Przełożył Jerzy Litwiniuk Warszawa 2000 KRAJOWA AGENCJA WYDAWNICZA / TYRSA Kozdział pierwszy, w którym jest mowa o postanowieniu pójścia w lasy poleskie za Spotkaliśmy się w Żytomierzu, w monasterze znajduj4cym miastem, na brzegu Teterewa: ja, czyli Mychajło syn Wasyla, nator (ten sam, który przepisywał i zdobił wpierw we wsi Dwircy w tamtejszej pustelni, a później w Peresopnycy cztery Ewangelie, przełożywszy je na język pospólstwa, które z czasem poprawił Hryhorij, tameczny archi-mandryta); diakon Sozont z Kijowa i mnich Pawło z ustronia gór karpackich pielgrzymujący do Kijowa, by oddać pokłon relikwiom sutych ojców pieczerskich, tam właśnie zetknął się z Sozontem i pospołu przyszli do Żytomierza, gdzieśmy na siebie trafili. W Żytomierzu również wziąłem się do przepisywania i zdobienia Ewangelii, ale w pracy nie czułetf1 tyle Bożego natchnienia, co w Dwircach czy Peresopnycy. Zdaje się, że wfnczas dałem z siebie wszystko, com potrafił, a to znaczy, żem się wyczerp^; tutaj zasię praca szła mi opornie, ręka jak gdyby straciła właściwą gobie lekkość w kaligrafowaniu i wdzięk w zdobieniu, przez co po ukońc2eruu kolejnej stronicy czułem znużenie, drętwiały mi palce, sen kleił mi powieki. Znaczyło to, jak zawsze, że muszę na jakiś czas przerwać zajęci#> by studnia mojej duszy od nowa napełniła się po wręby, bo bez takiego duchowego orzeźwienia człowiek usycha, staje się wątły i niezdolny do trudów i działania, o czym szczerze wyznałem Hryhorijowi, który wraz ze mM Przybył do Żytomierza, bo jakoś wespół lepiej się nam pracowało. - Nie godzi się - rzecze Hryhorij - by praca sprawiała udrękę, jak to się działo w Egipcie z Izraelitami, bo kiedy odczuwamy jej gorycz to staje się niewolnicza, a nie z Bożego natchnienia. A jakież mogą być dobre owoce trudu niewolników? - Czuję się pusty jak dzban bez wody - odparłem. - Zatroszcz się więc o wodę - krótko uciął Hryhorij i tym wolną rękę. Tedy to właśnie Bóg przywiódł do naszego monasteru dał mi i Pawła. Pawło powracał w swoje rodzinne strony, zapragnął wszakże zboczyć po ii Polesie, gdzie nie tak dawno zyskał rozgłos niejaki Mykyta Ihipnll I tory, jak opowiadano, wyciosał w lesie na dwóch uciętych so-lelka kleć i nieustannie modlił się do Boga, o cudach jego zasię się wieści na całą okolicę, przez co ze wszech stron garnęli się ludziska. Z tej to racji Pawło chciał po drodze do domu zboczyć do nlka Mykyty i nie tylko ujrzeć go na własne oczy, ale i poprosić noc w swoich dolegliwościach. Chyba to on namówił Sozonta, by towarzyszył mu w tej wyprawie. Ów bowiem układał nowożytne Czytania lctych, które napisać zamierzał o świętych nie starodawnych, jeno dzisiejszych, jako że - com słyszał z ust jego własnych - skoro Pan zaiste czyni cuda poprzez śmiertelnych, czyniłby to nie tylko w dawnych wiekach, kiedy wiara w Chrystusa utwierdzała się i ogarniała narody, ale i w dobie teraźniejszej, gdy o cudach często prawią niczym o baśniach i gdy tyle namnożyło się mniemań opacznych; opaczne zasię mniemania - rzekł Sozont - to niemoc duchowa, ludzi wśród nich ogarnia zwątpienie, zwątpienie zaś to najpierwszy burzyciel wytworów ducha. Przyznam się, że wstrząsnęły mną te słowa, sam bowiem byłem z takich, których często ogarniało zwątpienie co do głównych wartości w życiu, i kiedy coś takiego unie nachodziło, stawałem się jak gdyby bezwolny, odrętwiały, senny, )ez ochoty do czegokolwiek, wszystko na świecie miałem za nierzeczywiste pozbawione sensu, ludzkie poczynania zdawały mi się urojeniem, marność latomiast wszechogarniająca. Nie myślę wszakże, że tym sposobem YŚlizguje się do duszy nieprzyjaciel - tak każe widzieć świat nauka chrześ-:ijańska: jako ułomną doczesność, marność marności, gdzie wszystko est zmienne i przemijające jak trawa i kwiat, które po dniu usychają, gdzie włada tylko jedna pani - Śmierć, czatująca na nas co krok, co rok, o miesiąc, co dzień i co chwila, żeby i nas, i nasze sprawy w proch ibrócić, sama zasię przerzucić się jako pomost pomiędzy ziemskim życiem . wiecznością. Gdy nachodzą mnie takie myśli, praca poczyna zatruwać mi życie z subtelnego mistrza kaligrafii i iluminatora staję się wałkoniem nie z tej iemi, niezdolnym nawet kiwnąć palcem. Wówczas to ukazuje mi się Oko •tchłani, owo Oko majaczy mi jak przerażające widmo, bierze mnie na cel, ik gdyby było napiętym łukiem ze strzałą, która w każdej chwili może się zerwać z cięciwy i ze świstem ugodzić mnie w serce; jest niczym księżyc rozsiewający promienie wśród nocnych ciemności i każdy z tych promieni jest niczym owa strzała; pośrodku dnia jest słońcem, które przeszywa moje mizerne ciało złotymi grotami; tropicielem moich działań i postępków, bo płynie za mną śledząc mój każdy krok; pająkiem, co rozsnuwa pajęczynę i warzy truciznę, by ją wstrzyknąć temu, który wpadnie w sieci; nawiedza moje sny i tłucze je, rozprasza jak okruchy z rozbitego pucharu; ono to zresztą, owa ta Śmierć, pomostem pomiędzy życiem i wiecznością; sercem moim, co tłoczy coraz wolniej i wolniej krew w moim ciele, aż krew ustaje w biegu i z wolna tężeje. I ja sam jak gdybym w galaretę się przeobrażał, a drżące ciało moje gotowe rozpaść się w każdej chwili; miękną kości, rozprasza się mój sąd o rzeczach niczym chmura na niebie, w której ukrył się piorun, błyskawica, deszcz i promienie słoneczne. Wygląda to Oko Otchłani z oczu mężczyzn i kobiet i zaczynam się lękać ich uroczności; jest niczym szyba w oknie, okrwawiona promieniami ze wschodu albo zachodu; niczym drapieżnik albo stwór jakiś, którego zlękłeś się znienacka, gdy stanął przed tobą; pies, który krwawo spoziera na cię, szczerząc zęby; dzik, buhaj, kogut albo i gąsior - jak gdyby mieściło się we wszystkim i było wszechobecne. I ja, niczym jakaś studzienina czuję, że na tym świecie utrzymuje mnie jedynie ziąb mojej obawy, inaczej roztopiłbym się i rozlał w cuchnącą kałużę i już nigdy nie znalazłbym mocy zebrania na powrót swojej wody, czyli umiejętności swobodnego myślenia i działania. Właśnie przy takiej okazji czułem, że i ja, i świat, i sprawy świata tego, nawet duchowe - to nicość. Wszakże nie tylko takim bywałem. Trafiały się momenty, dnie, tygodnie, miesiące, nawet lata, kiedy rozpoznawałem siebie jako kogoś całkiem innego: istotę po wręby wypełnioną słońcem, które niczym migotliwą wodą źródlaną napełniało mnie światłem i energią, tak że odczuwałem ich obecność w każdym włókienku swojego ciała. Wówczas nie we mnie mierzyła strzała z łuku czasu, ja byłem tym, który wypuszczał ją w świat, przy czym cięciwa rozdzwaniała się i brzmiała serdeczną melodią; księżyc mnie nie przerażał, bo sam czułem się napełniony światłem, drzewa zaś, skąpane w poświacie, zdawały się zakwitać; a ziemia i trawa, i ludzkie siedziby pobłyskiwały tajemniczo; wówczas ciało moje nieomal śpiewało, kąpiąc się W strugach poświaty, każdy zaś mięsień i ścięgno śpiewały i podlegały mi niezawodnie; wówczas gubił się tropiciel stąpający za mną bezszelestnie W momentach przygnębienia i to już ja sam śledziłem, świat bowiem Ciągał mnie przedziwną, nigdy nie powtarzającą się urodą, bo wszystko na nim stawało się cudowne: i zakręt ścieżki w trawie, i ciepła gama w i tnącego ziela, i migotanie sadzawki, i liściaste stroje drzew, i rosa, i napięta krzywizna gałęzi, i zadziwiająca plątanina łodyg, i wykrój liścia, i wyszukane skręty źdźbeł, i barwy ziemi, nieba, ubiorów napotykanych ludzi, i oczy niewiast, i miękkie ich tkliwe głosy, i błyski w oczach mężów, i piękno ciał ludzkich i zwierzęcych - wówczas nie rozmyślałem o zmienności i przemijaniu czy krótkotrwałości, bo piękno miało tyle ulotnych, wyrafinowanych i z niczym nieporównanych zarysów, mieniło się tak nieskończenie i tak do ostatka pochwycić się nie dawało, że musiałem dostrzegać w nim znamiona wieczności, i że to, co wieczne nie może być niebytem, lecz jednak bytem. Wówczas to zaczynałem wątpić w wieczność niebytu, bo jeśli wierzyć, że wieczne jest to, czego nie ma, to i wartość owej wieczności jest jeno przewidywaniem; równocześnie wieczność piękna dawała się widzieć naocznie, a zarazem odczuć i zrozumieć. W pajęczynie widziałem zadziwiająco kunsztowny ornament, podobnie jak w kulistości pajęczego odwłoku czy w fantazyjnie pozałamywanych kończynach, a jakiż osobliwy deseń rysował się na jego ciele; jak przedziwnie zestawione były jedno z drugim ptasie pióra i jak cudownie rozkładały się na nich kolory. Czułem wówczas, że drżą moje oczy, dopasowując kształty i barwy żywego świata, że palce moje zdolne są do czynienia cudów i że ciało moje to nie studzienina, co łacno ulegnie rozkładowi, jeno naczynie na żywą wodę. Coś takiego najpełniej odczuwałem w roku 1556 we wsi Dwircy, gdy jąłem przepisywać, iluminując zarazem ów Ewangeliarz. Wszystkie zawijasy, desenie, ozdobne obramowania, sploty linii powybierałem z żyjącego świata, a kiedy tworzyłem obrazy, wpierw nakładałem farby na lipową deskę, przestrzegając reguł obowiązujących malarzy ikon, zarazem jednak zachowując całkowitą swobodę w rozkładzie kolorów, przez co moje ikony, nie naruszając ustalonego kanonu, zaczynały jaśnieć i mienić się barwami -dbałem bowiem, by zachowały w sobie obecność żywego świata Bożego i jego wiekuistego piękna. Po czym przenosiłem rysunek na pergamin i na 10 pergaminie przedstawiał się jeszcze piękniej, bo wywodząc go czułem, że światło sączy się z moich oczu i koniuszków palców i że żywa woda, jaka mnie samego napełnia, przelewa się w barwy, desenie i linie; nawet każda litera wypisywana przeze mnie nabierała osobliwego uroku wiekuistego piękna, a gdy już wyczerpany, oszołomiony, wyzuty z sił po całodniowym staraniu padałem na łoże, rozbrzmiewało we mnie szczęście, które tryskało jasnymi strumieniami w sercu, niczym rzeźwiące źródło, stopniowo napełniające od nowa całe moje ciało; a takoż sny moje nie rozprzęgały się, nie rozsypywały w okruchy rozbitego naczynia, jeno odwzorowywały świat rzeczywisty z jego jasnością i urodą - sny prowadziły mnie w tajemne obszary, w których łowiłem cienie zachwycających mnie kształtów. Wówczas przede mną zjawiało się to, co utajone: piękno w drzewie, lecz również w cieniu rzucanym przez nie; piękno w trawie, lecz także w przestrzeni pomiędzy źdźbłami; w przedmiotach, ale i w powietrzu, które w sobie zamykają; jest zatem piękno zarówno w literach i w odstępach pomiędzy nimi, w świetle pomiędzy linijkami, w kunsztownej więźbie tytułów i przejrzystej pomiędzy nimi przestrzeni. Skąd się brały moje chwile zwątpienia? Ano z tego, że nie mogłem stwierdzić jak należy: zali Duch Boży nawiedzał mnie wówczas, gdy kochałem ten świat czy wtedy, gdy go nienawidziłem, a zatem czy wówczas, gdy napawałem się jego pięknem, czy też, gdy widziałem piękno jako mierzwę i siedlisko zgnilizny? Czy kiedy gorzałem wzniosłym płomieniem sztuki i sam stawałem się twórcą wiekuistego piękna, czy wtedy, gdy piękno i świat wydawały mi się wcieleniem marności? Czy wówczas, gdy wpatrywało się we mnie Oko Otchłani, czy gdy go nie było; na ostatek, czy wtenczas, gdy Śmierć wydawała mi się mostem pomiędzy marnościami świata doczesnego a wiecznością, czy gdy widziałem w niej służkę diabła, który ten świat znienawidził? Przeto żywiłem wątpliwość: czy diabeł jest przeciwnikiem Boga, czy też Jego narzędziem, by nas wypróbować? Ponadto zaś, kto we mnie samym jest sprawcą owego zwątpienia? Rozdział drugi, w którym mowa jest o moich towarzyszach podróży Udałem się do archimandryty Hryhorija, chcąc uzyskać błogosławieństwo przed peregrynacją; taki wyznaczyłem sobie szlak podróży: nawiedzenie Mykyty Słupnika i przyjrzenie się cudom, jakie czyni, później pójść miałem na Wołyń - tam gdzie ojciec mój pełnił obowiązki proto-popa, i odwiedzić go, a zarazem i grób rodzicielki. Stamtąd zajrzeć pragnąłem do Dwirców i Peresopnycy, a może nawet do Ostroga. Potem zaś wrócić do Żytomierza w nadziei, że w drodze umocnię się na duchu i uzyskam nieco sił i wrażeń, by napełnić się tą wodą, jak to mi zapowiadał ojciec Hryhorij. - Czym takim cię pociągnął Mykyta? - zapytał archimandryta nieco podejrzliwie. - Powiadają, że to cudotwórca naszych czasów - odparłem. - „Błogosławiony Pan, Bóg Izraela, który sam jeden czyni cuda!" - przytoczył ojciec Hryhorij słowa Psałterza - ale nie człowiek. - „Pan kieruje krokami człowieka" - odrzekłem wedle Księgi Przysłów. - „Powstań, o Panie, by człowiek nie triumfował" - prawił ojciec Hryhorij znów wedle słów Psałterza (była to nasza ulubiona metoda prowadzenia dysputy - poprzez wizerunki1). - „Jest nieraz człowiek, który w swej pracy odznacza się mądrością, wiedzą i dzielnością" - odrzekłem za Koheletem. - „Wybaw mnie, Panie, od człowieka złego" - rzekł ojciec Hryhorij i pobłogosławił mnie, choć ze słów jego wywnioskowałem, że nie wierzy zbytnio w owo czynienie cudów przez Mykytę. Jednakże korciło mnie, by się upewnić co do cudotwórstwa Mykyty, co miało umocnić mojego ducha pośród wątpliwości i przez to niejako napełnić również mnie samego. Ujmując rzecz ściślej, oczekiwałem jakiegoś wydarzenia, porywu, pragnąłem jakiegoś wstrząsu, bo duch mój, jako 1 Wizerunki - utwory złożone z cytatów biblijnych (tłum.) 12 rzekłem, zmorzył się i przyćmił. Ojciec Hryhorij, jako człek mądry, chyba mnie zrozumiał. Uśmiechnął się nieznacznie i powiedział: - Idź z Bogiem, bracie! Stojąca woda kiśnie i gnić poczyna, przetwarzając źródło w bagniska i zamulając jego ujścia. Z tej to przyczyny się dziwię, że chcesz znaleźć źródło pośród bagien. Czysta woda bije ze źródła przy strudze. Były to słowa znamienne, alem wówczas nie pojął ich sensu. Wystarczyło mi, że archimandryta nie zabronił mi wyruszyć na tę wyprawę, ochoczo więc, z niemałym ożywieniem przebrałem się w strój pątnika, dokładnie taki sam, w jaki odziani byli moi przyszli współwędrowcy Sozont i Pawło. Strój był czarny, ze zgrzebnego płótna, bez peleryny, czyli nie-rozdzielony, ale uszyty ściśle niczym dalmatyka diakona, z obcisłymi rękawami - takie nakrycie narzucają pątnicy na strój powszedni, kryjąc go całkowicie. Na piersi wieszają sobie krzyż, przepasują się paskiem skórzanym albo i powrozem, u boku mając bukłak na wodę. Na ramionach zaś worek z niezbędnymi rzeczami i zapasem żywności. Na to jeszcze narzuciłem kusą opończę, by mi kryła od deszczu ramiona. Worek miałem z nawoskowanego płótna, przypominającego czarną skórę, na nogach -mocno zasznurowane sandały, na głowie czarną kapuzę rozpostartą szeroko dokoła, w ręku grube kostury sięgające do ramion i też uczernione. Taki strój mieliśmy na sobie po to, by każdy widział, żeśmy pątnicy, i traktował nas odpowiednio; by się ustrzec od samowoli osób dzierżących władzę i by nie miano nas za ludzi niegodnych zaufania, jako że sporo luźnego pospólstwa włóczyło się po drogach i nie wszyscy w dobrych zamiarach; chcieliśmy więc ustrzec się od przykrych w drodze niespodzianek. Diakon Sozont, krzepkiej budowy chłopisko, miał czterdzieści dwa lata, ale broda mu już posiwiała po brzegach, podobnie jak gęste czarne włosy, jako że głowę miał kudłatą. Pomiędzy tymi kudłami sterczał szeroki kaczy nos, zasię w czarnych, palących oczach - spozierajcych może i nazbyt przenikliwie - jaśniał wielki rozum. Z zewnątrz wyglądał zatem Sozont na człowieka surowych obyczajów, może nawet nieco świętoszka, pomyślałem więc na początku, że jest z grona tych, którzy nie tylko sobie stawiają surowe wymagania, ale jeszcze bardziej innym i gdy ci inni nie stosują się do ich pryncypiów, gniewnie ich karcą (co podług mnie jest grzechem) - ale 13 z czasem przekonałem się naocznie, jak złudna może być ludzka powierzchowność. Jego zamiar napisania Czytań o Świętych był całkowicie zbożny, ale już w Żytomierzu, uczestnicząc we wspólnych pogawędkach, przekonałem się, że zamiar ów bardziej przypomina myśl uprzykrzoną i nie dającą spokoju niźli niezłomne postanowienie i to z prostej przyczyny: Sozont rzeczywiście chciał się przekonać, że cuda się dzieją również w jego czasach i gorliwie zbierał wszelkie wypadki czynienia cudów, starannie je zapisując, cierpiał jednak na chorobę podejrzliwości, stąd nigdy nie brał opowiedzianej fabuły za dobrą monetę, jeno sam wyruszał w strony, gdzie cud miał miejsce i, niczym woźny królewski, prowadził szczegółowe dochodzenia i dociekania prawdy - przed obłóczynami był bowiem jurystą i trudził się w sądzie grodzkim, aż mu ten świat obrzydł, jął więc służyć Bogu. Rzecz w tym, że żyjąc w świecie zbrodni i łotrostwa, waśni i ciągania po sądach, zajazdów, pozwów i potwarzy, poczuł zamęt w głowie od tego wszystkiego i uległ wymowie jakiegoś wędrownego mnicha, który dowiódł mu, że bezinteresowność prawdziwa polega na oderwaniu się od wszelkich spraw zbytecznych, inne zaś, lepsze życie - na doskonałości chrześcijańskiej, ta zaś na naśladowaniu Chrystusa, Chrystus zasię umieścił doskonałość nie w czym innym, jak w bezinteresowności; Sozont przeto uczynił wedle zalecenia Chrystusa: „Idź, sprzedaj, co posiadasz, i rozdaj ubogim, a będziesz miał skarb w niebie. Potem przyjdź i chodź za mną" -sprzedał i rozdał swoje mienie, bo jak powiedział wędrowny ojciec: „Jako że w bezinteresowności doskonali się doskonałość i może się ziścić miłość doskonała, bowiem gdzie powiedziano 'To moje, a to twoje!', tam w świecie nie może być pokoju". Wszakże od swej natury ojciec Sozont uciec nie zdołał, bowiem naturę miał jurysty, nie mnicha; z tej racji każdy wypadek czynienia cudów badał dokładnie, bezstronnie, pytając i roztrząsając, dogrzebując się najgłębszej prawdy, wskutek czego każdy ze stwierdzonych cudów, po poddaniu go sumiennemu sprawdzeniu, okazywał się wątpliwy, a nie mając niezbitych dowodów, Sozont nie mógł go uznać za niewątpliwy, przez co, jak sądzę, jego księga nigdy nie zostanie napisana, jako że każdy cud należy pojmować i rozumieć nie rozumem, lecz wiarą, łączenie zaś wiary z rozumem bywa niezbyt pewne. Taka to osobliwa nabożność cechowała diakona Sozonta i sądzę, że grzeszył nią wobec 14 Boga, przypuszczając, że ludzki rozsądek jest cząstką wielkiego rozsądku Bożego, a skoro tak, jest on doskonały, chociaż już w Piśmie Świętym powiedziano, żeby nie polegać na swoim rozsądku (Księga Przysłów). Święty Paweł zasię rozsądek rozsądnych odrzucał i uważał, że ludzie zamroczeni bywają właśnie przez rozsądek, bowiem istnieje tylko jeden rozsądek - rozsądek wiary, a to oznacza służenie Bogu bez jakiejkolwiek wątpliwości. Myśl swoją wypowiedziałem wobec Sozonta w jednej z naszych rozmów, na co ten wysypał przede mną nie mniej cytat z Pisma Świętego ku chwale rozsądku, bo sensu i rozsądku użycza Pan Bóg, bo roztropnością jest unikanie zła (Hiob), i rozwaga pilnoWać cię będzie (Przysłowia), i szczęśliwy, kto mądrość osiągnął, mąż, który nabył rozwagi (znów Przysłowia), Bóg bowiem niebiosa utwierdził rozumem i człowiek mądry to ten, który uczy się mądrości Bożej, nakłaniając pilnie ucho. Bóg zresztą zachęcał głupich, by się uczyli roztropności (znowu Przysłowia), oznajmiając, że jest Mądrością, i stąd jest w Nim potęga, przeto ludzie winni podążać drogą rozumu, a nie głupoty, i nie na próżno chwalą człowieka, gdy jest rozumny. - „Nabywanie nauki - rzekł Sozont, raz jeszcze przytaczając Przysłowia - przynosi owoc cenniejszy niż złoto, a plony niż srebro najczystsze". „Nauka mądrego jest źródłem życia, wargi mądrego szerzą mądrość". Gdy to mówił, oczy jego pałały i spostrzegłem, że nie zdołam go przekonać, powściągnąłem przeto swój język, chociaż i tu żywiłem pewne rozterki: rozum bowiem bywa dwojaki - pozorny i rzeczywisty, i nie zawsze człowiek zdoła się rozeznać, który z nich jest fałszywy, a który prawdziwy; rozum zresztą może się kryć nawet w głupocie, jak mądrze głosił Erazm z Rotterdamu i również święty Paweł na długo przed nim, głupota zaś w rozumie, i skoro istnieje niepoznawalność rzeczy i niepojętość świata, rozum ludzki jest jedynie ścieżką, od której się poczyna nieprzebyty labirynt dróg, nie kończących się nigdy; rozum jest to spojrzenie w nieskończoność i lęk przed nią, bo nieskończoności, podobnie jak Boga, pojąć nie sposób, jako że owym labiryntem dróg i nieskończonością jest, jak domniemywam, Bóg. Inny zgoła był mój drugi współtowarzysz. Już nie młodzik, lat miał chyba trzydzieści, mimo to wielki dzieciak z naiwnymi, zdziwionymi 15 i dobrymi oczyma, który zachwycał się wszystkim; jeśli czegoś nie rozumiał, to milczał, nie wyrażał żadnych wątpliwości i wierzył wszystkiemu. Wybrał się w ten świat zapewne po to, żeby się nim dziwić i zachwycać, wpatrując się szeroko otwartymi oczyma; wierzył we wszystko, co Sozont nazywał klechdami i bajędami, rozważając sobie prostodusznie: - Ależ ojcze, wszystko to jest rzeczywiste. Nawet to, co wymyślił człowiek, także istnieje. Nawet największe cuda niewidy opowiadane dla zabawy rzeczywiste są dlatego, że są. Człowiek nie może - tak powiedział - mówić o tym, czego nie ma. Bo tego, czego nie ma, nie ma na wieki: o tym człek nic nie opowie. Dlatego są i cuda, i ludzie, którzy je czynią. Miał taką przedziwną i nieokiełznaną moc wyobraźni, i może to stało się przyczyną, dla której zaprzyjaźnił się w Kijowie z Sozontem; zresztą wyruszyli wspólnie na tę wędrówkę, a jeszcze wcześniej trafili na mnie, który poniekąd miałem stać pomiędzy nimi i równoważyć ich różnice zdań, choć niebawem przekonałem się, że żadnej szczególnej różnicy zdań między nimi nie było, bowiem i ten wielki dzieciak także miał swój rozum. Myślałem nawet, wyruszając w drogę, że całą naszą wędrówkę przeobrazimy w nieskończoną dyskusję, ale po drodze milczeli obaj, przeto i ja z nimi razem - może tak było stosowniej, bośmy przemierzali drogę i nie warto było tracić sił na gadanie - przed nami wiła się długa pokryta kurzem koleina, co biegła przez łąki, pola, lasy i w przedziwny sposób, niczym smok, wsysała nas coraz głębiej. 1 Rozdział trzeci, w którym mowa jest o naszym pierwszym popasie w miasteczku Czerniachów W Czerniachowie wstąpiliśmy do miejscowego popa Iwana, który wziął nas w swoje objęcia, jego połowica, prosta, pyzata matrona, zajaśniała do nas uśmiechem, a przed wejściem do plebanii ustawiło się czworo umorusanych popiąt wpatrzonych w nas tak urzeczonymi oczyma, jak byśmy byli przybyszami z tamtego świata. W obejściu przechadzało się stadko korpulentnych gęsi i pani matka kazała chłopcom złapać jedną. Dzieci z radosną wrzawą pobiegły spełnić rozkaz ku śmiertelnemu przerażeniu nieszczęsnego ptactwa, które z przeraźliwym gęganiem jęło miotać się po podwórzu i w obejściu zapanował niewiarygodny rwetes: każdy z chłopaków sam chciał złapać gąskę, ptaki się wyrywały, biły skrzydłami, gąsior syczał i dziobem godził w napastników, ciskając się na nich; po podwórzu fruwało pełno pierza, gęsi łopotały skrzydłami, podlatywały do góry; na ostatek chłopcy naparli na jedną z nich, zapędzoną w kąt zagrody, naskoczyli z góry i w mig ukręcili jej szyję. Wówczas triumfalnie ponieśli już nieżywą w stronę matki: dwaj trzymali za skrzydła, jeden z przodu za głowę, ten z tyłu zaś za nogi. - Ależ panie ojcze - rzekł Sozont - myśmy ubodzy pielgrzymi, nie sprawiajcie sobie tyle kłopotu. - Skoroście przyszli do mojej zagrody, to kłopot już jest - rzekł uroczyście pan ojciec. - Ja gości na ot tak sobie nie przyjmuję i nie wypuszczam od siebie. Usiedliśmy do stołu w sadzie, w którym rosło moc wiśni, śliw, jabłek i gruszek, i póki szykowała się gęś, napojono nas mlekiem z miodem, nakrajawszy pulchnego świeżego chleba - tutaj mogliśmy dopytać się u gospodarza o drogę do Mykyty Słupnika. - Hm, to wy się tam udajecie - rzekł zagadkowo ojciec dobrodziej i spojrzał ponad naszymi głowami. - Teraz to już tam mniej chodzą, ale powiem wam, że przedtem to szli ciurkiem. - Coś nie tak, ojcze dobrodzieju? - zapytał Sozont. 17 - Wszystko w porządku - odparł ojciec Iwan. - Ludzie idą, widać potrzebują, a skoro tak, to niech im Pan Bóg pomaga. - A ojciec tam nie był? - zapytałem. - Ja tam iść nie mam po co - odparł. - Prawdę mówiąc, znam tego Mykytę od niemowlęcia. I między nami, to ja go chrzciłem. To wzmogło naszą ciekawość. - Mam za zadanie, ojcze dobrodzieju - rzekł Sozont - napisać księgę o dzisiejszych świętych i ludziach miłych Bogu. Bądź taki dobry i co wiesz, opowiedz. Dobrodziej wsadził palec do ust i jął dłubać paznokciem w zębach. - Co ja wiedzieć mogę? - rzecze. - Rosło sobie, mówiąc bez ogródek, takie ladaco ni to do tańca, ni do różańca. Pracować nie chciało, no to ubzdurało sobie, wybacz mi Boże, że jest, prawdę mówiąc, nie z tego świata. A wy tak może, mówiąc bez ogródek - domyślnie zamrugał ojciec Iwan - sedna sprawy dojść zamierzacie? - Idę zobaczyć to, co zobaczę - odparł Sozont. -A kim byli jego rodzice? - Semen i Warwara. Dobrzy ludzie, tyle mogę o nich powiedzieć! Znowu wsadził palec do ust i pogmerał. - Ćmi mnie w zębie - nie macie przypadkiem, ludzie święci, czegoś pomocnego od zęba? Niceśmy wszak pomocnego na ząb ze sobą nie mieli. - Zali ćwiczył się młodzian w znajomości ksiąg? - zapytał Sozont. - W znajomości świnek i owieczek, owszem - roześmiał się ojczulek, ukazując żółte i wyszczerbione zęby, które sterczały w różnych kierunkach, na tyle były rozchwiane. - Mądrość Ducha Świętego - rzekłem - zwykła nawiedzać również prostaczków i obdarzać niewymownych, iżby doznało wstydu mędrkowanie świata tego. Pawło tymczasem stał pod wiśnią i zrywał owoce z przyzwolenia gospodarza, wrzucał do ust i wypluwał pestki. - Może tak to i jest - rzekł Sozont - ale kto się urodził głupcem, nie zmądrzeje. - I Jakub, i Mojżesz, i Dawid - ozwał się spod wiśni Pawło wypluwszy pestkę - od pasienia owiec doszli do objawienia Bożego. 18 - Panowie - rzekł gospodarz - jam człek prosty. Raz jeszcze dotknął palcem bolącego zęba. - Słaby i mało uczony w księgach. Ale że był to nicpoń, to na krzyż mogę przysiąc. Jak bił go tatko! Wrzask się rozlegał po całej okolicy. - A do cerkwi chodził? - zapytał surowo Sozont. - Zimową porą to chadzał w niedziele... I gdyby tak nie pewien Boży człowiek, co podobnie jak wy przyszedł do naszego miasteczka, może by do dzisiaj pasł świnki i owce, i ludziom by w głowach nie mącił. A wtedy, na własne oczy widziałem, stanął sobie w cerkwi i słuchał jak ogłupiały. Aż oczy mrocznie zabłysły Sozontowi. - A cóż to za Boży człowiek? I dlaczego Boży? - Bo każdy żebrak to jest Boży człowiek - rzekł Pawło, wypluwając pestkę, a usta miał aż czerwone od wisien. - Jakoś, prawdę mówiąc, przylgnął do tego Bożego człowieka - ciągnął ojczulek. - Chodzą pospołu i bajdurzą. A o czym tam młócili językiem, Bóg jeden wie. - Mówili o drodze do ubóstwa w duchu - rzekł Pawło, biorąc do ust wiśnię. - A ty skąd wiesz o tym, człowiecze? - zdumiał się dobrodziej. - To całkiem proste - rzekł Pawło bez wahania. - Skoro po tych rozmowach stał się słupnikiem, to o tym właśnie mówili. Wypluł pestkę i wsunął do ust nową wiśnię. Było to wszystko, czegośmy się dowiedzieli od ojca Iwana o Mykycie Słupniku. A gdy upiekła się gąska, jął już zapadać zmierzch i usiedliśmy do tej gąski, popijając ją pitnym miodem i zagryzając kaszą jęczmienną, i ząb przestał boleć ojca Iwana, bo razem z jejmością, wymieniwszy spojrzenia, zaśpiewali dwojgiem wspaniałych głosów i pani matce w lekkim zmierzchu zakwitły rumieńce na krągłych policzkach. Pawło dołączył swój tenor do tego śpiewu, a myśmy z Sozontem nie śpiewali. Sozont zapewne z racji swojej powagi, ja zasię przez to, że Pan Bóg dał mi umiejętność pisania i malowania, ale talentu do śpiewu nie dał, bo słuch miałem nietęgi. Jednakże, rozanielony miodem i gąską, słuchałem tego śpiewu z lubością. Wówczas zajrzało na podwórze kilku sąsiadów z żonami, z miejsca przyłączyli się do tego zespołu śpiewaczego i aż kołysali się przy śpiewie - 19 pieśń donośnie i melodyjnie ulatywała w odwieczerz, oczy ludziom jaśniały i dobrodziej odmienił się jakoś, odmłodniał i rozochocił, a czwórka jego chłopaczków też wymknęła się z chaty i stanęła nieco opodal. Wtedy to pan ojciec przerwał śpiew i poprosił chłopców, by zaśpiewali psalm. Wszyscy ucichli i w ciszy wieczornej wzbiły się wysokie dyszkanty, niebywale zestrojone, na ile rozumiałem się na tym; melodia była prosta, smętna i przejmująca; w oczach kobiet zamigotały łzy, chłopcy zasię śpiewali, niemal unosząc się na czubkach palców i twarzyczki im się rozjaśniły niczym aniołkom. I już nie było nic dokoła nas, jeno ten boski śpiew, jeno łzy w oczach niewieścich i spowodowane nim ukojenie. Sozont w zadumie pociągał miód z kubka; Pawło siedział za stołem z głową wspartą na dłoni i świecił naiwnymi i błękitnymi oczyma, i wszystkich nas ogarnęło błogosławieństwo Boże, które nawiedziło tę zacną sadybę, i żyjących w niej ludzi, i nas grzesznych wędrowców, takich rozumnych na pozór. Bo na cóż niby, pomyślałem, wybraliśmy się w tę drogę? Sozont po to, by przeprowadzić swe kolejne śledztwa (jak bystro domyślił się tego ojciec Iwan!), by raz jeszcze przekonać się, że cuda czynione w jego czasach są to jednakże bajeczne opowiastki; Pawło, by zakosztować mocy tych bajań, ale skoro sprawiają takie wrażenie, to czemuż nie miałby w nie uwierzyć, ponadto chciał znaleźć lekarstwo na swoją przypadłość, nie wiadomo jaką; ja zasię uciekałem przed Okiem Otchłani, które nieustannie mi towarzyszyło, ruszyłem więc na tę wyprawę, chcąc się uwolnić od swego prześladowcy. Na razie spokoju mi nie dawało, wybrało się z nami na wędrówkę; gdyśmy wyruszyli z Żytomierza, ujrzałem je w porannym słońcu, które nam towarzyszyło - ono właśnie, to Oko, wpatrywało się w nasze plecy i płynęło niczym nadmuchany pęcherz - samo Oko, bez głowy, bez ciała, przejrzyste, z ciemnością w środku jak źrenica; i dopiero tego wieczora, gdy chłopcy wyśpiewywali psalm, przestałem je czuć na sobie, chociaż dotąd patrzało na mnie z owocu wiśni, śliwy, gruszy czy jabłoni, z oczu pani matki, z okien chaty; i choć niby przywykłem do jego stałej obecności przy mnie, jednakże zawsze gdy było, czułem w ciele jakieś napięcie, które mnie nie opuszczało. I oto nagle przy tym nabożnym pieniu Oko rozpłynęło się i znikło, i poczułem, że lżej mi oddychać i jak gdyby sił mi przybyło. Tej siły nie dość było jeszcze, żeby mnie odnowić, przydać mi ochoty i wezwać do wykona- 20 I nia pracy miłej mojemu sercu, ale przynajmniej zdołałem głębiej odetchnąć, a to już coś znaczy. I niespodzianie dla siebie samego, choć dotąd nigdy nie słyszałem tego psalmu, sam zanuciłem w myśli raczej, by nie zepsować swoim koźlim beczeniem cieniutkiej nici dziecięcego śpiewu; właściwie to śpiewałem bez słów i bez głosu, samymi wargami i tchnieniem i bodaj po raz pierwszy nie zakłóciłem melodii. Po czym poszliśmy spać do sieni, gdzie rozesłano nam płachtę, która cierpko i łagodnie pachniała łąkami i drogami, ponakrywaliśmy się, lecz zasnąć tak od razuśmy nie zdołali. Wtedy to Pawło jął snuć pierwszą swą opowiastkę o jednym z cudów w naszym dzisiejszym wieku, jaki się przydarzył (tak twierdził) z diakonem Sozontem, ale nie tym, z którym obecnie wędrujemy, lecz z innym, mieszkającym w mieście Lwowie, który ponoć sam opowiedział o nim pielgrzymującemu mnichowi Pawłowi, gdy ten przybył do Lwowa i zatrzymał się w jednym z tamtejszych monasterów. Rozdział czwarty, w którym mieści się relacja o jednym z cudów, opowiedziana przez diakona Sozonta W jednej z cerkwi lwowskich pełnili służbę kapłan Petro i diakon Sozont, i żyli ze sobą w pokoju i zgodzie, aż uprzykrzyło się biesowi, który ustawicznie wokół nich się kręcił i wciąż usiłował przeniknąć ich dusze. I oto, kiedy kapłan Petro ziewnął i nie przeżegnał ust, wskoczył weń diasek, wcisnął się do jego serca, rozpuścił się w jego krwi i popłynął z nią przez jego ciało niczym drzazga na wodzie, a dopłynąwszy mu do głowy napluł w mózg i ta ślina otruła parocha do tego stopnia, że nie mógł nawet znieść widoku diakona, bo taki zdał mu się szpetny i nic niewart. Pewnego razu przywidziało mu się nawet, że diakonowi sterczą kozie rogi na czole, że wilkiem mu z oczu patrzy i że mu na nogach urosły racice. Po czym ów diasek, który na domiar potrafił się rozdwajać, drugim swoim jestestwem wśliznął się do ucha diakona Sozonta, judził go i zatruwał również jego mózg. I zobaczył we śnie diakon, że ojciec Petro to już nie duchowny, a na głowie wyrosły mu rogi jak u capa, z oczu wilkiem mu patrzy, a na nogach pojawiły się racice. Tak wynikła pierwsza kłótnia między nimi, jak opowiadał Pawło. Paroch krzyczał na diakona, szeroko rozwarłszy usta, diakon zasię gardłował na parocha, równie szeroko rozdziawiając gębę i lżyli się nawzajem, a wreszcie złapali za kudły i jęli się szamotać i okładać pięściami. Wtedy to bies szczęśliwie uszedł z jednego i z drugiego, bo już nie miał u nich nic do roboty, stanął z boku, podrapał się pazurami za uchem, rozchichotał i zatańczył klaszcząc w dłonie. A gdy paroch uderzył diakona, zawołał: „Ech - och, uch - och!" - i zatupał kopytkiem, i cieszył się, i podniecał, podbechtując jednego i drugiego, bo to tak wspaniale, kiedy diakon i kapłan łapią się za kudły i szamocą, i tłuką się nawzajem po szczękach. I rad był niesłychanie, i wycinał swoje hołubce i podskoki, i pokrzykiwał swoje: „Ech - och, uch - och!" - widział bowiem, że długo będzie ziać paroch czarną nienawiścią na diakona, a diakon na parocha. Owóż w czasie kolejnej kłótni kapłan Petro jął się czerwienić i wzdymać jak 22 licrz, twarz mu się zrobiła czerwona, podobnież uszy, oczy krwią naszły upadł na ziemię jak stał, bo pękła mu głowa-pęcherz, rozdarłszy się na tysiące kawałków. Wtedy to diakon jął z wolna wracać do opamiętania... Wówczas to w ciemności ozwał się diakon Sozont, nie ten ze Lwowa, |eno ten wędrujący z nami: - Wielki z ciebie bajarz, Pawle! Nie godzi się przeinaczać, skoroś już postanowił opowiedzieć bratu oną facecję. Nie ma żadnego diakona we Lwowie i nie tam się to działo, jeno w Kijowie, i nie mam pewności, czy działo się naprawdę czy też było to jeno senne widzenie. Wolę wszak prawdę od baśni. Baśnie zaś, jak da się zauważyć z Pawłowej relacji, rodzą się poprzez przeinaczanie prawdziwej opowieści - każdy kolejny opowiadacz coś od siebie dorzuca: jednego nie dosłyszał, to co inszego dołoży. Tak to szerzy się po świecie nieprawda. Tak to usta każdego pełne są kłamstwa, jak powiedziano w Psałterzu, każdy mówi bliźniemu nieprawdę, bo człowiek bardziej kocha kłamstwo niż prawdę, a mówiąc nieprawdę, błądzi w sercu swoim. Zatem nie na próżno powiedziano w Psałterzu, że ludzie synami są mężów kłamliwych, że każdy człowiek ktamie. Ja zaś nienawidzę wszelakiej drogi kłamstwa, nienawidzę kłamstwa samego, bowiem fałszywy świadek nie uniknie kary, kto kłamstwem oddycha, nie zdoła się wymknąć. Głos jego brzmiał uroczyście i jak gdyby z przymieszką ironii, ja zasię, rozmarzony cudownym koncertem wieczornym, słuchałem go z pewną przykrością. - Dlatego to wyłuskajmy kłamstwo jak sporysz z kłosu. Nie było żadnych biesów i nie właziły w nas, i głowa jego nie rozleciała się na kawałki; prawdą jest jeno to, żeśmy się posprzeczali i że ojciec Petro umarł, nie zdążywszy pojednać się ze mną. I diakon sam jął opowiadać, jak to mocno upadł wtedy na duchu i gryzło go sumienie, że nie pojednał się pierwszy ze swoim przełożonym jako młodszy, czyli nie zagasił gniewu poprzez obustronne przebaczenie; poszedł wówczas ze swojego monasteru na Podole2 do pieczar kijowskich, żeby znaleźć ojca duchowego i uwolnić się od swoich zgryzot, bo zawsze był 2 Podił-otu - dzielnica Kijowa (tłum.) 23 sumienny. I znalazł tam starca czyniącego dobro, przynajmniej za takiego wszyscy go mieli, i opowiedział mu o swojej przewinie gniewu i wrogości. Starzec wysłuchał go uważnie i rzekł: - Każdy kto prosi, otrzymuje; kto szuka, znajduje, przeto pochwalam twoje pragnienie pozbycia się grzechu, bowiem o dobrą sprawę zabiegasz. Niech Bóg ci sprzyja! Jednakże nie moja to sprawa, człowiecze, by cię pojednać z umarłym. Przeto wróć do miasta Kijowa, do archikatedry świętej Sofii, stań nocą przy drzwiach wejściowych i pokłoń się temu, kogo pierwszego zobaczysz, opowiesz mu o sobie i o mnie, podasz mu list zapieczętowany i zyskasz odpuszczenie. Po czym napisał również list. Diakon umilkł i zawisła w powietrzu cisza, słyszeliśmy, jak pod rozporą dachu, gdzie pewnie było ptasie gniazdo, kwili jakieś pisklę. - Wszystko to działo się naprawdę - rzekł Sozont. - Wszystkiego innego albo nie było, albo było jedynie przywidzeniem. - Skoro było widzenie, to było - mruknął Pawło. Dzień ten był nader pracowity dla diakona Sozonta, zaprzątnięty obowiązkami biegał tu i ówdzie, jednakże nie chciał odkładać swojej wyprawy do drzwi Sofii kijowskiej, pragnął co prędzej pozbyć się duchowej zgagi, podszedł przeto do wrót wiodących na dziedziniec sofijski, sama świątynia była jeszcze nieomal w ruinie, wszakże odbudowano ją nieco i już odprawiali w niej nabożeństwa mnisi-ojcowie zakonni, kilku ich tutaj osiadło w monasterze - furtę prowadzącą do zabudowań na noc zamykali. Diakon długo czekał, a że był zmęczony, usiadł w kucki pod murem, trzymając list w ręku. - Wtedy to ujrzałem męża odzianego w czerń, idącego pustą uliczką -był posępny, zwalisty, ale przedziwnie oświetlony, wskutek czego dobrze go było widać: strój, nogi, ręce, wszystko prócz oblicza, które jak gdyby gubiło się w mroku... Diakon znów umilkł, ja zasię jako człek z wyobraźnią ujrzałem, jak wyłania się z ciemności postać, postać z niebytu czy też snu, i jak poderwał się na spotkanie diakon Sozont, pokłonił, ucałował rękę i podał list starca z pieczary, i wówczas jął opowiadać o swojej zgryzocie, a działo się to w onej godzinie, gdy drugi Sozont spał błogo, siedząc w kucki pod murem. 24 fzłowiek z ukrytym w mroku obliczem, czy też całkiem bez niego, rozwinął list, drugi taki sam list tkwił w ręku śpiącego w kucki, nagle kartka papieru lozjaśniła się, jak gdyby ją kto oświetlił i człowiek wyczytał w owym pisaniu znajome już słowa: „Każdy kto prosi, otrzymuje; kto szuka, znajduje. Dopomóż proszącemu, /.baw duszę tego, który sam nie może tego uczynić, bodajby we śnie. Wówczas dane będzie również tobie i ukoisz swoją troskę, bo nie ma ludzi bez troski". - Domagasz się ode mnie rzeczy ponad moje siły - odparł przybysz - jednakże muszę wziąć pod uwagę napisane tu słowa, bowiem prawdę głoszą, leżeli Bóg sprzyjać mi będzie, ośmielę się spełnić, co mi polecono. I stanął przed furtą niby czarna bryła, a z nim nieomal dwukrotnie mniejszy diakon Sozont, drugi zasię diakon Sozont był jeszcze dwa razy mniejszy, siedział bowiem skulony i nie dawał znaku życia, jak gdyby stał się bezduszną powłoką, oddawszy wszystką swoją żywą treść temu stojącemu i był niczym jego lustrzane odbicie, jednakże nie naśladował jego ruchów, tamten zaś żył samodzielnie, uwolniwszy się od własnej powłoki. Stanął więc przybysz przed furtą i wznosząc ręce do nieba szeptał modlitwę. Po czym ukląkł, nakłonił głowę ku ziemi i znieruchomiał na chwilę. Wreszcie uniósł się i głos jego zabrzmiał niczym przez tubę: - Otwórz nam wrota łaski Twojej, Panie! Wówczas to furta zgrzytając rdzą i ciężkim żelazem zawiasów jęła z wolna otwierać się sama przez się, chociaż tamta druga furta, przy której znieruchomiało skurczone ciało diakona Sozonta, pozostała zamknięta, i weszli na dziedziniec Sofii, pozostawiając skuloną w odrętwieniu postać. Doszli do cerkwi i przybysz wciąż tym samym tubalnym i głuchym głosem rozkazał Sozontowi: - Stój tu i nie ruszaj się! I nie dokazuj! Gdy ruszył z miejsca, Sozont pragnął przyjrzeć mu się baczniej, lecz tamten był niczym kłąb ciemności. I jeszcze jedno dostrzegł Sozont: ręce przybysza nie poruszały się swobodnie jak u żywej istoty, jeno sam zdawał się rycerzem w żelaznej zbroi i kroki jego dudniły jakby obuty był w żelazne ciżmy. Podszedł ku wstawionym na nowo drzwiom Sofii kijowskiej, cerkwi na poły w ruinie, ale już nieco wyporządzonej, i znów wyciągnął ręce, jednakże 25 nie w górę, lecz w kierunku drzwi. I z nakazu tych rąk dębowe drzwi otwarły się z przejmującym skrzypieniem i przybysz ruszył w nieprzebytą ciemność wnętrza. Gdy wkroczył na środek, spod stropu cerkwi (Sozont widział to przez otwarte drzwi) z wolna wypłynął zapalony świecznik i zatrzymał się ponad głową przybysza, i rozgorzał jasno, jak gdyby zniżyła się gwiazda, rozsiewając dokoła pęki promieni, wskutek czego rozjaśniła się cała cerkiew, zwłaszcza jeden ze świętych na ścianie, rozbłysł i zamigotał na mozaice Orędowniczki-Ściany Nienaruszonej; i struchlał Sozont, bo i Jej zapłonęły oczy niczym dwa ognie, nie by! on jednak jasny, lecz ciemny. Przybysz podszedł do ołtarza, drzwi i tam otwarły się same, ale już bez skrzypienia i pisku, jął się tam modlić, a modlił się długo, bo już nawet rosa poczęła pokrywać diakona Sozonta, zarówno tego ze snu, stojącego przy otwartych drzwiach, jak i tego, który skulił się pod furtą i murem, trzymając w ręku biały cień listu od starca z pieczary. Na ostatek przybysz obrócił się w miejscu niczym wojownik na mustrze i wyszedł z prezbiterium, zasię drzwi ołtarza same się zamknęły. Ruszył z cerkwi i tuż nad jego głową popłynęła z nim razem rozjarzona gwiazda świecznika, jednakże z cerkwi nie wyszła, zatrzymała się w momencie, gdy przybysz przestępował próg. Same zamknęły się drzwi cerkiewne ze zgrzytem i łoskotem, a w miarę jak się zamykały, gasło światło w świątyni, a gdy już miały się całkiem zatrzasnąć, zapanował tam mrok nieprzebyty. Co innego uderzyło tym razem diakona Sozonta: twarz przybysza nie była czarna, lecz ogarnięta jasną poświatą, jednakże przypominała raczej maskę niżeli żywe oblicze, odbicie raczej niźli twarz samą i była niewieścia raczej niż męska, bez wąsów i brody, z oczyma zogromniałymi nad miarę, które świeciły teraz podobnie jak przedtem oczy Orędowniczki--Ściany Nienaruszonej. I powtórnie struchlał Sozont, bowiem oczy świecące ciemnym ogniem zatrzymały się niespodzianie na nim samym, przeniknęło go uczucie, że ciało jego przejrzyścieje, że sam jest nie tyle człowiekiem, co cieniem, oderwanym od rzeczywistego człowieka i puszczonym, by błądzić po świecie, i nie dziwota to zgoła, jako wedle opowieści ludu pospolitego, nawet wiedźmy coś takiego czynić potrafią. Czuł jeszcze, że pod tym spojrzeniem serce zamiera w nim i zastyga, i staje się niczym mieszek z grubej skóry, zaciśnięty mocno szpagatem, jemu zaś, diakonowi Sozontowi, zaświ- iło raptownie w głowie, że ma przed sobą nie żywego człowieka, ale może ' anioł zstąpił z nieba, i dopiero teraz zdał sobie sprawę, że twarz przy- bysza przypomina maskę z tej racji, że głowę ma ukrytą w przejrzystej s/.klanej kuli jak w jakimś kapturze. I dopiero gdy to pomyślał, rozległ się |łos niczym z tuby: Nie doświadczaj rozterki co do mnie, człowiecze, skoro chcesz, by ipełniło się twoje życzenie. Wierzaj mi, żem jest człowiek z krwi i kości, rodzony w domu jako insi i wychowany w Kijowie... Ale czyś żywy? - zapytał samymi ustami diakon Sozont. - Żywię duch mój - mówił przybysz dudniącym głosem. - I dopuszczono, bym chodził po ziemi żyjących, łaska bowiem Pańska również i przez ułomnych działa, kędy chce... Nie mamy wszakże czasu na puste rozmowy. - Dokąd pójdziemy? - zapytał diakon Sozont. Jednakże przybysz nie odpowiedział. Ruszył żelaznym krokiem w stronę lurty: na przedzie on, a za nim Sozont, jak jego cień oderwany, i furta otwarła się sama, nie dotykając skulonego za nią i opartego o mur diakona /. zamkniętymi oczyma i jasnym arkusikiem w ręku - twarz śpiącego wydawała się martwa. Przybysz zaś odszedł o kilka kroków naprzód i Sozont nie mógł tu dłużej pozostawać - ciągnęła go niepojęta siła, jak .^dyby uwiązany był do przybysza niewidzialnymi powrozami, i wyszli spod Sofii do Boryczowego Zjazdu. Wokół zaś panowała osobliwa cisza, ulice puste były i wymarłe i znikąd dźwięk najmniejszy nie dochodził: pies nie zaszczekał, nie zaszeleścił liść na wietrze. Dudniły jeno żelazne kroki przybysza i towarzyszyły im krótkie, urywane echa. Sozont zasię snuł się za nim jako cień bezgłośny, uwiązany powrozem niczym braniec w jasyrze, nie wydając żadnego dźwięku, bo jakież dźwięki może wydawać cień, stąd w owej nocy rozlegały się jedynie miarowe, wyraźnie wybijane i podwajane przez echo kroki. Tak dotarli do cerkwi Dziesięcinnej, również ona pozostawała w ruinie, wszakże jedna z jej naw, która się uchowała, pokryta była nową banią /. gontów, drzwi zaś wprawione na nowo, podobnie jak w Sofii. Przybysz stanął, uniósł ręce do góry - drzwi się otworzyły, i wszedł w głąb nawy, która się zachowała i nie była w gruzach. I znów zaświeciła tam gwiazda i opromieniła nawę, przybysz modlił się w niej jeszcze dłużej, a kiedy wy- 26 27 szedł, drzwi, podobnie jak w Sofii, zamknęły się same. I wyszeptał Sozont jeno „Panie, zmiłuj się" - bo stał i tutaj na dworze i choć czuł swoje ciało jakby będące cieniem, przenikała je niepojęta groza niczym podmuch wiatru. Wówczas przybysz poprowadził go w dół Boryczowym Zjazdem, krętą uliczką do cerkwi Bogurodzicy w Kanie Galilejskiej - i wszystko odbyło się podobnie jak dotąd. Kiedy zaś wyruszyli dalej, już ulicami Podołu, gdzie było podobne bezludzie, pojął diakon Sozont, że idą w stronę monasteru i cerkwi, gdzie pełnił posługę diakona u parocha Petra, i gdzie rozgorzała waśń pomiędzy nimi, i skąd uszedł na tamten świat paroch, zanim nastąpiło między nimi pojednanie. Gdy zaś dotarli do ogrodzenia, przybysz znów zastygł nieruchomo pod drzwiami, uniósł ręce, chociaż w widmowym stroju diakona Sozonta znajdował się widmowy klucz, którym sam mógłby te drzwi otworzyć - prawdziwy klucz leżał w kieszeni uśpionego, pozostawionego pod Sofią. I tutaj drzwi same się otworzyły i przybysz, powstrzymując cień diakona Sozonta, rzekł głosem jak gdyby dochodzącym z tuby: - Stój i patrz. Patrz uważnie, nie pomiń niczego! - Sam zasię wkroczył do cerkwi i gdy tylko znalazł się w środku, zajaśniało w niej światło, wszakże nie od jednego świecznika-gwiazdy, lecz bez jakiegokolwiek widocznego źródła. I zobaczył Sozont, jak z ołtarza wyszedł, podobnie jak on sam nieraz wychodził z diakońską posługą, jakiś jasny diakon - nie on, to znaczy nie w jego postaci, szedł i okadzał cerkiew, kołysząc srebrną kadzielnicą. Wówczas z otwartych carskich wrót wyszli jeden za drugim nieznani Sozontowi duchowni ubrani w białe ornaty - wyłaniali się z ołtarza jeden po drugim i stawali obok siebie w lewym skrzydle. Za nimi z tegoż miejsca, również jeden po drugim, wychodzili inni duchowni obtoczeni w czerwone ornaty i ustawili się w prawym skrzydle - byli oni o głowę wyżsi od poprzednich. Przybysz stojący przed nimi skinął dłońmi niczym regent3 chóru i zaśpiewali wszyscy melodyjnie: Rozwarty się bramy piekieł -Usta bezbożnika, 3 Regent - kierownik chóru (tłum.) 28 By kościół Twój pochłonąć bezlitośnie, Lecz Ty prawdziwy jesteś pośród nas, Królu i Oblubieńcze, Zamknij je Bożą swą mocą. Sercem skruszonym modlimy się do Ciebie, Okaż ją na wołanie wszystkich, Których niewinną swą krwią odkupiłeś. Wówczas zwrócił się ku niemu przybysz i w jasnym świetle jasno widział Sozont, że głowa przybysza jest niczym w szklanej kuli, a twarz ma bardziej kobiecą niźli męską, bez wąsów i brody, ale jak gdyby nieżywą, choć oświetloną, bowiem i sama roztaczała blask, z oczu zaś jego płynął ciemny, ale nie mroczny ogień, od którego cierpło widmowe Sozontowe ciało. Zasię głos jego równo, dobitnie i bez pośpiechu wypowiedział: - Diakonie Sozoncie, wejdź do środka cerkwi! I diakon poszedł, ale zdawało mu się, że nie idzie, ale coś go niesie, i nie dotyka ziemi, jak gdyby ciało jego było z papieru, zasię on sam arkuszem, na którym widniały litery zapisane ręką starca z pieczary. - Przyjrzyj się kapłanom stojącym na lewo - rzekł przybysz. - Poznajesz może tego, z którym dzieliła cię nieprzyjaźń? Diakon szedł wzdłuż szeregu postaci, a właściwie nie szedł, lecz jak gdyby kołysząc się płynął. I wszystkie twarze były nieżywe, choć okrywała je skóra i miały oczy, a lica i głowy włosem obrośnięte. Świeciły zasię te oczy blaskiem zaświatów i jak gdyby czekały, by przyniósł im wyzwolenie, błagalnie i cierpliwie, ale nie było pomiędzy nimi tego, którego poszukiwał. Wówczas przybysz ozwał się tubalnym głosem: - Rozejrzyj się wśród kapłanów stojących na prawo! Poszedł diakon wzdłuż prawego pocztu postaci i wszystkie wyglądały zgoła jednako, jedna raptem się wyróżniała: bowiem czerwony miała nie tylko ornat, ale i twarz. Wskazał ją Sozont: - Ten ci jest, człowiecze Boży! - Wyprowadź go na dziedziniec! - nakazał przybysz, obracając się jak wojownik na mustrze i ruszył z cerkwi ciężkim krokiem, jak gdyby to dudniła stal. On zasię z parochem Petrem popłynęli za nim nie dotykając /.iemi, niczym przywiązani doń powrozami, bo nie tylko Sozont miał 29 widmowe ciało, ale i paroch Petro. Sozont trzymał w dłoni jego prawicę i wydawało mu się, że nie ma tam ciała, kość jedynie. Wówczas to ujrzeli nad sobą księżyc. Był ogromny, może trzykrotnie większy niż zazwyczaj, a jego poświata widmowo rozprzestrzeniała się dokoła i uśmierciła wokół wszystkie drzewa, wszystkie domostwa i mieszkających w nich ludzi, ulice i trawę, która nagle zesztywniała niczym pokryta szronem. Miesiąc zasię rósł i rósł nieprzerwanie, jak gdyby opuszczał się na ziemię i już widać było na nim twarz Kaina oszpeconą zaciekłością i Ablową wykrzywioną cierpieniem. Wówczas to przybysz rzekł półgłosem: - Zburzcie rozdzielającą was nieprzyjaźń! Na te słowa diakon z parochem, a raczej ich cienie, uklękli przed sobą nawzajem i objęli się. I wydawało się Sozontowi, że trzyma w dłoniach szkielet, i że szkielet ściska go piszczelami rąk, aż dech mu zaparło i nie ma czym oddychać. Księżyc zasię nad nim płonął jak mroźne ognisko, strzelając długimi jęzorami ognia, przez co krwawe światła i cienie jęły pełgać po ziemi, drzewach, trawie, cerkwi, a także ich twarzach, zresztą paroch Petro nie miał już twarzy, jedynie nagą czaszkę, szczerzącą doń obnażone kły. - Ucałujcie się i zburzcie nieprzyjaźń! - ozwał się tubalny głos. Poczuł diakon, że całuje zimne piszczele, owe zimne obnażone kły, i że nie może rozerwać pocałunku, bo piszczele rąk wpijają się mu w ramiona, i choć jego wargi i ramiona są widmowe, jednakże boli je i uwiera, i dech mu zapiera, jak gdyby owiało go mroźnym oddechem tchnienie śmierci, serce zamarło w piersi, krew w żyłach krążyć przestała. I wpadł do jakiejś długiej i nieskończenie głębokiej studni, niby w gardziel istoty, której głową był księżyc, ciałem zaś wąski, śliski tunel bez jakiejkolwiek chropowatości, niczym wielka kiszka. I leciał Sozont owym tunelem niczym pocisk armatni, któremu sądzone być wypchniętym w świat i wyrzuconym w martwą otchłań nocy. Wzbił się zatem w przestrzeń, poszybował nią, mroźną i palącą zarazem, aż zwalił się obok tej samej Sofii Kijowskiej, obok siebie samego siedzącego w kucki, który spał wedle furty, oparty o murek. Przybysz stał opodal. Wielki i nieruchomy jak góra, a jego twarz pod kapturem łagodnie promieniała. I zdumiał się Sozont ciepłą dziewczęcą urodą owej twarzy - nie była już jako ta maska, usta uśmiechały się tkliwie i nieśmiało. I rzekł przybysz, tym razem nie głosem tubalnym ani donośnym niczym u męża jak do tej pory, jeno łagodnym niewieścim: Diakonie Sozoncie, ocal duszę swoją i nakłoń ją ku dobru mojemu. Pragnę tego! - rzekł Sozont. - Starcowi z Pieczary, który cię posłał, odpowiedz: „Czystość modlitwy i jej natarczywość u Boga zdolna wskrzesić nawet umarłego". - Stało się to - rzekł diakon Sozont. - Zaliś się uwolnił od udręki sumienia? - Z twoją i z Bożą pomocą - wypowiedział Sozont. - Powiedz jednakże, kim jesteś? Wówczas to smętnie uśmiechnęły się usta z niewieściej twarzy, osadzonej na męskim torsie, zakutym w zbroję. - Już ci mówiłem: dopuszczono, bym chodził po ziemi żyjących! A na osta-tek powiem ci jeszcze i to: „Zawsze szukaj prawdy, żebyś pozostał przy życiu". I twarz jego przygasła nagle niczym kaganek, w którym się wypaliła oliwa. I nie było już widać twarzy niewieściej, jeno okrągłą, jak gdyby kulę wykutą z kamienia. Obrócił się jak wojownik na musztrze i poszedł niespiesznie, wyraźnie wybijając krok - w głuchej pustce, obficie skąpanej w poświacie księżyca, długo jeszcze słychać było te kroki, jednakże im dalej, tym bardziej cichły i tym krócej brzmiały ich echa. Sozont zasię trwał w bezruchu, wstrząśnięty niebywale i jeno usta jego powtarzały bezgłośnie: - Szukaj prawdy, żebyś pozostał przy życiu... Szukaj prawdy!... A gdy kroki ucichły, zawrócił ku temu, który siedział przy furcie pod murem i sądzone było mu spać. Jednakże nie spał. Spoglądał szeroko otwartymi oczyma, aż widmowy diakon Sozont się wzdrygnął. Jął się kulić, zwijać niczym papier w rulonik, wreszcie ściskać, jak gdyby ktoś miął arkusik, aż się ugniecie w papierową kulkę. Wtedy to kulka trysnęła promieniem wykrzesanym przez kamyk z księżyca. Rozdwoiła się kulka światła i wsączyła w szeroko otwarte oczy diakona Sozonta, a gdy oba świetliste krążki wtopiły się w zmartwiałe źrenice, w mig zaświeciły i napełniły ciepłem skostniałe ciało; w piersi diakona Sozonta drgnęło i wprawiło się w ruch serce i popędziło zziębniętymi żyłami krew, która jęła stopniowo nabierać ciepła, jako że nad światem już wstawał poranek mieniący się krwawym brzaskiem. 30 31 Rozdział piąty, w którym jest mowa o dalszym ciągu wędrówki Taką zdumiewającą historię opowiedział nam diakon Sozont, ale omawiać jej nie miał chęci, każąc nam spać, bo przed nami długa, całodzienna droga; po drodze zaś, jeżeli zechcemy, będziemy mogli omówić to, cośmy słyszeli. Sam Sozont usnął wkrótce, podobnie i Pawło, który słyszał już odeń ową opowieść, nie była przeto dlań nowością, stąd też nie wywarła na nim takiego wrażenia. Ja zaś długo wierciłem się na posłaniu, po czym zapadłem w sen, w którym latałem ponad Kijowem, błąkałem się po pieczarach, spotykałem się z jakimiś dziwnymi ludźmi o martwych obliczach, wstępowałem do jakichś pomieszczeń, w których ucztowali: w jednym - żołnierze, w drugim - kupcy, w trzecim - mieszczanie, w czwartym - mnisi. Na środku każdego pomieszczenia stał kocioł, w którym gotowały się wielkie połcie mięsiwa, ludzie wsadzali ręce do ukropu, wyławiali kawałki mięsa, chwytali je łapczywie i darli zębami, a sos wyciekał im z ust na brodę. Rankiem tarmosząc obudził mnie Pawło i prawił, że Sozont wstał już dawno, i że musimy się zbierać do drogi, bo dzień zapowiada się upalny, przeto lepiej iść o porannym chłodzie, a godziny upału przeczekać gdzieś w zaciszu. W mig zerwałem się na nogi; gospodarze napoili nas mlekiem z miodem, dali po pszennej bułce na drogę - byli to dobrzy ludzie o szczerych sercach i żegnaliśmy się z nimi nie bez łez wzruszenia. Rankiem nigdy nie nawiedza mnie Oko Otchłani, początek dnia napełnia mnie obfitością sił twórczych, świat wówczas się przeobraża, staje jakby zaczarowany, ukośne promienie słońca przemieniają w drogie kamienie, w złoto i srebro gęsto rozsypaną rosę, co mieni się połyskując przedziwnie. Pokryte nią trawy stają się jakby cięższe i powlekają siwizną, a jasno-brązowe torebki z nasionami trawy czy też dzikiego szczawiu promieniują łagodnie z siwiejącej zieleni listowia traw i ziół. Korony drzew zdają się krągleć, bo każdy listek tchnie w powietrze parą niczym ludzie zimową porą i owa mgiełka utrzymuje się jak kula w obrębie wierzchołka - oto dlaczego ewa zdają się krągleć o poranku. Woda dymi pomału, jak gdyby pod-;-.ililo ją pierwsze słońce, wszystko zasię spowija zastygła, zaczarowana iiza. Wszelkie żywe stworzenie porusza się rankiem nieco ospale, jako że ii.i dnie głowy kołacą mu resztki sennych majaków, które też są niczym lakowaś mgiełka - żyją jeszcze, ale bez konturów i wyraźnego postrzegania. Wówczas to człeka przejmuje uczucie: ciało jak gdyby napełnia się sokiem /.ióf i ciepła radość rozchodzi się po ciele i wyziera z oczu, głaskając barwy, cętki światła, cienie, migoty; wówczas to osobliwie pachną źdźbła traw i chwastów, i kwiaty, i liście, a może to zaczyna pachnieć sama ziemia. Linie gałązek, pni, ździebeł nie mają ostrych, kanciastych zarysów, jeno zaokrąglają się harmonijnie. Nawet ptak na niebie lata inaczej niż za dnia nie śpiesząc się i nie rwąc do przodu. Dlatego to z rana nie godzi się biec, czy nawet iść z pośpiechem, ale powoli, spokojnie zanurzając się w nieskończonej opromienionej przestrzeni, by nabrać do wnętrza serca i duszy ziemskiego piękna. Właśnie dlatego jestem zdania, że rankiem Bóg rozmawia z ziemią. Bóg bada każdą roślinę i każdą istotę i napełnia je ożywczym tchnieniem. Oko Otchłani wówczas mruży się i zasypia, bowiem /. rana nie myśli się o cierpieniu ani o śmierci - poranki są dla życia, nie dla śmierci, jako że są Boże i dla Boga. Właśnie dlatego do ranków żywię szczególne nabożeństwo: w nich to święci się jasna pełnia, wszędzie zasię, Sdzie jest obecna, panuje rześkość, pogoda i równowaga ducha. Chyba dlatego rankiem nie omawialiśmy opowiedzianej przed snem Sozontowej historii, jenośmy szli raźnie i spokojnie, ciesząc się światem i chłonąc w siebie jego blaski. Dopiero gdy słońce wzbiło się wyżej i uroki poranka, jego barwy, omglenia, rosa, rozwiały się jak dym, przemówił Sozont. Spokojnym i beznamiętnym głosem diakon opowiedział nam, że Boży człowiek, o którym nam wspominał pop Iwan z Czerniachowa, to człek mu znany, bo jest to właśnie ów starzec z pieczar kijowskich, który go wysłał ze swoim listem na spotkanie z przybyszem. Raz na rok, jak opowiadał, wychodzi on na świat, ślubował bowiem, że musi co roku nawrócić na Bożą ścieżkę bodaj jedną żywą duszę, wyzwalając ją z duchowej rozterki i zasiewając w jej sercu pragnienie służenia Bogu. Właśnie starzec ów odwiedził niegdyś Sozonta w trybunale, gdy ten zwał się jeszcze Stepanem i właśnie dzięki owemu starcowi Stepan przywdział suknie zakonne i został diako- 32 33 nem w parafii. Gdy zasię gryzło Sozonta sumienie z racji jego sprzeczki nie ułagodzonej z powodu śmierci parocha Petra, udał się diakon nie do kogo innego, jeno właśnie do niego. Ten to Boży człowiek spotkał niegdyś w Czerniachowie Mykytę, który wówczas zwał się jeszcze Matwijem, a gdy jakoś w cerkwi Mykyta, czy jeszcze jako Matwij, zapytał słuchając nabożeństwa: - Co znaczą one czytane słowa? - Boży człowiek wyprowadził go z cerkwi, usiedli na dziedzińcu i tam starzec długo pouczał Matwija, ukazując mu, jak może pozostać ubogi duchem. Oto jak, rzekł Sozont, urosło w tym prostaczku pragnienie poznania Boga i postanowił w swoim umyśle, jak sądzą o nim postronni, szukać drogi wiodącej do Pana. - Tyś to dla mnie - rzekł do starca - ojciec i matka, nauczyciel dobrej sprawy i przewodnik zbawienia mojego. Wówczas to zostawił Matwij swoje świnie i owce i poszedł wraz ze starcem na tułaczkę. Starzec chciał go zaprowadzić do Ławry Pieczerskiej, wielce go bowiem umiłował, ale pewnej nocy Matwij miał sen, że chce zbudować dom i kopie dół pod fundamenty. I wykopał już dół jak się patrzy, ale wtedy usłyszał głos, który rzekł: „Kop głębiej!" I znów kopał, ale głos kazał mu nie ustawać w robocie. Wysłuchał o tym jego śnie Boży człowiek, który zawsze ufał, że poprzez sny człowiek styka się z Bogiem i rzekł: - Pochodź jeszcze po świecie, boś jeszcze niegotów do mniszego żywota. Tak to się rozstali: starzec do Pieczerskiego monasteru, Matwij zaś, który później uczyni się Mykytą, poszedł na dalszą tułaczkę... Podobnie jak my obecnie. W ogóle, droga pobudza do działania, mnie zwłaszcza, który mam pracę siedzącą i dłużącą się nieskończenie, jako że kaligrafowanie wraz z iluminowaniem rękopiśmiennej księgi domaga się nie tylko mistrzostwa, ale i wytrwałości. To prawda, że i u nas obecnie drukują księgi, dawniej niespotykane, słyszałem zwłaszcza o wydaniach Iwana syna Fedora i Petra Mstysławca w Zabłudowie Ewangeliarza do nauki oraz Psałterza. Tłoczono nasze księgi pod prasą i wcześniej, ale w Krakowie. W ogólności tom naszych ksiąg tłoczonych jeszcze nie oglądał, chociaż widziałem niemieckie a takoż italskie u mojej dobrodziejki Anastasji Paraskewy, księżny Zasławskiej, na której zamówienie sam również pisać jąłem mój Ewangeliarz Peresopnycki - była to dumna 34 białogłowa i zapragnęła posiadać taki Ewangeliarz, jakiego nie ma nikt. Dla niej się tak trudziłem, oddając dni, miesiące i lata w jakiejś obłędnej gorączce, a zarazem i w głębokim spokoju ducha, i czyniłem to nie dlatego, by mnie wielce radowało, że księżna Anastasja Paraskewa może pochwalić się wobec wielmożów z sąsiedztwa księgą nad księgami; mówiąc z ręką na sercu, nie bawiła mnie i nie obchodziła jej pycha; więcej dla mnie znaczyło io, żem miał sposobność doświadczenia swoich sił i umiejętności, a zatem znalazł możność wypełnienia Bożego nakazu, iżby nie zakopywać talentu w ziemi - wprawdzie w Piśmie Świętym nie ma mowy o umiejętnościach, ji-no o pieniądzach nie przynoszących pożytku. Jednakże Pismo Święte czy-iać należy nie tępym okiem, jeno znajdywać w jego przypowieściach treść ukrytą, utajoną i pomieszczoną w nim przez Pana. Tym sposobem, jako kaligraf i iluminator zyskałem niezmierzone pole dla wykazania swoich umiejętności i nie było to z mojej strony żadne poświęcenie, jak sądzę, chroniłem się jeno przed Okiem Otchłani, co jęło mnie prześladować w moim rodzinnym Sanoku, jeszcze na Rusi Czerwonej, przeto porzuciłem wszystko, wziąłem kij do ręki i ruszyłem na wędrówkę. Nawet gdym już zasiadł do pracy w Dwircach pod Zasławiem, a później w Peresopnycy, nie opuszczało mnie uczucie, że przebywam wciąż na wędrówce, bo czy człowiek idzie, czy pozostaje na miejscu - tak czy owak wędruje, skoro nie ma korzeni, przywiązujących go do ziemi i domu, rodziny, dzieci, mienia, bo nawet inkaust ani farby nie były moje, ani też księga przeze mnie tworzona. Byłem, rzec można, niczym żywe narzędzie, pióro albo i stylus czy pędzel prowadzony ręką Najwyższego. I właśnie to uczucie, że dłoń Najwyższego mnie prowadzi, ratowało mnie przed Okiem Otchłani, wszakżem uciekł z rodzinnego domu, bo tam właśnie mnie przeraziło i wygnało w świat - do tej chwili się nie opamiętałem. Pięć lat poświęciłem swojej pracy, zasię do Peresopnycy, do monasteru Przeczystej przybyłem dlatego, że niewiasty to niepojęte stworzenia, księżna Anastasja Paraskewa zobojętniała na moje prace, przestała wydzielać mi na nie fundusze i kazała mi wynosić się precz z Dwirców. Wówczas to udałem się do archimandryty Hryhorija, z którym jeszcze dawniej zawarłem znajomość, i ten zaprowadził mnie do Kateryny Czartoryskiej, właścicielki Peresopnycy, ta zasię widząc księgę, a właściwie rozpoczęte i nie ukończone moje dzieło, wydała okrzyk zachwytu, co wielce 35 mnie ucieszyć' p0 czym' za namowa- °Jca Hryhorija, zgodziła się wykupić Ewan r 7 o& Anastasji Paraskewy, która łatwo przystała na to; Kateryna zasie c rtorys^a Przeznaczy^a S° d*a monasteru Przeczystej, obiecując opłaci' zelkie ekspensa na księgę. Stąd znów miałem sposobność SDrób ' c\^°ich umiejętności i w Roku Pańskim 1561 ukończyłem pracę. Gdyśm kole' P°)ecna^ do Żytomierza, gdzie miałem iluminować Ewangelia 4, ,-gfski, jakem już pisał, moc moja mnie opuściła i poczułem się pusty ' b zradny- Hryhorij nawet, mimo w pełni wyrozumiałego dla mnie nastaw' 'a zagroził, że wezwie swojego ucznia Petra (który czas jakiś ł i Przy pisaniu i iluminowaniu, ucząc się przy tym kaligrafii i rvsi k Ho czego miał spore zamiłowanie) i jemu to właśnie chciał ojciec Hrvho " ' W'erzy^ wykonanie Ewangeliarza Żytomierskiego. Powiem, że nawet oźt>a n^e dodała mi zgoła animuszu - dlatego to znalazłem się na tei dró^06- W $^ duszy> n'e widzieć czemu, byłem pewien, że nie wrócę ' ' do Żytomierza, jako że Oko Otchłani nie dawało mi tam spokoju. Kiedv i- k noziera^° na mnie, czułem skrępowanie w członkach, w rękach drętwotę czc2°ść w duszy niejasny ból w sercu, pustkę w pragnieniach, w pra ' 7leniwienie, w uczuciach wyczerpanie, człek zasię obarczony tvlom ' m0cam* riieskłonny jest do duchowych wzlotów. Niekiedy nawiedzała 'e ffly^1 zem sPe*n^ Juz SW0Je zadanie, dla którego ujrzałem światło dzienne na teJ grzeszneJ ziemi- Jestem więc na niej jak gdyby zbytec a s^oro ta^' t0 w™enem pozbierać jakoś swoje myśli, poroz '' ć jeszcze co^ ° so^e ' świecie, o czymś zadecydować, dogrzebać sie iak' " nrawdy P° t0' by odzyskać swoją moc ducha i wziąć się do nowei cv a^° tez szY^owa^ s^ na spotkanie z Bogiem, czyli począć myśleć o śrr>iercL z teJ racll owa dro§a m[aia być dla mnie Próba-- siły ludzk' b wiem s^ °graniczone i cz^ nie zawsze zdolny jest do wielkich czynów. Tv seff1 si°nce wzniosło się jeszcze wyżej, usiedliśmy w cieniu wielk' det>u rosn^ceg° na środku polany nieopodal gościńca, by nieco spocz ' ' or2e^w^ s^ ~ bowiem koło dębu tryskało źródełko obłożone karni ' i Woda ze źródła była słodka, zimna, aż łamała w zębach, piliśmy ' drot»nym' fyczkami' Jak P'Je S^C smakowity trunek. Wtedy to omówiliśmy 0Powieść diakona S0Z0nta- 36 Nie mogę zapisać owej historii w księdze - rzekł Sozont chmurząc luijne, krzaczaste i tak czarne, że aż niemal modrzejące brwi -jako że senne widzenie jest marą, cud zasię dziać się musi nie w przywidzeniu, jeno na i.iwie. Gdybym się nie obudził i list mój nie tkwił nadal zaciśnięty w ręku i przecie oddałem go we śnie przybyszowi), to bym uwierzył w cud. A tak • jeden Bóg wie, co to nie uroi się człowiekowi. Twarz Pawła ocieniona była pielgrzymim kapturem, jasne zaś oczy wieciły ze zdziwieniem z owego półmroku niczym dwa źródełka. - Ależ ojcze - mówił. - Poprzednio zgadzałeś się ze mną, że prorocy święci oglądali we śnie Pana i rozmawiali z Nim. - Wszak nie jestem pewien, czy widzieli naprawdę coś takiego - rzekł ;ozont z uporem. - Bo gdzież jest różnica pomiędzy snem-przywidzeniem i snem-widzeniem rzeczywistości? - Pismo Święte poucza nas - ozwałem się i ja - że otaczające nas życie również jest snem. Możliwe, że to sen samego Boga, a może sąsiadujące ze sobą - sen Boga i diabła. My zaś w owym teatrum jesteśmy jeno cieniami, cieniami ożywionymi w wyobraźni wyższego cienia. Jeżeli to przyjmiemy, t wój sen można uważać za rzeczywisty. - Ale czy Bóg potrzebuje snu? - zapytał diakon Sozont. - Tego wiedzieć nie możemy - odparł gwałtownie Pawło. - Różnica między nami a Bogiem jest ta, że On wie o nas wszystko, my zasię o Nim nic. Jesteśmy poznawalni, On zaś niepoznawalny. Sozont uśmiechnął się szeroko. -1 wszystko co o Nim mówimy, są to nasze baśnie. Dlatego moja opowieść o śnie jest jeszcze jedną z wielkiej liczby powstałych na tym świecie baśni. - Dlaczegóż to sen nie może być proroczy? - zapytałem. - Czyż mało jest na to dowodów? - Weźmy rzecz z innej strony - rzekł Pawło z przekonaniem. - Czy po tym śnie uspokoiło się twoje sumienie wobec parocha Petra, z którym się pokłóciłeś? - W pewnej mierze tak - mówił z namysłem Sozont. - Mimo wszystko, jakąś cząstką rozumu uznałem ów sen za prawdę. - Bo wszystko co dzieje się z człowiekiem - rzekł Pawło - we śnie czy na jawie, jest na swój sposób rzeczywiste, jako że się odbywa. 37 - Może i tak - rzekł Sozont. - Jednakże drugą cząstką rozumu uwierzyć w to nie potrafię, bo wszystko, cośmy uczynili, uczyniliśmy nieodwracalnie. Chcę przez to powiedzieć, że grzech jak gdyby mi odpuszczono, jednakże ja go popełniłem, a zatem jest zawsze ze mną. - Nie wierzysz zatem w oczyszczającą moc skruchy? - zapytał Pawło ze zdumieniem. - Grzech mój polega na tym, że zamiast wierzyć, wciąż usiłuję sprawdzać - rzekł Sozont. Wtedy to poczułem nieokreśloną obawę, jaką czuje człowiek, gdy czyha nań niebezpieczeństwo, albo gdy ktoś wpatruje się weń pilnie. Rozejrzałem się po lesie i na najbliższym drzewie ujrzałem Oko ogromne jak obozowy kocioł. Tkwiło na spodniej gałęzi i było wprawione w trójkąt równoramienny. A że obróciłem się nader gwałtownie, to i moi współtowarzysze mimo woli spojrzeli w tym kierunku. - Coś tam takiego zobaczył albo usłyszał, bracie Mychajło? - zapytał Pawło. - Sucha gałązka zatrzeszczała - zełgałem. K o z d z i a ł szósty, w którym mowa jest o tym, jak bies nękał czerńca Pawła Ruszyliśmy znów w drogę, nie prowadząc już pogwarek, przy czym byliśmy w jakiejś mierze przygaszeni: ja - wiadomo dlaczego, Sozont z racji swoich nierozstrzygniętych wątpliwości; pomyślałem też znowu, że irgo zamiar napisania ksiąg żywotów świętych, przy jego jurystycznych nałogach i niedowiarstwie, jest raczej złudny i chyba należy on do tych ludzi, którzy chcą naprawdę uczynić coś dobrego na świecie, żyją tym zamia-irm, piastują go i hołubią, ale nigdy naprawdę go nie spełniają - i to staje się przyczyną ich cierpień duchowych. Pomyślałem, że i te dobre zamiary rodzą się w nich nie dlatego, że są dobroczynni z natury i pragną dobrze czynić, lecz z obawy, że w głębi jestestwa dobroczynni nie są. Pospolita to prawda, że świat dzieli się na dzień i noc, żywy byt zasię ocieniony jest nocą niebytu, nawet nauka chrześcijańska uczy nas oczekiwania śmierci w każdej godzinie, chodzimy zatem po świecie w towarzystwie owego cienia. Sam zasię człowiek jest i dobroczyńcą, i złoczyńcą zarazem, jednego pragnie, a co innego nim rządzi, jedno w sobie chowa, a co innego pragnie pokazać, jednakże, jak sądzę, istnieją też ludzie innego pokroju, którzy nie czynią w życiu nic dobrego ani nic złego. Co więcej, każdy postępek wydaje im się grzechem i kajają się za niego, i cierpią, jednakże dobra uczynić nie mogą, jako że się boją, by ich dobry uczynek nie był czymś pozornym. Tacy ludzie są niczym na świecie. Wyrzekają się trosk i czynności powszednich, bo nie znajdują w nich sensu, bezczynność zasię ogłaszają życiem w świętości i takiego życia dla siebie szukają. Diakon Sozont szukał ludzi żyjących w świętości, jednakże w głębi duszy nie wierzył w owo święte życie. Właściwie nawet nie szukał ludzi świętego życia, pragnął jeno zbadać to życie, sprawdzić, jak sam powiedział, czy nie jest ono przewrotne, a cuda, jakich ludzie ci dokonują, nie są jedynie udawaniem w celu wywyższenia się wobec innych czy nawet Boga, a zatem, czy nie chcą w ten sposób, poświęciwszy się Bogu, zaspokoić bezpłodną swą pychę, wyrwawszy się ze świeckiego zamętu i wywyższając się nadeń właśnie dla owej nienasyconej pychy, 39 mówiąc prościej: wyrzekając się świata, żyją wedle jego prawideł. Cóżby osiągnął na przykład Mykyta Słupnik, gdyby pozostając świniarkiem czy owczarzem żył po chrześcijańsku, uczciwie i bogobojnie? Tak zasię, wyrzekając się świata, rozsławił się na cały Wołyń i Polesie, a takoż ziemie okoliczne, i garną się doń ludziska i rozgłos jego potęgują. Tak to, stając się głośnym, skazał się na to, czym jest, i zbiegają się doń nieszczęśliwi i kalecy, tacy, którzy wypadli z nurtu życia, czy też tacy, w których tli się niezadowolenie, gorycz i niepewność jutra, czyli okaleczeni duchowo - o ciekawskich mówić nie będę, ciekawość ich również jest oznaką życia ubogiego we wzruszenia. Ale nie ma co sądzić z góry, bo wówczas upodobnię się do diakona Sozonta z jego nie napisaną księgą i jurystycznymi dochodzeniami. O Pawle mniej wiedziałem, bo jeszcze nie zdążył się dostatecznie odsłonić. Na zewnątrz był on niczym braciszek-prostaczek, jako że spozierał na świat zdziwionymi oczyma, ale Pismo Święte znał wybornie i zapewne niejedną przeczytał księgę z biblioteki monasteru, miał bowiem dar wysłowienia. Jednakże i on, podobnie jak ja i diakon Sozont, został wyrwany z rodzinnych pieleszy, z owego miejsca w ogrodzie życia, gdzie było mu sądzone wyróść, dojrzeć i stać się owocem. Zamiast tego wyruszył na tułaczkę, zostając jednym z poszukiwaczy wiatru w polu. Nie był rozmowny, ale wypowiadał się mądrze i celnie, co znaczy, że dolegliwością dlań były myśli, na które nie umiał znaleźć odpowiedzi. A zatem wszyscy trzej byliśmy mądralami, którzy pogubili się w swym mędrkowaniu, toteż zabłąkaliśmy się w onej wędrówce i szukamy drogi nie ustaliwszy, dokąd chcemy się udać. Poznaliśmy biblijną prawdę o drodze wąskiej i szerokiej, ale boimy się pójść którąkolwiek, mając na uwadze niepewność wszelakich definicji. Szliśmy i szliśmy, słońce tkwiło niemal na środku nieba, w górze niepohamowanie dzwoniły skowronki, z lasu zaś leśna ptaszarnia, i to słońce słało w naszą stronę takie mnóstwo światła i ciepła, że nasz czarny strój stał się nieodpowiedni, wiadomo bowiem, że czerń przyciąga ciepło, zasię biel je odpycha, przez co ciało każdego jęło się oblewać lepkim potem roztapiając nas, a nasze twarze również ociekały strumieniami potu, i właśnie w tym momencie Pawło nagle przystanął, wytrzeszczył oczy, aż niemal wyszły mu z orbit, ciało jego wyprężyło się dziwacznie i jak gdyby stężało 40 - zwalił się na ziemię jak podcięty kosą i jął się wić i podrygiwać w kurzu gościńca. Diakon Sozont, który znał Pawła lepiej ode mnie, bo więcej czasu już z nim wędrował, rzucił się nań i przygniótł mu ręce i ciało, miotające się i.ik szalone, i zawołał do mnie, bym podał mu jakiś patyk albo kołek. Rzuciłem się do drzewa, ułamałem sęczek i podałem Sozontowi, on zaś wetknął go Pawłowi między zęby, ale ten zdążył już przygryźć sobie język i krew mu z ust buchała. Głowa skręciła mu się dziwacznie, oczy zaś zrobiły się nieprzytomne i choć był wątły z wyglądu, ciskał i sobą, i ciężkim Sozontem, który ledwie utrzymywał się na nim. Trwało to czas jakiś, na ostatek Pawło rozluźnił się i legł nieruchomo na drodze. Sozont wyciągnął mu z ust sęczek i kazał mi wziąć Pawła za nogi, sam ujął go pod pachy i pociągnęliśmy go w stronę cienia - droga akurat prowadziła przez las i niedługo musieliśmy go ciągnąć. Ułożyliśmy Pawła na trawie. Z wolna zaczął równo oddychać - spał. Tymczasem umyliśmy się i napili wody, a potem samiśmy legli na spoczynek utrudzeni, a gdy czas jakiś upłynął, oczy Pawła patrzały przytomnie, siedział oparty plecami o drzewo i patrzał na nas w milczeniu. Jednakże tak do pełnej przytomności jeszcze nie doszedł. Diakon Sozont odmówił nad nim modlitwę, przy czym po ciele Pawła raz po raz przebiegały drgawki, jednakże były niewielkie, jak gdyby go trzęsła gorączka. Sozont otarł rękawem twarz, z której pot ściekał ciurkiem. - Daruj, bracie Mychajło - rzekł - że nie powiadomiłem cię wcześniej o nieszczęściu brata Pawła. Przyszedł do Kijowa, bo w Monasterze Mania-wskim, skąd przybył, święci ojcowie nie tylko nie uwolnili go od tej przypadłości, ale i pomiatali nim, uważając za opętanego. Z tej racji wybrał się do Kijowa, do monasteru Pieczerskiego, słynącego z cudów i ojców, którzy wypędzają biesy - ta umiejętność praktykowana jest u nich z dawien dawna, przynajmniej o takich uzdrowieniach mowa jest w Pateryku Pieczerskim. Ojcowie pieczerscy zapewnili mnie, że bies z niego uszedł ostatecznie i już doń nie wróci, stąd też byłem o niego spokojny i nie chciałem cię niepokoić. Sam Pawło też był pewien, że skończyła się jego niedola. - Jednakże się nie skończyła, bracie Sozoncie - ozwał się Pawło bezradnie. - Jak widzisz, bracie - mówił spokojnie Sozont. - I jest to jeszcze jeden dowód na to, że nie bies w tobie siedzi, lecz choroba, na którą święci 41 ojcowie nie mają lekarstwa. I choroba ta jest znana, zwą ją kadukiem4. - A ja myślę - równie bezradnie zaprzeczył Pawło - że to jest bies. U ojców w Kijowie czytałem Pateryk Pieczerski, tam rzeczywiście jest opowieść o opętanym, którego leczył święty Ławrentij. Trzykrotnie przeczytałem tę opowieść i zdało mi się, że ja mam podobną chorobę. - Próżno tak myślisz, bracie Pawle - rzekł Sozont. - Przypomnij sobie Słowo dwudzieste szóste „O Ławrentiju - więźniu Bożym". Opętany nie tracił tam przytomności i nie miotał się, i nie trzęsła nim gorączka, tyle że gadał różnymi językami, a w ogóle był całkiem domyślny. Właśnie dlatego powiadam, bracie, że to może być zgoła nie bies. - Ale ja go czuję w sobie, czuję go! - zawołał Pawło. - Kiedy mnie chwyta, czuję kościste ręce, obrośnięte rudymi włosami, z ostrymi pazurami, którymi rozdziera mi serce. Niekiedy wrasta we mnie, nogi w nogi, ręce w ręce, głowa w głowę i poczyna trząść mną jak drzewem. Wówczas to widzę czerwoną gębę i krwawe usta, rozwarte w rechocie, i wytrzeszczone ślepia, które wystrzeliwują jak kule z orbit i zwieszają się na policzkach na cienkich białych żyłkach. - Wszystko to może ci się zwidywać w chorobie, bracie Pawle - stwierdził Sozont łagodnie. -A cóż powie twoja mądrość, bracie Mychajło? - zwrócił się do mnie Pawło. - Każdy człowiek ma swoją ciemną chmurę, bracie Pawle! I każdy musi sam poznać i zbadać swoją ciemną chmurę. Pawło uśmiechnął się niewinnym uśmiechem dziecka: - Dziękuję ci, bracie Mychajło! - Za co mi dziękujesz? - Że się nie boisz mnie i nie osądzasz. Po bracie Sozoncie tyś jest taki drugi. - Z tej racji jesteśmy towarzyszami podróży - uśmiechnął się Sozont. Dalej żeśmy nie poszli. Postanowiliśmy zjeść trochę chleba, napić się wody i odpocząć. Jednakże Pawło wymówił się od jedzenia. Położył się w trawie, spoglądał bez ruchu w niebo i nic nie mówił podczas naszego jedzenia. 4 Kaduk, łac. morbus caducus - padaczka (tłum.) 42 - Dziwne jest to niebo - rzekł nagle. - Niekiedy się wydaje, że otchłań Jest nie w ziemi, lecz właśnie tam. Czy te myśli moje nie są grzeszne, bracie Sozoncie? - Otchłań jest tam, gdzie nie ma końca - odrzekł Sozont. - Jednakże ona, podobnie jak wszystko na tym świecie, jest dwojakiego rodzaju. Jedna jest /.alana światłem, jasna i słoneczna, która wzywa naszego ducha, by się unosił; druga zaś ciemna i nieprzejrzysta, która również woła nasze dusze, .ile po to, by je poniżyć. Jedną z nich wybieramy. - My wybieramy czy ona nas wybiera? - zapytałem. - To już jest wola Boga - odparł krótko Sozont. - Dał nam jednak wolność działania. - Ale ja się lękam - cicho wypowiedział Pawło. - O ile naprawdę jest we mnie bies, to nie ja go przywoływałem, więc nie jest z mojej własnej woli. Icśli zaś tego Bóg zechciał, to na cóż ją mam w takim razie? - Twoja wola jest też cząstką woli Boga - rzekłem. - Kiedy w Nim pokładasz nadzieję. - A czyż mogę pokładać więcej? - zapytał Pawło i nagle zapłakał. Przedziwne były to łzy: z jego niebieskich oczu spływały podobnie niebieskie. I Rozdział siódmy, w którym mowa jest o spotkaniu z jeszcze jednym towarzyszem podróży, Kuźmą Na ostatek Pawło oświadczył, że już sił nabrał i może iść dalej, i rzeczywiście, nie widać było po nim śladów jakiejkolwiek choroby- stał się znowu taki jak poprzednio. Ruszyliśmy więc, po drodze zasię wywiedziałem się od Pawła o jego przypadłości: kiedy się u niego zaczęła i jak często go trapi. - Czy możesz mi dopomóc w mojej dolegliwości, że mnie o to pytasz? -zdziwił się Pawło. - Nie jestem lekarzem, ale interesuję się chorobami - odpowiedziałem. Wtedy opowiedział mi, że kaduk nachodzi go niespodzianie - uderzy i tyle wszystkiego, czyli że nic z tego nie pamięta. Niekiedy na parę godzin przedtem zaczyna go mocno boleć głowa, a bóle głowy ma już od dzieciństwa, kiedy to jako malec spadł z gruszy i mocno się potłukł. Wtedy robi się rozdrażniony i w tych momentach lepiej go nie zaczepiać. Niekiedy czuje zimno albo gorączkę, zdarza się też, że okropnie chce mu się jeść albo ogarnia go niesamowite przerażenie. Czasami widzi, że dokoła zaczynają się mienić ognie albo pożar ogarnia całą okolicę: palą się drzewa, trawa, pola, a nawet sama ziemia. - Czuję wówczas, że lada chwila pożre mnie otchłań i taki strach mnie ogarnia, że każdy włosek na ciele zaczyna drżeć albo stawać dęba. Wtedy to czuję obecność biesa, budzącego się w moim ciele. Ale to jeno krótka chwila, bo co się dalej ze mną wyprawia, tego nie wiem. - Często cię tak chwyta? - zapytałem. - Różnie bywa - odrzekł Pawło. Sozont towarzyszył nam przy tym w milczeniu, widocznie Pawło już mu o tym opowiadał. - Niekiedy po kilka razy dziennie, niekiedy raz na miesiąc, a zdarza się, że zgoła dłuższy czas nie ima się mnie. Kiedy trafi mi się coś takiego - mówił Pawło - to umieram, przynajmniej tak mi się wydaje, a później czuję się jak wskrzeszony. Kiedyś może się tak stać, że już z tego się nie zbudzę. Zdarza się, że wpadam w omdlenie albo chodzę jak we śnie, ale o tym wszystkim nie mam pojęcia, I ludzie mi jeno opowiadali. I właśnie to jest dla mnie najstraszniejsze: coś i obie, coś wyprawiam, ale całkiem bez czucia i rozeznania, jak gdybym żył poza sobą samym. - Każdy grzesznik żyje poza sobą samym - rzekł Sozont. - A także złoczyńca. - Ale ja nie chcę być ani złoczyńcą, ani grzesznikiem! - zawołał Pawło. - Zali spodziewasz się pomocy od świętego Mykyty? - zapytałem. - Ta jeno mi została nadzieja - rzekł Pawło. A zatem Pawło wyruszył do Mykyty Słupnika z nadzieją wyleczenia. Co prawda, uderzało przy tym, że zdążył być u pieczerskich ojców, którzy niby go wyleczyli, a przynajmniej zapewnili go, że bies został wypędzony -czemuż więc, uważając się za wyleczonego, potrzebował nowego uzdrowiciela? Zapytałem o to Pawła prosto z mostu. - Chcę nań popatrzeć, na błogosławionego Bożego człeka - rzekł Pawło. - Ponadto nie tylko ojcowie pieczerscy leczyli mnie i zapewniali o swoim zwycięstwie nad biesem, jednakże bies od tego nie zniknął. - A czy próbowałeś sam ratować się przed nim? - zapytałem. - Postami, posłuszeństwem, modlitwą do Pana naszego i Matki Bożej? - Dlatego to stałem się mnichem, bracie - mówił ze smutkiem Pawło. -Jednakże Pan jakoś mnie od tego dopustu nie uwalnia... I wiesz, że niekiedy myślę, bracie Mychajło, nie wiem, czy aby nie grzesznie: Bóg gniewa się za nadmierne zwracanie się do Niego. Jak wszystko na świecie, to również ma swoje granice i nie można ich przekraczać. Więcej modlitw, postów czy okazywania posłuszeństwa - to jeszcze nie oznacza zbliżania się do Boga, niekiedy nawet przeciwnie... Tuśmy ujrzeli dziwowisko. Przy drodze, na poboczu, wsadziwszy bose nogi do rowu z pozieleniałą wodą, siedziała niecodzienna postać. Miała na sobie wypełzła i sfatygowaną, a nawet podartą koszulinę, aż trudno było odgadnąć, jaką niegdyś miała barwę; na głowie sterczało coś na wzór mniszej kapuzy, ale już zgoła bezkształtnej, owa kapuza okalała niewiarygodnie długie i chude oblicze, składające się z układanki kości wyraźnie zaznaczonych pod brunatną skórą, jak gdyby była to jedna z mumii pieczerskich, co niespodzianie wstała z łoża wiecznego spoczynku i wybrała się na 44 45 p wędrówkę, by przyjrzeć się temu światu. Włosy, brwi, brodę i wąsy miała jasnorude, a może brudnosiwe, oczka malusieńkie i zadziwiająco okrągłe niczym u ptaka, policzki zaś zapadnięte jak woreczki, bo istota owa z pewnością była bezzębna. Jednakże jeden ząb przynajmniej jej pozostał, bo ujrzałem go, gdy odpowiedziała na nasze pozdrowienie. Na dobitkę człowiek ów nie miał przy sobie ani torby, ani butów czy choćby łapci z łyka. - Czy ty nie do Mykyty Słupnika wybierasz się, bracie? - zapytał Sozont, bo jego powołaniem było pytanie wszystkich i o wszystko. - A niby gdzie indziej? - odparło dziwowisko, ukazując jedyny ząb, żółty jak kwiat dmuchawca. - Skoroś ty czernieć, to z jakiego monasteru? - Z tego, z którego wyszedł do swojej pustelni Mykyta - odparł człowiek. Sozont z miejsca się zainteresował, zauważyłem, jak żywo zabłysły mu oczy. - Dlaczego moczysz nogi w bajorze? - zapytał Sozont. - Żeby pijawki przylgnęły, bo tu są w sam raz. - Ale po co? - zdumiałem się. - Żeby wyssały ze mnie krew niedobrą - jego okrągłe oczka popatrzyły na nas, jak gdyby przeskakując z jednego na drugiego - musiał to być to jakiś Boży półgłówek albo obłąkany. - A jak wypiją niedobrą krew, to co wtedy? - Wtedy będę lepszy i lżejszy i lepiej mi iść będzie. - Boso zatem wędrujesz? - Pan Bóg stworzył nogi człowiekowi, a buty to ludzki wynalazek. A wszystko co ludzkie, to na nic! - To dlaczego nie chodzisz nago? - zapytał Pawło. Człowiek popatrzał na swoje odzienie, przez które przeświecało nagie ciało. - Odzienie nosić kazał Pan Bóg - rzekł, a głos miał zachrypnięty - i to po tym, jak Adam z Ewą zgrzeszyli. Odzienie kryje to, co grzeszne w naszym ciele. A obuwie nic grzesznego nie skrywa, więc jest niepotrzebne. - To ty w zimie chodzisz boso? - Chodzę - odparł człek niewzruszenie. - A jak cię zowią? - spytał Sozont. - Kuźma, a nazwisko licho wie - odparł człowiek. - A czyś pomyślał - mówił Sozont z uśmieszkiem - że Pan Bóg stworzył Adamowi mne grzeszne ciało, inne zaś Ewie, bo wiedział, że zgrzeszą? Dla grzechu więc ich stworzył, a właściwie nie dla grzechu, jeno po to, by się mnożyli w przyszłości. _ Tyś człek uczony w piśmie i faryzeusz! - tknął Sozonta Kuźma palcem suchym niczym relikwie, przy czym głos jego zrobił się krzykliwy. - Pan Bóg stworzył ich nie żeby zgrzeszyli, jeno żeby ich wypróbować. Ale że nie wytrzymali próby, kazał im nosić odzienie, tak to jest! _ Widzę, żeś mądry człowiek - rzekł Sozont i usiadł wprost na trawie, trzymając kostur przed sobą. - Ano cóż, porozważajmy. Gdyby Pan Bóg chciał samego wypróbowania, to by dał Adamowi ptaszka, a komin Ewie, no i nic poza tym. Jednakże do ptaszka przywiesił Adamowi również woreczek do wytwarzania nasienia, Ewę zaś wyposażył w miejsce do noszenia płodu, przeto grzech ich, o ile to grzech, przewidział, przeto ich grzeszny upadek nastąpił z Jego woli... Kuźma rozszerzył okrągłe oczka, przy czym nie przestały być okrągłe, jeno urosły przynajmniej dwukrotnie, zwisła mu dolna warga, a ząb wyłonił się sP°d górnej i zakwitł żółto. Po czym przeżegnał pierś uroczyście i tak odparował: - Zgiń, przepadnij, szatanie! Nie mąć we mnie ducha i rozeznania, bo mam ci je wielce ułomne. _ Nie jestem szatanem, Kuźmo, bom taki sam jak i ty chrześcijanin -rzekł Sozont z właściwym dla się półuśmiechem. - Patrzaj no! I przeżegnał się podobnie jak Kuźma. - Czego chcesz ode mnie? - zawołał Kuźma. - Badam twoją mądrość. Serce rozważne szuka mądrości, jak powiedziano w Przysłowiach. _ Do nabycia mądrości nie trzeba rozumu - stanowczo odparł Kuźma. - Jednakże wszystko trzeba badać i szukać mądrości, jak powiedziano u Eklezjasty. - Nie badaj mnie, nie badaj! - zakrzyczał Kuźma. - Czemuś się do mnie przyczepił? - Ponoć pragniesz, by przyczepiły się do ciebie pijawki i wyssały twoją złą krew. Otóż, ja również jestem pijawką, by wyssać twoją głupotę. 46 47 Okrągłe oczka Kuźmy znów urosły we dwoje, opadła mu dolna warga, a jedyny ząb stanął dęba. - To ty chcesz zadrwić sobie ze mnie? - zapytał Kuźma roztrzęsionym głosem. - Skoro tak, toś ty szatan w dwójnasób. Zgiń, przepadnij! Wyskoczył z zielonego bajora i zobaczyliśmy, że do nóg jego rzeczywiście przyssało się kilkanaście czarnych i grubych, oczywiście już opitych krwią pijawek. Podbiegł do drzew i tam przystanął, spozierając w naszą stronę. - Grzech popełniasz, bracie Sozoncie, szydząc z upośledzonego na umyśle - stwierdził ze smutkiem Pawło. - Nie jego doświadczasz, lecz siebie. Uśmieszek znikł z twarzy Sozonta. - Prawdę mówisz, bracie, choć ja powątpiewałem w ubóstwo jego rozumu - rzekł Sozont. - Wybacz, jeżeli możesz! - Niech ci Bóg wybaczy. Chodźmy i pozostawmy tego pomyleńca. Sozont ciężko zwlókł się z trawy i ruszyliśmy w dalszą drogę. Gdym się obejrzał, zobaczyłem, że Kuźma idzie w pewnej odległości za nami. Raptem przejęła mnie zgroza: pijawek na jego gołych łydkach już nie widziałem, jednakże poczerwieniały one od krwi. - Kuźma idzie za nami - szepnąłem. - Nie strasz go - odrzekł Sozont ze spokojem. - Jak chce, to niech sobie idzie. Muszę go wypytać o monaster, z którego przyszedł tutaj Mykyta Słupnik. Działo się to pod wieczór, pusto było dokoła, choć gdzieś w pobliżu miała być wieś, do której zamierzaliśmy dojść i zanocować w niej. Szliśmy, aż zapadł gęsty zmierzch, Kuźma podążał za nami, jednakże zachowywał bezpieczną odległość. Na ostatek postanowiliśmy zatrzymać się na skraju lasu, a właściwie na polanie osłoniętej od strony gościńca kępą drzew. Gdy zaś rozpaliliśmy ognisko i powiesili nad nim kociołek, żeby ugotować mamałygę, Kuźma, który przez cały ten czas sterczał jak drąg za drzewami, podszedł do nas i nic nie mówiąc, usiadł przy ogniu. - Daruj, bracie - rzekł Sozont łagodnie - jeżelim cię obraził. - Chciałem ciebie zapytać - rzekł Kuźma głosem brzęczącym nieco przez nos - jeżeli Bóg stworzył ludziom to bezeceństwo, któreś opisał i wiedział, że popełnią grzech, to wynika z tego, że to On zesłał Ewie węża-kusiciela? 48 - Wszystko na świecie dzieje się jeno wolą Bożą - odparł Sozont spokojnie i niby od niechcenia. - A zatem chciał wypędzić ludzi z raju? - zapytał ostro Kuźma. - Nie wypędzić, jeno dać im wolność - odparł spokojnie Sozont. - Jak każdy ojciec swoim dzieciom, kiedy oddziela je od siebie i daje im możność albo też dopomaga w budowaniu własnego domu - To czymże jest ten grzech pierworodny? Zali nie przekleństwem dla człowieka? - Nie przekleństwem, lecz pierwszą nauką ojcowską, Kuźmo. „Twoje oczy widziały wszystko, co uczynił Pan" - tak powiedziano w Księdze Powtórzonego Prawa. Tak to wyprowadził ludzi z raju, ale dał im przykazania, iżby sami stali się mocni i weszli, i zawładnęli ziemią, do której się przenieśli, żeby ją posiąść, a wszystko dlatego, by na tej ziemi długo żyli ludzie. Żeby zasiali, jak Adam w Ewie, nasienie swoje i płodów ziemi, by potem swojego wysiłku zrosili ogród, który napełni się deszczem z niebio-sów. By uprawiali zakątek, który Bóg otoczył swoją opieką, bo zawsze nad nim jest oko Pańskie, od początku roku aż do końca roku. I kiedy ludzie będą słuchać przykazań Pańskich, ześle On deszcz na ich ziemię we właściwym czasie, jesienny, jak i wiosenny, żeby ludzie mogli zebrać swoje zboże i sok winnej łozy. Jednakże ludzie strzec się muszą, by ich serce nie pozwoliło się omamić i by nie odstąpili od przykazań - dlatego to Bóg obarczył ludzi grzechem przedwiecznym. Iżby wiedzieli, że zapaliłby się na nich gniew Pana, i zamknąłby On niebo, aby nie padał deszcz, ziemia nie wydałaby plonów. I żeby wzięli sobie te Jego słowa do serca i do duszy, i żeby przekazywali je swoim dzieciom, aby się pomnożyły ich dni i dni ich dzieci i były takie długie, jak dni niebios, które są nad ziemią. Przeto położył Bóg przed nimi błogosławieństwo i przekleństwo, błogosławieństwo, jeśli usłuchają poleceń Pana i przekleństwo, jeśli nie usłuchają poleceń Pana i odstąpią od drogi, którą im pokazał5. Było to pierwsze kazanie diakona Sozonta, które odeń usłyszałem -z czasem wygłosi jeszcze niejedno. Przyznam, że byłem nim poruszony, 5 Sozont oparł swoje kazanie na Księdze Powtórzonego Prawa, rozdział 11, wiersz 7- 28, (tłum.) 49 podobnie jak i Pawło, a Kuźma jeszcze bardziej. Jego okrągłe oczka zapłonęły jak dwa ogniki i nie tyle słuchał, co pił wypowiadane słowa. Na ostatek, wciągnął w siebie ze świstem powietrze przez ten jedyny swój ząb i nagle padł do nóg Sozontowi i jął je obcałowywać. - Daruj mi, bracie - zawołał drżącym głosem - żem cię nazwał szatanem. Tyś naprawdę pijawka, która wysysa ze mnie głupotę. O, tyś nie szatan! - Amen! - rzekł Sozont i na jego twarzy oświetlonej rozbłyskami ognia znów ukazał się ów lekki, ledwie dostrzegalny uśmieszek. Rozdział ósmy, w którym Pawło opowiada o cudzie, jaki ponoć oglądał na własne oczy w Górach Karpackich Było to wówczas - opowiedział nam Pawło tam, przy roznieconym na polanie ognisku - gdym przyszedł do monasteru, zwanego również Samotnią Maniawską, i zostałem w nim braciszkiem. Pewnego razu zajrzawszy do sadu, którym pieczołowicie opiekowali się święci ojcowie, zobaczyłem ptaki, co siadały na drzewach, obłamywały owoce z gałązkami i unosiły je ze sobą. Zapytałem wówczas ojca sadownika: - Dlaczego nie płoszy się ptaków, wyrządzających szkody? - Sad jest dobry - tak mi odpowiedział. - Wystarczy i dla nas, i dla ptaków Bożych. Już w Księdze Rodzaju powiedziano: „Tak stworzył Bóg wszelkie ptactwo skrzydlate" i „Nie wolno wam spożywać żadnej krwi, ani krwi ptaków" - powiedział w Księdze Kapłańskiej. Wówczas zapytałem ojca sadownika: - Czemuż więc ptaki nie jedzą tutaj owoców, lecz odłamują je z gałązką i unoszą? - Robią to już od lat dziesięciu. - A może gdzieś w górach są święci mężowie - zastanawiałem się -którym owe ptaki zanoszą owoce? - Skoro tak, widać taka jest wola Boska - odparł ojciec sadownik. -Wtrącać się w to nie będziemy. Skoro tak jest, to niech będzie. Byłem wówczas młody i jeszczem nie umiał powściągnąć ciekawości. Przeto, będąc kiedyś wolny od swoich obowiązków, zaczaiłem się w sadzie i zobaczyłem, jak przyleciał kruk, ułamał owoc i uleciał z nim w dziobie, ja zaś postanowiłem podążyć za nim. Nie było zbyt trudno to uczynić, bo krukowi zawadzał ciężar, przelatywał więc z drzewa na drzewo i na każdym siadał, by odpocząć - ja zasię szedłem za nim cichaczem i nieustępliwie, nie spuszczając zeń oczu. Takem doszedł do wielkiej czeluści, do której nie było dostępu, kruk poleciał tam z jabłkiem i pomyślałem, że już go więcej nie zobaczę. Usiadłem więc na skraju czeluści, by odpocząć i nacieszyć się 51 wspaniałym widokiem górskich grzbietów; wszakże niebawem kruk wyfrunął z czeluści, lecz już bez owocu. Z pustoty strąciłem do czeluści kamień, który stoczył się w dół z łoskotem, a w końcu upadł gdzieś głęboko na ziemię. Wówczas z dołu dobiegł głos niewieści, który przyprawił mnie o drżenie: - Jeśliś ty chrześcijanin, nie zabijaj nas. - Coście za jedni? - Jeżeli chcesz widzieć jedną z nas, zrzuć jakieś ubranie, bo jesteśmy tu we trzy i wszystkie jesteśmy nagie. Zdjąłem z siebie wierzchnią opończę, owinąłem nią kamień i zrzuciłem na dół. Wówczas ozwał się głos niewieści: - Idź w prawo wzdłuż urwiska. Tam znajdziesz ścieżkę, która doprowadzi cię do nas. Poszedłem skrajem przepaści i niebawem wypatrzyłem ledwie widoczną dróżkę. Prowadziła ona w głąb wąwozu, toteż, chwytając się występów skalnych, zsunąłem się. na nią, chociaż ścieżka była bardzo wąska i kilkakrotnie o mało się z niej nie zerwałem. Po zejściu ujrzałem rozpadlinę tworzącą jak gdyby pieczarę, przy wejściu do której stała postać owinięta w moją sutannę, przy czym tak, że i twarz ukrywała przede mną. Gdy podszedłem bliżej niewiasta - a że była to niewiasta sądziłem po głosie, jaki słyszałem poprzednio - skłoniła się przede mną i poprosiła, bym zatrzymał się opodal, jako że jej siostry są całkiem nagie. Usiadłem na kamieniu w takiej odległości, że dobrze słyszałem jej głos i zapytałem: - Skądeście się tu wzięły i jak długo tu przebywacie? - Jesteśmy tu od lat dziesięciu, a skądeśmy się wzięły, to długa historia. O ile chcesz, to opowiem, tylko nie podchodź do nas. Zapytałem, czemuż to ona nie chce podejść bliżej do mnie, żeby nie musiała zbytnio wytężać głosu, na co odpowiedziała, że nie jest pewna, czy nie mam wobec niej zdrożnych myśli. Poprzysięgłem na Boga, że żadnych złych myśli nie żywię, bo i rzeczywiście ich nie miałem, ale w tym momencie bez jakiegokolwiek poprzedzającego symptomu pochwyciło mnie moje schorzenie. Upadłem - i ciałem mym wstrząsnęły dreszcze, i jak zwykle utraciłem całkiem przytomność, a co się działo ze mną, nie mam pojęcia. Kiedym zaś oprzytomniał po przebudzeniu,, gdyż po napadzie, jak 52 powiadają, morzy mnie sen, ujrzałem, że leżę w ich jaskini okryty własną opończą, a wokół mnie krzątają się trzy całkiem nagie niewiasty: starsza, z suchymi i obwisłymi piersiami, pochyliła się nade mną, dając mi pić, dwie zasię młodsze stały, patrząc na mnie z zaciekawieniem. - Gdzie jestem? - zapytałem wielce wstrząśnięty tym widokiem. Młodsze niewiasty krzyknęły zaskoczone, kuląc się i osłaniając nagość, podkuliły nogi pod brodę i ogarnęły rękoma kolana, starsza zaś wpatrzyła się we mnie bacznie. - Bóg cię ukarał - rzekła. - Miałeś jednak wobec nas myśli niegodziwe, dlatego cię poraził. Dopiero teraz poczułem, że nogi mam związane czymś szorstkim, podobnie i ręce. - Nie miałem wobec was myśli niegodziwych - rzekłem - jeno kaduk mnie trapi. Rozwiążcie mnie i nie lękajcie się, bo chcę wam dopomóc, a nie zło wyrządzić. Na domiar jestem całkiem wyczerpany. Wówczas starsza zdjęła ze mnie opończę i podała ją najurodniejszej z nich, która się nią owinęła, wtedy poznałem w niej tę, która ze mną wcześniej rozmawiała. Druga podniosła się, już nie kryjąc swojej nagości i wraz ze starszą jęły mnie rozwiązywać, jako że byłem związany pnączami. Pomogły mi usiąść, opierając mnie o kamienną ścianę; niewiasty już nie wstydziły się mnie, ta zaś, która przywdziała moją sutannę, siedziała ze skrzyżowanymi nogami, twarzy swej zasię już nie zasłaniała. - Chcemy wierzyć, że Bóg przysłał cię do nas, bo dzisiaj w nocy wszystkim trzem przyśnił się sen jednakowy. Gdy nabierałam wody ze strumienia, podszedł do mnie wielki kruk na ludzkich nogach i rzekł: - Popatrz do swojego dzbanka - a nic poza tym dzbankiem nie posiadamy - czy woda w nim jest czysta? Spojrzałam i zobaczyłam, że woda w nim jest zmącona. - Woda jest mętna - powiedziałam. - To znaczy - rzekł ludzkim głosem kruk na ludzkich nogach - że nadszedł wasz oblubieniec. Oczekujcie gościa. To samo przyśniło się również moim siostrom-służebniczkom: i kruk, i dzban z mętną wodą. Tak to rankiem opowiedziałyśmy sobie nawzajem swój sen, a niebawem i tyś się zjawił. Prawdę mówiąc, wielce jesteś podo- 53 bny do tego kruka, gdy jesteś w sutannie, a kiedy bez niej - przypominasz mi mojego nieboszczyka męża. Wnioskuję z tego, że właśnie ty miałeś przyjść do nas. Ale skoro nagle zsiniałeś, upadłeś i jąłeś się miotać, pomyślałyśmy, żeś podrzucony, nie ten chyba, na któregośmy czekały, jeno żeś uknuł coś złego, związałyśmy cię przeto. W rzeczy samej, ktoś taki ze złymi myślami w sercu do nas przychodził. - I co się z nim stało? - zapytałem. - Zaliś ty kapłan, byśmy się mogły tobie spowiadać? - odparła. - Nie, mniszek jeno - rzekłem. - Tedy wyznamy swój grzech spowiednikowi, którego masz nam sprowadzić. Zamyśliła się na chwilę, jakby się nad czymś zastanawiając, wówczas podeszła do mnie z kubkiem starsza służebnica i dała mi się napić - dzban był aż czarny od sadzy, niewiasty widocznie nie tylko trzymały w nim wodę, lecz i strawę warzyły. I czy to woda była jakaś osobliwa, czy też nie minął jeszcze mój paroksyzm, albom też znowu w sen zapadł, bo to mi się zdarza, żem ujrzał, jak do pieczary wszedł kruk ogromny niczym człowiek, pióra na nim błyszczały jak zbroja żelazna i od jego skrzydła oddzieliła się niewielka dłoń, również obrośnięta piórami, dzierżąca w zaciśniętych i opierzonych palcach miecz ognisty. Ognisty, jako że pokryty był językami ognia, które niekiedy osypywały się z klingi na ziemię i nadal paliły się na niej niebieskim płomieniem zgoła bez dymu. - Czy rozkażecie, święte niewiasty, uciąć mu głowę? - zapytał kruk chrapliwym głosem. - Wedle mnie to taki sam złoczyńca jak ten, com go skarał. - A jeżeli to nie złoczyńca, jeno wysłannik? - zapytała starsza. - Wystawcie go przeto na próbę - oznajmił kruk. - Jeżeli członki mu rozgorzeją, wówczas to złoczyńca, jeżeli zaś pozostanie w bezruchu, zaiste jest to wysłannik. - Zgoda! - rzekła niewiasta okryta moją opończą i w mig ściągnęła ją z siebie. Podbiegły do mnie służebnice, jedna ściągnęła ze mnie koszulę, druga nogawice i stałem się równie nagi jak one. Jęły młodnieć w moich oczach, po chwili stały się na tyle pełne dziewczęcych powabów, żem w życiu piękniejszych nie oglądał. Po czym zapląsały przede mną, gnąc 54 lubieżnie połyskliwe ciała, trzęsąc bujnymi, rozłożystymi piersiami i wysławiając ku mnie łona z rozchylonymi i drżącymi wargami, Kruk zasię stał u wejścia do jaskini, unosząc przed sobą miecz, jego żelazne pióra mieniły się gamą barw, uniósł głowę i czy to gdakał, czy śmiał się piskliwie, albo i krakał, przy czym jakoś do taktu, jak gdyby przygrywał do onych pląsów bezecnych. A jam siedział oparty o ścianę, ze sztywno rozstawionymi nogami, do cna zdrętwiały, zimny, jak gdyby zamrożony i żaden mięsień mi nie zadrgał ani mnie nie trzęsło, jak to się dzieje przy chorobie, krew nie krążyła mi w żyłach, ustał oddech, nie mogłem nawet kiwnąć palcem, i ani członek mój nie drgnął, bo wobec tych pięknych, zwinnych i powabnych niewiast byłem całkowicie martwy, jedynie oczy żyły we mnie, ale i one zdały się jak gdyby okrągłymi, stalowymi kulkami, widziałem nimi wszystko, jednakże wieści od oczu nie przenikały w głąb ciała ani do głowy, bom na ostatek widział nie obnażone ciała niewieście, lecz języki ogniste wewnątrz ich zarysów, a zarazem płonęły też kamienne ściany jaskini, gorzał i kruk, podobnie jak i jego miecz, całe ciało jego pokryło się, niczym pierzem, języczkami ognia. Poczułem niewysłowiony smutek z tej racji, bo kimże jestem na tym świecie, i kim są te niewiasty, i kim jest ten kruk z ognistym mieczem, i co to jest, dlaczego to wszystko się dzieje? Kto tak doświadcza mnie i po co? Dlaczego uległem niepohamowanej ciekawości, jako że nie wiem, czy to nie bies igra ze mną, zali nie są to jego kuglarskie sztuczki, dlaczego jestem wobec niego taki bezsilny, dlaczego nie pomagają mi modlitwy, i zali wyjdę żywy z owych zastawionych sideł? Wtedy zobaczyłem Oko. Kruka w przedsionku pieczary jużem nie dostrzegał, natomiast zjawiło się tam ogromne niczym kocioł Oko, a raczej okrągła kula pokryta białą krą, ze źrenicą i tęczówką, poczułem, że Oko wpatruje się jeno we mnie, przenika serce i pod jego spojrzeniem staję się coraz mniejszy, kurczę się niczym jakiś piędzimężyk, zrazu na łokieć, po czym jeszcze mniejszy. I gdy się to stało, jedna z niewiast, ta, co przywdziała moją opończę, pani dwóch tamtych, uniosła mnie na dłoni, która urosła pode mną niczym klepisko, i zatańczyłem na nim, wyrzucając nogi w hop-such i skokach, w przysiadach i wyrwasach, i pot spływał po mojej karlej twarzyczce, i zalewał mi oczy- tańczyłem wesoło, a żarła mnie zgryzota. - Wytrzymał próbę - rzekła pani. - Odziejcie go! 55 Służebnice podeszły do mnie, jedna naciągnęła mi nogawice, druga zasię ciasnochę, przy czym ta, co naciągała mi nogawice, dotknęła mojej obumarłej męskości i zaśmiała się szyderczo. Po czym chwyciły mnie za ręce i podciągnęły pod ścianę, gdzie oparły mnie o głaz. Wówczas to otworzyłem oczy i ujrzałem, że przede mną siedzi po turecku pani otulona w moją sutannę, a po jej bokach, z prawej i z lewej strony, podobnie po turecku siedzą w zastygłych pozach jej służebnice. Oczy pani zrobiły się smętne, zapatrzyła się kędyś ponad moją głową i jęła mówić przeciągłym głosem: - Teraz mogę już opowiedzieć wszystko, bom się upewniła, że nie bies cię tu nasłał. Spod Łucka jestem, młodzieńcze, miałam męża, żyło się nam w dostatku, aleśmy mieli też niedogodność: waśń rodzinną z sąsiadem, który prawował się z nami o naszą wioskę, a skoro prawem nic nie wskórał, grozić nam jął, że siłą wygna nas z majętności. I zdarzyło się mojemu mężowi nieszczęście, ugryzła go żmija w lesie i skonał w okrutnych mękach. Lat wtedy miałam dwadzieścia, ciężko ubodła mnie owa śmierć, płakałam dniem i nocą - raz przez tę stratę moją niepowetowaną, a po drugie, żem bezdzietna pozostała. Otarła oczy, pochylając się, a jej dwie służebnice zakołysały się na chwilę, jednakże twarze miały jak wyciosane z głazu. - Wtedy to sąsiad nasłał na dwór nasz swoich pachołków, którzy, otoczywszy zagrodę, rzekli mi przez posłańca: - Albo puścimy wasze gniazdo z dymem, albo zabierzemy cię z sobą do naszego pana, jako że upodobał sobie w twej urodzie. - Niech upłynie czas mojej żałoby - odpowiedziałam posłańcowi -a wtedy czekać będę od niego swatów. Posłaniec roześmiał się, pokazując wielkie zęby: - Mój pan chce, żebyś została jego nałożnicą. I to bez żadnych warunków ani obietnic. Wówczas pomodliłam się w myśli do Pana naszego Jezusa Chrystusa, by wybawił mnie z takiej opresji od gwałtownika, który chciał znieprawić moje ciało i duszę. Wiedziałam dobrze, że ten opętaniec spełni swoje słowa: jak doń nie pójdę, puści z dymem wieś mojego męża nieboszczyka, a że moi słudzy nie zechcą dopuścić do tego postępku, ich też pozabija i wszystko to, póki życia, 56 legnie mi kamieniem na szyi. Kochanicą jego zostać tym bardziej nie mogłam, bo nie ma większej hańby dla uczciwej białogłowy niż zostać nałożnicą wroga jej domu, choć mnie do tego domu jeno przyjęto. Wszakże mąż mój kochał mnie i szanował, i zaznałam z nim szczęścia - nie, nie wytrzymałby tam, poza grobem, gdybym podzieliła łoże z jego prześladowcą, srogiej zażądałby ode mnie zapłaty... Znów umilkła, wpatrzona w ziemię, służebnice zaś i tym razem pozostały bez ruchu. -1 jakeś wyszła z tej opresji? - zapytałem. - Rzekłam: niech wszyscy wyjdą z tej izby, to ci powiem, wysłańcze, rzecz potajemną. Jego i moi słudzy powychodzili, a ja rzekłam: - Twój pan dawno wpadł mi w oko i wolałabym, żeby po upływie żałoby przysłał do mnie swatów. Skoro zaś sobie tego nie życzy, pójdę do twego pana z radością, bo ujął mnie swym męstwem i urodą. Teraz wszak doznaję przypadłości niewieściej, nieczysta jestem i dokucza mi krwi płynienie. Niechaj pięć dni poczeka, aż się oczyszczę, wówczas z radością pójdę do twego pana i przychylna dlań i posłuszna mu będę. Skoro zaś zechce połączyć swój i mój majątek, niech poczeka, aż odprawię swój termin żałoby i podam jego swatom ręczniki. Posłaniec znów się roześmiał, pokazując wielkie zęby i rzekł: - Spodziewam się, że pan mój da tydzień zwłoki. Jednakże nie próbuj go zwodzić, bo kiedy go zwodzą, ogarnia go szaleństwo. - Wiadomy mi jest obyczaj twojego pana - rzekłam stanowczo. - Idź i przekaż, co ci zlecono. Wyszedł i miałam tydzień spokoju. Wtedy tak uczyniłam: pozwalniałam sługi, hojnie im płacąc znaczną częścią gotowizny, jaką miałam w domu, pozostawiłam ze sobą te dwie jeno, które widzisz ze mną, jako że nie chciały mnie porzucić, resztę majątku rozdałam swoim włościanom, co byli mi przypisani oraz żebrakom. Przywołałam swojego krewniaka i wzięłam odeń uroczystą przysięgę, by sprzedał mój majątek i fundusze oddał na jakiś monaster i na budowę świątyni, na com dokument złożyła, wpisując go na wieczne czasy do ksiąg grodzkich w Łucku. To wszystko czyniłam w ukryciu, by nie obudzić czujności swojego wroga i by nie użył prze- 57 mocy, a wtedy raz jeszcze zapytałam obie moje służebnice: czy pójdą wraz ze mną tam, dokąd nas Bóg poprowadzi. I zgodziły się jeszcze raz dobrowolnie, że mnie nie porzucą. Nocą wyruszyłyśmy w drogę i w poręśmy to przedsięwzięły, bo nasz wróg zajadły powziął jakieś podejrzenie i posłał tej samej nocy zgraję sług swoich do mnie, i owa zgraja omal nas nie zagarnęła, ledwieśmy zdążyły skryć się w rowie przydrożnym. Tak to słudzy zastali dom mój i majętność opieczętowane przez woźnego w imieniu króla jegomości, my zasię udałyśmy się w stronę Gór Karpackich, i Pan Bóg przyprowadził nas w owo miejsce bezludne, w którym przeżyłyśmy lat dziesięć, aż przyśnił się nam sen opowiedziany tobie i dola cię tutaj przyprowadziła. Odzienie na nas zetlało przez te lata i pospadało, przeto żyjemy, jakimi Bóg nas stworzył. - A coście jadły tutaj? - zapytałem. - Bóg latem w opatrzności swojej zsyła nam pożywienie. I same zbieramy i ptaki nam przynoszą, jedno spożywamy jako świeże, a drugie suszymy. Ponadto wybieramy miód z dziupli, dziczyzny zasię łowić nie mamy czym, tośmy wyrzekły się mięsa. - I nikt przez dziesięć lat was nie nawiedził? - Jużeśmy mówiły, że nawiedził jeden, ale ze złym zamiarem. Pan Bóg go pokarał. - Pan Bóg czy wy? - Pan Bóg. Ale winę my ponosimy... O tym tobie opowiadać nie będziemy, jeno ojcu spowiednikowi. - Dlaczego żeście nie poszły do monasteru, któremu chciałaś oddać swój majątek? Miałabyś w nim cześć i poszanowanie. - Pan przywiódł nas tutaj - krótko odparła pani. - A jak żeście znosiły zimno i mrozy w tej nagości? - zapytałem. - Bóg naszą nagość osłania i grzeje nas swoją łaską, dlatego nie lękamy się w zimie mrozu ani w lecie spiekoty, żyjemy jak mieszkańcy raju, chwaląc Trójcę Świętą, a w raju odzienia się nie nosi. - I nie pragnęłyście stąd wyjść? - Nagość nam na to nie pozwalała. Jak miałyśmy się zjawić wśród ludzi, będąc nagie? A i mówiąc szczerze, nie pragnęłyśmy. Rzekłem tedy: 58 - Jeśli mi zezwolicie i zechcecie, święte niewiasty, pójdę do monasteru i powiadomię o was. Przyniosę wam odzienie i o co poprosicie. Wtedy będziecie mogły wyjść stąd swobodnie, a jeśli sobie tego nie życzycie, poproszę ihumena o pozwolenie, bym mógł przynosić wam wszystko, czego potrzeba. Wy zasię, skoroście bliskie Panu Bogu i w jego łasce tyle czasu pozostajecie, pomódlcie się za mnie, by opuściła mnie moja dolegliwość. - Widzimy, że masz dobrą duszę, młodzieńcze - rzekła pani. - Zatem, gdy chcesz spełnić dobry uczynek i zyskać naszą modlitwę w twojej sprawie, przyprowadź kapłana, żeby odprawił tu służbę Bożą i dopuścił nas do tajemnic Chrystusowych, bo odkąd tu jesteśmy, przyjąć Ich nie miałyśmy sposobności. Jadła przynosić nam nie potrzeba, bośmy przywykły do tego, co mamy, przynieś nam jeno odzież, byśmy nie sprawiały niepokoju duchownej osobie. Odszedłem stamtąd oszołomiony i wstrząśnięty, a gdy opowiedziałem ojcu ihumenowi wszystko com widział i co mi się przydarzyło (zmilczałem chyba o doświadczeniu, gdy wypróbowywały mnie pokusą, bo było to we śnie, nie na jawie), ihumen nie dał mi wiary. Jednakże przysiągłem na Ewangelię, że mówię prawdę, wtedy kazał mi nie opowiadać nic nikomu, a ponieważ sam był kapłanem, wziął ze sobą wszystko co potrzeba do odprawienia liturgii, zabraliśmy ze sobą również odzież oraz jadło i oznajmiając, że wychodzimy w sprawie ważnej dla ihumena, ruszyliśmy w głąb gór. Obawiałem się tego jeno, by niewiasty po moim wyjściu nie uszły do innego głuchego zakątka, wówczas moja przysięga na Ewangelię byłaby bluźnierstwem. Pocieszałem się wszak tą myślą, że pokażę ihumenowi ową pieczarę, a ślady ich pobytu musiały się tam zachować. Gdyśmy dotarli do urwiska, zakrzyczałem w dół, niewiasty zaś odkrzyknęły mi niezwłocznie. Pani poleciła zrzucić przyniesione odzienie, nam zasię pozwoliły zejść do nich. Zastaliśmy je ubrane, ojciec ihumen odprawił służbę Bożą i udzielił im komunii, najpierw pani, a po niej służebnicom. Po czym rozłożyliśmy zapasy, jednakże jadły bez zbytniej ochoty, widać rzeczywiście odwykły od strawy powszedniej i w ogóle były niezmiernie zasmucone. Ojciec ihumen wypytywał o ich życie, opowiedziały więc to, com już wiedział. Po czym spowiadały się w pieczarze, każda 59 z osobna, a co opowiadały ojcu ihumenowi, tegom się nie dowiedział. Po. spowiedzi pani rzekła: - Mam do was, ojcze, jedną prośbę, pozostańcie tu przez trzy dni. Ihumen obiecał, wówczas pani rzekła, że chce się oddalić, by umyć się w strumieniu przepływającym nieopodal i pomodlić o moje wyzdrowienie. Służki jej, a właściwie siostry, prowadziły z nami rozmowę, dowiadując się, co w świecie słychać. Tymczasem pani nie wracała. Wówczas jej siostry rzuciły się w stronę strumyka i usłyszeliśmy stamtąd ich rozpaczliwe zawodzenie. Pobiegliśmy tam i ujrzeli, jak leży obnażona w wodzie z głową opartą na brzegu, obok głowy zasię starannie złożone odzienie, przyniesione przez nas. Nie utopiła się w strumieniu, jeno obmywszy swe ciało spokojnie odeszła z tego świata, nie wychodząc nawet z oczyszczającej ją wody. Obaj z ihumenem również zapłakaliśmy nad nią, po czym siostry ubrały ją w przyniesioną odzież i jęliśmy w smutku snuć pienia żałobne, a mianowicie kanon na odejście duszy. Ojciec ihumen śpiewał: Ze swojej chęci Boskiej Postanowiłeś śmierć przyjąć, Panie. Nad duszą zaś służebnicy Twojej, Która teraz oddzieliła się od ciała, Zmiłuj się, błagamy Cię, Zbawicielu. I nie zważając na wszystkie jej przewinienia, W przybytkach sprawiedliwych, Przez wzgląd na dobrowolne męki Twoje, Jako dobry, racz przyjąć. Ja przedsię wraz ze służkami-siostrami zmarłej odśpiewaliśmy Chwałę: Dygoce i lęka się, Żegnając ciało swoje, dusza uboga, Bacząc na swe uczynki, Nadzieję pokładając w Twej szczodrobliwości, Poprzez nas do Ciebie przypada, wołając: Jako szczodry, zmiłuj się, Zbawicielu, 60 Przez wzgląd na swoją świętą mękę Przyjm, jako dobry, do żywota wiecznego. Po czym zaintonowaliśmy wszyscy razem I ninie: Ty, któraś zrodziła Stworzyciela żyjących, Maryjo Bogurodzico, Duszy, co ciało swoje pożegnała, W godzinie onej ninie straszliwej bądź osłoną I diabelskie hufce mroczne odegnaj, Syna i Boga swego ubłagaj serdecznie, Iżby, od grzechów ją oczyściwszy, W przybytkach swoich jako dobry przyjął6. I przedziwnie rozbrzmiewały nasze głosy w owych strasznych i ciemnych wąwozach, i księżyc trzepotał niczym ptak skrzydłami, i łamał nasze głosy, i łzy z tej przyczyny ciekły nie tylko niewiastom, które szczerze opłakiwały swoją siostrę duchową i panią, ale i nam, jako że groza jakaś uroczysta i smętna zarazem nas ogarniała... Terazem dopiero się dowiedział, że nieboszczka zwała się Anastasja Zahorowska, pochodziła z dobrze urodzonych, z rodu właśnie tych Zahorowskich, z którymi spowinowaciła twoja pani kolatorka Kateryna Czartoryska, przy której nakładach i protekcji tyżeś sam, jakeś opowiadał, Mychajło, kunsztem swym zdobił ów Ewangeliarz Peresopnycki; duchowe jej siostry i służebnice zwały się Hanna i Ołena. Pochowaliśmy ją tegoż dnia, jak się godzi, wedle zwyczaju chrześcijańskiego, przy czym na mnie przypadło kopanie grobu kijem i kamieniami, i do nocy spędziliśmy czas na modlitwach i milczeniu. Jednakże, wykonując wolę zmarłej, nie odeszliśmy, jeno zostaliśmy na nocleg; niewiasty ukryły się w pieczarze, ja zasię z ojcem ihumenem spoczęliśmy na zewnątrz, ihumen zmorzony drogą i wszystkim, co się przydarzyło, usnął prędko, a ja 6 Uwaga na marginesie rękopisu: „Pieśń ową, jak również następną, Pawto wyśpiewał na kilka głosów nader rzewnie i żałośnie" 61 wpatrywałem się w gwiazdy na niebie i już nigdy potem nie widziałem takich wielkich i zogromniałych, z których każda wydawała mi się żywym Okiem. Później przyszedł do mnie kruk z ludzkimi nogami, siadł obok, westchnął smętnie i nakrył mi twarz czarnym skrzydłem. Rankiem, gdyśmy sobie pośniadali i wspomnieli w modlitwie Anastasję Zahorowską, starsza z jej duchowych sióstr, Hanna, opowiedziała, że w ciągu tych całych dziesięciu lat nie usłyszała od Anastasji najmniejszego narzekania czy też żalu za porzuconym życiem, co więcej, gdy miały jeszcze na sobie jaką taką odzież, odsyłała je od siebie, gotowa znosić samotność, jednakże nie zgodziły się na to, później chciały odesłać Ołenę złożywszy z trzech znoszonych części coś, co jeszcze mogło uchodzić za ubiór, choć dość sfatygowany; na ostatek nakłoniły Ołenę i odeszła, po drodze wszak napadły na nią jakieś zbiry i gwałt jej zadały, po czym Ołena wróciła do nich i Bóg uchronił ją od brzemienności, i to był jedyny raz, kiedy ich potrójna wspólnota została zakłócona; odtąd nie było mowy o rozstaniu i biło w nich jedno serce. - Cóż teraz robić będziecie, siostry? - zapytał ihumen. Hanna czas jakiś nic nie mówiła, Ołena zaś w ogóle ust nie otwierała, jak niema, rzekła Hanna przeto: - Spełnimy wolę naszej pani - westchnęła, Ołenie zasię łzy pociekły po twarzy - i pobędziemy tu jeszcze dwa dni. Po czym rzekła, że sama chce się pomodlić na grobie Anastasji, Ołena zasię niechaj zgotuje obiad dla gości. Nazbierałem chrustu i rozpaliłem ognisko, później jeszcze je podsycałem, dorzucając gałązek. Ołena gotowała w ich jedynym naczyniu mamałygę, ojciec ihumen w tym czasie oddalił się, by zmówić modlitwę za nie i za duszę zmarłej, a gdy nadeszła pora obiadu, Ołena poszła w stronę grobu, żeby przywołać Hannę. I znów usłyszeliśmy rozdzierający krzyk, pobiegliśmy tam i ujrzeliśmy Hannę na klęczkach, jakoś dziwnie skuloną przy grobie, a przy niej łamała ręce Ołena, i pojęliśmy, że Bóg powołał do siebie również drugą ze świętych niewiast. I znów drążyłem kosturem dół w kamienistej ziemi, wybierając głazy i wygarniając ziemię płytą skalną, i pot ciekł mi po twarzy strumieniami, a jakaś niejasna groza rozlewała się w moim sercu, bo zdarzyło mi się przeżyć coś osobliwego, czego dotąd nie pojmuję. Ołena obmyła ciało swojej siostry duchowej, kwiląc nad nim z cicha, i znów zaśpiewaliśmy pieśń nad grobem - hermos. 62 Pierwszy poprowadził pienia ojciec ihumen: Kruchego i doczesnego żywota Ułuda, obraz tego świata marności - Wejrzyjmy na umarłą w tej godzinie siostrę. Pokłońmy się i do Chrystusa wołajmy: Zmiłuj się, ulituj nad jej duszą, Chryste, Tej co wyszła z ciała, udziel świętego spocznienia. Śpiew jego podchwyciliśmy z siostrą Ołeną: Jako marę senną, opar i dym, Trawę i kwiat, co ziemię porasta -Takim widzimy żywot nasz. Odrzućmy od siebie smutek przyziemny, • Wejdźmy zatem do mieszkania niebieskiego. Ukorzmy się, do Chrystusa wołajmy: Zmiłuj się, zlituj nad tą duszą, Chryste, Co wyszła z ciała, udziel świętego spocznienia. Tedyśmy wszyscy społem podchwycili: Spojrzyjmy wszyscy tutaj zgromadzeni, . Jako daremnie krząta się człek wszelaki, Porzućmy przeto smutek doczesny, . Myślą ku niebu się unieśmy, Ukorzmy się, do Chrystusa wołajmy, Zmiłuj się, zlituj nad tą duszą, Chryste, Co wyszła z ciała, udziel świętego spocznienia. Po czym siostra Ołena rzekła do ihumena: - Jutro, ojcze, nastanie kolej na mnie. Nie osądzajcie nas i módlcie się za nas. A ja się będę za was modliła, a najbardziej o to, by odeszła od Pawła jego straszna choroba. 63 I tak się stało. Nazajutrz zmarła Ołena, przy czym dokładnie tak jak Anastasja, czyli w strumieniu obmywając swoje ciało. Ją też pogrzebaliśmy, pomodliliśmy się nad mogiłą z trzema pochówkami i ze smutkiem w sercu opuściliśmy tę czeluść. I przez cały rok nie czepiała się mnie choroba, zanim znów powaliła, choć często przypominałem sobie święte niewiasty i prosiłem, by modliły się za mnie przed Boskim majestatem. Długo opowiadał Pawło i słuchaliśmy go jak zauroczeni. Gdy skończył, diakon Sozont poruszył się na swoim legowisku, a legliśmy spać pod dębem, i rzekł: - Według mnie, bracie Pawle, twoja choroba powróciła z powodu twoich grzechów, bo podobnie jak powtarzając moją historię wymyśliłeś jakiegoś diakona Sozonta, tu również opowiedziałeś, zmieniając i wzbogacając treści, opowieść, owszem, Pawła, ale biskupa z Minobosis, który żył w czasach starożytnych. Nie wiem, czy opowieść biskupa Pawła jest prawdziwa, możliwe, że tak, bo nie ma w niej nic nieprawdopodobnego, wszakże twoja, Pawło, opowiastka jest nieprawdziwa, boś dopasował ją do własnego życia, w twoim zaś życiu takiej przygody nie było. - Opowiedziałem prawdziwą historię! - zaprzeczył Pawło gorąco ze łzami w oczach. - Nie znam żadnego Pawła z Minobosis! Świadkiem tego był mój ihumen Manasias i wszyscy w Samotni Maniawskiej znają tę historię. - Zali żyje twój ojciec ihumen Manasias? - zapytał Sozont ze znużeniem. - Niestety, już spoczął na wieki. - Nie zdołasz przeto mi dowieść prawdziwości twej opowiastki. Nie może się zdarzyć coś takiego, bracie Pawło, by przeżyta przez ciebie przygoda na tyle przypominała znaną z ksiąg historię. Pawło roześmiał się krótko. - A twoja opowiastka, bracie Sozoncie, zali nie jest o Mykycie Chartu-lariuszu, rodem z Carogrodu? Sozont milczał długo. - Daruj mi mój grzech, bracie! Znalazłeś dobry sposób, by naprowadzić mnie na ścieżkę prawdy. Dziękuję za znakomitą nauczkę. - Wszak nic złego żeśmy, bracie, nie uczynili, pouczając się wzajem przypowieściami - i Chrystus tak postępował. 64 - Tak to! Rzecz jednak w tym, że w krajach, gdzie panuje rzymski Kościół, układanie baśni za grzech nie jest uważane, a raczej za godne zajęcie; wspomnieć by chociaż Giovanniego Boccaccio z jego powieściami -Filocolo, Fiammettą czy Dekameronem, są też tam dziesiątki albo i setki ksiąg podobnych i autorzy ich są w estymie, w cerkwi zaś greckiej na odwrót - ci, co układaniem baśni się zabawiają, są potępiani, a zajęcie to uchodzi za grzeszne. - Zali zabawa jest grzechem, mój bracie? - zapytał Pawło. - Grzechem jest wyrządzanie zła. A jakież zło wyniknąć może z naszych rozważań w Bożym duchu? - Grzech tkwi w tym, żeście obaj obłudnicy - ozwał się Kuźma ochryple. Wedle mnie, szatan jednakże w was siedzi, tfu, tfu i jeszcze raz tfu! Gdyby nie siedział, to nie opowiadałby Pawło takich bezecności. Nie wiem, o czym wy tam ze sobą rozmawiacie, za wielki na to ze mnie prostak, ale pomysły macie nieczyste. Dobrą zabawę żeś wynalazł, niech nam Bóg wybaczy. Z nagimi babami! Tfu! - Pawło opowiadał o nagich, jako ty prawisz, babach, choć chodzi tu o święte niewiasty i historia ta znalazła miejsce w opisach żywotów świę-lych, a co widzisz nieczystego w moich pomysłach, bracie Kuźmo? - A to, że wielce znasz się na wszystkim. Wielce już bawisz się swoim rozumem i przechwalasz - rzekł Kuźma zjadliwie. - A rozum w człowieku 10 chyba największy grzech. - Podobnie jak głupota, bracie Kuźmo - stwierdził Sozont. - Zgoła tak samo! Mnie uderzyło w tej historii co innego: brat Pawło napomknął w swojej opowiastce o Oku Otchłani, które mu się ukazało. Nie wiem, czy przeniósł io z opowieści biskupa Pawła z Minobosis, bo sam jej nie czytałem i nie byłem takim erudytą, jak tych dwóch, ale mniejsza o to, uderzyło mnie, że Oko Otchłani nie tylko mnie się ukazuje, lecz również innym ludziom w innym czasie, przeto w swoich rozterkach nie pierwszym ja ani ostatni. Ostatecznie to nic dziwnego! Rozdział dziewiąty, w którym jest mowa o dalszej wędrówce W nocy zmoczył nas deszcz, choć spaliśmy pod dębem; trochę poratowały nas płaszcze, bośmy się nimi okryli, Kuźma zaś w swoim postrzępionym odzieniu przemókł wystarczająco. Wczoraj Sozont próbował wypytać go, co wie o Mykycie Słupniku, ale Kuźma wił się jak kapryśna i pełna humorów panna, która robi tajemnice z rzeczy najprostszych w świecie. Otóż, gdy Sozont po raz pierwszy wziął go na spytki, Kuźma rzekł, zmrużywszy ślepki, a raczej, jak to czyni kurka, spuszczając powieki: - Ciekawskiej Barbarze drzwi ucięły nozdrze - i jego zasznurowane w ciup usta zwęziły się jeszcze bardziej. Kiedy zaś Sozont dzisiaj ponowił swoje zabiegi, jako że jego misją, jak mówiłem, jest dochodzenie, czyli nawrócił w rozmowie do sprawy Mykyty Słupnika, Kuźma w taki wymyślny sposób pokomplikował swoją wypowiedź, że mimo woli pomyślałem, iż nie taki zeń prostaczek, jakiego z siebie kroi. - Czyżeś ty szatan, Sozoncie, że wypytujesz mnie bez końca? Czego ja nie wiem, wiesz ty, a co wiem ja, to ty nie masz co wiedzieć. Skoro ja coś wiem, niech pozostanie moje, bo człowiek w świecie coś trzymać dla siebie musi, a skoro nic nie wiem, to o czym rozmowa? - Ale cóż ty takiego niezwykłego wiedzieć możesz o Mykycie, że musisz to chować w tajemnicy? - nie wytrzymał Sozont. Kuźma spojrzał nań nieomal z radością i milczał zagadkowo. - No cóż - westchnął Sozont - szanuję twój ślub milczenia. - Dziękuję ci, bracie - uprzejmie, ale nie bez iskierki w okrągłych oczkach odparł Kuźma - że szanujesz moje postanowienie i więcej mi nie będziesz dokuczał, bo w przeciwnym razie musiałbym rozstać się z wami. Rzekł to takim tonem, jakbyśmy pozbywając się jego towarzystwa Bóg wie co tracili. Przeto Sozont więcej już mu się nie naprzykrzał, zasię kapryśne i pełne humorów panny, podobnie jak ta, którą robił z siebie 66 Kuźma, nie lubią zbytnio, gdy się im poświęca za mało uwagi, począł więc drażnić Sozonta, podbechtując go do stawiania pytań. Jednakże Sozont jakoś nie miał ochoty wdawać się z nim w ceregiele, może dlatego, że jako dawny jurysta dobrze znał ludzką naturę, a skoro widział, że będąc natarczywym nie dopnie swego, że mieszek ust wokół jedynego zęba, niczym ukrytego w nich dukata, będzie zaciskać się coraz ciaśniej, przy pozornej zasię obojętności, rozwiąże się samoczynnie, na co żywił nadzieję. Tak też się stało, ale już później nieco, gdyśmy posilili się chlebem z wodą, jako że chrust był zbyt mokry, by rozpalać ognisko i coś gotować, ruszyliśmy zatem w drogę i uszli spory kawałek. Niebo od rana się oczyściło i jaśniało nieskalanym błękitem, cały zaś skąpany w deszczu świat zieleni połyskiwał i mienił się barwami. Przypomniałem sobie mimo woli, jak niegdyś, iluminując Ewangeliarz Peresopnycki, wychodziłem takimi rankami na dwór, by uchwycić grę światłocienia i powiązania barw, które często u matki natury bywają niespodziewane i zaskakujące, jednakże nigdy nie kłócą się ze sobą. Możliwe, że ten bujny i rozkwiecony poranek podziałał i na Kuźmę, obmył go z dziwaczenia i już bez żadnych pytań opowiedział nam wszystko, co wiedział o Mykycie, bo sam, jak mówił, był z.owego monasteru, do którego po rozstaniu z pieczerskim starcem przyszedł był Mykyta, a że trochę much w nosie i humorów w nim pozostało, stanowczo odmówił nam wyjaśnień, w jakim to było monasterze, nawet kto był nad nim przełożonym, ale dość było jego opowieści, by Sozont w mig się dowiedział nazwy monasteru. Owóż Mykyta przystał był do jednego z wielkich monasterów wołyńskich, przed którego bramą upadł i leżał siedem dni bez jedzenia i picia. -1 siedem dni tak leżał? - zapytał Sozont. - Skąd wiesz? - skoczył Kuźma. - Znam magię liczb: trzy, siedem, dwanaście, dwadzieścia jeden - prawił Sozont. - Trzy dni to mało, dwanaście za dużo, ponadto siedem dni to tydzień, czyli święta liczba, wyznaczona przez Stwórcę przy stworzeniu świata. - No, skoro ty wszystko wiesz, to nie mam co opowiadać - zaperzył się znowu Kuźma. - Już drugi dzień się wam przyglądam. I wiecie, kto wy jesteście? - Uczynił pauzę i stwierdził uroczyście: uczeni w piśmie i faryzeusze! A Pan nasz nauczał przeciw uczonym w piśmie i faryzeuszom. 67 I jakiś czas szedł dumnie z mocno zasznurowanym mieszkiem ust. A kiedy osad zdążył już opaść na dno źródełka zmąconego niedorzecznym Sozontowym słowem i woda znów stała się czysta, Kuźma podjął wątek opowieści, jak gdyby nic nie zaszło. Zatem na ósmy dzień wyszedł ihumen i zapytał, skąd jest i dokąd idzie, jak się nazywa, czy nie popełnił jakiegoś występku albo nie ucieka od swoich panów? Mykyta zaś upadł do stóp ihumena i rzekł ze łzami: - Nic złego nie uczyniłem, ojcze, jeno szukam miejsca, gdzie mógłbym trudzić się u Boga. Wprowadź mnie do swego monasteru i rozkaż mi wszystkim usługiwać. Wówczas ihumen wziął go za rękę i wprowadził do monasteru. - Widziałem to - rzekł z dumą Kuźma - na własne oczy. I wytrzeszczył do nas okrągłe oczka, które jaśniały zwycięsko. - A czy ten ihumen nie seplenił trochę? - zapytał obojętnie Sozont. - Nie, wymowny był niczym święty Jan Złotousty - z dumą rzekł Kuźma. - To miał na czole bliznę od cięcia tatarskiej szabli. - Skąd ty wiesz o tym? - aż poderwał się w miejscu Kuźma. - Bo to chyba działo się w monasterze żydaczowskim - odparł Sozont miarowo i spokojnie. Kuźma popatrzał nań z obawą i jego krągłe oczka wyrażały osłupienie. - Zaczynam bać się ciebie, Sozoncie! - powiedział, a raczej zawołał. - Co z ciebie za człowiek? - Grzeszny, jak wszyscy ludzie - rzekł Sozont po prostu. - Ale czemu tak cię interesują święci? - Chcę napisać o nich księgę, Czytania o Świętych - rzekł Sozont. - Czyli księgę takich baśni, jakie są dozwolone we Wschodnim Kościele. - Uważasz żywoty świętych za baśnie? Na tym twój grzech polega? -spytał Kuźma przebiegle chyląc głowę. - Chcę, żeby to nie były baśnie - mówił Sozont z powagą. - A zatem szukasz w nich szalbierstwa? Moim zdaniem, szukać winie-neś u świętych nie szalbierstwa, lecz chwały, a za to Bóg cię pobłogosławi. - Chcę napisać o nich prawdę - rzekł Sozont z uporem. - Bóg za prawdę nie karze, a za obłudne chwalby nie błogosławi. Bo rzekł Jezus: „Godzi się nam wypełnić wszystko, co sprawiedliwe", a ponadto w Kazaniu na górze: „Błogosławieni, którzy łakną i pragną sprawiedliwości" - a szukać ponadto trzeba nie tylko ludzkiej, ale i Bożej prawdy i sprawiedliwości, by służyć Mu w świętości, a także w prawdzie, bo ten, co postępuje wedle prawdy, jest Mu miły. Dlaczego gniewasz się na mnie, Kuźmo? - Dlatego, że nie ufasz mojej prawdzie. A ja opowiadam to, com widział na własne oczy. - Przeto opowiadaj i nie unoś się, Kuźmo. - Na twarzy Sozonta znowu pojawił się ledwie dostrzegalny uśmieszek. Jednakże źródełko Kuźminej duszy znowu zostało zmącone i musiał odczekać, aż namuł opadnie na dno. Pawło i ja szliśmy w milczeniu, ja byłem zapatrzony w cudowny świat dokoła siebie, oko wychwytywało kapryśnie wygięte linie, subtelność liścia czy igliwia albo meandry ścieżki wydeptanej wzdłuż drogi, a najbardziej uderzały mnie zeschłe drzewa, które trafiały się raz po raz - były niczym zawęźlone postaci niebywałych fantastycznych stworów, zastygłe w modlitwie do nieba z jego niepojętą głębią; co więcej, dawało się wyczuć, że te uschłe drzewa zgoła nie są martwe, dopóki jeszcze stoją i przypominają coś czy też kogoś, i dopóki się modlą. Przynajmniej niektóre z nich doznały łaski za swoją modlitwę i korzenie ich rozgałęzione dokoła pni ogarnięte zostały młodymi pędami, wspaniale wybujałymi, soczystymi i gęstymi. Pawło zasię szedł pogrążony w sobie i zacząłem się obawiać, czy kaduk nie powali go również w dniu dzisiejszym. Jak gdyby mnie usłyszał, spojrzał, uśmiechnął się i skinął. - Wszystko w porządku? - zapytałem go. - W porządku - odpowiedział - może zimno mi nieco. - To dlatego, żeśmy zmokli w nocy. - Mykyta został przyjęty do monasteru - ozwał się nagle Kuźma -pokorny był wobec wszystkich, usługiwał, nauczył się pisania, przedtem jeszcze wyuczył się na pamięć całego Psałterza. Miał lat siedemnaście od narodzenia, ale wszystkich nas przewyższył surowością mniszego żywota. - Miał mieć lat osiemnaście, bowiem tak pisze Teodoret o Szymonie Słupniku, w którego ślady poszedł Mykyta - rzekł Sozont. 69 - Dlaczego wszystko porównujesz z księgami, bracie? - znów zatrzymał się Kuźma. - Nic nie wiem o Szymonie Słupniku i wątpię, by Mykyta wiedział o nim. - Tego właśnie rad bym się dowiedzieć - rzekł Sozont. - Ale dlaczego, bracie - rzekł Kuźma z zapałem - nie może być podobieństw poza opowieściami z ksiąg. Ten i tamten byli mnichami, musieli przeto pójść do monasteru i mieszkać tam, a żywot w mo-nasterze jest jednakowy. I ten, i tamten jęli żyć chrześcijańskim wyrzeczeniem, ono zasię powstaje na wspólnym fundamencie - nauki Chrystusa. Kiedy zaś ludzie żyją jednako, to czyny ich mogą się powtórzyć. Sozont się roześmiał. - Śmiejesz się z mojej głupoty, bracie? Nie obawiasz się grzechu pychy? - Obawiam się! - rzekł Sozont. - Jednak nie z ciebie się śmieję, jeno się cieszę, że Pan dozwolił mi, abym stał się pijawką, co by wyssała twoją głupotę. Cieszę się, boś mądre słowa powiedział. I Kuźma nagle zrobił się ważny jak chłopaczek albo ta panna z humorami. Odmłodniał nawet i mieszek jego warg się rozchylił. Uśmiechnął się dobrodusznie: - A zatem wiesz wszystko - rzekł łagodniej. - Ale klnę się Bogiem, że nie opowiadam tego z księgi, którą ktoś tam napisał. - Teodoret - podpowiedział Sozont z uśmiechem. - Niech i tak będzie. Mówię, że sam widziałem... Myśmy przyjmowali strawę raz na dzień, wieczorem, najlepsi z nas, ale ja do nich nie należałem - co trzeci dzień, Mykyta zaś przebywał cały tydzień bez jadła. - Skąd wiesz? - zapytał Sozont ostro. - Sam sprawdzałeś? - Sam nie sprawdzałem, jeno wszyscy tak powiadali. - W mowie prawda jeno uczestniczy. I bywa mowa prawdziwa, ale jest i obłudna. Rodzice go nie szukali? - Dwa lata szukali, ale Bóg go osłaniał, później ojciec, jako prawią, zmarł z owej zgryzoty. - Kto prawił? - Sam mi opowiedział. Przyszedł do naszego monasteru człek z Czernia-chowa, pytał o Matwija, czyli Mykytę i opowiedział. 70 - Wiem coś nie coś o jego życiu w Czerniachowie, przechodziliśmy przez to miasteczko. - Pytałeś o niego? - Na ile mogłem. - Rzeczywiście, straszny z ciebie człowiek - Kuźma popatrzał na Sozonta okrągłymi oczkami. - Pijawka. - Tak, tak - westchnąwszy zgodził się Sozont. - Taka, co wysysa ludzką głupotę. - Skoro wiesz wszystko, to po co mam ci opowiadać? - Nie zmuszam cię do tego. Po drodze czas lepiej schodzi na rozmowie -rzekł Sozont dobrodusznie. - A moim zdaniem, to niepostrzeżenie przez cały czas, bez zachęcania słowem, przymuszasz. I to mnie gnębi, bo nie chciałem opowiadać, a jednak mielę językiem. Czy Teodoret pisał o Szymonie, że się obwiązał sznurem od studni? - Tak - rzekł Sozont - jeno Szymon obwiązał się powrozem z gałęzi figowca, bardzo twardych, u nas zasię drzewo figowe nie rośnie. - To był zwyczajny sznur, jakim wyciąga się wiadro ze studni - rzekł Kuźma. - I widziałem na własne oczy, jak się omotał, ciało miał od tego powrózka obtarte i całe w ranach ropiejących, od których mocno cuchnęło. - Z robactwem? - Robactwa nie widziałem. Wszakże my, bracia z jego pustelni, zgorszyliśmy się wtedy. Jako że mnich służyć winien Bogu nieskazitelnością i posłuszeństwem, i swoimi dobrymi uczynkami w świecie, zasię zadawanie sobie mąk na próżno to jest zły nałóg, i działo się to nie z woli ihumena, jeno jego własnej - zatem było to nieposłuszeństwo i jakież dobre uczynki mógł spełniać leżąc niczym poczwarka motyla? Poszliśmy więc do ihumena i rzekli: - Skądeś przyprowadził do nas owego człeka? Gdyby był święty, to nie smród by szedł od jego ciała, jeno wonności, a tak w pobliżu jego i stać nie sposób, i pościel ma w krwawych plamach, i cuchnącą jak on sam. Ihumen nie wiedział, że Mykyta obwiązał się sznurem, nie uwierzył więc, gdy mu to opowiedziano. Wówczas nakazał zedrzeć z niego odzienie, włosienicę miał zakrwawioną, a kiedy rozwijano sznur, odpadały zeń 71 kawałki skóry i czynili to z wielkim trudem, bo wył przy tym jak wilk, i pomyśleliśmy nawet, że wziął na siebie przekleństwo wilkołactwa, i wszyscy niezmiernie się przerazili. Ponadto odór był nie do wytrzymania, niczym od psiej padliny, niech Bóg mi wybaczy, ale wszystko było tak jako prawię. Po czym przestał wyć i jął dygotać całym ciałem, a gdy oprzytomniał nieco, rzecze: - Puśćcie mnie jako psa śmierdzącego, godzien jestem tej nazwy z racji moich grzechów. Rzecze tedy ihumen: - Lat masz raptem siedemnaście, gdzież są te grzechy twoje? Odparł Mykyta: - Ojcze, prorok powiada: „Oto urodziłem się obciążony winą i jako grzesznika poczęła mnie matka..." - Czy tak opisuje Szymona Słupnika Teodoret? - zapytał Kuźma. - Dokładnie tak - potwierdził Sozont. - Zatem szedł w ślady Szymona - mówił w zadumie Kuźma. - Mogę przysiąc, że widziałem to na własne oczy. I cóż dalej pisze Teodoret? - Pisze - ciągnął spokojnie Sozont - że ihumen wyleczył go z ran, on jednak nadal umartwiał swoje ciało i wówczas wypędzono go z monasteru. - U nas było nieco inaczej. Sam poszedł z monasteru. I to zaraz potem, jakeśmy się obeszli z nim przemocą. Właściwie nie poszedł, ale pobiegł i będąc osłabiony biegł nie tyle na nogach, co na czworakach, przez cośmy pomyśleli, że stał się wilkołakiem. - Dlaczego więc idziesz do niego teraz, gdy Mykyta zrobił się sławny? -zapytał Sozont. - Wówczas, gdy to się z nim przydarzyło, poczułem trwogę i trwoga ta dotąd nie opuściła mojej duszy. Nie mogę uwolnić się od myśli - kto zgrzeszył wtedy: czy on, dręcząc swoje ciało, czy my, poczytując mu to za winę? - Zali nie wiesz, co się później z nim działo? - Nawet nie rozmawiano o nim. Zniknął i tyle. Póki nie rozeszła się o nim fama jako o słupniku. - Ciekawość cię sprowadza? - Nie tyle ciekawość, co obawa przed grzechem - bytem wśród tych, którzy go obwiniali. 72 TU W tym czasie lunął deszcz. Gwarząc po drodze aniśmy się opatrzyli, jak pośród jasnego nieba zjawiła się chmura, w istocie całkiem nieduża, z której lunęły potoki wody. Umknęliśmy z drogi pod drzewa, jako że przechodziliśmy wzdłuż lasu, minąwszy przedtem dolinę i nagle posłyszeliśmy tętent kopyt. Pochowaliśmy się za drzewami - drogą w deszczu przejeżdżał czambuł tatarski. Tatarzy uprowadzali w jasyr - przywiązanych do koni na arkanach mężczyzn, podrostków i niewiasty; kilkoro dziewcząt okutanych z głową wieźli przy sobie na koniach. Ludzie nie tyle szli, co biegli za końmi, a po ich twarzach spływała woda; Tatarzy, którzy kończyli ten orszak, pokrzykiwali i trzaskali nahajkami. Tak to deszcz nas uratował, bo inaczej, zagadani, mogliśmy trafić w ich powrozy i rzemienie i wówczas nasza wędrówka stałaby się przed czasem żałosna, może i do końca życia. Z tej racji staliśmy za drzewami, bojąc się puścić pary z ust, z powodu deszczu Tatarzy niezbyt się rozglądali, ponadto było im spieszno, dlatego minęli nas nie dostrzegając i pojechali swoją drogą. - Skąd tu się wzięli Tatarzy? - zapytał Pawło. - Niczegośmy nie słyszeli o napadzie. - Na to Tatarzy są Tatarami, żeby spadać jak piorun z jasnego nieba -mruknął Sozont. Nie wychodziliśmy już na drogę, jeno poszliśmy skrajem lasu zachowując ostrożność; najwidoczniej najechali oni Turczynkę, właśnie to sioło, gdzie zamierzaliśmy zostać na nocleg, zanim zagłębimy się w poleskie ostępy. Deszcz rychło ustał i niebawem zatrzymaliśmy się na spoczynek, wchodząc głębiej do lasu, by przeczekać niebezpieczeństwo. Był to jednak, jak się wydaje, pojedynczy czambuł, jaki zapędził się aż tutaj w poszukiwaniu jasyru, a teraz spiesznie wracał do swoich. Zaiste droga pielgrzyma pełna jest niespodziewanych pułapek! Do samej Turczynki nic nam się nie przydarzyło, gdyśmy zaś dotarli do sioła, stwierdziliśmy, że sprawdziły się nasze obawy: wieś częścią zgorzała, częścią została oszczędzona i zionęła pustką: najeźdźcy jednych uprowadzili w jasyr, drugich zabili - mimo chat zoczyliśmy pomordowanych, w większości byli to starcy i staruszki. Ci zaś, którzy ocaleli, najwidoczniej kryli się jeszcze w lesie i wątpliwe czy na noc tutaj powrócą. Obeszliśmy 73 sioło - nie było w nim żywej duszy. Nawet psy i koty powybijano, krowy porznięto, po opłotkach błąkało się kilka kur, które przed wtargnięciem napastników schroniły się w zaroślach. Podeszliśmy do spalonej cerkiewki i pomodliliśmy się za pokój dusz tych, na których spadło to nieszczęście. Po czym ugotowaliśmy sobie w jednej z chat mamałygę, nie uszczknąwszy nic z zapasów pozostawionych przez mieszkańców i powieczerzaliśmy w milczeniu, po czym pokładliśmy się do snu, wystawiając jednego z nas na warcie w obejściu i zmieniając się kolejno. Nie mieliśmy ochoty na rozmowy, toteż przed snem nikt nic nie opowiadał, spaliśmy też niespokojnie. Ale noc obyła się bez przygód. Rankiem jęli powracać z lasu ludzie, byli na koniach, ktoś prowadził na postronku krowę, którą zdążył pojmać uciekając. Dopomogliśmy ludziom zebrać martwych, a diakon Sozont, chociaż nie był kapłanem, odśpiewał pienia nad poległymi, jako że paroch owego sioła był też wśród zabitych. Ludzie nam dziękowali, ugościli jak mogli i umieli - smętna to była gościna. Dlatego zatrzymaliśmy się w siole na jeszcze jedną noc, aleśmy warty swej już nie wystawiali - sioła strzegli miejscowi. Cały dzień słychać było płacz i zawodzenie, ocalałe bydełko ryczało niespokojnie i czuć było ostry swąd pogorzeliska. Byliśmy zmęczeni i zaniepokojeni, z tej przyczyny nie mogliśmy usnąć, przeto Kuźma podjął się opowiedzieć historię o świętym, którą znał i którą przeżył, jak mówił, w swoim monasterze żydaczowskim. Przy czym Sozont przyznał, że podobnej nie spotykał w księgach, uznał ją za autentyczną, a może postąpił tak, by nie drażnić zapalczywego Kuźmy. Rozdział dziesiąty, w którym jest mowa o kucharzu Kalistracie, który trafił do raju Kalistrat był synem prostych rodziców i sam też był prostaczkiem, służbę pełnił w kuchni monasteru. Małomówny, pokorny i pracowity, a wyróżniał się również tym, że gotów był pomagać każdemu, przez co niektórzy mnisi 0 niedobrym sercu wysługiwali się nim jak niewolnikiem, zwalając na niego robotę, jednakże spełniał wszystko niezawodnie - i to oprócz swoich głównych obowiązków; ponadto miał zwyczaj dziękować tym, którzy go wykorzystywali. W modlitwie i postach nigdy nie ustawał, chodził nieco przygarbiony, wystawiając brodę naprzód, jak gdyby nie chciał, żeby ta broda wycierała mu odzienie na szyi. Lubiono sobie zeń pokpić, łajano go, czasami bito za byle co, wówczas wydawał z krtani jakieś ptasie skrzeczenie; jednakże nie bronił się nigdy, nie odpowiadał prześladowcom cierpkim słowem, jako że był słaby i chorowity, a na tym okrutnym świecie tak już jest ustanowione, że im człowiek słabszy, tym więcej zła go spotyka, i czym bezbronniejszy, tym bardziej mu dokuczają, jak to bywa u zwierząt i u ptaków: wątłego zabijają, a silny wyrasta. Takim też był Kalistrat i chociaż wszystkim pragnął dopomóc i usłużyć, miano go za ostatniego, znęcano się nad nim i pogardzano, zapominając o prawdzie Ewangelii, że „wielu zaś pierwszych będzie ostatnimi, a ostatnich pierwszymi"7, Chrystus zasię kazał przychodzić i siadać na ostatnim miejscu, „każdy bowiem, kto się wywyższa, będzie poniżony, a kto się poniża, będzie wywyższony"8. Ową zasię historię opowiedział Kuźmie mnich imieniem Autonom, który mieszkał w ich siedlisku i miał do Pana Boga jeno jedną prośbę: żeby w jakiś sposób dał znać, czy istnieją rzeczywiście w świecie pozagrobowym raj i piekło, ale właściwie nie tyle piekło, ile raj, bowiem Autonoma wielce interesowało, czy jego pobożne ćwiczenia, wyrzeczenie się świata 1 żywota, ubóstwo i nędzne bytowanie rzeczywiście uzyskają po śmierci 7 Uwaga na marginesie rękopisu: „Mateusz, rozdział 19, wiersz 30" 8 Uwaga na marginesie rękopisu: „Łukasz, rozdział 14, wiersz 10-11" 75 wieczną zapłatę, czy pójdą na wiatr. Nawet w rozmowach z Kuźmą Autonom prawił: - Jedno tylko ożywia nasze duchowe wzloty: pewność, że raj to nie wymysł ludzkiej istoty zlęknionej na myśl o śmierci, a prócz tego nie ma nic ważnego. Bo skoro opowieści o raju to ludzkie bajania, tedy nie ma powodu wyrzekać się świata, jeno trzeba miłować ten świat i życie, a nie gardzić nim, nie uciekać od niego, jeno wejść weń, nie unikać ludzi, lecz iść pomiędzy nich, nie wyobrażać sobie raju pośmiertnego, jeno raj stworzony z pomocą rozumu i dobrych uczynków w żyjącym świecie, zasię monastery wszystkie pozamykać, rozpędziwszy mnichów. - A zatem chcesz ludziom służyć, a nie Bogu? - zapytał go Kuźma. I skoro nie wierzysz w raj Boży, czy nie jest to niewiarą w Boga? - Nie wierzyć w Boga może jeno umysł spaczony - rzekł Autonom. - Jako że świat żyje z czyjejś woli i wedle praw przez kogoś stworzonych. I tej woli podlega nie tylko człowiek, ale i każde żyjątko, i roślina, każdy zbyteczny chwast, nawet powstanie płodu, które powoduje przedłużenie życia, dzieje się z wysiłkiem człowieka, lecz nie z jego woli, jeno Bożej. Jako że nasienie, które wzrosło, kryje w sobie przyszłoroczną roślinę, nie tylko źdźbło z liśćmi, ale i nowe plony, i wszystko to w nieogarnionej rozmaitości owoców i gatunków. I zali to nie spaczony umysł orzekł, że służenie dobroczynności i pielęgnowanie rozumu, i harmonijnego ładu na ziemi nie stanowią Bożej służby? Przeto dręczy mnie wątpliwość - prawił Autonom - czy to nie diabeł podszeptuje nam, by nienawidzić żywy świat, stworzony przez Boga, wielki z wielkiego, jeno miłować Boga, odrzucając świat i gardząc nim, by pozyskać dobra, jakich nie widział i nie poznał nikt z żyjących? I tak wiele myślał o tym wielebny Autonom, aż pewnej nocy doświadczył widzenia: ujrzał przedziwnej piękności dolinę, porośniętą gajami drzew owocowych, polami z wszelaką jadalną roślinnością i kwiatami, których było tyle, że okrywały wszelkie wolne przestrzenie. I zobaczył drogę przebiegającą środkiem tego żyznego kraju, którą szedł podpierając się laską ów kucharz Kalistrat, którym wszyscy pogardzali. Sam zasię Autonom jak gdyby przelatywał nad tym cudownym zakątkiem, jednakże zdumiony spotkaniem z Kalistratem opuścił się ku niemu na swoich skrzydłach, był bowiem w ptasiej postaci, i zapytał: 76 - Gdzieśmy to trafili, bracie Kalistracie? Zali nie do raju? - Do raju, ojcze, do Bożego raju - odparł Kalistrat. - Zaleciałem tu we śnie - rzekł ojciec Autonom - a jakeś ty, będąc żyjącym, trafił tutaj? - Wielkie miłosierdzie mnie tu powołało - rzekł Kalistrat, idąc dalej drogą, podczas gdy Autonom fruwał nad nim jako ptaszek - jest tu bowiem siedziba wybranych przez Boga. - To znaczy, żeś umarł? - zapytał Autonom. - Żywy tu trafić nie zdoła. - A jednak trafiłem - rzekł spokojnie Kalistrat, oparty na lasce. Droga doprowadziła do raju, gdzie rosły jabłonie, których gałęzie aż uginały się od wspaniałych, soczystych i dojrzałych owoców. - Czy możesz coś zerwać tutaj? - zapytał Autonom. - Wszystko co zechcę - rzekł idąc Kalistrat. - To zerwij dla mnie jabłko - poprosił Autonom, pokazując mu najbardziej rumiane. Kalistrat zerwał trzy jabłka, włożył je do niewielkiej sakwy, którą miał zawieszoną na szyi i przywiesił ją Autonomowi-ptakowi. - Przyjm - rzekł - i zakosztuj słodkiego owocu! Po czym zawirowały, otuliły Autonoma fale snu i trafił jak gdyby w krąg, co się obracał, a później poczuł, że ciśnięto nim w otchłań, w którą spadał nieskończenie długo, stopniowo przeobrażając się z ptaka w człowieka i leciał, rozpościerając ręce i nogi, ale już nie tak szybko, lecz coraz wolniej krążąc, a dokoła mieniły się barwne smugi, jak gdyby tęcza rozpadła się i rozproszyła w przestworzach. I posłyszał muzykę, w której każdy dźwięk odpowiadał jakiejś barwie, jak gdyby dźwięki przeistaczały się w kolory, zasię głęboko w dole ujrzał wypukłą kulę, do której przybliżał się nader szybko, choć niby leciał powoli, i na tej kuli ujrzał lazurową wodę i zielone pasma lasów, i szczyty gór, i żółte prostokąty pól, i wstęgi dróg. I słońce cudownie oświecało ziemię, a ziemia ta była okryta mgłą, i obracała się, i wirowała, jak głosił heretyk Galileusz, a wówczas oczy jego, Autonoma, zmrużyły się same przez się i leciał już w ciemności, lecz nie była ona taka sobie, jeno napełniona drgającym eterem, co świecił perłowym blaskiem. Później zasię i to zniknęło, i posłyszał, jak zaczęto bić głośno w dzwony na jutrznię. 77 Tedy ojciec Autonom zbudził się, lecz nie oprzytomniał od razu, bowiem szumiało i kręciło mu się w głowie i sam jak gdyby w dalszym ciągu obracał się z łożem i wymacywał ręką sakwę zawieszoną na piersi, zapuścił w nią palce i wyjął złote jabłko, które cudownie rozbłysło i promieniało, a jeszcze cudowniej zapachniało. Po czym całkowicie znikł zawrót głowy i łoże zatrzymało się, on zasię usiadł, trzymając jabłko w ręce. Po czym wyjął z sakwy jeszcze dwa i położył je na łóżku. Długo na nie spoglądał, nie mając możności pojąć, co z nim zaszło. Jednakże trzeba było pośpieszyć do cerkwi, przeto pozostawił jabłka na posłaniu i pośpieszył na jutrznię; przy czym ciekaw był wielce, czy przyjdzie brat kucharz Kalistrat. Nie poszedł zatem, lecz pobiegł na nabożeństwo, a gdy wszedł do cerkwi, zdumiał się: Kalistrat stał wśród chóru śpiewającego jutrznię. Podszedł doń Autonom i zapytał szeptem: - Wyznaj, Kalistracie, gdzieś był tej nocy? Kalistrat popatrzał nań ze spokojem i również szeptem odpowiedział: - Wybacz mi, ojcze, byłem tam, gdzieś mnie oglądał. Rzekł tedy z naciskiem Autonom: - Zaklinam cię, byś świadczył o chwale Bożej, nie zataj wielkiej prawdy. Kalistrat rzekł cicho: - Prosiłeś Boga, ojcze, by ci pokazał zapłatę, jakiej po śmierci udziela czyniącym dobro. Raczył Bóg oznajmić to przeze mnie, niegodnego, przeto mnie tam znalazłeś. - Czemuż to przez ciebie, ostatniego w tym zgromadzeniu? - zapytał Autonom. - Może dlatego, żem ostatni - rzekł Kalistrat z pokorą. - A co dałeś mi, ojcze, w raju, gdy cię poprosiłem? - To, co leży na łóżku w twojej celi... Jednak nie godzi się, panie ojcze, rozmowami przeszkadzać w nabożeństwie. Daj mi się pomodlić i nie doznaj ujmy z tego powodu, bom robak, a nie człowiek... Autonom uczestniczył w nabożeństwie, modląc się serdecznie i szczerze, a gdy obejrzał się pod koniec, Kalistrata nie zobaczył na jego miejscu. Po zakończeniu nabożeństwa podszedł do ihumena i rzekł: - Wstąp, ojcze ihumenie, do mojej celi, mam ci coś do pokazania. Poszli, a do nich przyłączyło się kilku mnichów, między nimi Kuźma. 78 Kiedy zaś weszli do celi Autonoma, ujrzeli na jego łóżku trzy duże i piękne jabłka, promieniejące nieziemskim blaskiem. I rozlewały się w celi nieziemskie wonie, od których serce błogo zamierało w piersi. Opowiedział Autonom o śnie swoim i o spotkaniu z Kalistratem, i o ich rozmowie w cerkwi. Wszyscy zdumieli się tym wielce, tym bardziej że po owej jutrzni nikt nie widział brata Kalistrata w cerkwi, ale mogło być to również dlatego, że nikt nań nie zwracał uwagi, jako na najpośledniejszego na tym świecie, chyba że chcąc skorzystać z jego posługi lub też wyładować swoją złość na nim. I wszyscy oni, w tej liczbie i Kuźma, rzucili się do kuchni, by pokłonić się słudze Bożemu, lecz nie było go w kuchni. Inni kucharze odparli, że i wczoraj nie było go w pracy. Wówczas pobiegli wszyscy do jego celi, gdzie znaleźli jego zesztywniałe zwłoki. Jednakże wyglądał zgoła jak żywy, nawet uśmiech zastygł na jego martwym obliczu. Wtedy wszystkich ogarnęła zgroza, najbardziej zaś ojca Autonoma, bowiem rozmawiał w cerkwi nie z żywym, lecz z umarłym Kalistratem. Po czym opowiedział, że zaszedł do cerkwi i na miejscu, gdzie odbywała się ich rozmowa, ujrzał szpetnego, czerwonego robaka, wijącego się po kamiennych płytach. Wziął go w ręce i wyniósł na światło, zaniósł do sadu monasterskiego i zakopał pod jedną z jabłoni. Od tej pory ta jabłoń długo i obficie owocowała. Zapanowała cisza i w milczeniu przeżywaliśmy tę opowieść. - A cóż się stało z owymi jabłkami? - zapytał Pawło. - Jabłek nie widział już nikt - odparł Kuźma. - Może schowali je starcy z monasteru, a może Autonom je zabrał ze sobą. - Dokąd je zabrał? - zapytał Sozont. - Może-tam, skąd je wziął - rzekł Kuźma z namysłem - bo nikt od tej pory nie widział już Autonoma: albo uszedł z monasteru, albo się coś z nim stało. Wkrótce po pogrzebie Kalistrata zniknął z monasteru, nikomu nie opowiedziawszy się ani słowem. Odtąd nic o nim nie wiedziano, jako że sam powiedział, że żywy człowiek nie może trafić do raju, nawet we śnie, przemieniony w ptaka. Możliwe zatem, że stał się ptakiem na owym świecie. Zali wątpisz w to, co opowiedziałem, bracie Sozoncie? - Wątpię - rzekł Sozont. - Ta historia jest zbyt piękna, by mogła być prawdziwa. A wszystko, co piękne na tym świecie, jest krótkotrwałe, 79 I a zatem znikome. Otóż, twoja historia, jakiej zaiste nie spotykałem w księgach, również jest znikoma, jako że piękna. - Bój się Boga, bracie Sozoncie - rzekł nie wiedzieć czemu rozgniewany Kuźma. - Przypomnij sobie słowa Jakuba Apostoła: „Kto bowiem żywi wątpliwości, podobny jest do fali morskiej wzbudzonej wiatrem i miotanej to tu, to tam". O piękności zaś powiedziano w Psałterzu: „Mocarzu, przy-pasz do biodra swój miecz, swą chlubę i ozdobę", i Syjon też nazwany został koroną piękności. - Tyżeś zatem ułożył baśń ową, Kuźmo, że jej tak bronisz? - Szatan z ciebie - zasyczał Kuźma. - Szatan prawdziwy. - Nie, Kuźmo - smętnie odciął się Sozont. - Niestety, podobny jestem do tej fali morskiej, miotanej wiatrem to tu, to tam. - I chełpisz się tym? -1 martwię się tym - ciągnął dalej smętnie Sozont. - I martwię się dlatego, że czerw zwątpienia gryzie i rozkłada nie mniej niż czerw zabobonu. A tam, gdzie wdał się czerw, któż będzie opowiadać o tym, co wieczne i niezniszczalne? Ludźmi wszak jesteśmy, a nasze myśli i ciała, nasze poczynania i budowle, nasze uczucia, a nawet baśnie czy opowiastki, wszystko to pokarm dla czerwi. Chociaż jest również inna prawda. - Dlaczego Kalistrat nazwał się robakiem Bożym? - zapytał Pawło. - Bo robak jest również Bożym stworzeniem jak i my, jako że stworzonym przez Boga. Czyni z nas ropę i gnój, ale w tym gnoju kiełkuje nasze ziarno. Nasze ziarno i nowe pokolenie wszystko pochłaniających czerwi. I na tym, moi mili uczeni w piśmie i faryzeusze, tworzy swoje podstawy wieczność. To, zdaje się, ta druga prawda. - Skoro tak, to i nasze przypowiastki - rzekł Pawło - choćby zdawały się zgoła niewiarygodne są ziarnami owej wieczności. - „Gdy się w moim sercu mnożą niepokoje - ciągnął ze smutkiem Sozont - Twoje pociechy mnie orzeźwiają". Psalm dziewięćdziesiąty czwarty. Rozdział jedenasty, w którym jest mowa o młodzianie, naszym przewodniku i o tym, jak wyruszyliśmy z nim na bagniska Wczesnym rankiem, gdy tylko wzeszło słońce, ktoś energicznie zakołatał do chaty, w której zatrzymaliśmy się na noc. Leżałem tuż przy drzwiach, przeto wyszedłem jako pierwszy. Ujrzałem młodziana ubranego w dziwaczną opończę z bielonego płótna domowej roboty, zszytą na okrętkę mocną nicią, na nogach miał postoły i twarz miał nader piękną niczym u anioła, jednakże była ona żółtawa jak u nieboszczyka, najbardziej zaś uderzyły mnie jego oczy - również jak gdyby martwe. - Powiedziano mi - rzekł młodzian wysokim, niemal dziewczyńskim głosem - żeście ponoć pielgrzymi do świętego Mykyty, zali nie tak? - Tak - odrzekłem ziewając, bom nie ocknął się jeszcze ze snu. - Nie ma stąd prostej drogi do świętego, musicie iść bezdrożem, a później przez bagniska - mówił młodzian. - Mówiono nam już o tym - odparłem. - Możecie nie wynajmować przewodnika, bo idę tam właśnie i mogę was zaprowadzić. Jednakże skoro świt trzeba wyruszyć. Tymczasem wyszedł również Sozont, stał na progu i słuchał naszej rozmowy, kudłatą głowę miał mocno zmierzwioną. - Ile chcesz od nas? - zapytał. - Zapłatę biorą najemni przewodnicy, ja zaś jako uczeń świętego Mykyty poprowadzę was darmo. - Dlaczego nazywasz Mykytę świętym? - zapytał Sozont. - W poczet świętych zapisują ludzi po śmierci i czyni to Kościół. - Od zapisania nikt nie staje się świętym, jeno przez swe uczynki i cuda, Kościół natomiast uznaje albo nie uznaje świętego. Mykyta żyje życiem świętego - rzekł młodzian stanowczo, przy czym ani jeden mięsień nie drgnął na jego obliczu. - Masz słuszność - rzekł Sozont i wyszedł na dwór. W drzwiach zjawił się Kuźma. 81 - Dlaczego masz taki strój na sobie? - zapytał diakon, przypatrując się młodzianowi. - Zaliś ty mnich czy postulant? - Jestem uczniem świętego Mykyty - odparł młodzian. - Strój mam taki, jaki się godzi. Krawców nie mamy, szyjemy jak potrafimy z płótna, które nam niosą w darze wieśniacy. Pokazał się i Pawło drapiąc się. Pcheł nie brakło w chatynce i z pewnością mu dokuczyły. Mnie także swędziało. - Czy dużo ludzi przychodzi do Mykyty? - zapytał Sozont. - Dość sporo, raz więcej, raz mniej. Ale nie wszystkich doń dopuszczamy; niewiasty zwłaszcza, które przychodzą prosić go o wstawiennictwo, muszą stać opodal świętego miejsca i żadna nie może wejść w ogrodzenie. - Dlaczegóż to tak? - zapytałem. - Bo niewiasta, jako rzecze święty Mykyta, to diabelskie naczynie. Ponadto nie wpuszczamy również takich, którzy przychodzą z pustej ciekawości, byle jeno popatrzeć na świętego. Kto do nas przychodzi, winien czuć jakąś słuszną potrzebę. Kto zaś z nieczystymi zamiarami przybywa do świętego, niech lepiej zawróci, bo takich pochłania bagno. Otóż, zanim was poprowadzę, muszę o to spytać każdego, a wy mówcie jeno prawdę. Coś ty za jeden? - młodzian skierował na mnie nieżywe oczy, aż mnie mróz przeszedł po ciele. - Iluminator i kaligraf - odparłem. - Sporządziłem dla Peresopnycy Ewangeliarz, ozdabiając go miniaturą i wzorami na tyle, jak powiadają ludzie, że mało jest takich pod względem kunsztu i wykonania. - Jak masz na imię? - Mychajło, syn Wasyla. - Po co idziesz do świętego? - Przyszedłem do Żytomierza, żeby napisać i ozdobić nowy Ewangeliarz, lecz odszedł mnie wszelki zapał do pracy. Nie potrafię iluminować ani wywodzić inicjałów, ręka drży i nie starcza mi wyobraźni, wynika z tego, że talent mnie zawodzi. - Święty Mykyta ci dopomoże - rzekł młodzian - jeżeli przyjdziesz doń z wiarą. A jak ty się nazywasz? - zwrócił się do Pawła. - Pawło Huciański - odparł tamten. - Co cię sprowadza do świętego? 82 - Kaduk mną rzuca - rzekł Pawło. - Jużem był u świętych ojców pie-czerskich, którzy obiecywali mnie wyleczyć, ale się im nie udało. Młodzian zastygł, wpatrując się w Pawła martwymi oczyma. - To nie choroba, jeno bies cię prześladuje. Święty Mykyta ci dopomoże. Pomnij wszak, że nie leczy on z dolegliwości cielesnych, jeno duchowych. Co ciebie sprowadza? - zwrócił się do Kuźmy. - Byłem z nim razem w monasterze żydaczowskim - rzekł Kuźma. -Żyliśmy zatem w celi jako bracia. Chciałbym się spotkać z nim jako z bratem. - Tego nie dość będzie - rzekł młodzian. - Święty Mykyta wyrzekł się przemijającego i grzesznego świata i nie ma względu na krewnych, niegdysiejszych przyjaciół czy znajomych. Nie ma on braci na tym świecie. Zali masz jakieś duszne utrapienie? - Na tym polega moje utrapienie - rzekł Kuźma i jego oczka stały się całkowicie okrągłe - że w każdym człowieku zwiduje mi się szatan. - Bo tak to jest - twardo odpowiedział młodzian. - Szatan żyje nie gdzie indziej, jeno w duszach człowieczych. Grzechy ludzkie są dziełem szatana, a bezgrzesznych ludzi nie bywa. Skoro tylko to jedno, nie pójdziesz do świętego miejsca. - To i w nim gnieździ się szatan? - zapytał ze zdumieniem Kuźma. Młodzian zmieszał się nieco. Po raz pierwszy jego beznamiętna twarz przybrała jakiś wyraz. - Święty Mykyta walczy z szatanem - rzekł stanowczo młodzian. - To dlaczego nie chciałby powalczyć z moim? - spytał Kuźma. - Bo wedle Bożego rozkazu każdy musi sam walczyć ze swoim szatanem. - Jego wszak bierzesz ze sobą - tu Kuźma wskazał na Pawła. - Sam przecie powiedziałeś, że bies go trapi. - Bies i szatan to nie jedno i to samo - beznamiętnie oświadczył młodzian. - Bies to jest dopust, dlatego da się przepędzić, zasię szatan to coś wrodzonego, danego człowiekowi, gdy popełnił grzech pierworodny, i z tym człowiek musi sam walczyć. Wówczas jedno okrągłe oczko Kuźmy jak gdyby zmniejszyło się czy pokryło powieką niczym kurze ślepko, podczas gdy drugie nie uległo zmianie. - A skoro ci rzeknę, iżem słaby w wierze? - zapytał. 83 - Wtedy tym bardziej nie godzi ci się iść do świętego - wypowiedział młodzian. - Kto bez wiary doń idzie, tego po drodze pochłania bagnisko. - Wierzysz zatem, że bagno ma rozum? - zapytał Sozont bacznie wpatrując się w młodziana. - Wola Boża tu działa. Poprzez świętego Mykytę. - A co, jeżeli powiem - wtrącił się Kuźma, który wciąż jeszcze mrużył jedno oko - że trapi mnie smutek? - Smutek jest biesem - rzekł młodzian zwracając się do niego. - Możesz iść do świętego, jednakże wpierw się namyśl; lękam się bowiem o ciebie, że nie przebędziesz bagniska. - Ja już taki jestem, że i morze przejdę - stwierdził Kuźma. - Uprzedziłem cię - krótko rzekł młodzian. - Jak się nazywasz? - Kuźma Łopata, z przydomkiem Indykokur - rzekł dumnie. - Niech cię Bóg strzeże - wypowiedział młodzian. - A ciebie co sprowadza? - zwrócił się do Sozonta. - Sprawa nieco szczególna - na twarzy Sozonta zjawił się uśmieszek. -Moim zadaniem jest zapisywanie żywotów świętych teraźniejszych, nie z zamierzchłej przeszłości. Dlatego zostałem posłany, by sporządzić żywot Mykyty. Młodzian milczał czas jakiś i w jego martwych oczach, które utkwił w postaci Sozonta, jak gdyby coś mignęło. - Jest to trud miły Bogu, jednakże to ja układam żywot świętego Mykyty. -Jeśli dozwolisz posłużyć się zapisami, porównam z nimi to, co sam zdołałem zapisać. - Nie prowadzę zapisów, żywot układam w pamięci. Jednakże jest prawdziwy, jako że pochodzi z ust samego świętego. - Tedy z chęcią zapiszę twoje wypowiedzi i poproszę o rozmowę ze świętym Mykytą. - Jak się nazywasz? - Sozont Trypilski, diakon z Kijowa. - Możesz iść - rzekł młodzian - wszakże... - Wszakże co? - Żywot zapiszesz tak, jak będę go opowiadał, w nic nie powątpiewając i bez sprawdzania. Skoro zajdzie konieczna potrzeba sprawdzania, rzecz 84 uzgodnisz ze mną lubo z Antonim, głównym uczniem świętego. Wszystko to razem spiszesz i dasz nam do przeczytania. - Nie ufasz mi? - zapytał Sozont. - Powiedziano w Piśmie Świętym: „Każdy człowiek kłamie". Ludzie bliscy świętemu muszą czuwać nad tym, by nie szerzyła się na ziemi nieprawda o świętym - stwierdził młodzian surowo. - A gdybym w coś zwątpił? - Wystrzegaj się tego szatana - wtrącił się nagle Kuźma, wytrzeszczając niebywale oczka. - Wczoraj wieczorem sam się przyznałeś, żeś podobny do tej fali morskiej, miotanej wiatrem to tu, to tam. Rzekł jeszcze, że toczy go czerw zwątpienia. - Tedy koniecznie musi iść do świętego - mówił młodzian spokojnie. -Czerw zwątpienia to też jeden z biesów. Jeśli się go pozbędzie, to i żywot świętego Mykyty zabrzmi u niego prawdziwie, bez zmyśleń i wtrętów. Bo gdyby coś się nie powiodło, to lękam się, że i dla niego bagno rozewrze swą czeluść. - A czy dużo ludzi pochłonęło wasze bagnisko? - zapytał Sozont. - Wszystkich, którzy szli do świętego bez wiary i którzy nieśli doń czy przeciw niemu niegodziwość i złe zamysły. I z tej racji rozsnuł przypowieść, jako szli do świątobliwego po jego wstawiennictwo w modłach jacyś ludzie. Po drodze ujrzeli łanię, przechodzącą obok za swoimi sprawami. Zawołali więc na nią: - Przez modły świętego Mykyty zaklinamy cię: stój w miejscu! I łania stanęła, niczym wkopana w ziemię. Ci zasię ludzie rzucili się na nią, zabili ją, zdarli z niej skórę, jako że wygłodnieli po drodze, z mięsa jej zgotowali sobie posiłek, a gdy już się najedli, Bóg ich poraził swym gniewem: utracili ludzką mowę; do tego z nich, który narzucił na siebie skórę, kryjąc się przed deszczem, skóra owa przyrosła, inni zasię poobrastali sierścią i rozbiegli się po lesie, becząc jako łanie. Długo się tak błąkali, paru z nich wilki pożarły, reszta zasię, a z nią również ów będący w skórze, przywlekli się do świętego i przebyli u niego dwa lata, zanim odzyskali postać ludzką i przywrócona im została ludzka mowa. - Skóra ta zaś - rzekł młodzian - do tej pory wisi na postrach niegodziwców na słupie przy ogrodzeniu świętego miejsca i po przybyciu będziecie mogli ją zobaczyć. 85 Poczułem niejasną obawę, chociaż opowieść ta nieco zakrawała na wymyśloną. Spojrzałem na swoich współwędrowców i stwierdziłem, że wszyscy, prócz diakona Sozonta, poczuli to samo: okrągłe oczka Kuźmy były wybałuszone, Pawło zaś jął wyłamywać stawy palców. Młodzian zasię opowiedział tę historię beznamiętnym głosem, twarz jego i oczy pozostawały martwe - nie patrzył przy tym na nikogo. Ciekawe i to, że Sozont nie zestawił wedle swego zwyczaju owej przypowieści z przykładami w księgach, zwłaszcza z Żywotem świętego Szymona Słupnika spisanym przez Teodoreta, dopiero później, gdy znaleźliśmy się sam na sam, oddaliwszy się od innych za potrzebą, szepnął do mnie, że ta opowieść o łani jest nierzeczywista, jeno wzięta żywcem z Teodoreta - widocznie diakon zmiarkował, że nie opłaca się budzić przedwcześnie podejrzliwości młodziana, jako że mocno ma wbite w głowę swoje nauki, i że to nie prostoduszny i gorliwy Kuźma, którego można było drażnić w sporach - młodzian ten miał w sobie jakąś mroczność, stężałą na kamień, którą zmącić byłoby zgoła niebezpiecznie. Możliwe, że właśnie z uczucia owej mroczności obudził się w nas lęk, a nie z powodu opowiedzianej baśni. W istocie bowiem młodzian ów miał w sobie coś nie z tego świata, biła zeń jakaś moc, przy czym przemożna, zagadkowa i nie do rozpoznania. Przypomniałem sobie słowa proroka Amosa: „On jest ciemnością, a nie światłem". Prawdę mówiąc, zawsze mierzyłem ludzi wedle tego, ile nieśli w sobie światła i ciemności i w ciągu życia przekonałem się, że nie ma w tym jednej miary - każdy z nas ma swoją ciemność, lecz każdy z nas także swoje światło - jeden posiada więcej światła, inny ciemności, bo nawet dzień ma swoje zaćmienia i mroczne zakamarki, a noc nie jest pozbawiona światła: świeczki, księżyca, gwiazd, świetlików - wszystko są to sprawy zwyczajne. Niekiedy jeno zjawia się człowiek, od którego światło bije strumieniami i hojnie napełnia nim innych niczym próżne naczynia. Podobnie rzadko pojawia się człowiek pełen tępej ciemności i podobnie napełnia naczynia dusz bliźnich, ale już ciemnością. O wiele później dowiedziałem się, że przyczyna ciemności idącej od młodziana dawała się wyjaśnić zwyczajnie, jednakże byłem w błędzie co do rozmiarów jego nosicielstwa. Lecz o tym dalej będzie mowa. Poszliśmy więc za nim przez las dość słabo udeptaną ścieżką i mogliśmy swobodnie rozmawiać. Co prawda młodzian kazał nam patrzeć pod nogi, 86 zwłaszcza bosemu Kuźmie, jako że trafiają się tu jadowite żmije, od ukąszenia których człowiek sztywnieje i wkrótce schodzi z tego świata. Wzmogło to nasze obawy, on zasię tymczasem miarowym i, jak wszystko u niego, drewnianym głosem opowiedział dwie historie ze żmijami, tyczące się żywota Mykyty. Kiedyś przyprowadzono do Mykyty niewiastę o twarzy tak zielonej jak trawa albo liście. Z czasem okazało się, że ciało jej było zielone, bo i ręce miała zielone, a niewiasty mówiły, że cała jest taka. jak powiedział młodzian, przyczyną było to, że poczuwszy w nocy pragnienie, wypiła z wodą małą żmijkę, która poczęła rosnąć w jej żywocie i od tego pozieleniała jej skóra. Ile się tam nad nią nie nakłopotali wiejscy znachorzy i zamawiaczki, nic wskórać nie zdołali, przeto jedyną nadzieją dla niej pozostał święty. - Gdym opowiedział mu o tej niewieście - prawił młodzian - on nie patrząc i nie oglądając jej, bo do niewiast ma niewypowiedzianą odrazę, rzekł: „Napójcie ją wodą ze świętego miejsca! I niech modli się od rana do wieczora". Niewiastę napojono rankiem, modliła się cały dzień bez jedzenia i picia, wieczorem zasię, gdy zachodziło słońce, jęła się miotać i upadła, szeroko otwierając usta. Ludzie widzieli, jak w jej ustach ukazała się głowa żmii, wychyliła i zasyczała. Po czym z ust jej wypełzła i miała trzy łokcie długości.' Skoro zaś wypełzła, zieleń z twarzy niewiasty jęła opadać i znikać, a jej skóra zrobiła się zwyczajna. Żmija zaś doczołgała się do ogrodzenia świętego miejsca, zwinęła się w kłębek i zdechła. Druga opowieść była o wężu-połozie, który mieszkał w tutejszym bagnisku. Długi był na dwanaście łokci i więdła trawa na miejscach, którędy się czołgał, w miejscu zaś, gdzie miał leże, nie rosła zgoła. Napadał na ludzi i ich dobytek, dusząc i wypijając z nich krew. I wbiła mu się w lewe oko skałka z drzewa, i sprawiła mu wielki ból. Wówczas wyszedł z bagna i doczołgał się do ogrodzenia wokół świętego miejsca, i tam pochylał się, i łbem kiwał, jak gdyby błagając świętego Mykytę o zmiłowanie. Święty zszedł ze słupa, żeby mu się przyjrzeć, choć zgolą nieczęsto schodzi, i dotknął mu oka palcem. I wypadła skałka drewniana, zasię połoz wyprężył się na baczność i pokłonił świętemu. Odtąd leżał pod 87 ogrodzeniem, nie szkodząc nikomu, przez parę dni, dopóki nie oczyściło mu się zaropiałe oko. Po czym poczołgał się do bagniska i już nigdy nie napadał na niewinnych ludzi ani na ich dobytek, jeno na tych, co szli do świętego bez wiary lubo ze złymi zamiarami. Powiadają, że takich topi w bagnisku. Wówczas nie powstrzymał się Sozont i zapytał: - Jak oceniacie, czy człowiek idzie z wiarą albo z niewiarą, ze złymi zamiarami czy też bez nich? - Wedle tego oceniamy - krótko odparł młodzian. - Ludzie z wiarą przychodzą do świętego i odchodzą odeń swobodnie, podstępnych zasię pochłania bagno z połozem. - A czy prócz tego miernika macie jaki inny? - Podstęp w człowieku to duch - rzekł młodzian. - „Szczęśliwy człowiek, w którego duchu nie kryje się podstęp" - powiada król Dawid. A duchem człowiek tchnie; tegoż to ducha wąż-połoz, wedle Pańskiego pouczenia, w człowieku wyczuwa i odczytuje. - Tenże wszak Dawid powiedział - stwierdził Sozont - „Nie unoś się gniewem na złoczyńców". - Jest to przykazanie dla człowieka - odparł młodzian. - Sądzimy nie my i nie święty Mykyta - narzędzie Boże, jeno Bóg. „Złoczyńcy bowiem wyginą, a ufający Panu posiądą ziemię - powiada tenże Dawid. - Jeszcze chwila, a nie będzie przestępcy!" Było to wypowiadane głosem miarowym i obojętnym, jednakże zabrzmiał w nim dźwięk żelaza. I znów poczułem dotknięcie lęku, niewyjaśnionej trwogi, jaka mnie spętała. Diakon Sozont opamiętał się i rzekł pojednawczo: - Zaiste pouczające są twoje opowieści! - Zali masz je zapisane w żywocie świętego Mykyty, który układasz? -zapytał młodzian. - Nie, bom tego nie wiedział. - A cóżeś się dowiedział? - Niewiele. W Czerniachowiem dowiedział się od ojca Iwana, parocha tamtejszego, o latach dzieciństwa świętego, od Kuźmy zasię, który idzie z nami, o jego pobycie w monasterze żydaczowskim. Skoro masz chęć i dopóki nie doszliśmy do bagna, opowiedz, co się działo, zanim święty znalazł owo miejsce. - Moim powołaniem - odparł młodzian - jest opowiadanie wszędzie i każdemu jego żywota. Rozdział dwunasty, w którym przytoczona jest opowieść młodziana o Mykycie Słupniku, czyli jak został on Słupnikiem Młodzian jął opowiadać, jak po wypędzeniu z monasteru chodził Mykyta po miejscach odludnych i wertepach, aż znalazł wyschniętą studnię, zamieszkałą przez gadziny i duchy nieczyste, i osiedliwszy się w niej, modlił się do Boga. Kąsały go tam żmije, zasię duchy nieczyste doświadczały go, usiłując odwrócić od Boga i naszeptując pochlebstwa. Jeden z duchów stawał się gorzałką, drugi smakowitym jadłem, trzeci zasię niewiastą. I z początku święty nie wiedział o tym, przypuszczał jeno, że to niewiasta ukryła tu jadło i napitek, jako że przyszła doń, gdy skosztował jednego i drugiego. Kiedy zaś zstąpiła do jego studni, gadzinowe plemię jęło tańcować i śpiewać uwodzicielsko, a z nim i niewiasta, obnażając się przed świętym. I był ci on odurzony i zamroczony, i już stałby się bliski upadku, gdyby nie ustrzegł go Pan Bóg i nie pouczył, by pierś swoją przeżegnał krzyżem świętym. Wtedy to gadziny przemieniły się w patyki, gorzałka w szczyny, jadło w kał, niewiasta zasię, przez którą omal nie został pokonany i uwiedziony, przeobraziła się w parę. Po czym złożył święty uroczystą przysięgę, że jeść i pić nie będzie, a niewiasty uważać nieodmiennie za diabelskie naczynie, bo tak to jest zaiste. I znów jął błądzić po lasach i wertepach, aż znalazł górę, a w niej pieczarę, gdzie zamknąwszy się przeżył trzy lata, nic nie pijąc i nie jedząc. Dowiedzieli się o nim ludzie i jęli przychodzić, prosząc o uzdrowienie ich dolegliwości i uległ pokusie: nie odmawiał tej posługi nie bacząc na to, że ciało jest przemijające i przeznaczone do śmierci i rozkładu, zasię dolegliwości ciała są tej śmierci początkiem. Posłyszał o nim jeden z książąt Czetwertyńskich, zabrał ze sobą trunki i wyborne jadło, nie wierzył bowiem, że święty nie je i nie pije. Rzekł do świętego: - Nie godzi się człowiekowi zadręczać takim surowym postem, bo nie jest to cnota, jeno grzech raczej. Rzecze tedy świętobliwy: 90 - Połóż, książę, przy mnie jadło i napoje, pokrzepię nieco ciało, jeśli okaże się to potrzebne. Mnie zasię zamknij w pieczarze na czterdzieści dni i nocy, a wówczas przyjdź. Książę uczynił tak, kazał sługom wejście ziemią zasypać, pozostawiając jeno mały wywietrznik. Gdy zaś minęło dni czterdzieści, przyszedł książę ze sługami, utorowali wejście do pieczary i znaleźli świętobliwego na ziemi - leżał jak martwy, jadło wszak nie było zepsute, ale i nietknięte, podobnie trunki i woda - ani krzty z tego nie wziął wielki postnik i nie skosztował. Bojaźń ogarnęła księcia i poprosił o błogosławieństwo; sam zasię świętobliwy wstał i nie widać było w jego ciele żadnego wycieńczenia. Rzekł do księcia i ludzi, jacy tam byli: - Nie mogę już tu pozostawać, bo nie pragnę ludzkiej chwały. I nie uważam swojego pobytu w pieczarze za przykład, chciałem bowiem przebyć ów czas na stojąco, jednak utrudziłem się i pozwoliłem sobie usiąść. Skoro zaś usiadłem, zachciało mi się położyć, a gdym się położył, tom nie mógł już ani stać, ani siedzieć. To znaczy, żem nie wzmocnił jeszcze swego ducha. I znów jął się błąkać po lasach i wertepach. I znalazł jeszcze wyższą górę, a ponadto znalazł porzucony przez kogoś gruby powróz, jednym końcem przywiązał się za nogę, drugim zasię okręcił kamień i tak stojąc na górze patrzał w niebiosa, dosięgając rozumem ponad ich dolne kręgi. I znów /wiedzieli się o nim ludzie, i jęli doń przychodzić, dopraszając się pomocy w swoich schorzeniach. Przyszedł też jeden kapłan z pobliskiego miastecz-I a i widząc go przywiązanego rzecze: - Człowiek to nie pies i nie potrzebuje uwięzi, rozumem jeno i wolą ma "vć przywiązany do jednego miejsca. Słysząc to świętobliwy odwiązał się i odtąd jeno siłą woli się przykazywał, jako że zapragnął być dobrowolnym więźniem dla Chrystusa. nic siadał, i nie kładł się, stał jeno patrząc w niebo, modląc się i bijąc 'klony. Rozeszła się wieść o nim po całej krainie wołyńskiej i poleskiej, ludzie ¦'.ychodzili doń nawet z Podola i Rusi Czerwonej: przynosili swych chorych i-o i sami przybywali z własną niedolą, z nawiedzeniami czy zgryzotami, których prześladowały biesy - i wszyscy oni doznawali pomocy, ten 91 wyleczenia, tamten pociechy czy jakiejś innej ulgi. Świętobliwy zasię, uzdrawiając prawił każdemu: - Wysławiaj Boga, który cię uzdrowił i nigdy nie śmiej rozgłaszać, że to Mykyta cię wyleczył, bo uzdrowienie straci swoją moc... - Ludzie wszak, pełni przywar tego świata - rzekł młodzian z naciskiem - rozchodząc się po domostwach nie Boga chwalili, lecz świętobliwego, przeto spełniało się jego słowo: kto był chory i wyzdrowiał, znów przywracał swoje dolegliwości, kto był udręczony przez biesa, znowu wpuszczał go do swego wnętrza, a kogo truł smutek, napełniał się smutkiem jako dawniej. Sława zaś o jego świętobliwości szerzyła się mimo wszystko. I jeszcze liczniej napływali doń wszelacy ludzie, nawet cudzoziemcy. Wszyscy chcieli go dotknąć i uzyskać błogosławieństwo. I poczuł święty żałość ogromną i uciążliwość takiego uwielbienia, bo nie miał ani chwili spokoju, ani w dzień, ani w nocy - czasu nie starczało mu nawet na spokojną modlitwę, a tylko temu chciał się poświęcać. - Przysiągł zatem, że nie będzie już leczyć dolegliwości cielesnych, jeno duchowe, wziął kilku najwybrańszych spomiędzy przybyszów, którzy chcieli stale żyć przy nim i służyć mu, a wśród nich byłem i ja, ślepy, a dzięki niemu widzący, i poszliśmy z nim razem w lasy poleskie, przeszliśmy bagno i znaleźli spokojną przystań pośród grzęzawisk, gdzie rosły wielkie drzewa. Ucięliśmy wierzchołki dwóch blisko ustawionych koło siebie sosen i uczyniliśmy tam pomost, do którego przystawiliśmy drabinę, otoczyliśmy owo miejsce ogrodzeniem, słup zasię miał trzydzieści sześć łokci - po to, by nasz świętobliwy mógł być bliżej nieba i poświęcać się tam świetlanym modlitwom, wychodząc ku krańcom nieba i znosząc tam wiele, moknąc na deszczu, palony skwarem i mrozem. Jadło zbędne jest dlań, a z napojów używa jedynie wody, bowiem osłabł ostatnimi czasy, wcześniej zasię nawet wody nie używał. Posłyszeli tedy o nim zazdrośnicy, którzy nie wierzyli w jego świętość i zapragnęli wystawić na próbę ducha, którego miał w sobie, i posłali spomiędzy siebie dwóch mężów od zgromadzenia duchownego. Jeden w świętego żywił wiarę utajoną, a drugi pragnął go oskarżyć jako obłudnika i zniesławić. Pierwszy zatem przeszedł przez bagno, drugiego zasię 92 pochłonęło i to był pierwszy, którego dosięgnął gniew Boży. Ten zasię, który miał wiarę, porozmawiał sam na sam ze świętobliwym, zadziwił się jego życiem, odprawił tam liturgię i udzielił świętobliwemu sakramentów Bożych, po czym powrócił szczęśliwie z pielgrzymki. Od tej pory świętobliwego pozostawiono w spokoju i żyje sobie na wyspie śród bagien już lat dwanaście, rzadko kiedy schodząc ze słupa. Młodzian zatrzymał się, obracając ku nam gwałtownie i świecąc martwymi oczyma. Nagle zdaliśmy sobie sprawę, że oczy ma takie, jako że jest naprawdę ślepy, chociaż powiedział, że przejrzał dzięki Mykycie. Przeraziliśmy się, że ślepiec będzie nas prowadził przez bagnisko; jeno Sozont pozostawał spokojny. - Czy nas widzisz? - zapytał diakon. - Nie widzę was, ale wyczuwam - mówił młodzian ze spokojem. -Świętobliwy dał mi przejrzeć duchowo - nie oczyma, przeto wiedziony duchem wszystko wiem i poznaję. A zatem święty zastąpił mi oczy z ciała duchowymi, mówiąc, że przy takim darze nie będę potrzebował oczu cielesnych. - I ty ich nie potrzebujesz? - zapytał Sozont. - Ani trochę - odparł młodzian. - Oczy duchowe są przenikliwsze od cielesnych. Są tacy, którzy mają oczy, a nie widzą. Oczy cielesne są nienasycone i skłonne do złudzeń, oczy zaś duchowe podstępu ani ponęty nie znają. „Lud ślepy, choć mający oczy" - powiedział Izajasz, zasię u człowieka duchowego oczami jest całe ciało i doświadczyłem tego jak nikt. - Czy długo jeszcze iść będziemy do bagniska? - zapytał Pawło. - Niedługo. Przedtem jednakże powinniście raz jeszcze oświadczyć: kto uwierzył w to, co opowiedziałem, niech pójdzie ze mną, kto nie uwierzył, niech lepiej zawraca. - Wierzę - rzekł Pawło. - Gdybym nie wierzył, to bym się nie spodziewał i nie wybrałbym się w tę podróż. Wszak spodziewam się uzdrowienia. - Możesz iść ze mną - rzekł młodzian. - Zostaniesz dopuszczony do świętego. Miałem wątpliwości, ale czułem wewnętrznie, że nie ma co ich teraz wyjawiać. Wpierw wszystko muszę zobaczyć i poznać, a później przemyśleć. Z tej racji rzekłem: 93 -1 ja wierzę. - Pójdziesz ze mną - rzekł młodzian. - A ja chcę wierzyć - stwierdził Sozont. - Pozwól mi wszak zapytać o to, co dla mnie niejasne. - Pytaj. Lepsza jest otwarta jasność niźli myśli chowane w ukryciu. - Czy może człowiek przekroczyć granice wyznaczone mu przez Boga? - Jeżeli Bóg tego zechce - prawił młodzian. - Bóg te granice stworzył, Bóg może je rozszerzyć lub usunąć. - Czy człowiek pozostanie człowiekiem, skoro te granice przekroczy? - Staje się wówczas wybrańcem Bożym - stwierdził młodzian. - To dlaczego wybraniec Boży, posłany do ludzi, ucieka od tychże ludzi? - Wybraniec Boży jest dla ludzi wzorem, a nie lekarzem odpędzającym śmierć czy świeckim pasterzem. - Azali Jezus Chrystus nie był lekarzem i pasterzem? - Był, ale i On oddalał się na pustynię. Ponadto święty Mykyta leczy z chorób ducha, a to znaczy to samo, co bycie pasterzem, ma też i uczniów. Jest lekarzem i pasterzem duchowym, a nie świeckim. - Tego dość dla mnie, abym wierzył - rzekł Sozont i zauważyłem, że wyraził się dwuznacznie, czyli nie tak jak ja i Pawło, jeno z unikiem, zatem nie dozwolił sobie na szczere wyjawienie tego, co w opowieści o Mykycie zdało mu się nieprawdziwe. Młodzian chyba nie zwrócił na to uwagi, jako że obrócił się już w stronę Kuźmy, który stał nieco opodal nas, przetom sobie pomyślał, czy zaiste jest ślepy. - A teraz ty jako ostatni, Kuźmo Indykokurze - wypowiedział. - Dobrześ powiedział, żem ostatni - ozwał się Kuźma, wytrzeszczając okrągłe oczka. - Chrystus kocha tych, co są ostatni. Tym bardziej żem nie uczony w piśmie ani faryzeusz, jak niektórzy. - Kuźma zerknął koso w stronę Sozonta. - Skoroś jemu jednak pozwolił zapytać, pozwól i mnie. - Pytaj - rzekł młodzian. I tutaj Kuźma chlapnął coś takiego, czego, moim zdaniem, mówić nie należało. - Bóg czy szatan kieruje człowiekiem? - Jednymi Pan, a drugimi duch nieczysty - odparł młodzian. - Czy może szatan ukazywać się w obrazie Boga? - Może udawać kogo jeno zechce. - A jak sprawdzić, zali to Bóg albo li szatan kieruje? - Tak jak sprawdził święty Mykyta - rzekł młodzian. - Czy znacie tę opowieść? Nie znaliśmy, a zatem opowiedział nam coś takiego. Diabeł, który zazdrości dobru, przeobraził się w anioła światłości i ukazał się przed Mykyta na wozie ognistym zaprzężonym w ogniste rumaki. I rzekł grzmiącym głosem: - Bóg ziemi i niebiosów posłał mnie, jako tu widzisz, bym niczym Eliasza uniósł cię do nieba, godzien bowiem jesteś czci takiej z racji swojego życia. Nadeszła już pora, iżbyś mógł zebrać owoce swoich trudów i przyjąć wieniec z rąk Pańskich, idź bez zwłoki i nie bądź jako Zachariasz, który mi nie uwierzył, oddaj mu pokłon, niech ujrzą cię anieli i prorocy, apostołowie i męczennicy, bo wszyscy pragną cię oglądać. I nie rozpoznał święty diabelskiego omamienia, uniósł prawą nogę, by wejść na wóz ognisty, wszakże i prawą rękę wyciągnął, by się przeżegnać znakiem krzyża świętego, wówczas to diabeł z wozem i końmi rozwiał się jak dym. Rozpoznał wówczas świętobliwy diabelską przynętę, ogarnęła go skrucha, nogę swą zasię, którą chciał wstąpić na wóz, ukarał i stał na tej jednej nodze przez rok cały. Diabeł zasię, zemstą dyszący, poraził mu nogę wrzodem i jęło mu gnić ciało na niej, pokazało się też robactwo, z zadraśnięcia pociekła po słupie na ziemię ropa z robakami. Jeden spomiędzy nas, jego uczniów, którzy go wielbią, imieniem Antoni, zbierał owo robactwo spadające na ziemię i na polecenie świętego wnosił je na słup, i świętobliwy niczym drugi Hiob znosząc cierpienia, przykładał robactwo do rany i mówił: - Jedzcie, co Bóg wam dał! - Zaraz, zaraz! - zawołał Kuźma unosząc ręce do góry. - Nie Bóg dał, nie Bóg, sameś powiedział przecie: diabeł dał mu tę wrzodziankę, nie Bóg! Jakżeś ty diabła Bogiem zamianował? I po raz drugi ujrzeliśmy, jak młodzian stropił się nieco, przynajmniej twarz mu zadrgała, bo celnie ugodził weń Kuźma, aż zwrócił się doń Sozont i na obliczu diakona wykwitł uśmiech, którego nie zdołał powstrzymać. - I diabeł działa wedle Bożego rozkazu - rzekł młodzian. 94 95 - Zaraz! - wykrzyczał Kuźma falsetem i zatrząsł rękoma. - Skoro diabeł działa wedle Bożego rozkazu, tedy On utworzył zeń anioła z wozem ognistym. Skoro tak, to jakże mógł Mykyta stawać przeciw woli Bożej? - Bóg świętego wypróbowywał przez diabła - stwierdził beznamiętnie młodzian, twarz jego znowu zrobiła się nieruchoma - jednakże z woli swojej dał znać świętobliwemu, wznosząc jego prawicę do znaku krzyża świętego. - Skoro Bóg go próbował - rzekł Kuźma zjadliwie - czemuż to dla wypróbowania nie powiózł go na wozie ognistym, czemuż tak od razu odstąpił od owej próby? - Nie osądzaj spraw Pańskich! - głos młodziana zabrzmiał jak stal. -Człowiek wiedzieć ich ani dociec niezdolen. - Sameś rzekł przecie, że te sprawy nie były Boże, jeno szatańskie. Dlaczego Boga i szatana bierzesz za wspólników? Czyż Lucyper nie powstał przeciw Bogu i nie wyłamał się spod Jego władzy? Czyż nie utworzył swojego królestwa, wrogiego i przeciwstawnego Bożemu? Czyż nie wojuje Bóg z szatanem, a nie utrzymuje go u siebie jako oprawcy. Zali mało posiada własnych wojowników? Czyż nie odtrącił Bóg szatana z jego czarnymi aniołami wedle własnej woli, zaliż Mu nie zbrzydli? Czyż nie jest ziemia polem wielkiej bitwy między Bogiem a szatanem, wojny, która jest prowadzona również w ludzkich duszach i nie ma końca dopóki żyje człowiek? Dlaczego przestałeś rozeznawać, gdzie jest Bóg, a gdzie szatan i czemu ich oplatałeś? Młodzian stał niczym rażony piorunami, twarz mu pobielała niczym jego płócienna szata. Kuźnia tryumfował. Jego wydłużona fizjognomia poczerwieniała, oczy pałały ogniem nie z tej ziemi, nawet usta nie były już stulone w trąbkę, lecz szerokie i jedyny ząb pobłyskiwał bojowym spiżem. - Chce przez to powiedzieć - zagrzmiał - że w każdym człowieku siedzi i Bóg, i szatan, i że toczą w nim wojnę, ale koniec jej musi nadejść, a nastąpi to wtedy, gdy człowieka śmierć dotknie mieczem lub kosą - i wtedy zaczyna się sąd! W odpowiedzi zabrzmiał zrównoważony i spokojny głos młodziana: - Widzę, że bies w tobie zamieszkał i że przemawiasz jego ustami. Wątpisz o wszechpotędze Boga, a to właśnie jest bies. Skoro tak, to możesz iść z nami, jednakże lękaj się Oka Otchłani! Skoro zaś przeprawisz się przez bagno, zostaniesz dopuszczony do świętego Mykyty. 96 Wzdrygnąłem się, bo młodzian również napomknął o Oku Otchłani. Dreszcz przeszedł mi po plecach: cóż on wie o tym Oku? Jak widać, skądeś je zna, podobnie jak Pawło, któremu ukazało się w jego widzeniu, gdy nawiedził święte niewiasty. I choć się przyznał, że wymyślił to opowiadanie, a raczej przeczytał je w księgach i jedynie przekazał własnymi słowami, to Oka Otchłani wymyślić by nie mógł. Wiedział zatem, że istnieje, podobnie jak wiem o nim ja, i jak wie ten osobliwy ślepy albo i nie ślepy młodzian, bo nie czas głowić się nad jego ślepotą. Ten wszakże Okiem Otchłani nazwał zapewne bagnisko, a zatem mógł użyć przenośni. Zaskoczyli mnie tym razem zarówno Sozont, jak i Kuźma: Sozont wdał się w jałowy spór z młodzianem, choć wcześniej miewał równie zadziorne i ostre wypowiedzi jak te, z którymi niespodzianie wyrwał się teraz Kuźma; stąd wynikało jasno, że Sozont wyczuł był, podobnie jak ja i Pawło, jakieś niebezpieczeństwo czy groźbę, której natury nie mogliśmy zgłębić należycie albo też tknięty był obawą wobec nieznanej tajemnicy czy też, jak to wyjaśnił młodzian, pełnej grozy wyprawy, na jakąśmy się ważyli i z której żaden z nas nie chce się wycofać; jako że szliśmy niczym ślepcy, na domiar za ślepym przewodnikiem i jeno ów ślepy znał drogę. Zda się, że wiodła nas jakaś moc nieznana i zamroczyła nam umysły, nie dając się zatrzymać albo zawrócić z drogi - bo żaden z nas nawet nie myślał o tym. Kuźma zasię przyprawił mnie o zdumienie tym, że wykazał się nagle tęgim rozumem, choć dotychczas w słownych utarczkach z Sozontem występował w roli nierozgarniętego prostaczka. Podobnie tęgim umysłem rozporządzał młodzian, z czego wynikało, że wszyscy w równej mierze jesteśmy uczonymi w piśmie, ale czy faryzeuszami? Diakon Sozont przynajmniej uczynił się faryzeuszem, poprzednio głosząc pochwałę szczerości, aż tu raptem z niej zrezygnował, gdy tylko powiało grozą; stąd w pewnej mierze działał przebiegle, lecz czyż przebiegłość nie jest w pewnych wypadkach rozwagą? Święty Paweł, przynajmniej w Liście do Efezjan porównywał przebiegłość do oszustwa, które sprowadza na manowce fałszu. Zalim ja był faryzeuszem albo i Pawło? Bez wątpienia, jako że ani ja, ani Pawło nie życzyliśmy sobie otwartości wobec pewnego swoich racji młodziana i zwyczajnie wymówiliśmy się od dysputy. Z kolei, czy sam młodzian nie był faryzeuszem, sądzić na razie nie pora, znaliśmy go zbyt mało, jednakże po 97 ostatniej utarczce słownej jąłem odczuwać dlań respekt: o ile w rozmowie z Sozontem młodzian zdał się go przewyższać rozumem (tak przynajmniej raczył uznać diakon z racji swojego faryzeuszostwa), to w pojedynku z Kuźmą pierwszeństwo w szrankach pozostało przy Kuźmie. Poszliśmy więc dalej, czas jakiś idąc w milczeniu i nim dotarliśmy do bagna, raz jeno przerwał je właśnie Sozont. - Wybacz, bracie - rzekł - ale idziemy już tyle czasu razem i nie znamy twojego imienia. - Teodoret - odparł krótko młodzian, nie zatrzymując się i nie odwracając. Za to przystanął zdumiony Sozont, przy czym tak, jak gdyby nogi wrosły mu w ziemię. My również byliśmy zdumieni, albowiem imię Teodoreta nosił, jak już wspomniano, hagiograf Szymona Słupnika, biskup z Cyru, który opowiedział o świętym w rozdziale XXVI Historii Bogumiłej, czyli ascetycznego żywota. Wymieniał ów Teodoret również imię Antoniego, tutaj jednego z powierników Mykyty, tamten zasię Antoni był uczniem i żywoto-pisarzem Szymona Słupnika. Przypuszczam, że to właśnie podziałało tak mocno na diakona Sozonta, jako że zakrawało to na jakąś wymyślną i fantastyczną igraszkę, w którą wplątaliśmy się mimo woli. Gdyby sprawdziły się moje domysły, wówczas ów nowy Teodoret podobnie jak my wszyscy, z wyjątkiem Kuźmy, niechybnie zasługiwałby na miano faryzeusza. Jednakże lepiej nie sądzić pochopnie, bo tu o grzech nietrudno. Rozdział trzynasty, w którym mowa jest o tym, jakeśmy przeprawiali się przez bagnisko Ten rozdział niech pozostaje trzynasty, bo liczba trzynaście jest diabelska, myśmy zaś na tym trzęsawisku przeżyli wstrząs duchowy, a przerażenie nie opuszcza mnie aż do dzisiaj, gdy piszę te słowa, bo o ile wcześniej błąkaliśmy się w labiryntach, wyjście z których było nam dobrze wiadome, nasze zaś błądzenia - rozważania, łamigłówki i przypowiastki - były jedynie zajmującą grą, której się oddawaliśmy niczym dorosłe dzieci, to tutaj, na bagnisku, poznaliśmy lęk niekłamany, zgoła rzeczywisty. Samo bagno było osobliwe - bezkresna równina z okami topielisk, wysepkami, kępkami zarośli, porośnięta rzadkimi, karłowatymi drzewkami, olchą i brzeziną - z gąszczem sitowia i przenikliwie czuć było tu zgniliznę. Nad głową ukazała się sroka i zaskrzeczała - sroka ta później towarzyszyła nam wzdłuż całej drogi. Teodoret przed wejściem w wodę podniósł spomiędzy trawy solidny długi drąg, który prawdopodobnie sam tutaj zostawił i kazał nam wyciąć podobne dla siebie, bowiem nasze, jako zbyt krótkie, nie nadawały się do tej przeprawy. Sozont miał w worku nieduży toporek, toteż łatwośmy się z tym uporali. Teodoret ukląkł do modlitwy -modliliśmy się gorliwie i szczerze, bo w każdym z nas zrodziła się niepewność, przynajmniej gdy chodziło o mnie. - Ścieżka będzie wąska i chwiejna, przeto idźcie za mną krok w krok. Najpierw namacajcie twardy grunt, po czym stawajcie. I dopiero mocno oparłszy stopę, przemieszczajcie którą macie wolną. Takeśmy się uszykowali: Teodoret szedł pierwszy, za nim diakon Sozont, po nim Pawło, za Pawłem ja, a Kuźma na ostatku. Sozont poszedł przed Pawłem, był bowiem tęższy od nas i chciał swoim ciężarem wypróbować ścieżkę, mnie zasię kazał uważać na Pawła, żeby broń Boże kaduk po drodze go nie zaskoczył. Kuźmę, jak sądzę, Sozont ustawił na ostatku, żeby oddalić go od Teodoreta, jako że musiał wziąć pod uwagę niedwuznaczne pogróżki młodziana. Ten zasię nie wtrącał się w nasze przygotowania do marszu, wreszcie śmiało wszedł w wodę i szliśmy sznureczkiem, jeden za 99 w drugim, bez pośpiechu stawiając kroki. Ścieżka okazała się dosyć twarda, jednakże poruszona woda bulgotała i wydzielała z siebie fetor, który mnie samego, a może i resztę idących przyprawiał o mdłości. Teodoret za to szedł pewnie, chociaż ostrożnie, ani razu nie obejrzawszy się w naszą stronę; rzecz jasna, żadnych rozmów nie prowadziliśmy. Niekiedy wkraczaliśmy na wysepkę i urządzaliśmy postój. Nad nami nieodstępnie, naprzykrzając się i skrzecząc, ulatywała sroka i w tym jej krzektaniu tkwił również jakiś niewyjaśniony niepokój, chociaż w czasie postoju na jednej z wysepek Teodoret powiedział nam, że owa sroka to jego najważniejszy przewodnik wówczas, gdy trzeba zachować ostrożność. Las, z któregośmy wyszli, rychło zniknął nam z oczu i znaleźliśmy się na środku morza trzęsawisk, i znikąd nie było widać jego kresu, jedynie na wpół przejrzyste, cherlawe drzewka lub kępki sitowia. Nad nami uwijała się zgraja komarów, tnąc nas boleśnie po twarzach i rękach, za radą Teodoreta raz po raz obmywaliśmy odsłonięte miejsca wodą, wskutek czego mieliśmy w ustach smak bagniska. Jednakże szliśmy na razie bez przygód; ścieżka utrzymywała nasz ciężar, Pawło zachowywał się spokojnie, gorzej miał się Kuźma, bowiem nasz strój podróżny wystarczająco osłaniał ciało przed komarami, jego zasię był lichy i z mnóstwem dziur, a wgramoliwszy się na wysepkę zdzierał z bosych nóg i z gołych miejsc pijawki, od czego łydki ociekały mu krwią, jednakże takich napaści był już zwyczajny i jak gdyby z tej racji odczuwał zadowolenie: teraz też uważał, że pijawka dobrej krwi nie wysysa, jedynie zepsutą; wobec komarów nie żywił równie przyjaznych uczuć, twarz i szyja mu spuchły od ich ukąszeń, chociaż moczył je wodą. Czas wlókł się niewypowiedzianie długo, nad głową tkwiło słońce, niebo było czyste, bez jednej chmurki, jednakże skwar nam nie dokuczał, bośmy cały czas mokli w wodzie, która, choć ciepła, chłodziła nas wystarczająco. Takeśmy szli cały dzień, pod koniec wydostaliśmy się na sporą wysepkę, gdzie nazbieraliśmy chrustu i narąbali gałązek z uschłego drzewa, rozpaliliśmy ogień na popielisku, gdzie nieraz zapewne rozniecali ogień pielgrzymi, przeprawiający się przez bagno do świętego Mykyty. Tutaj ugotowaliśmy mamałygę i podjedliśmy sobie wszyscy, oprócz Teodoreta, który stwierdził, że jada jeno chleb i wodę, tośmy poczęstowali go chlebem, lecz jadł go raczej bez ochoty. To było osobliwe, że komary go nie ruszały, chociaż ręce, szyję i twarz miał odsłonięte. Zjadłszy chleb, ukląkł do modlitwy, jednakże modlił się nie na głos, lecz w myśli: wargi się poruszały, oczy miał martwo otwarte, skórę na twarzy żółtą niczym pergamin, na którym napisałem tyle słów i wymalowałem inicjałów i miniatur. Sroka nad głową krzektała bezustannie i obecnie przyłączyła się do niej druga, i w dalszej podróży już obie nam towarzyszyły. Podczas tego dłuższego odpoczynku Sozont poprosił, by Teodoret opowiedział nam jeszcze parę historyj o świętym Mykycie. Ten skinął głową zgodliwie i opowiedział o matce świętobliwego, Katerynie, która po śmierci męża postanowiła odnaleźć syna, bowiem był u nich jedynakiem i nie miał kto prowadzić w Czerniachowie gospodarki. Długo błądziła, wypytywała i nie wiedząc, że święty Mykyta jest jej synem, postanowiła dostać się doń przeprawiając, jak my dzisiaj, przez bagnisko. Mykyta z początku nie chciał przyznać się do niej i mówić z nią, bo jako rzekł, to nie dla niewiast miejsce. Matka zeszła mu z oczu i siedziała płacząc, bo serce matczyne nie pozwalało jej odejść. Wtedy to święty postanowił przyznać się do niej i posłał Teodoreta, by jej oznajmił: - Jestem twym synem, którego szukasz, lecz nie spodziewaj się, że wrócę, bom wyrzekł się świata. Nie martw się o mnie, moja matko, jeśli okażemy się godni, zobaczymy się w innym miejscu, piękniejszym, w niebiesiech. Ona wszakże, dowiadując się, że znalazła syna, jęła wołać, krzyczeć i lamentować, prosząc o widzenie z nim. Wówczas błogosławiony po raz drugi posłał Teodoreta i oznajmił przezeń: - Zaczekaj nieco, matko moja, w milczeniu. Możesz wypatrywać mnie przez ogrodzenie. Przeto położyła się pod bramą ogrodzenia i przeleżała tam, nie przyjmując jedzenia ani picia przez trzy dni i trzy noce. Zasię czwartego dnia z rana posłała do syna, by mu powiedzieć, że jeżeli nie zejdzie, by się z nią zobaczyć i bodaj słówko powiedzieć, to ona umrze. Jednakże nawet wtedy nie zeszedł do niej błogosławiony, ona zaś cicho i bez słowa oddała Bogu ducha. Gdy dowiedział się o tym świętobliwy, polecił przynieść ją pod słup i patrząc na nią ze szczytu, modlił się ze łzami. I upadły łzy jego na martwe oblicze matki, i ciało jej drgnęło i uśmiechnęły się usta; zasię twarz 100 101 jej zajaśniała nieziemskim blaskiem. Pochowano ją przy słupie, obwieścił Teodoret i grób ten wszyscy mogą oglądać. Święty zasię wspomina ją dwa razy dziennie. Wówczas zerwał się na nogi Kuźma i zapytał: - A jak to ma się do przykazania Pańskiego? Rzecze Salomon: „Strapieniem dla ojca - syn głupi, a dom i bogactwo dziedzictwem po przodkach". I Paweł głosił, że nieposłuszni rodzicom to tyle samo co miotający oszczerstwa, bluźniący, zuchwali, nadęci i miłujący bardziej rozkosz niż Boga. A w Liście do Efezjan rzekł po prostu: „Dzieci, bądźcie posłuszne w Panu waszym rodzicom, bo to jest sprawiedliwe! Czcij ojca twego i matkę twoją" - oto pierwsze przykazanie zawierające obietnicę. Teodoret klęczał zastygły niczym słup soli. - Święty Mykyta uczcił swoją matkę - mówił mierząc nas martwymi oczyma. - Nie zapomniał jednak o słowach Chrystusa: „Nikt nie opuszcza domu albo żony, braci, rodziców albo dzieci dla królestwa Bożego, żeby nie otrzymał daleko więcej w tym czasie, a w wieku przyszłym - życia wiecznego". - A zatem dla większej korzyści trzeba naruszyć pierwsze przykazanie Boże? - zapytał Kuźma ostro. - Odpowiem ci słowami samego Chrystusa: „Czemu zwątpiłeś, małej wiary?" - Bo mam rozum w głowie - odparł Kuźma - i widzę, że tu jedna prawda przeczy drugiej. - Twój rozum to mrok heretycki - rzekł Teodoret i westchnął. - Prawda jest nie w rozumie, lecz w wierze. - A cóż jest warta wiara bez rozumu? - Wszystko! - rzekł Teodoret. - Popatrz, jak gryzą twoją rozumną twarz komary, stworzenia Boże. Mnie zaś nie gryzą, bo ja trwam w wierze, a ty w zwątpieniu. - Ciebie nie gryzą - odparł Kuźma - boś umarły. A jam żywy! - Prawdę powiedziałeś - rzekł cicho Teodoret. - Jestem umarły dla tego świata, a ty w nim żyjesz. Jesteś zatem bardziej umarły ode mnie. Uśmiechnął się złowieszczo. To mnie zaniepokoiło, sądzę, że wszystkich nas również, znowu zwietrzyłem niebezpieczeństwo, a może i coś więcej. 102 O świcie ruszyliśmy w drogę i szliśmy aż do południa. Na koniec Teodoret rzecze: - Nadchodzi kres naszej przeprawy, wszakże wielce niepewny. Miejcie się na baczności. Tu jeno wiara nas przeprowadzi. Po czym przystanął i wskazał ręką na widniejącą przed nami toń. - To jest właśnie Oko Otchłani. . - Dlaczego się tak nazywa? - zagadnął Sozont. - Dlatego, że jak sądzimy, nie ma tu dna. Przed nami zaznaczała się jak gdyby odrębna, nad podziw kolista gładź, w której woda nie była, jak w innych miejscach, z odcieniem brunatnym, jeno bladawa, jak gdyby rozbełtano w niej białą glinę. Jednak bardziej uderzyło mnie co innego: pośrodku wielkiego kręgu widniało wyraźnie zarysowane mniejsze koło i woda w nim była ciemna z również brunatnym odcieniem - wynikało, że jest to jakby źrenica oka. Ciarki przeszły mi po skórze, mimo woli przejęła mnie obawa, zali tamte, zapamiętane przeze mnie wizje Oka nie były zapowiedzią mojej obecności w tych okolicach, a zatem przestrogą przed spotkaniem właśnie z tym niezwykłym miejscem? Skoro tak, to przed czym ostrzegała mnie Opatrzność? Nie odebrałem żadnych wskazówek uprzedzających, bym nie udawał się na tę wyprawę, nie miałem również ochoty z niej zawracać, wszystko zatem zależało jeno od mojej woli, a tę miałem jedną - iść naprzód. Zalim żywił nadzieję, że to spotkanie z Mykytą przywróci mi talent i po tom właśnie wybrał się na wędrówkę? Możem ją żywił, a może i nie; zresztą o tym, co mnie pobudzało do tej podróży, pisałem już wyczerpująco: sądzę, żem pragnął nie tyle lekarstwa dla duszy, ile jej odnowienia, odświeżenia i napełnienia, szukałem więc sobie mocnego bodźca, który by pomógł wykluć się mojej duszy niczym kurczęciu ze skorupki, którą zaczęła już z wolna obrastać, żeby popatrzyć na świat innym okiem, odnowionym i odmłodzonym. Gdyby do tego nie doszło, dusza pod wpływem owego ciężaru jęłaby się dusić w cielesnej powłoce i mogłaby zapragnąć wyjść z niej, a to wiadomo, co znaczy. Stąd, jeśli mam być do końca uczciwym, popchnął mnie na ową, jak widzę, szaleńczą wyprawę lęk przed śmiercią, jako że owo Oko Otchłani, które mnie prześladowało, mogło stanowić jego wyobrażenie. Jeszcze jedna myśl nawiedziła mnie, gdy śladem Pawła wstępowałem w białawy odmęt 103 topieli: zali nie jestem łupem dla myśliwego, którego nie znam, bo go nie widzę poza jego bacznym okiem, śledzącym mnie uporczywie i czy nie zapędza mnie sprawnie, niczym bezrozumną zwierzynę w swoje sieci? I pędzi nie tylko jednego jelenia, mnie, jeno całe stado i nie my wybieramy czy nakierowujemy szlak naszej ucieczki, lecz on właśnie, podstępnie urządzając swoje dziwne polowanie? Skoro tak, to kim on jest, ów myśliwy, pomyślałem natrafiając na coś chwiejnego pod nogami, wąskiego i kołychliwego, co jednakże utrzymywało nie tylko mnie, ale i nas wszystkich. Miałem wrażenie, że idziemy po zatopionym pomoście, przywiązanym do brzegów topieli, bo gdy próbowałem namacać dno z boku, żerdź moja nie znajdowała oparcia, jeno lekko zapadała w głąb, topiel zatem mogła być dość głęboka, bo żerdź nie gruntowała bagna jak gdzie indziej. Spojrzałem na Teodoreta, który ujął żerdź swoją oburącz, tak jak to robią jarmarczne wiły przechodząc po napiętej linie, podobnie trzymali swoje żerdzi Sozont i Pawło, przeto uczyniłem podobnie jak oni. Teodoret kroczył nader powoli, ostrożnie przenosząc stopy, staraliśmy się naśladować jego ruchy i stopniowo zbliżyliśmy się do małego ciemnego koła, w rzeczy samej wyraźnie odgrodzonego, mętna woda tutaj jak gdyby się urywała i na obrzeżach ani trochę nie mieszała z wodą brunatną. Teodoret wstąpił w ten brunatny krąg i przystanął, na mgnienie tracąc równowagę, zatrzymaliśmy się też wszyscy. Na ostatek młodzian ruszył dalej, ale jeszcze czujniej i ostrożniej i tak wyszedł z małego kręgu. Sozont przeszedł przezeń, nie tracąc równowagi, podobnie Pawło. Ja, gdym doszedł do niego, ujrzałem, jak pomimo żeśmy mącili wodę (byliśmy pogrążeni w niej po pachy), biaława i brunatna woda nie zmieszały się ani trochę, czego ani rusz nie mogłem sobie wytłumaczyć. Nie zdążyłem wszakże przekroczyć jeszcze tego małego kręgu, gdy nagle poczułem, jak ścieżka pode mną się zakołysała, od tyłu zaś, gdzie szedł Kuźma, dał się słyszeć raptownie rozpaczliwy, rozdzierający, nieludzki krzyk i coś poza mną chlusnęło w wodę. Bezwiednym ruchem, niczym kołek w ziemię, wetknąłem swoją żerdź w ścieżkę, ugrzęzła w niej, naparłem na żerdź i zdołałem utrzymać równowagę, a gdym się obrócił, by popatrzeć, co stało się z Kuźmą, ujrzałem na wodzie jeno rozbiegające się koła, jak to bywa, gdy rzucić w nią 104 kamieniem, rozchodziły się one właśnie od owego ciemnego kręgu pośrodku topieli; ja zaś, zdążyłem od niego odejść. - Nie zatrzymywać się! Nie zatrzymywać! - zawołał Teodoret i ujrzałem, że idzie ścieżką pośpiesznie, nieomal biegnąc. Za nim pośpieszyli Sozont i Pawło, wyrwałem i ja swoją żerdź ze ścieżki i również poszedłem szybko jak mogłem, bo ścieżka pod nogami zadrgała spiesznym rytmem - ogarnęło mnie przeświadczenie, że kroczę po grzbiecie spłoszonego zwierza, który jeszcze stoi na miejscu, ale niebawem zerwie się z przerażeniem i wówczas zwalę się zeń podobnie jak Kuźma. Teodoret już dochodził do brzegu i spostrzegłem, że brzeg jest kolisty i wokół tego kręgu stoi kilku młodzieńców wielce podobnych do Teodoreta, bowiem wszyscy byli ubrani w jednakowe płócienne opończe i rozstawili się w pewnej odległości pomiędzy sobą. Jeden z nich, który był na środku, podał dłoń Teodoretowi i wyciągnął go na brzeg, podobnie dopomógł nam wszystkim wydostać się z topieli, i od razu obejrzeliśmy się z przestrachem za siebie, ale toń była gładka, pusta i całkiem uspokojona. Mnie zasię przyszła do głowy myśl, że tam, gdzie zwalił się ze ścieżki Kuźma, powinna pływać przynajmniej jego żerdź, jeno zapewne zacisnął ją kurczowo w ręku i poszedł wraz z nią pod wodę: toń była czysta i stężała w swojej białawej poświacie z nadal wyraźnie zarysowanym pośrodku brunatnym kręgiem. - Uprzedzałem! - mówił zadyszany Teodoret. - Uprzedzałem waszego towarzysza i was wszystkich, że przejść można tędy jedynie z wiarą. On zasię bluźnił! Pawło i ja byliśmy również wstrząśnięci. Pawło nawet szczękał zębami, ja natomiast czułem skuwające mi członki odrętwienie, jeden jedyny Sozont pozostawał całkowicie spokojny i zrównoważony, i podobnie jak w swoim czasie apostoł Piotr Jezusa, niespodzianie wyrzekł się Kuźmy: - Trzeba wam wiedzieć - rzekł - że ten człowiek nie był naszym towarzyszem podróży i dopiero co przyłączył się do nas w drodze. Nie znam tego człowieka! W tym momencie usłyszeliśmy, jak w głębi wyspy, na którąśmy się wydostali, zapiał kogut. Rozdział czternasty, w którym mowa jest o wyspie, na której przebywał Mykyta ze swoimi uczniami Uczniów było sześciu i wszyscy kolejno podchodzili do nas, kłaniali się i przedstawiali, oprócz Teodoreta, który nas tu przyprowadził. Pierwszy z nich zwał się Antoni, on to właśnie pomagał nam wydostać się z wody na suche miejsce; później podszedł młodzian najwyższy ze wszystkich i przedstawił się jako Szymon, czwarty - Ewagriusz, piąty - Nicefor, szósty zasię Georgios. Myśmy również się przedstawili, przy czym Teodoret oznajmiał, po cośmy tu przyszli. Po tej ceremonii Antoni, który widocznie był starszym nad nimi, rzekł nam, że obecnie nas zostawią, bo każdy z nich pełni swoją służbę, i że możemy robić co chcemy, czyli musimy znaleźć miejsce pobytu dla siebie. Jeżeli mamy żywność, możemy żywić się sami, a jeśli nie, musimy się udawać na wspólny posiłek, jednakże jest on ubogi, postny i przyjmuje się go raz na dzień, jeno na wieczerzę. - Skąd macie pożywienie? - zapytał Sozont. - Z ręki Pańskiej - odrzekł Antoni - czyli z tego, co nam przynoszą jako jałmużnę ludzie przychodzący tutaj, a gdy tego nie starcza, kupujemy je za pieniądze, które tu zostawiają współczujący przybysze. - Skoro tak - rzekł Sozont uroczyście - oddamy wam, cośmy przynieśli, a sami będziemy przychodzić na wspólny posiłek. - Zacnieście postanowili - rzekł Antoni. - Brat Ewagriusz zaprowadzi was do kuchni, gdzie pozbędziecie się tego, czego chcecie się pozbyć. Skłonił się nam i odszedł natychmiast, za nim kolejno reszta, a z nami został Ewagriusz. Był to młodzian najniższy ze wszystkich, przysadzisty, na krótkich nogach, ale obnażone ręce miał umięśnione jak wojak. Głowę krągłą miał niczym kociołek, oczy ciemne pod bardzo gęstymi i czarnymi brwiami - nie sposób nazywać te oczy martwymi jak u Teodoreta - były żywe i ruchliwe. Czuprynę wyhodował gęstą, czarną i kędzierzawą. Sozont, zapytawszy wpierw o pozwolenie, z miejsca oblegać jął go pytaniami. 106 - Czy wolno jest wszędzie chodzić? - zapytał. - Wszędzie, jeno wchodzić za ogrodzenie i wstępować w górę do świętego nie pozwolono - odrzekł basem Ewagriusz. - Czy można przebywać blisko ogrodzenia, żeby widzieć słup z błogosławionym? - To wolno. - Skąd tu się wziął kogut? Czy może tu hodujecie kury? - Pianie koguta obwieszcza nam godzinę, o świcie budzi nas ze snu, później podaje godzinę porannych nauczań świętego, godzinę wieczerzy, reszta jego piania jest bez znaczenia. Szliśmy wydeptaną od brzegu ścieżką, z czego wysnułem spostrzeżenie, że ludzie tutaj dostają się jednak tym szlakiem. Sozont jak gdyby podsłuchał moje myśli. - Czy tylko jedna ścieżka, którą żeśmy przyszli, prowadzi do was ludzi? - Jedna jedynie. - Czy przewodnik z powrotem nas odprowadzi? - Jeżeli nie zechcecie pozostać tutaj, wyprowadzi wedle waszej woli. - Teodoret obwieścił, po com tu przyszedł. Żeby napisać żywot świętego i zanieść go do ludu chrześcijańskiego. Czy będę mógł porozmawiać z samym błogosławionym? - O ile zezwoli. Ale ze słupa rzadko zstępuje i rzadko wdaje się w rozmowy z postronnymi. Do rozmów ze świętobliwym jesteśmy powołani my, jego uczniowie. - To jakże on leczy chorych? - Odmówił leczenia chorób cielesnych. Duchowe zasię modlitwą. Po to właśnie prowadzimy chorego za ogrodzenie i do słupa. Błogosławiony modli się za niego, nie zstępując na dół. - Czy jest na wyspie woda do picia? O ile rozumiem, to woda z bagniska do picia się nie nadaje. - Dawniej nie było tu wody pitnej - odparł Ewagriusz - przynoszono ją z daleka, przechodząc przez bagna, albo też polecano ludziom, którzy tu przychodzili, brać ją ze sobą. A że potrzebowano jej stale, błogosławiony pomodlił się do Boga, by zesłał wodę, jak ongiś spragnionemu Izraelowi na pustyni. Wówczas to utworzyła się ta studnia na środku Oka Otchłani, 107 przez którą przechodziliście. Woda jest tam czysta i słodka, czerpiemy z niej i nalewamy do wielkiej dzieży stojącej przy kuchni. Robimy to my, uczniowie świętego: stajemy jeden przy drugim i podajemy sobie wiadra, a ludzie noszą tę wodę do kuchni, aż napełnią dzieżę. - Czy mogę zapisać opowieści o świętym od was, jego uczniów? - Opowieści o świętym najwiarygodniej zachowuje w pamięci Teodoret. Skoro jednak zezwoli Antoni, możemy opowiedzieć o nim niemało. Jednakże Teodoret musi sprawdzić to wszystko, stąd najlepiej będzie, kiedy opowie to Teodoret. A sprawdzić może też Antoni. - Teodoret po drodze sporo nam opowiedział. Czy wśród uczniów świętobliwego są umiejący czytać i pisać? - Jeden jedyny Antoni. - Zatem będzie musiał przeczytać to, co zapiszę? - Przeczyta Teodoretowi, który sprawdzi. - Skąd Teodoret zna historie o świętym, skoro jest niewidomy; nie widział tego, co się działo i nie może tego przeczytać? - Opowiedział mu je sam błogosławiony. Teodoret zaś tego, co usłyszy, nigdy nie zapomina i nie gubi ziarna opowieści, lecz przekazuje słowo w słowo tak, jak opowiedział je święty. - Skoro nie macie takiej pamięci, jaką ma Teodoret, to jak go sprawdzaliście? - Nie myśmy go sprawdzali, jeno sam świętobliwy. - Czy macie tu Pismo Święte i czytacie je? - Pismo Święte zna świętobliwy na pamięć. Mniej zna je Antoni. Teodoret wie to, co usłyszał od obu; my zasię wiemy, cośmy usłyszeli od nich trzech, a właściwie od Antoniego i Teodoreta. - Do świętego jeno ci dwaj są dopuszczani? - Z rzadka któryś z nas, gdy trzeba naprawić pomost czy też szalunki wokół miejsca, gdzie stoi święty, albo ten, którego on sam przywoła. Tymczasem doszliśmy do kuchni. Wyspa zarośnięta była w miarę wysokimi drzewami, pod nimi zaś rosła gęsta olszyna. Były i nieco wyższe olchy, brzozy, ale i tutaj złociło się nad nimi kilkanaście strzelistych sosen. Wyspa wznosiła się wystarczająco ponad poziom bagniska i było tu dość sucho. 108 Ewagriusz pożegnał się z nami i poszedł, dorzuciwszy, że jeśli będziemy mieli jakieś pytania, możemy podchodzić do niego czy też innych uczniów błogosławionego i pytać bez wahania. W ogóle wywarł na nas niezłe wrażenie, przynajmniej nie było w nim owego mroku, jaki wyczuwaliśmy w Teodorecie. Na pytania odpowiadał jasno, rzeczowo, bez znaczących niedomówień, widać usposobienie miał prostsze. W skrytości ducha podziwiałem spokój Sozonta po budzącej grozę tragedii z Kuźmą w Oku Otchłani. Zachowywał się tak, jak gdyby ów Kuźma nigdy nie istniał i jego śmierć nie była przerażającą zagadką. Co więcej, z miejsca wszczął swoim zwyczajem dochodzenie i już przebadał jednego z uczniów Mykyty. Ja zasię dotąd nie mogłem opanować drżenia w ciele, a w uszach wciąż jeszcze brzmiał mi krzyk Kuźmy, przez co jednym tylko uchem słuchałem rozmowy Sozonta z Ewagriuszem i może nie dość ściśle ją dziś odtwarzam, choć pamięć mam, jak mi się widzi, nie gorszą od Teodoreta. Kucharzem był jednooki człeczyna, noszący wszakże odzież wieśniaczą, twarz zaś i ręce miał nieomal czarne: czy to od dymu, czy to od słońca, bo kuchnia nie miała obudowy, jako że kocioł wmurowano w piec z wysokim dymnikiem. Wziął od nas żywność bez jednego słowa, po czym uniósł z ziemi drewnianą klapę, której nie zauważyliśmy przedtem i zniósł wszystko do niewielkiej piwniczki. Mieściły się tam jednak dwie spore beczki z dwoma szpuntami u dołu do nabierania z nich wody - większy do nalewania w cebrzyk, mniejszy zaś chyba do napełniania mniejszych naczyń. Sozont wyciągnął kubek i poprosił kucharza, by pozwolił nam się napić. Ten nic nie odpowiedział, jeno kiwnął dłonią. Napiliśmy się wody czerpanej z cebrzyka kubkiem Sozonta, była rzeczywiście słodka i nie czuć jej było bagnem. Sozont próbował wszcząć rozmowę z kucharzem, zadając mu niewinne pytania, ten jednak wlepił w diakona jedyne oko, które nagle zabłysło i znakami poprosił nas, byśmy odeszli, a zatem albo był niemy, albo też złożył był ślub milczenia. Byliśmy zdani sami na siebie, przeto wybraliśmy się na obchód wyspy. Nie spotkaliśmy na niej dotąd nikogo, chociaż słyszeliśmy jakiś szelest pośród zarośli; teraz dopiero jęliśmy zaglądać za każdy krzak i ze zdumieniem stwierdziliśmy, że wyspa była zamieszkana przez najdziwaczniejsze potwory i kaleki: byli tu ludzie bez nosów, bezręcy, ślepcy, kretyni z na- 109 I brzmiałymi, tępymi twarzami, karły, płaskolice - istoty z wąskimi niby szparki oczyma, młodzieńcy i chłopcy z naroślami na nogach, na plecach i na twarzy, u niektórych twarz była pokryta czerwonymi plamami, nieraz poczerniałymi i narosłymi, co zwie się chyba „wilkiem". Ujrzeliśmy też chłopaka z sześcioma palcami u rąk i nóg; spostrzegłszy nas, stanął w zdumieniu i wysunął ogromną dolną wargę. Były to wszystko osoby płci męskiej. Niektórzy z nich na nasz widok kryli się albo i uciekali, inni nieruchomieli i bez drgnienia powiek patrzyli w naszą stronę. Odziani byli jak się zdarzy, najczęściej w ciemnobure łachmany, większość z nich bosa, niektórzy jeno w nieprawdopodobnych trepach i łapciach. Tu i ówdzie trafialiśmy na legowiska, składające się z siana i gałęzi drzew, którymi je otaczano oraz igliwia sosny. Obeszliśmy wyspę najpierw wzdłuż brzegu i tu przynajmniej nie znaleźliśmy żadnych zabudowań. Ewagriusz, jak widać, powiedział prawdę: wyspę zewsząd otaczały bagna i człek nieobeznany rzeczywiście by tu trafić nie zdołał, podobnie jak i wyjść stąd. Czuliśmy zarazem, przynajmniej Sozont, w ogóle wrażliwy w takich sprawach (o czym do nas wyszeptał przy okazji), że ktoś nas nieodstępnie śledzi. Uprzedził nas więc, byśmy tego, co słyszymy i spostrzegamy na razie nie omawiali, bo może to trafić do uszów tego, co za nami przewąchuje. Chcąc sprawdzić, parokrotnieśmy zawracali i szli w przeciwną stronę, jednakże nie ujrzeli tego, kto nas śledził, chyba jeno słyszeli szelest, oddalający się spiesznie. Mogło to być zresztą któreś z widm tej wyspy, zwabione widokiem nowo przybyłych. Mnie zasię i Pawła korciło, by omówić owe wszystkie dziwne i niezwykłe sprawy, których żeśmy tu byli świadkami, lecz Sozont tego również nam zabronił, i tutaj zdałem sobie sprawę, że jest on, jak każdy myśliwy, człowiekiem nader czujnym i ostrożnym - zresztą zważywszy na to, co spotkało Kuźmę (a czyż o czymś takim da się zapomnieć?), tak właśnie czynić wypadało. Co dokuczało mi najbardziej i chciałem przemyśleć w pierwszej kolejności - to zdanie Ewagriusza, że możemy stąd wyjść, kiedy zechcemy. Nie mogłem zgadnąć, o co mu chodziło. Dziwiło mnie również, że na razie, oprócz pięciu uczniów Mykyty (szósty był ślepcem) nie spotkałem tu żadnego normalnego człeka. - Teraz godzi się pójść i złożyć pokłon Mykycie! - rzekł Sozont, gdyśmy zawrócili na miejsce, od którego zaczęliśmy obchód, czyli do kuchni. 110 Ruszyliśmy dobrze udeptaną ścieżką i niebawem trafiliśmy na ogrodzenie, dość niezgrabnie sklecone z gałęzi, chrustu i sitowia. Za ogrodzeniem siedziały, stały i leżały na legowiskach podobnych do tych, jakieśmy widzieli w zaroślach istoty płci żeńskiej - były równie ułomne i pokraczne: zezowate, ślepe, beznose, pełzające na czworakach, wolowate, z przymkniętymi zaropiałymi oczyma, odziane w niewiarygodne łachmany - brudne, nieczesane, rozkudłane. Gdy nas zobaczyły, jedne zawrzeszczały i rzuciły, by się skryć pod płotem, inne stały bez ruchu i patrzyły na nas z niedowierzaniem, pomiędzy zaś tymi wszystkimi, niczym kwiat na gnojowisku, wyróżniała się ładna, smukła i zgrabna dziewczyna, ze schludnie zaczesanymi włosami - odziana ściśle tak, jak uczniowie Mykyty, czyli w płócienną opończę. - Zbliż się tu, siostro - rzekł do niej Sozont, podchodząc do ogrodzenia - chciałbym cię o coś zapytać. Jednakże dziewczyna stanowczo potrząsnęła głową i odwróciła się. Sozont rozłożył ręce, westchnął i powrócił na ścieżkę. Ruszyliśmy dalej. Po jakimś czasie zobaczyliśmy miejsce, na którym stał Mykyta: dwie sosny wyrastające z jednego korzenia, krzepkie, grube, o złocistej korze, stuletnie chyba, ścięte do wysokości ponad trzydziestu łokci, a na nich zbity pomost z belek, otoczony ogrodzeniem również z belek, jeno cieńszych. Belki po rogach sterczały pionowo, a na nich umocowany był daszek pokryty sitowiem. Odstęp między ściankami i dachem kryły zasłony plecione z sitowia; kleć ta była niewielka, wysokości ludzkiego wzrostu, szeroka na jakie pięć łokci. Prowadziła do niej tęga drabina, zbita z dwóch młodych pniaków z wyciętymi i wbitymi w wycięcia schodkami. Wejście do niej było również osłonięte zasłonką z sitowia, w której znajdował się kolisty otwór wielkości twarzy ludzkiej. W tym otworze tkwiła twarz ludzka, równie gęsto zarośnięta i kudłata jak u Sozonta, widać z niej było jeno oczy, gruby nos i wąski pasek czoła. Tymczasem podeszliśmy bliżej i ujrzeli ogrodzenie ze słupami, a raczej częstokół z odstępami między palami zaostrzonymi u góry, ale nawet dziecko nie zdołałoby prześliznąć się przez nie. Do jednego ze słupów przybita była skóra jelenia. Koło wrót stało kilku wieśniaków, a wewnątrz zagrody również byli ludzie, chyba uczniowie Mykyty. 111 - Wpierw pomódlmy się do świętego - doradził Sozont i przyśpieszyliśmy kroku. Po zrównaniu się z wieśniakami uklękliśmy i pomodliliśmy się; wieśniacy zaś, widząc nas i nasze modlenie, jęli się żegnać krzyżem. Po modlitwie wstaliśmy i dopiero teraz zdołaliśmy zobaczyć, co się dzieje w zagrodzie: stali tam wszyscy uczniowie Mykyty, a do słupa jednej ze ściętych sosen przywarł jakiś obdartus i płakał. - Co tu się dzieje? - zapytał Sozont jednego z wieśniaków. - Człowiek ów - rzekł wieśniak - imieniem Josyp wielu ludzi pozabijał na drogach i w domostwach, napadając po wsiach i na drogach. Postanowiliśmy skończyć z nim, rozpoczęlim obławę, ale on zapędził się tutaj, do świętego miejsca. Posłyszeliśmy skrzypiący i piskliwy głos - przemówiła kudłata twarz, tkwiąca w otworze zasłony na drzwiach kleci: - Przyszli świeży goście! Powiedz to wreszcie, kim jesteś, skąd i po coś przyszedł do mnie? Josyp uniósł zapłakane oblicze i przez nos wymamrotał: - Jestem Josyp, rozbójnik, który wyrządzał samo zło, przyszedłem pokutować tu za swoje grzechy. - A coście ludzie odrzekli na to, powtórzcie tym, którzy nadeszli. - Rzeklim, byście, ojcze święty, oddali nam tego rozbójnika, postawimy go przed kopnym sądem9. Sroga śmierć mu sądzona. - Nie zdążyłem rzec wam słowa, moje dziateczki, a teraz je obwieszczę - zawołał Mykyta. - Nie ja go tu sprowadziłem, jeno Bóg życzący sobie jego skruchy, On właśnie go tu postawił. Skoro możecie, wtargnijcie na dziedziniec i chwytajcie go, bo ja sam nie mogę go wam wyprowadzić ani też powiedzieć uczniom swoim, by to uczynili, lękam się bowiem, że to Pan go do mnie sprowadził. - Bez twojej woli, ojcze święty, brać go nie będziemy, żeby nie czynić nic przeciw tobie - rzekł wieśniak. - Jeno ukarz go świętymi modlitwami, bo my już nie mamy od niego ratunku. - Nie ja, jeno Bóg go pokarze - wypowiedział Mykyta - i to nie przez moją modlitwę, jeno przez waszą! 9 Kopny sąd - sąd gromadzki u włościan (tłum.) 112 Natenczas wieśniacy padli na kolana i jęli się modlić wznosząc ręce. Myśmy też uklękli, jenośmy rąk nie wznosili i nie modlili się, jako że nas to nie tyczyło. Tkwiło w otworze kosmate oblicze, oczy Mykyty pałały. Obejrzałem się słysząc trzask poza sobą i ujrzałem, jak spoza drzew i krzaków wychodzą na polanę, na której staliśmy, kalecy, zniekształceni, chorzy i sponiewierani. Wybiegali, klękali i wszczynali potworną wrzawę, becząc, mecząc, porykując, skrzecząc, a poniektóry nawet wył albo skowytał -wiadoma rzecz, były tu jeno stworzenia płci męskiej. Uczniowie Mykyty w zagrodzie niczym na rozkaz padli na kolana i równocześnie wznieśli ręce do góry. Aż przestał płakać rozbójnik wedle słupa, stał i patrzał szeroko rozwartymi oczyma: biła z nich niekłamana trwoga. A tłum już popadał w furię, płakał, wył, mamrotał przez nos, ochryple, jazgotliwie, ktoś tłukł się 0 ziemię, ktoś targał się za włosy, ktoś walił się w pierś kułakami, aż echo grzmiało, ktoś rozdzierał sobie paznokciami i bez tego straszne policzki. Spojrzałem na naszego Pawła i w popłochu trąciłem Sozonta: twarz Pawłowi zsiniała niczym umarłemu, z ust jęła się sączyć piana i zwalił się jak stał na ziemię, krzywiąc się i zgrzytając zębami, zgiąwszy w łuk kręgosłup. Sozont złapał jakiś kijaszek i wetknął mu go w zęby, przytłaczając go do ziemi. Tymczasem zaskrzypiała wrótnia, zza której wyszedł spokojny i skupiony Antoni. - Nie ruszaj go - rzekł do Sozonta. - Błogosławiony już go zobaczył. 1 krzyknął raptownie na ułomnych i upośledzonych, którzy wciąż jeszcze czynili rejwach. -Ano dość! Dość, powiedziałem! I nagle wyciągnął zza pasa bicz i jął sypać wokół siebie razy. Ułomni i upośledzeni zajęczeli i spiesznie jak myszy jęli się rozbiegać, za chwilę polana znów opustoszała i pozostaliśmy jeno my i wieśniacy. Pawło zaś leżał nieruchomo i spał - tym razem paroksyzm choroby okazał się krótkotrwały. - Dziękuję wam, dziatki, za modlitwę - ozwało się z otworu kudłate oblicze. -A teraz idźcie z Bogiem, bo wzywa mnie On już na modlitwę. I wy doń się módlcie. Rankiem, w dzień, wieczorem i w nocy, i zapłaty otrzymacie tyle, ile się modlić będziecie. Amen! 113 I twarz znikła. Wieśniacy podrapali się w głowy i najstarszy pomiędzy nimi ozwał się niepewnie: - Idziemy, albo co? - To chyba już pójdźmy - rzekł drugi. - Posiedzimy trochę za bagnem - wypowiedział trzeci. - Jeżeli złoczyńca stąd ucieknie, to go przyłapiemy. Poszli sobie, a Sozont szepnął do mnie: - Posiedź tu przy Pawle, a ja ich odprowadzę. I zawołał do wieśniaków: Zaczekajcie na mnie, ludzie, przejdę się z wami kęs drogi! Poszedł i dopiero teraz poczułem, że słonko jęło przygrzewać. Pawło leżał wystawiony na jego żar, przeniosłem go więc pod osłonę częstokołu, usiadłem obok i przez otwór pomiędzy kołkami mogłem dokładniej przyjrzeć się dziedzińczykowi. Pod jednym ze słupów tkwił modlący się rozbójnik i na tym właśnie wisiała skóra jelenia, pod drugim zasię widniała obłożona darnią mogiła z brzozowym krzyżem - tu najwidoczniej pochowana została matka Mykyty. W zagrodzie mieściła się też niepozorna chatka, do której schowali się obecnie uczniowie Mykyty, jako że na dziedzińcu nie było żadnego z nich. Podwórze udeptane było jak klepisko, trawa rosła jeno na skrajach pod częstokołem. Chata była byle jak sklecona z belek, nie obrzucona gliną, dach miała z sitowia, zakładane okiennice, jedna z nich była odsunięta i w okienku zobaczyłem plecy jednego z uczniów Mykyty, a raczej płócienko jego opończy. Za chwilę poruszyło się i znikło z pola widzenia. Drzwi zaskrzypiały i wyszedł z nich Antoni. Z wolna przeszedł po dziedzińcu, wyszedł z wrótni i stanął przy mnie. - Jeszcze się nie obudził? - zagadnął spokojnie. - Wyciągnąłem go do cienia - rzekłem, by nie pomyślał, że ich podglądam. - A gdzie trzeci z was? - Poszedł odprowadzić wieśniaków - odparłem. Nie wiadomo czemu jął mnie ogarniać niejasny smętek. - Chce z nimi opuścić święte miejsce? - spytał Antoni z udaną obojętnością. Spojrzałem nań przelotnie: czemuż by miało go to niepokoić? - Nie sądzę - odparłem. - Wziął na się powołanie napisania żywota świętego Mykyty, to i rozpytuje o niego ludzi. 114 Pierś Pawła unosiła się miarowo, pogrążony był głęboko we śnie. Coś mu się śnić musiało w tym czasie, bo twarz jego raz po raz się krzywiła, zmieniała wyraz, a nawet rozjaśniał ją uśmiech. - Od kogo dostał takie powołanie? - tym samym niby obojętnym głosem zapytał Antoni. Usiadł pod częstokołem, opierając się o niego plecami. - Pewnie od świętych ojców w Kijowie - rzekłem. - Nie wiem! - A bo to nie twój przyjaciel? - zapytał Antoni, bacznie na mnie spoglądając. Coraz bardziej ogarniał mnie smętek. Zdarza mi się coś takiego, coś podobnego do paroksyzmów Pawła, jeno słabsze i gnieździ się to gdzieś w uczuciach. Wszystko niby w porządku, wszystko niby jest jak zazwyczaj, ale znienacka toczy się taka gorąca, ciemna fala i poczyna zalewać, boleśnie dręczyć duszę, czyni mnie bezsilnym i opustoszonym. Wówczas siedzę skulony w jednym miejscu i nic nie widzę, bo wsłuchuję się w jakąś szamotaninę w sobie samym; w sercu robi się cicho jak przed burzą, a zatem i niespokojnie, później niby powraca spokój, przybywa wszakże napięcia i niejasności. - Przyjaciel to nie - rzekłem - bo idę z Żytomierza, on zasię z Pawłem aż z Kijowa i nie znałem ich dotąd. Przyłączyłem się do nich w Żytomierzu. - Prawda li to, żeś przepisał Ewangeliarz? Sam jeno czy cały Nowy Zakon? - Przekłady czterech Ewangelii podzielone na rozdziały i incipity, podane wedle pełnego cyklu rocznego prawosławnych czytań ewangelicznych. Jam tę księgę przełożył, przepisał i opatrzył suto zdobionymi iluminacjami, zakładkami, malowanymi inicjałami, przy których dawałem miniatury w ozdobnych ramkach. A przedtem jeszcze, w roku 1554, sporządziłem egzemplarz Apostoła10, który później kupił ode mnie Wasyl Zahorowski, mój mecenas. O, to była wielka praca! Od rana do wieczora, od poniedziałku do soboty, z miesiąca na miesiąc, z roku na rok. Wiele lat, bracie! - To dlaczego tak smętnie o tym opowiadasz? - zapytał ze współczuciem Antoni. - Bo mnie ta praca wypiła, jak wypija się wodę z dzbana, i wyssała niczym szpik z kości. I dzban mojego ciała, i kości moje stały się suche, ' Lekcjonarz z Dziejów, Listów Apostolskich (tłum.) 115 spękane i próżne. Dzban został, ale wody w nim ani śladu. Nie wiem, czy to cię, bracie, interesuje, wiem wszakże, że już nigdy czegoś takiego nie namaluję i nie napiszę: gorzej robić nie chcę, a tak już nie zdołam. - No to nie trzeba - rzekł Antoni stanowczo. - Widać, żeś już dokonał swego na tym świecie. - Widzisz, bracie - uśmiechnąłem się z zaufaniem, sam nie wiedząc, co mnie skłoniło do takich zwierzeń przed nim. - Chodzi o to, że już nic robić nie mogę. Pojmujesz - nic a nic! - Zaufaj! - rzekł zwięźle Antoni i podniósł się. - Skoro masz wiarę, wszystko o co prosisz i czego pragniesz, ziści się! I poszedł w stronę wrótni, spokojny i daleki od moich spraw, ja zasię pożałowałem swoich słów rozsypanych na próżno: azalim nie rzucał pereł przed wieprze? Antoni otworzył skrzypiącą wrótnię i wszedł do środka. - Ojcze Mykyto, ojcze Mykyto! - zakrzyczał w tym czasie rozbójnik pod słupem. W okrągłym otworze ukazało się skudlone oblicze. - Czemu przeszkadzasz mi w modlitwie? - zapytał Mykyta. - Chcę spytać, kiedy rozkażesz mi odejść? - zawołał rozbójnik. - Czy znów powrócisz do niegodziwych zajęć? - zapytało oblicze. - Nie o tym odejściu mówię, ojcze! Czuję już swój koniec! - zawołał zbój. - Tedy niech będzie jako chcesz! - rzekła i skryła się twarz. Wówczas stało się coś niesłychanego. Ujrzałem, jak do zbójcy miarowym krokiem zbliżył się Antoni. Nie wiedzieć skąd w jego ręku pojawił się nóż i ugodził nim w plecy rozbójnika, który krzyknął i upadł. Antoni wyciągnął nóż z ciała, wytarł go ze spokojem o ubranie złoczyńcy, założył za pas i niespiesznym, rozkołysanym krokiem udał się do domku, przy którego wyjściu stała reszta uczniów Mykyty. - Zakopcie go! - rzekł łagodnie Antoni. - Dostał to, o co Boga prosił. I poszedł do chatki, a za nim skrył się we drzwiach Teodoret. Reszta uczniów dzieląc się uwagami i uśmiechając, jak gdyby chodziło o miłą bagatelkę, podeszła gromadnie do słupa, dwaj ujęli rozbójnika za nogi, inni dwaj za ręce i powlekli go z dziedzińca. - To ci nachłeptał się krwi ludzkiej - rzekł Szymon. - Ciężki niczym kamień. Siedziałem pod częstokołem zesztywniały, jak gdyby poraził mnie tężec. 116 Rozdział piętnasty, w którym przytoczona jest rozmowa wędrowców - jak sobie tłumaczą to, co się zdarzyło, oraz monolog Sozonta w przedmiocie gry i opis wspólnej wieczerzy na wyspie Pawło obudził się niezadługo przed powrotem Sozonta i z miejsca mnie zapytał: - Nie widzę rozbójnika pod słupem - gdzież on jest? Nie chciałem go niepokoić po napadzie choroby, rzekłem więc krótko: - Rozbójnik zginął. Twarz Pawła rozjaśnił uśmiech. - Widziałem we śnie, jak zginął. I powtórzył mi rozmowę rozbójnika z Mykytą, rzekł jednak, że umarł on własną śmiercią po rozmowie ze świętym. To również widział, że wieśniacy wrócili i poprosili, by im oddano ciało złoczyńcy, by je okazać tym, którzy ich posłali. Przyszli ponoć pod wrótnię i jęli wołać: - Wydaj nam, ojcze, ciało wroga naszego, przez którego wszystkie wsie dookoła nie miały spokoju. Mykyta odpowiedział: - Ten, co przywiódł go do mnie, przyjdzie z mnóstwem wojska niebieskiego i zabierze go do siebie oczyszczonego skruchą, wy zaś zostawcie mnie w spokoju! Po czym wieśniacy odeszli. - Czyż nie tak było? - zapytał Pawło. - Tak właśnie! - usłyszeliśmy głos. Obok nas stał Antoni z ledwie widocznym uśmiechem. - A możeś widział co innego? - spytał spotkawszy się ze mną wzrokiem; poczułem, że ogarniają mnie ciemności nocne. I język mój rzekł bezwiednie: - Tak było, jak opowiedział. - I chcąc usprawiedliwić swoje kłamstwo, dodałem: - Z niewielką różnicą. - Mam nadzieję, że obaj uzyskacie oswobodzenie od świętego Mykyty. Opowiedzcie o tym cudzie waszemu znajomemu żywotopisarzowi - rzekł Antoni i w jego głosie wyczułem utajoną drwinę, a może i wyzwanie. 117 Tymczasem nadszedł Sozont. Na pytanie Antoniego, gdzie był, odparł spokojnie, że wypytywał wieśniaków, zali nie słyszeli jakichś opowieści o cudach świętego Mykyty, ci zasię mu opowiedzieli, że błogosławiony ma dar proroctwa. Swojego czasu po okolicy rozeszła się pogłoska, że za rok nadejdzie głód i zaraza, a na łoński rok przyleci szarańcza - i wyprorokował to święty. I tak wszystko się stało: szarańcza była przed dwoma laty, zasię głód i zaraza łońskiego roku. - To prawda - rzekł Antoni. - Mogę to poświadczyć. Podczas tych naszych rozmów słońce już chyliło się ku zachodowi i Sozont zapytał Antoniego, jak się zwołuje mieszkańców na wieczerzę. . - Pianiem koguta - odparł Antoni. - Kiedy zapieje raz, wy pójdziecie, dwakroć zapieje - pójdą niewiasty. - A cóż to za dziewczyna, cośmy ją widzieli w niewieścim obozie? -zapytał Sozont - To nasza siostra w duchu - rzekł Antoni - i duchowa oblubienica świętego, Marta. - Czy może mieć oblubienicę ten, który nie dopuszcza do siebie niewiast? - zapytał Sozont. - Nie on jest oblubieńcem dla siostry Marty - rzekł spokojnie Antoni -lecz ona dla niego. O siostrze Marcie wie on w duchu nie więcej, niż 0 innych chorych i ułomnych - to ona dlań pełni służbę w obozie niewiast. Podobnie jak dziewice chcące być oblubienicami Chrystusa tak się zowią, jeno czy bierze je wszystkie za oblubienice - za wiele by ich było. A zarazem nie sprzeciwia się ich życzeniu. - Marta też jest chora? - zapytał Sozont. - Wszyscyśmy w jakiś sposób chorzy. Święty nałożył na nią obowiązek służby wśród ułomnych, stąd się jej poświęciła. - Dlaczego zebrało się tutaj tylu ułomnych i upośledzonych? - zapytał Sozont. - Porzucili ich krewni, bo na tym świecie oni nie żyją, jeno się męczą. Rzekł bowiem Chrystus: „Przyjdźcie do Mnie wszyscy, którzy utrudzeni 1 obciążeni jesteście, a Ja was pokrzepię!"11 Według tego przykazania święty II Uwaga na marginesie rękopisu: „Mateusz, rozdział 11, wiersz 28" 118 Mykyta nie wypędza ich od siebie. Oni bowiem pokus ani ponęt świata nie zaznali, przeto bliżsi są Bogu niźli tamci w świecie, którzy zaplątali się w jego sieciach. - Czemuż to trzymacie niewiasty niczym bydełko w zagrodzie? - zapytał Sozont. - Boć są bydełkiem Bożym. Gdybyśmy je wypuścili na swobodę, to by jako niedomyślne, uprawiały rozpustę. Siostra Marta strzeże je od tego. - A czy nie zakradają się tu potajemnie mężczyźni, nocą bodajby? - W nocy u nas śpią. A tego, kto by chciał się zakraść, pożera Oko Otchłani. - Wrzucacie go tam? - Nie, sam tam podąża, wiedziony mocą skruchy. - A czy nie rodzą się z tego dzieci? - O, nie! Ci ludzie nie są na rozmnożenie. Pan Bóg troszczy się o nich. - Wybacz mi moją ciekawość, bracie - rzekł Sozont. - Wypowiedziane wątpliwości lepsze są od utajonych - odparł Antoni i w tymże momencie zapiał kogut. Z miejsca wyruszyliśmy na wieczerzę, bowiem po lekkim śniadaniu i bez obiadu byliśmy już porządnie wygłodzeni. Z krzaków, zza drzew wychodzili, wyczołgiwali i gramolili się na ścieżkę wszyscy ci oszpeceni i ułomni, i w mig zapełnili ją całą, formując długą kolejkę. Myśmy zasię trafili na jej ostatek, co prawda, nie zaraz za nią, lecz w pewnej odległości. Za nami nie było nikogo, chyba nikt nas tu nie mógł podsłuchać, przeto diakon Sozont wygłosił swoje słowo-kazanie o grze. Powtarzam je z pamięci własnymi słowami: - Nie wiem, czy dziwi was to, co widzimy i słyszymy, jednakże sądzę, że ci ludzie prowadzą jakąś zawiłą i nie do końca dla mnie zrozumiałą grę. Nie upatruję w grze nic zdrożnego, bowiem żywot człowieczy wedle woli Bożej składa się z dwóch części: pracy i zabawy. Pracą ludzie zarabiają na życie, na chleb powszedni, natomiast grą się zabawiają; nie na próżno w starożytnym Rzymie ludzie domagali się dwóch rzeczy: chleba i igrzysk, czyli pracy i zabawy. Chleb daje człowiekowi możność życia, gra zasię zainteresowanie życiem; praca męczy człowieka, natomiast gra go pociąga i zachwyca. Gra, moi bracia, pierwotniejsza jest od pracy, bowiem Bóg igrając, 119 stworzył Adama, a dla rozrywki Adama stworzył Ewę; dla rozrywki sobie i między sobą napłodzili dzieci, a dzieci ich przy okazji zabawy doszły do mężobójstwa. Przed zejściem na ziemię Adam i Ewa znali jeno zabawę i dopiero wypędzeni z raju nauczyli się pracować. Praca to przymus zadany sobie, gra zasię to zajęcie, do którego przymuszać się nie trzeba. Po to, by przymus pracy nie był zbyt odstręczający, ludzie pokrywają go płaszczykiem zabawy: śpiewają przy pracy, coś tam wymyślają, zmieniają, nadając przez to niewoli posmak nowości, co znaczy, że zaczynają bawić się w pracę -wówczas staje się dla nich miła i przyjemna. Wszyscy uczeni mężowie i wynalazcy, wszyscy uczeni w piśmie i autorzy ksiąg, tancerze, grajkowie, bajkopisowie - wszystko są to bawiące się dzieci, dlatego im dłużej człowiek żyje, tym bardziej wplątuje się w zabawę. Żołnierze rozgrywają bitwy i kampanie, zapraszając do swoich zabaw Śmierć i narzędzia mordu, kapłani przetworzyli świątynie w place igrzysk, bo gdzie jest obrzęd, tam też jest gra. Zabawą są wszystkie święta, festyny, wesela, pogrzeby, urodziny, majówki, dożynki i temu podobne. Bawiąc się myślą filozofowie budują myślowe konstrukcje, pieśniarze nuty i wiersze, muzycy harmonijne brzmienia, budowniczowie gmachy; gra coraz bardziej pochłania człowieka. Gra, moi bracia, wzmaga pragnienie życia; grę uprawiają królowie, politycy, sędziowie i woźni sądowi, gdy dochodzą sprawców zbrodni; grę uprawiają heretycy i odstępcy od dogmatów, głosiciele niewiary i odszczepieńcy. Jedna gra bywa uświęcona przez tradycję, inna zasię tradycje narusza; jedna gra, bracia moi, uważana jest za dobroczynną, bo nie wyrządza zła, inna zaś za występną, bowiem zło przynosi. Grą będą zmagania na Olimpie i gry pełne są wszelakie Parnasy. Wszyscy złoczyńcy, obłudnicy, szalbierze, przechery, oszczercy i pochlebcy, zwodziciele, chwalcy i szydercy, heretycy i święci, tyrani, rozbójnicy, wojownicy, nienawistnicy, kaznodzieje, kupcy, lichwiarze, skąpcy, ciułacze i rozrzutnicy - są graczami, jako że bez gry człowiek żyć nie jest w stanie. I dlatego również pośród wszystkich graczy największym jest Pan Bóg, w wyniku gry którego świat został stworzony, bowiem wszelakie tworzenie jest grą. On to uplótł sieć świata, powiązawszy wszechświat nićmi kierującymi życiem, i świat ów jął istnieć. Z tej racji niebo, piekło i życie na ziemi to też gra. Wielka, niepojęta dla ludzkiego umysłu, jednakże gra. Gra kończy się dopiero tam, gdzie idzie o zysk. 120 Przecie nawet kot przed zjedzeniem myszy igra z nią, chociaż niekiedy taka igraszka ofiary i pożeracza bywa nader krótka. Zresztą i Śmierć igra z człowiekiem, chwyta go i wypuszcza lub też powoduje choroby, co również jest jej grą. Wszystko co żyje, żywi się z pomocą Śmierci: ptak uśmierca muszki i gąsienice, drapieżnik - podobnych sobie; muszki i gąsienice zabijają roślinę, roślina rosnąc czerpie soki z gnicia umarłych roślin czy to z żywych stworzeń, czy z nawozu, a nawóz jest to uśmiercone życie. Wilk zagryza owcę, owca skubie trawę, trawa pożera zdechłego wilka i owcę -bez mordu i zniszczenia, czyli bez Śmierci nie może być żadnego istnienia, a zatem i gry. Na ostatek praca to też służebnica Śmierci, jako że daje korzyść człowiekowi, korzyść zasię to mord, praca zatem jest nauką niszczenia w celu spożycia. Stąd też jedynymi narzędziami w ręku Boga do Jego odwiecznej i niepojętej gry z nami są sama gra i Śmierć. Oto są dwa niewzruszone filary świata i tak to jest - czy chcemy tego, czy nie chcemy. - A zły duch? - zapytał Pawło. - O tym mówił Samuel - odparł Sozont. - „Gdy będzie cię męczył zły duch zesłany przez Boga, zagra ci i będzie ci lepiej". - A zatem zły duch również bywa od Boga? - zapytałem. - Bez Boga ani do proga, czyli Bóg jest wszystkim co jest, a wszystko co jest, jest w Nim. Zły duch to jedna z Bożych kostek do gry. - Nie podzielasz zdania Kuźmy, że Bóg i diabeł przeczą sobie wzajemnie i są niezależni jeden od woli drugiego? - zapytałem. - Powtarzam ci, że szatan to jedna z kostek w wielkiej grze Bożej. - Przecie gra to coś nierzeczywistego, wymyślonego i umownego - wypowiedział Pawło. - Ja zasię sądzę, że gra to najrzeczywistsza rzeczywistość, jako że sama rzeczywistość jest wynikiem gry. - Przedziwnie prawisz - rzekł Pawło z namysłem. - Zali nie ma blu-źnierstwa w nazywaniu Boga graczem? - Jużem rzekł, iż nie upatruję nic złego w grze, a skoro tak, to się jej nie sprzeciwiam ani też nie osądzam gry Bożej, jaką jest ten świat i rzeczywistość, jednakże sama gra, com rzekł również, może być dobra i zła. Po to dano rozum człowiekowi, by odróżniał dobro od zła, a zatem czynił dobro albo zło, a to oznacza prowadzenie dobrej albo złej gry. 121 - A czy miał rację Kuźma, mówiąc o sprzeczności między miłością do Boga i rodziców? - zapytał Pawło, otwierając szeroko swoje niewinne i modre oczy. - Nie ma żadnej sprzeczności - odparł spokojnie Sozont. - Jezus Chrystus rzekł, że miłość do Boga musi być większa niż miłość do rodziców - i jest to pierwsze przykazanie w pierwszym rzędzie, zasię miłość do rodziców jest to pierwsze przykazanie w trzecim rzędzie, i zgoła nie znaczy to, by była tutaj sprzeczność. Święty Szymon mógłby całkowicie oddać cześć Bogu i matce, nie naruszając pozycji żadnego z nich, bo miał czas i możność po temu. - Chciałeś powiedzieć: święty Mykyta? - Opowieść o matce i świętym zaczerpnięto z ksiąg - spokojnie rzekł Sozont. - Wzięta jest z żywota Szymona Słupnika. Również prawie wszystkie opowieści o Mykycie z niewielkimi odchyleniami powtarzają żywot Szymona. - Może to znaczyć także co innego - rzekł Pawło. - Ludzie ci naśladują Szymona, Mykyta również żyje całkowicie tak, jak żył tamten. A nuż to jakaś sekta szymonitów? - I ja tak sądzę - ozwał się Sozont. - Choć o podobnej sekcie dotąd nie słyszałem. - Nie słyszałeś - tu również ja wtrąciłem się do rozmowy - bo dotąd nie zdołała się rozprzestrzenić. Jako że założyciel sekty i jego uczniowie znajdują się wszyscy w jednym miejscu, na tej wyspie. Sozont spojrzał na mnie z uznaniem. - Masz zdrowy rozsądek, bracie - rzekł życzliwie. - Powiadam więc, że ci ludzie wymyślili jakąś zawiłą i nie do końca zrozumiałą grę. Jednego wszakże na razie jestem pewien: żadnego własnego cudu Mykyta nie dokonał. - A cud z Kuźmą albo z rozbójnikiem? - Cud z Kuźmą jeszcze należało by zbadać, cud zasię z rozbójnikiem może ujawnić brat Mychajło. Ja też byłem jego świadkiem: widziałem bowiem wszystko, ukryty będąc za drzewem. Opowiedziałem krótko, jak Antoni zabił rozbójnika. Pawło patrzył na nas zdumionymi i szeroko rozwartymi oczyma: widniało w nich przerażenie. 122 - A teraz uciszmy się, moi bracia - rzekł Sozont. - Pora już na wieczerzę. Dokoła kuchni, wprost na ziemi, rozproszyli się ułomni i upośledzeni, karły i słabi na umyśle - każdy z nich trzymał na kolanach drewnianą miseczkę i pośpiesznie wiosłował od niej do ust drewnianą łyżką. Poczekaliśmy chwilę, aż kucharz obdzieli pozostałych polewką, miski i łyżki mieliśmy ze sobą, choć torby zostawiliśmy na miejscu postoju. Kucharz odmierzał nam strawę czerpakiem. - Nie musieliście czekać, aż nakarmię tę zgraję - rzekł stłumionym głosem. - To darmozjady, a wyście przynieśli jedzenie... - Nigdzie się nie śpieszymy - prawił Sozont - no i nie pogardzamy tymi nieszczęsnymi. Rzekł bowiem Jeremiasz prorok: „Potknie się zuchwalec i upadnie". - Święte słowa prawicie, panie ojcze. Ale i cierpliwość kiedyś może się skończyć. - Zali są dokuczliwi? - Ależ skąd! Ale człek się patrzy na nich dzień w dzień i zapomina, jacy to są ludzie. Zdaje się, że już inakszych zbrakło. - A uczniowie świętego? - zapytał Sozont. - Nie, ci tutaj nie przychodzą. Chyba że kogoś przyprowadzą, jak was na ten przykład. A ja nie mam kiedy chodzić, bo wciąż jestem przy robocie. - A cóż cię tu trzyma? - zapytał Sozont patrząc, co mu nałożono do miski. - Ano grzech na mnie ciąży. Taką mi święty zadał pokutę. Do mrozów dociągnę, a potem niech to wszystko licho weźmie. - A jak w czasie mrozu radzą sobie ci nieszczęśni? - Rozłażą się po lodzie. Po wsiach włóczą się za jałmużną. A z ciepłem znów tu przychodzą, dopóki kra jeszcze się trzyma. I kucharz spojrzał na nas poważnie swoim jedynym okiem. I to oko mrugnęło do nas niespodzianie. - Prawdę mówiąc - szepnął - nie godzi mi się z wami rozgadywać. Nie wydajcie mnie. - Bądź spokojny! - odparł Sozont niczym spiskowiec. Jadło, jakie nam dano, było osobliwe: zielsko zagotowane na wodzie -szczaw zajęczy czy lebioda albo jedno i drugie naraz (oba te chwasty rosły 123 na wyspie), bez zasmażki, ale nieco osolone, bełtało się w owej brei po kilkanaście ziaren krupy, z naszego pewnie zapasu; dano nam też po jednym czerstwym sucharku, na tyle twardym, że nawet po rozmoczeniu z trudem zmełły go nasze zęby. Byliśmy wszakże głodni, toteż uprzątnęliśmy wszystko z nie mniejszym zapałem niż ułomni i upośledzeni. Brzuchy nasze jakoś się zapełniły i poczuliśmy zmęczenie, pragnęliśmy więc jedynie dostać się do miejsca postoju, gdzieśmy musieli usłać sobie na noc legowiska z gałęzi, zielska i trawy, podobne do tych, jakieśmy widzieli u tutejszych mieszkańców. Gdyśmy przechodzili wzdłuż ogrodzenia, za którym mieszkały niewiasty, ujrzeliśmy, jak siostra Marta uszykowała je wszystkie parami - czekały, trzymając swoje miseczki i łyżki, aż my przejdziemy. Ujrzawszy raz jeszcze Martę pośród ułomnych i upośledzonych, doceniłem wagę słów kucharza, że obcując z takimi człek rychło zapomina, jak wygląda ktoś normalny. Marta nie była pięknością, ale na tle ułomnych jej zwyczajność odbijała urodą i przyciągała oko, choć dawno już nie jestem młodzikiem, z racji zasię wstrzemięźliwego trybu życia dawno już nie łaszczę się na wdzięki niewieście. Marta otwarcie patrzyła w naszym kierunku, oczy miała palące jak gwiazdy. Jej podopieczne stały posłusznie i cierpliwie ze skromnie pospu-szczanymi oczyma. Rozdział szesnasty, w którym mowa jest o znajomości z kartem Musijem i o wieczornych pogwarkach Legliśmy na ziemi, żeby odpocząć, zanim zaczniemy mościć sobie posłania; wieczorne słońce oświetlało sosny, przez co powabnie brązowiały, jaśniejąc żółtymi plamami kory, podobnie jaskrawo mieniła się trawa i zioła, i liście pobliskich zarośli, których pęd każdy skąpany był w blasku i sam w nim promieniał. - Czyście zauważyli, moi bracia, że uczniowie Mykyty przybrali sobie niepospolite imiona? - zapytał diakon Sozont. - Antoni był uczniem Szymona Słupnika, Teodoret opisał jego żywot, Szymon to Metafrast, autor znanych Żywotów świętych, Ewagriusz, onże Scholastyk, również opisał żywot Szymona Słupnika, podobnie jak Nicefor Kalistes i Georgios Kedrinos z Carogrodu. - Twoja erudycja jest godna podziwu - rzekłem. - Ależ skąd, zgoła zwyczajna - skromnie zaprzeczył diakon Sozont. -Gdym podjął się napisania księgi żywotów świętych, znać muszę przynajmniej tych, którzy przede mną podejmowali się tej posługi. Wszystko to jest niczym dla szewca młotek, pilnik i cęgi, dla krawca igła i nożyce, młotki zasię i kowadło dla kowala. - Czemuż to Mykyta nie został Szymonem? - zapytałem. - Jeśli to zaiste szymonici, to naśladowca Szymona nie powinien się nazywać tak samo, podobnie jak apostołowie Jezusa nie przybierali Jego imienia - prawił Sozont. - Ponadto Szymona Słupnika zna każdy oświecony chrześcijanin, żywotopisów jego zasię jeno wykształceni erudyci, stąd można to było uczynić dla zamydlenia oczu, a może i nie. - Jednakże znaczy to - odparłem - że któryś z nich dobrze zna dzieła ojców świętych naszego Kościoła, należy więc do kręgu uczonych w piśmie. - Teodoret albo Antoni - wywnioskował Sozont. - Teodoret wszak jest niewidomy - zaprzeczył Pawło. - Możliwe, że wzrok utracił z racji nadmiernego czytania ksiąg świętych - rzekł Sozont. - Wiem jedno, że niejasności mamy tu więcej niż jasności. 125 Rozmowę przerwał nam wyraźny szmer dochodzący z krzaka tuż koło nas. Sozont migiem zerwał się na nogi i rzucił się tam błyskawicznie, a za chwilę wyprowadził z krzaka karła, trzymając go za ucho. Karzeł był bosy, odziany w workowate łachy, przepasany powrózkiem z wystrzępionymi końcami, głowę miał zarośniętą bujną, kędzierzawą czupryną. - Puść moje ucho! - zawołał. Jednakże Sozont przywiódł go do nas za ucho i dopiero wtedy wypuścił. - Czemuś się tam ukrywał? - zapytał groźnie. - Podsłuchiwałeś? Karzeł roztarł sobie ucho i zamrugał. - Chciałem na was popatrzeć - rzekł z nutą bólu w głosie. - Jak się nazywasz? - Musij - rzekł karzeł. - Nie chciałem wam zrobić nic złe-e-ego. - To i my ci nic złego nie wyrządzimy - rzekł Sozont. - Siądź sobie z nami. Karzeł osunął się na kolana i siadł oparty na własnych piętach. Wpatrzył się w nas wielkimi wytrzeszczonymi oczyma. - Smakowała ci dzisiaj wieczerza? - zapytał Sozont. - Oho! Dzisiaj to sma-a-acznie jeść dali - rzekł karzeł i twarz mu się rozjaśniła. - W polewce dzi-i-iś była kru-u-pa! - Te krupy to myśmy wam przynieśli - rzekł Pawło. - Wiem! Lubi-i-imy, kiedy ktoś przycho-o-odzi - rzekł karzeł. - Wtedy nam sma-a-acznie jeść dają. - Dawno tu jesteś? - Oho, da-a-awno! Żyję sobie i chleb żuję, hihi! - karzeł wyszczerzył zepsute zęby. - A ile masz lat? - zapytałem. - Oho, nie wiem! Mnó-ó-óstwo! Stary jestem! Taki stary jak wy-y-y! Po--o co wy tu, tacy starzy, przychodzicie? - A tyś po co tu przyszedł? - Oho, przyszedłe-e-em! - rzekł karzeł. - Do-o-obrze mi tu! Jeść dają. Nie trza o chle-e-eb prosić! A wy też nie chcecie o chle-e-eb prosić? - Chcemy się wyleczyć - rzekł Pawło. - E, toście przyszli na próżno! Ty-y-ylu nas tutaj, a święty Mykyta niko--o-ogo jeszcze nie wyleczył. Mówi, że wyleczy, jak umrze-e-emy, hihi! 126 - To sam Mykyta powiedział? - zapytał Sozont. - Nie-e, Mykyta siedzi w budzie. Powiedzieli to ci, co są przy-y-y nim. - A czy często tu ludzie przychodzą? > - Nie, nieczę-ęsto! Tutaj dojść tru-u-udno! Ta-ak to! Ale kto przycho-o--odzi, nie zawsze odcho-o-odzi. Ta-ak to! - A co się z nimi dzieje? - zapytał Sozont. n - Oho, święty Mykyta im dopoma-a-aga. - W czymże im dopomaga? - zapytał Pawło. -Ano ta-ak, za ogon i do to-o-orby! - karzeł złapał się za gardło. - Ciach mach - i nie ma, hihi! A wtedy do O-oka-a - buch i bul bul - i zabulgotał, jak gdyby przepłukiwał wodą gardło. - Zabija i topi? - zapytał zdumiony Pawło. - Nie, nie żabi... Po-omaga... oho! - Sameś powiedział - Sozont ujął się za gardło. - Ciach mach! .-, -Ano tak, hihi! Jeno Mykyta niko-ogo nie zabija. Mykyta w budzie siedzi. , - To może ci, co są przy nim? Karzeł wszak nie zdążył odpowiedzieć. Oczy rozszerzyły mu się gwałtownie i w te pędy rzucił się do ucieczki, a za chwilę schował się w krzakach. Spojrzeliśmy w stronę ścieżki i stwierdziliśmy, że idą nią uczniowie Mykyty, cała szóstka: Antoni, Teodoret, Szymon, Ewagriusz, Nicefor i Georgios. Skręcili ze ścieżki do nas i porozsiadali się na ziemi. - Co wam naopowiadał ten karzeł? - zapytał spokojnie Antoni. - Nic szczególnego. Że dziś mieliśmy smaczną wieczerzę dzięki naszym krupom. - My nic nie siejemy i nie zbieramy oprócz dzikich ziół - rzekł Teodoret świecąc martwymi oczyma. - Przeto karmimy siebie i innych tym, co dostajemy od ludzi jako jałmużnę. Nie mamy złota ani zapasu pieniędzy, bo pieniądze z jałmużny idą na żywność, której trzeba czasami dokupić. - To wiadomo - rzekł Sozont. - Nikogo tu nie zapraszamy i nie ciągniemy gwałtem, nikogo nie zatrzymujemy. Ludzie do nas przychodzą z własnej woli i tak samo odchodzą, i dzielimy się z nimi po chrześcijańsku. Co on jeszcze powiedział? - Powiedział, że święty Mykyta nie uzdrowił jeszcze żadnego ułomnego ani kaleki. 127 - Prawdę rzekł - Teodoret mówił to z powolną rozwagą. - Święty Mykyta żyje nie dla świata, dlaczegóż miałby uzdrawiać ludzi do życia na świecie? Leczy rany i przywary duszy, duchowe raczej, a nie cielesne. Cielesne -ułomność, kalectwo, słabość umysłu, podobnie jak zdrowie i siłę - daje człowiekowi Pan Bóg i nie godzi się nam wtrącać w Jego zrządzenia. Duchowych zasię człowiek sam się nabawia i tutaj święty Mykyta chce i może dopomóc. Jednakże człowiek musi przyjść doń z wiarą, o czym już wam mówiłem. - Rzekł karzeł - prawił Sozont - że nie wszyscy ludzie, którzy tutaj przychodzą, odchodzą stąd. Są tacy, których połyka Oko Otchłani. Czy oni tu umierają, czy ich kto zabija? - To też prawda - rzekł z rozwagą Teodoret. - W waszych oczach Oko Otchłani pochłonęło Kuźmę, który bluźnił i zawzięcie odmawiał wiary świętemu, i nie ja go zabiłem. Zdarza się, że tutaj ludzie umierają, podobnie jak na całym świecie, nie radząc sobie z dolegliwością ciała. Zabijamy zaś jeno tych, którzy o to proszą - tak to, do rzeczy mówiąc, zginął w oczach brata Mychajła rozbójnik. Potwierdź, bracie Mychajło, że rozbójnik dopraszał się u świętego śmierci. - Było tak - potwierdziłem. - Czynimy to zawsze w oczach ludzi, żeby mieć rzetelnych świadków, nigdy zaś w ukryciu i nie ze swojej złości albo trudności we współżyciu. Ponadto nigdy nie zabijamy z własnej woli; tedy jeno, gdy święty proroczo potwierdzi, że skazany dożył swojego kresu. A zatem uwalniamy człowieka od mąk zbytecznych. Sami wiecie, co by się działo, gdyby wieśniacy zabrali rozbójnika. Mówił prawdę, bo złoczyńcę męczono by bezlitośnie, a później zabito. - Jak rozbójnik zwiedział się o ścieżce przez bagna i Oku Otchłani? -zapytał Sozont. - Ścieżkę znają ludzie miejscowi, bo z nich się biorą przewodnicy pielgrzymów. Tyżeś, bracie Sozoncie, sam towarzyszył wieśniakom do Oka Otchłani i widział, że szli sami bez naszej pomocy. Ten zasię rabuś bywał i u nas. Chciał zabrać nam złoto i pieniądze, jakich nigdy nie mieliśmy, a przynajmniej złota albo kosztowności. Przekopał całą wyspę, gramolił się aż do świętego, ale spadł z drabiny i złamał nogę. Wtedy to odszedł ze swoimi kamratami. 128 - Dlaczegóż go Oko Otchłani nie pochłonęło? - zapytał Pawło. - My Oku Otchłani nie śmiemy dawać poleceń, a ludzi ostrzegamy, jakeśmy ostrzegali was i Kuźmę. To ono rozstrzyga, czy kogoś ma brać czy nie brać. - Oko Otchłani widać nie zabrało go po to - rzekł Szymon, młodzian wyższy od reszty - by przyszedł tutaj ze skruchą i poniósł tu karę. I tak się stało. - Chcemy uniknąć fałszywych pogłosek i przeinaczeń - rzekł Antoni. -Odsłaniajcie nam przeto wasze myśli i wątpliwości - my jesteśmy wobec was otwarci. - Czy zdarzyło się, że któryś z przybyszów został zatrzymany nie z własnej woli? - Czegoś takiego nie było i być nie może - rzekł Teodoret. - Cóż to takiego jest to Oko Otchłani? - zapytałem, bo mnie to najbardziej obchodziło. - To jest coś, czego ani wy, ani my pojąć nie potrafimy - rzekł Teodoret. - Według mnie jest to Boży duch ostrzegawczy, który strzeże nas, bezradnych, przed złem tego świata - rzekł Georgios, całkowicie biały młodzian, białe miał również włosy, brwi, rzęsy i meszek na odsłoniętych rękach. - A czy wielu zabrało ono ludzi? - zapytał Sozont. - Rachuby ludzi niegodnych nie prowadzimy - odparł Teodoret. - Niechaj ich Pan Bóg liczy. - Rozbójnika też tam wrzuciliście? - zapytał Pawło. - Jeden grób jeno mamy na wyspie - matki świętego Mykyty. Zmarłych najczęściej zabierają krewni, którzy ich przedtem przyprowadzili, a kiedy nie ma krewnych ani przyjaciół, wrzucamy nieboszczyka do Oka Otchłani. - Wrzucacie z obciążeniem czy tak po prostu? - zapytał Sozont. - Po prostu - odparł Teodoret. - I nigdy zwłoki nie wypływają? - Nigdy się to nie przydarzyło - rzekł Antoni. - Przypuszczam, że w Oku Otchłani mieszka jakiś osobliwy zwierz wodny, raz jeno widział go Nicefor. Opowiedz, Niceforze. Nicefor twarz miał okrągłą, nieco skośnooką, spłaszczony nos i wydatne usta. Opowiedział, jak pewnego razu poszedł w stronę Oka Otchłani, 129 spacerując i rozważając o sprawach Bożych, stanął w zadumie na brzegu, wtem nagle wzburzyfa się woda i na powierzchnię wypłynął obły grzbiet z rogowymi płetwami. Trwało to wszakże jeno chwilę, grzbiet zniknął, rozeszły się kręgi po jeziorze, a z czasem wszystko się uspokoiło. - A ja sądzę - rzekł Teodoret - że w Oku Otchłani mieszka wąż-połoz wyleczony przez świętego Mykytę. - Jak uważasz - rzekł z uśmiechem Antoni - sami przecież tego dobrze nie wiemy. - Kiedy nabieracie wody z jeziora - zapytał Sozont - to czy zwierz nie napada na was? - Wiedząc o tym zwierzu czy może smoku, sami nabieramy wodę. Ale nie napadł na nas ani razu - rzekł Antoni. - Czy macie jeszcze jakieś pytania? - Jeszcze jedno - wypowiedział Sozont. - Czy nie będziecie karać karła za to, że tyle nagadał? Uczniowie Mykyty wymienili zdziwione spojrzenia. - Dlaczego mielibyśmy go karać? - mówił Antoni. - Brat Teodoret potwierdził, że wszystko, co on powiedział, jest prawdą. - Wszakże co innego niepokoi nas w tym karle - ozwał się Teodoret. -Siostra Marta oznajmiła, że kręci się on dokoła obozu niewiast i przywołuje do siebie pewną karliczkę. Rozpusta zaś u nas karana jest surowo. Nie ma miejsca na żądze w świętym miejscu. - A jeśli zgrzeszy, jak go ukarzecie? - zapytał Sozont. - Spróbujemy przemówić mu do rozsądku - rzekł Antoni. - Możecie i wy go ostrzec, skoro już go znacie. - Dopóki trwają zaloty, ruszać go nie będą. Kara nastąpi wówczas, gdy dojdzie do rozpusty. - Kto i jak go będzie karał? - zapytał Sozont. - Sam siebie - wypowiedział Teodoret. - Musi odejść precz z wyspy, a zatem będzie musiał przejść Oko Otchłani. Jeżeli przejdzie, jego szczęście, jeżeli nie, dozna kary. Nie my będziemy go karać, jeno Bóg. - Mówicie wprost i wasze słowa wyjaśniają wszystko - rzekł Sozont. -Nie mam żadnych podstaw wam nie wierzyć. - Przejdźmy więc do tego, po cośmy przyszli - rzekł Antoni. - Przyszliśmy zaś opowiedzieć tobie, bracie Sozoncie, do twojego opisu, co wiemy 130 o świętym Mykycie. Czy będziesz zapisywać, czy zatrzymasz sobie w pamięci? - Wszystko, co mi dotąd opowiedziano, zapisuję - rzekł Sozont, wyjmując oprawną w skórę książeczkę - chociaż nie wszystko, com usłyszał, zdążyłem zapisać. Przeczytać wam? - Nie - rzekł Antoni. - Powiedz tak ogólnie, cóżeś spamiętał. - Zgoda - odparł Sozont - O dzieciństwie i młodości w Czerniachowie, o pobycie w monasterze żydaczowskim, o życiu w studni i na górze, o osiedleniu na tej wyspie i staniu na słupie - to są tematy żywota, które mam spisane. Teraz o cudach: o przejściu próby, o podstępie diabła, o Katerynie, matce świętego, o uzyskaniu słodkiej wody z bagniska, o niewieście, która wypiła z wodą żmiję, o smoku-połozie, który miał zranione oko; o łani, którą zabili pątnicy - tu jeszcze nie wszystko zdołałem zapisać. Sam byłem świadkiem tych dwóch cudów: zagłada Kuźmy, naszego towarzysza podróży, który nie okazał wiary w świętego Mykytę; śmierć, a przed nią skrucha rozbójnika; proroctwa świętego o głodzie, zarazie i szarańczy. Tyle wszystkiego. Uczniowie Mykyty słuchali tej listy z wytężoną uwagą. - Dobrześ rozłożył wątki, ale niewystarczająco - rzekł Teodoret - bo nie wszystko ci wiadomo. Przeto, skoro zgodzisz się na to, rozpalimy tu ognisko i niech każdy z uczniów świętego poza mną, bom już wyczerpał swoje - opowie o jednym cudzie świętego Mykyty. Wówczas sprawdzimy, czy nie zostało jeszcze czegoś nie zapisanego. Będziesz miał możność się upewnić, zaliś wykonał swoje zadanie. Kto ci je zadał? - Mówiłem już, że święci ojcowie z Kijowa. Powziąłem zamiar, po przepisaniu Pateryku Kijowsko-Pieczerskiego w odpisie Kasjana, dodać opowieści o cudownych i ważnych zjawiskach w cerkwi prawosławnej na naszych ziemiach. Po to właśnie wędruję i niepokoję ludzi swoimi pytaniami. - Dokonujesz dzieła na chwałę Bożą - rzekł Teodoret - i radziśmy ci dopomóc. Wszyscy rzucili się do zbierania chrustu i po małej chwili zapłonęło ognisko. Rozsiedliśmy się dokoła, kto jak mógł i rozpoczęły się opowieści. Antoni opowiedział o pewnym żołnierzu z pocztu zbrojnego księcia Konstantyna Ostrogskiego, który przyprowadził do świętego, a raczej 131 przyniósł na ramionach, był bowiem olbrzymiej postury i nader krzepki, swojego wątłego brata. Żołnierz ów zwał się Spirydion Czajka i błagał świętego o uzdrowienie brata. Świętobliwy zasię odmawiał mu pomocy, jako że nie zwykł leczyć dolegliwości ciała, jeno duchowe. Tedy Spirydion Czajka oświadczył, że choroba jego brata nie jest cielesna, jeno duchowa, bowiem rodzice ich na starość kuszeni byli przez biesa i przeszli na herezję aryjańską, z tej racji przypuszcza, że brat ucierpiał wskutek grzechów ojcowskich, w jakich oboje rodzice byli pogrążeni. Wówczas święty polecił przynieść niemocnego do słupa i zapytał go: - Zali wyrzekasz się niegodziwości swych rodziców? Ten się wyrzekł, wówczas znów zapytał błogosławiony: - Czy wierzysz w Ojca i Syna, i Ducha Świętego? Niemocny i to potwierdził. Przeto błogosławiony rozkazał: - Teraz wstań. Brat cię przyniósł tutaj, ty zasię mieć będziesz tyle mocy, że poniesiesz brata... Odblaski ognia mieniły się na twarzach, wszyscy słuchali z wielką uwagą. Za nimi dał się słyszeć trzask i z ciemności krzaków jęli wychodzić ułomni i upośledzeni, i zastygali w milczeniu niczym wycięte z drewna podobizny ludzkie, jednakże mistrz, który je wyciosywał, musiał mieć wypaczone gusta. Patrząc wszak na te zamarłe w półmroku maszkary, nagle pojąłem to, com czuł dawniej, jednak nie potrafiłem rzec ani wysłowić, choć może dziwnie zabrzmi owa myśl: piękno żyje w tym, co jest zgodnie, harmonijnie urządzone, przeto im lepiej i pogodniej ukształtowany jest obraz, tym większe jest piękno. Gdym tworzył wizerunki, bodajby ewangelistów, igrałem bielą, modrością, żółcią, czerwienią i zielenią, a zatem czystymi barwami i splatałem ornamenty, postacie, wyobrażenia gór czy budowli w połączenie misternie powiązanych i splecionych linii, gdzie nie było nic zbędnego, a przez to kłócącego się, i gdzie wszystko świadczyło o wiecznej prawdzie, która zarazem jest wiecznym pięknem. Teraz zasię, patrząc na te zamarłe, niemal rozpływające się w mroku, jednak niezwykle oświetlone ogniskiem postaci potworków, pomyślałem, że piękna można szukać i znaleźć je nie tylko w tym, co młode, wykwintne, czyste, doskonałe, harmonijnie powiązane, ale i w tym, co stare, zrujnowane, szpetne, okaleczone, dysharmonijne - i nie będzie to zniszczony 132 cień czy przeciwwaga piękna, to będzie jego niespodziewana odmiana. Czyż nie dlatego, pomyślałem, Pan Bóg posyła na świat nie tylko zdrowych, zgrabnych, promieniejących urodą i siłą, pełnokrwistych, wykwintnych, ale i szpetnych, skrzywionych, chorych, niekształtnych, wątłych, brzydkich, ułomnych - wszystko to jest potrzebne, by zrozumieć niejednowymiarowość świata, a to właśnie użycza szczególnie pogłębionego jego poznania. Myślałem o tym, lecz moje ucho słuchało zakończenia przypowieści, którą opowiadał Antoni: na ramionach brata siedział potężny Spirydion Czajka, tęgiej postury, i młodzik niósł go, jak gdyby ów Spirydion wypchany był słomą, nie zwalistą muskulaturą i kośćmi, a zatem w jego niemocy znalazła się siła, która czymś przypomina piękno oszpeconych, bo z bezsiły nieraz rodzi się moc, siła zasię rozłazi się niczym tkanina od moli. Czy był w tym jakiś cud, czy nie, nie ma to już dla mnie zbytniego znaczenia, jako że ogarnął mnie podziw dla doskonałości samej przypowieści, kryjącej w sobie dwojako oglądaną prawdę. Sam zasię Spirydion, jak opowiadał Antoni, przedostał się na ramionach brata przez całe bagnisko, trzymając w ręku list od świętego do ich rodziców, którzy po przeczytaniu owego listu zawstydzili się i pokajali, wypędzili arian ze swego majątku i wystawili w nim nową cerkiew. - Moc słowa napełnionego duchem - rzekł Antoni - bywa niezmierzona. - Z jakiej wsi lubo miasta byli ci bracia? - zapytał Sozont. - Ze wsi Ryżany - odparł Antoni. - Po dziś dzień tam mieszkają, rodzice ich zasię dożyli w łasce końca dni swoich. - W drodze powrotnej wstąpię do onej wsi. Zdaje mi się, że jest ona blisko Turczynki. - I owszem - rzekł Antoni. - Zajdź tam koniecznie. - Teraz kolej na ciebie, Szymonie - rzekł Teodoret. Szymon, najwyższy spośród uczniów Mykyty, uniósł twarz, wyprostował się, odkaszlnął i opowiedział historię o pani pobliskiego miasteczka Wołodaru, nazwiskiem Ołena Puławska. Wysłała ona gońca do świętego, prosząc go o modlitwę, była bowiem bezpłodna. Wówczas święty zapytał, czy jest groch w kuchni, a skoro jest, to niech mu przyniosą niełuskane ziarenko. Przyniesiono właśnie groch razem z innymi darami od owej pani. Święty wrzucił ziarno grochu do kubka z wodą, woda zaś była z Oka 133 Otchłani, a gdy wykiełkowało, pomodlił się nad nim i posłał pani, żeby przełknęła je nie rozgryzając. Od tego pani stała się brzemienna i w roku następnym urodziła syna. Wziąwszy go, zapragnęła przyjść do świętobliwego, usłyszała jednak, że niewiastom nie wolno z nim rozmawiać, a żyć z dala w obozie nie miała chęci. Przeto wysłała z dziecięciem sługi, by przekazali taką wiadomość: - Ojcze, jest to owoc twoich świętych modlitw, pobłogosław go! A jeśli możesz, przyślij jeszcze jedno ziarno grochu z tych, które ci ode mnie przyniesiono. Uczynił to błogosławiony i w roku następnym pani powiła jeszcze jednego syna. Wówczas przyszło na nią jakieś odurzenie - nazwała błogosławionego ojcem swoich synów i jęła opowiadać, że w tym celu przychodził do niej w snach. Pojął świętobliwy, że działa tu nie moc Boża, jeno diabelska i przymusił się do stania na jednej nodze przez cały rok, podobnie jak w czasie pierwszej próby. Więcej dzieci pani z Wołodaru już nie rodziła, te zaś, które się zjawiły, żyją w zdrowiu po dziś dzień i Sozont, jeśli zechce, może je również odwiedzić. Opowieść zaciekawiła Sozonta. - Ile lat minęło od tamtej pory? - zapytał. - Około pięciu - rzekł Szymon. - Czy któryś z was widział te dzieci? - Widzieliśmy je: Antoni, Ewagriusz i ja - dodał Szymon. - A zatem było was wówczas trzech uczniów przy świętym? - Byliśmy już wszyscy. Jeno Teodoret widzieć nie mógł, Nicefor zaś i Georgios chodzili po wsiach za jałmużną. - Czy chodzicie również teraz za jałmużną? - Chodzimy - potwierdził Antoni. - Inaczej nie poradzilibyśmy sobie z tyloma gębami do wyżywienia. - Odwiedzę panią Ołenę Puławską. Dlaczego błogosławiony pomyślał, że działały na nią diabelskie moce? - Jako że niewiasta to diabelskie naczynie i błogosławiony musiałby o tym pamiętać, poświęcając ziarenko grochu. Dlatego zadał sobie pokutę, srodze cierpiąc z tej racji i umartwiając swoje ciało - prawił Antoni. - Płodzenie dzieci jest przeznaczone człowiekowi przez Boga - rzekł Sozont. - Powiedziane jest w Psałterzu: „Aby to poznało przyszłe pokolenie, synowie, którzy się narodzą". - Rzekł jednak Ozeasz: „Kraj bowiem uprawiając nierząd, odwraca się od Pana", błogosławiony zasię nie mógł i nie życzył sobie być cudzołożnikiem. Z tej racji poczytał sobie za grzech i za przestrogę, by nie wtrącać się w sprawy, w których działanie należy do Boga - prawił Teodoret. - Odtąd nie dopomaga w bezpłodności, żeby nie mieć do czynienia z niewiastami. - Przekonałeś mnie - rzekł Sozont. - Błogosławiony godnie postąpił. Skoro tak, to kto był ojcem tych dzieci? - Mąż jej dzięki modlitwom świętego ojca. - W czym zatem leży wina błogosławionego? - W tym, że doń grzesznie ośmieliły się przemówić usta niewieście -rzekł Antoni. - Godność zasię w tym, że zawczasu odciął się od grzechu, zanim ten jeszcze stał się grzechem... Rozejrzałem się. Dokoła zebrała się ciżba ułomnych i upośledzonych. Otoczyli nas zewsząd jak ciemna ściana i byli niczym nocne zjawy albo dia-belstwo wokół koła zakreślonego kredą poświęconą; niepewności i obawy dodawało to, że wszyscy oni milczeli. Wydało mi się nawet, że nie oddychają. Wciąż jeszcze lubowałem się ich dziwacznością, jednakże zdawało się, że dosyć, by Antoni lub Teodoret uczynił gest ręką, jak owa przerażająca zgraja zawrzeszczy i rzuci się na nas, by rozszarpać i upiec sobie w ognisku na wieczerzę. Spojrzałem na swoich towarzyszy podróży. Sozont był spokojny jak zwykle, nawet z czegoś zadowolony, leżał sobie przy ogniu wsparty na boku, rozłożywszy się swobodnie; Pawło siedział w kucki, jego modre oczy jaśniały zachwytem, całkowicie pochłonięty opowieścią, nie widział nic dokoła. Ogień płonął wysoko i równo, uczniowie Mykyty raz po raz dorzucali doń chrustu - dopiero teraz spostrzegłem, że ów chrust przez cały czas przynosi kilku karłów, jednakże brakło wśród nich tego, który z nami rozmawiał - Musija. - Zaiste, pouczające historie nam opowiadacie - rzekł Sozont. - Na tych opowieściach uczymy się życia w świętości - rzekł Teodoret, którego niewidzące oczy jakoś dziwnie, czerwonawo poświęcały w odblasku ognia. - Opowiadaj ty, Ewagriuszu! 134 135 - Cóż da się rzec o niezgłębionych dokonaniach świętego? - ozwał się Ewagriusz. - Skoro są one ponad siły człowieka, to i opowiedzieć o nich nie ma mocy. Jednak chyba opowiem... I opowiedział, że od długiego stania utworzyła się świętobliwemu rana również na drugiej nodze i krew z niej ciec poczęta, aż jedna z sosen całkiem pokryła się krwią, krew zasię płynęła i płynęła, jak gdyby ciało błogosławionego było źródłem, które nigdy nie wysycha. Jednakże nie odwracało go to od myśli o Bogu, znosił mężnie wszystko. Musiał wszakże pokazać swoją ranę z przyczyny następującej. Pewnego razu przyszedł do świętego miejsca duchowny z Żytomierza, człek dobry i natchniony przez Boga, i rzekł: - Pytam cię w celu poznania prawdy, która przyciągnęła do siebie ród ludzki, powiedz mi, zaliś ty człowiek czy istota nie mająca ciała? Zapytał wtedy błogosławiony: - Po cóż mnie o to zapytujesz? Kapłan mu odpowiedział: - Słyszałem o tobie, żeś nie jadł i nie pił od długiego czasu, obecnie zaś pijesz nieco, lecz bardzo mało, nie sypiasz, a to przerasta siły człowieka -nie może on żyć bez pożywienia, dostatecznej ilości napoju i snu. Wówczas zaszło coś, co dotąd się nie zdarzało: po raz pierwszy w ciągu całego tego czasu świętobliwy polecił duchownemu, czyli jednemu z odwiedzających, wspiąć się doń na słup i pozwolił mu ujrzeć ropiejącą ranę pełną robactwa na jednej nodze, na drugiej zaś taką, z której krew ciekła bez ustanku. I zdumiał się kapłan, jak mógł ustać ten męczennik z własnej woli z podobnymi ranami. - Czemuż to nie leczysz swoich wrzodów, mając taką siłę modlitwy? -zapytał duchowny. - Niechaj wyleczy mi je ten, który mi je zadał - odrzekł błogosławiony. - Zali nie boisz się umrzeć z tych ran? - zapytał duchowny. - Po to jeno żyję - odparł Mykyta. - Śmierć dla mnie jest pragnieniem i wyzwoleniem, bo ufam, iż dostąpię przybytków na wysokościach. - Czy jesteś pewien - zapytał kapłan - że Bóg chce tego od człowieka, a nie spokojnego, czystego i porządnego żywota w trudach, jakie mu przeznaczono, wraz z wychowywaniem w cnotach swoich potomków. - Nie może być czystego i porządnego żywota na świecie - przeklętej przez Boga siedzibie grzechów, waśni i gnicia. - Jeśliby ludzie nie żyli w pracy - rzekł duchowny - i nie dbali o swoje potomstwo, wyginęłoby życie na ziemi i ludzie wymarli. Rzekł na to święty z wielką radością: - Wymarliby, a zatem powróciliby do raju, odpokutowawszy grzech pierworodny, by znów tam zamieszkać i zająć miejsce zbuntowanych i wypędzonych aniołów. Wszystko, co gniciu podlega, zgnić musi. I wstrząsnęły kapłanem te słowa świętego, zeszedł na dół i opowiedział uczniom wszystko, co był usłyszał. I rzekł, że nie powróci już do obmierzłego świata - padołu smutków, jeno zostanie na wieki w świętym miejscu. - I pozostał? - zapytał Sozont ze spokojem. - I pozostał - z dumą odparł Ewagriusz. - To byłeś ty? - zapytał Sozont. Ewagriusz skromnie spuścił oczy. - Opowiedzcie mi o regule żywota świętobliwego - poprosił Sozont. Ognisko płonęło, rzucając odblaski na twarze zebranych tu ludzi. Spostrzegłem, że ułomni i upośledzeni zbliżyli się do nas niesłyszalnie i otoczyli kolistym murem tuż za naszymi plecami. Czułem ich wstrzymywane oddechy: wyglądało na to, że prowadzone tu opowieści pochłaniały ich bez reszty. Zasię uczniowie Mykyty zachowywali się tak, jak gdyby nie dostrzegali tej ciżby, a jeno z nami prowadzili pogawędkę. - Taka jest reguła życia świętobliwego - rzekł Antoni. - Przez całą noc i poranek stoi na modlitwie, aż do pierwszego piania koguta, po czym rozchyla zasłony z sitowia i każdy go może zobaczyć na modlitwie porannej. Za drugim pianiem koguta, gdy słońce nieco się podniesie, wygłasza pouczenie do obecnych na wyspie. O tej godzinie wszyscy się gromadzą z własnej woli, by go posłuchać, z wyjątkiem niewiast. Po czym, gdy znajdą się tacy, uzdrawia na duchu tych, których bies opętał, trapionych niemocą ducha, tych, co dręczą się bez powodu, smutkiem się gryzą, ogarnięci są lękiem. Niekiedy przychodzą doń wieśniacy o rozstrzygnięcie sporu, on zasię te spory i waśnie ludzkie uspokaja. Po czym znów się oddaje publicznej modlitwie - wszyscy mogą zobaczyć, jak się modli i bije pokłony; 136 137 ludzie, gdy zechcą, modlą się i biją pokłony z nim razem. Wówczas zaciąga zasłony i modli się już w samotności, i tak trwa do następnego poranku. W ten sposób spędza cały swój żywot, który w porównaniu z żywotem ludzkim wydaje się nie do zniesienia, a zarazem zbliża się do Pana poprzez swoje nieustające modlitwy. - Ile już lat tak żyje i modli się świętobliwy? - W bojowaniu duchowym na słupie spędził już lat dwanaście. - Zaliście, jego uczniowie, wszyscy przebyli tu ten czas, oprócz brata Ewagriusza? - Uczniowie świętobliwego przychodzą tutaj, jako też odchodzą. Odchodzą ci, którzy zaspokoili głód nauki; wyruszają więc do eremów i monasterów, by się oddać własnemu bojowaniu, przychodzą po naukę złaknieni. Od początku tu jestem z Antonim, Szymon już siedem lat, Nicefor sześć, Ewagriusz trzy, Georgios zaś rok dopiero. - Czy umarł któryś z uczniów świętobliwego? - zapytał Sozont. - Z uczniów nie umarł żaden - rzekł Teodoret - jako że przebywamy pod szczególną osłoną modłów świętobliwego. Opowiedz teraz ty, Niceforze. I Nicefor opowiedział historię o wilku z bagniska. Był to zwierz niebywałej wielkości i bezlitośnie okrutny. Mieszkał wśród bagien, nikt więc nie mógł przebyć bagna ani latem, ani zimą, bo wszystkich zagryzał. Przeto ludzie owego czasu przestali przychodzić do świętego miejsca; mówiono nawet, że sam diabeł wcielił się w tę bestię, aby osaczyć święte miejsce i zniszczyć je do korzenia. Wyprawiali się na zwierza myśliwi, ale ginęli w pojedynkę albo i po kilku, a wilka wciąż nie zdołano uśmiercić. Wstręty czynił nie tylko świętemu miejscu, lecz i siedzibom ludzkim dokoła, zagryzając bydło, a nieraz i ludzi, zwłaszcza dziatwę. Wychodzono naprzeciw niego z psami, ale i sfora psów ułożonych do polowania nie mogła mu dać rady - wiele spośród nich zagryzł, sam wychodząc bez szwanku. Chodzić mógł po trzęsawisku i kryć się w wodzie. Wyłaniał się przed idącym przez bagno człowiekiem niczym słup wody i człowiek umierał nie tyle od wilczych kłów, ile z przerażenia. Był wszechobecny, jak gdyby przelatywał z miejsca na miejsce. Naszą wyspę omijał, ale na ostatek poważył się wtargnąć i tutaj, co nocy zagryzając i pożerając któregoś z ułomnych i upośledzonych. 138 Poprosili wówczas, by na noc wpuszczano ich za ogrodzenie wokół słupów. Wysłuchał tych próśb świętobliwy i rzekł: - Nabierzcie ziemi z tej zagrody i wody z Oka Otchłani, nasypcie tej ziemi tam, gdzie wilk wyłazi z bagniska i pokropcie tę ziemię wodą. Sami zaś kładźcie się spać bezpiecznie. Tak też zrobili, każdy nabrał ziemi zza ogrodzenia, a że było ich sporo i nie widzieli, skąd wilk wyłazi, obsypali wszystek brzeg, kropiąc go wodą. Spać jednakże nie byli w stanie z obawy przed bestią. I oto, gdy nadeszła północ, dobiegło ich z bagniska przeraźliwe wycie, od którego wszystkim zjeżyły się włosy na głowie - to wilk miotał się dokoła wyspy, nie mogąc znaleźć bezpiecznego miejsca, którędy by uciec. Wył coraz głośniej, głośniej, aż ułomni i upośledzeni popadali na ziemię, zatykając palcami uszy, bo nie byli w stanie tego wytrzymać. Aż raptem wycie się urwało, dał się słyszeć skowyt, który niebawem ucichł. Przez całą noc trzęśli się ze strachu ułomni i upośledzeni, rankiem zaś najodważniejsi z nich z zachowaniem ostrożności udali się w stronę, z której słyszano skowyt. Uzbroili się w drągi, ale strach ich był daremny: olbrzymi zwierz leżał na nasypanej ziemi i wszystka sierść na jego cielsku najeżona była jak igły. Pysk miał zapchany ziemią, ślepia wylazły mu na wierzch i zwisły aż do paszczęki. Wówczas ułomni i upośledzeni przybiegli do nas z okrzykami radości, my zaś, z trudem dźwigając cielsko, dowlekliśmy je do Oka Otchłani, gdzieśmy je zepchnęli do wody. Poszło w dół niczym kamień, po czym na tym miejscu długo kotłowała się woda, jak gdyby wrzała. Zalim prawdę powiedział? - zawołał Nicefor do ułomnych i upośledzonych. Wówczas ułomni i upośledzeni nabrali pełne płuca powietrza i zawołali jednym głosem: - Aha-a-a! I znów zamarli, jakby nabrawszy wody w usta, cisnąc się do nas jeszcze bliżej. - Czy ludzie tutejsi przedtem i potem widywali podobne wilki na bag-nisku? - zapytał Sozont. - Wilki na bagnach widywali, ale takiego wielkiego i krwiożerczego to nigdy - rzekł Nicefor. - Właśnie było podówczas kilku wieśniaków na wyspie. 139 - Jakeście się żywili podczas wilczego oblężenia? - zapytał Sozont. - W bagnisku, ale nie w Oku Otchłani pokazały się raptem ryby, których wcześniej tu nie bywało, teraz też pokazują się niekiedy. Przemykały przy brzegu, więceśmy porobili z płótna sączki i napędzaliśmy ich dosyć na zupę, do której dorzucaliśmy zielska rosnącego na wyspie. Ryby co prawda czuć było bagnem, ale skoro nie mieliśmy chleba (bo tych kilku wieśniaków, którzy do nas dotarli, było naszymi jedynymi gośćmi w ciągu dłuższego czasu), to te ryby były dla nas wystarczająco smaczne i pożywne - rzekł Nicefor. - Pokazanie się tych ryb też uważamy za cud. - Dlaczegóż to wy, uczniowie świętego, nie stołujecie się w ogólnej kuchni? - zapytał Sozont. - Z dwóch powodów - rzekł Teodoret. - Jeden to ten, by zachować przedział duchowy pomiędzy nami, wybrańcami świętego, a nimi, niewiele myślącymi, a drugi to ten, że nasza wstrzemięźliwość jest większa niźli ich - ich strawa jest dla nas zbyt obfita. My zasię pragniemy osiągnąć stan, w którym przebywa błogosławiony: iżby całkiem obywać się bez jadła. Dlatego przyjmujemy bardzo mało pokarmu, niektórzy zaś nawet nie co dzień... Twoja kolej, Georgiosie! - Moja opowieść będzie krótka, bo jestem tu najmłodszy i od niedawna - rzekł Georgios. - O tym, jak odwiedził święte miejsce pan Wasyl Puławski z Wołodaru, żeby podziękować błogosławionemu za narodziny dzieci, mąż pani Ołeny. I opowiedział, że pan Wasyl Puławski usłyszał, że świętobliwy gniewa się na jego żonę za to, że nazwała go ojcem tych dzieci; w celu pogodzenia go z panią Ołeną poszedł przez bagno, wiedziony przez przewodnika. Świętobliwy wdał się z nim w rozmowę, pan Wasyl przeprosił go za niezręcznie wypowiedziane słowo, zapewniając świętego, że miała ona na względzie nie ojcostwo w ciele, jeno duchowe i właśnie za takiego ojca nie tylko dla swoich dzieci, ale i dla siebie samej go uważa. - Podobnie i ja - rzekł pan Wasyl - mam twoją świętobliwość za swego ojca duchowego. W czasie tej rozmowy wypadł z wrzodu błogosławionego ojca robak i stoczył się po sośnie na ziemię, wprost pod nogi pana Wasyla. Ten wziął go do ręki i odszedł. Posłał za nim przewielebny Georgiosa z poleceniem, by spytał: - Czemuż to wziąłeś do ręki śmierdzącego czerwia, który odpadł od mojego gnijącego ciała? Wówczas pan Wasyl rozchylił palce i Georgios ujrzał na jego dłoni błyszczący diament, którego krawędzie świeciły mieniąc się blaskiem. - Nie jest to robak, jeno diament - rzekł pan Wasyl Georgiosowi. -Powtórz to świętobliwemu. Georgios pobiegł i opowiedział świętobliwemu, co zaszło, ten zasię rzekł: - Powiedz mu, że jest to dar ode mnie za jego wiarę i niechaj przy nim zostanie. Zeszłego lata, kiedy to się stało, Georgios był w Wołodarze i w czasie ] odwiedzin u państwa Puławskich zapytał, gdzie przechowywany jest ten diament. I Pan Wasyl pokazał go Georgiosowi, wprawiony w ikonę Bogurodzicy, a zatem, skoro chęć przyjdzie, można go również teraz oglądać u państwa w Wołodarze. - Uczynimy to bezwarunkowo - rzekł Sozont. - Zali były podobne wypadki z kimkolwiek innym? - Raz jeno się to przydarzyło panu Wasylowi - rzekł Teodoret. Nastało milczenie, ogień malał wyraźnie, widać uczniowie Mykyty przestali dorzucać chrustu: tliło się jeno zarzewie, z którego tu i ówdzie wyskakiwały języczki płomieni. - Czy macie do nas jeszcze jakieś pytania? - zapytał Antoni. - Jedno tylko - rzekł Sozont. - Czy przez całe dwanaście lat przebywał święty na słupie, czy też schodzi niekiedy na ziemię? - Na ziemię schodzi czasami - odrzekł Antoni. - Kiedy przyjmował pokarm, za przyrodzoną potrzebą, a odkąd przestał go przyjmować, to trzy razy do roku: na Boże Narodzenie - wówczas w świętym miejscu nie ma ludzi postronnych, chyba że ktoś zabłądzi przypadkowo - owo święto obchodzi z nami, śpiewając pieśni nabożne i psalmy; na Wielkanoc i Trójcę Świętą mamy tu ludzi u siebie, wtedy obchodzi wszystkich błogosławiąc. Pojutrze właśnie wypada Trójca i będziecie mogli to oglądać. Ale schodzi dopiero w nocy i nie na długo, a po obejściu wyspy albo też pieśniach nabożnych na Boże Narodzenie wraca na górę. O wszystko już zapytałeś? - Wszystko i wielce rad jestem z waszych opowieści i odpowiedzi - rzekł Sozont. f™ 140 141 Wówczas Antoni podniósł ręce, zaklaskał w dłonie i zawołał do ułomnych i upośledzonych: - Teraz spać! Rozejdźcie się spać! Dość już gapienia się! I żeby nikt mi nie błądził po nocy. Ułomni i upośledzeni rozpierzchli się w ciemności; uczniowie Mykyty zaczekali, aż tamci znikną, pożyczyli nam dobrej nocy i odeszli: pierwszy Antoni, za nim Teodoret, dalej Szymon, Ewagriusz, Nicefor i Georgios. Rozdział siedemnasty, w którym jest mowa o drugim spotkaniu z karfem Musijem i nocnych oraz porannych zdarzeniach na wyspie Byliśmy już zmęczeni, więceśmy pokładli się na sen z ochotą, przynajmniej ja. Wprawdzie Sozont zauważył: - Wszyscy opowiadali cuda, prócz ciebie, bracie Mychajło. A może ty ich nie znasz? - Znam jeden, ale na sen mi się zbiera - odparłem. Sozont widocznie sam też był zmorzony, bo ziewnął głośno. - Pomódlmy się przed snem i zaśnijmy! - rzekł. Uklękliśmy i pomodliliśmy się półgłosem. Jednakże ledwieśmy się znów ułożyli, jak dobiegł nas szmer z ciemności, po czym ukazała się wielko-głowa postać, która skradała się po cichu. - Dlaczego nie śpisz, Musiju? - zapytał Sozont ze spokojem. - Ćśś! - pisnął karzeł. - Chcę wam coś powiedzieć. - Czy to prawda, że biegasz do karliczki w obozie? - zapytał Sozont. - Oni wiedzą już o tym? - karzeł aż gwizdnął. - Wiedzą, skoro i my wiemy - rzekłem. Karzeł zmierzwił sobie czuprynę. - To ta ścierka Marta powiedziała! A to ci suka! - Nie godzi się wypowiadać plugawych słów, Musiju! - A jeśli to pra-awda, to co-o? Chodzi w nocy do tych ogie-erów, oni ją te-ego! - karzeł wykonał nieprzystojny gest. - Wszystkich sześciu? - zapytał Pawło ze zgrozą. - Nie wiem - przyznał karzeł uczciwie. - Zamyka-a-ają się. Ale bardzo sa-apią, ona zasię cza-asem wrze-eszczy. Baby wrzeszczą, kiedy im kuśkę wsadzić, ta-ak to! - Przecie to niemowa! - rzekłem. - Taka niemowa, jak ja garba-aty - prawił Musij. - A ta karliczka, do której cho-o-odzę, to moja żo-ona, ta-ak to! - Ślubna? - zapytał Sozont ze zdumieniem. 143 t - Nie, ale weseleśmy odprawiali, ta-ak to! I ja jej kuśkę już nieraz wsadzałem. - A czyście zapisani w urzędzie? - zapytał Pawło. - W urzędzieśmy zapisani - z dumą stwierdził Musij - ja jej wedle pra--awa kuśkę wsadzam, bo to mo-oja żo-ona, ta-ak to! - A oni o tym wiedzą? - A no! Jeno powiadają: bez ślubu to i nieżona-aty, tak to! I kuśki nie możesz wsadzać, ta-ak to! A my już dłu-ugo żyjemy ze sobą, ale tutaj nie mo-ożna, ta-ak to! - Bądź z tym ostrożny, Musiju - rzekł Sozont z obawą. - A cze-emuż to o-oni nie dają mi wsadzać kuśkę mo-ojej żo-onie? -zapytał Musij - Dlacze-ego? - Taki tu zwyczaj, Musiju: nie żyją parami, sam wiesz o tym. - Wiem! A ja cichcem i w no-ocy, ta-ak to! - Mają cię na oku i węszą, Musiju, strzeż się! Co chciałeś nam powiedzieć? - A no! Nie śpijcie w no-ocy, jeno pójdźcie pod słu-up. Co-oś, hihi, zobaczy-ycie, ta-ak to! - Cóż my zobaczymy? - Co-oś ciekawe-ego, hihi! Nie ma mnie! Ta-ak! - Strzeż się, Musiju - jeszcze raz ostrzegł Sozont. Ale Musija już przy nas nie było, rozpłynął się w ciemności. Położyliśmy się. - Zali to prawda, co powiedział Musij? - zapytał Pawło. - Oni wszystko tak pięknie i mądrze wyjaśniają. A nuż ten Musij to człek niegodziwy? - Musij ma rozum dziecka - wypowiedział z namysłem Sozont. -A ustami dziecka przemawia prawda, powiedziano bowiem w Psałterzu: „Sprawiłeś, że usta dzieci i niemowląt oddają Ci chwałę". A nadto Jezus powiada: „Na katedrze Mojżesza zasiedli uczeni w Piśmie i faryzeusze. Czyńcie więc i zachowujcie wszystko, co wam polecą, lecz uczynków ich nie naśladujcie. Mówią bowiem, ale sami nie czynią. Wiążą ciężary wielkie i nie do uniesienia i kładą je ludziom na ramiona, lecz sami palcem ruszyć ich nie chcą... Wszystkie swe uczynki spełniają w tym celu, żeby się ludziom pokazać, i rozszerzają swoje filakterie... Otóż wy nie pozwalajcie nazywać się rabbi, albowiem jeden jest wasz Nauczyciel - Chrystus"12. Zaliś pisał, bracie Mychajło, one słowa w swoim Peresopnyckim Ewange-liarzu? - Pisałem - odrzekłem - nieraz zdawałem sobie sprawę z ich mocy. - Moc słów Chrystusowych jest niezaprzeczona - rzekł Pawło. - Jednakże czyny tych ludzi można ująć jeszcze z innej strony. Marności tego świata porzucili i odprawiają modły do Pana jak mało kto. Oddali się ubóstwu i wstrzemięźliwości i dla sprawy Bożej usunęli się od życia, umartwiając swoje ciało. I nie są oni aniołami, lecz ludźmi. Ciążą na nich grzechy, a może i występki, wszakże odpokutowują je swoim życiem ubogim i bez złości. Może w czymś okazują przebiegłość, rzekł bowiem Jeremiasz: „Przebiegłe jest serce ludzkie", zasię „jesteśmy wszyscy synami jednego człowieka"13. - Oko Otchłani spojrzało na ciebie, Pawle - rzekł Sozont ze smutkiem. -Masz tu w Psałterzu: „Wybaw mnie od człowieka podstępnego i niegodziwego". - „Uwolnij moje życie od warg kłamliwych". - „Mojego serca nie skłaniaj do złego słowa". Resztę niech ci dopowie nasz ewangelista Mychajło. Mów, bracie! Rzekłem więc: - „Ale nas zachowaj od złego". - „Plemię przewrotne i wiarołomne żąda znaku, ale żaden znak nie będzie mu dany". - „Do każdego, kto słucha słowa o królestwie, a nie rozumie go, przychodzi Zły i porywa to, co zasiane jest w jego sercu. Takiego człowieka oznacza ziarno posiane na drodze. Posiane na miejsca skaliste oznacza tego, kto słucha słowa i natychmiast z radością je przyjmuje; ale nie ma w sobie korzenia, lecz jest niestały"14. - Dwa pojęcia, bracie Pawle, ulegają pomieszaniu: zło w człowieku i Zły. - Sądzisz, że to jest Oko Otchłani, bracie Sozoncie? - zapytałem. - To jedno z jego spojrzeń w głąb duszy ludzkiej - rzekł Sozont. - Niechaj nas Bóg przed tym strzeże! - Amen! - odpowiedzieliśmy, Pawło i ja. 12 Uwaga na marginesie rękopisu: „Mateusz, rozdział 23, wiersz 1-10" 13 Uwaga na marginesie rękopisu: „Księga Rodzaju, rozdział 42, wiersz 11" 14 Uwaga na marginesie rękopisu: „Mateusz, rozdział 6, wiersz 13; rozdział 12, wiersz 39; rozdział 13, wiersz 19-20" 144 145 Pouczenie Sozonta orzeźwiło i rozjaśniło nasze umysły, i zasnęliśmy nie umawiając się już na tę noc, jakbyśmy zapomnieli, co powiedział nam karzeł Musij. I śniło mi się, że siedzę przy stole nad kartą pergaminu, a na stole mam porozkładane linijki, pędzelki różnej grubości i puzderka z rozmaitymi farbami, i maluję Oko Otchłani - przezroczystą kulę o połyskującym, białawym ciele i krzywizną źrenicy pośrodku. I w owej kuli namalowałem dwie sosny, a raczej ich pnie, i Mykytę Słupnika na nich, który miast rąk ma skrzydła nietoperza i rwie się do lotu, podczas gdy nogi ma uwiązane do słupów sznurami. Namalowałem też w Oku owego Kuźnię, którego pochłania niebywały zwierz-połoz, i bagiennego wilka z oczyma płonącymi niczym dwa ogniska, a w jego rozwartej paszczy uwiązł karzeł Musij, rozpaczliwie chwytający wilka za kły i wyrywający się z paszczy. Namalowałem dziesiątki ułomnych i upośledzonych, którzy tańczą w objęciach podobnych im niewiast, a pośród nich piękność z biczem i z ziarnkiem grochu w łonie, z którego bujnie wyrastają łodygi, układające się w obraz dziecięcia. Namalowałem dokoła niej sześciu młodzianów, splecionych rękoma, namalowałem robaka z diamentem na głowie, rozsiewającym blaski, namalowałem też jeszcze jednego młodziana, dźwigającego na ramionach tęgiego wojownika, namalowałem Katerynę, matkę Mykyty, która zastygła w postaci Pięty ze wzniesionymi rękoma i krwawymi strugami łez na policzkach oraz niewiastę ze żmiją w żywocie. Namalowałem Ołenę Puławską jako nową Ewę, trzymającą w ręku nie jabłko, jeno wyrośnięte ziarnko grochu, a ziarnko to miało oblicze Mykyty. I oplotłem ich wszystkich długim cielskiem smoka, a zamiast smoczego łba wyobraziłem czerep człowieczy. I wszystko to w przezroczystym ciele Oka poruszało się, drgało, przemieszczało, jak gdyby nie była to miniatura, jeno żywy obraz. Czegoś jeszcze mi w nim brakowało, domalowałem więc Pawła w momencie, gdy kaduk nim miotał i zatrząsł nim rzeczywiście. Namalowałem tedy przyklejonego do krągłej powierzchni Oka diakona Sozonta z nożem we wzniesionej ręce, a gdy to uczyniłem, Sozont jął ciąć i kłuć nożem białawą błonkę Oka i z miejsc zadanych ciosów i nacięć jęła się sączyć krew, a z czasem buchać strumieniami. I zbierała się ta krew na dnie Oka w okrągłe jezioro, w tym zaś jeziorze namalowałem drugą źrenicę, w której uwięzła drzazga, 146 podobna do szabli tatarskiej. Na ostatek dołączyłem Oko jako głowę do ciała młodziana odzianego w płócienną opończę i obutego w łapcie z onucami, owiązanymi lipowym łykiem. Długo wpatrywałem się w ten przedziwny obraz i nagle zdałem sobie sprawę, że nie przedstawiłem jednego z uczestników owej wizji i tym uczestnikiem, rzecz jasna, byłem ja sam. Zresztą czyż ten robak z diamentem na głowie to nie ja jestem? Ktoś mnie tarmosił. Otwarłem oczy, nade mną pochylony był diakon Sozont. - Obudź się, bracie Mychajło - wyszeptał. - Pora już! - Pora na co? - zapytałem. - Czas popatrzeć, o czym to opowiadał karzeł Musij. Usiadłem zbierając myśli. - Będziemy budzić Pawła? - zapytałem. - Nie, zmorzyło go, niech lepiej pośpi. - A czy musimy to oglądać, bracie Sozoncie? - Trzeba - stwierdził Sozont stanowczo. - Po tośmy przyszli tutaj. - A może lepiej - wyszeptałem - pozostawić ich w spokoju? „Doprawdy, jest Bóg, co sądzi na ziemi"15.1 w Księdze Koheleta powiedziano: „Zarówno sprawiedliwego, jak i bezbożnego będzie sądził Bóg". I u świętego Mateusza: „Nie sądźcie, abyście nie byli sądzeni". - Przyszliśmy tu, bracie Mychajło, nie po to, by sądzić - wyszeptał Sozont - lecz po to, by - jak powiedziano u tegoż Mateusza i jak nauczał Chrystus słowami: „Pozwól teraz, bo tak godzi się nam wypełnić wszystko, co sprawiedliwe", a także: „Błogosławieni, którzy łakną i pragną sprawiedliwości". Nie ma, bracie - mówił świszczącym szeptem - nic przypadkowego na świecie. Skoro Bóg nas tu przyprowadził, spełnimy Jego wolę. Okazałem posłuszeństwo. Wydostaliśmy się na ścieżkę i nasłuchując bacznie, ruszyliśmy wzdłuż ogrodzenia w pobliże słupa. Dokoła panowała cisza. Tuż przy ogrodzeniu tkwiła biała postać. Ukryliśmy się za pniami. Nie musieliśmy czekać długo: na ścieżce dały się słyszeć lekkie kroki. Nieba- ' Uwaga na marginesie rękopisu: „Księga Psalmów, Psalm 57, wiersz 12" 147 n wem wynurzyła się postać niewieścia - była to Marta. Podeszła wprost do pilnującego furty, księżyc opływał jej płócienną opończę, widzieliśmy więc dobrze oboje. Poszeptali coś do siebie i Marta poszła dziedzińcem w stronę chatki. Świeciło się w niej, lecz okiennice były założone. Drzwi się uchyliły, smuga światła padła na ziemię. Marta weszła, drzwi się zamknęły. Chcieliśmy już skierować się wzdłuż ogrodzenia, by podejść bliżej do chatki, gdyśmy ujrzeli, że ze słupa schodzi ktoś po drabinie. Mężczyzna był w podobnej opończy, podszedł do odźwiernego i księżyc oświetlił jego kudłate oblicze. Był to sam Mykyta. O czymś tam rozmawiali z odźwiernym i Mykyta nieomal pobiegł w stronę najbliższych drzew, czyli prawie tam, gdzieśmy się schowali. Zdrętwieliśmy, przylgnąwszy ściśle do pni - jużem się zląkł, że Mykyta nas odkrył. Jednakże kucnął całkiem niedaleko nas pod krzakiem i posłyszeliśmy odgłosy, jakie wydaje człowiek zaspokajając dużą przyrodzoną potrzebę. Po czym Mykyta poderwał się i skierował na powrót do furty. - Zakop! - posłyszeliśmy schrypnięty głos. Odźwierny wydostał zza furty łopatę i poszedł w stronę krzaka. Mykyta tymczasem ruszył ku chacie. Drzwi się otwarły, światło wyraźnie oświetliło skudlone włosy i płótniankę. Odźwierny pod krzakiem trudził się łopatą. Po czym podszedł do furty i zaniósł łopatę do chatki. Wykorzystaliśmy ów moment i skradając się zacienioną stroną, ruszyliśmy wzdłuż ogrodzenia ku chacie. Padliśmy na ziemię, bo z kleci wyszedł odźwierny i znów skierował się ku wyjściu z ogrodzenia. Gdy stanął na swoim miejscu, poczołgaliśmy się dalej. Chatka stała prawie koło ogrodzenia, ale tego było nie dość, by zobaczyć czy usłyszeć, co się tam działo. Głosy brzmiały niewyraźnie. Leżeliśmy dość długo, aż drzwi otwarły się znowu, wyszła Marta, skierowała się do furty, zamieniła parę słów z odźwiernym i ruszyła ścieżką na powrót do żeńskiego obozu. Po czym wyszedł Mykyta, też podszedł do odźwiernego, a później wspiął się na słup po drabinie. Niebawem pokazał się jeden z uczniów Mykyty, chyba Ewagriusz, i podjął wartę. Światło w chacie świeciło czas jakiś i zgasło na ostatek. Nic już więcej dziać się tu nie mogło, doczołgaliśmy się zatem pod osłonę drzew, a stąd udaliśmy się do miejsca naszego noclegu. - Zali tam wieczerzali? - spytałem. - Zapewne - odparł Sozont. - Nie wiem, bracie Mychajło, czyżeś zauważył, że wszystkie te opowieści, którymi nas częstowano, również są z książek. - O tym wilku z bagniska? - W żywocie Szymona Słupnika nie wilk to, jeno lampart. - A Ołena Puławska z małżonkiem? -1 to też wszystko stamtąd, jeno bez grochu. Groch to z bajań ludowych o Turlajgroszku. - A zatem dopasowali opowieści z ksiąg do tutejszego obyczaju? - Otóż to - rzekł Sozont i roześmiał się cicho. - A teraz śpijmy. Nie mogłem wszak zasnąć. Zdało mi się nie wiedzieć czemu, że śmiech Sozonta nie jest już taki dobroduszny, co więcej, w jakiejś mierze złośliwy. Przyszło mi na myśl, że diakon przypomina myśliwego, który ugania się za zwierzyną nie dlatego, że zmusza go do tego głód, czyli potrzeba ciała przymuszająca człowieka, ani dlatego, że zwierz chce go pożreć czy też wyrządzić mu jakąś szkodę lub kłopoty, jeno że raczej sam gnany jest namiętnością zaszczucia i uśmiercenia owego zwierzęcia, jako że zwierzę ma mniej siły od niego samego. Przeto myśliwego gna zapał łowiecki, czyli popęd do zabijania, i jest mu obojętne, co czuje przy tym ścigana przezeń zwierzyna. W tym momencie powtórzyłem sobie w myśli słowa Pawła 0 tym, że postępki owych ludzi, między których żeśmy trafili, można nie tylko osądzać, ale i dostrzegać w nich dobroć. Tak, oni plotą baśń życia; podobnie jak każda baśń nie jest ona w pełni prawdziwa, trzeba jednakże mieć na uwadze i to, że również sama baśń poczyna ich tworzyć, a zatem, stworzywszy baśń życia, żyć poczynają nie wedle własnej woli, lecz tak, jak ona czynić im to nakazuje. Porwali się do wysiłku przekraczjącego możliwości natury ludzkiej, a zatem wymyślonego, człowiek bowiem nie zdoła przeskoczyć samego siebie, wpadli przeto w sidła, jakie sami zastawili, do dołu, jaki sami wykopali, muszą więc przeobrazić się w uczonych w piśmie i faryzeuszy, którzy głoszą jedno, czynią zaś co innego. Stało się to ich przekleństwem, bowiem dobrze to widzą: przeciwią się woli Bożej 1 ludzkiemu powołaniu, danemu przez Boga, to zasię znaczy, że Bóg, którego służbie się poświęcili, nie ulituje się nad nimi, jeno strąci ich do Oka 148 149 Otchłani, przeto sami sobie jęli stwarzać piekło. Uciekając przed Okiem Otchłani - czyli tym światem - stali się twórcami nowego Oka Otchłani i jęli mu służyć niczym pogańskiemu bałwanowi, gorliwie strzegąc tego bałwana i tkwiąc przy nim niczym psy na łańcuchu. Stąd sami wydali na się wyrok, wiedzą bowiem, że stworzone przez nich Oko Otchłani prędzej czy później ich pożre. Diakon Sozont dobrze to rozpoznał i zrozumiał, jednakże nie miał współczucia dla tych ludzi, a zatem nie pragnął ich uratować. Był pochłonięty polowaniem, pędził za nimi z rozdętymi chrapami, cieszył się z wyjawienia ich obłudy, odkrył ją i gotów był w każdej chwili wbić w swoją ofiarę wyimaginowany nóż albo spisę; przeto, obnażając zło, sam w nim przebywał, a zatem - w Oku Otchłani, sam wydając wyrok na się, choć pewien był, że baśń o jego własnym wymiarze sprawiedliwości jest mimo to prawdziwa, stanął więc ponad swym ludzkim powołaniem. To właśnie mnie przeraziło. Z powodu tych myśli czułem smutek i niepokój w sercu, wiedziałem już, że ta pielgrzymka nie uzdrowi mnie z mojej duchowej słabości i nie napełni żarem, którym płonąłem tworząc Ewangeliarz Peresopnycki, i to z pospolitej przyczyny: chcąc rozniecić w sobie wysoki płomień ducha, trzeba mieć duszę nienaruszoną, moja zaś była niczym dzban rozbity. Nieszczęście moje tkwiło w tym, że jąłem się lękać zwodniczości twórczych porywów, stałem się więc do nich niezdolny. Pomyślałem sobie z tej racji: czym byłby człowiek, gdyby się wyrzekł bajania? Czy mógłby zatem wznieść się ponad bydlątka, czy poznałby Boga, skoro nawet jego wyobrażenie o Bogu bywa często jedną z takich jego baśni? Jednakże bajanie również jest twórczością, wszystko zasię zrodzone musi żyć i wymaga ożywienia. Na tym, jak widać, polega sedno: jak żyje on sam i czy wychodząc za granice swojego przeznaczenia, czyni dobro? Skoro zaś dobra nie czyni, to czym ma się chlubić, a skoro je czyni, to czy dobroczynność jego jest prawdziwa? I jak tu znaleźć sprawdzian tej dobroczynności, by zostać ostrzeżony w porę i nie tworzyć na tym świecie oczu otchłani? Pomyślałem, że tutaj właśnie potrzebny jest nam Bóg. Nie wymyślony ani wyspekulowany, jeno Ten, który nas poprowadzi swoją wąską ścieżką. A zatem nie potrzeba spekulować o Nim, jeno poznawać Go jasnym, otwartym sercem. Wówczas to znajdzie w nas naczynie, aby złożyć w nim cząsteczkę swojej tajemnicy. Ale naczynie serca 150 musi być na to przygotowane. Wspomniałem więc: nie ma wiary prawdziwej i nieprawdziwej, zależnej od obrzędów i nabożeństw, czyli od gry w ową : wiarę, czy jest wschodnia, czy zachodnia, czy w sektach, chociażby takich jak ci szymonici, czy nawet mahometańska, czy jakakolwiek inna, bowiem znaczenie ma wiara i niewiara, bo każda wiara jest prawdziwa, a niewiara - bezecna: ważna jest jeno owa tajemnica, która jest albo jej nie ma w duszy człowieka. Wiedziałem, że ową myśl nieprędko odważę się wypowiedzieć, bo ci, dla których wiara jest grą w obrzędy, przeklną mnie i uznają za bezecnika, ale owej nocy myśli te wykiełkowały we mnie i byłem przeświadczony, że nie niosły one ze sobą zła, bo zbudowane były na wyrozumiałości, a zło rodzi się tam, gdzie jej brak i rządzi nietolerancja. Już prawie świtać zaczęło, gdy usłyszałem z miejsca, gdzie rozłożony był obóz niewieści, jakiś zgiełk i lamenty. Trąciłem diakona Sozonta, który od razu usiadł na ziemi. - Obawiam się, że złapano naszego karła Musija - rzekł. - Co się stało? - poderwał się Pawło. - Śpij, śpij, bracie - rzekł Sozont. - A my pójdziemy popatrzeć na małe nocne igraszki. - Jakie igraszki? Co się dzieje? - nie mógł zdać sobie sprawy Pawło. - Jedna z tajemnic tej nocy - rzekł wstając Sozont. Wyszliśmy na dróżkę, Pawło też poderwał się z nami, i usłyszeliśmy od strony obozu dziwne kołatanie, jak gdyby stłumione odgłosy bicia w bębenki. Kołatanie przybliżało się, przeto zeszliśmy ze ścieżki i stanęliśmy za drzewami. W bielejącym, rozrzedzonym powietrzu poranka ujrzeliśmy tłum, który niczym stado posuwał się ścieżką. Przodem kroczył karzeł Musij, obok niego szła z pochodnią postać z ogromną głową i krępym tułowiem na jeszcze krótszych nóżkach; za nimi strumieniem płynęły ułomne i upośledzone niewiasty z karlicą na czele, zapewne żoną Musija. Nie było widać Marty - ułomne i upośledzone niewiasty szły bez swojej siostry przewodniczki. Wszystkie, z wyjątkiem karła Musija, karlicy i niosącej pochodnię, trzymały w ręku drewniane miseczki, z których jadano, i kołatały w nie łyżkami, stąd pochodził ów niby łoskot bębenków. Rozległ się chrobot i poprzez krzaki do ścieżki jęli się przedzierać ułomni i upośledzeni, przystawali podobnie jak my i przypatrywali się. 151 - Schwytano wszetecznika i obcięto mu połę16 - posłyszałem piskliwy głos, ale nie było widać, kto to mówi. - Jam nie wszetecznik, jenom przysze-edł do-o swo-ojej żony - wrzasnął Musij. - Wszyscy wiedzą, że to mo-oja żo-ona, tak to! - Niechaj osądzi go święty! - ozwał się piskliwy głos. - Święty nikogo nie sądzi - dał się słyszeć głos Antoniego. - Święty modli się za wszystkich i uprasza Boga, by wejrzał na wasze grzechy i dolegliwości. - Wy zatem osądźcie wszetecznika! - wrzasnął głos. - Jam nie wszetecznik, ta-ak to! - zawołał karzeł. - Przyszedłem do swojej żony, ta-ak! - Kto może poświadczyć, że to twoja żona? - zapytał Antoni. Zapanowała głucha cisza. - Wszyscy wiedzą o tym! - zawołał karzeł. - Wszystkim o tym powiedziałem! - Wszyscy wiedzą, boś ty powiedział - prawił Antoni. - Ale nikt nie był na twoim weselu i nikt nie widział, jakeś ty szedł pod wieniec, czyż nie tak, Musiju? - Mo-oja żo-ona poświadczy, ta-ak to! - krzyknął karzeł. - Niech powie! W zupełnej ciszy, jaka nastała, rozległ się słaby, jakiś niemrawy, cie- niusieńki głosik, który jednak dał się słyszeć: - Przyszliśmy tutaj modlić się Bożyczkowi, a on, ten Muska, bezwsty-dnik, zabiera się do mojej pisi. - Zaliś jest jego żoną? - zapytał Antoni. - Chce, żebym była jego żoną, no to ja nie wiem. Zabiera się do mej piski, a ja tu przyszłam pomodlić się Bożyczkowi. - A boś ty nie moja żona? - wrzasnął karzeł Musij. - No to tyś powiedział - odparł głosik - dobierałeś się do mojej piski ze swym pługastwem. A ja przyszłam tutaj pomodlić się Bożyczkowi. - Sam siebie osądź, Musiju - rzekł Antoni. - Za wszeteczników święty się nie modli. ' W owych czasach obcinano poły odzieży mężczyźnie przychwyconemu na cudzołóstwie (tłum.) 152 I na te słowa uderzyli łyżkami w drewniane miski ułomni i upośledzeni, i rozstąpili się nagle, otwierając ścieżkę, którą poszedł płacząc jak dziecko karzeł Musij, a za nim wielkogłowe stworzenie z pochodnią, za nim zasię karlica z błyszczącymi oczyma i uśmiechnięta. - Ostrzegałem cię przecie, Musiju - rzekł diakon Sozont, gdy karzeł przechodził koło nas. - Czemuś mnie nie posłuchał? - Bo to mo-oja żo-ona! - zachlipał karzeł. - Ale o-ona już mnie nie ko--ocha, ta-ak to! I zdradziła mnie, suka i ścierka. - Nie jestem suka ani ścierka! - zapiszczała oburzona karlica. -Przyszłam tu pomodlić się Bożyczkowi, a nie po to, żebyś mi kuśkę wsadzał. Pies rozpustny! Wtedy jeszcze grubsze łzy stoczyły się po policzkach karła, pochylił głowę i poszedł dalej. Teraz ci z końca stali się pierwszymi i udali się za nim. Ruszyliśmy ich śladem, a za nami powlekli się ułomni i upośledzeni mężczyźni, niewiasty pozostały z tyłu, wszyscy walili łyżkami w miski drewniane, przez co cała wyspa rozbrzmiewała suchym i niespokojnym łoskotem. Orszak ruszył w stronę Oka Otchłani; obejrzałem się za siebie, jednakże nie zobaczyłem uczniów Mykyty, pozostali przy słupie, podobnie brakło tu również Marty. - „Namiestnik odpowiedział - Sozont przytoczył słowa z Ewangelii wedle Mateusza: 'Cóż właściwie złego uczynił?' Lecz oni jeszcze głośniej krzyczeli: 'Na krzyż z Nim!' Piłat widząc, że nic nie osiąga, a wzburzenie raczej wzrasta, wziął wodę i umył ręce wobec tłumu"17. - Nie bluźnij Bogu, bracie Sozoncie - rzekł Pawło. - Dlaczego porównujesz tego karła z Chrystusem? - Bo Chrystus upodobniając się do pokrzywdzonych i odtrąconych wraz z niewinnie zabitymi, przyjął swój udział. - Ale Chrystus był królem i Piłat to wyznał - mówił Pawło. - I nie był niewinnie zabitym, jeno ucierpiał za głoszenie swojej nauki. - Tak czy inaczej, bracie Pawle - rzekł Sozont. - Jezus powiedział: „Gdybyście zrozumieli, co znaczy: Chcę raczej miłosierdzia niż ofiary, nie potępialibyście niewinnych". 17 Uwaga na marginesie rękopisu: „Mateusz, rozdział 27, wiersz 27, 24" 153 1 Na ostatek orszak dotarł do Oka Otchłani i na widok tej dziwnej toni czy jeziora, znów doznałem wstrząsu: było ono regularnie koliste, z boków białawe, pośrodku zaś rysował się ciemny jak źrenica mniejszy, brunatny krąg. Wszyscy jęli stawać na brzegu, wrzynającym się tutaj koliście w głąb wyspy, rozwiązano karła Musija, który począł rozcierać sobie ręce. Nie kołatano już łyżkami w miski, zapanowała cisza. W tym momencie na wschodzie rozpękło niebo i rozjaśniwszy się zapłonęło - rozlało się żółte światło. Od jeziora kłębił się opar, jak gdyby coś się dymiło, unosząc szare smugi. Słońce jeszcze nie wzeszło, ale chwila ta była bliska. - Czy pójdziesz ze mną, żono-o? - zapytał karzeł. - Phi! A boś ty mi potrzebny? - zadarła nosek karlica. - Zaraz dowio-odę wam, że to mo-oja żo-ona! Udowo-odnię! - zawołał karzeł Musij. - I przejdę Oko Otchłani, ta-ak to! I nic mi się nie sta-anie! Nastała głęboka cisza. I zdumiałem się patrząc na stojące przy mnie istoty - były one osobliwie spotworniałe - może z racji ciekawości, jaka je podnieciła. I pomyślałem z bólem: co my tu robimy pośród tych nieszczęsnych i dlaczego musieliśmy trafić tutaj? Czego szukamy i co chcemy znaleźć? Po cóżeśmy przyszli ku tej toni, zali nie z jakiejś niezdrowej, jak wśród tych ułomnych i upośledzonych, ciekawości? Czym więc się różnimy od tych ułomnych i upośledzonych? Uczonością w piśmie i faryzeuszostwem? Karzeł Musij znalazł żerdź i śmiało wszedł do wody. I gdy tylko to uczynił, dziesiątki łyżek zabębniło w drewniane miski; z ich towarzyszeniem karzeł powoli posuwał się po niewidocznej ścieżce w wodzie. Modliłem się więc szczerze i żarliwie do Boga, by uchronił tego człowieczka, wierzyłem bowiem, że jest niewinny, a zdradliwa karlica naprawdę jest jego żoną. Ta zasię stała spokojna i obojętna, z pogardliwie skrzwio-nymi ustami i nieco przechyloną na bok głową; kto wie, może jak każda samica, spodziewała się, że jej samiec da sobie radę i stanie się jej godny. W tym czasie karzeł zanurzył się po pierś, żerdzią wymacywał ścieżkę. Przypomniałem sobie wówczas, że w miejscu najgłębszym, właśnie tam, gdzie zginął nasz towarzysz podróży Kuźma, woda sięgała nam po pachy -karzeł zasię, jeżeli nie umie pływać, nie przebrnie tego odcinka, pogrąży się z głową; zresztą choćby nawet umiał pływać, to wątpliwe, czy oderwawszy 154 się od ścieżki, zdołałby ją później odnaleźć, a zatem, czy będzie mieć dość sił; by dopłynąć do przeciwnego brzegu? Musij pogrążał się coraz głębiej, głębiej i dotarł już niemal do ciemnego kręgu pośrodku toni, już jeno głowa wystawała mu ponad wodą, gdy nagle głowa ta wrzasnęła dziko i błyskawicznie znikła. Po czym tłum stojący na brzegu nabrał pełne płuca powietrza i krzyknął jednogłośnie: - Aha-a-a! Po toni rozeszły się koła, sięgając brzegu, na którym staliśmy i chlusnęły weń donośnie. Wtedy to karlica padła na kolana, chwyciła się rękoma za włosy, jęła je targać wołając: - Boże, Bożyczku, czemuś mi go zabrał, przecieżem modliła się za niego do Ciebie? To był mój mąż! To był mój mąż! I jęła zawodzić rozpaczliwym, dudniącym, nieludzkim głosem. Ułomni i upośledzeni stali z uśmiechami, które im zajaśniały na strasznych twarzach i w natchnieniu bębnili łyżkami w drewniane miski. W tym momencie na wschodzie ukazało się słońce. Ogromne, krwawoczer-wone, w rumianym otoku, zbroczone krwią dopiero co zamordowanej nocy. Rozdział osiemnasty, w którym odtworzone zostało poranne kazanie Mykyty i jego rozmowa z nami powróciliśmy na miejsce naszego popasu, byłem poruszony do głębi, Pawło zmarkotniały, a Sozont całkiem spokojny. W tym momencie rozległo się pierwsze pianie koguta. - Gdzież oni trzymają tego koguta? - zapytał Pawło. _ w chacie albo też w kleci na słupie - odparł Sozont. - Przemierzyliśmy tę wyspę i nigdzieśmy nie znaleźli miejsca dla koguta ani też samego ptaka. A może to Mykyta pieje po koguciemu? - Żartujesz, bracie - rzekł Pawło. - Pianie jest jak prawdziwego. _ Ani trochę - odparł Sozont z powagą. - Głos dobiega jeno z ogrodzenia, ale jak gdyby z góry. Człek bez trudu naśladuje pianie koguta. Gdyby Mykyta chował u siebie prawdziwego koguta, miałby z nim kram, musiałby go karmić i sprzątać po nim, kogut mógłby wyrwać się gdzieś na swobodę. Ale czego nie wiem, tego nie wiem - wierzę jeno w pewne i potwierdzone dowody- . Znów sobie pomyślałem, że Sozont do gruntu pozostał wciąż tym samym dociekliwym jurystą prowadzącym dochodzenie. Pan Bóg dał mu ten talent, od którego on sam nie może uciec. umościliśmy się na posłaniu, bo było jeszcze dość wcześnie, ja zasię miałem za sobą nieprzespaną noc, toteż, mimo iż byłem wstrząśnięty wszystkim, czegom się napatrzył, zapadłem w mocny sen bez przywidzeń, jak gdybym się zwalił do jakiegoś czarnego dołu, z którego wyciągnął mnie Sozont tarmosząc tęgo. _ Wstawaj, bracie Mychajło - oznajmił. - Ułomni i upośledzeni juz idą na kazanie. Tymczasem po raz drugi zapiał kogut. Sen mi jeszcze me wywietrzał z głowy, zerwałem się wszak na nogi i w piersi zakotłowała mi jakaś szara treść zapewne wskutek niedawnych przeżyć. _' powiedz, bracie Sozoncie - mówił Pawło, który wciąż jeszcze 156 pogrążony był w smutku - czy z tej wyspy jedna jeno ścieżka prowadzi, ta przez Oko Otchłani? - Dlaczego myślisz o tym, bracie? - zapytał Sozont. - Sądzę, że powinniśmy wydostać się stąd jak najszybciej - wypowiedział Pawło. - Co spodziewamy się tu znaleźć? Czasem Pawło i ja myśli mieliśmy jednakowe: ja również już zadawałem sobie to pytanie. - Wieśniacy przechodzili przez Oko Otchłani - prawił Sozont. - Mówili wszak, że rozbójnik dotarł na wyspę inną drogą, bo na tej, którą wszyscy chodzą, mieli wartę wystawioną. Sami wszak wieśniacy innej ścieżki nie znają, choć starzy ludzie mówili im, że dawniej była inna przeprawa. Jeno tamtą ścieżką od dawna już nie chodzą, bo ponoć niebezpieczniejsza jest od tej, którą znają. - Zatem całkowicieśmy na łasce uczniów Mykyty? - zapytał Pawło. - Całkowicie - rzekł Sozont. - Ufajmy jeno, że podróżnych u siebie nie zatrzymują. - Musimy więc być ostrożni - westchnął Pawło - bo inaczej czeka nas ten sam udział, co Kuźmę i karła. - Rad jestem, żeś bracie doszedł do tej konkluzji - rzekł Sozont łagodnie. - Dzisiaj zapiszę wszystko, co opowiadano o Mykycie i jego cudach, przeczytam albo dam przeczytać uczniom Mykyty to, co napisałem i jutro ruszymy w drogę. - Ogarnęła mnie trwoga, bracie - westchnął Pawło. - Tak jak to u proroka Jeremiasza: „Moje łono, moje łono! Wić się muszę w boleściach! Ściany mego serca! Burzy się we mnie serce - nie mogę milczeć! Usłyszałem bowiem dźwięk trąby". - Śmierć karła wstrząsnęła tobą, bracie - rzekł Sozont. - Moje serce jest spokojne. - A jak twoje, bracie Mychajło? - zapytał Pawło z trwogą w głosie. - Podobnie jak twoje. Ciarki mnie przechodzą. - To niech was pokrzepi kazanie świętego Mykyty - rzekł Sozont i na jego twarzy ukazał się znany już nam uśmieszek. - Czas już iść! I pewnym krokiem wstąpił na ścieżkę. Wokół ogrodzenia było już pełno ułomnych i upośledzonych, sami 157 wszakże mężczyźni. Rozstępowali się przed nami i podeszliśmy do furty, przy której stał Georgios, pozostali zasię uczniowie zgromadzili się przy zagrodzie, podnosząc głowy ku chatynce na słupach. Drzwi jej i zasłony po bokach były podciągnięte do góry, na przestrzał - widzieliśmy więc Mykytę, który stał obrócony do nas plecami, raz po raz unosząc ręce w modlitwie. Pozdrowiliśmy Georgiosa w Imię Pańskie, na co godnie nam odpowiedział i otworzył przed nami furtę zapraszając do wejścia. - Ustawcie się za uczniami świętego - rzekł cicho, cośmy posłusznie uczynili. Mykyta stanął w drzwiach i po raz pierwszy ujrzeliśmy go w wyraźnym oświetleniu. Miał na sobie brudną i mocno podartą opończę, poprzez dziury w niej wyzierało chude, aż prawie czarne ciało. Nogi miał bose i też prawie czarne, twarz i głowę pokrytą bujnym zarostem, raczej siwym niż czarnym, skudlonym i zbitym w strąki, jako że nigdy go nie rozczesywał. Oczy tkwiące głęboko wśród tego owłosienia gorzały ogniem, nos miał szeroki i rozpłaszczony. - Wiem, do czego dziś doszło - mówił Mykyta dobitnym, choć nieco ochrypłym głosem. - Przeto dzisiaj wygłoszę pouczenie w sprawach miłości. Miłość bywa dwojakiego rodzaju: Chrystusowa i ludzka, do Boga i do rzeczy czy też do ciała, i te dwie zgodzić się nie mogą, dziatki moje, wedle słowa Pańskiego: „Nikt nie może dwom panom służyć, bo jednego będzie miłował, a drugim wzgardzi" albo wedle Apostoła: „Umiłowanie ciała jest wrogością wobec Boga". Miłość do rzeczy to chciwość, miłość do ciała to pożądliwość. Przeto znienawidźcie miłość do ciała, jak i do siebie, i świat, i sprawy jego, inaczej bowiem Boga nie utrzymacie, nie zachowacie i nie znajdziecie. Ci, co ciało kochają, w miłości swojej Boga nienawidzą, a gdzie jest nienawiść, tam i wrogość przebywa; miłośnicy świata też nienawidzą Boga, jako że świat jest to wcielenie diabła, przed którym należy uciekać i nienawidzieć go. Miłośnicy piękna nienawidzą Boga, bo piękno jest odzieniem marności, a gdzie jest marność, tam i bezbożność. Kto kocha ciało, oddala się od przykazań Bożych, kogo zasię Bóg kocha, musi się wyrzec świata, urody, majątku, rzeczy, domu, rodziny, ojca i matki, dzieci swoich, a w pierwszym rzędzie niewiasty - naczynia diabelskiego, jako że płodząc dzieci, mierzwę tworzycie, a nie zbliżacie się do Boga. Bóg nie chce życia dla 158 świata, jeno śmierci, przeto miłujcie śmierć, hodujcie ją i uczcie się jednej sztuki - tej, iżby pięknie umierać. Jest bowiem śmierć od Boga jako skaranie dla nas i początek sądu nad nami, tymi, co znieprawili duszę, jest też i śmierć w Bogu, która niesie nam radość, wyzwolenie z tego, co w nas zepsute, zgniłego ciała i wejście do wiecznej radości i szczęśliwości, bo jeno taka dusza się cieszy, która przystępuje do Boga. Umierajcie przeto, dziatki moje, umierajcie w Bogu i niechaj ten świat przeklęty i zgniły sczeźnie na wieki, wówczas powróci człowiek wypędzony z raju, czyli z wieczności w doczesność i rozpad - z królestwa gnicia do królestwa nieskazitelności, tam skąd został wygnany. Kto więc powraca do świata niczym pies do swoich rzygowin, urąga Bogu, który dał się za nas ukrzyżować, ukazując ludziom prawdziwą drogę do śmierci i udzielając nauki umierania, byśmy się współukrzyżowali z Nim razem. Bo tylko ten, kto z Nim współcierpi, kto przyjął Jego naukę umierania, kto wybrał śmierć odrzuciwszy ponęty świata, ten z Nim zakróluje - w Nim jest życie nasze, On jest chwałą naszą, Królem naszym i umrzeć dlań jest dla nas skarbem drogocennym i szczęściem. Umierajcie przeto dla świata co godzinę, co dnia, co miesiąca i co roku - bo to jest droga do Pana, a śmierć jest doń przewodniczką. I jak nie można bez przewodnika przejść przez Oko Otchłani, tak nie można bez śmierci dostąpić do Boga, który nas oczekuje i spodziewa się od nas tego jednego, byśmy wstąpili na tę ścieżkę, czyli poszli w śmierć ze śmiercią, przeklęli świat i wszystek blichtr jego i tym sposobem uszli od przedwiecznego ludzkiego grzechu pierworodnego. Miłujcie śmierć, dziatki moje, nie żywot, nie myślcie, jak tu przeżyć i napoić swoje ciało, bo jest ono wrogiem dla was, śmierć zasię jest waszą dobrodziejką, skoro jest waszą przewodniczką na wąskiej ścieżce przez Oko Otchłani, bo ten, co miłuje świat, a nie Boga, zostanie pochłonięty przez owo Oko i nigdy nie przejdzie na obiecany brzeg. Pożera go, dzieci moje, zwierz osobliwy, niebywały, rogaty, zębaty, z wielką paszczęką, pożre go wraz ze skażonym ciałem i ułomnym duchem - tej śmierci strzeżcie się i unikajcie, jako że wiedzie ona do Otchłani, a nie na Brzeg Zbawienia, gdzie czeka na nas z aniołami i archaniołami, ze świętymi i sprawiedliwymi Pan nasz wielki, który miłuje jeno tych, którzy przeklinają ów szalony i straszny świat, Otchłań, gdzie i słońce jest ciemnością i przy miesiącu zagraża nam zguba. Skoro zaś tu dostąpimy 159 ubóstwa, nauczymy się pokory i posłuszeństwa, i współcierpienia z Bogiem, i gdy odejdziemy od tego świata, znajdziemy się w chwale i królestwie Jego, bo nie można się trudzić dla Boga i mamony, i kogo człek bardziej poważa, dla tego będzie pracował. Skoro zaś jesteśmy pozyskani dla miłości Bożej, tośmy Boży robotnicy, od Niego bowiem miód przyjmiemy w życiu wiecznym. Skoro zaś poddamy się głosowi ciała i chciwości, ciało zaś oddamy pożądliwościom, te nas rzucą na pastwę wrogowi, ojcu zła, a z nim razem będzie zapłata wieczna dla tych, którzy będą dlań trudzić się w jeziorze gorejącym ogniem i siarką. Amen! Mykyta skłonił się wszystkim nisko i zastygł uroczyście z zadartą brodą. Wówczas wszyscy ułomni i upośledzeni, i uczniowie Mykyty nabrali pełne piersi powietrza i zagrzmieli jednogłośnie: - Aha-a-a! - A teraz, dziatki moje - rzekł łagodnie Mykyta - kto chce, niech idzie i modli się do Boga, ja zasię porozmawiam z przybyszami, których Pan przysłał do mnie i którzy szukają u mnie pomocy na swoje rozterki i dolegliwości duchowe. Kto chce posłuchać, niech pozostanie. Ruszyli z miejsca uczniowie Mykyty, został Teodoret z Antonim oraz Georgios przy furcie jako wartownik. Ułomni i upośledzeni jednakże stali nadal nieruchomo jak mur. - Wyjdź jako pierwszy, bracie Pawle - rzekł Antoni - tobie najbardziej trzeba pomocy od świętego. Pawło wyszedł naprzód i ukląkł. - Ojcze święty - rzekł Pawło - kaduk mnie trapi. Modlili się nade mną ojcowie z Samotni Maniawskiej w Karpatach i święci ojcowie pieczerscy z Kijowa, słabość mnie wszak nie opuściła i po drodze do ciebie dała się we znaki, a raz nawet tutaj, wedle twojego świętego miejsca. - Zali dolegliwość twoja jest cielesna czy bies w tobie zamieszkał? - zadał pytanie Mykyta. - Musisz wiedzieć, boć to ciebie ona trapi. Skoro cielesna, to nie szukaj lekarstwa u ranie, bo nie uzdrawiam ciała', które podlega śmierci, jako że grzech je leczyć. Ja uzdrawiam duszę, żeby wolna była od skazy, ozdrawiała i była godna z radością przyjąć śmierć ciała w Imię Pańskie. - Nie znam natury swojej dolegliwości - rzekł Pawło. - Jak mnie napadnie, zmysły i pamięć tracę. 160 - Zatem bies w tobie zamieszkał - orzekł Mykyta. - To dlaczego nie wypędzili go święci ojcowie z Maniawy ani pieczerscy? - Bo ty chcesz uzdrowić ciało, a nie duszę. Uzdrowić duszę można zaś jeno jednym sposobem: przystać na śmierć ciała, a więc biesa. Bo największym biesem w nas jest nasze ciało. Zabijaj tego biesa, a ja pomodlę się za ciebie. Skoro zaś pragniesz, by twój duch pozostawał związany z ciałem, poddaj się i poczekaj, aż ten bies zaciągnie cię do ognistego jeziora. - Zatem doradzasz mi śmierć, ojcze święty? - zapytał struchlały Pawło. - Z imieniem Bożym na ustach i przygotowany, by czuć radość, a nie obawę przed śmiercią. Strach na jej widok to miecz w ręku biesa-ciała. Gdy zaś zapragniesz śmierci, ocalejesz i Bóg uleczy cię od padaczki, zabierając do wiecznego przybytku. Wynijdź ze świętego miejsca i namyśl się. Ocalić się albo zgubić sam musisz. - Chcesz, żebym skończył śmiercią samobójcy jak karzeł Musij? - Karzeł Musij nie skończył śmiercią samobójcy, zabrało go Oko Otchłani, skąd też poszedł do ognistego jeziora. Samobójstwo to grzech dla chrześcijanina, bo życie może ci zabrać Ten, kto ci je dawał, czyli Bóg. Umieraj nie podnosząc ręki na siebie. Naucz się świętej sztuki umierania i umieraj w Bogu, a nie porażony przezeń. Pawło był wstrząśnięty i oszołomiony, spostrzegłem to, gdym się zwrócił twarzą ku niemu. Oczy mu się rozszerzyły i płonęły niebiesko, a twarz jego zrobiła się czerwona jak burak. - Teraz idź ty, bracie Mychajło! - rzekł Antoni. Wysunąłem się naprzód, po czym ukląkłem. - Moja dolegliwość jest inna - rzekłem - i nie wiem, ojcze święty, czy jest ona dolegliwością. Widać jednak jest, bo o rozterkę przyprawia. - Skoro przyprawia, to bies w tobie siedzi. Mów! - rzekł Mykyta. - Najpierw w Dwircach, a później w Peresopnycy przepisywałem Ewan-geliarz, iluminując obficie każdą z jego stron ornamentami, jakoż i malując sporo wizerunków, i kiedym ten trud wykonywał, radości szczególnej ani satysfakcji z tego nie miałem. Ludzie, którzy dzieło me oglądali, prawili mi, że nie ma nad nie lepszego ani doskonalszego, i wiele lat życia mi ono zabrało. Każda litera czterech Ewangelii była przepisana przeze mnie i każde zdanie zrozumiałe i przemyślane, bom przekładał je na 161 I prostą mowę, by przybliżyć naszemu ludowi rozumienie Pisma Świętego. Od rana do wieczora, każdego dnia, z wyjątkiem niedziel i świąt, trudziłem się w natchnieniu Bożym i co dnia czułem, że Bóg napełnia mnie mocą tworzenia. Wszystką wprawę i umiejętność włożyłem w owo dzieło i każdego dnia spalałem się jak świeca. Tak to ukończyłem pracę i pojechałem do Żytomierza, by zacząć kopiować inny Ewangeliarz, a zatem inną jąłem przepisywać księgę. I tu poczułem coś strasznego: wszystek mój kunszt przepadł i świeca zgasła, a bez tego rękodzieła i cóż ja w świecie znaczę? - Na tym polega twój grzech - ozwał się surowo Mykyta - żeś umiłował piękno świata i służysz owej mamonie, piękno światowe zasię to jeden z najbardziej ulubionych biesów diabła. I chociażeś zdobił Pismo Święte, to nie Bóg zapalił twoją świecę, jeno diabeł. Pismo Święte nie potrzebuje kaligrafii, wyszukanych malowideł i ozdób - jest ono wielkie i piękne w swojej treści i tego mu wystarcza. Bóg zniweczył, niczym mól, powaby człowieka, bo „doprawdy każdy człowiek jest marnością", jako rzecze Dawid. „Jej wdzięków niech serce twoje nie pragnie, powiekami jej nie daj się złowić" - rzecze Salomon. Piękność to ciało, nie duch, zasię „wszelkie ciało to jakby trawa, a cały wdzięk jego jest niby kwiat polny. Trawa usycha, więdnie kwiat, lecz słowo Boga naszego trwa na wieki" - rzekł Izajasz. „Ale zaufałaś swojej piękności - powiada Ezechiel - i wyzyskałaś swoją sławę na to, aby uprawiać nierząd. Oddawałaś się każdemu, kto obok ciebie przechodził". Ten, kto tworzy piękno, buduje sobie wzniesienia - tak to wykłada Ezechiel - aby tam kalać swoją piękność i oddawać się każdemu przechodniowi. Mnoży coraz bardziej swoje czyny nierządne. „Mówił Pan do króla Tyru: Oto sprowadzam na ciebie cudzoziemców - najsroższych spośród narodów. Oni dobędą mieczy przeciw urokowi twojej mądrości i zbezczeszczą twój blask"18.1 znów Ezechiel: „Serce twoje stało się wyniosłe z powodu twojej piękności, przeto rzuciłem cię na ziemię". Raduj się, bracie, a nie smuć, że Pan ujrzał twoje zwodnicze mamidła i poraził twoją dłoń i oko, które służyły diabłu, a zatem wejrzał na ciebie. Ciesz się, że bez twojego rękodzieła i kunsztu stałeś się niczym dla świata, 18 Uwaga na marginesie rękopisu: „Ezechiel, rozdział 28, wiersz 7" bo tak zbliżyłeś się do Boga. Rękodzieła i kunszty to wymysły tego świata, a że świat jest przeklęty, to i one są przeklęte. Chwała Bogu za to, że cię z tego wyzwolił, rozmyślaj o nieprzemijającym pięknie pokornego ducha, a nie o pięknie stworzonym. Ozdabiałeś Pismo Święte, przez co żeś to, co wieczne odziewał w przemijające, zasię dni swoje i lata wrzucił w paszczę mamonie. Przeto zachowaj nadzieję i przejdź wąską ścieżką przez Oko Otchłani, na której Pan cię postawił - przejdziesz, gdy Mu zaufasz. I skierował palec w stronę, w której znajdowało się Oko Otchłani. Słowa jego spadły na mnie niczym ciosy młota ogłuszając mnie i oszałamiając. Zapewne twarz moja przypominała Pawłową, bo dostrzegłem półuśmiech na obliczu Sozonta. Stałem obok Pawła i ujrzałem, że jest on nadal czerwony jak burak. Również i mnie pałały policzki, wszystkie myśli i rozważania zmieszały się ze sobą i dziwne drżenie przenikało moje ciało, jako że w słowach Mykyty kryła się jakaś bezlitosna, niesamowita, gromiąca i zadająca ciosy potęga, i nie dziwota, jako że miażdżył mnie nie własnymi słowami, jeno z pomocą Pisma Świętego. Nie myślałem już, że jestem robakiem z diamentem na głowie, jak malowałem się we śnie, byłem już pewien, żem robak z głową robaka, ponadto taki, którego rozdeptał okuty żelazem chodak. I zapłakałem zgoła bez udziału własnej woli. - Teraz ty, bracie Sozoncie - rzekł dobitnie Teodoret. Sozont wystąpił naprzód i pokłonił się Mykycie, lecz nie ukląkł jako ja i Pawło. - Nie przyszedłem do ciebie po lekarstwo dla duszy - rzekł stanowczo -jeno dla wypełnienia zadania. Polecili mi święci ojcowie kijowscy napisać nowe Czytania o Świętych, by je dołączyć do Pateryka Pieczerskiego, który winienem przepisać. Przeto za radą świętych ojców chcę tam opowiedzieć również o tobie i wyłożyć twoje nauczanie. - Nie potrzeba mi sławy tego świata i nie ubiegam się o nią, bowiem ziemski rozgłos od diabła bierze początek, nie od Boga - zagrzmiał posępnie Mykyta. - Nie dla ziemskiego rozgłosu chcę pisać swoje Czytania o Świętych -rzekł Sozont - jeno dla pouczania ludu chrześcijańskiego. Zali sądzisz, że święte pouczenia to rzecz marna i świecka? 162 163 r - Gdybym tak sądził - stwierdził Mykyta - nie głosiłbym co ranka wiernym kazań, choć niektórzy uważają kazania za zbyteczne nowinki. - Ja zasię pragnę twoje nauki i życie twoje rozpowszechnić wśród chrześcijan, by myśli twe dały się słyszeć nie pomiędzy kilkoma na tej wyspie, lecz wobec wielu. Jednak, o ile mi nie pobłogosławisz, to i nie będę pisać o tobie, jako żem tu przyszedł po twe błogosławieństwo. - Dlaczego mam ci wierzyć? - zadał pytanie Mykyta. - A dlaczego masz nie wierzyć? - Bo w Psałterzu powiedziano: „Wszyscy mówią kłamliwie do bliźniego, mówią podstępnymi wargami i z sercem obłudnym". - Pozwól, że dalej przytoczę twój przykład - rzekł Sozont. - „Niech Pan wygubi wszystkie wargi podstępne i język pochopny do zuchwałej mowy Tych, którzy mówią: 'Naszą siłą język, usta nam służą, któż jest naszym panem?'" - Rzekłem: „Każdy człowiek kłamie". „Zuchwali knują przeciw mnie podstępy". - „Nienawidzę wszelkiej ścieżki nieprawej". „Nienawidzę i wstręt czuję do kłamstwa". - „Zginie, kto kłamstwem oddycha" - rzekł Mykyta. - Naszermowaliśmy się tu słowami z Pisma Świętego, a teraz przejdźmy do rzeczy - rzekł Sozont ze spokojem. - Zapisałem o tobie opowieści ludzi, przeważnie twoich uczniów, dziś zaś zamierzam dopisać resztę. Jeśli nie dasz błogosławieństwa moim poczynaniom, oddam swój zapis w ręce twoje lub twoich uczniów. Jeśli go udzielisz, dziś wieczorem przeczytam twoim uczniom albo niech oni sami przeczytają, a jeśli zechcesz, to i sam przeczytasz. Gdybyś znalazł gdzieś nieprawdę, to wykreślimy ją z rękopisu; gdybyś chciał coś dodać, tedy dopiszemy. Mówię raz jeszcze, że nie dla szerzenia famy o tobie w świecie czynię to wszystko, do czegom się zobowiązał, jeno na chwałę Kościoła, na pożytek jego owieczek wyłożę twoje nauczanie. Uczynię to, jeśli chcesz, jeśli sobie nie życzysz, pozwól mi odejść w pokoju. Mykyta zastanawiał się czas jakiś, bacznie wpatrując się w Sozonta. - Mądrego człeka wybrali do spełnienia tego zadania święci ojcowie kijowscy - rzekł na ostatek. - To co piszesz, sprawdzić zdołamy, jeno po odejściu od nas zali nie poniesiesz w świat krzywdzącej myśli, jaka kryje się w tobie? - Zali dopuszczasz zwątpienie co do swojej słuszności, ojcze święty? -zapytał Sozont. - „Przypomnij, czy zginął kto prawy? Gdzie sprawiedliwych zgładzono?" - rzecze Hiob. Jeślibym rzucił potwarz na ciebie, nie ty byś był pohańbiony i osądzony w obliczu Boga, jeno ja. Zatem, skoro jesteś prawy i pewien swojej prawości, nie ty się musisz obawiać, jeno ja. Mykyta znów się zamyślił. - Masz słuszność - rzekł. - Spełniaj swoje zadanie, uczniowie moi zasię, nie ja, niech cię wysłuchają lubo przeczytają twoje pisanie. Dość będzie na tym. Sędzia sam siebie sądzić nie może, żeby nie popaść w pychę. A jam się już utrudził i chcę się pomodlić. - Amen! - rzekł Sozont i zawrócił do nas. Mykyta zasię wszedł na powrót do swojej kleci i zastygł w bezruchu. Staliśmy nadal, podobnie jak Antoni, Teodoret i Georgios. Z chatki wyszli Szymon, Ewagriusz i Nicefor i stanęli przy Antonim i Teodorecie, ułomni i upośledzeni również nie ruszyli się z miejsca. Mykyta zasię stał z uniesioną brodą, choć nieba nie widział, mając nad sobą daszek. Tak upłynął czas jakiś; Pawło przynajmniej mógł oprzytomnieć nieco, bo nie był już taki czerwony, podobnie i ja, choć brakło mi jeszcze sił, by się oprzeć własną myślą stwierdzeniom Mykyty; na to potrzebowałem jeszcze jakiegoś czasu, by się uspokoić. Poza tym mogliśmy przecie odejść stąd, jeno, skoro wszyscy jeszcze na coś czekali, to i diakon Sozont, którego bez słowa uznaliśmy za starszego, nie ruszał się, przeto tkwiliśmy nadal pośrodku zagrody. I tuśmy ujrzeli, że Mykyta poruszył się i wykonał pokłon, a po nim drugi i trzeci. Na początku wybijał pokłony powoli, im dalej wszak, tym spieszniej. Bezwiednie, nie wiadomo po co liczyłem: było już czterdzieści pokłonów, pięćdziesiąt, on zasię wciąż skłaniał się i skłaniał, rozginał i zginał, jak gdyby wykonywał to nie z własnej woli, jeno moc jakaś nim miotała, podobna do tej, która rzucała Pawłem w jego chorobie. Mykyta był już niczym wahadło zegara i wytwarzał się przy tym jednostajny i odmierzony rytm - schylał się i rozprężał, naliczyłem już do stu pięćdziesięciu trzech, jęło mnie już uwierać w szyję, gdym tak spozierał w górę na 164 165 wierzchołek słupa, schylał się i schylał, i jak gdyby zgoła nie męczyły go te pokłony, raz za razem, w dół i do góry; doliczyłem już dwustu pokłonów i jął mnie przenikać podziw: ile jeszcze zdoła wytrzymać? Oczy mi łzawiły, czułem łamanie w karku, doliczyłem się do trzystu dziesięciu i dałem spokój, bo liczyć już było nie sposób. A ten się skłaniał i skłaniał, raz - dwa, raz - dwa, do góry i na dół; spojrzałem na Pawła i Sozonta. Pawła ogarnął niezwykły smutek i nie patrzył w górę, jeno raczej pod nogi, Sozont zaś patrzył do góry i widać liczył pokłony, podobnie jak ja poprzednio. Na ostatek i on się zmęczył, nie zmęczył się jeno Mykyta, zginał się i zginał w górę i na dół - nad nami unosiło się słońce i jęło przypiekać; zetknęły się nasze spojrzenia, Sozonta i moje, i dostrzegłem jego półuśmiech, nie wiedzieć czemu mrugnął do mnie, a może dodawał mi otuchy, raczej to drugie, bo niebawem wziął za rękę Pawła i uścisnął ją, a zatem dodawał otuchy. Mykyta zasię schylał się i schylał, zginał i rozginał, i nie miały końca owe nieskończone pokłony. Obejrzałem się w stronę ułomnych i upośledzonych, byli niczym zaczarowani. Łatwiej było im patrzeć na świętego, stali bowiem za ogrodzeniem, nie musieli tak zadzierać głowy jak my. Uczniowie Mykyty nie patrzyli do góry, zapewne widzieli nieraz coś podobnego, stali jeno wyprężeni niczym żołnierze, mnie zasię naszła myśl, może grzeszna, że wówczas gdym przepisywał w Dwircach, później zasię w Peresopnycy Ewangeliarz zdobiąc go, zalim się nie upodobniał do tego odludka i słupnika, i czy swoim nie kończącym się przez długie lata trudem nie wybijałem takich właśnie jednostajnych pokłonów. Była wszakże pomiędzy nami różnica, jako że następstwo tych moich pokłonów, skutek ich mogłem ujrzeć w postaci cudownej księgi, której stworzenia nie uważam za swoją, jeno Bożą zasługę, On bowiem mnie natchnął, o Nim myślałem podczas pracy i Jego chwaliłem swoją umiejętnością. Jaki zaś wynik, pomyślałem, pozostanie po tych pokłonach Mykyty, chyba jeno odbiją się krótkotrwałym podziwem w nieporadnych głowach ułomnych i upośledzonych czy takich przybyszów jak my, przeto dlaczego czyni to Mykyta i dla kogo? By wywrzeć wrażenie na Bogu, który nie wiedzieć, czy żąda takiego postępku? Toż raczej pokazuje swoją wprawę, ową potępianą przezeń sztukę tym, którzy nań patrzą, a skoro tak, czyż nie zgina się i prostuje dla marnej krótkotrwałej sławy? Czegóż bardziej Bóg od nas żąda, myślałem - 166 naszych dobrych uczynków przynoszących owoce, z pomocą których utrzymuje On życie na ziemi: plony zbóż, ogrodów, drzew, owadów, ptaków, zwierząt i ludzi, owoce widzialne i niewidzialne, cielesne i duchowe, których zasadą jest dalsze rozprzestrzenianie dobra, czy też jałowego próżnowania, takich właśnie błazeńskich widowisk, których wynikiem jest jeno pot wyciśnięty z ciała, który obeschnie niczym rosa? I czy tego chce Bóg, pomyślałem, by człowiek za nic miał wielkie i wszechmądre stworzenie naszego świata, życie zaś pragnął zniszczyć w sobie i dokoła siebie, i by jego marzeniem stała się przemiana ziemi w bezpłodną pustynię. Komuż to więc Mykyta skłania się tak nieustannie: żywemu Bogu, Stwórcy życia czy aniołowi śmierci, który wszystko niszczy i psowa? Mykyta zasię kłaniał się i kłaniał, schylał i prostował, raz za razem w tę i na powrót, miarowo i nieskończenie. Nagle zrobiło mi się żal jego niezwykłej siły i wytężenia, jakie wrzuca w Oko Otchłani, jak gdyby chciał tę Otchłań zasypać, zarzucić głazami swoich uczynków i wyobrażeń - zali nie czyni tego z obawy przed nią? Oderwał ów nieszczęśnik swoje nogi od ziemi-matuleńki, wyniosły go na słup w nadziei, że zbliży się w taki sposób do nieba, jednakże pozostały nadal przykute do desek pomostu na słupach, i gdyby te sosny były dziesięć razy wyższe albo i słabsze zaliby przez to mniej przyrastały do pomostu jego nogi? I te pokłony, których nie przestawał wybijać, zali nie są beznadziejną próbą pokonania ziemskiej siły ciążenia po to, by podeptać swoją naturę i wzlecieć w niebiosa? Każdy jednak wie, że latać może ten, kogo stworzono do lotu, zasię stworzony do czołgania sili się nadaremnie, bo nie jest to w jego naturze. Może wdrapać się na sosnę, może wdrapać się na górę, na najwyższy jej wierzchołek, ziemia jednakże tak czy owak ściągać go będzie do siebie, bo nawet ptak nie może ulecieć wyżej niż pozwalają mu skrzydła. I nagle Mykyta ustał. Stał i ciężko dyszał jak miech kowalski, wytrzeszczając oczy, ustami łapał powietrze, którego mu nie dostawało, zarazem spozierał na nas hardo wznosząc głowę, jak gdyby był dumny i szczęśliwy z przekonania nas, że nikt tego tak uczynić nie zdoła. Jednego wszakże nieszczęśnik uświadomić sobie nie zdołał - że jego popis sprawności w pokłonach uleciał jak ptak w niepamięć, uwiądł jak kwiat na drzewie czasu i podobnie dzieje się ze śpiewem ptaka. Ptak pozostał, lecz 167 I w urwał się jego śpiew i nie zostało po nim ani śladu. A zatem, czyż nie dla doczesności, którą miał za nic, tyle się natrudził? Raczej nie, spodziewał się chyba, że czyn jego zostanie dostrzeżony gdzie indziej, pracował więc nie bezinteresownie, bo dla zapłaty. Któż mu tę zapłatę odliczy? Rozdział dziewiętnasty, w którym jest mowa o jeszcze jednym dyskursie Sozonta z uczniami Mykyty i o jego próbie wyłuskania sensu z Mykytowych orzeczeń Mykyta wysapał się, po czym pozaciągał zasłony wokół kleci i znikł nam z oczu. Ułomni i upośledzeni jęli się rozchodzić; jedni ruszyli ścieżką, inni wprost pomiędzy drzewa i krzaki. Zostaliśmy sami wraz z uczniami Mykyty. - Muszę dziś zapisać wasze wczorajsze opowieści - rzekł Sozont. - Może wpuścicie mnie w tym celu do waszej chatki, jeśli macie tam stół? Obawiam się, że pisanie na kolanie trudno będzie wam odczytać. - Stołu w chatce nie potrzebujemy - odparł Teodoret. - Na co stół dla tych, którzy nie urządzają biesiad? Mamy tam jeno nary ledwie zasłane i piec, żeby się ogrzać zimą. - Zgoda, pisać będę na pielgrzymią modłę, na kolanie - stwierdził Sozont. - Zali masz taką pamięć, aby zapisać dosłownie to, co było wczoraj? -zapytał Szymon. - Słowo w słowo nie zapiszę, jeno oddam sedno - rzekł Sozont. - A że człowiek to niedoskonałe stworzenie, podobnie jak jego rozum i pamięć, to wieczorem przeczytamy to, co napisałem i sprawdzimy dokładnie. - Zali nie masz wątpliwości co do tego, coś widział i słyszał? - zapytał Teodoret. - Coś mnie niepokoi - wyznał Sozont. - Czy siostra Marta przychodzi do waszej chaty? - Widział żeś sam, czy karzeł Musij rozgłaszał? - zapytał Antoni. - Widzieliśmy wczoraj, jak szła ścieżką do świętego miejsca. Karzeł też opowiedział co nieco. - Szczerość twoja jest dla nas przyjemna - rzekł Antoni. - Siostra Marta jest oblubienicą duchową świętego Mykyty - rzekł Teodoret. - Wolno jej przychodzić w nocy, w żadnym wypadku za dnia, żeby pomodlić się do błogosławionego, poczuć na sobie jego tchnienie i oczyścić się. - Czy święty schodzi do niej? - spytał Sozont. - Jeno w wyjątkowych wypadkach - rzekł Teodoret. - Tedy gdy siostrę Martę poczyna nękać bies. - Bies ją nęka? - Z tej przyczyny właśnie przyszła do świętego miejsca, ludzie nie przychodzą tutaj na próżno - prawił Teodoret - i wyraziła chęć pozostania tutaj. Jej bies nader jest żywotny i natarczywy; choć już nieraz święty go wypędzał, powraca do niej niekiedy. - Karzeł twierdził, że ona wzdycha i krzyczy z lubości. - To bies w niej wzdycha i krzyczy z lubości - rzekł Teodoret. - W jaki sposób święty wypędza z niej biesa? - Modlitwą i obrzędem - odparł Antoni. - Jakim mianowicie? - Tak jak to czynią ojcowie w cerkwiach i monasterach - odparł Antoni. - Zali święty Mykyta nie ma mocy odpędzić biesa raz na zawsze? - Ma - rzekł Teodoret. - Pozwala jednak biesowi raz po raz powracać do Marty, by siostra mogła wypróbowywać ducha i doskonalić się w zwalczaniu biesa, czyli mogła walczyć z nim bez pomocy świętego. - A czy nie lepiej byłoby wypędzić biesa i uwolnić ją? - zapytał Sozont. - Święty hartuje ducha Marty, by mogła walczyć nie tylko z onym biesem, ale i z innymi, gdy opuści święte miejsce - rzekł Antoni. - Chce je opuścić? - Tak! Chce zostać mniszką, do tego jednak pragnie się przygotować. - Zali bies siostry Marty to pożądliwość? - zapytał wprost Sozont. - Tak! Z tej racji pragnie umartwić ciało. Dawniej była-nierządnicą. - Czy mógłbym popatrzeć, jak święty Mykyta wypędza z niej biesa? - Rzecz jasna - rzekł Teodoret. - Jeżeli bies ją nawiedzi podczas waszego pobytu w świętym miejscu, przywołamy was. Powiedziano bowiem w Księdze Powtórzonego Prawa: „Takie są polecenia, prawa i nakazy, których nauczyć polecił mi Pan, Bóg wasz, abyście je pełnili w ziemi, do której idziecie, by ją posiąść". - Nie mam już więcej wątpliwości - rzekł Sozont. - Jeżeli powstaną z jakiejkolwiek przyczyny, nie kryj ich w sobie, by nie wynikły stąd fałszywe sądy - rzekł Antoni. 170 - Zaiste - stwierdził Sozont i zapytał: - A zatem tej nocy święty Mykyta ma zstąpić ze słupa i obejść wyspę? - Opatrzność zrządziła, byście to ujrzeli - rzekł Teodoret. - Zali będziemy mogli, skoro to, co napisałem, okaże się słuszne, jutro opuścić święte miejsce? - Jeśli któryś z was tego zechce - odparł Teodoret. -1 jeśli nie będziesz zapisywać tego, co ujrzysz w nocy - dodał Antoni. - A jeśli zapiszę? - Dasz nam do sprawdzenia - i szczęśliwej drogi! Pożegnaliśmy się z uczniami Mykyty i wyszliśmy. Gdyśmy już kroczyli ścieżką, ozwał się Pawło: - Jak to niby ma być, bracie Sozoncie: święty zamiast uleczyć mnie z przypadłości doradza mi umrzeć... - To znaczy, bracie, że nie jest w stanie uleczyć twojej dolegliwości. Zali może być mocniejszy od ojców w samotni albo ojców pieczerskich? Poza tym ma, niestety, słuszność, jako że umarłego nie boli. - A zatem nikt mi już nie dopomoże? - westchnął płaczliwie Pawło, który niekiedy przypominał dziecko. - Nie jestem lekarzem, bracie Pawle, jeno jurystą. Nie zajmuję się receptami na uzdrowienie, jeno dowiadywaniem się i dochodzeniem. Zaliś nie chodził do lekarzy? - Chodziłem jeszcze nim postrzyżono mnie w zakonie. Wszystką substancję wydał żem na nich, ale nie wynaleźli dla mnie lekarstwa, choć mi dawano do picia i połykania wszelakie paskudztwo, nacierano mnie maściami. - Udaj się więc do znachorek. - Do nich też chodziłem. Ugniatały moje ciało, mało co gnatów nie połamały, rozbijały mi jajko na głowie, naszeptywały, krzyczały „och" i „ach". Od nich także ulgi nie doznałem. A może to prawda, co powiadał święty Mykyta? - Masz rozum, by to ocenić - ciągnął Sozont. - Ja ci swojego myślenia do głowy nie wsadzę. - Nie udawaj prostaczka, bracie Sozoncie! - obruszył się Pawło. - O ile masz więcej rozumu ode mnie, chwiejnego i roztrzęsionego! Zali prawdziwe słowa wypowiadał Mykyta? 171 I - Prawdziwe pod jakim względem? - zapytał Sozont. - Pod względem nauki chrześcijańskiej. - Niestety, mój Pawle, nie ma jednej chrześcijańskiej nauki. I Kościół zachodni, i wschodni, a w tym ostatnim grecki, i nasz, i moskiewski, i protestanci, i wyznawcy sekt, i różne zakony w zachodnim Kościele, wszyscy uważają się za prawdziwych chrześcijan, pozostałych zaś za fałszywych, heretyków i błądzących, wskutek czego gryzą się między sobą jak psy, a wszyscy pospołu chorują na największy z wielkich grzechów -grzech nietolerancji, braku zrozumienia. Stąd też również w dogmatyce wytwarzają różnice niekiedy zgoła pogańskie i śmieszne, na przykład, jak żegnać się krzyżem19. - Wyrazów tolerancja i nietolerancja nie ma w ewangeliach - rzekłem. -Jest wytrwałość, cierpliwość, a to nie zawsze to samo. - Słuszność masz, bracie Mychajło, jako że tam zastępują je słowa miłość i nienawiść, a niekiedy wytrwałość i niecierpliwość. I pewne nazbyt gorące umysły chrześcijańskie nie bez pomocy diabła, który skłóca myśli człowiecze, pojęły cierpliwość jako potrzebę cierpienia męczarni i pójścia na śmierć, przez co w chrześcijaństwie zrodziły się dwa sposoby myślenia -mizantropijny i jak się mówi obecnie - humanistyczny. Mykyta wyznaje właśnie mizantropijny sposób myślenia, oparty nie na miłości, jako że i miłość u niego jest mizantropijna, jeno na nienawiści do wielkiego tworu Bożego - człowieka i jego świata, i właśnie między tymi dwoma sposobami zalega otchłań, a nie w różnicach dogmatycznych ustanowionych przez ludzi niewiele myślących. Moim zdaniem, ciężko grzeszy ten, kto dzieli miłość na cielesną i na Bożą, bowiem Bóg jest obecny również w miłości cielesnej, doczesność zaś i przemijanie jest rękojmią wieczności, jak dostrzegamy to w ziarnie, które obumiera, obumierając zaś kiełkuje i daje nie tylko nowy plon, nie tylko zdziesięciokrotniony, ale nawet stokrotny. Wedle mnie, ciężkim grzechem jest zaprzeczanie miłości do świata i piękna miłością do Boga, jako że świat również jest stworzeniem Bożym w imię posłanego przezeń na ziemię człowieka. Jak już mówiłem, nie dla zemsty czy z nie- 19 Chodzi tu nie tylko o odmienności w tradycjach liturgii i związanej z nią symboliki chrześcijańskiego Wschodu i Zachodu, ale również o rozłam, jaki miał wkrótce wybuchnąć między reformatorami prawosławia i staroobrzędowcami (tłum.) I nawiści, jeno z miłości Bóg obdarzył wolnością człowieka, wysyłając go z raju do życia na ziemi, by z tego, co przemija, tworzył wieczne. I do kogo powiedział Chrystus: „Przez swoją wytrwałość ocalicie wasze życie"20, albo gdy święty Jakub mówił: „Wytrwałość zaś winna być dziełem doskonałym, abyście byli doskonali i nienaganni", to wytrwałość winniśmy tu rozumieć nie jako wezwanie do hodowania w swoich ranach robaków, lecz jako wyrozumiałość albo też miłość. Rzekł bowiem Jezus: „Jak Mnie umiłował Ojciec, tak i Ja was umiłowałem. Wytrwajcie w miłości mojej!" Kogo umiłował? Przecie ludzi na tym świecie, którzy trwają w czynieniu dobra, a skoro tak, to i świat dobrym czynią. Na ziemi tworzą się dwa światy: dobro czyniący, Boży i przynoszący zło, diabelski - co również dzieje się za wolą Bożą, by czynienie dobra było widoczne w przeciwstawieniu do zła i nienawiści. Otchłań zasię ukazuje się wtedy, gdy człowiek przestaje postrzegać białe jako białe, czarne jako czarne, lecz zaczyna białe zwać czarnym, a czarne białym, miłość nazywa nienawiścią, nienawiść miłością, czyli pogardza przykazaniem Boskim, zastępując je własnym, urojonym. Stąd rodzi się pycha i bluźnierstwo, i jak to powiedziano w Przysłowiach: „Droga grzesznika obrzydła dla Pana" i „Obrzydło Panu serce wyniosłe, z pewnością karania nie ujdzie". Słuchając kazania Sozonta doszliśmy na miejsce naszego popasu, gdzieśmy się pokładli, Pawło i ja, Sozont zasię stał, dopóki nie zakończył. Moc jego słów była dla mnie bardziej dostępna i pożądana od Mykytowej, lecz Pawło widać myślał inaczej, bom ujrzał na jego twarzy niedowierzanie. - A cóż to takiego ta nauka umierania? - zapytał, gdy Sozont zakończył. - O, to wielki temat! - rzekł Sozont. - Już wam mówiłem, że albo któryś z uczniów Mykyty, a może i sam Mykyta poznał ową niemałoważną na tym świecie, który znienawidził, naukę i zapewne uczył się nie w naszych okolicach. Słyszeliście może de arte moriendil - Sztuka umierania? - zapytałem. - Dokładnie tak. Albo też ars bene moriendi, czyli sztuka dobrego umierania, o której mówili już Seneka, Epikur i Cycero. Cycero użył wyrażenia mori discere - nauka jak umierać. 20 Uwaga na marginesie rękopisu: „Łukasz, rozdział 21, wiersz 19" 172 173 - Zali to nie jest nauka czy sztuka chrześcijańska? - zapytał Pawło. - Wszystko co istnieje, pochodzi od tego, co już było - prawił Sozont. -Już święty Cyprian, biskup Kartaginy, żyjący w III wieku od narodzenia Chrystusa, w traktacie De moralitate pouczał, że nikt nie musi lękać się śmierci, skoro chce połączyć się z Chrystusem, jako że jeno przez śmierć można się dostać do Królestwa Bożego. O sztuce umierania pisali święty Ambroży, święty Jan Złotousty i święty Augustyn. Pisał również Rupert z Deutz w wieku XI; jest o tym jeszcze mowa w pseudoaugustiańskim traktacie Speculum mortis z wieku XIII, a szczególnie dokładnie u Anzelma z Canterbury w traktacie Admonitio morienti, napisanym w formie pytań i odpowiedzi. Anzelm doradza umierającemu wzbudzenie w sobie żalu za grzechy i pragnienia, by mu je wybaczono, i zbawienie swoje niechaj zawdzięcza śmierci Chrystusa. Można uważać traktat ów za pierwszy, w którym została wyłożona sztuka umierania. Pisał o tym święty Józef, później dominikanin niemiecki Henryk Seuss w Horologium sapientiae, a zwłaszcza Jan Gerson w rozprawie Opusculum tripartitum, z Polaków zasię Mateusz z Krakowa w traktacie, który tak właśnie się nazywał Ars moriendi. Jeśli ci tego mało, wymienię Domenico de Capranica z jego księgą Speculum artis bene moriendi, który żył nie tak dawno przed nami, w ubiegłym wieku. - Zadziwiającą masz pamięć, bracie Sozoncie - rzekł cicho Pawło. - Jak cię posłuchać, toś ty nabrał sporo wiedzy i to nie u nas - rzekłem. - W naszym ciasnym światku - odparł Sozont - nie sposób dotrzeć do tych nauk. - Gdzieżeś je pobierał? - zapytałem. - Najpierw w Krakowie, później w Heidelbergu, gdzie swojego czasu rektorem był Mateusz z Krakowa, a na ostatek w Bolonii. - Czemu żeś powrócił do naszego ciasnego, jako powiadasz, światka? - Człowiek bowiem rodzi się nie tylko z woli swoich rodziców, ale i z woli Bożej. Skoro zaś Pan Bóg wyznaczył mu miejsce narodzin, to chyba wyznaczył mu miejsce, gdzie ma przebywać. Nie ważyłem się łamać tego prawa, jako że człowiek oderwany od swoich korzeni staje się duchowym kaleką. - Nie zbaczajmy w naszej rozmowie - rzekł Pawło. - Przyznam się, że już od kilku dni trapi mnie obawa przed śmiercią. Co o tym mówią mężowie uczeni? 174 -1 Jakub z Paradyża, i Erazm z Rotterdamu głoszą, że strach przed śmiercią jest niezbędny, twórczy, jako że ma pobudzić człowieka i przygotować go na spotkanie ze śmiercią. Po to też zrodziła się szkoła dobrego umierania. - Chciałbym zostać uczniem w tej szkole, bracie Sozoncie - ciągnął Pawło półgłosem. - Obawiam się jeno, czy nie za późno się do niej zgłaszam. - Na naukę nigdy nie jest za późno, gdyś otwarł przed nią swoje serce -rzekł Sozont. - Skoro odczuwasz potrzebę, bracie, zastosuj duchowe lekarstwo. - Jestem gotów na nie - odrzekł Pawło. - Wezwij lekarza, któremu na imię Prawda i Głęboki Namysł, niech na-mąca ci tętno i zapyta cię, co pojmujesz. - A cóż mam pojąć? - zapytał Pawło. - Siebie, czyli swoje ubiegłe życie, dobro, jakieś uczynił, a takoż występki. I zastosuj receptę duszną. - Wyjaw mi ją. - Weź jak najwięcej pokory przy rozpoznawaniu swoich wad. Po czym dodaj do tego myśl o prawdziwym powrocie do Boga i trzy szczypty zioła pokuty. Dodaj do tego łut szczerej i serdecznej skruchy. Wszystko to dobrze przemieszaj z hojnie wylewanymi łzami, gdy będziesz opłakiwał swoje grzechy. Po czym głębokimi westchnieniami i biciem się w piersi obudź swoje sumienie, przecedź to wszystko przez sito sprawiedliwości, aby Bóg zlitował się nad tobą, bliźni zasię wzgardził tym, co było w tobie nieczystego. Tym czystym napojem sumienia odtąd napawaj duszę, aby uwolniła się od dawnych przewin. - Dobrą masz receptę, bracie Sozoncie - rzekł Pawło. - To nie moja recepta, jeno tych uczonych mężów, którzy roztrząsali artem moriendi. Jeżeli zaś życzysz sobie mojej, to ją również przytoczę. - Łaskę mi, bracie, wyświadczysz - rzekł Pawło. - Śmierci się spodziewaj, przygotuj się na nią, ale jej nie pragnij i nie wzywaj do siebie, bo sama wie, kiedy ma przyjść. Jeśliś jest chory, to nie chciej, żeby wszyscy dokoła ciebie byli chorzy, i nie ciesz się z tego, że umierasz, jeno z tego, że inni wokół ciebie pozostają zdrowi. Nie pragnij, żeby świat i jego piękno, i stworzenia na nim wyginęły, skoro ty sam giniesz, jeno módl się za ślepych, którzy noc w sobie noszą, iżby zdołali 175 wstąpić w światło dnia, czyli dojrzeli do dobra i miłości. Nie chciej niena-widzieć nienawidzących, jeno lituj się nad nimi, bo nie ty jesteś okradziony przez ich nienawiść, jeno oni są okradzeni, jako że nie zdołali dostrzec w tobie światła, ujrzeli jeno mrok. Dopuść myśl, że to, czego dopatrzyli się w tobie, jest słuszne, a gdy się przekonasz, że nie jesteś w stanie dojść racji, niech cię przejmie skrucha za to, co wywoływało w nich do ciebie niechęć czy nienawiść. Poczuj, że twoje dobro pokonało zło, światło ciemność, miłość nienawiść, a niewyrozumiałość niechaj się przerodzi w zrozumienie. Wiedz, że dobro, któregoś dokonał na świecie, to właśnie ów kiełek, który przebije się ze zbutwiałego ciała do przyszłego wzrostu, a nawozem zaś dla niego jest ciemnota, zło i niemiłość. Wiedz, że nawóz musi zostać odrzucony, lecz bez niego nie wykiełkuje ziarno, bo i to, co w tobie ulegnie rozkładowi, jest tworem Bożym, podobnie jak świat i ludzie, i wszystko co żyje. Wierzaj, że piękno świata jest w nim obrazem Bożym, brzydota tłem, na którym się ukazuje, nietrwałość zasię piękna tłem, na którym daje się widzieć wieczność. Amen. - Mówisz coś zgoła przeciwnego do nauk Mykyty, bracie Sozoncie -zauważył Pawło. - Mocne są twoje słowa, wszakże nie mniej mocne są słowa Mykyty. Gdzież jest prawda, zali nie pośrodku? - Pośrodku jest otchłań, bracie Pawle - rzekł Sozont - z której spogląda na nas oko. Oko to sprawdzi nas i osądzi. „Prawda was wyzwoli" -powiedziane jest u świętego Jana Ewangelisty. I niechże odmierzy nam Bóg wedle prawdy naszej. - A cóż to jest prawda, bracie Sozoncie? - zapytał Pawło. - Odpowiem słowami Psalmu 85: prawda jest tam, gdzie „łaskawość i wierność spotkają się ze sobą, ucałują się sprawiedliwość i pokój. Wierność z ziemi wyrośnie, a sprawiedliwość wychyli się z nieba. Pan sam obdarzy szczęściem, a nasza ziemia wyda swój owoc. Sprawiedliwość pójdzie przed Nim, po śladach Jego kroków - zbawienie". - Za wiele spraw dałeś mi do przemyślenia, bracie. Sozoncie - rzekł Pawło. - Obawiam się, że nie starczy mi czasu na rozgryzienie tego orzecha. - Nigdy nie jest za późno na myślenie - rzekł Sozont. -1 na to nie trzeba szukać stosownego czasu. Jedno jest konieczne: dobra wola u człowieka. Bez dobrej woli, podobnie jak i bez Boga - ani do proga! 176 Rozdział dwudziesty, w którym jest mowa o tym, jak spędziliśmy drugi dzień na wyspie Tego dnia Pawło i ja więcejśmy odpoczywali, Sozont zaś miał zajęcie z zapisywaniem żywota i czynów świętego Mykyty, iżby wieczorem przeczytać albo oddać je do przeczytania uczniom słupnika. Pawło tymczasem oddalił się od nas i jął odmawiać na klęczkach długą modlitwę; ja zasię, po spędzeniu bezsennej nocy i zmęczony po wysłuchaniu dwóch kazań, Mykyty i Sozonta, poczułem, jak głowa mi pęka: na razie sił mi nawet zabrakło na przetrawienie głębokiej mądrości obu wielkich mężów, którzy jak gdyby zeszli się tu na dysputę, chociaż mądrość Sozonta, jakem rzekł, odpowiadała mi bardziej. Odłożyłem więc własne roztrząsania o tym, com usłyszał na spokojniejszą chwilę, gdy rozstaniemy się z tą wyspą i jej dziwnymi mieszkańcami. Będąc porządnie zmęczony, zasnąłem więc i przyśnił mi się zwierz w łuskach i z kościstymi płetwami na grzbiecie, mieszkający ponoć w Oku Otchłani - osobliwej toni, jaka rzeczywiście przypominała oko. Zwierz ów miał długie, ogoniaste ciało niczym olbrzymi jaszczur, głowę podobną do jaszczurczej, jednakże ślepia jego były ogromne niczym dwa wprawione zwierciadła, w których odbijało się wszystko, na co wzrok obrócił. Obecnie zwierz spozierał na mnie i ujrzałem dwa własne wizerunki: w jednym oku ukazałem się z owych czasów, gdym ilustrował Ewangeiiarz Peresopnycki, jeszcze młody, energiczny, dziarski, ogarnięty wielką pasją tworzenia księgi ksiąg, jakiej nie było jeszcze na świecie i którą chciałem oddać chwałę nie tyle sobie, co Panu Bogu, wszak to On natchnął mnie do tego przedsięwzięcia. W drugim oku odbiłem się teraźniejszy, postarzały, wychudzony, z wydatną siwizną po prawej stronie głowy i brody, lewa strona pozostawała nadal ciemna i siwizna na niej zaledwie była widoczna. Było to moje drugie ja - ze zgaszonymi oczyma, w których majaczył smutek i znużenie, i o ile usta pierwszego uśmiechały się zuchowato, drugi miał je mocno zaciśnięte i nieco skwaszone. Gęste zmarszczki zbruździły mu czoło, podczas gdy czoło pierwszego było lśniące i wysokie. I owe dwie podobizny odbite w oczach zwierza z Oka Otchłani podjęły dyskurs pomiędzy sobą: 177 f - Nie kwaś się w sobie - rzekło młode ja - nie włócz się na próżno po świecie, nie marnotraw czasu, nie męcz sobie głowy myślami ponad sify twojego umysłu, jeno wracaj i rób to, co potrafisz, i o ile mniej wolnego czasu mieć będziesz, tym mniej zadasz sobie frasunku i mniej będziesz zdesperowany. - Nie zdziałam nic lepszego nad to, com stworzył - rzekło ze znużeniem dzisiejsze ja - a gorzej czegoś wykonać nie chcę. - Lepiej czy gorzej wykonane pozostaje wykonanym - oponowało młode ja - a czegom nie wykonał, nie wykonam już nigdy. Mocy nabiera się w utrudzeniu, nie w bezczynności. W bezczynności rozprasza się i przepada. - Chcąc nabrać energii, musiałbym się zaprzeć w sobie - opierało się ja dzisiejsze - a właśnie brak we mnie tego uporu. Gdym do cna wyczerpany, zali nie jest męstwem i mocą wyrzeczenie się puszczania w obieg jakiejś lichoty miast tego, co godne wysiłku? - Natchnienie przychodzi wraz z wysiłkiem, w trudzie, w osiągnięciach codziennych i dochodzeniu do mety - sprzeciwiło się ja młode. - Natchnienie przychodzi z Bożą pomocą i poprzez oświecenie. Gdy tego nie ma, wszystko co robię staje się lichotą. Wówczas to zwierz rozdziawił paszczę i ujrzałem w niej zęby podobne do noży, które migotały jak wyczyszczona stal i ujrzałem długi czerwony korytarz, osłonięty języczkiem gardzieli, języczek ów się odchylił i ciągnęło mnie, by wyruszyć tam, jak wyruszyłem swojego czasu w ową pielgrzymkę, jako że zdało mi się, że znajdę na końcu izbę bez okien i drzwi, w której zdołam jak Jonasz wszcząć z Bogiem rozmowę. I rzeknę tam, we wnętrznościach zwierza: „Wygnany daleko od oczu Twoich, jakże choć tyle osiągnę, by móc wejrzeć na Twój święty przybytek? Wody objęły mnie zewsząd, aż po gardło, ocean mnie otoczył, sitowie okoliło mi głowę. Do posad gór zstąpiłem, zawory ziemi zostały poza mną na zawsze. Ale Ty wyprowadziłeś życie moje z przepaści, Panie, mój Boże!"21 Omdlał wszakże duch mój i choć niewypowiedzianie nęciło mnie, by wstąpić do wnętrzności potwora, który jest z Oka Otchłani, nogom zabrakło 1 Uwaga na marginesie rękopisu: „Księga Jonasza, rozdział 2, wiersz 5-7" 178 mocy krok uczynić, język mój oniemiał, ogarnęła mnie zgroza nie z tego świata i zakrzyczałem strasznie i z owego strachu się obudziłem. Sozont pisał na podróżnej tabliczce, którą nosił ze sobą w mieszku, skuliwszy się i z głową nieco przekrzywioną na bok. - Czemuś tak krzyczał przez sen, bracie Mychajło? - zapytał spokojnie. Opowiedziałem mu swój sen. - Owo jezioro albo topiel to jedyne miejsce niepojęte dla mojego umysłu - rzekł Sozont, zaprzestawszy pisania i prostując się. - Mogę przyjąć na wiarę, że żyje tam nieznany potwór, jako że nie wszystko wiemy o świecie, trudniej jest pojąć, jakim sposobem spełnia on wolę Mykyty albo raczej jego uczniów. Gdy przechodziłem kładką i gdy pogrążył się Kuźma, poczułem jakieś drgnienie pod nogami. To samo czuł również Pawło. - Ja zasię próbowałem ratunku, by nie spaść z kładki, wtykając w nią żerdź - stwierdziłem. - To już zastanawia - wypowiedział Sozont - boś szedł, bracie, najbliżej Kuźmy. A zatem zginąć miał ten, który szedł na ostatku. - Zali ci to coś tłumaczy? - Nie - rzekł Sozont z namysłem - jakoś to oni robią. Kładka mogła się zachwiać dlatego, że zachwiał nią Kuźma, ale równie dobrze mogła się zachwiać sama i zrzucić Kuźmę. Stąd bierze się pytanie: kto i jak ją poruszył? Z całą pewnością jest wisząca i przemyślnie wykonana. -1 ja tak myślałem - rzekłem. - Moja żerdź się wbiła i ugrzęzła, po czym ledwie ją wydostałem. - Przypomnijmy sobie, jak stali uczniowie Mykyty - rzekł Sozont. -W odstępach na półkolistym brzegu. Któryś z nich zgoła mógł pociągnąć ukrytą linkę przywiązaną do kładki. Innego wytłumaczenia nie znajduję. - A jak to było z karłem? - Z karłem to prostsza sprawa, było dlań za głęboko i nie umiał pływać. Zresztą uczniów Mykyty przy tym nie było. - O ile Kuźmę podciął któryś z uczniów Mykyty - zapytałem - i nie był to Teodoret, to jak mogli wiedzieć, że właśnie Kuźmę należy podciąć? - Powiadam ci, bracie; toń to jedyna sprawa niepojęta dla mojego umysłu i wypowiadam nie stwierdzenia, jeno poszlaki. Poszlaki zasię nie 179 nadają się do oskarżenia... Teodoret idąc na czele mógł dać znak towarzyszom, kogo mają topić. - Kuźma sam wszedł na kładkę jako ostatni - zaoponowałem. - Utopić zaś kogoś w sposób, o jakim mówisz, na środku byłoby trudniej. - O tym również myślałem - rzekł Sozont. - Mogą być dwa sposoby: albo na drodze usuwa się komuś spod nóg kawałek kładki, albo mógł tu wejść w grę przypadek, który wykorzystano. Raz jeszcze ci powtarzam, że wszystko to jeno gołe przypuszczenia. - A zatem jaki z tego wniosek? - Znów ten sam: jest między nimi ta diabelska mózgownica, albo raczej łeb smoka na morzu, jak powiedziano w Psałterzu, nadziany wiedzą, podstępem i przebiegłością. - Mykyty czy jego uczniów? - zapytałem. - Sądzę, że któregoś z uczniów - odparł Sozont. - Teodoret i Antoni są między nimi najgłówniejsi. - Ta głowa nie narażałaby się bez powodu. A to jest tęgi łeb. Możliwe, że to Szymon - zastanawiał się Sozont. - Czemuś pomyślał o Szymonie? - Każda mądra głowa cierpi na zarozumialstwo - rzekł Sozont. - Przybrał imię Szymona, jako że naśladują Szymona Słupnika. - Wszakże pośród hagiografów Szymona Słupnika był i Szymon Meta-frast? - zapytałem. - Z tej racji mogła go wziąć chętka nazwania się Szymonem. Ale to czysty domysł. - Na twoje pytania odpowiadają zawsze Teodoret z Antonim. I trzeba im przyznać, że nader mądrze obłamują końce twoich haczyków, nie pozostawiając nawet zadry. Nawet w tym, co się tyczy siostry Marty. Któż tu powiedział prawdę: karzeł czy Teodoret? - Oczywiście karzeł - stwierdził Sozont. - Mykyta uprawia nierząd z Martą. A może i uczniowie albo któryś z nich. - To pewność czy domysł? - Domysł, jeno pewniejszy niż Oko Otchłani. Mamy świadka, który śledził ich z całą pewnością. Sozont znowuż jął pisać. 180 - Zapisujesz jak myślisz, czy jak oni sobie życzą? - nie powstrzymałem się od zapytania. Sozont spojrzał na mnie ze zdumieniem. - Byłbym głupcem, gdybym pisał to co myślę - rzekł. - Inaczej, bracie, nie wyszlibyśmy z tej wyspy, jeno trafili na pożarcie ich potworowi. Piszę wszak nie jeden, jeno dwa żywoty: jeden na papierze, drugi zasię w głowie. Na papierze udany, a w głowie rzeczywisty. I Sozont nagle roześmiał się cicho. - Zresztą - dodał - ten udany jest zgoła nieinteresujący, jako że przepisany żywcem z żywota Szymona Słupnika, jak już powiadałem. Coś mnie i tutaj uderza. - Co mianowicie? - Historia z rozbójnikiem, któregośmy widzieli, podobnie jak i pokłony Mykyty: o tym nie opowiadano, jeno działo się to w naszych oczach, zasię obydwa wypadki również zostały opowiedziane w żywocie Szymona Słupnika. Pokłony Mykyty mogą być naśladownictwem, bo ci ludzie są szy-monitami, ale co z rozbójnikiem? Rozbójnik był rzeczywisty, podobnie jak wieśniacy, i rzeczywiście go zabito, sam widziałem, kiedy go wleczono, wstęgę krwi. Jest to druga sprawa niepojęta dla mojego rozumu. - Czy nie mogło tu być przypadkowego zbiegu okoliczności? - zapytałem. - Nie wierzę w przypadkowe zbiegi okoliczności - rzekł Sozont. - Zbieg okoliczności z Kuźmą, drugi z rozbójnikiem - coś tego za dużo. -Ajeśli to aktorstwo, podobne do tego, jakie uprawiają skomorochowie albo rybałci? - zapytałem. - Wówczas to wszystko wymyśla zaiste szatański rozum - wypowiedział znacząco Sozont. W tym momencie powrócił do nas Pawło, który dotąd pozostawał na modlitwie. Był blady i oczy miał jakby zgaszone. - Idę za twoją nauką o sztuce umierania, bracie Sozoncie - rzekł z pokorą. - Dlaczego przez cały czas mówisz o tym, bracie Pawle? - spytał Sozont łagodnie. - Nie należy przejmować się zbytnio rzeczami pozornymi i słowami szaleńców. 181 Pawło przystanął, wyprostował się i popatrzył gdzieś w głąb. - Nie odejdę z tego miejsca - wyszeptał. - Serce mi tak powiedziało, gdy wstąpiłem na tę wyspę i teraz serce mówi mi, że już nie wyjdę. - Chcesz pozostać między uczniami Mykyty? - zapytałem. - Nie - odparł Pawło z cicha. - Nie dożyję do jutra rana. - Rozejrzał się z obawą, sprawdzając, czy nikt nas nie podsłuchuje. - Wy zasię, bracia moi, jeżeli zdołacie, uciekajcie stąd jak najprędzej. Ledwie bowiem wstąpiłem na tę wyspę, ogarnęło mnie przerażenie. Ogarnęło i nie opuszcza. Nie znam jego powodów, ale jest ono we mnie niczym bryła ziemi. I przez cały czas czuję zapach ziemi. Ty, bracie Sozoncie, masz tyle rozumu, myśl przeto, jak wydostać się stąd natychmiast. Bez jednej chwili zwłoki! Patrzył na nas zogromniałymi modrymi oczyma, a policzek mu zadrgał. - Uspokój się, bracie - rzekł Sozont łagodnie i ze spokojem. - Dożyjemy do jutra i wyjdziemy stąd wszyscy razem. A tam, na szerokim świecie, pomodlimy się za tych nieszczęśników: niech Bóg się nad nimi zmiłuje i niech uwierzy w ich modlitwy. Połóż się spać, bracie Pawle albo przejdź się po wyspie, ty i brat Mychajło, bo dziś muszę dokończyć żywot świętego. Nie wyrządziliśmy im nic złego, wiedzą o tym przecie, dlaczego więc mieliby na nas nastawać... - Dobrze, bracie Sozoncie, niech będzie, jako powiadasz - mówił Pawło z rezygnacją. - Ale nigdzie nie chcę ruszać się z tego miejsca. Odpocznę po modlitwie, żeby zacząć ją na nowo. Wedle porady twojej i uczonych mężów. - Niech Bóg cię wysłucha - rzekł Sozont serdecznie. Pawło się położył, a ja postanowiłem przejść się po wyspie - zakorciło mnie nagle, by podejść do Oka Otchłani i przypatrzyć się tam wszystkiemu. Chciałem sprawdzić przynajmniej, czy nie ma tam postronka przymocowanego do brzegu lub do drzewa. Jakoś nie miałem ochoty oznajmiać o swoim zamierzeniu, przeto udałem się cichaczem w głąb wyspy. Słońce już przygrzewało. Wzniosło się dosyć wysoko i dlatego jakoś szczególnie pachniało zielsko, trawy i listowie. A może i ziemia, jak się Pawłowi wydawało. Zawsze lubiłem słońce, jako że przydawało rześkości moim członkom i czyniło mnie chętnym do pracy. Wówczas, gdym jeszcze przepisywał Ewangeliarz Peresopnycki, skórom się zmęczył, wychodziłem na słońce i brnąłem bez celu poprzez rozlewisko ziół, trawy, kwiatów 182 i drzew, nurzałem się, nieomal oślepiony buchającym potokiem promieni pachnących zbożem, woniami kwiatów i cierpkim tchnieniem burzanów. Odurzony byłem tym powietrzem i zapachami, przedziwnie rozprzestrzeniała się moja dusza - czułem się rozlany w powietrzu, rozmiękły i w jakiejś mierze rozpuszczony w słońcu - serce doznawało jakiegoś uroczystego, świętego rozradowania. Wzrok ulatywał w dal, by spocząć na odległym drzewie czy na obłoku i stopy moje prawie nie dotykały ziemi. Brnąłem przez łąki jarzące się szmaragdowo, zasię jaskrawe migotanie wody ślepiło mnie rozkosznie. Rozglądałem się, czy kogo nie widać w pobliżu, bo nie brak wśród naszego ludu takich, co potępiają kąpanie się i obnażanie ciała - rozbierałem się bez pośpiechu i ciało moje poczynało śpiewać pod niebem, napełniając się złocistą jędrnością, niczym dzban wody ze źródła. Po czym padałem z brzegu do wody, zanurzając się w zieloną toń bez zmrużenia oczu - dokoła mnie kołysał się dziwny świat wodorostów i ryb, które przypływały do mnie i bez obawy dotykały pyszczkami, jak gdyby całując. Opierałem się stopami o piasek, poruszając rękoma, by utrzymać równowagę, wówczas to wystrzeliwałem ciałem na powierzchnię, by raz jeszcze oślepić się słońcem i znów otrzymać odeń błogosławieństwo. I poprzez otoczkę wody wokół mnie widziałem, jak śmieje się świat - wielki, cudowny, szeroki, zielony, pełen soków życia, jako że pośród trawy nie było nawet skrawka ziemi, na którym by coś nie pełzało i nie poruszało się, a w powietrzu swobodnie i zamaszyście polatywało ptactwo - świat, którego ja również stanowiłem żywą cząsteczkę. Płynąłem powoli, czując, jak ciało wzdryga się od chłodnej wody przemieszanej z ciepłem słonecznym. Na koniec wychodziłem z wody i znów czułem, jak z głowy spływają resztki znużenia i giną wysoko w chmurach. Ubierałem się i kładłem twarzą do nieba. Wpływałem w błękitne światło i błękitne światło wlewało się we mnie. Stawałem się lekki i prawie bezcielesny, a naokoło w zapamiętałym cykaniu wydzierały się świerszcze. W modrym bezkresie darły gardziołka natchnione skowronki, trawa oplatała mi głowę, ręce, tułów, kołysząc torebkami pełnymi nasion. Zrywałem źdźbła traw i rozgryzałem, delektując się chłodnawym, słodkim ich sokiem i wypatrywałem zarysy obłoków. Mrużyłem wtedy oczy i czułem, jak promienie słońca, niczym owe niepłochliwe rybki w wodzie, obcałowują mi skórę. Po 183 czym nawiedzał mnie spokój: święty, tajemny i z takim spokojem w głowie, sercu i na ustach, mając zamknięte oczy, widziałem nową stronicę, jeszcze czystą i jasną, promienną, na której miałem zasiać nasiona liter i słów i obramować ją liniami i obrazami ze świata roślin. Zakreślałem w myślach ramkę, która poczynała obrastać ziołami, bo wprawdzie przepisywałem smutną pomiędzy smutnymi historię o Tym, który przynosząc na ziemię naukę miłości, musiał wycierpieć za to okrutną, tyrańską śmierć, jednakże nie była to historia na chwałę śmierci, jeno na chwałę życia, jako że Ów smutny siał ziarno miłości nie po to, by skłonić się przed niebytem, lecz by śmierć podeptać. Z tej racji i ja siałem na białym polu ziarna liter, z których każde było ukryte po to, by wyrósł kiełek, któremu ostatecznie sądzono wyróść i nie gdzie indziej, jeno na tym świecie, w tych ludziach, których ongiś Pan przysłał tutaj, w ich głowach i sercach. I już wówczas myślałem i myślę obecnie, że gdyby Bóg chciał śmierci dla świata, to tego świata dawno by już nie było. Wówczas obumierałby nie miąższ ziarna, jeno kiełek, miąższ zasię przemieniłby się w kamień, wówczas nie wybujałoby takie mnóstwo pędów, jakiego niezdolen jest przeliczyć i wypatrzyć ludzki rozum. Wówczas nie kryłaby się wieszcza tajemnica i prawo Boże w każdym ziarnku, jakie słońce wygrzewa niczym ptak jaja, owo zaś słońce i ziarna, i jaja ptasie, i nasienie zwierząt i ludzi spiekłyby się i zwiędły, a cały żywy świat przeobraziłby się w martwy piasek. Podobnie i ja, tak myślałem, jestem jak gdyby piastunem nasienia, owocu duchowego czy też jajka i ciepła dla jego wzrostu nie może dostarczać śmierć, jeno moc życiodajna. A zatem i mój Ewangeliarz Peresopnycki, przepisywany i zdobiony przeze mnie, podobny jest do jednego z nasion w obramowaniu trawy życia, do ziarnka w jabłku świata, sam zaś jestem jeno narzędziem do jego wytwarzania, nie twórcą, jako że tworzy je Ten, który działa za pośrednictwem praw wiekuistych. Dlatego nie przekona mnie żaden Mykyta, żem tworzył owoc swego żywota nie za podnietą, nie z woli Najwyższego, jeno za podnietą i z woli nieczystego, bo nie może być nic nieczystego w czystym zamyśle i świętym akcie tworzenia, przeto nie Bóg i nie Stwórca chce zgładzić i zniszczyć ten świat, w który włożył tyle swojego umiłowania, jeno nieczysty, którego nie obchodzi ani świat, ani wzniosłe porywy, ani piękno, ani tajemnica wieczności. 184 Z takimi myślami doszedłem aż do jeziora i zamarłem, zapatrzywszy się w toń. Ogromne oko leżało do połowy otoczone brzegiem wyspy, do połowy zasię rzadziutkimi, wyciętymi z zarośli drzewkami, które wyglądały jak rzęsy owego oka. Wpatrywało się smętnie w modre rozlewisko nieba i nie mieniło się w nim ani nie śmiało słońce, tak jak się mieni i śmieje w czystej wodzie. Nie było na jeziorze czy też toni zmarszczek ani rozbłysków, nie migotało zgoła, lecz jak gdyby zastygło w wiecznej, posępnej martwocie, wyziewając z siebie mdlący, zgniły zapach, ledwie uchwytny odór padliny. I spoglądając na to Oko czułem, jak z wolna poczyna zamierać we mnie dopiero co zaznana radość i tryumf, i miłe przypomnienie o dniach mego szczęścia, i bujna, mieniąca się barwami duchowa pełnia. Czułem, jak obumieram, mrocznieję, pogrążam się w cieniu, drętwieję, dziupla tworzy się we mnie, moje opustoszone wnętrze napełnia się coraz to gęstszym dymem. Rzuciłem okiem na trawę pod nogami: rzadka była, na poły zwiędła, z pokurczonymi i uschniętymi koniuszkami. Podobnie liście na drzewach nie nabierały jędrności ani połysku, jeno chyliły się w milczeniu, jeszcze nie zwiędłe, ale już nie soczyste. Poszedłem wzdłuż brzegu z opuszczoną głową, wpatrzony w smużkę piasku między ziemią a wodą. - Czemu żeś się tak zamyślił, bracie Mychajło? - usłyszałem niespodziewany głos i aż się wzdrygnąłem. Pod drzewem stał Szymon, oparty o pień. Twarz miał pociągłą, chudą, nawet wycieńczoną, jeno w oczach jego świecił rozum. Zanotowałem sobie to jedno spostrzeżenie: oczy Szymona były pełne mądrości. - Myślę o tym, co mi powiedział święty Mykyta - odparłem. - Z wielką bowiem mocą wyrzekł to swoje pouczenie. - Zaiste - rzekł Szymon - i z tej to racji przyszedłeś popatrzeć na Oko Otchłani? - Ano z tej - potwierdziłem. - Moc zeń się wydobywa niepojęta. Co ono ma w sobie takiego? - Zgadzam się z tobą - rzekł Szymon. - Myślę niekiedy, że to Bóg położył je tutaj jako symbol ziemskiego żywota. Sam też tutaj przychodzę na rozmyślania. 185 „Symbol ziemskiego żywota - pomyślałem sobie. - Prostak się tak nie wyrazi! Prostak nie będzie szukał samotności, by porozmyślać". - Cóż przy tym odczuwasz? - zapytałem. - Chyba to samo, co i ty obecnie. Zgłębienie do dna tego martwego świata. - Czy długo już tu przebywasz, bracie Szymonie? - spytałem możliwie obojętnym tonem. - Pytał mnie już o to Sozont... Od dawna - odparł Szymon. - A kim byłeś przedtem? - zapytałem. - Człowiekiem grzesznym i niegodnym, który obija się po świecie i gubi swoją duszę - mówił smętnie Szymon. - Jednakże Bóg zaprowadził mnie do świętego, który rozjaśnił mi mrok. I porzuciłem swoje dostatki, obfitość jadła, powaby i przynęty tego świata, urodziwą swą żonę, przestałem troszczyć się o jutro, o cielesne wygody i poszedłem z Mykytą wąską ścieżyną. - A jak święty z uczniami znalazł to miejsce? - Wybraliśmy się jako pątnicy nie wyznaczając sobie kierunku ani mety, w Bogu mając przewodnika. To sprowadziło nas tutaj. Szliśmy wprost przed siebie: naprzód, naprzód, nigdzie nie zbaczając, nie cofając się i nie oglądając za siebie, bośmy wiedzieli, co przydarzyło się żonie Lota. Jako że Sodoma i Gomora, sam wiesz, bracie Mychajło, również są symbolem naszego świata i Bóg wybrał jeno Lota z rodziną, by go zeń wyprowadzić. Obejrzała się żona Lota i przemieniła w słup soli. Szli oni długo, jako powiadają, popasając jeno z nastaniem nocy i nigdy we wsi ani w mieście, jeno gdzie popadło. - I tuście się zatrzymali - zapytałem - bo stąd dalej iść nie ma gdzie? - Ano tak! Właśnie takiegośmy miejsca szukali. Żeby nie było gdzie iść bez zawrócenia. - Przedziwne to! - rzekłem. - Czy mogę opowiedzieć to Sozontowi, by zapisał to jako jeden z cudów świętego Mykyty? - Jak uważasz - odparł Szymon. - Jesteśmy otwarci duchowo i nic nie ukrywamy. Chociaż, prawdę mówiąc, tak sądzę: na próżno trudzi się brat Sozont, usiłując opowiedzieć o nas światu. Nie ubiegamy się o rozgłos, wieści o sobie szerzyć nie pragniemy, bośmy zdali się na wolę Bożą. Obecnym naszym celem jest iść dalej, nie zatrzymując się i nie oglądając, iżby nie przemienić się w słup soli, ale już nie ścieżką ciała, jeno duchową, 186 powietrzną, coraz wyżej i wyżej, aż osiągniemy to, czego się spodziewamy, bezlitośnie umartwiając swoje ciało podlegające zepsuciu, bo wszystko, co ulega zepsuciu, niechaj się stanie zwłokami, pokarmem dla robactwa, jako że droga nasza wiedzie do szczęśliwości wiecznej. - Zali nie w celu przypominania o słupie soli swój słup ustawił święty? - zapytałem. - Dobrze uważasz, bracie - rzekł Szymon. - Patrząc na słup, na którym przebywa święty, winniśmy stale wspominać słup soli, w jaki przemieniła się żona Lota. - A gdyby który z was zechciał powrócić do świata? - zapytałem. - Niektórzy z uczniów Mykyty już to uczynili, powrócili wszakże nie do świeckiego żywota, jeno udali się na samodzielne pustelnictwo. Nikogo nie zatrzymujemy przemocą, siłą do siebie nie przymuszamy nikogo, bo nie może człowiek kroczyć naszą ścieżką bez wolności wyboru. Mamy też stróża dobrego naszej wolności - oto on - i Szymon skinął dłonią w stronę Oka Otchłani. - Gdy ktoś upada na duchu, może przyjść tutaj samotnie i porozmyślać, podobnie jakeśmy przyszli tutaj ty i ja. - Wielka i niepojęta moc płynie od tej wody - rzekłem. - Dwie tu są złączone: żywa i martwa. Martwa jest biaława, żywa zaś to ta ciemna, którą wyprosił dla nas święty u Boga do posiłków. Tę właśnie pijemy. - Po czym poznaliście, że ta biaława to martwa woda? - Popróbował jej jeden ze spragnionych uczniów świętego, kiedyśmy już tu przyszli. Wypił i umarł w strasznych męczarniach. - A jak odważyliście się na spróbowanie ciemnej wody? - Ukazała się po modlitwie świętego i w objawieniu, jakie otrzymał. Tę właśnie pić nam zalecił. - Wielkie sprawy opowiadasz, bracie Szymonie - rzekłem. Na to uśmiechnął się Szymon. Smętnym uśmiechem, który na chwilę rozjaśnił i ożywił jego martwe oblicze, jednakże zgasł po chwili. - Nie przebywaj długo, bracie, przy Oku Otchłani - rzekł Szymon łagodnie. - Bez przyzwyczajenia może cię zemglić. - Dzięki za przestrogę, bracie Szymonie - skłoniłem się i poszedłem sobie, pozostawiając Szymona stojącego pod drzewem. 187 Wszystko, com usłyszał, przejęło mnie do głębi, pośpieszyłem więc do Sozonta, by mu to powtórzyć. Sozont wysłuchał mnie z pilną uwagą; Pawło tymczasem znów ukląkł w zaroślach, oddając się modlitwie. - A zatem wystawili wartę przy Oku Otchłani - rzekł Sozont. - Mamy też i potwierdzenie mojego domysłu, że Szymon nie jest prostaczkiem. - A jak to jest z tą żywą i martwą wodą? - zapytałem. - Historia o stworzeniu źródła czy studni została opisana w Żywocie świętego Szymona Słupnika, ale tam źródło wytrysło ze skały. Czyli że, podobnie jak w innych tak zwanych cudach, fabuła przybrała stroje dzisiejsze. - Zali nie upraszczasz, bracie Sozoncie? - zapytałem. - Chcesz powiedzieć - rzekł Sozont ostro - a nuż Mykyta naprawdę jest świętym i cudotwórcą? - Kościół nakazuje nam wierzyć w świętych i cudotwórców, jako że cudotwórcą był Chrystus i jego apostołowie. - Kościół nasz świętym nazywa człowieka, który czyni cuda za życia i po śmierci, i którego relikwie nie uległy zepsuciu. A zatem świętym człowiek za życia nie bywa ogłaszany - mówił Sozont i zamyślił się na chwilę. -Chrystus jest Panem i co do cudów Pańskich nie może być wątpliwości, Jego apostołowie są ludźmi, którzy weszli w bezpośrednią styczność z Bogiem i stali się Jego narzędziami. Czy byli takimi narzędziami inni święci, czy też magami, jak ów Szymon z Dziejów Apostolskich, nie jestem taki niezłomnie przekonany, mogli być wśród nich rzeczywiście wybrani przez Boga, a mogli być też szalbierze. Przypomnij sobie w Dziejach Apostolskich: „Pewien człowiek, imieniem Szymon, który dawniej zajmował się czarną magią, wprawiał w zdumienie lud Samarii i twierdził, że jest kimś niezwykłym. Poważali go wszyscy od najmniejszego do największego: 'Ten jest wielką mocą Bożą' - mówili. A liczyli się z nim dlatego, że już od dość długiego czasu wprawiał ich w podziw swoimi magicznymi sztukami". Otóż nie czas tu przesądzać, bracie, który z nich narzędziem Bożym, a kto magiem. Po to, by sprawdzić Mykytę, udałem się na tę wędrówkę. Świętych z zamierzchłej przeszłości Bóg jeden sprawdzić zdoła, zasię żywych i dzisiejszych, którzy chcą za takich uchodzić, nawet taki grzeszny człek jako ja jestem. 188 PWr - Jeno, czy tak koniecznie trza ich odzierać z przebrania? - zapytałem. - Sam Bóg polecił odsłaniać to, co tajemne, mówiąc: „Nie ma nic tajemnego, o czym by się nie miano dowiedzieć". Prawdziwy jest jeno Bóg prawdy, a nie kłamstwa. Rzekł już Pan ustami Dawida: „Mężowie, dokąd chwała Moja będzie ulegała zniewadze? Czemu kochacie marność i szukacie kłamstwa?" I „Szczęśliwy mąż, który złożył swą nadzieję w Panu, a nie idzie za pyszałkami i za zwolennikami kłamstwa". Gdym zwlókł z siebie, bracie, świecką i wdział duchowną sukienkę, błagałem Pana: „Panie, nienawidzę wszelkiej ścieżki nieprawej, nienawidzę nieprawdy, nienawidzę tych, których prawica jest prawicą fałszywą, oddal ode mnie drogę kłamstwa". Kłamstwo po świecie chodzi jak pyszny wielmoża, ludzie uczynili kłamstwo swą ostoją, kłamstwo odziedziczyli nasi rodzice, od nich my, od nas zaś dzieci nasze, przez co, jako rzecze święty Paweł: „Prawdę Bożą przemienili oni w kłamstwo i stworzeniu oddawali cześć, i służyli jemu, zamiast służyć Stwórcy". To właśnie mną powoduje, bracie Mychajło. - Wierzę ci i rozumiem. Jeno dręczy mnie co innego: a cóż, jeśli twoje podejrzenie wobec tych ludzi jest niesłuszne; jeżeli głoszą oni rzeczy słuszne i głoszą je szczerze; że jeśli usty swoimi szerzył kłamstwo jedyny twój świadek - karzeł, wiedziony pożądaniem cielesnym, a nie oni; jeżeli szczera jest refutacja twoich podejrzeń zawarta w odpowiedziach na twoje zapytania, której zasadność sam uznałeś? I skoro kłamstwo podawane bywa za prawdę, to czyż z kolei prawda nie może wydawać się kłamstwem, którym nie jest? Jak dowiedziesz, bracie Sozoncie, że myśl twoja jest nieomylna i zdołasz wymierzyć sprawiedliwość? Bo skoroś nazwał sam siebie falą morską, to zali racja twa nie będzie jako te morskie fale? - Jestem takim samym małym i grzesznym człowiekiem, jako i ty, Mychajło, i nie wywyższam siebie ani swego rozumu - prawił Sozont. -Wszakże prawda jest ludzka, zmienna i Boża. Przypomnij sobie Psałterz: „Twa sprawiedliwość to wieczna sprawiedliwość, a Prawo Twoje jest prawdą!" i „Nie odbieraj moim ustom słowa prawdy, bo ufam Twoim wyrokom". Umilkł i zamyślił się. Po czym gwałtownie uniósł głowę i twarz jego rozjaśnił półuśmiech. - Jutro się sprawdzi zasadność moich podejrzeń - rzekł. 189 - Cóżeś obmyślił? - Nie jestem takim głupim i nieprzezornym człowiekiem, bracie Mychajło, bym dowierzał samemu sobie. Mówiłem ci już nieraz, że domysł to nie dowód, przeto się obawiam, że od poszlaki do dowodu dojść nam będzie niełatwo. Jednakże musi dojść do sprawdzenia, to zasię, co ukryte, wyjść na jaw. Otóż, jeżeli są tacy, za jakich chcą uchodzić, a nie owładnięci zamysłem diabelskim, to jutro, bracie, wyjdziemy stąd cali i swobodni. Wiesz sam, że spisuję dwa żywoty: na papierze i w głowie. Jeżeli cało stąd wyjdziemy, za prawdziwy uznam żywot spisany na papierze. Jeśli natomiast zginę jutro przy przechodzeniu Oka Otchłani, podobnie jak zginął Kuźma, niech za prawdziwy uznany zostanie żywot zapisany w mojej głowie. Ty wówczas go stąd wyniesiesz. - Straszne rzeczy prawisz, bracie Sozoncie! - przeraziłem się. - Wyglądają na jakieś przepowiednie. To niby jak ta babka, co na dwoje wróżyła. - To nie wróżby, bracie, jeno próba stwierdzenia prawdy. Jeśli mówią szczerze, a nie są szalbierzami, to po co mają się mnie obawiać, a zatem zabijać? - Dlaczego masz pewność, że to ty zginiesz, a nie ja czy my obaj, albo Pawło? Czemu mnie to powierzasz, a nie Pawłowi? - O Pawła się lękam - rzekł Sozont - że nie dożyje do chwili, w której stąd wyruszymy. Spójrz na niego: wygląda nieswojo i trapi go przeczucie śmierci. Ty pójdziesz kładką przede mną, a ja na niej będę ostatni, tak jak Kuźma przede mną. Patrzałem z niedowierzaniem na Sozonta, jednakże pozostawał podobnie jak poprzednio spokojny i zagadkowo uśmiechnięty. Wówczas to strach dotknął mojego serca kościstymi palcami. Rozdział dwudziesty pierwszy, w którym mowa jest o tym, jak Sozont uratował mnie od żmii i o czytaniu żywota świętego Mykyty Po południu jęliśmy odczuwać głód. Nie byliśmy skłonni do objadania się, ja przynajmniej miałem zwyczaj pościć i zachowywać wstrzemięźliwość w jedzeniu, podobnie chyba moi współtowarzysze, ale wczorajsza polewka nie dała nam się zbytnio pożywić, sił zasię wydatkowaliśmy sporo, zwłaszcza umysłowych i czas do wieczora jął się nam dłużyć. Nawet Pawło przestał się modlić i poskarżył się na głód. Nie wymyśliliśmy przeto nic lepszego niż sen, tym bardziej że nocą miało się odbyć zstąpienie świętego Mykyty i jego przejście po wyspie dla uczczenia dnia Trójcy Świętej, a tegośmy przegapić nie chcieli - we śnie zaś łatwiej jest radzić sobie nawet z głodem. Wyciągnęliśmy się zatem na swoich posłaniach, ja zasię z miejsca zanurzyłem się w cudacznej plątaninie sennych omamów; dziwne to wprawdzie, ale sen mnie naszedł bezecny. Szedłem ścieżką przez głęboki las, aż nagle ujrzałem siostrę Martę, która wyglądała zza pnia drzewa, ukazując obnażone piersi. Rzuciłem się tam, ona zaś się roześmiała, wybiegła na ścieżkę, całkiem naga i pobiegła tak prędko, że choćbym nie wiem jak przyśpieszał biegu, nie byłem w stanie zmniejszyć odległości pomiędzy nią i sobą. Wówczas usiadłem pod drzewem i jąłem ciężko dyszeć, ocierając z czoła pot rzęsisty. Marta zasię przestała uciekać przede mną, weszła do lasu, za chwilę poczułem, że ktoś mnie mocno pochwycił z tyłu za ręce, odciągnął je tak, żem obejmował pień od tyłu, nadgarstki zasię miałem mocno skrępowane. Jakaś moc poderwała mnie na nogi i postawiła, Marta zaś jęła biegać dokoła pnia, oplątując mnie powrozem. Po chwili stałem przymocowany do drzewa, a gdym spojrzał na oplatający mnie sznur, przeraziłem się - była to niebywale długa żmija, której ogon wlókł się po ziemi, głowa zasię należała do Marty i kołysała się wprost naprzeciw mojej twarzy, wysuwając rozdwojony język. - Dobrze ci? - rzekła czy też zasyczała Marta. - Ależ tchu mi brak! - wybełkotałem. 191 - Onoć jest nasycenie ciała - roześmiała się głowa Marty - dla tych, co biegają za ladacznicami. - Przeciem nigdy nie biegał za ladacznicami anim nie miał sprawy z niewiastą - wytchnąłem z siebie. - Toć jest twój grzech - wysyczała Marta. - Dał ci to Pan Bóg? - targnęła za moją napiętą męskość. - Czemuż usycha na próżno? Dlaczego zabijasz swoje nasienie swoim złym umysłem, a nie łączysz go wedle powołania z nasieniem niewieścim? - Bo moim powołaniem jest wydawanie owoców ducha - rzekłem. - A ja cię zmuszę do wydania owocu ziemskiego - zasyczała Marta. -Wstąp we mnie! - Zgiń, przepadnij, maro! - zawołałem. - Za stary już jestem na ziemskie owoce, obumarły! - Jakbyś był obumarły, nie biegałbyś za mną i nie pożądał mnie, a tak to nie jesteś martwy. I to też ci nie umarło. -1 znów targnęła za moją męskość. - Cudzołożyć nie będę! - powtarzałem niezłomnie. - Ależ ty już cudzołożysz, zali nie czujesz tego? Poczułem, jak wpija się we mnie żądło żmii. Ciało ogarnął palący ogień i jąłem spalać się w nim wraz z drzewem, do którego byłem przywiązany. Objęły mnie języki ognia i pochłaniały, zakrzyczałem przeraźliwie, aż się obudziłem. Wtedy to ujrzałem Sozonta, jak tłukł o ziemię kosturem. - Co się stało, bracie? - zawołałem z przestrachem. - Już nic - odparł Sozont i uniósł z ziemi na kosturze martwą i obwisłą żmiję. - Dobrze, żem nie zdołał zasnąć i znowu zasiadłem do pisania. Jeszcze chwilka i byłoby, bracie, nieszczęście! Wczołgała się na ciebie!.. Pawło też się obudził i spozierał z przestrachem. - To do mnie przychodziła - wymówił samymi ustami. - Nie miej głupich myśli - rzekł twardo Sozont. - Gdyby przyszła do ciebie, to by się nie pomyliła. I zapamiętaj, bracie, że przesądy to też grzech. Sozont huśtał kosturem, nawijając nań martwą gadzinę. Ta jednak się zsunęła i upadła w trawę. - Same anomalie - mruknął. - Ułomni i upośledzeni też śpią na ziemi i nie boją się żmij, stąd wniosek, że ich tutaj być nie powinno. 192 - Żmije na bagniskach to rzecz zwyczajna — rzekłem dzwoniąc zębami z wrażenia. - Zatem i ja bywam przesądny, niech mi Bóg wybaczy. „Doprawdy, każdy człowiek jest marnością" - tak chyba śpiewał król Dawid. W tym momencie jął gardłować kogut przywołujący wszystkich na wieczerzę. Pianie istotnie dobiegało ze strony, w której była zagroda, słup i kleć Mykyty. - Święty Mykyta wzywa nas, byśmy posilili nasze ciała - rzekł Sozont z uśmiechem. - Już kiszki mi marsza grają. - Ja nie pójdę - rzekł niemrawo Pawło. - Nie mam ochoty jeść. - Oddasz więc nam to, co tobie podadzą - rzekł Sozont. - A jak tam u ciebie, bracie Mychajło? Już nie dzwoniłem zębami, ale jeść nie chciało mi się również, co oznajmiłem Sozontowi. - No to z przyjemnością zjem również twoją porcję - rzekł Sozont. -Wyruszamy! Wyszliśmy na ścieżkę zatłoczoną już całkowicie ułomnymi i upośledzonymi. Jako ostatni stał krzywonosy człeczyna z grubym kijem. - Czy tu na wyspie gnieżdżą się żmije? - zapytał go Sozont. - Żmije? - powtórzył pytanie człeczyna, który był ułomny, ale nie upośledzony. - Nie, nie widziałem. A tyś widział? - zapytał z ciekawością. - Nowiśmy tutaj, sypiamy na ziemi, dlategom się spytał - rzekł Sozont z całkowitym spokojem. - W bagnisku są żmije - rzekł człeczyna z powagą - ale święty Mykyta nie dopuszcza ich tutaj swoimi modłami. Chyba że jakaś się przyczołgała, by ją święty uzdrowił. - Święty uzdrawia żmije? - zapytał Sozont. - Święty może wszystko - stwierdził człeczyna i pociągnął nosem. - Powiadam ci, bracie - wyszeptał Pawło, gdy człeczyna się odwrócił. -Nasłano ją na mnie... - Kto ją nasłał? - A bo ja wiem? - wyszeptał Pawło. - Nic tutaj nie wiem, nic nie pojmuję, jeno strach pęta wszystkie moje członki, bracie! 193 - Weź się w garść - Sozont ścisnął mu rękę w łokciu. - Strach cię obezwładnia, boś go sobie napędził. Mnie ani Mychajły nie pęta. - Bo wy się wydostaniecie z tej wyspy, a ja nie. - Zali kto może przewidzieć swój los, bracie Pawle? - zapytał Sozont ze smętkiem. - Gdybym się zagapił na mgnienie oka, to nie ty, jeno brat Mychajło byłby już nieżywy. Toć mgnieniem jest nasze życie i śmierć też mgnieniem. Sozont i tutaj okazał się z nas najmądrzejszy: bośmy się już wyrzekli wieczerzy i niby to zgodziliśmy się oddać swoje porcje jemu jako najkrzep-szemu, jednak, ledwo nałożono nam strawę do misek i ja, i Pawło wychłe-ptaliśmy swój posiłek z równym zapałem co Sozont czy rozsiadli dokoła ułomni i upośledzeni. Głodu nam ta polewka nie nasyciła, przynajmniej jednak złagodziła go nieco. Po powrocie na miejsce czekała na nas jeszcze jedna niespodzianka: zabita żmija znikła. - Chybaś jej nie dobił - rzekł Pawło. - Same cuda - mruknął Sozont. - Skoro już uderzam, to robię to skutecznie. Co ty na to, bracie Mychajło? Nic nie rzekłem. I w tym momencie ujrzeliśmy, jak ścieżką powoli i dostojnie kroczą uczniowie Mykyty, tym razem była z nimi również Marta, która tak niestosownie nawiedziła mnie we śnie, i poczułem, jak rumieńce pałają mi na policzkach; rzecz jasna, żem snu towarzyszom nie opowiedział. Uczniowie Mykyty zbliżyli się i w milczeniu porozsiadali na trawie. - Tym razem zabraliśmy ze sobą Martę - rzekł Antoni - jako że jest duchową oblubienicą świętego i zna jego żywot nie gorzej od nas. Zaliś ukończył, bracie, swoją pracę? - Ukończyłem - rzekł Sozont - chociaż może w pośpiechu. Z tej racji wszystko, co zauważycie, zostanie bezwarunkowo poprawione i przepisane. - Czytaj zatem, a my posłuchamy - przedłożył Antoni. W tym czasie zatrzeszczały gałęzie i zaszeleściły zarośla - jęli się z nich wysypywać gromadą ułomni i upośledzeni. Podobnie jak wczoraj stanęli dokoła nas i przyglądali się nam w milczeniu. - Lepiej będzie, jak ty to przeczytasz, bracie Antoni - oświadczył Sozont. - Popatrz, czy moje pismo jest dość czytelne - Sozont wyciągnął ku niemu zwitek. 194 Jednakże Antoni nie ruszył się z miejsca. - Nie mamy powodu, by ci nie wierzyć - odparł beznamiętnie. - Czytaj ty! Jeno pomału, wyraźnie, z przestankami, by wszyscy cię dosłyszeli. Ułomni i upośledzeni stali kręgiem dokoła nas, wyciągając szyje z uwagą. Diakon czytał jak w cerkwi, wyraźnie, z przestankami i spokojnie. Wszystko było zapisane ściśle tak, jak przedtem zostało opowiedziane i jeszcze raz wprawiła mnie w podziw wielka pamięć Sozonta. Sam również pamięć miałem niepowszednią, on jednakże oddawał relacje słowo w słowo, bez najmniejszego uchybienia, przynajmniej tak mi się zdawało. Uczniowie Mykyty słuchali go z głęboką uwagą, jedynie Marta zdawała się całkiem obojętną, nie patrzała w stronę Sozonta, spozierała jeno raz po raz na Szymona. Ów nie odpowiadał na jej spojrzenia, jako że wszystek skupił się na słuchaniu: wydało mi się, że właśnie Szymon nie był owej dziewczynie obojętny. Chyba się spostrzegła, że śledzę za nią, bo osmaliła mnie podobnym spojrzeniem jak we śnie, jednakże natychmiast się odwróciła i jęła obserwować drzewo w pobliżu. Rzuciłem tam okiem i dostrzegłem skaczącą po gałęziach wiewiórkę. Zmierzch jął zapadać, gdy Sozont ukończył czytanie. Po każdej historii robił pauzę, czekał na uwagi i dopiero gdy wszyscy 1 stwierdzili, że uwag nie mają, ciągnął dalej opowieść. - Wszystko to jest dokładne - rzekł Antoni - wszakże moim zdaniem winieneś wykreślić dwie rzeczy - o Kuźmie i o karle Musiju. Żywota ¦;¦: świętego Mykyty one nie dotyczą. ! - Zali nie z woli świętego Mykyty im się to przydarzyło? - zapytał Sozont. -1 zali to nie cud? - Święty Mykyta nie zabija - stwierdził Antoni. - Może to cud zaiste, jeno zabili siebie sami z dopustu Bożego. Chyba że świętobliwy odmówił im swojej ochrony. - A moim zdaniem to jest cud - odparł Teodoret. - Kiedy święty pozbawia kogoś swojej ochrony - zali to nie jego wola? - Niech wypowiedzą się inni bracia - orzekł Antoni. Ewagriusz i Georgios poparli Antoniego, Szymon zasię i Nicefor Teodoreta. - W takich razach potrzebna jest nam właśnie siostra Marta - rzekł Antoni. - Zabierz głos, siostro! 195 - To jest cud! - rzekła, patrząc miłośnie na Szymona. - Więc niechaj pozostanie tak jak jest - stwierdził Antoni. - A może by zapytać o to samego świętego Mykytę? - zapytał Sozont przezornie. - Nie chciałbym rozpowszechniać rzeczy wątpliwych. - Świętobliwy odmówił w tym swojego udziału i tyś to słyszał - rzekł z naciskiem Antoni. - Obowiązkiem sprawdzenia relacji obarczył nas, niegodnych. Zatem, skorośmy orzekli, że te opowieści mogą dotyczyć cudów, niechaj tak będzie. Amen. - Amen! - powtórzyli wszyscy uczniowie Mykyty i powstawali. - Zali święty będzie dziś zstępował? - zapytał Sozont. - Tak jak zapowiadaliśmy - odparł Teodoret. - Będzie zstępował. - Czy można będzie podejść doń na rozmowę? - Chyba w takim wypadku, gdy sam rozpocznie, to znaczy gdy sam się zwróci do ciebie. Ale zazwyczaj w rozmowy się nie wdaje - rzekł Antoni. -O czym chciałbyś z nim porozmawiać? - Zapytać go o Kuźmę czy karła Musija - odparł Sozont - bo sam tu żywię wątpliwości. - Jakież masz wątpliwości? - zapytał niechętnie Antoni. - Uważam, podobnie jak ty, że zginęli z własnej woli. - A ja uważam tak, jakeśmy postanowili - rzekł twardo Antoni. - Więc niech potwierdzą to Ewagriusz i Georgios. - Zgadzam się, że było to cudem świętego Mykyty - rzekł Ewagriusz. -1 ja również - potwierdził Georgios. - No to już nie mam wątpliwości - rzekł Sozont. - I jeszcze jedno: czy mam oddać wam zwitek, żebyście przejrzeli go beze mnie? - A są w nim inne zapisy? - zapytał Antoni. - Są - powiedział Sozont. - Te, które notowałem przed przyjściem do świętego miejsca. - To oddaj nam je, bo teraz za ciemno na czytanie - rzekł Antoni. - Rano ci je zwrócimy. Czego chciałbyś się jeszcze dowiedzieć? - Skoro wszystko będzie w porządku, to czy będziemy mogli wyruszyć stąd z rana? - Powiedzieliśmy już, że wszystko od was zależy - stwierdził Teodoret. - Czy nas kto przeprowadzi przez Oko Otchłani i przez bagna? 196 - Przeprowadzimy was przez Oko Otchłani, a dalej to już jest bezpieczna droga - rzekł Teodoret. - Boję się, że zabłądzimy - rzekł Sozont. - Z twoją przenikliwością nie ma obawy - rzekł Antoni. Wyszli na ścieżkę, zmierzch wessał ich natychmiast, podobnie w milczeniu porozchodzili się między drzewami i zaroślami ułomni i upośledzeni. - Teraz zaś, moi bracia - rzekł Sozont - pomódlmy się każdy za siebie, bo kto wie, co nam przyniesie ta noc nadchodząca i dzień jutrzejszy. Niechaj nam Bóg dopomoże! Rozeszliśmy się, by się oddać, każdy z osobna, jak najgorętszej modlitwie. Moja była taka: - Boże mój! Znalazłem się tu wedle woli Twojej, racz sprawić, abym wydostał się stąd bez szwanku. Uchroń, Boże, moich współtowarzyszy drogi, Sozonta i Pawła, byśmy pospołu wydostali się z onego trzęsawiska. Żałuję za wszystkie me grzechy świadome i nieświadome; jedne znam i upraszam za nie zmiłowania, nieświadome zasię postaw mi przed oczyma, bym mógł za nie czynić pokutę. Wejrzyj także na ludzi, pomiędzy których żeśmy trafili: jeżeli są na słusznej drodze, niech prawda Twoja im towarzyszy, jeżeli zaś na błędnej, niech się o tym dowiedzą i zawrócą na ścieżkę prawdy nie swojej, jeno Twojej, Panie! Nadto, modląc się tym sposobem, czyniłem przegląd własnego żywota, bacznie rozpatrując, co było w nim dobrego, a co złego. Prosiłem, iżbym po powrocie do świata nie pozostawał martwy w swojej umiejętności, lecz miał siłę i możność tworzyć dzieła miłe Bogu. Czyli, bym znów mógł jak dawniej pisać i iluminować księgi nie na swoją, jeno na Bożą chwałę. Tymczasem od zagrody dało się słyszeć pianie koguta. Donośnie rozległo się wśród nocnej ciszy i zerwałem się z odrętwiałych kolan. Uniosłem twarz do góry i ujrzałem niebo obsypane gwiazdami, wielkie i zagadkowe. Gwiazdy migotały, mieniły się i jak gdyby obsypywały nas swoim pyłem. Rozdział dwudziesty drugi, w którym mowa jest o zejściu Mykyty ze słupa i jego obchodzeniu wyspy oraz o innych wydarzeniach tej nocy Tymczasem przy słupie rozgorzało ognisko i jakby oczekując tego sygnału, zapłonęły dwa jeszcze: jedno tam, gdzie znajdował się obóz niewieści, drugie zaś - gdzie zgromadzili się ułomni i upośledzeni mężczyźni. - No cóż, moi bracia - rzekł Sozont. - Chodźmy oglądać widowisko. - Ja nie pójdę - rzekł Pawło. - Czuję wielkie osłabienie w ciele. - Boisz się napadu choroby? - zapytał Sozont współczująco. - To się nie da przewidzieć - mówił Pawło - ale właśnie teraz się nie obawiam. - Odpocznij, bracie - rzekł Sozont niemal z tkliwością. - Nabierz sił na jutro. Trudna droga nas czeka. - Jeszcze jak! - przytaknął Pawło. Polezę sobie, bo widowiska światowe już mnie nie nęcą. - Dobrześ powiedział, bracie - zgodził się Sozont. - A może i my powinniśmy zostać, by nie zostawiać ciebie samego? - Nie, wy idźcie - westchnął Pawło. - Po toście przyszli tutaj, żeby patrzeć. - I tożeś dobrze powiedział, bracie - przyznał Sozont. Poszliśmy więc na ścieżkę, a po krótkiej chwili stanęliśmy pod zagrodą dokoła słupa. Ognisko paliło się pośrodku dziedzińczyka, tutaj z grubymi żerdziami stali wszyscy uczniowie Mykyty, a on sam giął się i wyprostowywał, bijąc niezliczone pokłony. Jednak tym razem nie trwało to długo, Mykyta jął zstępować po drabinie. Ujrzeliśmy, że głowa jego jak gdyby świeci, a może to tak oświetlało ją ognisko. Zszedł na dół i zwrócił się twarzą do nas. Nie, nie myliłem się: jego głowa wraz z twarzą, a właściwie włosy odcinające się na tle opończy świeciły się jednak. I gdy tylko stanął na ziemi, uczniowie jego wetknęli żerdzie w ogień i za chwilę unieśli ponad głowami smolne pochodnie, które rozjarzyły się obficie. 198 Święty Mykyta powolnym i majestatycznym krokiem ruszył w stronę furty, przy której staliśmy, uczniowie poszli za nim, my zasię skłoniliśmy się nisko, po czym uklękliśmy. - A gdzież trzeci z was? - zadał pytanie Mykyta. - Zasłabł, ojcze święty - rzekł Sozont. - Wyzwoli się niezadługo - wypowiedział Mykyta i przeżegnał nas, pochylonych. Wstąpił na ścieżkę ze swoim prześwietlonym obliczem, po nim parami poszli uczniowie: najpierw Antoni z Teodoretem, po nich Szymon i Ewa-griusz, na ostatek Nicefor z Georgiosem. Udaliśmy się za nimi. Tymczasem uczniowie zaśpiewali: Pokochaj nas, Chryste, Coś święty i czysty, W żywota potrzebie Racz nas wziąć do siebie -Zmiłuj się nad nami. Nieszczęść zdejm z nas pęta, Przyjdź, godzino święta. Świat ten, co nas dzieli Jużeśmy przeklęli -Zmiłuj się nad nami. Wilczyska złowieszcze Rozdziawiają paszcze, W mig pazurem sięgną, Bo nas pożreć pragną -Zmiłuj się nad nami. Kroczym ścieżką wąską Przez nizinę grząską Świata, co nas grzebie, By trafić do Ciebie -Zmiłuj się nad nami. 199 - Jest wśród nich taki, co pieśni układa - szepnął do mnie Sozont. Ostrzegawczo złapałem go za łokieć. Mykyta kroczył nader powoli, ledwie kołysząc ciałem, jak gdyby w rytmie melodii albo też wykonując w ten sposób jakiś taniec, podobnie czynili jego uczniowie. Tak dotarliśmy do obozu niewiast, na środku którego płonęło ognisko. Ułomne i upośledzone niewiasty uszykowane były czwórkami w jednakowych odstępach. Skoro tylko ujrzały procesję, na znak Marty stojącej na przedzie zabębniły łyżkami w drewniane miski. Był tu niewielki wzgórek, możliwe, że usypany na tę okazję, Mykyta wstąpił nań, podniósł rękę i postukiwanie ucichło. - Szykujcie się na podróż do nieba - rzekł Mykyta donośnym głosem. -I niechaj przyjmie nas Ojciec wraz z Synem i Duchem Świętym, czyli Trójca Święta! - Aha-aa! - jednogłośnym zgiełkiem odpowiedziały głosy niewieście. - Jeszcze trochę i nie będziecie diabelskim naczyniem! - krzyknął ochryple i donośnie Mykyta. - Na znak tego możecie iść za mną. - Ahaa-a! - zakrzyczały przeciągle ułomne i upośledzone niewiasty. Rzuciły się w stronę ogniska i jęły chwytać z niego płonące bierwiona, po czym wspinając się, kuśtykając, przewalając się z nogi na nogę, powłócząc nimi albo i przydreptując ruszyły w stronę wrót, które tymczasem otwarła siostra Marta; sama zasię pobiegła tam, gdzie stał Mykyta z uczniami. - Oblubienicą twą jestem, święty Mykyto! - zawołała w podnieceniu. -Twoją oblubienicą! I trzęsąc się, padła na kolana u podnóża pagórka. Mykyta tymczasem ruszył dalej. Szymon i Antoni ujęli Martę pod ręce i wypchnęli ją naprzód, by szła zaraz za Mykyta. Procesja zajaśniała światłami. Przodem Mykyta z promieniejącą głową, za nim wyprostowana i z rozwianymi włosami Marta, po niej z pochodniami uczniowie Mykyty, dalej Sozont i ja, a za nami hałaśliwa ciżba ułomnych i upośledzonych niewiast, która szła przytupując, każda krzycząc coś po swojemu, ktoś zasię trąbił usty, jak gdyby udawał trąbę jerychońską. Przy tym wymachiwano płonącymi żagwiami. 200 Jedna z niewiast zakrzyczała chrapliwym falsetem: - Idziemy do Ciebie, Trójco Święta! Idziemy do Ciebie! Przyjmij nas! Mykyta tymczasem zmierzał do drugiego ogniska, wokół którego zebrali się ułomni i upośledzeni mężczyźni. I tu także był wzgórek, którego też nie widzieliśmy wcześniej albo nie zwrócili na niego uwagi, i Mykyta wstąpił nań z dostojeństwem. - Szykujcie się na podróż do nieba! - zawołał. I niech nas przyjmie Ojciec i Syn, i Duch Święty, czyli Trójca Święta! - Aha-aa! - wytchnęli wszyscy razem. Mykyta padł na kolana i teraz jego głowa jaśniała jakimś dziwnym, martwym światłem, wzniósł ręce do nieba i jął mamrotać modlitwę. Przez jakiś czas wybijał pokłony, nieomal rozpostarty na ziemi i wyciągając przed siebie, ale już na ziemi, ręce. Czas jakiś leżał nieruchomo, niczym w osłupieniu, po czym jął się ożywiać: powoli unosił ciało, aż zastygł z rękoma wzniesionymi do nieba i zadartą brodą. Uderzyło mnie przy tym, że modlitwa układała się w wyrazisty rytm, jako że każda pozycja ciała powtarzała się w ściśle odmierzonym czasie. Ułomni i upośledzeni tymczasem utworzyli korowód wokół ogniska i ruszyli w taniec, śpiewając coś czy też skandując: - Ach i och! U-hu-hu! Uciekajmy od grzechu! Ach i och! U-hu-hu! Uciekniemy od grzechu! Uczniowie Mykyty stali nieruchomo z pochodniami nad głową i nie wiedzieć czemu wydało mi się, że to stoją nie ludzie, jeno olbrzymie świece; ujrzałem nawet łzy łoju ściekające po ich ciałach i stygnące natychmiast. Zresztą widzenie to nie było takie odległe od rzeczywistości, jako że ci ludzie w istocie spalali się sami duchowo. Twarze ich były poważne i zastygłe. Marta tu również leżała pod pagórkiem, twarzą do ziemi i nawiedziła mnie myśl, żeśmy cofnęli się w głąb wieków, gdy jeszcze pogaństwo mąciło ludziom w głowach i że to u stóp kąciny22 obchodzony jest któryś z wesołych obrzędów pogańskich. Oto on, najwyższy wieszczek, ów Mykyta, modlący się za wszystkich; oto bożyszcza - ludzie-świece z ognistym językiem zamiast głowy; i ta ciżba rozpasana wesoło w swoich 22 Kącina - świątynia pogańska u dawnych Słowian (tłum.) 201 tańcach i skokach, dziewczyna zaś jako żertwa, którą złożono lub zamierzają złożyć w ofierze bogom. - Zmiarkowałeś, co napomykał Antoni o jakiejś mojej szczególnej przenikliwości - rzekł do mnie Sozont półgłosem. - Co oni mogą wiedzieć o tym? - Może miał na myśli twoje tylokrotne pytania? - odparłem. - Mieszczą się w naturze mojego zadania - prawił Sozont. - I w ogóle muszę się zachowywać tak, by dogodzić ich bałwochwalstwu. - Bracie, mnie też się wydaje, że to ich świętowanie bardzo przypomina mi pogańskie. - Bo ci ludzie sami wykluczyli się z ciała Kościoła, odcinając się od niego niczym palec objęty zgorzelą - jakoś posępnie rzekł Sozont i po raz pierwszy dostrzegłem w nim cechy świętoszka, jako że niedawno głosił był wyrozumiałość. - „Nie sądźcie, abyście nie byli sądzeni" - rzekł Pan. Przypomnij sobie, bracie, i o korzeniu Jessego. „Nie będzie sądził z pozorów ni wyrokował według pogłosek; raczej rozsądzi biednych sprawiedliwie"23. Sozont jak gdyby się obudził. - Dzięki ci, bracie, żeś mnie opamiętał. Jak gdybym wpadł w jakieś zaćmienie umysłu - rzekł cicho. - Nie nasza to sprawa sądzić, jeno uważać. Tymczasem tancerze rozerwali krąg i jęli w dziwny sposób wyginać się każdy z osobna. Ognisko oświetlało ich jaskrawię i zdumiewały mnie ich zagadkowo i arcyciekawie spotworniałe twarze, które światło wyłuskiwało z ciemności: powykrzywiane, z wytrzeszczonymi oczyma, rozdziawionymi ustami, oblane potem, niesamowicie wypuczone, wyciągnięte, spłaszczone, pełne zapamiętałości, niepohamowanego szału i zachwytu; raz po raz wydawali z siebie okrzyki, jęki, wrzaski, wycie, trąbienie, skowyt, kwilenie; kilka niewiast uklękło na ziemi i jęły lamentować w żałobie, załamując palce nad głową, jak gdyby przy zawodzeniach, jakby czuły zbliżający się koniec świata i spodziewały się go - widok to był uderzający i przytłaczający. Mykyta skończył modlitwę, stanął na nogi i rzekł donośnie, ale bez krzyku: 1 Uwaga na marginesie rękopisu: „Izajasz, rozdział 11, wiersz 3" 202 - Płaczcie, dzieci, bo cała ziemia płacze! Płaczcie, umartwiając duszę swoją, bo jest czas płaczu i czas śmiechu. „Czas jest krótki. Trzeba więc, aby ci, którzy płaczą, tak jakby nie płakali, ci zaś, co się radują, tak jakby się nie radowali, ci, którzy używają tego świata, tak jakby z niego nie korzystali. Przemija bowiem postać tego świata. Chciałbym, żebyście byli wolni od utrapień"24. I na te słowa jedni jęli płakać i lamentować, drudzy zasię roześmiali się i chichotali, i tak dziwnie i dziko zmieszały się płacz ze śmiechem, że ciarki mnie przeszły po skórze. Jedni rwali sobie włosy i głowy ziemią posypywali, drudzy z nich grali palcami na nosie i wydawali rechot, jedni wili się w konwulsjach płaczu albo śmiechu, inni zaś wokół nich podskakiwali i chichotali. Wówczas zerwała się na nogi Marta i wydała z siebie dźwięk tak ostry i przenikliwy, jak gdyby to zagwizdał, jak to baśń powiada, Sołowij rozbójnik, aż mi się zdało, że ktoś wbija mi gwoździe do uszu, po czym zawołała na całe gardło: - Dość tego! Dość! Już nie mam siły znieść tego dłużej! Wszyscy w mig skamienieli, jak gdyby zamienili się w czarne słupy soli i stali tak bez ruchu czas jakiś, jeno ognisko huczało, ciskając w górę wielkie, gryzące i żarłoczne języki; i trzeszczały, strzelając iskrami drwa i chrust, po czym przemożna cisza zapanowała na wyspie. Sam również poczułem, że ciało mam jak z drewna, że nie mam siły nawet palcem poruszyć; również sama Marta zastygła niczym wyciosana z drzewa, i niczym wyciosani z drzewa stali ułomni i upośledzeni - jak fantastyczny ogród pogańskich bałwanów; i ogniste języki zatańczyły na wszystkich tych zamarłych raptownie twarzach z pustymi oczodołami, z wypróchniałymi wewnątrz ciałami, z opróżnionymi czaszkami - wszyscy jak jeden umarli. I Mykyta, który tak samo znieruchomiał, i jego uczniowie - dopalające się świece, i ja, i Sozont - wszyscy jak jeden mąż martwi, bo zimny podmuch przeszedł nad naszymi głowami i owiał nam twarze tchnieniem rozkładu, które to tchnienie weszło w każdego i zasiało swoje przerażające nasienie. Mykyta zachwiał się i zeszedł ze wzgórka wprost do nas, odrętwiałych. 24 Uwaga na marginesie rękopisu: „1 List do Koryntian, rozdział 7, wiersz 29-32" 203 - Nie osądzajcie, ojcowie, tych ludzi - rzekł nad podziw łagodnie -bowiem są nieszczęśliwi. Nie osądzajcie mnie również, bom i ja nie mniej nieszczęsny. Popatrzcie! I uniósł podołek swej szaty, ukazując swoje nogi. Przeraziliśmy się, boć te nogi były pokryte ciemnymi wrzodziankami, w których roiło się świecące robactwo. Przeniosłem spojrzenie na twarz Mykyty i dopiero teraz pojąłem, dlaczego głowa jego była opromieniona: broda i włosy pełne były takich samych robaczków, i to świeciła nie twarz Mykyty i nie jego głowa, jeno właśnie owe świetliki. Mykyta opuścił podołek, uniósł głowę i dumnie oddalił się od nas. Po czym zakołysała się Marta i ruszyła za nim, poruszyli się uczniowie jego i poszli jego śladem, jęli się ożywiać i poruszać, niczym one robaczki, ułomni i upośledzeni - rozchodzili się powoli od ogniska. Jeno Sozont i ja staliśmy niczym wkopani w ziemię i postawieni tutaj na kształt posągów, bo okazało się nagle, że nie ci ludzie, jeno my jesteśmy jako te bałwany. Osamotnione w pustyni bałwany, na które ponawia swoje najazdy niemiłosierna wichura i obrzuca je piaskiem, siekąc po twarzy. Opuszczając miejsce widowiska Mykyta z uczniami i Martą dość szybko szli ścieżką - patrzeliśmy, jak oddalają się pochodnie. Na ostatek pogasły one w jednej chwili i straciliśmy z oczu cały orszak. - Chodźmy, bracie Mychajło, pora, żebyś odpoczął - rzekł Sozont. - Jutro mamy ciężki dzień. - A ty nie będziesz odpoczywał? - zapytałem. - Nie mam czasu na odpoczynek - odparł Sozont. - Jeszcze przejdę się nieco. A ty bądź przy Pawle, jakoś czuję niepokój o niego, nieboraka. - Zgoda, bracie - rzekłem. - Czyń, jak uważasz za stosowne. - Nie ja tak uważam - rzekł Sozont z powagą - jeno tak czynić każe mi obowiązek. - Jaki obowiązek? - Ten, o którym ci nieraz mówiłem - poznania prawdy. Obawiam się, że nie zdołam poznać jej do końca, myśli moje poczęły się plątać. - Moje podobnie - przyznałem się. - I czym dalej, tym bardziej. Czas jakiś szliśmy w milczeniu, po czym Sozont wygłosił jeszcze jedno pouczenie: 204 - Myślę niekiedy, bracie Mychajło, że łacinnicy, wprowadzając do dogmatyki pojęcie purgatorium, czyli czyśćca, mieli pewną rację. Nasz Kościół Wschodni je neguje, ale niektórzy z naszych świętych ojców uważają, że purgatorium istnieje, wprawdzie nie po śmierci, w zaświatach, jeno na ziemi, że cały świat urządzony przez ludzi stanowi purgatorium, bo właśnie tutaj człowiek przechodzi doświadczenia. I myślę jeszcze, że niekiedy człowiek umiera wcześniej, nim ginie jego powłoka cielesna i nie ze wszystkimi dzieje się to jednakowo - umiera on duchowo. Czy zwierzę ma duszę? Nie ma. Jednakże żyje, przebywa w ciele, stąd możliwe jest bezduszne istnienie ciała. Dlaczego wszak nie może tak być i u człowieka? Człowiek wszak jest istotą naznaczoną przez Boga, z tej racji nie dzieje się to u niego tak prosto jak u zwierzęcia. Dlatego, jak sądzę, różni są ludzie: tacy, którzy noszą to Boże piętno, a bywają i tacy podobni do zwierząt, czyli bezduszni. Ale i uduchowieni nie są jednakowi: u jednych dusza dożywa do śmierci naturalnej ciała razem z nim, u innych nie dożywa, jeno umiera przed czasem. Wówczas to wchodzi w człowieka ciemność i jest niezdolny do rozróżnienia dobra i zła, ciemności i światła, prawdy i nieprawdy. Żyje bezdusznie (jest nawet takie określenie: człowiek bezduszny!), ale sądzi, że w duchu, żyje bez Boga, ale sądzi, że w Bogu - oszukać chce Boga i ludzi, a oszukuje jeno siebie samego. Tacy ludzie są umarli jeszcze przed rozpadem powłoki cielesnej. Właśnie dla takich Pan Bóg przeznaczył, tak mi się zdaje, jako nadzieję zbawienia - możliwość skruchy, co oznacza, że umarły duchem może zawrócić duszę do ciała i znów rozpocząć życie duchowe. Właśnie dlatego rozbójnik, który zabijał i kradł, jest bezduszny, jednakże, zaznawszy skruchy, może zawrócić duszę do ciała; podobnie również obłudnik, komediant, człek podstępny, gwałtownik, osądzający bliźniego czy jakikolwiek inny sprawca zła. Przeto, w owym czyśćcu świata, owym przedziwnym purgatorium, człowiek jest wolen wybrać bezduszność lub uduchowienie, jednak dość często ta wola bywa ślepa. To jest ta otchłań, bracie Mychajło, otchłań - w owej nieścisłości, braku pewności, nieprawości w rozeznawaniu świata - krótko mówiąc - w braku wyczucia własnej duszy, a zatem prawdy niezbitej. Pan Bóg dał każdemu człowiekowi kaganek do rozjaśnienia własnej ciemności - tym kagankiem jest jego rozum, jak to powiedziano w Księdze Przysłów: „Szczęśliwy, kto mądrość 205 osiągnął, mąż, który nabył rozwagi". Powiedziano tam jednak: „Nie polegaj na swoim rozsądku". Powiedziano: „Rozum źródłem życia dla tych, co go mają", u Izajasza zasię: „Zginie mądrość jego myślicieli, a rozum jego mędrców zaniknie". I święty Paweł głosił: „Przebiegłość przebiegłych zniweczę". Zdarza się więc rozum w głupocie i głupota w rozumie, przeto rozum ludzki niczym fale morskie bywa zmienny i niepewny. Jest to jedna z najgłębszych otchłani purgatorium świata. Jednak w otchłani tej znajduje się również oko - uczucie, że Bóg zna ciebie, słyszy, widzi i naprowadza. Ale i tutaj powstaje nie mniejsza otchłań - Bóg czy też diabeł w Bożej postaci i odzieniu jako próba. Z tej racji stale musimy się sprawdzać, jak najpilniej, bracie Mychajło. Musimy być ostrożni i wyzuci z pewności siebie - oto drugie oko tej otchłani, bo właśnie tutaj Pan wypróbowuje nas najbardziej. Smętnym, powolnym, przeciągłym i niepewnym głosem powiedział Sozont to wszystko. Wypowiedział i umilkł, jak gdyby nocą się odział. Tymczasem doszliśmy do miejsca naszego popasu. - Pójdę popatrzeć, co się tam dzieje z Pawłem - rzekł Sozont. Pawło spał. Diakon pochylił się nad nim i posłuchał. - Oddycha - rzekł. - Jeno rzadko i z przerwami. Połóż się, bracie, to i ty odpoczniesz. - A może i ty byś odpoczął - zaproponowałem. - Nie! Mam za mało czasu - odparł Sozont stanowczo. Położyłem się i usnąłem chyba, ale snów żadnych nie miałem. Nagle obudził mnie krzyk. Było już całkiem jasno, zerwałem się na nogi i z przerażeniem ujrzałem, jak wąż zwija się na leżącym ciele Pawła i zajadle kąsa go w twarz. Złapałem laskę, zrzuciłem gadzinę z Pawła i jak poprzednio Sozont jąłem ją tłuc, aż zamieniła się w krwawą masę. Pawło charczał. Wówczas zostawiłem laskę i rzuciłem się w jego stronę. Modre oczy Pawła były wytrzeszczone, twarz posiniała, a na ustach ukazała się piana. I w tym momencie jęło nim miotać. Padłem tuż przy nim, usiłując złapać go za ręce i przytrzymać, on jednak zachrypiał i legł bezwładnie. Wtedy puściłem go i uklękłem przy nim. Oczy Pawła przejaśniły się, jak gdyby odzyskał przytomność. - Przy-szła do mnie-e! - U-cie-kaj-cie! U-cie... I wyzionął ducha. 206 Wówczas poczułem, jak łzy cieką mi po twarzy. Świat zasnuł się mgłą, zasię ręka Pawła, którą trzymałem, jęła szybko stygnąć. W tym momencie zatrzeszczały zarośla - biegł do nas Sozont. - Co się stało? - zapytał zdyszany. Bez słowa skinąłem w stronę, gdzie leżała zatłuczona żmija. - Coś za dużo żmij na tej wyspie, na której się ponoć nie gnieżdżą - rzekł Sozont. Po czym ukląkł przy mnie i pogłaskał Pawła po głowie. - Biedny mój, biedny pobratymie! - powtarzał. - Jednak cię nie ustrzegłem! Siedzieliśmy na ziemi, pogrążeni w głębokim, ponurym milczeniu, a niebo na wschodzie płonęło. - Dlaczego go zabili? - zapytałem. - Żeby spełnić obietnicę Mykyty - krótko odparł Sozont. - Co zrobimy z ciałem? - Spróbujemy je zabrać ze sobą. Nie chcę, żeby go wrzucali w Oko Otchłani. Chcę, by przyjęła go do siebie, jako się godzi człowiekowi, nasza święta matka ziemia. Wtedy to, obok martwego ciała Pawła, Sozont opowiedział mi ze znużeniem o tym, czego się zdołał wywiedzieć i zobaczyć. Kiedy się zbliżył do ogrodzenia ze słupem, w chatce paliło się światło. Warty nigdzie nie zobaczył, mógł więc podkraść się i przez szparę we drzwiach ujrzał, że wszyscy siedzą wokół długiego stołu, Marta również, i jedzą. Sozont zobaczył chleb, mięso, pito miód, a na głównym miejscu nie Mykyta siedział, jeno Szymon. Rozmawiali dość cicho, ale dosłyszał, jak dzielili się spostrzeżeniami z niedawnego widowiska, mówili o tym zwłaszcza, że podczas niego kilku ułomnych i upośledzonych mężczyzn legło z niewiastami. Mówiono o tym raczej wesoło i śmiano się. Po czym ozwał się Szymon: - A teraz będziemy świętować naszą wieczerzę! Wyjdź, Marto, pełnić straż, bo ten diakon mi się nie podoba. Coś bardzo mu się śpieszy od nas! Sozont zatem musiał oddalić się od chatki. Marta wyszła i chodziła stróżując niczym pies, rozglądając się dokoła i przysłuchując, Sozont więc po wyjściu z zagrody leżał na ziemi bez ruchu. Trwało to czas jakiś, aż 207 zaskrzypiały drzwi i wyszedł Mykyta. Podszedł do Marty i uszczypnął ją w tyłek, ale obroniła się przed nim dość energicznie. - Ty zgniły pomiocie! - rzekła. - Nie dotykaj mnie! Mykyta się roześmiał i wdrapał na słup. Wówczas z domku wyszedł Szymon. Marta rzuciła mu się do nóg i objęła jego kolana, całując opończę. Szymon wszakże odepchnął ją, aż znieruchomiała zaskoczona, podszedł do ogrodzenia i nie dbając o jej obecność uniósł opończę i oddał mocz. - Stepanie! - wyjęczała Marta. - Dlaczego mnie nie chcesz? - Bom umarł dla tego świata - rzekł Szymon, poprawiając na sobie opończę. - I dawno już nie jestem Stepanem. Idź spać! - Nie odpędzaj mnie, Stepanie - zaskomliła dziewczyna. - Wszystko, co powiesz i czego zechcesz, uczynię dla ciebie. Jeno mnie nie odtrącaj! Będę cię kochać i dogadzać, pieścić cię będę - niewolnicą twoją zostanę! - Już nieraz ci mówiłem i mówię raz jeszcze, żem jest umarły dla tego życia i świata. Wynoś się! - Przeciem dla ciebie tu przyszła! - jęczała boleśnie. - Nie wypędzam cię z wyspy - stwierdził zimno Szymon. - Jeśli chcesz służyć mojej sprawie, czyli Panu Bogu, to usługuj! Umartwiaj swoje ciało, podobnie jak ja umartwiam swoje. Wyście tutaj żarli mięso, a jam jeno chleb wodą popijał - i ty tak jedz. Nie moją bądź oblubienicą, jeno Bożą, stłum w sobie ten ogień piekielny, który cię pochłania, a zaznasz spokoju. - Nikogo innego nie chcę, jeno ciebie, Stepanie! - jęła zawodzić Marta. - Do ciebie rozpalił się mój ogień. Masz, popatrz no! Zwlokła z siebie koszulinę i naga położyła się przed nim. - Bierz, bierz mnie! Tak pali, że nie wytrzymam, cała w popiół się zmieniam! - To diabeł w tobie pali! - wycedził obojętnie. - I już mnie nie skusisz. - Diabeł mnie pali! - zakrzyczała dziewczyna. - Ale ten mój diabeł to ty jesteś! Ty, Stepanie! Rozjuszyło go. Rzucił się na nią i jął ją kopać nogami. Wydawała okrzyki i pojękiwała z rozkoszy, zwijając się jak żmija. - Jeszcze, jeszcze, kochany! Bij, zabij mnie! Znów jął tratować ją nogami, chrypiąc: 208 - Ty naczynie diabelskie! Suko! Nie skusisz mnie, raczej cię zabiję naprawdę! Zgiń, przepadnij! Zajęczała znów i opadła bezwładnie. - To już!.. Już mnie opuścił diabeł, Stepanie - rzekła stłumionym głosem. - No to wstawaj, ubierz się i zejdź mi z oczu - mówił Szymon z pogróżką, dysząc ciężko. Marta wstała, ubrała się powoli, ręce miała jak z ołowiu. Rzuciła mu się na szyję i pocałowała chciwie. - Kocham cię, Stepanie! - Zgiń, szatanie! - zawołał Szymon. Wówczas rzuciła mu się powtórnie do nóg i jęła mu obcałowywać chodaki. - To ty, ty jesteś moim szatanem! A ja twoją niewolnicą! - Skoroś moja niewolnica, to ci nakazuję iść precz i uspokoić się. I nie nazywaj mnie już Stepanem. Jestem Szy-mon! Marta wstała posłusznie i poszła do furtki z pochyloną głową. Szymon splunął trzykrotnie, przeżegnał się i poszedł w stronę chatki. - Małoś ty ją bił, paskudnicę - odezwał się ze słupa Mykyta. - Ty też zgiń! - odburknął Szymon, rzuciwszy okiem w górę, i raptem westchnął ciężko: - Boże, co ja tu mam z wami! - No to się wdrap na moje miejsce - rzekł Mykyta - i spróbuj, jak mi lekko tutaj. Szymon ukląkł i jął modlić się pośrodku obejścia, zasię Mykyta pozaciągał zasłonki z sitowia i znikł z oczu. Tymczasem jęło już świtać. Sozont wciąż jeszcze leżał bez ruchu, bojąc się zdradzić swoją obecność, jednakże musiał się już wymknąć co rychlej, by go z góry przypadkiem nie wypatrzył Mykyta, który nie mając na słupie nic do roboty, mógł się rozglądać po okolicy. Wreszcie Szymon westchnął skruszony i poszedł do chatki. Sozont zachowując jak największą ostrożność wyczołgał się spod zagrody, po czym nieomal biegiem ruszył w stronę jeziora, chcąc sprawdzić to, czegom ja nie zdołał, a mianowicie, czy nie ma gdzieś na brzegu powroza przywiązanego do kładki. Tu jednak czekała nań całkowita niespodzianka: w kłębach oparów, unoszących się znad Oka Otchłani, ujrzał nieruchomą postać jednego z uczniów Mykyty, a zatem w dalszym ciągu pilnowali brzegu. Niejasne było tylko to, jakim sposobem znalazł się 209 tutaj, a był to Nicefor; zdawało się Sozontowi, że nie spuszczał z oczu uczniów Mykyty, z wyjątkiem momentu, gdy wyszli ze zgromadzenia przy ognisku, on zaś wygłaszał do mnie pouczenie. Chyba Nicefor siedział również przy stole, gdy Sozont zaglądał do chatki, chociaż nie był pewien tego zbytnio... - Właśnie ten Nicefor mógł nasłać do was żmiję, która tym razem wybrała nieboraka Pawła - rzekł ze smutkiem w głosie Sozont. -Najpewniej Nicefor odłączył się od nich na miejscu zgromadzeń. - Dziwne rzeczy widziałeś i opowiadasz mi, bracie Sozoncie - mówiłem z zadumą. - To świadczy - stwierdził Sozont - że prawda jednak leży pośrodku. Nie zełgał karzeł Musij o Marcie, że dręczy ją bies pożądliwości, jednak powiedział nieprawdę, że parzy się z Mykytą: kiedy ją uszczypnął, potraktowała go dość ostro i bez uszanowania. Ani z Szymonem się nie parzy, ani z innymi uczniami, a pociąg ma jeno do Szymona, którego miłuje do obłędu. Co więcej, Szymona znała już dawniej w świecie, z tej to racji nazywa go świeckim imieniem i dla niego tu przyszła. A zatem ludzie ci nie są rozpustnikami. Szymon odnosi się do Marty jak obojętny mężczyzna do zbyt natrętnej samiczki, któremu to już obrzydło, Marta zasię przez to poniżanie się zaspokaja swoje zapędy, co można nawet uznać za rozpustę. Wszakże oddana jest jemu jedynie i od niego jednego gotowa jest znosić wszystko. Drugi stąd wniosek - ciągnął Sozont gorączkowym szeptem - że ich przywódcą jest jednak Szymon, jakem się już tego domyślał. - Może czyni to unikając ludzkiej chwały? - Raczej odpowiedzialności - rzekł Sozont - bo nauka ich jest w imię Boże, sprawy zasię ciemne. Właściwie wszystko to bierze się z ich nauki o śmierci i pragnieniu śmierci jako wyzwolenia. A zatem, skoro tak wywyższa się Śmierć, staje się ona czymś upragnionym i dopomożenie jej nie jest grzechem. Obchodzą więc przykazanie Boże „Nie zabijaj" - nie zabijając własnoręcznie, jeno sprzyjając śmierci: Kuźmę pochłonęło Oko Otchłani, Pawła otruła żmija - nie oni. - A rozbójnik? - Rozbójnik sam prosił o śmierć, oni zaś ponoć dopomogli mu tylko. A zatem trzymają się swoich surowych zasad czy przykazań, przypomi- 210 nających rzekomo Chrystusowe, jednakże przekroczyli w tym miarę, jako że własną sprawiedliwość czy też jej pojmowanie wynieśli ponad Bożą, a zatem czynią zło. Skoro raz tak uczynili, pleść jęli nader wymyślną sieć, w której się uwikłali i stali się jej niewolnikami, niczym złowiona ryba. Masz tutaj najprostsze rozwiązanie zagadki owej Otchłani, jej Oko. - Pawło przed śmiercią radził nam uciec stąd jak najrychlej - rzekłem. -Zali on wiedział? - Nie tyle wiedział, co wyczuwał, dobre miał serce - mówił Sozont przenikliwym szeptem. - Jednak jesteśmy całkowicie w ich ręku. Bez nich przez Oko Otchłani nie da się przejść, na postrach wystawili przy nim wartę. - Nieco obawiam się, bracie, że w twoich rozważaniach za dużo jest domysłów - rzekłem - chociaż przybyło nam dowodów. - Słusznie prawisz, bracie Mychajło, mnie samego to dręczy. Ale dokładniej w tym się nie rozeznamy. To zaś, com widział tej nocy, wprawdzie potwierdziło do reszty ich aktorstwo, jednakże nie potwierdziło występ-ności, udawanie zaś i występność to nie jedno i to samo. Nawet śmierć Pawła da się przypisać wypadkowi, bo żmije gnieżdżą się w bagniskach albo w ich pobliżu - a tego, kto ją nasłał, za rękęśmy nie pojmali. A zatem pozostaje jeszcze jedno do udowodnienia prawdy - moja śmierć w Oku Otchłani - umilkł i sposępniał. - Jeżeli tam zginę, będzie to znaczyć z pewnością, że zlękli się moich dochodzeń i chcą się zabezpieczyć. A zatem winni są również śmierci Kuźmy. Zda się, że przewodzi im tęga głowa, która nie szuka krwi dla krwi, jeno dokonuje wszystkiego z konieczności: Kuźmę zabito dla przestrogi, rozbójnika w celu przekonania nas o cudotwórczej mocy słów Mykyty. Jam się przedstawił jako szerzyciel ich rozgłosu i zabić mnie mogą jedynie z obawy, żem dowiedział się czegoś i to, czegom się dowiedział, opiszę albo wyniosę. Zdają sobie bowiem sprawę ze swoich występków i lękają się, że zostały wykryte, przeto rządzi nimi zamysł nie Boży, jeno szatański. - Powinni więc zabić i mnie również - wykrztusiłem. - Nie wiem o tym, bracie, i zmyślać nie będę - wypowiedział Sozont -mam wszak nadzieję, że cię zlekceważą. Ty nie wtykałeś nosa w ich sprawy, no i Mykyta odniósł się do ciebie najłagodniej. - I ty jesteś gotów tak łatwo pójść na śmierć? - zapytałem z przestrachem. 211 - A cóż mi pozostało? Gdybym się przed nimi upokorzył, to tym bardziej by mnie stąd nie wypuszczono, jednak i oni co do mnie żywią jedynie domysły, nie mają dowodów. - Gra toczy się straszna i fatalna - wyszeptałem. - Tak, bracie Mychajło! I wygra ją nie ten, który zginie, bo tu nie ludzie sądzić będą, jeno Bóg. Wygra ją sprawiedliwość, którą On głosił, ja zasię byłem i jestem jej kapłanem. Jeno, by wygrać ją, niezbędny jest warunek: iżbyś został takim jej kapłanem, który wyniesie nie żywot zapisany na papierze, bo ten jest nic niewart i niechaj zginie ze mną, jeno ten zapisany w głowie, który ci przekazuję. - A jeśli i mnie zgładzą? - To jest ów skrajny przypadek, w którym musimy się zwrócić do Boga o pomoc. Wierzę, że wysłuchał mojej modlitwy. - Więc modliłeś się za mnie, nie za siebie? - Tak, bo czuję, że moim przeznaczeniem jest zostać ofiarą. Spodziewam się także, że nie ze wszystkim stracili oni miarę w zachowywaniu przykazań Bożych. Ty zaś stanąłeś przed nimi jako ten, który umarł dla świata. - Jest zatem cieniuśka nitka? - Cieniuśka, ale jest. W niej pokładam nadzieję, ale jeszcze większą w Bogu. - A co będzie, jeśli szczęśliwie przekroczysz Oko Otchłani? - Brałem to pod uwagę - rzekł Sozont. - Wówczas uznam swoją porażkę, swoje podejrzenia za wytwór schorzałego umysłu, ich zasię nazwę nabożnymi komediantami. I rozpowszechnię żywot Mykyty, ten napisany, jako rzeczywisty. - Sam przecie mówiłeś, że przepisali go z Żywota świętego Szymona Słupnika. - Żyją według tego żywota, a za rzeczywisty Żywot świętego Szymona Słupnika uznany został przez Kościół. Na to, co w nim zapisano, ręki nie podniosę. Zresztą wszystkie żywoty przepisywane z żywotów dawniejszych, jeno przebrane w strój miejscowy i wpisane w życie dzisiejsze, o czym miałem sposobność się przekonać, w jakiejś mierze są wiarygodne. A mówiłem już o tym i teraz powtórzę, że żyjąc wedle wzoru Chrystusa nie 212 stajemy się Chrystusem, jeno chrześcijanami, skoro zaś oni żyją na wzór świętego Szymona, to nie są Szymonem, jeno szymonitami. Zamyśliłem się, bo aż głowa mi pękała od tego wszystkiego. - A jeżeli rozum Szymona, ucznia Mykyty, okaże się tak wielki, że to zrozumie i wypuści nas stąd na wolność? - Wówczas może mieć nadzieję nawrócenia - rzekł Sozont. - Jednakże natura złoczyńcy jest taka, że raz począwszy źle czynić, wstrzymać się już jest niezdolny. W tej chwili posłyszeliśmy kroki, ścieżką szli uczniowie Mykyty: cała szóstka, w tej liczbie również Nicefor, który miał w tym czasie sprawować wartę przy Oku Otchłani. Rozdział dwudziesty trzeci, w którym jest mowa o tym, jakeśmy przeprawiali się przez Oko Otchłani Ujrzawszy nas obok rozpostartych na ziemi zwłok Pawła, przybyli zatrzymali się zaskoczeni. - Co się stało bratu Pawłowi? - spytał Antoni. - Umarł od ukąszenia żmii - odparł Sozont spokojnie. - Żmii? - zapytał zdziwiony Teodoret. - Przecie tu, mocą słowa świętego, żmije się nie gnieżdżą ani też węże. I wówczas Sozont wypowiedział coś, czego chyba mówić nie należało: - Skoro może słowem odpędzać żmije, dlaczego nie może ich przywołać? Uczniowie Mykyty sposępnieli. - Czemuś to powiedział? - zapytał Antoni. - Bo właśnie święty obiecał śmierć Pawłowi - rzekł Sozont. - Święty nie przywołuje śmierci - stwierdził chłodno Antoni. - Może ją tylko przepowiedzieć, aby uprzedzony miał czas na pokutę. - A obietnica nie może być przywołaniem? - zapytał Sozont. - W żadnym razie! Święty nie może przekroczyć jednego z najważniejszych przykazań - rzekł Antoni. - Gdzież jest ta żmija? - Tam pod krzakiem - rzekł Sozont. - Co się żmij tyczy, jest to już druga, tę pierwszą strąciłem z piersi śpiącego brata Mychajły. - Osobliwe - stwierdził Antoni, trącając kosturem zdechłą gadzinę. -A pierwszą teżeście zabili? - Pierwszą nibyśmy zabili, jednakże znikła, może się odczołgała -rzekłem. - A może to ta sama. - Trzeba będzie uprosić świętego - rzekł z niepokojem Antoni do swoich towarzyszy - żeby wypędził z wyspy ono plugastwo. - I nagle spytał: -A może macie gdzieś ukryte tajne, złe zamiary, żeście nasprowadzali tu gadzin? - Gdybyśmy nasłali tu gadziny, to nie nas by one zabijały - odparł Sozont. - Na wszystko jest dopust Boski! - rzekł Teodoret. 214 - Gadziny to pomiot diabelski i gdybyśmy byli nosicielami zła, to byśmy przebywali u diabła, a zatem trzymali z gadzinami - rzekł Sozont i pomyślałem, że i tego nie powinien był mówić. - Możliwe, że się tu znalazły przypadkiem - rzekł obojętnie Szymon. -Zdarzało się już u nas coś takiego. Co będziecie robić z ciałem? - Spróbujemy zabrać ze sobą, jako że nie macie cmentarza. - Ano tak. Grób mamy tylko jeden - matki świętego, o czym wiecie -rzekł Teodoret. - Jak będziecie go nieśli? - zapytał Antoni. - Po suchym gruncie na noszach, a poprzez wodę pławiąc. - Dobrze - rzekł Antoni. - Tak robią również inni, zabierając nieboszczyków. Tego nie bronimy. Wówczas Sozont uniósł ku mnie twarz poszarzałą w świetle poranku, zresztą miał za sobą dwie nieprzespane noce: - Zetnij dwa drzewka, bracie Mychajło. Wybrałem się w zarośla w poszukiwaniu żerdek odpowiednich na nosze, tamci zaś przy zwłokach Pawła jeszcze o czymś rozmawiali. Przygotowałem żerdzie, po czym wyciąłem mniejsze na poprzeczki i przyniosłem to wszystko na nasze leże. Sozont poprzywiązywał krótkie pręty do żerdzi, na których złożyliśmy ciało Pawła. Ponieważ twarz mu nabrzmiała i posiniała niemal do czarności, przykryliśmy ją wielkim liściem łopianu. Po czym poszliśmy przodem, a za nami ruszyli ławą uczniowie Mykyty. - Próżno się trudzicie - rzekł Sozont, postępujący z tyłu za noszami. -Nie jesteśmy takimi dostojnymi osobami, żebyście nas wszyscy odprowadzali. Wystarczyłby nam przewodnik. Zrozumiałem, dlaczego Sozont wypowiedział te słowa - miał się na baczności. - Nie jesteście dla nas powszednimi gośćmi - rzekł Antoni - więc i cześć chcemy oddać wam niepowszednią. Wszyscyśmy przyszli towarzyszyć wam z własnej ochoty. - Skoro tak, to dobrze - wypowiedział Sozont. - Dzięki za ten szacunek. Więcejśmy rozmów nie wszczynali - ani my, ani uczniowie Mykyty. Parokrotnie w czasie postojów rzuciłem okiem w stronę Szymona, który zachowywał się obojętnie i jak gdyby był nieobecny. Zastanowiło mnie: jak 215 mógł ten zrównoważony, sprawiający przyjemne wrażenie, rozumny i milczący człowiek tak zapamiętale bić niewiastę, kochającą go niewypowiedzianie? A zatem kryje się w nim bestia. Szedłem na przedzie, musiałem wypatrywać drogę, nosze z Pawłem były ciężkie i ani rusz nie mogłem rozglądać się szczególnie, ani też wyrokować 0 czymś bardziej zawiłym. Dziwne było również to, że zmierzając do Oka Otchłani nie spotkaliśmy po drodze żadnego ułomnego czy upośledzonego, chociaż poprzednio, włócząc się po wyspie, niezmiennie natykaliśmy się na nich - chodzących, siedzących i maszerujących, jak gdyby pozostawili nam wolną drogę, na czyjeś skinienie odsuwając się od niej. Słońce już wytoczyło się na niebo opatulone w obłoki, tryskało wiązkami promieni; niebo również pokryło się rzadkimi chmurkami, od samego ranka przypiekało nieco, rosy zasię nie było i trawa sucho szeleściła pod nogami. Pot spływał mi po twarzy, ściekał z czoła na oczy i policzki, przystawaliśmy niekiedy, by obetrzeć się z potu i odpocząć. Wówczas uczniowie Mykyty również zatrzymywali się w milczeniu, pomocy jednak nam nie zaofiarowali; twarze też mieli szare, podobnie jak Sozont, zapewne z racji niedospanej nocy. Stąd między nimi a nami utworzyła się jak gdyby przejrzysta ściana, po jednej stronie której byliśmy my, po drugiej zaś oni, 1 rosło niewidoczne napięcie, jak gdyby jedni i drudzy chcieli jak najprędzej uwolnić się od siebie nawzajem. Szymon nadal był spokojny i zamknięty w sobie, choć oczy jego wyrażały smutek. I zdałem sobie sprawę, że wszyscy, podobnie jak my, są na swój sposób zmartwieni, na swój sposób zrezygnowani i jak gdyby z czegoś niekontenci - może sprzyjała temu obecność wśród nas ciała nieboszczyka z twarzą przykrytą liściem łopianu? Na koniec doszliśmy do Oka Otchłani - woda w nim parowała. Wszakże jeno ta, biaława, którą Szymon nazwał był martwą; ciemny krąg pośrodku topieli powleczony był jak gdyby przejrzystą błonką kry lodowej i nie dymił. I znowu dał znać o sobie swoisty zapach, który był jeno tutaj, ale tym razem nie tylko trupi zaduch, lecz jak gdyby aromat, zmieszany z wonią zgnilizny, jak gdyby pachniały jakieś kwiaty wodne, choć nie było ich widać nigdzie w pobliżu. 216 - Poprowadzi was brat Szymon - rzekł Antoni, gdyśmy postawili nosze nad wodą. - Idźcie z Bogiem i jeśli coś było u nas nie w porządku, wybaczcie nam! Byliście dla nas miłymi gośćmi. Podszedł do Sozonta, uściskali się, ucałowali trzykrotnie, podobnie uczynił to ze mną, przy czym zdałem sobie sprawę, że z jego ust czuć było kwaśny zapach - najpewniej po wypitym miodzie. Reszta uczniów skłoniła się nam jedynie, z wyjątkiem Szymona, który miał towarzyszyć nam w dalszej drodze, i jak na dane hasło rozeszli się, stając na wklęsłym brzegu Oka Otchłani w pewnej odległości od siebie, zgoła tak samo jak wówczas, gdy nas witali: dwaj z lewej strony i dwaj po prawej; Antoni zaś pozostał na środku, czyli w miejscu, w którym zaczynała się kładka. Tu wszakże leżały trzy żerdzie, najwidoczniej przygotowane zawczasu, i nagle niczym strzała przeszyła mnie myśl: skoro te żerdzie zawczasu przygotowane zostały przez, dajmy na to, Nicefora, którego o świcie zastał tu Sozont, to żerdzi powinno było być cztery. Skądże mógł wiedzieć Nicefor, że żmija ukąsi Pawła, który umrze? Wiedział więc z całą pewnością, że trzech jeno, nie czterech nas pójdzie przez Oko Otchłani, a zatem zali nie Nicefor nasłał na nas żmiję? Sozont też się spostrzegł, że były trzy, a nie cztery żerdzie, bo spojrzał na mnie znacząco. Po czym przeszyła mnie druga myśl: skoro tutaj, nad Okiem Otchłani, miało się stać to, co przewidywał Sozont i skoro na ostatek zginąć miał ten, który szedł ostatni, to jeśli słuszny jest mój domysł, zali nie'wypada mi pójść jako ostatni, jako że Sozont uważał, że nie zabijają oni bez potrzeby. Przeto, oczywiście, mnie nie zaczepią, Sozonta zaś na kładce podciąć nie będą mieli sposobu. Rzekłem przeto: - Lepiej będzie, jak pójdę ostatni. Będę się trzymał noszy i tak będę się czuć pewniej. - Co powiesz na to, bracie Szymonie? - zapytał Sozont, zrozumiawszy mnie w mgnieniu oka. - Róbcie jak uważacie - rzekł Szymon obojętnie. - Moim zadaniem jest was przeprowadzić. Równocześnie spostrzegłem, że wymienili z Antonim spojrzenia. - Ty rozstrzygnij - rzekł Antoni do Sozonta. - Ja jestem zdania, że niepewnego trzeba postawić na środku. 217 -1 ja tak sądzę - rzekł Sozont z całkowitym spokojem. - Z tej racji pójdę na ostatku. Zrobiło mi się ciężko na sercu, jako że dawałem Sozontowi sposobność uratowania się, on zasię był stały w swoich zamierzeniach i o ile nasze domysły miały jakąś podstawę, narażał się na pewną śmierć. Szymon wstąpił do wody, uszedł kawałek drogi po kładce i przystanął. Zeszedłem z brzegu i stanąłem twarzą do Sozonta, żeby przejąć nosze, a zarazem miałem sposobność wymacania nogą miejsca, w którym zaczyna się kładka. Tym razem domysł nasz był słuszny, kładka zasię wisząca, bo natknąłem się na dwa drewniane kołki, wbite tuż przy brzegu. Sozont przysunął do mnie nosze i wycofałem się tyłem, ciągnąc je za sobą. Pawłowi zsunął się z twarzy liść łopianu. Była ona straszna, czarna i obrzmiała; już nikt nigdy nie rozpoznałby go za tą twarzą. Wyłowiłem z wody liść łopianu i przykryłem Pawła. Sozont zsunął się do wody tuż przy brzegu i oczywiście również wymacał kołki, bo nagle spojrzał na mnie znacząco. - Weź tę żerdź - rzekł Sozont przekazując mi ją. - A teraz się obróć. Musiałem się obrócić, trzymając żerdź w jednej ręce, a w drugiej drążek noszy, które płynęły w wodzie. Posłyszałem za plecami głos Sozonta: - Idziemy! Nie mogłem sprawdzić, w jaki sposób trzyma się noszy ani jak mógł posługiwać się żerdzią. Wzmógł się odór padliny dochodzący od zbełtanej wody, tłumiąc aromat, który do tej chwili dawał znać o sobie. Szymon kroczył przede mną pewnie, ale powoli, badając żerdzią stateczność kładki; znać było, że nie pierwszy raz przeprawia się przez Oko Otchłani. - Zapomnieliśmy zabrać wody ze sobą - ozwał się nagle z tyłu głos Sozonta. - Zali zdołamy, Szymonie, zatrzymać się przy czystej wodzie? - Uważajcie na mnie! - odwrócił głowę Szymon. - Dam wam znak! I znów ruszył spokojnie i pewnym krokiem. Biaława woda wprawiona w ruch naszym wtargnięciem wyziewać jęła opary, aż ogarnęła nas mgła, od której mąciło się nam nieco w głowie; para oddzielała się od powierzchni toni i unosiła do góry układając się w pasma. Brnęliśmy coraz głębiej w wodę, dym począł dochodzić nam do twarzy. 218 - Nie oddychajcie głęboko! - zawołał do nas Szymon. - Bo jeszcze was zawrót głowy ogarnie! Mnie już nieco zemgliło, jako żem był niewysokiej postury, gdzie mi się było równać z Sozontem i Szymonem. Miałem wrażenie, że w głowie zawirowały mi kolorowe krążki, poczułem lekkie nudności i jak gdyby mgła jęła zasnuwać mi oczy. Ledwie-ledwie nabierałem powietrza, przez co ciało zaczęło mi słabnąć, wprawdzie nie na tyle, bym tracił przytomność. I tak jak zwykle zdarzało mi się w chwilach niebezpieczeństwa, zapaliłem w swej głowie ostrzegawcze światełko, całą uwagę skupiając na tej małej świeczce tkwiącej w mózgu, która gorzała migając płomykiem, ale nie gasła. Tak to omdlałość jęła znikać w ciele, choć kolorowe krążki nadal snuły się i wirowały, jak gdyby głowa moja jęła dymić podobnie jak okalająca mnie topiel. Z wolna zbliżaliśmy się do ciemnego kręgu, gdzie rzeczywiście nie było dymu i można było nabrać tchu. Para na granicy między białawą i ciemną wodą nie dymiła, tworząc, rzec można, przejrzystą cembrowinę niczym w prawdziwej studni, jak gdyby niewidzialna siła nie wypuszczała jej poza ów obręb. Strasznie chciałem pobiec po kładce, by jak najprędzej dostać się do żywej wody, jednak przede mną wznosiła się smukła, wysoka i nieruchoma jak ściana, postać Szymona, który stawiał kroki bez pośpiechu. W jakimś zaćmieniu rozluźniłem uścisk dłoni na żerdzi noszy i poczułem nagle, że wyślizguje mi się z rąk. W tym samym mgnieniu za plecami roze-brzmiał echem przerażający krzyk. Tak, był to odgłos nieludzki, pełen grozy i rozpaczy; zachwiała się pode mną kładka i w tym momencie coś chlusnęło za mną, zdołałem jedynie dojrzeć kątem oka, jak żerdka noszy, którą przytrzymywałem, gwałtownie pobiegła do tyłu. - Nie zatrzymuj się! - zawołał Szymon. - Idźmy stąd szybko! Kładka pod nogami się kołysała, Szymon prawie że biegł nią, ja zaś bezwiednie, jak gdybym był doń uwiązany, ruszyłem za nim, ledwie dotykając chwiejnej podpory dla nóg i manewrując trzymaną oburącz żerdzią dla zachowania równowagi. Wydostaliśmy się na obszar ciemnej wody i jąłem chłonąć spragnioną piersią powietrze. Było ono czyste, rzeźwiące i pełne przyjemnych woni; pod jego wpływem odeszło mnie odurzenie i już chciałem przystanąć, by rzucić okiem za siebie. 219 - Nie zatrzymuj się! - krzyknął znów Szymon nie zmniejszając szybkości, nie zatrzymałem się więc i nie obejrzałem. Jeszcze raz odetchnąłem głęboko i znów zanurzyłem się w duszących kłębach siwych oparów. Kładka już przestała się chybotać, maleć jęła głębokość wody, do głowy znów napłynęły kolorowe smugi, wijąc się i kręcąc, ja zasię siłą woli znów zapaliłem swoją świeczkę roztropności. Szymon również nie obejrzał się ani razu za siebie, wszakże zwolnił kroku i miało to sens, bo czułem, że słabnę, że już mnie przepełniają nie cuchnące opary, jeno lęk, lęk właśnie, który mnie popędzał, jak gdyby smagając batem po głowie, i jużem oślepł prawie, nie widząc nic wokół siebie poza oświetloną plamą wyskakujących przede mną pleców Szymona. Woda była już nie do piersi, do ud jedynie, mimo to nudności się. wzmogły i wyrzygnąłem z siebie wszystkie ostatki nędznej strawy, której mój żołądek nie był w stanie utrzymać - była to żółta, jadowita ciecz. Sprawiło mi to niejaką ulgę, co również pozwoliło pokonać resztę drogi, która doprowadziła nas do wyłaniającej się z wody kępy, gdzie rosło kilka skarlałych brzózek o bladych i drobnych listkach; najwidoczniej tu właśnie wbite były kołki, podtrzymujące kładkę z tej strony Oka Otchłani. Szymon wydrapał się na suchy grunt i podał mi żerdź. Uchwyciłem ją jedną ręka, drugą oparłem się na swojej, choć nie bardzo było ją na czym oprzeć, wydostałem się na suche miejsce i padłem na ziemię. Jednak nie pozwoliłem sobie na spoczynek, usiadłem więc obrócony w stronę topieli. Była spokojna i nieruchoma, miarowo dymiła biaława woda, ciemna woda zastygła w bezruchu i wokół niej rozchodziły się koła wśród bielejących majaków, nie było wszakże na nich Pawłowego ciała ani jakiegokolwiek śladu po Sozoncie. Wówczas ciałem moim targnął spazm i rozpłakałem się jak dziecko, czując, jak z powiek toczą mi się łzy wielkie jak groch. - Zaliś wielce miłował tych ludzi, że tak płaczesz, bracie Mychajło? -zapytał Szymon z jakąś chłodną nutą w głosie. - Możeś znał ich wcześniej, a nie poznał dopiero w drodze? - Nie widziałem ich przedtem - odparłem - płaczę jeno, bo byli to ludzie - Pawło z dobrocią serca, Sozont zasię - człek z wielkim rozumem i wiedzą. - Wielki rozum i wiedza szkodzą człowiekowi - rzekł smętnie Szymon -i naprowadzają myśli niedobre. 220 - Cóż wiesz o tych ludziach? - zapytałem z żałością. - Mniej niż ty. Nie użalaj się na śmierć, bo nie jest ona straszna, chociaż zasmuca - odparł Szymon. - Co mamy życia na tym świecie, bracie Mychajło? Krok jeno między narodzinami a śmiercią. Wczoraj przyszedłeś, a dziś odchodzisz. Nie śmierć ciała jest straszna, bracie, jeno duszy, a nasze życie jest drogą do mieszkania śmierci, tchnieniem ulotnym tych, którzy jej szukają. Z tej racji co chwila śmierć nam w okna zagląda i kimże jesteśmy dla niej? Trawą do skoszenia. - Zali uczynili ci ludzie coś zasługującego na śmierć? - zapytałem przez łzy. - Może uczynili, a może i nie, nie znam ich dobrze - prawił Szymon wciąż tym samym tonem. - Śmierć przychodzi kiedy chce i bierze kogo chce. Nieszczęśni z nas ludzie! Któż nas wyzwoli od ciała śmierci? Lęk przed śmiercią utrzymuje nas w niewoli i niewolą jest ten ziemski świat. Umilkł i spoglądaliśmy na toń Oka Otchłani. Po tamtej stronie widać było brzeg, na którym stali niczym nieruchome słupki uczniowie Mykyty. Mgiełka snująca się ponad wodą przydawała im widmowe kształty. I znów ogarnął mnie strach, zatopił, pochwycił, pochłonął - zapragnąłem jak najprędzej porzucić to przeklęte miejsce, sił mi już zbrakło, żeby to wszystko przeżywać. Chciałem dać nura w głąb jakiegoś tunelu, kryjówki, zacisnąć powieki i przemyśleć raz jeszcze wszystko, co się stało. Przemyśleć i pozwiązywać nitki, które wciąż jeszcze zostały niepowiązane - czy zrozumiem cokolwiek? To, czego obawiał się Sozont, stało się, a zatem śmiercią własną dowiódł prawdziwości swoich domysłów. Jednakże obecnie nie mogłem o tym snuć rozważań, zbyt na to byłem wyczerpany, znękany i zmorzony. Obecnie chciałem tylko jednego - krztyny spokoju i samotności. Gdyśmy tak rozmawiali, nie przypatrywałem się Szymonowi, a teraz spojrzałem. Stał bezsłowny i nieruchomy jak jeszcze jeden słup, jak gdyby upodobnił się do tych osłupiałych swoich naśladowców albo sam stawiał im siebie za wzór. Raczej to drugie: twarz miał majestatycznie natchnioną i jak gdyby trwał w samouwielbieniu albo czuł się wodzem, który zwyciężył w wielkim, krwawym starciu i dla którego trupy przeciwników są powodem do radości, nie smutku. I w tym momencie nie wiedział i nie pojmował ów nieszczęśnik, że jego zwycięstwo to znak jego klęski, że ten, kogo chwilowo 221 śmierć przemogła - śmierć pokonuje, że nie zwyciężyli Jezusa ci, którzy Go ukrzyżowali, jeno On ich, że i w słabości jest siła większa od tej mniemanej, zasię pokora godniejsza jest od zarozumialstwa. Nie wiedział ten nieszczęśnik, że po przekroczeniu granicy rozum jego ulega skrzywieniu, staje się ułomny i upośledzony, jako że strach przejął mnie, gdym odeń posłyszał: „Wielki rozum i wiedza szkodzą człowiekowi i naprowadzają go na myśli niedobre" - jako że powiedział to nie o Sozoncie, lecz o sobie. A zatem znał tę prawdę, jednakże nie do siebie ją zastosował, jeno do pokonanego przezeń, nie wiedząc, że w półprawdzie nie ma już prawdy, że dobro połowiczne dobrem już nie jest, zaś rozum połowiczny nie jest rozumem. Dlategom się przeraził, ujrzawszy tego zadufanego w sobie zwycięzcę i ostrzegawcze światełko znów niczym świeczka zabłysło w mej głowie. - Dziękuję ci, bracie Szymonie, żeś mnie przeprowadził przez Oko Otchłani - rzekłem. - Wracaj do siebie, ja zasię odpocznę i pójdę dalej. - Czy przejdziesz sam przez bagna? - spytał Szymon. - Obiecałeś przeprawić nas jeno przez Oko Otchłani - odparłem. - Rzekłem tak, sądząc, że we dwóch z przezornym Sozontem dacie sobie radę. Lękam się o ciebie, boś bliski memu sercu. Korciło mnie, by spytać: „Zaliś nie wiedział, że Sozont zginie na przeprawie?" - lecz rozjarzyło mi się w głowie ostrzegawcze światełko i wypowiedziałem coś innego: - Za co ci tak przypadłem do serca? - Za to, żeś prawie umarły dla tego świata, co powiedział ci również święty Mykyta. Za to, że opuściła cię twoja wielka umiejętność i już jej nie przywrócisz. Wszakżeś jeszcze, bracie, nie osiągnął najwyższej doskonałości i więzi cię jeszcze ten przeklęty świat. Pójdź więc doń raz jeszcze i przekonaj się, że jest ci wrogi i obcy. Nie ma na nim dla ciebie miejsca i już nie będzie nigdy. - Cóż wówczas będzie, bracie Szymonie? - Wówczas umrzesz dla świata ostatecznie. A kiedy tego doświadczysz, będziesz mógł przypomnieć sobie o nas, umarłych dla świata, i zechcesz powrócić tutaj. Powiadam ci, że przyjmiemy cię z radością. Jednakże nikogo nie przymuszamy i nie przyzywamy do siebie nikogo. Wszystko zależy od ciebie. 222 - Dlatego to chcesz przeprowadzić mnie przez bagna? - Otóż to, bracie Mychajło. Szkoda byłoby, gdybyś miał nie przejść drogi zbawiennej dla twojej duszy, a przecieżeś na nią wkroczył. Zgoła smętnie się poczułem, jako że ten człowiek był przeświadczony o swojej słuszności i osiągniętym zwycięstwie. Wierzył zatem, że również mnie pokona - jedynego pozostałego przy życiu spośród tych, którzy przyszli doń w gości. Poczuł i zdał sobie sprawę, że jestem z nich wszystkich najsłabszy, najbardziej złamany na duchu, a zatem nie musi go we mnie łamać do reszty, jako że sam tego dokonam. I co do tego miał całkowitą słuszność. Jednego tylko nie wziął w rachubę, tego, że w głowie swej unoszę nowy Ewangeliarz złożony w niej przez Sozonta, niczym w tajemnej skrytce, i że z tej racji jestem jego wrogiem, choć żywił przekonanie, że swego wroga, Sozonta, nie tylko zwyciężył, ale i połknął niczym szczupak małą płotkę. - Przemyślę twoje słowa, bracie Szymonie - rzekłem. - Wszak nie ma co kłopotać się o moje losy: życie i śmierć nie zależą od naszej woli, to czyż mam się obawiać niebezpieczeństw? Zdajmy się we wszystkim na wolę Bożą, nie naszą, ziemskich robaków. Jeżeli Bóg zechce zabrać mnie, jeszcze nie do ostatka umarłego dla świata, to któż Go w tym powstrzyma? Jeśli zaś zechce poprowadzić mnie ścieżką, o której mówisz, to pójdę nią, jako że zwykłem posłusznym być Jego woli. - Zatem nie lękasz się śmierci? - zapytał Szymon z zainteresowaniem. - Nie lękam się - odparłem. - Zali można się lękać tego, co nieuniknione? - Dobrześ to powiedział, bracie Mychajło - uśmiechnął się Szymon przyjaźnie. -1 święty Mykyta, i my wszyscy będziemy się modlić za ciebie, przez bagna więc z pewnością się przeprawisz. Niech stanie się tak, jako rzecze Piotr święty: „Radujcie się, choć teraz musicie doznać trochę smutku z powodu różnorodnych doświadczeń". Mam nadzieję, że wkrótce cię pośród nas ujrzymy. - Jakże ja sam, wracając, przejdę przez Oko Otchłani? - zapytałem. - Znajdziesz sposób. Jak zechcesz, to przejdziesz. Wstałem i uścisnęliśmy się. Ucałowaliśmy się po trzykroć, jednakże poczułem przy tym coś dziwnego: wydało mi się zgoła, że ściskam się 223 i całuję z nieboszczykiem. Ciało jego było podobnie zimne i bez życia, jak u nieboszczyka Pawła. Wzdrygnąłem się. - Zmarzłeś w wodzie, bracie Mychajło - rzekł Szymon odsuwając się. -Pogrzej się na słoneczku, bo już świeci i otrząśnij się nieco. Ładny dzień zapowiada się dzisiaj. Nad nami rzeczywiście świeciło słońce. Jednakowoż nie jasne i nie gorące, jeno spowite szarymi chmurami niczym wełnianą chustą. Pomyślałem sobie również, że wątpliwe, czy taki dobry dzień się zapowiada, jako że rankiem nie było znać rosy na trawie - zioła na ziemi nie obmyły się jak co rano wodą święconą. Szymon zanurzył się w wodę i poszedł przez Oko Otchłani, nie oglądając się za siebie. Kroczy! lekko, szybko i bez obawy. Pogrążał się coraz bardziej w wodzie, która zresztą raptownie dymić się już przestała - słońce, które wysforowało się w górę, rozproszyło opary, przez co zastygłe postacie uczniów Mykyty, a raczej Szymona uwydatniły się i już nie wyglądały jak rozmazane. Usiadłem znów na trawie i powiodłem po niej dłonią. Tu również nie było rosy, nie połyskiwało także mizerne listowie brzózek. - Nie zapowiada się dobry dzień, Szymonie - rzekłem posępnie. - Nie zapowiada! Ale Szymon był już.daleko. A jam siedział i patrzał. Akurat przybliżył się do miejsca, w którym pływały nosze Pawła, zaczepił o nie żerdzią i pociągnął za sobą. Rozdział dwudziesty czwarty, w którym jest mowa o tym, jakem przedostawał się przez bagna Siedziałem na kępie do chwili, w której Szymon przedostał się przez Oko Otchłani. Antoni pomógł mu wyciągnąć z wody nosze Pawła; uczniowie Mykyty zebrali się i o czymś tam rozmawiali ze sobą, po czym udali się w stronę drzew, a za chwilę rozproszyli pomiędzy nimi. Wtedy dopiero zdołałem się pomodlić za spokój duszy moich towarzyszy podróży - Kuźmy, Pawła i Sozonta, których pochłonęło Oko Otchłani, i tak modląc się, czułem niezmierzony smutek i bardzo ich opłakiwałem, jako że ci ludzie, Sozont z nich zasię najbardziej, zapadli mi w serce głęboko. Słońce jęło przypiekać i rozgrzało mnie, wydostało się spomiędzy chmur na wolny przestwór, który wydawał się równie kulisty jak Oko Otchłani. Obróciłem się plecyma do topieli i pomodliłem się po raz drugi, tym razem jednak o to, by mi Bóg dopomógł w nieznajomej drodze. Przede mną rozciągał się bezkresny przestwór zalany wodą, pełen kęp i wysepek sitowia, poznaczony rzadkimi drzewkami, szlak, który dane mi było pokonać własnym przemysłem. Słońce wskazywało mi, gdzie znajduje się wschód, wyspa Mykyty była na północy, ja zasię musiałem zdążać ku południowi. Jąłem zastanawiać się nad tym, co wiem o drodze przez bagna. Od wysepki, na którejśmy nocowali i gdzieśmy ostatnio gotowali mamałygę, dzieliło mnie z pół dnia drogi, może nieco więcej, stamtąd zasię od suchego gruntu dzień cały. Mówił przecie Szymon, że dociekliwy Sozont znalazłby drogę bez jego pomocy; jeśli to była drwina, uwaga ta nie miała żadnego znaczenia, jeżeli zaś mówił prawdę, to droga musiała być jakoś oznakowana. W tym momencie zaskrzeczała mi nad głową sroka i przypomniałem sobie, jak mówił nam Teodoret, że go ta sroka prowadzi. Trzeba było to sprawdzić. Żerdzią namacałem ścieżkę i dotknąwszy jej nogą, jąłem z wolna iść naprzód. Sroka rzeczywiście pofrunęła i usiadła na niewielkiej brzózce 225 I rosnącej na kępie. Zakreśliłem pomiędzy sobą a kępą linię prostą i ruszyłem: ścieżka spod nóg nie uciekała. Chmurą uwijały się nad głową komary. Pomyślałem, że nie mam ze sobą żadnych zapasów jedzenia ani wody do picia; miałem wprawdzie kociołek i sól w mocno zawiązanym skórzanym woreczku, która jednakże mogła nawet rozmoknąć, bom go dawno nie rozwiązywał. Miałem również krzesiwo i krzemień z hubką, wszystko razem w torbie. Celem więc moim jest dostanie się na wysepkę, gdzie zdołam rozpalić ognisko i nazbierać chwastów - jakiegoś szczawiu czy lebiody i ugotować to sobie nawet na wodzie z bagniska. Tam też przenocuję i będę zastanawiał się, jak iść dalej. Takem się zamyślił, żem zeszedł ze ścieżki i ześliznąłem się w dół, gruntując nogami muliste dno. Pływać jednakże umiałem, jąłem więc pracować rękoma i wypłynąłem na powierzchnię. Sroka zerwała się z brzózki i krzek-tała nade mną jak opętana. Dopłynąłem do pozostawionej żerdzi, sądząc, że tu właśnie jest ścieżka, lecz nogą zmacać jej nie zdołałem. Było mi niewygodnie płynąć w ubraniu, postanowiłem przeto wypróbować linię pomiędzy brzózką, na której znów usiadła sroka, a kępą, od której odszedłem. Bóg był łaskaw dla mnie, bom trafił na ścieżkę i z wolna posuwając się do przodu już nie wpadałem w zamyślenie. Sroka zerwała się z drzewka i krzekcąc pofrunęła dalej, ja zasię ujrzałem, że jedna z gałązek na brzózce jest złamana i zwisa - zali to nie jest znak? Tym razem dopomogła mi również torba przywiązana do ramienia. Była wodoszczelna i tęgo obciśnięta rzemieniem, służyła mi zatem niczym pęcherz, który wypychał mnie na powierzchnię. Wydostałem się na kępę i zwaliłem na trawę skonany. Serce głośno łomotało mi w piersi. Wysapałem się i już spokojnie mogłem obmyślać, jak i którędy przebiega kolejny odcinek drogi. Nie dostrzegłem w pobliżu drzewek ze złamaną gałązką, za to oko wyśledziło tykę wetkniętą obok małej kępki, innych znaków nie wypatrzyłem. Sroka krążyła nade mną krzekcąc, tym razem nie mogła służyć mi za drogowskaz. Postanowiłem iść bardzo wolno: skorośmy przebywali odległość od miejsca noclegu do wyspy Mykyty nieco dłużej niż połowę dnia, mogę zużyć na nią dzień cały. Oczywiście, byłoby o wiele lepiej, gdyby Szymon doprowadził mnie bodaj do miejsca noclegu, alem dobrze postąpił, żem uwolnił się od niego. Po pierwsze - trudno byłoby mi znosić jego towarzystwo, a po drugie - bałem się go, bo kto wie, co by się mogło uląc w tej szalonej głowie. Strach ów był nierozsądny, jako że Szymon bynajmniej nie pragnął mojej zguby; gdyby jej pragnął, to i mnie mogłoby pochłonąć Oko Otchłani, jednakże strach, jaki nas ogarnia, nie zawsze da się wytłumaczyć. Zrzuciłem z siebie opończę i wyżąłem z niej wodę, podobnie uczyniłem z koszulą. Przywdziałem je na nowo, przy czym zdążyły mnie pociąć komary i jąłem wymacywać żerdzią ścieżkę. Znalazłem ją na ostatek i zsunąłem się do wody. Szedłem prosto na żerdź - kierunek wybrany został prawidłowo, tym razem nie popełniłem błędu. Sroka odleciała ode mnie i usiadła na drzewku daleko z przodu. Nie zważałem na nią, chociaż zapamiętałem owo drzewko, wznoszące się pośrodku kępki zarośniętej trawą i większej od innych. Obecnie posuwałem się bardzo ostrożnie, noga za nogą, i szczęśliwie dotarłem do tyczki. Tutaj dostrzegłem uwiązaną na tyczce krajkę z ciemnego płótna, z jakiego uszyta była nasza odzież. Zdałem sobie sprawę, że taką krajkę przywiązać mógł jedynie Sozont, jako że idąc tutaj, myślał o powrocie - dlatego to Szymon napomykał o jego przezorności. Odetchnąłem z ulgą. Skoro droga jest oznakowana, to mieć nie będę zbytnich kłopotów, trzeba jeno pilnie uważać na owe znaki. Spojrzałem na drzewko, na którym poprzednio siedziała sroka, jednakże teraz zdawało mi się, że podobne drzewko rośnie na lewo odeń i rozróżnienie ich okazało się niemożliwe. Ruszyłem ścieżką dalej, grążąc się w wodzie po pachy i wpatrywałem się w te drzewka, aż oczy mnie bolały. Krajka wisiała na drzewku z lewej strony od tego, na którym siedziała sroka, jednakże uwiązana bardzo nisko, nieomal nad wodą, właśnie dlatego niełatwo było ją zauważyć. Skierowałem się tam. I w tym momencie przyszła mi do głowy obłędna myśl: skoro Szymon wiedział o znakach zostawionych przez Sozonta, to czyż nie mogli poplątać ich umyślnie? Jednakże stłumiłem tę obawę innym wnioskiem: chcąc tego dokonać, musieliby sami zejść z bezpiecznej ścieżki. „Ale jak to się stało - myślałem sobie - że idąc tutaj nie zauważyłem wiązania krajek, bo przecieżem szedł za Sozontem? Co prawda, nie za nim, jeno za Pawłem". 226 227 I Na to nie miałem odpowiedzi; zresztą Teodoret był ślepy i tego również nie mógł zobaczyć. Docierałem już do drzewka ze znakiem i w tym momencie, zbaczając ze ścieżki poczułem, jak moja noga obsuwa się w muł. Naparłem na żerdź, aż zatrzeszczała i z mozołem wydobyłem nogę z grzęzawiska; dobrze, iżem mocno miał uwiązane sandały; gdybym na sobie miał buty, niechybnie bym się pozbył z nich jednego. Z wysiłku świeczki stanęły mi w oczach i musiałem się zatrzymać. Sroka tymczasem znów pofrunęła naprzód, zatoczyła krąg nad kępą, na której jeno trawa rosła i wysforowała się na środek bagniska. Woda wydzielała ciężki fetor, od którego znów jęło mi się kręcić w głowie, z dna unosiły się w górę wielkie bąble i pękały z donośnym bulgotem. Właśnie w tym miejscu nie byłem w stanie wypatrzyć znaku, przeto musiałem brnąć niczym ślepiec, wymacując ścieżkę. Zimny pot ściekał mi na oczy, przybyło tu też komarów, które rzucały mi się prosto w twarz. Przemyłem jeszcze twarz stęchłą wodą i ruszyłem dalej, nadal uparcie zmierzając ku kępie, na której usiadła była sroka. Jednakże tym razem sroka mnie zawiodła i ledwiem się utrzymał, byłbym się zwalił ze ścieżki w głąb bagna, przynajmniej żerdź moja uszła pod wodę i gdzieś tam ugrzęzła. Odnalazłem ją nogą, nagiąłem ku sobie i ledwie wyciągnąłem, bo przez ten krótki moment jak gdyby w dno wrosła. Ruszyłem dalej i na ostatek ujrzałem brzózkę z ułamaną gałązką. Był to już wiarygodny drogowskaz. Sroka nad głową głośno wyśmiewała się ze mnie, rada, że miała taką zabawę. Obrałem kierunek na brzózkę; była tu taka kępa, na której mogłem sobie odpocząć. Siedziałem, otoczony chmurą komarów ze skrzydełkami niczym u ciem, które szaleńczo ćmiły mi się przed oczyma, ale z nimi było już łatwiej, bo nie gryzły i nie domagały się mojej krwi. Naszło mnie raptem pytanie: dokąd to ja zmierzam? Nie mam wszak na tym świecie ani rodziców, którzy pomarli w czasie zarazy gdym był jeszcze niedolatkiem, ani braci, ani sióstr, jako żem był jedynak. Póki miałem talent, tom przydawał się ludziom, a kimże teraz jestem - samotny, opuszczony przez wszystkich, któremu jeno to zostało - przypominanie sobie czasów natchnionego zapału, gdym tworzył Ewangeliarz Peresopnycki. 228 I niemal z uczuciem bólu w sercu zapragnąłem ujrzeć go znowu, ten opasły foliał, oprawny w żółtą skórę z ośmioma pręgami na grzbiecie w miejscach, gdzie go zszywałem, bom sam był tej księgi introligatorem, własnoręcznie zszywałem ją, sam wybierałem skórę, sam sporządzałem deszczułki, sam je wygładzałem, sklejałem ze skórą i byłem pierwszym, który tę księgę z lubością wertował. Przelałem w nią wszystką swą energię, a zatem księga wysączyła mnie niczym kubek żywej wody albo i mleka, pozostawiając jeno puste naczynie. I w tym momencie wypłynęła przede mną blada, rozlana, jak gdyby utkana z mgły twarz Sozonta. - Musisz przebrnąć przez to bagnisko - rzekła i nader wyraźnie dobiegł mnie w ciszy jego głos - bo tylko ty potrafisz Pawła i mnie, i Kuźmę, zgładzonych bez winy, ustrzec od zapomnienia. Niech to będzie dla ciebie nowym ewangeliarzem, do którego musisz znaleźć w sobie siły i zbudzić swego ducha. I poczułem, jak coś budzi się we mnie, jak gdyby gdzieś w głębi mojej istoty pojawił się i przebił świeży pęd, który z wolna wykiełkował, a jeszcze wolniej jął róść. I począł wyrastać we mnie kwiat, który zwą złotogłowiem, lilią polną25, co się wybił spomiędzy zeschłych cierni mojego na poły umarłego jestestwa, za jakie uznał je Szymon. I przypomniałem sobie słowa świętego Mateusza, które ongiś z taką miłością przepisywałem: „Przypatrzcie się liliom na polu, jak rosną: nie pracują ani przędą" - a więc i Chrystus uważał, że ten złotogłów potrzebny jest do życia, skoro stawiał go nam za przykład. Podobnym złotogłowiem zarastała moja dusza, gdym pisał, iluminował, takim to złotogłowiem stała się owa wielka i wspaniała księga, dziecię moje, które Bóg natchnął życiem. I żyje ono już niezależnie ode mnie, mierzwy, z której właśnie wyrósł ów biały kwiatek, i niech nie mnie za to będzie, ale Bogu chwała, czyli Temu, który dał wzrost onemu kwieciu. Poczułem więc w sobie niebywały przypływ mocy, a skoro zjawia się taka moc, to już nie mam prawa zaginąć pośród owego zgoła nie bezgranicznego bagniska. Wydaje mi się, żem zasnął i wszystko to mi się przyśniło, jednakże oprzytomniawszy poczułem, żem naprawdę pokrzepił się nieco. Rzuciłem ' Autor używa starocerkiewnej nazwy krin, obrosłej biblijnymi skojarzeniami (tłum.) 229 okiem za siebie, skądem przyszedł, i wszystko com przeżywał dotąd, wydało mi się dręczącą marą, przywidzeniem, takim jednakże, któregom przebudzony nie powinien zapomnieć. Sen ów dźwigać będę w sobie, jego niewyjaśnione tajemnice, wszystkie wypowiedziane słowa, wszystkie dokonane w nim akty i niczego zeń nie roztrwonię - to bowiem od dziś jest moim powołaniem. Ruszyłem zatem śmielej i energiczniej, zagłębiając się coraz dalej w owo bagienne rozlewisko, pomiędzy karłowate drzewa, co przypominały mi karłów z wyspy Mykyty pomiędzy wykoślawione chruśniaki, podobne do ułomnych i upośledzonych, a takoż olchy i brzozy - do uczniów Mykyty; wszyscy oni jak gdyby otoczyli mnie zewsząd, jak gdybym wyprowadzał ich z otchłani, choć otchłanią byli oni sami. Wyprowadzałem też z otchłani pobratymców swoich, chociaż na wieki już w niej pozostali i oto, zda się -dźwigam na grzbiecie jak jakiś worek albo krzyż ich słowa i myśli, których sam jestem pełen; brnę przez tę stęchłą wodę naszego żywota, ale zawsze mam możność przystanąć i zobaczyć czyste niebiańskie źródła pośród białych obłoków - lilii niebiańskiej, dla której, by ją stworzyć, wybrałem się na wędrówkę życia. O, nie byłem umarły ani pusty, bo nie bywa pusty ten, kto odkryje w swej duszy ten Boży złotogłów; nie martwa woda płynie w moich żyłach, jeno żywa, martwą krew zasię upuszczam z siebie, jak czynił to w prostocie swojej nawet Kuźma, dając pijawkom sposobność przyssania się do żywego ciała. Ja natomiast, przedzierając się przez bagno, czyniłem podobnie, jeno pijawkami były dla mnie mój ból, mój smutek, moja żałoba po utraconych, moja niepewność, odrętwienie, moja rozpacz, samotność, utrata wiary, moje zwątpienia, mój wieczny niepokój - ileż to było tych pijawek, które domagały się mojej krwi. I oddawałem im swoje ciało, nie na pastwę wszak, jako żem pozwalał im wysysać z siebie jeno martwą krew, bo żywej wciąż jeszcze potrzebuję. Cały dzień prawie brnąłem tym bagnem, od znaku do znaku, wypatrując je i sprawdzając. Działo się to z licznymi przygodami: jeszcze kilka razy pogrążyłem się w wodzie, raz jeden wpadłem w bagno, które jęło mnie pożerać, zdołałem jednak przywlec do siebie pływającą kłodę i z jej pomocą wyrwałem się ze wsysającej mnie czeluści; raz jeden zgubiłem ścieżkę i dobrą godzinę pływałem w poszukiwaniu znaku, zanim go znalazłem, wyzuty z sił, do cna wyczerpany. Jednakże w ciągu całej tej drogi nie 230 opuszczała mnie raz obudzona zawziętość, w głowie nie przygasało ostrzegawcze światełko, nie wiądł rozwijający się w duszy złotogłów. Byłem mokry, ubłocony, pokąsany przez komary, wytrzęsiony, zmorzony, ale w dalszym ciągu czepiałem się kurczowo włoska, którym był kwiat lilii polnej, zrzucony dla dodania mi otuchy. Jeszcze i deszcz spadł na mnie po drodze, i póki szedłem, chlapało na mnie z góry i z dołu; deszcz zacinał niemiłosiernie w głowę i ramiona, i nie zostawił na mnie suchej nitki. Później, gdy znów pokazało się słońce, parowałem jakbym szedł wprost z łaźni; jednakże szedłem, szedłem, szedłem zaciskając zęby, bowiem sam sobie musiałem udowodnić, że jeszcze do czegoś się przydam w tym życiu. Stąd, gdym na ostatek ujrzał wysepkę, na którejśmy byli nocowali, nie ucieszyłem się, bom już cieszyć się nie miał siły, jeno spierzchłymi usty podziękowałem niebiosom, po czym na poły przytomny, wpółomdlały, wpółumarły poruszałem bezwładnymi nogami, zebrawszy swoje jestestwo w mocno, do bólu zaciśnięty kułak, nie wydrapałem się już na brzeg, jenom się wyczołgał, jeszcze nieco podciągnął ciało po trawie i tutaj już tracąc przytomność zwaliłem się do zimnego, czarnego dołu, zarazem żywiąc niezłomną pewność, że ten dół nie jest otchłanią, jeno ciemną jaskinią, do której można wejść jak do tymczasowego schronienia. Oprzytomniałem pod wieczór. Rozglądałem się wokół ze zdumieniem i dopiero teraz pozwoliłem sobie na wybuch radości, jako że połowę drogi miałem już za sobą. Leżałem na wznak, patrząc otwartymi oczyma w niebo, z którego znowuż zasiąpił deszcz. Obmywał mi twarz, ja zasię otwierałem spragnione usta i piłem go, zlizując z warg krople, i ów deszcz krótki, ale obfity, niespodziewanie wlał we mnie nowe siły. Usiadłem i ujrzałem koło siebie rodzinę jędrnych i połyskliwych borowików, rosnących w pobliżu drzewa. Bóg mi je zesłał. Nałamałem chrustu, nazgarniałem między korzeniskami nieco uchowanego przed deszczem zeszłorocznego listowia i zeschłej trawy i jąłem krzesać ogień. Chrust był zawilgocony i kiepsko się zajmował, natrudziłem się sporo, nimem rozniecił ogień. Zaczerpnąłem wody z bagniska, ugotowałem w niej grzyby, odcedziłem wodę i zagotowałem powtórnie. Odcedziłem raz jeszcze, zbyt bowiem tchnęła bagniskiem i sięgnąłem po sól w plecaku. Sól w kap-ciuchu była wilgotna, ale się nie rozpuściła, miałem więc czym posolić 231 strawę. Sił mi dodało to jedzenie, bo już ich prawie nie miałem. Powieki opadały mi ze zmęczenia, które się wzmogło pod wieczór, ciało zwiotczało. Trudno było nawet palcem ruszyć. Nie dbałem jednak o to. Leżałem na twardym gruncie i choć otaczało mnie zewsząd bagnisko, już mnie nie przerażało. Resztkę sił poświęciłem na modlitwę, bom nie mógł nie podziękować Temu, który mnie ocalił. - Zbyt nieufny byłeś, bracie Sozoncie - wyszeptałem, kładąc się na wznak i patrząc w niebo, które szybko jęło się ściemniać i zapalały się na nim gwiazdy wielkie jak jabłka. - Na ziemi z woli Bożej dzieją się cuda. Nie wszystkie są notowane, nie wszystkie zaznaczane bywają przez ludzi, ale bez cudów Boskich czym bylibyśmy na świecie? Dzisiaj stał się jeszcze jeden, bracie Sozoncie, i dalej też będą się działy. To jest już drugi w moim żywocie - szeptałem zasypiając - pierwszym był Ewangeliarz Peresopnycki. Szkoda, że nie możesz tego zapisać w swoich Nabożnych Czytaniach. Jednego wszakże się dowiedziałem - że nie czynią ich ludzie - śmiertelni i przemijający, jeno sam Pan Bóg. Poza Nim, bracie, nie ma żadnych cudów, nie było nigdy i nie będzie. Zresztą i ty mówiłeś coś takiego. - Amen - odparł niewidoczny w ciemności i na świecie głos Sozonta. -Teraześ opowiedział mi o swoim cudzie... Rankiem obudziłem się z przypływem świeżych sił. Na wysepce jeszczem znalazł nieco grzybów, ugotowałem je i posiliłem się. Po czym wspiąłem się na brzozę i jąłem popatrywać. Przede mną rozciągał się nieskończony przestwór wód i bagien, jednakże spozierałem nań już bez lęku: byłem pewien, że zdołam go przebyć. Choć byłbym nieuczciwy, gdybym się nie przyznał, ze z wolna jął wiercić mnie również robaczek lęku. Miejsce, od którego poczynała się ścieżka, było zaznaczone: trawa tu była wygnieciona i tkwiła w niej niewysoka żerdka. Strój mój w ciągu nocy nie tyle wysechł, co stężał, jako że powleczony był śluzem z bagniska. Pomodliłem się przed wyprawą: - Chwalę Cię, Najmiłosierniejszy, sławię Cię, Wszechmogący, żeś nie pogardził mną niegodnym bardziej niż insi, grzesznym sługą Twoim, jeno wysłuchujesz modlitwy moje i ducha mego napełniasz swą obecnością. Pobłogosław mi na dalszą drogę moją, którą sam wybrałem, ale na którą Tyś mnie skierował, bo nie prowadzisz mnie na śmierć, jeno ku życiu. 232 Udziel mi sił, bym pokonał owo bagno żywota, które mnie kala, ale z którego chcę wyjść z czystym sercem. Wymość mi pewną ścieżkę pod stopami, żebym ja, mały robak tego świata, nie uległ zwątpieniu i nie utracił mocy, jaką mnie obdarzasz. Wierzę w nią, jako i w Ciebie, Któryś mą gwiazdą przewodnią! I znowu wstąpiłem w bagno, jeno już z większą pewnością siebie i zawziętością. I chociaż szlak do przebycia dłuższy był niż wczoraj, łatwiejszy jednakże. I choć nieraz gubiłem ścieżkę pod stopami, znowu nurzałem się, grzęzłem, pływałem szukając oparcia, jednakże im dalej, tym większa ogarniała mnie radość. I dopiero teraz zdałem sobie sprawę, że będąc blisko Oka Otchłani czułem jego moc wsysającą, że jest gdzieś blisko, za moimi plecami, tchnie w moją stronę, wyciąga do mnie swoje przeźroczyste macki-ręce, czułem jak niektóre z nich przywarły do mnie niczym pijawki i nie puszczają mnie; oddzierałem je, przemagając uczucie bólu, broczyłem krwią i wyciekały ze mnie siły. Jednakże im dalej odchodziłem, tym mniej za sobą czułem owo Oko Otchłani, to właśnie, które zionęło we mnie swoim trującym oddechem, odurzało, zniewalało i pozbawiało przytomności, wabiło w swoją nieskończoność, gwałtem ciągnąc ku sobie, nieskłonne do wyrzeczenia się jeszcze jednej ofiary. Nie miałem jednak zostać jego ofiarą, starałem się wybrnąć zeń jak z grzęzawiska i im dalej szedłem, tym bardziej wyrywałem z siebie jego macki, a nogi swoje z jego licznych ust ukrytych w błocie, wymiotowałem z siebie jego zaduch i szedłem, szedłem, szedłem uparcie, niezmordowanie, z jaśniejącym w głowie światełkiem i wyrastającym z serca złotogłowiem - ową lilią polną. Nie mogłem i nie chciałem się ani zatrzymywać, ani oglądać za siebie, bo gdybym się obe-rzał, to nie wiem, czy bym nie zmienił się w słup soli, czyli nie potrafiłbym sprostać sile, której nie pojmuję, przyciąganiu, które zbadać nie sposób; szedłem, bo iść musiałem i wierzyłem w to swoje „muszę"; szedłem, bom nie wierzył w nieskończoność i niezgłębioność otchłani, natomiast wierzyłem, że Oko ma swoje dno, co znaczy, że nie jest ono wszechobecne, lecz ograniczone, a zatem moc jego nie jest bezgraniczna, a skoro tak, to można je pokonać. Toteż obejrzałem się wtedy, gdym ostatecznie przemógł bagno i gdy nogi moje wstąpiły nie na wysepki pośrodku bagna, jeno na twardy grunt, 233 większy niźli owo bagno. Wszelako, obejrzawszy się za siebie nie mogłem się powstrzymać od krzyku, wydobytego ze mnie zgrozą. Pośrodku oparzelisk bielała olbrzymia kula, na poły przejrzysta, z wielką, mroczną źrenicą w środku. Wydało mi się, że owo jezioro, które nazwano Okiem Otchłani, leżące dotąd płasko na ziemi, obróciło się i stanęło sztorcem. Oko to spozierało na mnie swoim nieskończonym mrokiem i z jego bielejącej powierzchni unosiły się pasma dymu, jak gdyby się paliło. I chyba paliło się istotnie, bom dostrzegł w nim również odblaski ognia. Zjeżyły mi się włosy i krzyknąłem. Nie był to wszakże krzyk przerażenia, jeno brzemienny przekleństwem. I krzyk mój zdał się niczym ostra włócznia ciśnięta przez wojownika. Przeleciał dzielącą nas odległość, wbił się w wodnistą, czarną źrenicę i ugrzązł w niej. Wówczas wytrysła krew z tego oka. Martwa krew, od której pragnąłem się oswobodzić. Epilog Starczyło mi jeszcze siły na to, by dotrzeć do wsi Turczynka, tej właśnie, którą spustoszyli Tatarzy, i tutaj zległem od gorączki bagiennej, jak zwali tę chorobę tutejsi mieszkańcy. Trzęsło mnie, zwidywały się majaczenia przeróżne - większość z nich spłukiwał ze mnie kolejny poranek i takich poranków miałem trzy w Turczynce. Wówczas jąłem z wolna wracać do przytomności. Wieśniak, który przyjął mnie u siebie z miłosierdzia chrześcijańskiego, zdumiał się wielce słysząc o tym, że sam, bez przewodnika przewędrowałem bagno, i rzekł bez ogródek, że to Bóg mnie ocalił. Kiedym trochę doszedł do siebie, ruszyłem w stronę Żytomierza, przebyłem tę drogę jednak nie w ciągu trzech dni, jakeśmy szli poprzednio, lecz pięciu, bo tak mało sił miałem w sobie. Gdym zasię obliczył dni, stwierdziłem ze zdziwieniem, że upłynęło ich, odkąd ruszyliśmy w drogę, nad podziw niewiele: trzy dni drogi do Turczynki, dwa dni przeprawy przez bagno, dwa dni na wyspie, a zatem ze swymi towarzyszami podróży, Sozontem i Pawłem tydzień raptem spędziliśmy pospołu. A mnie się zdawało, że to minęły długie lata. Jeśli nadto wziąć pod uwagę, że dwa dni przechodziłem przez bagno, cztery przechorowałem w Turczynce, pięć zeszło mi na drodze do Żytomierza - szedłem cztery, dzień zasię spędziłem u ojca Iwana, u któregośmy gościli w Czerniachowie - tu mnie namówiono na nocleg, to na wędrowaniu spędziłem raptem dni osiemnaście. Ojcu Iwanowi w Czerniachowie opowiedziałem zwięźle o wszystkim, co się nam przydarzyło, i zdjęła go zgroza. Poprosiłem go o spowiedź i odpuścił mi grzechy, stwierdzając, że niczym nie zgrzeszyłem. Sądziłem jednak, że przeciwnie, bowiem gdyśmy wyruszyli, Sozont i ja, przez Oko Otchłani z powrotem, winienem był uprzeć się i pójść z tyłu za noszami; możliwe, że tym sposobem zdołałbym uratować Sozonta. Opowiadając ojcu Iwanowi o tym, co z nami się działo, przytaczałem jeno niezbite fakty, nie poruszając domysłów Sozonta i nie wdając się w dokładniejsze opisy, jako też nie podając własnych przypuszczeń, rzekłem więc, że Kuźmę i Sozonta połknęło Oko Otchłani, Pawła zaś ukąsiła gadzina. Jednakże Ojciec Iwan, przy swojej prostocie, wysłuchawszy mnie z uwagą, mimo to zapytał: 235 - A czy nie było w tym czyjejś złej woli? - Boję się osądzać, ojcze dobrodzieju - rzekłem - bym nie popełnił ciężkiego grzechu. Ponadto muszę wszystko to jeszcze przemyśleć sumiennie i bez uprzedzeń. Ojciec Iwan ze swoją pulchną panią matką mieli szczery zamiar złapać dla mnie i zarżnąć gąskę, lecz odwiodłem ich od tego zamiaru, twierdząc, żem zbyt wycieńczony, jadłem ostatnimi czasy jeno co popadło, przeto cięższa strawa może mi zaszkodzić. Ojciec Iwan po namyśle dał mi spokój, choć jego chłopcy już byli gotowi do polowania. Owego dnia zatem napojono mnie mlekiem, dano mi pojeść miodu, chleba i lekkich potraw, co wzmocniło mnie dostatecznie, przeto droga z Czerniachowa do Żytomierza stała się dla mnie łatwiejsza. Ojciec Iwan był uprzejmy na tyle, że odprowadził mnie do skraju miasteczka i na pożegnanie uścisnął mnie i rzekł: - Niech Cię Bóg strzeże! Zawszem uważał, że z tego Mykyty to taki wartogłów bez pojęcia! Po raz drugi opowiedziałem w cztery oczy o tym, co zaszło, ihumenowi Hryhorijowi, już w Żytomierzu, jeno tym razem obszernie, nie tając podejrzeń i domysłów Sozontowych, czyli opowiedziałem to, co polecił mi diakon - przeniesiony w głowie protokół myśli Sozonta, również tym razem nie dodając żadnych własnych przypuszczeń. Ojciec Hryhorij orzekł, że musi nad tym, co usłyszał, zastanowić się gruntownie i dał mi abszyt dla nabrania siły. Okazało się, że ihumen, nie czekając na powrót mój („Dlaczego?" - zadałem sobie w myśli pytanie), wezwał do Żytomierza swojego ucznia Petra na próbę czy na pomoc dla mnie przy pisaniu Ewangeliarza Żytomierskiego i ówże Petro już rozpoczął pracę („Czy ojciec Hryhorij spodziewał się, że mogę już nie wrócić - zadałem sobie w myśli pytanie - czy też stracił wiarę w moje zdolności?"). Ihumen jak gdyby wyczytał moje myśli i rzekł, że Ewangeliarz Żytomierski, o ile zechcę, iluminować będę ja, jednakże trzeba się zatroszczyć również o moich następców, jako że moja wielka wprawa i kunszt nie mogą pozostać jedynie we mnie, jeno przejść na uczniów, iżby się stały dziedzictwem nieprzemijającym. Chciałem się wybrać od razu, by przyjrzeć się pracom ucznia Petra, jednak nagła słabość ogarnęła moje ciało, bom jeszcze nie wypoczął po 236 podróży, przeto ihumen odprawił mnie, bym wyspał się jak należy i doszedł do równowagi, mogę więc czuć się wolny, aż wydobrzeję, tymczasem on przemyśli gruntownie wszystko, co mu opowiedziałem, czasu mamy dość i nigdzie już śpieszyć się nie muszę. Pomógł mi dojść do celi, przywołując któregoś braciszka, bo okazało się, że sam iść nie zdołam i zaprowadzili mnie pod ręce, po czym ułożyli w pościeli i z miejsca pogrążyłem się w ciemnej otchłani snu, na tyle głębokiego, że nie śniły mi się żadne okropieńst-wa, a zatem jak gdybym znikł z tego świata i przespałem tak dwie noce i dwa dni, budząc się pod wieczór, gdy żółty wieczorny poblask zapełniał mą celę. Ihumen siedział przy moim posłaniu i gdym rozwarł powieki uśmiechnął się radośnie. - Obudziłeś się wreszcie - rzekł - bom już zaczął lękać się o ciebie. I dał mi się napić jakichś ziół na wzmocnienie. Zioła pomogły, ocknąłem się z oszołomienia po takim długim śnie i zdołałem usiąść na pryczy. - No, jak się czujesz? - zapytał ihumen. - Dobrze, ojcze - rzekłem. - Jeno wydaje mi się, że ta peregrynacja była ciężkim snem, w którym dręczyła mnie mara. - Miałem czas na przemyślenie wszystkiego, coś opowiedział i jestem zdania, żeś powinien wykonać testament diakona Sozonta. - Jakim sposobem? - zapytałem. - Opiszesz, cóżeś widział i przeżył, niczego nie zatajając do najdrobniejszego szczegółu. Zawiozę to do metropolity, by jego rady zasięgnąć. - To by mi zajęło moc czasu - rzekłem. - A jak będzie z pisaniem Ewangeliarza? - Zali masz w sobie gotowość do pisania wraz z iluminacją Ewangeliarza? - zapytał ojciec Hryhorij. - Nie wiem - odparłem - czuję się zmęczony i spustoszony. A jak tam uczeń Petro? - Petro zadziwia mnie swoim kunsztem i biegłością. Mógłbyś posłużyć mu radą. A zatem odsunięto mnie od przepisywania wraz z iluminacją Ewangeliarza Żytomierskiego. Goryczy wszak nie doznałem. - Chciałbym przyjrzeć się pracom owego Petra - rzekłem. 237 - Jutro się im przypatrzysz - prawił ihumen. - A dziś nie wstawaj z pościeli. Jeść ci tutaj przyniesiemy. Przyniesiono niebawem wieczerzę, posiliłem się nieco i od razu pogrążyłem we śnie, a gdym się ocknął zeń o świcie, czułem się w pełni odnowiony i wypoczęty, chociaż w rękach i w ciele dawało znać o sobie jeszcze jakieś drżenie. Pierwsze, com uczynił, tom poszedł przyjrzeć się Petrowemu dziełu. I tutaj oczekiwało mnie jeszcze jedno zaskoczenie. Petro siedział w przestronnej, jasno oświetlonej celi, pochłonięty bez reszty pracą, a gdy odwrócił głowę na skrzypnięcie drzwi, wydało mi się, żem w osobliwym przezieradle ujrzał siebie samego, jakbym to był wykapany ja, jeno nie dzisiejszy, lecz z onych czasów, gdym się brał za pisanie Ewangeliarza Peresopnyckiego. Widział żem tego ucznia niegdyś w Peresopnycy, przyglądał się mojej pracy, nawet mi nieco dopomógł, przeto znał mnie również. Poderwał się, wybiegł zza stołu i ukłonił mi się, przypadając do ręki. - Takim rad, nauczycielu - rzekł - żeście mnie, niegodnego, nawiedzili! Później przyglądałem się jego miniaturom i wykonanym próbnie stronicom przyszłej księgi. Zdobione były na moją modłę, jednakże dawała się tu poznać również jego ręka, jego oko i dociekliwość. - Zali pamiętasz Ewangeliarz Peresopnycki? - zagadnąłem. - Jakże bym mógł go zapomnieć! - odparł uczeń z zachwytem, przy czym zachwyt jego był niekłamany. - Dla mnie są to niebiańskie wyżyny w sztuce! - Nie bluźnij! - przerwałem mu. - Wszystko, co człek uczyni, małe jest i niedoskonałe. - Daruj, nauczycielu! - pochylił się Petro z pokorą. - Chciałem powiedzieć, że twoje dzieło jest dla mnie wzorem doskonałym i mówię to nie po to, by się przypodobać. Chciałbym bodaj w niewielkiej mierze osiągnąć twoją umiejętność. - Otóż to jest złe! - rzekłem. - Naśladując, nie osiągniesz wysokiej miary, choć tę małą uzyskasz. Lichy jest ten uczeń, który nie pragnie prześcignąć nauczyciela. - Zali można prześcignąć kunsztem Ewangeliarz Peresopnycki? - zapytał niemal bezgłośnie uczeń. 238 - Wszystko da się prześcignąć - odparłem - bo człowiek, jakom rzekł, nie zna doskonałości. Chcąc wszakże coś osiągnąć, bądź sobą, nie czyimś odbiciem. - Myślałem o tym - rzekł Petro. - Jeno bez dobrych wzorców człowiek nie znajdzie własnego gruntu pod nogami. - Dobrześ powiedział - przyznałem. - Nie czyń wszakże dla siebie nieba z tych wzorów. Bo niebo to nie są wzory, jeno nasz Pan. Idź Jego śladem, Jego słuchaj, a na wzorach ucz się nie powtarzać nikogo i niczego. - Myślałem i o tym - mówił uczeń. - Jeno słaba jeszcze moja ręka i zmysły. Wzory zasię to dla mnie niczym laska, którą się podpieram. - Im wcześniej pozbędziesz się lasek do podpierania, tym prędzej staniesz na własnych nogach i pewniej stać będziesz. - Uczynię jako mi każesz, nauczycielu - skłonił mi się lekko. -Przynajmniej pragnę tego gorąco. Dałem mu jeszcze kilka wskazówek, wskazałem usterki w rysunkach i kształtach liter i wyszedłem odeń ukontentowany. I nie dlatego, że mi pochlebił, jeno że tak wyraziście przypominał mi moją młodość i że moja z nim rozmowa jawnie przypomniała mi tę, jaką miałem ze swym nauczycielem Ihnatijem, wielkim mistrzem rysunku i kaligrafii, od któregom się uczył, a ponadto dlatego, że wyczułem w tym młodziaku siłę i zawziętość, jeszcze nie ujawnione do ostatka, ale już dające się wyczuć. Od ihumena Hryhorija wiedziałem, że Petro dni całe ślęczy przy pracy, zapominając 0 jedzeniu, a nawet o konieczności uczestnictwa w liturgii, za co ihumen niejednokrotnie czynił mu wymówki, nie karał wszakże, jako że ojciec Hryhorij był mądrym i życzliwym kierownikiem duchownym, umiał docenić 1 podtrzymać talent, jak to uczynił w swoim czasie również ze mną. Dlatego ufałem, że pod jego ojcowską ręką może z owego chłopca wyróść tęgi mistrz, i niechaj go Bóg wspomaga w trudzie nieustannym. Zawsze uważałem się za niegodne narzędzie w Bożym ręku, zna On grzechy moje i oby je wybaczył, jednemu z nich wszakże, pospolitemu wśród artystycznego bractwa, nie ulegałem, a mianowicie zazdrości w stosunku do innych; zawsze bowiem sądziłem, że zazdrość jest cechą małej duszy, Zoil bowiem dlatego zazdrościł Homerowi, że nie mógł i nie spodziewał się osiągnąć jego wyżyn; Homer zasię nie miał powodu zazdrościć Zoilowi. 239 Zaraz więc poszedłem do ihumena Hryhorija i powiedziałem mu, co myślę o Petrze. Oświadczyłem, że zrzekam się iluminowania Ewangeliarza Żytomierskiego, bom obecnie niegotów do tej pracy, a sprawy odkładać nie należy. Podjąłem się zatem wykonania innego zadania - tego, że opiszę wszystko, com przeżył w onej wyprawie i co mi powierzył diakon Sozont. Jednakże miałem jeszcze dwie prośby do ihumena: pierwszą, by zanim zacznę tę niemałą pracę, pozwolił mi, gdy odpocznę należycie i nabiorę siły, pójść do Peresopnycy. Upłynęło bowiem dziesięć lat od chwili, gdy zakończyłem pracę nad ewangeliarzem i wyrywałem się niemal w te strony, by ujrzeć go raz jeszcze. Jakom rzekł ihumenowi, powód tego był prosty: każdy z braci artystów choruje na przesadne oceny tego, co tworzy i często nie potrafi należycie i spokojnie ocenić sam siebie, przez co popada w grzech pychy, nawet nie mając ku temu podstaw. Z tej racji każdy z nas musi raz po raz sprawdzić siebie w pokorze, bo skoro dokonał czegoś nie zasługującego na uwagę, a upatruje w tym coś wzniosłego, godzien jest raczej litości, skoro zasię upewni się co do wartości swojego dzieła, duch jego okrzepnie. Ja zasię gwałtownie potrzebowałem duchowego pokrzepienia przed rozpoczęciem nowej pracy. Skoro zasię poczuję, że trud mój, w który włożyłem całego siebie i na który zużyłem wszystkie swe siły i zapał, nie jest godzien uwagi, niech mnie uwolni od tego zadania: oddam się świętej bezczynności, korząc się przed Bogiem za swoją pychę i na modlitwie dokonam swego nieużytecznego żywota. - Idź, synu mój - rzekł ojciec Hryhorij - i niech Pan cię pobłogosławi. Ufam, że powrócisz tu umocniony na duchu. Jeno nie wpadnij w fałszywą pokorę, która bywa gorsza niźli pycha. - Niech będzie nie wedle woli twojej, jeno Pańskiej - odpowiedziałem. Poszedłem więc do Peresopnycy. Nie powiem, by łatwa była dla mnie ta wędrówka, jako żem był jeszcze osłabiony i z tej racji nie śpieszyłem się zbytnio. Na szczęście trafiła mi się po drodze gromada wolarzy, pędzących do Polski stado, i przyłączyłem się do niej, dalej jadąc już wozem. Księżna Kateryna Czartoryska przyjęła mnie łaskawie i rzekła, że fama o moim ewangeliarzu rozeszła się na całą okolicę, że zjeżdżają się u niej możni i znakomici, by go podziwiać, przez co na czas jakiś zabrała księgę 240 z monasteru do siebie, ponadto trudzi się u niej obecnie pisarz i rysownik z ordynacji, który sporządza z niej kopię dla jej krewniaka. Widziałem się z tym kopistą. Był to ojciec Dymytrij, człowiek poważny i doświadczony, którego zresztą znałem przelotnie już dawniej, to zasię cechowało jego rzemiosło, że nader dokładnie umiał kopiować to, co inni napisali i namalowali, zgoła niezdolny jednak był stworzyć coś samodzielnie. I oto nadeszła chwila, gdy zostałem sam na sam ze swoim dziecięciem i jąłem pomału, uważnie, karta za kartą, przeglądać księgę, sprawdzając się i usiłując spojrzeć cudzym okiem i bezstronnym umysłem na to, com był zrobił. I to, com zobaczył, nieoczekiwanie uderzyło mnie, a jeszcze bardziej ucieszyło, choć i zmartwiło nieco: dzieło to miało niewielkie usterki, które zdołałem dostrzec, jednakże w całości rzecz była godna uwagi. Ucieszyło mnie to. Zmartwiło zasię co innego. Naocznie ujrzałem i przekonałem się, że nic lepszego, doskonalszego, piękniejszego nigdy już nie zrobię. A zatem nie nagromadzę w sobie tyle napięcia, aby wyładowało się w takiej feerii barw i linii, nigdy nie wywiodę już takich inicjałów, z których każdy mieści w sobie niepojętą urodę i wykwint; w pewnym momencie wierzyć mi się nawet nie chciało, że owo cudo, które trzymam przed sobą, jest dziełem moich rąk; zaiste, nie ja je tworzyłem, jenom był narzędziem w ręku Pańskim. I siedząc przy oknie, przez które rzęsiście wpadały promienie słoneczne, usłyszałem raptem ochrypły i dobitny, pełen wewnętrznego przekonania i zajadłości głos Mykyty: - Na tym polega twój grzech, żeś umiłował piękno świata i służysz owej mamonie, piękno światowe zasię to jeden z najbardziej ulubionych biesów diabła. I chociażeś zdobił Pismo Święte, to nie Bóg zapalił twoją świecę, jeno diabeł. Pismo Święte nie potrzebuje kaligrafii, wyszukanych malowideł i ornamentów - jest ono wielkie i piękne w swojej treści, i tego mu wystarcza!.. Patrzyłem na przecudowne dzieło swoich rąk i słuchałem tego głosu. A głos jął cichnąć coraz bardziej i nie dokończył oskarżenia, jeno zamarł w pół słowa i umilkł. Wtedy to usłyszałem głos Sozonta, który rzekł: - Otchłań ukazuje się wtedy, gdy człowiek przestaje postrzegać białe jako białe, czarne jako czarne, lecz zaczyna białe zwać czarnym, a czarne białym, 241 miłość nazywa nienawiścią, nienawiść miłością, czyli pogardza przykazaniem Boskim, zastępując je własnym, urojonym. Stąd rodzi się pycha i bluźnierstwo. Nie pragnij, żeby świat i jego piękno, i stworzenia na nim wyginęły, skoro ty sam giniesz, jeno módl się za ślepych, którzy noc w sobie noszą, iżby zdołali wstąpić w światło dnia, czyli dojrzeli do dobra i miłości. Wierzaj, że piękno świata jest w nim obrazem Bożym, brzydota tłem, na którym się ukazuje, nietrwałość zasię piękna - tłem, na którym daje się widzieć wieczność. Siedziałem w osłupieniu, tak wyraźnie i dobitnie zabrzmiały te słowa Mykyty i Sozonta, takie przeciwstawne sobie i nie mogłem dorzucić swojego kamyczka na tę czy tamtą szalę wagi. Jednakże oczy moje znowu padły na Ewangeliarz Peresopnycki i wyszeptałem: - Kto jest ciemnością, niech będzie ciemnością, kto światłem, światłem pozostanie; ptak nocny w ciągu dnia latać nie pragnie, dzienny zasię zasypia z nastaniem nocy. Dla nocnego ptaka słońce pozostawa księżycem, dla dziennego zasię księżycem nie jest. Dnia by nie rozpoznano, gdyby nie było nocy, i na odwrót. Wszystko przedziwnie wiąże się ze sobą nawzajem osobliwą zależnością, wszystko zaciemnia i rozjaśnia jedno drugie. Prawda tu nie jest otchłanią, ale dna tej prawdy rozum ludzki nie dosięga. Dnem bowiem jest tajemnica Boża i ona pozostaje niepoznawalna. I poczułem się pokrzepiony na duchu. Nie stworzyłem dzieła, które by było marnością, jeno potrzebne Dobru. Z tej przyczyny je przepisuje ojciec Dymytrij, również uczeń Petro zaczerpnął zeń natchnienie i tak pokrzepiony dokonuje dzieła swojego żywota. Oznacza to, że pobudzony do życia kiełek czerpie je z nawozu mojego dzieła. Tak to powiedział Sozont: - Wiedz, że dobro, któregoś dokonał na świecie, to właśnie ów kiełek, który przebije się ze zbutwiałego ciała do przyszłego wzrostu, nawozem zaś dla niego jest ciemnota, zło i niemiłość. Wiedz, że nawóz musi zostać odrzucony, lecz bez niego nie wykiełkuje ziarno, bo i to, co w tobie ulegnie rozkładowi, jest tworem Bożym, podobnie jak świat. Przekonałem się o mocy tych słów, gdym przejrzał Ewangeliarz Peresopnycki. W Peresopnycy nie miałem już nic do roboty i powróciłem do Żytomierza. 242 Po czym na długie miesiące oddaliłem się od świata, pisząc tę księgę. Przedtem jednak poprosiłem ojca Hryhorija, by mi pozwolił zapisać ją nie zwyczajnym pismem, jeno ozdobnie, z miniaturami i ornamentami. Spisywałem więc kolejne jej rozdziały na brudno, po czym przepisywałem na czysto, opatrując miniaturami. I powrócił do mnie zapał twórczy, nie tylko zapisywałem ów współczesny ewangeliarzyk, lecz również iluminowałem go obficie i z natchnieniem: był tutaj wizerunek Oka Otchłani, jakie przywidziało mi się na wyspie Mykyty, byli tu moi towarzysze wędrówki, Mykyta ze swoimi uczniami, Marta, karzeł Musij, ułomni i upośledzeni, był tutaj wyobrażony zwierz, co niby mieszkał w jeziorze i pożerał rzucane mu ofiary, były brzózki i osiczyny na bagnie, gadziny, zarośla, kępy sitowia, słup z klecią - wszyściuteńko, co oglądały moje oczy i co się w nich utrwaliło jako obraz. Płonąłem zatem ogniem podobnym do tego, jaki we mnie gorzał, gdym iluminował Ewangeliarz Peresopnycki, jednakże obrazy, miniatury, linie i ornamenty były odmienne, jak gdyby je tworzył zgoła inny człowiek. Podobnie płonął uczeń Petro, iluminując Ewangeliarz Żytomierski. Odwiedzałem go niekiedy i wiedliśmy długie dyskursy o tym, jak się coś tworzy. Petro okazał się pojętny i wchłaniał moje pouczenia, pijąc je jak gdyby; zresztą uczniem zwać go już było niesposób - w moich oczach wyrastał na prawdziwego mistrza. Bo to rzeczywiście był nowy pęd, jednakże wybujał on na moim nawozie. Cieszyło mnie to, co więcej, pobudzało do własnych poszukiwań. Czyli że nie tylko on czerpał z mojego kubka, lecz i ja od niego, jako że miał nade mną przewagę swojej młodości. Tak to wreszcie ukończyłem swoją księgę. I właśnie w tym momencie, pewnego pogodnego ranka, jeszcze nie obudziwszy się jak należy, miałem sen albo też widzenie. Sozont powiedziałby, że to sen. Uroiło mi się, żem postanowił posłuchać rady Szymona, ucznia Mykyty, i powrócić do Oka Otchłani, żeby tam, na wyspie, przeżyć swój czas do ostatka. Przeprawiłem się już przez bagno i znów ujrzałem ową zagadkową i osobliwą toń czy też jezioro, topiel lub oko, okolone bagiennym rozlewiskiem. Jeno, gdym popróbował namacać zawieszoną w nim kładkę, tom nie znalazł utrzymujących ją palików. Wówczas postanowiłem przepłynąć jezioro, żywiąc wszak obawę, by nie pochłonęło mnie tak jak 243 moich współtowarzyszy, naciąłem zeschłego sitowia i, jak to robią Tatarzy przeprawiając się przez rzeki, zebrałem dwa tęgie snopy, do których się przywiązałem i popłynąłem, snopy zasię unosiły mnie na wodzie. Jużem dopłynął do ciemnego kręgu pośrodku Oka Otchłani, gdy na wklęsłe półkole brzegu wyszedł Teodoret. Miał na sobie tę samą opończę, ale już sfatygowaną, podartą, przez którą przeświecało jego ciało, taką, jak kiedyś nosił Kuźma. Skierował ku mnie niewidzące oczy i jak gdyby węszył - taki był napięty i wyciągnięty jak struna. - Któż to tam płynie? - zawołał podniecony. - To ja, bracie Teodorecie - odkrzyknąłem. - Mychajło, syn Wasyla, który odwiedził was zeszłego lata. Będąc już blisko, stwierdziłem, że owo napięcie i sztywność w postawie Teodoreta znikły, chyba nie tego oczekiwał. - Nie oczekiwałeś mnie bracie? - spytałem dopływając do brzegu. - Ciebie nie - odparł Teodoret. - Rad jednak będę każdemu gościowi. - Czemu żeś nie powiedział: radzi, jeno rad? - Bo jenom ja ze wszystkich tu pozostał - odrzekł ze smutkiem Teodoret. - A święty Mykyta? - zapytałem wychodząc z wody i odwiązując od siebie snopy sitowia. - Święty Mykyta umarł - odparł Teodoret. - Chcesz, to opowiem ci, jak to się stało? - Chętnie cię posłucham - rzekłem i usiadłem w tym celu na trawie. - Umarł, gdy Szymon i Marta opuścili wyspę. A właściwie to Szymon opuścił, Marta zasię podążyła za nim. Obawiał się ciebie jakoś, bracie Mychajło... - Lękał się, żem nie utonął w bagnie i dotarł do suchego lądu? - Wiesz o tym? - zapytał Teodoret, uśmiechając się smętnie. - Nie spodziewał się, że powrócisz. Obawiał się, że wydadzą się jego sztuczki... Po paru dniach udali się za nim Georgios z Niceforem, bo nie byli to uczniowie Mykyty, jeno Szymona. Ewagriusz, Antoni i ja byliśmy uczniami Mykyty. Ewagriusz jednak nie utrzymał się przy nas i też sobie poszedł. - Umarł tedy Mykyta? - zapytałem. - Zali ci ktoś już opowiadał tę historię? - zapytał Teodoret. - Nie, bracie - rzekłem. - Wiem jednak, że Mykyta już zeszłego lata był ciężko chory. 244 - Ale nikt o tym nie wiedział! - zawołał Teodoret. - Pokazał nam swoje ciało pokryte wrzodami - stwierdziłem. - Nocą, na Świętą Trójcę, gdy schodził ze słupa. - Pewnego dnia, w piątek, kogut zapiał rano swoją pobudkę, a na kazanie już nie zapiał. - Boć to Mykyta był tym kogutem - rzekłem. - O tym wiesz także? - drgnął Teodoret. - Sozont się domyślił i opowiedział mi. - Szymon wielce obawiał się tego Sozonta... Sądził, że przysłano go na przeszpiegi. - Wiem o tym - westchnąłem. - Dlatego pochłonęło go Oko Otchłani. Mów dalej. - Zebrali się ułomni i upośledzeni - opowiadał Teodoret - a także ja i Antoni, ale Mykyta się nie odzywał i nie odgarniał zasłonek. Wspiąłem się tedy na słup, ale tam była cisza. - Pobłogosław nas, ojcze - rzekłem - bo lud na dole czeka. On zasię nie odpowiedział. I znów doń mówię: - Czemuż to, ojcze, nie odpowiadasz swojemu dziecięciu? On zasię milczał. Wówczas myśl niedorzeczna strzeliła mi do głowy i ja, grzeszny, pomyślałem, że i świętobliwy uciekł z wyspy, tak jak małoduszni jego uczniowie. Jąłem macać dokoła i natrafiłem na błogosławionego. Stał niczym na modlitwie, z rękoma złożonymi na piersi. Ucieszyłem się więc, że stoi, bo skoro stoi, to jeszcze jest przy życiu, rzekłem przeto: - Możem cię czymś obraził, ojcze? Milczał. Przemówiłem wtedy: - Wyciągnij bodaj dłoń do mnie, niech ją ucałuję. Wszak żem nie dostał odpowiedzi. Pomyślałem - a nuż odszedł już do Boga? Nakłoniłem ucho i nie dosłyszałem oddechu, jeno ciężki zapach zgnilizny odeń dochodził, choć tak być nie mogło, boć przecie rankiem piał jeszcze jako kur. Pojąłem wówczas, że spoczął w Panu i ułożyłem ciało jego zgięte przy słupie, a sam gorzko zapłakałem. Tak to odszedł od nas, bracie Mychajło... - Pochowaliście go, czyście oddali Oku Otchłani? - zapytałem. 245 - Widzisz, tego już nie wiesz. Pochowaliśmy go przy matce. - Sozont miał wątpliwości, czy była tu matka. - Dlaczegóż to? - Bo historię o matce, podobnie jak wszystkie inne o jego życiu, wzięte zostały z żywota starożytnego Szymona Słupnika. - Nie wiem - odparł Teodoret. - Jestem ślepy i nie widziałem jego matki, ale wszyscy mówili, że była tu, umarła i została pochowana. - A cóż było później? - zapytałem. - Później ułomni i upośledzeni opuścili wyspę, Antoni poprowadził ich przez Oko Otchłani i bagna. Mnie również iść kazał, ale postanowiłem tu zostać. - Dlaczego postanowiłeś tu zostać? - Mam nadzieję, że powróci tu Marta. - Skąd masz taką nadzieję? - Szymon był dla niej okrutny i nielitościwy. Powiedziałem tak do niej: jak opamiętasz się, to wracaj, czekać będę na ciebie. -1 cóż działoby się wtedy? - Dom bym tu wybudował i żylibyśmy w zgodzie i miłości. - Miłujesz ją? - Tak! - odparł zwięźle Teodoret. - A jakże byś budował dom, jak jesteś ślepy? - zapytałem ze smutkiem. - Ja bym się trudził, ona zasię, jako widząca, kierowałaby mną. - A czy wiesz, że kładka przez Oko Otchłani jest przerwana? - Tak, Antoni powiedział mi, że ją przerwie. - Czym byście się wtedy żywili? - O, już to sobie obmyśliłem. Mam więcierze, które zastawiam po tamtej stronie wyspy. Wykopałem już studnię i chociaż wodę czuć bagniskiem, jednak da się pić. Mieliśmy nasiona, wysiałem je na wiosnę. Rośnie tu szczaw i grzyby. - A co byście jedli w zimie? - Zimą chodziłbym po wsiach za jałmużną i przynosiłbym jej i dzieciom. Przeżyliśmy tu nie jeden rok i nauczyliśmy się dawać sobie radę. - A jak Marta miałaby przyjść do ciebie bez kładki, Teodorecie? - O tym też pomyślałem - odparł mi ochoczo. - Buduję czółno, chcesz je zobaczyć? 246 I zaprowadził mnie pomiędzy drzewa. Rzeczywiście, stała tutaj kłoda wydłubana z pnia starej sosny - ni to koryto, ni to beczka. - Wywróci się - powiedziałem. - Uwiążę po bokach snopy sitowia i nie wywróci się - odparł z dumą Teodoret, po czym niespodzianie zapytał. - Zali to podobne do Arki Noego? - Kto wie, jaka była ta Arka Noego - rzekłem wymijająco. - Chodzi mi o to - rzekł Teodoret - żeby czółno mogło przewieźć dwoje - ją i mnie. - A jeśli nie zechce przyjść do ciebie? Jak długo będziesz czekał? - Dokąd będę mieć nadzieję - mówił z pewnością Teodoret. - Ufam, że przyjdzie, bo gdzież się ma podziać na tym przeklętym świecie? - Dlaczego przeklinasz świat, nie poznawszy go dostatecznie? - zapytałem. - Może byłoby lepiej doń powrócić? - Nie - orzekł spokojnie Teodoret. - Poznałem już świat i nie znalazłem na nim nic dobrego. Dlatego już doń nie wrócę. W dodatku, gdybym poszedł, nigdy bym nie znalazł w nim Marty i ona by nie wiedziała, gdzie jestem. A tak, mam jeszcze nadzieję. - Mógłbyś się jej doczekać i razem powrócilibyście do świata. Pobudowalibyście sobie dom między ludźmi - łatwiej jest żyć w gromadzie. - Do świata ponęt i rozpusty? Nie, ja chcę być nowym Adamem, zamieszkałym na pustej ziemi i narodzić nowych ludzi. Nie Abla i Kaina, którzy zapoczątkowali rozbrat, jeno plemię ludzi czyniących dobro. - Zgoda - rzekłem. - Miły mi jest twój zamiar pobudowania domu i założenia cnotliwej rodziny. Ożywisz tym to martwe miejsce. A skoro przestaniesz się spodziewać? - Na to też mam radę - uśmiechnął się Teodoret. - Wówczas wdrapię się na słup Mykyty i będę czekał na uczniów, modląc się do Boga i umartwiając swoje obmierzłe ciało. A kiedy przyjdą uczniowie, poczną przychodzić również ludzie ze swoimi darami. Jeno czynić tak jak Szymon nie będę, bo by mnie Bóg pokarał. I wyprężył się dumnie przede mną, piękny jak anioł, jeno z martwymi oczyma i równie obumarłą twarzą. Stał opromieniony słońcem, jak gdyby wyciosany ze złocistej sosny, pewny siebie i z tej racji nieżywy. 247 - Jeśli sobie życzysz - poruszył majestatycznie ustami - i skoroś dostał się tutaj, pozostawmy Martę w spokoju, jako że możesz zostać moim pierwszym uczniem. I wyciągnął dłoń, dotykając mnie władczo... Obudziłem się, albo raczej opuściło mnie widzenie. Nie wiem, zali było prawdziwe i czy wszystko na owej wyspie przy Oku Otchłani stało się tak, jak to mi się przywidziało. Nie wiem również, zali nie był to dla mnie jakiś głos albo wezwanie, jednakże nie miałem chęci wybierać się na tę wyspę. A może jednak, pomyślałem sobie, skorzystać z tego, co podpowiedziało mi widziadło i zostać uczniem Teodoreta, jeno w czymś innym: znaleźć gdzieś na świecie zaciszne miejsce i pobudować sobie dom w oczekiwaniu, aż jego próg przestąpi miła mi istota, która podobnie jak ja musi się błąkać, jako że każdy człowiek, jak powiadają, ma dla siebie parę? Tego również nie pragnąłem niezłomnie, choć pociągało mnie na swój sposób. Przymknąłem powieki, pragnąc ujrzeć wizję własnego domu, ale zamiast tego ujrzałem Ewangeliarz Peresopnycki i jeszcze raz powoli, delektując się każdą stronicą, przewertowałem go w pamięci. I poczułem w swym sercu spokój. Taki spokój, jaki się trafia, gdy człek się zbudzi w izbie skąpanej w słońcu i nagle zda sobie sprawę, że każdy nowo narodzony dzień jest darem Bożym. Gdym je otworzył, cela moja skąpana była bez reszty w jasnym porannym słońcu. Spis treści Rozdział pierwszy, w którym jest mowa o postanowieniu pójścia w lasy poleskie • Rozdział drugi, w którym mowa jest o moich towarzyszach podróży • 12 Rozdział trzeci, w którym mowa jest o naszym pierwszym popasie • 17 w miasteczku Czerniachów Rozdział czwarty, w którym mieści się relacja o jednym z cudów, opowiedziana przez diakona Sozonta • 22 Rozdział piąty, w którym jest mowa o dalszym ciągu wędrówki • 32 Rozdział szósty, w którym mowa jest o tym, jak bies nękał czerńca Pawła • 39 Rozdział siódmy, w którym mowa jest o spotkaniu z jeszcze jednym towarzyszem podróży, Kuźmą • 44 Rozdział ósmy, w którym Pawło opowiada o cudzie, jaki ponoć oglądał na własne oczy w Górach Karpackich • 51 Rozdział dziewiąty, w którym jest mowa o dalszej wędrówce • 66 Rozdział dziesiąty, w którym jest mowa o kucharzu Kalistracie, który trafił do raju 75 251 Rozdział jedenasty, w którym jest mowa o młodzianie, naszym przewodniku i o tym, jak wyruszyliśmy z nim na bagniska • 81 Rozdział dwunasty, w którym przytoczona jest opowieść młodziana o Mykycie Słupniku, czyli jak został on Słupnikiem • 90 Rozdział trzynasty, w którym mowa jest o tym, jakeśmy przeprawiali się przez bagnisko • 99 Rozdział czternasty, w którym mowa jest o wyspie, na której przebywał Mykyta ze swoimi uczniami • 106 Rozdział piętnasty, w którym przytoczona jest rozmowa wędrowców - jak sobie tłumaczą to, co się zdarzyło, oraz monolog Sozonta w przedmiocie gry i opis wspólnej wieczerzy na wyspie • 117 Rozdział szesnasty, w którym mowa jest o znajomości z karłem Musijem i o wieczornych pogwarkach • 125 Rozdział siedemnasty, w którym jest mowa o drugim spotkaniu z karłem Musijem i nocnych oraz porannych zdarzeniach na wyspie • 143 Rozdziałosiemnasty, w którym odtworzone zostało poranne kazanie Mykyty i jego rozmowa z nami • 156 Rozdział dziewiętnasty, w którym jest mowa o jeszcze jednym dyskursie Sozonta z uczniami Mykyty i o jego próbie wyłuskania sensu z Mykytowych orzeczeń • 169 252 Rozdział dwudziesty, w którym jest mowa o tym, jak spędziliśmy drugi dzień na wyspie • 177 Rozdział dwudziesty pierwszy, w którym mowa jest o tym, jak Sozont uratował mnie od żmii i o czytaniu żywota świętego Mykyty • 191 Rozdział dwudziesty drugi, w którym mowa jest o zejściu Mykyty ze słupa i jego obchodzeniu wyspy oraz o innych wydarzeniach tej nocy • 198 Rozdział dwudziesty trzeci, w którym jest mowa o tym, jakeśmy przeprawiali się przez Oko Otchłani • 214 Rozdział dwudziesty czwarty, w którym jest mowa o tym, jakem przedostawał się przez bagna Epilog • 235 225 TYRSA poleca literaturę ukraińską w przekładzie na język polski Jurij Andruchowycz Rekreacje Przekład Ola Hnatiuk Głośna powieść współczesnego pisarza ukraińskiego po wielu kłopotach z cenzurą wydawniczą i obyczajową, ukazała się w 1992 roku na łamach poczytnego miesięcznika społeczno-kulturalnego „Suczasnist". Od razu wywołała burzę wśród czytelników i krytyków. Drugie wydanie uzupełnione o esej wprowadzający czołowego krytyka polskiego - Jerzego Jarzębskiego. Jurij Andruchowycz Erz-Herz-Perc Przekład Ola Hnatiuk, Przemysław Tomanek Eseje Andruchowycza to refleksja ukraińskiego pisarza młodego pokolenia nad współczesną kulturą ukraińską i jej korzeniami. Wiedźmy, czarty i święci Huculszczyzny. Mity i legendy Przekład Ola Hnatiuk, Tatiana Hołyńska, Renata Rusnak Książka przedstawia bogatą i archaiczną kulturę duchową Huculszczyzny. Wszystkie teksty mitów, legend, przekazów i opowieści pochodzą z zapisów dokonanych na przełomie XIX i XX wieku. Jurij Izdryk Wozzeck Przekład Ola Hnatiuk, Lidia Stefanowska Stanisław Barańczak o dziele wysoko cenionego na Ukrainie prozaika napisał: „Imponująca śmiałością wyobraźni i konstrukcji powieść Jurija Izdryka daje dobre pojęcie o ożywieniu artystycznym panującym w dzisiejszej literaturze ukraińskiej". Książki można zamówić pod adresem: Tyrsa Sp. z o.o., ul. Kościeliska 7, 03-614 Warszawa KRAJOWA AGENCJA WYDAWNICZA poleca U KRZYŻOWANY Opracowanie graficzne Lech Majewski, współpraca edytorska Janusz Pulnar, fotografie Piotr Kłosek 1999, wyd. I, 27.5x38 cm, 146 ilustracji barwnych, oprawa twarda płótno, obwoluta foliowana, teksty polskie, angielskie i ukraińskie Prezentowane dzieła wielkich mistrzów i anonimowych twórców, zebrane przez Borysa Woźnickiego w ciągu półwiecza, stanowią część kolekcji Lwowskiej Galerii Sztuki. Nie są to rzeźby, jakie zwykle można oglądać w muzeach, lecz dzieła dotkięte piętnem historii. Figury Chrystusa Ukrzyżowanego noszą ślady ognia, kul, siekiery. Ich dramatyzm i przejmujące piękno w mistrzowski sposób wydobyli twórcy albumu, który stał się sensacją edytorską i otrzymał nominacje do prestiżowej nagrody IKAR'99. Stefan Bratkowski Pan Nowogród Wielki Prawdziwe narodziny Rusi • 1999, wyd. I, 14.5x21cm, s. 400, oprawa twarda foliowana Jest to książka niezwyczajna. Cywilizację Nowogrodu Wielkiego Iwan Groźny zamordował i skazał na wykreślenie z pamięci narodu. Tego wyroku przez kilkaset lat pilnowali i carowie i władcy Związku Radzieckiego, wykonywali zaś historycy na równi z politykami. Przeszłość nie dała się jednak unicestwić. Narodziny Nowogrodu Wielkiego, tej Atlantydy Wschodu, odtwarza po kilkunastu latach studiów Stefan Bratkowski. Książki oraz bezpłatny katalog można zamówić pod adresem: KAW, ul. Smolna 12, 00-375 Warszawa Wydano przy wsparciu finansowym Ministerstwa Kultury i Dziedzictwa Narodowego Tytuł oryginału ukraińskiego »Oko npipBn« Projekt okładki, koncepcja graficzna Lech Majewski Rysunki Dorota Nowacka (LMS) Redakcja Ola Hnatiuk © Copyright for the text by Wałerij Szewczuk, 1996 © Copyright for the polish transiation by Jerzy Litwiniuk © Copyright for the polish edition by PP Krajowa Agencja Wydawnicza, Warszawa 2000 ISBN 83-88072-26-9 © Copyright for the polish edition by Tyrsa Sp. z o.o., Warszawa 2000 ISBN 83-912091-4-8 Wydanie pierwsze Przedsiębiorstwo Państwowe Krajowa Agencja Wydawnicza ul. Smolna 12, 00-375 "Warszawa tel. (0-22) 657 88 86, fax (0-22) 657 88 87 e-mail: kaw@kaw.com.pl http://www.kaw.com.pl Tyrsa Sp. z o.o. ul. Kościeliska 7, 03-614 Warszawa tel. (0-22) 679 95 47, fax (0-22) 679 96 95 Skład, łamanie Martyna Marczewska Druk i oprawa Wydawnictwa Przemysłowe WEMA ul. Danitowiczowska 18, 00-950 Warszawa tel. (0-22) 828 62 78, fax (0-22) 828 57 79