JANA FREY OSZALEĆ ZE STRACHU Historia Nory, pacjentki oddziału psychiatrycznego tłumaczyła Monika J. Dykier PROLOG Martwy człowieku, powiedz Jak to jest, gdy przychodzi koniec ? Czuje się ból Czy przyjemność Odchodzi się Czy powraca Jak z długiej podróży po latach Martwy człowieku, powiedz Dlaczego więc tak się boję (Klaus Hoffmann) Nora ma dzisiaj siedemnaście lat i na nasze pierwsze spotkanie przychodzi ze swoim psem. Wyruszamy na długi spacer do podmiejskiego lasu. Dziewczyna sprawia wrażenie, że zna go jak własną kieszeń, bo choć przedzieramy się przez leśny gąszcz, ani na chwilę nie traci orientacji. Maszerujemy i maszerujemy, aż trudno mi za nią nadążyć, ponieważ sadzi naprzód wielkimi krokami. Jeszcze nigdy w życiu nie gnałam tak przez las. W ubiegłym roku Nora spędziła sześć miesięcy na oddziale psychiatrycznym dla młodzieży. Ma za sobą ciężki okres, chociaż trudno w to dziś uwierzyć. Śmieje się, jest trochę zakręcona i bez przerwy opowiada o sobie. Wcale nie sprawia wrażenia lękliwej, choć to właśnie strach jest jej największym problemem. W następnym tygodniu spotykamy się częściej, dużo ze sobą rozmawiamy, w mieszkaniu Nory, w jej ulubionej pizzerii, a potem znowu w lesie. 5 Kiedy mówi, mam wrażenie, że opowiada historię całkiem obcej osoby, ale to właśnie dla niej życie stało się nie do zniesienia, a lęki zapędziły ją w końcu tak daleko, że próbowała popełnić samobójstwo. „Nienawidzę śmierci. Naprawdę nienawidzę śmierci. Często myślę o tym, że wolałabym się nigdy nie urodzić, ponieważ wtedy nie musiałabym umierać. Nie ma już Rollego, mojej świnki morskiej. Nie ma Tikta-ka, mojego psa. Zmarła ciotka Fiona w Ameryce. Zmarły obie moje babcie. Zmarł wujek Severin, chociaż miał zaledwie trzydzieści lat. I zmarła Lea. Naprawdę potwornie boję się śmierci". 1 Był marzec i tak jak co roku zima dobiegała powoli końca. Siedziałam na swoim parapecie wpatrzona w niebo, obserwując wschodzące słońce. Podnosiło się gdzieś za ostatnimi zimowymi chmurami. Nie było bezpośrednio widoczne, ale świeciło bardzo jasno, tak jasno, że musiałam zmrużyć oczy. Powietrze pachniało wiosną, nawet w moim pokoju. Stokroć wolę zimę niż wiosnę. Uważam, że nagie drzewa są najpiękniejsze. Wyglądają, jakby były takie wrażliwe i delikatne. Lubię, gdy widać każdą gałązkę, nawet tę najmniejszą. Kocham zimowe powietrze. Lubię, kiedy na dworze panuje chłód. Oczywiście najlepiej, jeśli spadnie śnieg, bo wtedy świat staje się cichy, spokojny i bardziej przewidywalny. Ale nawet bez śniegu zima jest najlepszą porą roku. Uwielbiam lodowaty deszcz i chłodne, wilgotne powietrze, rozmiękłe łąki, siną mgłę i ciepłe ubrania. 6 - Jesteś szalona - każdego roku powtarza moja przyjaciółka Verena, kiedy zaczynam się już cieszyć na następną zimę. Przyjaźnimy się od wielu lat, a jednak wciąż się dziwię, że ona rzeczywiście mnie lubi, chociaż jesteśmy tak różne i w gruncie rzeczy wcale do siebie nie pasujemy. Szczerze mówiąc, to ja nigdzie nie pasuję, pewnie dlatego, że rzadko bywam naprawdę radosna. Zwykle jestem poważna i żyję samotnie we własnym świecie. Moja mama prowadzi małą księgarnię, w której spędza całe dnie, sprzedając książki. Jeśli już wyjątkowo nie jest w sklepie, to najczęściej można ją spotkać w domu kultury lub w Instytucie Kształcenia Politycznego. Uwielbia przebywać wśród ludzi, a w jej głowie aż roi się od pomysłów. Jest zaangażowana w walkę z neonazizmem i współtworzyła rodzinny dom dziecka dla dzieci chorych na raka. Odkąd sięgam pamięcią, zawsze taka była, a ja jako berbeć wszędzie jej towarzyszyłam. Mój ojciec jest architektem. Ma w mieście biuro, w którym przesiaduje od rana do wieczora, projektując budynki mieszkalne, domy towarowe i nowoczesne biurowce. Wcześniej prowadził je do spółki z młodszym bratem, Severinem, dlatego na szyldzie nadal widnieje napis: Biuro architektoniczne Michael & Severin Esslin. Wujek zmarł cztery lata temu, ale szyld pozostał. Na magnetycznej tablicy, obok dużego komputera, przy którym wcześniej pracował, wisi jeszcze kilka fiszek, które pospiesznie nabazgrał. Nikt ich nie zdjął, ani ojciec, ani jego sekretarka, ani nowy pracownik, który został zatrudniony po śmierci Severina i zajął miejsce przy komputerze obok tablicy magnetycznej. Myślę, że ojciec wciąż jeszcze nie chce pogodzić się z tą historią. Albo najchętniej wymazałby ją z pamięci. Wszystko potoczyło się tak szybko. Mój wesoły, szczęśliwy wujek nagle poczuł się wyczerpany i zmęczony. Choć zawsze był zdrów jak ryba. Każdego wieczora, po zamknięciu biura, wkładał dres i szedł pobiegać do parku. Kilkakrotnie brał nawet udział w miejskim maratonie. Tamtego dnia, po joggingu, wpadł do nas na chwilę. 7 - Chyba się starzeję - stwierdził, wycierając ręcznikiem spocone włosy. - Moja kondycja pozostawia ostatnio wiele do życzenia. Ojciec parsknął śmiechem. - To kryzys, który przechodzą wszyscy trzydziestolatko-wie - odpowiedział wesoło, rzucając bratu jabłko. Doskonale to pamiętam. - Zjedz kilka witamin, staruszku - zaproponował. To była ostatnia wizyta wujka, a także jego ostatni jogging w miejskim parku, ponieważ następnego ranka, wstając z łóżka, zemdlał i został odwieziony do szpitala. Dwa tygodnie później już nie żył. Do dziś na samą myśl o tym robi mi się słabo z przerażenia. - To rak - rodzice tłumaczyli potem przyjaciołom, znajomym oraz sąsiadom. - Nowotwór mózgu, który rozwinął się głęboko w głowie. Nigdy nie zapomnę tych słów. Utkwiły w mojej głowie tak samo głęboko. Regularnie stawałam wtedy przed lustrem, obserwując swoją twarz i głowę. Jakże często słyszałam, że nie przypominam ani ojca, ani matki, ale jestem wykapany wujek. Te same zielonoszare oczy, ten sam upstrzony piegami nos i te same włosy. Z niepokojem wpatrywałam się we własne odbicie. Może podobieństwo posunęło się jeszcze dalej? Niewykluczone, że w mojej głowie też wyrósł śmiertelny guz. Miałam wtedy dwanaście lat i o mało nie oszalałam ze strachu. Całymi dniami trzęsłam się jak galareta. Dygotałam, mocno zaciskając zęby, żeby nie dzwoniły. - Noro, co jest? - zapytała zmartwiona matka. - Nic - wymamrotałam i wymknęłam się do swojego pokoju. Wieczorem przyszedł do mnie ojciec. - Noro, co się z tobą dzieje? To z powodu Severina? Wzruszyłam ramionami i pomyślałam o tym, co się działo w głowie wujka. Zaczęłam wsłuchiwać się w siebie i przeszył mnie lodowaty strach. - Moja głowa jest ostatnio taka dziwna - wyszeptałam zwrócona twarzą do ściany. - Może też mam... 8 - Bzdura - odpowiedział ojciec, kładąc mi rękę na ramieniu. - Nic nie masz. - A może jednak? - wyszeptałam zrozpaczona, zamknęłam oczy i znowu mocno zacisnęłam zęby. Tata jeszcze długo siedział przy moim łóżku, w kółko powtarzając, że jestem zupełnie zdrowa, że moja głowa jest w porządku i nic mi nie będzie. W pewnej chwili zasnęłam wyczerpana, a kiedy obudziłam się w środku nocy, ojca już nie było, a w moim pokoju panowały cisza, pustka i ciemność. Leżałam otępiała, wsłuchując się w siebie. Moja głowa była ciężka, nawet dziwnie ciężka. Ostrożnie wyprostowałam się i zeszłam po drabince z łóżka. Pokój tonął w ciemnościach, a ja próbowałam wybadać, czy zaraz zemdleję tak samo jak mój wujek, gdy wstał rano. W głowie miałam niepokojący szum i czułam, jak serce skacze mi do gardła. Znowu zaczęłam dzwonić zębami. Potknęłam się i wpadłam na okno. Oparłam czoło o chłodną szybę. „Czyja też umieram?" Czułam się dziwnie, miałam zawroty głowy i cała drżałam. „Czy tak wygląda umieranie? Która godzina?" Przy moim łóżku stało małe radio z budzikiem, ale nogi odmówiły mi posłuszeństwa, dlatego nie byłam w stanie pokonać tej odległości. Desperacko uczepiłam się parapetu i sterczałam tak bardzo, bardzo długo. Obudziłam się rano, na dywanie pod oknem, zwinięta w kłębek. Z ulgą wstałam i znowu poczułam, że żyję. * Lea zawsze tu była. Rzuciła cień na moje życie. Na długo przed tą całą historią z wujkiem. Matka często powtarzała, że w zasadzie jestem Leą. Ojciec tego nie komentował. Milczał, kiedy padało jej imię, najwyżej mocno zaciskał wtedy zęby, tak jak ja po śmierci wujka Severina. Może robił to mechanicznie, a może dlatego, żeby nie drżała mu broda. 9 Lea niewiele po sobie zostawiła. W kuchni wisi jej zdjęcie, a obok, na małym gwoździu, para dziecięcych bucików. Moja przyjaciółka Verena czasami mu się przyglądała, w przeciwieństwie do mnie. Jeszcze nigdy nie widziałam go z bliska. Babcia, która w ubiegłym roku zmarła na Majorce, co roku przyjeżdżała do Niemiec w rocznicę śmierci Lei. Mawiała wtedy: - Odwiedzę Leę... Oczywiście szła jedynie na miejski cmentarz, stawała przed małym dziecięcym nagrobkiem i przyglądała się drewnianemu krzyżowi, na którym widniała data urodzin i śmierci Lei. Nic więcej. - Nigdy nie zapomnę tej chwili - powtarzała często, mając na myśli śmierć Lei. Bo ta chwila należała tylko do niej. Mój ojciec, który całymi dniami, tygodniami i miesiącami przesiadywał przy łóżku maleństwa, tego dnia został od niego oderwany z powodu moich rzekomych narodzin. Tak przynajmniej sądzono, ponieważ mama była ze mną w ciąży i właśnie chwyciły ją bóle. Tata zadzwonił więc po babcię i poprosił, żeby go zastąpiła przy szpitalnym łóżeczku, kiedy będzie towarzyszył żonie na porodówce. Dokładnie tej samej nocy moja niespełna jednoroczna siostra zmarła, a ja przyszłam na świat dopiero trzy dni później. * Lea urodziła się z poważną wadą serca i po długiej, skomplikowanej operacji zmarła na zapalenie płuc. Ja przyszłam, a ona odeszła. Mama uważała, że odrodziła się we mnie, zaś ojciec tego nie komentował i cierpiał w milczeniu, że zabrakło go przy Lei, gdy umierała. * Nie chciałam o niej myśleć, nie chciałam być odrodzoną Leą i ponosić winy za to, że nie było taty przy jej śmierci. Nie chciałam, żeby data moich urodzin przypadała tak blisko daty śmierci nieznanej mi siostry. 10 Przez lata marzyłam o tym, żeby Lea nigdy nie istniała. Nie chciałam mieć nic wspólnego ze śmiercią. Nienawidziłam śmierci. 2 Nazywam się Nora Esslin. Nora Leanne Esslin. Nazwali mnie Leanne, bo Leanne brzmi podobnie jak Lea, ale nie identycznie. Mama tak sobie życzyła. - Jako niemowlę byłaś bliźniaczo podobna do Lei - powtarzała często. Ojciec uważał, że to bzdura, bo Lea należała do najchud-szych i najbardziej bladych dzieci, jakie kiedykolwiek widział. Poza tym zawsze miała sine usta, była cicha i senna. - A ty byłaś pulchna, okrągła i hałaśliwa - oznajmił. - Poza tym był z ciebie najweselszy bobas na świecie. - Ale oczy miała takie same jak Lea - uparcie powtarzała przy takich okazjach mama. Także babcia opowiadała mi, jakim to byłam słodkim i miłym bobasem. - Do wszystkich się uśmiechałaś i prawie w ogóle nie płakałaś. Byłaś prawdziwym promyczkiem i naszą pociechą po tej strasznej historii z Leą. * Wciąż jeszcze siedziałam na parapecie, spoglądając w jasne, wiosenne niebo. Cudownie było tak trwać w bezruchu i wyglądać przez okno. Od czasu do czasu przelatywał jakiś ptak i śledziłam jego lot, dopóki nie znikł za drzewem lub krzakiem. Mogłabym tak przesiedzieć całą wieczność, rozgrzebując wspomnienia. Setki z nich tłoczyły się w mojej głowie. W najdalszym rogu naszego ogrodu, który z tego miejsca był niewidoczny, leży pochowany Roili, moja świnka morska. Dostałam go w prezencie od wujka Severina z okazji pierwsze- 11 go dnia szkoły. To nie do wiary, ale naprawdę umieścił świnkę w papierowej torebce, na zmiętej gazecie, i żeby się nie nudziła, wrzucił jej do środka marchewkę. Potem do wieczora razem z ojcem stawiali dla niej klatkę w ogrodzie. Zużyli na to wszystkie stare deski i zakurzone półki, jakie tylko znaleźli w piwnicy, a ponieważ mimo to było ich za mało, ojciec rozebrał w końcu ukradkiem jedno z naszych starych, chybotliwych krzeseł ogrodowych i w mgnieniu oka sklecił z niego dach, zanim mama połapała się, co jest grane. Resztki tej chwiejnej konstrukcji do dziś straszą w ogrodzie, chociaż Roili już dawno zdechł. Jego grób znajduje się tuż obok, wcześniej stał tam również mały krzyż zbity przez wujka Severina, ale oczywiście dawno już spróchniał i rozpadł się. To dziwne, że tak dokładnie pamiętam śmierć Rołliego, natomiast czas, jaki z nim spędziłam, pozostał dla mnie jedynie mglistym wspomnieniem. Pamiętam jego miękkie, czarne futerko i to, że miał tylko jedną białą plamkę na tylnej łapce. Ale nie potrafię sobie przypomnieć nic więcej, z wyjątkiem dnia, w którym zdechł. Połknął mały gwóźdź i dostał krwotoku. Moment, w którym go znalazłam, zapadł mi mocno w pamięć. Wyglądał jakby spał, leżał spokojnie na boku i nie ruszał się. Potem dostrzegłam kroplę zakrzepłej krwi na jego maleńkiej mordce. Pamiętam doskonale, że struchlałam z przerażenia i pobiegłam do domu, żeby sprowadzić ojca. Tato znalazł gwóźdź, który nadal tkwił w pyszczku Rołliego. Z bezpiecznej odległości przyglądałam się, jak kładzie świnkę do pudełka po butach, a następnie wykopuje dla niej mały grób tuż obok klatki. - Może chciałabyś nową świnkę morską? - zapytała mnie wieczorem mama, ale potrząsnęłam głową i już nigdy więcej nie wspomniałam o Rollim. * - Noro, zejdź na dół, Verena już przyszła! - z zamyślenia wyrwał mnie głos matki. Szybko wyparłam z pamięci wspomnienie zdechłej świnki. Niepewnie spojrzałam w dół, w kie- 12 runku innego mrocznego miejsca w naszym ogrodzie, gdzie leżał pogrzebany Tiktak. Chwilę później do pokoju zajrzała moja najlepsza przyjaciółka. - Znowu kontemplujesz? - zapytała i z ubolewaniem pokiwała nade mną głową. - O tej porze? Zapomniałaś, że mamy dzisiaj klasówkę z matmy? Rzeczywiście, zupełnie wypadło mi to z głowy. - Z tobą zawsze to samo - stwierdziła Verena, rzucając mi szkolną torbę. - No chodź już, szybciej, bo się spóźnimy! Na dole, przy stole w kuchni siedziała mama. - Wołałam ciebie chyba z dziesięć razy - fuknęła na mój widok. - Przykro mi - wymamrotałam i pociągnęłam z butelki łyk wody mineralnej. - Bez śniadania? - zapytała, wykrzywiając twarz w tym swoim charakterystycznym grymasie, który ni mniej, ni więcej oznaczał „w ten sposób nie zaczyna się dnia". - Nie mam czasu - rzuciłam. - Skąd ten nagły pośpiech? - dopytywała się, nie przerywając posiłku. - Na pierwszej lekcji piszemy klasówkę z matmy - westchnęłam ciężko i wrzuciłam do torby dwa jabłka na dużą przerwę. -1 znowu się nie uczyłaś - powiedziała z troską w głosie. -A ty, Verena, wkuwałaś chociaż trochę? Dziewczyna wzruszyła ramionami. - I tak nic mi po ryciu - wyjaśniła, biorąc łyk herbaty z filiżanki mojej matki. - W domu aż roi się od czubków. Chmara dzieciarni stłoczonej na kupie - totalny obłęd. W takich warunkach nie da się nawet zapamiętać, ile jest dwa razy dwa. Zamilkła na chwilę. - To istne piekło - dodała zaraz potem. - Chyba nigdy nie zrozumiem, dlaczego moi rodzice wpadli na pomysł, że oprócz mnie muszą jeszcze wyprodukować piątkę innych dzieciaków. Ciesz się, Noro, że nie masz rodzeństwa. Drgnęłam i spojrzałam na małą fotografię Lei. „Biedne, wątłe, martwe niemowlę" - pomyślałam. 13 Potem ostrożnie zerknęłam na mamę. Nie zareagowała na słowa Vereny, nawet nie podniosła wzroku na zdjęcie Lei. Była zaabsorbowana obkładaniem kolejnej kromki razowca. Tworzenie kanapek to jej pasja. Nigdy nie pozwoliłaby sobie na to, żeby posmarować chleb samym masłem i wrzucić na wierzch kawałek sera. Nie, ona zdobi swoje kromki tak jak inni drzewko bożonarodzeniowe. Zanim ugryzie choćby kęs, zwija plasterki salami, smaruje je musztardą, zasadza krzaczki pietruszki, usypuje wysepki z sezamowych ziarenek i wznosi lasy z pędów soi. Wyszłyśmy z Vereną do przedpokoju. ? - Wrócę dziś późnym wieczorem - zawołała za mną mama. - Mam w księgarni ciekawy odczyt o ofiarach holocaustu. Ubrałam kurtkę. - Jeśli chcecie, możecie zajrzeć. Będzie wegetariańskie jedzenie i... - Tak, tak - przerwałam jej zniecierpliwiona. - Musimy już iść, pa, mamo! Pociągnęłam za sobą przyjaciółkę i w milczeniu przeszły-śmy na drugą stronę ulicy. Verena spojrzała badawczo na zegarek. - Jesteśmy już spóźnione, nawet bardziej niż trochę - westchnęła. - Chodź, najlepiej zrobimy sobie mały jogging... Zaczęła biec, a ja wlokłam się za nią. Drzewa na skraju ulicy wypuściły już mięsiste, jasnozielone pąki. Widok był piękny, ale niepokojący. Próbowałam odwrócić myśli od nadchodzącej wiosny, ponieważ wiosenne kwiaty po prostu mnie przerażały. Każdego roku było tak samo, raz lepiej, raz gorzej. Największe niebezpieczeństwo czyhało w kwietniu. Ogromne ilości różnokolorowych tulipanów, jaskrawożółte żonkile i jeszcze bardziej żółte krzaki forsycji w każdym ogrodzie, na każdym ogrodzeniu, w każdym parku, wszystkie one napełniały mnie lękiem. - Nie guzdraj się tak! - krzyknęła Verena, machając mi niecierpliwie z daleka. * Zatrzymałam się i głęboko zaczerpnęłam powietrza. Tylko spokój mnie uratuje! I 14 Po pierwsze nie zakwitły jeszcze żadne kwiaty, ale zaledwie kilka pojedynczych krokusów i przebiśniegów, a po drugie trzeba się pospieszyć, bo Werner od matmy zwykle zaczyna zrzędzić, kiedy ktoś spóźnia się na jego lekcje. Ruszyłam pędem. Verena też biegła. Niemal natychmiast dopadła mnie kolka. Przypomniałam sobie wujka, który kilka razy zabierał mnie z sobą na jogging i tłumaczył, że należy równomiernie biec i spokojnie oddychać. Brał mnie za rękę, a potem biegaliśmy tak chyba bez końca. Wtedy też chwytała mnie kołka, ale dopiero po dłuższym czasie, a nie po paru głupich krokach. Kto tam wie, co się ze mną dzieje? Znowu dostałam dziwnych zawrotów głowy... Zacisnęłam zęby. „Cholera, co jest grane? To przecież nienormalne". - Noro, ty ślamazaro - krzyknęła Verena. - Ruszaj w paszczę lwa... Verena stała już przed szkolnym budynkiem. Mrugałam, przymykając powieki, ponieważ świat wirował mi przed oczami, ulica zaczęła się pochylać, a szkoła niewyraźnie kołysać. Pomyślałam o chorobie Severina, o śmierci, która cicho rosła w jego głowie i zrobiło mi się niedobrze. Mimo to nie przerwałam biegu. - Dziewczyno, co z tobą? - spytała Verena, kiedy w końcu dotarłam na miejsce. Drżąc, oparłam się o ścianę. - To tylko układ krążenia... - wystękałam. - Zdarza mi się od czasu do czasu. Verena patrzyła na mnie, marszcząc czoło. Skwitowała to jednak milczeniem i ramię w ramię wbiegłyśmy do szkoły. Zgodnie z przewidywaniami Werner od matmy powitał nas w sposób, który trudno nazwać życzliwym. - Szanowne damy spóźniły się niestety prawie dwadzieścia minut - oznajmił rozdrażniony. - Co w waszym przypadku znaczy, że macie dwadzieścia minut mniej na to, żeby coś ściągnąć i zatuszować swoją niewiedzę. Wcisnął nam do ręki zeszyty klasowe i wrócił na parapet. Chociaż szczerze go nienawidziłam, to jednak mieliśmy jedną 15 wspólną pasję - tak często, jak to tylko było możliwe, Werner siadał na parapecie i wyglądał przez okno. Powoli ruszyłam w stronę ławki. Jakub podniósł wzrok, kiedy zajmowałam miejsce obok niego. Potem uśmiechnął się i przysunął zeszyt na znak, że jak zwykle użycza mi swoich wiadomości. Odwzajemniłam uśmiech, ale chłopak zdążył już wrócić do liczenia. Dziwny był z niego typ, miał zafarbowane na zielono włosy, nosił czarne skórzane spodnie, niechlujne bluzy i masywne, czarne buty, ale uśmiechał się tak łagodnie, jak nikt inny. Był w klasie najlepszy z arytmetyki, co wyraźnie irytowało Wernera, który zdawał się przekonany, że jeśli ktoś już tak wygląda, to musi być głupi jak but, otrzymywać złe stopnie z klasówek i bać się o przejście do następnej klasy, natomiast Jakub od lat zbierał najlepsze oceny. Rozejrzałam się po sali. Wszyscy pochylili głowy nad zeszytami. Panowała cisza jak makiem zasiał, przyjemna cisza. Odetchnęłam z ulgą i zdjęłam kurtkę. Mój strach znikł równie szybko, jak się pojawił. Znowu byłam normalna. Drżenie w środku i zawroty głowy nagle ustąpiły, jakby nigdy nie istniały. Spojrzałam w kierunku mojej przyjaciółki. Siedziała w ławce obok Antonia. Chodzili ze sobą niemal od roku, z pewnymi przerwami. Jego rodzice byli Portugalczykami i podobnie jak Verena miał kupę rodzeństwa. - Ej, nie śpij - szepnął ostrzegawczo Jakub i stuknął palcem wskazującym w pierwsze zadanie. Mechanicznie sięgnęłam po długopis i przepisałam do zeszytu równanie, nic a nic z tego nie rozumiejąc. - Noro, muszę zaraz odwrócić na drugą stronę - wyszeptał. - Pospiesz się... Jakub przysunął swój zeszyt jeszcze bliżej mojego i udawał, że sprawdza wyniki. - Jakubie, na co czekasz? - zapytał w tej samej chwili Werner, patrząc w naszym kierunku. - Muszę jeszcze raz to przeliczyć - wymamrotał mój sąsiad, nie podnosząc oczu znad zeszytu. 16 - A szanowna pani Esslin pomaga ci w tym, żeby było łatwiej? - fuknął matematyk i opuściwszy swoje stanowisko przy oknie, stanął za nami. Wtedy zamknęłam zeszyt. Jakub z ciężkim westchnieniem przewrócił kartkę i dokończył zadanie. Verena rzuciła mi współczujące spojrzenie i z wściekłością popatrzyła na Wernera. Wzruszyłam ramionami i resztę lekcji spędziłam zatopiona w marzeniach. Były to spokojne, łagodne i najnormalniejsze w świecie marzenia. Od czasu do czasu zerkałam na Jakuba, przesuwałam wzrokiem po pojedynczych piegach na jego nosie, zielonych zmierzwionych włosach, które opadały mu na oczy i przyrośniętym płatku ucha, w którym tkwił kolczyk w kształcie smoka. Oczy Jakuba były ciemne do tego stopnia, że źrenice zlewały się z tęczówką, wyglądało to pięknie. W ogóle był przystojny i miło było siedzieć obok niego. Na prawym kciuku miał małą brodawkę, którą czasami ogryzał w zamyśleniu. Kiedyś grał na skrzypcach, ale dwa lata temu został perkusistą w zespole rockowym. Drgnęłam na dźwięk dzwonka, a Werner zaczął zbierać klasówki. - Głupio wyszło - stwierdził Jakub przepraszająco i zamiast podać zeszyt nauczycielowi, kiedy ten żądającym gestem wyciągnął ku niemu rękę, szerokim łukiem rzucił pracę na stojące przed wielką tablicą biurko. Matematyk zrobił wściekłą minę i syknął w moją stronę, że na następnej klasówce z pewnością będę siedziała sama, już on mi to gwarantuje. Po czym odszedł. - Dlatego byłoby dobrze, gdyby ktoś ci to w końcu wytłumaczył - powiedział Jakub, a na jego twarzy pojawił się wyraz zamyślenia. - Lufy z dwóch klasówek, i to jedna po drugiej, mogą narobić niezłego bigosu. Skinęłam głową. - Wiesz, że w każdej chwili jestem do twojej dyspozycji? Ponownie potaknęłam. Potem rążem z Yereną i Antoniem wyszliśmy na przerwę. Jak zwykle usiedliśmy we czwórkę na małym trawniku, na tyłach szkoły, tuż przy samym murze. To zaciszne miejsce otaczały ściana hali sportowej, niski murek szkolnego dziedzińca i opaska z kolczastych krzaków, na których wisiały jeszcze ubiegłoroczne, pomięte, brązowe liście. Dla bezpieczeństwa usadowiłam się tak, aby nie musieć oglądać małych, żółtych krokusów, które wyrosły pod nagą jeszcze brzozą, i podczas rozmowy oparłam się o ogrodzenie. Mówiliśmy o tym, co lubimy, to znaczy Jakub, Antonio i Vere-na mówili, a ja słuchałam. - Lubię Antonia - oznajmiła Verena. - A ja Verenę - stwierdził Antonio. - Lubię jeszcze być sam w domu. - Tak, też to lubię - westchnęła przeciągle moja przyjaciółka. - To prawdziwy luksus. - Ja lubię moją perkusję - rzucił Jakub. - I swój zespół, i lato w Irlandii. - A ja Portugalię - oświadczył Antonio. - A ja Disneyland - Verena wyszczerzyła zęby w uśmiechu. - Nie ten w Paryżu, ale ten prawdziwy na Florydzie. Na Florydzie mieszkała moja ciotka Fiona i kiedy umarła, polecieliśmy tam, ponieważ mama była do niej bardzo przywiązana. Błagałam wtedy, żebyśmy poszli też do Disneylandu, ale mama burknęła coś o fatalnych warunkach panujących w slumsach na przedmieściach amerykańskich miast i o milionach zmarnowanych dolarów, które wydano na idiotyczne parki rozrywki. Dlatego zamiast Disneylandu odwiedziłam na Florydzie cmentarz. - A ty, Noro, co lubisz? - zapytał nagle Jakub. - Nie wiem - rzuciłam nerwowo. - Musisz chyba wiedzieć, co lubisz - zdziwił się Antonio. Jeszcze szczelniej opatuliłam się kurtką i spojrzałam do góry, w oślepiające, wiosenne niebo. - Lubię zimę - odpowiedziałam w końcu. - Lubię, gdy jest zimno. Chętnie wychodzę wtedy na spacer... - Sama? Może miałabyś ochotę na towarzystwo? - zapytał Jakub, lekko szturchając mnie ramieniem. I 18 - Zwykle sama - przyznałam niezdecydowanie. - Tak, sama z walkmanem na uszach - dodała Verena. -Nastawiasz go tak głośno, że na pewno uszkodził ci już słuch. Uśmiechnęłam się lekko. - Lubię głośną muzykę - powiedziałam i przygryzłam wargi, ponieważ ta rozmowa zabrnęła za daleko. Ostatecznie nigdy dotąd nie wspominałam o swoim potwornym strachu i tych osobliwych stanach, które przypominały umieranie. Głośna muzyka rzeczywiście sprawiała uszom ból, a mimo to słuchałam jej, ponieważ dawała mi poczucie rzeczywistości i normalności, gdy czułam, że staczam się w pustkę. - Wcześniej chodziłam na spacer z psem - wyartykułowałam z trudem, chcąc skierować rozmowę na inne tory. - A więc nie tak zupełnie sama - stwierdził Jakub z zadowoleniem i kilka razy postukał ciepłym palcem w moją zziębniętą dłoń. Skinęłam głową. - Też mam psa - ciągnął dalej. - Od kiedy? - spytała zaskoczona Verena. Mieszkała na tej samej ulicy co Jakub i zwykle doskonale orientowała się w jego sprawach. - Od tygodnia. To pies mojego dziadka, który przeniósł się do domu spokojnej starości, a tam nie wolno trzymać takiej bestii. Jakub spojrzał na mnie. - To jak, wybierzemy się kiedyś do lasu z tym starym kudłaczem? - Nie wiem - wybąkałam. W tej samej chwili rozległ się dzwonek. Zerwałam się jak oparzona i kątem oka zauważyłam, że Jakub patrzy na mnie badawczo swoimi ciemnobrązowymi oczyma. Lekko rozdrażniona ukryłam zimne dłonie w kieszeniach kurtki i wróciłam do szkoły, oddalona spory kawałek od całej reszty. * Tej nocy znowu śniły mi się robaki. 19 ? ? Cała historia z robakami uderzyła we mnie jak grom z jasnego nieba. Było to chyba krótko po moich trzynastych urodzinach, od niedawna miałam wtedy okres, tak czy owak czułam się więc fatalnie. Akurat nocowała u mnie Verena. Był środek nocy, mój pokój tonął w ciemnościach. Tylko od czasu do czasu, gdy na zewnątrz przejeżdżał jakiś samochód, po ścianie przez parę sekund tańcowały jasne cienie. Rozmawiałyśmy, leżąc obok siebie na moim piętrowym łóżku. - Ile razy już miałaś? - spytała Verena. - Cztery - odparłam. Verena dostała okres już rok wcześniej. -1 dalej uważasz, że to takie straszne, jak ci się wydawało? - Nie wiem... - wydusiłam z siebie. - Na pewno trochę obrzydliwe. Mam na myśli tę ciemną krew. - Uhm - wymruczała Verena. - Używasz podpasek czy tamponów? Przez chwilę milczałam, gapiąc się w ciemność. - Właściwie myślałam o tamponach - w końcu powiedziałam cicho. - Ale... - ... ale co? - powtórzyła Verena. - Nie mogę sobie poradzić - wydusiłam. - To znaczy nie jestem w stanie, no po prostu nie wchodzą... - Na początku też miałam trudności, ale potem go wsadziłam, bo podpaski są jeszcze gorsze. Zamilkłam i przypomniałam sobie ostatnie miesiące. Tak, Verena miała rację. Podpaski były obrzydliwe i zawsze bałam się, że ktoś może je u mnie zauważyć albo poczuć, że ich używam. Na początku pachniały jak perfumowane i ten zapach od razu utrwalił się w mojej pamięci, wydawało mi się, że wszyscy wokół czują tę lekką woń perfum. Później, kiedy w końcu się ulotniła, miałam wrażenie, że zamiast tego roztaczam zapach krwi. | 20 Mieliśmy w domu całą masę książek poświęconych edukacji seksualnej i mama wciąż przynosiła z księgarni nowe pozycje na ten temat. Oczywiście, w zasadzie wiedziałam, o co w tym wszystkim chodzi, jak to funkcjonuje i skąd się bierze. Ale właściwie nie to było najgorsze. Niepokoiły mnie ogromne ilości krwi, które traciłam co miesiąc, ponieważ czytałam, że macica u młodych dziewcząt wielkością nie przekracza rozmiarów włoskiego orzecha. Zatem jak to możliwe, żeby każdego miesiąca gromadziło się w niej tyle krwi? A może byłam chora? Leżałam w ciemnym pokoju obok Vereny i czułam rosnący niepokój. Zaczęłam wsłuchiwać się w siebie. „Może mam guza w podbrzuszu, tak jak ciotka Fiona z Florydy?" Ostrożnie zaczęłam obmacywać swój brzuch, podczas gdy Verena opowiadała o pewnym chłopaku z naszej grupy konfir-macyjnej*, w którym od jakiegoś czasu się bujała. - Powiedział, że chętnie poszedłby ze mną do kina - relacjonowała z satysfakcją. Nie odezwałam się, gdyż w tej samej chwili powaliła mnie fala przerażenia. Z prawej strony pępka wyczułam miejsce, które było bardziej twarde niż reszta brzucha. Przy tym wcale nie bolało, ale przypominało guz. - Spisz już? - zapytała Verena. - Nie, nie... - wymamrotałam, a moje palce trzęsły się do tego stopnia, że musiałam przytrzymywać jedną rękę drugą. - Dlaczego jesteś taka milcząca? - dopytywała się przyjaciółka. - Wcale nie jestem milcząca - odparowałam. - Przecież jesteś - Verena obstawała przy swoim. - Też bujasz się w Konradzie? Możesz mi to spokojnie powiedzieć. - Bzdura, nie jestem zakochana - odpowiedziałam wściekła i znowu zaczęłam macać brzuch w poszukiwaniu guza, * Konfirmacja: w wyznaniach protestanckich uroczyste przyjęcie do gminy kościelnej młodzieży w wieku 14-18 lat, poprzedzone zdaniem egzaminu i publicznym wyznaniem wiary. W katolicyzmie czasem synonim bierzmowania (przyp. tłum.). 21 ale już go nie odnalazłam. Jak szalona uciskałam miejsce wokół pępka i sama słyszałam swoje ciche jęki, chociaż rozpaczliwie starałam się je stłumić. - Co się dzieje, Noro? - spytała przestraszona Verena. - Nic, to tylko ból brzucha... - wyszeptałam. - Bardzo boli? - zaniepokoiła się. - Nie, ujdzie - odpowiedziałam drżącym głosem. Verena podała mi swoją dłoń i wkrótce potem udało mi się zasnąć. * Następnego dnia rano już tam były. Dokładnie przypominam sobie moment tuż po przebudzeniu. Zapomniałyśmy wieczorem spuścić rolety i dlatego, kiedy otworzyłam oczy, w pokoju było już dosyć jasno. Verena jeszcze spała, zwinięta w kłębek i zwrócona twarzą ku ścianie. Najpierw zamrugałam, spoglądając w kierunku okna. Na dworze padało, a liście na drzewie, które rosło nieopodal, nabrały kolorów i zaczęły opadać. Pojedyncze ptaki na niebie stąd, z górnego poziomu piętrowego łóżka, wyglądały jak liście gnane przez wiatr. Chaotycznie wirowały tam i z powrotem. Owinęłam się jeszcze szczelniej kołdrą i położyłam na plecach. Była niedziela rano, wokół panowała zupełna cisza. I wtedy je zobaczyłam! Cały sufit nad moją głową i moją twarzą roił się od maleńkich, różowiutkich stworzeń; był doszczętnie usiany grubym, mięsistym, pełzającym robactwem. Leżałam osłupiała, nie mogąc ruszyć się z miejsca. Moje ciało było jak sparaliżowane. Mój brzuch zrobił się zimny, a zaraz potem, oprócz złowieszczego, lodowatego chłodu, poczułam straszliwe łaskotanie i burczenie. Z trudem zdołałam ruszyć ręką i spanikowana przycisnęłam ją do zimnego, chorego podbrzusza. Oczywiście, nie miałam wątpliwości, że właśnie stamtąd pochodzą robaki. Wylazły ze mnie, wypełzły z mojej waginy, z której kilka tygodni wcześniej wypłynęła lepka, ciemna krew. W tej samej chwili obudziła się Verena. | 22 - Fu! co tu się dzieje? - zawołała przerażona, uciekając z łóżka. Potknęła się na drabince i pojękując wylądowała na miękkim dywaniku. - Złaź Noro, ratuj się! - krzyknęła w moją stronę. Nagle odzyskałam władzę w członkach i milimetr po milimetrze zaczęłam przesuwać się w kierunku drabinki. Miałam wrażenie, że obudziłam się drugi raz i że to Verena pierwsza odkryła straszliwe robactwo na suficie. - Skąd to się wzięło? - wrzasnęła, pędząc do kuchni po odkurzacz. - No, trzeba go podnieść... - z trudem wysapała. - Cholera, gdzie tu jest w pobliżu jakieś gniazdko? Automatycznie wyciągnęłam kabel z odkurzacza i drżącymi palcami wsadziłam go do gniazdka. - Wynoście się stąd, bestie! - zawołała wojowniczo Verena, przeciągając odkurzaczem po suficie. Kilka robaków spadło obok niej na moje rozgrzebane łóżko. - Fu! - ponownie wzdrygnęła się z obrzydzenia. - Szybko, Noro, podaj mi coś, żebym mogła je ukatrupić! Ale ja ani drgnęłam. - Najlepiej nasz podręcznik do matmy, jest gruby, wielki i wystarczająco ohydny, doskonale się do tego nadaje! - Nie mogę, naprawdę nie... - wyszeptałam niemal bezdźwięcznie, tępo gapiąc się w sufit. - Co powiedziałaś? - krzyknęła Verena, nie przerywając odkurzania. Z trudem odwróciłam wzrok i ostrożnie zaczęłam lustrować odkurzacz, który stał pośrodku mojego łóżka. W jego brzuchu, w szarym worku pełzało teraz to całe mrowie cielistych robaków. W tej samej chwili do pokoju wsadził głowę ojciec. - Co wy tu wyczyniacie, do stu diabłów? - odezwał się z wyrzutem w głosie. Stał w drzwiach jak olbrzym, w samym szlafroku, z rozczochranymi włosami i patrzył błędnym wzrokiem na Verenę i nasz hałaśliwy odkurzacz. Tiktak, mój pies, przystanął obok i merdając ogonem, lizał jego palce u stóp. Robił tak zawsze, 23 gdy tylko udało mu się znaleźć kogoś, kto miał akurat bose nogi. - Porządki? W niedzielę o ósmej rano? - podniósł głos, bo za pierwszym razem nie doczekał się odpowiedzi. - To raczej nie w waszym stylu. Zwykle jesteście specjalistkami od śmiecenia, a parszywe sprzątanie wolicie zostawić starym. Verena milcząco wskazała sufit, po którym pełzało jeszcze kilka pojedynczych robaków. Ojciec odchylił głowę. - Miły Boże - odezwał się po chwili, a jego twarz wykrzywił grymas obrzydzenia. - A te skąd się tu wzięły? Stałam sztywno, trzęsąc się z zimna. Skrzyżowałam ręce i mocno przycisnęłam przedramiona do lodowatego podbrzusza, w którym wciąż jeszcze burczało. - Noro, możesz mi to jakoś wytłumaczyć? - zapytał ojciec i wspiął się kawałek po umocowanej do piętrowego łóżka drabince, żeby z bliska przyjrzeć się maleńkim robakom. Potrząsnęłam głową, próbując dojść do siebie. Jak dotąd nikomu nie przyszło na myśl, że mogę mieć coś wspólnego z tymi straszliwymi stworzeniami, ani Verena, ani ojciec nawet o tym nie napomknęli. Czyli robaki na pewno nie wylazły ze mnie. Ojciec usunął kilka z nich z tapety, na którą zdążyły już wpełznąć. Z każdą minutą było ich jednak coraz mniej i wkrótce widmo zupełnie znikło. Tata zabrał odkurzacz i odniósł do kuchni. Tam ostrożnie go otworzył, szybko wyciągnął ze środka pojemnik i opróżnił całą zawartość do worka na śmieci, który następnie mocno zawiązał na supeł. - Chodź, Tiktaku, pójdziemy sobie na poranny, niedzielny spacerek - zawołał potem - i wrzucimy ten obrzydliwy worek głęboko do pojemnika na śmieci. Tiktak popędził zadowolony do drzwi, a ojciec, ziewając, poczłapał za nim. Siedziałam oszołomiona przy kuchennym stole, mocno uczepiwszy się blatu. - Hej, Noro, już po wszystkim! - krzyknęła radośnie Vere- | 24 na, sadowiąc się obok mnie. - Wiesz, że jesteś blada jak ściana? - stwierdziła i dla otuchy dała mi kuksańca w bok. W końcu przemogłam się i zapytałam cicho: - Vereno, skąd się wzięło to paskudztwo? - To będzie następna rzecz, jaką teraz rozpracujemy - odparła, rozglądając się po kuchni. - W każdym razie tu go nie ma - stwierdziła z zadowoleniem. - A zatem musiało zadomowić się w twoim pokoju. Mało apetyczna wizja. Verena pociągnęła mnie za rękaw koszulki. - Chodź Noro, ruszamy na poszukiwanie tych tajemniczych robaków... Wyszczerzyła zęby w uśmiechu, a ja spróbowałam odpowiedzieć tym samym, ale mi nie wyszło. Strach, że robactwo mogło wyleźć ze mnie, mimo wszystko nie znikł jeszcze całkowicie. Wróciłyśmy do pokoju. - Aż ciarki przechodzą, co nie? - wycedziła Verena i ostrożnie otworzyła szafę, żeby zajrzeć do środka. - Przechowujesz tu jakąś tajną wałówkę, zapomnianego keksa albo resztki starej, zmumifikowanej pizzy? Potrząsnęłam głową, podczas gdy moja przyjaciółka wypatrywała już czegoś za starym pianinem, a potem zajrzała pod komodę i za kaloryfer. - Nic i jeszcze raz nic - wymamrotała z żalem. - A co tam stoi za twoimi drzwiami? - zapytała nagle, wskazując ogromną torbę z suchą karmą dla Tiktaka, którą mama przywiozła tydzień temu z hurtowni zoologicznej i postawiła tam, każąc mija zanieść do piwnicy, ponieważ była za duża, żeby trzymać ją w kuchni. Ale, jak zwykle, zupełnie wypadło mi to z głowy i worek nadal stał w moim pokoju. - Zapas karmy dla Tiktaka - oznajmiłam, wzruszając ramionami. Verena, jakby coś przeczuwając, mlasnęła językiem i ostrożnie zbliżyła się do worka. Czubkami palców rozwarła ogromną papierową torbę i aż krzyknęła. - Noro, musisz to zobaczyć - zawołała chwilę później, wyraźnie poruszona. - Ale weź się w garść, bo padniesz trupem. Zebrałam więc wszystkie siły i szybko zajrzałam do otwar- | 25 tego worka z karmą. W środku aż roiło się od maleńkich, różowych robaków. Miałam wrażenie, że karma ożyła. - Obrzydlistwo, no nie? - zapytała Verena, wzdrygając się ze wstrętem. Przytaknęłam, ale w głębi duszy odetchnęłam z ulgą. Czułam się zdrowa, ożywiona i lekka jak piórko. Skąd przyszło mi do głowy, że mogłabym mieć coś wspólnego z tymi robakami?! Teraz odwzajemniłam uśmiech Vereny, a potem ostrożnie chwyciłam ten okropny worek i wyrzuciłam go do kontenera na śmieci. * Jednakże od tamtej pory wciąż śnią mi się robaki. Wszystkie sny mają ten sam scenariusz. Zawsze jest tam Tiktak, mój mieszany irlandzki seter o miękkiej, wełnistej sierści, który zeszłej zimy zginął pod kołami samochodu. Jesteśmy razem w lesie, czasami siedzę na trawniku z Vereną i całą resztą albo gram na swoim oboju w szkolnej orkiestrze. Na początku zawsze jest cudownie, a ja czuję się znacznie szczęśliwsza niż na jawie. Tiktak leży u moich stóp, jak to miał w zwyczaju, najczęściej jestem boso, a wtedy liże mi palce, podnosi łeb i patrzy na mnie, merdając ogonem. A potem zjawiają się robaki. Wyłażą mi z ust, niekiedy nawet z oczu. Przyciskam ręce do buzi i przymykam powieki, ale wszystko na nic, bo jest ich coraz więcej i więcej. Mam jednak wrażenie, że nikt poza mną nie widzi robactwa. Spacerowicze w lesie, moi szkolni koledzy ani dyrygent naszej orkiestry, nikt nie przychodzi mi z pomocą, nikogo ono nie przeraża, nikt nie zwraca na nie najmniejszej uwagi. Powoli tonę i umieram pod zwałami robaków. I za każdym razem, kiedy budzę się z tego snu, moja twarz jest mokra od łez. Najważniejsze jednak, że się budzę. Jako dziecko byłam bowiem święcie przekonana, że śmierć we śnie oznacza również śmierć na jawie. - To niemożliwe, Noro - w kółko powtarzała mi mama, gdy | 26 wieczorem broniłam się przed zaśnięciem. - Sen to sen i nic więcej. Nic ci nie grozi, ręczę za to. Ale ja nie byłam tego wcale taka pewna. Wciąż śmiertelnie się bałam. 4 W końcu wybrałam się z Jakubem na spacer do lasu. Nastała już prawdziwa wiosna, wszystkie drzewa delikatnie pozieleniały i na każdej, nawet najmniejszej gałązce nabrzmiały pąki drobnych, jasnozielonych liści. - Pięknie tutaj, co nie? - zawołał wesoło Jakub, rzucając psu kij. Natychmiast stanął mi przed oczyma obraz Tiktaka i jak zwykle najpierw przypomniała mi się jego śmierć. - Mój pies w ubiegłym roku wpadł pod samochód - powiedziałam cicho, patrząc w ziemię. Jakub spojrzał na mnie, ale nie odezwał się słowem, o nic też nie zapytał. Przez dłuższą chwilę maszerowaliśmy w milczeniu. - Poszłam z nim na spacer - dodałam potem. - W gruncie rzeczy to był piękny dzień. Ponownie zamilkłam, ponieważ czułam, że zaczyna mnie boleć głowa. Może lepiej nie myśleć ani nie mówić o Tik-taku. Ten jasny las działał mi na nerwy. - Zimno mi - zaczęłam w końcu marudzić. - Daleko jeszcze? - Przecież nie idziemy nawet kwadrans - odparł Jakub, uśmiechając się do mnie. - Może chcesz moją kurtkę? Potrząsnęłam głową, na próżno próbując wyprzeć z pamięci tamto feralne popołudnie, kiedy zginął Tiktak. - Wolę lasy iglaste od liściastych - oznajmiłam przygnębiona. 27 - Naprawdę? Ja wolę liściaste - stwierdził mój kompan, ponownie rzucając psu kij. Był to mały, dziki spaniel, posiwiały wokół mordy i niespecjalnie ładny, ale za to szybki jak strzała i niesłychanie radosny. - Kasper, może tak przyniósłbyś jakiś kij z powrotem, nie chce mi się ciągle szukać nowych. Kasper zaszczekał radośnie i po chwili, robiąc wielkie łuki, zaciągnął kij w gęstwinę. - Szalone bydlę - rzucił Jakub, wzruszając ramionami. - Mój pies został przejechany na polnej drodze - usłyszałam nagle swój głos. - Przez czarne, sportowe auto z przyciemnionymi szybami. Kierowca jechał za szybko i po prostu pognał dalej, zupełnie nie przejmując się tym, co zrobił... Słyszałam, jak mój głos drży, Jakub też to zauważył. Przystanęliśmy i nagle mocno oparłam głowę na jego ramieniu. - Zaniosłam Tiktaka na skraj drogi i tam go położyłam. Śnieg na poboczu był jeszcze świeży i wyglądał jak biały dywan. Poczułam, że Jakub bierze mnie w ramiona i lekko głaszcze po plecach. Kasper skakał wokół naszych nóg, głośno skowycząc, jakby protestował przeciwko tak długiemu, przymusowemu postojowi pośrodku lasu. - Nie miał żadnych widocznych ran, ale nie wstał już więcej, leżał tak cicho i tylko na mnie patrzył. Nagle po zimnej twarzy spłynęły mi ciepłe łzy. - Patrzył i patrzył, a potem nagle jego oczy zgasły i zdechł... Zesztywniałam na samo wspomnienie i szybko odsunęłam się od Jakuba. - Idźmy już - wybąkałam. - OK - odpowiedział i ruszyliśmy w dalszą drogę. Jakub opowiadał o swojej kapeli, rzucał Kasprowi kolejne kije, zapalił papierosa i podarował mi mały kamień, który rzekomo przypominał kształtem serce. - Może nie jest perfekcyjne, ten róg zdaje się zbyt kanciasty, a szpic na dole niedostatecznie ostry - przyznał, trzymając kamień na wysokości mojej twarzy. - Ale jeśli przymknąć 28 oczy na te szczegóły, to mamy niemal doskonałe serce - stwierdził, wciskając mi go do ręki. - Dla ciebie - powiedział, patrząc na mnie swoimi czarnymi oczyma. - Dzięki - wydukałam i było to pierwsze słowo, jakie padło z moich ust po opowieści o gasnącym wzroku Tiktaka. * Wróciliśmy autobusem. Jakub usiadł obok mnie, a Kasper rozłożył się wygodnie na jego kolanach. - Co teraz robimy? - zapytał chłopak, kiedy autobus zaczął się zbliżać do śródmieścia. - Chcesz wracać do domu, a może masz ochotę na spacer po centrum? - Wolę wrócić do domu - odparłam i pogłaskałam Kaspra po mordzie. - OK, wolisz wracać sama, czy możemy zaszczycić cię jeszcze przez chwilę swoją obecnością? Jakub uśmiechnął się, a Kasper przelazł na moje kolana. Odwzajemniłam uśmiech i nagle poczułam, że serce zaczyna mi mocniej bić. „Czy to możliwe, żebym się zadurzyła w Jakubie?" Spojrzałam na jego miłą, regularną twarz, zwichrzone, zielone włosy i od razu zrobiło mi się lepiej. - Jasne, że możecie - odparłam. - Super - ucieszył się Jakub. Resztę drogi pokonaliśmy w milczeniu, ale to było miłe milczenie. - Tu musimy wysiąść - powiedziałam w końcu i nacisnęłam guzik stop. Podczas wysiadania trzymałam na rękach Kaspra, a Jakub szedł tak blisko, że kilkakrotnie otarliśmy się o siebie. Na chodniku postawiłam ruchliwego spaniela z powrotem na ziemię. - Nie wiem, jak ci to powiedzieć, ale jesteś najmilszą dziewczyną z całej klasy - wyznał w tej samej chwili Jakub. Poczułam, że moją twarz okrywa rumieniec, dlatego szyb- 29 ko pochyliłam się, żeby pogłaskać psa. Jednocześnie gorączkowo myślałam, jak mam się zachować w tej sytuacji. Chętnie powiedziałabym Jakubowi, że też go lubię, nawet bardzo, że ma piękne oczy, że ładnie pachnie i że było mi przyjemnie, kiedy czasem przez przypadek musnął mnie w szkole, ale nie zdobyłam się na to. Toteż dalej milczałam i szliśmy obok siebie bez słowa, z dyszącym Kasprem na smyczy, który ciągnął i wyrywał się do przodu, jakby od tygodni był trzymany na uwięzi, a nie dopiero co wrócił z dwugodzinnej, szaleńczej gonitwy po lesie. - Do nogi, wariacie! - powtarzał w kółko Jakub, ale Kasper wyraźnie nic sobie z tego nie robił. Zaraz potem skręciliśmy w stromą, boczną uliczkę. Na jej końcu znajdował się maleńki park, a właściwie rozległa, ogrodzona łąka z trzema żwirowymi dróżkami i kilkoma ławkami. Mimo to nazywaliśmy ją „małym parkiem". Z tyłu, tuż za nią, stał mój dom. Ruszyliśmy stromą uliczką w górę. Nagle mój wzrok padł na dom Maiera. Nazywano go tak, odkąd sięgam pamięcią, był to najmniejszy dom na ulicy i jeszcze dwa lata temu mieszkał tam niski, szczupły pan Maier, który nie znosił dzieci i z dachowego okna strzegł swojego maleńkiego ogrodu, a ilekroć jakieś dziecko zbliżyło się do tego przybytku, wpadał we wściekłość. Przy tym ów mały ogród był zapuszczony i sprawiał wrażenie, jakby jego jedyną roślinność stanowiły kolczaste zarośla i krzaki. Ale właśnie dlatego jak magnes przyciągał kolejne pokolenia dzieciaków z dzielnicy. Już sama możliwość wczołgania się tam ukradkiem była czymś wielce ekscytującym. Bawiliśmy się wtedy w poszukiwanie skarbu, a najbardziej podniecającym punktem tych popołudniowych harców był groźny właściciel, który czaił się przy oknie, żeby przyłapać nas na sekretnych wyprawach. Potem jednak zachorował i pewnego dnia znikł. Sąsiedzi twierdzili, że przeniósł się do domu spokojnej starości, ale to było już długo po moich eskapadach do domu Maiera. Od tamtej pory budynek stał pusty. Był mały, niepozorny i szary, toteż wszystko wskazywało na to, że nieprędko znajdzie właściciela, również niewielki, zanie- 30 dbany, narożny kawałek ziemi nie nęcił żadnego kupca, dlatego z czasem wszyscy przywykli do widoku zapuszczonego, pustego damu Maiera. - Rozbierają dom Maiera! - krzyknęłam zdumiona i aż przystanęłam z wrażenia. Rzeczywiście, mała koparka z firmy zajmującej się pracami wyburzeniowymi przetaczała się z łoskotem przez ogródek, a stary płot z czarnych żelaznych prętów, powyginanych w esy-floresy, który starannie okalał dom, był już zdemontowany i leżał w kawałkach na posłaniu z przydeptanych krzaków. Koparka nie milkła ani na moment. Za pomocą ogromnych żelaznych nożyc z wielkim hukiem przepołowiła budynek. Wokół grzmiało i huczało, a dom spowiła wielka chmura pyłu, która bardzo powoli zaczęła się rozrzedzać. - Popatrz, łazienka jest odsłonięta! - zawołałam w stronę Jakuba, próbując przekrzyczeć panujący huk. Jakub skinął głową i zatkał sobie uszy. Gapiłam się jak urzeczona, nie mogąc oderwać wzroku od domu Maiera, który teraz zamienił się w ruinę. Widziałam, jak zielona wanna z hukiem przewraca się i uderza o ziemię. Po chwili jej los podzieliły zielone kafelki. Potem nastąpiła agonia salonu. Miał żółtawą tapetę, a u sufitu jeszcze kołysał się staromodny, brzydki żyrandol, który rozhuśtany spadł w końcu na hałdę razem z walącym się stropem. Patrzyłam na to z zafascynowaniem. - Noro, może pójdziemy już powoli? - Jakub zawołał w moją stronę. - Ten hałas jest koszmarny. I robi mi się smutno, kiedy patrzę, jak burzą dom. Ale ja wcale nie miałam ochoty stąd odchodzić. Jak urzeczona gapiłam się na zrujnowany dom Maiera. Koparka przecinała właśnie okno dachowe, za którym rozjuszony, stary pan Maier zwykł na nas czatować. Szyba rozprysła się w drobny mak, podnosząc nową chmurę pyłu. Dachówki z hukiem spadały na dół. Parę z nich uderzyło nawet o chodnik na rogu ulicy. Kilka minut później z domu Maiera pozostała już tylko sterta gruzu, cegieł, pyłu i połamanego drewna. Na samym środku gruzowiska leżały stare, wygięte, drewniane schody. Przedstawiało to przygnębiający widok. 31 - Tak szybko wszystko przemija - westchnęłam i ogarnęło mnie osobliwe uczucie. To strach, który doskonale znałam, ale tym razem dało się go jeszcze wytrzymać. Przypomniał o sobie tylko wewnętrznym drżeniem, które wstrząsnęło moim ciałem. - OK, chodźmy - powiedziałam oszołomiona, rzucając ostatnie spojrzenie na resztki domu Maiera. Przeszliśmy przez mały park. - Często przyglądam się burzeniu domów - powiedziałam cicho, zamykając za sobą drzwi. - Ale tak od początku do końca jeszcze nigdy tego nie widziałam. W wypadku dużych budynków trwa to znacznie dłużej, ale mały dom Maiera widać nie był wielkim wyzwaniem. Jakub skinął głową i nagle ogarnął mnie głęboki smutek. „Tak szybko wszystko przemija. Moja świnka morska, mój pies, mój wujek, a nawet dom Maiera. Tylko śmierć Lei była powolna. I śmierć ciotki z Ameryki". Westchnęłam głęboko i poczułam rosnącą falę strachu i rozdrażnienia. Weszliśmy do mojego pokoju. - Co ci jest? - zapytał zdziwiony Jakub. - Dlaczego pytasz? - odpowiedziałam pytaniem na pytanie. - Nagle posmutniałaś. - Bzdura - odburknęłam, sadowiąc się na moim ulubionym parapecie. Jakub usiadł na miękkim dywaniku i drapał Kaspra za kędzierzawym, długim uchem. - Często bywasz smutna - stwierdził po dłuższym milczeniu. - To znaczy, masz smutne spojrzenie. Popatrzyliśmy na siebie. - Piękne, smutne spojrzenie - uzupełnił szybko. - Lubię twoje oczy i ich kolor. - Jest dziwaczny - odpowiedziałam. - Wcale nieprawda, Noro Esslin - zaprzeczył Jakub, podszedł do mnie i z bardzo bliska zaczął się przyglądać moim oczom. - Owszem, są trochę brązowe, trochę zielone i trochę szare, co po wymieszaniu daje kolor kałuży. Chociaż mama ma | 32 piękne ciemnobrązowe oczy, a ojciec niebieskie. Tylko mój wujek miał... Zamilkłam. - Ale kolory w twoich oczach wcale nie są wymieszane -stwierdził Jakub. - Wręcz przeciwnie, to czyste, barwne cętki ułożone jedna obok drugiej. Jak w drogocennej mozaice. Wtedy pocałowałam go, ot tak po prostu. Zaskoczyłam tym samą siebie. To był leciuteńki pocałunek, nasze usta zaledwie musnęły się przez krótką chwilę, ale od dawna nie przeżyłam czegoś równie pięknego. - Włączyć jakąś muzykę? - zapytałam zaraz potem i szybko ruszyłam w stronę wieży stereo. - OK - odpowiedział Jakub, wracając na miękki dywanik, gdzie spał Kasper. Niespokojne drżenie, które czułam wewnątrz, na chwilę ustało. Ulżyło mi. Wrzuciłam do odtwarzacza pierwszą lepszą płytę i również usadowiłam się na dywanie, z drugiej strony Kaspra. Jakub głaskał jego głowę, a ja plecy. Po pewnym czasie zaczęłam gładzić palce Jakuba, a on moje. Robiłam to po raz pierwszy w życiu, mimo że skończyłam już szesnaście lat i prawie wszystkie dziewczyny w klasie miały chłopaka. Chwilę później usłyszałam jednak, że mama wróciła do domu, i cofnęłam rękę. Ucieszyła się, widząc, że mam gościa, i zaprosiła Jakuba na kolację. - Niestety, to niemożliwe - odmówił grzecznie. - Muszę wrócić do domu, mama wybiera się dziś wieczorem do teatru, a Eike nie może zostać sam. Eike był młodszym bratem Jakuba. Miał czternaście lat i cierpiał na autyzm. Nie mówił i żył we własnym, wyimaginowanym świecie. Dotychczas widziałam go tylko jeden raz na szkolnej uroczystości, podczas której towarzyszył Jakubowi. Cichy i niemy nie odstępował brata jak cień. Był równie przystojny, miał te same ciemne oczy oraz regularne rysy twarzy. - Wygląda na zupełnie zdrowego - stwierdziła pewnego razu Verena, gdy na przerwie siedzieliśmy na trawniku. I 33 Jakub skinął głową, ale potem wyjaśnił nam, że Eike niekiedy przez kilka dni nie chce wyjść z domu i potrafi długo bezgłośnie płakać, a oni nie mają zielonego pojęcia, co mu dolega. Czasami wrzeszczy, również całymi godzinami. - Jak wilk, który wyje do księżyca - stwierdził Jakub. Odprowadziłam gościa do drzwi. - Szkoda, że musisz już iść - powiedziałam po cichu. - Mogłabyś pójść ze mną - zaproponował. Przypomniałam sobie Eike i wszystko, co wiedziałam na jego temat. Ta myśl wytrąciła mnie z równowagi. - Innym razem - odparłam niezdecydowanie. - Słowo? - spytał Jakub. Skinęłam głową. - Bo dziś było cudownie - stwierdził. Znowu kiwnęłam głową. - Masz jeszcze mój kamień? Po raz trzeci powtórzyłam ten sam gest. - A umiesz mówić? - zapytał. Uśmiechnęłam się. -Tak. - I potrafisz też całować? - zadał kolejne pytanie. - Przecież widziałeś - odparłam. - Jakoś sobie nie przypominam - powiedział. - Może to było zbyt dawno temu. Podniosłam się na palce i pocałowałam Jakuba w czubek nosa. Następnego dnia była sobota. Obudziłam się wczesnym rankiem, ale nie wstałam z łóżka. Po prostu leżałam sobie, patrząc przez okno i myśląc o Jakubie, który w tej chwili na pewno jeszcze spał. Na dworze padał deszcz, a porywisty wiosenny wiatr targał drzewem za oknem. „Czy Jakub dziś zadzwoni? Może zapyta, czy mam ochotę wybrać się z nim i Kasprem na leśną przechadzkę? Ale przy takiej pogodzie raczej nie będzie mu się chciało spacerować po lesie. Tak, chyba nie. Większość ludzi woli zostać w domu, kiedy pada". 34 Tylko ja właśnie w taką pogodę lubiłam włóczyć się po dworze. Przewróciłam się na brzuch, próbując określić swoje uczucia do Jakuba. „Czy jesteśmy już parą? A może to wczoraj to był tylko mały flirt? Dwa leciuteńkie pocałunki mogą znaczyć wiele i nic". Poczułam rosnący niepokój. „Czy Jakub jest we mnie zakochany? W każdym razie nie powiedział tego. Stwierdził jedynie, że jestem najmilszą dziewczyną w klasie. Ale co to tak naprawdę znaczy? Potem przez kilka minut leciutko muskał moje palce. Wcześniej oświadczył, że mam ładne oczy. Czy to wszystko, co mu się we mnie podoba?" Pomyślałam o pięknych, twardych, sterczących piersiach Vereny, o ciemnobrązowych lokach Bernadety i zielonych oczach Amandy. Nerwowo wyprostowałam się. „A co będzie, jeśli przez roztargnienie wpadnę dziś pod samochód i umrę? Czy Jakub będzie smutny? A może po prostu przerażony? Jak długo będzie jeszcze myślał o mnie, zanim zupełnie zapomni?" Takiemu wydarzeniu nie mogłam zapobiec. Strach wessał mnie jak złośliwa trąba powietrzna i wszystko wokół zaczęło wirować. Skurczona siedziałam na łóżku, nie mogąc złapać tchu. „Co by było, gdybym umarła?" Wczepiłam się rękoma w krawędź łóżka i zdesperowana zamknęłam oczy. Deszcz dalej będzie padał, tak jak dziś. Nastanie wiosna, lato, jesień, a potem zima, tak jak zawsze. Nadejdzie Boże Narodzenie i jak co roku udekorują miasto. A drzewo przed moim oknem nie przestanie się kołysać na wietrze. Wszystko pozostanie bez zmian. Ze mną czy beze mnie. Nawet księgarnia mojej matki i biuro architektoniczne ojca nadal będą istniały. Spanikowana dotknęłam szyi, ponieważ miałam wrażenie, że coś mnie dusi za gardło. Po pewnym czasie przebywanie w tym cichym pokoju stało się nie do zniesienia. Zeszłam po drabince z łóżka, ubrałam dżinsy, które miałam na sobie 35 poprzedniego dnia i wyciągnęłam z szafy pierwszy lepszy sweter. Pospiesznie przemknąwszy się przez senne mieszkanie, wyszłam na dwór. Na chwilę zatrzymałam się przy skrzynkach na listy i drżącymi palcami postukałam w naszą. Musiałam to zrobić, czyniłam tak zawsze przed wyjściem z domu. To pukanie było dla mnie bardzo ważne. Robiłam tak, odkąd pamiętam. Sama nie wiem dokładnie, dlaczego i kiedy to się właściwie zaczęło, ale zapewne miało mnie to chronić przed niebezpieczeństwem. Czasami trudno było znaleźć stosowny moment, żeby niezauważalnie popukać w skrzynkę. Nierzadko towarzyszyła mi przecież mama albo Verena, która przychodziła po mnie rano. Zawsze tak robiłam. Wracając do domu, nie musiałam już pukać, czyniłam to tylko przy wychodzeniu. Nie raz starałam się z tym skończyć, ale bezskutecznie. Jeśli nie stukałam, to działy się straszliwe rzeczy, a i strach był większy niż zazwyczaj, wręcz nieznośny. 5 Na dworze padało i po drodze zapięłam kurtkę. Było dość zimno. Najpierw ruszyłam do małego parku i przemierzyłam wszystkie trzy żwirowe ścieżki. Była to również jedna z często powtarzanych czynności, które mnie uspokajały. Jednakże w tym wypadku doskonale pamiętam ów pierwszy raz. Miało to miejsce krótko po śmierci wujka Severina, kiedy byłam przekonana, że także mam w głowie śmiertelnego guza. Wałęsałam się bez celu po ulicach i nagle to się stało. Poczułam dziwne zawroty głowy, a moje serce zaczęło walić jak szalone. Przystanęłam wystraszona. „Co to było? Czy coś się ze mną dzieje?" Spanikowana zaczęłam wsłuchiwać się w siebie. Niemal natychmiast chwycił mnie kłujący ból głowy. „A więc to on, guz w moim mózgu. No tak, przecież wiedziałam!" | 36 Przed oczyma tańcowały mi jasne, niespokojne gwiazdy. „Co takiego mama powiedziała wczoraj o moich zimnych rękach i bólu głowy?" - To zaburzenia krążenia, Noro - stwierdziła, uśmiechając się do mnie. - To całkiem normalne w twoim wieku. Ojciec przytaknął i powiedział, że w młodości też miewał często kłopoty z krążeniem. - Potrzebujesz Noro więcej ruchu, to wszystko. - Mamo, ratunku! - wyszeptałam, próbując dojść do siebie. „Może rodzice mają rację? Może moje bóle rzeczywiście są zupełnie niegroźne i nieszkodliwe? W końcu Verenę też niekiedy boli głowa, a nasza wychowawczyni cierpi nawet na migrenę i z tego powodu czasem kilka dni pod rząd nie przechodzi do szkoły". Ostrożnie zrobiłam kilka małych kroków. Z wielkim trudem uspokoiłam i wyrównałam oddech, a potem powolutku, jak leciwa staruszka, ruszyłam żwirową alejką. Przespacerowałam się po wszystkich trzech ścieżkach i nagle znowu poczułam się lepiej. Ból głowy i te koszmarne zawroty ustały. W miarę upływu czasu strach też nieco zmalał. W ten sposób spacer po żwirowych alejkach stał się moim sekretnym środkiem na uspokojenie. Również dzisiaj park zadziałał. Kiedy ostrożnie odprawiłam swój rytuał, poczułam lekką ulgę. Wciąż jeszcze padało, nawet mocniej niż wcześniej. Opuściłam park i skierowałam się w stronę miasta, potrząsając mokrymi włosami, które rozpryskiwały wokół krople wody. Ruszyłam na przystanek autobusowy, a mijając róg ulicy, przezornie starałam się nie patrzeć na miejsce, gdzie jeszcze wczoraj stał mały, szary dom Maiera. „Dokąd ja w ogóle zmierzam?" Spojrzałam na zegarek. Było dopiero wpół do dziewiątej. O tej godzinie nawet w śródmieściu wszystkie sklepy są jeszcze zamknięte. „Jechać do Vereny?" U Vereny bez problemu można było zjawić się o każdej porze, jej młodsze rodzeństwo nic sobie nie robiło z faktu, 37 że jest koniec tygodnia i już od samego rana niemiłosiernie hałasowało. Nikt nie miałby mi za złe, gdybym tak wcześnie przyszła z wizytą. Ale potem przypomniałam sobie, że oficjalnie Verena nocuje dziś u mnie. Naprawdę zaś była razem z Antoniem w altanie rodziców Bernadety, którzy oczywiście nie mieli o tym zielonego pojęcia. Antonio powiedział w domu, że spędzi weekend u brata Bernadety, z którym na co dzień trenował karate. Zatem odwiedziny u Vereny odpadały. Co do pozostałych dziewczyn z mojej klasy, to w zasadzie rzadko je odwiedzałam. Najwyżej z okazji urodzin, ale po pierwsze to nie zdarzało się często, a po drugie nie upoważniało mnie, aby w sobotę wyrywać je o tej porze ze snu. W tej samej chwili nadjechał autobus, a ponieważ zmarzłam i przemokłam do suchej nitki, wsiadłam do niego. Na szczęście miałam bilet miesięczny i nie musiałam płacić za przejazd. Zajęłam pierwsze z brzegu wolne miejsce i oparłam mokrą głowę o wilgotną szybę. Szkoda, że nie miałam babci, którą mogłabym teraz odwiedzić. Babcia Vereny mieszkała w domu spokojnej starości i moja przyjaciółka podczas każdej wizyty dostawała od niej kawę, ciastko i czekoladki, a na pożegnanie buziaka i dwadzieścia pięć euro. Ciężko westchnęłam. Czasami szłam tam razem z nią, a wtedy mnie również częstowano kawą, ciastkiem i czekoladkami oraz dawano pieniądze, ponieważ babcia Yereny darzyła mnie dużą sympatią. „Dlaczego nasza rodzina jest taka mała? Dziadków, ciotki i wujków można przecież odwiedzać bez specjalnej okazji, nawet w sobotę o dziewiątej rano". Wysiadłam przy dworcu kolejowym i przez dłuższą chwilę stałam niezdecydowana na dużym, centralnym przystanku. Po pewnym czasie miałam jednak dosyć tego sterczenia i postanowiłam wsiąść do pierwszego lepszego autobusu, który się tam zatrzyma. Był to autobus linii 33, który jechał na przedmieścia, gdzie mieszkał Jakub. „Czy to aby dobry pomysł?" 1 38 Po chwili wahania przemogłam się i wsiadłam. Autobus był zapchany, musiałam więc stać. Dopiero, kiedy minęliśmy śródmieście, znalazłam jedno wolne miejsce. Usiadłam i wzięłam do ręki pozostawioną przez kogoś gazetę. Automatycznie przeleciałam wzrokiem po nagłówkach i wymiętoszonych stronach. Również czytanie prasy odbywało się według stałego rytuału. Na początku czytałam dowcipy, później ogłoszenia dotyczące sprzedaży zwierząt, następnie zawiadomienia o urodzinach i na koniec nekrologi. Nekrologi interesowały mnie najbardziej. Sprawdzałam, czy jest tam ktoś, kogo znałam. Swego czasu zmarł mój stary pediatra i kilku znajomych babci. O śmierci wujka, Lei i babci nie było jednak wzmianki w gazetach, ponieważ rodzice zamówili w drukarni okolicznościowe zawiadomienia. Najważniejszy był dla mnie zawsze fakt, ile lat miał zmarły. Błyskawicznie przeglądałam daty urodzin i śmierci, a im data urodzin była bliższa mojej, tym bardziej stawałam się niespokojna. Tamtego sobotniego ranka w autobusie również starannie studiowałam nekrologi. Niejaka Erna Bierhaus przekroczyła wiek 79 lat, doktor Johann Grigoleit przeżył zaledwie 35, natomiast Isabella Haberkorn była 41-letnią kobietą, kiedy w sile wieku śmierć nagle podcięła jej życie. Zmarł też Peter Rupp, ale jemu udało się dożyć aż 100 lat. I już miałam odłożyć gazetę, kiedy mój wzrok padł na datę jego urodzin. Nie zauważyłam jej od razu, ponieważ liczby zostały zapisane starą czcionką: zmarły przyszedł na świat tego samego dnia co ja! Tam widniała data moich urodzin! Czułam, że tracę oddech, a to nie wróżyło dobrze. Alarm! W żadnym wypadku nie wolno mi dalej o tym myśleć! Przycisnęłam czoło do szyby, ale wszystko na nic. Coś zaczęło mi w środku złowrogo burczeć i jak zwykle w takich sytuacjach świat wokół zakołysał się i zawirował mi przed oczami. - Pomocy - wyszeptałam. Po dacie urodzin przychodzi kolej na datę śmierci, to dotyczy wszystkich bez wyjątku. Każdy - król, prezydent, kioskarz, 39 ksiądz, a nawet papież, każdy pewnego dnia umrze. I tak jak co roku mamy urodziny, tak samo przypada też rocznica naszej przyszłej śmierci, tylko o tym nie wiemy. W grę wchodzi każdy dzień. Kiedy nadejdzie pora, ta data zostanie wyryta na naszym grobie... Z trudem łapałam oddech. Akurat była sobota - może umrę w sobotę? Albo w marcu. Nerwowo spojrzałam na dzisiejszą datę, która widniała zapisana dużą czcionką na pomiętej gazecie. Był 19 marca. „Może umrę jakiegoś 19 marca i ta data już nieodwołalnie będzie należała do mnie, tak samo jak dzień moich urodzin?" W końcu nie zdarzyło się, aby 28 lipca wujek miewał szczególne problemy. To był zawsze zupełnie normalny, niewinny, letni dzień. Nawet nie nawiedzały go wtedy złe przeczucia, bo niby z jakiego powodu? A jednak 28 lipca go zabił. Od tamtej pory była to straszliwa data. Widziałam, że moje ręce i nogi trzęsą się jak galareta. Nawet plecy dygotały. Próbowałam położyć temu kres, wcisnąć się mocno w siedzenie autobusu, ale wszystko na nic, drżałam dalej i miałam wrażenie, że nawet moja głowa się chwieje. Zdesperowana nacisnęłam guzik stop i chwiejnym krokiem ruszyłam w stronę wyjścia. Kiedy autobus przystanął, wytoczyłam się na zewnątrz. Rozejrzałam się wokół. Przestało padać i na szczęście dotarłam na właściwe przedmieście. Wysiadłam jedynie dwa przystanki za szybko. Energicznie przeszłam przez ulicę, ciągle jeszcze miałam zawroty głowy, a wszystko dookoła kołysało się. Szłam niemal mechanicznie, a moje nogi sprawiały wrażenie dziwnie zdrętwiałych i chwiejnych. Dotychczas byłam tylko raz u Jakuba, niespełna pół roku temu, kiedy obchodził swoje siedemnaste urodziny. Szłam i szłam, i choć było mi zimno, czułam, jak cienka strużka potu spływa mi po plecach. Również moje nogi się pociły. Tak było zawsze, kiedy wpadałam w panikę. Odniosłam wrażenie, że pot leje mi się ciurkiem ze stóp, a skarpetki stają się coraz bardziej mokre. | 40 Wreszcie dotarłam na miejsce. Z ulgą oparłam się o płot jakiegoś ogrodu. Byłam kompletnie wykończona i miałam wrażenie, że już nigdy nie ruszę się z tego miejsca. W końcu rzuciłam badawcze spojrzenie na zegarek. Było prawie wpół do jedenastej. Zerknęłam na drugą stronę ulicy. Znajdował się tam ogród należący do domu, w którym Jakub mieszkał z matką i bratem. Jakub zwierzył mi się kiedyś, że jego ojciec wiele lat temu poślubił inną kobietę. - Nie trawił Eike - powiedział. - To wielogodzinne wycie przyprawiało go o obłęd. Ale wydaje mi się, że tak naprawdę nie mógł znieść myśli, że ma upośledzonego syna. Jego głos brzmiał złowrogo, gdy mówił o ojcu. - Ponoć urodziło mu się dwoje nowych dzieci, które nie mają żadnych kłopotliwych defektów - kontynuował. - W każdym razie w życiu ich nie widziałem i wcale się nie palę, żeby spotkać tego dupka... W tej samej chwili drzwi domu otworzyły się i wyjrzał z nich Eike. Najpierw wystawił czujnie tylko głowę, a w ślad za nią pojawiły się ręce. Eike dotykał wilgotnego, porannego powietrza, jego palce zaś poruszały się, jakby grał na niewidzialnym pianinie. W końcu wyszedł na zewnątrz. Przez chwilę po prostu stał, wystawiając twarz na wiatr i uśmiechając się. Był jeszcze w pidżamie. Nagle ruszył takim pędem, że aż się wzdrygnęłam. Jednym susem wskoczył na niewysoki ogrodowy murek. Usiadł na nim i delikatnie zaczął się kołysać. Wyglądał na bardzo wyrośnięte dziecko, a urodą rzeczywiście frapująco przypominał Jakuba. Potem zaczął się śmiać. Był to nieustający cichy, czkający śmiech. Nie odważyłam się podejść bliżej, dlatego wciąż stałam w miejscu. Potem przyszedł Jakub. - Chodź Eike, zjemy śniadanie - powiedział, podchodząc do ogrodowego muru. Wtedy mnie zauważył. - Hej, Noro, co ty tu robisz? - krzyknął zaskoczony, a w jego głosie usłyszałam radość. 41 Sama jednak jakoś nie umiałam jej okazać. Tej radości, ma się rozumieć. Zdawało mi się, że jest nas kilka. Pierwsze wewnętrzne Ja było naprawdę szczęśliwe, że widzi Jakuba. Chciało mu radośnie pomachać, przebiec przez ulicę i wejść razem z nim oraz z Eike do domu. To Ja tęskniło też za tym, aby ponownie muskać jego palce i poczuć suche, ciepłe usta na swoich. Jednakże było we mnie też inne Ja, które myślało wyłącznie o śmierci i umieraniu, i do którego dotarła teraz przeraźliwa świadomość faktu, że Jakub również ma swoją datę śmierci, która pewnego dnia zostanie wyryta na jego grobie. Jakub umrze i zniknie z tego świata. Wreszcie istniało też trzecie Ja. To Ja było zwykłą pustką, rozpaczą i beznadzieją. To Ja było zmęczone, apatyczne i nie marzyło o niczym więcej, jak tylko o końcu tych wszystkich lęków i niepokojów. Temu Ja zakochanie, pocałunki i plany na przyszłość wydawały się niepotrzebnym, bezsensownym balastem. W ostatnim czasie wzrosło ono w siłę i coraz częściej dawało o sobie znać. Jakby sparaliżowana ową wewnętrzną walką, stałam w miejscu, niezdolna nawet ruszyć palcem. Milcząc, wbiłam wzrok w Jakuba. Ten ściągnął Eike z muru, po czym powoli ruszył w moją stronę. Eike biegł tuż za nim, mocno trzymając się jego ramienia. - Noro, co z tobą? - spytał Jakub. Tak bardzo chciałam być tą pierwszą Norą. Głęboko zaczerpnęłam powietrza i wzięłam się w garść. - Wszystko w porządku - w końcu wydusiłam z siebie. - Po prostu chciałam cię odwiedzić. Jakub spojrzał na mnie. - Jesteś przemoczona do suchej nitki - stwierdził. Wzruszyłam ramionami i wtedy stało się coś dobrego, coś, co czasem się zdarza. Znowu byłam zupełnie normalna. Wyraźnie czułam, jak znika mój dziwny strach i przerażające poczucie nierealnej pustki. | 42 Eike przyglądał mi się z ciekawością, nie przestając się śmiać i poklepywać brata po ramieniu. - Chodźmy do środka - zaproponował Jakub, oboje z Eike skinęliśmy głowami i cała nasza trójka ruszyła w stronę domu. Matka chłopców dopiero co wstała i ziewając parzyła w kuchni kawę. - Cześć Noro! - rzuciła mi na powitanie i uśmiechnęła się. Ostrożnie odwzajemniłam uśmiech. - Dzień dobry - odpowiedziałam nieśmiało. Jakub przyniósł mi z łazienki ręcznik. - Masz tu i wytrzyj włosy - powiedział, a podając go, musnął mnie lekko palcami. Kasper też tam był, obwąchał mnie, przyjaźnie merdając ogonem, a potem wrócił pod krzesło Eike. - Jadłaś już śniadanie? - zapytała kobieta. Potrząsnęłam głową i wszyscy razem zasiedliśmy do stołu. Usiadłam obok Jakuba, a jego brat zajął miejsce naprzeciwko mnie. Eike nucił coś podczas jedzenia i był jak żywe srebro. - Już dobrze Eike - powiedział Jakub, głośno wzdychając, ponieważ chłopak bezustannie zakręcał oba słoiki z dżemem i butelkę soku pomarańczowego, zanim ktokolwiek z nas zdołał ich użyć. Przy tym cichutko pojękiwał. - Nie znosi nieporządku - wyjaśniła mi matka Jakuba. -Bałagan go niepokoi. Skinęłam niepewnie głową i sięgnęłam po stojący na stole dzbanek kakao. Wtedy Eike podniósł przeraźliwy krzyk i tak mocno chwycił mnie za rękę, że ze strachu wypuściłam niemal pełne naczynie, które rozbiło się o podłogę. - Przepraszam... - wyjąkałam przestraszona, ale moje słowa zagłuszył już wrzask Eike. - Eike! - Jakub próbował przywołać go do porządku, ale chłopak pozostawał głuchy i krzyczał dalej. Jednocześnie zaczął się huśtać jak dziki na krześle i skrył twarz w dłoniach. Nie wiedziałam, jak mam się zachować i czułam, że znowu drżę. Bezradnie patrzyłam, jak matka próbuje uspokoić 43 chłopaka, a Jakub zbiera skorupy dzbanka i ściera rozlane kakao. - To nie twoja wina - oznajmiła półgłosem kobieta, uśmiechając się do mnie pocieszająco. - Powinnam była ci powiedzieć, że to dzbanek Eike i nikomu nie wolno się do niego zbliżać. Eike boi się, kiedy ktoś go dotyka. To samo dotyczy jego pościeli, harmonijki ustnej i krzesła... Drżąc skinęłam głową i wstałam z miejsca. Czułam, że muszę szybko stąd wyjść, że nie zniosę tego krzyku ani chwili dłużej. „Może wcale nie jestem lepsza od ich ojca, który też uciekł przed Eike?" - Dokąd chcesz iść? - zapytał Jakub i ruszył za mną. - Do domu - wybąkałam, wkładając mokrą kurtkę. - Nie bądź taka - poprosił cicho, kierując się za mną w stronę drzwi wyjściowych. Z kuchni dobiegał krzyk Eike. Może nie był już tak przeraźliwy, jak wcześniej, ale wszystko wskazywało na to, że nieprędko ucichnie. - Taki właśnie jest Eike - stwierdził Jakub, chwytając mnie za rękę. - Powiedziałem ci przecież, że to nie twoja wina. To znaczy, niczego źle nie zrobiłaś. On jest... On ma... Chłopak wzruszył ramionami, a spod kosmyków ufarbo-wanej na zielono grzywki patrzyły na mnie jego zamyślone oczy. - On jest upośledzony, Noro, umysłowo upośledzony i stąd się biorą te potworne lęki i przymusowe zachowania. Głos Jakuba huczał w mojej bolącej głowie. Najchętniej zatkałabym sobie uszy. - Noro, dlaczego uciekasz? - zapytał po chwili, kiedy stanęliśmy w otwartych drzwiach. Na dworze znowu padało. Niebo pokryły ołowiane chmury, które zdawały się ciążyć nad miastem. Patrzyłam na nie w milczeniu. Pomyślałam o strachu, który pojawiał się, jeśli rano nie zdołałam popukać w skrzynkę na listy. Pomyślałam o tym, że jako dziecko wpadałam w panikę, kiedy wyjeżdżaliśmy z do- | 44 mu i musiałam spać w cudzym łóżku. W końcu rodzice zaczęli z tego powodu zabierać na krótkie wyjazdy moją własną pościel. Zagryzłam wargi. - Jakubie, boję się - wyszeptałam w końcu rozpaczliwym głosem. - Czego się boisz? - spytał, marszcząc czoło. - Mojego brata? Pokręciłam głową. - W takim razie czego? - drążył. - Nie wiem - odparłam cicho. Spojrzeliśmy po sobie. - Może samej siebie - stwierdziłam niepewnie. Widziałam, że mnie nie rozumie. Zresztą to wcale nie było dziwne, skoro nawet ja siebie nie rozumiałam. Mimowolnie stanął mi przed oczyma jeszcze świeży obraz Eike, który w strachu huśta się na swoim krześle. Szkopuł w tym, że w jakiś sposób rozpoznałam w nim siebie. Ja też się bujałam, najpierw jako dziecko, całymi godzinami w ogrodzie, a gdy znikła huśtawka, zaczęłam nocą kiwać się w łóżku. Leżałam na boku, skulona jak embrion i leciutko kołysałam się na materacu to w jedną, to w drugą stronę. Najprawdopodobniej nie jestem zupełnie normalna, tak jak Eike. Podniosłam głowę. - Wiem, on wciąż krzyczy - powiedział natychmiast Jakub i uśmiechnął się przepraszająco. - Taki właśnie jest, nie przejmuj się. Gwarantuję, że za godzinę wszystko wróci do normy i nie będzie się na ciebie gniewał. Jakub odgarnął mi z czoła mokry kosmyk. - Naprawdę muszę już iść - wymamrotałam, obróciłam się na pięcie i wyszłam. W tej samej chwili dotarło do mnie, że znikłam rankiem, nie zostawiwszy rodzicom żadnej informacji. - Jeśli poczekasz chwilę, to pójdę z tobą! - zawołał za moimi plecami, ale ja po prostu szłam dalej, chociaż chętnie poczekałabym na niego, jednak nie mogłam. 45 6 Kiedy wróciłam do domu, mama była w ogrodzie. Mimo że wciąż padało, pieliła mokre grządki, z których sterczały już tegoroczne żonkile i tulipany. - Noro, jak często ci powtarzałam, żebyś nie wychodziła z domu, nie mówiąc nikomu ani słowa - powiedziała, posyłając mi rozdrażnione spojrzenie. - Wiem - odparłam wpółżywa i popatrzyłam w stronę drzewa, na którym chyba sto lat temu wisiała moja huśtawka. - Przykro mi. -1 to na dodatek przed śniadaniem - oświadczyła, potrząsając głową. - Gdzieś ty się podziewała całe przedpołudnie? Wzruszyłam ramionami. - Spacerowałam - dukałam niepewnie. - Było mi słabo, musiałam wyjść... Matka rzuciła mi przeciągłe spojrzenie, odkładając na bok ogrodowe grabie. - Źle się czujesz? - zapytała po chwili, która zdawała się trwać całą wieczność. - Jesteś taka blada i wiele czasu spędzasz sama, miałam nadzieję, że teraz będziesz się trochę częściej spotykać z tym Jakubem ze swojej klasy. Milczałam, gapiąc się na ulicę. Myślałam o Jakubie, o Eike, o rozbitym dzbanku na kakao. Wszystko zepsułam. Po raz kolejny. - Chodźmy do środka - powiedziała w pewnej chwili mama. - Zrobiło się już zupełnie zimno. Skinęłam głową i poszłyśmy do domu. * Kiedy zachorowałam, poczułam ulgę. Leżałam w łóżku, wstrząsana dreszczami, miałam gorączkę, potworny kaszel, bolało mnie gardło i uszy. Nie była to żadna straszliwa i tajemnicza choroba, ale zwykła grypa. - Nie biega się bezsensownie godzinami po deszczu - powiedział ojciec, siadając na skraju łóżka i patrząc na mnie 46 zatroskanym wzrokiem. Potem położył ciepłą dłoń na moim rozgrzanym czole. - Można by smażyć jajka sadzone na twojej głowie - stwierdził, uśmiechając się do mnie. To był jego stary tekst, który powtarzał zawsze, kiedy miałam gorączkę. Robił to, gdy byłam jeszcze małym dzieckiem, a wtedy święcie wierzyłam, że mówi prawdę. Odwzajemniłam jego uśmiech, a ojciec wręczył mi termometr. - Masz, córuś, i zmierz gorączkę - powiedział, a kiedy wkładałam termometr pod pachę, poszedł zaparzyć mi herbatę i przeszukać domową apteczkę. Zakryłam się kołdrą i mimo bolącej głowy, palącego bólu w uszach i pozostałych dolegliwości, czułam się zupełnie lekka i zdrowa. Zasnęłam zadowolona. Kiedy się ponownie obudziłam, obok mnie leżał stos lekarstw - robota ojca. Były tam pastylki na ból gardła, krople do uszu i witaminy, paczka aspiryny, butelka sprayu do nosa i sok na zbicie gorączki. Przez dłuższą chwilę trwałam w bezruchu, rozkoszując się wewnętrznym spokojem. Przestałam już prawie marznąć, teraz moje ciało płonęło. Przy przełykaniu bolało mnie gardło, a kaszel wywoływał kłucie w piersiach. Wkrótce potem zajrzała do mnie mama. - No i jak leci? - spytała zatroskanym głosem. - Dobrze - odpowiedziałam, kaszląc. Spojrzała sceptycznie i usiadła obok mnie. - Jesteś pewna? Przytaknęłam. - W takim razie nie będzie ci przeszkadzało, jeśli na parę godzin wyskoczę do sklepu? Potrząsnęłam głową i po chwili zostałam sama. Chociaż z powodu gorączki kręciło mi się w głowie, wyszłam z łóżka i owinięta kołdrą położyłam się na sofie w salonie. Włączyłam telewizor i zaczęłam oglądać trzy programy naraz. Około południa rozległ się dzwonek u drzwi. To była Verena, która przyszła z wizytą. - No, biedactwo - powiedziała na powitanie, sadowiąc się obok mnie na sofie. - Dzisiaj w szkole była istna makabra - 47 oznajmiła, po czym jednym haustem opróżniła mój kubek z letnią herbatą owocową. Verena miała prawdziwą słabość do herbat, lubiła nawet rumiankową i lipową. - Dlaczego? - spytałam, kaszląc. - Połowa klasy złapała tego wirusa i było nas tylko dwanaścioro, straszne puchy. Wyjęła mi z ręki pilota i przełączyła na kanał muzyczny. - Antonia też dopadło. Jego nie było i ciebie też, możesz sobie wyobrazić, co za koszmarna nuda. Verena uśmiechnęła się do mnie, a ja odpowiedziałam jej tym samym. - Ale w zasadzie powinniście się cieszyć i dziękować Bogu - oznajmiła, marszcząc czoło. - Wygląda na to, że pani Korin-tenberg złapała coś znacznie gorszego. Pani Korintenberg była naszą wychowawczynią. Przejęła wychowawstwo dopiero w tym roku, była bardzo młoda i zupełnie nowa w szkole. Przed rokiem wyszła za mąż i zaprosiła na tę uroczystość całą naszą klasę. - Dlaczego? - spytałam nerwowo. Verena wzruszyła ramionami. - Nie wiadomo na sto procent - wyjaśniła - ale to najprawdopodobniej rak. Nie pamiętam dokładnie czego. Schónmuller wspomniała o tym, ale... Verena patrzyła tępo przed siebie, próbując się skoncentrować. - Rak woreczka żółciowego? Jest taki w ogóle? W każdym razie to było coś chrząstkowatego, coś wewnątrz organizmu. Zaczęłam dygotać. - Mam! - zawołała w tej samej chwili. - Rak węzłów chłonnych! Obrzydliwe, co nie? Przed oczami zaczęły mi tańczyć jasne gwiazdy. „Pani Korintenberg ma dopiero dwadzieścia siedem lat, na swoim ślubie wyznała mi, że chciałaby urodzić trójkę dzieci i wyjechać na rok do Australii..." - W każdym razie przebywa w klinice i wczoraj ją operowali - relacjonowała Verena. - Oczywiście głupia sprawa, ale za to mamy teraz masę okienek... 48 Verena potrząsnęła termosem, żeby sprawdzić, czy zostało jeszcze trochę herbaty. W tej samej chwili rozległ się dzwonek u drzwi. - Mam otworzyć? - spytała. Nagle zrobiło mi się tak słabo, że nie byłam nawet w stanie skinąć głową. - To Jakub, wpuścić go? - krzyknęła z korytarza. - Tak, tak - wymamrotałam ledwo żywa, choć najchętniej zostałabym sama. Mój wzrok padł na przeciwległą ścianę zapełnioną książkami. Gdzieś tam stał atlas chorób, który często czytywałam. „Co to takiego ten rak węzłów chłonnych? W jaki sposób można go stwierdzić? Jakie objawy mu towarzyszą? Pani Korintenberg przed tygodniem była jeszcze całkiem zdrowa. Poza migreną nic jej nigdy nie dolegało, prowadziła nawet zajęcia sportowe w naszej klasie". - Cześć, Noro - powiedział Jakub i na oczach Vereny pocałował mnie w czubek nosa. - No co tam, grypka? Wzruszyłam ramionami. - Tak to jest, kiedy się przemoknie do suchej nitki i od razu ucieka, nie ogrzawszy się porządnie. Dalej milczałam. - Co cię nagle naszło? - spytała zdziwiona Verena. - Przed chwilą była jeszcze całkiem normalna. To ostatnie zdanie skierowała do Jakuba, po czym, zabierając ze sobą pusty termos, wyszła do kuchni, żeby zaparzyć świeżej herbaty. Jakub usiadł na jednym z plecionych krzeseł. - A propos, z Eike już wszystko w porządku - oznajmił- -Zaraz po tym, jak uciekłaś, mama przypomniała sobie o starym glinianym dzbanku, który przed laty otrzymała od mojego głupiego ojca. To unikat ręcznie malowany w zakrętasy. Dała go teraz w prezencie Eike i chłopak jest w siódmym niebie. Jakub pochylił się do przodu i ostrożnie położył swoją rękę na moim kolanie. - Hej, Noro, znowu smutna? - spytał cicho. Ponownie wzruszyłam ramionami. | 49 - Nie wiem - wymamrotałam i zaczęłam kaszleć. - Słyszałeś o pani Korintenberg? - zapytałam, nie patrząc mu prosto w oczy. - Jasne, Schonmuller dokładnie nam wszystko opowiedziała - oznajmił, wykrzywiając twarz. Milczałam. - Tak, a przy tym Korintenberg była takim propagatorem zdrowego stylu życia - kontynuował, potrząsając głową. -Po Bożym Narodzeniu przyłapała mnie, jak paliłem na trawniku i natychmiast palnęła kazanie na temat szkodliwości papierosów... Mówiąc to, Jakub przeglądał moje lekarstwa i z jednego z pudełek wyciągnął sobie tabletkę do ssania na gardło. - Zapobiegawczo, nigdy nie wiadomo, co się przypęta... -powiedział, szczerząc zęby w uśmiechu. Podrzucił pigułkę wysoko do góry, a następnie pochwycił ją w usta. - Fuj, anyżowa - wymamrotał ze wstrętem, ale mimo to ssał ją dalej. - Co nas nie zabije, to nas zahartuje - wyjaśnił. A potem dodał: - Nie potrafię cię zrozumieć, piękna Noro, mimo najszczerszych chęci, nie potrafię... Wciąż patrzyłam przed siebie, wcale się nie odzywając. - Czasami jesteś taka, a potem inna - oświadczył, gdy Ve-rena przyniosła z kuchni świeżo napełniony dzbanek. Usiedli przy mnie z obu stron i sącząc herbatę, rozprawiali o szkole, o nadchodzących wyborach do samorządu i o nowym barze z kanapkami. 0 pani Korintenberg nie wspomnieli już ani słowem. 1 nagle, znienacka przypomniałam sobie pewne zdanie, owo magiczne zaklęcie, dzięki któremu zawsze odzyskiwałam spokój. Siedziałam między Jakubem a Vereną, jakbym połknęła kij, i wprost nie mogłam w to uwierzyć. „Jak to się stało, że o nim zapomniałam? Przecież zawsze, całymi latami mnie chroniło. Jak mogłam bez niego żyć?" Wcześniej codziennie go potrzebowałam. To było dawno temu, lecz teraz poczułam, że znowu jest niezastąpione. Może pani Korintenberg wtedy wyzdrowieje... Mocno wczepiłam się pod kołdrą w miękkie obicie sofy. I 50 Jeśli znowu wypowiem swoje zaklęcie, to przynajmniej ja będę ocalona. Po prostu trzeba spróbować. 7 Może jutro ta dama sama da tortu jeżom... Kiedy byłam jeszcze małym dzieckiem, bałam się ciemności. Każdego wieczora w łóżku ogarniał mnie paniczny strach, ponieważ gdzieś tam żyła czarna istota o jaskrawoniebieskich, kulistych ślepiach. I chociaż nigdy jej nie widziałam, byłam pewna, że istnieje i czyha na mnie. Wciąż wołałam w nocy mamę, żeby przyszła do mojego pokoju. Leżałam przerażona, a ona musiała zaglądać pod łóżko, do szafy i za skrzynię z zabawkami. - Nic tu nie ma, Noro - powtarzała co noc. - Upiory nie istnieją, przyrzekam. Ale ja jej nie wierzyłam, chociaż bardzo chciałam. Strach powracał każdej nocy. W końcu jednak zdarzył się cud. Byłam wtedy w drugiej klasie i pewnego dnia przyglądaliśmy się słówkom z czytanki, które czytane od początku i końca brzmią tak samo. Anna, Hannah, Otto i inne temu podobne. Było to nawet całkiem śmieszne, a na koniec nauczycielka poleciła nam, abyśmy nauczyli się na pamięć dziwacznego zdania: Może jutro ta dama sama da tortu jeżom. Napisała je specjalnie na dużej tablicy i kazała Verenie przeczytać od końca, tak jak robiliśmy to z pojedynczymi słowami. I zdarzył się cud. Może jutro ta dama sama da tortu jeżom - czytane od początku i od końca brzmiało tak samo. Byłam pod wrażeniem i to zdanie wryło mi się w pamięć. Ciągle mruczałam je pod nosem, żeby wieczorem móc powtórzyć ojcu. Jednakże tego dnia miał do późna jakieś spotkanie i dlatego nie było go jeszcze, kiedy kładłam się spać. Rozczarowana zapisałam ten śmieszny palindrom na bibułce 51 i przykleiłam do ściany obok łóżka. A ponieważ jak zwykle nie mogłam zasnąć, w kółko czytałam go sobie na głos, z lewej strony do prawej i odwrotnie. W pewnej chwili litery zaczęły mi się rozmywać przed oczyma i zasnęłam. Tej nocy nie obudziłam się ani razu. Znikł również strach przed stworem o kulistych ślepiach. Przez cały następny dzień bezskutecznie zachodziłam w głowę, dlaczego poprzedniej nocy nie czułam obecności upiora, dlaczego tym razem wyjątkowo mnie oszczędził. Jednakże tego wieczora wszystko wróciło do normy. Zerwałam się w środku nocy, wyraźnie czując, że ten mroczny stwór czai się na mnie gdzieś w kącie ciemnego pokoju. Szybko zapaliłam nocną lampkę i zdesperowana zawołałam mamę. Kolejnej nocy spróbowałam użyć podstępu. Po tradycyjnym „dobranoc" zostawiłam włączone światło i utkwiłam wzrok w moim zaklęciu, które wisiało przyczepione do ściany. Znowu czytałam je i czytałam, aż w końcu ze zmęczenia litery zaczęły mi się rozmywać przed oczyma. Nie wiem, kiedy zasnęłam, i nagle zdarzył się cud! Stwór o kulistych ślepiach znowu mnie oszczędził, a strach gdzieś znikł. Nie pamiętam, jak długo noc w noc czytałam półgłosem zapisane na bibule słowa, potem wystarczyło już tylko, że kilka razy wymruczałam je sobie pod nosem. W końcu, aby spokojnie zasnąć, musiałam jedynie powtórzyć zaklęcie w myślach. „Może jutro ta dama sama da tortu jeżom. Może-jutro-ta- -dama-sama-da-tortu-jeżom. Możejutrotadamasamadatortujeżom..." Kiedy miałam iść do dentysty, napisać trudną klasówkę, zagrać solo na oboju w szkolnej orkiestrze, przejść po zmroku z Tiktakiem przez park, zawsze powtarzałam sobie w myślach to magiczne zdanie. Dlaczego przestałam to robić? * W poniedziałek wróciłam do szkoły. Z powodu choroby pani Korintenberg lekcje miały się zacząć dopiero o dziesiątej. Cały weekend spędziłam w łóżku. Przeczytałam wszystko, co tylko | 52 znalazłam, na temat nowotworu węzłów chłonnych i czułam się fatalnie. U młodych ludzi następuje znacznie szybszy podział komórek w ciele niż u starszych, dlatego też szybciej umierają na raka. Ponadto nowotwór węzłów chłonnych jest bardzo agresywnym rodzajem raka i szybko się rozprzestrzenia. Schodząc po zalanych porannym słońcem schodach, czułam się zmęczona i słaba. Za małą, wzorzystą szybą w drzwiach wejściowych zobaczyłam czekającą na mnie Verenę. Wystawiała twarz ku słońcu, jakby była jego czcicielką. Szybko popukałam w naszą skrzynkę na listy i wymruczałam swoje na nowo odkryte zaklęcie. - Cześć, blada twarzy! - zawołała na powitanie Verena. Zmarszczyłam czoło. - Cześć - odpowiedziałam cicho. - Dlaczego nie zostałaś jeszcze kilka dni w łóżku? - spytała zdziwiona po drodze, obejmując mnie ramieniem. - Szczerze mówiąc, kiepsko jeszcze wyglądasz. I tak też się czułam, ale mimo wszystko wolałam iść z Ve-reną do szkoły niż siedzieć sama w domu. Odkąd pani Korintenberg zachorowała, przedpołudniowa cisza w naszym mieszkaniu przyprawiała mnie o obłęd. Nie byłam w stanie myśleć o niczym innym, tylko o jej chorym ciele, w którym działy się straszliwe rzeczy, zupełnie niedostrzegalne dla łudzi z zewnątrz. - Skoczymy po południu do solarium? - zaproponowała Verena. - Lekka opalenizna na pewno ci nie zaszkodzi. - Nie chodzę do solarium - stwierdziłam, wpadając nagle w rozdrażnienie. - Znasz moje zdanie na ten temat. - Ach tak, od tego w mgnieniu oka dostaje się raka skóry i do piachu - rzuciła Verena, wzruszając ramionami. - Jak mogłam zapomnieć... Zagryzłam wargi. - To nie jest śmieszne - wycedziłam ponuro. - No chodź, Noro - prosiła. - Nie zamieniaj sobie życia w piekło. Wcale nie tak łatwo o raka skóry, jestem tego pewna. Będziesz bosko wyglądać, kiedy trochę zbrązowiejesz! Wszyst- 53 kie chłopaki oszaleją na twoim punkcie, a swoje obrzydliwe choróbsko może dostaniesz za sto lat, kiedy i tak się zestarzejesz i będzie ci obojętne, na co zejdziesz, na raka, na starczy obłęd, na zwapnienie mózgu, czy Bóg wie na co tam jeszcze. Każdy musi kiedyś umrzeć. Milczałam, w głębi duszy marząc o tym, żeby być taka jak Verena. „Może jutro ta dama sama da tortu jeżom". - No, nie rób takiej tragicznej miny, bo dostaniesz zmarszczek - szepnęła przyjaciółka, kiedy dotarłyśmy do dużego skrzyżowania przed szkołą. - Tam z przodu czeka twój zielonowłosy szejk i przynajmniej jemu powinnaś posłać uwodzicielski uśmiech... - Cześć - rzucił na powitanie Jakub, gdy podeszłyśmy bliżej. Codziennie przyjeżdżał do szkoły rowerem, niezależnie od aury, natomiast Verena, która mieszkała tylko dwa domy dalej od niego, jechała autobusem i regularnie wysiadała trzy przystanki wcześniej, żeby mnie odebrać. Jakub zamknął swój rower na kłódkę i ruszyliśmy razem w stronę bramy wjazdowej. Poczułam, że bierze mnie za rękę. - Zimnopalca Nora - powiedział, zamykając moje palce w swojej dłoni. Nieśmiało uśmiechnęłam się do niego. * Tego dnia na pierwszych dwóch lekcjach mieliśmy matematykę. Werner był w złym humorze, widać klasówka wypadła jeszcze gorzej, niż się tego spodziewał. - To prawdziwa katastrofa, że takie arcygłupie towarzystwo ma za trzy lata zdawać maturę - zaczął tonem, który nie wróżył nic dobrego. Oparłam się plecami o oparcie krzesła. Wyglądało na to, że jako jedyna na widok stosu zeszytów leżących na biurku nie okazywałam zdenerwowania. I tak wiedziałam, co mnie czeka, praktycznie oddałam pusty zeszyt. | 54 - Na początek zupełne porażki - oznajmił Werner. - Zero punktów dostali... I czubkami palców chwycił trzy pierwsze zeszyty, po czym wręczył je Helenie, Gunnarowi oraz mnie. - Ładnie, ładnie - wymamrotał ponuro i zatrzymał się przede mną. - Noro Esslin, po co w ogóle marnujesz swój czas na moich lekcjach? - spytał, obrzucając mnie pogardliwym spojrzeniem. - Pisemnie zero punktów, ustnie też nie lepiej, jak to sobie dalej wyobrażasz? Milczałam. - To wszystko, co masz do powiedzenia na ten temat? -drążył Werner, bębniąc swoimi grubymi palcami o blat mojego stolika. - Martwa cisza. Nie odpowiedziałam. - Zasięgnąłem informacji w pokoju nauczycielskim - ciągnął niezadowolony belfer. - Z innymi przedmiotami ścisłymi wcale nie wygląda lepiej. Dlaczego się bardziej nie postarasz? Tym razem dla odmiany wzruszyłam ramionami. - Daruj sobie te bezczelne prowokacje - rzucił rozwścieczony. - I przestań się tak szyderczo uśmiechać! Wcale nie uśmiechałam się szyderczo. - Czy ty w ogóle planujesz jeszcze kontynuować naukę i dojść do matury? Werner spojrzał na mnie pytająco. Bez słowa obejrzałam się za siebie i wzruszyłam ramionami. - Niech pan wreszcie skończy to agresywne przesłuchanie - poprosił Jakub, kierując na niego twarde spojrzenie. - Czy pan nie widzi, że Nora źle się czuje? - Nie wtrącaj się z łaski swojej, Jakubie - syknął matematyk i ze zdenerwowania wystąpiły mu na policzkach czerwone plamy. - Jeśli pani Esslin źle się czuje, to musi wiedzieć, jaka jest tego przyczyna. Może, jak większość z was, przesiaduje nocami w obrzydliwej, zadymionej i hałaśliwej dyskotece. Wtedy na jej miejscu też bym się kiepsko czuł. Rozdrażniony Werner obrócił się na pięcie i pomaszerował 55 w stronę tablicy. Sięgając po kawałek kredy, zakomunikował, że w najbliższych dniach moi rodzice mogą się spodziewać obfitej korespondencji ze szkoły. - Cztery niebieskie koperty, Noro Esslin, cztery niebieskie koperty, bo tak jak powiedziałem, zasięgnąłem już informacji. No, nie chciałbym być teraz w twojej skórze. Odwróciłam wzrok i spojrzałam przez okno na drzewa rosnące na szkolnym dziedzińcu. Czułam, że jestem daleko od tego wszystkiego. Werner nie mógł mi napędzić stracha swoimi pogróżkami. * Odizolowałam się od świata. Verenie i Jakubowi mówiłam, że nie mam czasu spotykać się z nimi po południu. - Nie zaczynasz powoli fiksować w tym domu? - spytała Verena. Wzruszyłam ramionami, ale oczywiście miała rację. Samotne popołudnia w naszym wielkim, cichym domu były koszmarne. Jednakże czułam, że nie potrafię być normalna i wyjść między ludzi. Zauważyłam, że Verena rzuciła Jakubowi znaczące spojrzenie. „Dlaczego to zrobiła? Czyżby już o mnie rozmawiali?" - Noro, może pójdziemy do mnie? - zaproponował Jakub. - Masz ochotę? Pokręciłam głową, niespokojnie przestępując z nogi na nogę. - Nie, nie, wolę zostać sama - powiedziałam półgłosem. - Zauważyłaś, że zawsze wolisz być sama? - zapytała Ve- rena. - No i co z tego? - prychnęłam, czując, że znowu zaczynam się trząść jak galareta. - Nie jestem w formie, przecież wiesz. Potrzebuję spokoju, muszę teraz odpocząć. Jakub i Verena powtórnie spojrzeli po sobie. - O co wam chodzi? - naskoczyłam na nich i nie czekając na odpowiedź, obróciłam się na pięcie, po czym pospiesznie opuściłam szkolny dziedziniec. 56 * Leżałam na zimnym stole, a wokół stało wielu lekarzy z maskami na twarzach. Pochylali się nade mną i dokładnie mi się przyglądali. Próbowałam się poruszyć, ale bezskutecznie. Na początku nie wiedziałam, dlaczego, ale szybko zrozumiałam, co jest tego przyczyną. Właśnie mnie operowano, a moja jama brzuszna była otwarta tak szeroko, że mogłam zajrzeć we własne trzewia. Widok, jaki zobaczyłam, był przerażający. Mój brzuch wypełniały rozrastające się guzy, które wychodziły ze mnie niczym szare, kalafiorowate rośliny. - Rak - orzekł jeden z lekarzy. - Nic więcej nie da się zrobić - dodał inny. - Jak to możliwe, żeby nie miała żadnych dolegliwości? -zapytał trzeci z nich. - To częstsze niż mogłoby się wydawać - stwierdził czwarty, który trzymał w ręku czerwoną łopatkę do zabawy w piaskownicy. - Dziewczyna umrze - zawyrokował piąty lekarz, wykrzywiając usta w grymasie. Nagle obudziłam się, a moja twarz była zlana potem z przerażenia. - Może jutro ta dama sama da tortu jeżom - wymamrotałam zrozpaczona i usiadłam na łóżku. - Może jutro ta dama sama da tortu jeżom. Może jutro ta dama sama da tortu jeżom. Może jutro ta dama sama da tortu jeżom... Było już grubo po południu, a ja musiałam zasnąć przed telewizorem. Kurczowo uczepiłam się sofy, ponieważ świat znowu zawirował mi przed oczami. „A to co takiego?" Nie odważyłam się wstać z obawy przed nasileniem zawrotów. Siedziałam struchlała, wsłuchując się w siebie. Dlaczego czułam się taka chora, wykończona i słaba? Próbowałam nie wracać myślą do tego straszliwego snu. Zachciało mi się pić i do toalety, ale mimo to nie mogłam się podnieść. Wszystko wokół wirowało. 57 „To przecież nienormalne. Na pewno coś mi dolega". Pomyślałam o pani Korintenberg i o moim zmarłym wujku, chociaż te myśli należały do zakazanych. Może jutro ta dama sama da tortu jeżom... Spojrzałam na zegarek. Przegub mojej ręki był taki szczupły. Nerwowo porównałam go z drugim. Lewy był bez wątpienia znacznie szczuplejszy od prawego, a przecież wcześniej niczym się od siebie nie różniły, byłam tego pewna. Od kilku dni dokuczały mi też osobliwe bóle, coś jak ból mięśni. Kark, plecy, ręce, nogi - wszystko mnie bolało. „Może mam raka kości?" Moje serce waliło jak szalone, co za potworne uczucie! Serce podchodziło mi do gardła, nawet w głowie czułam jego uderzenia. Czułam je w końcach palców i w żołądku. Do tego nagle, tak po prostu, zabrakło mi powietrza. Miałam wrażenie, że ktoś mnie dusi i uciska moją tchawicę. Ale w pokoju nikogo nie było - a może jednak... Spanikowana rozejrzałam się wokół. Powietrza! Próbowałam rozerwać sobie szyję i szeroko otworzyć usta. Palcami starałam się wyciągnąć sobie język najdalej jak to tylko możliwe, żeby w ten sposób zaczerpnąć więcej tlenu, ale moje palce ześlizgiwały się po jego mokrej powierzchni jak po śliskiej rybie. Pociemniało mi w oczach, a pokój wirował coraz szybciej. - Mamo... - jęczałam, usiłując złapać oddech. Potem wszystko wróciło nagle do normy. Świat wokół mnie stał się miękki, ciepły i zatonął w łagodnym, różowym świetle. Głęboko oddychałam i czułam, że jestem zdrowa. * - Noro! - z daleka dobiegł mnie krzyk matki. - Noro, słyszysz mnie? Zamrugałam i otworzyłam oczy. To dziwne, leżałam w salonie na dywanie, a nade mną rozciągał się gzyms okienny. „Skąd się tu wzięłam? Co się stało? Dlaczego nic nie pamiętam? I czemu boli mnie twarz?" - Mamo... - wyszeptałam. 58 Pomogła mi wstać i objęła mnie ramieniem. Była jeszcze w kurtce. „Czyżby dopiero wróciła do domu?" - Noro, co się stało? - zapytała, prowadząc mnie na sofę. Nogi miałam jak z waty. - Może jutro ta dama sama da tortu jeżom - wyszeptałam niewiele myśląc, ponieważ na gwałt potrzebowałam teraz ochrony. - Możejutrotadamasamadatortujeżom. - Proszę? - zapytała mama, siadając obok. - Nic - wymamrotałam. - Noro, co z tobą? - Nie wiem - powiedziałam cicho zupełnie skołowana. -Chyba nie czuję się najlepiej. Mama pogładziła mnie po twarzy. - Zemdlałaś - wyjaśniła mi, a w jej głosie wyraźnie pobrzmiewała troska. - Leżałaś pod oknem, cała twoja twarz była... Zamilkła i chłodnymi palcami po omacku zaczęła dotykać mojej twarzy. - Nie... - szybko zaprotestowałam i cofnęłam się. Moja twarz zdawała się gruba, nabrzmiała i pozbawiona czucia. - Ależ ty jesteś poraniona - przeraziła się matka i chwyciła moją twarz w obie dłonie. - Rozcięłaś sobie skronie. Myślę, że musimy to pokazać lekarzowi. - Nie, proszę nie - zaprotestowałam, ale potem pozwoliłam się mamie podnieść i zawieźć do szpitala. * Musiałyśmy długo czekać. Siedziałam obok mamy zapadnięta w sobie, nie odzywając się słowem. Zamiast rozmawiać, patrzyłam tępo przez okno, chociaż z powodu zapadających ciemności ledwo co było widać. Dostrzegłam kawałek przyszpitalnego, zielonego muru i nieco szarego nieba, a w oddali oświetlony, stojący nieruchomo dźwig. - Noro, co się z tobą dzieje? - pytała od czasu do czasu matka, głaszcząc moje plecy, zimne dłonie albo równie chłodną twarz. 59 Ale ja uparcie milczałam, ponieważ nie wiedziałam, co jej odpowiedzieć. - Jak to się mogło stać? - zastanawiała się głośno. - Było ci niedobrze? Miałaś już wcześniej problemy z krążeniem? Nie odezwałam się. Bolała mnie skroń, miałam wrażenie, że jest rozpalona i nabrzmiała. Reszta mojego ciała była zimna jak lód. Czułam, że znowu zaczynam drżeć. - Zimno ci? - zapytała matka. Lekko skinęłam głową. - Przecież tu w środku panuje piekielny upał - zdziwiła się zatroskana. Spojrzałam na nią kątem oka. Wyglądała na zmęczoną i wyczerpaną, a na brodzie miała mały, rozmazany i zakrzepnięty ślad po krwi, która zapewne pochodziła z mojej skroni. Troskliwie zarzuciła mi na plecy swoją kurtkę, choć jedną miałam już na sobie. - Lepiej? - zapytała po cichu. Wzruszyłam ramionami i wtedy przyszła kolej na nas. Mama weszła razem ze mną do gabinetu lekarskiego. Lekarz, który mnie badał, był bardzo młody. Wyglądał wręcz jak rówieśnik Jakuba, choć to przecież niemożliwe. Od razu przypomniałam sobie lekarzy z mojego snu i cicho jęknęłam. - Tak, jasne, to boli - stwierdził i ciepłymi palcami zaczął obmacywać moją głowę. - Trzeba to zszyć - wyjaśnił potem. -Ale nie ma strachu, to będzie tylko kilka maleńkich ukłuć. Chwilę później leżałam już na kozetce i spoza na wpół przymkniętych powiek ujrzałam dwie wchodzące pielęgniarki. Krzątały się wokół mnie, szczękały jakimiś narzędziami lekarskimi, otwierały i zamykały szuflady, zamieniły kilka zdań z lekarzem, przez cały czas rzucając krótkie, badawcze spojrzenia na moją ranną skroń. - Dostaniesz teraz znieczulenie miejscowe, takie jak u dentysty - wyjaśniła jedna z nich, a jej głos zabrzmiał tak łagodnie, jakbym była małym, przestraszonym dzieckiem. Skinęłam głową i po chwili poczułam lekkie, niewinne ukłu- | 60 ???, ? zaraz potem po mojej twarzy rozeszło się przyjemne ciepło. Zamknęłam oczy. - Raz dwa i po wszystkim - życzliwie zamruczał pod nosem młody lekarz. - Nie będzie żadnych blizn. Jego palce lekko dotykały mojej twarzy. - Jak to się w ogóle stało? - spytał w końcu. Usłyszałam, że wstaje, a na jego miejscu stanęła jedna z pielęgniarek. Pachniała perfumami, środkami dezynfekcyjnymi i młodą skórą, czułam, jak na zszytą ranę nakłada jałowy opatrunek. - Była nieprzytomna - dobiegł mnie głos mamy. Lekko drgnęłam, zdążyłam już zapomnieć, że jest tu ze mną. - I upadając, musiała chyba uderzyć głową o gzyms okienny, który ma bardzo ostry róg. - Możesz już usiąść - w tej samej chwili oznajmiła stojąca obok mnie pielęgniarka i sięgnęła po moją rękę. - Chodź, pomogę ci. Ostrożnie się podniosłam. - Noro, jak to dokładnie było? - zapytał lekarz i jeszcze raz zbadał mi puls. Milcząc, wzruszyłam ramionami. - No tak, zbyt rozmowna to ty nie jesteś - stwierdziła pielęgniarka, która zrobiwszy mi opatrunek, wsunęła na moje lewe ramię opaskę do pomiaru ciśnienia. - Źle się poczułaś? Może miałaś zawroty głowy? - wypytywał lekarz, świecąc mi w oczy małą, kieszonkową lampką. - Tak, miałam zawroty głowy - wyszeptałam. - Wciąż kręci mi się w głowie - dodałam ostrożnie. - Pierwszy raz słyszę - zdenerwowała się mama. - W każdym razie ciśnienie jest w porządku - oznajmiła pielęgniarka. - Coś jeszcze ci dolega? - zapytał lekarz. - Nie wiem - wyszeptałam wpółżywa. Ciepło na mojej twarzy stopniowo ustępowało, pozostała jeszcze tylko tępa opuchlizna. - Czasami wszystko widzę zamazane - powiedziałam ci- 61 cho, nie patrząc na nikogo. - Albo nagle robi mi się niedobrze, a potem strasznie boli mnie głowa... Zakwiliłam żałośnie jak zaszczute zwierzę. - I często mam wrażenie, że zaraz zemdleję. Spojrzałam ze strachem na przystojnego lekarza, który zaczął coś notować. - Noro, dlaczego nic nam o tym nie powiedziałaś? - odezwała się mama. Zignorowałam ją i dalej patrzyłam na lekarza. - Czy to coś poważnego? - zapytałam cicho. - To znaczy, czy jestem poważnie chora? Pomyślałam o swoim wujku i o pani Korintenberg. Mężczyzna uśmiechnął się do mnie. - Nic ci nie dolega - stwierdził z przekonaniem. - To chyba tylko jakieś niewielkie problemy z układem krążenia typowe dla okresu dojrzewania. Wstał z miejsca. - Mimo to chciałbym wykluczyć pewne rzeczy, dlatego chętnie zlecę przeprowadzenie paru badań. Potem wszystko potoczyło się błyskawicznie. Kazali mi przechodzić z jednego gabinetu lekarskiego do następnego, a ja, oszołomiona, nie protestowałam. W jednym podłączono jakieś przewody do mojej nagiej piersi i zbadano mi serce. Potem owinięto moją głowę kablami, żeby sprawdzić elektryczną aktywność mózgu. Wtedy wbiłam się paznokciami w dłoń mamy. Następnie pobrano mi całą masę krwi i wysłano mnie na rentgen, gdzie miałam prześwietlić głowę. - Musisz leżeć bardzo spokojnie, ponieważ to urządzenie zrobi zdjęcie twojej czaszki - wyjaśniła mi uprzejmie korpulentna pielęgniarka. Położyłam się na dziwnie wyglądającym stole do badań rentgenologicznych. Byłam cała spięta. Urządzenie szumiało długo i uciążliwie, a ja zostałam sama w tym pomieszczeniu, ponieważ osobie towarzyszącej nie wolno przebywać tam podczas prześwietlenia. - Pomocy, pomocy, pomocy... - szeptałam. I choć mocno zaciskałam oczy, świat wokół mnie wirował. Uczepiłam się | 62 stołu, gdyż miałam wrażenie, że w każdej chwili mogę spaść Byłam święcie przekonana, że teraz znajdą w mojej głowie nowotwór i pokażą mamie zdjęcie rentgenowskie, na którym widać wielkiego, śmiertelnego guza. * Możejutrotadamasamadatortujeżom.Możejutrotadamasa-madatortujezom. Mozejutrotadamasarnadatortujeżom " - Noro, słyszysz mnie? Możesz już wstać. Korpulentna pielęgniarka szarpała mnie za rękaw swetra - Mozę jutro ta dama sama da tortu jeżom... - wymamrotałam i otworzyłam oczy. Kobieta uśmiechała się do mnie. - No chodź, tutaj już skończyliśmy. Drżąc, skinęłam głową i spróbowałam się podnieść ale bezskutecznie. ' - Co z tobą? - spytała zdziwiona pielęgniarka. - Nie mogę wstać - wyszeptałam. - Ale dlaczego miałabyś nie móc wstać? - odezwała sie kobieta. c - Nie wiem - wydukałam i raptem nabrałam pewności ze rzeczywiście czuję swój nowotwór. Potwornie rozbolała mnie głowa, a cały pokój zaczął chwiać się i kiwać. - Bzdura, oczywiście, że możesz wstać - stwierdziła zachęcająco, podając mi rękę. - Chodź. - Nie, nie mogę - wybełkotałam zrozpaczona i zaczęłam płakać. 8 Płakałam jak bóbr, aż w końcu pielęgniarka przyprowadziła lekarza i moją matkę. - Noro, co się dzieje? Dlaczego nie chcesz wstać? - spytała mama, pochylając się nade mną. 63 - Moja głowa - wyszeptałam. - Znowu mam zawroty i jest mi niedobrze... Ponownie zmierzono mi ciśnienie, a lekarz za pomocą wziernika obejrzał dno mojego oka. - Wszystko w normie - usłyszałam jakiś głos. - Wyniki są prawidłowe. Jedyne, co wykryliśmy, to nieznaczna arytmia serca, ale ona jest nieszkodliwa. Cierpi na nią wiele dziewcząt w tym wieku. „Serce? Lea. Moja zmarła siostra..." Spojrzałam na mamę, też głośno przełknęła ślinę. - A więc wszystko w porządku, Noro. - A moja głowa? - wyszeptałam. - Chwileczkę, przyniosę zdjęcia - powiedział lekarz i wyszedł. - Wstań w końcu - nalegała usilnie mama. Spróbowałam, lecz nogi odmówiły posłuszeństwa. Były jak martwe, jakby właśnie uschły, miałam wrażenie, że już nigdy więcej ich nie poczuję. W tej samej chwili wrócił lekarz. W ręku trzymał ogromne zdjęcie rentgenowskie. Wpatrywałam się w nie jak urzeczona. Przedstawiało czarny łuk z jasnymi kołami wielkości monety pięciomarkowej. - Wszystko w porządku - stwierdził z zadowoleniem. -Twoja głowa jest najzupełniej zdrowa. Leżałam całkiem spokojna i czułam, że moje członki znowu ożywają, mięśnie rozluźniają się, a drżenie powoli ustępuje. Nagle pomyślałam o Jakubie. Zatęskniłam za jego głosem, zapragnęłam pójść z nim do lasu i razem z Kasprem biec przez łąkę. Ostrożnie wstałam, a potem wróciłyśmy do domu. * Kwiecień należał do dobrych miesięcy. W naszym ogrodzie zakwitły tulipany, żonkile, narcyzy oraz forsycje i już nie napawały mnie one strachem. Niebo było jasne, powietrze przesycone ciepłem, a ja zu- | 64 pełnie zdrowa. Nie miałam nowotworu, a moja głowa funkcjonowała jak należy. Wkrótce po naszym powrocie ze szpitala mama kupiła mi paczkę witamin. - Ale musisz także więcej przebywać na świeżym powietrzu - zakomunikowała, kładąc pastylki na biurku. - Powinnaś też pomyśleć o jakimś sporcie. Pływanie, jogging, taniec współczesny albo coś w tym rodzaju... Skinęłam głową i położyłam się w ogrodzie na ciepłej wiosennej trawie. Już od kilku dni opakowanie było puste. Ukradkiem kupiłam w aptece nową paczkę. Co prawda na ulotce zalecano spożywanie jednej tabletki dziennie, ale czyż nie czułam się znacznie lepiej, odkąd je zażywałam? Już pierwszego dnia połknęłam pięć czy sześć pastylek, a potem robiłam to codziennie. W końcu witaminy nikomu jeszcze nie zaszkodziły, natomiast zbędne składniki, których organizm nie potrzebuje, są po prostu wydalane, gdzieś o tym czytałam. Rozległ się głośny dzwonek telefonu. Wiedziałam, że mama jest w domu i dlatego nie ruszyłam się z miejsca. - Noro, to była Verena - zaraz potem zawołała mama. -Niestety, nie może dzisiaj przyjść. Razem z Antoniem i Bernadetą jest u pani Korintenberg w szpitalu, chcą tam chyba posiedzieć trochę dłużej, a potem już nie zdąży... Leżałam nieruchomo na brzuchu. „Verena jest u pani Korintenberg? Dlaczego dzisiaj nie wspomniała mi o tym w szkole? Powiedziała jedynie, że może mnie odwiedzi". Nerwowo obróciłam się na plecy. „Dlaczego Verena o niczym mi już nie mówi? I dlaczego ostatnio tak często widuje się z Bernadetą? Wczoraj na przykład pojechały razem grać w tenisa". „Jak się czuje pani Korintenberg?" Już dawno o niej nie myślałam. Nie chciałam o niej myśleć. Zabroniłam sobie o niej myśleć. „Może jutro ta dama sama da tortu jeżom". Powolutku podniosłam się i wróciłam do domu. - Wszystko w porządku Noro? - spytała mama, rzucając I 65 mi badawcze spojrzenie. Siedziała przy stole kuchennym, a przed nią piętrzył się stos nowo wydanych książek, które prawdopodobnie miała dziś zamiar przekartkować. - Tak, tak - mruknęłam i wzięłam leżący obok nich telefon. Zabrałam go do swojego pokoju i usiadłam na parapecie. Drżącymi palcami wystukałam numer Jakuba. Trwało dłuższą chwilę, zanim podniósł słuchawkę. W tle słyszałam krzyki i zawodzenie Eike. - Jakubie, to ja... - powiedziałam, a mój głos drżał tak samo jak palce. - Cześć Noro - odpowiedział, a potem zawołał: - Nie, Eike, zostaw to! Powiedziałem, że wystarczy. Pudding już się skończył... - Jakubie, ja... - zaczęłam, ale on nie mógł mnie wysłuchać. - Przepraszam Noro, ale Eike dostał dziś kręćka. Wcześniej skończył lekcje, a jego opiekun leży z grypą w łóżku. Coś runęło z łoskotem, a chwilę potem Eike zaczął wrzeszczeć jeszcze głośniej. - Eike, ty łobuzie! - krzyknął rozzłoszczony Jakub. - Przestań demolować mieszkanie, nie wyczarujesz w ten sposób ani nowego puddingu, ani Ulfa! Ulf odbywał służbę zastępczą jako sanitariusz i popołudniami zajmował się Eike, dopóki matka chłopców nie wróciła z pracy. - Jakubie, mógłbyś do mnie zajrzeć? - zapytałam błagalnym tonem, chociaż domyślałam się, że nic z tego. - Czuję się tak dziwacznie i... - Możesz poczekać jeszcze chwilkę, Noro? - krzyknął Jakub, a jego głos brzmiał równie błagalnie jak mój. - Muszę najpierw uspokoić mojego szalonego brata, zanim z miłości do puddingu kompletnie zdemoluje mieszkanie. Usłyszałam dźwięk odkładanej słuchawki. Rozłączyłam się i chwiejnym krokiem przemaszerowałam przez swój pokój. Czułam, że to znowu się zdarzy. - Może jutro ta dama sama da tortu jeżom - wyszeptałam | 66 przerażona i zarzuciłam na siebie kurtkę. Potem zbiegłam po zalanych słońcem schodach, zapukałam w naszą skrzynkę na listy i pognałam do parku, żeby przemierzyć swoją ochronną trasę. Musiałam dojść do siebie. W tej chwili nie było to jednak łatwe, bo wydawało mi się, że umieram. * Szłam chwiejnym krokiem przez park, otaczało mnie mnóstwo ludzi, zwłaszcza dzieci. Bawiły się, tak jak ja niegdyś bawiłam się w tym miejscu. W pewnej chwili przystanęłam i żeby nie upaść, oparłam się o drzewo. Wszystko wokół chwiało się, lecz teraz całkowicie zawładnęło mną wspomnienie przeszłości. Miałam wrażenie, jakbym zaledwie wczoraj skradała się tu boso przez szeleszczące krzaki w poszukiwaniu przygody. Wtedy było jeszcze całkiem dobrze albo przynajmniej nie aż tak źle. - Wszystko w porządku? - nagle tuż obok mnie zagrzmiał donośny, ogłuszający głos. Przestraszona otworzyłam oczy. Zupełnie zapomniałam o tym, gdzie jestem, a przecież opierałam się w małym parku o jednego z najwyższych kasztanowców. - Co? - wyjąkałam, zakrywając uszy. Dziwnym trafem ten donośny, ogłuszający dźwięk wydobywał się z małej, drobnej starowinki. Jak to możliwe, żeby miała taki koszmarny głos? - Potrzebujesz pomocy? Dobrze się czujesz? - krzyczała, jakby była głucha. Dziwne, lecz nikt nie spoglądał w naszą stronę. Taki szalony, przeraźliwy głos powinien przecież wywołać sensację, ale jakoś nikt nie zwracał na nas uwagi. Czyżbym tylko ja go słyszała? Czy zrodziło się we mnie jakieś nowe szaleństwo? Ostrożnie odepchnęłam się od drzewa i wykonałam kilka chwiejnych kroków. - Proszę, muszę już iść... -wyszeptałam, a potem pospiesz- nie opuściłam ten straszny park, tak szybko, na ile pozwalały mi dokuczliwe zawroty głowy. Powzięłam mocne postanowienie, że już nigdy więcej tam nie pójdę. W jednej chwili znienawidziłam to miejsce. Oszołomiona zbiegłam w dół ulicy. Zamierzałam pojechać do Vereny, nawet jeśli nie wróciła jeszcze od pani Korinten-berg. W jej domu z pewnością od razu poczuję się lepiej. Szczękałam zębami ze zdenerwowania. Dokładnie w tym samym momencie dotarłam do rogu ulicy, na którym wcześniej stał dom Maiera. Stanęłam jak wryta. Bez śladu znikł nie tylko mały, szary domek ze zniszczonymi resztkami przewróconego, esowatego płotu, ale również bujne, kolczaste, dziko rosnące zarośla. Pozostał jedynie szary, pusty róg ulicy, nic ponadto. Widząc to, wybuchłam płaczem. Mocno przyciskałam do powiek końce palców, ale mimo to łzy nadal ciekły mi po policzkach. Cisnęłam mocniej i mocniej, aż w końcu niemal krzyknęłam z bólu, ale łez było coraz więcej. Przed moimi zamkniętymi oczyma drgały jasne, bolesne refleksy i ten ból stopniowo mnie uspokajał. W końcu mogłam iść dalej, zamrugałam i rozejrzałam się. Wokół panowała jasność, a moje bolące oczy rozróżniały tylko zamazane kontury. W ten sposób dotarłam na przystanek i na szczęście niemal natychmiast zatrzymał się jakiś autobus. Wsiadłam do środka. Oparłam głowę o szybę i próbowałam policzyć, jak długo będę mogła tak siedzieć. Odległość między kolejnymi przystankami autobus przebywał średnio w trzy do czterech minut, w myślach odliczyłam więc przystanki, które miałam jeszcze do przejechania. Wyszło trzynaście. Trzynaście razy cztery daje pięćdziesiąt dwa. Pięćdziesiąt dwie minuty spokoju. Zamknęłam oczy i stwierdziłam, że ból spowodowany przez uciskanie palcami już znikł. Spróbowałam miarowo oddychać, zachować spokój, ale z miernym skutkiem. Nerwowo rozejrzałam się wokół. W przedniej części autobusu siedziała zaledwie garstka pasażerów i nikt nie zwracał na mnie najmniejszej uwagi. Szybko znowu przycisnęłam palcami zamknięte powieki, tak mocno, jak to tylko było możliwe. Poczułam nawrót bólu. Zacisnęłam zęby. Było mi niedo- 68 brze, wróciły też jaskrawe rozbłyski. Jak dzikie przeszywały moją głowę, w której wszystko wirowało. Ogarnęło mnie całkiem przyjemne uczucie. Ból, który mi teraz doskwierał, był zupełnie niewinny. Wiedziałam, skąd się bierze, nie był to guz, niebezpieczna choroba ani śmierć. W pewnej chwili pozwoliłam rękom opaść. Z wysiłku rozbolały mnie palce, a ich koniuszki zaczęły pulsować. Odprężyłam się teraz i rozkoszowałam wymuszonym spokojem. Kiedy z głośnika autobusowego rozległa się zapowiedź „ulica Alberta Schweizera", wysiadłam. Stąd było tak samo daleko do Vereny i do Jakuba. „Może powinnam raczej pójść do niego? Mogłabym mu opowiedzieć o tym, co się ze mną dzieje od pewnego czasu, może byłby w stanie mi pomóc?" Natychmiast stanął mi jednak przed oczami obraz Eike, którego nie mogłam strawić. Szkoda, że Jakub istniał tylko w powiązaniu ze swoim szalonym bratem. Tak bardzo chciałam, żeby nie było Eike, żeby go po prostu nie było, wtedy nikt nie musiałby znosić jego krzyków, płaczu, kołysania się i napadów lęku. Rozdrażniona dotarłam do domu, w którym mieszkała Verena, nacisnęłam na przycisk dzwonka i czekałam. Otworzyła mi Lilii, jej młodsza siostra. - Cześć - powiedziała cicho. - Przyszłaś do Vereny? - Tak - odparłam, opierając się o futrynę. - Ale ona jest jeszcze u waszej chorej wychowawczyni -wyjaśniła Lilii. Drgnęłam nerwowo. - Chcesz wejść? - Nie wiem - odpowiedziałam po cichu i poczułam, że od środka zaczynam drżeć. - Twoja mama już dzwoniła - oznajmiła w tej samej chwili dziewczynka. - Pytała, czy jesteś u nas. Zachwiałam się lekko i chwyciłam się drzwi. - Cześć, Noro - powiedział nagłe Arne, starszy brat Vere-ny, odsuwając Lilii na bok. Nie odezwałam się. Arne miał osiemnaście lat i dwa lata 69 temu był obiektem moich westchnień, ale nikt o tym nie wiedział. - Kobieto, wyglądasz jak z krzyża zdjęta - stwierdził, a ja odniosłam wrażenie, że patrzy na mnie jak na zleżałą gruszkę na targu owocowym. _ Wejdź i zadzwoń do swojej mamy - poprosił. - Napędziłaś jej strachu, wygląda na to, że wymknęłaś, się cichaczem z domu i chyba już myślała, że... Arne uciął w połowie zdania, a ja milcząc, niezdarnie ruszyłam za nim do środka. - Muszę najpierw do toalety - powiedziałam po cichu, ponieważ Lilii już zaczęła skakać wokół mnie, zachęcającym gestem podając bezprzewodowy telefon. Szybko ruszyłam do toalety dla gości i zamknęłam za sobą drzwi. Drżąc, oparłam się o wyłożoną kafelkami ścianę i mocno przycisnęłam palce do oczu. Znowu pojawił się ból, rozbłyski i gwałtowne mdłości. Uciskane gałki zaczęły drgać. Ponownie odniosłam sukces, drżenie powoli ustąpiło i mogłam opuścić łazienkę. - Co z twoimi oczami? - spytała zdziwiona Lilii, gapiąc się na mnie. - Nic- - odmruknęłam i chwyciłam telefon. - Cześć, mamo - zaraz potem powiedziałam do słuchawki, odwracając się od Lilii. Mama była na mnie wściekła, ale siliła się, żeby tego nie okazać. Mimo to zauważyłam. _ Chciałabym dziś przenocować u Vereny, proszę - powiedziałam cicho. -Wolałabym, abyś wróciła do domu, Noro - oznajmiła mama. - Nie możesz zawsze tak po prostu wychodzić bez słowa. - Wiem, przykro mi - wybąkałam. _ Zresztą nie masz przy sobie żadnych przyborów szkolnych - dodała. - Przyjdę po nie jutro rano. _ Co się z tobą dzieje, Noro? - Nie wiem - odpowiedziałam. - Martwimy się z tatą. 70 Milczałam i na chwilę zamknęłam oczy. To miłe uc2Ucie wiedzieć, że rodzice się o mnie martwią. Zaraz jednak przypomniałam sobie, że ojciec ostatnio rzadko pokazywał się w domu i miłe uczucie nagle znikło. - A zatem zostanę tutaj, OK? - oznajmiłam w końcu. - Noro, ja... - Do jutra mamo. Szybko się rozłączyłam i oddałam Lilii telefon. W tej samej chwili wróciła Verena. Towarzyszyła jej Bernadeta. - Och, cześć Noro! - powitała mnie radośnie Bernadeta zareagowała tak samo na mój widok, ale nagle ia znienawidziłam, chciała mi odebrać Verenę, co do tego nie?? łam żadnych wątpliwości. Przy tym od wieków przyjaźniła fi przecież z Amandą a brat Vereny, Arne był dwa lata temu 2 partnerem na balu końcowym w szkole tańca. Bernadeta wCa,p nie potrzebowała Vereny, w przeciwieństwie do mnie - Mogę dziś u ciebie przenocować? - spytałam cicho - Jasne - odparła yerena i uśmiechnęła się do mnie. - Ber nadęta tez zostaje - dodała. - To super. W trójkę będzie Jl* jeszcze weselej. Nie przytaknęłam ani nie zaprzeczyłam, chociaż wszystko krzyczało we mnie, że Bernadeta powinna sobie iść i to nailP piej natychmiast. Jie" - Chodźcie zjemy coś - w tej samej chwili rozległ się gł04 Bernadety. - Umieram z głodu. Zrobimy sobie racuchy? - A propos umierania - wtrącił się Arne - co porabia piek na Behnda Kormtenberg? Lepiej z nią, czy ? ^ - ...czy umrze? - przerwała mu Lilii. - Mama powiedziała wczoraj, ze z tym rakiem nie ma żartów, człowiek ani sie Z obejrzy, a juz jest na drugim świecie. 71 Poczułam, że ziemia usuwa mi się spod stóp i pędem ruszyłam do łazienki, dlatego nie usłyszałam już odpowiedzi Vereny i Bernadety. Moje palce były lodowate i sprawiały niemiłosierny ból. Mimo to dalej wbijałam je w oczy, które teraz paliły nawet przy najlżejszym dotyku. Tym razem jednak to nie poskutkowało, po prostu się nie udało. Pomimo rozbłysków, mdłości i bólu. Nie doszłam do siebie. Jęknęłam cicho, przyciskając rękę do ust. Ostatecznie cała reszta nie powinna mnie słyszeć. I to się stało dokładnie w tej samej chwili. Choć byłam zupełnie trzeźwa, najzupełniej w świecie. Przecież nie spałam, a dotychczas robaki nawiedzały mnie tylko we śnie, były wytworem moich sennych zwidów. Jednakże tym razem zjawiły się w biały dzień, otaczając mnie ze wszystkich stron. Wypełzały z moich piekących oczu, wyłaziły z dziurek w nosie, pełzły do góry po wyłożonych kafelkami ścianach i spadały mi z sufitu na głowę. „Nie, nie, nie..."-krzyczałam, ale dziwnym trafem z mojego gardła nie wydobył się żaden dźwięk. Może dlatego, że podczas krzyku wcale nie otwierałam ust. Bałam się, że jeśli to uczynię, robactwo wpełznie przez nie do środka albo zacznie z nich wyłazić. Ponieważ jednak nie mogłam otworzyć buzi, a w moim nosie aż roiło się od maleńkich, lepkich robaków, zaczęłam się dusić. W pewnej chwili nie wytrzymałam, otworzyłam usta i próbowałam zakatrupić łażące po języku robactwo. Zaczęłam szybko oddychać, żeby przeżyć. A potem nagle zrobiło mi się dobrze. Powietrze było ciepłe i rześkie, a wokół spływało jasne, miękkie światło. Wszystko wróciło do normy. Z ulgą skuliłam się i zasnęłam. * Kiedy otworzyłam oczy, leżałam na sofie w obcym pokoju. Zdziwiona zamrugałam i zobaczyłam, że otacza mnie tłum ludzi, a wszyscy mi się przyglądają. Verena i Bernadeta, Arne, Lilii, mama i jeszcze jeden brat Yereny. | 72 - Na szczęście nie zaryglowała drzwi - usłyszałam głos Bernadety. - Ocknęła się - wyszeptała Lilii. - No, dzięki Bogu! - zawołała mama Vereny i pogłaskała mnie po czole. - Dziewczyno, ale napędziłaś nam strachu! - powiedziała moja przyjaciółka. - Tak po prostu zemdleć w toalecie! - Masz problemy z krążeniem? - spytała mama Vereny. -W młodości też wciąż mdlałam - uśmiechnęła się do mnie. -Twoja mama będzie tu lada chwila. Dzwoniłam do niej. Przez cały czas nie odezwałam się słowem. - Twoje oczy są całkiem spuchnięte - stwierdziła Verena i zatroskana usiadła obok mnie. - To prawdopodobnie z powodu omdlenia - wyjaśniła matka. - Ale takie oczy miała już, kiedy tu przyszła! - zawołała Lilii. Rozgniewana obróciłam się w stronę ściany. Bolała mnie każda kość, w ogóle wszystko mnie bolało. A potem zjawiła się moja mama i po raz drugi pojechała ze mną do szpitala. W milczeniu pozwoliłam sobie zrobić wszystkie badania, ale lekarze niczego nie znaleźli oprócz stłuczenia na lewym ramieniu i małego krwiaka za lewym uchem. Co z nich za lekarze?! . * To był początek końca. W domu zażyłam resztę witamin i zaszyłam się w łóżku. Wciąż jeszcze wszystko mnie bolało i na myśl o mojej przyjaciółce stanęła mi przed oczami mała, wąska łazienka, w której zasłabłam. „Nigdy więcej tam nie pójdę!" Pomyślałam o Bernadecie, która właśnie w tej chwili była u Vereny. „Z pewnością rozmawiają teraz o mnie. Może nawet śmieją się ze mnie?" Pomyślałam o Jakubie. „Od naszego pocałunku minęły już chyba wieki. Ledwo go sobie przypominam". 73 Ale dotyk obślizgłych robaków na języku pamiętałam doskonale. Zaburczało mi w żołądku. Leżałam sztywno, szczerze nienawidząc swojego ciała. Burczenie powtórzyło się. Czułam, że mój brzuch jest dziwnie wzdęty. Niepewnie zaczęłam go macać. Palce ciągle jeszcze sprawiały mi ból, jakby były zaognione albo potłuczone. „Co się dzieje z moim żołądkiem? Przecież niecałą godzinę temu przeszłam badania w szpitalu i lekarze orzekli, że nic mi nie dolega". Fakt faktem, że nie zwrócili uwagi na mój brzuch. Zbadali głowę, oczy, uszy, zmysł równowagi oraz serce. Ale równie dobrze mogłam coś mieć także w brzuchu. Raka żołądka, raka jelita, raka podbrzusza, nerek, wątroby albo pęcherzyka żółciowego... Teraz zakruczało mi też w trzewiach. Przycisnęłam dłonie do brzucha, ale to nic nie pomogło. Wręcz przeciwnie, burczenie powoli zamieniało się w kłujący ból. Powoli wyprostowałam się i nasłuchiwałam odgłosów dochodzących z wnętrza mojego ciała, ale oprócz tego osobliwego bólu było tam cicho i zimno. Ostrożnie wstałam, ale od razu zakręciło mi się w głowie. Mimo to zeszłam z łóżka i powoli ruszyłam w stronę drzwi. Chciałam iść do toalety, gdyż burczenie nasilało się. Z naszej kuchni dochodziły jakieś odgłosy. Ojciec wrócił chyba do domu. Dlaczego nie przyszedł do mnie na górę? Przystanęłam i zaczęłam nasłuchiwać. Czyżby rodzice się kłócili? Na to wyglądało. - Do diabła, gdzie byłeś dziś w nocy? - syknęła mama. - Powtarzam chyba po raz setny: nocowałem w biurze -odparł ojciec, ale jego głos brzmiał jakoś dziwnie. - Kłamiesz - zarzuciła mu. - Bez przerwy dzwoniłam do twojego biura, ale zgłaszała się tylko ta głupia automatyczna sekretarka. - Wyłączyłem telefon, Amrei - powiedział ojciec, a jego głos przybrał teraz bardziej agresywny ton. - Terminy mnie naglą, muszę się skoncentrować. 74 - A dlaczego nie wróciłeś potem do domu? - podchwytliwie indagowała mama. - Amrei, na miłość boską, było już grubo po północy, kiedy skończyłem, byłem padnięty i po prostu cisnąłem się na tę cholerną, zwichrowaną sofę. Na chwilę w kuchni zaległa grobowa cisza. - Nie wierzę ci, Michaelu - oznajmiła potem matka smutnym głosem. Znowu zrobiło się cicho. Drżąc, oparłam się o ścianę przedpokoju. - Czy mam ci powiedzieć, co o tym sądzę - kontynuowała po chwili, podnosząc nieco głos. - Myślę, że masz romans z tą głupią Carmen z rudymi loczkami. Zamarłam. „Ta głupia Carmen z rudymi loczkami" była młodym architektem z Berlina i od paru tygodni pracowała w biurze ojca. Czy to rzeczywiście możliwe, żeby mój wspaniały ojciec z nią... - Co za idiotyzm! - fuknął, ale jego głos znowu zabrzmiał jakoś dziwnie. Nagle mama zaszlochała. - Co tu się ostatnio dzieje? Wszystko się sypie. Nora jest coraz bardziej dziwna, zamknięta w sobie i patrzy tak, jakby jutro miał nastąpić koniec świata, a ty - a ty nie wracasz już do domu i zostawiasz mnie samą z tym wszystkim, a na dodatek jeszcze kłamiesz i zdradzasz... - Do cholery, Amrei, chyba naprawdę tak nie myślisz! -zaklął ojciec. - Tylko dlatego, że kilka razy nocowałem w biurze, insynuujesz mi od razu... Przy tym sama ciągle gdzieś wybywasz, a jeśli już przypadkiem znajdziesz się w domu, to myślami i tak jesteś daleko stąd. W tej swojej cholernej księgarni, przy ofiarach neonazistów albo Bóg wie gdzie... - Nie zmieniaj tematu - krzyknęła rozwścieczona matka. - Psst, Nora chyba śpi - syknął ojciec. Matka znowu załkała. - Ach, kto ją tam wie. Może wcale nie śpi, tylko znowu gapi się w sufit. Michaelu, martwię się. Czasami naprawdę myślę, że coś z nią nie w porządku. Może faktycznie jest chora albo... I 75 Słysząc to, poczułam, że ogarnia mnie lodowate zimno. Wpadłam do łazienki i zamknęłam za sobą drzwi. Szczękałam zębami, moje nogi trzęsły się, a ból brzucha stał się nie do zniesienia. Teraz chwyciły mnie silne skurcze. Rzuciłam się na sedes i zwymiotowałam. Chociaż prawie nic nie jadłam. Mimo to zwracałam i zwracałam. Przerażona spojrzałam na muszlę klozetową. „Co ja takiego zwymiotowałam?" Nie było tam nic poza czerwoną pianą i śluzem. Zaraz potem zbuntowały się moje kiszki i dostałam takiej biegunki, jak jeszcze nigdy w życiu. Też miała kolor czerwony. „Czyżby to była krew?" Nawet na myśl mi nie przyszło, żeby skojarzyć to z masą czerwonych witamin, które pochłonęłam w ostatnim czasie. - Umieram... - wyszeptałam zrozpaczona. - Pomocy, teraz naprawdę umieram. Może jutro ta dama sama da tortu jeżom! Mamo, tato, czy nie słyszycie mnie? Umieram! Może jutro ta dama... Oblał mnie zimny pot. Miałam wrażenie, że leje się ze mnie litrami. Kapał mi z czoła i płynął strumieniami z prawej i lewej strony nosa, wytryskiwał spod i tak już mokrych włosów i zupełnie przemoczył mi podkoszulek. - Niech to się skończy, niech się już skończy... - prosiłam cicho, przysiadłszy w kucki na zimnej, wyłożonej kafelkami podłodze. Ale się nie skończyło. Umierałam dalej. Kawałek po kawałku. Nagle poczułam, że moje nogi zupełnie zdrętwiały, spanikowana zaczęłam szczypać się w uda i uderzać pięściami po kościach piszczelowych, ale kończyny nie zareagowały. Zupełnie straciłam czucie. Nie mogłam zawołać pomocy, ponieważ głos także odmówił mi posłuszeństwa. Poruszałam się z trudem, jakby w zwolnionym tempie, a potem ku swojemu przerażeniu zauważyłam, że popuściłam w majtki, jak małe dziecko. Pode mną powstała mała, żółta kałuża, której dotychczas nie widziałam. To samo zdarzyło się też Tiktakowi, zmoczył się przed śmiercią. Nagle ogarnął mnie spokój. Ostrożnie podniosłam się i zde- 76 cydowanie spojrzałam na małą apteczkę, która wisiała na ścianie tuż obok kabiny z prysznicem. Kiedyś i tak trzeba przecież z tym wszystkim skończyć. A martwy nie może już umrzeć. I nie musi się bać. Żegnaj, mamo. Zegnaj, tato. Powodzenia, Vereno. Teraz możesz spokojnie zaprzyjaźnić się z Bernadetą. Zegnaj, Jakubie, dziękuję za maleńkie, kamienne serce, nawet jeśli w tej chwili nie mam zielonego pojęcia, gdzie ono jest. To był cudowny spacer po lesie, z tobą i Kasprem, i przykro mi, że pomyślałam, że byłoby lepiej, gdyby Eike nie istniał. Żegnaj, życie. * Dzwoni telefon. - Amrei, telefon - woła ojciec. - W tej chwili jest mi to naprawdę obojętne - stwierdza matka. Zaraz potem sięga jednak po słuchawkę. To Jakub. - Czy mogę prosić Norę? - pyta. - Przykro mi, ale Nora położyła się, śpi - odpowiada matka. Jednakże chłopak mówi potem to, o czym sama myślała od dłuższego czasu. - Przecież ona nie może tak ciągle spad - stwierdza. - Proszę, niech pani sprawdzi. Matka idzie do pokoju córki, ale łóżko dziewczyny jest puste. - Noro, gdzie się podziewasz? - woła. - Jakub dzwoni. Jesteś w toalecie? Noro? Bez odpowiedzi, matka puka do drzwi łazienki. Znowu cisza. - Michaelu! - krzyczy w końcu. - Noro, otwórz! - woła nerwowo ojciec. Niecałą minutę później wyważa drzwi. Słychać straszliwy huk. - Noro! - rozlega się krzyk ojca. - Co z nią ? - woła matka. Telefon wypada jej z dłoni i uderza o twardą, kafelkową posadzkę, rozbijając się w drobny mak. 77 Ojciec próbuje podnieść dziewczynę, jej głowa bezwładnie opada do tyłu. - Nie! Nie! Nie! - krzyczy matka. - Wezwij karetkę - nakazuje mąż, przenosi córkę z łazienki do pokoju i jak niemowlę kładzie na niezaścielonym łóżku. Nora ma na wpół przymknięte oczy, a jej twarz jest kredo-wobiała, podobnie jak usta. Przez chwilę matka dziewczyny patrzy tępo na zepsuty telefon, a potem rzuca się na drugi aparat stojący w korytarzu. Przez chwilę odżywa w jej pamięci wspomnienie Lei, tego, jak całowała na pożegnanie jej maleńką, wąską twarz. Nie wie teraz, jaki numer ma wybrać. W ogóle nie jest w stanie myśleć. - Michaelu, gdzie mam dzwonić? Jaki numer? - woła z rozpaczą w głosie. - Wykręć 112 - odpowiada mąż. - Niech przyślą karetkę, ale szybko. Nie wiem, czy ona jeszcze oddycha... Po chwili karetka jest już na miejscu, a na ulicy gromadzi się tłum sąsiadów. - Zrobić miejsce! - krzyczą sanitariusze i wnoszą do domu nosze. - Czy ona umrze? Czy ona umrze? Czy ona umrze? -pyta przerażona kobieta. Ojciec nie odzywa się ani słowem. - Proszę wsiadać z nami - mówi sanitariusz do rodziców dziewczyny. Matka Nory zamyka oczy, ponieważ karetka pędzi z szaloną szybkością. Dobrze znane ulice migają jak obce cienie, a mimo to kobiecie wydaje się, że czas stanął. * Jakub usłyszał krzyk, który wydała z siebie matka Nory, zanim połączenie zostało przerwane. Oszołomiony siedzi obok telefonu i czuje się jak sparaliżowany. Coś strasznego musiało przytrafić się Norze... 78 Z tyłu stoi Eike i troskliwie głaszcze go po twarzy, ponieważ Jakub przedstawia naprawdę rozpaczliwy widok. - Ach, Eike powinienem teraz prędko wyjść - stwierdza, spoglądając na zegarek. Jednakże matka nie wróciła jeszcze z pracy, a Ułf nadał jest chory. Jakub jak oszalały miota się po mieszkaniu. Wciąż wystukuje numer Nory, ale nikt nie odbiera telefonu. Rozwścieczony dzwoni do Ulfa. - Ulf, do jasnej cholery, musisz natychmiast tu przyjść -krzyczy na chorego chłopaka. Ulf, kaszląc, odmawia oburzony, ale kiedy Jakub zaczyna płakać, godzi się. Dziesięć minut później jest już na miejscu. Przez ten czas Eike troszczy się o brata, głaszcze go, częstuje misiami haribo i gra na ustnej harmonijce. - Dzięki, Ułf- woła Jakub i wybiega z domu. Sąsiedzi Nory informują go o tym, co się wydarzyło i do którego szpitala dziewczyna została zabrana. * W szpitalu spotyka jej rodziców, ale nie ma odwagi ich zagadnąć. Stoją ramię w ramię, nieruchomi i milczący, nie patrząc na siebie. Jakub siada na schodach ewakuacyjnych. - Ej ty, punku, spadaj stąd... - arogancko zwraca się do niego ubrany na biało pielęgniarz. Ale Jakub nawet nie drgnie. Potem zjawia się nagle jakaś bardzo młoda i ładna pielęgniarka, która wciska mu do ręki plastikowy kubek z gorącą kawą. - Czekasz na kogoś? - pyta. Jakub przytakuje, dmuchając na parujący napój. Jednocześnie kątem oka przygląda się młodej pielęgniarce. Jest naprawdę ładna i wygląda tak zdrowo, radośnie i beztrosko. Nora nigdy jeszcze tak nie patrzyła. Nora o smutnych oczach. Jakże cudownie byłoby widzieć ją równie uśmiechniętą. - Moja przyjaciółka, Nora Esselin, rzekomo próbowała się... Ona... Chłopak milknie. - Mam się dowiedzieć? - pyta pielęgniarka. Jakub kiwa głową, a potem ruszają razem wzdłuż białego korytarza. Nagle chłopak zatrzymuje się przed rodzicami Nory. - Dobry wieczór - mówi niezdecydowanym tonem i zaraz potem zaczyna tego żałować. Jak mógł w takiej chwili powiedzieć „dobry wieczór"? Nic, naprawdę nic nie jest dobre tego wieczora. - Cześć, Jakubie - odpowiada matka Nory, a jej głos załamuje się. - Jak... jak ona się czuje? -pyta ostrożnie chłopak. - Miała płukanie żołądka - oznajmia cicho kobieta. - Ale ciągle jeszcze nie odzyskała świadomości, nic więcej nie wiemy. W tej samej chwili wraca ładna pielęgniarka. - Pani Esslin? Pan Esslin? -pyta, a Jakub stwierdza, że nawet jej głos jest ładny. - Czy możemy ją teraz zobaczyć? - odzywa się ojciec. Piełęgniarka potrząsa głową. - Dziś wieczorem już nie. Nora została przeniesiona na oddział psychiatryczny dła młodzieży, którym kieruje doktor Winkelhoog. - Czyjej życiu zagraża niebezpieczeństwo? - szepcze matka Nory. Pielęgniarka zaprzecza. - Mogą państwo zaraz porozmawiać z lekarzem. Wymienia piętro i numer pokoju. Jakub opiera się o ścianę. Nagle ogarnia go potworne zmęczenie, chciałby uciec stąd jak najdalej. Zrozpaczony łapie się na myśłi, że zamiast tkwić tutaj, wolałby teraz spędzać wesoło wieczór. Wieczór z jakąś roześmianą dziewczyną. Może z tą ładną pielęgniarką. Ze smutkiem żegna się z rodzicami Nory i powoli opuszcza szpital, podczas gdy państwo Esslin kierują się na oddział psychiatryczny. « 80 10 Obudziłam się, chociaż wcale tego nie chciałam. Po prostu nagle wyłoniłam się z niebytu. Jeszcze nigdy nie budziłam się w ten sposób. Nie było to normalne, powolne przechodzenie z jednego stanu w drugi. Nie było spokojnego dochodzenia do siebie ani zaspanego mrugania powiekami w świetle poranka. Obudziłam się nagle, jak przybysz znikąd Ogarnął mnie strach i natychmiast poczułam, że jestem poważnie chora, całe moje ciało było obolałe, jakbym wykonała kawał ciężkiej roboty. Nie mogłam otworzyć oczu i, co gorsza, nie miałam zielonego pojęcia, dlaczego tak się dzieje. Czułam, że są spuchnięte, sklejone i przemęczone. „Gdzie ja jestem? Co się ze mną stało?" Powietrze wokół miało obcy 2apach j był tam ktoś, kto mnie wołał, kto wołał moje imię i dotykał mojej twarzy. - Noro, słyszysz mnie? Noro, obudziłaś się? Był to obcy głos, którego z całą pewnością nie znałam. Szybko skurczyłam się w sobie do gr^jc możliwości. Nie chciałam się obudzić, nie chciałam nikogo widzieć ani z nikim rozmawiać. - Noro, proszę, otwórz oczy _ powiedział obcy głos i zaraz potem czyjaś dłoń pogłaskała ??? po rozpalonym czole. - Zostawcie mnie w spokoju - wyszeptałam z trudem. Moje usta były suche, a język zdawał się gruby i zniekształcony, poza tym bolał mnie w trakcie mówienia. Ból sprawiały mi również szczęki i czoło, w ogóle cała twarz. - Chcę zostać sama. Jestem potwornie zmęczona. Chcę spać, proszę... - Tak, jesteś zmęczona - stwierdził obcy głos. - Oczywiście doskonale to rozumiem. W końcu wiele przeszłaś, ale już najwyższa pora, żeby się obudzić. Spałaś wystarczająco długo. Chcesz wiedzieć, ile? Milczałam. - Prawie trzydzieści sześć godzin - zakomunikował obcy głos, któremu najwyraźniej nie przeszkodził brak odpowiedzi z mojej strony. 81 Spróbowałam odwrócić się bokiem do miejsca, skąd dochodził, ale mój brzuch nagle ogarnęła fala mdłości, a żołądek skurczył się niemiłosiernie. Jęknęłam cicho. - Noro, nie musisz się bać. Możesz spokojnie na mnie patrzeć - wyjaśnił głos i czyjaś dłoń pogłaskała mnie po czole. -Tutaj jesteś zupełnie bezpieczna, troszczymy się o ciebie. Nie jesteś sama. „Gdzie ja jestem? Co się tu wydarzyło? Dlaczego leżę w łóżku?" Z trudem otworzyłam bolące powieki i spojrzałam na twarz chudej, starszej kobiety. Jej usta i oczy okalała siateczka drobnych zmarszczek, poza tym miała małe, owalne okulary i wąskie usta, które się do mnie uśmiechały. Nie odwzajemniłam tego uśmiechu, tylko dalej rozglądałam się po obcym pomieszczeniu. Nie było szczególnie obszerne, ściany miały delikatny różowy kolor, a poza jasną, drewnianą szafą zauważyłam jeszcze zlew, na którego brzegu leżały złożony ręcznik i mydło w pudełku. Tuż obok łóżka stał stojak na kroplówkę z przymocowaną butlą, z której kapała przejrzysta ciecz spływająca do równie przezroczystego węża. Wlepiłam w nią wzrok, a potem powiodłam spojrzeniem za elastyczną rurką z gumy. Wąż kończył się w mojej prawej ręce, dokładnie oblepionej plastrami, w której tkwiła mała, żółta strzykawka. - Co to jest? - spytałam przestraszona. - Jestem chora? - Nie martw się, Noro - powiedziała nieznajoma. - To tylko nieszkodliwy płyn potrzebny twojemu organizmowi, wzbogacony glukozą i elektrolitami. - Dlaczego mi to podają i kim pani jest? - wyszeptałam żałośnie. - Nazywam się Laura Bergmann, jestem twoim lekarzem - powiedziała chuda kobieta o twarzy ozdobionej drobnymi zmarszczkami. - Kroplówkę otrzymujesz po to, aby twój organizm także podczas snu mógł powracać do sił. - Do sił? - powtórzyłam oszołomiona. Lekarka skinęła głową. - Pora, żebyś znowu zaczęła samodzielnie jeść i pić. Masz 82 ochotę na ciepły bulion z warzywami czy wolisz na początek słodką herbatę owocową? W panice rozglądałam się po małym pomieszczeniu. Obok mojego łóżka stał szpitalny nocny stolik, a na ścianie wisiała oprawiona w ramki, dobrze znana mi reprodukcja, którą widziałam też w pracowni mojej matki. Były to Słoneczniki van Gogha. „Moja mama... mój tata... Gdzie oni są? Dlaczego nie ma ich przy mnie? Rudowłosa Carmen z Berlina... Co się wydarzyło? Dlaczego niczego nie mogę sobie przypomnieć? I dlaczego przed oknami są czarne, żelazne pręty powyginane w esy-floresy?" - Co się stało? Gdzie ja jestem? Gdzie są moi rodzice? -spytałam cicho, bojąc się ruszyć ręką, w której tkwiła igła podłączona do kroplówki. Moje ciało ogarnęła nagła fala mdłości. - Jesteś w klinice Świętego Krzysztofa - wyjaśniła lekarka. - Było z tobą bardzo źle, nie pamiętasz? Pokręciłam głową. - Ale wkrótce wrócisz do zdrowia, mocno w to wierzę. Trafiłaś na oddział doktora Winkelhooga, to naprawdę cudowny oddział, przekonasz się o tym. Spojrzałyśmy na siebie. - Niedobrze mi - w końcu przyznałam ostrożnie. - Pali mnie gardło i boli brzuch. W tej samej chwili do pokoju weszła pielęgniarka. W dłoni trzymała filiżankę wypełnioną parującym płynem. - Oto i twój bulion - oznajmiła pani doktor, biorąc od pielęgniarki filiżankę. - Masz ochotę? Od razu uderzył mnie jego zapach, a wraz z nim napłynęła nowa fala mdłości. Pokręciłam głową. - Nie, nic nie chcę. - Nawet herbaty? Potrząsnęłam głową, chociaż miałam niejasne przeczucie, 83 że kilka małych łyków ciepłej herbaty z całą pewnością wyszłoby na dobre mojemu obolałemu językowi i palącej szyi, ale mimo to niczego nie chciałam. - No dobrze, w takim razie zjesz i napijesz się trochę później, Noro - powiedziała lekarka, której imię zdążyło mi już wylecieć z głowy. Kobieta podniosła się. - Zajrzę jeszcze do ciebie. Gdybyś czegoś potrzebowała, przyciśnij po prostu ten guzik. Wskazała na mały, szary przycisk umieszczony na kablu w tym samym kolorze, który przymocowano białą samoprzylepną taśmą do mojego nocnego stolika. - Jeśli zadzwonisz, to przyjdzie do ciebie pielęgniarka. Przytaknęłam lekko, ponieważ kręciło mi się w głowie. Czułam, że za chwilę się rozpłaczę jak małe dziecko, a w takiej chwili wolałam być sama. Dlatego powiedziałam szybko: - Proszę, chciałabym się teraz przespać. Lekarka skinęła głową i otworzyła drzwi do pokoju, które również były jasnoróżowe. Zanim wyszła, obróciła się jednak jeszcze. - Jeśli chodzi o twoich rodziców, Noro - dodała - to oczywiście, możesz ich w każdej chwili zobaczyć. Daj mi tylko znać, kiedy będziesz miała na to ochotę, dobrze? Wtedy przyjdą. Skinęłam głową, a potem potrząsnęłam nią. Znowu pomyślałam o młodej, rudowłosej pani architekt z biura mojego ojca. Coś jednak pamiętałam - kłótnię, a potem płacz mamy. - Wolałabym nikogo nie widzieć - powiedziałam cicho. Pani doktor kiwnęła potakująco głową, uśmiechnęła się i chwilę później byłam już sama. Zaczęłam płakać, chociaż sprawiało mi to ból. Bolała mnie głowa, oczy i szyja. Mimo to płakałam, aż w końcu zmorzył mnie sen. To, co się działo przed moimi drzwiami, trudno było nazwać ciszą. Kto tak hałasował? Zewsząd dobiegała muzyka i bez ustanku rozlegał się tupot głośnych, szybkich kroków. Słyszałam też śmiech. „Gdzie ja jestem?" | 84 * Kiedy się ponownie obudziłam, na obce łóżko, w którym leżałam, padało słońce. Ciepło, jakie czułam na spoconych nogach było nieprzyjemne, dlatego ze wstrętem odsunęłam stopy w cień. Później mrużąc oczy, spojrzałam nerwowo w stronę małego, zakratowanego okna. Usta i język ciągle jeszcze wydawały się suche i nabrzmiałe. Nagle jak szalona zatęskniłam za szklanką lodowatej wody mineralnej. Wyobraziłam sobie, że przyciskam ją do ust i pozwalam zimnemu strumieniowi wpływać prosto do mojego wysuszonego gardła, łyk za łykiem... ...Łyk za łykiem... Nagle w mojej pamięci odżyły wydarzenia tamtego dnia... Byłam w łazience, mokra od moczu i na wpół żywa ze strachu. Czułam się fatalnie i otworzyłam naszą małą apteczkę, po czym wygrzebałam z niej wszystkie tabletki, jakie tylko mogłam znaleźć. Było tego całkiem sporo! Jak szalona wytrząsałam je z pudełek i wyciskałam z opakowań, aż w końcu wyrosła przede mną górka kolorowych pastylek. Białe, szare, żółte, niebieskie, różowe, zielone i na-krapiane. Potem napełniłam kubek do mycia zębów zimną, bieżącą wodą i wrzuciłam do środka tabletki. Ręce mi drżały, pamiętam, że kilka razy musiałam się jeszcze schylić, żeby podnieść z posadzki pojedyncze pastylki. Ostatecznie kubek wypełnił się do połowy, potem przyłożyłam go sobie do ust, a woda z pigułkami wpłynęła mi do buzi. Połykałam, gryzłam i dławiłam się. Były obrzydliwe w smaku. Musiałam kaszleć, ponieważ wciąż się krztusiłam. Żułam i żułam, a te, które pozostały jeszcze w kubku, wsadziłam palcami do ust. Po jakimś czasie było już po wszystkim, a ponieważ nic więcej się nie wydarzyło, poza wrażeniem, że nagle znowu zaczynam się dusić, zaczerpnęłam głęboko powietrza, i jeszcze więcej, i jeszcze więcej... Potem zasnęłam. Było pięknie, spokojnie, jak na huśtawce, do chwili, kiedy nagle spadłam z hukiem w ciemny, lodowaty mrok... 85 Więcej nie pamiętam. Obudziła mnie dopiero ta mała, chuda lekarka, proponując bulion z warzyw. Zmarszczyłam czoło i zaczęłam wsłuchiwać się w siebie. Nadal bolał mnie brzuch - właściwie dlaczego ta masa tabletek mnie nie zabiła? W tej samej chwili usłyszałam stłumione pukanie do drzwi. Drgnęłam, ale nie ruszyłam się z miejsca. Czyżby znowu ta lekarka od bulionu warzywnego?" Tak to była ona, ale tym razem nie przyszła sama. Towarzyszył jej rosły, silny mężczyzna z białą, puszystą brodą i sowimi okularami o dość grubych szkłach. Był tak wysoki, że w drzwiach musiał się solidnie pochylić. Patrzyłam na nich, nie odezwawszy się ani słowem. _ Cześć, Noro - powiedział, podchodząc do mojego łóżka. Wyciągnął ku mnie rękę, a ponieważ nie zareagowałam i dalej gapiłam się na niego w milczeniu, najzwyczajniej w świecie podniósł leżącą na kołdrze, oblepioną plastrami dłoń i lekko ją uścisnął- Drgnęłam ze strachu, ale to wcale nie zabolało. Ten wielkolud o olbrzymich łapach najwyraźniej zwrócił uwagę na igłę infuzyjną, która tkwiła w grzbiecie mojej dłoni. _ Jestem doktor Winkelhoog, a ty przedwczoraj wieczorem zostałaś pacjentką mojego oddziału - oznajmił łagodnym, uprzejmym głosem i uśmiechnął się do mnie. _ To oddział psychiatryczny dla młodzieży - ciągnął dalej, siadając na brzegu mojego posłania. Łóżko zaskrzypiało potwornie w zawiasach, a ja tępo patrzyłam przed siebie przerażonym wzrokiem. Oddział psychiatryczny dla młodzieży. Dom wariatów! Wylądowałam w domu wariatów!" Znowu spojrzałam na małe, zakratowane okno. _ Nie chcę tu być - wyszeptałam w końcu beznamiętnym głosem. I znowu zamilkłam. - Nie musisz tu zostać na zawsze - stwierdził doktor Winkelhoog i rzucił okiem na butlę z kroplówką. Aby to uczynić, musiał wstać i łóżko ponownie zaskrzypiało. Szybko wróciłam do poprzedniej pozycji, z której zostałam niejako ka- 86 tapultowana, kiedy się do mnie przysiadł. To bezradne turlanie doprowadziło moją głowę do dziwnego stanu. Nagle poczułam się nic nieznacząca, mała i bezsilna jak dziecko- Zaczęłam płakać, zupełnie bezgłośnie, ale wiedziałam, że z oczu trysnęły mi strumienie łez, które chyba nie miały końca- Nikt nie zareagował. Drobna lekarka siedziała P° prostu cicho na krześle wyciągniętym z kąta za zlewem, który pozostawał poza zasięgiem mojego wzroku, i czekała. Otyły, duży lekarz również stał spokojnie, patrząc na mnie. Po jakimś czasie wypłakałam już wszystkie łzy i leżałam na łóżku słaba, zmęczona i bezradna. Ale, co dziwne, nie czułam ani odrobiny strachu. Na chwilę zamknęłam palące powieki. Wtedy na swojej zimnej i mokrej twarzy poczułam przyjemną, miękką, ciepłą chusteczkę. Ostrożnie otworzyłam oczy i zobaczyłam, jak drobna pani doktor pochyla się nade mną. To było miłe uczucie i, co dziwne, wcale nie zrobiło mi się nieswojo, że obmywa mnie jak małe dziecko. Następnie doktor Bergmann - bo tak było napisane na małej tabliczce przyczepionej do kwiecistej bluzki - przyniosła mi leżący na skraju zlewu ręcznik. - A teraz jeszcze trochę kremu - zamruczała. Wciąż milczałam. Wkrótce potem zjawiła się pielęgniarka, która nałożyła mi na twarz krem o lekkim zapachu kwiatów. - To nie będzie ci już potrzebne - oznajmił doktor Winkelhoog, wskazując na igłę do infuzji umieszczoną w mojej ręce. Nawet się nie poruszyłam, a po chwili odczułam krotki boi na grzbiecie prawej dłoni. - Już po wszystkim - wyjaśnił doktor i skinął głową w moją stronę. Poruszyłam ostrożnie palcami. Nic nie bolało, cichutko odetchnęłam z ulgą. - Ale teraz powinnaś coś wypić - stwierdził. W milczeniu skinęłam głową. - Filiżanka bulionu? Mamy bulion z warzyw i z kury - zakomunikował rosły lekarz. 87 Pokręciłam głową, a potem przynieśli mi herbatę w filiżance osobliwego kształtu. Pielęgniarka nie podała mi jej prosto do ręki, lecz usiadła obok i umieściła w moich ustach swego rodzaju dziubek, przez który powoli karmiła mnie letnim, słodkim płynem. Piłam i piłam i znowu wcale nie czułam się nieswojo, że leżę tu jak niemowlak. Później wyszczotkowali mi włosy i zaprowadzili do toalety. Ledwo powłóczyłam nogami, w łóżku w ogóle nie zauważyłam, że jestem taka słaba. Pielęgniarka musiała mnie wspierać i przytrzymać, pomogła mi nawet ściągnąć spodnie od pidżamy i usiąść na toalecie. - Jestem siostra Britta - przedstawiła się i pozostała przy mnie nawet wtedy, kiedy załatwiałam swoje fizjologiczne potrzeby. Później odprowadziła mnie do łóżka. Znowu dostałam herbatę, a następnie balsam na swoje wysuszone usta. I tak upłynął niemal cały tydzień. Pozwalałam się karmić herbatą, warzywnym bulionem, jogurtem i białym chlebem, pozwalałam się myć, czesać i smarować kremem, zasypiałam i budziłam się, a w czasie oddzielającym jedno od drugiego nie kiwnęłam nawet palcem. Codziennie przychodziła do mnie Laura Bergmann albo doktor Winkelhoog, siadali na chwilę na moim łóżku, ale zdawali się rozumieć, że nie mam ochoty na rozmowę, słuchanie ani oglądanie nikogo z mojego normalnego życia. Po raz pierwszy od tygodni i miesięcy nie czułam wtedy strachu. Nie mieściło mi się w głowie, jak to możliwe, ale było to do tego stopnia przyjemne uczucie, że zgodziłabym się na wiele, aby tak już zostało. Wręcz pragnęłam, żeby odtąd zawsze tak było. Chciałam zostać w tym pokoju, w tym łóżku, pozwolić się karmić, nigdy więcej nie rozmawiać z nikim i nie oglądać nikogo poza doktorem Winkelhoogiem i doktor Bergmann, najwyżej jeszcze tych kilka miłych, łagodnych pielęgniarek, które przychodziły, aby mnie doglądać, zmienić pościel i otworzyć zakratowane okno, bym miała trochę świeżego powietrza. 88 11 Potem jednak świat upomniał się o mnie. W nocy we śnie nawiedziła mnie pani Korintenberg. Śniło mi się, że umarła, a ja jako jedyna zostałam przy niej. Wbiła mi się paznokciami w rękę, a potem nagle jej dłoń zwiotczała i wysunęła się z mojej. Zerwałam się z krzykiem na ustach. Sama go usłyszałam i stwierdziłam, że był znacznie gorszy od wrzasku Eike. - Noro, już dobrze - powiedziała nagle pielęgniarka, której wcześniej nie zauważyłam. Zapewne miała akurat nocny dyżur, ale nie pozwoliłam jej zbliżyć się do siebie. Szlochając siedziałam na łóżku i zaczynałam się rzucać, gdy tylko próbowała podejść bliżej. Nagle zapragnęłam wrócić do domu, do domu, tylko do domu... Nie chciałam siedzieć zamknięta w szpitalu dla umysłowo chorych! Chciałam zobaczyć Jakuba i wspólnie z nim uczyć się matematyki na następną klasówkę. W tej samej chwili do pokoju wszedł doktor Winkelhoog. Nie miałam pojęcia, że o tej porze przebywa jeszcze w szpitalu. Zapalił światło i usiadł przy mnie na skrzypiącym łóżku. Tym razem nie leżałam, nie musiałam więc turlać się, żeby symetrycznie rozłożyć na łóżku ciężar. Przechyliłam się do przodu i oparłam o miękkie plecy lekarza. Najpierw uderzyłam w płacz, a doktor Winkelhoog siedział spokojnie, pozwalając, aby moje łzy kapały mu na kark. Potem odsunęłam się i oparłam o poduszkę. - Nie chcę być chora - powiedziałam w końcu tak cicho, że nie byłam pewna, czy doktor Winkelhoog w ogóle mnie zrozumiał. Zrozumiał jednak, ponieważ odpowiedział. - To nie żaden wstyd być chorym. - Ale ja nie tylko jestem chora, jestem też szalona - wyszeptałam. -Właśnie dlatego mnie tu przywieziono, bo jestem obłąkana. 89 Lekarz potrząsnął głową i spojrzał na mnie. Patrzył tak długo, że w końcu musiałam skierować wzrok na jego łagodne, poważne, ciemne oczy, które nagle przywiodły mi na myśl oczy Jakuba. Oczy Jakuba i Eike. - Nie przyjechałaś tu dlatego, że jesteś szalona - stwierdził, przerywając w końcu ciszę. - Przyjechałaś tutaj, ponieważ próbowałaś odebrać sobie życie. Skwitowałam to milczeniem. Czułam się dziwnie, słysząc podobne słowa z ust doktora Winkelhooga. Jego wypowiedź brzmiała tak normalnie i rzeczowo, jakby mówił o katarze. - Dlaczego w ogóle chciałaś umrzeć, Noro? - podjął po chwili wątek. Był środek nocy, a niebo na dworze przypominało węgiel, którego kiedyś używałam do rysowania. - Nie wiem... - wybąkałam. - Myślę, że jednak wiesz - oznajmił. - Ale nie chcę o tym myśleć - powiedziałam szybko, czując, że ogarnia mnie znajome drżenie. Kurczowo uczepiłam się kołdry. - Gdybym nie wiedziała, że to szpital dla umysłowo chorych, to najchętniej zostałabym tu na zawsze - wyszeptałam i zaczęłam szczękać zębami. - Nie jesteśmy szpitalem dla umysłowo chorych, ale miło, że polubiłaś to miejsce - powiedział doktor Winkelhoog. -Jesteśmy oddziałem psychiatrycznym dla młodzieży, a to coś zgoła innego. Nie przechowujemy obłąkanych, ale mamy tu sympatyczne, wartościowe dzieci i młodzież, które przez pewien czas chronimy przed skomplikowanym światem zewnętrznym. Niektórzy potrzebują tej ochrony na krótko i dla nich jest to jak chwilowy pobyt w domu wypoczynkowym, gdzie mogą się zrelaksować i zebrać nowe siły do życia. Natomiast dla tych, którzy potrzebują nieco więcej czasu, aby odpocząć, nabrać sił i odwagi, dla tych jesteśmy swego rodzaju rodziną. Sama zdecydujesz, do której grupy wolisz należeć. Milczałam. Pomyślałam o dłoni umierającej pani Korinten-berg, którą widziałam w swoim śnie. Niezdecydowanie podniosłam głowę i ostrożnie zerknęłam | 90 na siedzącego z boku, rosłego lekarza. Popatrzył na mnie z uśmiechem. - Często się boisz - stwierdził niespodziewanie. - Mam rację? Skinęłam głową. - Ale teraz strach znikł, prawda? Znowu skinęłam. - To dobrze - oznajmił z radością. - Cieszę się, że jesteś tu u nas. Wcześniej również często miewałem lęki, to znaczy, kiedy byłem w twoim wieku. Dlatego doskonale ciebie rozumiem, Noro. - Chciałabym się teraz przespać - powiedziałam cicho. - Zrób to - odparł i podniósł się stękając. Kiedy łóżko skrzypliwie odetchnęło z ulgą, uśmiechnęliśmy się do siebie porozumiewawczo. - Nadwaga - wyjaśnił doktor Winkelhoog i wzruszył ramionami, szczerząc zęby. - Cóż, nikt nie jest doskonały. Po tych słowach zostawił mnie samą. Rzuciłam jeszcze jedno zamyślone spojrzenie na kraty w moich oknach. Tam, na zewnątrz istniał świat. Jak dobrze, że mogłam być tutaj, w środku. Bezpieczna. * Rankiem rozległo się pukanie do drzwi. Nie spałam już od jakiegoś czasu, choć było jeszcze bardzo wcześnie. Stałam przy swoim małym zakratowanym oknie i w milczeniu wyglądałam na zewnątrz. Wciąż jeszcze nie potrafiłam się przemóc, żeby odpowiadać na to częste pukanie. U nas w domu nie było takiego zwyczaju. - Dzień dobry, Noro - zaraz potem powiedział nieznany mi głos. Odwróciłam się powoli. - Jestem Rike - oznajmiła stojąca w drzwiach pieguska. Miała proste, brązowe, długie włosy związane w koński ogon. Była ubrana w wypłowiałe dżinsy, lekko rozdarte na kolanie, i obcisłą koszulkę z długimi rękawami. Na nogach miała czerwone tenisówki. 91 - Cześć - odpowiedziałam niezdecydowanie i szybko wróciłam do łóżka. Rike zamknęła za sobą drzwi i podeszła bliżej. Uśmiechając się, wyciągnęła do mnie rękę, nawet palce i grzbiet dłoni miała usiane piegami. Przywitałyśmy się. Potem zamilkła i tylko rozciągała wargi w zadowolonym uśmiechu. Zmarszczyłam czoło. Wyglądało na to, że wszyscy ciągle się tu uśmiechają. Uśmiechał się doktor Winkelhoog, uśmiechała się doktor Berg-mann i uśmiechały się pielęgniarki. „Czy naprawdę przez cały czas są w takim dobrym humorze?" - Brrr, nieźle zimne masz te palce - powiedziała Rike, sadowiąc się na skraju mojego łóżka. - Uhm - zamruczałam i wlepiłam oczy w sufit. - Tak w ogóle przyszłam po to, żeby cię zaprowadzić na śniadanie - oznajmiła nagle radosnym głosem. Drgnęłam i kurczowo schwyciłam się kołdry. - Wolałabym tutaj zjeść śniadanie, tak jak dotychczas -powiedziałam cicho. - Czy to nie nudne na dłuższą metę? - spytała Rike. W milczeniu potrząsnęłam głową i pomyślałam o licznych głosach, jakie często słyszałam na korytarzu przed swoim pokojem. Wszystko wskazywało na to, że jest tu cała masa innych pacjentów, a ja nie chciałam nikogo widzieć. Nawet rodziców - nikogo. - OK, w takim razie przyniosę ci jeszcze raz śniadanie -powiedziała uprzejmie. - Chociaż inni z pewnością ucieszyliby się, że mogą cię w końcu poznać. Siedziałam w milczeniu na łóżku, opierając ramiona na kolanach, a brodę na ramionach, i czułam rosnące zdenerwowanie oraz rozdrażnienie. Chwilę potem dostałam śniadanie, które składało się z samych miękkich produktów, ponieważ nadal nie byłam w stanie pogryźć nic twardego. - Jajecznica, tost i jogurt czereśniowy - oznajmiła Rike, stawiając tacę na nocnym stoliku. Ani drgnęłam. - Tak w ogóle, jestem pracownikiem społecznym na tym 92 oddziale - ciągnęła kobieta i z kąta za zlewem wyciągnęła sobie krzesło dla gości. - Możesz tu mile spędzić czas, jeśli będziesz miała ochotę. Mamy warsztat stolarski i salę muzyczną, oprócz tego pracownię malarską i niewielki warsztat garncarski. Rike posłała mi następny uśmiech. - A w piwnicy jest nawet niezły basen. Lubisz pływać? Pokręciłam głową. - Co lubisz robić? - zapytała. Zagryzłam usta. - Nie wiem - wybąkałam matowym głosem i nagłe przypomniałam sobie o Verenie, z którą wcześniej czasami chodziłam na basen. „Co ona teraz porabia? Oczywiście, jest w szkole - przemknęło mi przez głowę. - W końcu jest zdrowa i prowadzi całkiem normalne życie. Nie przesiaduje o tej godzinie w pidżamie w małym, zakratowanym pokoju na oddziale psychiatrycznym i nie jest takim bezużytecznym zerem". - Chciałabym się ubrać - oznajmiłam nagle, a mój głos zabrzmiał nieprzyjemnie. - To dobry pomysł - natychmiast odpowiedziała Rike. -Chcesz najpierw zjeść śniadanie? Wzruszyłam ramionami i przez chwilę gapiłam się posępnie w zakratowane okno, z którego widać było tylko skrawek nieba. A potem tak gwałtownie odrzuciłam na bok kołdrę, że aż spadła na podłogę. Rozwścieczona wyskoczyłam z łóżka i otworzyłam jasnobrązową szafkę. Drgnęłam na widok moich rzeczy. Z pewnością zostały przyniesione przez rodziców, kiedy jeszcze nic do mnie nie docierało... Na samym dole w szafie stała moja torba podróżna. Na torbie leżały Mama-Za i Tata-Za, maleńkie, potargane pluszowe zające, które dostałam w prezencie z okazji pójścia do przedszkola. Przez lata zasypiałam z nimi, w lewej dłoni trzymając Mamę-Za, a w prawej Tatę-Za. Potem nagle o nich zapomniałam, gdzieś znikły i już nigdy nie wróciłam do nich myślami. Ale teraz znowu ze mną były. „Zapewne mama je spakowała. Dlaczego to zrobiła?" 93 Oszołomiona chwyciłam dżinsy, sweter, skarpetki, świeżą bieliznę i powoli ruszyłam do łazienki. Rike wciąż siedziała na krześle. Przecisnęłam się obok, nie spojrzawszy na nią. Chwilę później popatrzyłam jednak na siebie, uczyniłam to po raz pierwszy, odkąd tu przyjechałam. Dotychczas zaledwie parę razy skorzystałam z małej umywalki znajdującej się w moim pokoju, ale jeszcze nigdy nie byłam w łazience. A tylko tam wisiało lustro, przed którym teraz stanęłam. Patrzyłam na siebie z przerażeniem. „Jak ja wyglądam?" Z trudem się rozpoznałam. Byłam chuda, jeszcze chudsza niż zwykle, miałam trupio bladą cerę i szorstkie, gdzieniegdzie spękane usta. Na brodzie widniała zaschnięta rana, której nie potrafiłam zidentyfikować, a moje włosy były matowe, rozczochrane i bezładnie okalały mizerną, chudą twarz. Najgorsze były jednak oczy i te głębokie, brązowe cienie pod nimi. Zaczęłam się trząść. Wyglądałam przerażająco. Jeszcze nigdy nie przedstawiałam takiego widoku. Ale widziałam kiedyś w telewizji film o kobiecie chorej na raka, była równie chuda, blada i cherlawa jak ja. „Co się ze mną stało? Przecież to niemożliwe, żeby tak wyglądać po paru dniach spędzonych w łóżku?" - Co się ze mną dzieje? - wyszeptałam zrozpaczona i w tej samej chwili poczułam, że wrócił do mnie - on, mój strach. Nie mogłam złapać oddechu. Moje serce zaczęło walić jak szalone i w panice, żeby nie upaść, mocno chwyciłam się brzegu umywalki. Moje lustrzane odbicie rozmyło się i po chwili przestał istnieć czas, przestrzeń i ta resztka życia, jaka jeszcze we mnie tkwiła. Byłam chora, chora, chora, z całą pewnością byłam ciężko chora, wyglądałam na śmiertelnie chorą i czułam się śmiertelnie chora. Znowu wszystko się skończyło. Dopiero po przebudzeniu uświadomiłam sobie, że coś się stało. Nie byłam już w łazience, Rike gdzieś znikła i nawet 94 dzień się skończył, ponieważ pokój tonął teraz w ciemnościach. Ciemność, cisza i spokój. Panika przepadła bez śladu. Leżałam w zupełnym bezruchu i próbowałam zrozumieć, co właściwie zaszło. Rozejrzałam się wokół i stopniowo moje oczy zaczęły się przyzwyczajać do ciemności. Nagle drgnęłam. „Czy ktoś siedzi obok?" - Wszystko w porządku, Noro - po chwili dobiegł mnie miły głos doktora Winkelhooga. - To tylko ja. Chciałem być przy tobie, kiedy się ockniesz. Po omacku zaczęłam szukać lampy na nocnym stoliku i zapaliłam światło. - No i jak, lepiej? - zapytał lekarz. Wzruszyłam ramionami. - Nie wiem - odpowiedziałam cicho, a w oczach stanęło mi moje lustrzane odbicie, które zobaczyłam w łazience. - Znowu wrócił strach, prawda? Skinęłam głową. - Dlaczego się bałaś? - Nie wiem... - wyszeptałam. - Już kiedyś słyszałem tę odpowiedź - przypomniał sobie doktor Winkelhoog. - Na to samo pytanie. Spojrzał na mnie, ale tym razem już się nie uśmiechał. Odetchnęłam ulgą. Patrzył poważnym i łagodnym wzrokiem. - A potem dodałaś, że już wiesz, czego się boisz, ale nie chcesz o tym myśleć. Pamiętasz? Przytaknęłam. - Myślę, że już odkryłem, co jest przyczyną twojego strachu - oznajmił. - Czy chcesz, żebym to powiedział za ciebie? Zauważyłam, że zaczynam jednocześnie marznąć i pocić się. Powolutku i ostrożnie pozwoliłam sobie znowu lekko skinąć głową. - Boisz się umrzeć, Noro. Boisz się zachorować i umrzeć, mam rację? I wtedy znowu uderzyłam w płacz, chociaż wcale nie miałam takiego zamiaru. Mocno zacisnęłam zęby, zamknęłam powieki i milczałam. Mimo to łzy wciąż powoli ciekły mi z oczu. A potem nagle zaczęłam opowiadać o Lei, o moim zmarłym 95 wujku, o chorej wychowawczyni, o ciotce Fionie z Ameryki, o Tiktaku i mojej babci, która pewnego dnia przestała mnie poznawać, to zdarzyło się zupełnie niespodziewanie z powodu krwotoku mózgowego, który ostatecznie spowodował jej śmierć. Później opowiedziałam o drugiej babci, która umarła na Majorce. - I jeszcze się dziwisz, że odczuwasz strach przed śmiercią? - spytał w końcu doktor. Powiedział to zupełnie spokojnym i rzeczowym tonem. Ponownie odniosłam wrażenie, że mówi o czymś tak błahym jak katar. Chwyciłam poduszkę i przycisnęłam ją do mokrej twarzy. Nie odpowiedziałam. - Sądzę, że to zupełnie normalne, każdy zacząłby się bać śmierci, gdyby równie często spotykał ją na swojej drodze -kontynuował. - Aleja na pewno jestem ciężko chora - powiedziałam z rozpaczą w głosie, wtulając twarz w poduszkę. - Czuję to. Przez cały czas czuję się chora. - Jednak z całą pewnością jeszcze nie umarłaś - stwierdził lekarz. - Ale jeśli w młodym wieku zachoruje się na raka, to śmierć przychodzi bardzo szybko - powiedziałam cicho. - Wcześniej czytałam wiele książek o dzieciach, które umarły w ten sposób. - Ale ty nie masz raka - odpowiedział lekarz i długo mi się przypatrywał. - Dlaczego nie okażesz swojemu organizmowi trochę więcej zaufania? - zapytał w końcu. Niemal z odrazą opuściłam poduszkę, która w miejscu zetknięcia z twarzą była zupełnie mokra. - Bo nienawidzę swojego ciała - odpowiedziałam cicho. -Ono mnie dręczy, ciągle jest takie chore i wstrętne. - A jednak trzymało cię przy życiu wtedy, gdy chciałaś je zabić i nafaszerowałaś się silnymi tabletkami. Było wystarczająco silne, żeby wyciągnąć ciebie nawet z tak poważnego niebezpieczeństwa. Doktor Winkelhoog przyglądał mi się uważnie, a ja nie miałam innego wyjścia i również musiałam na niego spojrzeć. 96 - Noro, tabletki, które zażyłaś, żeby skończyć z sobą, były dostatecznie silne, aby ten plan się powiódł. Ale właśnie dlatego, że twój organizm jest taki zdrowy i odporny, nie doszło do tragedii. Siedziałam cicho i nagle przypomniałam sobie moment, kiedy tak stałam z buzią wypełnioną tabletkami pochłonięta ich przeżuwaniem. - Chciałabym w to wierzyć - powiedziałam po chwili, która wydawała się wiecznością. - To znaczy, chciałabym być pewna, że nie jestem chora w środku. - Wspólnie coś wymyślimy - obiecał doktor Winkelhoog i tym razem już się uśmiechnął. Potem kazał przynieść mi spóźnioną kolację, po raz pierwszy, odkąd przebywałam na tym oddziale, poczułam porządny głód. 12 Nazajutrz Rike znowu przyszła. - Cześć, Noro - powiedziała i uśmiechnęła się. - Cześć - odpowiedziałam cicho w nadziei, że nie będzie już wracać do wczorajszego poranka. Nie zrobiła tego. - Jak się dzisiaj miewasz? - zapytała tylko. - Tak sobie - wybąkałam. - Może chciałabyś wziąć prysznic, a potem się ubrać? - zaproponowała, wskazując na moją małą łazienkę. Dotychczas nawet nie spostrzegłam, że mam w pokoju własny natrysk. Niezdecydowanie skinęłam głową. „Czy jeśli chcę wziąć prysznic, to mam się przy niej rozbierać?" - OK, w takim razie wskakuj do kabiny - powiedziała -a ja pobiegnę po szampon i balsam do włosów. - Balsam? - powtórzyłam, ostrożnie przesuwając się obok Rike w stronę łazienki. 97 Skinęła głową. - Żeby rozczesać twoje rozczochrane włosy - wyjaśniła uprzejmie i po chwili już jej nie było. Podchodząc do umywalki i lustra, czułam narastającą panikę. Szybko odwróciłam się bokiem i podczas zdejmowania pidżamy, skoncentrowałam wzrok na wyłożonej żółtymi kafelkami ścianie. Potem drżąc weszłam pod natrysk i ostrożnie odkręciłam kurek. Potwornie się zdenerwowałam i z trudem zdołałam ustawić odpowiednią temperaturę wody. Moje ciało było wychudzone i pokryte sińcami. Żeby nie musieć na nie patrzeć, skrzyżowałam ręce na piersiach, a kiedy woda zrobiła się w końcu ciepła, usiadłam po turecku na leżącej pod natryskiem macie i zamknęłam oczy. Przyjemny strumień uderzał o moją głowę i spływał w dół po ciele. Siedziałam tak, aż Rike wysunęła głowę zza drzwi łazienki. Podała mi ręcznik, dużą butelkę szamponu i małą tubkę balsamu do włosów. - Chcesz, żebym ci pomogła? - zapytała. Pokręciłam głową, nalewając sobie na rękę turkusowy szampon. Wmasowałam go w skołtunione włosy aż pojawiła się piana, a potem dokładnie spłukałam. Stałam tak jeszcze przez dłuższą chwilę pozwalając, aby ciepła woda spryskiwała moje ciało. To było cudowne uczucie. Rike wyszła już z łazienki, ale kiedy zakręciłam kurek, słyszałam, że jest jeszcze w moim pokoju. Pospiesznie wytarłam się do sucha i założyłam rzeczy wyciągnięte wczoraj z szafy, które wciąż jeszcze tu leżały. Ktoś podniósł je z podłogi i porządnie ułożył na taborecie. - Noro, mam ci pomóc dojść do ładu z włosami? - zawołała Rike przez uchylone drzwi. - Przyniosłam też suszarkę i szczotkę. - OK - odpowiedziałam cicho, uchyliłam drzwi i Rike weszła do środka. Wsadziła wtyczkę suszarki do gniazdka. Musiała zauważyć, że unikam lustra, ale pominęła to milczeniem i zaproponowała, że rozprowadzi mi balsam na włosach. 98 - OK - ponownie zgodziłam się i pozwoliłam, aby jej dłonie spoczęły na mojej mokrej czuprynie. Wewnątrz czułam lekkie drżenie, ale to było nawet całkiem przyjemne. Dłonie Rike ostrożnie masowały moją głowę, wręcz wydawało mi się, że mnie głaszcze. Nagle stanął mi przed oczyma Jakub. „Czy on też czasem myśli o mnie? Może jest mu przykro z powodu tego, co się ze mną stało? Czy żałuje, że zakochał się w - na chwilę zatrzymałam bieg myśli, ale nie dałam rady zupełnie go powstrzymać - czy Jakub żałował, że zakochał się w dziewczynie, która prawie zwariowała?" Przygnębiona zamknęłam oczy, a Rike włączyła suszarkę i ostrożnie razem ze szczotką przysunęła ją do mojej głowy. Pracowała w milczeniu, susząc kosmyk za kosmykiem. Oczywiście targała je niemiłosiernie, ale było to całkiem przyjemne uczucie. Potrafiłam znieść każdy ból, który pozwalał się zidentyfikować i o którym wiedziałam, że jest niegroźny. Na przykład nigdy nie bałam się dentysty. - Nie za mocno? - zapytała Rike. Potrząsnęłam głową. Po pewnym czasie skończyła. - Masz piękne włosy - oznajmiła, odkładając szczotkę. -W ogóle jesteś śliczna - dodała zaraz potem. Patrzyłam na nią, nie odezwawszy się ani słowem. - Tylko nieco blada - stwierdziła. - I masz takie smutne spojrzenie. ' Skwitowałam to milczeniem i westchnęłam głęboko. Znowu poczułam zmęczenie i zatęskniłam za łóżkiem. Jednocześnie byłam już ubrana i bałam się tego, co mnie czeka. - Może chcesz się teraz przejrzeć, Noro? - spytała Rike, przez chwilę głaszcząc mnie po plecach. Potrząsnęłam głową i szybko opuściłam małą łazienkę. - Ale pójdziesz dziś ze mną na śniadanie? - nastawała. Podeszłam do swojego zakratowanego okna i wyjrzałam na zewnątrz. Świeciło słońce. Ptaki zataczały koła w powietrzu. Nerwowo utkwiłam w nich wzrok, śledząc ten dziki lot. Niemal zakręciło mi się w głowie. Po raz pierwszy, odkąd tu przyjechałam, stałam ubrana przy oknie. 99 - Noro, sądzę, że byłoby miło, gdybyś poszła teraz ze mną na śniadanie - powtórzyła Rike, stając tuż obok. - Nie wiem - wyszeptałam i mocno chwyciłam się parapetu. - Potem będziesz mogła znowu trochę odpocząć - powiedziała, głaszcząc mnie po plecach. - Dzisiaj masz pierwszą wizytę u doktora Winkelhooga. W tej samej chwili jasnoróżowe drzwi otworzyły się gwałtownie. - Czy ta głupia krowa nigdy stąd nie wyjdzie?! - usłyszałam przeraźliwy głos, a do pokoju wpadł czarnowłosy chłopak, Gapiłam się na niego przerażona. - Jonatanie, co to ma znaczyć? - Rike skarciła go surowo. - Przecież wiesz, że nie wolno ci tak po prostu wchodzić do innych pokoi. Chłopak ani przez chwilę nie mógł ustać w miejscu, lecz krążył po moim maleńkim pokoju, stawiając wielkie kroki. Zaraz potem weszła następna osoba. Był to rosły mężczyzna o krótko przystrzyżonych, farbowanych blond włosach. Uśmiechnął się do nas przepraszająco. - Sorry - powiedział, chwytając przeklinającego chłopaka. - Chodź, Jonatanie, twoje śniadanie czeka. - To Ludwik, odrabia tutaj służbę zastępczą - wyjaśniła Rike wesoło, kiedy zamknęli za sobą drzwi. - A ten mały ma na imię Jonatan i mieszka tu u nas już od jakiegoś czasu. - Dlaczego tu jest? - zapytałam, mechanicznie podnosząc kołdrę i jasiek, które Jonatan zrzucił na podłogę. Rike również zebrała parę drobiazgów strąconych przez niego z nocnego stolika. - No cóż, często miewa napady furii, rzuca się wtedy jak dzikus i niszczy wszystko, co mu wpadnie w ręce. W zamyśleniu skinęłam głową. - A inni, którzy tu przebywają? - spytałam ostrożnie. Podeszłyśmy do drzwi. - Anuszka i Helena są tutaj ze względu na problemy z jedzeniem - wyjaśniła Rike. - Zaraz je poznasz. Jonatana już widziałaś. Zachowuje się jak dziki, ale czasami potrafi milczeć całymi dniami i nie ruszać się z miejsca. 100 Szłyśmy przez jasny, zalany słońcem korytarz. Na ścianach wisiały oprawione w ramy obrazy, dziecięce rysunki, akwarele i obrazki malowane węglem. - Maltę jest tutaj, ponieważ odczuwa lęk przed zabrudzeniem, dlatego często się myje i najchętniej całe dnie spędzałby w łazience. Skinęłam głową i ogarnęło mnie dziwne uczucie. Chora i nie chora, szalona i nie szalona, sama i nie sama. Serce podeszło mi do gardła. - Sina odczuwa ciągły smutek, chociaż nie wie dokładnie, dlaczego. Często płacze, a przygnębienie sprawia, że wszystko wydaje się jej beznadziejne. Mamy jeszcze nasze dzieci wojny, Ivanę i Aiszę. Ivana pochodzi z Kosowa i ma za sobą ciężkie przejścia. Natomiast Aisza jest Kurdyjką. Widziała, jak zniszczono jej rodzinną wioskę i zabito ojca. Rike przystanęła nagle. - Jesteśmy na miejscu - oznajmiła i uśmiechnęła się do mnie zachęcająco. - Nowa, to jest ta nowa! - po chwili zaczął triumfująco wykrzykiwać Jonatan, wspiąwszy się na swoje krzesło. Stałam milcząca w kolorowym pomieszczeniu, pośrodku którego znajdował się wielki jadalny stół. Siedziało przy nim mnóstwo ludzi, a oczy wszystkich zwróciły się na mnie. Ludwik, pielęgniarz ze służby zastępczej, energicznym ruchem ściągnął Jonatana z krzesła. - Na dół, krzykaczu - rzekł uprzejmym tonem i chociaż się uśmiechał, widziałam, że trudno mu okiełznać chłopaka. - Zostaw mnie w spokoju, ty kanalio, zabierz ode mnie łaskawie swoje gówniane paluchy - Jonatan posłał mu wiązankę, po czym uderzył ręką w kubek kakao. Przy stole siedziały jeszcze dwie inne dorosłe osoby i obie uśmiechnęły się do mnie na powitanie. Pierwszą była otyła kobieta, o ledwo dostrzegalnych oczach, które niemal zupełnie ginęły pomiędzy obwisłym czołem a pulchnymi policzkami, drugą - bardzo młoda dziewczyna. - Cześć, Noro - powiedziała ta o pyzatej buzi, po czym wsadziła Jonatanowi do ręki mokrą ścierkę, żeby mógł zetrzeć 101 morze kakao ze swojego śniadaniowego talerza. Chłopak wzbraniał się przed tym, ale kobieta bardzo spokojnie objęła pulchną dłonią jego chudą rękę i wspólnie starli kałużę. - Cześć... - powiedziałam cicho i szybko usiadłam obok Rike na wolnym krześle, przy którym na stole leżało nakrycie. - Mam na imię Gesa - przedstawiła się baryłeczka. - Jestem jedną z opiekunek na tym oddziale. - Bzdura, nie jesteś żadną opiekunką, jesteś głupią krową! - krzyknął Jonatan swoim przeraźliwym głosem, a wtedy Ludwik wyprowadził go. - Jestem Ulli - odezwała się druga kobieta, podsuwając mi filiżankę herbaty. - Odbywam tu roczną praktykę. Skinęłam głową i rozejrzałam się ukradkiem dokoła. Tutaj również wszystkie ściany były obwieszone obrazami, ale już nie malowanymi własnoręcznie, tylko plakatami i posterami. Na jednym rozpoznałam Britney Spears, na drugim Madonnę, na ścianie wisiał też Leonardo di Caprio, a nawet plakat z Moorhuhnem, który strachliwie wybałuszał ślepia. Naprzeciwko mnie siedziała chuda dziewczyna o dużych, szeroko otwarty oczach. Jeszcze nigdy w życiu nie widziałam tak chudego człowieka, chyba że na zdjęciach przedstawiających głód w Afryce. Miała chudziutkie ręce, kościste palce i osobliwie pomarszczoną szyję, a jej twarz była trójkątna i zapadła. Mimo to, widząc, że na nią patrzę, uśmiechnęła się do mnie. - Cześć, jestem Anuszka - powiedziała stłumionym głosem i po chwili uśmiech znowu znikł z jej warg. Mimowolnie odetchnęłam z ulgą, ponieważ kiedy się uśmiechała, wykrzywiała swoją chudą twarz, która stawała się równie pomarszczona jak szyja. Szybko wzięłam sobie chleb z koszyka. Gesa podsunęła mi maselniczkę, a ładna, czarnowłosa dziewczyna podała talerzyk, na którym leżały plasterki sera i wędliny. - Dziękuję - powiedziałam. - Proszę - odparła. - Jestem Aisza - dodała po chwili, nakładając na chleb grubą warstwę kremu czekoladowego. Sprawiała wrażenie trochę młodszej ode mnie. 102 - Jestem Kurdyjką, pochodzę z Turcji. Nasza wieś znikła z powierzchni ziemi, nic po niej nie pozostało, a ja się tam urodziłam, i moja mama, i mój tata. Ale mój tata już nie żyje, bomba rozerwała go na kawałki. Byłam przy tym, wiesz... Aisza uśmiechnęła się promiennie. - To było straszne, od tamtej pory ciągłe mam koszmary. Nawet jeśli teraz się śmieję, to właściwie jestem smutna. Ale nie potrafię płakać przy innych, dlatego chichoczę. Chociaż w środku czuję, jakbym płakała. Mój tata... Ugryzła kęs chleba, a potem po prostu zamilkła. Nagle poczułam, że nie jestem w stanie nic przełknąć. Z mozołem obgryzałam dookoła swoją kanapkę z serem, nie patrząc na nikogo. Na szczęście dalsza część śniadania przebiegła spokojnie. Po mojej lewej stronie siedziała Rike, a z prawej jakiś przystojny chłopak, mniej więcej w moim wieku, który nie odzywał się ani słowem i wykonywał niemal bezgłośne, bardzo ostrożne ruchy. Ponieważ na całym oddziale było tylko dwóch chłopców, przypuszczałam, że to Maltę. Wyglądał tak ładnie i normalnie. Miał długie, wypielęgnowane palce, ładną karnację i miękkie blond włosy. Po śniadaniu wróciłam szybko do swojego pokoju. Anuszka odprowadziła mnie w milczeniu pod same drzwi. - Udało mi się zjeść pół jogurtu, serio - odezwała się nagle i spojrzała na mnie, jakby oczekując odpowiedzi. Odwróciłam nerwowo wzrok, ponieważ nie wiedziałam, jak zareagować w takiej sytuacji. - Położę się na chwilę - stwierdziłam w końcu mało przekonującym tonem. Anuszka skinęła głową. - Helena zjadła na śniadanie mniej ode mnie - oznajmiła, odgarniając włosy z czoła. Nagle wyobraziłam sobie, jak mogła wcześniej wyglądać: blondynka z małym, perkatym noskiem, energicznym podbródkiem i pięknymi, turkusowymi oczyma. Uśmiechnęłam się do niej. - Połknęłaś tabletki, prawda? - wypaliła w tej samej chwili Anuszka. - Na izbie przyjęć zrobili ci płukanie żołądka. 103 Drgnęłam i poczułam, że palce zaczynają mi drżeć. - Dlaczego to zrobiłaś? - zapytała zatroskana. - Skąd wiesz, że to zrobiłam? - spytałam cicho. Anuszka wzruszyła ramionami. - Nie mam pojęcia - powiedziała w końcu zamyślona. - Po prostu wiem. Tutaj zawsze tak jest. Wszyscy wszystko wiedzą i basta. Ale to nie jest takie złe. Tu wszyscy są w porządku. Zmarszczyłam czoło. - Jestem zmęczona. Chciałabym odpocząć - rzuciłam szybko, a potem po prostu zamknęłam Anuszce drzwi przed nosem. Usłyszałam odgłos oddalających się kroków. * Wykończona padłam na łóżko. Właściwie najchętniej rozebrałabym się i włożyła pidżamę, ale nie byłam pewna, czy mogę to zrobić, skoro już się ubrałam. Ponieważ jednak zmarzłam, przynajmniej przykryłam się kołdrą. W mojej głowie kłębiły się tysiące bezładnych myśli. Myślałam o opowieści Aiszy, o jogurcie Anuszki i o Helenie, która jęczała podczas jedzenia. Nagle wydałam się sobie zupełnie zdrowa i normalna. Chciałam iść do domu, tak, tego właśnie chciałam. Po jakimś czasie zapadłam w sen. Śniło mi się, że siedzę na łóżku pani Korintenberg. - Teraz umieram - oznajmiła zdecydowanie. - Nie, proszę nie - wyjąkałam. - Owszem, myślę, że to stosowny moment, żeby odejść -powtórzyła uparcie i chwyciła moją dłoń. - Lubię cię, Noro -powiedziała, a potem zmarła. Znowu trzymałam martwą rękę. - Nie! - zawołałam. - Nie chcę tego! Dlaczego ona umiera zawsze wtedy, kiedy jestem przy niej? Obudziłam się zlana zimnym potem i drżąca na całym ciele. Nie miałam odwagi wyjść z łóżka, dlatego siedziałam tak, nie ruszając się z miejsca i kurczowo trzymając się kołdry. Często przyjmowałam podobną pozycję. 104 W pewnej chwili rozległo się pukanie do drzwi. To była Rike. - Noro, co się stało? - zapytała. - Spałaś? Skinęłam głową. - Nie czujesz się najlepiej, tak? Ponownie przytaknęłam. - Masz teraz wizytę u doktora Winkelhooga. Chcesz się jeszcze szybko przebrać? Potrząsnęłam głową i z trudem podniosłam się z łóżka. Tak bardzo zesztywniałam, siedząc w bezruchu otulona kołdrą, że poczułam teraz ból w mięśniach nóg. Plecy też mnie bolały. - Zatem ruszajmy - powiedziała Rike zachęcającym tonem. Szłam obok niej, nie odzywając się ani słowem. Po drodze spotkałyśmy Ludwika, który uśmiechnął się do nas, to samo uczynił trzymający go pod ramię Jonatan. Ze zdziwieniem odnotowałam ten fakt. - Ludwik i ja schodzimy teraz na basen - zawołał chłopak, kiedy już byli parę kroków za nami. - A ty nie, Noro. To ci pech, powiem tylko... W końcu stanęłyśmy przed jakimiś drzwiami. - Chwileczkę, muszę otworzyć - powiedziała Rike i wyciągnęła z kieszeni dżinsów pęk kluczy. - Jesteśmy tu zamknięci? - spytałam po cichu. - Czasami - wyjaśniła Rike, otwierając zamek. - Najczęściej są otwarte, ale kiedy Sina jest tutaj... Weszłyśmy przez drzwi, po czym Rike znowu starannie zamknęła je za nami. - Sina jest czasami bardzo nieszczęśliwa, dlatego robi rzeczy, których właściwie wcale nie chce robić. A jeżeli drzwi są wtedy otwarte, ucieka, i już parokrotnie zdarzyło się, że zabłądziła i godzinami zrozpaczona błąkała się po okolicy. W końcu dotarłyśmy na miejsce. Wisząca na drzwiach tabliczka informowała: doktor Fried-mann Winkelhoog. Proszę pukać. 105 13 Rike zapukała do drzwi. - Tak, proszę? - usłyszałam głos doktora Winkelhooga i wtedy weszłyśmy do środka. - Ach, dzień dobry, Noro - powiedział lekarz na mój widok. Zrobił taką minę, jakby naprawdę się ucieszył, że mnie widzi. - Dzień dobry - odpowiedziałam cicho i zatęskniłam za krzesłem, na którym mogłabym spocząć. Znowu zakręciło mi się w głowie i czułam, że miękną mi nogi. Rozejrzałam się ukradkiem po biurze doktora Winkelhooga. Było to przestronne pomieszczenie, a wszystkie ściany wypełniały regały z książkami. Na komodzie, obok drugich drzwi, stało duże akwarium, które rzucało zielone światło. - Odbiorę cię za godzinę - oznajmiła Rike i skinęła mi głową na pożegnanie. Przed dużym oknem zobaczyłam trzy wiklinowe fotele ustawione w kole, a pośrodku mały wiklinowy stolik. Biurko stojące przy tylniej ścianie było naprawdę ogromne i piętrzyła się na nim sterta papierów. - Usiądziemy? - zapytał doktor Winkelhoog. Skinęłam z ulgą i szybko podeszłam do jednego z krzeseł. Miałam wrażenie, że słaniam się na nogach. Doktor Winkelhoog usiadł naprzeciwko. Na kolanach miał notes, a na wolnym krześle leżała fiszka, na której czerwonym flamastrem wypisano moje nazwisko i datę urodzenia. Natychmiast ją zauważyłam, chociaż dane musiałam odcyfrować do góry nogami. - Cieszę się, że jesteś tu dzisiaj - powiedział doktor Winkelhoog, uśmiechając się do mnie. Mimo że serce waliło mi jak szalone, a te kretyńskie zawroty głowy nadal nie ustępowały, nieoczekiwanie nasunęło mi się na myśl, że figura doktora przypomina boję. U góry, w okolicach głowy, szyi i pleców nie był wcale taki gruby, podobnie na dole, poniżej ud, jedynie tułów miał okrągły jak boja w morzu. 106 - Chodzisz do gimnazjum Kathe Kollwitz, prawda? - rozległ się głos lekarza. Skinęłam głową. - Podoba ci się tam? Skinęłam ponownie. - Dobrze - stwierdził. Woda w akwarium cicho bulgotała. Zaczęłam się pocić. „Co powinnam była odpowiedzieć?" Nagle poczułam w głowie zupełną pustkę, chociaż już dwukrotnie rozmawiałam z doktorem Winkelhoogem. Ale teraz -tutaj, w jego gabinecie - wszystko wydawało się inne, bardziej oficjalne. Nerwowo zerknęłam w kierunku pływających wkoło rybek. - Słyszałem, że dzisiaj po raz pierwszy zjadłaś z innymi śniadanie - powiedział lekarz. - Tak - potwierdziłam. - Podobało ci się? Wzruszyłam ramionami i nie odpowiedziałam na to pytanie. - A co z twoim strachem? Da się wytrzymać? Przełknęłam głośno ślinę. - Miałam wcześniej koszmar - wydukałam z trudem, niemalże wbrew swojej woli. - Chciałabyś o tym opowiedzieć? - zapytał. Potaknęłam i pośpiesznie zrelacjonowałam doktorowi Win- kelhoogowi historię choroby pani Korintenberg i sny, w których wychowawczyni zawsze przy mnie umiera. - Może naprawdę umarła? - wybąkałam na koniec żałosnym głosem. - Hmmm - zamruczał pod nosem. - Chciałabyś, żebym dowiedział się tego w twoim imieniu? Czy to cię uspokoi? Drgnęłam. - Nie, tak, to znaczy dobrze byłoby się dowiedzieć, ale nie w moim imieniu. Tylko tak się dowiedzieć, to chyba byłoby dobre... Moje zawroty głowy nasiliły się, dlatego zacisnęłam kurczowo dłonie na poręczach krzesła. 107 - W porządku. W takim razie niezobowiązująco zasięgnę informacji, co z twoją wychowawczynią - stwierdził doktor Winkelhoog i coś zapisał w swoim notesie. Potem rozmawialiśmy o mojej zmarłej siostrze. Opowiedziałam tęgiemu lekarzowi wszystko, co wiedziałam na jej temat. Jeszcze nigdy nie mówiłam tak długo o Lei i nigdy dotąd nie wymieniałam tak często jej imienia. Lea. Lea. Lea. - Czy brakuje ci Lei? - zapytał niespodziewanie lekarz. Potrząsnęłam głową. - Oczywiście, że nie - odpowiedziałam, wzruszając ramionami. - W ogóle jej nie znałam. Przecież umarła, zanim przyszłam na świat. Zająknęłam się i zagryzłam wargi. I wtedy to się stało. Uderzyłam w płacz. „Biedna, martwa Lea. Biedne, zmarłe niemowlę". - Miała taką chudziutką, smutną twarz - wyszeptałam. -Jej usta były sine. Wcale nie przypominała niemowlaka... - A więc czasami patrzyłaś jednak na to zdjęcie, które wisiało w waszej kuchni? - spytał łagodnie lekarz. Powoli skinęłam głową. - Sądzę, że zerkałam na nie ukradkiem, kiedy nie było nikogo w pobliżu. Zapomniałam o tym na śmierć... W tej samej chwili rozległo się pukanie do drzwi i tak oto minęła moja pierwsza godzina u doktora Winkelhooga. Wstałam oszołomiona. - Do jutra, Noro - powiedział doktor-boja, podając rękę na pożegnanie. Ukłoniłam się i razem z Rike wróciłam na oddział. * Podczas obiadu znowu usiadłam naprzeciwko Anuszki. Nawet nie tknęła jedzenia, gapiła się tylko w talerz. Obok niej siedziała Helena. Może nie była równie chuda, ale i tak o wiele za szczupła. Trzymała w dłoni widelec i dziobała nim w odrobinie twarogu i maleńkiej kupce ryżu. - Najpierw chciałabym się zważyć - wymamrotała pod nosem rozdrażniona Anuszka, gdy Ulli próbowała ją zachęcić, 108 żeby coś zjadła. - Jestem za gruba. Czuję się tłusta i napompowana. - Ważenie odbywa się wyłącznie u lekarza, przecież wiesz o tym - uprzejmie wyjaśniła Ulli. - Nie mamy tu żadnej wagi. - W takim razie, proszę, przynieś ją z gabinetu lekarskiego - powiedziała Anuszka, a kilka pojedynczych łez pociekło po jej krucho wyglądającej twarzy. - Uf, za to ja już skończyłam - oznajmiła Helena, odkładając widelec i gwałtownym ruchem odsuwając od siebie talerz. - Nie, jeszcze nie skończyłaś - oświadczył Ludwik, marszcząc czoło. - Na razie tylko dziobałaś w jedzeniu, nie zjadłaś jeszcze ani kęsa. - Proszę, dziś akurat nie mogę... - wymamrotała grobowym głosem. - Codziennie ta sama śpiewka - szepnęła do mnie Aisza. Maltę też nie był tego dnia w najlepszej formie. Wciąż wstawał z zamiarem opuszczenia jadalni. - Chciałbym na chwilę pójść do pokoju - powtarzał za każdym razem, szeroko rozstawiając swoje ładne palce. - On chce się umyć - współczująco szepnęła Aisza. - Maltę, zostaniesz tutaj, aż wszyscy skończą obiad - oznajmiła stanowczo Rike. - Ach, cholera... - mruknął pod nosem zdenerwowany i wrócił na swoje miejsce. - Mogę przynajmniej dostać jakąś szmatkę? Ulli skinęła głową i wyciągnęła mu świeżą serwetkę. - Dziękuję - bąknął Maltę i zaczął dokładnie wycierać swoje palce. Potem delikatnie odłożył ją na bok i kontynuował przerwany obiad. Nie omieszkał też wytrzeć sztućców. Posprzątawszy ze stołu, oboje stanęliśmy na chwilę przy oknie. Zauważyłam, że Maltę zwraca baczną uwagę na to, aby nie zbliżać się zbytnio, ani do mnie, ani do zastawionego rozmaitymi przedmiotami parapetu. Znowu zerkałam na niego ukradkiem, był naprawdę śliczny. Gdyby go sfotografować i wysłać zdjęcie do agencji reklamowej, z pewnością oszaleliby na jego punkcie. Miał opaloną twarz, ostre rysy i jasne, szeroko rozstawio- 109 ne oczy w oprawie długich, czarnych rzęs, a jego lekko kręcone blond włosy były modnie ostrzyżone. - Ile masz lat? - zapytałam ostrożnie. - Siedemnaście - odpowiedział krótko. - W przyszłym tygodniu skończę osiemnaście. Dlatego ojciec chce mnie zabrać na parę dni do domu. Maltę skrzywił twarz. - Wolałbym zostać tutaj, ale on tego nie rozumie. Albo nie chce tego zrozumieć, co na jedno wychodzi. W każdym razie zapowiedział, że zjawi się tu i mnie zabierze. Co za debilizm. - Nie chcesz wcale wracać do domu? - zapytałam. - Nie - odparł. - Dlaczego nie? - ciągnęłam go za język. - Tutaj nie jest tak brudno jak na zewnątrz - odpowiedział, wzruszając ramionami. -Wszystko jest też bardziej przewidywalne. Zresztą lubię te moje konsultacje u grubego Win-kelhooga. Skinęłam głową i uśmiechnęłam się do Maltę, ale on nie odpowiedział mi tym samym. - Właśnie się tam wybieram - oznajmił niespokojnie i zauważyłam, że znowu rozstawia palce, podejrzliwie szukając śladów brudu. - OK - powiedziałam, a Maltę pospiesznie się oddalił. - Noro, pójdziesz ze mną potem do sali muzycznej? - zawołała Aisza, wycierając stół. - Nie wiem - odparłam. Gesa wyprowadzała właśnie Helenę na indywidualną terapię do doktora Winkelhooga. - Na razie - mruknęła pod nosem przybita dziewczyna, opuszczając salę w towarzystwie niewiarygodnie grubej opiekunki. - W porównaniu z Gesą to nawet gruby Winkelhoog jest jak pół porcji - stwierdziła Aisza, szczerząc zęby. - Biedna Helena. To ciągłe przebywanie w otoczeniu grubasów musi być dla niej okropne, zwłaszcza że ona tak bardzo boi się utyć. - No co ty, dzięki temu przynajmniej widzi prawdziwy kontrast - wtrąciła się Sina, która dotychczas milczała jak po- 110 sąg. - To znaczy, jak ona w ogóle może myśleć, że jest tłnsta skoro siedzi obok Gesy? Aisza prychnęła i cisnęła mokre ścierki do zlewozmywaka - Koniec na ten tydzień. Żegnaj dyżurze! Od jutra Anuszka będzie przez dwa dni odpowiedzialna za bałagan na stole. ^0 ta dopiero się ucieszy! - zawołała z radością. - Chodźcie, Wrzucimy sobie jakąś płytę do odtwarzacza. Pognała do wyjścia. Sina i Ivana również opuściły jadalnie Rike była zajęta robieniem porządku na regale. - Możesz spokojnie iść z nimi, Noro - powiedziała. Skinęłam niezdecydowanie i wyszłam na korytarz. Tam natknęłam się na Ivanę, która oparta o ścianę patrzyła przed siebie nieobecnym wzrokiem. Dla Maltę była chyba obrazem nędzy i rozpaczy, ponieważ stanowiła jego zupełne przeciwieństwo. Nosiła stare dresy, które zawsze wyglądały na zabrudzone, jej włosy były pozlepiane w kosmyki i nieuczesane, a dłonie i ramiona pokrywała zaschnięta wysypka, którą wciąż na nowo rozdrapywała. Przy tym miała wcale ładną twarz, ale zazwyczaj patrZyja przed siebie ponurym i lodowatym wzrokiem i rzadko otwierała usta. Nagle coś się ze mną stało. Ujrzawszy bladą twarz Ivany niespodziewanie nabrałam przekonania, że ona musi czuć sie podobnie jak ja. Nie wiem, skąd mi to przyszło do głowy aje zobaczyłam, że ją też ogarnia strach i panika i że bardzo stara się nad nimi panować. Powoli podeszłam do niej. - Cześć - powiedziałam ostrożnie. - Myślałam, że chcesz iść do sali muzycznej. Najpierw przez chwilę patrzyła na mnie w milczeniu, a potem odgarnęła sobie z twarzy zmierzwiony kosmyk, Miałam wrażenie, że zastanawia się nad odpowiedzią. - Może chciałam na ciebie poczekać - odrzekła zamyślona i podrapała się po prawym ramieniu. Mimowolnie spojrzałam w bok, ponieważ jej rany przedstawiały naprawdę odrażający widok. - Dlaczego właściwie chciałaś popełnić samobójstwo? _ 111 spytała nieoczekiwanie i zacisnęła powieki. Prawdopodobnie rozdrapane rany sprawiały jej ból. - Po prostu miałam dosyć - ku własnemu zdziwieniu usłyszałam swój głos, chociaż wcale nie zamierzałam odpowiadać. - Czego miałaś dosyć? - zapytała Ivana, intensywnie mi się przyglądając. - Mojego strachu przed śmiercią - odparłam i aż sama byłam zdziwiona, że to powiedziałam. Nagle nabrałam do niej sympatii. Uśmiechnęłam się, a ona również odpowiedziała mi przelotnym uśmiechem. - Też próbowałam to zrobić - wyznała potem. - Mam na myśli samobójstwo. Minął nas Ludwik, a zaraz za nim zjawiła się Rike z Jonatanem, który rozwścieczony klął pod nosem i w marszu tupał nogami. Byłam szczęśliwa, że żadne z nich nas nie zagadnęło. - Chcesz zobaczyć mój pokój? - zapytała Ivana, patrząc na mnie z powątpiewaniem. Skinęłam głową. - Jest tam z tyłu - powiedziała, wskazując ręką koniec korytarza. - Zresztą, co tu ukrywać, próbowałam już trzy razy. Otworzyła drzwi i po raz pierwszy, odkąd tu przyjechałam, przekroczyłam próg innego pokoju. Właściwie spodziewałam się, że wszystkie pokoje na tym oddziale będą wyglądały tak samo. Ale u Ivany wisiało na ścianach mnóstwo małych zdjęć i wszędzie leżały rozrzucone rzeczy, książki, komiksy, papiery i zmięte ubrania. Tylko kraty w oknach były podobne. Słońce przedarło się spoza chmur, choć podczas obiadu jeszcze padało. Usiadłyśmy na niezasłanym łóżku. Ivana wyciągnęła swoje ręce i pokazała mi przeguby dłoni. Pomiędzy krwawiącymi, pokrytymi strupami i rozdrapanymi ranami odkryłam kilka guzowatych, szarpanych blizn. - Widzisz? Podcinałam sobie żyły - wyjaśniła spokojnie, ale mimo to wiedziałam po jej głosie, że się denerwuje. 112 - Dlaczego? - spytałam cicho. Ivana wyjrzała przez okno i zaczęła nerwowo targać swoje brudne włosy. - Miałam wtedy dwanaście lat, w Kosowie była wojna, na pewno obiło ci się o uszy... Kiwnęłam potakująco, chociaż wcale na mnie nie patrzyła. - Pewnej nocy do naszego domu przyszło mnóstwo żołnierzy. Ojca akurat nie było, bo sam zaciągnął się do wojska, zostałyśmy tylko ja, mama i siostra. Raptem Ivana obróciła się w moją stronę. - Zgwałcili nas wszystkie, Noro. Robili to w kółko, z moją mamą, siostrą i ze mną. Nagle jej oczy zupełnie znieruchomiały i ujrzałam w nich potworny strach, który sama dobrze znałam. Przez chwilę patrzyłyśmy w milczeniu na siebie, a potem dziewczyna ponownie odwróciła wzrok i skierowała go na drzewa rosnące za oknami. - Znowu zacznie krwawić, jeśli będziesz drapać - powiedziałam. - I nigdy się nie zagoi. - Wiem - odparła, wzruszając ramionami. - Więc dlaczego to robisz? - Nie mam pojęcia - wymamrotała pod nosem. - Ta wysypka pojawiła się po tamtej koszmarnej nocy w naszym domu i już nie zeszła. Wcześniej wyglądała znacznie gorzej. Dopiero od kiedy tu jestem, powoli się goi. Patrzyłam na drobną postać Ivany, na jej bladą twarz, włosy pozlepiane w kosmyki i brudne ubranie. Znowu zaczęła się drapać i rozmazała kilka długich śladów krwi na pokrytym bliznami przedramieniu. Poczuła na sobie mój wzrok. - Wiem, że wyglądam koszmarnie - stwierdziła nagle wyraźnie zirytowana. - Ale mam to gdzieś. Chcę tak wyglądać. Nikt nie powinien mnie lubić ani dotykać, nienawidzę tego. - Rozumiem - powiedziałam. - Tak? - zapytała z powątpiewaniem. Potwierdziłam. - Moja siostra dwa lata temu wyszła za mąż i nawet ma już 113 dziecko. Moim zdaniem to obrzydliwe. To znaczy, że znowu to zrobiła. Jak ona może... Ivana skrzywiła twarz. - Nienawidzę mężczyzn. Nienawidzę nawet mojego ojca. Przyjechał sobie po wojnie, jak gdyby nigdy nic, nie zginął, amputowali mu tylko lewe przedramię, bo został raniony odłamkiem granatu. Nie zamieniłam z nim ani słowa, odkąd wrócił. Zostawił nas wtedy na pastwę losu. Gdyby był na miejscu, nie doszłoby do tego. Ivana rozpłakała się. - Tak bardzo się boję, że to może się powtórzyć, że znowu przyjdą mężczyźni i... Zamilkła i przycisnęła sobie rękę do ust. Objęłam ją ramieniem. - Ale to mało prawdopodobne, żeby tak się stało - szepnęłam jej do ucha. - Wiem... - powiedziała. - To mało prawdopodobne, ale może się tak stać... Skinęłam głową. Tak, właśnie tak to wygląda, czułam dokładnie to samo. Mnie również wszyscy powtarzali, że nie jestem chora. Ale mimo to mogłam zachorować, wszędzie, o każdej porze dnia i nocy. Drżąc oparłam się o ścianę za łóżkiem Ivany i przez dłuższą chwilę milczałam, ponieważ nie wiedziałam, co mam powiedzieć. Znowu opuściła mnie odwaga i oszołomiona zamknęłam oczy. Nagle poczułam, że Ivana usiadła obok mnie i lekko oparła swoją głowę o moje podciągnięte ramiona. 14 Następnego dnia znowu odwiedziłam doktora Winkel-hooga. - Na razie, Noro - powiedziała Ulli. 114 Tym razem to ona odebrała mnie z oddziału i zaprowadziła do gabinetu lekarza. - Przyjdę po ciebie za godzinę - oznajmiła, czyniąc pożegnalny gest w moim kierunku. Gdy weszłam do środka, doktor Winkelhoog właśnie karmił swoje rybki. Kiedy skończył, przez dziesięć minut obserwowaliśmy, jak pływają wkoło, pochłaniając suchą karmę. - Lubię rybki - stwierdził wesoło lekarz, wycierając flanelową szmatką szyby akwarium. - A ty? - Wolę zwierzęta, które można dotknąć i pogłaskać - powiedziałam i natychmiast stanął mi przed oczyma obraz Tik-taka. - Tak, rozumiem - odparł doktor Winkelhoog. - Takie zwierzęta można tak samo kochać jak ludzi, prawda? Skinęłam głową. - Ale jeśli umrą, to człowiek czuje się znacznie gorzej, niż gdyby umarła rybka. Ponownie przytaknęłam. - Musisz wiedzieć, że rybki akwariowe nie żyją długo -wyjaśnił. - Ta, która jeszcze dziś wygląda na zupełnie zdrową, może jutro pływać brzuchem do góry. Tak już z nimi jest. Ale ponieważ człowiek nie potrafi ich naprawdę pokochać, to nie czuje się nieszczęśliwy, kiedy zdechną. To może być doskonałe ćwiczenie na pogodzenie się ze śmiercią. Przeszliśmy razem do małego kręgu, który tworzyły wiklinowe krzesła stojące przed oknem. Dziś słońce nie wlewało się do pokoju, na dworze było ponuro i deszczowo. Wąskie krople deszczu dudniły o duże szwedzkie okna. - Usiądźmy sobie wygodnie - powiedział doktor Winkelhoog, a po chwili wyciągnął małą, złożoną kartkę. - Za pamięci, mam tu dla ciebie pewien adres. - Co to jest? - zapytałam, rozkładając ją. Zobaczyłam nazwisko mojej wychowawczyni i adres kliniki uniwersyteckiej w naszym mieście. A na samym dole: „oddział 52, onkologia, pokój 15". - Dlaczego pan mi to daje? - spytałam przestraszona. Lekarz uśmiechnął się do mnie. 115 -Pomyślałem, że może chciałabyś jej wysłać kartkę i zasięgnąłem informacji. Zważywszy całą sytuację, twoja nauczycielka czuje się dość dobrze. Obecnie przechodzi bardzo uciążliwą chemioterapię, ale lekarze są zadowoleni i twierdzą, że ma wszelkie szanse na ponowne wyzdrowienie. Oczywiście nie mogą niczego obiecywać, ale wygląda całkiem nieźle. Wlepiłam wzrok w podłogę, próbując nie dać po sobie poznać, że nagle zrobiło mi się słabo. Moje dłonie były zimne i zaczęły swędzieć, raptem poczułam się jak w moim śnie. Miałam wrażenie, że trzymam w nich lodowatą, wiotką rękę pani Korintenberg i w panice kurczowo zacisnęłam palce. Kartka upadła na podłogę. - Chciałabym nie musieć o tym myśleć - wyszeptałam. -I nie chcę pisać do pani Korintenberg. Doktor Winkelhoog podniósł kartkę i skinął głową. - W takim razie przechowam ją dla ciebie, a jeśli pewnego dnia zapragniesz... - Proszę, nie chcę o tym słyszeć - ciągnęłam zrozpaczona. -Tak bardzo się boję już na samą myśl o tej chorobie... - Ale to żaden wstyd się bać - powiedział doktor Winkelhoog i popatrzył na mnie łagodnie. - Ten strach doprowadza mnie do szału - stwierdziłam i utkwiłam wzrok w akwarium, które rzucało zielone światło. A potem nagle zaczęłam mówić. Opowiedziałam wszystko. Po prostu wszystko. O robakach, o moim parkowym rytuale, o czarnej skrzynce na listy, która wisiała na klatce schodowej, tuż obok drzwi wejściowych i o moim zaklęciu. - Widzi pan, jestem szalona - stwierdziłam na koniec i wpółżywa oparłam się o oparcie fotela. Drobny kapuśniaczek, który wcześniej siąpił na dworze, zamienił się w ponurą ulewę. Jednakże doktor Winkelhoog potrząsnął głową. - Nie widzę, żebyś była szalona - powiedział, uśmiechając się. - Przede mną siedzi tylko bardzo chuda i zdenerwowana dziewczyna, która wykazała się dużą pomysłowością, 116 chcąc samodzielnie poradzić sobie ze swoim wielkim strachem. Ale to nic złego. - I nie jest dla pana wariactwem pukanie w skrzynkę na listy i mamrotanie pod nosem wierszyków dla dzieci? - Nie - odparł. - Przecież pomagało ci to przez długi czas i choćby dlatego nie może być złe. - Sądzi pan, że spokojnie mogłabym to robić dalej? Lekarz skinął powolutku głową, a ja wprost nie mogłam w to uwierzyć. Kiedy zobaczyłam, że przytaknął, odetchnęłam z ulgą, a moje serce zaczęło walić jak szalone. To skinienie sprawiło, że nagle poczułam się znacznie lepiej. - Noro, wszystko, co pomaga ci na twojej drodze, jest dozwolone. Strach jest czymś zupełnie normalnym, nie trzeba się go bać, ale niedobrze, kiedy zamienia się on w panikę, prawda? Skinęłam głową. - Jeśli zaczynasz panikować, bo rano nie zdołałaś zapukać w skrzynkę na listy, to czas zmienić drogę, mam rację? Ponownie skinęłam głową. - Mogę pana o coś zapytać, doktorze? - odezwałam się po chwili milczenia. - Naturalnie, że możesz - odpowiedział. Głęboko zaczerpnęłam powietrza. - Czy kiedyś znowu będę zdrowa? - Tak, będziesz. - Jest pan tego pewien? - Jestem. - A wtedy? Jaka wtedy będę? - Wtedy będziesz mogła wrócić do swojego normalnego życia, a twój pokój na oddziale psychiatrycznym zajmie inna dziewczyna lub chłopak, którzy będą potrzebowali takiej samej pomocy, jakiej ty teraz potrzebujesz. - Ale jeśli poczułabym się źle, to będę mogła tu wrócić? - Naturalnie. Odetchnęłam z ulgą, a kiedy kilka minut później Ulli za- 117 pukała do drzwi, żeby mnie odebrać, raptem poprawił mi się humor. - Do jutra, doktorze Winkelhoog - powiedziałam, rozkoszują się uczuciem odzyskanej radości. Padało całymi dniami. Moje konsultacje u doktora Winkeł-hooga przeniesiono na popołudnie, ponieważ doktor Bergmann oświadczyła, że powinnam od zaraz zacząć uczestniczyć w szkolnych zajęciach. - Najlepsze, że wcale mi się to nie uśmiecha - wzdychając, powiedziałam do Ivany podczas spaceru po małym, sąsiadującym z kliniką ogrodzie, który tonął w deszczu. Przemoczona trawa skrzypiała pod naszymi butami. Jako jedyne wałęsałyśmy się w taką pogodę po dworze, wszyscy pozostali siedzieli w swoich pokojach albo w pracowniach. Basen był od jakiegoś czasu wyłączony z użytku z powodu awarii pompy wodnej. Tego dnia, kiedy go zamknięto, Jonatan z dzikim wrzaskiem przewrócił do góry nogami całą salę muzyczną. I ją również zamknięto. - W tym roku i tak chyba nie przeszłabym do następnej klasy - stwierdziłam, pochylając głowę. - Po co więc jeszcze tutaj mam się z tym męczyć? Niebo było zachmurzone, tylko daleko z tyłu, nad lasem przez ołowianą szarość przedzierało się wąskie pasmo światła, a jeszcze dalej przeświecał bladoniebieski firmament. Widok był nieziemski, a zimne krople deszczu kapały mi na twarz. - Nie rób tak, to smutno wygląda - stwierdziła nerwowo Ivana. - Jakbyś płakała. Wzruszyłam ramionami i zlekceważyłam jej prośbę. - Za dwie godziny moja mama przyjedzie z wizytą - oznajmiła nagle dziewczyna. Na dźwięk tych słów serce zaczęło mi walić. - Właściwie dlaczego twoi rodzice nigdy tu nie zaglądają? -zapytała, a ja szybko zrezygnowałam z patrzenia w niebo i rękawem kurtki zaczęłam wycierać mokrą twarz. - Nie chcę ich tu widzieć - odparłam, zagryzając usta. 118 - Dlaczego nie? - Nie wiem dokładnie - wymamrotałam przygnębiona i nagle wyraźnie stanęła mi przed oczyma twarz mamy. Nerwowo przełknęłam ślinę, ponieważ niespodziewanie zobaczyłam obrazy, których wcześniej nie mogłam sobie przypomnieć: Niesiono mnie na rękach jak niemowlę - w jakimś bardzo zimnym pomieszczeniu wyłożonym zielonymi kafelkami -moja głowa bezwładnie opadła do tyłu - wokół słyszałam podniesione głosy i widziałam dużo światła - twarze, które się na mnie gapiły - wśród nich kredowobiała twarz mamy - potem twarz ubranego na zielono mężczyzny, który otwierał moje usta. - Noro, co jest? - w tej samej chwili zapytała Ivana. - Nic... - wybąkałam oszołomiona i ni stąd, ni zowąd wiedziałam już, co się wydarzyło. Ktoś wsunął mi do ust zimnego węża, poczułam ból, język został wciśnięty do środka, twardym kciukiem odsunięto do tyłu mój podbródek, a jeszcze inne dłonie przyciskały mi policzki, próbując w ten sposób zmusić usta do otwarcia się... Potem musiałam się chyba dusić, bo do gardła wsunięto mi coś dużego i twardego. Mama gdzieś znikła, ktoś chwycił ją za ramię i odciągnął na bok, później powieki znowu mi opadły i spowiły mnie ciemności. Wspomnienie rozpłynęło się równie nagle, jak się pojawiło. - Jesteś wściekła na swoich rodziców? - zapytała Ivana. W pierwszej chwili odniosłam wrażenie, że jej głos dobiegł z bardzo daleka, żeby sprowadzić mnie z powrotem do mokrego ogrodu przy klinice. Z trudem wzięłam się w garść i wzruszyłam ramionami. - Wściekła? Nie - usłyszałam swój głos i z niepokoju zmarszczyłam czoło. - Ale mój ojciec... on... Urwałam w połowie zdania i pomyślałam o ostatniej, podsłuchanej rozmowie rodziców. W zasadzie była to raczej smutna, pełna podejrzeń kłótnia niż rozmowa. Głęboko wciągnęłam powietrze. - Sądzę, że mój ojciec zdradza mamę. Odetchnęłam z ulgą, bo w końcu wyrzuciłam to z siebie, po raz pierwszy głośno wyraziłam to przypuszczenie. 119 Ivana patrzyła na mnie w milczeniu, a ja byłam szczęśliwa, że nie pyta o nic więcej. Doktor Winkelhoog już parokrotnie proponował mi spotkanie z rodzicami, ale za każdym razem szybko potrząsałam głową. Nie zniosłabym myśli, że odgrywają przede mną jakąś komedię, tylko po to, żeby oszczędzić mi przykrości. Jednakże świadomość, że mój olbrzymi, wesoły ojciec o radosnych, niebieskich oczach zdradza mamę i mnie w swoim biurze z tą młodą panią architekt, była równie deprymująca. - Nie brakuje ci mamy? - zapytała w końcu cicho Ivana. Wolałabym, gdyby dalej milczała. Rzuciłam jej udręczone spojrzenie. - Ej, Nora i Ivana, słyszałyście, basen jest już naprawiony! - zawołał na szczęście w tej samej chwili Ludwik, wychylając się z okna naszego oddziału. - I tak jesteście przemoczone do suchej nitki, nie macie ochoty z nami popływać? Spojrzałam na moją nową, bladą przyjaciółkę. Jej ciemno-blond włosy przykleiły się do głowy. - Ivana, mamy ochotę? Wzruszyła ramionami. Wiedziałam, że podobnie jak ja nie była jeszcze na tutejszym basenie, chociaż już po raz trzeci odwiedzała tę klinikę. - Przecież wiesz, że boję się rozebrać - powiedziała zdławionym głosem. - Tak, wiem - odparłam i ostrożnie objęłam ją ramieniem. - Ale przecież możesz spróbować. Jestem przy tobie, Rike też na pewno pójdzie z nami, jeśli ją o to poprosimy. - Ale Ludwik? - szepnęła Ivana. - Ludwik nic ci nie zrobi, na mur beton - zapewniłam ją. Ivana zgodziła się. Potem wróciłyśmy do domu. Była jeszcze bledsza niż zwykle i nie odzywała się słowem. Uśmiechnęłam się do niej zachęcająco. 120 15 Mimo wszystko Ivana nie zdołała wejść do wody. Podka-sała jednak rękawy dresu, uniosła do góry nogawki szarych spodni, usiadła z podciągniętymi kolanami na białym plastikowym krześle obok basenu i patrzyła, jak pływamy. Potem odprowadziła mnie do pokoju i w mojej małej łazience umyła sobie włosy, które wciąż jeszcze były mokre i mocno potargane. Następnie stanęłyśmy obok siebie przed lustrem i nawzajem wysuszyłyśmy sobie włosy. Ivana pozwoliła nawet wmaso- wać sobie trochę balsamu i wyszczotkować swoje miękkie, gładkie kosmyki. Kiedy tak stałam za nią, doprowadzając do porządku jej czuprynę, ni stąd ni zowąd odezwała się. - To dziwne, ale do dziś nie potrafię sobie przypomnieć, co się wtedy ze mną stało. Jej głos brzmiał jednostajnie i bardzo cicho. - Pamiętam tylko to, co zrobili mojej mamie. Przez cały czas mam ten obraz przed oczyma, słyszę jej krzyk i płacz. To było przerażające, przy tym nigdy wcześniej nie widziałam mamy nago. Zawsze przebierała się w zamkniętej łazience. Mimo panującego ciepła, plecy Ivany drżały. - Od tamtego czasu wciąż się boję - wyszeptała. - Bez przerwy. - Ja też się boję - przyznałam. Potem opowiedziałam Ivanie o moim okropnym strachu. Dokładnie tak samo jak poprzedniego dnia doktorowi Winkelhoogowi, opowiedziałam jej o snach z robakami, o pukaniu w skrzynkę na listy i o zaklęciu. - Wiem, to nienormalne - wydusiłam. - Ale wymruczałam je pod nosem już chyba z tysiąc razy. Nagle po twarzy Ivany przemknął uśmiech. - Też mam swoje zaklęcie - powiedziała, sięgając po moją dłoń. - Właściwie to jest piosenka, pół strofki, krótka, jugosłowiańska kołysanka dla dzieci. Taka historyjka o księżycu, zawsze, kiedy ogarnia mnie strach, śpiewam sobie w myślach trzy pierwsze linijki. Chciałabyś posłuchać? 121 Przytaknęłam i Ivana zaczęła nucić cichutko drżącym głosem. - To byłoby tyle - powiedziała po paru sekundach zakłopotana. - Sobie oczywiście śpiewam bezgłośnie... Uśmiechnęłyśmy się do siebie w lustrze i, co dziwne, wcale nie poczułam się źle, wręcz przeciwnie. - Teraz twoje włosy pięknie się błyszczą - oznajmiłam, odkładając szczotkę. W tej samej chwili rozległo się pukanie. - Proszę - zawołałam, a po chwili Gesa wsadziła przez uchylone drzwi swoją pyzatą, czerwoną twarz. - A więc tu jesteś, Ivano - powiedziała, a jej grube policzki promieniały radością. Pewnie cieszyła się, że dziewczyna jest u mnie, a nie sterczy sama jak palec gdzieś na korytarzu. -Twoja mama czeka w sali wizyt. Ivana skinęła głową i spojrzała na mnie. - Noro, może chciałabyś pójść ze mną i poznać moją mamę? - OK - odpowiedziałam. Uśmiechnęła się do mnie i razem z Gesą wyszłyśmy z pokoju. Po drodze Ivana starannie opuściła rękawy swetra. - Mama nalega, żebym kazała sobie owinąć ręce bandażem - wyjaśniła, wzruszając ramionami. - Jest przekonana, że wtedy wysypka szybciej się zagoi, ale to nieprawda. Pod ciasnymi, gorącymi bandażami swędzi jeszcze bardziej. Dotarłyśmy na miejsce i po raz pierwszy przekroczyłam próg sali wizyt. Matka Ivany była wysmukłą kobietą o prostych, czarnych włosach, zaczesanych do tyłu i upiętych wysoko w miękki, błyszczący kok. - Ivano! - krzyknęła, kiedy weszłyśmy, i chwyciła swoją córkę za ręce. - Cześć, mamo - odezwała się cicho Ivana, lekko przytulając się do matki. Potem rozmawiały ze sobą po albańsku. Kobieta przywiozła owoce, kwiaty, czekoladę i kompakt z utworami fortepianowymi Czajkowskiego. Już wcześniej dowiedziałam się, że to ulubiony kompozytor Ivany. 122 - Mamo, to jest Nora - powiedziała w końcu po niemiecku. - Moja przyjaciółka. Matka Ivany spojrzała na mnie, a ja nie mogłam się powstrzymać, żeby nie pomyśleć o tym, co przeżyła cztery lata temu w ich domu w Kosowie. Mimo wszystko wyglądała na zdrową, a wokół jej oczu i ust widać było siateczkę drobnych zmarszczek mimicznych. Dlaczego kwitła zdrowiem, a Ivana zachorowała? - Cieszę się, że mogę cię poznać - oznajmiła w tej samej chwili łamanym niemieckim i podała mi rękę. - Dzień dobry - odpowiedziałam cicho i nagle, pierwszy raz odkąd tu przyjechałam, zatęskniłam za moją mamą. Do środka weszła Ulli, wnosząc herbatę i ciasto na podwieczorek, a potem Ivana poczęstowała wszystkich swoją czekoladą. Jej matka pokazała nam nowe zdjęcia dziecka, które urodziła starsza córka, i tylko ja zauważyłam, że moja przyjaciółka marszczy czoło, rzucając na nie okiem. Kiedy wizyta dobiegła końca, odprowadziłyśmy matkę Iva-ny do wyjścia z naszego pawilonu. Ulli poszła z nami, żeby otworzyć znajdujące się po drodze drzwi. Tuż przy samym wyjściu kobieta objęła córkę i rozpłakała się. - Mamo, proszę... - powiedziała nerwowo dziewczyna, ale ona wciąż płakała i cicho szlochając, tłumaczyła coś Iva-nie. Nie rozumiałam ani słowa, ale domyśliłam się wszystkiego. Później Ivana potwierdziła moje przypuszczenia. - Chodziło jak zwykle o mojego ojca. Ona po prostu nie może zrozumieć, że go nienawidzę i nie chcę go widzieć. Mówi, że jest niewinny, że musiał iść do wojska i dlatego nie mógł nas ochronić. Ale mimo to jest winny... Głos Ivany znowu brzmiał głucho i monotonnie, tak jak zwykle. - I na dodatek jest mężczyzną, a ja nienawidzę mężczyzn. Po tych słowach Ivana obróciła się na pięcie i szybko odeszła. Przystanęłam, wiedziałam, że w takich chwilach trzeba ją zostawić w spokoju. Jej proste, długie włosy miękko i przepięknie kołysały się z tyłu i była to jedyna rzecz inna niż zwykle. 123 - Jest z nią znacznie lepiej niż kiedyś - zwróciła się do mnie Ulli, a jej głos brzmiał optymistycznie. - I twoja osoba mocno się do tego przyczyniła. * - Myślę, że chciałabym zobaczyć swoją mamę - powiedziałam kilka dni później do doktora Winkelhooga. - Dobrze - odparł lekarz i zapisał coś w notatniku. - Ucieszy się, kiedy jej to przekażemy. Spojrzałam za okno. - Czy pan sam do niej zadzwoni? - zapytałam i z bijącym sercem pomyślałam o naszym mieszkaniu, o telefonie w korytarzu i o dzwonku, który brzęczał, kiedy ktoś telefonował. Na samą myśl o domu zawsze ogarniał mnie lekki niepokój, ponieważ czułam się tam chora, przestraszona i zrozpaczona. Wszystkie jego ściany i pomieszczenia były niemymi świadkami tamtych dni. - Twoi rodzice i tak tu codziennie dzwonią, pytając o ciebie - oznajmił doktor Winkełhoog. - Dzisiaj przekażę im, że ucieszysz się z odwiedzin mamy. Podziękowałam gestem i odetchnęłam z ulgą, że lekarz tak dokładnie mnie słuchał i zrozumiał, iż chcę widzieć tylko mamę, a nie ojca. - Ale twoi rodzice nie są jedynymi, którzy tu wydzwaniają za tobą - dodał otyły doktor. Podniosłam głowę i spojrzałam na niego. - A kto jeszcze? - zapytałam ostrożnie. Ciemne oczy lekarza uśmiechały się. - Niejaki król Jakub odzywa się równie często - powiedział. - Dzwoniła też twoja wychowawczyni i pytała o ciebie. Znowu mówił o pani Korintenberg. Odruchowo przywarłam do krzesła. - Dlaczego tutaj dzwoniła? - syknęłam przez zaciśnięte zęby. - Przecież jest chora i wcale nie wie, gdzie przebywam. - Jeśli dobrze zrozumiałem, to była u niej twoja szkolna przyjaciółka, która powiadomiła ją o wszystkim. Poza tym po- 124 wiedziała chyba, że byłaś bardzo zrozpaczona, dowiedziawszy się o jej chorobie i wychowawczym zaniepokoiła się o ciebie. Spojrzałam w dół na swoje drżące palce. To z pewnością była Verena, to ona wypaplała wszystko pani Korintenberg. - I naprawdę martwiła się o mnie? - wyszeptałam oszołomiona i pomyślałam o tym wszystkim, co czytałam na temat choroby mojej wychowawczyni. Doktor Winkełhoog potwierdził. - Jak to możliwe, skoro sama jest tak ciężko chora? - zapytałam w końcu, chcąc nie chcąc. - Chociaż ma raka, to jednak pozostała sobą i troszczy się o ciebie tak samo, jak wtedy, kiedy była zdrowa. Na jego szerokiej twarzy widniał uspokajający uśmiech. - Ale kiedy myślę o niej, to mam przed oczyma tylko śmierć - szepnęłam zdruzgotana. - Widzę, jak umiera, bez włosów, bez siły, przyłączona do straszliwej, niesamowitej szpitalnej aparatury. Lekarz skinął głową i wtedy wybuchłam płaczem. Płakałam i płakałam, aż moja godzina dobiegła końca, a doktor Winkełhoog siedział przy mnie, nie odzywając się słowem. Przerwał milczenie dopiero pod sam koniec, na kilka minut przed powrotem Ludwika. - Nie myliłaś się Noro, rzeczywiście twoja nauczycielka straciła włosy, ale nie umrze z tego powodu. Na dodatek otacza ją życie, a nie śmierć i obecnie nie jest przyłączona do tej całej maszynerii, która pozwala człowiekowi przetrwać. Owszem, brakuje jej sił, ale te wracają szybciej, niż można by przypuszczać. Sama się o tym przekonasz, patrząc w lustro. Bo również ich nabrałaś, prawda? Milczałam, lecz drżenie wewnątrz nieco ustąpiło. - Ale ona wciąż jeszcze może umrzeć? - zapytałam w końcu, stojąc już przy drzwiach biura. Doktor Winkełhoog przytaknął. - Tak, może jeszcze umrzeć - odpowiedział i spojrzał na mnie. Zauważyłam, że był ze mną zupełnie szczery. - Ale w tej chwili nic na to nie wskazuje, dzięki temu pani Korintenberg wciąż ma nadzieję. 125 Ukłoniłam się i powoli wyszłam. *. Kiedy wróciłam, na oddziale panowało wielkie poruszenie. - Anuszka miała zapaść - pospiesznie wyjaśniła mi Aisza. -1 ją zabrali. Czułam, że ze strachu zaczyna mi się kręcić w głowie. - Tak, wsadzili ją na intensywną terapię - dodał Jonatan, mrużąc oczy. Wiedziałam, że lubi Anuszkę, wszyscy na oddziale o tym wiedzieli. Jeśli Jonatan kogoś lubił, to na pewno była to Anuszka i smutna Sina. - Nie chcę, żeby umarła -jęczał, trąc suche oczy. Jonatan nigdy nie płakał, co najwyżej krzyczał, tarzał się po podłodze albo tłukł wszystko, co popadnie, ale jeszcze nie widziałam, żeby się tak naprawdę rozbeczał. - Chodź, Jonatanie, pójdziemy sobie popływać - zawołał w tej samej chwili Ludwik, wymachując kąpielówkami i ręcznikiem. - Spadaj, dupku - wrzasnął przeraźliwie chłopak. - Przecież nie pójdę pływać, kiedy ona tam może wykitować. Ludwik objął go ramieniem, ale Jonatan je odtrącił. - Ona nie umrze, Johnny - oznajmił opiekun. - Skąd dupku możesz to wiedzieć? - zawołał chłopak. - To tylko zasłabnięcie, na to się nie umiera - wyjaśnił Ludwik i ponownie chwycił go za ramię. - A co było z Rafaelą?! - krzyknął, straciwszy nad sobą panowanie. - Rafaela czuła się znacznie gorzej niż Anuszka - oznajmił Ludwik i cierpliwie po raz kolejny objął rozwścieczonego chłopaka. Posuwali się tak krok za krokiem, aż wreszcie krzyk Jonatana zupełnie ucichł. - Na szczęście ten wyjec już znikł - powiedziała Sina z ulgą, po czym z hukiem zatrzasnęła za sobą drzwi pokoju. Najwyraźniej nie podzielała uczuć Jonatana. - Co to za Rafaela? - zapytałam Aiszę, która wciąż jeszcze stała obok mnie. Poza nami na korytarzu nie było nikogo. - Tylko o niej słyszałam - odparła, wzruszając ramionami. 126 - Była anorektyczką, tak jak Anuszka i Helena, i dlatego umarła tu, na oddziale. - Tu, na oddziale? - powtórzyłam przerażona. Aisza skinęła głową. Czułam, że grunt mięknie i chwieje mi się pod nogami. Szybko oparłam się o ścianę. - Wszystko w porządku? - spytała zatroskana Aisza. - Nie wiem. - Mam sprowadzić Rike? Potrząsnęłam głową. - Zawołać doktora Winkelhooga albo doktor Bergmann? Znowu zaprzeczyłam ruchem głowy i spróbowałam wziąć się w garść. Nie chciałam już więcej wpadać w panikę. „Co powiedział ostatnio doktor Winkełhoog? Strach jest w porządku, ale panika nie". Jednakże wciąż potwornie się jej bałam. - Wiesz, gdzie jest Ivana? - wymamrotałam w końcu. - Chyba w sali muzycznej - skwapliwie odpowiedziała Aisza i objęła mnie ramieniem. - Pewnie znowu słucha tego swojego Czajkowskiego. Zaprowadzić cię tam? Skinęłam głową i zaraz potem, stawiając małe, ostrożne kroki, zaczęłyśmy wchodzić po schodach. Ivana rzeczywiście siedziała w pokoju muzycznym, który wczoraj ponownie otwarto. Dziś przy śniadaniu Jonatan z całą dokładnością wyliczył wszystko, co w napadzie szału zniszczył tamtego popołudnia. - Dwa bębny rozerwałem na strzępy, ten kretyński ksylofon też zarobił, a potem piorunem stratowałem głośnik i wtedy, niestety, przyleciał Ludwik, bo inaczej rozwaliłbym jeszcze więcej tego głupiego gówna... Sala muzyczna została doprowadzona do porządku. Ivana leżała rozciągnięta na jednej z dwóch sof, miała zamknięte oczy i duże słuchawki na uszach. Powoli zbliżyłam się do niej, a ona podniosła powieki. - Noro, co z tobą? - zapytała natychmiast. 127 - Wiesz o Anuszce? - odpowiedziałam pytaniem na pytanie i usiadłam obok. Ivana skinęła głową i przechyliła się w stronę sprzętu grającego, aby go wyłączyć. - Ale to chyba nic poważnego - dodała. - Prawda, Rike? Obróciłam się i zobaczyłam, że nasz piegowaty pracownik socjalny też tu jest. Kobieta klęczała przy niskim regale, w którym przechowywano instrumenty muzyczne, i robiła porządki. Rike przytaknęła. - Ale słyszałaś o Rafaeli? - spytałam potem cicho Ivanę. - Tak, przebywała kiedyś na tym oddziale - odpowiedziała zamyślona, skubiąc kłaczki swojego swetra. Od paru dni przestała nosić te stare, niechlujne dresy. Ostatnio myła też częściej włosy. - Wiesz, że ona nie żyje? - wyszeptałam, ponieważ nie chciałam, żeby Rike mnie usłyszała. - Byłam nawet tutaj, kiedy to się stało - odpowiedziała, odgarniając z twarzy kosmyk włosów. Milczałam, zagryzając usta aż do bólu. Kręciło mi się w głowie i po raz pierwszy, odkąd tutaj przybyłam, spróbowałam użyć swojego zaklęcia. ? Jakoś do tej pory wydawało mi się, że na oddziale nic nikomu nie grozi, że można się tu czuć naprawdę bezpiecznie. Ale za sprawą tej nieznanej Rafaeli wszystko się nagle zmieniło. Ona tu zmarła, mimo obecności doktora Winkelhooga, Rike, Gesy i ochronnych krat w oknach. Westchnęłam cicho i oparłam się o Ivanę. W końcu nie wytrzymałam. - Może jutro ta dama sama da tortu jeżom... - wyszeptałam drżącym głosem. Ivana objęła mnie ramieniem, a ja siedziałam sztywno, czekając na to, co się wydarzy. Ale nic się nie zdarzyło. Mój strach wcale nie zmalał, bo i dlaczego miałby zmaleć? W jaki sposób taki krótki, dziecinny palindrom mógłby mi pomóc przezwyciężyć strach przed zmarłą Rafaelą? 128 - Ivano, tak bardzo boję się tego strachu - wydukałam zrozpaczona i wtuliłam twarz w podciągnięte kolana. Przyjaciółka głaskała mnie po włosach. - Może zagrać ci na altówce? - spytała w końcu. - Nie wiem - wymamrotałam żałośnie i zamknęłam oczy. Zaraz potem poczułam, jak Ivana ostrożnie wstaje. - Rike, możesz mi dać klucz do szafy? - usłyszałam jej pytanie. Otworzyłam oczy i mrugając, patrzyłam, jak chwilę później ze starej ciemnobrązowej walizki wyciąga instrument. - To oczywiście nie jest moja stara altówka, tę kupił mi ojciec i dał mamie, żeby tu przyniosła - wyjaśniła nieco zdenerwowana. Powoli podniosła instrument do podbródka. Zaczęła grać, a dźwięki, jakie z niego wydobywała, brzmiały smutno i melancholijnie. Rike usiadła obok mnie i zamieniłyśmy się w słuch. - To pierwszy raz, kiedy znowu sięgnęła po instrument -powiedziała cicho Rike i mimo smutnego tonu altówki jej głos brzmiał radośnie. - Twój obój też tutaj jest, może chciałabyś zagrać razem z nią? Potrząsnęłam głową i oszołomiona zaczęłam się zastanawiać, jakim sposobem, kiedy i dlaczego trafił tu mój obój. - Twój ojciec przyniósł go tydzień temu - powiedziała po chwili Rike, jakby odpowiadając na moje myśli. - Kazał cię pozdrowić. Chętnie by cię odwiedził w najbliższym czasie. Zamknęłam oczy i przycisnęłam do twarzy lodowate dłonie. Nagle poczułam, że natłok myśli za chwilę rozsadzi mi głowę: Rafaela, która być może zmarła w moim pokoju, co jest nawet całkiem prawdopodobne; ojciec, który przynosi mi obój i zdradza mamę, potajemnie sypiając z inną kobietą; moja troska o panią Korintenberg, o samą siebie, o przeżycie... Zrozpaczona zerwałam się na równe nogi i w tej samej chwili po raz pierwszy zrozumiałam dziką furię Jonatana. Nagłe poczułam palącą potrzebę wrzeszczenia, hałasowania i wyjścia naprzeciw swojemu strachowi, który doprowadzał mnie do szału. Nie chciałam już szeptać zaklęć, potajemnie pukać w skrzynkę na listy, w milczeniu, samotnie i bezradnie krążyć po parku - miałam tego wszystkiego serdecznie dosyć! 129 Nerwowym krokiem zaczęłam przemierzać pokój i wkrótce opadłam na czarny taboret, który stał przed olbrzymią perkusją. Nigdy dotąd nie widziałam, aby ktokolwiek na niej grał, sama też nie dotykałam tego instrumentu, jednakże teraz chwyciłam za pałeczki i wszczęłam piekielny hałas. W głowie zaczęło mi huczeć, podłoga pod moimi stopami wibrowała, a powietrze wokół drżało, pulsowało i szumiało. Moje ręce wzlatywały w górę, a przeguby sprawiały ból, ale było mi to zupełnie obojętne. Waliłam w huczący instrument, aż pot spływał mi po plecach, ramiona zaczęły dokuczać przy każdym ruchu, a ręce trzęsły się z wyczerpania. Potem pozwoliłam dźwiękom powoli wybrzmieć i jeszcze przez chwilę siedziałam spokojnie, nie ruszając się z miejsca. - Teraz chciałabym odpocząć - powiedziałam cicho do Rike i Ivany, nawet nie odwróciwszy się w ich stronę. Wiedziałam, że jeszcze tam są, że do końca wysłuchały tego szalonego łomotu. Powolutku podniosłam się, odłożyłam pałeczki i opuściłam salę, w której znowu zaległa cisza, jak gdyby nigdy nic. Wciąż jeszcze czułam mdłości i ucisk w okolicy żołądka, ale strach znikł teraz bez śladu. 16 Nastało lato. Mimo to od paru dni bez przerwy padało. Anuszka znowu wróciła na nasz oddział, a Helena została próbnie wypisana do domu. Maltę miał urodziny i ojciec zabrał go na trzy dni, ale już po dwóch przywiózł z powrotem, ponieważ chłopak niemal cały czas spędzał pod prysznicem. Podobnie jak inni, przed południem miałam cztery lekcje, a doktor Winkelhoog wyraził zgodę, abyśmy razem z Ivaną zamieszkały w dwuosobowym pokoju. Od kilku dni na naszym oddziale przebywała nowa dziewczyna. 130 - Ma na imię Charlotta, jest ruda i podobnie jak Nora na-faszerowała się tabletkami, żeby wykitować - z dumą opowiadał przy śniadaniu Jonatan. - Wszystko sam ustaliłem. To pestka dla kogoś takiego jak ja, kto w przyszłości zostanie słynnym detektywem. - Jesteś bezczelnym szpiclem, tyle ci powiem - wymamrotała rozdrażniona Sina. Na oddziale schodziłam nowej z drogi. Denerwowała mnie świadomość, że przeżyła to samo co ja: usta pełne tabletek, obrzydliwy smak rozgryzanych i przełykanych pigułek, lodowata pustka, w jaką wpadłam, moja opadająca bezwładnie głowa i zimny, twardy wąż w gardle, którym wyciągnęli ze mnie truciznę. Całymi popołudniami przesiadywałam teraz w sali muzycznej, gdzie Ludwik udzielał mi lekcji gry na perkusji, a Sina za to mogła grać na moim oboju. - A propos, dzisiaj przyjdzie moja mama - oznajmiłam pewnego dnia Ivanie. Mimo wszystko potrzebowałam jeszcze trochę czasu, ale w końcu poprosiłam doktora Winkełhooga, żeby zadzwonił po mamę. - Cieszysz się? - zapytała Ivana. Wzruszyłam ramionami. - Nie jestem pewna - powiedziałam w zamyśleniu. W końcu wybiła trzecia. Siedziałam za perkusją, a Ivana klęczała po turecku na jednej z sof i przyglądała się moim ćwiczeniom, wtedy do środka wszedł Ludwik. - Noro, twoja mama już przyszła. Skinęłam głową i odłożyłam pałeczki. - Chcesz iść ze mną, żeby ją poznać? - zapytałam Ivanę, szczerząc zęby w uśmiechu. Właściwie byłam potwornie spięta, ale nie chciałam pokazać tego po sobie, nawet jej. - Przy pierwszym spotkaniu? - spytała sceptycznie. Milczałam przez chwilę, a potem potwierdziłam. 131 - Proszę - powiedziałam cicho, a nasze spojrzenia spotkały się. - OK - odparła. Kiedy weszłyśmy do sali wizyt, mama stała przy zakratowanym oknie. Wyglądała na wychudzoną, zdenerwowaną i bladą. - Cześć, Noro - przywitała się i podeszła bliżej. Wyciągnęła ręce, jakby chciała mnie objąć, ale ostatecznie nie uczyniła tego i częściowo pozwoliła im opaść. Nerwowo rozglądała się dokoła, w końcu stanęła przede mną i wlepiła we mnie wzrok. - Tak bardzo się cieszę, że znowu ciebie widzę - powiedziała cicho. - Cieszę się, że stoisz przede mną taka jak dawniej. Przez ten cały czas widziałam cię tylko taką jak wtedy, gdy... To znaczy... Mama przygryzła wargi i zamilkła. Szybko ominęłam ją spojrzeniem i mój wzrok padł na dwa drzewa, które były widoczne z miejsca, gdzie stałam. W tej samej chwili rozległo się pukanie do drzwi. Wiedziałam, kto to, ponieważ sama poprosiłam go o przyjście. - Dzień dobry wszystkim - za moimi plecami odezwał się doktor Winkelhoog i odetchnęłam z ulgą, słysząc jego radosny, zadowolony głos. - Mamo to jest Ivana - powiedziałam i szybko usiadłam na wiklinowym krześle, podobnym do tego, jakie stały w gabinecie doktora. Mama podała Ivanie rękę, tak samo, jak jej mama przywitała się ze mną. Potem doktor Winkelhoog uścisnął dłoń mojej mamy i po sposobie, w jaki to uczynił, zorientowałam się, że pewnie widywali się częściej. Nie wiem, po czym to rozpoznałam, ale po prostu wiedziałam. „Co takiego razem omawiali?" Mama również nieco się uspokoiła. Przekazała mi pozdrowienia od Vereny i jej rodzeństwa, a także od Bernadety i reszty mojej klasy. - Tata oczywiście też kazał cię pozdrowić - dodała po chwili. Wszystkie te pozdrowienia skwitowałam skinieniem głowy, a następnie zeszłyśmy na dół do ogrodu. Ivana i doktor 132 Winkelhoog poszli razem z nami. Podczas przechadzki między drzewami mamie nie zamykały się usta. Opowiadała o swoim sklepie, który zamierza powiększyć, ponieważ udało jej się wynająć mieszkanie na wyższej kondygnacji. - Na górze zamierzam organizować wykłady i warsztaty. Na początek planuję wystawę o wojnach Europy - powiedziała, uśmiechając się do mnie. Nie odwzajemniłam tego uśmiechu. „Wojna", pomyślałam tylko i aż zrobiło mi się zimno. A potem nagle coś sobie przypomniałam. - Pamiętasz, mamo, jak zwiedzałyśmy obóz koncentracyjny w Dachau? - zapytałam, wykorzystując jedną z tych dziwnych przerw, które musiała robić dla nabrania tchu. - Oczywiście - odparła oszołomiona i zmarszczyła czoło. -1 przypominasz sobie te wszystkie książki na temat Trzeciej Rzeszy, jakie mi podarowałaś, kiedy ledwo co nauczyłam się czytać? Matka popatrzyła na mnie w milczeniu. - A tę książkę o chłopcu, który stracił wzrok w wypadku? Albo historię dziewczyny, której matka zmarła na raka? A książkę o wojnie atomowej i o tragicznej awarii reaktora w samym środku Niemiec? Przyspieszyłam kroku, niemal pędziłam! - Noro, co to ma znaczyć? - zapytała nerwowo matka. - Mamo, pamiętasz, w jaki sposób wyjaśniłaś mi wadę serca Lei? Czy wiesz, że potem całymi nocami bałam się, że moje serce może spotkać to samo? - Noro, ja... - Nie mamo, teraz ja mówię - powiedziałam, sama zaskoczona tą nagłą agresywnością. - Dlaczego nie odwiedziliśmy Disneylandu, skoro już polecieliśmy na Florydę na pogrzeb ciotki Fiony? Dlaczego opowiadałaś mi o sześciu milionach pomordowanych Żydów, kiedy ledwo nauczyłam się chodzić, i dlaczego jako dziecko nie mogłam oglądać w telewizji Pszczółki Mai i Heidil Stwierdziłaś, że to tania szmira, a zamiast tego czytałaś na głos historie o holokauście, wojnie atomowej i umierających dzieciach... 133 Przerwałam przestraszona, bo ostatnie zdania wręcz wy-wrzeszczałam. Już dawno tak nie krzyczałam. Chyba nawet nigdy w życiu. Ale poczułam, że ten wrzask dobrze mi zrobił. Obie stałyśmy już dłuższą chwilę. - Mamo, nie zauważyłaś do cholery, że ja się boję, że jestem jeszcze za mała na takie książki i całą tę wiedzę, że to ponad moje siły...? Potem uciekłam, nie czekając na odpowiedź. Byłam wyczerpana i zmęczona, dlatego przez resztę popołudnia zaszyłam się w swoim pokoju. Leżałam wpatrzona w jasną ścianę, na której tańczyły pojedyncze promyki słońca, kiedy za plecami usłyszałam Ivanę, która przyszła za mną. Byłam szczęśliwa, że tu jest. * Kilka dni później mama znowu mnie odwiedziła. Spacerowałyśmy w milczeniu po sąsiadującym z kliniką ogrodzie. Siąpił deszcz. Miałam wrażenie, jakby padało od zawsze. - Może lepiej wrócimy do sali wizyt? - spytała ostrożnie matka. Potrząsnęłam głową. - To wejdź przynajmniej pod mój parasol - poprosiła. Znowu potrząsnęłam głową i dalej mokłam na deszczu. Przez dłuższy czas milczałyśmy. - Noro, czy mogę cię o coś zapytać? - w końcu mama przerwała milczenie. Skinęłam głową. - Dlaczego nie chcesz widzieć taty? Przecież zawsze dobrze się rozumieliście. To znaczy, nie pamiętam, aby kiedykolwiek doszło między wami do jakiejś poważnej sprzeczki. Przystanęłam i spojrzałam na nią. - Zbyt rzadko bywał w domu, żebyśmy się mogli pokłócić -powiedziałam, czując, że z nerwów zaczyna mnie boleć głowa. Matka przytaknęła. - Tak, masz rację, w ostatnich miesiącach nie miał za dużo czasu - stwierdziła i zobaczyłam, że myśli jeszcze o czymś, ale nie powiedziała tego głośno. - Miał w ubiegłym roku sporo dużych projektów budowlanych do wykonania. 134 Ostrożnie uśmiechnęła się do mnie. - Wejdź przynajmniej pod parasol, jeśli już koniecznie chcesz chodzić po deszczu - ponowiła swoją prośbę, tym razem skinęłam głową i wślizgnęłam się obok niej. W czasie marszu dotykałyśmy się ramionami. - Mamo, proszę, bądź szczera - powiedziałam cicho. - Co masz na myśli, Noro? - Słyszałam, jak rozmawiałaś z tatą o Carmen... Deszcz głośno uderzał o parasol i zdawało się, że ten dźwięk rozbrzmiewa przez całą wieczność. - A więc wiesz o wszystkim - odezwała się mama po pewnym czasie. Potwierdziłam ruchem głową i wbiłam w nią wzrok. Znowu trwało dłuższą chwilę, zanim zdecydowała się kontynuować. - Każde małżeństwo miewa czasami problemy - oznajmiła. - Są dobre i złe dni. Bądź co bądź jesteśmy ze sobą niemal szesnaście lat - dodała po chwili. - Czasami, kiedy kocha się już bardzo długo, może się zdarzyć, że partner zacznie tęsknić za czymś nowym i ekscytującym... - nagle jej głos przybrał smutny ton. Urwała, nie dokończywszy zdania. Przystanęła i spojrzała na mnie. - Noro, przykro mi, ale po prostu nie mogę ci powiedzieć, że między mną a ojcem jest wszystko w porządku, ponieważ byłoby to kłamstwo. Powoli skinęłam głową. - Czy się rozstaniecie? - spytałam cicho. Mama zaprzeczyła. - Nie, nie zrobimy tego. Przynajmniej nie w najbliższej przyszłości. Co będzie potem, tego oczywiście nie wiem. - Jasne - powiedziałam, lekko się uśmiechając. Serce mi waliło. Zycie to bez wątpienia trudna sprawa. Ivana znowu może spotkać na swojej drodze jakiegoś brutalnego faceta. Moi rodzice w każdej chwili mogą się zdecydować na rozwód. Pani Korintenberg może umrzeć. Mnie też może się coś przytrafić. 135 Ale równie dobrze sprawy mogą przybrać pomyślny obrót. - Jestem zmęczona, mamo - powiedziałam. - Chętnie bym już wróciła, ogrzała się i posiedziała sama. Skinęła głową i pogłaskała moją zimną twarz. Uczyniła to po raz pierwszy od dawna, a jej dotyk sprawił mi prawdziwą przyjemność. Dwa dni później mama zapytała mnie, czy nie chciałabym wrócić do domu. Zaprzeczyłam ruchem głowy. - Tu bardziej ci się podoba? - Nie wiem - odpowiedziałam w zamyśleniu. - Tu jest łatwiej, chyba o to chodzi. Mama potakując, ciężko westchnęła, a ja w głębi duszy zastanawiałam się, czy ma mi za złe, że nie chcę wrócić. * Powoli przypominało o sobie moje normalne życie. Najpierw zjawiła się Verena. Razem z Ivaną wyszłyśmy do parku, aby ją przywitać. - Noro! - zawołała na mój widok i zaczęła biec. Tak, nic się nie zmieniła. Zarzuciła mnie tysiącem pytań, rozmawiała z Ivaną, jakby się znały od wieków, przywitała się z Rike i Gesą, a potem szczerząc zęby w uśmiechu, potrząsała kratami w naszym pokoju. - Całkiem przyjemne więzienie - oznajmiła, przyglądając się małej wystawie zdjęć, które Ivana starannie przeniosła na ścianę przy swoim łóżku. Dopiero, kiedy czas odwiedzin dobiegł końca, uspokoiła się nieco. W milczeniu odprowadziłam ją przez senny pawilon. Odezwała się, gdy już dotarłyśmy do samych drzwiach wyjściowych. - Nie mogłam uwierzyć, kiedy Jakub mi to powiedział -rzekła cicho. - Mam na myśli to, że chciałaś odebrać sobie życie. Verena westchnęła ciężko. - Całymi tygodniami zachodziłam w głowę, dlaczego to zrobiłaś. Przypomniałam sobie, że byłaś taka cicha, nerwowa i smutna, zanim połknęłaś te tabletki, i że dokładnie w tym 136 samym czasie dość często spotykałam się z Bernadetą. Noro, o mało nie oszalałam ze zgryzoty. Bardzo mi przykro z powodu tego, co się stało. Nie wiedziałam, że aż tak źle się czujesz. Verena spojrzała na mnie niepewnym wzrokiem. - Jesteś na mnie zła? Potrząsnęłam głową i poczułam, jak bardzo ją lubię, ale mimo to byłam szczęśliwa, kiedy w końcu sobie poszła i mogłam wrócić do mojego małego, cichego pokoju, w którym Iva-na siedziała przy oknie, pisząc list do mieszkającej w Kosowie babci. W nocy rozszalała się burza. Przez cały dzień na dworze było parno, bezwietrznie i nieznośnie, ale już pod wieczór od czasu do czasu zaczęło cicho grzmieć. Późnym popołudniem Ivana zrobiła się bardzo nerwowa i zaszyła się w swoim łóżku. Wieczorem poprosiła doktor Bergmann o słabą tabletkę nasenną. - To przypomina mi odgłosy wojny, nienawidzę burzy -powiedziała rozdrażniona, zamknęła oczy i odwróciła się do ściany. Ocknąwszy się w środku nocy, usłyszałam jej ciche chrapanie. Mały pokój przeszywały jasne błyskawice, którym wtórowały potężne grzmoty. Ostrożnie zapaliłam nocną lampkę i spojrzałam na stojące po drugiej stronie łóżko. Ivana leżała na plecach, zupełnie odprężona. Jej kołdra w połowie zwisała na podłogę, a ona uśmiechała się przez sen i oddychała miarowo. Nie chciało mi się wierzyć, żeby wszystko to zdziałała wyłącznie mała tabletka, o której przecież doktor Bergmann powiedziała, że jest to lek typowo roślinny. Wstałam powoli, ostrożnie przykryłam Ivanę, a następnie podeszłam do okna. Nie mogłam się powstrzymać, żeby co rusz nie zerkać na nią. Wyglądała teraz tak kwitnąco i zdrowo. Uśmiechnęłam się, ponieważ nagłe uświadomiłam sobie, że pewnego dnia całkowicie wyzdrowieje. W pewnej chwili odwróciłam wzrok i przez pręty krat wyjrzałam na dwór. Jasne zygzaki błyskawic rozdzierały egipskie 137 ciemności. Powiodłam wzrokiem ponad ogrodem kliniki i leżącym za nim osiedlem aż do ciemnego lasu na peryferiach miasta. Ostrożnie uchyliłam okno. Uderzyło mnie mokre, zimne powietrze, a potem oparłam czoło o chłodną szybę. Mocniej opatuliłam się bluzą pidżamy i spojrzałam na niespokojne, burzowe niebo. Grzmoty były już znacznie cichsze, a błyskawice nie następowały tak szybko po sobie. Obserwowałam gwiazdy i na chwilę ten cały, ogromny, skomplikowany świat stał się moją własnością. Nie czułam teraz strachu. Nawet tego strachu przed strachem. Trwałam tak przez jakiś czas, nie ośmieliwszy się drgnąć, żeby nie spłoszyć tej osobliwej lekkości. W końcu jednak ruszyłam się z miejsca. Po cichu zamknęłam okno, burza ucichła, pozostał jedynie deszcz, który delikatnie i kojąco dudnił po parapecie. Usiadłam przy naszym jasnym, drewnianym stoliku i u-śmiechnęłam się do siebie. Przede mną leżał rozpoczęty list, który Ivana pisała do swojej babci, a obok niego jej notes i pióro. Bezszelestnie przysunęłam papier i pióro w swoją stronę. A potem napisałam list do mojej chorej wychowawczyni. Kilka tygodni później przyszedł mój ojciec. Doktor Winkel-hoog zadzwonił do niego z informacją, że teraz jestem już gotowa na spotkanie. Tym razem nie było przy mnie Ivany, ale znowu towarzyszył mi lekarz. - Cześć, tato - powiedziałam cicho na widok mojego rosłego ojca, który sterczał przy oknie. Stał tak samo jak mama podczas swojej pierwszej wizyty. Jego spojrzenie zdradzało niepokój i napięcie, ale uśmiechał się do mnie i w przeciwieństwie do mamy odważył się mnie objąć. - Dobrze wyglądasz, córciu - stwierdził, kiedy stałam sztywna jak manekin w jego ramionach, czekając aż mnie z nich uwolni. Kiedy to w końcu uczynił, szybko usiadłam w fotelu. - A może lepiej pójdziemy do ogrodu? - zapytał, kładąc dłoń na moim ramieniu. Potrząsnęłam głową. - OK, w takim razie zostaniemy tutaj - powiedział i również usiadł. On też zdawał się dobrze znać doktora Winkel- 138 hooga, uśmiechnął się na powitanie, jakby się cieszył, że go widzi. Mimo to odniosłam wrażenie, że wolałby zostać ze mną sam na sam. - Przyniosłem ci coś - oznajmił po chwili i zaczął gorączkowo grzebać w swoim skórzanym plecaku. Pomyślałam o tym stosie książek przytaszczonych tu już przez mamę, które stanowiły przypadkową i chaotyczną zbieraninę. Boli, Irving, Brecht, Pullmann oraz tom wierszy Ril-kego. W końcu ojciec ostrożnie położył na moim lewym kolanie trzy kompakty. - Musiałem się nieźle nagłowić, żeby sobie przypomnieć, jakiej muzyki słuchałem w twoim wieku - powiedział, jakby chciał się wytłumaczyć, a następnie postukał palcami w leżącą na górze płytę. - Udo Lindenberg, znałem na pamięć wszystkie jego teksty. Dalej masz Boba Marleya, to również moja wielka miłość z czasów młodości. Ojciec uśmiechnął się do mnie. - OK, a pod Marleyem starzy, dobrzy Stonsi, których, jak wiesz, kocham do dziś. Skinęłam głową i odwzajemniłam uśmiech. - Dziękuję - wybąkałam cicho, biorąc kompakty z kolan i odkładając je na okrągły stolik, który stał między nami. - No cóż... - chrząknął niezdecydowanie i zaczął wyłamywać sobie z trzaskiem palce lewej ręki. Robił tak często, gdy był zdenerwowany i choć nienawidził tego nawyku, to jednak nie potrafił się go wyzbyć. Wyłamywał sobie palce jako dziecko i strzelał nimi dziś, kiedy był znanym, miejskim architektem. - W każdym razie cieszę się, że wracasz do zdrowia - oznajmił, kiedy chrupnęły już wszystkie stawy. - Dzięki Bogu wyglądasz naprawdę świetnie, Noro! Nie odezwałam się. - Słyszałem, że zaczęłaś grać na perkusji. Mama chwaliła się też, że napisałaś całą klasówkę z matematyki. Super, to naprawdę znakomite wiadomości... - Większość klasówki ściągnęłam od Ivany - przyznałam, intensywnie przyglądając się ojcu. 139 Ten wyszczerzył zęby w uśmiechu. - No tak, to w końcu nic strasznego - dodał szybko. Wkurzyłam się. - Wcześniej byłeś wściekły, kiedy przyznawałam się do odpisywania - rzuciłam zirytowana. Ojciec nie odpowiedział. Patrzyliśmy na siebie w milczeniu. - A propos, w przyszłości zamierzam częściej przebywać w domu - powiedział w końcu, ale odniosłam wrażenie, że mówi to tylko dlatego, żeby przerwać grobową ciszę. - Ostatnio miałem cholernie mało czasu dla ciebie, ale to naprawię, dobrze? Będziemy teraz więcej ze sobą, tylko ojciec i córka. Wzruszyłam ramionami i poczułam, jak wszystko się we mnie napina. - A co z tą panią architekt, która pracuje w twoim biurze? - zapytałam, nie patrząc na niego. - Co ma z nią być? - odpowiedział pytaniem na pytanie, a jego głos przybrał znowu ten sam osobliwy ton, jak owego dnia, gdy mama zadała to pytanie. - O ile wiem, zdradzałeś z nią mamę - powiedziałam, wsadzając ręce do kieszeni, ponieważ nie chciałam, aby ojciec zobaczył, że nagle zaczynają się trząść. - Noro, proszę... - wyjąkał zdenerwowany, a jego piękne, niebieskie oczy zwęziły się. - Co to znaczy „Noro, proszę"? Przecież robiłeś to, czy nie? - mój głos przybrał nagle agresywny ton. Ojciec ciężko westchnął i spojrzał w okno. Byłam szczęśliwa, że na mnie nie patrzy, ponieważ dzięki temu mogłam spojrzeć mu prosto w twarz. - Myślę, że to nie jest odpowiednie miejsce ani czas, żeby rozmawiać o... - zaczął mówić zwrócony w stronę okna. - Oczywiście, że to odpowiednie miejsce! - przerwałam mu ze złością. - Oszukiwałeś mamę i tylko dlatego nie miałeś dla nas czasu, że znalazłeś sobie przyjaciółkę! Drżałam i zdenerwowana spojrzałam na doktora Winkel-hooga, który uśmiechał się do mnie, zdając się nie potępiać tego, co robię. 140 Ta słowna przepychanka trwała jeszcze dłuższą chwilę. Mówiłam podniesionym głosem i byłam wściekła, w pewnym momencie zmiotłam ze stołu trzy płyty, w taki sposób, w jaki uczyniłby to Jonatan, a ojciec zachowywał się cicho, nerwowo i uparcie. Nie chciał ze mną otwarcie rozmawiać. - Do diabła, w takim razie spadaj stąd! - wrzasnęłam, po czym uderzyłam w płacz, chociaż wcale nie miałam takiego zamiaru. - Noro, proszę... - powtórzył mój szczupły, przystojny ojciec i odniosłam wrażenie, że naprawdę jest to jedyne zdanie, jakie w ogóle przychodziło mu do głowy. - Skończ z tym „Noro, proszę" - prychnęłam. - A co mam powiedzieć? - zapytał skołowany. - Masz się przyznać! - fuknęłam ponownie. - Masz się przyznać i powiedzieć, że jest ci przykro, jeśli w ogóle jest ci przykro, i że na przyszłość przynajmniej spróbujesz nie kłamać. Niezależnie od tego, co ostatecznie postanowisz... Zamilkłam. Byłam wyczerpana i zmęczona. Ojciec wyglądał, jakby czuł się tak samo. - Do cholery, Noro, nie jest mi łatwo rozmawiać z własną córką o pozamałżeńskim wyskoku - wymamrotał w końcu ponuro. - A jednak zrób to - poprosiłam. - Do diabła, właśnie teraz, po tym co przeszłaś! - powiedział zdenerwowany. Skinęłam głową, a doktor Winkelhoog uczynił to samo. Spojrzałam ojcu prosto w oczy. Wpadające przez okno słońce oświetlało jego twarz. Lekarz podał mi przez stół chusteczkę, abym wytarła sobie nos. - Dobrze, a więc miałem krótki romans z Carmen, ale to już skończone i chciałbym dalej żyć razem z twoją mamą i oczywiście z tobą - wyrzucił z siebie szybko i tym razem nie mówił już do okna, lecz do podłogi. - OK - powiedziałam cicho i natychmiast wstałam. Na dziś miałam dosyć. Z nerwów kręciło mi się w głowie. - Chciałabym już wrócić. Na razie, tato... Szybko wyszłam z pokoju, trzy kompakty wciąż leżały na podłodze, lecz nie miałam siły ich podnieść. 141 Trzęsłam się od stóp do głów, ale wcale nie było mi źle. Spieszyłam się do swojej perkusji. Ivana siedziała już w sali muzycznej, czekając na mnie. - Wszystko jasne? - zapytała z troską w głosie. - Chyba tak - odparłam. - Przynajmniej w tej chwili. Sięgnęłam po pałeczki. 17 - Jest dziś poczta dla ciebie - tydzień później oznajmił doktor Winkelhoog, kiedy przyszłam do niego na terapię. Wręczył mi list zaadresowany na moje nazwisko i natychmiast poznałam pismo wychowawczyni. - Dziękuję - mruknęłam. Drżącymi palcami rozdarłam kopertę. Pani Korintenberg dziękowała mi za list, który razem z Rike i Ivaną zaniosłyśmy w ubiegłym tygodniu na pocztę, i pisała, że czuje się już znacznie lepiej i za kilka dni opuści szpital. Na koniec dodała, że będzie jej miło, jeśli w przyszłości od czasu do czasu się odezwę. Odłożyłam list. - Dobre czy złe wieści? - zapytał lekarz. Uśmiechnęłam się lekko. - Dobre - odparłam. - Przynajmniej w tym momencie, ale oczywiście ona może jeszcze... - .. .umrzeć. - doktor Winkelhoog uzupełnił niedokończone zdanie, po czym skinął głową. Ja również skinęłam, ciężko wzdychając, tej nocy znowu dopadł mnie strach. Obudziłam się zlana potem. Miałam koszmarny sen, który pamiętałam jak przez mgłę, ale jednego byłam pewna: poszłam z wizytą do mojej chorej wychowawczyni i nagle zewsząd wypełzły robaki, łaziły po niej, potem przeszły również na mnie, a miejsca, których dotknęły, stawały się chore, śmiertelnie chore. 142 Ocknęłam się nagle. - Ivana - wyszeptałam zrozpaczona, ale Ivana spała i nie słyszała mnie. Kręciło mi się w głowie, a moja spocona skóra była zimna i lepka. Zataczając się, wstałam i z trudem chwytałam ustami powietrze. Miałam wrażenie, że za chwilę się uduszę. „Dlaczego Ivana dalej śpi?" Potykając się, wyszłam niepocieszona na korytarz i byłam pewna, że zaraz stracę przytomność. W pewnej chwili zapukałam do drzwi. Miałam niejasną nadzieję, że prowadzą do pokoju pielęgniarek, w którym dyżuruje nocna zmiana. - Noro, co się stało? - zapytała siostra dyżurna i wtedy uderzyłam w płacz. - Czy doktor Winkelhoog jest tu dziś w nocy? - odezwałam się, a mój głos brzmiał cienko, piskliwie i rozpaczliwie. - Nie, niestety nie - odpowiedziała pielęgniarka z nocnej zmiany, wciągając mnie do środka. - Ale doktor Bergmann zaraz się tobą zajmie. Kobieta uśmiechnęła się do mnie, uspokajająco uścisnęła moją rękę i opatuliła mnie pledem. Zaraz potem przyszła mała, chuda pani doktor, która siedziała przy moim łóżku i powitała mnie, gdy pierwszego dnia ocknęłam się na oddziale psychiatrycznym. - Nagle ogarnął mnie taki przeraźliwy strach - wybełkotałam oszołomiona i kurczowo wczepiłam się w obcy, wełniany koc, który ciążył na moich ramionach. - Czuję się tak bardzo chora... Kręciło mi się w głowie. Wszystko na nic, byłam tak samo chora i szalona jak cztery miesiące temu, kiedy tu przybyłam. Pomyślałam o zastrzykach na uspokojenie, które na początku leczenia kilkakrotnie otrzymałam, żeby łatwiej zasnąć. - Mogę dostać zastrzyk? - zapytałam nerwowo. - Moim zdaniem nie potrzebujesz zastrzyku, żeby się uspokoić - stwierdziła doktor Bergmann i objęła mnie ramieniem. - Owszem, potrzebuję - wymamrotałam i kilkakrotnie ponowiłam swoją prośbę, a doktor Bergmann za każdym razem 143 potrząsała głową. W miarę upływu czasu czułam, że coś się ze mną dzieje. Zamiast wpadać w panikę, stopniowo dochodziłam do siebie i choć następowało to powoli, to jednak było wyraźnie odczuwalne. - Naprawdę jest pani pewna, że nie zachorowałam i nie umrę? - mimo wszystko kilka razy zapytałam po cichu, a chuda lekarka wciąż odpowiadała cierpliwie i uprzejmie, że jest tego pewna. Również, gdy spytałam po raz dziesiąty i dwudziesty, udzieliła tej samej odpowiedzi. - Tak, Noro, jestem tego pewna. Nie jesteś chora i nie umrzesz. I w pewnej chwili poczułam się lepiej. - Chyba już dobrze - stwierdziłam znużona i podniosłam głowę. - Która godzina? Była trzecia w nocy i doktor Bergmann odprowadziła mnie z powrotem do mojego pokoju. * Za oknem siedział wielki, czarny kruk. Przekrzywił łeb, nieufnie łypiąc na mnie okiem. Potem zaczął krakać, jak przystało na kruka, a jego głos był tak samo piękny jak wygląd. Zawsze lubiłam te niezgrabne, ociężałe, wielkie ptaszyska i nagle zatęskniłam za światem. Przypomniałam sobie Tiktaka, nasze spacery po lesie, musiałam też pomyśleć o Jakubie i Kasprze, z którymi wieki temu witałam nadchodzącą wiosnę. Próbowałam sobie przypomnieć dotyk szaroburych kudłów Kaspra i przed oczyma stanęła mi miękka, ruda sierść Tiktaka. Nagle uświadomiłam sobie, że po raz pierwszy od dawien dawna mogę myśleć o nim, nie widząc jego śmierci. - Ivana? - powiedziałam z walącym sercem. -Tak? - Muszę stąd wyjść, przynajmniej na chwilę. - Wyjść? - Tak, sądzisz, że mogę zapytać Rike, czy wolno mi zadzwonić? - Do kogo chcesz dzwonić? - dopytywała się Ivana. - Do pewnego chłopaka z mojej klasy - odpowiedziałam 144 ostrożnie. Dotychczas nie opowiadałam jej o Jakubie i nie wiedziałam, jak zareaguje na istnienie takiej osoby w moim życiu. - Czy to... twój... twój chłopak? - zapytała, a w jej głosie wyczułam niechęć. Przez chwilę patrzyłam przed siebie w milczeniu. - Trudno powiedzieć - odparłam potem cicho. - Prawie by nim został, ale potem... Zamilkłam. Ivana też się nie odezwała. W końcu przełamałam się i ruszyłam na poszukiwanie Rike. Dziesięć minut później stałam cała spięta przed telefonem i wybierałam numer Jakuba. Wprawdzie długo musiałam dzwonić, ale ostatecznie podniósł słuchawkę. - Jakubie, to ja - powiedziałam i nagle ogarnęło mnie potworne zdenerwowanie. - Nora! - krzyknął radośnie. - Wreszcie zadzwoniłaś. Gdybyś wiedziała, jak bardzo na to czekałem... Na chwilę zapadła między nami cisza. Jakub sądził chyba, że coś powiem, a ja uważałam, że to on będzie kontynuował. W końcu głęboko zaczerpnęłam powietrza. - Jakubie, wiem, że jestem pokręcona, ale miałbyś ochotę przyjść do mnie, teraz, zaraz? I mógłbyś przyprowadzić ze sobą Kaspra? Tak chętnie przespacerowałabym się po polach. Pytałam już, czy mogę. Doktor Winkelhoog od razu wyraził zgodę. W tej samej chwili w słuchawce rozległ się dziki, wściekły wrzask, już wiedziałam, kto tak krzyczy. - Cholera, Eike, zamknij się chociaż raz - szybko zawołał Jakub. - Dziewczyno, chyba milion razy wyobrażałem sobie, jak to będzie, kiedy wrócisz do mojego życia, a teraz, kiedy w końcu dzwonisz, znowu jestem uziemiony z moim bratem. Jakub był wyraźnie przybity. Pomyślałam o Eike, jego krzyku, o tym, że ciągle się wierci, o jego ciemnych, łagodnych oczach i o tym, jak wpadł w szał, kiedy dotknęłam jego dzbanka na kakao. Wtedy w głębi duszy pragnęłam, żeby nie istniał i już na samą myśl o nim czułam się chora. Ale teraz poznałam chudą, poirytowaną Anuszkę 145 JT-AJ* V (p~ ? / ?" ^