Agnieszka Nożyńska-Demianiuk Klub muszkieterek czyli IGA w tarapatach ISBN: 83-88109-71-5 Rozdział pierwszy O czijm nicjiisze się w pamiętniku? - Siostro! Siostro! Zakonnica idąca szkolnym korytarzem odwróciła się w stronę, z której dochodził ją dziecinny głosik. Pac! Celnie rzucony plastikowy kubek plasnął z hukiem o druciane oprawki okularów Jego zawartość gęstymi kroplami spłynęła po nowiutkim, przepisowo wykrochmalonym habicie. - Santa Madonna! - Zgroza i oburzenie sprawiły, że siostra Alojza poczuła się na chwilę bezradna. Chwyciła palcami za nos, z którego kapały resztki białej cieczy. Odruchowo polizała. Jogurt... O smaku bananowym. Patrzcie państwo! Do czego jest zdolna ta dzisiejsza młodzież! Chusteczką przetarła kołnierzyk i ta prosta czynność wpłynęła na nią kojąco. Czerwone policzki odzyskały normalną barwę. Ciekawe, kto tak łobuzuje? Chuligan! Całkowity brak szacunku! Rozejrzała się dookoła, ale w tłumie przekrzykujących się maluchów dostrzegła tylko niebieskie spodenki, które galopowały korytarzem. Ich właściciel i niewątpliwie sprawca całego zajścia roztrącał po drodze uczniów, a wreszcie wpadł jak burza na schody prowadzące na piętro. - Jeszcze porozmawiamy! - mruknęła groźnie, pewna, że winowajca znajduje się już poza zasięgiem jej wzroku. Dzwonek na koniec przerwy zabrzmiał niczym wystrzał i Alojza odruchowo się wzdrygnęła. Dopiero po dłuższej chwili poczuła jego błogosławione efekty: wszechpanującą ciszę i spokój. Jeszcze tylko ostatni gimnazjaliści przepchali się przez wą- skie drzwi trzeciej klasy Jeszcze dwaj dresiarze z drugiej przemknęli obok niej, chichocząc na widok zaplamionego habitu. - Co za wychowanie! Przebojowi, przemądrzali i pyszałko-waci - tak mogła krótko zdefiniować współczesne dzieciaki. W dodatku żadnej kultury nie mają! Wczoraj przyłapała dwie szóstoklasistki na paleniu w łazience. Dawniej to było nie do pomyślenia! Chodziło się do szkoły w granatowych mundurkach. Nie wolno było śmiecić, trzaskać drzwiami. Jak nauczyciel przechodził, dzieci potulnie stawały na baczność. I wyrosły na dobrych ludzi. Tak, Alojza stanowczo była zwolenniczką dawnego systemu wychowania. - A ty co, Kostecka? Nie idziesz do klasy? - Zatrzymała się na widok gimnazjalistki, która jakby nigdy nic siedziała sobie na parapecie. - Skończyłaś już lekcje? - Zaraz idę - Iga nie miała najmniejszego zamiaru się ruszyć. Ale siostra Alojza nie z takimi dawała sobie radę. Nic tylko dostała pałę i nie chce się jej iść na zajęcia. Albo nie odrobiła pracy domowej. Wzruszyła ramionami. No, pewnie, że wstyd! Popatrzyła na dziewczynę uważniej. Biedactwo! Siedzi taka sa-miutka w kącie, wtuliła głowę w ramiona. Santa Madonna! - Chodź, dziecko, chodź - pochyliła się, zagarniając ją ramieniem. - Widzisz, w życiu każdego człowieka są dobre i złe chwile. Grunt to zachować optymizm. - Widziałam, jak siostrę potraktował ten głupol - rzuciła cicho Iga. - Widziałaś? - zmieszała się Alojza. - Wszystkiemu jest winne wychowanie w rodzinie. Zamaszyście strzepywała z siebie resztki jogurtu. „To zdarzenie musieli pewnie zauważyć wszyscy - pomyślała z przestrachem. - Za chwilę znowu zaczną się uśmiechy docinki, których i tak nie brakowało na lekcjach religii. Pewnie ta mała wszystko wypapla". - Spojrzała na Igę z niechęcią. - W każdym razie idź na lekcje - nakazała surowszym tonem. - Z Bogiem! - Oddaliła się, kołysząc zawieszonym u pasa drewnianym różańcem. Przez chwilę poczułam ulgę na myśl, że niesprawiedliwość i chamstwo czają się wszędzie. Alojza nie była osamotniona w swojej niedoli. Znów stanął mi przed oczami cyniczny uśmiech Wiki czytającej mój pamiętnik. Jak ona mogła?! A miała być wielka, prawdziwa przyjaźń. Taka przez duże „P". I pewnie trwałaby dalej, gdybym nie przejrzała ich na wylot. Kto to widział, żeby przyjść do domu przyjaciółki i zachować się jak złodziej! Miałam odwagę nazwać rzecz po imieniu. I na pewno nie przyjmę żadnych pokrętnych wyjaśnień. Że szuflada była otwarta, że chciały tylko pożyczyć zeszyt. Mogły spytać! Zresztą wiele mówił wyraz twarzy Wiki, kiedy dziś spotkałam ją przed szkołą. Oczywiście wtedy jeszcze nie miałam pojęcia, że dziewczyny czytały te zapiski. Dopiero dziś... Rano Wiki rzuciła do mnie w szatni: - Nie wiedziałam, że adorujesz Kamila. (Co za przedpotopowe słowo! Adorujesz!). - No, no, wcale ci się nie dziwię! Te jego długie włosy to przepastne spojrzenie czarnych oczu - recytowała z pasją, niczym wyuczoną lekcję. Zaśmiała się, mrugając oczami. Poczułam, że świat obrócił się o 360 stopni i właśnie zwalił mi się na głowę. To były moje własne zdania. Skrzętnie skrywana tajemnica, którą przelałam na kartki papieru. Tajemnica, której nie zdradziłabym nikomu. Kamil chodził do trzeciej gimnazjum i miałam nikłą, złudną, ale jednak nadzieję, że może któregoś pięknego dnia dostrzeże moją obecność. Fala upokorzenia zalała mnie całą, od stóp aż po płonące ogniem policzki. Co zrobić? Zapaść się pod ziemię? Niestety, ziemia ani drgnęła. Teraz wiedziały! Wiedziały i wyśmiewały się ze mnie po cichu. Wiki na pewno opowiedziała reszcie klasy naj -lepsze kawałki. - Uważaj, żebyś sobie języka nie przygryzła! - syknęłam. - Jest za długi! - No, no... Wyluzuj - rzuciła urażona. - Przecież jesteśmy razem, w klubie, nie?! Miałyśmy się sobie zwierzać - zrobiła zawiedzioną minę. - Przyrzekałyśmy sobie w zeszłym roku, pamiętasz? - Daruj - prychnęłam. - Świństwo zrobiłyście - popatrzyłam jej prosto w oczy Chyba dość wyzywająco, bo Wiki straciła całą pewność siebie. - Ja nic takiego nie zrobiłam - tłumaczyła się nieporadnie. - Podobno powiedziałaś Niecę. A skoro jej powiedziałaś, to... - Głupoty gadasz! Jak jedna palnęła drugiej coś od rzeczy to zaraz cały świat musi wiedzieć, prawda? Niczego takiego nie mówiłam! Sorry muszę iść - minęłam ją, potrącając mocno i wyszłam z szatni. Prawie biegiem dotarłam na drugie piętro. Jak mogły mnie w taki sposób potraktować?! To na pewno Wiki namówiła Niekę do otwarcia tej nieszczęsnej szuflady. Dobrze się bawiły kiedy sobie czytały moje najskrytsze zwierzenia! Rozumiałam, że zrobiła to wścibska Wiki, ale Nieka? Osóbka, jak sama mawiała, głęboko wierząca. W sierpniu każdego roku jeździła na pielgrzymkę do Częstochowy w niedzielę latała do kościoła. Nieka? Każda inna, tylko nie ona! Nie mogłam pojąć, że dołączyła do tego klanu złośliwców Nikt mnie nie rozumiał. Świat był pełen obrzydliwych, nieczułych istot! Nie miałam przy sobie nikogo, kto mógłby mnie pocieszyć! Nie pójdę więcej do szkoły! No, bo jakże mogłabym, po tym wszystkim, wejść do klasy jakby nigdy nic! Wejść i narażać się na złośliwe spojrzenia! Na myśl o tym łzy cisnęły mi się do oczu. * * * W sali nieopodal odbywała się lekcja muzyki, oczywiście w ramach przedmiotu zwanego sztuką. Beznadzieja! Każda godzina sztuki była raczej szkołą marnowania farby albo nieartykułowanego wydzierania się w ramach nauki śpiewu. - Pan mi nie podskoczy! - przez półotwarte drzwi doszły mnie czyjeś staaowcze słowa. Przystanęłam i z zapartym tchem śledziłam rozgrywającą się scenę. Ja mam pana gdzieś! - Ledwie odrosła od ziemi zygota - zygotami nazywaliśmy niesfornych wychowanków podstawów- a Przed Gapciem z zuchwałą miną, wymachując chudymi rączka 8 - Pan jej nie podskoczy - przytaknęła rezolutnie inna dziewczynka. - Wie pan, kim jest jej ojciec...? - Zawahała się na widok wykrzywionej złością twarzy nauczyciela. - No, co się czaisz? - dopowiedział siedzący w drugiej ławce piegowaty chłopaczek. - Szanowny tatuńcio jest wiceprezesem miasta. - Nie wiceprezesem, tylko wiceprezydentem - uściśliła zygota. - Nie będę pisać w zeszycie! I co mi pan zrobi?! Zachęcona brakiem reakcji Gapcia, wskoczyła na ławkę i zaczęła z furią deptać zeszyty koleżanki. - Proszę pana! Ona mi wszystko niszczy! - wszczęła alarm sąsiadka. Teraz już w całej klasie zaszumiało. Wszyscy jak na komendę zaczęli krzyczeć, rzucali w siebie długopisami i czym popadnie. - Uspokójcie się! Natychmiast! - Dostrzegłam jeszcze, że bezradny muzyk usiłuje powstrzymać ogólne rozprzężenie i harmi-der, ale nikt go już nie słuchał. Wyli niczym stadko baranów idących na rzeź! „Zaraz ktoś z zewnątrz się tym zainteresuje" - myślałam i chyba po raz pierwszy w życiu zrobiło mi się trochę żal. Oczywiście Gapcia, a nie gromadki kąśliwych i jazgoczą-cych zygot. Im niewątpliwie była potrzebna Baba-Jaga i wielki, rozpalony do czerwoności piec... - Czego tu szukasz, Kostecka? - Jadowity głos dyrektora Żur-ka oderwał mnie od sprawy Gapcia. Przestałam bujać w obłokach i odskoczyłam od drzwi. - Ja tylko przechodziłam... - Przechodziłaś, więc idź dalej. Lekcje chyba się jeszcze nie skończyły - odsunął mnie ramieniem i wszedł do klasy Gwar ucichł jak nożem uciął. Dyro nie znał się na żartach. Zaszurały krzesła. Reszty już nie zobaczyłam, bo ruszyłam z impetem na pierwsze piętro. Lepiej było nie zadzierać z szefem. • * * Matematyka! No tak, lekcja Fabiana z IIA, czyli z moją klasą, musiała już się zacząć. Trudno! Może jakoś przetrwam te niecałe trzy kwadranse? W końcu, jeżeli ucieknę z placu boju, dziewczyny będą jeszcze gorzej ze mnie drwiły. - Oooo, zagubiona owieczka się znalazła...! - przywitał mnie nauczyciel, kiedy weszłam do klasy. Widać dopisywał mu humor. Klasa zarechotała przymilnie. Fabian był najokropniejszy w całym gimnazjum. Zawsze miał niezawodny sposób, by denerwować ludzi, szczególnie tak zwaną płeć piękną. - Chwileczkę, Kostecka, chwileczkę - powstrzymał mnie ruchem ręki. 10 Czego on, u diabła, chce?! Przecież idę do swojej ławki. - Właśnie wasz dobrze zapowiadający się kolega - wskazał na stojącego z ponurą miną Hirka - był łaskaw zrezygnować z rozwiązywania równania. - Odwrócił się i zastukał palcem w tablicę. - Może raczysz dokończyć? - Przysiadł na pulpicie pierwszej ławki, niby życzliwy i zapraszający, zerkając na mnie chłodno. Nie było rady Żadne wykręty i usprawiedliwienia nie pomogą. Nie tym razem. To, co nieuchronne, zaczęło przybliżać się szeregiem białych cyferek, o których nie miałam zielonego pojęcia. Dlaczego właśnie dziś musiało mnie coś podobnego spotkać? Nie wymyśliłabym tego w najgorszych snach! I to tylko dlatego, że się spóźniłam! Wzięłam kredę i bezradnie spojrzałam na klasę. Wszyscy pochylali pracowicie głowy nad zeszytami. Udawali, że coś piszą. Tylko Nieka dawała mi jakieś znaki w powietrzu. Szkoda, że nie przyniosłam ze sobą okularów. Nie zakładałam ich od pierwszej klasy, kiedy usłyszałam od Kamila: „Iga, masz takie sarnie oczy". Od tej chwili chowałam oprawki, ilekroć mój najwspanialszy na świecie chłopak znalazł się w pobliżu. Czytałam z bliska, a notatki z tablicy przepisywałam od Wiki. Wreszcie w ogóle przestałam nosić okulary do szkoły Teraz przydałyby się bardzo. Wytężałam wzrok, nie mogłam jednak zrozumieć znaków Nieki. - Gontarek! Bądź łaskawa nie bawić się alfabetem Morse'a. Nie płyniemy po morzu. Palce Nieki znieruchomiały Zniknęła ostatnia deska ratunku. - Taaak, Kostecka - Fabian nie wyglądał na specjalnie przejętego - mniemam, że żadna z pań nie potrafi łaskawie tego dokończyć - powiódł wzrokiem po grupce dziewczyn. Cisza. - Taaak - owo „tak" było długie i wymowne. - Ocena niedopuszczalna - tak zawsze mówił na jedynki. - Siadaj, Kostecka -westchnął. - Niestety, ponętne nie oznacza pojętne - dorzucił jadowicie. Na tę ostatnią uwagę Hirek zachichotał. Ożywił się nawet nasz klasowy dowcipniś, Szalony Karolek, siedzący przezornie w ostatnim rzędzie. Co za bezczelność! Po raz kolej ny tego dnia wezbrała we mnie irytacja. Nie tylko we mnie. Zauważyłam, że Nieka i Wiki spoglądały na nauczyciela z wyrzutem. Fabian słynął z wypowiadania uszczypliwych uwag i robienia uczniom małych złośliwości. Jednak próby zmiany j ego nawyków kończyły się dla nas tragicznie. Wszelkie słowne przepychanki kwitował zapowiedzią niezapowiedzianej kartkówki. Najczęściej z całego materiału. Nie należało iść z nim na udry Tym bardziej, że w klasie humanistycznej znalezienie orła z matematyki graniczyło z cudem. Nie poczułam nawet, jak ściskana przeze mnie kurczowo kreda rozsypała się w drobne kawałki. Na uginających się nogach dotarłam do swojego miejsca. Nieka patrzyła na mnie ze współczuciem. - Nie martw się tym przygłupem - szepnęła. Wyjęła z plecaka czekoladę i położyła kawałek na moim zeszycie. - Bierz - zachęciła - przecież lubisz milkę. Bez żadnych śmieci. - Śmieciami nazywałyśmy rodzynki, owoce i bakalie, których szczerze nienawidziłyśmy Uważałyśmy, że tylko czysta śmietankowa przyjemność ma niepowtarzalny smak. Teraz kawałek milki pachniał zdradą. „Co ona sobie wyobraża?" - myślałam. Gdzie była, kiedy Wiki czytała mój dzienniczek? ! Pewnie stała wraz z nimi w moim pokoju i śmiała się do rozpuku. W końcu, moja mama powiedziała, że kiedy mnie nie było, po notatki przyszły trzy dziewczyny. A na początku zeszłego roku obiecałyśmy sobie, że będziemy razem. Że jedna drugiej żadnej świni, żadnej złości... Że będziemy sobie pomagać, zwierzać się ze wszystkiego. Jak czterej muszkieterowie - Atos, Por-tos, Aramis i D'Artagnan. Wbrew temu, o czym mówił Gruby Hirek, że to książka nie dla bab, a w ogóle przedpotopowy przeżytek, czytałyśmy ją chyba z tysiąc razy Postanowiłyśmy, że zrobimy tak samo. Założymy Klub Czterech Muszkieterek. Jedna za wszystkie, wszystkie za jedną. Uwierzyłam im, zaufałam, i co? Minął zaledwie miesiąc od powrotu z wakacji, a one zrobiły mi największe świństwo w życiu! Spokojnie patrzyłam, jak kostka czekolady roztapia mi się w palcach. Gdy na ręku utworzyła się cienka strużka, strzepnęłam ją wprost na otwarty zeszyt Nieki. 12 - Co ty robisz?! Zgłupiałaś zupełnie! - Przyjaciółka gorączkowo usiłowała zetrzeć lepką smużkę z kartek. - Chyba na mózg ci się rzuciło! - Gontarek, mówiłaś coś? - dobiegł je głos nauczyciela. -Nie, nie, przepraszam- uciszyła się szybko. Zmierzyła mnie wściekłym spojrzeniem. Chyba nie czuła się winna. Ba, miała nadzieję, że zapomnę o całej sprawie. Równie dobrze mogła marzyć o tym, że następnym razem napiszę za nią wypracowanie z polaka. Koniec dobrych uczynków dla złych przyjaciółek! Nie zważając na toczącą się lekcję, napisałam na karteczce: Miśka! Czekam na ciebie pod „Zieloną Budkę" na Kruczej o 15.00. Iga. Miśka była jedyną osobą, z którą w tej chwili chciałam szczerze porozmawiać. Bo wczoraj w pokoju - tak przynajmniej powiedziała mi mama - znajdowały się trzy dziewczyny z klubu. Trzy bez Miśki. Zwinęłam kartkę w trąbkę. - Podaj Misce - szepnęłam do Grubego Hirka. - Ja muszę wyjść. - Wstałam z ławki, kierując się w stronę wyjścia. - Chwileczkę, Kostecka - dobiegł do mnie podniesiony głos nauczyciela. - Czy możesz mi wyjaśnić, dlaczego opuszczasz... ? Nie słuchałam. Niech sobie gada. Nic mnie już nie obchodzili. Ani on, ani cała ta gromada zdrajców. Fabian stał i patrzył na mnie z gapiowatym wyrazem twarzy Wychodząc, trzasnęłam drzwiami. Na złość. TŁozdzicJt drugi K,O0O nic luhią zygoty? - Gadasz! - nie dowierzała Miśka. Szłyśmy Kruczą w kierunku MDM-u, opalając twarze w promieniach październikowego słońca. Pogoda była prawie tak piękna, jak w najgorętszych dniach lipca. Co chwila przystawałam, liżąc rożek z lodami. Kropelki śmietankowej cieczy gęsto spływały na chodnik. - Naprawdę Gapcio stał jak głupek i nic nie mówił? - Przyjaciółka chłonęła z satysfakcją każde słowo. Sama miała z nim na pieńku, podobnie jak ja z Fabianem. Kiedyś kazał jej nauczyć się grania na flecie melodii z Janosika. Powiedział, że postawi szóstkę, gdy tymczasem przed samym końcem roku bezczelnie się rozchorował i przez cały miesiąc nie przychodził do szkoły Podobno złamał palec u prawej ręki. Gdyby złamał nogę, ale palec? ! Ciekawe, czy mnie daliby zwolnienie, jakbym złamała mały palec! Potem, oczywiście, było już za późno na odpytywanie i tak na koniec szóstej klasy Miśka została ze smętną czwórką z muzyki. A mogła podwyższyć sobie średnią! Nawet katechetka postawiła wszystkim piątki i szóstki. Tylko z niego wyszedł taki sprawiedliwy! - Mówię ci, że ta mała zygota zrobiła go w jajo! Nie masz pojęcia, jaki był bezradny! Gdyby nie przyszedł dyrek, zjedliby Gapcia z kanapkami! - W ogóle szkoda, że się zjawił. - Nie przeginaj. Gapek znalazł się w opałach, więc Żurek musiał go jakoś wspomóc swoim pedagogicznym autorytetem. „Bo nasz muzyk wielkim autorytetem się nie cieszył" - pomyślałam. - Wiesz, ja go nawet lubię - nie chciałam być wredna wobec wszystkich. - Nie masz za co go lubić - Miśka była nieprzejednana. Konspiracyjnie zniżyła głos: - Słyszałam, że w tej swojej szkole molestował... Aż zatchnęło mnie z oburzenia. - Kogo molestował? - No, wiesz. Uczennice. - Teraz to mocno przesadziłaś - obruszyłam się. - Poczekaj! Naprzeciwko szkoły muzycznej jest normalny wieżowiec. No i ktoś z okna zauważył, że on na lekcjach trzyma dziewczynki za żebra. Zrobiła się afera. Nawet musiał się tłumaczyć przed dyrektorem. - Niemożliwe - zaprzeczyłam. - On jest klarnecistą i trzyma za żebra, żeby ćwiczyć oddech przeponowy. A w ogóle to rodzice od września podpisali specjalne oświadczenia, że się na to całe trzymanie zgadzają. - Coś podobnego! - najwyraźniej mi nie dowierzała. - A ty skąd o tym wiesz? Ciebie też trzymał za żebra? - roześmiała się. - Nie! - byłam lekko wkurzona tym głupim śledztwem. - Córka koleżanki mojej mamy chodzi do muzycznej i już we wrześniu mówiła nam o zebraniu. W ogóle zejdźmy z biednego Gapcia - zaproponowałam. - No to wejdźmy na Fabiana - Miśka posłusznie zmieniła temat. - Ależ go dziś wrobiłaś?! Minę miał nieziemską. Jakby ktoś mu napluł do herbaty! Po twoim wyjściu w ogóle nie wiedział, co ma powiedzieć. Chyba po raz pierwszy ktoś z uczniów tak mu zalazł za skórę. - Należało mu się! - podsunęłam przyjaciółce rożek. - Zjedz trochę, bo do reszty popłynie. - Miśka zamachała ręką, jakby odganiała muchę. - Nie kuś! Obiecałam sobie, że przez cały ten tydzień nie zjem nic słodkiego. - Nie powiesz chyba, że ci się to uda?! - Miśka raz na kilka dni z obłędem w oczach zaczynała nową dietę. Dietę cud, mającą się zakończyć natychmiastową utratą zbędnych kilogramów, których miała niewątpliwie za dużo. - Prawie się udało. Gdyby wczoraj nie przyjechała ciotka Matylda... - Wiem, wiem... - Jakoś nie miałam chęci na słuchanie kolejnej opowieści o Matyldzie. Wysłuchałam ich już dość, żeby stracić sympatię do tego złośliwego obżartucha, a raczej obżartuchy, która co kilka dni robiła najazd na dom Lisińskich. Matylda była kuzynką jej matki. Niestety, nie należała do grona tych wujenek, które przyjeżdżają raz na kilka lat, przywożąc masę prezentów. Starej, a w dodatku nieprzyzwoicie bogatej pannie, nudziło się samej w willi pod Aninem, więc zadomowiła się u Lisińskich. Na tydzień zajęła najpiękniejszy pokój, a ponieważ był to jednocześnie pokój Miśki, kłótnie wisiały w powietrzu. - Mama ugotowała dla niej superobiad - nawijała. - Sama zrobiła tort i bezy. Wiesz, te z kremem śmietankowym i czekoladą. Jazgota wsuwała, aż jej się uszy trzęsły Bezy były niebiańskie, po prostu niebiańskie! - rozmarzyła się. - Nie mogłaś się oprzeć - zrobiłam współczującą minę. - A ty byś mogła?! Tak siedzieć i patrzeć, jak oni wszyscy jedzą? ! To kanał! - Kanałem było dla Miśki wszystko, co zaczyna- ło się w dniu, kiedy wstawała lewą nogą. Beznadziejna lekcja z Gapciem, przyjazd Matyldy a nawet chwilowy brak drobniacz-ków. Drobniaczkami określała pieszczotliwie drobne monety, które w szufladzie biurka gromadził dla niej dziadek. - Chciałabym ci coś powiedzieć - zaczęłam ostrożnie. - Nic nie słyszałaś? - A o czym miałam niby słyszeć? - Przystanęła na ruchliwej ulicy i popatrzyła na mnie uważnie. - No, mów, o co chodzi. - Dziś pokłóciłyśmy się z Wiki - delikatnie wprowadzałam ją w kłopotliwy dla mnie temat. Żadnej reakcji, poza pytaniem malującym się na twarzy - Przyznała, że czytałyście mój pamiętnik - dokończyłam. Musiałam być czerwona niczym piwonie w ogródku babci. Czułam, jak palą mnie policzki. Zapanowało niezręczne milczenie. Mijali nas przechodnie, jakieś dziecko niemal wpadło na mnie. - Przepraszam - pobiegło dalej. - Ja tego pamiętnika nie czytałam - Miśka powoli dobierała słowa. - Kiedy one były u ciebie w domu, Wiki podobno znalazła go na wierzchu szuflady - A ty mnie nie uprzedziłaś? - zatchnęło mnie z oburzenia. - Pozwoliłaś, żeby takie nic, jak Wiki, czytało moje najskrytsze zwierzenia? Taka z ciebie przyjaciółka. Ot co! - A co miałam zrobić? - broniła się, zdenerwowana. - Przecież mnie z nimi nie było! Po co ty w ogóle piszesz coś takiego, w dodatku same intymności. Zostawiasz to gdzieś na wierzchu, a potem masz pretensje do wszystkich świętych. Wiki zadziałała jak rasowa dziennikarka. Znasz ją, wszędzie węszy tematy Przyszły po notatki, ciebie nie było w domu; w dodatku twoja mama wpuściła je do pokoju. A szufladę podobno miałaś otwartą. Święty by się skusił! - Jakbym chciała, żeby wszyscy wiedzieli o moich osobistych sprawach, to bym się ogłosiła w intemecie. Ludzie tam piszą błogi... - Widzisz - przyjaciółka starała się coś mi powiedzieć, tylko najwyraźniej nie wiedziała, jak to zrobić. - Wiki od razu by odłożyła ten pamiętnik. Od razu - powtórzyła - gdyby nie to, że... 16 - Że co? No, mówże! - nie wytrzymałam. - Po coś ty pisała w nim o Kamilu? - wydusiła wreszcie. - Przecież on... on z nią chodzi. Z Wiki. I ona go naprawdę kocha. Więc odebrała to jak policzek - zakończyła. - Cooo? - Po raz drugi ziemia usuwała mi się spod nóg. Ale szok! To było niemożliwe! Miśka musiała coś źle zrozumieć albo źle usłyszeć. Skąd miałaby zresztą wiedzieć! Mnie Wiki nigdy o Kamilu nie mówiła, a w końcu jesteśmy w Klubie. Dlaczego? Łzy napłynęły mi do oczu. - Nie przejmuj się... - uspokajała Miśka. - Kamil jest obłędnie przystoj ny i to dlatego... Raczej niemożliwe, żeby się której ś z nas nie podobał. Mieszka na moim osiedlu, a że oczy mam, to widzę, jak dziewczyny się za nim oglądają. - Pocieszała, ale zupełnie jej to nie wychodziło. Ugodziła mnie prosto w serce! Gdyby rozpacz miała dno, moje sięgnęłoby samego środka Ziemi. - On zaczął chodzić z Wiki całkiem niedawno - dobijała. - Na początku września zauważyłam ich w parku, wiesz, trzymali się za ręce. Od razu wszystkiego się domyśliłam i powiedziałam o tym Wiki, ale prosiła mnie, żebym nikomu nie mówiła. Dopóki sprawa się nie wyjaśni. Nie wiedziałam, co ma się wyjaśnić, ale na wszelki wypadek... - No oczywiście! Na wszelki wypadek taką bombę trzymałyście w tajemnicy! - byłam pełna ironii. W jednej sekundzie przepadł cały mój świat! Rudowłosa, patyczkowata brzydula i najprzystojniejszy z chłopaków- Kamil! Zielonooka ropucha i mężczyzna mojego życia! Tego jeszcze nie było! Jak oni się spotkali? Jak on mógł się w niej zakochać? Jednocześnie zakiełkowały we mnie wątpliwości- skąd wiadomo, że Kamil jest zakochany? Czy to tak od razu widać? Że łaził z nią po parku? No i co z tego? Z jednej strony nie wzięły go w krzyżowy ogień pytań, nie mają dowodu z wykrywacza kłamstw. Z drugiej strony, skoro Miśka powiedziała, że on chodzi z Wiki, to jednak musiał spotkać się z nią więcej razy Nie tylko ten jeden. Po cichu przyznawałam jej rację. Nie?kgi$jgj?ieobnosićze swoim szczęściem. Wiedziała, że byśra^ej zazdrof^ihr Zresztą, już moja babcia, czyli Busia, twierdziła, że mę?fczyzgl nie są stali w uczuciach. Latają z kwiatka na kwiatek. Więc ??? nie była pewna Kamilowych uczuć. 17 '^1 A skoro tak, to... - w ciemnym tunelu rozpaczy zabłysło nikłe światełko. - Ona nie jest go pewna, nie jest pewna... - szeptałam do siebie. Może jeszcze nic straconego... Jakaś blada i złudna była ta moja nadzieja, ale musiałam się czymś pocieszyć, żeby natychmiast nie wykrzyczeć Misce całej swojej wściekłej irytacji. - Ależ on ci zawrócił ci w głowie! - roześmiała się przyjaciółka - Masz zawód miłosny wypisany na twarzy - starała się zajrzeć mi w oczy -Widzisz, Iguś? Dlatego nie powinnaś się wściekać na Wiki. Jej po prostu zrobiło się przykro. No jasne, jej mogło się zrobić przykro! A mnie nie! - Kamil mi się podoba - przyznałam cicho. - Okropnie mi się podoba. I co z tego? Okazuje się, że jest chłopakiem mojej przyjaciółki, która nawet nie raczyła mnie o tym zawiadomić. - Musowo trzeba zrobić zebranie klubu - zawyrokowała Misia. - Obgadamy jakoś tę sprawę. Przecież nie dopuścimy do tego, żeby rozsypała się taka przyjaźń - spoglądała na mnie z niepokojem, jakbym to właśnie ja była wszystkiemu winna. Wyciągnęła komórkę. - Wysyłam do dziewczyn SMS-y. Zbieramy się jutro wieczorem u mnie. Co ty na to? - Niech ci będzie. Patrzyłam, jak szybciutko wpisuje szeregi liter. Wcisnęła OK. Wcale się nie ucieszyłam, ale jeśli jej zależało... Ciekawe, czy Wiki będzie się tłumaczyć. Jutro powinnam przyjść do szkoły w koszulce z napisem: „Nienawidzę Wiki". Po pierwsze, za to, że nie powiedziała mi o Kamilu, moim wyśnionym chłopcu z bajki, któremu mogłabym oddać całą duszę, serce, a może nawet coś więcej. Po drugie, za przeczytanie mojego pamiętnika. Zebrałoby się pewnie jeszcze po trzecie, czwarte i dziesiąte. Podchodziłyśmy do przystanku na placu MDM. Patrzyłam, jak podjeżdżają autobusy pokryte krzykliwymi reklamami. Ludzi było pełno; wchodzili i schodzili, siedzieli na ławeczce pod blaszanym daszkiem. Właśnie teraz, w porze szczytu, najlepiej było widać, jak każdy jest zajęty swoimi sprawami. Mierni, bierni i niewierni - egoiści! Skąd się brały takie myśli? - Przeżuwałam swoją klęskę, kiedy Miśka spytała: - Odwiedzisz ze mną Praszczatka? 18 - Kogo? - Ach, po chwili załapałam. Kiedyś spotkałam ją z dziwacznym człowieczkiem, który był gospodarzem na ich osiedlu, a potem zwolnili go, zdaje się, że za bałaganienie. Gruby Hirek powiedziałby o nim: mięśniak, gdyż naprawdę przypominał Batmana w jego najlepszym wydaniu. Szkoda, że nie grał w polskiej lidze koszykówki, bo zdobylibyśmy mistrzostwo. Wrzucałby piłeczkę ręką do kosza. Nic trudnego dla kogoś, kto ma prawie dwa metry wzrostu! Do tego te długie włosy, rozku-dłane jak u goryla! Miśka twierdziła, że Praszczatek zaledwie przekroczył trzydziestkę. A cóż to była za różnica - trzydziestka czy setka? Dla mnie wiek dojrzały zaczynał się już powyżej magicznej dwudziestki, a ludzi jeszcze starszych uważałam za wielce dostojnych staruszków. Chociaż mama przekonywała, że jak będę miała czterdzieści lat, to radośnie wkroczę w dragą młodość. Akurat! Wszystko jedno - Praszczatek był najlepszym i najzabawniejszym młodzieńcem pod słońcem! A przekonał nas o tym niczym innym, jak tylko swoim cudownym, miłosiernie mądrym zachowaniem - zimą otwierał wszystkie lufciki w piwnicach, żeby zmarznięte bezpańskie koty mogły się ogrzać, latem stawiał pod drzewami na podwórku miseczki z wodą dla ptaków. Ale znaleźli się i tacy dranie, którzy go nie lubili. Biedny dozorca domu, znienawidzony przez osiedlową, głupią jędzę! Ta baba-jaga wciąż mu dogryzała - że brudno, że nie sprząta, co akurat było wierutną bujdą, mogłam o tym zaświadczyć (tylko kto by mnie pytał!). Szczuła, łaziła ze skargami do administracji, aż wykopała go na brak. No, prawie na bruk, bo Praszczatek ani myślał o opuszczeniu służbowego mieszkanka na osiedlu, w którym zameldował się razem z żoną i pięciorgiem wyjątkowo rozbrykanych Prasz- czaciątek. Ale co Miśka mogła mieć z nimi wspólnego? - Zobaczysz - przywołała na twarz minę numer pięć, którą nazywałam: nic nie powiem, ale będzie super. Miała tych min na zawołanie chyba z dziesięć. - Pojedź ze mną, to sama się przekonasz. Może i faktycznie powinnam z nią pojechać? W przeciwnym wypadku pozostawało mi tylko jedno - siedzenie samej w domu, podczas gdy inni spędzają gdzieś miło czas. 19 - Okey jadę - zgodziłam się. Obym tylko nie wplątała się w jakąś fatalną historię! TŁozdziai trzeci pmszczatkowe „uhisic" O tym, że jest super, przekonałam się, gdy wymięte, lekko potłuczone i wściekłe pokonałyśmy godzinne dryfowanie zatłoczonym autobusem. Stał w monstrualnych korkach, najpierw na Trasie Łazienkowskiej, potem na ulicy Ostrobramskiej. Klęłam, na czym świat stoi. W dodatku chyba mieliśmy jesień stulecia. Kiedy ostatnio słońce prażyło w październiku? Więcej nie dam się nabrać Misce - lamentowałam w duchu. Już dawno byłabym w domu! Z trudem dobrnęłyśmy do mieszkanka byłego gospodarza, mieszczącego się na parterze 28-piętrowego mrówkowca. Ściany obskurnej, wąskiej klatki schodowej jakiś głupol, graficiarz, wymazał miłosnymi wyznaniami. Musiał się wyczekać na swoją wybrankę, bo napisał przy wejściu: Czekałem 15minut. Chyba zdążyłaś się wyspać. O rety! Zabrało mu to chyba z pół ściany a na dodatek obok napisu namalował serce przebite strzałą. - Gość w dom, Bóg w dom! - krzyknęła na nasz widok pani Danusia, Praszczatkowa żona. A musiałyśmy wyglądać nieziemsko - umazane po uszy ketchupem z musztardą, bo po drodze na ulicę Starego Doktora wstąpiłyśmy do wietnamskiej budki na makaron z ostrym sosem. Więc ziałyśmy ogniem niczym smok wawelski po jagnięcinie przyprawionej materiałem wybuchowym. - Dajże się sobą nacieszyć - w przedpokoju zjawił się Prasz-czatek i zamaszyście cmoknął Miskę w policzek. - Dawnoś u nas nie była! Danka, poszukaj kapci! - Nie zauważył, że specjalnie przygotowane na takie okazje bambosze stoją tuż przy lustrze. W wielkim zgiełku, który nagle zapanował w całym domu, uczestniczyły także trzy ledwie odrosłe od ziemi istotki płci żeńskiej. 20 - Mi-śka! Li-śka! -wrzeszczały, wieszając lepkie od czekolady łapska na mojej przyjaciółce. Reszta czyhała tylko, żeby wypaść z jakiegoś ciemnego kąta z huraganowym wyciem. Że też dzieci nie mogą się rodzić od razu duże! - Monisiu, rozpłaszczcie się - sekundowała rodzicom czwarta, prawie dorosła latorośl Praszczatków, Majka. - Eeee, jakiż tam ze mnie gość - przekomarzała się uśmiechnięta Miśka. Wrzaski i wcale głośna muzyka hip-hopowa, która leciała z magnetofonu, absolutnie jej nie przeszkadzały - czuła się tu tak jak u siebie w domu. Jedną ręką przygarniała krzykliwe zygoty drugą usiłowała założyć kapcie. - A to jest Iga Kostecka, moja najlepsza przyjaciółka - przedstawiła mnie wreszcie. Kochana jest, że tak mnie komplementuje! - No, mała, właź do salonu - Praszczatek mrugnął do mnie szelmowsko i usunął się z mikroskopijnego przedpokoiku, robiąc mi przejście. Ale maniery! Moja Busia wywinęłaby orła! Ujrzałam maleńkie kwadratowe pomieszczenie, o jednym oknie wypełnionym zielenią trawnika i kasztanowcami, prześwietlonymi słońcem. Tak, pokoik, chociaż milutki i zadbany, w najśmielszych snach nie zasługiwał na swoją szumną nazwę. Nie dałoby się w nim upchnąć nawet dodatkowej szpilki! Cztery piętrowe dziecięce łóżeczka po obydwu stronach, do tego duża szafa, stół i telewizor. Nie licząc regału wypełnionego do samej góry książkami. I dużego komputera. Podobno Praszczatek kiedyś studiował informatykę. Miał niezwykłe zamiłowanie do tworzenia programów komputerowych i fajnych gier, które ponoć nieźle się sprzedawały - Widzisz? - zawtórowała moim myślom Miśka. - Gnieżdżą się tu jak sardynki w słoiku! - Nie sardynki, ale śledzie w beczce - poprawiłam ją odruchowo. Jędza, która wykopała Praszczatków z dozorcostwa, rozpychała się sama na czterech pokojach! I gdzie tu sprawiedliwość! Chociaż oni nigdy się nie skarżyli. Weszłyśmy do środka i zajęłyśmy miejsca na krzesełkach wrogu. - Ale się czuję zresetowany! - westchnął Praszczatek, który w międzyczasie usiadł z żoną na kanapie. - To się wyłącz! - dogadała mu pani Danusia. - Cały dzień szukał pracy - wyjaśniła. -1 jak zwykle niczego nie znalazł. Skaranie boskie z tym człowiekiem! fej słowom przeczył serdeczny uśmiech, z jakim popatrywała na męża, i ręka, którą głaskała go delikatnie po rozczochranej głowie. - A wiesz, Żabciu, co ja robię, jak mnie najdzie taka wielka, ogromna chęć do pracy? - spytał ją Praszczatek i nie czekając na odpowiedź, stwierdził: - Siadam sobie w kąciku i czekam, czekam spokojniutko... Aż mi przejdzie! - zaśmiał się tym swoim grubym głosem. - Widzicie wy, co ja z nim mam? - zaniepokoiła się na dobre. - Policzymy się jeszcze! - pogroziła mu palcem, wstając z kana- ?? - Niech zgadnę... - popatrzyła na mnie i Miskę. - Na pewno przyszłyście zobaczyć małe. A są śliczne! Same cudeńka! Chodźcie! O rety! Jakie małe? Czyżby ich rodzinka znowu się powiększyła? Wyobraziłam sobie, jak naszą dzielnicę, a wkrótce całe miasto zaczną oblegać maleńkie rozbrykane Praszczatkowe dzieciątka, które niczym myszki zapełnią najpierw jedno mieszkanko, potem drugie, wszędzie lokując swoje paluszki i zakatarzone noski. Wszędobylskie gumisie! Nie, raczej małe Gargamele! Sytuacja wyjaśniła się, kiedy pani domu podprowadziła nas do regału w kolorze wiśni i otworzyła drzwiczki. Aaaaale numer! Zamarłam z zachwytu. Z samego dna szafy, z wiklinowego kosza, wyłożonego kocykiem, wytrzeszczały na nas ślepka słodkie, najsłodsze na świecie maleństwa. Cztery kocie kuleczki białego puchu! Miśka trafiła w mój najczulszy punkt. Wiedziała, że mam hopla na punkcie wszystkich zwierząt. Mogłabym hodować nawet węże albo zielone, oślizgłe ge-kony Niestety, w przeraźliwie sterylnej przestrzeni naszego domu nie było miejsca nawet dla muchy! Mieszkał w nim jedynie Poldek, czyli ukochana papuga Busi, którą dostała kilka lat temu na urodziny od swojego męża, czyli mojego Dziadusia. Niestety, 22 była to także ostatnia pamiątka po nim, więc za Poldka Gień-ciusia dałaby się pokroić. Dzibuńki! Jakież one były słodkie! Zmieściłyby się w mojej stulonej dłoni! Popiskiwały cichutko, a jeden, widać najodważniejszy wysunął w naszym kierunku wilgotny nosek. Marzyłam, żeby pozwolono mi dotknąć rozkosznego, mięciutkiego futerka... - A nie mówiłam, że będzie super? - zagadnęła zadowolona Miśka. - Możecie wziąć je na ręce - przyzwoliła Praszczatkowa. - Tylko ostrożnie! I tak niedługo będziemy musieli się ich pozbyć -westchnęła. - Trzy pójdą do sąsiadów, ale z tym ostatnim to zupełnie nie wiemy, co zrobić. Zastrzygłam uszami niczym słoń w cyrku przed podniesieniem kurtyny. Jejku! Za kilka dni jedno z tych maleństw najprawdopodobniej będzie bezdomne! Wprost poczułam jakąś niesamowitą więź z tym bezbronnym, bezradnym, maleńkim ko-curkiem, którego życie zależało ode mnie. Właśnie! Przecież nie mogłam w żaden sposób dopuścić, by smacznie śpiący gumiś został okrutnie pozbawiony dachu nad główką, jedzenia i znalazł się w gromadzie brudnych, walczących o życie podwórkowych kotów Najwyraźniej czekał na mnie. Schyliłam się na dno szafy i delikatnie wygrzebałam go spod kocyka. Położyłam kuleczkę na dłoni i poczułam cichusieńkie kocie mruczenie. Ma-luszek wyciągnął się na grzbiecie,- j ego cieniutkie j ak igły pazurki prostowały się i chowały, wkłuwając w moje palce z niewymownym zadowoleniem. Ale cieplutki! Będzie moim Gumi-siem, albo nie... Ubisiem! Tak - Ubisiem albo Ubisią - w zależności od płci, chociaż było mi wszystko jedno - ona czy on. Wtuliłam twarz w jedwabiste, śnieżne futerko i szepnęłam do skręconej tubki uszka: - Ubinku, zabiorę cię do domeczku, zobaczysz. Wiesz? Czarne oczka Ubisia otworzyły się szerzej i spojrzały na mnie z wielką powagą. Potem zamknęły się. A potem znowu się otworzyły Ubinek zrozumiał. Zrozumiał, że go nie zawiodę i że wkrótce po niego przyjdę, choćby nie wiem co się miało stać. Minęło pewnie z pół godziny, kiedy na ziemię ściągnęła mnie gwałtownie Praszczatkowa. - Iguniu - stwierdziła - jeśli chciałabyś wziąć kocurka do domu, to nie ma żadnych przeciwwskazań. Co więcej, będziemy ci bardzo wdzięczni, bo naprawdę nie mamy zielonego pojęcia, co z nim zrobić. Sama widzisz - zatoczyła ręką po pokoju - u nas nie ma warunków. Nie musiała mnie namawiać. Absolutnie. Pragnęłam przygarnąć kocurka lub kocurkę natychmiast. Zaraz. Już. Pozostawało to najgorsze, czyli wykonanie rzeczy niewykonalnej - przekonanie do Ubisia mojej mamy * * * - Twoją mamę trzeba jakoś odczarować. Chociaż spróbuj - przekonywała Miśka, kiedy odprowadzałyśmy się do domu po wizycieuPraszczatków- najpierwjają, potem ona mnie. Ciągle to robiłyśmy, nie przestawałyśmy gadać ze sobą godzinami. Kiedyś zdarzyło się, że odprowadzałyśmy się przez całe pięć godzin, w ogóle nie maj ąc poj ęcia o upływie czasu. Wkroczyła wtedy babcia Miśki, spotkała nas na drodze i nakrzyczała - najpierw na mnie, potem na nią. Wnuczce powiedziała, że jest wpływowa, czyli uległa rzekomo mojemu złemu wpływowi. Nie miała racji, bo po Misce mogłam spodziewać się wiele dobrego. Zawsze próbowała znaleźć wyjście z trudnej sytuacji, chociaż jej zwariowane pomysły nie wszystkim się podobały Natomiast mo j ej mamy odczarować by się nie dało. Miała wstręt do zwierząt i alergię na sierść. Łatwiej byłoby mi osiągnąć mistrzostwo świata w jakiejś dyscyplinie sportowej albo wpisać się do Księgi Rekordów Gu-innessa, niż wziąć maleństwo od Praszczatków. - Mam pomysł - ucieszyła się nagle Misia. - Mam świetny pomysł! Podrzucę wam Ubisia prosto pod drzwi, zadzwonię, a dalej to już samo się potoczy Zgoda? - Super - uśmiechnęłam się żałośnie niczym wisielec przed zadyndaniem na sznurku. - Moja mama otworzy, zobaczy kocurka i w te pędy zadzwoni po dozorcę, żeby go zabrał. - Brrr! Wstrząsnęło mną - wyobrażam sobie, jak ten padalec wyrzuca 24 słodką kocinę do śmietnika. Podobno zrobił tak kiedyś ze szczeniakami urodzonymi przez bezdomną suczkę na parkingu! Miśka położyła swoją dłoń na mojej. - Może jakoś dadzą się przekonać? - w jej głosie brzmiała niepewność. - W każdym razie coś wymyślimy, jak się spotkamy Nie zapomnisz? Jutro wieczorem u mnie. Tylko nie waż się nie przyjść - pogroziła mi palcem. TŁozcLziab czwarty Kłopoty z Wierciochów^ Następnego dnia wyszłam z domu niewyspana i zła na cały świat. Mama ćwiczyła na harfie od szóstej rano. O 19.00 miało się rozpocząć przedstawienie premierowe w Teatrze Muzycznym, w którym grała. I być może z tej ważnej przyczyny nie uznawała za stosowne respektować naszego prawa do ciszy, naszego, czyli mojego, babci i taty - Dajcie mi święty spokój! - krzyknęła, gdy nieśmiało weszłam do pokoju, żeby spytać, czy da mi pieniądze na opłatę pianina. Bo kazała mi zapisać się na pianino! Jakby nie wiedziała, że to zupełna strata czasu! Cały wieczór trwała awantura z tego powodu, przypieczętowana moją absolutną klęską. - Jak chcesz, mam - odpowiedziałam. - Najwyżej nie zapłacę za tę horrendalną głupotę! No i pieniądze znalazły się natychmiast. Prawdę mówiąc, dziś nie miałam najmniejszej ochoty na kłótnie ani z mamą, ani z muszkieterkami, chociaż moja wczorajsza złość jakby lekko przybladła. Szłam wąskimi uliczkami w stronę gimnazjum, rozmyślaj ąc o tym, czy naprawdę wszyscy naokoło robią mi na złość. A może to tylko moja wybujała wyobraźnia podsuwała czarne wizje spiskujących przyjaciółek i rozlicznych prowokacji? Patyczkowata wiewiórka Wiki w szkole uśmiechała się do mnie promiennie niczym panienka z reklamy pasty do zębów, mówiła zawsze głosikiem słodkim, cienkim i całkiem sympatycznym, ale z autentyczną szczerością pewnie nie miało to nic wspólnego. Patrzcie, patrzcie! Moje muszkieterki przyuważyłam już z daleka. Na ogromnym dziedzińcu przed szkołą stały wszystkie trzy, a Wiki aż uginała się pod ciężarem wielkiej pasiastej donicy którą trzymała na spółkę z Nieką. Początkowo rozdzielała je grupka uczniów, którzy jednak szybko wchodzili do budynku. No, no! Czekały na mnie, to było widać. Z doniczki wychylał swe jaskrawe kwiaty śliczny fiołek alpejski. Podobnego dostałam w zeszłym roku na imieniny od babci. Przyspieszyłam kroku i znalazłam się nagle tuż przy nich. Stanęłyśmy oko w oko, a raczej oczy w oczy. W powietrzu zaiskrzyło, napięcie musiało sięgać zenitu. Moje oczy rzucały pioruny, a muszkieterki miny miały niewyraźne. Wiki wyprostowała się, odrzuciła do tyłu długie, rude włosy i zrobiła krok do przodu. Wyrwała Niecę wielgachną donicę, po czym wręczyła mi ją z przepraszającym uśmiechem. - Wielkie sorry! - zaczęła. - Jeszcze raz sorki za ten pamiętnik! Iguś, błagam cię, zapomnijmy! O tej kłótni w szatni też -i spontanicznie rzuciła mi się na szyję, cmokając w policzki. - Pogódźmy się, Iguniu - zawtórowała jej Nieka, która uwiesiła się mnie z drugiej strony - Ja już zapomniałam o tej milce. Tak, wyglądało na to, że chcą mnie udusić własnymi rękami. Albo chcą się ze mną pogodzić. Miśka - jedyna osóbka, która bezpośrednio nie była zamieszana w całą aferę - spoglądała na mnie tak, jakby chciała powiedzieć: „Są nie do zniesienia, to fakt; ale pogódź się z nimi, bo żyć ci nie dadzą". Nie mogłam dalej tak stać, jak kiczowata Barbie, ze sztucznym uśmieszkiem przylepionym do twarzy i czekać na dalsze korne hołdy Inwencja dziewczyn mnie zdumiała! Zdobyły się na tak wiele serca! - Spuścisz zasłonę niepamięci na tę nieszczęsną historię? - Wiki jak zwykle poetycko świrowała. - Nigdy przenigdy nie zajrzymy do twoich szuflad - zarzekała się Nieka. Przepraszały, jedna przez drugą, a mój zły humor zaczynał się ulatniać. Gdzieś w środku, w sercu, tkwiła ostra zadra, ale grube lody Antarktydy topniały w oszałamiającym tempie. Prawdę mówiąc, może nie zrobiły tego specjalnie? Fakt. 26 Jestem bałaganiarą-tak przynajmniej twierdzi mama. Szuflady w pokoju zawsze mam pootwierane, więc nic dziwnego... Znalazły pamiętnik, a że były ciekawe... Może i były głupio chichoczącymi, zjadliwymi kretynkami, ale tym kwiatkiem zamąciły mi bardzo w głowie. 27 - Powinnyśmy sobie nawzajem przebaczać, nawet siedemdziesiąt siedem razy, jak jest napisane w Ewangelii - Nieka miała zawsze argument nie do odparcia. Moja wiara pozostawiała wiele do życzenia, ba, można rzec, że była maleńka jak ziarnko gorczycy Albo jak ziarenko maku. Ale w końcu Nieka powiedziała, że jesteśmy z pokolenia JPII. „Właśnie - pomyślałam - dam im do zrozumienia, że wybaczam. Honorowo. Niech wiedzą, jaka jestem wielkoduszna". Poczułam się niesłychanie dumna z siebie. Gdyby to spotkało którąś z nich, na pewno obraziłaby się na amen. A ja nie. Uśmiechnęłam się, jeszcze trochę wymuszenie i powiedziałam cicho: - Dziękuję wam, dziewczyny. Bo się rozkleję... - chlipnęłam ostrzegawczo. - Zapomnijmy o wszystkim. Przysięgłabym, że usłyszałam zbiorowe westchnienie ulgi, podobne do tego, jakie wydzierało się często z piersi taty, który zachowywał anielską cierpliwość po moich licznych wybrykach. - Zaraz, daj. Położymy to na razie na schodach - Nieka chwyciła za doniczkę i postawiła kwiat przy balustradzie. - Zobaczysz, jeszcze poczujesz ten słodki ciężar w drodze do domu! -1 jak ja miałam ich nienawidzić?! - Jedna za wszystkich, wszystkie za jedną - powiedziałam. Po chwili poczułam na ramieniu rękę Nieki. - Iga ma imieniny czy coś w tym stylu? - znienacka znalazł się przy nas Gruby Hirek. - Bo jest taka świątecznie objuczona... Wybuchnęłyśmy śmiechem. Śmiałyśmy się i śmiałyśmy, opadało z nas całe dotychczas tłumione napięcie, a Hirek gapił się, zdezorientowany. - No wiecie! - poczuł się obrażony. - Jak nie chcecie mówić, to nie - odwrócił się na pięcie. Jakoś nie paliłyśmy się do wyjaśnień. - Hirku, nie jestem wielbłądem - powiedziałam. - Przynajmniej na razie. A fiołek... - zawahałam się - fiołek jest dobry na smutki. I na radość też. Na wszystko - podkreśliłam z naciskiem i weszłam do szatni. Za mną ruszyły Nieka, Miśka i Wiki, zostawiając na zewnątrz lekko osłupiałego Hirka. 28 - Spójrzmy prawdzie w oczy - relacjonowałam dziewczynom spokojnie. - Moja mama ubzdurała sobie, że zostanę pianistką. Nie mam za grosz talentu, ale i tak zaprowadzi mnie na te lekcje, sama albo z policją - gdybym się opierała. Wiem, że nie da się niczym ubłagać. Zaraz po lekcjach, zmuszona przez rodzicielkę, dreptałam wraz z Miską, Nieką, Wild oraz masywną, ciężką donicą pod pachą, prosto do Domu Kultury, żeby się zapisać. Dobrze, że musz-kieterki nie dały się prosić i solidarnie ruszyły ze mną. Stanowiły główną podporę psychiczną i filar całej ekspedycji. Inaczej chyba bym się zapłakała! - Może przesadzasz? - protestowała Nieka. - W końcu tego typu zajęcia nie są niczym złym... Pograsz sobie trochę. Będzie z tego korzyść, bo dostaniesz szóstkę u Gapcia. Wiesz, on lubi takich, którzy chodzą gdzieś na instrument. - No nie! -wrzasnęłam zdenerwowana. -1 ty, Brutusie, przeciwko mnie? Kogo w końcu masz popierać, bo widzę, że wybrałaś moj ą mamę ? - byłam rozżalona do ostatnich granic. Czy Nieka nie rozumie, że przez fortepian zmarnuję sobie życie? Będę ćwiczyć i ćwiczyć, bo wiadomo, że bez pracy nie ma kołaczy, jak mówi Busia. A ja nie chcę! Po pierwsze, żadnych efektów. Jestem beztalenciem i słoń nadepnął mi na ucho. Dokładnie tak powiedziała ciotka Natalia, której kiedyś zaśpiewałam Żółtą łódź podwodną: - „Temu dziecku przydałyby się lekcje kształcenia słuchu. Fałszuje, aż miło!". Tylko że mnie wcale nie było miło usłyszeć takie zdanie, wypowiedziane w środku eleganckiego obiadu, przy gościach. Nawet, jeśli wyszło z ust znanej bądź co bądź śpiewaczki. Ziemniak stanął mi w gardle. Pewnie mamie też, bo z pośpiechem zaczęła przysuwać gościom przystawia. Po drugie, nie mam zamiaru marnować sobie życia. Gdybym chciała zostać wirtuozem, tak jak mama, zaczęłabym się uczyć już w kołysce. Wiedziałam, j ak wyglądaj ą dni takich dzieci - od rana do wieczora wygrywanie gam; nie można wybrać się do kina ani do koleżanki, bo zawsze coś jest do wyćwiczenia. Praca, praca i jeszcze raz praca. A potem przygotowania do konkursów, stresy, całe to oczekiwanie - przejdzie się do następnego etapu czy znów rok będzie zmarnowany? O nie! Zresztą, teraz chodziłam do drugiej gimnazjum, więc na szlifowanie gam było stanowczo za późno. - Nie nadaję się! - jęczałam. - Nie nadaję! - Ale przypomnij sobie, co ci obiecali - perswadowała Nieka. - Chyba lepiej pochodzić trochę na te głupie zajęcia, a potem jechać do Kanady nie? Miała rację. Po wieczornej burzy w domu rodzice doszli do wniosku, że pój dą na ustępstwa. W zamian za obietnicę wytrwania całego roku na lekcjach, miałam jechać do wujka Waldka do Kanady Na dwa miesiące. Tak, to był jeden jasny punkt w tej całej sprawie. Drugim jasnym punktem był Ubiś. Maleństwo siedziało u Praszczatków i dożyłoby u nich pewnie starości, gdyby nie obietnica taty, że w drodze wyj ątku pozwoli zabrać pucha-tego Ubisia do domu. Och! Pamiętałam o porzekadle Obiecanki cacanki, a głupiemu radość, ale jakież to byłoby cudowne, gdyby moi szanowni staruszkowie dotrzymali wszystkich swoich obietnic! Przed nami wyrósł znienacka jednopiętrowy budyneczek Domu Kultury z czerwonej cegły, ogrodzony niewysokim murem. Za furtką, przez którą przeszłyśmy na niewielki plac zarośnięty zielenią szumiały uspokajająco stare drzewa. A jednak coś tu było nie tak. Pierwsza Wiki dostrzegła dziwaczny pochód, który uformował się przy drzwiach klubu i zmierzał wprost w kierunku furtki. Na czele szła niewysoka, pulchna kobieta w średnim wieku. Z czubka głowy zwieszał się jej słomiany kapelusz we wściekle czerwonym kolorze, zrobiony z nitek skłębionych ze sobą tak mocno, że całość przypominała wyjątkowo niechlujne ptasie gniazdo. Spod niego wystawało kilka nierówno uciętych marchewkowych kosmyków. Długa, za szeroko skrojona suknia w maki, wydymała się niczym balon na wietrze, a dyrekcja - jak ją w myślach nazwałam - co chwila brzęczała jakimiś ogromnymi ozdobami na rękach i srebrnymi kolczykami w uszach. Czyżby podzwaniała także bransoletkami na nogach? Nie, na szczęście na nogach nosiła zwyczajne, skórzane półbuty. „No tak, trudno jej obnosić tyle ciałka" - pomyślałam złośliwie. Zresztą, dziwacznie ubrana osóbka niosła coś więcej niż tylko ciałko, bo... wielką płytę chodnikową. Za nią dreptał, posapując z wysiłku, siwiejący gruby mężczyzna z kolejną płytą w ręku, a jeszcze dalej szły gęsiego dwie dziewczyny i staruszek w czapce z daszkiem. Wszyscy obarczeni ciężkimi chodnikami. - Równo! Równo! - rozległo się posapywanie przewodniczki. Każdy dźwigał swój ciężar z godnym podziwu uporem. Dokąd zmierzali? Za klubem mieścił się ogromny, okryty złą sławą śmietnik, gdzie wieczorami zbierali się różni tacy. Głównie nur- VoiM kultu-: 1 i_~—«*«**•*•** kowie, czyli ci, którzy żyli ze zbierania po śmietnikach puszek, folii i żeliwa oraz aluminiowych sprzętów. Widziałam, jak we dwóch albo we trzech wynosili stamtąd stare lodówki, a bywało, że wskakiwali do kontenerów i przeszukiwali, nieraz gołymi rękami, całe tony śmieci. A w klubie trwał remont. Zaraz na progu natknęłyśmy się na zwisające z sufitu kable, sznury, wiadra z farbami i mnóstwo jakiegoś białego pyłu pokrywającego grubą warstwą meble, podłogę, a nawet przemykających tu pod ścianami robotników w zafarbowanych kombinezonach. - Pani Krysiu! Poda mi pani ścierkę? - zawołała wysoka, patyczkowata kobiecinka, która niespodziewanie stanęła u szczytu schodów prowadzących do sal na pierwszym piętrze. -Idę! Idę! -odkrzyknęła starsza, przysadzista kobieta w chusteczce na głowie. Przystanęła na środku korytarza i spojrzała na nas ostro. - A wy tu, panienki, czego? Jak na muzykę, to trzeba wejść wyżej. - Nie, nie... - zaplątałam się - to znaczy, my najpierw chciałyśmy się zapisać. - Jak ja nie lubiłam tych pytań dorosłych! - Do dyrekcji idziemy - dokończyła śmiało Wiki. - Wie pani, gdzie to jest? Pani Krysia wzdrygnęła się, jakby ją giez ukąsił. - Tfu! - wysyczała przez zęby - dyrekcja jest. Dlaczego by nie? Jest tam - wskazała ręką za siebie, na sunący z namaszczeniem pochód. - Ale ona chce oszczędzać - mówiła ze wzburzeniem. Twarz wykrzywił jej grymas złości. - A jakże, każe ludziom gruz wynosić po kieszeniach. Żeby murarzom mniej zapłacić. Widział kto coś takiego?! W socjalizmie byłoby nie do pomyślenia! Zamiast uczyć, gruz noszą. Nawet pan kierownik od administracji. No, widział to kto? - pytała natarczywie, a ponieważ nie odpowiadałyśmy, tylko westchnęła: - A co wy tam wiecie! - Pani Krysiu - ponaglił ktoś z góry. - Idę! Nie pali się przecież! - kobieta poprawiła sobie chustkę żylastą, spracowaną ręką i wolnym krokiem skręciła na marmurowe schody. I ja mam tu się uczyć grać! Jeżeli pani Krysia mówiła prawdę, to... Brrr! Od razu wyobraziłam sobie, jak surowa dyrekcja każe mnie za najdrobniejsze spóźnienie się do tego przybytku sztuki. W dawnych czasach dzieci, nawet za małe przewinienia, musiały klęczeć na grochu! Gdybyśmy żyły w XIX wieku, dyrekcja wymyśliłaby pewnie jeszcze gorsze kary! - Popatrz! - chwyciła mnie za ramię Nieka. - Oni chyba wynoszą płyty z kominka! Rzeczywiście. W pokoju przy schodach stał solidny stary kominek, z którego pozostały już tylko resztki płytek. To wszystko było dziwne. Prawda, że tata Miśki kiedyś podobno sam remontował dom, ale co innego malować własny dom, a co innego państwowy było nie było, klub. W dodatku kultury! Już wyobraziłam sobie, jak nauczycielka tańca dźwiga na plecach cegły, a dyrektorka, zamiast rządzić, zajmuje się tapetowaniem ścian! Stałyśmy tak chwilę, patrząc na nieład panujący w sekretariacie, kiedy nagle zadzwonił telefon. Musiał to być telefon, choć aparatu nie mogłam dojrzeć w stercie walających się po podłodze papierzysk, starych dziecięcych rysunków, pustych palet po farbach i mnóstwa poszarzałych od starości zabawek. Nieka spojrzała na mnie, a ja na nią. Odebrać? Tylko że to nie był telefon do nas. A przecież jakiś klient mógł sobie poczekać na dyrekcję. „Ale jesteśmy głupie! - pomyślałam. - Nikt tu niczego nie odbierze! Przecież dyrekcja, czyli cały ten umazany ziemią pochód, przenosiła właśnie ciężkie płyty chodnikowe nie wiadomo skąd i nie wiadomo gdzie. I pewnie miała ręce aż czarne od brudu. Takimi rękami nie można nawet podrapać się za uchem, a co dopiero toczyć poważnych rozmów". - No, dalej, odbierz - syknęła Nieka. - Nikogo innego nie ma. - Fakt. Byłyśmy tylko my. - To szukaj tego telefonu! Jakby ktoś nas odczarował, rzuciłyśmy się rozpaczliwie na podłogę w poszukiwaniu aparatu. Położyłam doniczkę z fiołkiem i z furią grzebałam w stercie papierzysk. Znów natarczywy dźwięk. - O, chyba tu - pospiesznie odsunęłam na bok olbrzymiego misia z naderwanym uchem. - Jest! - Szturchnięta przez Niekę (sama nic nie zrobi, tylko mną się wyręcza, małpa jedna!), podniosłam słuchawkę. Starałam się nadać swojemu piskliwemu głosikowi jakiś doroślejszy ton. - H... alo... - Ale głupio to zabrzmiało! Jakby spod ziemi. - Amelia Wierciochowa z tej strony. Serdecznie witam panią dyrektor! - Niemal odskoczyłam od telefonu. Rety! To nasza wychowawczyni! W dodatku trajkotała jak najęta. - Moja córeczka, Karolinka, pamięta pani, prawda? Chodziła do państwa w zeszłym roku. Chciałabym zapisać ją na zajęcia do pani Wiesi Drapczyńskiej. Ale może przychodzić tylko we wtorki o 15.00. Czy jest to możliwe? - zawiesiła głos. Co robić? Przez głowę przemknęły mi w jednej chwili różne myśli. A może rzucić tę nieszczęsną słuchawkę na widełki? Nie, Amelia Wierciochowa na pewno dojdzie, po nitce do kłębka, kto z nią rozmawiał. Zadzwoni jeszcze raz, a nie daj Boże, ktoś zobaczy, że obce dziewczyny siedzą tu w najlepsze i robią głupie kawały. Obniżone stopnie ze sprawowania miałybyśmy jak w banku. Aj! Trzeba było jakoś z tego wybrnąć! - Dobrze, proszę pani - zabrzmiało dziwnie, ale Amelii najwidoczniej to nie przeszkadzało, bo zaświergotała: - Tak? To świetnie, bo już się martwiłam, że będę musiała wozić ją na Zastów. A do państwa będzie o wiele bliżej. - Zresztą - ściszyła głos poufale - w przyszłym tygodniu znowu zmienią nam plan. Pierwsze klasy we wtorki i środy będą kończyły o 14.30. Dlatego zależy mi na tych lekcjach o 15.00. Karolinka przychodziłaby zaraz po zajęciach. Proszę łaskawie wpisać ją na listę. Przyjdziemy już w tym tygodniu - zakończyła z ulgą. - Do widzenia pani. - Do widzenia - powtórzyłam jak echo, czując się, jakbym wracała do rzeczywistości z dalekiej podróży - No i co? Co? - dopytywała się Nieka. - Wyglądasz, jakbyś zobaczyła ducha - zaniepokoiła się Wiki. A jakże! Spotkanie z duchem byłoby z pewnością o wiele lepsze od odebrania tego telefonu. Amelia z Karolinką zamierzają przyjść na lekcje, gdy tymczasem nikt w klubie nie ma zielonego o tym pojęcia. W dodatku nie wiadomo, czy jakaś pani Wiesia będzie miała dla nich czas. Po co się w to wplątałam! - Trzeba zostawić karteczkę na stole - powiedziała po wysłuchaniu wszystkiego Nieka. Dzięki niebiosom, momentami wychodziła z niej praktyczna i rozsądna Gontarkówna, nieodrodna latorośl pielęgniarskiego pokolenia. - Ktoś od nich przeczyta i po sprawie. Wciągną tę Karolinę na listę. - A jak otworzy się okno i pisaninę porwie wiatr? - Wiki stra-chajło podsunęła czarny scenariusz. Aż przeszedł mnie dreszcz. - Grafolog rozpoznałby charakter pisma - dodała. - Graf o... co? - Wiki zawsze zaskakiwała nas nowymi słowami. - No, taki spec od pisma - wyjaśniła z wyższością. - Wykorzystują ich w policji, bo podobno każdy człowiek ma indywidualny charakter pisma. Wiecie, taki grafolog analizuje te wszystkie zawijasy i zakrętasy a potem porównuje je z czyimś pismem i udowadnia, kto napisał list. - Miała rację. Karteczka byłaby dowodem naszej winy Czarno na białym. Trzeba było pomyśleć o czymś innym. - O, co panny tu same porabiają? - Do pokoju weszła, a raczej wtoczyła się pulchniutka i żwawa osóbka niewielkiego wzrostu. Czy to nie ona szła na czele pochodu? Pewnie była dyrektorką. Miałam nosa do wypatrywania osób ważnych, tej zresztą nie dałoby się przeoczyć. Za żadne skarby! Wyłupiaste oczy dyrekcji badawczo wwierciły się w naszą gromadkę. Od tego patrzenia chyba wszystkie poczułyśmy się nieswojo. - Widzę, że masz towarzystwo - do sekretariatu zajrzał drugi uczestnik pochodu, starszy siwawy mężczyzna. -Zaraz wracam, Ewuniu - zatarł brudne ręce. - Zaraz ci pomogę. - Zamknął drzwi za sobą. - No, co tam, dziewczynki? - spytała jeszcze raz jejmość. - W czym mogę wam pomóc? - My przyszłyśmy - wystąpiłam krok do przodu - przyszły-śmy zapisać się do klubu. - Właśnie - poparła mnie Nieka. - Chciałybyśmy chodzić na zajęcia do pani Wiesławy Drapczyńskiej. No i po co wyrwała się z tą Wiesią?! Zgłupiała chyba. Teraz to bocianie babsko zacznie nas wypytywać! Przecież w ogóle nie wiemy, od czego jest ta Wiesia. Ale panią dyrektor słowa Nieki zdawały się nadzwyczajnie cieszyć. -Ach, to świetnie, dziewczynki! Świetnie! -Klasnęła, dopiero po chwili uświadamiając sobie, że ma na rękach ślady ziemi. - Zaraz was zapiszę, zanotuję sobie... - Wytarła palce w chusteczkę, po czym zaczęła pośpiesznie wyjmować jakieś papiery z szafy. - O, jest - na stole wylądował zielony gruby zeszyt. Otworzyła go i studiowała, przesuwając palcem po gęsto zapisanych kartkach. - Na pianino... Jest miejsce! Może być środa o 18.00? Środa była dziś. - A nie mogłybyśmy przychodzić we wtorki o 15.00? - zapytała Nieka. W końcu zrozumiałam, o co jej chodziło. - Właśnie - dodałam. - Bardzo byśmy prosiły. (Gdyby ta godzina była wolna, zostawiłabym ją dla nieznanej Karolinki. I pewnie jej mama doceniłaby moje poświęcenie). Ale pani dyrektor zmarszczyła brwi, zniechęcona. - Niestety - westchnęła. - O tej porze nie mamy wolnego miejsca. A nie możecie w środę? No cóż, skoro jej tak zależało... W końcu mojej mamie też zależało. I to jeszcze bardziej. Nie mogłam teraz odwrócić się na pięcie i wyj ść. Tym samym odwróciłabym się i od wymarzonych wakacji w Kanadzie, i od mojego Ubisia vel Ubisi, która czekała tylko, żebym wzięła ją od Praszczatka. - No dobrze - odpowiedziałam. - Pasuje nam ta godzina. - Nam? - zawahała się dyrektorka. - Nauka gry na fortepianie, moje dziecko, jest zajęciem indywidualnym. Więc albo zapisuje się tylko jedna z was, albo dalej szukamy wolnych godzin - znów otworzyła zeszyt, gotowa do kartkowania. - Nie, nie - zatrzepotała rzęsami Nieka - proszę sobie nie robić tego, no... kłopotu. Na zajęcia będzie chodzić tylko Iga - pokazała na mnie - a my... jej tak towarzyszymy - Skoro tak - uśmiechnęła się wyrozumiale dyrekcja - zapraszam panie na wycieczkę po klubie. Może jakieś zajęcia się wam spodobają? A ciebie - zwróciła się do mnie - poproszę o pieniążki. Wiesz o tym, że za godzinę płacimy 20 złotych? I to z góry, opłata raz na kwartał? - Raz na kwartał?! - jęknęłam ze zgrozą. Co prawda, mama wyposażyła mnie przezornie w większą kwotę, ale byłam pewna, że zdołam jeszcze coś wygospodarować. Choćby na lody waniliowe z czekoladową polewą, taką samą, jaką jadłam ostatnio w budce Grycana. - Tak, raz na kwartał. Dwieście czterdzieści złotych. Niestety, nie ma żadnych ulg - dorzuciła, patrząc na mnie jakoś tak surowo. - Już i tak mamy kłopoty z płynnością. Zresztą... - Nie, nie - zaprzeczyłam. - Ja nie zabiegam o ulgi. Mam pieniądze - wyciągnęłam szybko portmonetkę i przeliczyłam. - O, proszę. Dyrektorka chwyciła papierki w swoje bogato upierścienione palce, po czym zręcznie włożyła je do pancernej kasetki stojącej w rogu pokoju. „Co ja powiem Wiki i Niecę? - pomyślałam z rozpaczą. - Chciały iść na lody Ba, ja też chciałam iść na lody żeby jakoś odreagować. Ale teraz waniliowy i truskawkowy świat musiał odejść w zapomnienie, przecież żadna z nas nie miała w kieszeni ani grosika". - Aż tyle zapłaciłaś? - Nieka jęknęła ze zgrozą, kiedy wpadłam na nie po wyjściu z sekretariatu. - Trzeba było powiedzieć, że dziś nie jesteś przygotowana na taką kwotę i doniesiesz później - dorzuciła Wiki, kiedy taszczyłyśmy naszą doniczkę korytarzem na piętro. - Wysokie te schody - marudziła. Najwyraźniej nie chciała nam towarzyszyć. „Wolałaby teraz być ze swoim Kamilem - pomyślałam. - Pewnie... patrzeć w te jego najpiękniejsze na świecie oczy... Co tam jakiś fortepian i przyjaciółka w potrzebie!". Nadal unikałyśmy jak ognia rozmowy na temat sympatii Wiki. Może podświadomie czułyśmy że po tych przeprosinach znowu coś by się zepsuło, uleciało. Lepiej było milczeć. Na razie. - Naprawdę mogłaś poczekać z opłatami - ciągnęła Nieka. - Ja już jestem bez kasy. - Ja też - jątrzyła Wiki. - Wczoraj zapłaciłam za obiady, a wiecie, że mama daje mi zawsze równo. - Fakt. Znałyśmy wyjątkową drobiazgowość pani Gierblińskiej. Jej córka zawsze musiała wyliczać się z tego, co i za ile kupuje. 37 - Nie mogłam - ucięłam te wyrzuty - Po prostu musiałam zapłacić. - Po głowie chodziła mi jakaś uparta myśl. Coś pominęłam, tylko co? To coś miało z pewnością związek z telefonem od profesor Wierciochowej. - Głu-pia ba-ba! Głu-pia ba-ba! - Zajęta swoimi myślami nawet nie zorientowałam się, że dobrnęłyśmy do otwartej sali na piętrze, z której dobiegały dzikie wrzaski: - Głu-pia ba-ba! Głu--pia! Pośrodku sali stał olbrzymi fortepian, wokół którego biegała ze stojakiem na nuty w rękach, utytłana po łokcie farbą może kilkuletnia dziewczynka. Co chwilę przystawała, wykrzykując swoje „głu-pia ba-ba", po czym znowu ruszała dookoła, wzbijając tumany kurzu. Tak, tu nie sprzątano chyba od stuleci, bo kurzu było pełno. Nawet na zwieszającym się z sufitu ozdobnym żyrandolu. Elegancka kobieta w kostiumie, zapewne matka roz-wrzeszczanej istoty, usiłowała złapać ją i zmusić do siedzenia na taborecie, ale mała w ogóle nie dawała się uspokoić. Co gorsza, widząc, że ma niespodziewaną publiczność, krzyknęła z uciechy i rzuciła stojak na wyfroterowaną podłogę. Od huku, który zabrzmiał, mogły mi pęknąć bębenki w uszach! Super! Całej tej scenie przyglądała się jeszcze jedna kobieta, która jakby nigdy nic siedziała sobie na parapecie wielkiego okna. - Mówiłam pani, że na naukę ma jeszcze czas - powiedziała kobieta przy oknie. - W dodatku cały fortepian zalany farbą -z niesmakiem wskazała na kolorowe plamy na klawiszach. -No i cóż wielkiego? -bagatelizowała matka. -Dziecko przyszło po plastyce. Nic dziwnego, że paluszki ma kolorowe. Zresztą, to nie jest nowy instrument. Przetrze się. Usiłowała zetrzeć plamy chusteczką. - Chodź, Kasiu! Chodź do mamusi! Ale wychowywana bezstresowo istotka z nabzdyczoną miną podeszła do fortepianu i zaczęła z pasją walić w klawisze. Rozległy się przenikliwe dźwięki. - O, widzi pani? - ucieszyła się matka. - Może jednak coś z tego wyjdzie? No, graj, córeczko, graj! - Pochyliła się nad nią. Ucieszona Kasia znowu zabębniła. Tym razem całymi piąstkami. 38 Przyglądałyśmy się temu ze zgrozą. Ale kanał! Gdybym była na miejscu tej anielsko spokojnej nauczycielki, chyba posłałabym tę małą na księżyc. A ona stoi sobie, tak po prostu. Może się przyzwyczaiła? - Nic z tego nie będzie! - powiedziała wreszcie kobieta przy oknie. - Dziecko się nie nadaje. - Jak to: nie nadaje się?! - zbeształa ją natychmiast mama dziewczynki. - Powinna pani jakoś ją zachęcić... - Nie mam zamiaru jej zachęcać - odpaliła nauczycielka. -1 proszę mi tu takich zygot nie przyprowadzać. Są za małe. - Cooo? - W matkę wydawałoby się, że piorun strzelił. - Coś takiego! Ja... ja z panią inaczej porozmawiam - obróciła się na pięcie. - Chodź, Kasieńko, do mamusi, pani jest niedobra, widzisz? Nie chcą tu nas. Idę na skargę do dyrekcji - dorzuciła. - Na pani metody wychowawcze - podkreśliła z naciskiem. - Niech się dowiedzą, kogo przyjęli do pracy - Chwyciła swoją pociechę za rękę i niemal siłą wyciągnęła z sali. Na progu obrzuciła nas wyzywającym spojrzeniem. - Nie radzę wam tu się uczyć! Przynajmniej nie u takiej... - zmełła w ustach jakieś niecenzuralne słowo. Zatupotała pantofelkami i zniknęła na schodach, a my zostałyśmy z mieszaniną oburzenia, zgrozy i zdziwienia na twarzach. - Co to było? - Wiki jako pierwsza otrząsnęła się z niemocy. - Słuchajcie, ten dzieciak powinien dostać kilka solidnych klapsów. - Ja bym jej dała cały wagon klapsów, i to mocnych - przyznałam chętnie. - Ale ona może być chora na ADHD - ADHD? - zdumiała się Nieka. - Dokładnie nie wiem, ale kiedyś mama mi tłumaczyła, że to taka choroba, przy której dzieci zachowują się niesfornie, krzyczą, biegają, złoszczą się na ludzi i nie mogą usiedzieć w miejscu. - Takie bachory powinno się zamykać w klatkach, a nie chować w normalnych domach - skwitowała Wiki. - To się nadaje do prasy! - Może wejdziecie, dziewczęta? - w nasz dialog wmieszała się nauczycielka, która tymczasem stanęła w progu sali. - Mam nadzieję, że nie zniechęciło was zachowanie Kasi? Takich niespokojnych dzieci nie powinno się uczyć grać - spoglądała na nas życzliwie. - No, ale wy chyba jesteście już w odpowiednim wieku - uśmiechnęła się i w sali jakby pojaśniało. Może prześwietliły ją promienie słońca? - Zapraszam na lekcję - zagarnęła mnie ramionami. - To my już pójdziemy - zawyrokowała Wild, wycofując się na dół. Jej śladem poszła Nieka. - Pa, Iguś. Trzym się cieplutko! - Za chwilę zniknęły mi z oczu. I właśnie wtedy przypomniałam sobie o czymś, co mi umknęło. Zmiana planu! Ta wiadomość umknęła mi z głowy, po czym teraz się w niej pojawiła. Nieszczęsna zmiana planu, o której wspominała Amelia Wierciochowa. Wyglądało na to, że dyrektor Żurek chciał wyciąć nam wredny kawał. Jeżeli córka pani Wierciochowej będzie chodziła do szkoły przed południem, a jest w pierwszej klasie podstawówki, to... Jasne jak słońce w nocy! Nas chcą przesunąć na popołudnie! A któż chodziłby do szkoły o tak szaleńczej porze?! Pewnie, że budynek był malutki, a do nas przyłazili jeszcze ci z podstawówki. Ale przesuwać drugoklasistów, gimnazjalistów, bądź co bądź poważnych uczniów, na popołudnie?! Toż to by całkowicie zdezorganizowało nam życie! Już wyobrażałam sobie te lekcje od 12.30 do 18.00! Nie miałybyśmy czasu ani na chodzenie do biblioteki dzielnicowej, którą zamykają właśnie o 18.00, ani na wizyty w pizzerii, nie mówiąc o spotkaniach klubu i o konieczności odrabiania lekcji przedpołudniami. Totalny kanał! Ale... ale... Wierciochowa mówiła, że oni zamierzają, planują. Więc nie na pewno. Pozostawało jeszcze trochę czasu do chwili, gdy dyrektor Walery Żurek poda nam nowy plan. Musiałyśmy coś z tym zrobić! Ale co? Należało jak najszybciej zwołać zebranie klasy. 1Łozciziabj>Lątij Szaleństwo kLarolka - Powinnyśmy ogłosić STRAJK - oświadczyła Wiki stanowczo. Oho! Słowo nie zabrzmiało sympatycznie. W małej kawiarnianej salce McDonalda wystrzeliło jak z armaty Zaprosiłam tu muszkieterki zaraz po mojej lekcji pianina. Wieczorem wysłałam do każdej SMS-a: Spotkanie klubu jutro po lekcjach. Miśka nie przyszła. Pewnie nie przeczytała wiadomości. Jej komórka była nią jedynie z nazwy bo naładowana, rozładowywała się natychmiast po wyciągnięciu z kontaktu. Na nowy telefon Miśka jeszcze długo poczeka. Urządzili ją. Na najbliższy rok miała wykupiony abonament i aparat za złotówkę. I musiała płacić. Cóż z tego, skoro komórka nadawała się do wymiany; a wymienić jej nie było można, bo Miśka nie miała kasy. Nowa kosztowałaby słono, pewnie ze trzy cztery stówy. Siedziałyśmy we trzy na wysokich, barowych stołkach tuż przy ladzie, opychałyśmy się niezdrowymi cheesburgerami z żółtym serem, sałatą i pomidorami. Pycha! Wyobrażałam sobie, co powiedziałaby Busia, gdyby zobaczyła, że objadamy się tym sprasowanym świństwem. Jej zdaniem, coca-cola nadawała się najlepiej do mycia sedesu i wanny, bo była w sam raz żrąca. A hot-dogów i hamburgerów nie powinno się podawać nawet psom. Calutkie były zrobione z niezdrowych odpadów. A, co mi tam! - z rozkoszą zacisnęłam zęby na bułce. Aż dziw bierze, że przez te krótkie pięć minut zdołałam opowiedzieć moim najlepszym przyjaciółkom o naprawdę cudownej nauczycielce fortepianu i o nieszczęsnej wiadomości, którą przypadkiem usłyszałam od pani Amelii. - Strajk! - oskarżycielsko wskazałam palcem na Niekę. - Łatwo ci mówić! Twoja mama jest pielęgniarką i strajki to dla niej bułka z masłem. Pani Gontarek pracowała w szpitalu po 24 godziny na dobę. Niestety, nie było z tego zajęcia żadnych pieniędzy, poza czystą satysfakcją. Jednak mama Nieki mogłaby startować w konkur- 41 sie na najlepszego strajkującego roku. Dostałaby złoty medal, bo jako przewodnicząca warszawskiego oddziału pielęgniarek i położnych ciągle organizowała pracownicze protesty Głodowała przez tydzień, robiła barykadę z łóżek w szpitalu, w słusznym proteście paradowała przed Bardzo Ważnym Urzędem, niosąc ogromny transparent z własnoręcznie namalowaną i przekreśloną czerwonym flamastrem głową prezydenta. Nieka aż promieniała z dumy. - Jak sobie to wyobrażasz? - zapytałam. - Położymy się w sali gimnastycznej, na materacach, i będziemy głodowały na oczach pierwszaków?! Puknij się w czoło! Przypomniałam sobie moją jedną jedyną próbę odchudzania i aż mi ciarki po plecach przeszły. Piłam przez cały dzień niega-zowaną wodę, taką bez sodu, bo podobno też jest niezdrowy aż tu następnego ranka, ni stąd ni zowąd nagle zemdlałam przed wyjściem do szkoły Mama niemal dostała zawału. Niedoczeka-nie! - A może jakoś dałoby się zaadaptować ten pomysł do naszych warunków? - powiedziała niepewnie Wiki. Adaptować? Znowu nie byłam pewna, co to słowo znaczy - Niekoniecznie trzeba głodować - ciągnęła nasza specjalistka od obcych wyrazów. - Adaptować, czyli dostosować - dodała, widząc moją niezbyt mądrą minę. - A adoptować to przysposobić, na przykład wziąć dziecko z domu dziecka. - Ale ona jest... Od razu mnie oświeciła. - Wystarczy przygotować postulaty i przybić je na drzwiach szkoły - Postulat jest jeden - przerwałam. - Nie chcemy lekcji po południu. Wszystko ma zostać po staremu. I po co przybijać go na drzwiach? Nie wystarczy napisać na kartce i pokazać wychowawczyni? Ale Wiki była uparta. - Jak sobie chcecie, ale tak zrobił Marcin Luter - popatrzyła na nas z mądrą miną. - Czytałam gdzieś, że przybił na drzwiach kościoła 95 tez, żeby każdy mógł je przeczytać. Co prawda, to było w XVI wieku... 42 - Jakich tez?! - zatkało mnie ze złości. - Wiki, zgłupiałaś czy co? Przybijać postulaty na kościele? Wierciochowa skona ze śmiechu. A dyrektor Żurek dostanie ataku czkawki. Poza tym najbliższy wielki kościół jest pewnie ze trzy kilometry od szkoły. Pies z kulawą nogą się tym nie zainteresuje! Nie - zawyrokowałam - musimy pomyśleć o czymś innym. Strajk, owszem, nawet postulaty warto napisać, ale żeby je przybijać? Nie ma mowy! - No, a co zrobisz z Karolinką? - przypomniała mi nagle Nieka. - Przecież biedaczki nie można tak zostawić, w niewiedzy To byłby czyn wysoce niemoralny! Coś podobnego! Teraz: niemoralny! Jedna wyjeżdżała z postulatami i używała niezrozumiałych wyrazów, druga uważała widocznie, że to ja powinnam coś zrobić. Jakbym sama była wszystkiemu winna. A kto kazał mi odebrać ten telefon?! Westchnęłam tylko, a Wiki przechwyciła moje smętne spojrzenie. Stanowczo za dużo tego było jak na nasze trzy głowy Chociaż, co trzy głowy to nie jedna... - Nie łam się - Nieka postanowiła mnie jednak wesprzeć. - Znajdziemy Karolinkę w szkole i powiemy jej, że nie ma czego szukać w klubie we wtorki. I po sprawie. Najwyżej, niech się głowią z matką kto, kiedy dlaczego i po co. W razie czego powiemy że ktoś nam tę wiadomość przekazał. - Zadowolona z siebie, ugryzła ostatni kęs cheesburgera. - Szkoda, że to takie kaloryczne - wytarła usta serwetką i rozejrzała się po sali. Tłum był tak wielki, że co rusz ktoś potrącał nas, przepychając się do lady przy której urzędowały tylko dwie młode dziewczyny w śmiesznych papierowych czapeczkach. „Ja bym takiej pinokiowatej czapeczki nigdy nie założyła!" - pomyślałam z satysfakcją. - Chodźmy stąd - Niecę znudziło się siedzenie przy ladzie. Szczególnie, że tuż przy nas zaczynała się formować gigantyczna kolejka. Chyba nie wylądował w pobliżu autobus pełen maluchów z przedszkola? No jasne, wykrakałam to chyba, bo pod naszymi nosami wyrosły kolorowo szczebioczące ufoludki w kurteczkach. - Ja chcę to, co ona - rozdarł buzię jeden z nich, po czym wy- celował palcem w Wiki, żeby jego mama mogła zobaczyć niedo-jedzonego cheesburgera. - Nie wolno tak, synuś - skarcony chłopczyk nagle splunął w stronę Miśki, po czym wyszczerzył ząbki w upiornym uśmiechu. - Ależ toto złośliwe! - biedaczka nader szybko zgodziła się zejść ze stołka. W pośpiechu przedarłyśmy się do wyjścia, oblepionego przez kilkunastu takich smarkaczy Szczęście, że żadna z nas nie miała braciszka! Musiałaby trzymać go całymi dniami w zamkniętej komórce na rowery bo przecież wstyd byłoby pokazać się z takim na ulicy * * * - Dziewczyny, jakie to śliczne! - Nieka zdarła z wieszaka czerwony sweterek i oglądała go z nabożnym zachwytem. Nie znosiłam półgolfów, bo wyglądał mi przez nie kawałek szyi, przez co wydawałam się sobie grubsza, ldedy patrzyłam w lustro. Przy tym czerwień kojarzyła mi się z Bożym Narodzeniem. Rezerwowałam ją dla Świętego Mikołaja, skarpet z prezentami i przetykanej złotem czerwonej gwiazdy na szczycie choinki. No, ale to było tylko moje skromne zdanie. Przyjaciółka uwielbiała ten krzykliwy kolor. - Nie podoba ci się? - chciała mnie przyszpilić. - Wiecie co? Przymierzę i zobaczymy.. „Z naszej cheesburgerowej narady niewiele wyszło" - myślałam. Zresztą, zmiany planu nie omawia się we trzy, ale przy całej klasie. Przynajmniej buszowałyśmy sobie teraz na luzie po supermarkecie, razem z całą masą ludzi. Czułam się tak jak w Sopocie, kiedy w lipcu paradowałam z rodzicami po promenadzie. Brakowało mi jedynie morskiego wiatru i świeżego zapachu jodowanej soli. O tej porze kupowali w molochach albo bardzo bogaci ojcowie rodzin, którzy wywozili w wózkach prawie wszystko, tak jak leci, albo emeryci w przetartych paltkach. Ci ostatni po pięćdziesiąt razy oglądali każdą trzymaną w rękach rzecz, pytali o promocje, porównywali ceny Smutno było na nich patrzeć, szczególnie, gdy widziałam, że z tych ich koszyków wiało biedą. 44 W ciche zachwyty Nieki nagle wdarł się jakiś donośny bas: - Stój! Łapcie! - Potężny szturchaniec sprawił, że niemal przewróciłam się na wózek z zakupami. Między nami przecisnął się łokciami wysoki chłopak w beżowej kurtce i na bocianich nogach pognał w stronę kas supermarketu. Za nim leciał dryblas w niebieskiej koszuli, z krótkofalówką, krzycząc do niej: - Obiekt zbliża się do wyjścia! Obstawić wyjście! Przed kasami zaroiło się od niebieskich koszul z krótkimi rękawami i gapiów. Dwie koszule goniły za beżową kurtką. Miały niewielkie szanse, bo chłopak niczym rasowy koń przed metą pokonywał kolejne metry wielkimi szusami. Roztrącił kilku gapiów i balansując na zakrętach, przedarł się przez barierki ochrony Ludzie pokazywali sobie palcami całe to widowisko. Zaabsorbowana kasjerka potrąciła koszyk z pomarańczami na promocji. Owoce potoczyły się po podłodze. Ta jednak, zamiast je zbierać, patrzyła zafascynowana. Nieka też obserwowała uciekiniera przez chwilę, po czym znienacka wrzasnęła: - Złodziej! Trzymaj! Łapaj! Rzuciła czerwony sweterek na stertę ubrań przed sobą i pobiegła w głąb marketu. Dokładnie w przeciwną stronę. Zwariowała? -zanim zdążyłam cokolwiek powiedzieć, chcąc nie chcąc, leciałam już za nią. Zdezorientowany dryblas przystanął. Odsłonił sylwetkę uciekającego chłopaka. I właśnie ta chwila wystarczyła, żebym zrozumiała reakcję Nieki. Chyba śnię! Na swoich patyczkowatych nóżkach mknął do wyj ścia nie kto inny tylko... Szalony Karolek! Nasz klasowy roz-śmieszacz, a jednocześnie smutas, dwa w jednym, niczym szampon z odżywką. Ten sam, który w ostatnim wypracowaniu klasowym napisał: Olbrychski jechał na czarnym koniu. Piana leciała mu z pyska. Zwijaliśmy się ze śmiechu, bo nie wiadomo było, z czyjego pyska ta piana leciała - konia czy Olbrychskiego. Nieudacznik! Nieporadny pajacyk! Przysięgłabym, że do trzech zliczyć nie potrafi, ale uczciwy był i myszy by nie skrzywdził. I taki ktoś miałby na policji stanąć do zdjęcia w szeregu ze sklepowymi złodziej ami ? Leciałam za Nieką, a ona widocznie miała zamiar pobić rekord świata. Kluczyła między regałami szybciej niż Karolek, tyle że nas przecież nikt nie gonił! - Gdzie leziesz?! Gdzie? - Dopadłam ją dopiero przy półkach z nabiałem i chwyciłam za ramię. Uff! Na spoconej twarzy Nie-ki malował się totalny szok. - Co wy wyrabiacie? - Wiki dobiegła do nas, chwytając ciężko powietrze. Nie była dobrą sprinterką. - Chyba umrę przez was na zawał! - zdjęła z regału kefir i przedarła wieczko. - Wiki, zostaw to! - wrzasnęłam. - Zaraz ktoś oskarży cię, że okradasz sklep. - No i może mieć rację - przed nami wyrósł jak z podziemi dryblas w niebieskiej koszuli. Widocznie na krzyk Nieki przerwał tamtą pogoń i ruszył za nami. - Czyżbyście miały coś wspólnego z tą kradzieżą? - Świdrował wzrokiem nas i nasze plecaki. - Chronimy kolegę, co? - Sam nie wiedział, jak bliski był prawdy - Ależ skąd! - zaprzeczyłyśmy może zbyt gwałtownie. - Absolutnie... nie mamy nic wspólnego z tym szalonym Ka... szaleńcem - w ostatniej chwili ugryzłam się w język. Jeszcze tego by brakowało, żeby dociekliwy detektyw sklepowy zamknął nas w więzieniu. Bo że chciał tam natychmiast wsadzić Karolka, tego byłam pewna. - To dlaczego uciekałyście? - pytał dalej i widać było, że nie przyjmie żadnego byle jakiego tłumaczenia. „Dobrze, gdyby przed zapakowaniem nas do paki pozwolił choćby jednej zadzwonić do mamy" - pomyślałam z rozpaczą. - Wydawało mi się, że... że ten złodziej chce mnie okraść -powiedziała roztrzęsiona Nieka. - Mamy pieniądze na wycieczkę klasową - pomogła jej Wild. I... no, bałyśmy się, że ten złodziej nas dopadnie... Dlatego uciekałyśmy - zakończyła z desperacją. Ochroniarz nie wydawał się przekonany do naszej wersji. Ale też pewnie nie bardzo wiedział, co zrobić z trzema kretynkami, które przeszkodziły mu w łapaniu przestępcy - Złapali go? - zapytała niewinnie Wiki. Wpatrywałyśmy się w niego tak intensywnie, jakby od tego zależało nasze życie. - Mhm... Niedługo go złapiemy Na pewno - krótkofalówka zachybotała w powietrzu. - Proszę wstawić do koszyka ten kefir. Zapłacicie za niego przy kasie - widać uznał za stosowne pouczyć nas przed odejściem. Nie miał tu nic do roboty Chyba wiedział, że niczego z nas nie wyciśnie. W jego opinii byłyśmy idiotkami do kwadratu, albo do sześcianu! * * * - Więc nie złapali go! Nie złapali! - Nieka była w siódmym niebie, a może i jeszcze wyżej. - Dobrze, że odwróciłam ich uwa- gę - oświadczyła nam z poważną miną, przekonana, że tylko jej natychmiastowa reakcja przyczyniła się do uratowania sytuacji. Odsunęłyśmy się od półek z nabiałem, ale przedtem Wiki posłusznie włożyła do koszyka opakowanie po wypitym kefirze. Wypatrywałyśmy z daleka, co dzieje się przed wyjściem. Tłumek gapiów rzedł, za to niebieskich koszul gromadziło się coraz więcej. - No właśnie - potrząsnęłam głową. - Po co to zrobiłaś? Zupełnie nie rozumiałam, dlaczego zachciało się jej ratować Szalonego Karolka, który w dodatku okazał się sklepowym złodziejem. Nagle wiele stracił w moich oczach. Musiał mieć czarne okulary albo kominiarkę na głowie, a za sklepem pewnie czekali na niego jacyś ohydni wspólnicy z którymi dzielił się łupami. Chyba postradała zmysły! Nieka jednak nie wyglądała na osóbkę, która ma sobie coś do zarzucenia. Wręcz przeciwnie, czuła się jak siostra miłosierdzia. - Pomogłyśmy mu! - No jasne, pomogłaś uciec przestępcy - położyłam nacisk na słowo „przestępca". -1 co teraz zamierzasz zrobić? - Oj, Karol jest niewinny - obruszyła się. - To z pewnością nieporozumienie. Skoro nie udowodniono mu winy to... - Niekuś, przecież niczego mu nie udowodniono, bo go nie złapali - ta jej oszałamiająca logika! - Jak go znajdziemy to się jakoś wytłumaczy. Rzeczywiście, najlepiej byłoby z nim porozmawiać. Wtedy może dowiedziałybyśmy się prawdy Spokój nie przeszłyśmy pod kasy i Wiki zapłaciła za kefir. Niestety, kiedy wyszłyśmy na zewnątrz, okazało się, że Szalony Karolek zniknął. Przepadł jak kamień w wodę. Dla mnie sprawa była jasna - miał nieczyste sumienie, skoro w panice uciekł gdzie pieprz rośnie. Ale nie było to takie oczywiste dla Nieki. - Gdzież on mógł się, biedak, podziać? - pytała mnie, rozglądając się po parkingu. Zdjęłyśmy z ramion plecaki, które robiły się coraz cięższe. Przeszukiwanie tej ogromnej przestrzeni przypominałoby szukanie igły w stogu siana. Samochody stały ciasno poupychane, jeden przy drugim, i jeżeli nasz klasowy roz- 48 śmieszacz schował się za którymś z nich, mogłyśmy go wołać, ile chciałyśmy Szukaj wiatru w polu! - Niekuś, przecież Karolek nie ma samochodu! A nawet, gdyby miał, to i tak jest jeszcze za młody na prowadzenie. Prawo jazdy dostaje się chyba w wieku 18 lat. - Słuchajcie, a jeżeli on jest członkiem gangu? - spanikowała Wiki. - Wiecie, takiego prawdziwego gangu... Jezu! Przecież zobaczył nas w tym markecie! Może chcieć się pozbyć świadków! Zaczai się pod moim domem i... - Tego już za wiele - rozzłościła się Nieka. - Naoglądałaś się za dużo filmów i teraz bredzisz! Nigdy nie uwierzę, że Karolek mógłby coś ukraść - powtórzyła z mocą. - Nieka, przyznaj się - nagle mnie olśniło. - Ty go tak bronisz, bo może jest twoim chłopakiem, co? - Po tej sprawie z Wiki i Kamilem byłam teraz skłonna podejrzewać Niekę o trzymanie w tajemnicy uczuć do Karolka. - Ja? - Jej oczy zrobiły się wielkie jak spodki. Nerwowo zaczęła kręcić breloczkiem zawieszonym u plecaka. - Ależ skąd! Co wy! Po prostu... on też... to znaczy też chodzi do naszej grupy - była wyraźnie zakłopotana. Takiej jej jeszcze nie widziałam. - Jakiej znowu grupy? - nie rozumiała Wiki? - No, był ze mną na pielgrzymce - wyszeptała nasza przyjaciółka. Po jej słowach zapadło na dłuższą chwilę milczenie. Taak, to wszystko zmieniało. Plama na honorze Karolka byłaby zbyt wielka, gdyby w tej sytuacji zdecydował się na tak hańbiący, bądź co bądź, uczynek. Z drugiej strony czyż mogłyśmy przyjąć, tak na wiarę, że Karolek jest małym świętym Franciszkiem, z aureolką nad głową? No, Franciszek przynajmniej gromadził przy sobie dzikie wilki, a na ramionach siadały mu ptaki. A swoją drogą, że takiemu chłopakowi jak Karolek chciało się odmawiać z nimi różaniec?! Więcej pytań kłębiło się w naszych głowach, pytań, na które chyba nikt nie mógł nam udzielić odpowiedzi, poza samym delikwentem. Ale ten był już daleko. - Coś podobnego! Nigdy bym nie uwierzyła! - skomentowała od razu Wiki. - Wcześniej nic nam nie mówiłaś - w jej głosie brzmiała przygana. No tak, przed nami Wiki mogła mieć swoje tajemnice, ale przed nią nikt nie śmiał mieć żadnej. No i Nieka się wyłamała. - I co? Będziecie tak stały na tym parkingu? Mam rasowy temat na artykuł do gazetki szkolnej - w Wiki obudził się dziennikarski duch. - Ale chyba na razie o niczym nie napiszesz? - przeraziła się znowu Nieka. - Oczywiście, że nie. Przecież trzeba wysłuchać zeznań drugiej strony Ciekawe, co nasz Karolek powie mi jutro w szkole -zarzuciła swój plecak na ramię. - Dziewczyny idziemy? - Jasne - ruszyłam w stronę przystanku autobusowego, a Nieka, rada nierada, poszła potulnie za mną. W końcu zrozumiała, że i tak spotka się ze swoim świętym tureckim, najpóźniej jutro, w szkole. A wtedy weźmiemy go w krzyżowy ogień pytań. Wszystkie cztery, bo przecież miałyśmy zamiar opowiedzieć o całej historii Misce. HozcLzial szósty ????? z kitką - Słyszałam, że chcecie dokonać jakichś zmian w planie zajęć - oznajmiła pani Amelia, która przyszła do nas planowo na trzecią lekcję, czyli na godzinę wychowawczą. No tak! Wiedziałam! Ktoś z nas musiał polecieć z ozorem do pokoju nauczycielskiego i wypaplać, że w klasie IIA rozpętała się burza. Pewnie Gabryśka. Na klasowej naradzie krzyczała naj -głośniej, że jeśli o nią idzie, to zmiana planu jej całkiem odpowiada. Ma młodszą siostrę i popilnowałaby jej przedpołudniami. Też coś! Mogłaby sobie wymyślić lepszy powód. Szczęściem, poza Gabrysia, chyba nikomu nie odpowiadał absurdalny pomysł z nowym planem. Michał, czyli gospodarz klasy, nazwany przez wszystkich Szeryfem, popatrzył wrogo na Gabryśkę, a potem głośno wyraził swoje zdanie: - Lizuska jedna! Obraziła się i poszła na skargę do wychowawczyni. I cóż takiego złego widziała w tym, że postanowiliśmy zgłosić formalny protest! - Czyżby nie podobał się wam plan? - powtórzyła Wiercio-chowa, rozglądając się po klasie. Zaniepokojona, zaczęła pukać piórem w dziennik. Oj, nie wróżyło to nic dobrego! Po ławkach przeszedł szmer, który postanowił przerwać Michał. - W tym właśnie rzecz, pani profesor, że nam się podoba - podniósł się z miejsca. - Może spróbuję to jakoś wyjaśnić. - A co tu jest do wyjaśniania? - zerwał się z miejsca Daniel. - Żądamy utrzymania starego planu. Każdy sobie już jakoś rozplanował zajęcia dodatkowe, urządził rok, a teraz co? Mamy zgodzić się na popołudniowe lekcje? Po naszym trupie! - krzyknął. - Dlaczego każą nam chodzić na popołudnie? - pisnęła Baśka z ostatniej ławki. - Krępują swobody obywatelskie! - odważył się zaprotestować Gruby Hirek. - Spokój! - krzyknęła pani Amelia, uderzając otwartą dłonią w blat stołu. Jednocześnie zrobiła zakłopotaną minę. - Nie możecie być tacy aspołeczni - wjechała nam na ambicję. - Czas trochę wydorośleć, nie uważacie? A więc rzecz była już ustalona. Potwierdziły się nasze najgorsze obawy Michał patrzył na mnie badawczo. Pewnie do tej pory uważał, że zmyślam. Kiedy rankiem przed lekcjami oznajmiłam mu, że szykuje się zmiana godzin lekcyjnych na popołudniowe, nie do końca chyba w to uwierzył. A teraz najlepszym dowodem na to, że mówiłam prawdę, było zakłopotanie Wier-ciochowej. - Kochani! - zaczęła. - Porozmawiajmy spokojnie. Wyniknęła bowiem wyższa konieczność... - Jaka wyższa konieczność? - przedrzeźniał ją Daniel. - Za naszymi plecami uzgadnia się różne rzeczy! Ciekawe, co jeszcze nam zmienią? - Spokój! - pani Amelia znów uderzyła dłonią w stół. - Zgadzam się, że możecie być trochę niezadowoleni - znów ten ton łagodnej perswazji. - Ale niestety, szkoła pracuje pełną parą. 51 Doszli wasi młodsi koledzy, którzy nie mogą w dalszym ciągu przychodzić na zajęcia po południu. To są małe dzieci - tłumaczyła. -1 z tego głównie powodu pan dyrektor uznał za stosowne zmienić gimnazjalistom troszkę plan (ładne mi troszkę!). Udało jej się to przemówienie, nie ma co! Tylko że na nas nie wywarło ono żadnego wrażenia. - W takim razie my protestujemy - odparł stanowczo Michał. - Gdyby pani profesor zechciała nas zrozumieć - łagodził tonację - my po prostu już mamy ułożone życie... - A skąd wy w ogóle wiedzieliście, że będziemy mieli zmianę planu? - zapytała nagle nasza polonistka, a mnie ciarki przeszły po plecach. Oj, dobrze, że Gabrysia nie widziała, jak rozmawiałam z Michałem! Z kolei on sam zarzekał się, że nawet gdyby mieli wyrzucić go ze szkoły albo smażyć w smole, nie piśnie o mnie ani słówka. Zapadło solidarne milczenie i Amelia zrozumiała, że nie zdradzimy jej źródła informacji. Wychowawczyni chyba jednak zrobiło się nas żal. Rozejrzała się po klasie, a widząc nasze smętne miny odtajała trochę. - Dobrze, moi drodzy - znów puknęła piórem w dziennik. - Zobaczę, co da się zrobić. Poproszę dyrektora Żurka o ponowne przemyślenie decyzji. Ale na wiele nie liczcie! - dorzuciła. - Dziękuję w imieniu klasy - Michał nie wyglądał na specjalnie zadowolonego. Podobnie jak ja myślał, że powiedziała tak jedynie na odczepnego, żebyśmy przestali marudzić. Trzeba było się uprzeć, że zastrajkujemy- to zdanie Nieka napisała na karteczce do Michała i dostała od niego odpowiedź: Najpierw dyplomatycznie. Potem pogadamy z nią inaczej. Zerknęłam na kartkę i pokiwałam głową. Przyznawałam mu rację. Z Wierciochową należało postępować dyplomatycznie, a Szeryf potrafił to robić najlepiej. * * * - „Truskawka" otwarta! Chodź na ciacho - Nieka szturchnęła mnie w ramię i pognałyśmy szybko do wyjścia. Duża przerwa trwała akurat tyle, żebyśmy zdążyły coś zjeść w kawiarence mieszczącej się naprzeciwko szkoły Maleńki, przytulny lokalik słynął ze słodkich pyszności, ja osobiście uwielbiałam drożdżów- ki z makiem i lody marki „Koral" w różnych smakach, sprzedawane w pucharkach, razem z bitą śmietaną i polewą czekoladową. - Poprosimy to, co zwykle: dwa razy duże lody - rozpoczęłyśmy wyszukiwanie pieniędzy po kieszeniach. W obawie, żeby nas nie okradziono, nosiłyśmy każdy grosik osobno. Ja miałam dziesięć złotych w plecaku, pięć w kieszonce na dokumenty i jeszcze dziesięć w tylnej kieszonce spodni. W sumie dużo tego było. Swoją pięciozłotówkę Nieka wyjęła z piórnika. - A Karolek nie przyszedł - oznajmiła poważnie, kiedy już usiadłyśmy przy stoliku, nakrytym zielonym, plamoodpornym obrusem. Po drugiej stronie miałyśmy przed sobą krzątającą się panią Emilię, która nie nadążała z obsługiwaniem kolejki. - Dał dyla i tyle! - skwitowałam, pałaszując z zapałem lodowy deser. - Może w ogóle uciekł za granicę? - Coś ty! - Nieka widać postanowiła być jego adwokatem do końca życia. - Wstydzi się nas. Dlatego nie przyszedł. - A jeśli on najzwyczajniej w świecie jest winny? Nie pomyślałaś o tym? - Wkurzał mnie jej beznadziejny optymizm. - Aaa, tu się przed nami ukryłyście! - znienacka przy naszym stoliku pojawiły się Wiki i Miśka. W dłoniach trzymały identyczne pucharki. - O czym tak gadacie? - A jak myślisz, Wiki? Rozmawiamy o naszym złodzieju. - Niedoszłym złodzieju - uzupełniła Nieka z naciskiem. - Doszłym, niedoszłym... - zniecierpliwiłam się. - Jak mamy się przekonać, czy on jest tym złodziejem? - Bardzo prosto. Urządzimy wieczorem seans - oznajmiła Wiki. - Kinowy? - Nie zrozumiałam. Nakładałam właśnie na wafelek wisienkę w czekoladą. - Pycha! Że też taka pychotka musi mieć tyle kalorii - spojrzałam na lody z dezaprobatą. - To nie jedz. Po co tyle wzięłaś? - Nieka jak zwykle wykazywała zdrowy rozsądek. - Każda kulka ma sto kalorii, a tego razem jest... - Dobrze już, dobrze - zamachałam rękami. - Przestańcie mnie podliczać. Wiki, powiedz lepiej coś o tym seansie. 53 - Moja droga - przyjaciółka uśmiechnęła się tajemniczo. - Zorganizujemy seans spi-ry-tys-tycz-ny - przesylabizowała ostatnie słowo. - Oczywiście, bez was wszystkich się nie uda. Przy stoliku muszą być co najmniej cztery osoby - Eeee, wywoływanie duchów? To dobre dla małych dzieci. - Lodów w naszych pucharkach ubywało w szybkim tempie. - Możesz nie wierzyć! - obruszyła się Wiki. - Czytałam ostatnio książkę o tajemnicach psychotroniki. Kiedyś w Londynie wywoływano ducha jakiegoś lorda i ten człowiek zj awił się w pokoju gospodyni, w obecności wszystkich gości. Podobno jego żona, która uczestniczyła w seansie, omal nie zemdlała. - Co ty opowiadasz? - Wisienka uwięzła mi w gardle. - I ty chcesz sprowadzić nam na głowę tego lorda? - Pewnie, że nie chcę! Zresztą, wcale nie pojawiło się jego ciało, tylko ektoplazma, taki biały mglisty kształt, który go przypominał. Tak przynajmniej było napisane w książce. Ale może przyjdzie do nas duch Sherlocka Holmesa i powie, czy Karolek jest winny czy nie. Jakie ona miała pomysły! Chociaż, w gruncie rzeczy sama nigdy nie wywoływałam duchów To mogło być ciekawe, ale też niebezpieczne. - Na mnie nie liczcie! - obruszyła się Nieka. - Takich rzeczy zabrania Kościół. Nie wiecie o tym? -wyglądała na mocno znie-smaczoną. - Jak to: zabrania? - Wiki nigdy nie rezygnowała. - Przy stoliku muszą być co najmniej cztery osoby Nie możemy dopuścić do tak ważnych spraw kogoś obcego! - Nie chcesz wiedzieć, co się dzieje z twoim Karolkiem? - wyciągnęła swój ostateczny argument. Na słowa „twoim Karolkiem" Nieka zaczerwieniła się po same uszy. - No, nie wiem, naprawdę... - Nie ma sprawy Niekuś. Jesteś z nami i już - orzekła Wiki. - Seans robimy u mnie, za dwa dni. Oczywiście wieczorem, dajmy na to o siódmej. Okey? - Zgoda! - przytaknęłyśmy raczej bez entuzjazmu. Ale nie mogłyśmy zostawić Wiki samej w domu, o siódmej wieczorem, wywołującej duchy. Co to, to nie! 54 - O rety dziewczyny! - nagle poderwała się z miejsca Miśka. - My tu sobie gadu-gadu, a matma za minutę. Biegiem! Jak opętane rzuciłyśmy się do oddawania pustych pucharków. Dobre sobie! One miały przed sobą tylko jedną lekcję, a ja musiałam jeszcze po południu iść na korki. TŁoz&ziaŁ siódmy Biedronćezk-O, leć do nieba... Prawie czterdzieści minut zajął mi dojazd autobusem do pani Żabińskiej. Korepetytorka mieszkała w przepięloiym zakątku południowej Pragi, skąd dalej ciągnęły się już tylko lasy Mazowieckiego Parku Krajobrazowego. Właściwie nie musiałam co drugi tydzień ślęczeć aż półtorej godziny nad polskim. Ale postanowiłam się dokształcać. Przyszłe dziennikarki powinny mieć lekkie pióro, więc Wiki też przychodziła do Żabińskiej i w szkole była na bieżąco. Zresztą, jej nawyk ciągłego podnoszenia ręki i zadawania kłopotliwych pytań wzbudzał nieustanny aplauz klasy Ostatnio, przy omawianiu fraszek, chyba przebrała miarę - na to wspomnienie uśmiechnęłam się do siebie. Podniosła dwa palce do góry - Proszę pani, czytałam, że Kochanowski nawiązywał do stoików. Kim byli stoicy? - Pewnie to tacy, co stali i czekali - odezwał się Gruby Hirek, oblizując z zapałem palce po czekoladce. - Chyba na Godota - dodał Daniel. - Hirek! Wyjdź z klasy i umyj ręce - zadecydowała polonistka. - Stoicy - zaczęła - stoicy... W starożytności filozofowie stoiccy, tacy jak na przykład Zenon z Kition, głosili dystans do życia, pragnęli wewnętrznej równowagi... -To oni byli pomyleni? O, przepraszam, chorzy psychicznie? - zaciekawił się Gruby Hirek. - Proszę pani, a kiedy żył ten Zenon z kitką? - pisnęła Baśka z ostatniej ławki. - Jak to - chorzy psychicznie! - zdenerwowała się pani Ame- ??. - Hirek! Natychmiast wyjdź! A ty, Basiu, nie udawaj, że tak cię interesuje postać Zenona z Kition. Nie zaburzajcie toku lekcji. Kontynuujmy... Zamieszanie w klasie trwało do dzwonka, aż rozwścieczona Amelia zadała im megapracę domową - rozprawkę na temat poezji Kochanowskiego i analizę dwóch trenów No nie! Przewrażliwiona ta jazgota! Nauczycielki są beznadziejne! Na początku roku mówiła im, żeby byli aktywni. Też coś! Teraz, kiedy Wiki właśnie była aktywna i chciała się czegoś od niej dowiedzieć, Amelia ją zbyła. A nam kazała, żebyśmy sobie sprawdzili w słownikach. Pewnie sama nie wiedziała i bała się kompromitacji. Ot, co! Rety! Spojrzałam na zegarek. Za pięć piąta! Ruszyłam szybko ulicą Kwiatową. Szeroka, prześwietlona słońcem aleja w pełni zasługiwała na swoją nazwę. Potężne korony kasztanowców splatały się po obu stronach drogi, tworząc zielony niemal szczelny szpaler. Z okien jamnika, najdłuższego bloku na osiedlu, wychylały się kolorowe firanki i zasłonki. W powietrzu unosił się zapach jesieni. Popołudnie było prawie upalne, mimo to nie zdecydowałam się na zdjęcie swojej ciasno opinającej ramiona kurteczki z czarnej skóry, ostatniego hitu mody Chyba wyglądałam całkiem nieźle - Nieka z kolei lubiła nosić białą minispódniczkę, przewiązaną skórzanym pasem z szeroką klamrą. Do tego stanowczo pasowały niebieskie albo czarne sweterki. Przebiegłam ostatnie metry Chwilę zajęło mi jeszcze wdrapanie się na czwarte piętro, bo w bloku nie było windy. „Jak oni mogą tu codziennie wchodzić?" - pomyślałam z podziwem o mieszkańcach tego bloku. Sama miałam lekką zadyszkę, idąc z plecakiem wypchanym książkami. Dobrnęłam do drzwi z tabliczką: „Genowefa Żabińska" i zadzwoniłam energicznie. Szelest kapci w głębi mieszkania poprzedził donośny głos: - Już idę! Idę! Rozległ się szczęk zamka. - Dzień dobry Iguniu! Wejdź, proszę - nauczycielka rozpływała się w serdecznościach. Trzeba przyznać, że serdeczności owe nigdy nie były sztuczne czy wymuszone. Żabcia uwielbiała swoich uczniów - Wchodź, wchodź szybko, bo Tonik... - zasłaniała nogą wyj -ście, żeby pies nie wydostał się na klatkę. Wielki, łagodny jak sarenka bernardyn o wiernym spojrzeniu witał każdego, obwąchiwał jego buty a potem rozkładał się na podłodze w przedpokoju, łaskawie pozwalając na pieszczoty Tym razem został przywołany do porządku mocnym klapsem, a sama nauczycielka miała jakąś niewyraźną minę... 57 - Poczekaj, kochanie - zamachała rękami zakłopotana, gdy zaczęłam ściągać kurtkę. - Poczekaj. Wyobraź sobie, że wczoraj nieoczekiwanie zadzwoniła nowa uczennica. -Tak? - No i ja, niestety - zawahała się - niestety..! - jęknęła. - Nie mam pojęcia dlaczego, ale umówiłam ją akurat na tę godzinę. Wydawało mi się, że miałam ją wolną w kalendarzu. A ta dziewczynka siedzi teraz w pokoju i... Sama rozumiesz, nie mogę jej tak nagle wyrzucić - dokończyła desperacko. Tego jeszcze brakowało! Żabińska zapisywała wszystkie terminy przyjęć i lekcji z uczniami na maleńkich samoprzylepnych karteczkach. Przyczepiała je nie wiadomo do czego, no i masz. Zgubiła karteczkę z moją godziną, a była straszliwie zapominalska! Trzeba jakoś dać jej zręcznie wybrnąć... Zrobiłam minę Miśki numer dziewięć, na okazję: oj, jak mi przykro. - Ależ proszę się absolutnie mną nie przejmować - moje uprzejme słowa przerwał kolejny dzwonek. Kogóż licho niosło? - Mogę wejść? - Pytanie, które dobiegło zza moich pleców, sprawiło, że podskoczyłam. Znałam ten elektryzujący głos, niski, miły o aksamitnym, ciepłym brzmieniu! Odwróciłam się i... Stanęłam bez słowa, wpatrując się w Kamila cielęcym wzrokiem. Jakiż on był przystojny! Niesfornie wijące się kosmyki co rusz spadały mu na czoło, a on niezdarnym ruchem wciskał je sobie pod czapeczkę. Wtem daszek od czapeczki podniósł się nieco i napotkałam na przepastne, smoliste spojrzenie czarnych oczu. Utkwiły we mnie na chwilę, i znienacka po moich plecach przebiegł gorący dreszcz. Co on tu robi? Czyżby Wild namówiła go na korzystanie z korków? Musiała na nim zrobić wrażenie, bo który chłopak chciałby chodzić dobrowolnie na polski?! - coś zakłuło mnie w serce; jakaś wyjątkowo ostra szpila. Wciągnęłam ze świstem powietrze. - Chyba byłem na dziś umówiony - jego głos brzmiał jak muzyka, a we mnie wzbierał prawdziwy zachwyt - miałem przyj ść o piątej, ale może coś pomyliłem - sięgnął do kieszeni po gumkę i jednym ruchem spiął włosy w koński ogon. Pani Żabińska uniosła ręce w teatralnym geście: - Co za dzień?! Uczniowie sypią się jak z rogu obfitości - roześmiała się zakłopotana. - Niezmiernie was przepraszam, moi mili, zupełnie nie wiem, jak to się mogło stać. - Skonfundowana, przestępowała z nogi na nogę. Kamil, też speszony wyjął z plecaka mały notesik z niebieskimi okładkami. - Taaa - rzucił. - Jasne. Źle zapisałem godzinę. Powinienem przyjść jutro. - Oczywiście - zatrajkotała Żabińska. Pewnie nigdy nie miała tylu chętnych uczniów naraz. - Zapraszam na jutro. O tej samej porze. A ty, Iguniu? Poczekasz czy umówimy się na inny dzień? Fakt, że ON był tak blisko, że znaleźliśmy się razem w tym wąskim korytarzyku, wprowadził mnie w stan pełnego zachwytu roztargnienia. Co ja mówię? Byłam rozanielona, a zarazem... przerażona. Serce rozpadało mi się na tysiące maleńkich kawałeczków. A każdy z nich bolał. Czy to możliwe, żeby Wiki i Kamil... Żeby oni mogli być parą? Najlepszy dowód stanowiło to spotkanie. Jeśli ON pod jej wpływem zaczął przychodzić na dodatkowe lekcje polskiego, to jasne, że byli razem. Jako dobrzy znajomi. Nie, dobrzy przyjaciele. Albo... nie, o tym nie mogłam nawet pomyśleć! Moja najlepsza przyjaciółka, muszkieterka, zapomina poinformować mnie i Niekę, że kręci z chłopakiem. A ten chłopak to ktoś, o kim marzę prawie bez przerwy od początku września. Łzy napłynęły mi do oczu. - To ja już sobie pójdę - powiedziałam cicho. - Zadzwonię jutro. Do widzenia pani - otworzyłam drzwi i wyleciałam jak oparzona z mieszkania. Przeciąg zatrzasnął okno na korytarzu przed nami. - Poczekaj - Kamil ruszył w ślad za mną. Zbiegałam po schodach tak szybko, że dopiero na dole udało mu się ze mną zrównać. - Czekaj - przysięgłabym, że spojrzał na mnie z podziwem. - Ty to masz biegi! Czemu tak lecisz? Spieszysz się gdzieś? - Uhm... - mruknęłam z nosem wbitym w ziemię. Rozmawiałam z nim pierwszy raz w życiu i zatykało mnie z wrażenia. Przebijała z niego jakaś dziewczęca delikatność i subtelny żartobliwy ton. I to wymowne spojrzenie czarnych oczu! - Co za uhm? Daj spokój - machnął ręką. - Moja życiowa dewiza to: spiesz się powoli. Ze wszystkim zdążysz. A w ogóle, grunt to się nie stresować. Szliśmy teraz, ramię w ramię, aleją kasztanowców Prosto na przystanek. Rozglądałam się na boki, jakby najbardziej interesowały mnie zielone jeszcze balkony kolorowo ubrani przechodnie i psy zawzięcie goniące się po trawniku. Kamil popatrywał na mnie od czasu do czasu, zagadywał, zupełnie nie wiedząc, dlaczego umykam wzrokiem i jaka burza gotuje się w mojej skołatanej głowie. - Weź chociażby biedronkę - oznajmił. - Niewielka, czerwona i w ogóle się swoim życiem nie przejmuje. Lata sobie po kwiatach... - Jedna biedronka może zjeść trzy tysiące mszyc - wyrwało mi się. Co on sobie o mnie pomyśli! Że idzie z podręczną encyklopedią? - Popatrz, popatrz - zdumiał się. - Biedroneczko, leć do nieba, przynieś mi kawałek chleba - zaśpiewał cienkim głosem, wykrzywiając się niesamowicie, aż się roześmiałam. - Uff! Wreszcie masz lepszy humor - odetchnął z ulgą. - A już myślałem, żeś na zawsze taka poważna i niedostępna. Z tą biedronką, to wiesz, że organizują akcję dożywiania - popatrzył na mnie uważnie. - Może byś się przyłączyła? - Nic nie wiem. Jaką znowu akcję? - Dożywiania dzieci z bidula. Każdy ma coś dać - zapalał się - wyobraź sobie, że jeśli przeznaczymy na ten cel tylko po jednym jedynym groszu, uzbieramy kilka milionów złotych. - Eee, co ty opowiadasz? Kilka milionów? - nie dowierzałam. - A tak. Żebyś wiedziała. Przecież dzieci jest w Polsce sporo. I jak każde da po jednym groszu, to... - Już widzę, jak zabierają te groszaki - byłam zdecydowaną pesymistką. - Pamiętasz ostatnią akcję Jurka Owsiaka? W telewizji podawali, że złodzieje odbierali kwestującym ich puszki z pieniędzmi. Sama widziałam, jak jednego wolontariusza obra- biali z kasy Zabrali mu komórkę i zegarek, ale byłam wtedy sama i bałam się interweniować. Znaleźliby się chętni i na te grosiki... - urwałam, zgromiona spojrzeniem Kamila. Patrzył tak jakoś dziwnie. Ostro. - Nie wiedziałem, że jesteś przeciwna takim akcjom - przyspieszył kroku. Speszyło mnie to. Wszystko wychodziło nie tak, jakbym chciała. Trzeba było w ogóle się nie odzywać. Wtedy przynajmniej nie palnęłabym głupstwa! - Wcale nie jestem przeciwna, tylko... - Dobrze już, nie gniewaj się - rzucił z tym swoim anielskim uśmiechem w oczach. - Zmieńmy temat. - Dochodziliśmy do przystanku i nagle poczułam, że powinna koniecznie coś zrobić. Sam los podsuwał mi Kamila, szliśmy razem - pierwszy raz we dwoje - można powiedzieć, że to mała randka. Zaraz on wsiądzie do autobusu i... - Może wybierzemy się na pizzę? - Przeraziłam się swojej bezpośredniości. „Za moich czasów dziewczyna nie narzucała się chłopakom" - tak mówiła mama. Za jej czasów grzeczne dziewczynld pewnie w ogóle same nie wychodziły z domu po dwudziestej. - Czemu nie? - odpowiedział pytaniem na pytanie. Chyba lubił pizzę. Dlaczego nie? Chętnie pójdzie. Jasne, że pójdzie. Pip. Pip. Zabrzmiała melodyjka komórki. Zatrzymał się. - Przepraszam - chwilę szukał w plecaku. - Chowam ją na samym dole -wyjaśnił. - Z kieszeni najłatwiej wyciągnąć... - Pip. Pip. - Słucham? A, to ty Cześć - odwrócił się do mnie plecami, ściszając głos. Nagle stał się jakiś obcy Poczułam, że delikatna nić porozumienia pęka. Z kim on mógł rozmawiać? O rety! Na pewno z Wiki! Gdyby gadał z kolegą, nie ściszałby głosu i nie wdzięczył się do aparatu. A ja myślałam, że on naprawdę chciał iść na tę pizzę! Jeśli zrobiłby to, to tylko dlatego, że był bardzo głodny albo dla żartu, żeby potem mogli się ze mnie śmiać z Wiki. A jeśli ona dowie się, że podrywam jej chłopaka?! Bo przecież są razem i ja nie mam prawa sobie nic wyobrażać. O niczym ma- rzyć. Powinnam natychmiast przestać interesować się facetem, który należy do Wiki. Jedna za wszystkich, wszystkie za jedną! Niestety, to nie działało. Przynajmniej w sprawie z Kamilem. - No to nara... - usłyszałam. Schował komórkę z powrotem do plecaka. - „Cywilizacja pip" - powiedział z uśmiechem. - Co? - nie zrozumiałam. - Czytałem ostatnio śmieszny artykuł o „cywilizacji pip". Mówię ci - zupełny odjazd! Nawet nie wiedziałem, ile rzeczy robi na świecie pip - komórka, ekspres do kawy, zegar, samochody i oczywiście komputery Nawet lekarz, jak przyjedzie do chorego, robi EKG pip i mierzy ciśnienie - też pip. Cywilizowani ludzie nieustannie sprawdzają, co robi pip. „Niech sobie mówi" - myślałam, kiedy dochodziliśmy do przystanku. Jakby tym gadaniem chciał coś ukryć! Schowaliśmy się pod daszkiem kiosku. - A, wiesz - Kamil zaczął się nagle plątać - nie gniewaj się, ale... Może poszlibyśmy na pizzę innym razem? Muszę coś jeszcze załatwić. Dlaczego jeszcze nie zabiję go wzrokiem przy tym kiosku, gdzie stoimy prawie samotni, bo obok nas rozmawiają ze sobą tylko dwie stare babcie? Owo „coś załatwić" przybrało kształt zielonookiej Wiki, z którą pewnie umówił się gdzieś w kawiarni. Zresztą, czego ja chcę?! W końcu to z nią chodzi, a nie ze mną... Starałam się nie pokazać po sobie, jak bardzo dotknęły mnie jego słowa. Odwróciłam wzrok. - No problem - powiedziałam pozornie lekkim tonem. - Niedługo mam autobus - dłużej niż zwykle spoglądałam na zegarek. Pospieszny zatrzymał się z piskiem opon. Fala gorącego powietrza buchnęła przez otwarte drzwi, a ze środka wytaszczyła się ciężko jakaś matka z maluchem na ręku. - To nara! - zawołał Kamil wesoło i jakby nigdy nic wsiadł do autobusu. - Zimny drań! Zarozumialec! - te i jeszcze gorsze epitety cisnęły mi się na usta, gdy siadałam z trudem na opustoszałej ławce. Najchętniej zapadłabym się pod ziemię. Wszystko przepadło, a na pewno przepadły moje marzenia. Przy Kamilu nie po- 62 trafiłam zliczyć do trzech. W dodatku wyrwałam się z krytyką akcji pod hasłem Biedronka. Jak filip z konopi. Okazałam się znieczulona moralnie - tak twierdziła o naszej klasie pani Amelia. Nic dziwnego, że nie chciał pójść ze mną na pizzę. Ale było mi głupio! * * * Faceci są ślepi i głusi! W końcu mawia tak moja ukochana babcia Gieńciusia. Ona jedna zawsze potrafiła wytłumaczyć mi całe zło świata. A co tam! Bez chłopaków, a raczej bez tego jednego chłopaka świat też może być piękny. Tylko dlaczego ta mądra konkluzja jakoś mnie nie pocieszyła? Wręcz przeciwnie, wlokłam się do domu w żółwim tempie, j ak pęknięty balon, z którego uszło całe powietrze. Kompletna debilka! Nie! Wyrzucanie sobie ślepej miłości do Kamila nie miało sensu. Z satysfakcją pokonałam trzy stopnie schodków na porośniętym dzikim winem ganku naszego domu. Rodzice kupili go za starych, dobrych czasów, kiedy jeszcze praca leżała na ulicy i wystarczyło się po nią schylić. Moje magiczne miejsce nie było dla przeciętnego obserwatora niczym więcej, jak tylko jednym z kilku jednorodzinnych segmentów, stojących niczym żołnierze na warcie u zbiegu ulicy Marzanny i Leśnej. A jednak... Bu-sia opowiadała, że rodzice zarobili na segment, jeżdżąc z operetką po całym świecie. Nawet jedli śniadanie u księcia Monako! Niestety z całego tego bogactwa pozostał tylko domek - jedyny namacalny dowód naszego luksusu i przynależności do tak zwanej klasy średniej. Wartość dawnej sałaty, czyli dolarów umieszczonych przez rodziców na bankowym koncie, zmalała do zera. Teraz mama z tatą, jedno przez drugie, usiłowali udowodnić, że wszystko jest okey Robili dobrą minę do złej gry. Ale gołym okiem było widać, że nasza chatka na kurzych nóżkach potrzebuje gruntownego remontu. Sypały się schody przeciekał dach, pod który Busia podstawiała jesienią wiadra na deszczówkę. I tak po ulewie suszyłyśmy całymi godzinami dywan w salonie. -Cześć! Wróciłam! Jest tu kto? -rozryczałamsięwprogu jak syrena okrętowa. - Nie krzycz! Obudzisz Poldka - wychyliła się ze swojego pokoiku Busia. Mamy nie było. Pewnie ruszyła na premierę, a potem będzie się relaksować na uroczystym bankiecie z tej okazji. Brawa na stojąco zgotują ci sami, zatrudnieni przez dyrektora klakierzy, których widziałam przed wakacjami na Królewiczu żebraków. Oficjalnie nikt nie mówił o tym, że dyrekcja układa oklaski. Ale po spektaklu najpierw zrywały się z owacjami ostatnie rzędy krzeseł. Klekotały tak długo, aż wypatrzyło ich bystre oko dyrektora. Potem dyrektor dawał znak i brawa cichły ale raz rozpędzona karuzela wirowała sama. Tylko kasa prawie zawsze świeciła pustkami. Któż mógł mieć jeszcze złudzenia, że teatr przynosi pieniądze? Po co mama tak się starała? Skarcona przez Gieńciusię, potknęłam się na wyliniałym dywanie w salonie, zawadziłam plecakiem o źle przybity gwóźdź w drewnianej poręczy wreszcie wdrapałam się po krętych schodkach na pięterko i zdyszana otworzyłam drzwi do mojego królestwa. Najpiękniej było tu letnimi przedpołudniami, kiedy słońce haftowało złocistym kordonkiem patchworkową narzutę w be-żowo-białą kratę, rysowało esy-floresy na kanarkowych zasłonach i łososiowych ścianach. Teraz jednak ognista kulka skryła się za horyzontem i kilkumetrowy pokój wydawał się taki smutny. Rzuciłam plecak byle j ak na łóżko i włączyłam komputer. Na wszelkie stresy i rozterki najlepszy był wirtualny świat. Rodzice pozwalali mi buszować po internecie, ale j edynie wieczorami, gdy opłaty za połączenia były wyjątkowo niskie. Rzecz w tym, że po dwudziestej większość internautów wpadała na te same pomysły i czekanie na połączenie z ulubioną witryną wydłużało się w nieskończoność. Ekran rozbłysnął znajomymi barwami ONET-u, którego ustawiłam kiedyś jako stronę startową. POCZTA, FORUM, CHAT. Kliknęłam na to ostatnie. Zaloguj się. Twój NICK? W pośpiechu zaczęłam wpisywać swoje imię, ale skasowałam je po chwili. Niech będzie MILKA - pomyślałam. Wklepałam hasło. Strona zaczęła wyrzucać dialogi. Rozmawiało kilku małola- 64 tów W odpowiedzi na moje kulturalne: WITAM WSZYSTKICH jakiś OBWIEŚ 22 zaczął przesyłać uśmiechnięte słoneczka. HEJ LASECZKA - pisał ktoś o nicku YOGURT - MORZE ZABAWISZ SIĘ ZE MNA - czytałam z rosnącym obrzydzeniem. W dodatku „może" było napisane przez „rz". KTO SIĘ WLAN-CZA? To była chyba dziewczyna o nicku AGA1. JA NIE ROZMAWIAM NA PRIVATE. O co jej chodzi? - zdziwiłam się głośno. HEY, ŁASA, GDZIE SIĘ K... PODZIAŁAŚ? I LOVE. BĘDZIE WESELIO - dalszych niecenzuralnych słów YOGURTA nie chciało mi się nawet czytać. Ja mu pokażę! -YOGURT, JESTEŚ SKWAŚNIAŁY - wystukałam. Reakcja przerosła wszelkie oczekiwania. Małolat o nicku YOGURT wystrzelił potokiem gróźb i przekleństw pod hasłem: co bym ci zrobił, gdybym cię dorwał. Dobrze, że od człowieka dzieliły mnie prawdopodobnie setki kilometrów! Innym natomiast moja próba utarcia Yogurtowi nosa widocznie bardziej przypadła do gustu. Pojawiły się napisy: YOGURT, JESTEŚ PRZETERMINOWANY, NIEŚWIEŻY. Kolesie YOGURTA wysyłali mu emoti-kony w postaci skrzywionych słoneczek. Cóż to za nonsens! Rozłączyłam się. Faceci byli nie tylko ślepi i głusi! Ich iloraz inteligencji równał się zeru! Chociaż jedyny wyjątek w tej masie stanowił Kamil. On na pewno ślepy nie był, ale teraz śmiał się z głupiutkiej, zabujanej w nim dziewczyny z IIA. Ach, żeby można było cofnąć czas... Nie o wiele, o kilka godzin do tyłu. W ogóle niech ten dzień skończy się jak najszybciej! Jutro mamy wreszcie zacząć na poważnie poszukiwania Karolinki. Jutro w nawale codziennych spraw może uda mi się zapomnieć o NIM. Jutro przyniesie nowe, co wcale nie oznaczało, że lepsze, ale z pewnością inne... O bogowie... Ziewając, wlazłam na łóżko i nakryłam się narzutą aż po czubek nosa. Co mogło mi przynieść jutro? TŁozdziat ósmy Skorka... odheniaminkcL - Beniamin! Benek, ty ananasie, czekajże! - Wiki usiłowała za wszelką cenę przytrzymać za koszulkę wyrywającego się chłopaczka. Podobno mógł wiedzieć, gdzie znajdziemy Karolinkę. Od samego rana szukałyśmy jej solidarnie wszystkie cztery po całej szkole, ale najlepsza ku temu okazja nadarzyła się właśnie teraz, na dużej przerwie. Hałas na górnych piętrach nie był jeszcze tak ogromny, jak ten, który niespodzianie wdarł się w nasze uszy kiedy zeszły-śmy na parter. Sprzątaczka, pani Kazia, codziennie pastowała, a potem długo froterowała szeroki korytarz, którym szłyśmy otoczone chmarą wyjących dzieciaków. Dodatkowo, rozbrykane grupki tej różnej maści dziatwy urządzały sobie na nim wyścigi, a że dyrektor Żurek kazał każdemu chodzić w specj alnych filcowych kapciach, w podłodze mogłyśmy się przeglądać jak w lustrze. Do tej pory szukałyśmy Karolki na chybił trafił, ale kiedy Wiki przydybała pod oknem tego nędznie wyglądającego malca, nasze szanse wzrosły - Benek! Powiedz nam, gdzie możemy znaleźć małą Wier-ciochową? - Wiki udało się wreszcie chwycić go w żelazny uścisk. - Beniamin i Emanuel to bliźniaki - wyjaśniła, widząc, że gapię się na nią z lekką odrazą. - Nie bój się, nie zjem go. Szeryf kiedyś mi o nich opowiadał. Niby wszystko wiedzą, prawda? - Owo „prawda" było już skierowane do chłopczyka, który właśnie usiłował przegryźć jej palec. - Auu! Co za gadzina! - krzyknęła i pośliniła bolące miejsce. - Spokojnie! Jak nam powiesz, to może coś dostaniesz - perswadowała Nieka. Pewnie, nie zaszkodzi zastosować metodę kija i marchewki. Kościsty szkielecik na moment znieruchomiał w szponia-stych łapach Wiki, a spod szopy rozczochranych, ryżych włosów, zakrywających twarzyczkę chłopca, wyjrzały ku nam kocie 66 oczka błyszczące sprytem. Nie powstydziłby się takich kasiarz Szpicbródka! - A co dostanę? To bezpośrednie, a zarazem konkretne pytanie wprawiło nas najpierw w niejakie osłupienie, a potem w popłoch. Bo cóż miałyśmy mu do zaoferowania? Miśka natychmiast zaczęła szukać po kieszeniach, a że chowała w nich przeważnie słodycze, więc też od razu pokazała mu kilka czekoladowych galaretek. Niestety, Benek najwyraźniej ich nie docenił i wykorzystał naszą chwilę nieuwagi. Mocne uderzenie w kostkę, gdzieś z ukosa, i nagle fajtnęłam jak długa na samym środku podłogi, wywołując piekielną uciechę dzieciaków. - Phi! Niezgraba! Hi, hi! - śmiały się jakieś wyfiokowane zygoty w minispódniczkach. Dobrze, że od ostatecznej kompromitacji uchroniły mnie grube sztruksowe spodnie! Za plecami muszkieterek pokazał mi jęzor nasz niedoszły informator, Beniamin. Zrobił w tył zwrot i zatupotał stopkami obutymi w najlepszej marki adidasy. Nie miałam żadnych wątpliwości! Ten zasmarkany gnojek mnie podciął! Ludzie potykają się na skórkach od banana, a teraz miałam ochotę złoić skórę Beniaminowi, posolić ją, popieprzyć i zrobić - nieważne jak - duszoną, pieczoną czy w polewie czekoladowej! - Jeszcze się z tobą policzę - wysyczałam w jego stronę, próbując podnieść się z podłogi. Nagle przez moją nogę przeleciał przeszywający ból. Promieniował gdzieś od stopy w górę. I nie chciał przestać. Znów usiłowałam stanąć na pięcie, i... oblałam się zimnym potem. To było straszne! W dodatku zrobiło mi się słabo... - Miśka! Nieka! Ja chyba... chyba nie mogę się ruszyć! Boże, co za pech! - Nie wzywaj imienia Bożego nadaremne -włączyła się Nieka. - Poczekaj - pochyliła się nad moją nogą z zatroskaną miną. Uklękła i zaczęła naciskać na nią w różnych miejscach. - Tu cię boli? A może tu? - Aj! - wrzasnęłam. - Dajże mi spokój! - W porzo - odetchnęła z ulgą. - Jest tylko zwichnięta... w kostce - uzupełniła, klepiąc mnie protekcjonalnie po ramieniu. - A drzesz się tak, jakbyś miała co najmniej otwarte złamanie! Jasne, według niej trzeba się tylko cieszyć, że nie połamałam sobie wszystkich czterech kończyn. Ona sama powinna sobie zwichnąć jęzor, który był niewyparzony i latał jak łopata. Sorry! Nie podzielałam jej optymizmu. Noga puchła w moich oczach, dostrzegałam też strach w bezradnych spojrzeniach Miśki i Wiki. Co ja mam robić? 68 - Trzeba cię podnieść i zabandażować - dyrygowała Nieka. - Chodź, Iguś! Chwyciła mnie za rękę. - Poczekajcie dziewczyny! Nadchodzi Kamil! - zawołała Wiki. - Pomoże nam z Igą! Boże! Tylko nie to! Byłam gotowa wezwać na pomoc wszystkich świętych, mimo że Nieka byłaby oburzona. Tylko nie jego... nie w tej chwili! A jednak imponujący mężczyzna moich snów szedł w naszym kierunku, roztaczając dookoła uwodzicielską aurę. A może tak mi się tylko zdawało? Poczułam, że oblewam się rumieńcem, a jednocześnie zrobiło mi się jakoś tak boleśnie przykro. Oto kiwam się na podłodze jak Kaczor Donald z kreskówek, rozłożony na obie łopatki, można rzec - ogonem do góry Nie ma co! Piękna sytuacja! Do odkochania się tylko jeden krok, jeśli oczywiście wcześniej Kamil byłby w ogóle we mnie zakochany! - Kamilku - podleciała do niego Wiki - tak się cieszę, że jesteś! - nagle wyrosły jej skrzydła. - Hej! - cmoknął ją w policzek. Odwróciłam wzrok. No tak, miłość kwitła! - Coś się stało? - spytał, podchodząc bliżej. Dopiero, kiedy przedarł się przez wianuszek dziewczyn, zauważył, że bezskutecznie usiłuję się podnieść. - Cześć, Iguś! - Na jego obojętnej dotąd twarzy pojawiło się zaniepokojenie. - Ojej! - naprawdę się denerwował. - Trzeba iść z tobą do lekarza! Gabinet jest dziś czynny od rana. - Wreszcie sensowna myśl! - zaświergotała Wiki. - Jakiś ty mądry Kamilku! - Przegina! - zasyczała pod nosem Nieka i spojrzała na mnie porozumiewawczo. Jasne, że Wiki przeginała, ale dziś było mi już wszystko jedno. Kamil chwycił mnie pod jedną rękę, drugą podtrzymując mniewtalii. Zacisnęłam mocno zęby, żeby nie pokazać, jak świat wiruje mi przed oczyma. Wokół zapachniało czymś delikatnym. Wanilia. Waniliowy dezodorant albo płyn po goleniu! Tego bym się po nim nie spodziewała. I znów poczułam blisko przy sobie głębokie spojrzenie czarnych oczu. Wypowiedziałam jakieś po- dziękowanie, ale sama siebie nie słyszałam przez ten nieustający szybki łomot serca. Na raz, dwa, trzy wstałam i wsparłam się na silnym ramieniu Kamila. Moja prawa stopa smętnie dyndała pod kolanem i tak, kicając, brnęliśmy powolutku do gabinetu lekarskiego. Dobrze, że nie trzeba było wchodzić po schodach. - Prawdziwy z ciebie samarytanin! - szczebiotała Wiki z bałwochwalczym podziwem, wplatając te swoje obce słowa. - Jaki altruista! - szła tuż przy nas, niby to pomagając mi iść przez korytarz. Nie do wiary ale chyba zaczynała się robić zazdrosna! Inna rzecz, że Kamil nie bardzo brał do siebie te wszystkie zachwyty bo nie zaszczycił jej dotąd nawet spojrzeniem. - Jak to się mogło stać? - pytał mnie. - Potknęłaś się o coś? Przecież pani Kazia ciągle sprząta! - Potknęłam się? O, tak - odparłam z przekąsem - na skórce od Beniamina. To taki niewyrośnięty bliźniak z pierwszej klasy. Zresztą, sama nie wiem, który mnie podciął, bo kompletnie ich nie rozróżniam. - Beniamin... Beniamin... - zastanowił się Kamil - faktycznie, niewyrośnięci to oni są obaj - przyznał. - Kiepskie ziomale. Ale wiecie, że chodzą już do szóstej ? - Niemożliwe! - krzyknęłyśmy z Nieką, jak na komendę obracając na niego zdziwione oczy - Przecież wyglądają na straszliwie zabiedzonych! - dorzuciła Miśka. - Sama skóra i kości. - Tylko w pyskowaniu biją was na głowę, prawda? - śmiał się Kamil. - Ich ojcem jest ten, jak mu tam... Kaliński. Lider zespołu JAMA. - Coś podobnego! - nie dowierzała Wild. -1 on im jeść nie daje czy co? - zastanawiała się Nieka. - Żebyś wiedziała, że nie daje - Kamil wiedział wszystko. - To znaczy nie dosłownie. Ale schemat jest zawsze taki sam. Sławni rodzice robią kasę, a dzieciaki guzik ich obchodzą. Kiedy Gapcio zaczął uczyć w szóstych klasach - zniżył głos - poszedł raz do dyrektora i zapytał, czemu Emanuel i Beniamin tak nędznie wyglądają. A Żurek mu na to: „A jak pan myśli, panie kolego, mają wyglądać normalnie, skoro żywią się tylko tym, co ze szkolnego automatu skapnie? Coca-colą, chipsami...". Podobno Gapcio podniósł larum, że nawet pisać dobrze nie umieją i na jego lekcjach nie notują. - Ale kanał! - nie mogła się nadziwić Miśka. W tej sytuacji powinnam raczej współczuć wychudzonym urwisom niż rzucać na nich gromy Widać los tych gagatków nikogo poza nimi samymi nie obchodził. Ale od mojej zwichniętej kostki nadal promieniował świdrujący ból. Nie, zapomnieć się tego nie da - pomyślałam, a przynajmniej nie tak od razu. I tak powoli kicając i podskakując, zbliżyliśmy się do gabinetu. Nareszcie! Czułam, że dalej już bym nie doszła. - A co z poszukiwaniami Karolinki? - odwróciłam głowę w stronę dziewczyn, które wolno podążały za nami. Znowu ona przyszła mi na myśl. W końcu to przez nią tak się urządziłam. - Jaka Karolinka? - zainteresował się Kamil. Nie miało to sensu, ale usłużna Wiki natychmiast zrelacjonowała mu całą historię, z takimi szczegółami, jak fakt, że Karolina jest córką naszej Wierciochowej. - Poszukam tej waszej zygoty. - Kamil był wspaniały! - Jak ją znajdę, to przyprowadzę za uszy pod gabinet. Może być? - zaśmiał się przekornie. - Tylko nie za uszy - przestraszyła się Nieka. - Nie za uszy Mogłaby być z tego niezła draka. - Spoko, dziewczyny, przecież nie jestem wilkołakiem! Nie zjadam małych dziewczynek na śniadanie. Zapukał do drzwi gabinetu. - Proszę! - rozległ się głos pielęgniarki. - Uff! - Nieka odetchnęła z ulgą. Pani Piętka bywała w tej szkole rzadziej niż prezydent w Białym Domu. To cud boski, że natknęliśmy się na nią o tej porze. - Dzień dobry przyprowadziłem nagły przypadek - oznajmił Kamil, wpychając mnie do gabinetu. - Pędzę po Karolinę - szepnął, mrugając do mnie łobuzersko. - Trzymaj się dzielnie! - zamknął za sobą drzwi, a mnie nagle przeniknął dreszcz. Dziewczyny pewnie podryfowały na lekcję, a ja poczułam się strasznie przerażona i samotna. TLoz&ziab dziewiąty Sułtan na szelkach „Dobrze, że to tylko zwichnięcie" - brzmiały mi jeszcze w uszach słowa Nieki, kiedy następnego popołudnia leżałam w swoim pokoju na górze. Miała rację, świętą rację. Zwyczajne skręcenie kostki. Niedobrze, że bolała jak diabli i musiałam zwolnić się z lekcji. Ale dobrze, że mama wczoraj wyszła wcześniej z próby i przyjechała po mnie pod szkołę. Niedobrze, bo Kamil nie odnalazł Karolinki. Po prostu nie było jej tego dnia w szkole. A czas uciekał... Dobrze, że... No właśnie. Że co ? Stanowczo więcej wychodziło tych niedobrze niż dobrze. Ale kto powiedział, że życie ma być piękne! Załamałam się kompletnie, bo ostatecznie zbłaźniłam się przed Kamilem. Widział ktoś taką idiotkę?! Najpierw wyskoczyłam z zaproszeniem na pizzę, potem rozłożyłam się jak długa na korytarzu! Istny cyrk! Co prawda, mój ideał wyglądał na przejętego i nawet mnie pocieszał, ale mógł to robić na pokaz. Może potem oboje z Wiki zaśmiewali się do łez, że ze mnie taka nie-zgraba i niezdara? Nie wierzyłam już ani jej, ani jemu. Chodzą ze sobą czy nie chodzą? A dajcie wy mi wszyscy święty spokój! - Wnuczusiu, ktoś do ciebie - do pokoju zajrzała babcia. - Przyniosę na górę Poldka - dorzuciła. - Przeszkadza mi w kuchni! - Zniknęła, a zza jej ramienia wynurzył się nie kto inny jak tylko nasz szef, Michał. Coś wstydliwie chował za plecami i uśmiechał się dziwnie, głowę bym dała, że nieśmiało. Ciekawe, co go tak onieśmielało? Bo przecież nie Busia, która u wszystkich już na pierwszy rzut oka budziła nieustające zaufanie i chęć do zwierzeń. Dziewczyny potrafiły przyjść niby to do mnie, a właściwie do niej, a potem gadały z Busią godzinami w kuchni na dole, przy pysznych, lekkich bezach, których pieczenie wychodziło jej najlepiej. Ale na Michale widać nie zrobiła specjalnego wrażenia. - Można? - spytał cicho i nie czekając na odpowiedź, wszedł do pokoju. - Proszę, to dla ciebie - coś, co tak skrzętnie ukrywał 72 przed babcią, okazało się maleńką wiązanką niebieskich kwiatków. O rety! - Niezapominajki - dodał, pakując mi prosto pod nos bukiecik. Nie wiedział, co z nim zrobić, i ogólnie wydawał się zmieszany Chyba nawet się czerwienił. A ja? Co mnie to wszystko obchodziło ? Pogięło go czy co ? Owszem, był świetnym kumplem, lubiłam z nim gadać, ale żeby aż kupować kwiatki! Zresztą, jeszcze nie umierałam! Kwiaty kojarzyły mi się jednoznacznie - z imieninami albo ze świętem zmarłych. -Hm, dzięki-wymruczałam pod nosem. Powąchałam. Przypominały mi świeżą łąkę latem. - Poproszę babcię, żeby włożyła je do wazonu. Wskazałam na jedyny w moim królestwie taboret -siadaj. Michał posłusznie przysiadł na brzeżku krzesełka przy tapczanie. Zapadła niezręczna cisza. On, który zawsze miał gadane i wymądrzał się za wszystkich, teraz po prostu zaniemówił. Musiałam wyglądać jak nieboskie stworzenie - z przetłuszczonymi włosami, z nogą owiniętą bandażem prawie po kolano, a do tego w starym szlafroku mamy różowym w niebieskie słonie. No tak, pewnie chciał już wracać do domu. Może w szkole ciągnęli losy kto ma mnie odwiedzić, i padło na niego? Zrobiło mi się głupio. Szczęście, że to nie był Kamil. Jemu nie pokazałabym się na pewno. - Jak się czujesz? - Napijesz się herbaty? - powiedzieliśmy, każde swoją kwestię, jednocześnie, a potem spojrzeliśmy na siebie spłoszeni. Michał poderwał się z krzesła. - Nie rób sobie kłopotu, jeśli masz... jeśli możesz... - zaplątał się. Stanowczo dziś go wcięło. I nagle jakby się odblokował, bo zaczął paplać i paplać. Wyrzucił z siebie, co było w szkole, dodając, że wszyscy strasznie się zdenerwowali moim upadkiem. Podobno chcieli skopać tyłek Be-niaminkowi, ale zapadł się pod ziemię. Pewnie ze strachu przed zemstą naszych chłopaków. A potem Szeryfowi przypomniały się dowcipy które znał z podstawówki... - Wiesz, dlaczego owca ma smutną minę? Bo ma męża barana! Nie pozostałam mu dłużna: -A wiesz, dlaczego bociany na zimę odlatują do ciepłych krajów? -Nie. - Bo Murzyni też chcą mieć dzieci... Nie miałam pojęcia, że znamy w sumie tyle kawałów. Fakt, że odgrzewanych, ale teraz, kiedy byłam unieruchomiona w łóżku, słuchało się ich jakoś inaczej. - Dlaczego sułtan nosi zielone szelki? - pytał Michał i robił szczeniackie miny. - Nie wiem - ze śmiechu rozbolał mnie żołądek. - Żeby spodnie mu nie spadły! - Hi! A dlaczego słychać wodę, j ak się gotuj e ? To zarazki krzyczą z przerażenia. Teraz ja: - A wiesz, co to jest kultura? - To coś takiego, czego brakuje rzeźnikowi, żeby został chirurgiem! - Iga - nagle spoważniał. Coś mu się przypomniało. - Odnalazłem tę waszą Karolinkę! - Ty? - wytrzeszczyłam oczy ze zdumienia. - Nie mogę w to uwierzyć! Znów zrobił się jakiś taki spłoszony i niepewny Spojrzeniem uciekł w podłogę. - Poszedłem do Kamila, żeby mi zrelacjonował, co się stało, bo dziewczyny są jakieś takie - machnął ręką, a ja wiedziałam, że ani Miśka, ani Nieka nie powiedziałyby mu niczego bez mojej zgody. Już raz się sparzyły! Ale, patrzcie państwo, jak to się Michał starał! I ta męska solidarność. Kamil oczywiście wszystko mu wypaplał. A mówi się, że to kobiety nie potrafią utrzymać przy sobie żadnej tajemnicy! - No i znalazłem ją - kontynuował z przejęciem. - To znaczy - zająknął się i nerwowo poprawił na krześle - musiałem pójść do niej do domu. Zbaraniałam. Resztka skudłanych włosów stanęła mi dęba na głowie. - Zwariowałeś ?! - prawie wrzasnęłam. - Byłeś u Wier-ciochowej ?! Chyba robisz sobie ze mnie jaja! 74 - Iga, nie wiesz, że robienie sobie z ciebie jaj jest treścią mojego życia? - zaśmiał się, wstając z krzesełka. - Nie bądź taka zacietrzewiona jak... cietrzew. Usiłował mnie uspokoić, ale marnie mu to wychodziło. Nic dziwnego, po takich wieściach... - Poczekałem, aż ta mała wyjdzie i przydybałem ją pod domem - obwieścił triumfalnie, chodząc po pokoju. - Powiedziałem jej, żeby nie przyłaziła do Domu Kultury we wtorki, bo zaszła pomyłka. I jeszcze, żeby jej matka konieczne ustaliła nowy termin. Ot i wsio! - przystanął przy tapczanie i zerknął na mnie z nadzieją. Wspaniale się spisał! Rzeczywiście. Odetchnęłam z ulgą, ale tego nie można było tak zostawić. Uniosłam się na poduszce i wycelowałam w niego palec oskarżycielskim gestem: - Nigdy nie rób niczego bez mojej zgody, okey? Kto cię o to prosił? A gdyby wyniknęła jakaś awantura? - Kamil powiedział, że sprawa jest pilna... - Szeryf przygarbił się jak skarcony uczniak. Zasępiony, przejechał znów ręką po włosach. - Pomyślałem, że do wtorku już niedaleko... No i zadziałałem. - Tak, tak. Naprawdę jesteśmy ci wdzięczne. - Trzeba mu było jakoś osłodzić poprzednią ostrą reprymendę. Zdjęła mnie litość. W końcu starał się, polazł do domu Wierciochów... Niesamowite! Byłam w totalnym szoku! - Piękne kwiatki dostałaś! - nagle przerwała nam Busia, która weszła z wazonem do pokoju. Na jej ramieniu spoczywał zaspany Poldek. I właśnie wtedy wszystko się zepsuło. Nie przewidziałam, że Michał śmiertelnie boi się ptaków. Nie przewidziałam, że potraktuje biednego Poldka jak śmiertelnego wroga. Nawet nie zdążyłam przedstawić ich sobie wzajemnie, kiedy wszystko wokół zawirowało. Busia i ja oniemiałyśmy na widok miotającego się wściekle Szeryfa. Michał podrygiwał jak szalony, co i rusz wydawał z siebie piski nadepniętego szczeniaczka, wrzeszcząc: - Zabierzcie go! Proszę! - i pokazywał na papugę. Ramionami młócił powietrze jak holenderski wiatrak w środku sezonu. Ale miał power! Tymczasem Poldkowi takie zamieszanie się nie spodobało. Zawsze flegmatyczny i dostojny znienacka ruszył do ataku. Sfrunął na głowę Szeryfa, wpił się pazurami w jego kręcone, jasne włosy a potem puścił go i usadowił się na żyrandolu, skąd tylko łypał ku nam szelmowsko jednym okiem. Czysta masakra! - Szeryf, przestań! - wrzasnęłam. - To tylko ptak! Babciu, zabierz Poldka. Kolega się trochę zdenerwował. Ładne mi trochę! Co prawda, Michał się jakoś uspokoił. Na moment przestał szaleć jak wariacki gumiś. Może zrobiło mu się głupio, bo teraz udawał, że przygładza zmiętą koszulkę. Jednak nie silił się na maskowanie przerażenia przed Poldkiem i nie miałam pojęcia, co z tym fantem zrobić. - Poldeczku, chodź do babuni - słodkie słówka Busi nie działały zupełnie. Nie zadziałałyby nawet ustawione na stole banany ani jabłka, jego ulubione przysmaki, bowiem kiedy Poldka ktoś uraził, a taka czynność najpewniej zaistniała, w jego ptasim móżdżku nie było miejsca na litość. Obrażony papug tylko czekał, aż Busia wyjdzie z pokoju, żeby przypuścić kolejny atak na mojego gościa. I mój gość chyba to zrozumiał, bo nagle coś mu się przypomniało. - Wiesz - chwycił za plecak - przepraszam cię, Iguś, ale muszę lecieć. Aaa psik! - zaczął kichać. - Sama widzisz, jestem uczulony na pierze. „Akurat! - pomyślałam. - Uczulony na pierze! Boisz się mojego ptaszka, to jasne. Jak diabeł święconej wody! Jeszcze nigdy nie widziałam takiego zajęczego strachu". W środku niemal konałam ze śmiechu! Michał znowu ni to chlipnął, ni to kichnął i demonstracyjnie obmacał kieszenie spodni w poszukiwaniu chusteczki do nosa, której oczywiście nie znalazł. Nigdy nie widziałam, żeby chłopak trzymał chusteczkę w kieszeni. - Muszę iść, Iga - zadrobił nogami przy drzwiach, po czym szybciutko pocwałował do przedpokoju, a za nim podreptała Busia, rada pozbyć się dziwnego gościa. - Czekaj, Michał - krzyknęłam za nim. - Nie gniewaj się. Przepraszam, że tak jakoś wyszło. -Nicnie szkodzi! -odwrzasnąłmi jużprzy wyjściu. -Nara... Trzasnęły drzwi i za chwilę w mieszkaniu zapadła błoga cisza. - Tchórzem podszyty jest ten twój Michał! - Busia znów zajrzała do mnie, kręcąc głową z dezaprobatą. - A widziałaś, dziecino, jaki blady się robi? Zupełnie jak szczurek, co z mąki wylezie! - Uwielbiała dziwaczne, staroświeckie porównania, ale miała rację. Kto by pomyślał, że Szeryf okaże się strachliwym delikaci-kiem! Wiedziałam jedno: o tym, że stracił twarz przez Poldka, nie powiem nikomu, nawet moim przyjaciółkom. Wyobrażałam sobie salwy śmiechu i zduszone chichoty ciągnące się za chłopakiem po szkole! A mój Michał... Zaraz, wcale nie mój, Busiu, wcale nie mój - raptem popadłam w niezwykłe zamyślenie. Właściwie, dlaczego Michał nie mógłby być mój ? Gdyby nie Kamil... Nie! Nie warto się nad tym zastanawiać! „Jesteś totalnie zabuja-na w jednym kolesiu" - powiedziałam sama do siebie. - „I chyba nigdy tego nie odczarujesz". TŁozdziat dziesiąty ??? z talerzyka Od mojego poślizgnięcia się na „skórce od Beniamina" upłynęło kilka najdłuższych dni świata. Ja, osóbka o żywym temperamencie, spędziłam je przykładnie w domu. Zawiadomiłam dziewczyny że mamy z głowy problem Karolinki, czym wywołałam lawinę pytań i zgodne okrzyki: „Ale kanał!" Miśki i Wiki. Zdążyłam obejrzeć wszystkie seriale telewizyjne, włącznie z tym głupawym o gruboskórnym Ferdynandzie Kiepskim i jego zwariowanej rodzince (żałowałam, że nie puszczali RodzinyAddam- sów), zjadłam tony smakołyków przygotowanych przez Busię (na czas mojego chorowania zrezygnowała z udawania osoby przemęczonej domowymi obowiązkami i gotowała nam tak jak dawniej), a nawet nauczyłam się robienia ślicznych sznurkowych bransoletek na ręce (według przepisu ze specjalnej książki). Z trudem, w mozole, uplotłam cztery wężyki z barwnej muliny -po jednej dla Miśki, Nieki, Wild, nie pomijając własnej, skromnej osoby. W końcu, jeśli Indianie w dziewiętnastowiecznej Ameryce na znak pokoju palili fajkę przyjaźni, to my mogłyśmy nosić takie same bransoletki. Mimo nadmiaru wolnego czasu, narzekałam, że życie stało się długie, szare i smutne (ciągnie się jak papier toaletowy - mawiała Gieńciusia). - Trzy dni, a już zdążyłaś się podłamać! - skarciła mnie Nie-ka, kiedy zjawiłam się w środę rano, w szatni, z jeszcze bolącą nogą i w kiepskim humorze. Uśmiechnęła się od ucha do ucha, wieszając z impetem kurtkę. - Wczoraj mieliśmy sprawdzian z matmy Gdybym ja tak mogła go sobie odpuścić...! A tobie się udało - w jej głosie wyczułam nutkę zazdrości. - Aj! Zerwała pętelkę przy obszyciu kołnierza i na haczyku zawisł sam kaptur. - Siła wyższa, domowe pielesze i te rzeczy... - Akurat! - parsknęłam jej w nos. - Ledwie się doczołgałam do szkoły. A po tym siedzeniu w domowych pieleszach boję się stanąć na wadze! Jeszcze tydzień, a byłabym taaaka - zatoczyłam koło rękami - zamiast mnie zobaczyłabyś sobowtóra Agaty Wróbel... wiesz, tej sportsmenki od podnoszenia ciężarów. - N00, do niej jeszcze ciut ci brakuje - powiedziała poważnie Nieka i widząc, że oczy stają mi w słup, roześmiała się. - Dałaś się nabrać, Iguś - klepnęła mnie pocieszająco w ramię - jesteś na razie tycia... tyciuteńka - pokazała palcem. - Jak Tomcio Paluszek. Do Wróbel sporo ci brakuje. - Przyszedł Karolek? - do szatni weszła Wiki z ogromnie wypchanym plecakiem. Obiektywnie przyznaję, że na jej widok aż ukłuło mnie z zazdrości. Wiedziała, jak się zrobić na bóstwo, umiała koncentrować się na detalach, czego ja nigdy zrobić nie potrafiłam. Swoje zielone, kocie oczy podkreśliła delikatnym tuszem, powieki przypudrowała cieniem, użyła też podkładu czy różu na policzki, takiego jaki widziałam ostatnio na toaletce u mamy Ani śladu trądziku! Po tym zabiegu jej gęste, wygięte w łuk brwi sprawiały wrażenie czarniej szych, niż były w rzeczywistości. Do tego sportowa, biała czapeczka z daszkiem i te włosy Rety! Nawet swoje miedziane włosiska przefarbowała na jesz- cze bardziej kasztanowy, koci kolor! Wytapetowana perfekcjo-nistkaalbo... - Ty chyba jesteś zakochana! - zaatakowałam znienacka, wywołując pełne popłochu spojrzenie Nieki. - A my nawet wiemy w kim - zawiesiłam głos ostentacyjnie i strzeliłam: - Kręcisz z Kamilem? Teraz, kiedy pytanie padło wprost, kamień spadł mi z serca. Wóz albo przewóz. Wreszcie dowiem się, co w trawie piszczy Zresztą, skoro jest moją przyjaciółką, powinna mi o tym powiedzieć sama, a nie, żeby Miśka pełniła funkcję informatora. Wiki zatkało. Położyła plecak na ziemi i rymnęła ciężko na ławkę obok nas, aż ta zadrżała. Zaskoczona, milczała dłuższą chwilę, trzepotała tymi swoimi rzęsami ociekającymi tuszem, a potem zachichotała, nerwowo kręcąc kosmykiem włosów. - Hm, zależy jak na to spojrzeć. Alternatywy są dwie. Znowu te obce słowa! - No jasne, że są dwie - przypominałam teraz źle oswojonego jaguara, uzbrojonego od pazurów aż po zęby - Wiki, wysłów się wreszcie! Jest twoim chłopakiem czy nie? - wydałam okrzyk wojenny Oczy świeciły mi złowrogim blaskiem, jak oczy Indianina na wojennej ścieżce. Brakowało tylko pióropusza na głowie, tomahawka za pasem i noża do skalpowania ofiar. Ale moja agresywna postawa spłynęła po przyjaciółce jak woda po kaczce. - Par ??????????, tak - oznajmiła, patrząc na mnie poważnie. - Chociaż - z jej piersi wydarło się wieloznaczne westchnienie - z Kamilem to nigdy nic nie wiadomo. Ale wiecie, na razie działam i jest dobrze. Nie za bardzo ją rozumiałam, skoro owo działanie oznaczać miało codzienne tapetowanie twarzy i koszmarne podlizywanie się chłopakowi, to na dłuższą metę przewidywałam opłakane skutki. - Całowałaś się z nim? - Nieka przyciszonym głosem drążyła temat, ale Wiki już się zaniepokoiła. Wkraczałyśmy na grząski teren. - Dajcież mi wreszcie spokój! - wybuchnęła. - Kamil dzwoni do mnie codziennie, spotykamy się raz na kilka dni. Raz byli- 79 śmy w kinie. Zresztą - ja ciebie nie spytałam, czy chodzisz z Ka-rolkiem, chociaż to jest bardzo dziwny przypadek! Przyznasz sama! Broniłaś go w tym supermarkecie jak lwica swoich małych! - Cześć, Iga! Wspaniale, że jesteś! - do szatni wpadła zasapana Miśka, wycałowałyśmy się dubeltowo, cmok-cmok w powietrze, bo ubrana na cebulkę, niemal całą twarz, aż po oczy miała owiniętą ręcznie robionym przez ciotkę Matyldę, czerwonym szalikiem. Odwijała go i odwijała, a potem rozsznurowywała buty długie po kolana. Masakra! Samo ubieranie się do szkoły musiało jej zająć z godzinę! - Coś słyszę o supermarkecie? - zawiesiła głos pytająco. - Od czasów Karolka, kiedy tylko wejdę do supermarketu, robię się supermarkotna. - A właśnie - przypomniało mi się - dziewczyny co się dziej e z naszym Szalonym Karołkiem? Był w szkole? Przecież tego nie można tak zostawić! - Pewnie, że nie można - nadęła się Wiki. - Nadal go nie ma. Najgorzej, że Wierciochowa się niecierpliwi. Na godzinie wychowawczej oznajmiła, że powinniśmy szybko dowiedzieć się, dlaczego nasz kolega opuszcza zajęcia, bo inaczej ona sama będzie musiała to zrobić. Więc wczoraj urządziłyśmy seans i... - Jak to? Urządziłyście seans? Beze mnie? - Zaraz się rozpłaczę. Nie dość, że ona par ?????????? chodzi z mężczyzną mojego życia, to na dodatek wczoraj par ?????????? balowały same. I to ma być fair play?! - Ależ nie unoś się, Iguś! - Wiki łagodziła sytuację. - Może i popełniłyśmy takie małe faux pas, mały nietakt, ale chciałam koniecznie czegoś się dowiedzieć... no i po prostu musiałam urządzić ten seans. A ponieważ: po pierwsze primo, ty się z domu nie ruszałaś ze względu na nogę, po drugie secundo, u was nieustannie rezyduje Busia, a do tego trzeba było samotności, po trzecie tertio - zawahała się - aha, tertio, u mnie rodzice akurat wyszli na wieczór do teatru... sama rozumiesz. Stworzyły się idealne warunki. I-de-al-ne - przesylabizowała z naciskiem. - Poza tym mój dom ma aurę... - Wydawało ci się, że ma aurę - uściśliła z niesmakiem Nie-ka. - W ogóle wydawało ci się, że mieszkają w nim duchy z całego świata i że jest niesamowity Ale wyszedł kompletny klops! Klapa na całego! - Nieprawda! - wściekła się Wiki. - Jeszcze wam nie opowiadałam, co się stało dziś rano - zniżyła głos tajemniczo, rozsiadając się wygodniej na ławce. W uszy wdarł się nam znienacka przenikliwy dźwięk oznajmiający pierwszą lekcję. Basia i ta wredna lizuska, Grażynka, wychodziły z boksu i spojrzały na nas z wyższością. „Spóźnię się na matmę" - pomyślałam. Jeszcze pamiętałam niedawny sarkazm i złośliwości Fabiana, kiedy zjawiłam się w połowie zajęć. Trudno! Nie wyłgają się byle czym. Muszą opowiedzieć mi wszystko, od początku do samego końca. Są mi to winne, a potem jak gdyby nigdy nic wejdziemy na lekcję wszystkie cztery Przecież Fabian nas nie pożre. - Pal diabli dzwonek! - zatrzymałam dziewczyny na progu i zmusiłam do tego, by usiadły - Opowiadajcie po kolei - zażądałam stanowczo. - Wiki, spotkałaś ducha? - Spotkałam - przytaknęła, a ja poczułam, że po plecach przechodzi mi lodowaty dreszcz. - To znaczy, wydaje mi się... właściwie jestem pewna, że nocą po naszym domu grasował duch... Ależ ona miała wyobraźnię! Jednak... Jako przyszła dziennikarka nigdy nie opierała się na fantazji, tylko na faktach. Czyżby rzeczywiście w domu u Gierblińskich rozgościł się duch? - Pewnie opróżnił ci lodówkę, wypił soki, zajrzał do barku i najzwyczajniej w świecie wyfrunął... - powiedziała z lekkim uśmieszkiem Nieka. Kiedy chciała, potrafiła być ironiczna, ale nie dziwiłam się jej. W końcu broniła się przed tym dziwacznym seansem nogami i rękami, a nasza Wikunia sprytnie ją w niego wmanewrowała. - Jak możesz! Po prostu, kiedy wstaliśmy rano, po tej nocy z wirującym talerzykiem, wszystkie rzeczy w mieszkaniu były poprzestawiane! Jej słowa wreszcie wywarły spodziewany skutek. Popatrzyłyśmy po sobie zaniepokojone. 81 - Może do was przyszli złodzieje? - pierwsza zareagowała Miśka. - Trzeba było dobrze się rozejrzeć. Wdarli się przez okno... - Przez żadne okno się nie wdarli. I nic nie zginęło. Ale pokój, wiecie, ten, w którym odprawiłyśmy seans, wyglądał, jakby tajfun po nim przeszedł - wpatrywała się w nas z natężeniem, bardzo chcąc, byśmy jej uwierzyły Mówiły za nią same oczy - rozbiegane, zalęknione, po prostu traciła panowanie nad sobą. - Rzeczy były porozwalane, pomieszane ze sobą, tylko meble stały na tych samych miejscach - zaczęła nerwowo ogryzać paznokcie. - Rodzice też najpierw myśleli, że to napad. Ale potem... przeliczyli srebra i pieniądze. Nic nie zginęło! Nic! - A nie mówiłam? - żachnęła się Nieka. - Co za głupi pomysł z tym wywoływaniem duchów! - jej też udzieliło się zdenerwowanie Wiki. - Otworzyłyśmy drzwi do innego wymiaru i masz ci los! Takie duchy mogą nie dać nam spokoju do końca życia! - Nie przesadzajcie - starałam się je uspokoić, chociaż serce waliło mi jak młotem i miałam złe przeczucia. Kto wie, co one wtedy wieczorem, wywołały? Jeśli ciało astralne (tak określała duchy Busia) naprawdę pojawiło się u Gierblińskich, mogło ich wpędzić w nie lada kłopoty! Nieraz słyszałam o latających meblach, wysuwających się samoczynnie szufladach i krzykach w nawiedzonych domach. Winą za to wszystko obarczano tak zwanego poltergeista, czyli ducha człowieka, który kiedyś w takim domu mieszkał, a po śmierci straszył nowych mieszkańców, przewracał sprzęty hałasował. - Gadajcie zaraz, coście takiego zrobiły? - zażądałam stanowczo. - Kiedy właśnie nic takiego! - broniła się Wiki, zawstydzona, że chcąc nie chcąc przyczyniła się do tego zamieszania. - Zebrałyśmy się o dziewiątej wieczorem u mnie, na górze - zaczęła opowiadać trzęsącym się głosem. - Światła pogasiłyśmy, więc w domu było ciemno, jak, wiesz, u Murzyna... Ale szybko przyzwyczaiłyśmy się do ciemności. Na okrągłym stoliku mojej mamy ustawiłyśmy zapaloną świecę i talerzyk obrócony dnem do góry Wcześniej wypisałyśmy na nim flamastrem znaki alfabetu. Wszystko było tak jak trzeba. Miałyśmy co prawda lekkiego stracha, bo ciągle coś skrzypiało. A to zakołysała się niedo- mknięta okiennica, a to z dachu kapała deszczówka, ciszę rozrywały jakieś szklane jęki. Ale serce dopiero podeszło nam do gardeł... - Kiedy ten talerzyk zaczął wirować - dorzuciła Nieka. Poczułam, że lodowate ciarki znów przechodzą mi po krzyżu. - Jak to: wirować? - No, zwyczajnie. Usiadłyśmy dookoła stołu we trzy, ja wypowiedziałam taką specjalną formułę z książki o magii, żeby przywołać ducha jakiegoś detektywa. Ale kompletnie nie wiedziałam, kogo zawołać, więc wołałam na chybił trafił. - No i się przypałętał, gnojek - palnęłam ostro i zaraz się zreflektowałam. Z duchami lepiej nie zadzierać, nawet w biały dzień. - Żebyś wiedziała! - Wiki była podekscytowana jak dzieciak. - Kiedy położyłyśmy palce na talerzyku, najpierw poczułam prąd powietrza, zimno przeleciało przez pokój... i zgasła świeczka. - Pewnie wiatr otworzył na dobre tę okiennicę - bagatelizowałam, ale zamilkłam, bo Miśka skarciła mnie wzrokiem. - A potem Nieka zapaliła świeczkę i... talerzyk zaczął wirować - opowiadała Wiki. - Wystukał jedną literę, zatrzymał się, a wtedy Miśka ją zapisała. Potem przesunął się i znów zatrzymał. I wreszcie wystukało się imię - KARPUL. - Może Kargul, jak z tej komedii o Kargulu i Pawlaku? - nie wytrzymałam. Tylko śmiać się od ucha do ucha przez te idiotki! - Pamiętacie: Kargul, podejdź no do płotal - Kpisz sobie! - zirytowała się Miśka. - To było imię ducha. Tylko nie dowiedziałyśmy się niczego o Karolku, bo skamieniałyśmy ze strachu, jak ten talerzyk ruszył. - Dziewczyny, zaraz popłaczę się ze śmiechu! - odpowiedziałam. - Zejdźcie na ziemię! Talerzyk się ruszał, bo trzymałyście na nim swoje paluchy I tyle. W końcu są jakieś mimowolne ruchy, nie? A zresztą - machnęłam ręką - dajcie spokój! Jutro rozpoczniemy normalne śledztwo. Dowiemy się, gdzie Karol mieszka i tak dalej. Szkoda czasu na głupoty! Zerwałam się z ławki. Straciłam przez nie kawałek matmy Strach je obleciał! Nic dziwnego, siedziały same w domu, wieczorem... Nerwy im puściły 83 - Nie wiem, może Iga ma rację - Nieka była gotowa puścić w niepamięć nieszczęsny seans. Ale Miśka i Wiki święcie wierzyły w obecność ducha. Patrzyły na mnie wilkiem, jakbym im ojca i matkę zabiła. Wzruszyłam ramionami: - Nie kłóćmy się już, dobrze? - powiedziałam ugodowo. - Nie wiem, jak wy, ale ja idę na resztkę matmy Nie mamy tu już nic do roboty - Nie byłaś z nami, możesz ryć ze śmiechu - rzekła do mnie Miśka. - Ale gdybyś siedziała przy tym stoliku - wzniosła ręce do nieba - miałabyś duszę na ramieniu. Za to ręczę! - Nie ma sensu się kłócić, dziewczyny - Nieka postanowiła zakończyć sprawę. - Iga, pójdziesz z nami po budzie na pączki? - Sorry ale wracam od razu do domu. Noga mnie jeszcze boli - mówiłam im szczerą prawdę. Na dziś miałam dość przesiadywania w szatni i słuchania opowieści o zimnych jękach i oddechu ducha na plecach. - A co to? - przed nami wyrosła postawna pani Kazia z długą szczotką w jednej ręce i wiadrem w drugiej. - Pogaduchy sobie urządziły zamiast iść na lekcje, jak pan Bóg przykazał! No, kumy wyłaźcie stąd! Tu nie kawiarnia! Trzeba przyznać, że miała gadane. Ale i spierać się z nią nie było o co. Popędzane groźną miną zamiataczki, wdrapałyśmy się z szatni na pierwsze piętro, do pracowni matematycznej. Mój zegarek pokazywał 8.30. Półgodziny spóźnienia! Fabian miał prawo nas zlinczować. TŁozdziaŁjcdcnasty Mc kanał! - Igaaaa! Igaaaa! - Przerażający krzyk mojej rodzicielki i podejrzane stukoty rozbrzmiały jednocześnie, najpierw na ganku naszego domostwa, a potem przeniosły się do przedpokoju, gdzie mam miotała się z wieczorową, czarną torebką w j ednej ręce oraz stosem zakupów powiązanych różowymi wstążeczkami i jakimś białym papierzyskiem w drugiej. - Igaaa! 84 - Boże, co się stało? - zaniepokojona Busia wyskoczyła z kuchni, a za nią wyleciał szumiący skrzydłami Poldek i przysięgłabym, że miał przerażone ślepka. Usadowił się na szczycie schodów i z tej bezpiecznej odległości obserwował okolicę. - I-ga! I-ga! - skandował, kracząc, nieprzyzwyczajony do słuchania tylu decybeli naraz. Zlazłam z trudem z pokoju na górze, dokąd godzinę wcześniej wściekła przyczłapałam prosto po lekcjach. Fabian oczywiście był w siódmym niebie, że się spóźniłyśmy mógł wtrącić swoje trzy grosze, utrzymane w ociekającej jadem tonacji (Ooo, panienki się pojawiły! Rychło w czas!), potem Wierciochowa nabrała ochoty na przepytywanie mnie z całego materiału, a i noga wciąż bolała jak diabli. To był koszmarny dzień, wieczór też nie zapowiadał się optymistycznie. Mocno przechylona przez poręcz schodów, przyjrzałam się mamie z nie mniejszym niepokojem niż Busia. - Czemu tak się wydzierasz? Umarł ktoś? - Jeszcze nie! Ale ja skończę na zawał! To pewne jak w banku - oznajmiła matka, rzucając wreszcie pakunki na podłogę. Z papierowych torebeczek zaczęły wylatywać kwieciste, jedwabne apaszki, jedna, druga, trzecia... Super! W ślad za nimi poszły trzy srebrne cudeńka, wyglądające na broszki i jakieś maleńkie flakoniki. Cały ten majdan poturlał się po dywanie, po czym prawie zniknął w grubych splotach sprężystej misiowatej wełny. A ona tylko stała z opuszczonymi bezradnie rękami i patrzyła na ten rozgardiasz przed sobą. - Co ty, mam, bank rozbiłaś? Moje niewinne słowa wywarły niespodziewany aczkolwiek piorunujący efekt. - Iga! Jak mogłaś?! - zagrzmiała z rozpaczą. - Popatrz! Patrz tylko na to! - błyskawicznie doskoczyła do mnie, podsuwając pod mój nos jakiś papier z nadrukiem TP S.A. Był to, jak się domyśliłam, rachunek telefoniczny ale faktycznie, jak zaczęłam go czytać... - Cooo? - teraz ja rozdarłam paszczę, wymachując papierem na lewo i prawo. - Dlaczego?! - Nie mogłam wprost uwierzyć. W rubryce suma brutto wydrukowali wołowymi literami: 2300 złotych polskich. Dwa tysiące?! - Już ty wiesz dlaczego! - wściekała się mam. - Wyrodny dzieciak! Przez ciebie zbankrutujemy na amen! Albo jeszcze gorzej! Zostaniemy żebrakami! Skończymy w noclegowni dla bezdomnych! Pod mostem! - snuła coraz czarniejsze wizje, a jednocześnie podnosiła z podłogi kanciaste i owalne buteleczki, których zawartość pachniała mi tak mocno perfumami. I kto tu mówił o oszczędzaniu! Mama wkładała pakunki z powrotem do torebek, a sążnisty rachunek telefoniczny znalazł się teraz w spracowanych dłoniach Busi, która studiowała go uważnie. W końcu wygładziła papier ręką, po czym odłożyła go na szafkę, na której spoczywało mnóstwo jemu podobnych - wszystkich niezapła- conych spraw. Pokiwała głową, jakby znakomicie rozumiejąc, dlaczego mam tak się siepie. - Z kim tyle gadałaś? No, przyznaj się z kim? - mam żądała ode mnie natychmiastowej odpowiedzi. Nie dochodziło do niej, że absolutnie nie miałam z tym nic wspólnego. Ostatnio prawie w ogóle nie dzwoniłam, nawet z Miską rozmawiałyśmy tylko SMS-ami przez komórkę. Po prostu nie mogłam wydzwonić tylu tysiaków - Jeśli nie ty, to kto? - nieoczekiwanie wycelowała oskarżają-co palec w Poldka, który pazurów w tej sprawie maczać nie mógł, a i przez telefon zazwyczaj nie rozmawiał. Nie! Tego było już za wiele dla Busi, której dosłownie odebrało mowę. Najpierw parsknęła nerwowym chichotem, a potem, obrażona, uciekła do swojego kuchennego królestwa. No tak, pozostał więc tylko... tata. Ale i to wydawało się dziwne, biorąc pod uwagę fakt, że akurat w tym miesiącu przebywał na tournee. Co prawda, muzycy jeździli po Polsce, ale nie mógłby przecież przyjechać do nas, niezauważony rozmawiać przez trzy-cztery godziny nie wiadomo z kim, a potem zwiać nie wiadomo gdzie. I tak w koło Macieju. Nie, nie, to nie mój kochany tatuś narobił nam takiego makabrycznego bigosu! - Ktoś się do was podłączył - zawyrokował Praszczatek, który przyjechał na pomoc, jak zwykle w swojej niebieskiej wyblakłej koszuli marki „sprany jeans", takich samych dżinsowych spodniach i z kudłami na głowie. Poprosiła go o to Miśka, zaraz po tym, jak wypłakałam się jej w słuchawkę z naszego przeklętego telefonu. Ryczałam jak bóbr, więc Miśka tylko wydusiła z siebie: - Czekaj. Przyjeżdżam z Praszczatkiem - i wyłączyła się. Całe szczęście, bo już traciliśmy głowę! Mamę nieco zdezorientował wyjątkowo luzacki wygląd byłego dozorcy całkowicie sprzeczny z jego szarmanckim zachowaniem. - Jan Praszczatek - cmoknął ją po staroświecku w rękę, po czym zapytał: - Gdzie ta potwora? - mając na myśli nie telefon czy ogromniasty rachunek, ale najnowszy wytwór techniki XX wieku. Niemniej mama stanęła na wysokości zadania. Zrezy- gnowana, bez słowa zaprowadziła go do mojego pokoju i komputera, robiąc skrzywioną minę z gatunku: „A nie mówiłam, że to Iga?". Praszczatek był w swoim żywiole. Włączył komputer i... zatonął, a raczej zniknął dla realnego świata. „Boże! Czyżby jeszcze i on chciał łupić z nas te nędzne resztki kasy?" - myślałam podejrzliwie, bo wpił się w internet niczym pijawka i siedział w nim o wiele za długo, pomrukując od czasu do czasu: „Kompletne skretynienie!" albo „Bigoslandia!". Tylko, kto miałby jeszcze być tym kretynem? Bo że ja, mama i Busia, a nawet biedny Poldek okazaliśmy się kompletnymi debilami, było więcej niż pewne. Do naszego domu wdarli się złodzieje, rozmawiali sobie godzinami z całym światem, a potem dali dyla! - Mili państwo! - tubalny głos Praszczatka wystrzelił niczym z armaty i niemal poruszył zasłonami w prześwietlonym słońcem pokoju. Oczy Busi otwarły się szeroko, a jej brwi uniosły się do góry, jakby miała usłyszeć, że za chwilę nastanie Sąd Ostateczny - Macie dialery popodłączane. Ot, co! - rzekł radośnie. - W dodatku, z jakimi programami! - mlasnął z ukontentowaniem, mrużąc szelmowsko oczy. - E-ro-tycz-ne - dokończył, sylabizując. Na widok naszych ogłupiałych i nic nierozumiejących min, zaczął tłumaczyć: - Iga wlazła do internetu na stronkę, a do tej stronki ktoś przyczepił inną stronkę, erotikon, no i ściągały się razem, za pieniądze... za grube pieniądze. - Czyli że to jednak wina Igi? - chciała się upewnić mama. - Niekoniecznie... - zaoponował. - Iga weszła na stronkę wartościową, dobrą, ale co z tego! - rozłożył ręce. - Wszystko się może zdarzyć - zanucił fałszywie. - Klikasz, klikasz, no i masz! Źli ludzie nie próżnują. Tak jak w realu! - No to co my mamy zrobić? - zapytała cicho Busia. Praszczatek przejechał po nas smętnym wzrokiem, po czym zaczął drapać się po brodzie. - Teraz trzeba odłączyć to, czego wam nie trzeba, i będzie spokój. Przy okazji jakiś program antywirusowy wam zainstaluję, bo widzę, że nie macie. A co z rachunkiem, to zielonego pojęcia nie mam... - dokończył ciszej - reklamować warto. 88 O tym wiedziałyśmy doskonale. Tylko, co to był za sens, reklamować po fakcie, kiedy wiedzieliśmy, że sprawa raczej przegrana? Rozmowy były na koszt abonenta... W TP SA. powiedzą, żebyśmy się wypchali i płacili! Gdybym od razu zadbała o antywirus, nie doszłoby do tego. Gdybym... gdybym... Mogłam sobie pogdybać. Trzeba było poprosić Praszczatka o sprawdzenie mojego nabytku zaraz na początku, po kupnie. Niechby sobie wlazł do komputera i zorientował się, co jest grane. A tak, niechcący ściągnęłam nam na głowę nieszczęście. Łapałam pliki z muzyką i pewnie do nich doczepiło się to świństwo. Tak, teraz mogłam sobie gdybać... To przynajmniej nic nie kosztowało! - A może u was grasuje haker i za chwilę pożre ci wszystkie pliki? Tak było z komputerem ojca naszej Baśki. Coś wykasowało mu dysk do zera i zniknęło. Do dziś plików nie odtworzyli, a jej ojciec miał w nich zapisaną swoją pracę doktorską - Miśka była bezkonkurencyjna. Jeśli już koniecznie chciała mnie pocieszyć, to nie w taki sposób! - Bardzo panu dziękujemy - mama postanowiła zakończyć sprawę. - Ile jestem winna? - z satynowej torebki wyjęła skórzany portfelik z napisem: „I love you", który dostała na ostatnie, czyli zawsze osiemnaste urodziny od taty Praszczatek żachnął się, obróciwszy na pięcie w stronę drzwi: - Nie ma mowy! - zasapał oburzony i widać było, że żadnej gratyfikacji, mniej lub bardziej solidnej, nie przyjmie. Ale mam miała na wszystko swój sposób: - Tak więc, jesteśmy panu niewymownie, niewypowiedzianie wdzięczne - pochyliła się z ukłonem, dygając przed Prasz-czatkiem jak pensjonarka, co wprawiło go w niejakie osłupienie, aż usta otworzył i zamrugał oczami. - Zachowamy pana w naszej dozgonnej pamięci - kontynuowała mam. - Okazuje się, że istnieją na tym świecie istoty tak nadwrażliwe i tak ludzkie... - uśmiechnęła się do niego swoim zabójczym teatralnym uśmiechem. I podziałało! Tak jak działało na tatę, który w takich momentach mawiał, że czuje się niczym w pełni dowartościowany mężczyzna przy słabej niewieście. Praszczatek pożegnał się z nami równie elegancko i oboje z Miską zniknęli, pozostawiając za sobą nieodparte uczucie, że są jeszcze na świecie uczciwi ludzie. Niestety istnieli także ci nieuczciwi, o czym miałyśmy już okazję brutalnie się przekonać. - Nie martwmy się, córciu! Bylebyś tylko ty się lepiej czuła -westchnęła pocieszająco mam, kiedy po wieczornych Wiadomościach weszła do mojego pokoju, szeleszcząc powłóczystym, jedwabnym szlafrokiem. Przyniosła gorące mleko z miodem i cytryną, które Busia przezornie zaserwowała rodzince na noc. Wierzyła, że mleko uchroni nas przed stresem i poprawi wielce kiepski nastrój. Pewnie miała rację, bo gorzej już być nie mogło. Jednak na razie odebrałam od niej dymiący kubek z napisem Uśmiechnij się i postawiłam go na wysłużonym blacie biurka (zaraz zrobiły się plamy!), sama zaś zakopałam się po uszy w becikowatej, ciepłej pierzynie z prawdziwego pierza (biedne te oskubane do cna Busine gęsi!). Aż dziw bierze, że mam usiadła przy mnie taka spokój niut-ka, zrelaksowana, nie patrzyła na zegarek, nie gnała pospiesznie do toaletki, żeby przyczesać nową fryzurę, poprawić makijaż i raz jeszcze - jak to mawiała - udowodnić sobie, że jest niczego sobie. Nie musiała niczego udowadniać - matki moich musz-kieterek zazdrościły Patti (to zdrobnienie od Patrycji), że wyglądają przy niej jak jej własne babcie. Była wysoka, to fakt, a przy tym szczupła, zawsze zadbana i elegancka... po prostu śliczna. Ale, ale, czyżby w dzisiejszym rozkładzie jej zajęć nie znalazły się ani premiera, ani prapremiera, ani nawet bankiet? Niemożliwe! Może zrobiła sobie wolne? Albo postanowiła zrekompensować mi owe szaleńczo głupie wrzaski w stylu: „To wina Igi!"? Na wszelki wypadek udawałam obrażoną. Niech się trochę pomęczy! - Dlaczego zawsze, kiedy dzieje się coś złego, sądzisz, że to ja? - zapytałam ją z nieodgadniona miną. - Czyżbyś uważała, że jestem takim felernym, obrzydliwym dzieciakiem i za każdym razem można mi nawrzucać? - teraz już zbierało mi się na płacz, z wściekłości, oburzenia na nią, ale przede wszystkim z litości nad sobą, tą biedulką, którą własna matka uważa za skaranie boskie... - Ejże...! Mój słodki pysiu... - Patti uniosła niewinne oczęta, podkreślone grubą kreską czarnego tuszu, i spojrzała na mnie z matczyną czułością. - Więc taka to ze mnie despotka... Obiecuję, że od tej pory pięć razy pomyślę, zanim coś powiem, dobrze? - głaskała mnie chwilę po włosach, ale zaraz cofnęła rękę, żeby nie odkleić długich, pokrytych starannymi rysuneczkami paznokci, które ostatnio robiła sobie w specjalnym gabinecie. Fakt, że tipsy trzymały się wyjątkowo dzielnie, zawdzięczała absolutnemu nicnierobieniu, bo nie było taty Tata wymagał traktowania wyjątkowego, a przynajmniej gotowania mu czegoś poza zupkami z puszek i fasolką po bretońsku, które to dania mam serwowała nam przez ostatni tydzień i to tylko dlatego, że Busia się zbuntowała. Powiedziała, że przy garach ona więcej stać nie będzie i musi zrobić sobie wolne. Uprzywilejowaną sytuację domową miał jedynie Poldek, który na śniadania, obiady i kolacje otrzymywał od Busi niezmiennie różnokolorowe kukurydziane kolby świeży biały ser i listki cykorii. Zajadał się tym, siedząc na górnej żerdce klatki, i z wyżyn zrzucał na nasze głowy puste skorupki po nasionach oraz resztki zieleniny - Policzysz do dziesięciu - uzupełniłam, zdobywając się na uśmiech przez łzy więc mam dała mi delikatnego prztyczka wnoś. - Zgoda - podniosła dwa palce do góry - przyrzekam. - Zadowolona? Czasami, choć zdarzało się to rzadko, Patti zachowywała się j ak moj a starsza siostra i przyznam,, że lubiłam takie chwile. Gawędziłyśmy wtedy o różnych sprawach, niczym doskonale się rozumiejące przyjaciółki, wtrajałyśmy ogromne ilości słodkich białych ciasteczek beżowych marki „Busia" albo galaretek w czekoladzie i obgadywałyśmy, kogo tylko się dało. Panował pełny luz. - Pamiętasz? Opowiadałam ci kiedyś o moich kolegach z pracy, Ciapku i Holiku? - mam zawiesiła głos pytająco, a mnie przypomnieli się dwaj śmieszni muzycy grający na fagotach, którzy 91 pracowali z nią od wieków w jednym i tym samym teatrze. Faktycznie, ciągle się nawzajem zastępowali. Kiedy na próbie miały grać dwa fagoty, a do teatru przychodził tylko jeden, przeważnie Ciapek, dyrygent z miejsca pytał: „Gdzie jest Holik?". Na to Ciapek odpowiadał: „Ja dziś gram za Holika". „No, a pan?" - pytał dyrygent. „A ja? Ja jestem" - odpowiadał Ciapek. „Jak to? - denerwował się facet. - A kto gra za pana?". - „No, mówię, że ja jestem" - znów mówił Ciapek. I tak w kółko. Ciekawe, co wymyślili tym razem! - Wyobraź sobie, Iguś, że wybuchła niesamowita afera! - mam kontynuowała z przejęciem. - Dziś cały dzień padał deszcz, prawda? - No i co z tego, że padał? - zdziwiłam się, nie rozumiejąc kompletnie, co może mieć deszcz do gry na fagotach. - Ano, Ciapek nie przyszedł w ogóle na naszą próbę. Zresztą Holik też się na niej nie zjawił! Edek Poleski, czyli inspektor orkiestry był oburzony Powiedział, że wpisze ich obu do raportu, gdyż pracować w ten sposób to on nie będzie. Ale co tam! - machnęła ręką. - W końcu, jak im się przejadą po pensjach, to zrozumieją, że próba to rzecz święta. - Mam poprawiła się na krześle, a ja wiedziałam, że najciekawsze chowa na sam koniec. - No i? - nie wytrzymałam. - Mówże wreszcie! - I Ciapek krótko potem zadzwonił do Edka. Oznajmił, że nie przyszedł na próbę, bo... padał deszcz, a... on nie miał w domu parasola! - mam zaczęła się śmiać, odtwarzając w myślach całą scenę. - Półgęski zdenerwował się tym i mówi: „Mogłeś przecież do nas zadzwonić wcześniej i uprzedzić...". Na to Ciapek: „Zraniłem się w palec". „ I co z tego?" - nie wytrzymał Edward. A Ciapek: „Jak ty to sobie wyobrażasz? Jakże mógłbym tym palcem numer wykręcać?". Teraz to już obie konałyśmy ze śmiechu. - Oj! Nie wytrzymam! - chichotałam. - Muszę zaraz opowiedzieć o tym Misce... albo Niecę. - Iguś, zostaw to dla siebie - mam nie znosiła, kiedy ktoś odsłaniał kulisy jej życia przed obcymi, nawet gdyby to były moje najlepsze przyjaciółki. - Jak chcesz - tym razem nie miałam zamiaru się z nią spierać. Dość na dziś konfliktów! - Muszę pogadać z Nieką - chwyciłam za słuchawkę. - Uzgodnimy taktykę. - Tylko nie rozmawiajcie za długo - Patti przypomniała mi znów bolesną prawdę o rachunku za telefon. - Jutro zadzwonimy do taty. On już coś wymyśli... przywiezie pieniądze, to się w ratach popłaci... - pocałowała mnie w czoło na dobranoc. - Śpij dobrze, córeńko! Zasłony w pokoju zasunęła, żeby nie zbudził mnie blask księżyca. Podobno zbyt długie spoglądanie w blaski pyzatego miesiąca prowadziło do lunatykowania, czyli chodzenia we śnie. Lunatycy wychodzili nocami z domów przez okna i łazili po drabinach albo po gzymsach, zachowując niebywałą równowagę. Ale, gdyby takiego osobnika obudzić, mógłby się przestraszyć i spaść z dachu. Niestety nie byłam i nie będę lunatyczką. Mam nie miała czego się obawiać. TŁoz&ziab dwunasty W pogoni za tajemnicą... Któż by pomyślał! Dobroduszna zazwyczaj zgodna i niekłó-tliwa Nieka darła koty z Grubym Hirkiem! Ściślej mówiąc, oboje prezentowali odmienne światopoglądy i w rezultacie weszli w spór - jak to ona określiła - ideologiczny. Dziś na fizyce, o wstydzie, kłócili się, aż furczało, a muszkieterka objawiła się w fatalnym świetle, pokazując pazurki i znienacka przemieniając się wbojową, nieustępliwą kocicę. Chociaż wszystko zaczęło się bardzo niewinnie, bowiem już od rana Niecę, zresztą innym dziewczynom też, nie spodobały się grubiańskie żarty Hirka z naszej siostry katechetki. Zakonnica przechadzała się po korytarzu na parterze, szeleszcząc majestatycznie swoim czarnym habitem z białą kryzą. Wyglądała nad wyraz świątobliwie i poważnie, więc skłoniłyśmy gło- wy i powiedziałyśmy grzecznie: „Niech będzie pochwalony!"; gdy tymczasem ten dzikus, Hirek, potraktował siostrę Alojzę jak powietrze. Przechodząc, mimochodem potrącił ją, nie przeprosił, a na nasze wyrzuty odparł z cynicznym uśmieszkiem: „Nie lubię pingwinów". Osioł dardanelski! Już samo to wystarczyło, by wyprowadzić nas z równowagi, ale pyskacz widać postanowił specjalnie podręczyć Niekę na tę okazję. Na fizyce akurat rozmawialiśmy o rodzajach zwierciadeł. No i Hirek unosi dwa palce w górę: - Pani profesor - pyta - jakie są typy zwierciadeł? - Przecież mówiłam wam, że wklęsłe, płaskie i wypukłe. - Pani się myli, pani profesor - popapraniec suszy zęby - jest jeszcze „Zwierciadło sprawiedliwości"! Runął gromki śmiech kolesiów, ale dziewczyny miny miały skwaszone, bo dowcip im się nie spodobał. Najgorzej zareagowała Nieka. Wstała i powiedziała, że ona czuje się obrażona jako osoba wierząca, że nie wolno kpić sobie z czyichś przekonań i Hirek powinien ją przeprosić. Najbardziej rozwścieczyła nas riposta dowcipnisia, który pofolgował sobie na całego. Natychmiast wyrecytował jeden z tych szczególnie uszczypliwych wierszyków w rodzaju: „Nieka, pchełka mała, zły humorek miała...". A sprawa była przecież poważna. Nic dziwnego, że moja przyjaciółka zamieniła argumenty słowne na czyny i tracąc mizerne resztki przytomności umysłu, zachowała się jak nieokrzesany barbarzyńca. Walnęła hultaja w ramię podręcznikiem do fizyki, rycząc przy tym: „Ludzie, obezwładnijcie tego debila, bo z hukiem wyląduje na ziemi!". Niestety Hirek zapomniał o przysłowiu, że dziewczynek bić nie wolno, nawet kwiatkiem, i kuksnął ją w odwecie w plecy swoją piąstką przypominającą dorodny bochen chleba. Oko za oko, ząb za ząb, zupełnie jak w Biblii! Ten niedorozwinięty potworek śmiał z niej zakpić! Obraził tym samym całą naszą klubową czwórkę i darować mu takiej zniewagi nie mogłyśmy Fakt, że dojrzewał zbyt powoli jak na oczekiwania nasze i Wierciochowej, że wywołany do odpowiedzi zazwyczaj wlepiał oczy w nauczyciela jak sroka w gnat, bo nic mądrego rzec nie umiał, w jakiś sposób usprawiedliwiał jego przeraźliwe nieróbstwo i patentowane lenistwo. Ale żeby zakpić z najświętszych uczuć?! Szczęściem, w naszą wymianę poglądów włączyła się Wier-ciochowa, wywołana przez fizyczkę w trybie natychmiastowym z innej lekcji. Zapowiedziała na godzinie wychowawczej dyskusję na temat tolerancji, stwierdzając przy okazji, że gdyby głupota miała skrzydła, to pofrunęlibyśmy prościutko na Marsa. I miała świętą rację. Szkoda że z Hirkiem nie mogłyśmy postąpić tak samo, jak Zeus z Prometeuszem. Mitologiczny władca kazał przykuć go do skały a orzeł co dzień wyjadał mu wątrobę, która odrastała. Naszemu przemądrzałemu koledze orzeł mógłby wyjadać wszystkie zapasy słodyczy kanapki z plecaka i obiady na stołówce, choć i taka kara wydawała się nam zbyt mała w stosunku do przewinienia. Miał z czego chudnąć i podejrzewałam, że gdyby przez miesiąc żywił się powietrzem i wodą, j esz-cze pozostałyby mu te wałki tłuszczu opasujące wielki brzuch, który podskakiwał z przodu, kiedy szedł, więc Hirek prezentował się niczym jajowaty ślimak z domem na brzuchu. - Po lekcjach dokopiemy misiowi-pysiowi, że więcej nam nie podskoczy! - zawyrokowałam, kiedy na odgłos dzwonka w pośpiechu pakowałyśmy do plecaków swoje manele. Wyleciałyśmy na korytarz, niepomiernie zdenerwowane. - Duża przerwa, jeszcze trzy lekcje i pokażemy mu, gdzie raki zimują! - Niekuś, nie pękaj! - dorzuciła Wiki. - Grunt to zachować olimpijski spokój. Co, chcesz się bić z takim draniem? Nie dość, że wiecznie zziajany rozczochrany jak nieboskie stworzenie, to jeszcze tępak i oszołom do kwadratu. Szkoda marnować sobie nerwy Odpływam - nasza powiewna nimfa zauważyła w pobliżu Kamila i rzeczywiście błyskawicznie podryfowała w jego stronę. Ale Nieka zdołała już ochłonąć. Przeżywała w myślach całą historię i może rodziło się w niej litościwe współczucie dla wszelkiego rodzaju odmieńców i diabelskich pomiotów czarownic. Taka ona była - dumna, odważna, ale nadwrażliwa i nad wyraz subtelna, jeśli chodziło o pewne sprawy., ot co! - Mam już dosyć! - z trudem powstrzymywała napływające do oczu łzy Usiadła ciężko na marmurowym parapecie, przygniatając liście dorodnej paprotki. Dobrze, że pani Kazia buszowała ze swoją szczotką po pięterku, inaczej dostałoby się nam na pewno! - Jeszcze i to... - Jak to „jeszcze i to"? Co masz na myśli? - zdziwiłam się niepomiernie takim szczerym zasępieniem. Jakież ona znowu miała zmartwienie? - Masz, czytaj! - Pogrzebała chwilę w czeluściach plecaka, po czym wyciągnęła jakiś zmięty w kulkę zwitek i podsunęła mi go pod sam nos z westchnieniem: - Widzisz? Cóż takiego miałam niby zobaczyć? Z niechęcią rozwinęłam kartkę. A niech mnie! Ktoś powycinał nierówno litery z gazet i mocno się natrudził, żeby je poprzyklejać. Przesylabizowałam: „CZEKAM O USMEJ POD TWOJA BUTKA. BAĆ SAMA. K". Ale wołowe litery! - Widzisz? - powtórzyła jak echo, a jej dłonie zaczęły drżeć niebezpiecznie. -1 co ja mam o tym myśleć? Gdzieś zapodział się cały ten Gontarkowy wyssany z mlekiem matki rozsądek. Przed sobą miałam okaz Nieki trzęsącej się jak galareta, Nieki rozkojarzonej, i żebym to ja wiedziała, co robić! - Przejęłaś się takim głupstwem? A w ogóle skąd to wzięłaś? Może to nie do ciebie? Spojrzała na mnie tak, jakbym to ja palnęła największą głupotę świata. - A co, myślisz, że szłam sobie ulicą i w to wdepnęłam? Albo że wygrzebałam coś takiego ze śmietnika? - roześmiała się gorzko. - Znalazłam w plecaku, od razu po pierwszej lekcji. W swoim plecaku - podkreśliła. - Nawet zrobiłam małe śledztwo w tej sprawie, ale oczywiście wszyscy nabrali wody w usta. Boże! Iga! A może poluje na mnie jakiś zboczeniec! - załamała ręce w geście rozpaczy Przypomniałam sobie, że ostatnio oglądałam amerykański dreszczowiec o kobiecie, do której podobne anonimy przysyłał gwałciciel. Aż wzdrygnęłam się na wspomnienie zakrwawione- go ciała ofiary porzuconego w jakimś zaułku Nowego Jorku. No nie! Przecież to był tylko horrorzasty deliryczny film! Wszystkie raz na jakiś czas popadałyśmy w niebezpieczną manię wietrzenia w każdym napotkanym facecie albo podglądacza, albo seryjnego mordercy Nie wpadajmy w panikę! - Nazwij sobie ten list, jak chcesz, ale anonimem to on nie j est - powiedziałam ostrożnie. - Patrz - puknęłam palcem w prawy róg kartki - przecież podpisał się - on albo ona: „K". Zaraz, zaraz - olśniło mnie - Nieka, a może to Kamil? - W serce ukłuła momentalnie igiełka zazdrości. Tego by jeszcze brakowało, żeby w taki niekonwencjonalny sposób amant mojego życia dawał nam zrozumienia, że zmienił obiekt zainteresowań. Nie, skądże! Po pierwsze, o ile było mi wiadomo, Kamil nadal chodził z efemeryczną, rusałczaną Wild, obdarzoną przez naturę szatańskimi włosami i niezłym talentem do podrywania. Tymczasem Nieka, co musiałam przyznać, słusznie uważała siebie za osóbkę zwyczajną, rzeczową i banalną, w dodatku zaś okazującą tyle zdroworozsądkowego podejścia do tak zwanego życia, że żaden romantyczny powiew nie mógł się wedrzeć do jej serca. Z płomiennego uczucia Kamila, gdyby nawet udało się jej takowe rozpalić, po tygodniu nie zostałyby nawet iskierki. Po drugie, czyżby taki przystojniak chciał się bawić w wycinanki dobre dla idiotów? Po trzecie, właśnie, co po trzecie? Facet, chłopak, nieznany obiekt, ufoludek - Bóg wie kto - narobił w jednym prostym zdaniu tak dużo błędów ortograficznych, że to było aż żenujące. I po prostu nakazał jej: „BĄDŹ". I to sama! Sprawa rzeczywiście zaczynała wyglądać bardzo poważnie, a gdzieś w głębi mojego jestestwa rodziła się panika. Oczami duszy ujrzałam przyjaciółkę trzęsącą się ze strachu i zimna, tragicznie samotną, zdążającą z rezygnacją na spotkanie z nieznanym przeznaczeniem... - Pójdziemy razem pod tę twoją budkę - zawyrokowałam kategorycznie. - Przekonamy się, z jakim palantem mamy do czynienia, a w razie czego przecież jest policja... Stary pamiętaj ący j eszcze czasy komuny kiosk, o którym obie myślałyśmy znajdował się dokładnie pod jej domem, akurat przy skrzyżowaniu, a że w pobliżu - ściślej, w wysokim mrówkowcu 97 Nieki - mieszkali i dealer prochów, wysoki chłopak z ogoloną na zero głową, i banda blokersa Olesia, dużo się działo. Więc często paradowały tam patrole straży miej skiej, chyba pokazowo, bo gał-gany od Olesia wciąż załatwiały swoje narkotykowe interesy i wdawały się w kosmiczne bój ki, co j akoś nie przeszkadzało męskim typkom ze straży Umięśnione byczki prezentowały się groźnie w swoich odblaskowych, żółtych kamizelkach, z pałkami zwisającymi przy paskach spodni. - Dzięki! - muszkieterka wyglądała jak kupka nieszczęścia. - Nie ma za co - odparłam prostodusznie i nagle zaczęłam sama mieć wątpliwości, czy aby na pewno powinnam się w to mieszać. - Myślisz, że on ma na myśli ósmą wieczorem? Dlaczego by nie ósmą rano? - Bo wtedy jest jasno na dworze! Dostałaś ten zwitek po ósmej, czyli chodzi o wieczór - pokręciłam głową. - Wyobraź sobie czarne niebo, lejący się z niego deszcz, smak tajemnicy nieziemską poświatę wydzielaną przez jarzeniówki. Przechodnie kulą się pod dachami domów. Wielu dziwaków uwielbia działać o takiej porze... - ugryzłam się w język. Jędza ze mnie! Tego tylko brakowało, żebym roztoczyła przed nią wizj ę ponurych, budzących grozę kościotrupów i wampirów w skafandrach! - Zatem przekradniemy się tam razem - obiecałam pocieszająco - będę szła za tobą krok w krok. A w razie czego podbiegnę do tego faceta i zacznę tak wrzeszczeć, że pół miasta się zleci. Musimy dowiedzieć się, co w trawie piszczy. Skoro znalazłaś anonim w plecaku, to ten figlarz wie, gdzie chodzisz do szkoły, i na pewno zna twój adres. Co prawda z tym podbiegnięciem byłoby krucho, bo nadal noga bolała mnie niemal przy każdym ruchu, więc normalne chodzenie sprawiało mi niejakie kłopoty - A ty sądziłaś, że z igły robię widły tak? - j ęknęła. Najwyraźniej miała dziś ochotę na przysłowia. W takich okolicznościach nawet ona traciła głowę. - Niekuś, prochu nie wymyślimy - ciągnęłam - i lepszego rozwiązania też nie,- pó j ść tam powinnaś. Zresztą, j eżeli tego nie zrobisz, będziesz potem żałować. - Przez moment naszła mnie myśl, czy nie poprosić o pomoc jakiejś siły fachowej, na przykład Szeryfa, ale niepotrzebne nam było nagłaśnianie całej tej sprawy. - Zgódź się, Nieka - zajęczałam. - Przydybiemy tę żałosną kreaturę na gorącym uczynku... Przyjaciółka spojrzała na mnie wystraszona. - A mam jakieś inne wyjście? - mruknęła. Pytanie zabrzmiało czysto retorycznie. Wypadało nam w napięciu czekać, aż na zegarze wybije godzina dwudziesta zero zero. A potem? Chyba obie wolałyśmy o tym nie myśleć. TLozdziaŁ trzynasty 'po nitce do kŁebka W horoskopie Nieki, rasowego Skorpiona, przeczytałam kiedyś: Pełen nadzwyczajnej energii i radości życia. Nieugięty. Poczucie humoru i optymizm zjednują mu przyjaciół i pomagają przetrwać trudne chwile. Wpływ żywiołu wody pozwala Skorpionowi ufać we własne siły i możhwości. Pudło! Ani szczypty wrodzonego optymizmu, ani spontaniczności, nie mówiąc już o odwadze - nic nie pozostało z Nieki, kiedy po zapadnięciu zmroku spotkałyśmy się na zatłoczonym przystanku autobusowym naprzeciwko bloku Gontarkówny. Na domowy użytek wymyśliłam najprostszą historyjkę o powtarzaniu matmy przed klasówką. Moja rodzinka siedziała w salonie przy kolacji. Na stole, nakrytym przez mam przepięknie haftowanym obrusem, który właśnie podziwiał tata, stały moje ulubione pierożki z kapustą i grzybami, a wokoło pachniało czymś nieuchwytnym, swojskim i przytulnym. W tym liczniejszym niż zazwyczaj zgromadzeniu - bo (hura!) nareszcie przyjechał z tournee tatynek, a także zawitał do nas Praszczatek - trwały pogaduszki i rozgawory, a że błogi, konsumpcyjny nastrój zazwyczaj powoduje rozleniwienie, no i Poldek wygłupiał się na swojej żerdce, więc beztrosko przełknie- to moje dosyć pokrętne tłumaczenie. Chociaż poczułam na sobie niedowierzające spojrzenie Busi; ona jedna od razu zorientowała się, że kręcę, kiedy niewinnie rzuciłam: „Przyjaciółce zepsuł się telefon, więc musimy pogadać osobiście" (gdyby komuś zachciało się sprawdzać). Wiki i Miśki nie informowałyśmy przynajmniej na razie. I tak się dowiedzą potem, kiedy już poradzimy sobie z zaistniałą sytuacją. Właśnie, czy byłyśmy w stanie to uczynić? Mimo wszechpanującego chłodu, który przenikał przez nasze ciepłe kurtki, razem z porywistymi podmuchami wiatru, pociłam się jak mysz pod miotłą. Wewnątrz czułam gorąco, a jednocześnie gdzieś w skroniach niebezpieczne, szybkie pulsowanie. Ręce zwilgotniały mi z przejęcia, a kiedy wpatrywałam się w Niekę, serce mi się krajało. Biedaczka miała duszę na ramieniu, a raczej na obu ramionach, kiedy tak stała, okropnie przybita, z nosem utkwionym w ziemię; w swojej przydługiej i staromodnej, beżowej kurtce z misia, sprawiała wrażenie, że do trzech zliczyć nie potrafi. Ale zachowywała się z godnością i dzielnie nie uciekła jeszcze z placu boju. Punkt obserwacyjny na przystanku wydawał się doskonały W świetle palących się latarni bez trudu dostrzegłyśmy po przeciwnej stronie panią spod numeru 59, sąsiadkę Nieki, wścibskie, szeroko rozsiadłe w barach babsko, owinięte szczelnie płaszczem z kapturem. Nic nigdy nie uchodziło jej uwagi; bystre, złośliwe oczka śledziły lokatorów, a że babina na emeryturze czasu miała dużo, to wiedziała kto, kiedy, z kim, dlaczego i po co. Na prawo i lewo rozpowiadała, jak to Gontarkowa została sama, bo nie umiała utrzymać przy sobie chłopa. Oczywiście ktoś życzliwy doniósł o tym mamie Nieki, a ta zacisnęła zęby. Awantury kulturalnie nie zrobiła, ale kiedy hipochondryczka pewnej nocy zapukała do jej drzwi z atakiem nadciśnienia, prosząc o wsparcie, Gontarkowa powiedziała, że przykro jej, że wieczorami ma zwyczaj odpoczywać po ciężkiej pracy, więc w nagłych przypadkach niech pani szuka sobie pielęgniarki na dyżurze. Od tej pory między kobietami rozgorzała cicha wojna. Tak więc koszmarna sekutnica toczyła się w kierunku kio- sku, a za nią tuptał grzecznie jej mąż, który ponoć w domu starał się być przezroczysty czyli prawie w ogóle się nie odzywał. Kupowali papierosy. Ona sama ponoć przypalała jeden od drugiego, niedopałki wrzucając do wielkiego kubła, stojącego w rogu pokoju, dlatego pewnie pozwalała palić i jemu! Przechodnie podchodzili pod okratowaną ze wszystkich stron budkę, odganiając się od wiatru, kupowali gazety, bilety, podawali pieniądze przez małe okienko. Przeważnie wtulali nosy w kołnierze, kryli twarze pod daszkami czapek. Na razie nie zauważyłam nikogo, kto pasowałby do mojego wyobrażenia o autorze listu. Zastanawiałam się, kto to może być - czarujący przystojny amant, który w ten sposób starał się zarwać moją przyjaciółkę, czy też jakiś ponury, nieatrakcyjny podtatusiały agent służb specjalnych, w czarnym płaszczu i kapeluszu. Tak, obowiązkowo musiał być płaszcz i kapelusz. Do tego może teczka ze skóry, murowany Agent 007. Spojrzałam na zegarek - dochodziła ósma. Czas był najwyższy - Nieka, rusz się - szepnęłam. - Zamarzniemy, jak tak będziemy stać i dumać - popchnęłam ją delikatnie do przodu. - Przecież wokoło łazi mnóstwo ludzi. Nikt cię nie zje! Czyste szaleństwo! Na pewno wolałaby zamienić się ze mną miejscami, ale w końcu anonim włożono do jej plecaka, a nie mojego. - Myślisz, że powinnam? - spytała z powątpiewaniem. Gdybym zapytała, czy powinna zostać zakonnicą w klasztorze na górze Karmel i poświęcić się życiu kontemplacyjnemu, pewnie zastanawiałaby się o wiele krócej. - Jasne, przecież mówiłyśmy o tym - przez całą drogę ze szkoły do domu kładłam jej do głowy że powinna wykazać się odwagą godną rodu Gontarków i jednak zainteresować się tym, kto pisze takie listy Któż mógł być takim debilem, żeby zrobić aż trzy byki w dwóch krótkich zdaniach! No! Wreszcie wolno ruszyła przez ulicę, nie oglądając się za siebie. Całe szczęście! Powinna zachowywać się naturalnie, bo inaczej anonim pozna, że nie przyszła sama, a wówczas może umknąć. Łatwiej było to powiedzieć, trudniej wykonać. Tłumiąc 101 oddech, patrzyłam, jak przeszła na drugą stronę i podeszła do kiosku, a potem oparła się ciężko o kratownicę. Samotna, niewysoka bryłka futra, przylepiona do ściany i zerkająca z tego mizernego ukrycia w moją, czyli przeciwległą stronę jezdni... stanowczo robiło mi się jej coraz bardziej żal. Czekała tak minutę, dwie... trzy Rozglądałam się ukradkiem z miną Sherlocka Holmesa, popatrując na wskazówki sekundnika i rozkazując w myślach anonimowi: „No, chodźże! Pokaż-że się, ty..". Tego tylko brakowało, żeby człowiek się spóźnił. Albo w ogóle nie przyszedł. Do tej pory pozwolił jej trochę czekać, może po to, by zdenerwowała się na dobre i wypatrywała go, drżąc w gorączce. Do diaska! Tymczasem w wieczorowej poświacie płonących lamp znienacka pojawiła się przy budce dziewczynka, w której nie dostrzegłabym niczego zasługującego na uwagę, gdyby nie jej śmieszna czapeczka pajacyka. Z daleka obserwowałam, jak czerwony pa-jacyk podrygiwał na wietrze, bo mała krążyła chwilę wokół Nie-ki, a następnie podeszła do niej i... o dziwo, pociągnęła ją za mi-siowatą kurtkę. Niesamowite! Nieka pochyliła się, a dzieciak widać nadawał jej coś z przejęciem, gdyż wydawała się słuchać z wielką uwagą. Już-już pomyślałam: „Szkoda, bo przez tego brzdąca może nie dojść do spotkania", gdy zamachała do mnie rękami. Fakt! Młóciła ramionami niczym holenderski wiatrak na wietrze, najwyraźniej przyzywając mnie do siebie. Rada nie-rada pokicałam przez zapchane ludźmi skrzyżowanie, prosto pod kiosk. - Co się dzieje?! - wrzasnęłam, podszedłszy do nich bliżej (talcich szybkich chodów mimo nadwerężonej kostki nie powstydziłby się sam Korzeniowski!). - Stało się coś, na Boga?! Nieka położyła palec na ustach. Zauważyłam, że za wszelką cenę nie chce wystraszyć stojącej obok małej, która przylepiła się do niej ze zbolałą miną, jakaś taka anemiczna, wymizerowa-na. Patykowate, bocianie nóżki (zaraz, zaraz, kogo mi one przypominały?), rachityczna posturka i ta ziemista cera... Tylko czapeczka, żywcem ściągnięta z obrazu Stańczyka, odcinała się barwą dorodnej marchwi od zapadniętych policzków, nawet nieza- rumienionych od chłodu, od przenikliwego spojrzenia szarych oczu i kosmyka potarganych, kasztanowych włosiąt, wystających spod śmiesznego nakrycia głowy - Odstaw tego patyczaka, bo niczego się nie dowiemy - wysyczałam jej prosto do ucha, aż odruchowo potarła je ręką. - Stracimy szansę.... - Nic nie stracimy - pospieszyła z zapewnieniem moja Gon-tarkówna, po czym dodała, wskazując paluchem w rękawiczce na dziewczynkę. - To jest nasz anonim. - Coooo? Niechże ktoś uszczypnie mnie w ramię, i to już, może się obudzę - prędzej byłabym w stanie uwierzyć, że zaraz przejdzie przez pasy żyrafa albo tabun słoni, ale w to, że ta wier-cipięta, nieprzedstawiająca sobą żadnej obiektywnej wartości, namęczyła się, powydzierała z gazet literki, ułożyła głupkowaty napis... Nic dziwnego, że narobiła tyle błędów! Przecież toto pewnikiem jeszcze nie umiało pisać. I po co? Dlaczego? Takie sytuacje stanowczo nie mieściły się w głowie przeciętnego zjadacza chleba. Tyle że na tym świecie nic nie działało normalnie - już ogarniał mnie wisielczy humor. Sytuacj a wymknęła się nam spod kontroli. Cóż za bolesne rozczarowanie! Wyobrażałam sobie, że tak czuł się podróżnik w Afryce, który polując na grubego zwierza, natrafił na skupisko dzikich mrówek. Złośliwa ta bestyjka! - Czego chcesz, mała? - moja wrodzona cierpliwość się skończyła. Smarkata, jak widać na załączonym obrazku, była chyba pyskatym, zuchwałym psotnikiem. Najwyraźniej potrzebowała do czegoś Nieki, bo na jej twarzyczce odmalowała się skrajna determinacja. - On gada o niej - wskazała paluszkiem na Niekę. - Oho. - Owo tajemniczo brzmiące „Oho" stanowiło niejako zaproszenie do dalszej pogawędki, a tego zlekceważyć w żaden sposób nie mogłam. Przykucnęłam przy niej, przygarniając małą do siebie niczym stara matka-kwoka pisklę. -Więc, kto mówi o niej? -spytałam konfidencjonalnym szeptem. - No, kto? - powtórzyłam, widząc, że ona wciąż się waha, czy może mi wyjawić tajemnicę stulecia. - Konio - odpowiedziała dobitnie mała. - O Boże! - jęknęłam boleśnie. Umywałam ręce! Raptem do naszej dziwacznej zgadywanki doszedł jeszcze nieznany Konio, który najprawdopodobniej miał fioła na punkcie Nieki. Tylko po co wysyłał po nią jakąś zawziętą trajkotkę! - Sama widzisz, że dziecię plecie trzy po trzy - odważyłam się spojrzeć z urazą na przyjaciółkę. Bredzi w malignie, bachor jeden! - Wcale nie! - obruszyła się mała. - Konio ją lubi. - To dlaczego sam tu nie przyszedł, co? - spytałam ironicznie. - Może mamusia daje mu teraz kotlecik na kolację! - My nie mamy mamusi. Zapadło niezręczne milczenie. Nieka rzuciła mi spojrzenie pełne wyrzutu; najwyraźniej uznała, że nie nadaję się na opiekunkę zabłąkanych maluchów. - Ile masz latek? - jej melodyjny głos ociekał słodyczą. - Prawie siedem. Za rok będzie sześć. Stłumiłam chichot, a moja muszkieterka przygryzła wargi. W ten sposób równie dobrze mogłyśmy się dowiedzieć, że smarkata mieszka na księżycu albo zwiała z domu. A właśnie, właśnie, że też mi to wcześniej nie przyszło do głowy... - Odprowadzimy cię do domu, zgoda? - Aha. Tam jest Konio - radośnie zgodziło się dziecko. No tak, skoro czerwona czapeczka, j ak j ą nazwałam w myślach, przyszła po Niekę, to naturalnie chciała ją doprowadzić do tego Konia... - Pójdziemy do was - drążyłam temat - tylko powiedz mi, gdzie mieszkasz. - Tę farsę należało jak najszybciej skończyć i dać im obojgu należytą nauczkę. Oj, dostanie się owemu Koniowi! Niechże tylko znajdą natręta! Dziewczynka, szczerze zainteresowana perspektywą powrotu w domowe pielesze, czyniła ogromny wysiłek myślowy, czego nieomylnymi znakami były skupiona mina, srogo zmarszczone jasne brewki i włożony do buzi wskazujący palec. Ucichłyśmy, spoglądając po sobie, a Nieka wzdychała kilkanaście razy na minutę, mrucząc coś pod nosem. Przytupywałyśmy marzłyśmy z zimna; wiatr szalał na całego, podrywając przechodniom czapki i machając szalikami. 104 - Ogińskiego! - krzyknęła mała, która jako domyślna i prawdomówna najwidoczniej przypomniała sobie nazwę ulicy Dobre i to. - A jaki numer? -wtrąciła szybko Nieka. - No, na tego twojego Ogińskiego... Tylko nie żartuj! Niestety podanie numeru domu albo mieszkania okazało się dla niej zadaniem ponad siły Miałyśmy jeszcze nikłą nadzieję, że kiedy dotrze do znajomej okolicy, bez trudu ją rozpozna. Gdzież ta ulica mogła być? Z pewnością na planie miasta, ale nie w pobliżu domu Nieki ani gdzieś koło mnie. A planu przy sobie nie nosiłyśmy Też wybrała! I jaka wesoła była teraz! - A właściwie to, kto cię tu przywiózł? - olśniło mnie. Niemożliwe, żeby berbeć przyszedł tu sam. - Funia przywiozła Kocię - przyznał mężnie berbeć. Aha. Przynajmniej dowiedziałyśmy się, jak ma na imię. Od czego to było zdrobnienie? Licho wie, Kocia, Koncia, Kondzia... Gdybym jeszcze miała zielone pojęcie, kim była owa Funia... Funia... Kocia... Konio... Albo miała bujną wyobraźnię, albo mieszkała w Dolinie Muminków Wszystko jedno, niewątpliwie jej tatuś musiał się teraz zamartwiać... - Najlepiej będzie, jak weźmiemy taksówkę - zawyrokowałam, a ta perspektywa ucieszyła ją najbardziej, bo wybuchnęła dzikim śmiechem i podskakiwała na jednej nodze w takt wykrzykiwanych słów: TAK-SÓW-KA! SÓW-KA! SÓW-KA! dopóty dopóki nie dostała czkawki. Nieka z początku myślała, że oszalałam, ale po chwili przystała na tę propozycję. Jazda zatłoczonymi autobusami po ulicach i szukanie Ogińskiego zajęłyby nam całą noc, a na to stanowczo nie mogłyśmy sobie pozwolić. Busia rychło zaalarmowałaby policję, a jutro rano w drodze do szkoły oglądałybyśmy swoje wątpliwej urody fotki poprzyklejane przez rodzinkę do każdego drzewa i przystanku w Warszawie. Po przetrząśnięciu kieszeni okazało się, że mamy w sumie 50 polskich złotych. Zakładając, że mieszkanie smarkuli nie leżało na końcu świata, powinno nam wystarczyć, chociaż istniała szansa na spłukanie się z kretesem. - Nap... piłab... ym się - małą nadal wstrząsała czkawka, kiedy udało się nam powstrzymać jej pęd do skoków i radosnych podrygów. Nieka podeszła z nią do kiosku i kupiła kartonik z multiwitaminowym soczkiem, a potem zatkała jej uszy palcami i kazała pić soczek przez słomkę. Był to wypróbowany i niezawodny sposób na czkawkę, która mijała po kilku łykach. Natomiast ja cierpliwie wydzwaniałam z komórki na numer firmy skąd mam czasem przywoływała taksówki. Na szczęście pamiętałam numer kodu rodziców. Złość na czerwoną czapeczkę mijała, ale perspektywa wieczornej podróży w nieznane napawała nas przerażeniem. Czy ona w ogóle miała własny dom? Przeklinałam swoją bezdenną głupotę. Po jaide licho niemal zmusiłam Niekę do wyj ścia w zimny ponury dzień, żeby gonić niedoszłego anonima! Skłamałam rodzicom, namieszałam Busi, naraziłam nas obie na wydatki... Wiało nam teraz prosto w twarz i poczułam, jak z kącików oczu płyną mi łzy Nieka musiała to zauważyć, bo nagle poczułam jej dłoń na ramieniu. - Iguś, nie przejmuj się - najwidoczniej teraz ona pragnęła mnie jakoś uspokoić - odprowadzimy ją do domu i potraktujemy wszystko jako dobry żart. - Ba, dobrze jej było mówić... W tej samej chwili elegancka taksówka z napisem „BAYDAR TAXI" z piskiem opon zahamowała przed kioskiem. Kierowca, starszy tęgi pan, doskonale wiedział, jak zdobywać klientów Na jego nalanej twarzy odmalował się wyraz służalczej, godnej uprzejmości, kiedy wysiadł z samochodu i w ekspresowym tempie pootwierał nam drzwiczki z przodu i z tyłu. Jednakże zawodowy uśmiech szybko zniknął, kiedy przypatrzył się nam bliżej. Pewnie! Widok dwóch zziębniętych, zdenerwowanych nastolatek plus bachora w czerwonej czapce wróżył same kłopoty. Jegomość momentalnie wpił w nas swój e iskrzące się gniewem spojrzenie: - Panienki podróżują tak same? - pokręcił głową. - Za moich czasów nie do pomyślenia, panie dzieju... Nie do pomyślenia... - mruczał pod nosem. Też coś! Wyglądało na to, że panience, czyli żadnej z nas, nie wolno wychodzić z domu po 20.00, jeździć samochodem po 20.00, nie mówiąc już o noszeniu krótkich spódniczek i rozmowach z obcymi bez obecności przyzwoitki. Powinnyśmy nosić czarne chusty arafatki, przykrywające głowy, z otworami na oczy i długie do samej ziemi suknie, żeby broń Boże, nie było widać 107 zgrabnych nóg. Tak, starucha należało zaliczyć do grona zawziętych antyfeministów, którzy najchętniej widzieliby kobietę jedynie jako kapłankę domowego ogniska. Niechby sobie podsycała rodzinny płomień, piorąc skarpetki, gotując obiadki i zmieniając pieluchy gromadzie rozwrzeszczanych maleństw Przez jemu podobnych, męskich szowinistów (skąd ja znałam to słowo?) doczekałyśmy się ludzkiego traktowania dopiero wXX wieku! Przedpotopowiec jeden! Nasza klasowa bojówkar-ka, Marlenka, twierdziła, że żyjemy w świecie, w którym reguły gry ustalają mężczyźni. Jej odlotowe poglądy że małżeństwo to pułapka zastawiona na nas przez obrzydliwych facetów, oczywiście w celu maksymalnego wykorzystywania słabszej płci, budziły zdziwienie, potem śmiech reszty dziewczyn, kiedy chodziłyśmy do pierwszej klasy Teraz jednak przyznawałam jej całkowitą rację. - Jeśli nie życzy pan sobie naszego towarzystwa, poradzimy sobie inaczej - powiedziałam opryskliwie, wyjmując portfelik z pieniędzmi i machając nim przed jego oczyma. Podziałało. Facet łaskawie spuścił z tonu, chociaż spod tych swoich przyprószonych siwizną brwi wciąż ciskał pioruny Otworzył tylne i przednie drzwi, ale my wtaszczyłyśmy się wszystkie trzy na tylne siedzenie. Zwycięstwo miało gorzki smak. Żadna z nas nie chciała jechać obok niezadowolonego typa. - Dokąd sobie życzą? - urzędowe pytanie zabrzmiało tak, jakby gdzieś daleko siedziały nijakie „one"..: Trzecia osoba. Dlaczego „one", a nie „wy" albo „panienki"? Okey Niech mu będzie. - Ogińskiego - rzuciłam i taksówkarz błyskawicznie wrzucił piąty bieg, niemal utonęłyśmy w tylnym siedzeniu ze skóry Naj -wyraźniej staruszek chciał nam zaimponować. - Kocia mądla, prawda? - wysepleniła wciśnięta między nas mała, najwidoczniej spragniona pochwał, ale ponure miny moje i Nieki nie wróżyły nic dobrego. Za szybami eleganckiego mercedesa panowały egipskie ciemności, gdzieniegdzie jedynie rozpraszane światłami jarzeniówek. Szybko i w miarę płynnie, z rzadka tylko podskakując na wyboistym asfalcie, zmierzałyśmy ku przeznaczeniu. Tymczasem okolica stawała się coraz bar- dziej obca. Dokąd wiodły te drogi? Najpierw sunęliśmy jakąś szeroką, wygodną trasą, potem samochód skręcił w mniej szą uliczkę, a teraz przed naszymi oczami z prawej strony zamajaczyły stare ogródki działkowe, pamiętające jeszcze czasy komuny, z lewej zaś z trudem rozpoznałam wysoki budynek z krzyżem na czubku, kościół... - Kocia? - uśmiechnęłam się promiennie do małej i wietrząc kolejną niespodziankę, zebrałam się na odważne pytanie: - Czy to aby na pewno tutaj ? Nieco senna dziewczynka ziewnęła od ucha do ucha, przetarła łapkami tylną szybę, rozglądała się przez nią podejrzliwie długo, po czym wlepiła we mnie te swoje szaroniebieskie oczy podkute sińcami i odpowiedziała: -Nie. - Co za nie? - zdenerwowała się Nieka. - Ty sobie jawnie bim-basz! Generalnie robisz nas w konia! - Cichajcie, panny! - z nagła huknął taksówkarz. - Gdzie ja mam właściwie jechać? - Żebyśmy to wiedziały - westchnęłam głośno. - Robimy dobry uczynek, proszę pana. Odwozimy dziecko do domu. Pałętało się samo po ulicy... - Ogińskiego miało być, tak? - Niestety - odparła usłużnie Nieka (w końcu facet chciał nam pomóc) - mała nie rozpoznaje terenu. - Zaraz, zaraz - kierowca zwolnił, po czym wjechał na chodnik. Zapiszczały hamulce (wersję rajdową przećwiczył doskonale), zgasł silnik, a masywna sylwetka taksiarza znieruchomiała. Chyba się zastanawiał, co ma zrobić z trzema niedorozwiniętymi wariatkami, które w jego mniemaniu powinno się raczej zawieźć do czubków, czyli do zwyczajnego szpitala wariatów - Ogińskiego, Ogińskiego... Masywny kark obrócił się w naszą stronę - może panny chcą na Okińskiego? - Tak! Kocia na O-kiń-skie-go - przesylabizowała bez zająknięcia mała. - Nie wstyd ci, że nabiłaś nas w butelkę? - zakipiałam wewnętrznie, ale Nieka ostrzegawczo ścisnęła mnie za rękę. Fak- 109 tycznie trochę się zagalopowałam, przecież nazwy były do siebie tak podobne, że mała miała pełne prawo do pomyłki. Ale czy miała prawo uprzykrzać nam życie?! - No, od razu tak trzeba było! - na pyzatej twarzy kierowcy pojawiło się - o cudzie - rozbawienie. Jasne. Stanowiłyśmy ciekawy przerywnik w jego nudnej robocie, ale nam wcale nie było do śmiechu. Mogłyśmy dawno już siedzieć w domu i spokojnie konsumować aromatyczne ciasto Busi. Chociaż w tej chwili przydałaby się nam raczej potężna szklanka malinowej herbaty z sokiem ze świeżo wyciśniętej cytryny a do tego ze szczyptą cynamonu. Dokładnie w takich proporcjach! Ogińskiego czy Okiń-skiego? Pies drapał te nazwy ulic! - Sorry, ale Okińskiego jest na Rakowcu! - wybuchnęła Nie-ka. - Przez tego berbecia mamy pchać się na drugi koniec miasta?! - Zgadza się, moja panno! - zagrzmiał taryfiarz, wzruszając ramionami (co on z tymi panienkami?). - Jesteśmy na Targówku i to jest Ogińskiego - zatoczył dookoła palcem, na którym połyskiwał szeroki, złoty sygnet - ale na Oldńskiego... hm... Ja mogę zawieźć wszędzie, o ile - tu zrobił wymowny ruch ręką. - Dobra! Jedziemy z powrotem na Mokotów - zdecydowałam. -1 niech pan nie ma wątpliwości - warloięłam - jesteśmy wypłacalne. Rzeczywiście, obecność rodowego (a licho wie, czy rodowego!) sygnetu nie stanowiła o jego arystokratycznym pochodzeniu, zaś dobrych manier nie miał za grosz. Pewnie należał do gromady nowobogackich dorobkiewiczów, jakby to określiła moja Busia. Niestety czekał nas jeszcze jeden przejazd i oczywiście podwój na danina, co niedługo j asno wykaże taksometr (pój -dziemy z torbami!). Tymczasem mój zegarek najspokojniej w świecie pokazywał godzinę 21.25. Miałam przeczucie, że spadamy w jakąś straszną otchłań. TLozdziat czternasty Kanio i ICocia Drogę na Okińskiego przebyłyśmy w całkowitym milczeniu. Przymknęłam powieki i bezskutecznie próbowałam wywołać oczami duszy wizję jakiegoś szczęśliwego dnia w moim życiu, choćby jednego. Ostatnio przeczytałam książkę pt. Jak być szczęśliwym?, która zaczynała się od pytania: W jaki sposób określiłabyś swój obecny stan ducha?. Z pewnością mojego ducha dręczyły przygnębienie i frustracja mogące niechybnie przerodzić się w kosmiczną depresję. I doskonale wiedziałam, komu to zawdzięczam. Żywa, aczkolwiek coraz bardziej senna przyczyna tej niekomfortowej sytuacji siedziała na moich kolanach, które powoli drętwiały Psycholog i autor poczytnego dziełka zalecał leczenie deprechy między innymi przez powracanie pamięcią do pięknych chwil życia i uświadamianie sobie, że samemu można ruszyć z posad bryłę świata, jeśli się tylko tego głęboko pragnie. Może więc powinnam oczami duszy wywołać wizj ę Kamila, który odkochuje się w tym wygadanym rudzielcu, Wiki, i znienacka zaczyna pałać uczuciem do mnie. Mógłby chwycić mnie w ramiona i zapytać z tym swoim zabójczym uśmiechem: Czy będziesz ze mną?. Później zaś złożyłby na moich ustach delikatny pocałunek... „Tfu! Ale się rozmarzyłam!" - strzepnęłam dłonią pomponik wiszący przy czapeczce Koci, bo połaskotał mnie po malinowych usteczkach. Racjonalna rzeczywistość dała o sobie znać i nawet na chwilę nie mogłam o niej zapomnieć. Autor książki zaleciłby teraz kontemplację i podziwianie piękna gwiaździstego nieba, ale raz że na niebiesiech żadnych gwiazd nie było (przez zachmurzone niebo nie przedzierał się nawet rąbek księżyca), a dwa - noc od zawsze budziła we mnie niczym nieuzasadniony lęk. - Są panny na miejscu - taksówka otarła się błotnikiem o chodnik i zatrzymała. - Macie szczęście, że to nie nocna taryfa. Pięćdziesiąt pięć złotych. Ładne mi szczęście! W popłochu wydobyłyśmy z kieszeni wszystkie drobniaki. Zaraz, zaraz, Nieka powinna mieć jeszcze kilka złociszów, które zostały jej z dzisiejszej wyprawy do „Truskawki". Widząc, że patrzę na nią błagalnie, pogrzebała w kieszeni spodni, po czym w żółwim tempie wyciągnęła z niej zmiętą dziesiątkę. Odetchnęłam z ulgą. Niech ten antyfeminista i przedpo-topowiec wie, że kobiety same regulują swoje rachunki! * * * Dzwonek do mieszkania numer 13 zabrzmiał niczym wystrzał. Feralna trzynastka! Obie podskoczyłyśmy śmiertelnie przestraszone. Gdyby nie obecność Koci, już dawno wzięłybyśmy nogi za pas. Przylepa faktycznie lepiła się do mnie i do Nie- ki z całą dziecięcą ufnością, od momentu kiedy opuściłyśmy wygodne, cieplutkie wnętrze taksówki. Trzymała nas obie za rękę z jednej i drugiej strony gaworzyła uszczęśliwiona, prowadząc wąskimi zaułkami prosto do bloku, w którym rzekomo mieszkała. Silny wiatr nadal targał połami kurtek, kiedy tak stąpałyśmy ostrożnie po nieznanej ziemi. Ludzie siedzieli szczęśliwi w swoich przytulnych domach, jedni oglądali pewnie film o mumii (sama chciałam go obejrzeć i nic z tego!), inni przygotowywali sobie pyszności na kolację (ile obrzydliwych kalorii stracę, nie jedząc maślanych rogalików Busi!). Przez zasłonięte firankami okna przenikało na zewnątrz światło płynące z żyrandoli. Gdzieniegdzie przy trawnikach snuli się właściciele psów, zmuszeni do opuszczenia ciepłych wnętrz nagłą potrzebą swoich pupili. W wybranym przez Kocię trzypiętrowym bloku nie znalazłyśmy żadnego spisu lokatorów ani windy, ani nawet zsypu na śmieci (ciekawe, gdzie lądowały?). Przez cały budynek ciągnęła się natomiast długa, wąska galeryjka, a interesujące nas mieszkanie wypadło akurat w amfiladzie na ostatnim piętrze. Przez okno można było zauważyć palącą się w pokoju lampę. Nasz anonim znajdował się w środku! Powtórny dźwięk dzwonka! Tym razem nacisnęła go mała, zdziwiona, że nikt nie otwiera. Kolejne dwie minuty - a czas dłu- żył się w nieskończoność - strawiłyśmy na rozważaniu, czy natychmiast rzucić się do ucieczki, czy pozostać, i na pokornym dreptaniu w miejscu. „Kogo zobaczymy przed sobą? Dlaczego? Po co?". Od nieprzerwanego ciągu pytań, które zadawałam sobie w myślach, rozbolała mnie głowa. Wtedy drzwi się otworzyły Nie! Ze zdumienia przetarłam oczy. Bynajmniej nie był to wytwór naszej wybujałej fantazji ani dziwaczny sen. Stanęłyśmy oko w oko z... Karolkiem! Szalony Karolek wyskoczył zza drzwi niczym wielkanocny zajączek z pudełka, w wymiętej kraciastej koszuli nie pierwszej świeżości, w dodatku z autentycznie przerażoną miną. Wyskoczył i... stanął jak wryty a na jego ptasiej twarzy odmalował się wyraz niewysłowionej ulgi. - Gdzieś ty była?! No gdzie! -wrzasnął gorączkowo, wydzierając z naszych ramion Kocię i tuląc ją do siebie ze wszystkich sił. - Ile razy ci mówiłem... ?! - Uważaj, bo zgnieciesz dziecko - poinformowałam go usłużnie. Karolek jakby nagle nas dostrzegł i momentalnie otrzeźwiał. - Nieka - powiedział ze zdziwieniem. - Iga - dodał, niepewny, co ma zrobić. W jednej chwili poczerwieniał jak świeżo starty buraczek, a oczy zalśniły mu dziwnym blaskiem. - Dzięld -powiedział cicho. - Dzięki, żeście mi siostrę przyprowadziły Całe szczęście, że nic się nie stało. - Gapił się przy tym w wyjątkowo dziwny sposób na Niekę, która nie mogła wydobyć z siebie ani słowa. Stała, wpatrzona w niego jak sroka w gnat. Zahipnotyzował ją czy co? - Przecież kazałeś nam... to znaczy Niecę przyjechać o ósmej pod kiosk - przypomniałam mu. - Wysłałeś małą... Nie pamiętasz już swojego anonimu? - Anonimu? - widać było, że Karolek usiłuje zebrać myśli i idzie mu to z wielkim trudem. - Ja kazałem? Kazałem! - raptem jego opanowanie puściło, jakby całą siłą się wstrzymywał przed okazaniem nam swoich prawdziwych uczuć. - Co za brednie! Niczego nikomu nie kazałem. .. - zmarszczył brwi i z irytacją zaczął tarmosić Kocię za sza- 113 liczek. - Gadaj mi zaraz, coś ty znowu wymyśliła, zarazo jedna?! - W odpowiedzi mała wybuchnęła płaczem i zaczęła młócić go zaciśniętymi piąstkami, gdzie popadnie. - Daj spokój! To tylko dziecko - zaoponowałam. - I bardzo mądre - dodała Nieka. - Może wpuścisz nas na chwilę i wszystko wyjaśnimy... - Co? Oczywiście. Proszę, właźcie - przepuścił nas w progu. - Powieście się - pokazał na stojący w rogu wieszak. Rzeczywiście nastrój panował taki, że tylko się powiesić! Mała wyła niczym skarcony szczeniak ratlerka, Karolek szarpał się z nią w przedpokoju, bezskutecznie usiłując uciszyć jazgoczące dziecko. Gdzieś na piętrze trwała impreza, bo od ściany dudniło głośną muzyką techno. Paranoja! Pomyślałam właśnie, że za sekundę albo oszaleję od tego ryku, albo wybuchnę śmiechem, kiedy nareszcie mała się zmęczyła, bo wycie przerodziło się w potulne chlipanie, a potem zwyczajne pociąganie nosem, przerywane zerkaniem na nas spod zasłoniętych rączkami oczu. Widać sprawdzała, czy jej dzikie zachowanie wywołało spodziewany skutek. A wywołało. Nieka momentalnie objęła Kocię ramionami i dała jej chusteczkę. Nadawała się na piastunkę,- z wprawą rozebrała dziewczynkę z płaszczyka i poczęstowała cudem znalezioną landrynką, którą ta momentalnie rozgryzła i połknęła. Karolek wprowadził nas do niewielkiego, jedynego w mieszkaniu pokoju, po czym wskazał na kanapę. - Siadajcie. Sam zaś usiadł naprzeciw nas na krzesełku i splótł dłonie. - Jeśli Konstancja nabroiła, to przepraszam... za nią... - obrzucił nas badawczym spojrzeniem - bo że zbroiła, to fakt, nie? - Nie da się ukryć - odparłam. - Specjalnie przyprowadziła nas tu, bo... - uśmiechnęłam się, zawieszając głos - podobno lubisz Niekę. Gdyby wzrok mógł zabijać, osóbka nazwana wytwornie Kon-stancj ą padłaby trupem na miej scu. Karolek żachnął się potwornie, a na jego twarz i uszy wypełzły jeszcze gorętsze rumieńce. Chrząknął znacząco, po czym wydusił z siebie: - Ja tę małą rozedrę na strzępy! Popatrzyli na siebie z Nieką przez chwilę, po czym oboje, jak na komendę, spłoszeni odwrócili wzrok. Po raz pierwszy zobaczyłam w oczach mojej przyjaciółki ślepe uwielbienie. Tak roz-anieloną i wniebowziętą dane mi było ujrzeć ją tylko jeden raz, po klasówce z matmy w zeszłym roku, kiedy Nieka dostała bardzo dobry od Fabiana i kraśniała z dumy. Ale teraz? Troszkę rozumiałam tę potrzebę adoracji, poczucia się taką maleńką, poetyczną i wdzięczną istotą, wsparcia się na silnym, męskim ramieniu. Ale wspierać się na ramieniu Karolka? Owszem, Szalony Karolek był naszym klasowym dowcipnisiem, ale gdzież mu tam do Kamila! Bocianie nóżki (teraz już wiedziałam, dlaczego sylwetka Koci wydała mi się znajoma), ptasia główka i zapewne ptasi móżdżek! Ponadto chcąc nie chcąc, musiał nam powiedzieć, co wydarzyło się wtedy w supermarkecie. W końcu uratowałyśmy mu skórę! - A taty waszego nie ma? - rzuciłam pozornie zwyczajne pytanie, którego jednak zadawać nie powinnam, sądząc po nagłej irytacji, jaką wzbudziło. Karolek zacisnął dłonie w pięści w tłumionym wybuchu wściekłości. - Ojca nie ma - stwierdził odpychającym głosem. - I długo nie będzie. Poszedł sobie gdzieś w Polskę - zmełł w ustach przekleństwo. - A pomocy mi nie trzeba. Zawsze sam sobie ze wszystkim radzę. W tej chwili dotarła do mnie ta bolesna i gorzka prawda, której jakoś wcześniej nie pojmowałam. Kocia i Konio mieszkali sami! Matka opuściła ten padół łez, a szanowny ojczulek niewątpliwie był okrutnikiem, skoro zostawił własne dzieci na pastwę losu. Czyżby Konio musiał zastępować Koci mamę, tatę i całą resztę świata?! W ogóle nie wyobrażałam sobie takiej opcji! Nic dziwnego, że czuł się śmiertelnie dotknięty i obrażony! Po raz pierwszy zetknęłam się z problemem, który mnie po prostu przerastał. Naszła mnie myśl, że Karolek w tym supermarkecie... Nie! To było niemożliwe, a jednak narzucało się z całą otwartością... On po prostu uciekł z żarciem! Widać brak kasy dawał się im we znaki, więc ratował się w taki sposób. Moja roz- sądna Nieka pomyślała chyba o tym samym, bo znienacka zapytała: - Karol, powiedz nam szczerze, co ty robiłeś wtedy., w markecie? - Konio kupił ciekoladę - wysepleniła mała - plawda? Karolek wzruszył ramionami i spojrzał na nas z bezdenną rozpaczą. - Same widzicie - wyszeptał. Więcej pytań nie miałyśmy Z jednej strony ucieszyłam się, że tak naprawdę zrobił to w dobrej sprawie, więc właściwie chyba każdy sąd by go uniewinnił,- z drugiej strony zaś podświadomie czułam, że nie wolno nam było go urazić współczuciem, którego nie chciał. - Kiedy wrócisz do szkoły? - starałam się, żeby w tych słowach nie było ani litości, ani niezdrowego zainteresowania. - Wierciochowa się niepokoi i lada dzień będziesz miał wizytację. Zasępił się głęboko. - Nie wiem - odpowiedział po namyśle. - Do tej pory Kocia zostawała zawsze z sąsiadką, a teraz Funia zaczęła pracować przedpołudniami... - Wzruszył bezradnie ramionami. - Przecież nie mogę zostawić siostry samej. Sytuacja komplikowała się coraz bardziej i patrzyłam na Szalonego Karolka z coraz większym podziwem. Co prawda nie był tak piękny i nie przyciągał wszystkich kobiecych spojrzeń jak Kamil, w jego towarzystwie żadna z dziewczyn, oprócz Nieki, nie omdlewała z zachwytu, ale... emanowała z niego siła charakteru, czym całkowicie mnie zaskoczył. Powinnyśmy mu jakoś pomóc. I nagle olśniło mnie! Poderwałam się z kanapy - Karol, a może moja Busia weźmie do nas Kocię na przedpołudnia, co? - I nie zważając na jego protesty wyjęłam komórkę i poszłam z nią do maleńkiego przedpokoju. Tak jak przewidywałam, po całej serii pytań („Gdzież ty jesteś, na miłość boską, i dlaczego jeszcze nie w domu?", „Co robisz i z kim?") Gieńciusia nareszcie postanowiła wysłuchać mojej - siłą rzeczy krótkiej - opowieści; bardzo przejęta kazała nam zaraz brać taksówkę, ale pomyślałam, że najlepiej będzie, jeśli 16 jutro sam Karolek odwiezie do nas Kocię. Późna godzina i nadmiar wrażeń sprawiły, że wszyscy pragnęliśmy jak najszybciej położyć się do łóżek. Szczęściem mam zdecydowała się przyjechać po nas natychmiast. Dobrze było mieć kochającą się rodzinkę, szkoda tylko, że tak późno zaczęłam to doceniać! Kiedy weszłam do pokoju, ani Karolek, ani Nieka nie zwrócili na mnie najmniejszej uwagi. Siedzieli pogrążeni w cichej rozmowie, patrzyli sobie w oczy Na łóżeczku w drugim końcu pokoju spała Kocia; przy niej, na poduszce leżał pluszowy miś przy-tulanka. Nie miałam żadnych wątpliwości - Amor ugodził moją przyjaciółkę strzałą w samo serce. Szykował się romans stulecia! Prawdziwą zgrozę budziła tylko myśl, co będzie dalej. TŁozcLziaŁpiętnasty kiamd dobry tui wszystko - Karolek powinien był przyjść do nas, porozmawiać... - perorowałam następnego dnia, kiedy wyszłyśmy na dużej przerwie przed szkołę, żeby dziewczyny nas nie znalazły. - Tymczasem nie miał za grosz zaufania... - Dziwisz mu się? - naskoczyła na mnie Nieka, która niestety w ciągu nocy nie zdołała się przeobrazić w dawną, opanowaną i praktyczną córkę pielęgniarki. Zabroniła mi mówienia komukolwiek o sprawie i w tej kwestii przyznawałam jej rację. Mam dotarła do mieszkania Karolka dopiero po 23.00 i najpierw odwiozła Niekę do domu (dobrze, że jej rodzicielka miała nocny dyżur!), więc poszłyśmy spać późno. Przejęte do głębi sytuacją nie zmrużyłyśmy oka do rana. W rezultacie dziś na lekcjach, nieziemsko niewyspane, podpierałyśmy podpuchnięte oczy zapałkami. Jedynym jasnym punktem programu okazało się słońce, które od rana tańczyło mi na kołdrze i zaglądało w zmęczone nocną eskapadą oczy Wczoraj hulał porywisty wiatr, dziś jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki wypogodziło się, chociaż nadal panowało piekielne zimno. - Niekuniu - usiłowałam przemówić jej do rozsądku - Konio to jeszcze dzieciak i Kocia też, więc powinien się nimi zaopiekować ktoś dorosły - Ma już czternaście lat - dobiła mnie przyjaciółka. - A poza tym wyobrażasz sobie, co by się stało, gdyby ich rozdzielili? Tym ostatnim zdaniem jednak mnie przekonała. Kiedyś oglądałam w telewizji program o rodzinach zastępczych i adopcyjnych, o tym, jak rozdzielone rodzeństwa czasami przez całe lata nie mogły się na powrót odnaleźć. Poza tym, czy sama na przykład potrafiłabym postąpić tak jak Konio? A może położyłabym uszy po sobie, zamknęła oczy na słowo „odpowiedzialność" i oddała małą siostrzyczkę do domu dziecka? Niech inni się o nią martwią! Niech weźmie ją sobie jakaś obca rodzina! A on tak się starał, zarywał szkołę, żeby miała opiekę... Och! Karolek z pewnością był szalony lecz w najlepszym znaczeniu tego słowa. Był Karolem wielkim i odważnym, Karolem dzielnym, samotnym wilkiem stepowym, smutnym i bezdomnym (no, może się zagalopowałam z tą bezdomnością! ),- kogoś takiego nie mogłyśmy wydać na pożarcie lwom! - Zgoda, Niekuś, ale jak mamy im pomóc? Karolek jako nieletni pracować nie mógł, obiecałyśmy mu solennie, że będziemy w weekendy przyjeżdżały po Kocię na Rakowiec, by pobawić się z nią przez kilka godzin. W tym czasie Konio mógłby pozałatwiać jakieś swoje sprawy Najprawdopodobniej poświęcenie to stanowiło jednak małą kropelkę w oceanie potrzeb. Busia ze swojej strony zgodziła się, by Kocia codziennie spędzała czas u nas, od rana do końca lekcji, i chwała jej za to. Jednak pozostawała sprawa niezwykle przyziemna, która spokoju mi nie dawała - pieniądze. Konio był nam wdzięczny, ale wiedziałyśmy że bieda u niego piszczy i dalej się tak żyć nie dało. Wyrodny ojczulek odpłynął w siną dal, a skoro był takim gigantycznym gagatkiem, to Karolek mimo najlepszych chęci i mężnego serca zbyt wiele zdziałać nie mógł. Z tego powodu cała rodzinna tajemnica mogła się lada chwila wydać, na przykład gdyby zjawiłaby się w ich domu pani z opieki społecznej, poinformowana przez nadmiernie uczynnych sąsiadów. 118 Zapadło milczenie, a ja zauważyłam, że chodnikiem zmierza wprost ku nam Kamil i jak na komendę moje serce przyspieszyło rytm, a w uszach pojawił się zagłuszający wszystkie inne doznania szum. Reakcja na pojawienie się mężczyzny mojego życia zawsze przerastała wszelkie oczekiwania i nic na to poradzić nie mogłam. - Zaraz wrócę! - rzuciłam Niecę, sama zaś przybrałam pozornie obojętną, a zarazem uwodzicielską pozę i podeszłam do ucieleśnionego ideału. Cóż z tego, że kręcił z Wiki? Znienacka w mojej głowie zrodził się niezwykły pomysł wykorzystania zapału Kamila do pewnej szeroko propagowanej akcji pod hasłem „Biedronka", o której mi niedawno opowiadał.... * * * - Rusz się! Iga! Zamurowało cię czy co? - głos szeryfa i szorstkie klepnięcie w plecy wydobyły mnie z zaświatów, ale zupełnie nie mogłam się ruszyć po cudownym zetknięciu się z posągowym pięknem mojego apolla. Było bosko! Dzwonek na lekcję przemknął gdzieś koło uszu, absolutnie nie przenikając do mojej świadomości i dopiero Michał, zniecierpliwiony tym nieziemskim stanem euforii, na powrót brutalnie sprowadził mnie do ponurej szkolnej rzeczywistości. Dosłownie po kilku minutach pojawił się znienacka przy mnie i Kamilu! Opiekun zabłąkanych owieczek! - Nie udało się z Wierciochową - oznajmił ponuro. - Od przyszłego tygodnia chodzimy na 11.35. - W jego głosie czaiła się histeryczna wściekłość. I to bynajmniej nie z powodu zmiany planu. Dlaczego tak się zachowywał? W końcu to ja miałam prawo do irytacji, bo przerwał nam taaaką rozmowę... Nic mnie nie obchodziła lekcja polskiego ani fakt, że klasa szykowała się do pisania sprawdzianu. W zeszłym tygodniu ubłagaliśmy przełożenie klasówki na ten tydzień i dziś nadszedł dzień klęski. Nikt nie przeczytał Świętoszka Moliera na tyle uważnie, by móc odpowiedzieć na szereg podchwytliwych pytań pani Amelii. Kamil natomiast otoczył mnie delikatną pajęczyną męskiego uroku, subtelnego zapachu dezodorantu, przepastnego spojrzenia czarnych oczu; i tylko to się liczyło! Rozsadzało mnie niczym niezmącone szczęście i gorące pragnienie pozostania - oczywiście w nieokreślonej przyszłości - ofiarą jego namiętnych uczuć. Chociaż, może i dobrze się stało, że Michał zachował się tak obcesowo; w przeciwnym razie oberwałabym pierwszą jedynkę z polaka. Szczęściem naszego spóźnionego wejścia do klasy nikt nie zauważył, bo w takim hałasie trudno byłoby cokolwiek dostrzec. Zazwyczaj zrównoważona i apodyktyczna Wierciochowa stała przy tablicy zasłaniając sobie rękami uszy, a obskakujący ją tłumek uczniów wywrzaskiwał swoje niezadowolenie. Rzucili się na biedaczkę niczym stado wilków! Same jazgoczące pretensje i wrogo nastawione miny - Amelia nie miała ani jednego zwolennika, chociaż usiłowała stanąć na wysokości zadania i bronić swoich racji. - Zamknijcie jadaczki! - Szeryfa znów ogarnęło wzburzenie. - Siad! Trzeba przyznać, że niekiedy Michała było stać na chamskie odzywki, jednak tak do wszystkich? I przy wychowawczyni?! Poniosły go nerwy ale nakaz trzymania buź na kłódkę podziałał błyskawicznie i ludzie stulili uszy po sobie. Tylko Marlenka nie oddała pola, mówiąc z ironią, że powinien cofnąć się do paleolitu i żyć w jaskini z dinozaurami. Wierciochowa tym razem nie skarciła Szeryfa, wręcz przeciwnie - spojrzała nań jakoś życzliwiej niż ostatnio. - Powinnam obniżyć wam stopnie ze sprawowania - powiedziała po chwili milczenia, kiedy już otrząsnęła się ze zdenerwowania i poprawiła kołnierzyk garsonki z wiśniowego aksamitu. Podeszła do pierwszego rzędu, po czym po kolei przyglądała się nieufnie każdemu z nas, stukaj ąc ołówkiem w drewniany blat ławki. - Czasami do niektórych należałoby wezwać policję - mruknęła, a na takie dictum skuliliśmy się na krzesłach. Kto wie, co mogłaby naprawdę zrobić, doprowadzona do stanu szaleństwa? Już lepiej było pogodzić się z nowym rozkładem zajęć, skoro nie daliśmy rady po dobroci... Wysuwać przeciwko niej ciężkie działa? Grozić? W zeszłym roku jakiś zakochany w dziewczynie ko- leś z trzeciej klasy zagroził naszej geograficy, że jeżeli w trybie natychmiastowym nie poprawi damie jego serca dennej oceny na półrocze, to ją załatwi. Oczywiście naszą nauczycielkę, a nie damę. Owo załatwienie miało polegać na wybiciu wszystkich szyb w jej mieszkaniu; i faktycznie, na groźbach się nie skończyło. Chłoptaś umówił się z kolegami, którzy podeszli wieczorem pod dom geograficy i rzucali kamieniami w jej okna. Koszmar! To nie miało najmniejszego sensu! 121 - Pan dyrektor Żurek nie przychylił się do moich argumentów - ciągnęła Wierciochowa - aczkolwiek zgodnie z daną wam obietnicą próbowałam wpłynąć na zmianę jego decyzji. Tymczasem wy - parsknęła jadem - tak mi się odwdzięczacie! - Krążyła teraz między ławkami, wygładzała swój doskonale wykrochma-lony kołnierzyk, przypominając wielką, nabzdyczoną muchę. - Krzyk jest bronią tchórzy! - wypaliła. -1 radzę się pogodzić ze zmianami w naszej szkole... Także dla własnego dobra. - Jest przewrażliwiona, a wszystko przez tego świra - usłyszałam za sobą cichy głos Wiki. - Pamiętasz, jak upadłaś na korytarzu? Pewnie, gdybym nawet chciała zapomnieć, to ciągle dawała o sobie znać boląca kostka. - Następnego dnia ten głupi gryzoń pogryzł chemiczkę. - Coo? - z ciekawości omal nie spadłam z krzesła. - Jaki gryzoń? - żadna z dziewczyn nie powiedziała mi o tym, ale nie mogłam ich za to winić, w końcu wydarzyło się wtedy tak wiele... - Cyryl z pierwszej ? - szeptała do moich pleców Wiki. - Nie dosyć, że jest zakompleksiony i brzydal, to jeszcze ma ADHD i w ogóle łobuz permanentnie niedostosowany (znowu te obce słowa!). Zdenerwował się, bo... na lekcji robili jakieś doświadczenie chemiczne, więc wyszedł na środek klasy i zapytał, czy może wziąć sobie jakąś probówkę. A nasza Klara jest równa babka, wiesz, co mu odpaliła? Że jeśli to jest jego rozmiar, to niech sobie bierze! Dziewczyny chichotały ładnych kilka minut. Tak go przerobiła! Ale raptus widać zgłupiał do reszty bo rzucił się na nią i zaczął gryźć... I to zębami po rękach, aż do krwi! Podobno przyczepił się do niej jak rzep. Oderwać go nie było można! W rezultacie dyrektor zawołał pogotowie, no i zabrali Cyryla do szpitala. Szarpał się okropnie z pielęgniarzem i wył tak, że musieli go w kaftanik bezpieczeństwa włożyć. Zachowywał się jak wściekły pies! - A Klara? - w głowie nie chciało mi się to zmieścić, ale widocznie w naszym gimnazjum wszystko to, co niemożliwe, stawało się normą. 122 - Śmiała się, że może powinna sobie zrobić badanie na wściekliznę, bo pewnie Cyryl jest chory Pani Piętka opatrzyła jej te ugryzienia i Klara przez dwa dni nosiła bandaż na rękach. Nie widziałaś? Prawdę mówiąc, ostatnio nie zwracałam uwagi na takie drobiazgi jak obandażowane ręce naszej specjalistki od chemii. Klarę lubiliśmy - przyszła do nas prosto po studiach, nie była belferska ani przemądrzała, ani zawzięta. Zresztą dyrektor Żurek zaraz na początku roku, w trakcie uroczystej akademii przedstawił nam ją i oznajmił, że to nowy nabytek będący na stażu, więc powinniśmy wziąć ją pod swoje skrzydła, czyli nie robić żadnych numerów Od razu zaopiekował się nią pan Jarząbek, spec od chemii i koszmarny nudziarz, a my postanowiliśmy nie brykać. Jak widać, aż do czasu... Może dlatego Wierciochowa wpatrywała się w nas tak podejrzliwie. Chyba bała się, żeby ktoś z nas jej nie pogryzł! - Dowiem się, o czym taka ważna dysputa? - Pani Amelia znienacka podeszła do naszej ławki. - No? Wstań, Kostecka - posłusznie zerwałam się z miej sca i spuściłam głowę. - Wstydź się - Wierciochowa musiała na kogoś przelać swoje rozgoryczenie. - Rozmówki, plotki, obgadywanie innych za plecami (przecież nie rozmawiałyśmy o niej!)...-1 jak na złość w chwili, kiedy to mówiła, w moim plecaku rozdzwoniła się melodyjka - ostatni przebój Mandaryny. „Teraz dostanę za swoje!" - poczułam, że oblewa mnie zimny pot. I nie myliłam się. Upierścieniony palec wychowawczyni został oskarżycielsko wbity w mój plecak. - Telefony komórkowe powinny być na lekcji wyłączone - wysyczała. - Tak czy nie? Potwierdziłam ruchem głowy Czarna rozpacz! Chwyciłam torbę gwałtownym ruchem, jakby to było koło ratunkowe. Melodyjka znów zabrzmiała! O rety! - Bardzo przepraszam - wydusiłam z siebie spłoszona. - Dosyć tego! Wyjdź w tej chwili! - zapiszczała histerycznie Wierciochowa. - Natychmiast! W klasie zapanowała martwa cisza. Michał spojrzał na mnie ze współczuciem, a Wiki i Nieka udawały, że zainteresował ich • r krajobraz za oknem. Jedynie feministka Marlenka rzuciła mi spojrzenie w rodzaju „że też kobiety mogą takie rzeczy robić kobietom". Przerażona podniosłam plecak i trzymaj ąc go w rękach, skierowałam się ku wyjściu; przesunęłam się obok pani Amelii wężowym ruchem, byleby tylko jej nie potrącić. Ona miała dosyć, ale j a też! Nawet kiedy znalazłam się już za drzwiami, wciąż prześladowało mnie męczące uczucie, że Wierciochowa postradała zmysły Wspomnienie płomiennego czaru Kamila ulotniło się bezpowrotnie. Cóż to za debil pozwolił sobie na telefon w takiej chwili! „Kamil, Kamilek, Kamiluś..." - powtarzałam sobie w kółko w drodze do domu i wzdychałam na wspomnienie owego debila, który odezwał się w telefonie uroczym, aksamitnym głosem: - Iga? Kamil z tej strony - Jestem, jestem - powtórzyłam może ciut za głośno, więc dokończyłam ciszej: - Wracam do domu, bo skończyliśmy lekcje wcześniej. Nie chciałam go informować, że to pośrednio z jego powodu wyrzucono mnie z polaka w trybie natychmiastowym, a Wierciochowa zwariowała z rozpaczy A właściwie dlaczego skłamałam? Sama nie byłam pewna, jak zareagowałby obiekt moich westchnień, gdyby się dowiedział o całej sprawie. A jeżeli jego delikatna, wrażliwa dusza nie wytrzymałaby pod naporem wyrzutów sumienia? Bo, że gryzłoby go sumienie tudzież inne wewnętrzne rozterki - co do tego nie miałam żadnych wątpliwości. - O, to świetnie - ucieszył się. - Ja też już wracam. Iga, kupiłem dwa bilety na fana Pawła II do „Relaksu". Na dziś już nie było, na jutro też nie. Dopiero na czwartek mi się udało. Zjawię się u ciebie pojutrze, równo za dziesięć piąta, dobrze? Obejrzymy pogadamy.. wiesz o czym - miał na myśli problem Karolka, o którym nie zdążyłam mu opowiedzieć do końca, z powodu pojawienia się Michała. Ale moja podświadomość ledwie rejestrowała takie mizerne fakty bowiem najistotniejszy i pierwszopla- nowy był tylko jeden - Kamil chciał się umówić na randkę! Zamilkłam, delektując się chwilą szczęścia (czy ja dobrze słyszę?) i pławiłam w oceanie ogromnego wzruszenia. Jednak wkrótce doznanie to zagłuszyła bolesna świadomość: przecież on nadal chodzi z Wiki! I czy to aby na pewno miała być randka? Przejęta do głębi tą myślą, nie potrafiłam powiedzieć nic mądrego... Zamurowało mnie! - Iga? Słyszysz mnie? - odezwał się po dobrej chwili Kamil. - Masz ochotę iść na ten film? - Tak- odparłam cicho, czując się niczym judasz. - W czwartek mam wolne. Nara - rozłączyłam się i schowałam na powrót do plecaka telefon, który niemal parzył mi dłonie. - Jesteś wspaniałą przyjaciółką, nie ma co! - mruczałam do siebie pod nosem. - Nie dość, że postępujesz niedyplomatycz-nie, zdradzając Kamilowi tajemnice Szalonego Karolka, to jeszcze źle zachowujesz się wobec Wiki. No, bo jak można nazwać nierespektowanie prawa do cudzych uczuć i spotykanie się z chłopakiem przyjaciółki? Jesteś niereformowalna. Nie ma dla ciebie żadnej nadziei - byłam jednocześnie w siódmym niebie i na dnie rozpaczy Na nic zdałyby się żadne moralne zakazy i mądre rady Tłumaczyłam sobie, że Kamil po prostu chce obejrzeć film, a sprawa Karolka wymaga natychmiastowego omówienia, chociaż w głębi duszy czułam, że to tylko wymówki, w dodatku wstrętne, obrzydliwe i budzące zażenowanie. Spokojnie, do czwartku wiele mogło się wydarzyć... TLozdzioJo szesnasty JtatoiriJuilll Polubiłam słoneczny uśmiech pani Wiesi i jej luzacki, zachęcający sposób prowadzenia lekcji. Nie wstawała lewą nogą, nie miewała much w nosie ani złośliwej chandry z miłosierną cierpliwością pochylała się nad każdym zabłąkanym uczniakiem. Wystarczyło jedno spotkanie, by wlała we mnie tyle nadziei, że z powodzeniem mogłaby zastąpić lampę do leczenia światłem łudzi chorych na zimową depresję. Więc, chociaż wcześniej zarzekałam się, że nie pójdę do Domu Kultury, dziś dreptałam potulnie na lekcję fortepianu. Od pamiętnej lekcji pierwszej, a jednocześnie ostatniej przed skręceniem kostki, minęło sporo czasu. Nie bez znaczenia był też fakt, że udobruchana mam postanowiła niebawem przyjąć mojego najukochańszego kocurka Ubinka pod nasz dach. Szłam wolno zamglonymi ulicami miasta, mokłam w burej mżawce, która pluskała w rynnach, przelewała się z szumem w rozlewiskach kałuż i spływała wąskimi strumykami po dachach. Jednego dnia słońce, drugiego deszcz. Niestety, słotne dni przeradzały się powoli w dni zimowe, ze straszliwie długimi nocami, zaczynającymi się mniej więcej od czwartej po południu. Z utęsknieniem czekałam na pierwsze gwiazdki śniegowego puchu i przecudowny czas Bożego Narodzenia, kiedy wszystkie nasze sprawy nabierały zupełnie innego smaku... Dumałam też nad tym dziwacznym ludzkim światem, w którym jedni opływają w dostatki, mają kochających rodziców, wspaniałych dziadków, piękne zabawki, a innym, jak na przykład Koniowi i Koci wiatr w oczy wieje i są zmuszeni do wspinania się na palcach po to, co ja i mnie podobni mamy tuż-tuż, na wyciągnięcie ręki. Celowo starałam się nie myśleć o jutrzejszym spotkaniu z Kamilem, wmawiając sobie, że przecież idziemy tylko na film, no i oczywiście mamy ważną sprawę do obgadania. Sprawę nie cierpiącą zwłoki! Dom Kultury wyłonił się z wszechogarniającej mgły niczym piękna Wenus z kąpieli, a jednak zaskoczyła mnie głęboka cisza panująca w środku. Ani śladu zwykłej krzątaniny w przestronnym holu, ani jednego marudzącego dzieciaka, który czekałby na zajęcia. Świątynia sztuki! Oby tylko nie okazało się, że dyrekcja wyprosiła klientów tego przybytku z powodu kolejnego remontu. Ostatni ciągnął się wystarczająco długo! Wspięłam się powolutku na pierwsze piętro, po czym przystanęłam na ostatnim schodku. Sale przede mną tonęły w mroku, zewsząd dobiegały pluski wody kapiącej z dachu i nagle po- czułam ten lekki niepokój, który wkradał się czasami w dobry nastrój, powodując przyspieszone bicie serca i skurcz lewej powieki. Czego ja się boję, do diabła? Podeszłam pod moją salę i stanowczym ruchem otworzyłam drzwi. „Tu poczekam na panią Wiesię" - pomyślałam. Jeden rzut oka na pokój wystarczył, by włosy zjeżyły mi się na głowie, a nogi wrosły w ziemię. Czarna klapa gigantycznego fortepianu była otwarta, a na klawiszach, niczym na katafalku leżała na wznak jakaś wyschnięta mumia! Tego nie spodziewałabym się w najgorszych snach! Surową, alabastrową twarz mężczyzny okalała aureola rzadkich, siwych włosów, jego ręce o wąskich, wypielęgnowanych palcach spoczywały na piersiach, złożone jak do modlitwy W życiu człowieka nie widziałam, ale zęby automatycznie zaszczekały mi ze strachu. Poczułam, że jeszcze chwila, a pozbawiona tchu rymnę jak długa na nową wykładzinę Domu Kultury i w konsekwencji wyłożę się obok jegomościa w czarnym garniturze, pobłyskującego wypastowanymi lakierkami, faceta, którego najpewniej zaraz kondukt pogrzebowy przeniesie do kostnicy O nie! Tego było już za wiele! - Ratunku! Ra... tu...! - z opętańczym wrzaskiem pognałam w panice przez pusty hol, zjechałam po poręczy schodów, przy okazji znów nadwerężając kostkę, na złamanie karku, byle dalej od spoczywającego na wieku fortepianu nieboszczyka. „Co za złośliwość! - myślałam, kicając pospiesznie w stronę sekretariatu. - Dyrekcja nie miała kasy, to zorganizowała sobie dochodowe przedsięwzięcie - dom pogrzebowy! Przecież tam mogło zajrzeć dziecko!". Wpadłam jak bomba do małego pokoiku szefowej, potknęłam się w progu o tarasujący przejście taboret i z rozpędu rozpłaszczyłam brzuch na kancie gigantycznego biurka. Auu! Zabolało. - Coś się stało? - zza stosu papierzysk wychyliła się ku mnie zatroskana twarz dyrektorki. Fotograf, który zrobiłby jej teraz zdjęcie, niewątpliwie dostałby pierwszą nagrodę na konkursie najgłupszych min świata. Skrzyżowanie rumianej Świnki Piggy z baloniastym Kaczorem Donaldem, rozjechanym przez pociąg. Masakra! Ale mnie nie było do śmiechu. - Tam... na górze... - wyjąkałam niczym debilny dzieciak, który uczy się sylabizować. - Trup! - popatrzyłam błagalnie na umalowaną babę, a widząc, że jej oczy robią się coraz większe ze zdumienia, dorzuciłam: - Na górze macie... nieboszczyka! Takiej reakcji się nie spodziewałam. Pulchne policzki świnki nadęły się do granic możliwości, a na jej szyi pojawiły się znienacka czerwone plamy Ani chybi rozpierała ją tłumiona furia! - Ejże... - zasyczała przez zęby, rozciągając usta w linijkę - zabawy ci się zachciewa, tak? - wciągnęła ze świstem powietrze. - Jak ty się nazywasz? Mów mi zaraz! - Później będzie mnie pani odpytywać - wyjęczałam. - Proszę sprawdzić - złożyłam dłonie w błagalnym geście. - Naprawdę tam leży.. Widać było, że pani furia za wszelką cenę usiłuje odzyskać utraconą równowagę... Westchnęła na znak, że ona z wariatami się nie spiera. - Dobrze, moja panno, zobaczymy, co tam... hmm... leży Ale potem skórę ci złoję! - pogroziła mi bogato upierścienionym palcem, po czym powoli wstała zza ogromnego mebla, podeszła i chwyciła mnie za trzęsącą się rękę. - No, idziesz? - spytała stanowczo. - Nie bój się - ujęła mnie pod ramię. - To tak na wszelki wypadek, żebyś mi nie uciekła, małakawalarko! Maszerować we dwie powinno być raźniej, jednak teraz mogłabym spokojnie poczekać na większą grupę ludzi odwiedzających pięterko z nieboszczykiem, nie zawadziłby nawet cały pułk wojska. Kiedy zasapane, wspięłyśmy się wreszcie na górę i dyrekcja otworzyła drzwi do sali muzycznej, naszym oczom ukazał się ten sam, makabryczny obrazek. - Sama pani widzi - szepnęłam z satysfakcją, teraz będąc pewna, że mężczyzna w garniturze nie jest wytworem majaczeń mojego chorego umysłu. - Boże! A to co znowu? - Oparłam się silniej na jej ramieniu... Mój niedoszły nieboszcz bie przeraźliwą kakofonię d wrócił się na drugi bok. Prc kierków zleciał mu ze stopy których stałyśmy ZamaiiKiaill detwlagjtaglJ gaiąpooPodts] nadnmrf-m: -????'???? Nierjsepil midaw*walij delibewreąl -??????? Na s'a' teattallfialni wjednflneil zaspais anei ażobifbielJ spojr:irze4 nmAAlfei świa-^ta4 dycHh/ iĄ oczy7 Misi póftftoraK biei-rawł ????? larpanjldl ne„j łazieij '? się nadęli, : kreskówek - zrnętk nencie! (pięcie, alf ; do «? go* ????. Dziec d-yre ^owapu)! -Ala ^yłozebn -j-zuty su: eksponat teraz I -Łas czyńską -urwał. sem ,m» Alf**" itue« :r&f nh ^ M 131 13& z baloniastym Kaczorem Donaldem, rozjechanym przez pociąg. Masakra! Ale mnie nie było do śmiechu. - Tam... na górze... - wyjąkałam niczym debilny dzieciak, który uczy się sylabizować. - Trup! - popatrzyłam błagalnie na umalowaną babę, a widząc, że jej oczy robią się coraz większe ze zdumienia, dorzuciłam: - Na górze macie... nieboszczyka! Takiej reakcji się nie spodziewałam. Pulchne policzki świnki nadęły się do granic możliwości, a na jej szyi pojawiły się znienacka czerwone plamy Ani chybi rozpierała ją tłumiona furia! - Ej że... - zasyczała przez zęby, rozciągając usta w linijkę - zabawy ci się zachciewa, tak? - wciągnęła ze świstem powietrze. - Jak ty się nazywasz? Mów mi zaraz! - Później będzie mnie pani odpytywać - wyjęczałam. - Proszę sprawdzić - złożyłam dłonie w błagalnym geście. - Naprawdę tam leży.. Widać było, że pani furia za wszelką cenę usiłuje odzyskać utraconą równowagę... Westchnęła na znak, że ona z wariatami się nie spiera. - Dobrze, moja panno, zobaczymy, co tam... hmm... leży Ale potem skórę ci złoję! - pogroziła mi bogato upierścienionym palcem, po czym powoli wstała zza ogromnego mebla, podeszła i chwyciła mnie za trzęsącą się rękę. - No, idziesz? - spytała stanowczo. - Nie bój się - ujęła mnie pod ramię. - To tak na wszelki wypadek, żebyś mi nie uciekła, mała kawalarko! Maszerować we dwie powinno być raźniej, jednak teraz mogłabym spokojnie poczekać na większą grupę ludzi odwiedzających pięterko z nieboszczykiem, nie zawadziłby nawet cały pułk wojska. Kiedy zasapane, wspięłyśmy się wreszcie na górę i dyrekcja otworzyła drzwi do sali muzycznej, naszym oczom ukazał się ten sam, makabryczny obrazek. - Sama pani widzi - szepnęłam z satysf akcj ą, teraz będąc pewna, że mężczyzna w garniturze nie jest wytworem maj aczeń mojego chorego umysłu. - Boże! A to co znowu? - Oparłam się silniej na jej ramieniu... Mój niedoszły nieboszczyk... zachrapał głośno, wydającz siebie przeraźliwą kakofonię dźwięków, po czym raptownie przewrócił się na drugi bok. Przy tej czynności jeden z czarnych lakierków zleciał mu ze stopy i poturlał się prosto pod drzwi, przy których stałyśmy 129 Zamarłam... Z gardła szefowej wydarł się chrapliwy jęk. Poderwała głowę do góry jak sprężyna i kołysząc słoniowatymi nogami, podeszła do fortepianu. Potrząsnęła umarlakiem, krzycząc nad nim: - Panie Alfredzie! Panie Misiak! Niechże się pan obudzi! Nie poskutkowało, ale widać dyrekcj a nie z takimi osobnikami dawała sobie radę. Rozzłoszczona bezruchem mumiastego delikwenta, wrzasnęła mu wprost do ucha okropnym głosem: - Pobudka! Do pracy się pan spóźni! Na hasło „praca" truposzczak niespodzianie się ożywił. Jak teatralna marionetka, pociągnięta za sznurek przez reżysera, w jednej chwili zsunął się z instrumentu i wytrzeszczył na nas zaspane oczy. Klapa od fortepianu zatrzasnęła się ze szczękiem, aż obie drgnęłyśmy z wrażenia. Czujne, aczkolwiek ironiczne spojrzeniem szefowej najwyraźniej zawstydziło biedaka o imieniu Alfred, a niewątpliwym dowodem jego nagłego powrotu do świata żywych był szkarłatny rumieniec, który rozlał się po bladych, wychudzonych policzkach. Tylko podkrążone, wyłupiaste oczy Misiaka nadal zdradzały wielkie zmęczenie. Wyglądał jak półtora nieszczęścia. Zakłopotany stanął naprzeciw nas, przebierając nerwowo nogami. Stał, łapał powietrze otwartymi ustami i patrzył z karpiowatą miną, zupełnie jak Gruby Hirek, przyłapany kiedyś przez dyrektorkę na paleniu papierosów w szkolnej łazience. Wreszcie facet dostrzegł, że na nodze nie ma swojego lakierka i fakt ten wprawił go w j eszcze większe zakłopotanie. - Widzę, że pan odsypia! Nie wstyd to? - mówiąc te słowa, dyrektorka zatoczyła ręką łuk w powietrzu. - Dzieci do wariatkowa pójdą - stwierdziła, mając najpewniej mnie na uwadze. - Ależ, łaskawa pani... - flegmatycznemu Misiakowi trudno było zebrać myśli, tym bardziej, że stałyśmy przy nim, żywe wyrzuty sumienia, oglądając niewątpliwie dziwaczny muzealny eksponat. Zgaszona melancholia, malująca się na jego twarzy, teraz przybrała na sile. - Łaskawa pani - przestępował z nogi na nogę - Wiesia Drap-czyńska zachorowała i rano poprosiła mnie o zastępstwo... - urwał. Najpewniej liczył na zrozumienie, natomiast nieprze- jednana twarz szefowej nie wróżyła niczego dobrego. Nie z nią takie numery! - Nocami komponuję - tłumaczył się dalej nieszczęśnik - potrzebuję samotności. Akurat tej nocy poczułem wenę, więc wydusiłem z siebie... finał patetyczny - zaczął się ekscytować. - Od rana prowadziłem zajęcia w szkole, tu przyjechałem dopiero po czternastej, a że nikogo nie zastałem na dole, to wszedłem do sali... i zmorzył mnie sen. Ale sądziłem... chyba zamknąłem drzwi na klucz - dokończył bezradnie. Najwyraźniej nie uważał swojego wyczynu za przestępstwo. Autentycznie zrobiło mi się go żal. Ja byłam skłonna do wybaczania, ale, niestety, nie mogłam tego uczynić w imieniu dyrekcji. - Panie profesorze - zagrzmiała z powagą szefowa, której wszelkie tłumaczenia wydały się pokrętne i nieprzekonujące - panie Alfredzie, ja wszystko rozumiem, ale to jest rzecz niedopuszczalna. Nie- do-pusz-czal-na! - zirytowana, wyrzucała z siebie sylaby z prędkością karabinu maszynowego. - Prywatnie może pan sobie robić to, co się panu żywnie podoba - kiedy się nadęła, przypominała wielką, parskającą śliną ropuchę z kreskówek - ale nie u mnie. To jest Dom Kultury! Nie jakaś... - zmęłła w ustach słowo - noclegownia. Żeby spać na instrumencie! Powiedziawszy swoją kwestię, odwróciła się na pięcie, cały czas trzymając mnie pod rękę: - Pani Wiesława powinna była najpierw zadzwonić do mnie i zawiadomić, a nie do pana. Ale stało się. Trudno. Dziecko - zwróciła się do mnie - zostaniesz na lekcji u pana Misiaka? Mniemam, że nie gryzie - roześmiała się z przymusem. -1 ma się doskonale. - Widać nad chęcią dokopania panu Alfredowi górowało pragnienie szybkiego zarobku. Pewnie, gdybym nie zgodziła się na lekcję z tym dziwakiem, musiałaby zwrócić mi pieniądze. A tego chyba nasza świnka-skarbonka nie lubiła. Popatrzyłam na speszoną kupkę nieszczęścia stojącą koło fortepianu i postanowiłam. - W porządku. Raz kozie śmierć. Zostaję. Mglisty uśmiech, z jakim patrzyłam na Misiaka, wyrażał nadzieję, ale i obawę. W końcu fakt, że ze zmęczenia człowieczek zasnął sobie na instrumencie, jeszcze niczego nie dowodził. Pamiętałam jednak wciąż ponury widok leżącego trupa o bladej, wyschniętej twarzy i dłoniach. Co będzie, jeżeli pan Alfred raptem zmieni się w wampira, wyssie ze mnie całą krew, a potem wyleci na skrzydłach nietoperza przez okno? Kto wie! Wszystko się mogło wydarzyć... JŁozdziaŁ siedemnasty - Misiak to flegmatyk, ale superbelfer - wypaliłam entuzjastycznie do Nieki, kiedy następnego dnia po lekcjach siedziałyśmy jak zwykle w „Truskawce", pałaszując moje ukochane lody czekoladowe (gdyby zajrzała tu Busia, która uwielbiała martwić się na zapas, załamałaby ręce z przerażenia i od razu wyliczyłaby wszystkie rodzaje gronkowców, pneumokoków i innych bakterii czy wirusów, które czyhały o tej porze na miłośniczki mrożonych kuleczek). - A w dodatku człowiek o gołębim sercu! Wiesz, że pokazywał mi po kolei klawisze, uśmiechał się serdecznie i gaworzył jak do małego berbecia: „To jest F jak figa, a to G jak gruszka, tamto ? jak cytrynka, a tu mamy H jak... herbatkę". I gdy troszkę się rozruszał, zupełnie przestał przypominać wyschniętego na wiór truposzczaka. Po prostu, zasiadł przy fortepianie, wrócił do równowagi psychicznej, odprężył się... - Coś podobnego! - przyjaciółka spojrzała na mnie niedowierzająco. - A ponoć dostałaś ataku histerii... - Zgadza się, na jego widok, ale później, kiedy dyrka wyszła, Misiak poczuł się jak nowo narodzony Przejechał palcami po klawiaturze, z rozrzewnieniem, jakoś tak tkliwie... Szybko się otrząsnął po tym niesmacznym incydencie. Uśmiałam się tylko jak nutria, kiedy podszedł do niego pan Janeczek, a on zaczął tłumaczyć mu tak samo jak mnie: „F jak figa, G jak gruszka...". Mówię ci, ubaw był nie z tej ziemi! - A co to za Janeczek? - Pan Janeczek, wyobraź sobie, chodzi do Domu Kultury na 132 szachy, na komputery i fortepian. Nic dziwnego by w tym nie było, gdyby nie fakt, że facet ma.... 75 lat i od dawna jest na emeryturze. Podobno w zeszłym roku uczył się śpiewu u pana Wacka Widłaczka. Przez całe trzy miesiące - zachichotałam na myśl o śpiewającym staruszku. - To czemu przestał? - zainteresowała się Nieka. - Hi! - parsknęłam. - Kiedyś przyszedł do Widłaczka, a ten kazał mu jakąś klasyczną arię ciągnąć wysokim głosem. Ten ciągnie ją, ciągnie, a Widłaczek radzi, żeby śpiewał głośniej i wyżej, wyżej i głośniej... Raptem staruszek zapiał dziwnie, zrobił się czerwony na twarzy wciągnął powietrze, zachłysnął się, no i... serce mu padło, tempa nie wytrzymał... Wiesz, zawału dostał i erką go do szpitala zabrali. Ale - zakończyłam z satysfakcją - już po dwóch tygodniach z powrotem się u nich pojawił. Tylko przenieśli go do klasy fortepianu. Sama dyrektorka mu to zaproponowała, widać nie chciała mieć człowieka na sumieniu. - Konkluduję, że polubiłaś fortepian. Daj, odniosę - wzięła nasze puste pucharki i zniknęła przy ladzie. Kto z kim przestaje, takim się staje. Nieka wzięła teraz przykład z Wiki i zaczęła ranić moje uszy obcymi słowami. Tego tylko brakowało! - Niedługo zbliżają się moje urodziny - Nieka przerwała te rozmyślania, podchodząc do stolika. Usiadła przy mnie z zaaferowaną miną. - Mam zamiar coś urządzić - zawiesiła głos - tylko konkretnej metody na udaną imprezę po prostu nie ma... Nie chciałabym takiej afery jaka była w zeszłym roku. Do tej pory zupełnie nie wspominała o pechowej trzynastce, czyli o dniu 13 listopada, który przypadał już za kilka dni! W zeszłym roku czekała na urodziny miesiącami, odliczała dni w kalendarzu, no i co? Kit do kwadratu! Zaprosiła sześciu kolegów z klasy i jeszcze dwie nasze dalsze koleżanki. Raz, że miało być do pary. Dwa, ludziska mieli się wyluzować i, jak mówił Szeryf, wrzucić na szósty bieg. Zapowiadała się najwspanialsza impreza świata, z superatmosferą i doskonałym żarciem. Nieka wyeksmitowała mamę na nocny dyżur do szpitala, puściła dobrą muzę na adaptery.. Niestety, „live is brutal, very paskudas and fuli of zasadzkas", czyli „życie jest brutalne, paskudne i pełne zasadzek", jak stwierdził Michał. Sprawę zawalił Gruby Hirek, który pojawił się z jakimiś dwoma starszymi od nas licealistami z sąsiedniej szkoły Przywlekli się w dziwnych nastrojach, mama Nieki twierdziła potem, że byli pewnie narkomanami, a miała świętą rację, bo ręce im się jakoś tak dziwnie trzęsły i z miejsca zaczęli rządzić się w małym mieszkanku, chłonąc jak gąbki ogromne ilości orzeszków, kanapek, sałatki warzywnej. Dobrali się nawet do wielkiej pizzy „Possitiana", która, jak głosił napis na opakowaniu, miała być przeznaczona dla sześciu osób. W piekarniku leżała tylko 10 minut, a już ciasto przywarło do formy i przypiekło się na złoty kolor. Zupełnie byśmy o niej zapomniały, gdyby nie kłęby dymu wydobywające się z kuchenki. Można by rzec, uratowałam całość, wynosząc dymiącą pizzę razem z blachą. Kiedy triumfalnie przyniosłam ją do pokoju, na podstawce od tortu, bo Nieka nie dysponowała tak dużym talerzem, kolesiom aż się uszy zatrzęsły Jeden z nich po prostu podzielił okrąg na... dwie równe części, po czym z obleśnym uśmiechem nałożył sobie na talerz połowę. Drugi koleś nałożył resztę. Oczywiście z podziękowaniami, niewychowane chamy! Niecę, jako gospodyni, a w dodatku osóbce wrażliwej, nie wypadało ich tak od razu wywalić. No, a potem rozochocili się tańcami, ale wywijali takie figury, że przewrócili starą lampę po babci. O mało nie zapalił się dywan. Potem przerzucili się na zawartość barku Gontarko-wej, który w krótkim czasie został kompletnie obrabowany z mniej i bardziej wystrzałowych napojów. A nie życzyłyśmy sobie picia alkoholu! Najgorsze jednak dopiero miało nadejść. Chlubą Gontarków było wielkie, podświetlane od góry akwarium, w którym pływały szkarłatne karasie, rybki nad wyraz sympatyczne, karmione specjalnym pożywieniem z witaminami. Gontarkowa pielęgnowała je niczym swoje szpitalne pacjentki, co tydzień odkurzając kamieniste podłoże zbiornika malutkim odkurzaczem przypominającym strzykawkę z długą ssawką. I oto nad ranem bawiliśmy się w najlepsze, kiedy powietrze rozdarł przeraźliwy krzyk mojej kochanej przyjaciółki. - Boże! - wrzeszczała, a kiedy przybiegłam do kuchni, nie była w stanie wydusić z siebie słowa. Rzut oka na kuchenkę wystarczył, bym zamarła ze zgrozy i świętego oburzenia. Kolesie Hirka zrobili się tak głodni, że... skonsumowali biedne karasie! Wyjęli je z akwarium i... usmażyli na patelni! Jak to się mogło stać, skoro przez cały czas nie wychodziłyśmy z pokoju? No, może nie cały czas; wyleciałyśmy dosłownie na kwadransik przed blok, żeby poplotkować i odetchnąć świeżym powietrzem. Wystarczyło! Niedojedzone szczątki i czerwone łuski nieszczęsnych rybek Nieka odnalazła, kiedy weszła do kuchni w celu przygotowania kolejnej góry kanapek. - Nie dramatyzuj, kupimy ci nowe - usiłowałam ją pocieszać, ale lepiej byłoby od razu wytoczyć kolesiom sprawę w Trybunale Konstytucyjnym, bo przyjaciółka pałała żądzą krwawej zemsty - Zabiję ich! Jak mi Bóg miły! Jezus Maria! - płakała, siedząc na podłodze kuchni, a żywe dowody okrucieństwa jajogłowych kreatur spoczywały przed naszym nosem, wołając o pomstę do nieba. Chociaż, hm... fajny zapach, który się rozchodził po kuchni, sprawiał, że ślinka napłynęła mi do ust. Smakowały pewnie tak, jak... karpie smażone w Wigilię. A może jeszcze lepiej. Tak... tamte urodziny stanowczo nie należały do udanych. W rezultacie wszyscy chłopcy zostali nadprogramowo i niewą-sko obsztorcowani. W jednej sekundzie wyrzuciłyśmy ich za drzwi, a potem pomogłyśmy ryczącej ze złości i bezradności Niecę sprzątnąć mieszkanie, doradzając przy okazji, co zrobić, kiedy jej mama przyjdzie i wszystkiego się dowie. Wiki wpadła nawet na pomysł, żeby kupić dla zmyłki kilka sztucznych rybek, bo prawdziwe karasie byłyby jak na naszą kieszeń trochę za drogie, ale popukałyśmy jej w czoło. Przecież mama Gontarkowa, jako rasowa pielęgniarka, szybko domyśliłaby się, że to nieżywe atrapy. Dobrze, że następnego dnia przypadała niedziela i cała sprawa rozeszła się po kościach! A dziś, po roku, Nieka znowu chciała mieć imprezę... Znienacka wpadł mi do głowy wspaniały pomysł. - Niekuś, a co byś powiedziała, gdybyśmy urządziły u mnie w domu wegetariański wieczór? - Wegetariański ? Jak anorektyczki ? - skrzywiła się nieco moj a przyjaciółka. Zapewne pani Gontarek wpajała jej, jakważna jest obecność zwierzęcego białka w codziennej diecie, a nawet powołała się na wyniki najnowszych badań naukowych, które dowodziły niezbicie, że jeżeli jej córeczka nie zje normalnie, wkrótce jej organizm zawoła SOS z powodu niedoborów żelaza i minerałów. Jakby nie wiedziała, że w chudą j ak nitka anorektyczkę można się przeobrazić, wcale nie będąc wegetarianką. W końcu miałam na ten temat swoją opinię. Moja koleżanka z podwórka, Alicja, najpierw bała się przytyć choćby gram, bo uważała, że każda odrobinka tłuszczyku to totalny brak atrakcyjności. Ograniczała drastycznie wszelkiego rodzaju jedzenie - niezależnie od tego, czy miałaby wcinać kurczaka, czy groszek; w efekcie doszło do tego, że codziennie zażywała środki przeczyszczające i sama powodowała u siebie wymioty Kanał! - powiedziałaby Miśka. Alicja w pewnym momencie straciła kontrolę nad tym, co robi. Jej życie skoncentrowało się na liczeniu kalorii i odmawianiu sobie jakichkolwiek pokarmów. W zeszłym roku była już taka słaba, że w ogóle nie wychodziła z domu, a kiedy zaniepokojona udałam się do niej w odwiedziny, przywitał mnie dosłownie kościotrup na nóżkach - organizm Alki znaj dował się w stanie wyniszczenia; co najdziwniejsze - ani jej ojciec, ani siostry (mama zmarła, gdy Alka miała dwa latka), ani babcia - nikt nie mógł nic na to poradzić. W rezultacie wylądowała w szpitalu, a potem przez długie miesiące leczyła się w sanatorium. - Zobaczysz, że będzie ci smakowało! -wypaliłam. - W końcu raz możemy zjeść coś innego... Zebrałybyśmy się wszystkie cztery - ciągnęłam - no, może dopuściłybyśmy do naszego grona jeszcze Marlenkę i Baśkę... z chłopaków oczywiście przyszli -by Michał, Daniel, Karolek, Kamil-wyliczałam. Co prawda żadna z nas nie była wegetarianką, ale byłam przekonana, że z pomocą Busi wyczarujemy moc smakowitego jadełka. - Zgódź się, Niekuś! Ostatnia impreza była u ciebie i... - tu zawahałam się, nie mogąc dobrać najlepszego określenia. -1 wyszło dno. - Byłyśmy zachwycone - zapewniłam kurtuazyjnie, ale po plecach przeszedł mi dreszcz. Nigdy więcej takiego obciachu! - Czad! - uśmiechnęła się. - Naprawdę dobrze jest mieć taką przyjaciółkę. Jeżeli twoi rodzice nie będą mieli nic przeciw temu... - Mam ma wieczorem premierę - powiedziałam - Gieńciu-sia pomoże nam w przygotowaniach, natomiast dla ciebie to będzie niespodzianka. Niczego nie wolno ci robić - oświadczyłam. - Uwiniemy się ze wszystkim same, a wy z Karolkiem przyj -dziecię na piątą. - Na słowa „wy z Karolkiem" twarzyczka Nieki pokryła się szkarłatnym rumieńcem. - Ale nie mów o nas Wiki i Misce, słyszysz? - błagała. - Przysięgam uroczyście - uniosłam dwa palce w górę. - Ode mnie nikt nie wydrze twój ej tajemnicy, dotrzymam przysięgi, aż do grobowej deski. Albo do dnia waszego ślubu. Dziewczynom nie powiem nic nawet wtedy, kiedy na świecie pojawią się małe Karolki, a ja zamienię się w starą jazgoczącą ciocię. - Zalewasz! - obruszyła się. - Śmiejesz się ze mnie? - Wcale się nie śmieję, tylko cieszę - naprawdę życzyłam im wszystkiego najlepszego. Perspektywa spędzenia fajnego wieczoru powodowała, że zrodziły się we mnie niezmierzone pokłady energii. - W takim razie zadzwonię do Miśki i Wiki. Powiemy im o twoim pomyśle, co? Nieka wyraźnie się ożywiła. - N00, może nie teraz - zawahałam się, a na dziwne spojrzenie Nieki pospiesznie dorzuciłam: - Źle mnie zrozumiałaś, Niekuś. Umówiłam się dziś... no i zaraz muszę lecieć do domu - spojrzałam z niepokojem na zegarek. Dochodziła czwarta! Niestety moja przyjaciółka była chyba ostatnią osobą, której wystarczyłyby słowa „umówiłam się". Natychmiast zaczęła ją zżerać ciekawość. - Coś podobnego! Niewdzięcznico, ja ci się zwierzam z głębi duszy, otwieram najtajniejsze zakamarki serca i emanuję uczuciami do Karola, a ty spokojnie oświadczasz, że się z kimś umówiłaś! - jej oburzenie nie miało granic. - Przypominam, że jesteśmy przyjaciółkami, egoistko. Taką nowinę chcesz zatrzymać dla siebie? A fe! - nie miałam pojęcia, skąd jej się brały te nieodparte argumenty ale przygwoździła mnie nimi do muru. - Okey już dobrze - uniosłam ręce w pojednawczym geście. - Nie mam najmniejszej wątpliwości, że na zawsze pozostaniemy najlepszymi przyjaciółkami - odpowiedziałam uroczyście (zanosiło się na poważna rozmowę). - Jedna za wszystkie, wszystkie za jedną. I dlatego powiem ci, że... - zawahałam się, jednak widząc, że Gontarkówna wprost wpij a we mnie ciekawskie spojrzenie, dokończyłam z niejaką ulgą: - Umówiłam się z Kamilem do kina. Nieka otworzyła usta i przez chwilę patrzyła mi prosto w oczy oczekując, że zaraz powiem: „to kiepski żart", ale nic takiego się nie stało. - Ty.. u... mówiłaś się z... Ka... Kamilem? - straciła nagle całą swoją elokwencję, zamieniając się w siedzący słup soli, kropka w kropkę tak samo jak żona Lota, o której opowiadała nam niedawno na religii siostra Alojza. Biblijny Lot był ponoć bratankiem Abrahama, żył w Sodomie, którą Bóg chciał zniszczyć za grzechy jej mieszkańców. Aniołowie wyprowadzili jego i rodzinę z tego skazanego na zagładę miasta, ale nie pozwolili im oglądać się za siebie. Niestety, gdy na miasto spadł deszcz siarki i ognia, żona Lota z ciekawości obejrzała się i została natychmiast obrócona w słup soli. Nieka wyglądała tak samo jak ona. Brakowało mi jeszcze okrzyku: „Sodoma i Gomora!". - Nie przesadzaj - chciałam się jakoś wytłumaczyć, chociaż paliły mnie uszy - Muszę z nim pogadać na temat twojego Ka-rolka - i tu wyniszczyłam swój misterny plan. Początkowo nie chciała nawet o nim słuchać, ale powolutku przekonałam ją, że mój sposób na dofinansowanie Konia jest najlepszy i po długich namowach wreszcie udało mi się wydobyć od niej przyrzeczenie, że na razie nikomu o niczym nie powie. Oj, Nieka, osóbka o żelaznym charakterze, stawała się uparta jak koza i przekonanie jej do czegoś, w czym nie chciała maczać palców, graniczyło z cudem. Tak więc po dokonaniu tego małego cudu pożegnałam ją milutko i prawie biegiem ruszyłam w kierunku domu. Za pół godziny miał przyjść mój szlachetny rycerz, więc należało szybciutko podj ąć nader ważną decyzj ę - czy podebrać mam j ej przepiękną, wełnianą sukienkę w kolorze wiśni, z dekoltem w kształcie łódeczki i szerokim ściągaczem w pasie, czy założyć swój własny, ale za to mniej elegancki błękitny sweterek, a do tego czar- ną minispódniczkę. Westchnęłam w duchu - jakże ja nie znosiłam dokonywania takich wyborów! TŁozdziab osLcynnastij J^Aarzcnid się spełniają Spotkanie z ideałem przebiegło niestety wnormalnej, rzekłabym - przyziemnej - atmosferze, chociaż film wzruszył widzów do łez. Kamil wpadł po mnie przed piątą, ale wydawał się nie w sosie - był zasapany zmęczony trochę zakatarzony. Mówił, że łapie go grypa i wyglądał rzeczywiście nietęgo. Nawet chciałam zrezygnować z naszego wypadu i zaproponowałam wypicie malinowej herbatki z sokiem marki „Busia", ale on się uparł. Nie po to kupował bilety i czekał całe dwa dni, żebyśmy teraz odwracali kota ogonem i zmieniali plany Idziemy i już! Naprawdę było warto! Obraz, zresztą w znakomitej reżyserii, dopiero co wszedł na nasze ekrany, a już święcił triumfy - kolejki przed kasami zaskoczyły wszystkich. Zapomniałam o otaczającej mnie rzeczywistości, o siedzącym obok mężczyźnie marzeń. Nadarzyła się niezwykła okazja powrócenia myślą do wydarzeń z pontyfikatu Jana Pawła II, o których słyszałam od mam i Gieńciusi. Przypomniałam sobie ostatnie dni życia Ojca Świętego, kiedy siedząc non stop przy telewizorze, nadsłuchiwaliśmy wieści z Rzymu i wylewaliśmy strumienie łez. Po wyjściu z kina byłam tak przejęta, że rozmawialiśmy niewiele. Potem nastrój zrobił się racjonalny i już do reszty zeszłam na ziemię. - To się nadaje do prasy! Rzeczywiście powinniśmy coś zrobić - oznajmił oburzony, po tym, jak mu opowiedziałam o sytuacji Szalonego Karolka. Pominęłam oczywiście sprawę anonimu w plecaku i naszą nocną eskapadę. - W takim razie niechby Wiki napisała artykuł na ten temat do naszej szkolnej gazetki. Jako redaktor... -podsunęłam myśl. - A tam! - Kamil machnął ręką pobłażliwie. Co miało oznaczać owo „a tam" ? - gubiłam się w domysłach. 139 Nie doceniał dziennikarskich talentów mojej rudowłosej konkurentki? Czyżby jego subtelne uczucia nie wytrzymywały zetknięcia z jej przebojowym charakterkiem i przeminęły z wiatrem? Z jednej strony wróżyło to dobrze, bo mogłabym wtedy bez przeszkód zarzucić pajęczą sieć i przynajmniej starać się złowić tego przystojniaka (na tę myśl miałam ochotę skakać z radości), z drugiej strony, słomiany zapał wróżył źle, a nawet bardzo źle - jeżeli badany obiekt zmieniał sympatie jak rękawiczki, nie miałam szans na zabawę dłuższą niż dwa tygodnie. Prawdopodobnie był poligamiczny (słowo to usłyszałam niedawno od Wiki), a tacy chwalili się swoimi miłosnymi podbojami, ciągnąc za sobą tabuny słodkich idiotek. O! Nie miałam najmniejszego zamiaru zaliczać się do ich grona i usychać z miłości (po co ja się zarzekam, w końcu od j akiegoś czasu właśnie usychałam z tęsknoty, rojąc coś w marzeniach!). - A gdybyśmy zorganizowali akcję podobną do tej pod hasłem Biedronka7. - Dobrze kojarzysz, Iga - uśmiechnął się, a we mnie zaśpiewało serce z wrażenia. Kamil obiecał, że przeprowadzimy ją razem! Najlepiej byłoby to zrobić dopiero przed Bożym Narodzeniem, ponieważ właśnie wtedy ludzie otwierali serca dla bliźnich. Każdy z mieszkańców naszego osiedla mógłby przecież wrzucić do skarbonki po złotówce, a może nawet więcej. Konio z pewnością zadowoliłby się jakąkolwiek sumą. Tyle że zbierać trzeba było na jakiś ogólny cel i niezmiernie dyskretnie, bowiem nasz dumny Karo-lek nie chciał od nikogo litości, więc nie powinien wiedzieć o całej sprawie. Liczyłam, że rozpoczniemy działalność pod ogólnym szyldem pomocy dzieciom, dalej jakoś się to samo rozkręci, a potem przekażemy rodzeństwu pieniądze całkowicie anonimowo - po prostu któreś z nas włoży je w zaklejonej kopercie do plecaka Konia. Pomysł był jak dla mnie świetny, a mój ideał ochoczo zaangażował się w wymyślanie sposobów na dofinansowanie biednego Konia. Rozstaliśmy się więc w nieco zdroworozsądkowej i trzeźwej atmosferze (i gdzież tu miejsce na romantyczne uczucia?), po prostu podając sobie ręce. Jednak wzruszenie odebrało mi mowę dopiero wtedy gdy znalazłam się w domu i ujrzałam najpiękniejszą, najcudowniejszą kuleczkę białego puchu spoczywającą ufnie na kolanach mam. Przy niej trwał w niemym podziwie Praszczatek, który - jak się okazało - postanowił wreszcie sam wziąć sprawę w swoje ręce i po prostu przyniósł Ubinkę (była to jednak koteczka) pod nasz dach; przy okazji liczył na elegancję i dobre wychowanie mam. Nie zawiódł się - Patti przy gościu ograniczyła się do głębokiego westchnienia, po czym łaskawie wzięła kociątko od byłego dozorcy, podziękowała mu i położyła puszka na kolanach. - Łaskawa pani ma dobrą rękę do zwierząt - zachwycał się Praszczatek. - Od razu panią polubił... - Tak pan sądzi? - uśmiechnęła się mam, a ja odetchnęłam z ogromną ulgą. Co prawda wywiązałam się z obietnicy danej rodzince i rozpoczęłam żmudną, nudną naukę gry na pianinie, ale z Patti nigdy nic nie wiadoma W każdej chwili mogła zmienić zdanie w sprawie koteczki, argumentując odmowę na przykład alergią na sierść (Poldek należał do pierzastych, czyli sierści na sobie nie miał). Przepełniona wdzięcznością do Praszczat-ków, marzyłam już o chwili, kiedy zostaniemy same, czyli oko w oko - ja i mrucząca z zadowolenia Ubisia, która zaniesiona przez mam do kuchni zdążyła już wychłeptać spodeczek świeżego koziego mleka (tylko takim na razie dysponowała Gieńciu-sia, bo ponoć mleko kozy posiadało mnóstwo witamin i inne niezwykłe właściwości) i załatwić swoją maleńką potrzebę (z braku specjalnej kuwety na podłodze!). Zanim żeśmy się spostrzegli, dziarsko i nader zwinnie wspięła się po kuchennej firance na parapet, który uznała za doskonały punkt obserwacyjny. Niestety firanka została rozerwana w dwóch miejscach, co wywołało panikę Busi. Ubisia jednak najwidoczniej miała za nic jej pokrzykiwania. Wyciągnęła maleńką szyjkę, tak jakby zaraz miała wylecieć przez okno, a jej oczka namiętnie coś śledziły Owo coś okazało się dorodnym okazem gołębia chodzącego po gzymsie naszego domu. - Sio! - Busia natychmiast przepędziła ptaka, a ja zabrałam Ubinkę do siebie na górę. Tam ostrożnie postawiłam ją na pat- 141 chworkowej narzucie, sama zaś usiadłam obok i wpatrywałam się w nią z nabożeństwem niczym pop w prawosławną ikonę. Jakaż ona była maleńka! Co prawda od momentu mojej ostatniej wizyty u Praszczatków zdążyła ciut-ciut podrosnąć, a jej brzuszek stał się nadspodziewanie pękaty, ale wciąż mieściła się w mojej stulonej dłoni. Oczy czarne niczym dwa węgielki albo guziki, przedzielał dosyć szeroki, spłaszczony i zimny nosek, który węszył ruchliwie, jakież to przepyszne zapachy płyną do niego wprost z kuchni na dole. Obserwowałam ją i czekałam, co będzie... Ubinka postała chwilę, badając otoczenie, a potem, chyba znudzona albo zmęczona, zwinęła się w kłębuszek na samym środku kanapy Podrapana za kształtnymi uszkami, zdawała się ufnie nadsłuchiwać moich pieszczot. Z jej gardziołka wydobyło się uspokajające mruczenie, różowy języczek wysunął się do połowy i koteczka zupełnie bezwiednie zaczęła naśladować odruch ssania. Ssała z lubością coś niewidzialnego. Może śniła, że znajduje się w domu z własną, kocią mamą? Jak bardzo w tym momencie chciałam, by ktoś nauczył mnie czytania kocich snów! Postanowiłam, że jutro wstąpię do księgarni przy szkole i kupię sobie jakąś książkę o wychowaniu kotów (nie tak dawno zauważyłam takową pod znamiennym tytułem Mój kot). Od dziś miałam zastąpić Ubisi mamę, tatę, rodzeństwo i cały świat. A podjęcie się realizacji tego zadania wymagało wielkiej odpowiedzialności! Ttozdziat dziewiętnasty Czbowieezck z kosmosu Dziś od samego rana w gimnazjum znowu huczało. Nie dość, że dręczyło nas, a szczególnie mnie, poczucie wstydu za ten nieszczęsny telefon z melodyjką Mandaryny nie dość, że Wiercio-chowa po wczorajszym zacietrzewieniu dziś odwrotnie - zasępiła się i traktowała nas jakbyśmy byli powietrzem; używała głosu jedynie wtedy gdy wywoływała kogoś do odpowiedzi (a pytała -chyba z zemsty - przez całe czterdzieści pięć minut), to na dodatek pierwszaki urządziły sobie pożar! Dwóch - notabene drugo-rocznych - wesołków posypało krzesła i stoliki w pracowni muzycznej jakimś proszkiem, najpewniej siarką, po czym podpaliło to wszystko zapałkami. Fajerwerki sięgnęły niemal sufitu! Szelmy jednak zapomniały że stoi tam jedyne sprawne pianino i gdyby ogień przesunął się o kilkadziesiąt centymetrów dalej, Gapcio straciłby podstawy nauczycielskiego bytu. - Pali się! Ratunku! - wrzeszczał nasz bezradny muzyk, lecąc korytarzem do gabinetu dyrektora, zamiast stać i gasić płonące ławki. Na szczęście w pobliżu pracowni wisiały przymocowane do ściany gaśnice, które zostały natychmiast użyte przez Sebka, czyli pana od wuefu. Sebek siłą odczepił gaśnicę od ściany zdarł z szyi czerwony szaliczek, stanowiący nieodłączny atrybut jego pedagogicznego wizerunku (wraz z wiszącym na piersiach gwizdkiem), przycisnął go do ust, po czym wpadł do spowitej kłębami dymu klasy (dobrze, że wszyscy uczniowie zdążyli uciec) i siknął prosto w płomienie. Udało się! Sam dyrektor Żurek mu potem gratulował, mówiąc, że Sebek wykazał się przytomnością umysłu i odwagą. Drugoroczne osiłki zostały odprowadzone przez rosłego w barach policjanta do izby dziecka, przy czym okazało się, że obaj mieli na swoim koncie jeszcze jakieś inne przewinienia i pewnie wylądują w poprawczaku. A swoją drogą to straszne, że najpierw w szkole gościliśmy pogotowie, a teraz znów policję. Dyrekcja, poruszona ostatnimi wypadkami, ogłosiła na dużej przerwie apel. Zapowiedziała, że tego typu wybryki definitywnie się skończyły wszystkie nasze dzienne wygłupy będą od tej pory podsumowywane obniżaniem oceny z zachowania do nieodpowiedniej . Tak więc za nieprzewidziane wypadki groziło nam ni mniej ni więcej tylko pozostanie na drugi rok w tej samej klasie! - Słyszałam, że urządzamy wegetariański wieczór - nagle koło mnie na korytarzu wyrosła jak spod ziemi Miśka. Nie było jej na apelu, pojawiła się dopiero teraz i nawet wiedziałam dlaczego. Na pierwszej lekcji była klasówka z fizyki, na drugiej kart- kówka z chemii, a moja przyjaciółka zawsze nienawidziła zarówno jednego, jak i drugiego. Najbezpieczniej było udawać chorą i przyjść dopiero na czwartą lekcję. - Pytał ktoś o mnie? „Na złodzieju czapka gore" - pomyślałam. - A pytał, pytał... - zawiesiłam głos tajemniczo, ale Miśka była za cwana na takie zmyłki. - Nie podpuszczaj, Iga! Wiesz, wczoraj zupełnie wyleciało mi z głowy, że ta klasówka... - Daj spokój, nie jestem żadnym cenzorem! - zamachałam rękami. - Robisz, jak chcesz, to twój problem. Ale co do wieczoru, to prawda. Spotykamy się u mnie trzynastego w urodziny Nieki. - Wegetarianie uważają, że człowiek nie powinien spożywać niczego, co było istotą żywą - powiedziała ni w pięć ni w dziewięć. -1 co z tego? Nie musimy jeść wszystkiego, co żyje. Zresztą, jaki to ma w ogóle związek? - A co zrobisz na tę kolację? - naskoczyła na mnie z niespodziewaną energią. - Ani mięsa, ani wędliny żadnych pokarmów pochodzenia zwierzęcego, więc także jajek, mleka czy nawet ryb, bo mają oczy Iguś, ja ciebie bardzo przepraszam, ale chyba nie chcesz częstować gości kartoflami pieczonymi w ognisku! - Fakt! -westchnęłam ciężko. Chciałam być oryginalna, a tu masz babo placek! Miśka lubiła dobrze zjeść, jednak w tym przypadku zupełnie nie pomyślałam, że z potraw pozostawały nam jedynie te niemające zwierzęcego rodowodu - jakieś produkty zbożowe, groch, fasola itp. rzeczy, które przeważnie nie smakowały najlepiej i mogły położyć każdą fajną imprezę. - Czekaj, czekaj - zawahała się - nie poddawajmy się tak od razu. - Widać było, że intensywnie nad czymś myśli. - Moja ciotka... - Matylda - podpowiedziałam usłużnie. - Nie ona! Ona dla mnie nie istnieje - dumała dalej. - Myślę o Adeli. Nie znasz jej - ciągnęła - a ja wiem, że jest wegetarianką. Słuchaj! - z jej głosu przebijał entuzjazm. - Spotkam się z Adelą i wezmę od niej jakieś przepisy na potrawy bez mięsa. Przecież jeśli całe życie odżywia się w taki sposób, to powinna mieć gotowy patent także na różnego rodzaju uroczystości... Nie żyje na pustyni, ma swoich znajomych wegetarian i jak zaprasza gości, nie serwuje im mięsa na talerzach. Albo lepiej - Miśka prześcigała samą siebie - zadzwonię i zaproszę ją od razu do ciebie, a jak się u was znajdzie, to sama pomoże wszystko przy- 145 gotować. Tak będzie o niebo lepiej, bo jeżeli będziemy przygotowywać te potrawy same, to daję głowę, że sknocimy połowę! - Żartujesz? - popukałam się w czoło. - Nieka wpadnie w histerię, jak zobaczy na swoich urodzinach obcą staruszkę. Jeszcze by tego brakowało! A przecież w kuchni jej nieschowasz. - Zaręczam ci, że Adela ma nie więcej niż dwadzieścia cztery lata, więc wcale nie jest taka stara! - Poddaję się - rzekłam z rezygnacją. - Jeżeli moja Gieńciu-sia się nie obrazi, bo wiesz, że kuchnia to jej królestwo - możesz zaprosić tę Adelę. „To nawet fajny punkt programu" - pomyślałam. - Pamiętaj, że dziś po lekcjach idziemy do Wikuni - przypomniała mi Miśka. - Dobrze się składa, bo będzie o czym pogadać. No i już od godziny siedziałyśmy u Wikuni wszystkie cztery obgadując różne ważne sprawy Już po drodze pochwaliłam się dziewczynom przybyciem Ubisi do mojego domu, co zostało skwitowane gromkimi okrzykami radości. - Macie chęć na sok? - Wild wyjęła z lodówki cztery pomarańcze, położyła na stole sokowirówkę, włączyła ją i podstawiła pod lejek czyste kubki. „Gdyby zajęła się jedzeniem, zaraz przeszłyby jej te wszystkie zmartwienia" - myślałam, patrząc z uwagą na moją konkurentkę do Kamilowych uczuć - ależ ona wyglądała! Niemal jak ta anorektyczka Alicja! Oglądałam ostatnio, na którymś tam kanale, program o ludziach odżywiających się praną - czystą energią. Jeden z rozmówców był małym chłopcem, a może staruszkiem, trudno było ocenić jego wiek - twarzyczkę miał czystą, jasną i gładką, bez żadnych zmarszczek, niczym człowieczek z kosmosu. Przez bite pół godziny opowiadał o tym, jak mu się wspaniale egzystuje, kiedy nic nie je. Ani kotlecika, ani kawałka chleba, nawet plastra sera! Jedynie raz na dwa tygodnie pił trochę wody niczym ptaszek. Ciekawa byłam, jak on załatwia różne naturalne sprawy i okazało się, że nie tylko ja byłam tego ciekawa. Widzowie na antenie wprost zarzucili go pytaniami. Więc naburmuszył się i odparł, że jego takie przy-ziemności nie interesują! Po prostu nie kupuje żadnych produktów, niczego nie je, więc i nie wydala. Czysty zysk! Przez chwilę myślałam, żeby po obejrzeniu programu napisać do tego „młodzika", ale w końcu zrezygnowałam. Miał nieźle namieszane w głowie! Teraz wielu dziwaków chciało zaistnieć! Nie, Wiki nie jest taka głupia! Na pewno nie odżywiałaby się praną... - Że też chce ci się taki świeży soczek robić - zauważyłam, obserwując ze zdziwieniem jej krzątaninę. - Moja mama kupuje gotowce Oetkera albo Helleny. Ostatnio robiła z paczki „Kopiec kreta", takie ciasto z kakao. Nawet niezłe. - Po kuchni roz-szedł się zapach pomarańczy - Pewnie, że mi się chce. Zaraz będzie gotowe - Wiki rozstawiła plastikowe kubki wokół stołu. - Pijcie! Takie coś jestwyjąt-kowo zdrowe. Nie trzeba było nas zachęcać. Cóż to była za rozkosz dla podniebienia! - No, ale mów, co się dzieje, Wikuś - pierwsza zagadnęła ją Miśka, kiedy już skosztowałyśmy pysznego soku. - Widzę przecież, że jesteś jakaś taka nie w sosie. A może mam powróżyć? - zatoczyła ramionami krąg. - Widzę pięknego księcia o czarnych oczach... A jego imię zaczyna się na... - Nie wygłupiaj się! - Wiki tryskała złością. - Był u mnie Kamil. Nieka omalże nie udławiła się sokiem. Spojrzałyśmy na siebie porozumiewawczo. - Czego chciał? - Nie wiesz?! Rzekomo zależało mu na tym, żeby mnie zabrać na te wegetariańskie urodziny - Ależ Wikuś, wyobrażasz sobie, że... - Nic sobie nie wyobrażam. Wiem, że zaprosił mnie, bo akurat nie miał nikogo pod ręką. I co, mam być taką zapchajdziurą? - Przejechała kubkiem po białym blacie szafki. Pociekły gęste krople pomarańczy 147 - Wyluzuj! Jesteś niesprawiedliwa - obruszyłam się, chwyta-jąc za ścierkę. Rety, najwidoczniej Kamil chciał się jakoś przed tą idiotką zrehabilitować, a ona opacznie wszystko zrozumiała. -Ipocoja, głupia, się w niego pakowałam-westchnęła Wiki. - Pomyśl, pomyśl - perswadowała Nieka - Kamil nie musi sobie szukać zastępstwa na jeden wieczór. Skoro chciał zaznaczyć, że przychodzi z tobą, to chyba nie jest między wami tak źle. Nie przesadzasz czasem? - Sama nie wiem. W końcu to, o czym ostatnio się dowiedziałam... - No i o czym się dowiedziałaś?! - wszystkie trzy jak na komendę zastrzygłyśmy uszami. Co ona miała na myśli? - Magda Kawecka, moja dawna kumpela, jeszcze z przedszkola, powiedziała mi wczoraj, że Kamil wylądował w „Relaksie" z jakąś dziewczyną... - Może to była koleżanka? - spytała cichutko Nieka, rzucając mi spłoszone spojrzenie, którego na szczęście Wiki nie zauważyła. Dobrze, że trzymała język za zębami! - Akurat! - parsknęła Wiki. - Koleżanka! Gdyby to była koleżanka, to nie wyglądaliby tak... tak romantycznie. Nie jestem ślepa. Magda nie widziała ich dokładnie i nie zna tej dziewczyny (wypuściłam z płuc powietrze z westchnieniem ulgi!), ale ponoć była w niego zapatrzona. Zresztą, wiesz co? Masz rację. Niech no tylko mój Kamilek przyjdzie na tę całą imprezę. Dopiero zobaczy! - Złośliwy błysk mignął w jej oczach. - Chyba nie masz zamiaru robić niczego głupiego? - zapytała z niepokojem Miśka. A ja siedziałam jak na rozżarzonych węglach. Podłożyłam przyjaciółce świnię. Z drugiej strony, cóż takiego się stało? Ale teraz znowu ogarniały mnie wątpliwości. Może Kamilowi naprawdę zależało tylko na tej nimfowatej Wiki i absolutnie nie miałam u niego szans? Jeżeli sam zaprosił ją na te urodziny nie powinna go lekceważyć. Och, gdyby tak mnie jeszcze raz gdzieś zaprosił... Rozmarzyłam się... Nie! Na samą myśl o jakiejś kolejnej próbie zaróżowiły mi się policzki. - Nie przejmuj się tym - Wiki widać inaczej zinterpretowała tę nagłą zmianę mojego zachowania - Kamilkowi dobrze zrobi, jak trochę sobie pocierpi. A jeśli mu nie zależy to i tak się okaże - zakończyła tajemniczo. - Same zobaczycie! Jakiś szatański pomysł kłębił się w jej główce, ale przynajmniej na razie nie zamierzała nam go zdradzać. Nieka westchnęła ciężko. Perspektywa własnych urodzin jakoś przestała ją cieszyć. JLozdziaŁ dwudziesty Życlejestjednakjitęknć! Kilka następnych dni minęło tak niepostrzeżenie, że nie zwróciłabym na nie najmniejszej uwagi, gdyby nie pogoda - porywiste wichry i nagłe ulewy Dach naszej rodzinnej chatki na kurzych nóżkach przeciekał i na zmiany musieliśmy pełnić wachty przy wystawionych na środek pokoju kubłach na deszczówkę. Czas od rana aż do wieczora wypełniała mi mrówcza, męcząca krzątanina - szkoła, lekcje pianina, wychowywanie brojącej na potęgę i jazgotliwej Ubisi oraz dokonywanie zakupów, czyli łażenie po marketach, a także po wszelkiego typu sklepikach ze zdrową żywnością. Te ostatnie były najważniejsze, bowiem Bu-sia, która zgodziła się na wzięcie czynnego udziału w przygotowaniach do naszego wieczoru, wciąż wysuwała pod moim adresem nowe żądania. Uwielbiała Niekę, więc postanowiła specj al-nie dla niej urządzić królewskie przyjęcie. Dziś od rana snuła się po domu w swoim błękitnym szlafroczku i papilotach, całkowicie ignorując domowników, mrucząc pod nosem fragmenty dziwacznych przepisów. Ja sama bezskutecznie usiłowałam wyobrazić sobie jakieś dania, które można by przyrządzić z grochu, kartofli, mleka i tym podobnych produktów, ale nic mi nie wychodziło. Gieńciusia miała sporo fantazji i wieloletnie doświadczenie - rzekłabym niezawodny instynkt gotowania, a zadanie przyrządzenia właśnie wegetariańskich potraw potraktowała bardzo poważnie. 149 - Nareszcie poszłaś po rozum do głowy wnuczuniu - oznajmiła, mając na myśli jedzenie lekkostrawne i zdrowe. Wcale nie byłam jednak pewna, czy o coś takiego mi chodziło. Ale wszystko jedno - Busia występowała od lat w roli dobrej wróżki - gotowała smacznie, tanio, a w dodatku wolała, żeby nikt nie pałętał się po kuchni w trakcie jej pracy Trzynastego listopada (ale feralna data!) około szesnastej, na kuchennym stole stygły już babeczki czekoladowe i ciasto figowe, sporządzone przez Gieńciusię z mąki, suszonych fig i marchwi, na ostatnim pięterku lodówki leżały półmiski galarety z soją, doskonale naśladującą zwyczajne nóżki w galarecie, był też pyszny pasztet z cukinii (sama go próbowałam), smażone warzywa po chińsku i omlet ze szparagami, zaś w zamrażalniku stały pucharki z lodami owocowymi. Palce lizać! Oczywiście Busia nie pozwoliła mi w niczym pomagać, więc wszystko wskazywało na to, że powinnam się zająć rozldadaniem wielkiego prostokątnego stołu, stojącego w gościnnym pokoju. Mam, zanim poszła na wieczorną próbę, położyła na komodzie ręcznie haftowany obrus, pamiętający jeszcze dawne, dobre czasy Dodała do niego uroczą zastawę z chińskiej porcelany aż zaczęłam się obawiać, czy aby na pewno taka szczodrobliwość się nam opłaci, a moi szanowni koledzy nie obrócą w perzynę porcelanowych talerzy i talerzyków w delikatny, kwiatowy deseń. Robiło się elegancko. - Serdecznie witamy! - zakrzyknęła dziarsko gospodyni na widok Adeli i Miśki, ale załamała ręce, bo ich ramiona aż uginały się pod ciężkimi siatami. - Żabeczki wy moje, coście tam przy-targały? - Dzień dobry! Tragiczne korki! - zakrzyknęła od progu Miśka, a towarzysząca jej ciocia tylko pokiwała głową. Rzeczywiście ciotka Adela wyglądała młodziutko w tych swoich dżinsowych spodniach i białej kurtce z kapturem. Jej uroda musiała przyciągać oczy facetów Pewnie zachwycali się jasnymi włosami splecionymi w szereg misternych warkoczyków, wąską, łabędzią szy-ją i dołeczkami w brodzie, które pojawiały się w trakcie szerokiego uśmiechu dziewczyny Niestety, ciut szpeciły Adelę wiel- kie okulary nadające powagi całej postaci i haczykowaty nos (że też ja zawsze coś wynajdę!). Ona sama jednak zdawała się być uosobieniem subtelnego kobiecego powabu i od razu roztoczyła wokół siebie aurę tajemniczości. - Pst! Przywiozłam kotleciki sojowe w sosie i czerwony barszczyk - powiedziała do Busi. Jej głos brzmiał bardzo dystyngowanie. - Gdzie można rozlokować te specjały? - Po czym, nie czekaj ąc na odpowiedź, powędrowała nieomylnie za węchem w kierunku kuchni. Chciałam zawołać, żeby powstrzymała się z wejściem, bo rezyduje tam jeszcze Poldek (w wirze zajęć zapomniałyśmy o wsadzeniu ptaka do klatki), ale gdy wpadłam za nią, ze zdumieniem spostrzegłam, że królewski papug siedzi sobie na parapecie, patrzy na nią, a Adela spokój niutko do niego przemawia, rozstawiając swoje garnki po kątach. Prawdziwe czary! - Misiu, kiedy przyjdzie reszta? - miałam na myśli Szeryfa, Daniela i całą resztę (zaprosiłyśmy w sumie około dziesięciu osób). - Zaraz będą - odpowiedziała i pognała do łazienki, by zrobić się na bóstwo. * * * Wokół naszego przepięknie udekorowanego stołu krążyli prawie wszyscy goście. Mam i Busia uważały że trzeba jeść po ludzku, co oznaczałoby sztywne siedzenie przy stole i spożywanie potraw zgodnie z podręcznikiem dobrego wychowania (pamiętam nieustanne rady dawane mi przez Gieńciusię w ciągu ostatnich lat: łokcie trzymaj przy sobie, ten talerzyk służy do tego, a ten widelczyk do tamtego, w dodatku jeszcze dbałość o serwetki i tym podobne drobiazgi - można się załamać!). Tymczasem ja wolałam tradycję zachodnich hoteli, w których goście śmiało delektowali się jedzeniem zostawionym na tak zwanym szwedzkim stole; łazili, wybierali z półmisków to, na co akurat mieli ochotę, i było super. Gdyby jeszcze nasi chłopcy docenili starania Gieńciusi i Adeli! Co do tego miałam niejakie wątpliwości, bowiem od początku popatrywali z ukosa na wegetariańskie przysmaki, wymieniając półgłosem krytyczne uwagi. Jedynie Szery- 151 fowi wciąż lśniły oczy i wyglądał na wniebowziętego, kiedy tak patrzył na dziewczyny Na dziewczyny czy na mnie? Jednego byłam pewna - podobało mu się. - Uwaga! Gasimy światła! - wydałam też komendę do zapalania licznych świec rozlokowanych w lichtarzach po kątach gościnnego pokoju. Górne lampy rzucały blask na cały pokój, słowem - niszczyły intymny nastrój, a przecież impreza miała nie być ciotkowata tylko nowoczesna. Oby dom nie poszedł z dymem! Cały czas czekaliśmy z muzyką na najważniejszego gościa. No i nareszcie się doczekaliśmy - Hej wam! - do pokoju wkroczyła Nieka. Ale czy to była ona? Jakże odmieniona! Wyglądała niczym modelka, która urwała się z konkursu Miss Polonia, i nagle chyba pozazdrościłyśmy jej ekstrawaganckiego stroju (podejrzewałam, że maczała w tym palce pani Gontarek, zamawiająca od czasu do czasu ciuchy z katalogów niemieckich domów wysyłkowych) i przedziwnego wdzięku (wpłynęła raczej, a nie weszła, zupełnie jak nasza rusałczana Wiki). Momentalnie rzuciliśmy się do niej z prezentami i życzeniami, zupełnie nie zauważając przejętego Karolka, który stał przy niej, ubrany w swoje nieśmiertelne, wytarte spodnie dżinsowe i wątpliwej jakości koszulę. Ale moją przyjaciółkę odmieniła miłość. Jej twarz promieniała, kiedy odbierała podarki (nie miałam za wiele kasy kupiłam jej jedynie prześliczny pamiętnik, oprawiony w skórę, do którego dokonałam pierwszego własnoręcznego wpisu: Tak Cię kocham, tak Cię lubię, że za Tobą kapcie gubię), kiedy dziękowała, krygowała się i rzucała na lewo i prawo swoje bynajmniej nie-Gontarkowe uśmiechy. Wtem zabrzmiał dzwonek. Kogóż jeszcze niosło licho? Czy mnie oczy nie myliły? Zaniemówiłam z wrażenia. I w jednej chwili zrozumiałam, co moja rudowłosa przyjaciółka miała na myśli, kiedy wspomniała o szatańskim pomyśle i o niespodziance dla Kamila. - No, Iguś, co tak stoisz? - Roześmiana Wiki stała w progu, trzymając się za rękę z jakimś młodzieńcem. Coś podobnego! No, może nie wyglądał na totalnie podejrzanego, ale sam fakt, że Kamil siedział u mnie już od godziny w salonie i zapewne usychał z tęsknoty (od razu wpadł w oko Adeli, która jakimś dziwnym trafem znalazła sobie miejsce obok niego i gadała jak najęta! ), a Wikunia zorganizowała sobie kogoś do pary, wydał mi się co najmniej nie na miejscu. - Co ty wyprawiasz?! - nie dodałam „ty idiotko", bo przecież nie powinnam obrażać swoich gości we własnym domu. Rusałka uśmiechnęła się do mnie promiennie, po czym zdjęła z ramion śliczne białe futerko. - Nic nie wyprawiam. - Mrugnęła okiem i to wystarczyło. Najwyraźniej miała zamiar wystawić Kamila na poważną próbę. - Nie znacie się. To jest Maciek - przedstawiła przystojnego chłopaka, który patrzył na nią cielęcym wzrokiem (zakochany debil, którego chciała wykorzystać jako przynętę!). - Maciek w tym roku zdaje maturę - dodała, zapewne dla wyjaśnienia - a potem wybiera się na studia. Gdzie startujesz, bo zapomniałam? - obróciła się do niego, zdejmując długi czarny szalik. - Na akademię sztuk pięknych - odparł wysoce uduchowiony delikwent. Coś podobnego! Domyślałam się, że zawrócił jej wgłowie swoimi poetycznymi spojrzeniami i wzdychaniami (już westchnął chyba ze trzy razy), ale żeby dla kogoś takiego wypró-bowywać uczucia Kamila? Niestety, plan mojej przyjaciółki spalił na panewce. Oczywiście poj awienie się nowej pary w pokoju wywołało liczne uśmiechy podziwu (niektóre skrzywione), ale wbrew jej oczekiwaniom zachowanie Kamila nie zmieniło się ani na jotę. Na jego twarzy nie pojawił się nawet grymas złości, nie okazał zazdrości. Wręcz przeciwnie. Fakt obecności kolesia przy swojej damie serca skwitował mocnym podaniem mu graby na powitanie, po czym dodał z nieodgadnionym uśmieszkiem: - Stary, gratuluję wyboru! Wiki zapłoniła się i udawała, że te słowa jej nie ruszyły - Iga, skąd ten nowy facet? - tuż przy mnie pojawiła się Nieka. -Jest nieziemsko cudowny! Widziałaś, jaki elegancki? -Rzeczywiście, Maciek na tle naszych chłopaków ubranych w swetry i dżinsy prezentował się oryginalnie w dobrze skrojonej, jednorzędowej marynarce i takich samych wełnianych spodniach oraz jedwabnej koszuli w paski. Nie pasowała mi tylko kolorowa apaszka owinięta wokół szyi, ale cóż, jako przyszły twórca sztuki, facet chyba miał prawo do ekstrawagancji. - Nie mam zielonego pojęcia - przyznałam szczerze. - Ale wygląda na to, że Kamil poszedł w odstawkę. - Coś ty! Ona chce tylko doprowadzić do sceny zazdrości - ciągnęła. - Jestem pewna, że jej zależy.. Szczerze mówiąc, po reakcji Kamila nie byłam przekonana do tego, że owa scena zazdrości rozegra się u mnie w domu, a przynajmniej w bliskiej przyszłości. Powietrze robiło się ciężkie nie od wzburzenia, lecz od duszącego zapachu perfum i dezodorantów, którymi obficie skropiło się nasze koleżeństwo. Rozproszone światło świec rzucało wielkie cienie na ściany, rodził się trochę tajemniczy a jednocześnie typowo balowy nastrój. Ka-rolek tryskał humorem i energią, był w swoim żywiole, otoczony wianuszkiem dziewczyn, zabawiał je najnowszymi kawałami o blondynkach. I właśnie wtedy Szeryf puścił kolej ną muzę na adaptery j akiś wolny kawałek. A Kamil... Kamil znienacka poprosił mnie do tańca. Wiki z bezsilną wściekłością patrzyła, jak waham się przez moment, a potem idę na sam środek pokoju i przytulona do niego wiruję w takt muzyki. Miałam przecież słuch absolutny, a w ogóle uwielbiałam tańczyć. Dookoła nas zaczęły się tworzyć pary Wiki natychmiast pofrunęła w ramiona swojego nowego przyjaciela, jednak co i rusz obracała głowę w naszą stronę. Zupełnie jej nie rozumiałam. Po co się ciska, jeśli go nadal kocha? A jeżeli nie, to po kiego grzyba poderwała tego artystę? Kamil natomiast zdawał się być zatopiony w swoim własnym świecie. „Czyżby chciał zrobić na złość Wild i dlatego... ?" - kiedy tak pomyślałam, natychmiast odsunęłam się i on wyczuł nagłą zmianę mojego nastroju. - Wiesz, Iguś, chyba znalazłem to, czego szukałem - szepnął mi do ucha. Niemożliwe! Czyżby miał na myśli mnie, Igę Kostecką, nie za ładną, a właściwie to zupełnie zwyczajną gimnazjalistkę z klasy drugiej A, z gimnazjum imienia Krzysztofa Miziołka? Musiałam się przesłyszeć! - Chodź, usiądziemy - zaproponował, więc posłusznie usiadłam z nim na kanapie, zapominając o bożym świecie. Wokół nas rozlegały się jakieś perliste śmiechy koleżanek, leciała muzyka. Ktoś opowiadał kolejne dowcipy - Zostawiłeś Wiki? - zapytałam go poważnie, ale reakcją było znów machnięcie ręką. - Iga! Daj spokój. Tego nigdy nie było. Zresztą, nie widzisz, że Wiki ma faceta? - Nie dało się ukryć, zauważyłam, że siedziała teraz w przeciwległym kącie pokoju i trzymała Maćka za rękę. Poczułam się bosko! Która to była godzina? Nawet nie zauważyłam, że przegadaliśmy na błahe tematy ponad pół godziny. - Iguś, proszę cię, wyjdź ze mną na chwilę na spacer. Dobrze? W jego słowach zabrzmiała jakaś nuta żarliwości, a ponadto rzeczywiście w pokoju robiło się coraz goręcej. Prawie niezauważenie przeszliśmy do przedpokoju. Narzuciłam na siebie kurtkę. * * * Wyszliśmy przed dom i stanęliśmy naprzeciwko siebie, na zalanym światłami jarzeniówek chodniku. Dookoła było całkiem pusto i cicho, a kiedy uniosłam wzrok ku górze, ze zdumieniem ujrzałam nowy zupełnie odmieniony, nowy świat - granatowe niebo pokryte milionami gwiazd i pyzaty księżyc zerkający na nas z uśmiechem. - Wróży zmianę pogody - powiedziałam, a na pytające spojrzenie Kamila pokazałam palcem na nieboskłon i dodałam: - Może stać się tak cienki jak rogalik, a wtedy... - Zamiast jesieni nadejdzie wiosna - dokończył Kamil i uśmiechnęliśmy się do siebie, a potem jednocześnie wbiliśmy wzrok w chodnik. Kamil delikatnie wziął mnie za rękę i ruszyliśmy dalej, i dalej. Wszystko wydawało mi się takie nierealne, nierzeczywiste. Ulicą przejechał ostatni autobus. Był niemal pusty Światła na skrzyżowaniu wciąż błyszczały zielenią, ulubioną barwą alchemików A może tak mi się tylko zdawało. - Czy ja ci kiedyś mówiłem, że... chciałbym ciągle się z tobą spotykać? Nie wierzyłam własnym uszom. Nagle gdzieś ulotnił się cały niepokój i nerwowość. Poczułam się radosna, swobodna - po prostu szaleńczo szczęśliwa. Czy potrzeba było czegoś więcej ? 156 - Iga... czy ty mnie chociaż trochę lubisz? - w jego głosie brzmiała autentyczna nadzieja... i jakby coś więcej. Przystanął, po czym ujął mój podbródek w swoje dłonie, zmuszając, bym spojrzała mu głęboko w oczy Przeniknął mnie gorący dreszcz. Miałam wrażenie, że jeżeli teraz nie odpowiem, spłoszę coś wielkiego, prawdziwego, coś, czego potem mogę żałować. Z emocji zaschło mi w gardle. Popatrzyłam na mężczyznę moich marzeń z nieukrywanym zachwytem. - Lubię - wyszeptałam. Tak zwyczajnie, po prostu, bo przecież w tej magicznej chwili wszystko stawało się proste i jasne. Wiedziałam już, że Kamil nigdy nie darzył uczuciem Wiki i nawet przez króciutką chwilkę zrobiło mi się jej naprawdę żal. Ale dziś nic nie mogło zmącić mi niewysłowionej radości. Nasze serca trzepotały niczym skrzydła spłoszonych ptaków. I właśnie wtedy z nieba spadły pierwsze płatki białego puchu, które zawirowały w świetle ulicznych lamp. Niemożliwe! Był dopiero środek listopada! Leciutki śnieżek spływał powoli na ziemię, osiadał na samochodach, na dachach domów i przystankach. „Wreszcie nadeszła zima" - pomyślałam wzruszona. Uśmiechnięty rycerz z moich snów łapał w dłonie śniegowe gwiazdki. W jego oczach znalazłam łagodność i coś jeszcze, coś, co - teraz już wiedziałam - było przeznaczone jedynie dla mnie. Kamil podszedł blisko, bardzo bliziutko; pachniał tym samym oryginalnym waniliowym dezodorantem, który tak chłonęłam, kiedy spotkałam go po raz pierwszy - Iga - poczułam jego miękkie pocałunki - najpierw na czole, potem na policzkach... „Chwilo trwaj! - pomyślałam beztrosko. - Życie jest naprawdę piękne". Ol oo ? ? ?? g» ? ? N N N ? Cl ? Ol Ol Ol ? ?? ""? F* ?? ? 'S (? F ? g ?— ?- Oj * ?? ?? 01 ul Cd Oj ?? ^ ? ? ? ? ? ^?^? V 8 ? g ?? II es ?. Oj N. Ol M. N. N Cd Cd Cd Oj Ol «o TE KSIĄŻKI MUSISZ PRZECZYTAĆ! W serii „Przeczytaj mnie" ukazały się także: IGOR, Barbara Ciwoniuk Format 12,5x20 cm, 144 s. cena: 19,00 zł „Już od pierwszego dnia w gimnazjum miałem jakiś niefart. Wbrew obietnicom, naszą klasę z podstawówki poszatkowali na drobny mak..." -tak rozpoczyna swoją opowieść Igor, główny bohater książki. Kolejne rozdziały to osobisty komentarz sytuacji z życia codziennego, problemów, zdarzeń i osób. Pełna humoru narracja obnaża chłopięcy świat, w którym być może i Ty się odnajdziesz. Fragmenty książki znajdziesz na stronie: www.igor.net.pl ROKKO, Barbara Ciwoniuk Format 12,5 x 19,5 cm, 184 s., cena: 22 zł Co zrobi zrównoważony nastolatek, gdy raptem zawali mu się cały, poukładany dotąd świat? Kiedy niespodziewanie dowie się, że jego sławny ojciec ma zamiar wkrótce się ożenić...? Kiedy w jego klasie zjawią się: najpierw pewien życiowy outsider, a zaraz po nim dziewczyna, w której nie sposób się nie zakochać...? Gdy zupełnie przypadkowo pozna ukrywaną przez lata rodzinną tajemnicę, a konflikt z nielubianą nauczycielką będzie już nie do opanowania...? Czy naprawdę nie pozostanie mu już nic, tylko... chwycić za granat? Świeżo zatemperowany scyzoryk Agata Mańczyk, format 12,5 x 19,5 cm, 208 s., cena: 22 zł Kostek był straszliwym pechowcem. Lilka najbardziej na świecie nie lubiła swojego Imienia i babki czarownicy. Musiała też dogadać się z ojcem i odnaleźć matkę, która odeszła dawno temu. Filip rodziców miał raczej do niczego, o starszym bracie szkoda nawet gadać. Kto by się spodziewał, że w ciągu pierwszego kwadransa Nowego Roku wszystko może się zmienić. Wystarczy tylko świeżo zatemperować scyzoryk... Bawcie Się dobrze! # wydawnictwo TELBIT Szukaj w księgarniach i salonach EMPIK. Prowadzimy sprzedaż wysyłkową: (022) 331 03 05,331 88 70, www.telbif.pl