E.B. White Pajęczyna Szarloty Rozdział I Przed śniadaniem okąd tata idzie z tą siekierą? - zapytała Fern matki, kiedy nakrywały do śniadania. - Do chlewu - odparła pani Arabie. - Wczoraj w nocy urodziło się kilkoro prosiąt. - No dobrze, ale na co mu siekiera? - dopytywała się Fern, która miała dopiero osiem lat. - Widzisz, jedno z prosiąt to cherlak - powiedziała matka. - Urodziło się małe i słabe, nic z niego nie będzie. Ojciec postanowił się go pozbyć. - Pozbyć się go?! - pisnęła Fern. - To znaczy zabić? Tylko dlatego, że jest mniejsze od innych? Pani Arabie postawiła na stole dzban śmietanki. - Nie podnoś głosu, Fern - powiedziała. - Ojciec ma rację. To prosię i tak by pewnie zdechło. Fern odepchnęła krzesło i wyleciała na dwór. Trawa była jeszcze mokra, a ziemia pachniała wiosną. Zanim dziewczynka dopadła ojca, zupełnie prze-miękły jej tenisówki. - Proszę, nie zabijaj go! - załkała. - To niesprawiedliwe. 8 Przed śniadaniem Pan Arabie zatrzymał się w miejscu. - Fern - powiedział łagodnie - musisz nauczyć się panowania nad sobą. - Panowania nad sobą! - krzyknęła Fern. - To sprawa życia i śmierci, a ty mówisz o opanowaniu. Łzy spływały jej po policzkach. Złapała za siekierę i próbowała wyrwać ją ojcu z ręki. - Fern, lepiej się znam na hodowli świń niż ty. Słabe sztuki przysparzają tylko kłopotów. A teraz uciekaj! - Kiedy to niesprawiedliwe! - płakała Fern. -Ten prosiak nic nie może na to poradzić, że się taki urodził, prawda? Gdybym ja urodziła się mała, to też byś mnie zabił? - Na pewno nie - odparł pan Arabie z uśmiechem i tkliwie popatrzył na córkę. - Ale to nie ma nic do rzeczy. Mała dziewczynka to jedno, a cherlawy prosiak to zupełnie co innego. - Dla mnie to żadna różnica - powiedziała Fern, wciąż czepiając się siekiery. - To najgorsza niesprawiedliwość, o jakiej kiedykolwiek słyszałam. Twarz Johna ??????'? przybrała dziwny wyraz. Wydawało się, że sam zaraz gotów się rozpłakać. - No dobrze - powiedział. - Wracaj do domu, a ja przyniosę ci tego cherlaka. Pozwolę ci go wykarmić butelką, jak niemowlę. Wtedy sama się przekonasz, ile z taką świnią kłopotów. Kiedy pół godziny później pan Arabie wrócił do domu, niósł pod pachą kartonowe pudło. Fern zmieniała tenisówki w swoim pokoju na górze. Stół nakryto już do śniadania, a po pokoju unosił się zapach kawy, boczku, wilgotnego tynku i drewna, którym palono pod kuchnią. Przed śniadaniem 9 - Postaw to na krześle - powiedziała pani Arabie. Pan Arabie ustawił pudło na miejscu Fern, po czym podszedł do zlewu, umył ręce i wytarł je ręcznikiem zawieszonym na rolce. Fern powoli zeszła na dół; miała oczy czerwone od płaczu. Kiedy zbliżyła się do krzesła, karton zaczął się chwiać i dało się słyszeć jakieś drapanie. Fern spojrzała na ojca, po czym uniosła wieko. Ze środka patrzyło na nią całkiem białe, nowo narodzo- 10 Przed śniadaniem ne prosię. Poranne światło zabarwiło mu uszka na różowo. - Jest twój - powiedział pan Arabie. - Uratowany przed niewczesną śmiercią. I niech mi pan Bóg wybaczy tę głupotę. Fern nie mogła oderwać oczu od maleńkiego prosiaczka. - Och - szepnęła. - Och, spójrzcie tylko! Jaki fantastyczny! Ostrożnie zamknęła pudło. Najpierw pocałowała ojca, potem matkę, po czym uniosła znowu wieko i wyjęła świnkę, przytulając ją do policzka. W tym momencie do pokoju wszedł jej dziesięcioletni brat, Avery. Był solidnie uzbrojony - w jednej ręce trzymał strzelbę, a w drugiej nóż z drewnianą rękojeścią. - A to co? - zawołał. - Co Fern dostała? Przed śniadaniem 11 - Ma gościa na śniadaniu - odparła pani Arabie. - Umyj ręce i twarz, Avery! - Niech no spojrzę! - powiedział Avery, odkładając strzelbę. -1 to mizerne stworzenie nazywasz świnią? A to dopiero okazała sztuka - nie większa niż biały szczur. - Umyj się i siadaj do śniadania, Avery! - pogoniła go matka. - Szkolny autobus zjawi się tu za pół godziny. - Czy ja też mogę dostać świnię, tato? - zapytał Avery. - Nie, rozdaję je tylko tym, którzy wcześnie wstają - odparł pan Arabie. - Fern była na nogach razem ze wschodem słońca, próbując walczyć z niesprawiedliwością na świecie. W rezultacie ma teraz prosię. Może i małe, ale jednak prosię. To najlepszy dowód, co może cię spotkać, jeśli szybko wyskoczysz z łóżka. Bierzmy się do jedzenia! Fern nie mogła jednak jeść, zanim nie napoiła świnki. Pani Arabie nalała ciepłego mleka do butelki, na którą nałożyła znaleziony smoczek, po czym wręczyła ją Fern. - Masz, nakarm go! - powiedziała. W jednej chwili Fern siedziała na podłodze w kącie kuchni ze swoim niemowlakiem między kolanami; uczyła go, jak ssać z butelki. Prosię, chociaż małe, miało spory apetyt i szybko pojęło, o co chodzi. Od strony drogi odezwał się klakson szkolnego autobusu. - Biegnijcie - poleciła pani Arabie, zabierając prosię Fern i dając jej pączka. Avery złapał strzelbę i drugiego pączka. Dzieci pobiegły do drogi i wspięły się do autobusu. Fern na 12 _____________Przed śniadaniem ==— nikogo nie zwracała uwagi. Usiadła i wyglądała przez okno, dumając, jaki dobry jest świat i jakie dopisało jej szczęście, że może się sama zajmować świnką. Kiedy autobus dojechał do szkoły, Fern wymyśliła już imię dla swego podopiecznego - najpiękniejsze, jakie przyszło jej do głowy. - Nazwę go Wilbur - szepnęła do siebie. Ciągle myślała o śwince, kiedy nauczycielka zapytała: - Fern, jak nazywa się stolica Pensylwanii? -Wilbur - odpowiedziała pogrążona w marzeniach. Wszyscy się roześmieli, a Fern spiekła raka. Rozdział II Wilbur ern kochała Wilbura najbardziej pod słońcem. Uwielbiała go głaskać, karmić, kłaść spać. Każdego ranka, ledwie wstała, grzała dla niego mleko, zakładała smoczek i karmiła z butelki. Każdego popołudnia, kiedy autobus zatrzymywał się przed jej domem, wyskakiwała i biegła zagrzać mu następną butelkę. Karmiła go jeszcze przy kolacji i ostatni raz tuż przed pójściem spać. Pani Arabie dawała mu jeść koło południa, kiedy Fern była w szkole. Wilbur ubóstwiał mleko i nic nie cieszyło go bardziej niż widok Fern podgrzewającej dla niego butelkę. Stał i wodził za nią wzrokiem pełnym uwielbienia. Przez pierwsze dni życia pozwolono mu mieszkać w pudle ustawionym koło gorącej kuchni. Potem pani Arabie zaczęła narzekać, więc przeniesiono go do szopy, do większego pudła. Kiedy skończył dwa tygodnie, został wyniesiony na dwór. Właśnie zaczynały kwitnąć jabłonie, a dni robiły się coraz cieplejsze. Pan Arabie urządził mały wybieg pod jabłonką F Wilbur specjalnie dla Wilbura, dal mu też dużą, pełną słomy drewnianą skrzynię, w której wyciął drzwiczki, tak żeby Wilbur mógł wchodzić i wychodzić, kiedy mu przyjdzie ochota. - Nie zmarznie w nocy? - Nie - odparł ojciec. - Sama się przekonaj. Fern przyniosła mleko i usiadła pod jabłonką na podwórzu. Wilbur podbiegł do niej. Dziewczynka trzymała butelkę, a on ssał i ssał. Gdy wypił już wszystko do ostatniej kropli, chrząknął i na wpół śpiący poszedł do swojej skrzyni. Fern zajrzała przez drzwiczki. Wilbur rozrzucał słomę ryjkiem tak, że po chwili wykopał tunel. Wcisnął się tam i zniknął z oczu, zakryty po uszy. Fern ogromnie się to spodobało. Bardzo jej ulżyło, że jej niemowlak dobrze się przykrył i nie zmarznie w nocy. Każdego ranka, po śniadaniu, Wilbur wychodził wraz z Fern do drogi i czekali razem na autobus. Wilbur 15 Dziewczynka machała mu, a on stal i patrzył, póki autobus nie zniknął za zakrętem. Kiedy Fern była w szkole, zamykano Wilbura na wybiegu, ale gdy tylko wracała, wypuszczała go i pozwalała mu wszędzie za sobą chodzić. Szła do domu - Wilbur za nią. Wchodziła na piętro - Wilbur czekał na najniższym stopniu schodów. Jeśli zabierała lalkę na spacer w wózku, Wilbur przyłączał się do nich. Czasami męczył się podczas tych wypraw, a wtedy Fern podnosiła go i wsadzała do wózka razem z lalką. Bardzo to lubił. Jeśli rzeczywiście bardzo się zmęczył, zamykał oczy i zasypiał pod lalczy- 16 Wilbur nym kocykiem. Ślicznie wyglądał z zamkniętymi oczami, bo miał długie rzęsy. Lalka także zamykała oczy, a Fern ostrożnie pchała wózek, żeby nie budzić swoich dzieci. Pewnego ciepłego popołudnia Fern i Avery założyli kostiumy kąpielowe i poszli pływać w strumyku. Wilbur szedł za nią krok w krok. Kiedy wskoczyła do strumyka, on także wskoczył, ale woda wydała mu się o wiele za zimna. Dzieci pływały, bawiły się i chlapały na siebie, a on spędzał przyjemnie czas w szlamie przy brzegu: było tam ciepło, wilgotno i tak rozkosznie lepko i grząsko. Tak upływały szczęśliwe dni i spokojne noce. Według farmerskiego określenia Wilbur był wiosennym prosiakiem, co oznacza tylko tyle, że urodził się na wiosnę. Gdy skończył pięć tygodni, pan Arabie oznajmił, że urósł już na tyle, że można go sprzedać. Fern wybuchnęła płaczem, ale tym razem ojciec był nieugięty. Wilburowi rósł apetyt, prócz mleka zaczynał też jeść odpadki, a pan Arabie nie miał już ochoty dłużej go utrzymywać. Siostry i bracia Wilbura zostali już dawno sprzedani. - Musi odejść, Fern - powiedział. - Miałaś zabawę, wychowując małego prosiaczka, ale Wilbur to już nie dziecko i trzeba go sprzedać. - Zadzwoń może do Zuckermanów - podsunęła pani Arabie. -Wujek Homer hoduje czasem świnie. Jeśli Wilbur tam się przeniesie, będziesz mogła chodzić go odwiedzać, kiedy tylko zechcesz. - Ile pieniędzy mam za niego zażądać? - dopytywała się Fern. - No cóż, to cherlak - stwierdził ojciec. - Powiedz Wilbur 17 wujowi, że masz do sprzedania prosiaka za sześć dolarów i zobaczymy, co odpowie. Jak uradzono, tak zrobiono. Fern zadzwoniła. Odebrała ciotka Edyta, która musiała głośno krzyknąć, żeby wuj usłyszał ją ze stodoły i przyszedł porozmawiać z Fern. Dowiedziawszy się, że prosiak kosztuje tylko sześć dolarów, szybko się zgodził. Następnego dnia zabrano Wilbura ze skrzyni pod jabłonką i przeniesiono do chlewika w piwnicy stodoły Zuckermanów. Rozdział III Ucieczka O' todoła była bardzo duża i bardzo stara. I 'l Pachniało w niej sianem i chlewem, pach- niało potem zmęczonych koni i słodkim oddechem cierpliwych krów. Często unosiła się tam woń spokoju, jakby świata nie czekały już żadne złe chwile. Pachniało ziarnem i uprzężą, smarem do osi, kaloszami i nowym sznurem. Jeśli kot dostał rybę - stodoła pachniała^rybą. Jednak najczęściej pachniała sianem, które piętrzyło się w wielkich stertach i które rzucano krowom, koniom i owcom. Zimą, kiedy zwierzęta spędzały w środku więcej czasu, w stodole było ciepło, w lecie zaś panował tam przyjemny chłód, bo otwierano na oścież wielkie wrota. Na parterze stały boksy dla kilku roboczych koni i zagrody dla krów, w piwnicy zaś znajdowała się owczarnia dla owiec i chlew Wilbura. Poza tym nie brakowało także mnóstwa innych rzeczy, jakie zwykle widujemy w stodołach: drabiny, kamień szlifierski, widły, klucze francuskie, kosy, kosiarki do trawy, szufle do odgarniania śniegu, bańki na mleko, Ucieczka 19 wiadra, puste worki na zboże i zardzewiałe pułapki na szczury. W takich właśnie stodołach lubiły budować swoje gniazda jaskółki. W takich stodołach uwielbiały bawić się dzieci. Wszystko to należało do wuja Fern, pana Homera L. Zuckermana. Nowy dom Wilbura znajdował się w dolnej części stodoły, tuż pod krowami. Pan Zuckerman wiedział, że to dobry chlew dla młodego prosiaka. Świnie potrzebują ciepła, a w piwnicy od południowej strony znajdą go pod dostatkiem. Fern przychodziła z wizytą niemal każdego dnia. Znalazła stary porzucony stołek, którego kiedyś używano przy dojeniu krów. Stawiała go w zagro- 20 Ucieczka dzie dla owiec, tuż koło Wilburowego chlewika. Siedziała tam cichutko całymi popołudniami, rozmyślając, słuchając i patrząc na Wilbura. Owce szybko do niej przywykły i nabrały zaufania, podobnie jak mieszkające tam również gęsi. Wszystkie zwierzęta ufały jej, bo zachowywała się cicho i przyjaźnie. Pan Zuckerman nie zgadzał się, żeby wyprowadzała Wilbura na dwór albo wchodziła do chlewika, ale pozwalał jej siedzieć i patrzeć do woli. Cieszyła się, że może przebywać blisko Wilbura, a i on cieszył się, wiedząc, że ona siedzi tuż obok. Niemniej nie miał już żadnych rozrywek - skończyły się spacery, przejażdżki i pływanie. Wilbur miał już prawie dwa miesiące. Pewnego czerwcowego popołudnia snuł się po swym małym wybiegu. Fern nie przyszła tego dnia, więc Wilbur stał na słońcu, samotny i znudzony. Tu nigdy nie ma nic do roboty - pomyślał. Podszedł powoli do koryta i pociągnął nosem, żeby sprawdzić, czy nie przeoczył czegoś przy obiedzie. Znalazł kawałek skórki od ziemniaka. Zjadł. Zaswędział go grzbiet, więc oparł się o płot i ocierał o deski. Kiedy już się zmęczył, wrócił do środka, wspiął się na kopiec nawozu i usiadł. Nie chciało mu się spać ani ryć. Męczyło go stanie, męczyło leżenie. - Nie skończyłem jeszcze nawet dwóch miesięcy, a już życie mnie męczy - powiedział. Wyszedł z powrotem na podwórze. - Kiedy wychodzę na dwór, jedyne co mogę zrobić, to wrócić do środka - mówił. - Kiedy siedzę w środku, mogę wyjść tylko na wybieg. - I tu się mylisz mój przyjacielu, mój przyjacielu - odezwał się jakiś głos. Ucieczka 21 Wilbur wyjrzał przez ogrodzenie i zobaczył gęś. - Wcale nie musisz tkwić na tym brudnym-ma-łym, brudnym-małym, brudnym-małym podwórku -ciągnęła gęś, która mówiła dosyć szybko. - Jedna deska się rusza. Pchnij ją, pchaj-pchaj-pchaj i wyjdź stamtąd! - Co? Powtórz trochę wolniej! - powiedział Wilbur. - Cho-cho-chociaż nie chciałabym się powtarzać -odparła gęś - proponuję, żebyś wyszedł. Tutaj jest cudownie. - Mówiłaś, że deska się rusza? - Tak, tak, tak. Wilbur podszedł do płotu i stwierdził, że gęś wie, co mówi. Jedna z desek się obluzowała. Pochylił głowę, zacisnął oczy i naparł. Deska puściła. W jednej chwili przecisnął się przez ogrodzenie i stanął w wysokiej trawie na podwórzu. Gęś zachichotała. - No i jak smakuje wolność? - zapytała. - Podoba mi się - odparł Wilbur. - To znaczy, chyba mi się podoba. 22 Ucieczka Szczerze mówiąc, czuł się trochę dziwnie, kiedy nic nie odgradzało go od wielkiego świata. - Jak sądzisz, dokąd powinienem pójść? - Gdzie tylko zechcesz, gdzie tylko zechcesz - odpowiedziała gęś. - Pójdź do sadu wyrwać trochę darni! Pójdź wzdłuż ogrodu i wykop rzodkiewki! Ryj wszędzie! Jedz trawę! Szukaj kukurydzy! Szukaj owsa! Biegaj w tę i z powrotem! Skacz i tańcz, hasaj i pląsaj! Pobiegnij przez sad i pójdź na przechadzkę po lesie! Świat to cudowne miejsce, kiedy jest się młodym. - Rozumiem - odparł Wilbur. Podskoczył w powietrze, zawirował, zrobił kilka kroków, rozejrzał się, wciągnął nosem popołudniowe zapachy i ruszył przed siebie wzdłuż sadu. Zatrzymał się w cieniu jabłoni, wsadził w ziemię swój silny ryj i zaczął pchać, kopać i wyrywać. Rył tak jakiś czas, zanim ktoś go zauważył. Dojrzała go pani Zuckermanowa z kuchennego okna. Od razu zawołała mężczyzn. - Homerze! - krzyknęła. - Świnia uciekła! Larry! Świnia uciekła! Homer! Larry! Świnia uciekła. Tam jest, pod jabłonką. Teraz się zacznie - pomyślał Wilbur. - Zaraz mi się oberwie. Gęś usłyszała nawoływania i też się przyłączyła. - Pędź-pędź-pędź z górki do lasu, do lasu! - krzyknęła do Wilbura. - Nigdy- nigdy-nigdy cię tam nie złapią! Cocker-spaniel też usłyszał poruszenie i wybiegł ze stodoły, żeby wziąć udział w pościgu. Pan Zu-ckerman usłyszał i wyszedł z szopy, w której naprawiał narzędzia. Larry, parobek, posłyszał hałas Ucieczka 23 i nadszedł z zagonu szparagów, gdzie wyrywał chwasty. Wszyscy ruszyli na Wilbura, który zupełnie stracił głowę. Las wydawał się tak daleko, poza tym nigdy tam nie był i jakoś wątpił, czyby mu się spodobało. - Zajdź go od tyłu, Larry - powiedział pan Zu-ckerman - i popędź w stronę stodoły! Ostrożnie! Nie poganiaj go! Ja pójdę po wiadro z pomyjami. Wieść o ucieczce Wilbura szybko rozeszła się pośród zwierząt. Za każdym razem, kiedy któremuś udało się uciec, robiła się z tego prawdziwa sensacja. Gęsi wygęgały nowiny stojącej w pobliżu krowie, a ta natychmiast powtórzyła wszystko pozostałym krowom. Jedna z krów powiedziała owcy i już po chwili wiedziały wszystkie owce. Jagnięta dowiedziały się od matek. Konie w boksach nadstawiały uszu, słuchając gęsich wrzasków. - Wilbur uciekł - powiedziały. Każde zwierzę wykręcało głowę, podekscytowane, że któryś z przyjaciół wydostał się na wolność i nie stoi już uwiązany albo zamknięty w zagrodzie. Wilbur nie wiedział, co począć ani dokąd uciekać. Wyglądało jakby wszyscy uwzięli się na niego. Jeśli na tym polega wolność, to chyba wolę siedzieć zamknięty na własnym wybiegu - pomyślał. Cocker-spaniel skradał się ku niemu z jednej, a Larry z drugiej strony. Pani Zuckermanowa szykowała się, by odciąć mu drogę, gdyby próbował biec w stronę ogrodu, zaś pan Zuckerman szedł właśnie, niosąc wiadro. To okropne - myślał Wilbur. - Gdzie podziewa się Fern? Zaczął płakać. 24 Ucieczka Gęś objęła komendę i wzięła się za wydawanie rozkazów. - Nie stój tak, Wilburze! Zrób unik! Zrób unik! -krzyczała. - Odskocz! Biegnij w moją stronę, prześlizgnij się tu i tam, tu i tam, tu i tam, uciekaj do lasu! Skręcaj i zawracaj! Cocker-spaniel doskoczył do tylnej nogi Wilbura. Larry już po niego sięgał. Pani Zuckermanowa pokrzykiwała. Gęś zagrzewała go do boju. Wilbur przemknął między nogami Larry'ego. Larry chybił i zamiast prosiaka złapał psa. - Dobra robota! Dobra robota! - wołała gęś. -Spróbuj jeszcze raz! Spróbuj jeszcze! - Puść się pędem z górki! - podsunęły krowy. - Biegnij w moją stronę! - darł się gąsior. - Biegnij pod górę! - zawołała owca. - Skręcaj i zawracaj! - trąbiła gęś. Ucieczka 25 - Podskakuj i tańcz! - powiedział kogut. - Uważaj na Larry'ego! - ryknęły krowy. - Uważaj na Zuckermana! - wrzasnął gąsior. - Rób, co mówię! Rób, co mówię! - krzyczała gęś. Cały ten harmider wystraszył tylko i do reszty skołował biednego Wilbura. Wcale go nie bawiło, że znalazł się w samym środku zamieszania. Próbował stosować się do wskazówek przyjaciół, ale nie mógł biec z górki i pod górkę równocześnie, nie mógł też skręcać i zawracać, a w tym samym czasie podskakiwać i tańczyć. Płakał tak bardzo, że prawie nic już nie widział. W końcu Wilbur to tylko młody prosiak, niewiele więcej niż dziecko. 26 Ucieczka Strasznie chciał, żeby przyszła Fern, wzięła go w ramiona i pocieszyła. Poczuł ulgę na widok stojącego w pobliżu pana Zuckermana, który trzymał w ręce wiadro pełne ciepłych pomyj. Wilbur uniósł nos i powąchał. Cudowny zapach: ciepłe mleko, skórki od ziemniaków, pszeniczne otręby, smażona kukurydza i resztki śniadania pana Zuckermana. - Chodź, świnko! - powiedział pan Zuckerman, stukając w wiadro. - Chodź, świnko! Wilbur zrobił krok w stronę wiadra. - Nie-nie-nie! - zawołała gęś. -To stara sztuczka z wiadrem, Wilburze. Nie daj się nabrać, nie daj się nabrać. Próbuje zwabić cię z powrotem w niewolę--lę-lę. Odwołuje się do twego żołą-łą-łą-dka. Wilbura przestało to zupełnie obchodzić. Jedzenie pachniało tak smakowicie. Zrobił jeszcze jeden krok. - Świnko, świnko! - powtarzał pan Zuckerman łagodnie, cofając się powoli w stronę wybiegu przed stodołą. Rozglądał się niewinnie, jakby nie miał pojęcia, że tuż za nim idzie małe, białe prosię. - Pożałujesz tego-go-go! - zawołała gęś. Wilbur miał to w nosie. Podążał za wiadrem z pomyj ami. - Stracisz wolność - trąbiła gęś. - Godzina wolności to wię-wię-więcej niż jedno wiadro pomyj. Nie dla Wilbura. Gdy pan Zuckerman dotarł do chlewika, wspiął się przez ogrodzenie i wlał pomyje do korytka. Potem wyciągnął obluzowaną deskę, żeby zrobić Wil-burowi wygodne przejście. - Zastanów się! Zastanów! - krzyczała gęś. Ucieczka 27 Wilbur nie zwracał na nią uwagi. Wrócił na swój wybieg, podszedł do koryta i wziął się za pomyje. Z apetytem chłeptał mleko i żuł kukurydzę. Nie ma jak w domu! Kiedy jadł, Larry przyniósł młotek i parę ośmio-pensowych gwoździ, po czym przybił deskę na miejsce. Potem obaj z panem Zuckermanem oparli się leniwie o płot, a pan Zuckerman końcem patyka drapał Wilbura po grzbiecie. - Niezła sztuka - powiedział Larry. - Tak, wyrośnie na porządną świnię - przyznał pan Zuckerman. Wilbur słyszał pochwały, czuł w brzuchu ciepłe mleko i przyjemne drapanie po grzbiecie. Ogarnął go spokój, szczęście i senność. Miał za sobą męczące popołudnie. Dochodziła ledwie czwarta, ale Wilbur postanowił iść już do łóżka. Stanowczo jestem za młody, żeby samemu ruszać w świat - pomyślał, układając się do snu. Rozdział IV Samotność astępny dzień wstał deszczowy i senny. Deszcz bębnił o dach i jednostajnie spływał z okapu; padał na wybieg i poskręcanymi strumyczkami płynął aż do ścieżki zarośniętej ostami^ i lebiodą; uderzał w kuchenne okna pani Zuckerma- nowej i gulgotał w rynnach. Mokły też grzbiety owcom pasącym się na łące. Kiedy znudziło im się stanie w deszczu, wracały powoli do zagrody wydeptaną ścieżką. Deszcz pokrzyżował wszystkie plany Wilbura. A tak chciał wyjść, właśnie tego dnia, żeby wykopać nową dziurę na wybiegu! Miał także inne projekty. Wyglądały mniej więcej tak: Śniadanie o szóstej trzydzieści. Odtłuszczone mleko, skórki od chleba, otręby, nie do jedzone pączki, ciastka z przyklejonymi kropelkami syropu kio» nowego, skórki od ziemniaków, resztki puddingu z rodzynkami i słodką polewą, a do tego pokruszone ziarna pszenicy. Śniadanie skończy się o siódmej. Od siódmej do ósmej Wilbur chciał porozmawiać z Templetonem, szczurem, który mieszkał pod kory- N Samotność 29 tern. Rozmowa z nim nie należała może do najciekawszych, ale zawsze lepsze to niż nic. Od ósmej do dziewiątej miał zamiar«.uciąć sobie drzemkę na słońcu. Od dziewiątej do jedenastej postanowił wykopać dziurę albo rów, a najlepiej znaleźć w ziemi coś smacznego do jedzenia. Od jedenastej do dwunastej chciał stać nieruchomo i obserwować muchy na deskach, pszczoły w ulu i śmigające w powietrzu jaskółki. O dwunastej - obiad. Otręby, ciepła woda, ogryz-ki jabłek, tłuszcz z mięsa, obierki z marchewki, wyschnięta mamałyga i skórka od sera. Obiad miał się skończyć o pierwszej. Od pierwszej do drugiej Wilbur planował drzemkę. Od drugiej do trzeciej postanowił ocierać się o płot, żeby podrapać wszystkie swędzące miejsca. Od trzeciej do czwartej chciał stać nieruchomo i rozmyślając o życiu, czekać na Fern. O czwartej - kolacja. Chude mleko, obrok, resztki z drugiego śniadania Larry'ego, skórki od suszonych śliwek, kawałek tego, kąsek tamtego, odrobina owego, ćwiartka pieczonego jabłka i okruszyny ciasta. Wilbur zasnął, dumając o swoich planach. Kiedy się obudził i zobaczył, że pada deszcz, życie wydało mu się nie do zniesienia. Wszystko tak pięknie obmyśliłem i musiało się rozpadać! - powiedział. Przez chwilę stał ponuro w chlewiku, po czym wyszedł na dwór i rozejrzał się dookoła. Krople deszczu uderzały go po nosie. Wszędzie ziąb i wilgoć, w korycie zebrało się ponad dwa centymetry wody, a po Templetonie nie było ani widu, ani słychu. ?? Samotność - Jesteś tam, Templetonie? - zawołał Wilbur. Żadnej odpowiedzi. Nagle Wilbur poczuł się samotny i opuszczony. - Jeden dzień podobny do drugiego jak dwie krople wody - jęknął. -Jestem mały, nie mam prawdziwych przyjaciół, a do tego zanosi się, że będzie padało przez cały ranek i całe popołudnie, więc w taką pogodę Fern na pewno nie przyjdzie. O, jak słowo daję! I Wilbur rozpłakał się, już drugi raz w ciągu ostatnich dwóch dni. O szóstej trzydzieści dał się słyszeć brzęk wiadra. Larry stał w deszczu, mieszając śniadanie. - Chodź, świnko! Wilbur nawet nie drgnął. Larry wylał pomyje, wyskrobał wiadro i poszedł sobie. Zauważył, że z prosiakiem dzieje się coś dziwnego. Wilbur nie chciał jedzenia, chciał miłości. Chciał mieć przyjaciela, kogoś, z kim mógłby się bawić. Zwierzył się z tego gęsi, która siedziała spokojnie w kącie owczarni. - Przyjdziesz się ze mną pobawić? - zapytał. - Przykro mi, przykro, przykro, ale wysiaduję jaja - odparła gęś. - Osiem. Muszą mieć ciepło jak w pie-pie-piekarniku. Muszę zostać na miejscu, to żadne hocki- klocki. Nie bawię się, kiedy niedługo mają wykluć się pisklęta. Spodziewam się gąsiąt. - No chyba, że nie dzięciołów - powiedział Wilbur gorzko, po czym spróbował zagadać do któregoś z jagniąt. - Nie chciałbyś się ze mną pobawić? - Wykluczone - odparło jagnię. - Po pierwsze, nie umiałbym się do ciebie przedostać, bo nie po- Samotaość 31 trafię jeszcze skakać przez ogrodzenie. Po drugie, nie interesuję się świniami. Świnie, moim zdaniem, to mniej niż nic. - Jak to: „mniej niż nic"? - zapytał Wilbur. -„Mniej niż nic" to chyba niemożliwe. „Nic" to ostateczna granica nicości. Mniej już się nie da. Niby w jaki sposób? Jeśli znalazłoby się coś mniejszego niż nic, to nic nie byłoby niczym, tylko czymś, nawet jeśli czymś bardzo małym. A jeśli nic to nic, wtedy nie może istnieć coś mniejsze od niego. - Oj, cicho bądź! - przerwało mu jagnię. - Sam się baw! Nie zadaję się ze świniami. Zasmucony Wilbur położył się i słuchał deszczu. Niebawem dojrzał szczura schodzącego po ustawionej ukośnie desce, której używał jako drabiny. 32 Samotność - Pobawisz się ze mną, Templetonie? - zapytał Wilbur. - Bawić się? - odpowiedział pytaniem Templeton i podkręcił wąsa. - Bawić się? Nie bardzo nawet wiem, co to znaczy. - To znaczy cieszyć się, figlować, biegać, skakać i swawolić. - Nigdy nie robię takich rzeczy, chyba że już nie mam wyjścia - odparł szczur gorzko. -Wolę spędzać czas na jedzeniu, obgryzaniu, szpiegowaniu i ukrywaniu się po kątach. Jestem żarłokiem, a nie wesołkiem. Właśnie idę zjeść twoje śniadanie, skoro nie starczyło ci rozumu, żeby zrobić to samemu. I szczur ruszył chyłkiem wzdłuż ściany, żeby zniknąć w prywatnym tunelu, który wykopał między drzwiami a wybiegiem Wilbura. Templeton to przebiegłe stworzenie, które chadza własnymi drogami. Ten tunel był przykładem jego zręczności i sprytu: dzięki niemu mógł przedostawać się ze stodoły pod koryto, nie pokazując się nikomu na oczy. Miał tunele i trasy na całej farmie pana Zuckermana, niewidoczny mógł się przenosić z jednego miejsca na drugie. W ciągu dnia zwykle spał, wychodząc dopiero po zmroku. Wilbur patrzył, jak Templeton znika w tunelu i już po chwili dojrzał ostry, szczurzy nos wystający spod koryta. Szczur podciągnął się ostrożnie. Oto w ten ponury, deszczowy dzień ktoś dobiera mu się do śniadania! Ten widok dopełnił miary. Samotny, opuszczony i głodny Wilbur rzucił się na ściółkę i wybuchnął łkaniem. Nie pocieszało go nawet to, że szczur moknie na deszczu. Późnym popołudniem Larry poszedł do pana Zuckermana. Samotność 33 - Chyba coś nie tak z pańskim prosiakiem. Od rana niczego nie tknął. - Daj mu dwie łyżki siarki i trochę melasy - odparł pan Zuckerman. Wilbur nie wierzył własnym oczom, kiedy Larry złapał go i wmusił do gardła lekarstwo. To naprawdę najgorszy dzień w jego życiu! Wydało mu się, że nie zniesie tej okropnej samotności ani chwili dłużej. Zapadł zmrok. Niedługo zamiast zadumanych owiec zostały tylko cienie, czasem dało się słyszeć brzęczenie krowich łańcuchów. Wyobraźcie sobie zaskoczenie Wilbura, kiedy z ciemności odezwał się nagle cichy głosik, którego nigdy przedtem nie słyszał. - Szukasz przyjaciela, Wilburze? - zapytał ktoś cieniutko, lecz sympatycznie. - Ja mogę się z tobą przyjaźnić. Patrzyłam na ciebie cały dzień i bardzo cię polubiłam. - Nie widzę%cię - powiedział Wilbur, zrywając się na nogi. - Gdzie jesteś? I kim jesteś? - Jestem tu, na górze - odparł głosik. - Idź spać. Zobaczysz mnie rano. 3. Pajęczyna. Rozdział V Szarlota ?? ciągnęła się bez końca. Wilbur miał pusty brzuch i głowę pełną myśli. W takich razach nie śpi się najlepiej. Wilbur budził się w nocy dziesiątki razy. Wpatrywał się w ciemność i nastawiał uszu, próbując zgadnąć, która godzina. W stodole nigdy nie panuje idealna cisza. Nawet o północy ciągle coś się ruszało. Kiedy obudził się za pierwszym razem, usłyszał Templetona wygryzającego dziurę w pojemniku z ziarnem. Szczurze zęby zgrzytały głośno o drzewo, robiąc mnóstwo hałasu. Ten zwariowany szczur! - pomyślał Wilbur. - Dlaczego tłucze się po nocy i ostrzy kły, niszcząc cudzą własność? Dlaczego nie idzie po prostu spać, jak inne przyzwoite zwierzęta? Obudziwszy się znowu, usłyszał, jak gęś wierci się na gnieździe, chichocząc pod nosem. - Która godzina? - zapytał szeptem. - Chyba-yba-yba wpół do dwunastej - odparła gęś. - Dlaczego nie śpisz, Wilburze? - Za dużo mam spraw na głowie. N Szarlota 35 - No cóż, to nie moja rzecz. Ja tam nic nie mam na głowie, ale za to mnóstwo pod sobą. Próbowałeś kiedy spać, siedząc na ośmiu jajach? - Nie - przyznał Wilbur. - To chyba niewygodne. Po jakim czasie wylęgają się gęsie jaja? - Mniej wię-wię-więcej po trzydziestu dniach -odparła gęś. - Ale trochę oszukuję. W ciepłe popołudnia nakrywam jaja słomą i idę na spacer. Wilbur ziewnął i zasnął z powrotem. We śnie usłyszał znów głosik mówiący: „Ja mogę się z tobą zaprzyjaźnić. Idź spać, zobaczysz mnie rano". Na jakieś pół godziny przed świtem Wilbur obudził się i nadstawił uszu. W stodole wciąż panowały ciemności. Owce leżały bez ruchu, nawet gęsi zamilkły. Nad głową, na parterze, też się nic nie ruszało: krowy odpoczywały, a konie zapadły w drzemkę. Templeton przerwał pracę i poszedł załatwiać jakieś inne sprawy. Tylko z dachu dobiegało cichutkie skrzypienie - to wiatrowskaz kręcił się w tę i z powrotem. Wilbur uwielbiał tę porę dnia: wszędzie cisza i spokój, oczekiwanie na światło. Już niedługo dzień - pomyślał. W małym okienku pojawiła się słaba smużka światła. Jedna po drugiej gasły gwiazdy. Wilbur dojrzał najpierw siedzącą nieopodal gęś z głową wetkniętą pod skrzydło. Potem zobaczył owce i jagnięta. Niebo pojaśniało. - Och, nareszcie nastał piękny dzień! Dzisiaj znajdę przyjaciela. Wilbur rozejrzał się dookoła. Przeszukał chlewik, sprawdził krawędzie okna, wpatrywał się w sufit, ale nie dostrzegł niczego nowego. Wreszcie postanowił się odezwać. Martwił się, że przerywa cudowną 36 Szarlota ciszę poranka, ale nie umiał wymyślić innego sposobu na znalezienie tajemniczego przyjaciela, którego nigdzie nie mógł wypatrzyć. Odchrząknął. - Proszę o uwagę! - powiedział głośno i stanowczo. - Osoba, która zwróciła się do mnie zeszłego wieczora, proszona jest o ujawnienie się przez podanie odpowiedniego znaku lub sygnału! Przerwał i zamienił się w słuch. Wszystkie zwierzęta uniosły głowy i gapiły się na niego. Zaczerwienił się, ale nic nie mogło go odwieść od powziętego zamiaru. - Proszę o uwagę! Powtarzam wiadomość - powiedział. - Osoba, która zwróciła się do mnie wczoraj wieczór, proszona jest o zabranie głosu. Powiedz, gdzie cię szukać, jeśli jesteś moim przyjacielem! Owce popatrzyły po sobie z niesmakiem. - Skończże z tymi głupotami, Wilburze! - powiedziała najstarsza z nich. - Jeżeli rzeczywiście masz tu nowego przyjaciela, to prawdopodobnie zakłócasz mu sen, a najkrótsza droga do zniszczenia przyjaźni, to budzić kogoś przed czasem. Skąd wiesz, czy ten ktoś lubi wcześnie wstawać? - Bardzo wszystkich przepraszam - wyszeptał Wilbur. - Nie miałem zamiaru zachować się nieele-gancko. Położył się potulnie w ściółce, z nosem w stronę drzwi. Nie wiedział o tym, że po pierwsze, przyjaciel znajduje się tuż-tuż, a po drugie, że stara owca miała rację: przyjaciel wciąż jeszcze spał. Niebawem pojawił się Larry z pomyjami na śniadanie. Wilbur wybiegł, zjadł wszystko w pośpiechu i wylizał koryto. Owce snuły się po ścieżce, gąsior człapał za nimi, podskubując trawę. Wilbur układał Szarlota 37 się właśnie do porannej drzemki, kiedy usłyszał ten sam głos, który odezwał się do niego poprzedniej nocy: - Uszanowanie! Zerwał się na równe nogi. - Usza-co?! - zawołał. - Uszanowanie! - powtórzył głos. - Gdzie to jest, gdzie ty jesteś? - wołał Wilbur. -Proszę, proszę, powiedz mi, gdzie jesteś. I co to jest uszanowanie? - „Uszanowanie" to rodzaj pozdrowienia - odparł głos. - Mówiąc „uszanowanie", mam na myśli „jak się masz" albo „dzień dobry". Właściwie to głupie wyrażenie i nie wiem, czemu go użyłam. Jeśli chodzi o moje miej*sce pobytu, to nic łatwiejszego. Podnieś głowę i spójrz w kąt drzwi. Tu jestem. Widzisz? Macham do ciebie! Wilbur nareszcie zobaczył stworzenie, które odezwało się do niego tak przyjaźnie. W górnej części drzwi rozciągała się wielka pajęczyna. U jej szczytu, głową w dół, wisiała szara pajęczyca wielkości gumy do żucia. Miała osiem nóg i jedną z nich machała Wilburowi na powitanie. - Widzisz mnie teraz? - zapytała. - O tak! - odpowiedział Wilbur. - Jak najbardziej! Jak się masz? Dzień dobry! Uszanowanie! Miło mi cię poznać. Jak masz na imię? Mogę się dowiedzieć, jak się nazywasz? - Mam na imię Szarlota. - Szarlota jak? - dopytywał się Wilbur gorliwie. - Szarlota A. Cavatica. Ale mów na mnie po prostu Szarlota. - Uważam, że jesteś piękna - powiedział Wilbur. % 38 Szarlota - No, jestem niebrzydka, trudno temu zaprzeczyć - odparła Szarlota. -Większość pająków prezentuje się bardzo korzystnie. Nie jestem może tak efektowna jak niektóre, ale ujdę. Szkoda, że nie mogę zobaczyć cię tak dobrze, jak ty widzisz mnie. - Dlaczego? - zapytał. - Przecież stoję tuż przed tobą. - Tak, ale mam krótki wzrok. Wszystkie jesteśmy Szarlota 39 krótkowzroczne. Czasem to pomaga, ale czasem nie. Teraz popatrz, jak zawijam tę muchę. Mucha, która pełzała po brzegu Wilburowego koryta, wzbiła się w powietrze i wylądowała w dolnej części pajęczyny Szarloty. Utkwiła w lepkich nitkach. Biła wściekle skrzydłami, próbując wyrwać się na wolność. - Po pierwsze, skaczę na nią - mówiła Szarlota. Skoczyła głową w dół w stronę muchy. Kiedy opadała, z jej odwłoku rozwinęła się jedwabista nić. - Potem ją omotuję - ciągnęła. Złapała muchę i narzuciła na nią kilka jedwabnych zwojów. Kręciła nią tak długo, aż mucha zupełnie nie mogła się ruszać. Wilbur patrzył na to z przerażeniem. Nie wierzył własnym oczom. Chociaż zwykle brzydził się muchami, tej zrobiło mu się żal. - No i gotowe! - powiedziała Szarlota. -A teraz ją znieczulę, żeby było jej wygodniej. 40 Szarlota Ugryzła muchę. - Teraz niczego już nie czuje - wyjaśniła. - Idealna na śniadanie. - Chcesz przez to powiedzieć, że zjadasz muchy? - zachłysnął się Wilbur. - Naturalnie. Muchy, robaki, koniki polne, żuki, ćmy, motyle, smaczne karaluchy, komary, muszki--owocówki, stonogi, świerszcze - jednym słowem wszystko, co nieostrożnie nawinie mi się w pajęczynę. Muszę jakoś żyć, prawda? - No tak, oczywiście - przyznał Wilbur. - Dobrze smakują? - Wyśmienicie. Oczywiście, nie jem ich tak naprawdę, wypijam tylko krew. Bardzo lubię krew -powiedziała Szarlota, a jej przyjemny wysoki głosik zrobił się jeszcze wyższy i przyjemniejszy. - Nie mów tak! - jęknął Wilbur. - Proszę, nie mów takich rzeczy! - A dlaczego? To prawda, a prawdy należy się trzymać. Nie zachwyca mnie specjalnie dieta z much i robaków, ale tak mnie stworzono. Pająk musi się czymś żywić. Tak się złożyło, że urodziłam się na trapera. Z natury buduję pajęczyny, w które łapią się muchy i inne owady. Moja matka była traperem i matka mojej matki także. W naszej rodzinie wszyscy są traperami. Od tysięcy lat my, pająki, czaimy się na muchy i robactwo. - To żałosne dziedzictwo - powiedział Wilbur posępnie. Bardzo go zasmuciło, że nowa przyjaciółka okazała się tak krwiożercza. - Zgadzam się z tobą - przyznała Szarlota - ale nic nie mogę na to poradzić. Nie wiem, skąd pierw- Szarlota 41 szy pająk na świecie wpadł na pomysł snucia pajęczyny, ale wpadł i bardzo to sprytnie obmyślił. Odtąd wszystkie pająki muszą trzymać się tej samej sztuczki. Szczerze mówiąc, to nie najgorsze rozwiązanie. - Ale okrutne - odparł Wilbur, który nie dawał się łatwo przekonać. - No cóż, dobrze ci mówić - stwierdziła Szarlota. - Twoje jedzenie przynoszą w wiadrze, ale mnie nikt nie karmi. Sama muszę troszczyć się o siebie. Muszę być stanowcza i sprytna, bo inaczej czeka mnie głód. Muszę obmyślać plany, łapać, co się nawinie i korzystać z tego. A tak się właśnie zdarza, mój przyjacielu, że najczęściej wpadają muchy, owady i robaki. Poza tym - ciągnęła Szarlota, machając nogą - czy zdajesz sobie sprawę, że gdybym ich nie łapała, rozmnożyłyby się tak, że mogłyby zniszczyć ziemię? Wszystko by wymiotły. - Naprawdę? Tego raczej bym nie chciał - powiedział Wilbur. - Twoja pajęczyna jednak na coś się przydaje. Gęś słuchała rozmowy i śmiała się pod nosem. Mnóstwa rzeczy Wilbur nie wie o życiu - pomyślała. - To jeszcze naprawdę bardzo niewinny prosiak. Nie wie nawet, co go czeka koło świąt Bożego Narodzenia. Nie ma pojęcia, że pan Zuckerman i Larry zamierzają go zabić. Gęś uniosła się trochę i wcisnęła jaja głębiej pod siebie, żeby dostało im się całe ciepło jej ciała i miękkich piór. Szarlota stała spokojnie nad muchą, szykując się do jedzenia. Wilbur położył się i zamknął oczy. Zmęczyła go nie przespana noc i podniecające spotka- 42 Szarlota nie. Powiew wiatru przyniósł zapach koniczyny ze słodko pachnącego świata za płotem. No cóż, owszem, zdobyłem nową przyjaciółkę -pomyślał - ale przyjaźń to prawdziwy hazard! Szarlota jest zaciekła, brutalna, przebiegła i krwiożercza, same nieprzyjemne cechy. Jak mam ją polubić, nawet jeśli jest ładna i, rzecz jasna, mądra? Wilbur cierpiał po prostu z powodu wątpliwości i obaw, które zwykle towarzyszą nowo zawartym przyjaźniom. W swoim czasie miał odkryć, że bardzo się pomylił w ocenie Szarloty, pod której śmiałością i okrucieństwem skrywało się dobre serce. Okazała się lojalną i szczerą przyjaciółką do samego końca. Rozdział VI Letnie dni czesne lato to na farmie najszczęśliwsze i najjaśniejsze dni w ciągu roku. Kwiaty bzu napełniają powietrze słodyczą, po czym więdną. Bzom towarzyszą kwitnące jabłonie, wokół których uwijają się roje pszczół. Dni robią się ciepłe i łagodne. Kończy się szkoła, więc dzieci mają czas na zabawę i łowienie pstrągów w potoku. Avery często przynosił pstrągi w kieszeni - były ciepłe i sztywne, w sam raz, by usmażyć je na kolację. Teraz, kiedy nie było już lekcji, Fern odwiedzała stodołę niemal każdego dnia i przesiadywała na swoim stołeczku. Zwierzęta traktowały ją jak członka rodziny, a u jej stóp układały się spokojnie owce. W okolicach pierwszego lipca zaprzęgnięto do kosiarki konie pociągowe. Pan Zuckerman wspiął się na siedzenie i odjechał w pole. Przez cały ranek dało się słyszeć terkotanie maszyny: kręciła się w kółko, a wysoka trawa wypadała spod ostrza zielonymi pasmami. Następnego dnia, jeśli tylko nie przyjdzie burza z piorunami, kto żyw pobiegnie pomagać przy grabieniu, wiązaniu i ładowaniu. Żniwo W 44 Letnie dni wieziono do stodoły wysokim wozem - Fern i Avery jechali na samym szczycie. Później wciągano słodkie, ciepłe siano na rozległy strych, aż wreszcie cała stodoła przypominała łoże z tymianku i koniczyny. Cudowne miejsce do skakania, a ile kryjówek! Czasami Avery znajdował w sianie małego węża i dodawał go do kolekcji innych rzeczy, które nosił po kieszeniach. Wczesne dni lata to święto dla ptaków. Na polu, wokół domu, w stodole, w lesie i na mokradłach -wszędzie nic tylko miłosne pieśni, gniazda i jajka. Od skraju lasu spragnione, białoszyje jaskółki wołają: „Oj, piij wodę, piij wodę, piij wodę, piij wodę!". Na gałęzi jabłoni muchołówka chwieje się i machając ogonkiem, powtarza: „Febe, fe-bee!". Świergotliwa jaskółka, która dobrze zna krótkie, choć słodkie życie, mówi: „Świt, świt, świt idzie, świt, świt, świt idzie". Kiedy wchodzisz do stodoły, jaskółki sfruwają z gniazd, wygrażając: „Czekaj, czekaj!" W letnie dni dzieciom nie brakuje niczego do jedzenia, picia, ssania i żucia. Mleko wypełnia kwiaty mleczów, koniczyny pęcznieją od nektaru, a lodówka od mrożonych napojów. Gdzie tylko obrócisz głowę - wszędzie pełno życia, nawet w kropelce śliny na łodydze chwastu znajdziesz zielonego robaczka. Pod spodem liści ziemniaczanych roi się od jaskra-wopomarańczowych jaj stonki. Właśnie podczas jednego z takich dni wykluły się gęsie jaja - bardzo ważne wydarzenie w piwnicy stodoły. Tak się złożyło, że widziała to także Fern, siedząca jak zwykle na swoim stołeczku. Szarlota spostrzegła gąsięta jako pierwsza, tuż po samej gęsi, która zorientowała się już poprzedniego Letnie dni 45 dnia, gdyż z wnętrza jaj dobiegały ją słabe głosiki. Gęś wiedziała, że strasznie im ciasno i bardzo się spieszą, żeby wydostać się na wolność. Siedziała spokojnie i rozmawiała mniej niż zwykle. Kiedy pierwsze gąsiątko wystawiło zielonoszarą główkę spomiędzy piór gęsi, Szarlota wypatrzyła je i ogłosiła: - Jestem pewna, że wszyscy ucieszą się na wieść, że po czterech tygodniach nieustających wysiłków i cierpliwości ze strony naszej przyjaciółki gęsi ma się ona wreszcie czym pochwalić. Przybyły gąsięta. Pozwól, że złożę ci najszczersze gratulacje! - Dziękuję, dziękuję, dziękuję! - odpowiedziała gęś, kłaniając się bez żenady. - Dziękuję! - dołączył się gąsior. - Gratuluję! - krzyknął Wilbur. - Ile macie gą-siąt? Widzę tylko jedno. - Jest ich siedem - odparła gęś. - Wspaniale! - powiedziała Szarlota. - Siedem to szczęśliwa cyfra. - Szczęście nie ma tu nic do rzeczy - odpowiedziała gęś. - To tylko kwestia sprawnego zarządzania i ciężkiej pracy. W tej chwili Templeton wystawił nos ze swej kryjówki pod korytem. Popatrzył na Fern, po czym pod-kradł się ostrożnie w stronę gęsi, cały czas trzymając się pod ścianą. Wszyscy mieli go na oku, bo nikt go nie lubił ani nie darzył zaufaniem. - Słuchaj - zaczął tym swoim ostrym głosem. -Powiedziałaś, że masz siedmioro gąsiąt, a było osiem jajek. Co się stało z tym ostatnim jajkiem? Czemu się nie wykluło? - To pewnie zbuk - odparł gąsior. 46 Letnie dni - A co z nim zrobicie? - dopytywał się szczur, utkwiwszy w gęsi swoje małe, okrągłe oczka. - Możesz je sobie wziąć - odparła gęś. - Zatocz je do tej swojej ohydnej kolekcji. Templeton miał zwyczaj zbierania wszystkiego, co tylko wpadło mu w oko. Znosił to do domu i przechowywał. Nic się u niego nie marnowało. - Naturalnie-ralnie-nie - dodał gąsior. - Możesz wziąć jajko, ale jedno ci powiem, Templetonie. Jeśli kiedykolwiek złapię cię na tym, że krę-rę-ręcisz się koło naszych gąsiąt, to spuszczę ci takie lanie, jakiego jeszcze żaden szczur nie dostał. Tu gąsior otworzył mocne skrzydła i uderzył w powietrze, żeby zademonstrować swoją siłę. Był silny i dzielny, ale - szczerze mówiąc - i on, i gęś obawiali się Templetona. Nie bez powodu. Szczur nie miał żadnych hamulców moralnych, sumienia, skrupułów, względów, przyzwoitości ani krztyny dobroci, która charakteryzowała inne gryzonie, żadnych wyższych uczuć, przyjaźni ani w ogóle niczego. Zabiłby gąsię-ta, gdyby tylko mógł się z tego później wywinąć. Gęś dobrze o tym wiedziała. Wszyscy wiedzieli. Swoim szerokim dziobem gęś wypchnęła nie wyklute jajo z gniazda. Wszyscy patrzyli z niesmakiem, jak szczur toczy je do siebie. Nawet Wilburo-wi, który potrafił zjeść prawie wszystko, robiło się niedobrze. - Też coś, żeby połaszczyć się na śmierdzące stare jajko! - mruknął do siebie. - Szczur to szczur - powiedziała Szarlota. Zaśmiała się dźwięcznie. - Jednak jeśli to jajko się zbije, to nasza stodoła zrobi się nie do wytrzymania. Letnie dni 47 - Co to znaczy? - zapytał Wilbur. - To znaczy, że nikt nie będzie mógł mieszkać w tym fetorze. Zgniłe jajko to po prostu bomba pełna smrodu. - Nie stłukę go - warknął Templeton. - Wiem, co robię. Cały czas mam do czynienia z takimi rzeczami. Zniknął w tunelu, pchając jajo przed sobą. Pchał i szturchał, aż wreszcie dotoczył je do swego legowiska pod korytem. 48 Letnie dni Tego popołudnia, kiedy wiatr ucichł, a na podwórzu zrobiło się cicho i gorąco, szara gęś wyprowadziła na świat swoich siedmioro gąsiąt. Pan Zuckerman przyglądał im się ukradkiem, gdy przyniósł Wilbu-rowi kolację. _ No i proszę! - powiedział, uśmiechając się od ucha do ucha. - Spójrzmy tylko... jedno, drugie, trzecie, czwarte, piąte, szóste i siódme. Siedem małych gąsek. Coś wspaniałego! Rozdział VII Zle wieści ilbur coraz bardziej lubił Szarlotę. Jej walka z owadami wydawała mu się sensowna i użyteczna. Na farmie nie znalazłby się chyba nikt, kto miałby dla much jedno dobre słowo. Muchy tylko uprzykrzają wszystkim życie. Krowy ich nienawidzą, konie ich nie znoszą, owce nie mogą ścierpieć. Państwo Zuckermanowie też na nie wiecznie narzekali i zakładali w oknach szczelne siatki. Wilbur podziwiał zręczność Szarloty. Szczególnie cieszył się z tego, że usypia swe ofiary przed zjedzeniem. - To bardzo ładnie z twojej strony - mówił. - Tak - odpowiedziała swym słodkim, muzykalnym głosem. - Zawsze daję im znieczulenie, żeby nie czuły bólu. Taka moja mała usługa. Mijał dzień za dniem, a Wilbur robił się coraz większy. Jadł trzy posiłki dziennie, spędzał długie godziny, wylegując się na boku; na wpół śpiąc, marzył o przyjemnych rzeczach. Cieszył się dobrym zdrowiem i sporo przybrał na wadze. Pewnego dnia, 4. Pajęczyna... 50 Złe wieści gdy Fern jak zwykle siedziała na stołeczku, stara owca weszła do stodoły i zatrzymała się, żeby zamienić z Wilburem kilka słów. - Jak się masz! - powiedziała. - Coś mi się zdaje, że przytyłeś. - Chyba tak - odparł Wilbur. - W moim wieku to nie najgorsza rzecz. - Tak czy inaczej, wcale ci nie zazdroszczę. Wiesz przecież, po co cię tuczą, prawda? - mówiła stara owca. -Nie. - No cóż, nie lubię roznosić złych wiadomości -powiedziała - ale tuczą cię, bo mają zamiar cię zabić, ot co. - Mają zamiar co? - wrzasnął Wilbur. Fern zastygła bez ruchu na stołeczku. - Zabić cię. Zrobią z ciebie wędzony boczek i szynkę - ciągnęła stara owca. - Farmer prawie zawsze zabija świnie, kiedy tylko zrobi się naprawdę zimno. Działa tu prawdziwa konspiracja, żeby rozprawić się z tobą przed Bożym Narodzeniem. Wszyscy należą do spisku: Larry, Zuckerman, nawet John Arabie. - Pan Arabie? - załkał Wilbur. - Ojciec Fern? - Naturalnie. Kiedy zarzyna się świnię, wszyscy pomagają. Jestem już stara i widziałam ten interes wiele razy. Zawsze to samo, rok po roku. Arabie przychodzi ze swoim kalibrem dwadzieścia dwa, strzela do... - Przestań! - krzyknął Wilbur. - Nie chcę umierać! Niech mnie ktoś ratuje! Na pomoc! Fern miała właśnie zerwać się z miejsca, kiedy dał się słyszeć głos: Zle wieści 51 - Uspokój się, Wilburze! - powiedziała Szarlota, która przysłuchiwała się tej strasznej rozmowie. - Jak mam się uspokoić - darł się Wilbur, ganiając w tę i z powrotem. - Nie chcę, żeby mnie zabili. Nie chcę umierać. Czy stara owca mówi prawdę, Szarloto? Czy to prawda, że mnie zabiją, kiedy tylko zrobi się zimno? - No cóż - odparła Szarlota, skubiąc w zamyśleniu pajęczynę - stara owca mieszka tu już od dawna. Widziała wiele wiosennych prosiaków. Jeśli twierdzi, że planują cię zabić, to z pewnością mówi prawdę. Swoją drogą to najpodlejsza sztuczka, o jakiej słyszałam. Czego ci ludzie nie wymyślą! Wilbur wybuchnął płaczem. - Nie chcę umierać - jęczał. - Chcę żyć w moim wygodnym chlewiku razem z przyjaciółmi. Chcę od- 52 Złe wieści dychać cudownym powietrzem i wylegiwać się na cudownym słońcu. - Jak na razie, robisz tylko cudowne zamieszanie - prychnęła stara owca. - Nie chcę umierać! - wrzasnął Wilbur i rzucił się na ziemię. - Nie umrzesz - powiedziała Szarlota z ożywieniem. - Co? Naprawdę? A kto mnie uratuje? - zawołał Wilbur. - Ja - odparła Szarlota. -Jak? - To się jeszcze okaże. Ale mam zamiar cię uratować i chcę, żebyś się natychmiast uspokoił. Zachowujesz się jak dzieciak. Przestań płakać! Nie znoszę histeryków. Rozdział VIII Rozmowa w domu niedzielny poranek państwo Arabie siedzieli wraz z Fern przy śniadaniu. Avery już skończył i szukał na górze swojej procy. - Wiecie, że u wujka Homera wykluły się gąsię-ta? - zapytała Fern. - Ile? - zainteresowała się pani Arabie. - Siedem. Było osiem jajek, ale jedno się nie wykluło i gęś powiedziała Tempłetonowi, że jej niepotrzebne, więc zabrał je do siebie. - Co gęś zrobiła? - zapytała pani Arabie, patrząc na córkę z przerażeniem. - Powiedziała Tempłetonowi, że nie potrzebuje już jajka - powtórzyła Fern. - Kto to jest Templeton? - zapytała pani Arabie. - To szczur - odparła Fern. - Nikt z nas za bardzo go nie lubi. - My, to znaczy kto? - włączył się pan Arabie. - No, wszyscy w piwnicy stodoły. Wilbur i owce, i jagnięta, i gęś, i gąsior, i gąsięta, i Szarlota, i ja. - Szarlota? - powiedziała pani Arabie. - A kto to jest Szarlota? 54 Rozmowa w domu - To najlepsza przyjaciółka Wilbura. Jest okropnie mądra. - A jak wygląda? - dopytywała się pani Arabie. _ N00... ma osiem nóg. Chyba jak wszystkie pająki - odpowiedziała Fern. - Szarlota to pająk? - zapytała matka. Fern skinęła głową. - Jest szara i ma pajęczynę tuż nad drzwiami Wilbura. Łapie muchy i wysysa z nich krew. Wilbur ją uwielbia. - Naprawdę? - powiedziała pani Arabie niepewnie. Wciąż przyglądała się Fern z zatroskaną miną. - O tak, Wilbur ją uwielbia. Wiecie, co powiedziała, kiedy wykluły się gąsięta? - Nie mam pojęcia - odparł pan Arabie. - Powtórz nam. - No więc, kiedy pierwsze pisklę wystawiło głowę spod gęsi, siedziałam właśnie na stołeczku w kącie, a Szarlota jak zwykle na swojej pajęczynie. Wygłosiła przemówienie. Powiedziała: „Jestem pewna, że wszyscy ucieszą się na wieść, że po czterech tygodniach nieustających wysiłków i cierpliwości ze strony naszej przyjaciółki gęsi ma ona wreszcie czym się pochwalić." Nie uważacie, że to bardzo ładnie z jej strony? - Rzeczywiście - przytaknęła pani Arabie. - A teraz, Fern, pora już iść do szkółki niedzielnej. Powiedz Avery'emu, żeby się wyszykował. Po południu możesz opowiedzieć mi jeszcze, co się dzieje w stodole wujka Homera. Nie spędzasz tam przypadkiem za dużo czasu? Chodzisz tam chyba codziennie, prawda? Rozmowa w domu 55 - Podoba mi się tam - odparła Fern. Wytarła buzię i pobiegła na górę. Kiedy zniknęła za drzwiami, pani Arabie odezwała się do męża cichym głosem: - Martwię się o nią. Słyszałeś, jak bredzi o zwierzętach i udaje, że potrafią mówić? Pan Arabie zaśmiał się pod nosem. -A może rzeczywiście mówią? - powiedział. -Sam się kiedyś zastanawiałem. Tak czy inaczej, nie martw się o Fern. Ma po prostu żywą wyobraźnię. Dzieciom zdaje się, że słyszą dużo różnych rzeczy. - Mimo wszystko, martwię się o nią - odparła pani Arabie. - Chyba poradzę się doktora Doriana przy najbliższym spotkaniu. Kocha Fern tak samo jak my i chcę, żeby wiedział, jak dziwnie traktuje tego prosiaka i w ogóle. Nie wydaje mi się to normalne. Dobrze wiesz, że zwierzęta nie rozmawiają. Pan Arabie uśmiechnął się szeroko. - Może nasze uszy nie odbierają już niektórych dźwięków? - powiedział. Rozdział IX Przechwałki Wilbura ajęczyna jest mocniejsza niż na to wygląda. Chociaż robi się ją z delikatnej, cienkiej przędzy, niełatwo ją przerwać. Mimo to złapane insekty rzucają się tak bardzo, że każdego dnia pająk musi naprawiać dziury. Szarlota lubiła tkanie w późne popołudnia, Fern zaś lubiła siedzieć w pobliżu i przyglądać się jej pracy. Pewnego popołudnia usłyszała interesującą rozmowę i stała się świadkiem przedziwnego zdarzenia. - Masz okropnie owłosione nogi, Szarloto - powiedział Wilbur, kiedy pajęczyca zajmowała się tkaniem. - Nie bez powodu - odparła Szarlota. - Poza tym każda moja noga składa się z siedmiu części. Patrz: biodro, krętarz, udo, rzepka, goleń, człon piętowy i człon stopy. Wilbur usiadł prosto. - Żartujesz sobie. - Ani trochę. - Powtórz te nazwy jeszcze raz. Nie zrozumiałem ich z początku. P Przechwałki Wilbura 57 - Biodro, krętarz, udo, rzepka, goleń, człon piętowy i człon stopy. - Wielkie nieba! - zawołał Wilbur, patrząc na swoje tłuste nóżki. - No, moje nogi nie składają się chyba z siedmiu części. - Prowadzimy zupełnie inny tryb życia - wyjaśniła Szarlota. -Ty nie musisz robić pajęczyn. Przy tym rzeczywiście pracuje się nogami. - Na pewno potrafiłbym zrobić pajęczynę, gdybym raz zaczął - odparł Wilbur z przekonaniem. -Po prostu nigdy nie próbowałem. - Zobaczmy - powiedziała Szarlota, a Fern zachichotała cichutko i otworzyła szeroko oczy; bardzo kochała tego prosiaka! - No dobrze - podjął Wilbur. - Poinstruuj mnie i zaraz jedną utkam. To pewnie mnóstwo zabawy. Od czego się zaczyna? - Weź głęboki oddech! - odparła z uśmiechem Szarlota. Wilbur nabrał powietrza. - Teraz wdrap się najwyżej jak potrafisz, o tak -tu Szarlota pognała na górną krawędź framugi. Wilbur wlazł na szczyt sterty nawozu. - Świetnie! - pochwaliła Szarlota. - Teraz przyczep się kądziołkami, zakołysz w powietrzu i lecąc w dół, wypuszczaj nitkę! Wilbur zawahał się na moment, po czym skoczył w powietrze. Obejrzał się pospiesznie, żeby zobaczyć, czy podąża za nim lina, mająca kontrolować upadek, ale z tyłu nic się nie działo. Grzmotnął o ziemię. - Ojej! -jęknął. Szarlota śmiała się tak serdecznie, że trzęsła się cała pajęczyna. 58 Przechwałki Wilbura - Co zrobiłem źle? - zapytał prosiak, kiedy już się pozbierał. - Nic. Dobry początek - odparła Szarlota. - Chyba spróbuję jeszcze raz - stwierdził Wilbur pogodnie. - Zdaje mi się, że potrzebuję po prostu kawałka sznurka, który by mnie przytrzymał. Przeszedł na koniec wybiegu. - Jesteś tam, Templetonie? - zawołał. Szczur wystawił głowę spod koryta. - Masz może pożyczyć kawałek sznurka? - spytał Wilbur. - Muszę utkać pajęczynę. - A owszem - powiedział Templeton, który przechowywał również sznurek. - Nie ma problemu. Z chęcią się przysłużę. Wpełznął do nory, wypchnął gęsie jajo, po czym wrócił z kawałkiem brudnego białego sznurka. Wilbur przyjrzał mu się uważnie. - O to właśnie chodziło - stwierdził. - Przywiąż mi jeden koniec do ogona, dobrze? Wilbur przykucnął, zwracając się do szczura swym cienkim, zakręconym ogonkiem. Templeton Przechwałki Wiłbura 59 złapał sznurek, przesunął pod spodem i zawiązał na supeł. Szarlota patrzyła z zachwytem. Podobnie jak Fern bardzo polubiła Wilbura, bo jego mocno pachnąca zagroda i stęchłe jedzenie wabiło muchy, których potrzebowała do życia. Poza tym była dumna, że prosiak niełatwo się poddaje i chce ponownie spróbować. Pod spojrzeniami szczura, pająka i małej dziewczynki, Wilbur, pełen energii i nadziei, jeszcze raz wspiął się na szczyt góry nawozu. - Patrzcie wszyscy! - zawołał. Natężając wszystkie siły, rzucił się przed siebie głową naprzód. Za nim ciągnął się sznurek, ale ponieważ Wilbur zapomniał go do czegoś przyczepić, nie na wiele się zdał. Wilbur znów wylądował z łomotem i trzaskiem, tłukąc się boleśnie. Łzy napłynęły mu do oczu. Templeton wyszczerzył zęby w uśmiechu. Szarlota siedziała bez słowa. Wreszcie odezwała się po chwili. - Nie potrafisz wysnuć pajęczyny, Wilburze, i, moim zdaniem, powinieneś wybić to sobie z głowy. Brakuje ci dwóch podstawowych rzeczy. - To znaczy czego? - zapytał Wilbur ze smutkiem. - Nie masz kądziołków ani przeszkolenia. Ale pociesz się, że pajęczyna na nic ci niepotrzebna. Zu-ckerman dostarcza ci codziennie trzy duże posiłki. Po co miałbyś zawracać sobie głowę zastawianiem pułapek na jedzenie? Wilbur westchnął. - Jesteś o tyle mądrzejsza i bardziej wykształcona ode mnie, Szarloto. Pewnie chciałem się po prostu popisać. Dobrze mi tak. Przechwałki Wilbura 61 Templeton odwiązał swój sznurek i zabrał go do domu. Szarlota wróciła do tkania. - Wcale nie powinieneś robić sobie wyrzutów, Wilburze - powiedziała. - Niewiele stworzeń potrafi tkać pajęczyny. Nawet ludzie nie dorównują pająkom, chociaż wydaje im się, że nieźle sobie radzą i że nie cofają się przed niczym. Słyszałeś kiedyś o moście w Qeensborough? Wilbur potrząsnął głową. - Czy to pajęczyna? - Coś w tym rodzaju - odparła Szarlota. - Ale wiesz, ile czasu zajęła im budowa? Całych osiem lat. Wielkie nieba, z głodu bym umarła, gdybym miała tyle czekać. Potrafię utkać pajęczynę w jeden wieczór. - A co ludzie wabią w ten most Cjeensborough? Robactwo? - dopytywał się Wilbur. - Nie, niczego nie łapią. Snują się tylko po moście w tę i z powrotem, bo wydaje im się, że po drugiej stronie znajdą coś lepszego. Gdyby powisieli na szczycie głową w dół i poczekali cierpliwie, może trafiłoby im się coś dobrego. Ale nie - ludzie to tylko byle szybciej, ciągły pośpiech. Bardzo się cieszę, że jestem osiadłym pająkiem. - Co to znaczy „osiadłym"? - zapytał Wilbur. - To znaczy, że siedzę spokojnie przez większość czasu i nie włóczę się po całym świecie. Umiem docenić dobrą rzecz, jeśli ją zobaczę, a moja pajęczyna właśnie do takich należy. Tkwię bez ruchu i czekam. Dzięki temu mam dużo czasu na myślenie. - No cóż, wydaje mi się, że i ja prowadzę siedzący tryb życia - powiedział prosiak. - Muszę się trzymać w pobliżu, czy mi się to podoba, czy nie. Wiesz, gdzie tak naprawdę chciałbym spędzić wieczór? 62 Przechwałki Wilbura - Gdzie? - W lesie. Szukałbym żołędzi, trufli i przepysznych korzeni, odpychałbym liście swoim wspaniałym, silnym ryjem, penetrowałbym sobie i węszył tuż przy ziemi. Tak bym sobie wąchał, wąchał, wąchał... - Twój własny zapach powinien ci zupełnie wystarczyć - zauważyło jagnię, które właśnie weszło. -Czuć cię aż stąd. Pachniesz najmocniej ze wszystkich zwierząt w tej stodole. Wilbur zwiesił głowę, a łzy nabiegły mu do oczu. Szarlota spostrzegła, jak bardzo się zawstydził, więc ostro zbeształa jagnię: -Daj Wilburowi spokój! - powiedziała. - Nic dziwnego, że pachnie, jeśli weźmie się pod uwagę jego otoczenie. Sam też nie pachniesz jak róża. Poza tym przeszkodziłeś nam w bardzo przyjemnej konwersacji. O czym tośmy rozmawiali, Wilburze, kiedy nam tak niegrzecznie przerwano? - Ojej, nie pamiętam - powiedział Wilbur. - To i tak bez różnicy. Posiedźmy chwilę w milczeniu, Szarloto. Zrobiłem się śpiący. Skończ swoją pajęczynę, a ja polezę tutaj i popatrzę na ciebie. Taki piękny wieczór. Wilbur wyciągnął się na boku i westchnął głęboko. Stodołę Zuckermana spowił półmrok i spokój. Fern wiedziała, że nadchodzi pora kolacji, ale nie mogła się zmusić do wyjścia. Jaskółki szybowały bezgłośnie przez drzwi, przynosząc pisklętom jedzenie. Po drugiej stronie drogi jakiś ptak śpiewał „ouipurouil, ouipurouil". Larry usiadł pod jabłonią i zapalił fajkę; zwierzęta wciągały znajomy zapach mocnego tytoniu. Przechwałki Wilbura 63 Wilbur słyszał tryle drzewnej ropuchy i trzaskanie kuchennych drzwi. Wszystkie te dźwięki ukołysały go i uszczęśliwiły. Kochał życie i cieszył się światem w ten letni wieczór. Leżąc tak, przypomniał sobie jednak słowa starej owcy. Na myśl o śmierci zaczął trząść się ze strachu. - Szarloto? - odezwał się cicho. - Tak, Wilburze? - Nie chcę umierać. - Pewnie, że nie chcesz - powiedziała pocieszająco. - Tak mi tu dobrze w stodole - ciągnął Wilbur. -Wszystko mi się podoba. - Naturalnie, wszyscy lubimy to miejsce. Pojawiła się gęś. Tuż za nią dreptało siedmioro gąsiąt, wyciągając szyjki i gwiżdżąc melodyjnie jak zespół maleńkich kobziarzy. Wilbur słuchał ich ze wzruszeniem. - Szarloto? - powiedział. -Tak? - Na poważnie obiecałaś, że nie dasz mnie zabić? - Nigdy nie mówiłam poważniej. Nie pozwolę ci umrzeć, Wilburze. - A jak mnie uratujesz? - Wilbur nie mógł powstrzymać ciekawości. - No, nie wiem jeszcze - odparła Szarlota wymijająco. - Ale układam plan. - To cudownie. A jak wychodzi ten plan? Daleko już z nim zaszłaś? Dobrze ci idzie? Wilbur znów się trząsł, ale Szarlota była spokojna i opanowana. - O, idzie całkiem nieźle - odpowiedziała lekko. -To dopiero początkowa faza i zostało jeszcze dużo do zrobienia, ale myślę nad tym. 64 Przechwałki Wilbmra - A kiedy nad tym myślisz? - dopytywał się Wil- bur. - Kiedy wiszę głową w dół na szczycie pajęczyny. Wtedy najlepiej się myśli, bo wszystka krew spływa do głowy. - Z przyjemnością bym ci pomógł. - ??, dam sobie radę sama. Lepiej mi się myśli w pojedynkę. - No dobrze, ale koniecznie daj mi znać, gdybym mógł w czymś pomóc. Choćby tylko z jakąś błahostką. - No cóż, powinieneś trochę się wzmocnić. Dużo spać i niczym się nie przejmować. Nigdzie się nie spiesz i niczym się nie martw! Żuj starannie każdy kęsek jedzenia i zmiataj wszystko do ostatka, z wyjątkiem tego, co powinieneś zostawić Templetono-wi. Przybieraj na wadze i trzymaj się zdrowo. Właśnie w ten sposób możesz mi pomóc. Pilnuj formy i nie trać panowania nad sobą. Zrozumiałeś? -Tak. - No to marsz do łóżka. Sen to ważna rzecz. Wilbur podreptał w najciemniejszy kąt chlewa i rzucił się na ziemię. Zamknął oczy, ale po minucie odezwał się znowu: - Szarloto? - Słucham, Wilburze. - Mogę wyjść jeszcze raz do koryta i sprawdzić, czy nie zostało coś z kolacji? Wydaje mi się, że zostawiłem kawałek ziemniaka. - Bardzo proszę, ale zaraz potem chcę cię widzieć w łóżku. Wilbur pędem poleciał na podwórze. - Powoli, powoli - strofowała Szarlota. - Nigdzie się nie spiesz i o nic się nie martw! Przechwałki Wilbura 65 Wilbur zatrzymał się w pół kroku i powoli podszedł do koryta. Znalazł kawałek ziemniaka, przeżuł go starannie, połknął i wrócił do łóżka. Zamknął oczy i milczał przez chwilę. - Szarloto? - odezwał się szeptem. -Tak? - Mogę iść napić się mleka? W korycie zostało jeszcze kilka kropel. - Nie, już nic tam nie ma. Masz spać. Dość gadania! Zamknij oczy i śpij! Wilbur usłuchał. Fern podniosła się ze stołka i ruszyła do domu z głową pełną wszystkiego, co widziała i słyszała. - Dobranoc Szarloto! - powiedział Wilbur. - Dobranoc, Wilburze. Chwila ciszy. - Dobranoc, Szarloto! - Dobranoc, Wilburze. - Dobranoc. - Dobranoc. 5. Pajęczyna... Rozdział X Wybuch zień po dniu pajęczyca wisiała głową w dół, czekając na pomysł. Godzina za godziną siedziała bez ruchu, pogrążona w myślach. Obiecała Wilburowi, że ocali mu życie i miała zamiar dotrzymać słowa. Szarlota była niezmiernie cierpliwa. Wiedziała z doświadczenia, że jeśli tylko poczeka dostatecznie długo, zawsze jakaś mucha wpadnie w końcu do sieci, nie wątpiła więc, że i rozwiązanie wpadnie samo - wystarczy dać sobie odpowiednio dużo czasu. Wreszcie, pewnego ranka w środku lipca - wymyśliła. - Hmm! Ależ to proste! - powiedziała do siebie. -Żeby uratować Wilburowi życie, trzeba zastosować wobec Zuckermana pewną sztuczkę. Jeśli potrafię oszukać muchę, z pewnością potrafię oszukać człowieka. Ludzie nie mają tyle sprytu, co insekty. Wilbur wszedł właśnie na podwórze. - Nad czym się zastanawiasz, Szarloto? - zapytał. - Przyszło mi na myśl, że ludzie są bardzo łatwowierni. D - Co to znaczy „łatwowierni"? - Łatwo ich oszukać. - To się rzeczywiście dobrze składa - odparł Wilbur, po czym położył się w cieniu ogrodzenia i uciął sobie drzemkę. Pajęczyca nie zasnęła. Przyglądała się czule Wilburowi i snuła plany na przyszłość. Lato dobiegało już końca, więc nie zostało jej wiele czasu. W tej samej chwili na frontowe podwórko Zu-ckermanów wszedł Avery Arabie w towarzystwie Fern. Avery trzymał w ręku żabę. Fern miała na głowie wianek ze stokrotek. Pobiegli do kuchni. - W samą porę na kawałek ciasta z jagodami! -powitała ich pani Zuckermanowa. - Spójrz na moją żabę! - powiedział Avery, kładąc ją na suszarce i wyciągając wolną rękę po ciasto. 68 Wybuch - A zabieraj mi się z tym! - krzyknęła pani Zu-ckermanowa. - Gorąco jej! Ta żaba już prawie zdechła - wtrąciła Fern. - Wcale jej nie jest gorąco - zaprzeczył Avery. -Pozwala mi się drapać po nosie. Żaba skoczyła i wylądowała na patelni pełnej mydlin. - Cały paprzesz się ciastem - powiedziała Fern. -Ciociu, mogę popatrzeć na jaja w kurniku? - Uciekajcie stąd obydwoje! I niech cię ręka boska broni przeszkadzać kurom! - No i się usmarował! - stwierdziła Fern. - Cała twarz w cieście. - Chodź, żabo! - zawołał Avery. Złapana żaba fiknęła nogami i zachlapała mydlinami placek. - Znowu awantura! - jęknęła Fern. - Chodźmy się pobujać na huśtawce! - podsunął Avery. Dzieci pobiegły do stodoły. Pan Zuckerman miał najlepszą huśtawkę w całej okolicy. Był to kawał ciężkiej liny, przywiązanej do belki stropowej przy zachodnich wrotach stodoły. Na dole zawiązano ją w gruby węzeł, robiąc w ten sposób miejsce do siedzenia. Dało się na niej huśtać bez popychania. Z liną w ręce wspinasz się na stryszek pełen siana. Potem stajesz na samej krawędzi i patrzysz w dół: ogarnia cię strach i zawroty głowy. Potem siadasz na węzeł, zbierasz całą odwagę, bierzesz głęboki oddech i... hop! Przez sekundę zdaje ci się, że zaraz runiesz na klepisko, ale wtem lina łapie cię Wybuch 69 i wynosi przez wrota stodoły z prędkością dwudziestu pięciu metrów na sekundę. Wiatr świszczy w uszach, bije w oczy i targa za włosy. Potem wylatujesz w niebo. Jedno spojrzenie w chmury, a już lina się skręca, a ty razem z nią. Potem opadasz coraz niżej i niżej, z powrotem do stodoły, i znowu w górę, prawie na wysokość strychu. I znów na zewnątrz (już nie tak daleko) i z powrotem (już nie tak wysoko), tam i z powrotem, i jeszcze, i jeszcze. Wreszcie zeskakujesz i padasz na podłogę, ustępując miejsca innym. Matki na całe mile dookoła bały się huśtawki Zuckermana. Zamartwiały się, że któreś dziecko spadnie w końcu, ale żadnemu nigdy nic się nie stało. Dzieci trzymają się zwykle dużo mocniej, niż przypuszczają rodzice. Avery wsadził żabę do kieszeni i wspiął się na stryszek. - Jak huśtałem się ostatnim razem, to o mało nie wpadłem na jaskółkę! - krzyknął. - Wyjmij żabę! - rozkazała Fern. Avery dosiadł liny i skoczył. Wyfrunął przez drzwi razem z żabą i wszystkimi innymi rzeczami. Potem pożeglował w niebo, a żaba i wszystko inne razem z nim. Znów znalazł się w stodole. - Masz fioletowy język! - zawołała Fern. - Ty też! - odkrzyknął, wyfruwając wraz z żabą. - Ojej, słoma dostała mi się pod sukienkę! Ale swędzi! - To się podrap! - poradził Avery w powrotnej drodze. - Teraz moja kolej! Zeskakuj! - A Fern wszystko swędzi! - podśpiewywał Avery. 70______ Wybuch Wreszcie zszedł i rzucił linę siostrze. Zamknęła oczy i skoczyła. Poczuła zawrót głowy przy spadaniu, potem pociągnięcie liny. Otworzyła oczy i patrzyła na niebieskie niebo, po czym wleciała z powrotem do stodoły. Huśtali się tak na zmianę przez dobrą godzinę. Kiedy już im się znudziło, poszli na pastwisko i podjedli trochę malin. Języki z fioletowych zrobiły się czerwone. Fern zniechęciła się szybko, bo ugryzła malinę z bardzo niesmacznym robakiem. Avery zna- Wybuch 71 lazł puste pudełko po cukierkach i wsadził do niego swoją żabę, solidnie zmęczoną huśtaniem. Dzieci wróciły powoli do stodoły. Też się już zmęczyły i ledwo szły. - Zbudujmy chatkę na drzewie - zaproponował Avery. - Chciałbym mieszkać na drzewie razem z moją żabą. - Idę odwiedzić Wilbura - odparła Fern. Wspięli się na płot i leniwie ruszyli ścieżką w stronę chlewika. Słysząc ich kroki, Wilbur podniósł się z miejsca. Avery zauważył pajęczynę i podszedłszy bliżej, spostrzegł także Szarlotę. - Hej, popatrz no tylko na tego wielkiego pająka! Ale olbrzym! - Zostaw go w spokoju! - zawołała Fern. - Masz żabę, nie wystarczy ci? - To bardzo piękny pająk i zaraz go złapię - powiedział Avery. Zdjął pokrywkę z pudełka i podniósł jakiś patyk. - Zaraz strącę tego starego pająka do pudełka. Wilbur stracił niemal dech, widząc, co się dzieje. Jeśli chłopiec złapie Szarlotę, to marny jej koniec! - Przestań w tej chwili, Avery! - krzyknęła Fern. Avery przerzucił nogę przez ogrodzenie chlewika. Miał właśnie podnieść patyk, gdy nagle stracił równowagę. Zachwiał się, potknął i wylądował na korycie Wilbura. Koryto poleciało w górę, po czym z łoskotem opadło, a leżące tuż pod nim gęsie jajo pękło z głuchym trzaskiem. Rozszedł się okropny smród. Fern krzyknęła. Avery zerwał się na nogi. Powietrze przepełnił wstrętny odór zgniłego jajka. Tern- 72 Wybuch pleton, który odpoczywał w swojej norze, dał drapaka do stodoły. - A niech to! - wrzasnął Avery. - A niech to! Co za smród! Uciekajmy stąd! Fern, cała we łzach, trzymała się za nos i biegła do domu. Avery biegł tuż za nią i też zatykał sobie nos. Szarlota odetchnęła z ulgą, widząc, że odchodzi. Niewiele brakowało. Po jakimś czasie wróciły z pastwiska zwierzęta: owce, jagnięta, gąsior, gęś i siedmioro gąsiąt. Wszyscy narzekali na okropny zapach, a Wilbur musiał wciąż od nowa opowiadać, jak to chłopiec Arable'ów próbował złapać Szarlotę i jak smród wypłoszył go w samą porę. - To zgniłe jajko uratowało jej życie - mówił Wilbur. Wybuch 73 Gęś bardzo była dumna, że pośrednio brała udział w przygodzie. - Bardzo się cieszę, że to jajo w końcu się nie wykluło - trajkotała. Templeton bolał, rzecz jasna, nad stratą ukochanego jajka, co nie powstrzymało go od przechwałek: - Widzicie, że warto przechowywać różne rzeczy? - mówił z przekonaniem. - Nigdy nie wiadomo, kiedy coś się może przydać. Ja tam nigdy niczego nie wyrzucam. - No cóż, może to wszystko dobrze dla Szarloty, ale co z nami? - zapytało jedno z jagniąt. - Tego smrodu nie da się wytrzymać. Kto by chciał mieszkać w stodole zalatującej zgniłym jajem? - Nie martw się, przywykniesz - pocieszył je Templeton. Usiadł i z mądrą miną ciągnął się za wąsy, po czym chyłkiem pomknął odwiedzić wysypisko śmieci. Kiedy Larry nadchodził z obiadem Wilbura, stanął jak wryty o kilka kroków od chlewika. Pociągnął nosem i wykrzywił się trochę. - Co u diaska? Odstawił wiadro, podniósł upuszczony przez Ave-ry'ego patyk i wetknął go pod koryto. - Szczury! Też! Można się było domyślić, że szczur zrobi sobie gniazdo pod tym korytem. Ależ ja ich nie znoszę! Larry odciągnął koryto na drugi koniec wybiegu i zgarniając butem ziemię, zasypał szczurze gniazdo wraz jajem i resztą dobytku Templetona. Potem podniósł wiadro. Wilbur stał już przy korycie, śliniąc się z głodu. Larry zaczął nalewać i kilka kropel pociekło Wilburowi po oczach i uszach. Prosiak 74 Wybuch stęknął. Łykał i żuł, żuł i łykał, świszcząc i mlasz-cząc. Najchętniej zjadłby wszystko na raz. Przepyszny posiłek: chude mleko, zbożowe otręby, resztki naleśników, pół pączka, skórka świeżego kabaczka, dwie sczerstwiałe grzanki, jedna trzecia imbirowego krakersa, rybi ogon, skórka od pomarańczy, trochę makaronu z zupy, kożuszek z filiżanki kakao, stara bułeczka nadziewana galaretką, kawałek papieru z kosza na śmieci i łyżka dżemu malinowego. Wilbur jadł za dwóch. Postanowił zostawić Tem-pletonowi pół nitki makaronu i kilka kropel mleka, potem jednak przypomniał sobie, że szczur przyczynił się do uratowania życia Szarloty, która z kolei próbuje uratować życie jemu, Wilburowi. Po namyśle zostawił całą nitkę. Kiedy jajo przykryła warstwa ziemi, powietrze oczyściło się powoli. Minęło popołudnie, nadszedł wieczór, cienie się wydłużyły. Przez drzwi i okna wszedł chłodny i delikatny powiew wieczoru. Siedząc okrakiem na pajęczynie, Szarlota żuła z roztargnieniem końską muchę. Rozmyślała o przyszłości. Otrząsnęła się po chwili. Przeszła na środek pajęczyny i zaczęła przycinać niektóre nitki. Pracowała wolno, lecz rytmicznie. Inne zwierzęta dawno już spały, więc nikt, nawet gęś, nie zauważył jej pracy. Wilbur chrapał zagrzebany w swym miękkim posłaniu. Gąsięta gwizdały kołysankę skulone w ulubionym kącie. Szarlota podarła sporą część pajęczyny, zostawiając na środku wolne miejsce. Potem zaczęła coś tkać. Kiedy koło północy Templeton wrócił ze śmietnika, pajęczyca nadal pracowała. Rozdział XI Cud astępnego dnia spadła mgła. Cała farma ociekała wilgocią. Trawa wyglądała jak magiczny dywan, a zagony szparagów jak srebrny las. W mgliste poranki, kiedy dziesiątki kropelek zdobiły cienkie nitki, pajęczyna Szarloty rzeczywiście przypominała dzieło sztuki. Połyskiwała cudownie i tajemniczo, jak zasłona z delikatnej przędzy. Nawet niezbyt czuły na piękno Larry zwrócił na nią uwagę, kiedy przyniósł Wilburowi śniadanie. Zauważył, jak bardzo rzuca się w oczy, jaka jest duża i starannie zbudowana. Nagle spojrzał jeszcze raz i odstawił czemuś wiadro. Na samym środku pajęczyny drukowane litery tworzyły napis: ŚWINIA NA SCHWAŁ Larry poczuł, że robi mu się słabo. Przejechał ręką po oczach i przyjrzał się jeszcze uważniej. - Coś mi się zwiduje - szepnął. N 76 Cud Padł na kolana i zmówił krótką modlitwę. Potem, zapomniawszy zupełnie o śniadaniu Wilbura, wrócił do domu i zawołał pana Zuckermana. - Niech pan lepiej zajrzy do chlewika - powiedział. - Co się dzieje? - zapytał pan Zuckerman. - Coś nie tak z prosiakiem? - Nie... niezupełnie - odparł Larry. - Lepiej niech pan sam zobaczy. W milczeniu poszli obydwaj na wybieg Wilbura. Larry pokazał pajęczynę. - Czy pan też widzi to, co ja? - zapytał. Zuckerman gapił się na napis, potem mruknął do siebie: „świnia na schwał". Spojrzał na Larry'ego i obydwu ogarnęły dreszcze. Szarlota, bardzo zmę- Cud 77 czona po całonocnym wysiłku, uśmiechnęła się na ten widok. Wilbur wyszedł z chlewa i stanął pod samą pajęczyną. - Świnia na schwał! - mruknął Larry basem. - Świnia na schwał! - szepnął pan Zuckerman. Obydwaj długo gapili się na Wilbura. Potem spojrzeli na Szarlotę. - Nie przypuszczasz chyba, że ten pająk... - zaczął pan Zuckerman, ale potrząsnął głową i nie dokończył zdania. Zamiast tego uroczystym krokiem wrócił do domu, żeby porozmawiać z żoną. - Edyto, coś się wydarzyło - powiedział słabym głosem. Przeszedł do salonu i usiadł, a pani Zuckermano-wa podążyła za nim. - Muszę ci o czymś powiedzieć. Lepiej usiądź. Opadła na krzesło, blada i wystraszona. - Edyto - powiedział, starając się panować nad głosem - sądzę, że powinnaś wiedzieć, że trafiła nam się niezwykła świnia. Na twarzy pani Zuckermanowej pojawiło się kompletne oszołomienie. - Homerze Zuckermanie, o czym ty do licha pleciesz? - To bardzo poważna sprawa - odparł. - Nasza świnia nie jest zupełnie zwyczajna. - A cóż w niej niezwykłego? - zapytała pani Zu-ckermanowa, której udało się już trochę dojść do siebie. - No, nie wiem jeszcze dokładnie, ale otrzymaliśmy znak, Edyto, tajemniczy znak - mówił. - Na naszej farmie stał się cud. Nad wejściem do piwnicy 78 Cud wisi duża pajęczyna, tuż nad chlewikiem. Larry zwrócił na nią uwagę, kiedy poszedł dziś rano nakarmić prosiaka. Akurat była mgła, a sama wiesz, jak pajęczyny rzucają się wtedy w oczy. No i na samym środku zobaczył słowa: „Świnia na schwał". Wyszyte w pajęczynie, Edyto! Wiem, bo poszedłem tam i sam się przekonałem. Napisane: „Świnia na schwał", jasne jak słońce na niebie. Nie ma mowy o pomyłce. Zdarzył się cud i na ziemi pojawił się znak, wprost na naszej farmie. Mamy niezwykłą świnię. , - No, moim zdaniem, trochę się zagalopowałeś -powiedziała pani Zuckerman. - Jeśli już, to mamy niezwykłego pająka. - O nie, to świnia jest niezwykła - odparł pan Zuckerman. - Tak tam właśnie napisano, na samym środku pajęczyny. - Być może. Tak czy inaczej, mam zamiar przyjrzeć się temu pająkowi. - Kiedy to po prostu zwykły szary pająk - dowodził pan Zuckerman. Wstali i obydwoje poszli na wybieg Wilbura. -Widzisz, Edyto? Zupełnie zwyczajny szary pająk. Wilbur bardzo się cieszył, że wzbudza tyle zainteresowania. Wszyscy troje, Larry i państwo Zucker-manowie, stali koło niego dobrą godzinę, wciąż od nowa odczytując napis i patrząc na Wilbura. Szarlota była wniebowzięta: jej sztuczka zadziałała wyśmienicie! Siedziała bez ruchu i słuchała rozmów ludzi. Kiedy mała muszka wpadła w sieć tuz poniżej słowa „świnia", Szarlota podbiegła do niej szybko, omotała i uniosła w inną stronę. Cud 79 Po jakimś czasie mgła się podniosła. Pajęczyna wyschła i słów nie dało się już tak łatwo odczytać. Zuckermanowie i Larry wrócili do domu. Zanim odeszli, Zuckerman rzucił Wilburowi ostatnie spojrzenie. - Wiecie - powiedział z namaszczeniem - zawsze zdawało mi się, że nasz prosiak jest szczególnie wartościowy. Solidna świnia. Właśnie taka, jak należy. Zauważyłeś, jaki jest nabity w kłębie, Larry? - Jasne, że tak, jasne - przytaknął Larry. - Zawsze zwracałem na niego uwagę. Niezła sztuka. - Długi i gładki - powiedział Zuckerman. - Zgadza się - potwierdził Larry. - Gładki, jak trzeba. Świnia na schwał. Kiedy pan Zuckerman wrócił do domu, zdjął robocze ubranie i założył najlepszy garnitur. Potem wziął samochód i pojechał do pastora. Siedział u niego przez bitą godzinę, wyjaśniając, że na farmie zdarzył się cud. - Jak dotąd tylko czworo ludzi na ziemi wie o tym wydarzeniu: ja, moja żona Edyta, mój parobek Larry i pan. - I niech tak na razie zostanie - poradził pastor. -Jeszcze nie wiemy, co to znaczy, ale może się nad tym zastanowię i objaśnię podczas kazania w najbliższą niedzielę. Nie ma wątpliwości, że trafiła się panu niezwykła świnia. Zamierzam poruszyć to w kazaniu i zaznaczyć, że w naszej społeczności pojawiło się zwierzę o cudownych właściwościach. A nawiasem mówiąc, czy on się jakoś nazywa? - Tak, moja siostrzeniczka woła na niego Wilbur - odparł pan Zuckerman. - To trochę dziwne dziec- 8o Cud ko, z dużą wyobraźnią. Wykarmiła tego prosiaka butelką. Kupiłem go od niej, kiedy skończył miesiąc. Sekrety z trudem pozostają w ukryciu. Nowina rozeszła się po całym okręgu na długo przed niedzielą. Wszyscy wiedzieli, że na farmie Zuckermanów pojawił się znak na pajęczynie. Ludzie przyjeżdżali z daleka, żeby popatrzeć na Wilbura i przeczytać napis Szarloty. Na podjeździe Zuckermanów od rana do wieczora stało pełno ciężarówek i samochodów: fordów, chevroletów, buicków, furgonetek General Motors, plymouthów, studebakerów, packardów, zapalanych na korbę desotów, oldsmobili z rakietowymi silnikami, dżipów kombi i pontiaków. Wieść o cudownej świni rozniosła się po wzgórzach i niebawem zjechali także farmerzy w swych rozklekotanych bryczkach i linijkach, żeby godzinami stać przy chlewie i podziwiać niezwykłe stworzenie. Wszyscy powtarzali, że w życiu nie widzieli takiego prosiaka. Kiedy Fern powiedziała matce, że Avery próbował strącić patykiem pająka Zuckermanów, pani Arabie była tak wstrząśnięta, że za karę wysłała go do łóżka bez kolacji. W następnych dniach zabawianie gości zajmowało panu Zuckermanowi mnóstwo czasu, więc zaniedbywał pracę na farmie. Już z samego rana wkładał świąteczne ubranie i nosił je potem przez cały dzień. Pani Zuckermanowa przygotowywała dla Wilbura specjalne posiłki. Larry ogolił się i ostrzygł: teraz jego głównym zadaniem stało się pokazowe karmienie świni, już nie trzy, a cztery razy dziennie. Cuci 81 Reszta farmy poszła w zapomnienie. Jagody dojrzały, a pani Zuckermanowa nie zrobiła dżemu. Kukurydza aż prosiła się o motykę, ale Larry nie miał na nic czasu. W niedzielę kościół wypełnił się do ostatniego miejsca. Pastor objaśnił cud. Powiedział, że słowa na pajęczynie to dowód na to, że ludzie zawsze powinni mieć uszy i oczy otwarte na otaczające ich cuda. W rezultacie chlew znalazł się w samym centrum uwagi. Fern cieszyła się, widząc, że sztuczka Szarloty przyniosła rezultaty, dzięki czemu pojawiła się szansa na uratowanie Wilbura, jednak spostrzegła również, że tłumy gapiów odebrały stodole wiele uroku. Dużo przyjemniej było siedzieć sam na sam z zaprzyjaźnionymi zwierzętami. 6. Pajęczyna... Rozdział XII Spotkanie ewnego wieczora, kilka dni po tym, jak na pajęczynie pojawił się napis, Szarlota zwołała zebranie wszystkich zwierząt w piwnicy stodoły. - Zacznę od sprawdzenia listy obecności. Wilbur? - Jestem! - odpowiedział prosiak. - Gąsior? - Jestem, jestem, jestem!- odezwał się gąsior. - Słychać cię jak trzy gąsiory - mruknęła Szarlota. - Dlaczego nie możesz powiedzieć po prostu „jestem"? Dlaczego wszystko powtarzasz? - Taka już moja uro-uro-uroda - odparł gąsior. -Gęś? - Jestem, jestem, jestem! - powiedziała gęś. Szarlota zmierzyła ją wzrokiem. - Gąsięta, od jednego do siedmiu? - Bi-bi-bi! Bi-bi-bi! Bi-bi-bi! Bi-bi-bi! Bi-bi-bi! Bi--bi-bi! Bi-bi-bi! - potwierdziły gąsięta. - Co za zebranie! Ktoś mógłby pomyśleć, że mamy trzy gąsiory, trzy gęsi i dwadzieścia jeden gąsiąt. Owce? P Spotkanie - Bee! - odpowiedziały wszystkie razem. - Jagnięta? - Bee! - odparły chórem. - Templeton? Cisza. - Templeton? Żadnej odpowiedzi. - No cóż, jesteśmy tu wszyscy z wyjątkiem szczura - podsumowała Szarlota. - Chyba możemy kontynuować bez niego. A zatem: wszyscy z pewnością zauważyli, że wokół nas coś się ostatnio dzieje. Pochwała Wilbura, którą umieściłam na pajęczynie, została zrozumiana. Zuckermanowie dali się nabrać, a wraz z nimi wszyscy inni. Zuckerman uważa Wilbura za niezwykłego prosiaka, więc nie spróbuje go już zabić i zjeść. Ośmielam się przypuścić, że moja sztuczka zadziałała i życie Wilbura zostało ocalone. - Hurra! - zawołali wszyscy. - Bardzo wam dziękuję. Zwołałam to zebranie po to, żeby poprosić o pomysły. Ludziom zaczyna się nudzić czytanie w kółko „Świnia na schwał". Jeśli komuś przychodzi do głowy nowy slogan lub uwaga, to z przyjemnością utkam ją na pajęczynie. Jakieś propozycje na nowe hasło? - Może „świnia ekstra" - podsunęło któreś z jagniąt. - Nie, brzmi jak nazwa deseru. - A może „wspaniały, wspaniały, wspaniały"? -zaproponowała gęś. - Jeśli ograniczymy się do jednego „wspaniały", to czemu nie? - uznała Szarlota. - „Wspaniały" powinien zrobić wrażenie na Zuckermanie. 84 Spotkanie - Ależ Szarloto, ja nie jestem wspaniały - zaprotestował Wilbur. - To nie ma najmniejszego znaczenia - odparła Szarlota. - Najmniejszego. Ludzie wierzą we wszystko, co znajdą na piśmie. Czy ktoś wie, jak się pisze „wspaniały"? - Wydaje mi się, że dwa wu, dwa es, dwa pe, dwa en, dwa i, dwa a, dwa eł ? ?, ?, ?, ?. Spotkanie 85 - Masz mnie za cyrkowca? - spytała Szarlota z niesmakiem. - Musiałabym chorować na taniec Świętego Wita, żeby utkać w pajęczynie takie słowo. - Przepraszam, przepraszam, przepraszam - su-mitował się gąsior. Głos zabrała najstarsza owca: - Zgadzam się, że należy napisać coś nowego, jeśli chcemy uratować życie Wilbura. Skoro Szarlota potrzebuje pomocy w znalezieniu słowa, to moim zdaniem powinna zwrócić się do naszego przyjaciela, Templetona. Szczur regularnie chodzi na śmietnik, więc ma dostęp do starych czasopism. Może wydrzeć kawałek ogłoszenia i przynieść je tutaj, żeby Szarlota miała z czego kopiować. - Świetny pomysł - przytaknęła Szarlota. - Ale nie wydaje mi się, żeby Templeton palił się do pomocy. Znacie go przecież: troszczy się tylko o siebie i o innych nigdy nie pomyśli. - Założę się, że skłonimy go do pomocy - powiedziała stara owca. - Zaapeluję do jego najniższych instynktów, których ma pod dostatkiem. O proszę, właśnie idzie. Uciszcie się wszyscy. Już ja mu wyjaśnię, o co chodzi. Szczur wszedł do piwnicy po swojemu, czyli skradając się pod ścianą. - Co się dzieje? - zapytał, widząc zgromadzone zwierzęta. - Mamy zebranie rady nadzorczej - odparła stara owca. - No to lepiej skończcie! Zebrania to straszne nudy - powiedział i zaczął wspinać się po linie wiszącej przy ścianie. - Słuchaj! - zwróciła się do niego stara owca. - 86 Spotkanie Następnym razem, gdy wybierzesz się na śmietnik, przynieś kawałek czasopisma. Szarlota potrzebuje nowych pomysłów na hasła w pajęczynie, żeby móc ocalić życie Wilburowi. - A niech sobie umrze, też miałbym się czym przejmować - parsknął szczur. - Przejmiesz się i to mocno, kiedy przyjdzie zima - sprostowała owca. - Porządnie się zmartwisz w mroźny, styczniowy ranek, kiedy Wilbura zabraknie i nikt nie przyjdzie tu z wiadrem ciepłych pomyj. Resztki z koryta Wilbura to twoje główne źródło utrzymania, Templetonie, i dobrze o tym wiesz. Jedzenie Wilbura, to twoje jedzenie, więc los Wilbura i twój też są ściśle powiązane. Jeśli go zabiją, to koryto zacznie świecić pustkami, a ty wychudniesz tak, że da się przejrzeć twój żołądek na wylot. Templetonowi zatrzęsły się wąsy. - Może i masz rację - stwierdził szorstko. - Jutro po południu wybieram się na śmietnik. Przyniosę wycinek z gazety, jeśli tylko coś znajdę. - Dzięki - powiedziała Szarlota. - Zebranie zostaje odroczone. Mam przed sobą pracowity wieczór. Muszę podrzeć pajęczynę i wypisać WSPANIAŁY. Wilbur się zarumienił. - Ale ja nie jestem wspaniały, Szarloto. Jestem całkiem zwyczajnym prosiakiem. - Jeśli o mnie chodzi, to jesteś wspaniały i basta - odparła Szarlota. - Tylko to się liczy. Jesteś moim najlepszym przyjacielem i moim zdaniem jesteś fantastyczny. Teraz przestań się kłócić i prześpij się trochę. Rozdział XIII Postępy łęboką nocą, kiedy wszyscy spali, Szarlota pracowała nad pajęczyną. Po pierwsze, wypruła nieco nici w pobliżu środka, zostawiając sobie jako bazę te, które rozchodziły się promieniście. Pracowała wszystkimi ośmioma nogami, używając też zębów. Uwielbiała tkać i świetnie się na tym znała. Kiedy skończyła prucie, jej pajęczyna wyglądała mniej więcej tak: G 88 Postępy Pająk potrafi wyprodukować kilka rodzajów nici. Używa suchych i mocnych na kanwę, zaś lepkich na sidła, które wyłapują i przytrzymują insekty. Szarlota postanowiła użyć suchych nici do wykonania napisu. - Jeśli napiszę „wspaniały" lepkimi nićmi - rozumowała - to utknie w nich byle owad i zepsuje cały efekt. No, a teraz zobaczmy. Pierwsza litera to „W". Szarlota wspięła się na samą górę pajęczyny po lewej stronie. Kołysząc kądziołkami, uwiązała nić i spuściła się w dół. Gdy opadała, do akcji włączyły się gruczoły przędne i za pająkiem pojawiła się nitka. Przymocowała ją na dole. W ten sposób powstało pierwsze ramię litery W. Szarlota nie zadowoliła się tym jednak. Wspięła się znów na górę i przywiązała drugą nitkę tuż koło pierwszej. Potem spuściła ją na dół, tworząc w ten sposób podwójną linię. - Lepiej będzie widać, jeśli napiszę wszystko podwójnymi kreskami. Potem dotknęła kądziołkami pajęczyny i przeprowadziła następne ramię „W", które również postanowiła podwoić. Osiem nóg pracowało bez wytchnienia. -A teraz „S"! Szarlota tak bardzo wciągnęła się do pracy, że zaczęła mówić do siebie, jakby sama zagrzewała się do boju. Gdyby tamtego wieczora ktoś siedział na suficie stodoły, usłyszałby coś takiego: - A teraz „P"! I do góry! Przywiąż! Zejdź! Popuść nitkę! Juhu! Przywiąż! Dobrze! I w górę! Jeszcze raz! Przywiąż! Zejdź! Popuść nitkę! Dobrze, dziewczyno! Teraz ostrożnie! Przywiąż! Do góry! Przy- Postępy 89 wiąż! I na prawo! Popuść! Przywiąż! Znów w prawo i w dół, i pętelka dookoła! A teraz na lewo! Przywiąż! I na górę! Jeszcze raz! Świetnie! Spokojnie, trzymaj linie razem! A teraz w górę i w dół na podstawę „N"! Popuścić! Juhu! Przywiąż! I na dół! Jeszcze raz! Dobra dziewczynka! I tak, mówiąc do siebie, pajęczyca pracowała nad swym trudnym zadaniem. Kiedy skończyła, poczuła głód. Zjadła małego owada, którego zachowała sobie na potem, i poszła spać. Następnego ranka Wilbur podniósł się i stanął pod pajęczyną. Wciągnął do płuc poranne powietrze. Kropelki rosy lśniły w słońcu, przez co pajęczyna rzucała się w oczy. Kiedy Larry przyszedł ze śniadaniem, zobaczył postawnego wieprzka, a nad nim wypisane drukowanymi literami słowo „wspaniały". Następny cud. Larry pospieszył zawiadomić pana Zuckermana. Pan Zuckerman w te pędy zawołał panią Zuckerma-nową. Pani Zuckermanowa poleciała do telefonu, żeby dać znać ?????'??. Państwo Arabie wskoczyli do ciężarówki i czym prędzej przyjechali. Wszyscy stali teraz wokół chlewika, gapili się na pajęczynę i bez końca odczytywali napis, podczas gdy Wilbur, który w rzeczy samej czuł się wspaniale, stał bez ruchu, wypinając pierś i kołysząc ryjem. - Wspaniały! - westchnął Zuckerman w radosnym podziwie. - Edyto, powinnaś chyba zadzwonić do reportera z „Kroniki tygodniowej" i opowiedzieć mu o wszystkim. Na pewno chciałby o tym wiedzieć. Może nawet przywiezie ze sobą fotografa. W całym stanie nie znajdzie się ani jedna świnia równie wspaniała jak nasza. Postępy Wieści się rozniosły. Ludzie, którzy przyjeżdżali zobaczyć Wilbura - „świnię na schwał", zjawiali się znowu, żeby obejrzeć Wilbura „wspaniałego". Tego samego popołudnia pan Zuckerman poszedł doić krowy i nadrabiać zaległości. Ciągle myślał o swoim cudownym prosiaku. - Larry! - zawołał. - Nie wrzucaj już krowiego nawozu do chlewika. Mam wspaniałą świnię i chcę, że- Postępy 91 by ta świnia miała co dzień czystą, jasną słomę. Zrozumiano? - Tak jest - odparł Larry. - Ponadto - ciągnął pan Zuckerman - chcę, żebyś zmontował dla Wilbura skrzynię. Postanowiłem zabrać go szóstego września na jarmark okręgowy. Nie żałuj materiału i pomaluj ją na zielono ze złotymi literami. - A co mam napisać? - zapytał Larry. - "Słynna świnia Zuckermana". Larry podniósł z ziemi widły i poszedł przynieść trochę świeżej słomy. Zdążył już zauważyć, że posiadanie takiej ważnej świni przysparza mnóstwo dodatkowej pracy. Za sadem jabłoniowym, na końcu ścieżki, znajdował się śmietnik, na który pan Zuckerman wyrzucał odpadki i rzeczy, których nikt już nie potrzebował. Właśnie tu, na małej polance ukrytej między łoziną a krzakami malin, leżała nadspodziewanie duża sterta starych butelek, pustych puszek, brudnych szmat, kawałków metalu, szkła, połamanych zawiasów, uszkodzonych sprężyn, zużytych baterii, czasopism sprzed miesiąca, starych ścierek do naczyń, wystrzępionych ubrań roboczych, zardzewiałych szpilek, dziurawych wiader, zapomnianych korków i bezużytecznego śmiecia wszelkiego rodzaju, łącznie z niewymiarową korbką od zepsutej zamrażarki. Templeton dobrze znał to wysypisko i bardzo je lubił. Miał tam mnóstwo świetnych kryjówek -wprost wymarzone miejsce dla szczura - zwykle mógł też liczyć, że znajdzie puszki z resztkami jedzenia. 92 Postępy Teraz również pokręcił się tu przez chwilę, po czym wrócił do stodoły, trzymając w pysku wydarte z gazety ogłoszenie. - I co ty na to? - spytał, pokazując wycinek Szarlocie. - Napisane: „chrupki", „Chrupki" to niezłe słowo na pajęczynę. - Wręcz przeciwnie. Nie mogłeś gorzej trafić. Nie chcemy, żeby Zuckerman zaczął myśleć, że Wilbur jest chrupki. Mógłby skojarzyć to sobie z kruchym, chrupiącym boczkiem i smaczną szynką. Jeszcze strzeliłoby mu coś do głowy. Musimy reklamować szlachetne cechy Wilbura, a nie jego smak. Przynieś, proszę, jakieś inne słowo. Szczur popatrzył na nią z niechęcią, ale wymknął się na śmietnik i po chwili wrócił z kawałkiem bawełny. - A to? - zapytał. - Masz tu etykietkę od starej koszuli. Szarlota przyjrzała się jej uważnie. Napis głosił: „wyrób fabrycznie marszczony". -Przykro mi, Templetonie, ale „fabrycznie marszczony" nie wchodzi w rachubę. Chcemy, żeby Zuckerman uważał Wilbura za ładnie zaokrąglonego, a nie pełnego zmarszczek. Muszę prosić, żebyś spróbował jeszcze raz. - A to co, bierzesz mnie za chłopca na posyłki? -obruszył się szczur. - Nie mam zamiaru marnować więcej czasu, ganiając do wysypiska i z powrotem z materiałami reklamowymi. - Jeszcze tylko jeden raz, bardzo cię proszę! - powiedziała Szarlota. -Powiem ci, co zrobię - odparł Templeton. -W drewutni widziałem pudełko po płatkach mydla- Postfpy 93 nych. Też całe w napisach. Przyniosę ci kawałek pudełka. Wspiął się po linie wiszącej przy ścianie i zniknął w dziurze na suficie. Kiedy wrócił, trzymał w zębach kawałek niebiesko-białej tekturki. - Masz! - powiedział z tryumfem. - I co ty na to? Szarlota przeczytała: „z nowym promiennym działaniem". - A co to znaczy? - zapytała Szarlota, która jeszcze nigdy w życiu nie prała w mydle. - A niby skąd mam wiedzieć? - zaperzył się Templeton. - Prosiłaś o słowa, no to ci przyniosłem. Następnym razem zażyczysz sobie pewnie całego słownika. Wspólnie przyjrzeli się ogłoszeniu. - „Z nowym promiennym działaniem" - powtórzyła Szarlota powoli. - Wilbur! - zawołała. 94 Postępy Wilbur, który właśnie uciął sobie drzemkę na sianie, zerwał się na równe nogi. - Pobiegaj dookoła! - poleciła Szarlota. - Chcę cię zobaczyć w działaniu, żeby stwierdzić, czy promieniejesz. Prosiak pobiegł na drugi koniec podwórka. - A teraz z powrotem, tylko szybciej! - kazała. Wilbur przygalopował z powrotem. Skóra mu lśniła, a ogonek zakręcał się dokładnie tak, jak trzeba. - A teraz podskocz! - zawołała. Skoczył najwyżej, jak potrafił. - Trzymaj kolana prosto i dotknij ziemi uszami! Usłuchał. - A teraz salto w tył z półobrotem! - krzyknęła. Fiknął do tyłu, wijąc się i kręcąc. - W porządku, Wilburze - powiedziała Szarlota. - Postępy 95 Możesz dalej spać. W porządku, Templetonie, reklama mydła do prania chyba mi wystarczy. Nie jestem pewna, czy działający Wilbur rzeczywiście promienieje, ale z pewnością wygląda interesująco. - Szczerze powiedziawszy, czuję się naprawdę promiennie - odezwał się Wilbur. - Naprawdę? - spytała Szarlota z czułym spojrzeniem. - No, dobra z ciebie mała świnka. Zostaniesz promienny. Zagrzebałam się już w tym po uszy, więc równie dobrze mogę iść na całość. Wilbur wyczerpany popisami położył się na świeżej słomie. Zamknął oczy. Siano drapało i wcale nie było mu zbyt wygodnie, więc odepchnął je ryjem i wyciągnął się w nawozie. Westchnął. Ależ pracowity dzień: pierwszy dzień „wspaniałości". Dziesiątki ludzi odwiedziły tego dnia podwórko, a on musiał stać i pozować, wyglądając najwspanialej jak potrafił. Zmęczył się. Przyszła Fern i siadła w kąciku na swoim stołeczku. - Opowiedz mi bajkę, Szarloto! - poprosił Wilbur, czekając na sen. - Opowiedz mi bajkę. Chociaż sama była zmęczona, zrobiła, o co prosił. - Dawno, dawno temu - zaczęła - miałam piękną kuzynkę, której udało się wybudować pajęczynę w poprzek strumyka. Pewnego dnia z wody wyskoczyła ryba i złapała się w sieć. Moja kuzynka naturalnie bardzo się zdziwiła. Ryba rzucała się jak wściekła i kuzynka ledwie śmiała się z nią zmierzyć. Mimo to ruszyła do dzieła. Spuściła się w dół i zarzuciła na rybę mnóstwo nici. Walczyła bardzo dzielnie. - Udało jej się? - zapytał Wilbur. - To niezapomniana walka - odparła Szarlota. -Oto masz opromienioną słońcem rybę, która wisi na Postępy jednej jedynej płetwie, a wali wściekle ogonem. Pajęczyna ugina się niebezpiecznie pod jej ciężarem. - Ile ważyła ta ryba? - dopytywał się Wilbur gorliwie. - Nie wiem - odparła Szarlota. - Kuzynka ślizgała się, robiła uniki, tańczyła wokół ryby, która bez litości biła ją po głowie, zarzucała nowe sieci i walczyła. Najpierw z lewej zarzuciła pętlę na ogon. Ryba się wyzwoliła. Potem znów z lewej i z prawej, tym razem na korpus. Ryba się wyrwała. Potem zrobiła unik i z prawej zarzuciła jedną, a potem drugą pętlę na ogon. Potem bardzo trudny rzut z lewej na głowę. Pajęczyna wciąż trzęsła się i rozciągała. - I co się potem stało? - spytał Wilbur. - Nic. Ryba przegrała. Kuzynka zawinęła ją tak ciasno, że nie mogła drgnąć. - I co potem? - pytał Wilbur. - Nic, kuzynka trzymała tak rybę jakiś czas, żeby skruszała, a potem ją zjadła. Postępy 97 - Opowiedz mi co innego! - błagał Wilbur. I Szarlota opowiedziała mu o innej kuzynce, aero-nautce. - Co to jest aeronauta? - zapytał Wilbur. - Baloniarz - wyjaśniła Szarlota. -Ta kuzynka lubiła stawać na głowie i wypuszczać nić, z której formował się balon. Wtedy unosiła się w powietrze i szybowała przed siebie z ciepłym wiatrem. - Czy to prawda? Czy może tylko zmyślasz? - dopytywał się Wilbur. - To prawda. Mam wiele niezwykłych kuzynek. A teraz, Wilburze, powinieneś już spać. - Zaśpiewaj coś - prosił Wilbur, zamykając oczy. Tak więc Szarlota zaśpiewała kołysankę. Cykały świerszcze, a w stodole robiło się coraz ciemniej. Oto jej piosenka: Ach, śpij już, kochanie moje W ciemnościach, na gnoju dnie. Niech smutki i niepokoje Już więcej nie trapią cię. W tej godzinie żaby, ptaki Chwalą świat po wszystkie dnie, Niech cię złe nie smucą znaki W spokojnym, głębokim śnie. Ale Wilbur już spał. Gdy piosenka dobiegła końca, Fern podniosła się i wróciła do domu. 7. Pajęczyna... Rozdział XIV Doktor Dorian astępnego dnia była sobota. Fern stała przy kuchennym zlewie, wycierając naczynia, które jej matka zmyła po śniadaniu. Pani Arabie pracowała w milczeniu. Miała nadzieję, że Fern pójdzie się bawić z innymi dziećmi zamiast iść znowu do stodoły Zuckermanów, żeby siedzieć i patrzeć na zwierzęta. - Szarlota opowiada najlepsze historie, jakie w życiu słyszałam - powiedziała Fern, wycierając głęboki talerz. - Fern - przerwała jej ostro matka - nie wolno tak fantazjować. Dobrze wiesz, że pająki nie opowiadają bajek. Pająki nie umieją mówić. - Szarlota umie - odparła Fern. - Nie mówi bardzo głośno, ale jednak. - No i jaką historię opowiedziała? - spytała pani Arabie. - No, na przykład opowiedziała o kuzynce, w której pajęczynę złapała się ryba. Nie uważasz, że to fantastyczne? - zaczęła Fern. - Fern, kochanie, jakim cudem ryba mogłaby się Doktor Dorian 99 dać złapać w pajęczynę? Przecież wiesz, że to niemożliwe. Zmyślasz tylko. - Ależ to się zdarzyło naprawdę - odparła Fern. -Szarlota nigdy nie zmyśla. Ta jej kuzynka zbudowała pajęczynę w poprzek strumienia. Pewnego dnia wisiała sobie na niej, a malutka rybka wyskoczyła w powietrze i zaplątała się w sieć. Zaczepiła się tylko jedną płetwą, mamo, a jej ogon walił wściekle w promieniach słońca. Wyobrażasz sobie, jak pajęczyna uginała się niebezpiecznie pod ciężarem ryby? Kuzynka Szarloty ślizgała się, robiła uniki, do-skakiwała to tu, to tam, zarzucając nici na rybę, która bez litości waliła ją po głowie... - Fern! - nie wytrzymała pani Arabie. - Przestań w tej chwili! Przestań wymyślać te dzikie opowieści! - Wcale nie zmyślam - odpowiedziała Fern. - To same fakty. - No i co się w końcu stało? - zapytała matka, nie mogąc powstrzymać ciekawości. - Kuzynka Szarloty wygrała. Zawinęła rybę, a potem ją zjadła, kiedy już dobrze skruszała. Pająki muszą jeść, tak jak my wszyscy. - Tak, pewnie masz rację - przyznała pani Arabie niepewnie. - Szarlota ma jeszcze jedną kuzynkę, która lata balonem. Staje na głowie, wypuszcza nitkę, a potem daje się unieść wiatrowi. Mamo, no powiedz sama, nie chciałabyś tak spróbować? - Owszem, jeśli się nad tym zastanowić, przyznaję, że tak - odparła pani Arabie. - Ale Fern, kochanie, wolałabym, żebyś dzisiaj pobawiła się trochę na dworze, zamiast iść do stodoły wujka Homera. Po- 100 Doktor Dorian szukaj koleżanek i wymyślcie coś przyjemnego. Za dużo czasu tam spędzasz - to niedobrze tyle przebywać samemu. - Samemu? - powtórzyła Fern. - Samemu? Ależ tam są moi najlepsi przyjaciele. To bardzo towarzyskie miejsce. Wcale nie samotne. Fern zniknęła po chwili, idąc drogą w stronę farmy Zuckermanów. Matka rozmyślała o niej, odkurzając bawialnię. Nie wydawało jej się naturalne, żeby mała dziewczynka tak interesowała się zwierzętami. W końcu pani Arabie zdecydowała, że odwiedzi doktora Doriana i zapyta go o radę. Wyprowadziła samochód i pojechała do wsi, do jego gabinetu. Doktor Dorian miał gęstą brodę. Bardzo się ucieszył na widok pani Arabie i usadowił ją w wygodnym fotelu. Doktor Dorian 101 - Chodzi mi o Fern - wyjaśniła. - Spędza stanowczo za dużo czasu w stodole Zuckermanów. To nienormalne. Siedzi na stołeczku w kącie, obok chlewika i całymi godzinami przygląda się zwierzętom. Po prostu siedzi i słucha. Doktor Dorian rozparł się na krześle i przymknął oczy. - Czarujące! - powiedział. - Musi tam być naprawdę miło i cicho. Homer trzyma parę owiec, prawda? - Tak, ale wszystko zaczęło się od tego prosiaka, którego Fern wykarmiła butelką. Nazwała go Wil-bur. Homer kupił go od nas i od tamtej pory Fern bez przerwy u niego przesiaduje, żeby być blisko prosiaka. - Słyszałem już coś o tej świni - stwierdził doktor, otwierając oczy. - Mówią, że to niezła sztuka. 102 Doktor Dorian - A słyszał pan o słowach, które pojawiają się na pajęczynie? - zapytała pani Arabie nerwowo. -Tak. - No i rozumie pan coś z tego? - Czy co rozumiem? - Rozumie pan, w jaki sposób napisy mogą się pojawiać na pajęczynie? - Nie, tego nie rozumiem - przyznał doktor. - Ale skoro o tym mowa, to nie rozumiem też, jak w ogóle pająk potrafi budować pajęczynę. Kiedy pojawiły się słowa, wszyscy wołają, że to cud. Nikt jakoś nie zauważył, że pajęczyna jest cudem sama w sobie. - A cóż tam nadzwyczajnego w pajęczynie? -zdziwiła się pani Arabie. - Nie rozumiem, czym się pan tak zachwyca. Pajęczyna to pajęczyna. - A próbowała pani kiedy jaką zrobić? - spytał doktor Dorian. Pani Arabie poprawiła się na krześle. - Nie, ale potrafię wyszyć krzyżykami serwetkę i zrobić skarpetki na drutach. - Jasne, ale ktoś panią tego nauczył, prawda? -stwierdził doktor. - Moja matka. - No, a kto nauczył pająka? Młody pająk wie, jak snuć pajęczynę bez niczyich wskazówek. Czy to nie cud? - Pewnie tak, nigdy się nad tym nie zastanawiałam - odparła pani Arabie. - Mimo wszystko jednak nadal nie pojmuję, skąd się tam biorą słowa. Nie rozumiem tego, a bardzo nie lubię rzeczy, których nie rozumiem. - Nikt nie lubi - przytaknął doktor Dorian z westchnieniem. - Jestem lekarzem. Lekarze podobno Doktor Dorian 103 wszystko rozumieją, ale ja nie i nie zamierzam się tym martwić. Pani Arabie zaczęła się wiercić. - Fern twierdzi, że zwierzęta rozmawiają ze sobą. Doktorze, wierzy pan, że zwierzęta potrafią mówić? - Nigdy żadnego nie słyszałem, ale to niczego nie dowodzi - odparł. - Całkiem możliwe, że jakieś zwierzę odezwało się do mnie uprzejmie, a ja nie zrozumiałem, o co chodzi, bo nie zwracałem należytej uwagi. Dzieci lepiej się koncentrują od dorosłych. Jeśli Fern twierdzi, że zwierzęta w zagrodzie Zuckermana rozmawiają, to chętnie w to uwierzę. Może gdyby ludzie mniej mówili, zwierzęta odzywałyby się częściej. Ludzie to straszne gaduły, proszę mi wierzyć na słowo. - No, to ulżyło mi trochę. Pańskim zdaniem nie powinnam się o nią martwić? - Dobrze wygląda? - odpowiedział pytaniem doktor. - O, tak. - Apetyt dopisuje? - Tak, wiecznie jest głodna. - Dobrze śpi w nocy? -Tak. - No to nie ma powodu do niepokoju. - Myśli pan, że ona kiedykolwiek zacznie myśleć o czym innym niż świnie, owce, gęsi i pająki? - A ile ma lat? - Osiem. - No, zdaje mi się, że zawsze będzie kochać zwierzęta, ale wątpię, żeby spędziła całe życie w stodole Zuckermana. Co z chłopcami? Czy ona zna jakichś chłopców? 104 poktor Dorian __________ - Zna Henry'ego fussy - odparła pani Arabie pogodnie. Doktor znów przymknął oczy i zamyślił się głęboko. - Henry Fussy - mruknął. - Ciekawe. No cóż, moim zdaniem nie ma się czym martwić. Niech Fern chodzi do przyjaciół w stodole, jeśli ma na to ochotę. Na pierwszy rzut oka pająki i prosiaki wydają się równie interesujące jak Henry Fussy. Chociaż coś mi się zdaje, że nadejdzie dzień, w którym nawet Henry powie coś takiego, że Fern zwróci na niego uwagę. To zdumiewające, jak bardzo dzieci zmieniają się z każdym rokiem. Jak się miewa Avery? -zapytał, otwierając szeroko oczy. - Och, Avery - zachichotała pani Arabie. - Z nim zawsze wszystko w porządku.. Dobrał się oczywiście do trującego bluszczu, pogryzły go osy i pszczoły, a do tego znosi do domu żaby i węże i łamie wszystko, co mu wpadnie w ręce. Wszystko w normie. - Dobrze! Pani Arabie pożegnała się i podziękowała doktorowi za poradę. Ogromnie jej ulżyło. Rozdział XV Świerszcze trawie grały świerszcze. Śpiewały smutną i monotonną pieśń o końcu lata. - Lato przeminęło i odchodzi - śpiewały. - Przeminęło, odchodzi, przeminęło, odchodzi. Lato umiera, umiera. Świerszcze czuły, że trzeba wszystkim udzielić ostrzeżenia: lato nie może wiecznie trwać. Nawet podczas najpiękniejszych dni roku, kiedy lato przemienia się w jesień, świerszcze roznoszą pogłoski o smutku i zmianie. Wszyscy słyszeli tę pieśń. Avery i Fern Arabie słyszeli ją, idąc zakurzoną drogą. Wiedzieli, że niedługo znów zacznie się szkoła. Słyszały ją młode gęsi - wiedziały, że już nigdy nie będą gąsiętami. Słyszała ją Szarlota i zdawała sobie sprawę, że nie zostało jej wiele czasu. Pani Zuckermanowa też słyszała świerszcze ze swej kuchni i także poczuła, że ogarnia ją smutek. - Następne lato minęło - westchnęła. Larry, pracując nad skrzynią dla Wilbura, słyszał pieśń i wiedział, że czas kopać kartofle. - Lato się skończyło i odchodzi - powtarzały 106 Świerszcze świerszcze. - Ile jeszcze nocy do mrozów? Do widzenia, lato. Do widzenia, do widzenia! Owce słuchały świerszczy i poczuły się tak nieswojo, że wyłamały dziurę w płocie okalającym pastwisko i poszły na pole po drugiej stronie drogi. Gąsior odkrył tę dziurę i wyprowadził przez nią całą rodzinę. Poszli do sadu i raczyli się jabłkami, które walały się po ziemi. Mały klon na bagnach także posłyszał pieśń świerszczy i z podniecenia cały poczerwieniał. Wilbur cieszył się ostatnio niepodzielną uwagą. Dobre jedzenie i regularny tryb życia zaczynały przynosić efekty. Wilbur wyrósł na świnię, którą chlubiłby się każdy właściciel. Pewnego dnia ponad sto osób na raz podziwiało go, stojąc przy wybiegu. Szarlota napisała słowo PROMIENNY, a Wilbur rzeczywiście promieniał w złotym blasku słońca. Odkąd pajęczyca przyszła mu z pomocą, starał się jak mógł, żeby zasłużyć na swoją reputację. Kiedy pajęczyna Szarloty mówiła ŚWINIA NA SCHWAŁ, Wilbur ze wszystkich sił usiłował wyglądać jak świnia na schwał. Kiedy na pajęczynie pojawiło się słowo WSPANIAŁY, starał się prezentować wspaniale. Teraz, pod napisem PROMIENNY, robił co tylko w jego mocy, żeby błyszczeć. Niełatwo promiennie wyglądać, ale Wilbur oddał się temu zadaniu całym sobą. Odwracał lekko głowę i trzepotał długimi rzęsami, wzdychał głęboko, a kiedy publiczność zaczynała się nudzić, wyskakiwał w powietrze i robił salto w tył z półobrotem. Na to cały tłum krzyczał i wiwatował. - Nieźle, jak na świnię - mawiał pan Zuckerman, bardzo z siebie rad. - Ten prosiak po prostu promienieje. Świerszcze 107 Niektórzy przyjaciele Wilbura ze stodoły bali się, że ta nagła popularność uderzy mu do głowy, jednak on nigdy nie zadzierał nosa. Był skromny, sława go nie zepsuła. Bał się ciągle o swoją przyszłość, bo nie mieściło mu się w głowie, żeby zwykły pająk mógł uratować mu życie. Czasami śniło mu się, że przychodzą po niego mężczyźni z nożami i pistoletami, ale kończyło się tylko na strachu. W świetle dnia Wilbur czuł się szczęśliwy i pewny siebie. Jeszcze żadna świnia nie miała tak oddanych przyjaciół, a zdążył już zdać sobie sprawę, że przyjaźń to jedna z najistotniejszych rzeczy pod słońcem. Nawet pieśń świerszczy nie smuciła go zanadto. Wiedział, że zbliża się pora Wielkiego Jarmarku i z niecierpliwością oczekiwał podróży. Jeśli uda mu się tam zabłysnąć, a może nawet wygrać jakąś pieniężną nagrodę, to Zuckerman z pewnością pozwoli mu żyć. Szarlota miała własne troski, ale nikomu się z nich nie zwierzała. Pewnego ranka Wilbur zapytał ją o jarmark. - Pojedziesz ze mną, prawda Szarloto? - No, nie wiem - odparła. - Jarmark wypada w niezbyt korzystnym dla mnie czasie. Będzie mi bardzo niewygodnie opuszczać dom nawet na parę dni. - Dlaczego? - spytał Wilbur. - Nie mam ochoty zostawiać swojej pajęczyny. Za dużo się tu dzieje. - Pojedź ze mną, bardzo cię proszę! - błagał Wilbur. - Potrzebuję cię, Szarloto! Nie zniósłbym wyjazdu bez ciebie. Po prostu musisz jechać. - Nie - odparła Szarlota. - Uważam, że powinnam zostać w domu i dopilnować pracy. - Jakiej pracy? - zapytał Wilbur. 108 Świerszcze - Znoszenia jaj. O tej porze roku przygotowuję kokon, a potem napełniam go jajami. - Nie wiedziałem, że potrafisz znosić jaja - powiedział zdumiony Wilbur. - No pewnie, jestem wszechstronna. - Co to znaczy „wszechstronna"? Pełna jajek? -zapytał Wilbur. - Zupełnie nie trafiłeś. „Wszechstronność" znaczy, że mogę bez trudu imać się różnych zajęć. Nie muszę się ograniczać tylko do tkania, zastawiania pułapek i podobnych wyczynów. - A może pojechałabyś ze mną na wystawę i tam złożyła jaja? - prosił Wilbur. - Będziemy się świetnie bawić, zobaczysz. Szarlota nerwowo szarpnęła pajęczynę i w zamyśleniu patrzyła, jak wibruje. - Obawiam się, że to niemożliwe - odparła. - Nie wiesz najważniejszej rzeczy o znoszeniu jaj. Nie mogę ustawić moich rodzinnych obowiązków tak, żeby dopasować się do zarządu jarmarku. Kiedy nadchodzi pora składania jaj, muszę złożyć jaja bez względu na okoliczności. Ale nie chcę, żebyś się tym martwił, bo jeszcze stracisz na wadze. Ustalmy tak: pojadę z tobą na jarmark, jeśli tylko będę mogła. - Świetnie! - powiedział Wilbur. - Wiedziałem, że nie opuścisz mnie w potrzebie. Żeby się nie przemęczać, Wilbur spędził resztę dnia, leżąc w chlewie na słomie. Szarlota odpoczywała i zjadła konika polnego. Wiedziała, że nie może już długo pomagać Wilburowi. Za kilka dni musi porzucić wszystko i zbudować piękny kokon na wszystkie swoje jaja. Rozdział XVI Wyjazd na jarmark ostatnią noc przed jarmarkiem wszyscy poszli wcześnie spać. Fern i Avery znaleźli się w łóżkach już o ósmej. Avery'emu śniło się, że diabelski młyn zatrzymał się nagle, a on siedział w najwyższym wagoniku. Fern śniło się, że robi jej się niedobrze od kołysania. Larry poszedł do łóżka o wpół do dziewiątej. Leżał, marząc, że rzuca piłki baseballowe w szmacianego kota i wygrywa prawdziwy koc Indian Navaho. Państwo Zuckerman położyli się o dziewiątej. Pani Zuckermanowej śniła się zamrażarka, a panu Zucker-manowi Wilbur. Śniło mu się, że prosiak zrobił się trzydzieści pięć metrów długi i dwadzieścia osiem metrów wysoki. Zdobył wszystkie nagrody i od góry do dołu pokrył się niebieskimi wstążeczkami - jedną miał nawet na końcu ogona. W piwnicy stodoły zwierzęta też poszły wcześnie spać, bo każdy chciał wcześnie wstać i zobaczyć, jak Wilbur jedzie na spotkanie wielkiej przygody. Tylko Szarlota czuwała. Nazajutrz wszyscy zerwali się skoro świt. Wstał upalny dzień. W domu Arable'ów Fern zataszczyła 110 Wyjazd na jarmark do swego pokoju wiadro z gorącą wodą i umyła się gąbką. Potem założyła najpiękniejszą sukienkę, bo wiedziała, że na jarmarku z pewnością zobaczą ją chłopcy. Pani Arabie wyszorowała Avery'emu szyję, zmoczyła włosy, zrobiła przedziałek i mocno przyczesała. Już tylko sześć włosków stało dęba. Dała mu też czystą koszulę, czyste niebieskie dżinsy i czysty pulower. Pan Arabie ubrał się, zjadł śniadanie i poszedł polerować ciężarówkę. Ofiarował się, że zawiezie na jarmark wszystkich, nie wyłączając Wilbura. Już z samego rana Larry wsadził do chlewika skrzynię, do której nałożył świeżej słomy. Skrzynia była zielona, a złoty napis głosił: SŁYNNA ŚWINIA ZUCKERMANA Szarlota też zadbała, żeby jej pajęczyna prezentowała się odpowiednio do okazji. Wyjazd na jarmark 111 Wilbur jadł wolno śniadanie. Próbował wyglądać promiennie, nie wrzucając sobie przy tym jedzenia do uszu. W kuchni pani Zuckermanowa odezwała się niespodziewanie: - Homerze, zamierzam wykąpać świnię w maślance. -Co? - Kąpiel w maślance. Przypomniałam sobie właśnie, że kiedy mojej babce wybrudziły się prosiaki, to zwykle myła je maślanką. - Wilbur nie jest brudny - sprostował pan Zu-ckerman z dumą. - Ma brud za uszami - powiedziała pani Zuckermanowa. - Za każdym razem, kiedy dostaje jeść od Larry'ego, pomyje spływają mu po pysku, a potem wszystko zasycha w twardą skorupę. Poza tym Wilbur ma smugę na boku od leżenia w nawozie. - Leży na czystej słomie - poprawił pan Zucker-man. - Właśnie że jest brudny i mam zamiar go wykąpać! Osłabiony pan Zuckerman usiadł i zjadł pączka. Jego żona poszła do szopy, a po chwili wróciła w kaloszach i starej pelerynie. Niosła wiaderko maślanki i niewielką łopatkę. - Edyto, zwariowałaś chyba - mruknął pan Zuckerman. Nie zwróciła na niego uwagi. Poszli razem do chlewika. Pani Zuckermanowa, nie tracąc czasu, wspięła się przez ogrodzenie i zabrała do dzieła. Zanurzała łopatkę w maślance i szorowała Wilbura ze wszystkich stron. To widowisko przyciągnęło gęsi, 112 Wyjazd na jarmark owce i jagnięta. Nawet Templeton wystawił ostrożnie nos, żeby nie przegapić widoku Wilbura w maślance. Szarlota z zainteresowania opuściła się trochę w dół, żeby lepiej widzieć. Wilbur stał bez ruchu i przymykał oczy. Czuł, jak maślanka spływa mu po bokach. Otworzył pysk i przełknął kilka kropli. Wyśmienite. Czuł się promienny i szczęśliwy. Kiedy pani Zuckermanowa skończyła i wytarła go do sucha, Wilbur był najczystszym i najpiękniejszym prosiakiem, jakiego w życiu widzieliście. Zrobił się śnieżnobiały i odrobinę różowy za uszami i przy ryju, a jego skóra przypominała gładki jedwab. Zuckermanowie wrócili do domu, żeby przebrać się w świąteczne ubrania. Larry poszedł się ogolić Wyjazd na jarmark 113 i założyć koszulę w kratę, a do tego fioletowy krawat. Zwierzęta zostały same. Siedmioro gąsiąt paradowało wokół matki. - Proszę, proszę, proszę, zabierz nas na jarmark -błagało jedno. Potem przyłączyła się reszta: - Proszę, proszę, proszę, proszę, proszę, proszę... Robiły mnóstwo zamieszania. - Dzieci! My zostaje-je-jemy grzecznie w domu -zbeształa je gęś. - Tylko Wilbur- bur-bur jedzie na jarmark. Wtedy wtrąciła się Szarlota. - Ja też pojadę - powiedziała cicho. - Postanowiłam towarzyszyć Wilburowi. Może mnie potrzebować. Trudno przewidzieć, co tam się będzie działo. Musi pojechać ktoś, kto potrafi pisać. Uważam, że powinniśmy też zabrać Templetona. Przyda nam się ktoś do załatwiania spraw i ogólnych zadań. - Ani mi się śni - mruknął szczur. - Jarmarki guzik mnie obchodzą. - To dlatego, że nigdy na żadnym nie byłeś -stwierdziła stara owca. - Jarmark to raj dla szczurów. Wszyscy rozrzucają jedzenie, więc nocą można wypełznąć i urządzić sobie ucztę. W stajni masz owies rozrzucony przez kłusaki i konie pociągowe. Na zadeptanej łące znajdziesz porzucone pudełka śniadaniowe z resztkami kanapek z masłem orzechowym, jajkami na twardo, pokruszonymi krakersami, nie do jedzonymi pączkami i okruszkami sera. A kiedy zgasną już światła i ludzie pójdą spać do domów, na ubitej ziemi w przejściach znajdziesz prawdziwy skarb: kruszyny prażonej kukurydzy, mrożoną polewę, kandyzowane jabłka porzucone przez zmęczone 8. Pajęczyna... 114 Wyjazd na jarmark dzieci, kłaczki waty cukrowej, solone orzeszki, lizaki i na wpół roztopione lody w waflu. Wszędzie mnóstwo roboty dla szczura - w namiotach, w budkach, na strychach z sianem. Jednym słowem, na jarmarku znajdzie się pod dostatkiem obrzydliwych odpadków, żeby zadowolić całą armię szczurów. Templetonowi zabłysły oczy. - Czy to wszystko prawda? - zapytał. - Ta twoja apetyczna opowieść to nie bujda? Lubię życie na wysokiej stopie i bardzo mnie kusisz. - To prawda - potwierdziła owca. - Jedź na jarmark, Templetonie. Przekonasz się, że to, co tam zastaniesz, przejdzie twoje najśmielsze oczekiwania. Wiadra z przylepionymi resztkami puree, puszki z pozostałościami po tuńczyku, zatłuszczone torby papierowe pełne zgniłych... - Już wystarczy! - zawołał Templeton. - Nie mów mi nic więcej. Jadę. - Świetnie - powiedziała Szarlota, mrugając do starej owcy. - A teraz nie ma czasu do stracenia. Już niedługo przeniosą Wilbura do skrzyni. Templeton i ja musimy się tam dostać i ukryć. Szczur nie czekał ani chwili. Smyrgnął do skrzyni, wczołgał się między listwy i nakrył słomą. - No dobrze, teraz ja - powiedziała Szarlota. Pożeglowała w powietrzu, wypuszczając za sobą linę, po czym delikatnie opadła na ziemię. Wspięła się po ścianie skrzyni i schowała w jednej z desek pod sufitem, w dziurze po sęku. Stara owca kiwnęła głową. - Co za ładunek! - powiedziała. - Powinni zmienić napis na: „Słynna świnia Zuckermana i dwoje gapowiczów". Wyjazd na jarrnark 115 - Uwaga! Ludzie nadchodzą-dzą-dzą - krzyknął gąsior. - Uciszcie się! Jadąca powoli wielka ciężarówka z panem Ara-??'?? za kierownicą wtoczyła się tyłem na podwórze przed stodołą. Larry i pan Zuckerman szli koło niej, zaś Fern i Avery stali na skrzyni, trzymając się bocznych listew. - Posłuchaj mnie - szepnęła stara owca do Wilbura. - Kiedy otworzą skrzynię, żeby cię wsadzić, walcz! Nie może obejść się bez walki. Świnie zawsze stawiają opór, kiedy chce się je załadować. - Jeśli będę walczył, to się pobrudzę - powiedział Wilbur. - To nieważne, rób, co mówię. Walcz! Gdybyś wszedł do skrzyni bez oporu, Zuckerman mógłby pomyśleć, że ktoś cię zaczarował. Przestraszy się i nie pojedzie na jarmark. Templeton wystawił głowę ze słomy. - Opieraj się, skoro już musisz, ale bądź uprzejmy pamiętać, że chowam się tutaj i nie chcę, żeby po mnie deptano, kopano w twarz, okładano pięściami, gnieciono, ściskano, obijano, siniaczono, kaleczono i straszono. Uważaj, co robisz, panie Promienny, kiedy cię wreszcie wsadzą. - Cicho bądź, Templetonie - powiedziała owca. -Schowaj głowę, już idą. Promienny wygląd, Wilbu-rze! Nie ruszaj się, Szarloto! Gęsi, zagłuszajcie wszystko! Ciężarówka podjechała do chlewa i stanęła. Pan Arabie wyłączył silnik, wysiadł, obszedł samochód od tyłu i opuścił tylną klapę. Gęsi zaczęły wiwatować. Fern i Avery zeskoczyli na ziemię. Od strony domu nadeszła pani Zuckermanowa. Wszyscy stanęli nieru- 116 Wyjazd na jarmark chomo wzdłuż płotu i przez chwilę podziwiali Wilbu-ra i piękną, zieloną skrzynię. Nikt nie zdawał sobie sprawy, że w skrzyni siedzi już pająk i szczur. - Świnia na schwał! - powiedziała pani Arabie. - Jest wspaniały! - powiedział Larry. - I taki promienny! - dodała Fern, przypomniawszy sobie dzień narodzin Wilbura. - No, tak czy inaczej, wygląda bardzo czysto. Maślanka pomogła bez wątpienia. Pan Arabie przyglądał się prosiakowi uważnie. - Tak, to cudowny okaz - stwierdził. - Aż trudno uwierzyć, że urodził się jako cherlak. Dostanie ci się sporo wybornej szynki i boczku, kiedy nadejdzie pora ubić taką świnię. Na te słowa serce Wilbura omal nie zamarło. - Chyba zaraz zemdleję - szepnął do starej owcy. - Uklęknij! - odszepnęła. - Niech krew napłynie ci do głowy. Wilbur opadł na kolana. Cała promienność zniknęła bez śladu. Zamknął oczy. - Patrzcie! - krzyknęła Fern. - Robi mu się słabo! - Hej, patrzcie na mnie - darł się Avery, wpełza-jąc na czworakach do skrzyni. - Jestem świnią! Jestem świnią! Co za bałagan! - pomyślał szczur. - Niebywałe stworzenia z tych chłopców! Po co ja się w to wszystko wpakowałem? Gęsi zobaczyły Avery'ego w skrzyni i podniosły raban. - Avery, wyłaź stamtąd natychmiast! - rozkazała pani Arabie. - Co ty sobie myślisz? - Jestem świnią! - krzyczał Avery, garściami wyrzucając słomę w powietrze. - Kwi! Kwi! Kwi! Wyjazd na jarmark 117 - Tato, ciężarówka się stacza - powiedziała Fern. Rzeczywiście, ciężarówka bez kierowcy zaczęła zjeżdżać ze wzgórza. Pan Arabie popędził do szoferki i zaciągnął ręczny hamulec. Ciężarówka stanęła w miejscu. Gęsi podniosły krzyk. Szarlota przykucnęła i skuliła się w dziurze po sęku, żeby Avery jej nie dostrzegł. - Wychodź natychmiast! - krzyknęła pani Arabie. Avery wypełzł na czworakach ze skrzyni, robiąc miny do Wilbura. Wilbur zemdlał. - Świnia straciła przytomność - powiedziała pani Zuckermanowa. - Polejcie go wodą! - Polejcie go maślanką! - podsunął Avery. Gęsi podniosły raban. Larry pobiegł po wiadro wody. Fern przeszła nad ogrodzeniem i przyklęknęła przy Wilburze. - To udar słoneczny - orzekł pan Zuckerman. -Nie mógł znieść upału. - Może już nie żyje - powiedział Avery. - Natychmiast wyjdź z tego chlewu! - zawołała pani Arabie. Avery usłuchał i wspiął się na skrzynię ciężarówki, żeby lepiej widzieć. Larry wrócił z zimną wodą i chlusnął nią na Wilbura. -Mnie też oblej! - krzyknął Avery. - Mnie też jest gorąco! - Och, bądźże cicho - prychnęła Fern. - Bądź cicho! Oczy napełniły jej się łzami. Czując zimną wodę, Wilbur wrócił do siebie. Wśród gęsich wiwatów wstał z wolna na nogi. - Podniósł się - powiedział pan Arabie. - Chyba nic mu nie jest. Wyjazd na jarniark - = - Jestem głodny - oznajmił Avery. - Chcę kandyzowane jabłko. - Wilbur już się dobrze czuje - stwierdziła Fern. - Możemy ruszać. Mam ochotę się przejechać na diabelskim młynie. Pan Zuckerman, pan Arabie i Larry złapali prosiaka i wepchnęli go do skrzyni głową naprzód. Wilbur zaczął stawiać opór. Im mocniej pchali, tym mocniej się bronił. Avery zeskoczył na ziemię i przyłączył się do mężczyzn. Wilbur kopał, wiercił się i stękał. - ??, z tą świnią wszystko w porządku - stwierdził pan Zuckerman pogodnie, popychając Wilbura kolanem. - A teraz wszyscy razem! Pchaj! Wreszcie im się udało. Gęsi zaczęły wiwatować. Larry przybił gwoździami kilka desek, żeby Wilbur nie mógł się wydostać. Potem, natężając wszystkie siły, mężczyźni unieśli skrzynię i wwindowali ją na tył ciężarówki. Nie wiedzieli, że pod słomą siedzi Wyjazd na jarmark 119 szczur, a w dziurze po sęku kuli się wielki, szary pająk. Widzieli tylko prosiaka. - Wszyscy do środka - zawołał pan Arabie. Zapuścił silnik. Panie usiadły obok niego, zaś pan Zuckerman, Larry, Fern i Avery jechali z tyłu, trzymając się bocznych listew. Ciężarówka ruszyła w drogę. Gęsi podniosły raban. Dzieci odpowiedziały gęsiom, po czym wszyscy odjechali na jarmark. Rozdział XVII Wuj ?^ iedy dotarli już do terenu, na którym od-1 II bywał się jarmark, usłyszeli muzykę i zo- baczyli koło diabelskiego młyna kręcące się wysoko w powietrzu. Poczuli zapach kurzu i smażonych hamburgerów i zobaczyli unoszące się w powietrzu balony. Dało się słyszeć owce hałasujące w zagrodach i potężny głos, który rozległ się przez głośnik: - Uwaga, uwaga! Właściciel pontiaca o numerze rejestracyjnym H-2439 proszony jest o usunięcie samochodu sprzed szopy z fajerwerkami. - Czy mogę dostać trochę pieniędzy? - spytała Fern. - I ja też? - dołączył się Avery. - Mam zamiar wygrać lalkę. Zakręcę kołem tak, żeby zatrzymało się na właściwym numerze - powiedziała Fern. - A ja będę sterował samolotem i właduję się na inny samolot. - Mogę dostać balon? - spytała Fern. - Mogę dostać mrożoną polewę, cheeseburgera i trochę wody sodowej o smaku poziomkowym? -spytał Avery. Wuj 121 - Dzieci, macie być cicho, póki nie wyładujemy prosiaka - odparła pani Arabie. - Puśćmy dzieci same - podsunął pan Arabie. -W końcu jarmark zdarza się tylko raz do roku. Pan Arabie dał Fern dwie dwudziestopięciocen-tówki i dwie dziesięciocentówki. Avery'emu dał pięć dziesięciocentówek i cztery monety pięciocentowe. - A teraz uciekajcie! - powiedział. - I pamiętajcie, że pieniędzy ma wam wystarczyć na cały dzień. Nie wydawajcie wszystkiego od razu. I w południe wróćcie tu do ciężarówki, to zjemy razem lunch. I nie jedzcie za dużo słodyczy, bo zrobi wam się niedobrze. - I jeśli pójdziecie na huśtawki, to trzymajcie się mocno - dodała pani Arabie. - Bardzo mocno! Słyszycie? -1 nie zgubcie się! - powiedziała pani Zucker-manowa. - I pilnujcie, żeby się nie ubrudzić! - I nie zgrzejcie się! - dodała matka. - Uważajcie na kieszonkowców! - ostrzegł ojciec. -1 nie przechodźcie przez tor wyścigowy, kiedy puszczają konie! Dzieci złapały się za ręce i tanecznym krokiem podążyły w stronę karuzeli, cudownej muzyki, cudownej przygody i cudownego podniecenia, wprost w cudowną aleję, gdzie nie ma rodziców, którzy strzegliby ich i prowadzili, gdzie można czuć się szczęśliwym, wolnym i robić to, na co tylko przyjdzie ochota. Pani Arabie patrzyła za nimi w milczeniu. Potem westchnęła. Potem wytarła nos. - Naprawdę uważasz, że to w porządku? - zapytała. 122 Wuj - No wiesz, kiedyś muszą dorosnąć - odparł pan Arabie. - Wydaje mi się, że jarmark to niezłe miejsce na początek. . . . Kiedy wyładowywano Wilbura z ciężarówki i skrzyni do nowego chlewu, dookoła zebrał się spo- Wuj 123 ry tłum. Ludzie gapili się na napis: SŁYNNA ŚWINIA ZUCKERMANA. Wilbur odwzajemniał spojrzenia i starał się wyglądać wyjątkowo dobrze. Bardzo mu się spodobał nowy dom. Rosło tam dużo trawy, a zadaszenie chroniło go od słońca. Szarlota wyczekała na odpowiedni moment, po czym wygramoliła się ze skrzyni i wspięła po słupie aż pod daszek. Nikt jej nie zauważył. Templeton nie chciał pokazywać się w świetle dnia, więc siedział cicho pod słomą na dnie skrzyni. Pan Zuckerman nalał trochę chudego mleka do koryta Wilbura, dorzucił mu świeżej słomy, po czym wraz z panią Zuckerman i Arable'ami odszedł w stronę zagrody, obejrzeć rasowe krowy i inne eksponaty. Pan Zuckerman chciał rzucić okiem zwłaszcza na traktory, zaś pani Zuckermanowa marzyła o obejrzeniu zamrażarki. Larry poszedł w swoją stronę, mając nadzieję spotkać przyjaciół i trochę się zabawić. Kiedy tylko ludzie zniknęli, Szarlota odezwała się do Wilbura. - Dobrze, że nie widzisz tego, co ja - powiedziała. - A co widzisz? - W sąsiednim chlewie siedzi olbrzymia świnia. Obawiam się, że dużo większa od ciebie. - Może jest starsza niż ja i miała więcej czasu, żeby urosnąć - podsunął Wilbur, chociaż łzy napłynęły mu do oczu. - Spuszczę się do niej i zobaczę - powiedziała Szarlota. Podczołgała się wzdłuż belki, aż znalazła się dokładnie nad sąsiednim chlewem. Spuściła się na linie i zawisła tuż przed ryjem wielkiej świni. 124 Wuj - Czy mogę wiedzieć, jak się nazywasz? - zapytała uprzejmie. Prosiak gapił się na nią. _ Nie mam imienia - powiedział gromko. - Możesz mi mówić „Wuju". _ Dobrze, Wuju. Kiedy się urodziłeś? Czy jesteś wiosennym prosiakiem? _ No pewnie, że wiosennym prosiakiem - odparł Wuj. - A co, myślałaś, że wiosennym kurczakiem? Ha ha - a to niezłe, co, siostrzyczko? I Średnio zabawne - odparła Szarlota. - Słyszałam zabawniejsze. Miło było cię poznać. Teraz muszę już iść. Wspięła się z powrotem i wróciła do przegrody Wilbura. Wuj _______________ 125 - Twierdzi, że jest wiosenny i pewnie mówi prawdę - zrelacjonowała. - Jedno nie ulega wątpliwości: to wyjątkowo niepociągająca osobowość. Za bardzo się spoufala, robi mnóstwo hałasu i opowiada słabe dowcipy. Do tego nie jest ani trochę tak czysty i przyjemny jak ty. Niezbyt go polubiłam po tej krótkiej rozmowie, ale trudno będzie go pobić, Wil-burze, jeśli chodzi o rozmiar i wagę. Jednak z moją pomocą może tego dokonasz. - Kiedy chcesz utkać pajęczynę? - spytał Wilbur. - Późnym popołudniem, jeśli starczy mi sił - powiedziała Szarlota. - Ostatnio męczy mnie byle co. Nie mam już tyle energii, co dawniej. Cóż, wiek. Wilbur przyjrzał się przyjaciółce. Wyglądała na spuchniętą i apatyczną. - Bardzo przykro mi słyszeć, że coś ci dolega, Szarloto - powiedział. - Może poczujesz się lepiej, jeśli zrobisz pajęczynę i złapiesz kilka much? - Możliwe - odparła zmęczonym głosem. - Ale, szczerze mówiąc, czuję się jak po długim, ciężkim dniu. Wisząc głową w dół, umościła się do drzemki. Wilbur bardzo się o nią niepokoił. Przez cały ranek ludzie przechodzili koło zagrody Wilbura. Dziesiątki nieznajomych zatrzymywało się, by podziwiać jego jedwabistą, białą skórę, zakręcony ogonek i uprzejmy, promienny wyraz pyska. Potem ruszali do drugiej zagrody, w której leżał większy prosiak. Wilbur słyszał kilka osób chwalących rozmiary Wuja. Nie mógł nie usłyszeć i nie mógł przestać się martwić. I to teraz, kiedy Szarlota nie czuje się najlepiej -myślał. - Ojej! 126 __ W"j. Przez cały ranek Templeton spał spokojnie pod słomą. Dzień zrobił się bardzo upalny. Koło południa Zuckermanowie i Arable'owie wrócili w pobliże chlewa. Po paru minutach pojawili się także Fern i Avery. Fern bawiła się szmacianą małpką i jadła batonik. Avery trzymał balon i żuł kandyzowane jabłko. Obydwoje byli zgrzani i spoceni. - Gorąco, prawda? - powiedziała pani Zuckerma- nowa. - Okropnie gorąco - odparła pani Arabie, wachlując się reklamą zamrażarki. Jedno po drugim wspięli się na ciężarówkę i otworzyli pudełka z drugim śniadaniem. Słońce prażyło im na głowy i jakoś nikomu nie chciało się jeść. - Kiedy sędziowie zadecydują o Wilburze? - zapytała pani Zuckermanowa. - Nie wcześniej niż jutro - odparł pan Zucker- man. Pojawił się Larry, niosąc wygrany koc Indian Na- vaho. - Koc, tylko tego nam trzeba - powiedział Avery. - A właśnie że tak - odparł Larry i rozwiesił koc na bokach ciężarówki, tak że zrobił się z niego mały namiot. Dzieci usiadły w cieniu i od razu poczuły się lepiej, po lunchu zaś wyciągnęły się i zasnęły. Rozdział XVIII Chłód wieczoru chłodzie wieczoru, kiedy pociemniały już wszystkie cienie nad terenem jarmarku, Templeton wymknął się ze skrzyni i rozejrzał dookoła. Wilbur spał na słomie, Szarlota budowała pajęczynę. Nos Templetona wyczuł mnóstwo przyjemnych zapachów. Szczur zgłodniał i dokuczało mu pragnienie, postanowił więc zbadać teren. Ruszył przed siebie. -1 przynieś mi jakieś słowo - zawołała za nim Szarlota. - Dziś wypiszę je po raz ostatni. Szczur wymamrotał coś pod nosem i zniknął w ciemnościach. Nie znosił, gdy traktowano go jak chłopca na posyłki. Po upalnym dniu wieczór przyniósł wszystkim ulgę. Diabelski młyn rozbłysnął światłami. Kręcił się na tle nieba i wyglądał na dwa razy większy niż za dnia. Również w głównej alei zapalono światła. Dał się słyszeć grzechot Jednorękich Bandytów, muzyka z karuzeli i głos mężczyzny wywołującego numery lotto. Drzemka przywróciła dzieciom siły. Fern spotkała swego przyjaciela, Henry'ego Fussy, który zaprosił ją W 128 Chłód wieczoru na przejażdżkę diabelskim młynem. Kupił jej nawet bilet, więc nie musiała wydać ani grosza. Kiedy pani Arabie spojrzała w rozgwieżdżone niebo, zobaczyła swą uszczęśliwioną córeczkę, która siedząc z Hen-rym, wzlatywała coraz to wyżej i wyżej. Pani Arabie potrząsnęła głową. - No, no - powiedziała. - Henry Fussy! Kto by to pomyślał! Templeton nie pokazywał się nikomu na oczy. W wysokiej trawie za zagrodą dla bydła znalazł zwiniętą gazetę, a w środku resztki czyjegoś drugiego śniadania: szynkę na ostro, kawałek szwajcarskiego sera, część jajka na twardo i ogryzek robaczywego jabłka. Szczur wpełznął do środka i wszystko zjadł. Potem wydarł słowo z gazety, zwinął je i ruszył w stronę chlewika Wilbura. Kiedy dotarł, Szarlota kończyła już prawie pajęczynę, zostawiając pośrodku miejsce. O tej porze nikt nie kręcił się już przy chlewie, więc szczur, pająk i prosiak znaleźli się sami. - Mam nadzieję, że przyniosłeś coś dobrego - powiedziała Szarlota. -To ostatnie słowo, jakie kiedykolwiek napiszę. - Proszę - powiedział szczur, rozwijając gazetę. - Co tam jest napisane? - zapytała Szarlota. -Musisz mi to przeczytać. - Napisali POKORNY - odparł szczur. - Pokorny? - powtórzyła Szarlota. - Pokorny ma dwa znaczenia. Po pierwsze „pozbawiony pychy", a po drugie „uniżony". To cały Wilbur. Nie unosi się pychą ani nie wywyższa. - No, to mam nadzieję, że jesteś zadowolona -skwitował szczur drwiąco. - Nie zamierzam zmarno- Chłód wieczoru 129 wać całego czasu na szukanie i znoszenie różnych rzeczy. Przyjechałem na jarmark, żeby się dobrze bawić, a nie dostarczać gazety. - Bardzo mi pomogłeś - odparła Szarlota. - A teraz leć, jeśli chcesz zobaczyć jeszcze coś z jarmarku. Szczur uśmiechnął się szeroko. - Zamierzam spędzić tam całą noc - powiedział. -Stara owca miała rację - jarmark to szczurzy raj. Ile jedzenia! Jakie napoje! I wszędzie tyle dobrych kryjówek i okazji do polowania. Pa, pa, pokorny Wilbu-rze. Żegnaj, Szarloto, przebiegła staruszko! To będzie niezapomniana noc w życiu szczura. Zniknął w mroku. Szarlota wróciła do pracy. Zrobiło się już całkiem ciemno. W oddali pokazały się fajerwerki - rakiety i kule ognia na tle nieba. Zanim Arable'owie, Zucker- manowie i Larry wrócili z głównej trybuny, Szarlota skończyła tkać. Słowo POKORNY wyszyła zgrabnie na samym środku, ale w ciemnościach nikt niczego nie zauważył. Wszyscy byli zmęczeni i szczęśliwi. Fern i Avery wspięli się na ciężarówkę, po czym wyciągnęli się, okrywając indiańskim kocem. Larry podrzucił Wilburowi pełne widły świeżej słomy. - Czas już na nas - powiedział pan Arabie do prosiaka, głaszcząc go po głowie. - Do zobaczenia jutro. 9. Pajęczyna... Dorośli wsiedli powoli na ciężarówkę, do uszu Wilbura dobiegło zapalanie silnika, po czym wszyscy odjechali. Gdyby nie Szarlota, Wilbur poczułby się opuszczony i stęskniony za domem, jednak przy niej nigdy nie groziła mu samotność. Z oddali wciąż dobiegała muzyka z karuzeli. Zapadał już w sen, kiedy odezwał się do Szarloty: - Zaśpiewaj mi jeszcze raz tę piosenkę o ciemnościach - poprosił. - Nie dzisiaj - odparła cicho. - Za bardzo się zmęczyłam. Jej głos dobiegał z jakiejś dziwnej strony. - Gdzie jesteś? - spytał Wilbur. - Nie widzę cię. Siedzisz na pajęczynie? - Jestem tu z tyłu. W kącie. -Dlaczego nie na pajęczynie? - dopytywał się Wilbur. - Przecież prawie nigdy jej nie opuszczasz. - Dzisiaj tak. Wilbur zamknął oczy. - Szarloto - odezwał się po chwili. - Naprawdę Chłód wieczoru 131 myślisz, że Zuckerman pozwoli mi żyć i nie zabije mnie, kiedy nadejdą mrozy? Naprawdę tak sądzisz? - Oczywiście - odparła Szarlota. - Zrobiłeś się sławny, a do tego dobry z ciebie prosiak. Jutro wygrasz pewnie nagrodę. Cały świat usłyszy o tobie. Zuckerman będzie dumny i szczęśliwy, że trafiła mu się taka świnia. Nie masz się czego bać ani czym martwić, Wilburze. Może nawet będziesz żył wiecznie, kto wie? A teraz idź już spać. Przez chwilę panowała cisza, ale Wilbur odezwał się znowu: - A co ty robisz w tym kącie, Szarloto? - Pracuję - odparła. - Pracuję, jak zwykle. - Robisz coś dla mnie? - spytał Wilbur. - Nie. Dla odmiany robię coś dla siebie. - Proszę, powiedz mi, co to jest - błagał Wilbur. - Powiem ci rano - odparła - kiedy na niebie zrobi się jasno, zaczną śmigać jaskółki, krowy będą dzwonić łańcuchami, kogut zapieje, gwiazdy zbledną i na autostradzie pojawi się pierwszy samochód. Spojrzysz tutaj, a ja ci coś pokażę. Moje arcydzieło. Wilbur zasnął, zanim jeszcze dokończyła zdanie. Po oddechu poznała, że śpi spokojnie, zagrzebany głęboko w słomie. Wiele mil stamtąd, w domu Arable'ów, mężczyźni siedzieli wokół kuchennego stołu, jedząc brzoskwinie z puszki i rozważając wypadki dnia. Na górze Avery dawno już spał, zaś pani Arabie otulała Fern kołdrą. - Dobrze się bawiłaś na jarmarku? - zapytała, całując córkę. Fern skinęła głową. - W życiu nie bawiłam się lepiej. - O, a to miło słyszeć - stwierdziła pani Arabie. \ „wielkie dzieło". Ter najbardziej wyszuk; zrobiłam. - A co jest w śród - Pięćset czterna<; - Pięćset czterna? - Wcale nie. Lic2y ku, a potem już do o czym myśleć. - To przepiękny ? Cerato go ,ak ~ Rzeczywiście ł. fecgopr2ed'^ 0dP0rm, T„ • Jab ^nyjaJawśr Szarloto, napra nie^ascioro dzi^* -Owszem, jeśa tv śni6j;odparła. . ? ]^z na wiosna ' Rozdział XIX Kokon jaj astępnego ranka, kiedy na niebie zrobiło się jasno, zaczęły fruwać jaskółki, krowy dzwoniły łańcuchami, kogut piał, gwiazdy zbladły, a na autostradzie pojawił się pierwszy samochód, Wilbur zbudził się i rozejrzał za Szarlotą. Zobaczył ją wysoko w kącie, z tyłu chlewika. Siedziała spokojnie, z szeroko rozstawionymi nogami. Wydawało się, że skurczyła się przez noc. Obok niej, na suficie, Wilbur spostrzegł ciekawy przedmiot. Był to rodzaj worka w kolorze brzoskwini; wyglądał, jakby zrobiono go z waty cukrowej. - Nie śpisz, Szarloto? - spytał Wilbur cicho. -Nie. - A co to za sprytne urządzenie? Ty je zrobiłaś? - Tak - odparła słabo Sza lota. - Czy to służy do zabawy? - Do zabawy? Raczej nie. To mój kokon z jajami, moje magnum opus. - Nie wiem, co znaczy magnum opus - powiedział Wilbur. - To po łacinie - wyjaśniła Szarlota. - Znaczy N Kokon jaj 133 „wielkie dzieło". Ten kokon to moje wielkie dzieło najbardziej wyszukana rzecz, jaką kiedykolwiek zrobiłam. - A co jest w środku? - spytał Wilbur. - Jaja? - Pięćset czternaście sztuk - dodała. - Pięćset czternaście jaj? Chyba żartujesz. - Wcale nie. Liczyłam. Zaczęłam liczyć na początku, a potem już doliczyłam do końca, żeby mieć o czym myśleć. - To przepiękny kokon - stwierdził Wilbur. Rozpierało go takie szczęście, jakby sam g0 zbudował. -Rzeczywiście, ładny - przytaknęła Szarlota głaszcząc go przednimi nogami. -Tak czy inaczej, solidność gwarantowana. Zrobiłam go z najwytrzymalszego materiału, jaki mam. Prócz tego jest wodoodporny. Jaja w środku>ozostaną ciepłe i suche. - Szarloto, naprawdę będziesz miała pięćset czternaścioro dzieci? - zapytał Wilbur z rozmarzeniem. - Owszem, jeśli tylko nic nie stanie na przeszkodzie - odparła. - Oczywiście, nie pokażą się wcześniej niż na wiosnę. 134 Kokon jaj Wilbur zauważył, że w jej głosie zabrzmiał smutek. - Dlaczego tak cię to martwi? Myślałem, że bardzo się cieszysz? _ Oj, nie zwracaj na mnie uwagi - powiedziała Szarlota. - Po prostu nie mam już sił. I smutno mi też, że nigdy nie zobaczę swoich dzieci. _ Jak to nie zobaczysz swoich dzieci?! Oczywiście, że zobaczysz. Wszyscy je zobaczymy. To będzie wspaniała wiosna w piwnicy z pięciuset czternastoma małymi pajączkami ganiającymi po wszystkich kątach. Gęsiom też wyklują się nowe gąsięta, a owcom urodzą się następne jagnięta... - Być może - powiedziała cicho Szarlota. - Jednak zdaje mi się, że nie dane mi będzie zobaczyć wyników wczorajszego wysiłku. Nie czuję się najlepiej. Szczerze mówiąc, czuję, że marnieję w oczach. Wilbur nie wiedział, co znaczy „marnieć". Nie chciał zawracać Szarlocie głowy prośbą o wyjaśnienia, ale martwił się tak bardzo, że musiał zapytać: - Co to znaczy „marnieć"? - To znaczy, że zwalniam. Czuję swój wiek. Nie jestem już młoda, Wilburze. Ale nie chcę, żebyś się mną martwił. Dziś twój wielki dzień. Spójrz na pajęczynę: czyż nie wygląda pięknie z kropelkami rosy? Pajęczyna Szarloty jeszcze nigdy nie prezentowała się piękniej niż tego ranka. Na każdej nitce zawisły dziesiątki jasnych kropelek, w których odbijało się światło wschodzącego słońca, nadając wszystkiemu przejrzystości i blasku. Był to doskonały przykład projektowania i konstrukcji. Za godzinę czy dwie zjawi się tu tłum ludzi, by podziwiać, czytać, patrzeć na Wilbura i zachwycać się cudem. Kokon jaj 135 Gdy Wilbur oglądał pajęczynę, pojawiła się za nim para wąsów i wąski pyszczek. Templeton powlókł się na ukos chlewu i rzucił na słomę w kącie. - Wróciłem - powiedział chrapliwie. - Co za noc! Szczur zrobił się dwa razy większy niż poprzednio, a jego okrągły brzuch przypominał słoik dżemu. - Już ty się nie martw moim żołądkiem - warknął szczur. - Ja tam wszystko strawię. A tak przy okazji, mam złe wieści. Przechodziłem obok tego prosiaka zza ściany, tego, co każe mówić na siebie Wuj. Zauważyłem 136 Kokon jaj niebieską wstążeczkę na drzwiach jego chlewu. To znaczy, że wygrał. Oberwało ci się, co Wilburze? No, możesz się rozluźnić. Tobie nikt nie przypnie medalu. Poza tym nie byłbym zdziwiony, gdyby pan Zuckerman zmienił o tobie zdanie. Poczekaj tylko, aż przyjdzie mu ochota na świeżą wieprzowinę, wędzoną szynkę i kruchy boczek! Weźmie się za ciebie, mój chłopcze. - Bądźże cicho, Templetonie - ucięła Szarlota. -Zbyt się napchałeś i wzdąłeś, żeby wiedzieć, co mówisz. Nie zwracaj na niego uwagi, Wilburze! Wilbur próbował nie myśleć o słowach szczura. Postanowił zmienić temat. - Templetonie, gdybyś nie był takim tumanem, zauważyłbyś, że Szarlota zbudowała torbę na jaja. Będzie matką. Dla twojej wiadomości powiem, że w tym brzoskwiniowym kokonie znajduje się pięćset czternaście jaj. - Naprawdę? - spytał szczur, przyglądając się torbie podejrzliwie. - Tak, naprawdę - westchnęła Szarlota. - Gratuluję! - mruknął Templeton. - A to dopiero noc! Zamknął oczy, zakrył się słomą i zapadł w sen. Wilbur i Szarlota bardzo się cieszyli, że na jakiś czas udało im się go pozbyć. O dziewiątej ciężarówka pana Arabie wtoczyła się na teren jarmarku i podjechała pod chlew Wil-bura. Wszyscy wysiedli. - Patrzcie! - zawołała Fern. - Spójrzcie na pajęczynę Szarloty! Patrzcie, co napisała! Dorośli i dzieci wzięli się za ręce i stanęli, przyglądając się nowemu napisowi. Kokon jaj 137 - POKORNY - przeczytał pan Zuckerman. - Czyż to nie najwłaściwsze określenie na Wilbura? Wszyscy cieszyli się, widząc, że cud pajęczyny znowu się powtórzył. Wilbur z oddaniem patrzył im w oczy. Wyglądał na bardzo pokornego i wdzięcznego. Fern mrugnęła do Szarloty. Larry zabrał się szybko do roboty. Nalał do koryta wiadro ciepłych pomyj i drapał jedzącego Wilbura gładkim patykiem. - Chwila, moment! - krzyknął Avery. - Spójrzcie na to! Wskazywał na niebieską wstążeczkę na zagrodzie Wuja. - Ta świnia już wygrała! Zuckermanowie i Arable'owie gapili się na wstążkę. Pani Zuckermanowa wybuchnęła płaczem. Nikt nie odezwał się ani słowem. Patrzyli na wstążkę, przenosili spojrzenia na Wuja i znów na wstążkę. Larry wyjął olbrzymią chusteczkę i głośno wydmuchał nos. Tak głośno, że słyszeli go chłopcy stajenni z odległych końskich boksów. - Czy mogę dostać trochę pieniędzy? - zapytała Fern. - Chcę iść na główną aleję. - Zostaniesz tu, gdzie jesteś! - powiedziała matka. Fern łzy napłynęły do oczu. - Dlaczego wszyscy płaczą? - spytał pan Zuckerman. - Weźmy się lepiej do roboty. Edyto, przynieś maślankę! Pani Zuckermanowa wytarła oczy chusteczką, po czym przyniosła z ciężarówki duży słój maślanki. - Czas na kąpiel! - powiedział pan Zuckerman wesoło i wraz z panią Zuckermanowa i Averym 136 Kokon jaj niebieską wstążeczkę na drzwiach jego chlewu. To znaczy, że wygrał. Oberwało ci się, co Wilburze? No, możesz się rozluźnić. Tobie nikt nie przypnie medalu. Poza tym nie byłbym zdziwiony, gdyby pan Zuckerman zmienił o tobie zdanie. Poczekaj tylko, aż przyjdzie mu ochota na świeżą wieprzowinę, wędzoną szynkę i kruchy boczek! Weźmie się za ciebie, mój chłopcze. - Bądźże cicho, Templetonie - ucięła Szarlota. -Zbyt się napchałeś i wzdąłeś, żeby wiedzieć, co mówisz. Nie zwracaj na niego uwagi, Wilburze! Wilbur próbował nie myśleć o słowach szczura. Postanowił zmienić temat. - Templetonie, gdybyś nie był takim tumanem, zauważyłbyś, że Szarlota zbudowała torbę na jaja. Będzie matką. Dla twojej wiadomości powiem, że w tym brzoskwiniowym kokonie znajduje się pięćset czternaście jaj. - Naprawdę? - spytał szczur, przyglądając się torbie podejrzliwie. - Tak, naprawdę - westchnęła Szarlota. - Gratuluję! - mruknął Tempie ton. - A to dopiero noc! Zamknął oczy, zakrył się słomą i zapadł w sen. Wilbur i Szarlota bardzo się cieszyli, że na jakiś czas udało im się go pozbyć. O dziewiątej ciężarówka pana Arabie wtoczyła się na teren jarmarku i podjechała pod chlew Wil-bura. Wszyscy wysiedli. - Patrzcie! - zawołała Fern. - Spójrzcie na pajęczynę Szarloty! Patrzcie, co napisała! Dorośli i dzieci wzięli się za ręce i stanęli, przyglądając się nowemu napisowi. Kokon jaj 137 - POKORNY - przeczytał pan Zuckerman. - Czyż to nie najwłaściwsze określenie na Wilbura? Wszyscy cieszyli się, widząc, że cud pajęczyny znowu się powtórzył. Wilbur z oddaniem patrzył im w oczy. Wyglądał na bardzo pokornego i wdzięcznego. Fern mrugnęła do Szarloty. Larry zabrał się szybko do roboty. Nalał do koryta wiadro ciepłych pomyj i drapał jedzącego Wilbura gładkim patykiem. - Chwila, moment! - krzyknął Avery. - Spójrzcie na to! Wskazywał na niebieską wstążeczkę na zagrodzie Wuja. - Ta świnia już wygrała! Zuckermanowie i Arable'owie gapili się na wstążkę. Pani Zuckermanowa wybuchnęła płaczem. Nikt nie odezwał się ani słowem. Patrzyli na wstążkę, przenosili spojrzenia na Wuja i znów na wstążkę. Larry wyjął olbrzymią chusteczkę i głośno wydmuchał nos. Tak głośno, że słyszeli go chłopcy stajenni z odległych końskich boksów. - Czy mogę dostać trochę pieniędzy? - zapytała Fern. - Chcę iść na główną aleję. - Zostaniesz tu, gdzie jesteś! - powiedziała matka. Fern łzy napłynęły do oczu. - Dlaczego wszyscy płaczą? - spytał pan Zuckerman. - Weźmy się lepiej do roboty. Edyto, przynieś maślankę! Pani Zuckermanowa wytarła oczy chusteczką, po czym przyniosła z ciężarówki duży słój maślanki. - Czas na kąpiel! - powiedział pan Zuckerman wesoło i wraz z panią Zuckermanowa i Averym 138 Kokon jaj wspięli się do chlewu. Avery wylewał powoli maślankę na głowę i boki Wilbura, zaś państwo Zucker-manowie wcierali ją w szczecinę. Zatrzymywali się przy nich przechodnie i niebawem zebrał się spory tłum. Wilbur zrobił się bielutki i gładki. Poranne słońce przeświecało przez różowe uszy. - Może nie dorównuje rozmiarami temu prosiakowi obok - zauważył jeden z gapiów - ale za to jest czystszy. To mi się podoba. - Mnie też - przytaknął inny. - Do tego tyle w nim pokory - dodała jakaś kobieta, czytając napis na pajęczynie. Wszyscy, którzy odwiedzali chlewy, rzucali Wilbu-rowi dobre słowo. Każdy podziwiał pajęczynę. I oczywiście nikt nie zauważył Szarloty. Nagle przez megafon rozległ się głos: - Proszę o uwagę! Pan Homer Zuckerman proszony jest o dostarczenie swej słynnej świni przed komisję sędziowską przy głównej trybunie. Za dwadzieścia minut przyznana zostanie specjalna nagroda. Wszystkich serdecznie zapraszamy. Pan Zuckerman proszony jest o załadowanie prosiaka do skrzyni i niezwłoczne zgłoszenie się do stanowiska sędziowskiego. Przez chwilę Arable'owie i Zuckermanowie stracili mowę i nie mogli się ruszać. Potem Avery złapał garść słomy, wyrzucił ją wysoko w powietrze i głośno krzyknął. Słoma posypała się jak konfetti na włosy Fern. Pan Zuckerman uściskał panią Zucker-manową, pan Arabie ucałował panią Arabie, Avery pocałował Wilbura, Larry ściskał wszystkim ręce, Fern tuliła się do matki, Avery uściskał siostrę, a pani Arabie panią Zuckermanową. Kokon jaj 139 Wysoko, na zacienionym suficie przykucnęła niewidoczna Szarlota, oplatając przednimi nogami torbę z jajami. Serce nie biło jej tak mocno jak zwykle, czuła się też stara i zmęczona, ale pewność, że jednak udało jej się ocalić Wilburowi życie, sprawiała jej dużą satysfakcję. - Nie ma czasu do stracenia! - krzyknął pan Zuckerman. - Larry, pomóż mi ze skrzynią! - Czy mogę dostać trochę pieniędzy - zapytała Fern. - Masz zaczekać! - powiedziała pani Arabie. -Nie widzisz, że wszyscy są zajęci? - Wsadź ten pusty słój po maślance na ciężarówkę! - polecił pan Arabie. Avery złapał słój i pobiegł go odstawić. - Czy moja fryzura dobrze się trzyma? - zapytała pani Zuckermanową. - Dobrze - burknął pan Zuckerman, ustawiając wraz z Larrym skrzynię dla Wilbura. - Ależ ty nawet na mnie nie spojrzałeś! - oburzyła się pani Zuckermanową. - Dobrze wyglądasz, Edyto - uspokoiła ją pani Arabie. - Weź się w garść. Ruch obudził śpiącego w trawie Templetona. Nie wiedział, co się dzieje, ale kiedy zobaczył, że mężczyźni ładują Wilbura do skrzyni, postanowił się z nim zabrać. Wyczekał, aż nikt nie patrzył w jego stronę, po czym wpełznął do skrzyni i zakopał się na dnie. - Wszystko gotowe, chłopcy - zawołał pan Zuckerman. - Dawajcie! Wraz z panem Arabie, Larrym i Averym złapali skrzynię, przenieśli nad ogrodzeniem i władowali na ciężarówkę. Fęrn «skoczyła za nią i usiadła na S^Wsz^S i ™5. do stanowiska sę- podnioŁPocz, ?*?????? W M]- wyższym wagoniku z ?????? ?. j Rozdział XX Godzina tryumfu adajemy specjalne ogłoszenie! - oznajmił pompatycznie głośnik. - Zarząd Jarmarku ma przyjemność przedstawić pana Homera L. Zuckermana i jego słynną świnię. Ciężarówka wioząca to niezwykłe zwierzę zbliża się właśnie do centralnego placu. Proszę się odsunąć i zrobić przejście! Za kilka chwil świnia zostanie wypuszczona na specjalny wybieg przed trybuną główną. Oczekujemy przyznania specjalnej nagrody. Prosimy o danie przejazdu ciężarówce! Dziękuję. Słysząc tę przemowę, Wilbur cały się trząsł. Czuł się szczęśliwy, ale kręciło mu się w głowie. Ciężarówka wlokła się noga za nogą. Otaczały ją tłumy, więc pan Arabie musiał bardzo ostrożnie prowadzić, żeby nikogo nie potrącić. W końcu podjechał pod stanowisko sędziowskie. Avery wyskoczył i opuścił klapę. - Strasznie się boję - szepnęła pani Zuckermano-wa. - Setki ludzi się na nas patrzą. - Uszy do góry - pokrzepiła ją pani Arabie. -Przecież to zabawa. N > - Prosimy wyładować świnię! - odezwał się głośnik. - Teraz wszyscy razem, chłopcy! - komenderował pan Zuckerman. Kilku mężczyzn wystąpiło z tłumu, żeby pomóc przy zdejmowaniu skrzyni. Avery udzielał się najbardziej ze wszystkich. - Wsadź koszulę w spodnie, Avery! - krzyknęła pani Zuckermanowa. -1 zapnij ciaśniej pasek, spodnie ci zjeżdżają. - Nie widzisz, że jestem zajęty? - odparł chłopiec z niesmakiem. - Patrzcie! - zawołała Fern. -Tam jest Henry! - Nie krzycz, Fern - osadziła ją matka. -1 nie pokazuj palcami. - Czy mogę teraz dostać trochę pieniędzy? - poprosiła Fern. - Henry zaprosił mnie znów na diabelski młyn, ale zdaje się, że nie ma już ani grosza. Wszystko wydał. Pani Arabie otworzyła torebkę. - Proszę, masz tu czterdzieści centów. Tylko się nie zgub! I wracaj niedługo na nasze miejsce przy chlewie! Fern odbiegła, przedzierając się przez tłum i szukając Henry'ego. - Świnia Zuckermana wychodzi właśnie ze skrzyni! - oznajmił głośnik. - Proszę czekać na ogłoszenia! Templeton skulił się pod słomą na dnie skrzyni. - Co za bzdury! - zrzędził. - Tyle zamieszania o nic! Nad opuszczonym i cichym chlewem odpoczywała Szarlota. Przednimi nogami wciąż obejmowała kokon. Słyszała, co mówili przez głośnik, i to dodało jej odwagi. Oto godzina jej tryumfu! Godzina tryumfu 143 Kiedy Wilbur wyszedł ze skrzyni, tłum klaskał i wiwatował. Pan Zuckerman zdjął czapkę i złożył ukłon. Larry wyjął wielką chusteczkę i wytarł pot z szyi. Avery klęczał na ziemi przy Wilburze, głaszcząc go i robiąc miny. Pani Zuckermanowa i pani Arabie stały przy barierce ciężarówki. - Panie i panowie - odezwał się głośnik. - Przedstawiamy teraz niezwykłą świnię pana Homera L. Zuckermana! Sława tego niezwykłego zwierzęcia dotarła do najdalszych zakątków ziemi, przyciągając do naszego wspaniałego stanu wielu cennych turystów. Wielu z was przypomina sobie zapewne ten niezapomniany dzień minionego lata, kiedy w stodole pana Zuckermana tajemniczym sposobem pojawił się napis na pajęczynie, zwracając wszem i wobec uwagę na fakt, że ta świnia nie zalicza się do zwyczajnych. Cud ów nie został dotąd wyjaśniony, choć wielu uczonych odwiedzało chlew Zuckermana, żeby badać i obserwować niepospolite zjawisko. Według ostatnich analiz wiadomo tylko tyle, że mamy do czynienia z siłami nadprzyrodzonymi, które dla nas wszystkich powinny stanowić powód do wdzięczności i dumy. Posługując się słowami z pajęczyny, panie i panowie, przed wami „świnia na schwał"! Wilbur oblał się rumieńcem. Stał bez ruchu i usiłował wyglądać jak najkorzystniej. - Doprawdy, mamy przed sobą zwierzę niepospolite i wspaniałe - ciągnął głośnik. - Spójrzcie tylko na niego, panie i panowie. Zwróćcie uwagę na gładkość i biel skóry, zauważcie brak najmniejszych plamek oraz zdrowy, różowy połysk uszu i ryja. - To dzięki maślance - szepnęła pani Arabie do pani Zuckermanowej. Godzina tryumfu - Proszę zwrócić uwagę na jego promienność! Potem przypomnijcie sobie państwo ten dzień, kiedy słowo „promienny" pojawiło się na pajęczynie. Skąd pochodzą te tajemnicze napisy? Nie od pająka, to pewne. Pająki bardzo przemyślnie snują pajęczyny, ale nie trzeba chyba nikogo przekonywać, że nie potrafią pisać. - Nie potrafią, akurat! - mruknęła Szarlota do siebie. - Panie i panowie - ciągnął głośnik - Nie chcę już zajmować waszego cennego czasu. W imieniu Zarządu Targów mam zaszczyt przyznać panu Zuckerma-nowi specjalną nagrodę w wysokości dwudziestu pięciu dolarów oraz piękny brązowy medal z odpowiednim napisem, jako wyraz naszego uznania dla jego roli wobec tego prosiaka - tej wspaniałej, promiennej i pokornej świni, która przyciągnęła tylu gości na nasz Okręgowy Jarmark. Podczas tej długiej i wyszukanej przemowy Wil-burowi robiło się coraz niewyraźniej. Właśnie ponownie rozległy się oklaski i wiwaty, gdy nagle nogi się pod nim ugięły, mrok ogarnął umysł i prosiak padł nieprzytomny na ziemię. - Co się stało? - zapytał głośnik. - Co się dzieje, Zuckerman? O co chodzi z twoją świnią? Avery przyklęknął, głaszcząc Wilbura po głowie. Pan Zuckerman tańczył dookoła, wachlując go czapką. - Nic mu nie jest. To się zdarza. Jest bardzo skromny i nie wytrzymuje tylu pochwał. - No, nie możemy przyznać nagrody zdechłej świni - odparł głośnik. - Tego się nie praktykuje. - Ależ on żyje! - krzyknął Zuckerman. - Zemdlał, łatwo się zawstydza. Larry, skocz no po trochę wody! Godzina tryumfu 145 Larry wyskoczył z wybiegu i zniknął Templeton wystawił głowę ze słomy. Zauważył, że tuz koło mego leży koniec świńskiego ogona. Uśmiechnął się szeroko. - Już ja się tym zajmę - zachichotał Wziął ogon w zęby i ugryzł z całych sił. Ból w jednej chwili ocucił Wilbura i postawił go na nogi. - Auu! - wrzasnął. - Hurra! - krzyknęli zebrani. - Wstał! Świnia stanęła na nogi. Dobra robota, Zuckerman! To dopiero świnia na schwał! Wszyscy byli uszczęśliwieni, a pan Zuckerman chyba najbardziej. Odetchnął z ulgą. Nikt nie zauważył Templetona, który tak dobrze się spisał. Jeden z sędziów wszedł teraz na wybieg, niosąc nagrody. Wręczył panu Zuckermanowi dwa banknoty dziesięciodolarowe i jedną pięciodolarówkę, po czym zawiązał medal na szyi Wilbura. Potem uści- 10. Pajęczyna... Godzina tryumfu snął rękę ~z?S5&??Z?? W"4Sckennanów ogarnia wielka fala szctetóa Był to najwspanialszy moment w zycm pana Znckermana. To fantastyczna rzecz - dostać ?^???????? nie trafił, oblewając pana Zucke, ^,fAverv'eKo. Przemokli do suchej mtb. NamflSc SU,! - rykną! pan Znckerman, kto-remu rzucie s?, dostało. - Co cię opętało, Lar- ^^«???^^^??^?. ? vr\ 1 -w "?(\ /?/, U Godzina tryumfu 147 - Ale nie prosiłem o prysznic! - odparł pan Zu-ckerman, a tłum wybuchnął śmiechem. Pan Zuckerman sam musiał się w końcu roześmiać. Rzecz jasna, Avery bardzo się ucieszył z przygody i znów zaczął się wygłupiać. Udawał, że bierze prysznic, robił miny i kręcił się namydlając się na niby pod pachami. Potem na niby wytarł się ręcznikiem. - Avery, przestań! - krzyknęła matka. - Przestań się popisywać! Jednak tłum był zachwycony. Avery słyszał tylko oklaski. Bardzo podobało mu się, że może robić z siebie błazna przed wszystkimi, naprzeciw głównej trybuny. Kiedy odkrył, że w wiadrze zostało jeszcze trochę wody, uniósł je wysoko i robiąc miny, wylał wszystko na siebie. Dzieci na widowni zawyły z uznaniem. Wreszcie nastał spokój. Wilbur siedział już na ciężarówce, zaś matka wyprowadziła Avery'ego z ringu i wsadziła do szoferki, żeby wysechł. Pan Arabie ruszył powolutku do chlewika. Spodnie Ave-ry'ego zostawiły na siedzeniu wielką, mokrą plamę. Rozdział XXI Ostatni dzień arlota i Wilbur zostali sami. Rodziny Ara-______ble'ów i Zuckermanów wybrały się na poszukiwania Fern, natomiast Templeton spał. Wilbur leżał, odpoczywając po podnieceniu i stresach ceremonii. Na szyi nadal wisiał mu medal; mógł go dojrzeć, jeśli patrzył z ukosa. - Szarloto! - odezwał się po chwili. - Czemu siedzisz tak cicho? - Lubię siedzieć cicho - odparła. - Chyba zawsze tak się zachowuję. - Tak, ale dzisiaj jeszcze bardziej niż zwykle. Dobrze się czujesz? - Trochę się zmęczyłam, ale poza tym zupełnie w porządku. Twój poranny sukces w małym stopniu należał także do mnie. Przyszłość masz zapewnioną. Będziesz żył spokojnie i bezpiecznie, nic ci nie zaszkodzi. Dni jesieni zaczną się skracać, zrobi się zimno, liście opadną z drzew, nadejdzie Boże Narodzenie, a z nim śniegi zimy. Będziesz cieszyć się pięknem mroźnego świata, bo znaczysz teraz dla Zucker-mana bardzo wiele, więc nigdy cię nie skrzywdzi. Ostatni dzień 149 Zima przeminie, dni staną się dłuższe, a lód stopi się do sadzawki na pastwisku. Wrócą świergoczące jaskółki, obudzą się żaby, znowu zawieje ciepły wiatr. Będziesz mógł cieszyć się wszystkimi widokami i zapachami, Wilburze, całym tym pięknym światem i złocistymi dniami... Urwała. Wilburowi łzy napłynęły do oczu. - Oj, Szarloto, i pomyśleć, że kiedy pierwszy raz cię spotkałem, wydawałaś mi się okrutna i żądna krwi! - powiedział. Wziął się w garść i odezwał się znowu: - Dlaczego mi pomogłaś? - zapytał. - Nie zasłużyłem na to. Nigdy niczego ode mnie nie dostałaś. - Byliśmy przyjaciółmi - odparła Szarlota. - To już samo w sobie bardzo wiele. Przez sympatię tkałam dla ciebie pajęczyny. W końcu, czym jest życie? Rodzimy się, żyjemy przez chwilę, umieramy. W życiu pająka nie da się uniknąć nieładu, z całym tym robieniem zasadzek i zjadaniem much. Pomagając ci, chciałam może zbliżyć się choć trochę do wyższych wartości. Jeden Bóg wie, że jeszcze nikomu to nie zaszkodziło. - No cóż, ja tam nie potrafię wygłaszać mów, brak mi twego talentu - powiedział Wilbur. - Uratowałaś mnie, Szarloto, i z chęcią oddałbym za ciebie życie. Naprawdę. - Wierzę ci. Dziękuję za szczere chęci. - Szarloto, dziś wracamy do domu - ciągnął Wilbur. - Jarmark już prawie się skończył. Czy to nie cudowne znaleźć się znów w piwnicy stodoły, wraz z gęsiami i owcami? Nie cieszysz się, że wracasz do domu? Szarlota milczała przez chwilę. Potem odezwała się tak cichutko, że Wilbur ledwie ją słyszał: 150 Ostatni dzień - Nie wracam do stodoły. Wilbur zerwał się nogi. - Nie wracasz? - krzyknął. - O czym ty mówisz, Szarloto? - Nadszedł mój kres - odpowiedziała. - Umrę za dzień, może dwa. Nie mam nawet siły, żeby zejść do skrzyni. Wątpię, czy w kądziołkach zostało mi choćby tyle nici, żeby spuścić się na ziemię. Na te słowa Wilbur rzucił się na ziemię, dygocąc z rozpaczy i bólu. Od płaczu trząsł się cały, wzdychał i chrząkał. - Szarloto! - jęknął. - Szarloto! Moja prawdziwa przyjaciółko! - Och, daj spokój, nie rób scen - powiedziała. -Uspokój się, Wilburze. Przestań się rzucać! - Kiedy to takie straszne! - krzyknął. - Nie zostawię cię tu samej! Jeśli ty zostajesz, to ja też! - Nie bądź śmieszny - odparła Szarlota. - Nie możesz tu zostać. Zuckerman, Larry, John Arabie i inni zaraz tu wrócą. Wsadzą cię do skrzyni i tyle cię widzieli. Poza tym, to zupełnie bez sensu. Kto by cię tu karmił? Niedługo cały teren jarmarku będzie świecił pustkami. Wilbura ogarnęła panika. Biegał w kółko po całej zagrodzie. Nagle przyszedł mu do głowy pewien pomysł. Pomyślał o torbie z jajami i o pięciuset czternastu małych pajączkach, które mają się wykluć na wiosnę. Jeśli sama Szarlota nie może wrócić do stodoły, trzeba przynajmniej zabrać jej dzieci. Wilbur pognał na przód wybiegu. Oparł się o górną deskę i rozejrzał wokoło. W oddali zobaczył nadchodzących Arable'ów i Zuckermanów. Wiedział, że musi szybko działać. Ostatni dzień 151 - Gdzie jestTempleton? - zapytał stanowczym tonem. - Tam, w kącie, śpi pod słomą - odparła Szarlota. Wilbur podbiegł, wepchnął silny ryj pod szczura i wyrzucił go w powietrze. - Templeton! - wrzasnął. - Słuchaj uważnie! Szczur wyrwany z głębokiego snu wyglądał najpierw na oszołomionego, a potem zdegustowanego. - A cóż to za wygłupy? - warknął. - Czy szczur nie może zdrzemnąć się ani chwili, żeby nie wyrzucali go zaraz w powietrze? -Posłuchaj! - krzyknął Wilbur. - Szarlota jest bardzo chora. Niewiele zostało jej z życia i nie może wrócić z nami do domu. Dlatego bezwzględnie muszę zabrać jej kokon z jajami. Nie mogę tam sięgnąć, a nie umiem się wspinać. Tylko ty potrafisz. Nie ma ani chwili do stracenia. Ludzie już nadchodzą. Proszę, proszę, proszę, Templetonie, wejdź tam i przynieś mi ten kokon. Szczur ziewnął i pociągnął się za wąsy. Spojrzał na kokon z jajami. - Więc to tak! - powiedział z niesmakiem. - Znowu wzywa się na pomoc starego Templetona? Templeton, zrób to, Templeton, załatw tamto. Templeton, biegnij, proszę, na wysypisko śmieci i przynieś wycinek z gazety. Templeton, proszę, pożycz kawałek sznurka, żebym mógł utkać pajęczynę. - Och, pospiesz się! - powiedział Wilbur. Ale szczur nie miał zamiaru się spieszyć. Zaczął przedrzeźniać Wilbura. - Ach, więc teraz to „pospiesz się, Templetonie!", co? Ho, ho! Chciałbym wiedzieć, jakież to podziękowania dostałem kiedy za te usługi? Ani jednego do- 152 Ostatni dzień brego słowa dla starego Templetona, ciągle tylko wykorzystywanie, dowcipy i złośliwe uwagi za plecami. - Templetonie, jeśli nie przestaniesz gadać i nie weźmiesz się do dzieła, to wszystko stracone, a mnie pęknie serce - przerwał mu Wilbur z rozpaczą. -Proszę, wejdź tam! Templeton rozparł się w słomie. Leniwie wsadził sobie łapę pod głowę i beztrosko założył nogę na nogę. - Pęknie mi serce - natrząsał się z niego. - Och, jakież to wzruszające! No, no! Zauważyłem, że zawsze do mnie zwracasz się w kłopotach, ale nigdy jakoś nie słyszałem, żeby komuś miało pęknąć serce z mojego powodu. Gdzie tam! Kogo obchodzi stary Templeton! - Wstawaj! - wrzasnął Wilbur. - Przestań zachowywać się jak rozpuszczony dzieciak! Templeton uśmiechnął się szeroko i ani drgnął. - A kto chodził bez końca na wysypisko śmieci? -zapytał. - Czy przypadkiem nie stary Templeton? Kto uratował życie Szarloty, płosząc chłopca Ara-ble'ów zgniłym jajem? A niech mnie, jeśli nie stary Templeton. Kto ugryzł cię w ogon i postawił na nogi, kiedy zemdlałeś dziś rano przed tym tłumem? Znów stary Templeton. Przyszło ci kiedyś do głowy, że mam powyżej dziurek od nosa biegania na posyłki i wyświadczania uprzejmości? Co, zdaje ci się może, że jestem szczurem do wszystkiego? Wilbur wpadł w rozpacz. Ludzie już się zbliżali, a szczur go zawodził. Nagle przypomniał sobie, jak bardzo Templeton kocha jedzenie. - Templetonie, składam ci uroczystą obietnicę, że jeśli przyniesiesz mi kokon Szarloty, to od dzisiaj, kiedy Larry naleje mi pomyj, będziesz mógł jeść Ostatni dzień 153 pierwszy. Pozwolę ci wybrać wszystko, na co przyjdzie ci ochota i nie tknę niczego, póki się nie najesz. Szczur usiadł. - Mówisz serio? - zapytał. - Obiecuję, słowo honoru. - Dobra, umowa stoi - odparł szczur. Podszedł do ściany i zaczął wspinaczkę. Brzuch miał wciąż spuchnięty po wczorajszej uczcie. Jęcząc i narzekając, podciągnął się do sufitu. Wreszcie dosięgną! do kokonu. Szarlota odsunęła się na bok. Umierała, ale na tyle jeszcze starczyło jej sił. Templeton obnażył swe ohydne, długie zęby i zaczął mocować się z nićmi trzymającymi kokon przy suficie. Wilbur przyglądał mu się z dołu. - Rób to z najwyższą ostrożnością! - powiedział. -Nie chcę, żeby coś się stało choćby jednemu jaju. 154 Ostatni dzień - Fo śfinsfo pfykleiło mi fię do fębów - narzekał szczur. - Gorfe od kfówki ciągufki. Mimo to wykonał zadanie: odciął kokon, zniósł go na dół i położył na ziemi przed Wilburem. Prosiak odetchnął z ulgą. - Dziękuję, Templetonie - powiedział. - Nie zapomnę ci tego do końca życia. - Ja też nie - odparł szczur, dłubiąc w zębach. -Czuję się tak, jakbym zjadł kłębek nici. No, czas do domu! Zakradł się do skrzyni i ukrył w słomie. Schował się w samą porę, bo w tym momencie pojawili się Larry, John Arabie i pan Zuckerman, a za nimi pani Arabie i pani Zuckermanowa z Averym i Fern. Wilbur zdecydował już, jak przetransportuje kokon. Był tylko jeden sposób. Ostrożnie wsadził go sobie do pyska, trzymając samym koniuszkiem języka. Pamiętał, co powiedziała mu Szarlota: że kokon jest mocny i odporny na wodę. Dziwnie smakował i Wilbur zaczął się ślinić. Oczywiście, nie mógł nic powiedzieć, ale kiedy ładowano go do skrzyni, spojrzał na Szarlotę i mrugnął. Wiedziała, że żegna się z nią w ten sposób. Wiedziała też, że jej dzieci są bezpieczne. - Do widzenia - szepnęła, po czym zebrała wszystkie siły i pomachała mu jedną z przednich nóg. Nie poruszyła się więcej. Następnego dnia, kiedy rozbierano diabelski młyn i ładowano do furgonetek konie wyścigowe, kiedy artyści estradowi pakowali swoje rzeczy do przyczep i odjeżdżali, Szarlota umarła. Niebawem tereny jarmarku opustoszały. Opróżnione szopy i budynki popadły w niepamięć. Cen- Ostatni dzień 155 tralny plac pokrywały butelki i śmiecie. Nikt z setek ludzi odwiedzających jarmark nie zdawał sobie sprawy, że najważniejszą ze wszystkich rolę odegrała szara pajęczyca. Nikt nie towarzyszył jej w chwili śmierci. Rozdział XXII Ciepły wiatr w ten oto sposób Wilbur znalazł się z powrotem w swoim ukochanym nawozie w piwnicy stodoły. Był to dziwny powrót. Wilbur miał na szyi medal, a na języku kokon z pajęczymi jajami. Nie ma jak w domu - pomyślał Wilbur, ostrożnie umieszczając pięćset czternaścioro nie narodzonych dzieci Szarloty w bezpiecznym kącie. Gęsi i owce szczerze ucieszyły się na jego widok. Stodoła pięknie pachniała. Gęsi zgotowały Wilburowi gorące owacje: - Gra tulu ję-ję-ję-jemy! - wołały. - Dobra robota. Pan Zuckerman zdjął Wilburowi medal z szyi i zawiesił go na kołku nad chlewikiem, żeby każdy mógł podziwiać. Sam Wilbur przyglądał mu się, kiedy tylko naszła go ochota. Był szczęśliwy. Bardzo się rozrósł i nie martwił się już, że go zabiją, bo wiedział, że pan Zuckerman zatrzyma go do końca życia. Często myślał o Szarlocie. Nad drzwiami zwisały jeszcze strzępy jej starej pajęczyny. Każdego dnia Wilbur przyglądał się znisz- Cieply wiatr 157 czeniom i pustce, czując, jak w gardle staje mu wielka gula. Nikt nie miał takiej przyjaciółki - serdecznej, lojalnej i utalentowanej. Na jesieni dni robiły się coraz krótsze. Larry znosił z ogrodu kabaczki i dynie, po czym składał je na podłodze stodoły, żeby nie zaszkodziły im przymrozki. Klony i brzozy zabarwiły się jaskrawo, a wiatr trząsł nimi z taką siłą, że jeden po drugim straciły wszystkie liście. Pod dzikimi jabłoniami na pastwisku leżała gruba warstwa małych, czerwonych jabłuszek, którymi raczyły się owce i gęsi, w nocy zaś obwąchiwały je lisy. Pewnego ranka tuż przed Bożym Narodzeniem zaczął padać śnieg. Pokrył dom, stodołę, pola i lasy. Wilbur nigdy jeszcze nie widział śniegu. Gdy nadszedł ranek, wyszedł na podwórze i dla zabawy rył w zaspach. Avery i Fern przynieśli sanki. Zjeżdżali po ścieżce wprost na zamarzniętą sadzawkę na pastwisku. - Zjeżdżanie z górki to najlepsza zabawa - powiedział Avery. - Najlepsza zabawa jest wtedy, gdy diabelskie koło stanie, a Henry i ja siedzimy w najwyższym wagoniku i Henry zaczyna bujać, a dookoła widać wszystko na wiele mil. - O rany, ciągle myślisz o tym starym diabelskim młynie? - zapytał Avery z niesmakiem. - Przecież od jarmarku minęły już całe tygodnie. - Myślę o tym cały czas - odparła Fern, wytrząsając śnieg z ucha. Po świętach Bożego Narodzenia temperatura spadła do dziesięciu stopni poniżej zera. Chłód ogarnął całą okolicę. Pastwisko sposępniało i zamarzło. Kro- 158 Ciepły wiatr wy nie ruszały się już ze stodoły, z wyjątkiem słonecznych poranków, kiedy wychodziły i stały na podwórku, osłonięte stertami słomy. Owce też wolały trzymać się zagrody. Kiedy dokuczało im pragnienie, jadły śnieg. Gęsi przesiadywały na podwórzu tak samo, jak chłopcy kręcą się w pobliżu drogerii. Pan Zuckerman karmił je kukurydzą i rzepą, żeby nie posmutniały. - Dzię-dzię-dziękujemy! - mówiły zawsze, widząc niesione jedzenie. Wraz z nastaniem zimy Templeton także wprowadził się do środka. W jego norze pod korytem zrobiło się za zimno, więc urządził sobie przytulne gniazdko w stodole, za pojemnikami ze zbożem. Wymościł je sobie kawałkami brudnych gazet i szmat, a jeśli znalazł kiedy jakie świecidełko albo pamiątkę, nie omieszkał przynieść jej do domu i zachomi-kować. Nadal odwiedzał Wilbura trzy razy dziennie, dokładnie w porach posiłków, Wilbur zaś dotrzymywał obietnicy. Ustępował zawsze pierwszeństwa szczurowi i zabierał się do jedzenia dopiero wtedy, gdy Templeton nie mógł już więcej zmieścić. Przez to obżarstwo Templeton zrobił się większy i grubszy niż jakikolwiek szczur, którego zdarzyło wam się widzieć. Był gigantyczny, przypominał klocek drewna. Stara owca wspomniała kiedyś o jego rozmiarach: - Dłużej pożyjesz, jeśli nie będziesz tyle jadł. - Kto by tam chciał żyć wiecznie? - prychnął szczur. - Natura obdarzyła mnie sporym apetytem i przyjemności ucztowania sprawiają mi niemałą satysfakcję. Pogłaskał się po brzuchu, uśmiechnął szeroko i chyłkiem wrócił na górę, żeby się położyć. Ciepły wiatr 159 Przez całą zimę Wilbur czuwał nad kokonem z jajami Szarloty, zupełnie jakby pilnował własnych dzieci. Umieścił go w dołku, który specjalnie wygrzebał w łajnie, blisko płotu z desek. W bardzo zimne noce kładł się tak, żeby podgrzewać go oddechem. Ten mały, okrągły przedmiot stał się dla niego najważniejszy pod słońcem. Czekał cierpliwie na koniec zimy i narodziny małych pajączków. W życiu często czekamy na nadchodzące wydarzenia albo na wyklucie jajek. Wreszcie zima dobiegła końca. - Słyszałam dzisiaj żaby - powiedziała stara owca pewnego wieczoru. - Nadstawcie uszu! Też je usły-szycie 160 Ciepły wiatr Wilbur stanął bez ruchu i natężył słuch. Od sadzawki dobiegał piskliwy chór stu młodych żab. - Wiosna - stwierdziła stara owca z namysłem. -Następna wiosna. Kiedy odchodziła, Wilbur spostrzegł, że drepcze przy niej nowe jagnię. Miało ledwie kilka godzin. Śnieg stopniał i spłynął. Strumienie i rowy zabulgotały i zagadały płynącą wodą. Rozśpiewała się jaskółka z pręgowaną piersią. Światło przybrało na sile, ranki wstawały coraz wcześniej. Niemal każdego dnia przybywało do stada nowe jagnię. Gęś siedziała na dziewięciu jajach. Niebo wydawało się większe, a podmuchy ciepłego wiatru zerwały i uniosły w dal resztki starej pajęczyny Szarloty. Pewnego pięknego poranka, po śniadaniu, Wilbur stał, przyglądając się bezcennemu kokonowi. Nie myślał o niczym w szczególności. .Nagle zauważył jakiś ruch. Podszedł bliżej i natężył wzrok. Ze środka wypełznął maleńki pajączek, nie większy niż ziarnko piasku czy główka od szpilki. Miał szare ciałko z czarnym pasem pod spodem, zaś nogi szaro--brązowe. Wyglądał wypisz wymaluj jak Szarlota. Wilbur cały się zatrząsł na ten widok. Pajączek pomachał do niego. Wilbur przyjrzał się bliżej. Z kokonu wyszły następne dwa i też pomachały. Wspinały się po kokonie, badając nowy świat. I jeszcze trzy. Potem osiem. I dziesięć. Dzieci Szarloty pojawiły się nareszcie. Wilburowi waliło serce. Zaczął popiskiwać, a potem biegać w kółko po wybiegu, wyrzucając gnój w powietrze. Potem wywrócił koziołka. Potem wrósł w ziemię tuż przed dziećmi Szarloty. - Jak się macie! - powiedział. Ciepły wiatr 161 Pierwszy pająk odpowiedział, ale tak cichutko, że Wilbur go nie usłyszał. - Jestem starym przyjacielem waszej matki - wyjaśnił Wilbur. - Bardzo mi miło was widzieć. Wszystko w porządku? Czy wszystko tak, jak należy? Małe pajączki machały do niego przednimi nogami. Wilbur widział wyraźnie, że i one cieszą się na jego widok. - Czy mogę wam coś przynieść? Może czegoś wam potrzeba? Pajączki machały tylko. Przez kilka dni i nocy mrowiły się to tu, to tam, w górę i w dół, tu i ówdzie, machając do Wilbura, wypuszczając za sobą cieniutkie niteczki i badając otoczenie. Było ich całe mnóstwo. Wilbur nie mógł się doliczyć, ale wiedział, że ma teraz całą gromadę nowych przyjaciół. Pajączki szvbko rosły i niebawem zrobiły się tak duże, jak naboje do karabinu. Wszystkie tkały obok kokonu maleńkie pajęczynki. Nadszedł dzień, w którym pan Zuckerman otworzył północne wrota. Po piwnicy rozszedł się ciepły powiew. Powietrze pachniało wilgotną ziemią, lasami świerkowymi i słodką wiosną. Pajączki też poczuły ciepły wiatr. Jeden z nich wspiął się na płot i nagle, ku nieopisanemu zaskoczeniu Wilbura, stanął na głowie, wycelował w niebo kądziołki i wypuścił długą nić, która uformowała balon. Na oczach Wilbura pajączek przestał trzymać się płotu i poszybował w górę. - Do widzenia! - powiedział, wylatując przez wrota. - Zaczekaj chwilę! - wrzasnął Wilbur. - Dokąd się niby wybierasz?! 11. Pajęczyna... 162 Ciepły wiatr Ale pajączek zdążył już zniknąć z oczu. Wtem następny wspiął się na płot, stanął na głowie, zrobił balon i odleciał. Potem następny. I następny. Niebawem powietrze zaroiło się od maleńkich balonów, z których każdy unosił maleńkiego pajączka. Wilbur biegał jak oszalały. Dzieci Szarloty znikały w okamgnieniu. - Wracajcie, dzieci! - wołał. - Do widzenia! - odpowiadały. - Do widzenia! Do widzenia! W końcu jeden z nich zatrzymał się na chwilę, żeby przed zrobieniem balonu porozmawiać z Wilburem. Ciepły wiatr 163 - Odlatujemy wraz z ciepłym powiewem. To właściwy moment na wyruszenie w drogę. Jesteśmy aeronautami i ruszamy w świat zbudować własne pajęczyny. - Ale dokąd? - zapytał Wilbur. - Gdzie nas wiatr poniesie. Wysoko, nisko, blisko, daleko. Na wschód i zachód, na północ i południe. Zabieramy się z wiatrem i lecimy, dokąd nam się spodoba. - Wszystkie odlatujecie? - spytał Wilbur. - Nie możecie tak po prostu odejść. Zostanę zupełnie sam, bez przyjaciół. Wasza matka z pewnością nie życzyłaby sobie tego. W powietrzu szybowało tylu baloniarzy, że wyglądało tak, jakby w piwnicy zebrała się mgła. Dziesiątki balonów unosiły się, wirowały i odpływały przez wrota, żeglując na łagodnym wietrze. Cichutkie okrzyki „Do widzenia! Do widzenia! Do widzenia!" ledwie docierały do uszu Wilbura. Nie mógł znieść tego widoku. Z rozpaczą rzucił się na ziemię i zamknął oczy. Zostać porzuconym przez dzieci Szarloty - toż to koniec świata! Wilbur płakał tak długo, aż zasnął. Obudził się dopiero późnym popołudniem. Spojrzał na kokon z jajami: pusty. Spojrzał w powietrze - baloniarze zniknęli. Podszedł zmęczonym krokiem do drzwi, na których wisiała kiedyś pajęczyna Szarloty. Stał tam, rozmyślając o niej, kiedy nagle dobiegł go cieniutki głos: - Uszanowanie! Tu jestem! - Ja też! - dodał inny cienki głosik. - I ja też - odezwał się trzeci głosik. - My trzy zostajemy. Podoba nam się tutaj i ty nam się podobasz. 164 Ciepły wiatr Wilbur podniósł oczy. Na szczycie drzwi budowano właśnie trzy małe pajęczyny. Przy każdej z nich pracowała pilnie jedna z córek Szarloty. - Czy mam przez to rozumieć, że naprawdę postanowiłyście zamieszkać w piwnicy stodoły i że odtąd będę miał trzy przyjaciółki? - W rzeczy samej - odparły pajączki. - A jak się nazywacie? - spytał Wilbur, drżąc z radości. - Powiem ci, jak mi na imię, jeśli wyjaśnisz, czemu tak się trzęsiesz - odparł pierwszy. - Trzęsę się z radości. - Wobec tego nazywam się Radość. - Jaka była pierwsza litera drugiego imienia mojej matki? - zapytał drugi pajączek. Ciepły wiatr 165 -A. - Więc nazywam się Aranea. - A ja? - zapytał trzeci. - Mógłbyś wybrać mi po prostu jakieś sensowne imię? Coś niezbyt długiego, niezbyt wymyślnego i nie za głupiego? Wilbur zamyślił się głęboko. - Nellie? - podsunął. - Świetnie, bardzo mi się podoba. Możecie wołać na mnie Nellie - powiedziała Nellie, po czym z wdziękiem przymocowała poprzeczną nitkę do następnego ramienia pajęczyny. Serce Wilbura przepełniało szczęście. Poczuł, że przy tak ważnej okazji powinien wygłosić krótką mowę. - Radość! Aranea! Nellie! - zaczął. - Witajcie w naszej piwnicy. Wybrałyście na swoje pajęczyny bardzo szacowne miejsce. Sądzę, że należy wam powiedzieć, jak bardzo oddany byłem waszej matce. Zawdzięczam jej życie. Była błyskotliwa, piękna i lojalna do samego końca. Na zawsze zachowam jej wspomnienie. Wam, jej córkom, ślubuję wieczną przyjaźń. - Ja też ślubuję - powiedziała Radość. - Ja też - przyłączyła się Aranea. -1 ja - dodała Nellie, której właśnie udało się złapać małego komara. Dla Wilbura był to szczęśliwy dzień, po nim zaś nastąpiło wiele, wiele innych. Płynął czas, mijały miesiące i lata, a jemu nigdy nie brakowało przyjaciół. Fern nie przychodziła już tak często do stodoły. Dorastała i starannie wystrzegała się dziecinnych przyzwyczajeń, takich, jak wysiadywanie na stołku obok chlewika. Rok po roku 166 Ciepty wiatr dzieci, wnuki i prawnuki Szarloty mieszkały na futrynie. Każdej wiosny wykluwały się nowe pajączki, by zająć miejsce starych. Większość odlatywała na swoich balonach, lecz dwa lub trzy zawsze zostawały. Pan Zuckerman dbał o Wilbura do końca jego dni. Nigdy nie brakowało mu też odwiedzin przyjaciół i wielbicieli, bowiem nikt nie zapomniał roku jego tryumfu i cudu na pajęczynie. Dobrze żyło mu się w stodole. Czy nocą, czy dniem, zimą czy latem, na wiosnę czy na jesieni, w jasne i ciemne dni. Ta wspaniała stodoła z gadatliwymi gęśmi, zmiennymi porami roku, ciepłem słońca, polatują-cymi jaskółkami, nieodłącznymi szczurami, owcami podobnymi do siebie jak krople wody, kochającymi pająkami, zapachem nawozu i pochwałą każdej rzeczy - myślał Wilbur - to najlepsze miejsce na ziemi. Wilbur nigdy nie zapomniał Szarloty. Chociaż gorąco kochał jej dzieci i wnuki, żaden z nich nie zajął jej miejsca w jego sercu. Szarlota stanowiła klasę sama dla siebie. Nieczęsto trafia się ktoś, kto jest prawdziwym przyjacielem i dobrym pisarzem. Jej się to udało. tsis Spis rzeczy Rozdziali Przed śniadaniem ..........................7 Rozdział II Wilbur............................................13 Rozdział III Ucieczka........................................18 Rozdział IV Samotność......................................28 Rozdział V Szarlota..........................................34 Rozdział VT Letnie dni......................................43 Rozdział VII Złe wieści......................................49 Rozdział VIII Rozmowa w domu ........................53 Rozdział IX Przechwałki Wilbura....................56 Rozdział X Wybuch..........................................66 Rozdział XI Cud................................................75 Rozdział ?? Spotkanie......................................82 Rozdział XIII Postępy..........................................87 Rozdział XIV Doktor Dorian ..............................98 Rozdział XV Świerszcze....................................105 Rozdział XVI Wyjazd na jarmark ....................109 Rozdział XVII Wuj ..............................................120 Rozdział XVIII Chłód wieczoru ..........................127 Rozdział XIX Kokon jaj ....................................132 Rozdział XX Godzina tryumfu ........................141 Rozdział XXI Ostatni dzień ..............................148 Rozdział XXII Ciepły wiatr................................156