Adam Piechowski Lud Syriusza W poszukiwaniu tajemnic Dogonów SPIS TREŚCI Rozdział 1 DROGA DO AFRYKI Rozdział 2 NAJJAŚNIEJSZA GWIAZDA NIEBA Rozdział 3 PRZEZ PIASEK Rozdział 4 Z TAJEMNIC SAHARY Rozdział 5 MAGIA AFRYKI Rozdział 6 KOSMICZNA ODYSEJA BLIŹNIAKÓW NOMMO Rozdział 7 ZWIĄZEK TAJEMNY: DOGONOWIE I BOZO Rozdział 8 SYRIUSZ NAD BANDIAGARĄ Rozdział 9 BIAŁY OLOUBAROU Rozdział 10 SĄD POD TOGUNĄ Rozdział 11 DOGOŃSKI TANIEC ŚMIERCI Rozdział 12 BOSKIE SŁOWA NA SKALE SONGO Rozdział 13 ŚWIĘTO OBCHODZONE RAZ NA SZEŚĆDZIESIĄT LAT Rozdział 14 NA POCZĄTKU BYŁO SŁOWO Rozdział 15 TAJEMNICA TELLEMÓW Rozdział 16 PRZEZ PIASEK (II) POSŁOWIE BIBLIOGRAFIA Rozdział 1 DROGA DO AFRYKI ... Przez nieszczelności plandeki wdziera się lodowate powietrze. Silnik stara jednostajnie wyje, ale o tym da się zapomnieć, zwłaszcza przy puszczonym na pełny regulator walkmanie i wełnianej czapce naciągniętej na uszy. Wszyscy leżą w swoich śpiworach, pozwijani, w dziwnych pozach. Na podłodze skrzynki, karimaty, buty. Za matowymi, celuloidowymi okienkami migają drzewa, wyprzedzające nas samochody, czasem domy miasteczek. Na przemian śpię, drzemię, próbuję czytać, słucham muzyki i znów śpię, przede wszystkim śpię, odsypiając ostat- nie nerwowe tygodnie. Sny, majaki, myśli, wspomnienia, wątki lektur, melodie splatają się w jedną przedziwną całość, w jakiś niesamowity trans. Środek Francji, początek listopada 1991 roku, pierwsze dni podróży do Afryki, do kraju Dogonów... A przed kilkoma zaledwie miesiącami nic nie wskazywało, że wyruszę w tę podróż, o samych Dogonach zaś wiedziałem bardzo niewiele. Trochę informacji z literatury o Afryce, sprowadzających się w sumie do tego, co podawała encyklopedia: niewielkie murzyńskie plemię, zamieszkujące dawny francuski Sudan, obecnie w Mali, w łuku Nigru, a więc na południe od Sahary, w górzystych okolicach Bandiagara. Że jest ich ćwierć miliona, żyją z uprawy roli, a ich sztuka należy do najciekawszych w Afryce. “Język z grupy gur rodziny kongokordofańskiej", stwierdzała autorytarnie jedna z encyklopedii, lecz zwykłemu śmiertelnikowi niewiele to mówiło. Więcej wiadomości pamiętałem z różnego rodzaju “danikenowskich" książek i artykułów. Wynikało z nich, że Dogonowie mają nader interesującą kulturę, a zwłaszcza mitologię, której pewne wątki oraz związana z nimi zadziwiająca wiedza astronomiczna trudne są do wytłuma- czenia. To ostatnie wskazywałoby więc - według pewnych autorów - na niewątpliwe kontakty Dogonów z kosmosem, czy wręcz na ich pozaziemskie pochodzenie. Wiedza astronomiczna i kosmogoniczna Dogonów, przekazywana ustnie z pokolenia na pokolenie i przekazana również wybitnemu francuskiemu etnografowi, profesorowi Marcelowi Griaule'owi i jego najbliższym współpracownikom jako jedynym bodaj Białym, stanowi skompli- kowany system, w którym rozpoznać można wiele elementów dopiero od niedawna znanych współczesnej nauce. Najbardziej frapująca wydaje się dogońska znajomość systemu Syriusza. Dogonowie twierdzą bowiem, że towarzyszem tej najjaśniejszej gwiazdy nieba jest druga, bardzo mała, lecz niezwykle ciężka, niewidoczna gwiazda, krążąca po eliptycznej orbicie, wykonująca jedno okrążenie w ciągu 50 lat. Tej tajemniczej gwieździe odpowiada dokładnie biały karzeł, Syriusz B, odkryty przez astronomów w połowie XIX wieku, a po raz pierwszy sfotografowany dopiero w 1970 roku. Według Dogonów obie gwiazdy posiadają jeszcze trzeciego towarzysza - byłby to hipotetyczny Syriusz C, którego istnienie nie zostało dotąd potwierdzone przez astronomów. Dogonowie posiadają również wiedzę o innych ciałach niebieskich: o “suchym i martwym" Księżycu, o pierścieniu Saturna, o czterech księżycach Jowisza... Wiedzą z grubsza, jak jest zbudowany system słoneczny, a nawet Droga Mleczna odpowiadająca spiralnie poruszającym się gwiazdom. Mówią, że istnieją inne, zamieszkane światy, a życie porównują do procesu fermentacji. Również ich kosmogonia przypomina współczesne teorie powstania Wszechświata: prapoczątkiem wszystkiego było według Dogonów nieskończenie małe ziarno, które rozwijając się spiralnie “dało życie wszystkim rzeczom widzialnym i niewidzialnym". W dogońskim micie o stworzeniu świata i człowieka występuje lądująca na ziemi arka boskich bliźniaków Nommo przypominająca swoim opisem statek kosmiczny. Czyżby więc Nommo były istotami przybyłymi na Ziemię z układu Syriusza? Tę atrakcyjną hipotezę chętnie przyjmuje wielu zainteresowanych paleoastronautyką, choć z drugiej strony sceptycy twierdzą, iż kosmiczna wiedza Dogonów to nic innego, jak echo tego, co mogli usłyszeć kiedyś od misjonarzy czy innych Europejczyków odwiedzających ich kraj na długo przed Griaulem. Ten ostatni zresztą i kontynuująca po jego śmierci badania, uczennica i następczyni, pani Germaine Dieterlen, w swoich pracach składali jedynie relację o dogońskich mitach i wyobrażeniach. “Kosmiczna" interpretacja była już dziełem zupełnie innych autorów, często poszukiwaczy sensacji, którzy z Afryką niewiele mieli wspólnego. Tyle mniej więcej o Dogonach wiedziałem wówczas, na kilka miesięcy przed rozpoczęciem afrykańskiej podróży. Trudno powiedzieć, czy informacje takie były bardziej fascynujące niż dziesiątki innych zawartych w tego typu lekturach: o tajemnicach piramid, rysunkach z Nazca, UFO, kosmicznych wątkach w Biblii, Atlantydzie... W otaczającej rzeczywistości Dogonowie wydawali się równie odlegli i mało realni jak amazońscy Indianie czy australijscy aborygeni i trudno byłoby mi -wtedy, na początku 1991 roku - uwierzyć, iż właśnie do nich udam się w podróż. Był to czas intensywnych przemyśliwań o nowej podróży. Rozmawialiśmy o tym często z moim przyjacielem, Tomkiem Wierzejskim, fotografem, towarzyszem wspólnych wędrówek po Borneo. Wspinaliśmy się wówczas razem na najwyższy szczyt wyspy Mount Kinabalu, rzekami Rajang i Balleh spływaliśmy w głąb dżungli do kraju legendarnych łowców głów - Ibanów, mieszkaliśmy w ich “długich domach". Podróżowaliśmy, już osobno, w różnych okresach, po wielu krajach Azji: Indiach, Nepalu, Birmie, Kambodży... Ja wchodziłem na wysokie himalajskie przełęcze, Tomek robił fotoreportaże przemierzając tereny zajęte przez Czerwonych Khmerów. Ale od naszych ostatnich podróży upłynęły już wówczas dwa lata i z coraz większym utęsknieniem braliśmy do ręki atlas, spoglądając - z uwagi na wcześniejsze doświadczenia i zainteresowania - na Wschód. Marzyły się, owszem, i inne kierunki: Ameryka Południowa, Sahara, Australia, lecz leżały one całkowicie w sferze snów choć i kierunek azjatycki wydawał się coraz mniej realny. Skończył się czas łatwego (przy silnej motywacji) i taniego (relatywnie) podróżowania lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych: Azji dostępnej aż do Indii drogą lądową, biletów LOT-u czy Aeroflotu kupowanych za złotówki według dziwnych taryf, drobnych interesów załatwianych na marginesie wyprawy, które pozwalały w ogromnym stopniu obniżyć jej koszty. Praca, obowiązki rodzinne, zmieniająca się w zawrotnym tempie i, nie mniej fascynująca niż egzotyka odległych krajów, sytuacja w Polsce również sprawiały, że myśl o nowej podróży musieliśmy wciąż odkładać na dalszy plan, tym bardziej iż dwa pomysły spaliły na panewce już na bardzo wczesnym etapie. Kwestią zupełnego przypadku - bądź, co podpowiada druga, mistyczna natura ukryta w każdym z nas, tajemniczego przeznaczenia kierującego naszymi losami - było nawiązanie, poprzez łańcuszek pozornie nieistotnych zdarzeń i szeregu bliższych i dalszych znajomych, kontaktu z Jackiem Łapottem ze Szczecina. Przedstawiono go nam jako etnografa afrykanistę, pracownika szczecińskiego Muzeum Narodowego, kolekcjonera sztuki afrykańskiej, a przede wszystkim jednego z nielicznych w Polsce specjalistów od Dogonów, który w najbliższych mie- siącach organizuje kolejną wyprawę drogą lądową do Mali. Brzmiało to nader obiecująco. Może należałoby więc zmienić kierunek naszych planów? Otwieraliśmy atlas, teraz na stronach z wielką, barwną mapą Afryki. Kluczowym elementem ekspedycji musiał być przejazd przez Saharę. O tym marzyliśmy przecież już przed wielu laty. Sami Dogonowie jeszcze nas nie “brali". Ustalaliśmy szczegóły, rozpoczęliśmy przygotowania, niespieszne zrazu, jako że wszystko wciąż jeszcze wydawało się odległe w czasie i mało realne. Dopiero pierwsze odwiedziny pełnego rzeźb, masek, włóczni, fotografii, a przede wszystkim opowieści gospodarza szcze- cińskiego domu Jacka Łapotta sprawiły, że poczuliśmy tchnienie Afryki. Wrażenie pogłębiła wizyta w Muzeum Narodowym. Jego Dział Kultur Pozaeuropejskich posiada ogromne zbiory sztuki afrykańskiej. Znajduje się tu jedyna w Polsce i jedna z nielicznych na świecie kolekcja monograficzna poświęcona Dogonom, istniejąca od 1977 roku. Samo muzeum zorganizowało siedem ekspedycji do Afryki, w kilku z nich uczestniczył Jacek. Ich plonem jest opracowana przez niego specjalna ekspozycja, gdzie, urządzono naturalnej wielkości makietę przedstawiającą fragment dogońskiej wsi. Sprawiła iż zza perspektywy egzotycznej włóczęgi i przeżycia przygody na Saharze, wyłaniało się coś jeszcze: szansa muśnięcia (bo na więcej, to nie ulegało wątpliwości, tym razem przynajmniej nie będzie nas stać) rąbka tajemnicy nieodwołalnie związanej z Dogonami. Na wymodelowanym urwisku skalnym wznoszącym się nad śmiesznymi, kwadratowymi, krytymi strzechą domkami czy spichrzami Dogonów, widać było maleńkie, dziwne budowle, będące, jak głosił opis umieszczony na ścianie, po- zostałościami po wcześniejszej od dogońskiej kulturze Tellem. Intuicja czy fantazja pobudzona pięknem i niedostępnością skalnego urwiska podpowiadała, że tam właśnie być może leży klucz do tajemnicy. Teraz wszystko było jasne: musieliśmy dotrzeć do kraju Dogonów. “Co sądzisz o tym, co się pisze o Dogonach? O kosmicznym pochodzeniu ich mitów, o ich kontaktach z Kosmitami?" - tak mniej więcej brzmiało jedno z pierwszych pytań, jakie zadałem Jackowi. Jacek uśmiechnął się zagadkowo. “Myślę, że nie wolno tego odrzucać. Choć nie może być mowy o żadnych dowodach. Ale nie mówię nie." Odebrałem wówczas te słowa z pewnym zaskoczeniem. To, co pisano w atmosferze sensacyjności, w nie zawsze poważnych książkach i artykułach, z jakimi miałem dotąd do czynienia, o kosmicznych wątkach w kulturze Dogonów, z punktu widzenia ortodoksyjnej etnografii, za przedstawiciela której miałem Jacka, powinno być czystą herezją. Liczyłem, że na naszej wyprawie ustawię się w komfortowej sytuacji laika, któremu wolno wysuwać najbardziej fantastyczne przypuszczenia, a w Jacku znajdę antagonistę, obalającego trzeźwymi argumentami “kosmiczne rojenia". Czyżby nasze role miały się odmienić? “Nie sądzisz, że to wszystko jest mocno naciągane? Mam wrażenie, że większość tych, którzy pisali o Dogonach, nigdy nie była w Afryce. Czy ty, tam na miejscu, znalazłeś coś, co przemawiałoby za tymi teoriami?" “Widzisz, ja już od dawna podróżuję do Afryki. I tym bardziej utwierdzam się, że tam nic nie jest jednoznaczne. Że niczego, co jej dotyczy, nie wolno przyjmować bezkrytycznie. Ale nie można też odrzucać niczego, co wydaje się czystą fantazją. Tamta rzeczywistość jest niesłychanie złożona. Wiemy o niej tak naprawdę bardzo, bardzo mało. Zobaczycie sami. Ludzie żyją w skrajnie prymitywnych, przynajmniej dla nas, warunkach, w nędzy. A tworzą niesamowitą sztukę, o którą biją się największe muzea świata. Są niepiśmienni, a mówią rzeczy, które do niedawna nie śniły się astronomom. A tak w ogóle to każdemu opowiadają co innego. Teraz powtarzają często to, co sami wiedzą, że napisał o nich Griaule. Albo wszystkiemu temu zaprzeczają. Sprawa niesamowicie skomplikowana... We wszystkich kulturach afrykańskich jest wiele zjawisk trudnych do wytłumaczenia. W dogońskiej może więcej niż w jakiejkolwiek innej. A ta odpowiedź, że oni mieli jakieś kontakty, jak to nazwałeś, z kosmitami, zresztą chyba nie oni jedni, jest w moim przekonaniu najprostsza. Każda inna może być równie naciągana". Zaśmiał się. “Ale też nie można brać tego zbyt dosłownie. Nie oczekuj, że oznajmię ci, że Dogonowie noc w noc roz- mawiają z istotami z Syriusza, które lądują tam w swoich pojazdach. Choć powiem ci, że jak zobaczysz płaskowyż Bandiagara, przekonasz się, on wygląda tak księżycowo, że człowieka nic nie powinno tam zdziwić." Tego, rzecz jasna, nie oczekiwałem. Ale tym bardziej pragnąłem znaleźć się na tym niesamowitym płaskowyżu, wśród Dogonów. By to zrealizować, musieliśmy przezwyciężyć dziesiątki trudności, zdawało się nie do pokonania. Dla Tomka Wierzejskiego i dla mnie przede wszystkim kwestia finansowa. Organizowana przez Jacka wyprawa opierać się miała na funduszach własnych uczestników; skończył się czas wielkich ekspedycji, finansowanych przez uczelnie, muzea, instytuty. Teraz każdy musiał zadbać o znalezienie środków na pokrycie swego udziału. Gdy wydawało się już, iż z tego przyziemnego powodu sprawa naszego wyjazdu upadnie, znaleźliśmy nieoczekiwane, szczęśliwe rozwiązanie. Dzięki odważnej decyzji pana Zbigniewa Fonioka, szefa wydawnictwa “Amber", dostaliśmy z jego firmy gotówkę wystarczającą na opłacenie naszych udziałów. Co więcej, Tomek otrzymał płatny urlop w redakcji “Gazety Wyborczej", gdzie był wówczas zatru- dniony jako fotoreporter, oraz pieniądze na zakup materiałów fotograficznych. Spółdzielczy Instytut Badawczy, w którym ja od lat pracowałem, obiecał udzielić mi również urlopu naukowego. Firma Randall darowała nam sportowe obuwie oraz nieco ubrań i sprzętu “Pumy". Wielkie podziękowanie im wszystkim za to. Wczesną jesienią przygotowania mogły więc ruszyć pełną parą. Zakupy żywności, szykowanie ekwipunku, załatwianie wiz, tych, które były do załatwienia w Warszawie, wymiana pieniędzy. A jednocześnie intensywne poszukiwania wszystkiego, co wiązało się z Dogonami, kolejne lektury i rozmowy o Afryce, spotkania z ludźmi, którzy tam byli, albo chcieli być, albo wyobrażali sobie, że wiedzą coś, o czym nikt inny nie wie. “Chyba nie sądzi pan, że Dogonowie są Murzynami. To jest po prostu niemożliwe, oni muszą wywodzić się z Europy. Tylko propaganda, wie pan dobrze czyja, twierdzi, że oni są czarni. Zobaczy pan, są tacy sami biali jak pan i ja. Proszę zrobić zdjęcie i przywieźć mi", mówiła z przekonaniem pewna pani. “I co pana tam ciągnie? Myśli pan, że odkryjecie coś nowego? O nich wszystko już dokładnie wiadomo. I powiem panu jeszcze coś: niech pan w te bzdury nie wierzy. Kiedyś pijany misjonarz naopowiadał pijanemu Dogonowi o Syriuszu, Dogoń przekazał to innemu Dogonowi, a ten zwierzył się jednemu profesorowi, który go niezbyt dobrze zrozumiał i uznał, że Dogon opowiada mu mity" - twierdził pewien etnograf. Zaś inna pani zażądała, bym najwyższemu kapłanowi (?) Dogonów wygłosił takie dokładnie posłanie: “Z centrum energetycznego planety największy duch Ziemi i Kosmosu prosi o przekazanie wiedzy, którą przekazujecie z pokolenia na pokolenie nie tylko ludziom, ale istotom w Kosmosie". Niestety nie udało mi się ustalić, w jakim języku mam to powiedzieć. Obraz, miast upraszczać się, stawał się coraz bardziej skomplikowany. W tym samym czasie w Szczecinie Jacek Łapott wraz ze swymi przyjaciółmi kończył adaptację zakupionego na użytek tej i ewentualnych przyszłych ekspedycji terenowego Stara 266: przemalowanie go na biało, wymianę opon na terenowe o grubym bieżniku, wbudowywanie dodatkowych zbiorników paliwa, przeróbkę skrzyni, by w jej tylnej części znalazł się odizolowany boks bagażowy, a w przedniej zaopatrzone w fotele miejsce mogące pomieścić w miarę wygodnie uczestników wyprawy, szycie plandeki. Star nie był pierwszej młodości, w swoim bogatym życiorysie miał epizod służby w ZOMO, z których to czasów pozostał mu na dachu szoferki niebieski “kogut". Samochód na najbliższe miesiące miał się stać naszym domem. Przygotowaniom towarzyszyło pośpieszne wykańczanie prac, które musiały być wykonane przed wyjazdem, załatwianie dziesiątków spraw, które nie mogły czekać na nasz powrót, przekonywanie bliskich, że wrócimy na pewno i to szybciej niż mogą się spodziewać, ostateczne układanie różnych spraw domowych, tak by długa nieobecność i brak kontaktu były dla rodziny możliwie najmniej dotkliwe. Słowem mniej więcej to wszystko, co znałem dobrze z przygotowań do wcześniejszych podróży. Ale teraz doszedł nowy element. Coraz bardziej czułem się, jakbym miał wyruszać nie w choćby najbardziej nawet niezwykłą podróż, ale w pielgrzymkę mającą doprowadzić do pewnego istotnego punktu wyjścia. Ta pielgrzymka czy podróż do Afryki rozpoczęła się na początku listopada, na Dworcu Centralnym w Warszawie, na peronie, z którego odjeżdżał nocny pociąg do Szczecina. Dom Jacka Łapotta zamienił się w magazyn, pakowalnię, noclegownię, bazę, z której wyjechać miała nasza ekspedycja. Na ulicy stał star, błyszczący świeżym lakierem i zieleniejący nowiutką plandeką, w domu i w piwnicy piętrzyły się skrzynki, stosy konserw, góry różnych rzeczy, które trzeba było segregować, pakować do specjalnych kontenerów, ładować na samochód, a wciąż wydawało się, że wcale ich nie ubywa i coraz to okazywało się, że jeszcze coś trzeba dokupić. Teraz dopiero po raz pierwszy spotkaliśmy się wszyscy razem, cała nasza ósemka. O Jacku Łapocie, kierowniku ekspedycji, która miała stać się jego szóstą podróżą do Afryki, była już mowa. Najstarszy w grupie, przekroczył czterdziestkę, ze szpakowatą brodą i w ciemnych okularach, teraz, kierując załadunkiem, stał koło stara, w puchowej kurtce, dżinsach, nieśmiertelnych, schodzonych w Afryce wysokich butach, z zafrasowaną, jak zwykle, miną. Wyglądał na wiecznie zamartwiającego się tym, co nas spotka, możliwymi przeszkodami, trudnymi do przewidzenia komplikacjami. Starał się zawsze zachowywać spokój, lecz czasem widać było, jak narasta w nim wściekłość i napinają się nerwy. Po chwili powracał do równowagi. A jednocześnie miał w sobie wielki luz i optymizm; często, jeszcze zanim zdążyliśmy wyjechać, albo w chwilach, kiedy wszystko się załamywało, już z tajemniczym uśmiechem błąkającym się po twarzy planował trasy następnych ekspedycji. Budził zaufanie jako szef wyprawy, myślę, że wybrałbym się z nim bez wahania wszędzie, tym bardziej że ze wszystkich przedziwnych przygód i opresji, w jakich znajdywał się w czasie swoich licznych podróży, zawsze wychodził cało. W Szczecinie zostawiał dzieci i żonę w ostatnich tygodniach ciąży, z niesłychaną cierpliwością traktującą przewalający się przez dom tłum ludzi, bagaże zajmujące pół mieszkania, a przede wszystkim wyjazd męża w tych okolicznościach. Drugim etnografem afrykanistą był Wojtek Dohnal. Naukowiec z Uniwersytetu Adama Mickiewicza w Poznaniu, towarzysz Jacka z ostatnich dwóch wypraw. Wyglądał na człowieka, którego nie ruszą żadne przeciwieństwa losu, który w każdej sytuacji potrafi zachować spokój, luz, humor, znajdzie najkorzystniejsze rozwiązanie. Zawsze niesłychanie trzeźwy, do wszystkich “kosmicznych" spraw podchodził z dystansem i nie dawał się ponosić żadnym egzaltacjom. W Poznaniu czekała na niego żona i mały synek, pisał do nich często długie listy, które wysyłał bez większych nadziei, że dotrą przed jego powrotem. Ale na razie stał na dachu stara, wciągał do luku bagażowego ciężkie skrzynie i, uśmiechając się niewinnie, klął jak szewc, gdy nie chciały przejść przez wąski otwór wejściowy. Zwolniona z dźwigania bagaży (szykowała za to prowiant na pierwsze dni podróży) była jedyna przedstawicielka płci pięknej, Basia Zioło, młoda poszukiwaczka przygód ze Śląska. Jej obecność wśród siedmiu mężczyzn siłą rzeczy wytworzyła pewną szczególną atmosferę, pewne z lekka “erotyczne" napięcia, z którymi jednak Basia zawsze potrafiła dać sobie radę. Miała chyba w tym pewne doświadczenia: podróżowała wcześniej do Chin, była na Filipinach, uprawiała żeglarstwo, chodziła po górach. A poza tym była zwykłą urzędniczką w jakimś zakładzie przemysłowym i okazała się wyśmienitą kompanką również i w Afryce. O Tomku Wierzejskim pisałem wcześniej. Fotograf- filozof (z wykształcenia), z nieodłączną hermetyczną skrzynią na sprzęt fotograficzny (zakupioną przed wspólną wyprawą do wilgotnej dżungli Borneo - i tak nie uchroniła jego aparatów przed zamoknięciem), w grubej puchówce i kapturze na głowie, był największym zmarzluchem naszej ekspedycji. Teraz nam, ładującym kontenery, robił zdjęcia, by zaraz potem samemu dzielnie wziąć się do roboty. W Warszawie zostawił żonę i trzech synów o piekielnych temperamentach. “Mieszkanie się wali, pieniędzy nie ma, samochód rozbity, dzieci szaleją" - taka mniej więcej wizja tego, co dzieje się w domu, towarzyszyła mu przez cały czas naszej wyprawy. Młodzież ekspedycji, obaj Pawłowie, dźwigali we dwóch kontenery pomiędzy schodami a starem. Paweł Althamer, warszawiak, początkujący rzeźbiarz o nieco mistycznym usposobieniu i dziwnych poglądach na życie (mimo młodego wieku żonaty, ojciec dwójki dzieci, na których fotografię spoglądał często czule) oraz student afrykanistyki z Warszawy, Paweł Domański, pozujący trochę na hippisa: chudy, przygarbiony, długie włosy, chustka na głowie, okulary “lenonki". Do młodzieży należał też nasz kierowca - Mirek. Młody chłopak po wojsku, gdzieś wynaleziony przez Jacka, pierwszy raz wyjeżdżający z kraju i to od razu w taką podróż. Jego wizja Afryki sprowadzała się do pytania, jakie zadał Jackowi zaraz na samym początku: “I to naprawdę, panie Jacku, tam będą takie wioski, co to dzicy boso chodzą i zero walkmana...?" Teraz, gdy my ładowaliśmy bagaże, on po raz któryś z rzędu medytował nad otwartym silnikiem, sprawdzając śrubki, uszczelki i wszystko, na czym tylko on się znał. I wreszcie ja sam. Osłabiony trochę po przebytym właśnie przeziębieniu, uginałem się pod ciężarami, które przypadło mi znosić ze schodów. Podobnie jak i Jacek, do młodzieży ekspedycji zaliczyć się, już niestety, nie mogłem. Wyjeżdżałem na piątą wielką wyprawę mojego życia, ku coraz większej rozpaczy żony (tylko w jednej podróży ona miała szansę mi towarzyszyć), która na podstawie wcześniejszych doświadczeń miała głęboka pewność, że zaraz po moim wyjeździe spadnie jej na głowę tysiąc nieprzewidzianych kłopotów; trzy córki były raczej podniecone perspektywą ewentualnych prezentów, a najmłodsza z nich liczyła, że przywiozę jej małego Murzynka. Poza podróżowaniem i górami, co lubiłem najbardziej, przez lata zajmowałem się socjologią w niewielkim instytucie naukowym, a przy okazji robiłem mnóstwo innych dziwnych rzeczy: pracowałem jako dziennikarz, pisałem przewodnik po Tatrach, ostatnio zakładałem i prowadziłem agencję fotograficzną, którą teraz, nie bez obaw o jej losy, musiałem zostawić moim wspólnikom. Każde z nas oczekiwało po podróży zapewne czegoś innego, inne wiązało z nią nadzieje. Jacek, zapalony kolekcjoner, liczył na wzbogacenie swoich zbiorów sztuki afrykańskiej. Wojtek szukał nowych informacji do swojej pracy naukowej o gospodarce plemiennej. Basia chciała chyba po prostu przeżyć kolejną przygodę. Tomek pragnął zrobić dobre zdjęcia, które, marzyło mu się, opublikowałby “National Geographic" albo choćby GEO. Paweł A. szukał przeżyć mniej lub bardziej mistycznych, a Paweł D. pragnął spotkać szlachetnych i szczęśliwych dzikusów, których, wyobrażał to sobie, pełna jest Afryka. Mirek -jemu cała Afryka była raczej obojętna - chciał się sprawdzić jako kierowca, w końcu przejechanie Sahary w obie strony to nie byle co. Ja... cóż, o tym była chyba mowa przez cały czas. I każde zresztą, myślę, choć się do tego do końca nie przyznawało, miało swoją tajemnicę, o którą pragnęło się otrzeć; ukrytą w sobie, albo w świecie zewnętrznym, na pustyni czy pod świecącym nad płaskowyżem Bandiagara Syriuszem. Wyjechaliśmy z jednodniowym opóźnieniem (spowodowanym zawieruszeniem się paszportu Mirka), o wpół do piątej rano, w ciemnościach i padającej z nieba lodowatej mżawce. Przed nami - dwadzieścia tysięcy kilometrów, osiem państw. Właściwie dopiero teraz można było odetchnąć głęboko, odpocząć i wyspać się. Autostrady, parkingi, na których nocowaliśmy i gotowaliśmy herbatę, znowu autostrady i szosy. Dwudniowy przerywnik w Paryżu, gdzie załatwialiśmy wizy Mali i Nigru, kupowaliśmy niedostępne w Polsce mapy i przewodniki, jeszcze coś z ekwipunku. Zimna, deszczowa, jesienna Europa. Ale przecież gdzieś na południu Francji czy w Hiszpanii wyjrzało słońce, zrobiło się cieplej, można było podwinąć kawałek plandeki, spoglądać na góry i morze, pomiędzy którymi wiła się szosa, a w czasie krótkich postojów zbierać opadłe z bezpańskich drzew figi, granaty i pomarańcze. Można było w nocy, po zjechaniu z drogi gdzieś w bok, rozstawiać wokół Stara polowe łóżka, kłaść się spać pod gołym niebem, zasypiać patrząc w gwiazdy. Wtedy właśnie, po raz pierwszy, nisko nad horyzontem, poniżej trzech jasnych gwiazd “pasa Oriona", zobaczyliśmy Syriusza. Rozdział 2 NAJJAŚNIEJSZA GWIAZDA NIEBA Syriusz - najjaśniejsza gwiazda firmamentu. Patrzyliśmy na niego często w pogodne noce południowej Hiszpanii, na Saharze, prowadził nas w pewnym sensie do kraju Dogonów, a gdy już tam byliśmy, świecił jasno nad sawanną, nad skałami płaskowyżu Bandiagara. Trudno się dziwić, że od najdawniejszych czasów przykuwał uwagę człowieka, wiązał się z wieloma mitami, bywał obiektem kultu. Tym bardziej, iż dla obserwatorów żyjących w średnich szerokościach geograficznych naszej półkuli świecił na niebie nie przez cały rok. Jako gwiazda nieba południowego, w swym pozornym ruchu po firmamencie znikał pewnej nocy za horyzontem i nie wschodził przez długi czas; powracał nagle i znowu rozświetlał nocne niebo swym mocnym blaskiem. Starożytni Egipcjanie zaobserwowali, że po siedemdziesięciodniowej nieobecności (pobycie w podziemiach czy zaświatach, jak wierzyli), Syriusz, zwany przez nich ś p d lub Sotis, pojawiał się około 20 lipca, pierwszy raz na moment przed wschodem Słońca, widoczny tuż koło jego tarczy. To wydarzenie, określane jako heliakalny wschód gwiazdy, było dorocznym wielkim świętem, stało się podstawą najstarszego egipskiego kalendarza, tym bardziej że łączyło się zwykle z wylewem Nilu. Sotis identyfikowana była z jedną z najważniejszych bogiń starożytnego Egiptu, Izydą bądź Sathor, która, podobnie jak większość bogów, miała swoje odpowiedniki wśród gwiazd i planet. Świątynie poświęcone poszczególnym bogom orientowane były na położenie tych ciał niebieskich o ściśle określonej godzinie; wtedy właśnie promień światła danej gwiazdy, po przebyciu długiego, ciemnego korytarza, padał na posąg boga ukryty w sanktuarium w głębi budynku. Tak było też w świątyni Izydy w Dendera, gdzie promień pojawiającej się po raz pierwszy Sotis, w chwili jej wschodu heliakalnego, oświetlał jeden punkt w sanktuarium. Cóż za precyzja orientacji i konstrukcji sprzed przeszło czterech tysięcy lat! Profesor Kazimierz Michałowski, słynny polski archeolog, porównywał plan świątyni z aparatem fotograficznym. Egipcjanie w najdawniejszych czasach mieli łączyć Sotis z jednym ze światów zmarłych, z drugiej zaś strony mówili o płynącej stamtąd energii ożywiającej bogów, ludzi i zwierzęta na ziemi. Wielkie znaczenie Syriuszowi przypisywano w całym starożytnym świecie śródziemnomorskim i na Bliskim Wschodzie. W wierzeniach dawnych Indoirańczyków Syriusz miał swego boga Tisztrię, który czuwał nad deszczami. W starożytnych Indiach Syriusz miał swoje odrębne imię - Vyadha. Często w różny sposób kojarzony był z psem. Zgodnie z tradycją helleńską umieszczono go w konstelacji Wielkiego Psa jako główną jego gwiazdę {Alfa Canis maioris). Rzymianie zauważyli, że wraz z ponownym pojawieniem się Syriusza na niebie, rozpoczyna się suchy, gorący okres lata - stąd nazwa “kanikuła". Najjaśniejsza gwiazda nieba musiała - rzecz jasna - budzić również zainteresowanie współczesnych astronomów, była szczególnie wdzięcznym przedmiotem obserwacji. To ona stała się pierwszą gwiazdą, wobec której zastosowano tak zwaną analizę widmową, dzięki której już w 1868 roku brytyjski astronom Sir William Huggins dokonał odkrycia, że Syriusz oddala się od Ziemi z prędkością 36 kilometrów na sekundę. Obserwacja ta, uogólniona później na inne gwiazdy i galaktyki, stała się podstawą powszechnie obecnie przyjmowanej teorii o ekspansji Wszechświata. Syriusza przyjęto też za wzorzec barwy gwiazd. Wskaźnik barwy dla gwiazd czerwieńszych od Syriusza uznano umownie za dodatni, a dla gwiazd bardziej niebieskich za ujemny. Pomiary odległości wykazały wreszcie, że jest jedną z najbliższych Słońca gwiazd w naszej Galaktyce, odległą od niego o 8,7 lat świetlnych, to jest około 80 bilionów kilometrów. Ten mały w skali kosmicznej dystans jest dla nas jednak zawrotny. Gdybyśmy wyobrazili sobie Słońce wielkości kuli bilardowej, Ziemia, podobna do półmilimetrowej główki szpilki, byłaby od niego odległa o 7,6 metra, zaś najbliższa gwiazda, Proxima Centauri leżałaby o dwa tysiące kilometrów dalej; do Syriusza mielibyśmy cztery tysiące kilometrów. To co wiąże się z Syriuszem, a dla nas, wędrujących do kraju Dogonów, jest najważniejsze, to zupełnie coś innego. Otóż królewiecki astronom Johann Friedrich Bessel, obserwując dokładnie pozorne ruchy Syriusza na niebie, w 1834 roku zauważył, iż ruch ten jest jakby falisty, miast być regularną linią krzywą, jakie zakreślać powinny ciała niebieskie. Po dziesięciu latach Bessel doszedł do wniosku, że Syriuszowi towarzyszyć musi druga, niewidoczna z Ziemi, lecz ciężka gwiazda, zakłócająca jego trajektorię. Syriusz stanowił więc pierwszy odkryty przez człowieka gwiezdny układ podwójny. Minęło jeszcze osiemnaście lat i amerykański astronom Alvin G. Clark, dokonując obserwacji przy użyciu największego dostępnego wówczas teleskopu, zauważył owego, bardzo słabo świecącego, hipotetycznego dotąd towarzysza Syriusza. Nazwano go Syriuszem B (literę A otrzymał dotychczas znany “główny" Syriusz) i - już o wiele później - wyliczono, że obiega on główną gwiazdę po eliptycznej orbicie w ciągu około pięć- dziesięciu lat. Niektórzy astronomowie podejrzewają, że w układzie Syriusza istnieje jeszcze trzeci składnik, Syriusz C, którego jednak dotąd nie udało się z bezsprzeczną pewnością zaobserwować ani udowodnić jego obecności. Syriusz B był pierwszym odkrytym białym karłem, to znaczy bardzo małą, lecz niezwykle gorącą gwiazdą. W ciągu następnych kilkudziesięciu lat wiedza na temat Syriusza B systematycznie rosła. Obliczono jego całkowitą moc promieniowania: stanowi ona 0,003 mocy promieniowania naszego Słońca, podczas gdy Syriusz A promieniuje od tego ostatniego 26 razy silniej. Trudno się więc dziwić, że gołym okiem tej maleńkiej gwiazdy nie da się dostrzec. Temperatura powierzchni Syriusza B wynosi 8 tysięcy stopni. Zmierzono również jego rozmiary i masę: jest on mniej więcej trzy razy większy od Ziemi, zaś waży niemal tyle, co Słońce; jeśli przypomnimy sobie wcześniejsze porównanie o kuli bilardowej i główce od szpilki, musimy sobie uświadomić, jak ogromna jest gęstość Syriusza B - jeden centymetr sześcienny jego superścieśnionej i, jak mówią astrofizycy, zdegenerowanej materii ważyłby 86 kilogramów! (znów dla porównania - gęstość Słońca wynosi 1,49 grama na centymentr sześcienny). Sfotografować Syriusza B, przy zastosowaniu dość wyrafinowanej techniki, udało się dopiero w roku 1970 amerykańskiemu astronomowi Irvingovi W. Lindenbladowi. Obecnie wiadomo, że białych karłów jest we Wszechświecie znacznie więcej; uważa się, iż są one jednym z końcowych etapów normalnej ewolucji gwiazd, do którego dochodzą poprzez stadium czerwonych olbrzymów. Według niektórych autorów (na przykład Roberta K. G. Temple'a), o istnieniu niewidocznego Syriusza B wiedziano już w starożytności. Izydę, która, jak pamiętamy, utożsamiana była w Egipcie z Sotis -Syriuszem, przedstawiano często z dwoma towarzyszami (Syriuszem B i C?). Syriuszem B miałaby być siostra Izydy, Neftyda, będąca w pewnych mitach jej niewidocznym odpowiednikiem. “Bardzo ciężka gwiazda" (biały karzeł?) występuje w sumeryjskim “Eposie o Gilgameszu": we śnie bohatera schodzi ona do niego, a on, mimo wszelkich wysiłków, nie może jej unieść. Brzmi to jak nawiązanie do superścieśnionej materii; mowa jest także o przyciąganiu (grawitacja?) Gilgamesza przez tę gwiazdę. Starożytni Persowie opisywali obrazowo układ Syriusza jako Gwiazdę Psa otoczoną przez pięćdziesięciu bogów, tworzących formę jaja, w którym bogowie światła i ciemności stoją naprzeciwko siebie. Zawarte tu są według Temple'a wszystkie istotne informacje o systemie: pięćdziesięcioletni okres obrotu (liczba bogów), eliptyczny kształt orbity Syriusza B (jajo), jasno świecący Syriusz A (bogowie światła) i niewidoczny Syriusz B (bogowie ciemności). O bardzo ciężkiej gwieździe, zwanej po prostu “Ciężarem" (al Wazn) i będącej towarzyszem Syriusza w konstelacji Wielkiego Psa wspomina średniowieczna astronomia arabska, która czerpała ze starożytnej nauki całego Bliskiego Wschodu. Tyle mniej więcej dowiedzieć się może z różnorakich lektur współczesny Europejczyk zainteresowany czy to starożytnymi kulturami, czy to astronomią. Wiele jest w tym (i w jednej, i w drugiej dziedzinie) elementów dotąd nie zbadanych; sporo do powiedzenia - zwłaszcza w kontekście “kosmicznej" interpretacji starożytnych mitów - ma też wiara czy wręcz fantazja autorów. Zupełnie jednak zdumiewająco brzmi to, co przeczytać można o znajomości układu Syriusza przez Dogonów, o czym wspomniałem krótko wcześniej. O innych aspektach ezoterycznej wiedzy plemienia przekazanej nam w pracach Marcela Griaule'a i Germaine Dieterlen będzie mowa dalej. Tu przypomnijmy tylko to, co francuscy etnografowie odnotowali w związku z Syriuszem. Syriusz, a ściśle ten widoczny z ziemi Syriusz A, nazywany jest przez Dogonów Sigi Tolo lub Yasigi Tolo. “Tolo" to w miejscowym języku gwiazda, “Sigi" to największe dogońskie święto obchodzone raz na sześćdziesiąt lat, związane z cykliczną odnową Świata. Syriusz jest więc “Gwiazdą Sigi", on - co zobaczymy dalej - narzuca w pewnym sensie cykliczny rytm uroczystości. Kluczowe miejsce w ezoterycznej wiedzy Dogonów zajmuje jednak nie Syriusz A (co byłoby oczywiste w przypadku tej najjaśniejszej gwiazdy nieba), lecz niewidoczny towarzysz, rządzący jego trajektorią, a więc znany nam już dobrze Syriusz B: Po Tolo bądź Yurugu Tolo. “Po" jest określeniem nasiona afrykańskiej trawy Digitaria exilis, w miejscowych językach znanej również jako fonio (polskiego tłumaczenia brak), będącego najmniejszym ze spożywanych przez człowieka - i to niechętnie, gdy innego pożywienia brakuje - nasion zbożowych; Syriusza B w literaturze nazywa się więc często po prostu Digitaria lub Gwiazdą Fonio. Już samo więc miano wskazuje, iż towarzysz widzialnego Syriusza jest czymś bardzo małym. Na rytualnych rysunkach wykonywanych przez Dogonów przy różnych obrzędach (ich pełny sens znany jest tylko wtajemniczonym) zaznacza się jajowatą figurę z mniejszymi znakami wewnątrz i w pobliżu linii zewnętrznej. Wedle informacji uzyskanych przez Griaule'a jest to eliptyczna orbita Digitarii krążącej wokół znajdującego się w jednym z ognisk elipsy Syriusza A. Czas jednego okrążenia wynosi 50 lat, i to ta właśnie liczba jest podstawą obliczania cyklu Sigi, mimo iż z pewnych względów święto obchodzi się co 60 lat. Poza krążeniem po orbicie, Syriusz B wiruje wokół własnej osi - jeden obrót trwa rok. Gwiazda - co podkreślają Dogonowie - jest nie tylko najmniejszym, ale zarazem najcięższym ciałem niebieskim, ważącym więcej niż całe żelazo albo wszystkie nasiona na ziemi, tyle co 480 (liczby tej nie należy traktować dosłownie, symbolizuje ona najbardziej znaczącą ze wszystkich liczb) ładunków osła. Zbudowana jest z nieistniejącego na Ziemi metalu “sagala", bardziej błyszczącego niż żelazo i tak ciężkiego, że wszyscy ludzie naraz nie mogliby go unieść. Jest biała, w przeciwieństwie do głównego Syriusza mającego barwę czerwoną. Wszystko to (poza stwierdzeniem o wirowym ruchu Digitarii, o czym nauka dotychczas nic nie wie) mogłoby być obrazowym opisem układu Syriusza dokonanym przez współczesnego astronoma na użytek kogoś, kto ma niewielkie pojęcie o jego dyscyplinie. Wątpliwości budzić może tylko określenie barw obydwu gwiazd. Niewidoczny gołym okiem Syriusz B jest istotnie biały (jako biały karzeł); Syriusz A też jest jednak biały, a nie czerwony. Można przypuszczać, że nastąpiło tu połączenie potocznego doświadczenia z ukrytą wiedzą: każde mocno świecące ciało niebieskie w chwili wschodu, gdy pojawia się tuż nad horyzontem, przyjmuje ze względów optycznych (podobnie zresztą jak Słońce) odcień czerwony. A Syriusz był obserwowany najczęściej w czasie, gdy powracał na niebo po okresie swej nieobecności. Wówczas, jak pamiętamy, pojawiał się na krótko i rzeczywiście był czerwonawy, choć później, w czasie swej wędrówki po niebie, wracał do barwy białej. W starożytności był powszechnie zresztą nazywany czerwoną gwiazdą. Szczególna rola przypisywana przez Dogonów Digitarii wynika z faktu, że jej orbita znajduje się w centrum Wszechświata, jest jego osią. Co więcej, gwiazda nasza była pierwszym ciałem stworzonym przez najwyższego i jedynego boga Ammę, stała się swoistym “kosmicznym jajem", z którego wykluły się wszystkie rzeczy widzialne i niewidzialne. Stale zresztą zasila świat swą materią. Dogonowie utrzymują także, że Sigi Tolo i Po Tolo mają jeszcze jednego towarzysza, Emme Ya Tolo, co oznacza Gwiazda Sorgo-Kobieta. Ma ona być od Digitarii większa, ale cztery razy lżejsza, jej orbita jest prostopadła do trajektorii Syriusza B i nieco większa od niej, a czas obiegu wokół głównej gwiazdy wynosi, jak w przypadku Po Tolo, 50 lat, wedle innych relacji zaś 32 lata. Według astronomów, którzy mają pewne przesłanki do wysuwania przypuszczeń o istnieniu hipotetycznego Syriusza C, a w każdym razie nie widzą powodów do jego negowania, taka orbita jest z punktu widzenia mechaniki nieba możliwa. Emme Ya Tolo ma wysyłać promienie podobne do słonecznych, dlatego bywa nazywana Małym Słońcem bądź Słońcem Kobiet. Z kobietami w ogóle wiązany jest cały system Syriusza C. Towarzyszący mu satelita - bo i o nim wspomina się w dogońskich przekazach - nazywany jest Gwiazdą Kobiet lub Pasterzem i traktowany jest jako najważniejsze miejsce systemu. Tu właśnie (mowa jest o Sorgo-Kobiecie, ale chodzić może równie dobrze ojej satelitę - planetę) znajduje się siedziba dusz wszystkich kobiet, które żyją w wodach rodzinnych stawów. Wątek wody powtarza się w innych mitach związanych z Syriuszem, choć nie jest jasne, czy wciąż chodzi tu o tę samą planetę. Cały system Syriusza, gdzie znajdować się ma planeta, z której przybyły na Ziemię boskie bliźnięta Nommo (jedne z najważniejszych postaci dogońskiej Genesis, według niektórych po prostu paleoastronauci), zwany jest czysta ziemia ryb. I tu dochodzimy do może najważniejszego powodu, dla którego Syriusz zajmuje tak ważne miejsce w kulturze Dogonów: to tu była mityczna ojczyzna owych bliźniąt, dzieci boga Ammy, którym ludzie zawdzięczają pośrednio swe stworzenie, a w każdym razie uczłowieczenie i rozwój, którzy odegrali rolę podobną do Chrystusa i jeszcze kiedyś pojawią się znów na Ziemi... W tym kon- tekście układ Syriusza nazywany jest łożysko Nommo (łożysko w sensie anatomicznym - pojęcie to symbolizuje zarazem układ gwiezdny) i jest czymś czystym, wyidealizowanym, podczas gdy nasz Układ Słoneczny jest “ziemią nieczystą", “łożyskiem Ogo"; “Ogo" lub “Yourougou", “szakal", najbardziej znany jako “Blady Lis", jest synem Ammy, który zbuntował się przeciw własnemu ojcu i stał się uosobieniem zła i nieczystości. Dogoński mit o Syriuszu i jego systemie, z pewnością najbardziej kompleksowy i rozwinięty - a także bodaj najpełniej zbadany - nie jest jedynym opisem tego układu gwiezdnego w Afryce. Występuje on również w mitologiach bezpośrednich sąsiadów Dogonów - plemion Bambara i Bozo. I jedni, i drudzy, jak sygnalizowali to M. Griaule i G. Dieterlen, wiedzą o istnieniu niewidzialnego gołym okiem Syriusza B, dogońskiej Digitarii. Bambarowie nazywają Syriusza A Sigi Dolo (co znaczy “Gwiazda Podstawy"), a Syriusza B Fini Dolo (co odpowiada dokładnie dogońskiemu określeniu Digitarii, gdyż “fini" to nic innego jak fonio). Używa się też miana Fa Dolo Fla czyli “Dwie Gwiazdy Wiedzy"; z jednej strony oznaczać to może miejsce pochodzenia nauki tajemnej, z drugiej zaś wskazywać na istnienie dwóch niewidocznych satelitów Syriusza A - gwiazd B i C. Bozo nazywają Syriusza A Sima Kayne (“Siedzące Spodnie" - a więc coś dużego, nieruchomego), a Syriusza B Tono Nalema (“Gwiazda Oko" - czyli zapewne coś małego, bardzo ważnego, jak oko w głowie). Pogodne noce, które już od południa Europy spędzaliśmy pod gołym niebem, zachęcały do spoglądania w gwiazdy. Patrzyłem na nie zasypiając po dniu wypełnionym monotonną jazdą albo dziesiątkami nowych wrażeń, widziałem je rano, gdy nieraz przed świtem jeszcze wstawaliśmy, by wyruszyć w dalszą drogę. Napatrzyłem się jak chyba nigdy dotąd w życiu. Spoglądały w niebo, z pewnością dużo częściej niż my, w naszym cywilizowanym świecie, wszystkie pierwotne ludy. Spoglądali Dogonowie i ich przodkowie. Czy to, co tam dostrzegali, było tylko wytworem fantazji, naturalną skłonnością do obudowywania mitem otaczającej rzeczywistości? Czy może było echem odwiecznej, przekazywanej z pokolenia na pokolenie wiedzy, wyniesionej właśnie stamtąd? Według pewnych relacji, “niewidzialne" obiekty w systemie Syriusza Dogonowie mogą obserwować z jakiejś tajemniczej jaskini, do której żaden Europejczyk dotąd nie dotarł. Czy mają tam pozostawiony przez swoich Nauczycieli sprzęt służący do obserwacji? Wydaje się to zupełną fantazją. Istnieje jednak próba innego wytłumaczenia. Oto rosyjski fizyk, akademik W. Wasiliew, dokonując wyłącznie teoretycznej analizy (zapewne nie był zresztą nigdy w kraju Dogonów), stwierdził, że jest możliwe istnienie “naturalnego teleskopu hydrooptycznego", dzięki któremu można by dostrzec Syriusza B. Teleskop taki mógłby powstać w jaskini, w której dnie byłoby coś w rodzaju wywierzyska -wydobywająca się silnym strumieniem woda w sprzyjających warunkach utworzyłaby “wirujące" jeziorko, którego powierzchnia stanowiłaby zwierciadło paraboliczne. Jeżeli teraz w odpowiednim miejscu w sklepieniu jaskini znajduje się niewielki otwór - mamy cały układ optyczny, taki jak normalnym teleskopie zwierciadlanym. Gdy jakaś gwiazda znajdzie się nad owym otworem (obiektywem), jej powiększony dzięki odbiciu w wodzie (zwierciadle) obraz może utworzyć się na ścianie jaskini jak na ekranie. Wasiliew obliczył, że kilkunastometrowej średnicy, wirujące z odpowiednią prędkością, jeziorko wystarczyłoby do projekcji obrazu Syriusza B. A widząc go (pewnie tylko w czasie określonych dni w ciągu roku, gdyż możliwość obserwacji uwarunkowana jest stanem wód i położeniem gwiazdy na niebie) można w ciągu wielu lat określić jego cykl... Szczegółowe informacje, tak często pokrywające się z naszą współczesną nauką, jakie odnotowali na podstawie dogońskich relacji Griaule i Dieterlen, dotyczyły nie tylko Syriusza. By zacząć od najbliższych nam rejonów Wszechświata - Księżyc jest według Dogonów kulisty (kształt porównywany do garnka), suchy i martwy; obraca się jak stożkowa spirala" wokół Ziemi. Słońce ma również kształt garnka, lecz jest bardzo duże. Jak wspomina Griaule, starzec Ogotemmeli, który był jego pierwszym duchowym przewodnikiem w głąb tajemnej wiedzy Dogonów, opisywał tego rozmiary następująco: “Niektórzy myślą, że jest tak duże jak to obozowisko, .co oznacza trzydzieści łokci. Ale naprawdę jest ono większe. Jego powierzchnia jest większa od całego okręgu Sangi. Jest pewnie nawet jeszcze większe". W skali pojęciowej Dogonów oznacza to coś niewyobrażalnie wielkiego. Słońce obraca się wokół własnej osi i “samo się zjada". Planety i satelity są wyraźnie wyodrębnione spośród ciał niebieskich. W przeciwieństwie do gwiazd, które są nieruchome względem innych gwiazd (w opisie układu Syriusza jest więc tu pewna niekonsekwencja), planety obracają się (nazywane są “tolo tanaze"), zaś ich satelity to “gwiazdy tworzące koła" (“tolo gonoze"). W naszym układzie Dogonowie znają cztery najbliższe nas (poza Merkurym) planety: Wenus, Marsa, Jowisza i Saturna, wiedzą, że krążą one wokół Słońca i prawidłowo oceniają ich względne odległości od niego (są świadomi na przykład, że Jowisz jest za Wenus). Swojego satelitę - wbrew temu co my wiemy na podstawie badań astronomów - ma posiadać według nich Wenus. Zaś Jowisz (“Dana tolo") rysowany jest z czterema księżycami, nazywanymi jego dziećmi. Istotnie planeta ta ma cztery główne, wielkie satelity, odkryte przez Galileusza, prowadzącego jako pierwszy nowożytny astronom obserwacje przez teleskop; jest jeszcze osiem małych księżyców o podrzędnym znaczeniu. Żadne z nich nie są widoczne nieuzbrojonym okiem. Dogonowie powiadają, że księżyce są “kli- nami Jowisza". Niektórzy interpretują to stwierdzenie jako obrazowe przedstawienie faktu, że czas ich obrotu wokół planety równy jest czasowi obrotu wokół własnej osi (podobnie jak w przypadku naszego Księżyca), przez co są “zaklinowane", czyli zwrócone do Jowisza zawsze ta samą stroną. Najdalszą dla Dogonów planetą Układu Słonecznego jest Saturn. Rysują go zawsze w postaci dwóch koncentrycznych okręgów i mówią, że wokół niego istnieje pewna stała aureola. Chodzi tu z pewnością o słynny pierścień, oczywiście niewidoczny gołym okiem. Z innych układów gwiezdnych szczegółowo znany jest system Syriusza, o którym była już mowa. Galaktyki to “światy spiralnych gwiazd", wewnątrz których gwiazdy poruszają się spiralnie. Dogonowie są świadomi, że Droga Mleczna, nazywana “granicą miejsc", stanowi taki właśnie “świat" i że Ziemia jest jego częścią. Wszechświat jest nieskończony, lecz dający się zmierzyć; liczba gwiazd i spiralnych światów jest również nieskończona. Światy te, określane czasem jako Ziemie (chodzi tu zapewne o planety w nich występujące) są zamieszkane; Dogonowie wspominają w różnych istotach, takich jak ludzie z ogonami, skrzydłami, rogami, mieszkającymi na innych “Ziemiach". Nasza Ziemia uważana jest za czwartą w kolejności. W dogońskiej wiedzy - w przeciwieństwie do tego, z czym mamy do czynienia w większości kultur, zarówno prymitywnych, jak i rozwiniętych, co miało przecież miejsce w Europie aż do rewolucji kopernikańskiej - położenie Ziemi nie jest w żaden sposób uprzywilejowane czy traktowane centralnie. Co więcej, Dogonowie wiedzą, że Ziemia wiruje wokół własnej osi (choć zapewne nie są świadomi do końca jej kulistości) oraz że zatacza wielkie koło wokół Słońca, a więc że ruch gwiazd po niebie jest złudzeniem. Procesy życiowe porównywane są do procesów fermentacji. Dlatego zresztą piwo, otrzymywane drogą fermentacji z prosa, jest często używane jako napój rytualny, związany z istotą życia. W organizmie ludzkim krąży krew (ten fakt również, wbrew pozorom, nie musi być oczywisty - Europejczycy wiedzą o tym dopiero od XVII wieku), a do jej obiegu jest zresztą porównywany ruch ciał niebieskich wewnątrz Galaktyki. Znana jest rola krwi, do której przechodzi esencja pożywienia i napojów oraz powietrze. Krew przepływa przez cały organizm poczynając od serca, dostarczając pokarmu wnętrzu ciała. Niektórzy doszukują się nawet w pewnych mitach przesłanek wskazujących na to, iż Dogonowie posiadają informacje o kwasach dezoksyrybonukleinowych (DNA) i ich roli: w jednym z opisów lądowania na Ziemi arki Nommo, jest mowa, że zbliżając się do Ziemi tworzyła ona podwójną spiralę na wzór istoty życia. Znaczące jest to ostatnie porównanie. Kim są ci, którzy to wszystko wiedzą? Utrzymane w tonie sensacji artykuły zamieszczane od czasu do czasu w prasie, niektóre popularne książki sugerują, że Dogonowie czekają tylko na okazję, by dzielić się z Białymi swymi wiadomościami o Kosmosie, że opowiadają każdemu, kto chce czy nie chce ich słuchać, iż stamtąd przybyli, że do dziś utrzymują kontakty z Przybyszami. W najgorszym razie pokazują swoje rzeźby i rysunki, na których przedstawione są ze szczegółami statki międzygwiezdne czy kosmiczni przodkowie Dogonów. “Dogonowie mówią...", “Dogonowie utrzymują..." (i ja nie jestem w stanie ustrzec się takich zwrotów!) są powszechnie używanymi formułami wprowadzającymi czytelników w świat dogońskiej wiedzy. Efektem takich lektur było wytworzenie wśród wielu ich odbiorców wyidealizowanego obrazu plemienia, jako jakiegoś zbiorowiska niesamowitych jednostek na kształt hinduskich mędrców czy joginów, bądź tybetańskich mnichów. Niektórzy utrzymywali, że jest rzeczą niemożliwą, by byli to “zwykli" Murzyni. Trudno było oczywiście dać temu wiarę. Wiadomo nam było z drugiej strony, jaka w kraju Dogonów panuje bieda, w jak prymitywnych warunkach cywilizacyjnych żyją, jak fatalna jest zdrowotność. Jak to pogodzić ze “wzniosłą" wiedzą? Jacek, który bywał już u Dogonów, zapytywany o te sprawy, uśmiechał się tajemniczo. “Zobaczycie sami", powiadał. Co, jak wiele zobaczymy, trudno było przewidzieć. Mimo przebycia kilku tysięcy kilometrów, do płaskowyżu Bandiagara czekała nas wciąż jeszcze długa droga, a - jak mieliśmy się wkrótce przekonać -nie tylko uciążliwa, ale i niebezpieczna. Rozdział 3 PRZEZ PIASEK Barcelona... Alicante... Malaga... Algeciras... W brudnym porcie pełnym starych, przeładowanych samochodów z arabskimi gastarbeiterami wracającymi do swych domów z Europy, czekamy na naszą kolej załadunku na prom. I płyniemy przez wzburzone wody Cieśniny Gibraltarskiej, tuż u stóp, zdawałoby się, potężnej, białej skały Gibraltaru. Słupy Herkulesa, koniec starożytnego świata, wrota na Atlantyk - dla nas do Afryki; zielone wzgórza marokańskiego Rifu rosną coraz bliższe przed dziobem naszego statku. Z pewnym wzruszeniem - nie ma co ukrywać - schodzimy po trapie na afrykańską ziemię. Po chwili z trzewi promu wyjeżdża nasz star. Ceuta... Tanger... Rabat... Z niezwykłą gościnnością przyjmuje nas polski ambasador Krzysztof Śliwiński, do niedawna kolega redakcyjny Tomka z “Gazety Wyborczej". Prysznic, ostatni na długie tygodnie nocleg pod prawdziwym dachem w świetlicy ambasady, wieczorem drinki w salonie gospodarza. Gdy opowiadamy o naszych planach, Mali, kraj Dogonów wydają się z tutejszej perspektywy - mimo że to przecież Afryka - równie odległe jak z Europy. “Gdybyście mieli kłopoty - mówi ambasador na pożegnanie - skontaktujcie się z moim kolegą w Algierze". “Nie przewidujemy kłopotów na najbliższe trzy miesiące", śmieje się Wojtek, ale Jacek nerwowo pochyla się nad stolikiem. “Kłopoty? Czy ma pan coś konkretnego na myśli?"; “Raczej nie, odpukać. No, ale nie chcę was straszyć, wiecie pewnie o zamieszkach tam, na granicy. Tuaregowie... Nic zresztą tu bliższego nie wiem, myślę, że zasięgniecie języka już w Algierii. Powodzenia." Rabat... Meknes... Fez... Oujda... Gdy śpimy na łóżkach polowych koło ciężarówki, rano - śpiwory, otaczający nas step, zarośla, pokryte są grubą warstwą szronu. Dygocząc z zimna czekamy na wschód słońca. Po prawej ręce wciąż towarzyszą nam ośnieżone szczyty Atlasu Średniego. W Figuig, wśród gołych, smutnych gór przekraczamy granicę algierską. Niepostrzeżenie wkraczamy w świat pustyni. Zaczyna się Sahara. Czy to już prawdziwa Afryka? Bechar... Abadla... Beni-Abbes... Adrar. Coraz rzadsze miejscowości, coraz mniej punktów odniesienia. Tylko piach, i piach, i żwir, i czasem kamienie, bez kresu, po horyzont przesuwający się powoli wraz z ruchem naszego wehikułu na południe. “Zjeżdżamy - mówi się tutaj - na dół", tak jakby się spoglądało na globus lub wiszącą pionowo mapę. “Jedziemy w górę" - będziemy mówić kiedyś, wracając do naszej malutkiej, zielonej Europy. Ale “góra", “dół" to pojęcia tu dość abstrakcyjne. Pustynia jest płaska, czasem przerażająco płaska i gładka, jak lustro wody. Gdzie indziej przypomina gigantyczny plac budowy opuszczony przez Stwórcę: nierówna, gliniasta powierzchnia, tu trochę piachu, tam kupa żwiru, z boku bezładnie porozrzucane kamienie. Dni są gorące, zwykle pyliste, jednostajne, mimo zaskakującej zmienności saharyjskich krajobrazów. Uczymy się je odczytywać. Erg - morze piachu, pofalowanego układającymi się w miękkim rytmie wielkimi wydmami, diunami. Reg - bezkresne żwirowisko. Górska hamada, a czasem i prawdziwe góry o przedziwnych, wyszlifowanych wiatrem i piaskiem kształtach, odosobnione, olbrzymie ostańce. Szerokie, suche doliny uedów, w których niegdyś huczała spływająca z gór woda. A gdzieś daleko, na północy zostały gładkie, lśniące tafle szottów - wyschniętych słonych jezior. Noce są chłodne, czasem nawet bardzo zimne; niebo nieprawdopodobnie wygwieżdżone, Syriusz mocno świeci. Wieczorami gotujemy kolację, główny posiłek naszego dnia, potem długo siedzimy, gawędzimy przy dogasającym ognisku, grzejąc się nad resztkami żaru. Zapasy drewna przygotowanego jeszcze przed wjazdem na pustynię, "przytroczonego do burt i zderzaków stara, systematycznie maleją. Do snu wyciągamy się na łóżkach polowych rozstawianych w wielkim kręgu wokół ciężarówki. Adrar... algierscy przyjaciele Jacka i Wojtka, poznani przez nich tu w czasie poprzedniej wyprawy, zapraszają nas do domu na kolację. Gromadzimy się w salonie, zasiadamy na miękkim dywanie. Abbas i Milud ze śmiechem opowiadają o swych podróżach do Polski, licz- nych podbojach, czekających na nich panienkach gdzieś w Słupsku, Ostrowcu Świętokrzyskim... Aziz, poważny brat Abbasa, gospodarz, którego krótka bródka i biały zawój wskazują na fundamentalistyczne sympatie, choć wobec nas serdeczny i ugrzeczniony, prosi, byśmy wychodząc do łazienki uprzedzali go, a on sprawdzi, czy wszystko w porządku. Sprawdzi oczywiście, czy gdzieś nie zawieruszyła się któraś z kobiet. Łazienka leży tuż na pograniczu kobiecej części domu. Dalej wstęp mamy wzbroniony, a tu, na “męskie" pokoje kobiety nie wejdą, gdy są w nich obcy. Tylko nasza Basia jest zaproszona do kuchni. Wpada co chwila do nas, z przejęciem opowiada o urodzie pani domu i jej przyjaciółek ucierających drobną kaszkę na kuskus, duszących sosy. Pokazuje się we wspaniałych sukniach z błękitnego, szmaragdowego, amarantowego jedwabiu, w pięknej złotej biżuterii, które gospodyni daje jej do przymiarki. A potem, gdy na środek dywanu, na białą serwetę, wjeżdża drewniana misa z dymiącym kuskusem, Basia wraca w swoim zwykłym stroju. “Prawie płakały, błagały mnie na migi, żebym została u nich. Ale ja nawet nie mam po jakiemu z nimi rozmawiać. Wolałam być z wami". “Czy twoja żona i szwagierki nie przyjdą tu?" - pytamy Aziza. “Nie, to niemożliwe. To jest męskie spotkanie, ich miejsce jest tam. Nie ma potrzeby, żeby tu przychodziły". “Ale przecież jest tu z nami kobieta". Aziz uśmiecha się lekko, “T co innego. To jest wasza kobieta, z waszego kraju. Nasze są inne. Nie chciałyby tu przebywać." Dżamilę, piękną, młodą żonę Aziza, zobaczyliśmy dopiero w wiele miesięcy później, na zdjęciach, które Basia zrobiła jej w kuchni. Ale na razie rozmawiamy o Tuaregach. Milud, przyjaciel Abbasa i Aziza, Arab urodzony w malijskim Gao, tam skończył szkoły przy misji katolickiej. Zjeździł całą Afrykę Zachodnią i Środkową, kawał Europy, w końcu osiadł tu, w Adrar. Zna dobrze Tuaregów, właściwie dopiero teraz możemy dowiedzieć się czegoś bliższego o tym, co niepokoiło nas przez ostatnie tygodnie. O wojnie, o której w Europie nikt nie miał pojęcia, a która mogła całkowicie pokrzyżować nasze plany. Zaczęło się mniej więcej przed rokiem (choć tak naprawdę to trwało zawsze). Wielki pustynny trójkąt stanowiący pogranicze Algierii, Mali i Nigru. Tędy właśnie przechodzą jedyne dwa trakty łączące wybrzeże śródziemnomorskie z Czarną Afryką: Droga Zachodniosaharyjska zwana też Drogą Tanezrouft, biegnąca dalej do Mali, na której my właśnie jesteśmy, i Wschodniosaharyjska, czyli Droga Hoggarska prowadząca do Nigru. Tu właśnie - pokazuje na mapie nie darzący ich sympatią Milud - grasują Tuaregowie. Wielokrotnie napadali na Al- gierczyków handlujących samochodami, na europejskich turystów. Z reguły zabierane są auta, często inne rzeczy, pieniądze. Było kilka ofiar śmiertelnych. O co im chodzi? Tego nikt dobrze nie wie, może poza samymi Tuaregami. Mają podobno jakiś tajemniczy Front Wyzwolenia o bliżej nie sprecyzowanych celach, z siedzibą tuż koło Bordj Mochtar, na pustyni pomiędzy Algierią a Mali. Mówi się, że chcą przejąć władzę w Mali, odzyskać dawne wpływy. A może to po prostu rozpacz odwiecznych koczowników, których chce się podporządkować granicom pańs- twowym, dziwnym, nie przystającym do ich obyczajów, prawom państw, które pojawiły się tam, gdzie oni od stuleci swobodnie przemieszczali się przez pustynię? Nikt nie wie, kto ich wspiera - Francja, rząd Algierii, Kadafi? Są dobrze uzbrojeni - mają kałasznikowy, ale i ame- rykańską broń. Kontrolują spore pustynne obszary głównie w środkowym i północnym Mali, ale i w Nigrze, a nawet zapuszczają się na teren Algierii. Dochodzi do ciągłych starć, armie pacyfikują tuareskie wioski, Tuaregowie urządzają zasadzki na podróżnych... Jakie by nie były przyczyny tej tajemniczej wojny, po czyjej stronie byłyby racje - dla nas stanowiła ogromne zagrożenie. Milud nie był pewien, czy trasa, jaką zamierzaliśmy podążać, jest do przebycia, czy otwarte jest jedyne przejście graniczne pomiędzy Algierią a Mali. Zostańcie u nas - śmiał się - wiecie, ile ciekawych rzeczy jest w Algierii do zobaczenia? Po co wam jechać do Dogonów? Byłem i u nich. To najdziksze z plemion Mali. Do niedawna składali ofiary z ludzi, a kto wie, może czynią to i dzisiaj..." Ten obraz Dogonów, utrzymujący się uporczywie w dawnej literaturze francuskiej, przełamany dopiero przez prace i relacje Griaule'a, tu - widać - pozostał wciąż aktualny. Adrar... Reggane... Dalej na południe - Tanezrouft, Pustynia Pustyń, aż do granicy z Mali, a w gruncie rzeczy i dalej. Musimy niestety pożegnać się z Drogą Zachodniosaharyjską; na posterunku policji zostajemy poinformowani, że po ostatnich atakach (między innymi grupę siedemnastu Anglików Tuaregowie zaskoczyli w czasie snu, odebrali im wszystko i uszli w pustynię; Anglików cudem uratował patrol wojskowy) drogę ostatecznie zamknięto. Przejście do Nigru na Drodze Hoggarskiej podobno jeszcze czynne. Więc szybka decyzja o zmianie trasy; będzie nas to kosztować parę tysięcy kilometrów, ale cóż to jest wobec Afryki. Przebijamy się na wschód. Aoulef... Tit... In Rhar... Śpimy w maleńkiej, opuszczonej oazie, obok studni artezyjskiej: z grubej wyprowadzonej z ziemi rury wypływa pod znacznym ciśnieniem strumień ciepłej, silnie zmineralizowanej wody, wypełnia mały kamienny basenik, dalej rozlewa się, wsiąka w piach. Kilka palm, tamaryszków, poletko zdziczałej kukurydzy i melonów. Parę rozwalonych lepianek. Piasek systematycznie wszystko zasypuje. Tylko mały, miauczący rozpaczliwie kotek, domagający się jedzenia, zna chyba przyczyny opuszczenia °azy. Jeszcze jedna z tajemnic Sahary... W większych, zamieszkanych oazach na pustynnym szlaku ludzie niemal zupełnie czarni, potomkowie dawnych niewolników osadzanych tu przed wiekami przez saharyjskich koczowników, by im uprawiali ziemię. W Ain Salah wjeżdżamy znów na asfalt; łączymy się z Drogą Hoggarską i na powrót skręcamy na południe. Nie kończące się pasma górskie Ahaggaru otaczają nas ze wszystkich stron, doprowadzają do Tamanrasset, słynnego “Tam", stolicy algierskiego Dalekiego Południa, punktu zbornego dla wszystkich saharyjskich włóczęgów. Rozkładamy się na campingu pełnym Europejczyków, pojazdów, namiotów, plotek. Nikt dobrze nic nie wie, wszyscy chcą ,jechać na dół" na południe. Ktoś przynosi wiadomość o spotkaniu w barze pobliskiego hoteliku Tahat. Idziemy. Schodzą się powoli - starzy saharyjscy wyjadacze: brodaci, opaleni, w wytartych dżinsach, wystrzępionych szortach. Przewodnicy grup z maleńkich biur podróży organizujących wyprawy do Afryki. Kierownicy prywatnych ekspedycji. Samotnicy, pokonujący solo Saharę, nie- którzy udający się aż do Kapsztadu. Steve z “Truck Africa", ósmy przejazd przez pustynię, łan z holenderskiego “Afriesj expedities", czwarty raz prowadzi swoją grupę do Nairobi. Paul z “Dragomana", schludny, zadbany, a przecież i on przedzierał się przez pustynie, spływał afrykańskimi rzekami. No i nasz Jacek, nie ustępujący im znajomością kontynentu. I jeszcze kilkunastu innych, niknących w mroku baru, pociągających drogie i cienkie algierskie piwo wprost z butelek. Jedni od tygodnia już czekali na campingu czy w którymś z hotelików na przygodnych towarzyszy do przeprawy do Nigru, przez ów kluczowy odcinek trasy. Inni, tak jak my, wpadli zmęczeni prosto z drogi, z północy, jeszcze inni, wystraszeni, chcieli się po prostu przysłuchać obradom, nie zamierzali zapuszczać się dalej, w głąb pustyni. “Z Tuaregami, jak jest, wiadomo", zaczyna wreszcie Steve, inicjator zebrania. Odpowiedziano mu pomrukiem. Krążą informacje, przypuszczenia, plotki. Nikt nie wie nic pewnego, ale jedno jest oczywiste -jeśli jechać dalej na południe, to bezpieczniej, a przynajmniej raźniej, wielkim konwojem. Wynik zebrania: jutro o czwartej zbieramy się na końcu asfaltu za Tam. Dopijamy piwo, rozchodzimy się do swoich samochodów, namiotów, hotelików. Osiemdziesiąt kilometrów za Tamanrasset kończy się asfalt. Kiepski bo kiepski, tak jak na znacznej części transsaharyjskiego traktu, ale zawsze dający namiastkę czegoś trwałego, pewnego. Dalej sześćset kilometrów pustynnej drogi - “pisty", pas śladów i kolein o szerokości dobrego kilometra, oznakowany rozrzuconymi z rzadka słupkami “balis" wyznaczającymi kierunek trasy, upstrzony starymi oponami, wrakami opuszczonych samochodów. Tu właśnie, na osiemdziesiątym kilometrze, na końcu asfaltu, mamy punkt zborny, będziemy formować konwój. Siedem wielkich ciężarówek przystosowanych do przewozu ludzi, z zapasowymi kołami, zbiornikami paliwa, wody, blachami do wykopywania się z piachu, suchym drewnem przytroczonym do burt: stare mercedesy, leylandy, bedfordy, wśród nich nasz star z dumnym emblematem “Eksplorator", całkiem nieźle prezentujący się na tym tle. Do tego cztery land rovery. Razem 138 osób. Pędzimy przez pustynię, za nami chmura pyłu, kurz przesłania słońce zniżające się nad horyzontem. Na czele Steve, prowadzi pewnie mimo zapadającego mroku, potem łan, my, elegancki “Dragoman", “Africa in close-up", “London-Nairobi in 20 weeks", “Africa explored"... Konwój zamykają land rovery. W zupełnych już ciemnościach Steve skręca z pisty w bok, kołuje, w końcu na piaszczystej równince wśród kamiennych pagórków osłaniających nas przed nie- proszonymi widzami ustawiamy się w wielkim kręgu. Wkrótce płoną pierwsze ognie. Gotujemy kolację, siedzimy chwilę przy ognisku, a potem rozkładamy się wokół stara. Noc bardzo zimna, wietrzna, niemal mroźna. Pobudka o czwartej. O piątej, po ciemku, ruszamy, Steve pewnie doprowadza do pisty, z której wczoraj zjechaliśmy na nocleg, potem ustawiamy się szerokim wachlarzem. Tak lepiej, mniej kurzymy na siebie wzajemnie. Wciąż zimno, dygocąc drzemiemy, budzimy się, znów zasypiamy. Pył dostaje się pod plandekę stara, pokrywa wszystko, wciska się do oczu, płuc, zakleja twarz. Kto ma, owija się szczelnie algierskim szeszem, kto nie ma, zwykłą chustą, szalem, pieluchą. Słońce podnosi się, wreszcie cieplej, a wkrótce i upalnie. Można podnieść plandekę, popatrzeć na pustynię. Do jej namalowania wystarczyłyby trzy farby: ochra do piasku, sadza do żwiru i zbliżających się czasem do szlaku gór oraz azuryt do bladego nieba. Samochodem rzuca, trzęsiemy się na “pralce" (Francuzi nazywają ją słusznie “tóle ondulee", czyli blacha falista), potem znów pędzimy pełnym gazem po gładkim, twardym piasku. Tak mija dzień. Wreszcie kilka obdrapanych ruder In Guezzam. Na maleńkiej stacji benzynowej ani mililitra paliwa. Szczęśliwie mamy zapas. Między wioską a przejściem granicznym, odległym o kilka kilometrów, duża ławica sypkiego piasku, zwanego “fech-fech". My przebywamy bez kłopotu, ale inne ciężarówki nie mające napędu na wszystkie osie, grzęzną. Kilka wyciągamy na holu, z innych wysypują się pasażerowie, zdejmują blachy, łopaty: odkopywanie, podkładanie blach pod koła, mały gaz, pchanie, znów blachy, łopaty i tak w kółko. Sto metrów piasku to dobra godzina ciężkiej pracy. Wieczorem obskurne, choć niedawno wybudowane, algierskie przejście graniczne, nie kończące się formalności. Zmordowani, całkowicie pokryci pyłem pustyni, poddajemy się im z trudnością. Na noc stajemy wszyscy tuż za płotem, na zaczynającej się tu ziemi niczyjej. Pustynia, idealnie gładka, piaszczysta, ciągnie się za horyzont. Tam, gdzieś za nim jest Niger. I następna pobudka przy gwiazdach. Dwadzieścia kilometrów do Assamaka, nigerskiego posterunku granicznego, jak we śnie: ogromne wschodzące słońce, powoli kroczące karawany wielbłądów, a w końcu parę baraków, smutny forcik zasypywany przez piach, kilka tamaryszków, koczujący tłum - od wczoraj, przedwczoraj, tygodnia? Czarni żołnierze, cywilni urzędnicy, krążący leniwie wśród oczekujących na odprawę pojazdów i ludzi, wydający polecenia. Mamy szczęcie. Dziś już koło południa wszyscy z naszego konwoju załatwieni. Co więcej - znów dzięki akcjom Steve'a - udaje się zorganizować eskortę na pierwszych osiemdziesiąt kilometrów, odcinek ponoć najniebezpieczniejszy, gdzie zdarza się najwięcej napadów. Dołącza się do nas kilku francuskich i holenderskich handlarzy samochodów, wiozących stare peugeoty i mercedesy na sprzedaż w Czarnej Afryce. Na eskortę trzeba jednak czekać. Godzinę, dwie, na słońcu, na upale, lecz tu się nikomu nie śpieszy. W końcu - któraż to godzina? -jakieś ożywienie. Nasza długa kolumna rusza powoli po ubitym piasku. Gdy znikną zabudowania Assamaka, nie będzie na czym oprzeć wzroku. Żar leje się z góry, pęd powietrza, kłęby pyłu itd. - to już dobrze znamy. Dziś dochodzą emocje. Pojawią się? Ale w pewnej odległości spokojnie suną dwa wojskowe jeepy z cekaemami i czarnymi żołnierzami. Po dwóch godzinach jednak zawracają, dalej już jedziemy sami. Konwój rozciąga się, lecz uważamy, by nikt nie został sam, nie odłączył się. I do nas, gdy na chwilę stajemy, by poprawić coś w samochodzie, podjeżdżają Nowozelandczycy z bajecznie kolorowej ciężarówki z wymalowanym nad szoferką “Don't worry, be happy", czekają, aż usuniemy usterkę. I znów pędzimy i zwalniamy na miękkich piaszczystych ławicach i przyśpieszamy na twardej jak beton płaszczyźnie. Wciąż lustrujemy horyzont... Pod wieczór krajobraz zmienia się nieco. Pojawiają się suche krzewy tamaryszków, kępki trawy, płożące się po ziemi powoje koloka. Czasem z wraków samochodów wybiegają gnieżdżący się w nich ludzie, kobiety, dzieci, wymachują pustymi bidonami na wodę, ale cóż, i nam już skończył się zapas. Na horyzoncie wyrasta jakby płaskie, ciemne wzgórze. A za nim - nagle - rozświetlone setkami lamp sztolnie, kominy, hale, ruch, hałas. Wprost z pustyni wpadamy na ruchliwą ulicę prowadząca z kopalni uranu do miasteczka. Autobusy pełne robotników, taksówki, trąbiące przeraźliwie skutery. Arlit. Koniec Sahary! Wjeżdżamy powoli pomiędzy zaułki wypełnione tłumem czarnych. Zupełnie nowy świat. Stajemy. Momentalnie otacza nas zwarty krąg. Dzieci, starsi. Dziesiątki rąk wyciągają się w naszym kierunku z dusznego mroku. “Monsieur, ca va?", “Ca va?" Mali chłopcy o kędzierzawych jak z karakułowego futerka główkach. Błyskają oczka, błyszczą ładne buzie. Śmiechy, zagadywania. Na straganach pieczone kurczaki, szaszłyki, pataty, ciastka. Krążący tłum, poklepywania, uściski dłoni. “Ca va?", „O'key, mister?" Momentalnie każdemu przypisany zostaje mały przyjaciel, gotowy do drobnych posług, oczekujący w zamian niewielkiego prezentu, napiwku. Mój nazywa się Ali, ma z dziesięć lat i za duże, podarte trampki. “Moi - Ali. Toi - mon ami" - oświadcza i zawłaszcza mnie całkowicie, odgania natrętów, jak lew walczy z konkurentami, chce prowadzić do baru. Krążą też kupcy: Tuaregowie w swych powłóczystych szatach i błękitnych lithamach zasłaniających twarze (w końcu nie wszyscy zajmują się napadaniem na podróżnych!), sprzedający miecze i sztylety; Fulanie w wielkich, spiczastych, zdobnych kapeluszach handlujący wyrobami skórzanymi, biżuterią; Hausa oferujący różne drobiazgi. W barze za rogiem kupujemy piwo - zimne, w oszronionych butelkach po 0,66 litra. O tym się marzyło. Przejechaliśmy pustynię! Piją wszyscy: Anglicy, Holendrzy, Nowozelandczycy, Szwajcarzy, Polacy. Czarne, wymalowane, wystrojone kurewki wdzięczą się i uśmiechają. “Ca va, mon ami? On y va?" Ale większość bohaterskich pożeraczy pustynnych kilometrów słania się nad kolejnymi butelkami piwa. Przejechaliśmy pustynię! Wreszcie camping. Kolejna rozkosz - prysznic. Brud, pył pustyni spływa z ciała, skóra zaczyna oddychać. Kolacja, ognisko; watahy ludzi krążą po campingu, śpiewają, przysiadają się do różnych grup, to tu, to tam, popijają piwo, whisky, gdzieś z boku wiatr przywiewa słodki zapach “trawki". Przejechaliśmy pustynię! Późno, ale któż w taki wieczór patrzy na zegarek? Spomiędzy akacji migocą odblaski ognisk, dobiegają śmiechy, głosy, piosenki, nawoływania. Lecz zmęczenie daje w końcu znać o sobie. Ogień dogasa. Śpiewy cichną. Rozstawiamy wokół ciężarówki łóżka. Noc bardzo ciepła. Przejechaliśmy pustynię! Nazajutrz kierujemy się na Agadez, Birninttonni, Niamey. Zaczyna się asfalt. Wkrótce za Arlit pustynia ustępuje miejsca stepowi. Przed nami zieleniejąca, coraz bardziej zielona sawanna, zieleń aż do błękitnych wód Zatoki Gwinejskiej. Jakby ciut bliżej do kraju Dogonów. Po emocjach podróży przez Saharę znów możemy myśleć o nich. Rozdział 4 Z TAJEMNIC SAHARY Przejechaliśmy pustynię! Ale przecież nie my pierwsi, nie jedyni... Transsaharyjskie szlaki przemierzane były przez ludzi od pokoleń, setek lat, a nawet tysiącleci. XIX-wieczni europejscy odkrywcy - Heinrich Barth, Renę Caillie, Gordon Laing. W XIV wieku marokański “książę podróżników" Ibn Battuta. I tylu innych na przestrzeni wieków; handlowe karawany, zagony wojsk, wśród nich nawet rzymscy legioniści Flaccusa i Maternusa, pasterze-nomadzi, fale migracji ludów. Jednym z nich byli - jak głosi pewna teoria - również przodkowie naszych Dogonów. Jest to teoria wysoce nieortodoksyjna, przez wielu badaczy uznana zapewne za fantastyczną. Ortodoksyjne teorie bowiem - potwierdzając zresztą to, co sami Dogonowie mówią o swym pochodzeniu - utrzymują, że ich pierwotną ojczyzną był kraj Mande położony na południowy zachód od ich obecnych siedzib, ewentualnie inne obszary należące bezsprzecznie do Czarnej Afryki. Zwolennicy teorii nieortodoksyjnych nacisk kładą na tajemną wiedzę Dogonów i jej związki z takąż wiedzą innych dawnych ludów śródziemnomorskich, zwłaszcza z kultem Sy-nusza, o czym już była mowa. Teorie klasyczne faktów tych bowiem nie potrafią wytłumaczyć. Oto więc na przykład, według Roberta G. Temple'a, Dogonowie są potomkami Garamantyjczyków, tajemniczego, białego plemienia, które przewędrowało niegdyś ogromne połacie północnej Afryki i Sahary. Kim byli Garamantyjczycy? By odpowiedzieć na to pytanie, musimy znów powrócić do mitów i historii starożytnej Basenu Morza Śródziemnego, połączyć nie zawsze w pełni naukowo udokumentowane fakty z przypuszczeniami, dającymi jednak fascynujący, choć fantastycznie wręcz brzmiący obraz rzeczy. Tempie, śledząc rozprzestrzenianie się specyficznego kultu Syriusza, jego pierwotną ostoję dostrzega w Egipcie, w czasach jeszcze predynastycznych, to znaczy poprzedzających rok mniej więcej 3100 przed Chrystusem. Stąd kult ten, być może wraz z innymi elementami kul- tury znad Nilu, miał przeniknąć do helladzkiej (a więc jeszcze przed-helleńskiej, z czasów początków epoki mykeńskiej) Grecji, zapewne poprzez wczesnominojską Kretę. Wiązało się to z morskimi migracjami ludów z Delty Nilu w okresie jednoczenia się Dolnego i Górnego Egiptu na przełomie drugiego i trzeciego tysiąclecia; nieco później właśnie rozkwitły kultury minojska i helladzka. Fakty owe znalazły odbicie w jednej z opowieści o mitycznym królu Danaosie, który z pięćdziesięcioma córkami uciekł z Egiptu do greckiego miasta Argos. Liczba córek ma tu być “zaszyfrowaną" informacją o pięćdziesięcioletnim okresie obrotu Syriusza B wokół Syriusza A; powtarza się ona w wielu starożytnych mitach powiązanych wprost czy pośrednio z najjaśniejszą gwiazdą nieba, między innymi w sumeryjskim “Eposie o Gilgameszu". Córki Danaosa, Danaidy, według mitu, wprowadziły w Grecji wywodzące się z Egiptu misteria poświęcone bogini Demeter, identyfikowanej z egipską Izydą (a ta, jak pamiętamy, utożsamiana była z Sotis- Syriuszem). W innym wątku (wszystkie one splatają się ostatecznie w pewną logiczną konstrukcję) przypomnieć sobie musimy mit o Argonautach, pięćdziesięciu (znów ta liczba!) towarzyszach Jazona, którzy na statku Argo popłynęli do Kolchidy, czyli na czarnomorskie wybrzeże Kaukazu, w wyprawie po złote runo. W czasie swych morskich wędrówek Argonauci mieli zatrzymać się na wyspie Lemnos, zamieszkanej przez kobiety, którym spłodzili potomków; odwiedzili także Libię, afrykańską krainę położoną na zachód od Egiptu. Mieszkańcy Kolchidy byli pokrewni Egipcjanom, zaś nazwa statku, podobna do nazwy miasta Argos, i wiele wspólnych elementów w obu mitach, kojarzą się natychmiast. Dwa mity więc nawiązują do tych samych wydarzeń -pradawnych kontaktów kulturowych Egiptu i przedhelleńskiej Grecji; co więcej - Grecy z wyspy Lemnos, uważający się za potomków Argonautów, kolonizowali wybrzeża libijskie, zakładali tu greckie miasta. Tu też mieli przynieść ze sobą kult Syriusza. Idąc w swych dociekaniach jeszcze dalej, Tempie porównuje starożytne przekazy o Gilgameszu, starotestamentowym Noem, Argonautach i statku egipskiej Izydy. Dokonuje rozważań lingwistycznych (analizuje między innymi słowa arka, wywodzące się z łaciny i podobne “arcus", łuk, z nazwą okrętu Argo i miasta Argos), wskazuje, iż na niebie konstelacja Okrętu (czyli Argo) leży w bezpośrednim sąsiedztwie Wielkiego Psa z Syriuszem. Na tej podstawie dochodzi do wniosku, że mity owe odnoszą się do pobytu na Ziemi Przybyszów z układu Syriusza, którzy przyczynić się musieli do gwałtownego rozwoju ówczesnej cywilizacji, a może nawet, dodajmy (zapłodnienie przez Argonautów kobiet z Lemnos!), do powstania czy genetycznego “ulepszenia" gatunku homo sapiens. Reasumując te nieco skomplikowane rozważania Temple'a, możemy stwierdzić, że wybrzeża starożytnej Libii kolonizowane były przez greckich potomków Argonautów, którzy przynieśli tu wywodzący się z Egiptu kult Syriusza, a może i pamięć o odwiedzinach Ziemi przez mieszkańców jego układu planetarnego. Nie można wykluczyć, że te dwa ostatnie elementy dotarły do Libii też wprost z Egiptu, który położony był przecież bezpośrednio na wschód stąd; między obydwoma krajami istniały, jak wiadomo, ożywione kontakty. I tu wracamy do Garamantyjczyków. Tereny Libii, i w ogóle Sahary, zamieszkane były przez berberski lud Libijczyków, należący pierwotnie do grupy narodów chamicko-semickich, a więc pokrewny starożytnym Egipcjanom, Żydom, Babilończykom. Wybrzeża kolonizowane były przez Fenicjan i Greków, Później przez Rzymian, którzy wnosili tu elementy swojej kultury, poprzez pustynię docierały również wpływy cywilizacyjne Egiptu. Na śródziemnomorskim pograniczu Sahary powstał konglomerat grup etnicznych, kultur, religii, które powoli przemieszczały się na południe, zajmując saharyjskie oazy. Nazywano ich wszystkich Libijczykami, II później - Berberami. Berberem ze strony matki był - w wiele wieków później, gdy dotarło tu chrześcijaństwo - święty Augustyn! Jednym z libijskich plemion byli Garamantyjczycy, zamieszkali na południe od Zatoki Trypolitańskiej, opisywani już przez Herodota jako miłujący pokój, lecz potężny lud rolników, pasterzy bydła i hodowców palm daktylowych. Wywodzili oni swoje miano - a więc i pochodzenie -od mitycznego Garamasa, jednego z synów Gai, greckiej bogini Ziemi-Rodzicielki, związanego w pewien sposób z Kolchidą, a zatem z Argonautami i Syriuszem. Na ich ziemiach, w Ammonejon miała znajdować się wyrocznia - święty dąb Zeusa-Amona (znów ślad krzyżowania się wpływów greckich i egipskich), sanktuarium analogiczne do Dodony w górach greckiego Epiru. Garamantyjczycy musieli więc pochodzić wprost od starożytnych Greków (może nawet z Lemnos) lub przynajmniej mieć greckie korzenie. Niektórzy wywodzą nazwę plemienia od ich niegdysiejszej stolicy - Garamy (obecne Jarmah w Libii). Ze swoich pierwotnych siedzib na wybrzeżu Garamantyjczycy powędrowali na południe, w kierunku wnętrza Sahary, która wówczas nie była jeszcze tak sucha jak obecnie, lecz przypominała raczej sawannę. Tereny te zamieszkane były zapewne przez należących do rasy czarnej pasterzy i rolników, którzy stworzyli tu rozwiniętą cywilizację, oni właśnie byli być może pierwszymi budowniczymi wielkich systemów nawadniających - liczących setki kilometrów podziemnych tuneli. Garamantyjczycy podbili te wciąż jeszcze urodzajne, lecz powoli pu- stynniejące ziemie, wygnali dotychczasowych mieszkańców, którzy musieli uciekać dalej na południe i nigdy się już nie podźwignęli. Na długie wieki siedzibą Garamantyjczyków stał się Fezzan, kraina w południowo-zachodniej części obecnej Libii, w okolicach oaz Sebha, Murzuk i Ghat, gdzie stworzyli silne państwo powiązane ze starożytną Kartaginą. Kontrolowali w ten sposób jedno z kluczowych miejsc dla transsaharyjskiego handlu, z czego czerpali niemałe zyski. Po wcześniejszych mieszkańcach Garamantyjczycy odziedziczyli systemy wodne, które może nawet rozbudowywali, stawiali miasta, fortece, świątynie. Zaś po swych mitycznych greckich przodkach zachowali niezwykłą waleczność. Jak pisze o nich Herodot, posługiwali się lekkimi dwukołowymi rydwanami bojowymi zaprzężonymi w cztery konie (w owych czasach klimat Sahary nadal umożliwiał używanie tu tych zwierząt), którymi wyprawiali się na południe, aż po Niger, walcząc z miejscowymi plemionami murzyńskimi, być może potomkami tych, których sami wcześniej wygnali. Tworzyli korpus jazdy w armii Hannibala i razem z nim walczyli z Rzymianami w jego kampanii europejskiej. Pamiątką po tych czasach są istniejące do dzisiaj podziemne systemy nawadniające zwane “foggara", nieliczne, zasypywane przez piasek zabytki, w których niemal nie prowadzono badań archeologicznych, oraz - może najbardziej znane - saharyjskie malowidła naskalne odkryte przez Henri Lhote'a. Jeden z typów tych rysunków przedstawia dwukołowe rydwany konne i reprezentuje styl zbliżony do sztuki minojskiej Krety. Waleczni Garamantyjczycy sami jednak byli wypierani na południe przez potężniejszych przeciwników. Kolejne swoje centrum stworzyli w oazie Djado na południe od Fezzanu, już na terenie obecnego Nigru. Walczyły z nimi inne plemiona berberskie, Rzymianie (za ich czasów na Saharę wprowadzono wielbłąda), Wandalowie, Bizantyjczycy. Ostateczną klęskę zadali im Arabowie w czasie swego podboju północnej Afryki w VIII wieku. Potężne niegdyś, liczące dwa tysiące lat, imperium w samym środku Sahary przestało istnieć. Co stało się z niedobitkami Garamantyjczyków? I tu powracamy do naszych Dogonów i teorii R. K. G. Temple'a. Rozproszeni przez muzułmańskich najeźdźców Garamantyjczycy, czy tylko jeden z ich odłamów, wędrowali na południowy zachód, dotarli aż nad górny bieg Nigru i tu, za południowym jego brzegiem, osiedli, przemieszawszy się z miejscowymi ludami murzyńskimi, których języki przyjęli. Zachowali zarazem przez wieki przekazywany sobie z pokolenia na pokolenie kult Syriusza i wiedzę o nim. Dali w ten sposób początek plemieniu Dogonów. Tak więc, jak chcą niektórzy, Dogonowie, jako potomkowie greckich Argonautów, byliby “biali", choć w wyniku przewagi krwi murzyńskiej są tak czarni jak inni mieszkańcy tych okolic. Na po- dobieństwa kultur Dogonów i ludów śródziemnomorskich zwracano zresztą uwagę już na długo przed Temple'em. Z Egipcjanami i Hebrajczykami porównywał ich francuski porucznik piechoty kolonialnej Louis Desplagnes, który badał kraj Habbe (jak nazywał nasze plemię) w pierwszych latach tego stulecia. Dominiąue Zahan odnalazł zbieżność przedstawienia mitycznych przodków Dogonów z mumiami egipskimi. Wspomniane na początku “ortodoksyjne" teorie pochodzenia plemienia, choć są zgodne z pewnymi przekazami samych Dogonów, nie tłumaczą pochodzenia ich ezoterycznej wiedzy. Teoria Temple'a zaś, interesując się głównie tą ostatnią, milczeniem pomija fakt, że w tradycji dogońskiej nie ma mowy o wędrówce przez pustynię czy o północnym--wschodzie jako o ziemi przodków. Przeciwnie, legendy mówią o rzece Niger i o kraju Mande jako o dawnej ojczyźnie. Fakt przybycia przodków z północy czy z północnego wschodu jest podkreślany natomiast wśród wielu innych plemion tej części Afryki i wydaje się, że istnieją ku temu racje. Murzyńskie plemię Akan (Aszanti), badane przez Evę Meyrowitz, żyjące dużo dalej na południe od Dogonów, na terytorium obecnej Ghany, utrzymuje, iż przybyło w XI wieku z “wielkiej białej pustyni na północy". I faktycznie kult byka, podobieństwo wielu bogów i symboli religijnych, pozwalają przypuszczać, że kultura Akan mogła mieć źródła w fenickiej Kartaginie. Inne plemiona przechowują w swej tradycji fakt wędrówki ze wschodu i rzeczywiście pewne elementy ich kultury mogą przypominać starożytny Egipt. Z drugiej strony wszystkie ludy tej części Afryki, które mają domieszkę krwi berberskiej -Tuaregowie (będzie o nich za chwilę mowa), a zwłaszcza Fulani - podkreślają ten fakt i same uważają się za białe, mimo iż skórę mają czarną jak inni Murzyni. W Fulanach zresztą francuski badacz Sahary Henri LJhote dopatrywał się potomków owych saharyjskich hodowców bydła • rolników wygnanych ze swoich siedzib przez Garamantyjczyków. Tym bardziej tajemniczo więc przedstawia się sprawa pochodzenia Dogonów, którzy ani nie uważają się za białych, ani nie przechowali w swoich tradycjach wiadomości o Północy. Poza tym o Garamantyjczykach, hipotetycznych przodkach Dogonów, wciąż bardzo niewiele wiadomo, nie ma też żadnych informacji na temat uprawianego przez nich ewentualnie kultu Syriusza. Może więc zagadki pochodzenia wiedzy tajemnej Dogonów należy szukać gdzie indziej? I gdzie indziej też poszukiwać potomków Garamantyjczyków... Dogonami zajmiemy się później, jako że droga do nich, nawet po przebyciu przez naszą wyprawę pustyni, wciąż jeszcze była daleka. Pozostańmy natomiast na razie przy Garamantyjczykach i w ogóle Berberach. Lud to - jak widzieliśmy - bardzo starożytny, zajmujący niegdyś całą niemal północną Afrykę. Tak jak i Garamantyjczycy, którzy stanowili przecież jeden z ich odłamów, Berberowie w czasie najazdu arabskiego wyparci zostali w najbardziej niegościnne tereny: na pustynię, w góry Atlasu. Praktycznie wszyscy przyjęli islam, niektóre zaś ich grupy zarabizowały się i, chodź są pochodzenia berberskiego, same uważają się za Arabów, tak jak Maurowie, którzy kiedyś podbijali Hiszpanię. Ale pozostały też izolowane, często bardzo nieliczne społeczności, które przechowały wiele ze swych przedmuzułmańskich tradycji. Jedną z takich grup mogło być owo tajemnicze plemię berberskie z Atlasu, o którym wspomina Max F. Long w swojej książce o kahunach. Wedle jego relacji, o plemieniu owym opowiadał mu William K. Stewart, angielski dziennikarz i podróżnik po Afryce Północnej. Gdzieś na przełomie XIX i XX wieku Stewart miał spotkać to niewielkie plemię, w którym przetrwały tradycje starożytnej przeszłości oraz umiejętności posługiwania się magią. Stewart był ponoć świadkiem magicznych praktyk medycznych, z zakresu władzy nad różnymi dzikimi zwierzętami, oraz panowania nad pogodą. Wtajemniczono go również w sekretny język istniejący obok tego, którym posługiwano się na co dzień, oraz w przeszłość plemienia. Wywodziło ono swe początki od jednego z mitycznych dwunastu plemion berberskich żyjących w środku Sahary (tam, gdzie mieściło się państwo Garamantyjczyków?), w czasach, gdy nie była ona jeszcze tak pustynna jak obecnie. W tradycji plemienia przetrwały informacje o wysychaniu Sahary, o migracji do doliny Nilu i opanowaniu Egiptu dzięki umiejętnościom posługiwania się magią. Owych dwanaście plemion miało też w bliżej nie określonej przeszłości podjąć decyzję o opuszczeniu rodzinnych stron - jak twierdził Stewart, aby móc zachować swą ezoteryczną wiedzą, którą obawiali się utracić w niespokojnym rejonie północnej Afryki. Jedenaście plemion wyruszyło na wschód, przez Morze Czerwone, Ocean Indyjski, i jeszcze dalej, gdzie słuch o nich zaginął, w poszukiwaniu bezludnych wysp znanych im z przepowiedni. Dwunaste plemię zaś udało się na północny zachód i osiedliło ostatecznie w niedostępnym rejonie Atlasu. To tu właśnie spotkał ich i przystał do nich na dłuższy czas Stewart. Niestety, był to już schyłek świetności owego plemienia. Wiedzę tajemną i znajomość magii posiadała tylko jedna jedyna stara kobieta, która - ledwo co zacząwszy wtajemniczać w ich arkana swoją córkę i samego Stewarta - zginęła od przypadkowej kuli w czasie utarczki z innym berberskim szczepem. Czyżbyśmy mieli do czynienia z potomkami Garamantyjczyków? Historia opowiedziana Longowi przez Stewarta, a temu ostatniemu ponoć przez starą Berberkę, jest nader mglista. Pobrzmiewają w niej z pewnością echa dawnych, autentycznych wydarzeń, lecz zbyt wiele tu niejasności. Nic więcej, poza relacją Longa, nie wiadomo o samym Stewarcie, nie są znane też żadne inne informacje na temat tajemniczego plemienia. Nie można jednak wykluczyć, że istotnie Garamantyjczycy czy ich część, rozbici przez muzułmańskich najeźdźców, schronili się, po ucieczce przez pustynię, w górach Atlasu. Bardziej fantastyczne - lecz również nie należy go pochopnie odrzucać - wydaje się nawiązanie do tradycji sprzed tysiącleci, czym była opowieść o wyruszeniu wspomnianych jedenastu plemion na morze; Garamantyjczycy, jako potomkowie mitycznych Argonautów, a w każdym razie Greków, byli przecież niegdyś narodem morskim. Zaskakujący epilog dopisuje do tej historii Long. W jego przekonaniu plemiona owe, przebywszy Ocean Indyjski i Pacyfik, dotarły ostatecznie aż na Hawaje, gdzie dały początek tutejszym wyspiarzom. Hawajskie legendy, choć nic nie mówiły o berberskich przodkach, opowiadały o wędrówce z rejonu Morza Czerwonego, zaś wiele elementów starohawajskiej magii - huny - przypominało żywo to, co zaobserwował Stewart w Atlasie; liczne słowa języka hawajskiego były zbliżone do słów tajemnego języka Berberów, które notował Stewart. Co więcej, badania naukowe wskazują na to, że wśród pierwotnych mieszkańców wysp było wiele jednostek o wy- glądzie rasy białej, tak jak biali byli Berberowie; zasiedlanie Hawajów i w ogóle Polinezji na Pacyfiku miało miejsce dopiero we wczesnym średniowieczu i postępowało od zachodu, od strony Azji Południowo-Wschodniej (konkurencyjne teorie twierdzą, co prawda, że mogło ono mieć miejsce dużo wcześniej i to ze wschodu, to znaczy od strony Ameryki; niektórzy wreszcie, jak Thor Heyerdahl, przyjmują, że mogły tu istnieć migracje z obydwu kierunków). Jeżeli przyjmiemy zatem, że przodkami Hawajczyków byli Garamantyjczycy czy inni Berberowie, którzy opuścili Saharę po inwazji arabskiej, to chronologicznie wszystko się zgadza; ich podróż trwać mogła bowiem przez wiele pokoleń. Ale tu oddaliliśmy się już bardzo od naszych Dogonów... Zastanawiając się nad losem Garamantyjczyków rozproszonych przez Arabów, nie sposób nie wspomnieć o Tuaregach - naszych niedoszłych prześladowcach z pogranicza Algierii, Mali i Nigru. Według najpowszechniejszych bowiem teorii (wielkim ich zwolennikiem jest najwybitniejszy bodaj znawca ludów Sahary, odkrywca słynnych malowideł w Tassili, francuski badacz Henri Lhote), to oni właśnie są w prostej linii potomkami starożytnych mieszkańców Fezzanu, którzy po muzułmańs-m podboju ich ziem schronili się w dzikich górach Tassili w obecnej południowo-wschodniej Algierii. Stąd, część z nich, zmuszona przez przeludnienie i głód, wywędrowała dalej, cały czas poszukując możliwie niedostępnych rejonów - w góry Ahaggaru, na wyżynę Airu (obecny Niger), na płaskowyż Adrar des Iforas w Mali. Niektóre plemiona dotarły aż nad jezioro Czad na wschodzie i na południowy brzeg Nigru na zachodzie. Były w wiecznym ruchu; poznawszy hodowlę wielbłądów, Tuaregowie przemieszczali się przez pustynię, tak sprawnie, jak mało które ludy. Stali się legendą i postrachem Sahary. Napadali na karawany handlowe, z których ściągali myto, albo po prostu łupili je, chyba że sami byli ich organizatorami czy przewodnikami. Walczyli z Arabami z północy, ale podbijali też murzyńskie plemiona żyjące w pasie Sahelu, na południe od pustyni. Zmuszali osiadłą ludność do płacenia danin, lecz także porywali niewolników, których osadzali w pustynnych oazach i kazali uprawiać rolę i zajmować się różnymi rzemiosłami, albo sprzedawali ich Arabom jeszcze dalej na północy. Weszli wówczas w styczność i z Dogonami, w których okolice musieli docierać w czasie swych wędrówek. Nigdy ich jednak nie podbili, zbyt niedostępny był rejon płaskowyżu Bandiagara. Do pewnych kontaktów jednak niewątpliwie dochodziło, czego śladem jest jedna z dogońskich masek obrzędowych, zwana maską Tuarega. Innym śladem tych kontaktów jest miano Dogonów Habbe lub Habe, używane przez Tuaregów i inne ludy muzułmańskie. Oznaczało ono pierwotnie niewolników i tak właśnie nazywano czarną ludność, będącą dla Tuaregów rezerwuarem darmowej siły roboczej i dochodu. Miano to, jako określenie Dogonów, rozpowszechniło się w Afryce i przeniknęło do starszej literatury europejskiej. Choć Tuaregowie nie stworzyli nigdy organizmu państwowego, im swoje powstanie zawdzięcza legendarne Timbuktu, będące pierwotnie obozem tuareskim w pobliżu Nigru. Okresami też rządzili miastem i stanowili w nim grupę panującą i uprzywilejowaną. Swój zbójecki proceder (który uważali zresztą za zajęcie szlachetne) uprawiali przez całe wieki -spokój przyniósł dopiero podbój tej części Afryki przez Francuzów. Przed wiekami Tuaregowie - być może jeszcze jako Garamantyjczycy - mieli być chrześcijanami, czego pozostałością jest występujący do dziś w ich sztuce motyw krzyża (słynne “Krzyże Nigru"). Mimo iż tanecznie i dawno już przyjęli islam, zachowali do dzisiaj znaczna liczebność w stosunku do plemion arabskich i berbero-arabskich. Wszyscy Tuaregowie posługują się różnymi dialektami berberskiego języka zwanego tamaszek; posiadają swoje własne pismo tifinagh, pochodzące zapewne od dawnego alfabetu libijskiego (garamantyjskiegeo?). Rozpoznać ich można na pierwszy rzut oka - mężczyźni w powłóczystych szatach, o twarzach szczelnie zasłoniętych, tak że tylko oczy błyszczą im przez wąską szparę w “lithamie", poważni, dostojni, małomówni, z nieodłącznymi mieczami. I kobiety - cóż za kontrast -wesołe, o odkrytych twarzach, swym zachowaniem świadczące o przynależnej im swobodzie. Młode dziewczęta bowiem, w przeciwieństwie do innych ludów muzułmańskich, zaznają znacznej swobody obyczajów, później mają prawo wyboru męża, zachowania własnego posagu, pozostają w związkach monogamicznych. Chętnie się kształcą, w spotkaniach towarzyskich uczestniczą na równi z mężczyznami, a często odgrywają kluczową rolę - w beztroskiej zabawie, w rodzinie, w życiu plemienia. Tuaregowie należą zresztą do nieczęsto spotykanych ludów matrylinearnych: ich rody wywodzone są od kobiet, a dziedziczenie następuje nie po ojcu, lecz wuju (bracie matki). Wiele legend opowiada o mitycznych siostrach, królowych czy księżniczkach, które przybyły z północy, by stać się protoplastkami plemienia. Czy były one Garamantyjkami? O tym legendy milczą, choć według niektórych podań pochodziły one z Fezzanu. Jeśli więc nawet Tuaregowie są potomkami Garamantyjczyków, to pamięć o tym przetrwała nie w ich tradycji historycznej, nie w kulturze materialnej, na pewno dużo słabiej rozwiniętej niż u ich przodków z Fezzanu, lecz przede wszystkim w kulturze duchowej. Wśród Tuaregów istnieje wciąż kultywowany i nie do końca poznany skomplikowany system magii. Rozpowszechniona jest wiara w duchy związane z określonymi miejscami; składa się im w ofierze małe kamyki układane w kopce... Rysuje się często na pustyni czy na skałach w trudnych miejscach, podobizny stopy ludzkiej, co ma zatrzymać uwagę ducha i pozwolić ludziom bezpiecznie przejść. Wiele kobiet a także mężczyzn ma opinię czarownic i czarowników; potrafią oni rzucać uroki, puszczać “złe oko", ważyć tajemnicze napoje “borbor", mogące sprowadzić chorobę, a nawet śmierć. Tuaregowie wierzą w prorocze sny i wróżby - na przykład ze śladów pełzającej po piasku żmii. W powszechnym użyciu sąą amulety. Bardzo skomplikowana była, oparta na systemie kastowo-plemiennym, organizacja społeczna Tuaregów. Najwyżej stała arystokracja -wolni wojownicy, imharzy, . za nimi byli wasale, imradzi, zajmujący się handlem oraz hodowlą, jeszcze niżej rzemieślnicy, inadeni, wyzwoleńcy, idarfani i niewolnicy, iklani. Każda z tych grup stanowiła jakby odrębne plemię w ramach wspólnej konfederacji, tobołu, na czele której stał amenokal - wódz, będący zarazem przywódcą imharów. Sąsiadujące ze sobą tobole łączyły się nieraz ze sobą w potężne federacje. Imharzy byli najczęściej zupełnie biali; plemiona niższe miały większą domieszkę krwi murzyńskiej. Wszyscy jednak Tuaregowie uważali się zawsze za “białych". Ta organizacja, jak i koczowniczy styl życia, poczucie odrębności, honoru i umiłowanie wolności przetrwały u Tuaregów w wielkim stopniu do dzisiaj. Stanowią one o sile tego ludu, który przyzwyczajony był zawsze do panowania i nie uginał się pod żadną władzą poza swymi własnymi amenokalami. Pokój zaprowadzony przez Francuzów też był powierzchowny, po powstaniu w tym rejonie Afryki nowych państw, Tuaregowie nigdy nie przyjęli do wiadomości ich granic. Nie chcieli też uznać - w Mali i w Nigrze - dominującej roli, jaką zaczęli w nowych władzach odgrywać Murzyni, ich dawni wasale. Dopełniła wszystkiego wielka susza lat siedemdziesiątych, która zdziesiątkowała tuareskie stada, zmusiła koczowników do wędrówek w coraz dalsze rejony, do osiedlania się w stałych, organizowanych dla nich obozach, przyjmowania upokarzającej dla dumnych synów pustyni pomocy lub szukania nowych zajęć. Wielu Tuaregów powróciło do swego tradycyjnego zbójeckiego procederu; mnożyły się napady na podróżnych, dochodziło do częstszych walk z regularnymi oddziałami wojska, znów, jak przez wieki, Tuaregowie zaczęli kontrolować saharyjskie szlaki, uniemożliwiając nieraz ich przebycie. Mówiło się, że chcą utworzyć swe własne państwo na Saharze, które obiecał im ponoć kiedyś pułkownik Kadafi. Taki właśnie stan rzeczy zastaliśmy w naszej podróży do kraju Dogonów. Przejechaliśmy pustynię! Byliśmy w Nigrze, wydawało się, że już bezpieczni, choć wiedzieliśmy, że kiedyś będziemy musieli znów jechać tą samą drogą, tym razem na północ. Sytuacja na pograniczu trzech państw zmieniała się niemal z dnia na dzień, trudno było przewidzieć, co zastaniemy tu w drodze powrotnej z kraju Dogonów. Ale na razie nie chcieliśmy o tym myśleć. Rozdział 5 MAGIA AFRYKI Cała Afryka przesiąknięta jest magią. Na każdego, kto odwiedził ten kontynent, oddziałuje Afryka magiczną siłą, przyciągać go będzie do końca życia. Z praktykami magicznymi wiąże się cały byt Afrykanów i to niezależnie od kraju, plemienia, wyznawanej religii, wykształcenia. Magia, jak pisał w swym europocentrycznym ujęciu James G. Frazer, oparta jest na dwóch podstawowych zasadach: podobieństwa i przenośności. Pierwsza oznacza, że skutek podobny jest do przyczyny, innymi słowy, że można wywołać każdy skutek poprzez naśladowanie go. Druga mówi, że przedmioty, które były ze sobą w styczności, oddziałują na siebie dalej nawet po fizycznym rozłączeniu, co oznacza, iż mając coś, co należało niegdyś do jakiejś osoby czy stanowiło część jakiejś większej całości, można wpływać na życie owej osoby czy losy tej całości. Magia jest więc systemem opartym na swoistej logice. Ponieważ z reguły zabiegom magicznym towarzyszą pewne działania praktyczne, trudno może być ustalić, czy efekt jest wynikiem tych pierwszych czy drugich. Tym większy jest więc walor magii jako recepty na życie, bo nigdy nie można wykluczyć, że to właśnie ona spowodowała upragniony skutek. Każdy zaś potrafi przytoczyć dziesiątki przypadków, kiedy coś nie wyszło, gdyż nie dopełniono przedtem właściwych zabiegów magicznych. W społecznościach rolniczych na przykład praktyki magiczne są więc równie ważne dla osiągnięcia wysokich plonów, jak odpowiednie przygotowanie pól pod zasiewy. Magia w postaci “czystej" zajmuje się wyłącznie wywoływaniem określonych efektów, opierając się na dwóch wspomnianych zasadach i nie wnikając w ich istotę. W postaci bardziej złożonej wykorzystuje pośredników ze świata nadprzyrodzonego - duchy, dusze zmarłych, tajemniczą energię, bóstwa. W tym ostatnim przypadku zbliża się, a nawet splata z religią, choć często stoi w sprzeczności z religią “oficjalną" - z kościołami chrześcijańskimi, z islamem. Najprostsze praktyki magiczne stosowane mogą być przez wszystkich. Narysowanie magicznego znaku na ziemi, gest, wypowiedzenie formułki zaklęcia, założenie na szyję amuletu tak ściśle wiążą się z biegiem dnia powszedniego, że są niemal niezauważalne dla widza z zewnątrz, zaś dla praktykującego stają się automatyzmem, rutyną. Ale są też skomplikowane rytuały, obrzędy religijno-magiczne, które muszą być odprawiane przez czarowników, szamanów czy kapłanów w ściśle określonym czasie, nieraz jedynie w gronie wtajemniczonych. Magia wydaje się dużo starsza niż religia. O ile bowiem religie istniejące na Ziemi są bardzo zróżnicowane (choć mają też szereg podobieństw), to magia występująca wśród społeczeństw określanych jako pierwotne czy prymitywne, żyjących w najodleglejszych nieraz od siebie zakątkach naszego globu, ma mnóstwo wspólnych cech. Może więc magia ta jest pochodną, jak chcą niektórzy, owej przedwiecznej wiedzy, niegdyś powszechnej wśród wszystkich starożytnych ludów, następnie zawłaszczonej przez niektóre tylko jednostki czy grupy, rozproszonej, zdegenerowanej w ciągu tysiącleci? Może jest starsza niż istniejące obecnie i w przeszłości cywilizacje i została w swojej pierwotnej formie przyniesiona na Ziemię przez tych, którym cywilizacje owe zawdzięczają swoje gwałtowne narodzenie z nicości? Może jej symbole są znakami pozostawionymi przez tych Przybyszów, przekazywanymi sobie przez dziesiątki pokoleń, czekającymi aż – gdy gatunek ludzki do tego dojrzeje - zostaną przez nas na nowo odczytane i rozszyfrowane? Takich pytań, które u jednych wzbudzą pusty śmiech, innych zmuszą do refleksji, postawić można by wiele. A magii, we wszystkich jej postaciach i przejawach, przyjrzeć się warto, zwłaszcza w Afryce... Z magią spotykaliśmy się przez cały czas naszej podróży. Czasami przybierała formy humorystyczne. Byliśmy już w Niamey, stolicy Nigru. Mieliśmy za sobą pustynię, parę setek kilometrów przez suchą nigerską sawannę, jechaliśmy przez kraj Murzynów Hausa. O Tuaregach niemal zapomnieliśmy, tak inne mieliśmy przed oczyma krajobrazy, ludzi. Ale zaczęły się nowe kłopoty. Przejazd przez Saharę najwyraźniej nadwerężył nasze opony, które, mimo imponującego wyglądu, były kiepskiej jakości, albo po prostu, gdy Jacek kupował je z jakichś wojskowych magazynów w Szczecinie, były już mocno zleżałe. Co najmniej dwie kwalifikowały się do natychmiastowej wymiany, czego właśnie zamierzaliśmy dokonać w Niamey. Zatrzymaliśmy się na campingu, po czym Wojtek z Mirkiem wyruszyli do dzielnicy małych warsztacików, mechaników, elektryków i wulkanizatorów, by dowiedzieć się o szansę okazyjnego kupna opon, pozostali zaś udali się do najlepszego w stolicy hotelu Gaweye, gdzie z jednego z nielicznych w mieście działających telefonów międzynarodowych Jacek usiłował dodzwonić się do Polski. Był właśnie termin rozwiązania jego żony i nasz wódz od wielu dni chodził niespokojny, nie mogąc się doczekać możliwości uzyskania jakichkolwiek wiadomości. Dodzwonienie się nie było sprawą łatwą, lecz spędziliśmy ten czas miło, przeczekując najgorętsze godziny dnia w wygodnym, klimatyzowanym wnętrzu hotelu. Wreszcie Jacek wynurzył się z kabiny, czerwony, spocony i podniecony. “Jest! - zawołał. - Córka! Dzisiaj rano!", a my, ku zdziwieniu hotelowej obsługi i gości, do których po dotychczasowej podróży ciężarówką nie bardzo po prawdzie pasowaliśmy wyglądem, rzuciliśmy się na niego, by go ściskać i gratulować mu. Wieczorem na campingu siedzieliśmy wokół ogniska dzieląc z Jackiem jego radość i opijając szczęśliwe wydarzenie dużą ilością miejscowego piwa i nabytą jeszcze w Hiszpanii na tę okazję pięciolitrową baryłeczką wina. Obok stara leżało kilka ogromnych opon w różnym stanie, przywiezionych tu przez handlarzy, gdy po wyprawie Wojtka i Mirka rozeszła się wieść, że szukamy ogumienia. Chcąc mieć spokojny wieczór, odprawiliśmy wszystkich sprzedających, umawiając się, że nazajutrz rano dokonamy wyboru i dobijemy targu. Siedzieliśmy więc, popijaliśmy wino i piwo, wymyślaliśmy wspólnie imię dla córki Jacka (miał przygotowane tylko dla syna), a na otaczających nas akacjach szaleńczo grały cykady. I wtedy z ciemności wyłoniła się naraz niesamowita zjawa: Murzyn w długich, dziwacznych szatach, z wielką, nieforemną, lecz wyszywaną we wzory torbą. Podskakując, tanecznym krokiem okrążył ognisko, cały czas podśpiewując coś, mrucząc, mamrocząc, gadając, klaszcząc w ręce, przytupując i znów intonując jaką pieśń. W końcu stanął koło Jacka, przeszedł na łamany francuski i oświadczył, że jest “grand feticheur", czyli wielkim czarownikiem, i że ma dla nas ważne informacje. Zrobiliśmy miejsce koło ogniska, Jacek zaprosił go gestem, a “grand feticheur" skwapliwie wszedł do naszego kręgu, usiadł na piętach, wyjął z torby jakieś naczynie, poprosił, by nalać do niego wody, po czym wygrzebał z ognia kawałek żaru i wrzucił do wody, która zasyczała i zmętniała. Wsypał do środka garść piasku (cały czas mamrocąc coś pod nosem), zamieszał palcem i zaczaj przyglądać się naczyniu z wielką uwagą, kiwając się na piętach. Nagle zerwał się i stanął naprzeciwko Jacka. “Ciebie - powiedział, - spotkało ostatnio coś bardzo ważnego. Jakieś wielkie wydarzenie. Związane z twoją rodziną." “Tak..." - Jacek uśmiechnął się niepewnie. Czarownik rozejrzał się i popatrzył na Basie. “To nie jest twoja żona?" Jacek pokręcił głową. “Tak! - zawołał Murzyn triumfalnie. - Twoja żona jest bardzo daleko. Ona ci urodziła dziecko!" Spojrzeliśmy po sobie zdumieni. “Chłopca czy dziewczynkę?" - zapytał podchwytliwie sceptyk Wojtek. “Grand feticheur" znów zamieszał wodę i przyglądał jej się chwilę. “Dziewczynkę." Zanim ochłonęliśmy, czarownik wylał wodę, powtórzył całą operację od początku, a następnie wygłosił dłuższy monolog, skierowany głównie do Jacka, w którym bezbłędnie rozpoznał szefa: “Macie pewien drobny problem z samochodem. Nie wiem jaki, ale widzę, że jest drobny, choć jeśli go nie zażegnacie, grozi wam niebezpieczeństwo. Ale jeśli uda się go pomyślnie załatwić, cała dalsza podróż pójdzie pomyślnie. Uważaj teraz. Jutro przyjdzie do ciebie dużo ludzi. Wszyscy będą mówić bru-bru-bru, bru-bru-bru. Będą chcieli coś ci sprzedać, ale zażądają dużo pieniędzy. Nie słuchaj ich. Idź za głosem rozsądku. Pójdź do miasta, tam załatwisz to samo dużo korzystniej. Pamiętaj, idź do miasta..." “Nie podoba mi się ten facet - szepnął do mnie Wojtek. - Spójrz na jego buty. Ja je już gdzieś widziałem." Murzyn miał na nogach przedziwne, ogromne buciory w żaden sposób nie pasujące do jego stroju ani tutejszego klimatu. “Grand feticheur" powtarzał swoje gusła z wodą, teraz już było mu gorzej, twierdził, że Basia jest żoną Tomka, ale się z tego wycofywał, nie potrafił powiedzieć z jakiego kraju pochodzimy, próbował wcisnąć jeszcze parę głupstw, ale potem prawidłowo ocenił Tomka mówiąc, że ma trzech synów i mnie jako ojca trzech córek. “Trzy dziewczynki -powtarzał ze współczuciem, - same córki, co za nieszczęście." Wyjął z torby dwa gri-gri - afrykańskie amulety: maleńkie, skórzane, jakby woreczki z umocowanymi z przodu kółkami z mosiężnego drutu, nanizane na rzemyk do noszenia na szyi. Jeden dał Jackowi “na szczęście dla nowo narodzonego dziecka", a drugi mnie, “żeby po córkach przyszła kolej na synów". “Nie chcę mieć więcej dzieci" - powiedziałem. Spojrzał na mnie zdziwiony. “Nie? Ale noś go i tak, odegna wszelkie nieszczęścia." “Pamiętaj - na odchodne zwrócił się jeszcze do Jacka - odrzuć pochopne decyzje. Idź za głosem rozsądku. Swoją sprawę załatwisz najlepiej na mieście". Zebrał rzeczy i zniknął w ciemności, tak samo niespodziewanie jak się pojawił. Siedzieliśmy przez chwilę w milczeniu. Nagle Wojtek stuknął się w głowę. “Już wiem, kto to jest. Poznajesz go, Mirek? Przecież to jeden z tych dwóch facetów z warsztatu, którzy wciskali nam tamte łyse opony. Pamiętasz go? Rozpoznałem po butach". “Faktycznie - powiedział flegmatycznie Mirek. - To musi być on. Chcieli sprzedać tanio, ale gumy miały zero bieżnika, zjechane do płótna." Wszystko stało się jasne. Większość przekupniów, z którymi rozmawiali Wojtek i Mirek, by ubiec swoich konkurentów, przywiozła nam opony na camping. Ten zastosował inną metodę. Przebrał się za czarownika i wróżbami usiłował skłonić, byśmy zakupu dokonali nie na campingu, lecz w mieście, a więc w jego warsztacie, odwiedzanym już przez naszych kolegów. “Cóż, wszystkie metody marketingu są dozwolone - stwierdził filozoficznie Jacek. - Ale coś w tym było. Powiedział nam w końcu i wiele prawdziwych rzeczy..." Podarowane gri-gri nosiliśmy na szyjach przez cały czas trwania wyprawy. A opony kupiliśmy w jeszcze innym miejscu: trochę “przechodzone" micheliny. We wszystkich przywiezionych nam na camping Mirek odkrył wielkie dziury zalane z wierzchu gumą. Kolejny kraj - Burkina Faso. Bezpośrednie połączenie drogowe Nigru z Mali wzdłuż rzeki Niger nieprzejezdne - watahy Tuaregów, według ostatnich wiadomości, opanowały okolice Gao i Hombori. Do naszych Dogonów musimy więc jechać od tyłu, okrężną trasą, przez Burkina Faso, czyli dawną Górną Woltę, jej dwa główne miasta Ou-agadougou i Bobo Dioulasso, przez coraz bardziej zieloną sawannę. Otaczający świat pięknieje z dnia na dzień. Wielka rozmaitość drzew - orzechowce karite o ogromnych okrągłych koronach, akacje, coraz liczniejsze groteskowe, bezlistne o tej porze roku, baobaby, o poskręcanych, potężnych konarach, obwieszone wielkimi owocami, wyrastające o kilka pięter ponad poziom sawanny. Pomiędzy drzewami przelatują nawołujące się ochrypłymi głosami dzioborożce, gdzieś miga stadko kolorowych papug, przemykają białe gołębie. Na gałęziach siedzą, a czasem wzbijają się ciężko w górę, albo kroczą powoli po ziemi, gołoszyje sępy. Gdzieniegdzie sterczą, niczym ruiny średniowiecznych zamczysk, kilkumetrowe termitiery. Coraz częściej napotykamy zbiorniki wodne, sadzawki, jeziorka. Na wyspach trawy czy trzciny stoją spokojnie śnieżnobiałe czaple. Pojawiają się wzgórza, czasem uwieńczone skalistymi kopułami, pomiędzy którymi wije się łagodnie nasza droga. Otwierają się rozległe, wielokilometrowe widoki na pofalowaną, przymgloną sawannę. Chciałoby się zatrzymać, pozostać tu na długo, wędrować wśród wzgórz i drzew. Magia Afryki! Opuściliśmy ziemie Hausa, jedziemy obecnie przez kraj Mossi. Mijamy wioski; małe kwadratowe domki z “bańko", suszonych na słońcu cegieł z gliny zmieszanej ze słomą, obok okrągłe spichrze. Nad dachami górują często wieżyczki małych kościółków, czasem maleńkie minarety meczetów. Stada kóz, garbatego bydła zebu, oraz - nie spotykane niemal dotąd w zislamizowanym Nigrze - czarne świnki buszujące wśród odpadków. Starsi, dzieci machają do nas nieodmiennie, gdy zatrzymujemy się w wioskach, otaczają nas zwartym kręgiem. Ich twarze jakby bardziej płaskie, ciemniejsze, z powszechnymi skaryfikacjami - rytualnymi nacięciami na twarzy, tworzącymi wyraźne blizny, będące znakiem przynależności plemiennej i zarazem śladem przebytej, bolesnej inicjacji. Skaryfikacje, niegdyś spotykane wśród wszystkich niemal afrykańskich plemion, mają ogromne znaczenie magiczne. Poza wspomnianą rolą identyfikującą jednostkę ze społecznością czy z węższą grupą, symbolizującą zmianę statusu społecznego (wejście w świat dorosłych), chronią ją przed złymi mocami, wiążą ze światem nadprzyrodzonym. Nieraz są maskami “noszonymi na stałe". To też magia Afryki. W pobliżu granicy z Mali skręcamy z głównej szosy w bok. Gruntową, wyboistą drogą jedziemy do Diantala, wioski Bobo (bowiem na ich ziemie już wjechaliśmy), położonej na uboczu, z dala od traktu, którym co pewien czas bądź co bądź przejeżdżają Europejczycy. Chce- my zobaczyć, jak wygląda życie i w takich stronach, gdzie od francuskich czasów zapewne niewielu Białych bywało. Wrażenia, obserwacje fascynujące. Chodzimy po wsi, przyglądamy się zajęciom ludzi, myszkujemy po zagrodach, chatach, izdebkach, najdziwniejszych zakamarkach, wszędzie przyjmowani z uśmiechem, witani podwójnym uściśnięciem rąk. Wynajdujemy stare sprzęty, instrumenty; masek, rzeźb niestety brak, widać zostały kiedyś sprzedane innym Europejczykom. Wieś, mimo biedy i oddalenia od szlaków, jest dość cywilizowana. Ma szkołę, popadający w ruinę kościółek katolicki i w podobnym będący stanie meczet. Ale: na każdym niemal podwórku wznoszą się ołtarzyki ofiarne, z pozostałościami świadczącymi o niedawnym użytku - białymi zaciekami z papki z mąki, czerwonymi kurzej krwi, śladami ognia. Ołtarzyki, ulepione z gliny, o fallicznym kształcie, przypominającym małe indyjskie stupy, ale zawsze podwójne, przez co kojarzące się też z pier- siami, symbolem życiodajności. Składane tu proste ofiary o pomyślność plonów, za zmarłych przodków, to podstawowe elementy domowej magii i to niezależnie od wyznawanej religii. W tej samej wsi odwiedzamy ośrodek zdrowia. Przyjeżdżający tu raz na tydzień z Bobo Dioulasso felczer jest akurat obecny. Zna dobrze francuski, chętnie wdaje się ze mną w pogawędkę. Opisuje fatalny stan zdrowotny mieszkańców, zwłaszcza dzieci. Malaria, dezynteria, gorączka połogowa, zapaskudzone rany. “Nic właściwie nie robią, żeby temu zapobiec - opowiada. - Żyją tak od pokoleń, przychodzą tu dopiero, kiedy są już bardzo chorzy, nieraz za późno. Dzieci piją wodę, do której ściekają nieczystości. A matki dają im najwyżej gri-gri, żeby nie zachorowały." Spoglądam na felczera. I on ma pod białym kiedyś fartuchem amulet. Zauważył, widać, moje spojrzenie, dodaje powoli: “Gri-gri ma swoją moc. Ale czasem trzeba ją wspomóc lekarstwem". Magia Afryki to także miasta. Znaczna część - trzeba to powiedzieć - nie jest interesująca. Gwarne, ruchliwe, biedne, brudne, męczące tak, że po przyjeździe chciałoby się natychmiast z nich uciekać. Ale są też inne. Najpiękniejsze chyba na naszej trasie - Dżenne, nad rzeką Bani. Jedno z głównych miast średniowiecznego państwa Mali, a potem Songhaju, ośrodek handlowy, kulturalny, jedno z najważniejszych centrów naukowych islamu na południe od Sahary. Szczególne więzy łączyły przez wieki Dżenne z legendarnym Timbuktu. Dżenne, położone w urodzajnej dolinie rzecznej, posiadało znaczne zaplecze rolnicze i pasterskie, utrzymywało nadprodukcję żywności, miało ożywione kontakty handlowe z faktoriami leżącymi na wybrzeżu atlantyckim. Timbuktu, umiejscowione już niemal na pustyni, uzależnione było całkowicie od dostaw żywności i bawełny z Dżenne, któremu - jako punkt docelowy transsaharyjskich karawan wielbłądów - oferowało sól i inne produkty przywożone przez Tuaregów z Sahary i wybrzeża śródziemnomorskiego. Oba miasta były więc od siebie całkowicie uzależnione, rozwijały się równolegle, a łącząca je droga wodna rzekami Bani i Nigrem była jednym z najruchliwszych szlaków handlowych Afryki Zachodniej. Między obydwoma miastami - jako ośrodkami kultury islamu - istniała też silna więź duchowa. Te same rody słynnych ulemów, muzułmańskich duchownych, nauczycieli, teologów, prawników i kronikarzy działały i tu, i tam. Pisano księgi, zakładano bogate biblioteki, wymieniano informacje i poglądy, pomiędzy miastami krążyli uczniowie i młodzi uczeni. Do dzisiaj działa tu zresztą znana szkoła koraniczna, tutejszy meczet należy do największych w tej części Afryki. Niektórzy słynni ulemowie mieli posiąść umiejętności ponadnaturalne. Kroniki z tamtych czasów opisują liczne cuda, jakich dokonywali: chodzili po wodzie, między innymi potrafili przekraczać suchą nogą Niger w najgłębszych i najbardziej niebezpiecznych miejscach, posia- dali magiczną władzę nad mocami natury i dzięki temu mogli na przykład wywołać deszcz w czasie suszy, przepowiadali przyszłość, modlitwą i zaklęciami ratowali życie ludzkie, kontaktowali się z duchami. Wjeżdżamy do Dżenne, po przeprawie przez Bani wątłym promem, na którym ledwo mieści się nasz star. Zostawiamy samochód na małym placyku i zagłębiamy się w gąszcz ulic i ludzi. Dżenne, jak starodawne hiszpańskie czy włoskie miasta, przerośnięte tkanką stuleci, jest nawarstwieniem murów, domów, budowli, które równie dobrze mogły być budowane przed rokiem, jak i przed wiekami. Ta sama szarość i beż podstawowego budulca - bańko, ta sama szorstka faktura wyschniętej gliny, pokrywający wszystko pył przywiewany z Sahary. Poplątane wąziutkie uliczki, piętrzące się mury, mroczne sienie domostw, placyki z ujęciami wody, wszystko chaotyczne, jakby nieporządne, ale składające się na niepowtarzalną całość, prowadzące w swojej logice do centrum - na plac targowy z ogromnym meczetem wyglądającym jak budowla ulepiona z piasku na plaży, o zrębach sięgających XIV wieku. Zachwycające detale: rzeźbiony drewniany zamek u drzwi, ornament okiennej ramy, porzucony gliniany garnek, pęknięta zdobna stępa. W każde miejsce, każdy zakątek można by się wpatrywać godzinami. I ludzie, z których też każdy zasługiwałby na portret. Rodowici mieszkańcy Dżenne - wysocy Songhajowie w muzułmańskich czapeczkach, często brodaci, w okularach, o wyglądzie intelektualistów. Młodziutkie miejscowe dziewczęta z obnażonymi piersiami, dźwigające do swych domostw wielkie dzbany z wodą pobraną ze studni. Bajecznie kolorowe kobiety Bambara, niosące na głowach ogromne wiązki drewna na opał, przybyłe ze swoich wiosek na poniedziałkowy wielki targ. Fulanie w tradycyjnych szerokich kapeluszach pełnych ozdób, ich kobiety, z nieprawdopodobnych rozmiarów kolczykami ze zwijanych mosiężnych blaszek, sprzedające na targu nabiał. Dogonki handlujące suszoną cebulą. Jest i paru granatowo odzianych Tuaregów, i rybacy Bozo, i bliżej nie określeni Murzyni w dżinsach i T-shirtach. I oczywiście następujący nam na pięty, w czasie naszej wędrówki po mieście, tłum bosych dzieci. Zaglądamy do małych warsztacików w głębi starych podwórek, odwiedzamy miejscowych antykwariuszy. Wpadają w oko ceramiczne i gliniane statuetki, wyglądające na bardzo stare. Wykopywane albo przechowywane od pokoleń w okolicznych wsiach, następnie - w związku z ekspansją islamu, który zabrania posiadania wyobrażeń ludzi i zwierząt - odsprzedawane za bezcen “marchandom" przez dotychczasowych właścicieli. Niektóre z figurek, co konstatujemy nie bez zaskoczenia, kojarzące się ze sztuką Indii: postacie ludzkie przedstawione w pozycji jakby kwiatu lotosu czy innych asan jogi. Przypadek, wspólne źródło czy odległy wpływ? Czy może znów powracamy do owej “przedwiecznej wiedzy"? Figurki nie wydają się dziełem kultur istniejących tu w historycznym okresie Mali. Staro, chociaż mniej niż statuetki, wyglądają również rozmaite amulety oraz inne drobne przedmioty o magicznym znaczeniu, odlane z mosiądzu. Kupuję wisiorek z wizerunkiem skorpiona, służący niegdyś, według antykwariusza, do magicznych obrzędów związanych z porą deszczową. Moja żona urodzona jest pod znakiem Skorpiona, może ten prezent z Dżenne przyniesie jej szczęcie. I my, w Europie, przywiązujemy do magii większe znaczenie, niż się do tego przyznajemy. Magia Afryki to również, trzeba to sobie powiedzieć, dziewczęta. Gdzieś pomiędzy Dżenne a Mopti odwiedziła nasz obóz w buszu, pewnego ranka, grupka kobiet i dziewcząt Bambara. Wśród nich atrakcyjna szesnastolatka, “toploss", w samej tylko spódnicy z tradycyjnej ba- wełnianej tkaniny o delikatnym wzorze. Dziewczyna - może wie, co się podoba białym mężczyznom - wystawia chętnie swoje zgrabne piersi do zdjęć, pozuje do fotografii w objęciach z kolejnymi uczestnikami wyprawy. Jedna ze starszych kobiet natomiast przedstawia się jako “griotka". Mianem tym określano w zachodniej Afryce nadwornych kronikarzy, pamiętających w niepiśmiennych przecież społeczeństwach dzieje władców, plemion, rodów, wsi, recytujących bądź wyśpiewujących je, przekazujących swoim potomkom, by przetrwały przez dziesięciolecia, a nawet wieki. Do dziś w Kangaba, sanktuarium w kraju Mande na południowym zachodzie Mali odbywają się co siedem lat regularne spotkania griotów, którzy przepowiadają starożytne mity i recytują legendy, a przede wszystkim genealogie plemion wywodzących się z poszczególnych rodów dawnego Mande. Jako griotów określa się też czasem mężczyzn lub kobiety znających się na czarach, magii, zaklęciach, co łączy się zwykle przecież ze znajomością przeszłości. Taką właśnie griotką była pewnie owa niewiasta, która spytała nas czy możemy podwieźć ją i jej córkę do następnej wsi na naszej drodze, po czym w podzięce odśpiewała długą, rytmiczną pieśń. Dziewczyna “topless", mówiąca nieporadnym szkolnym francuskim, tłumaczyła, że matka śpiewa o naszej podróży, że wie, iż jest to dla nas bardzo ważny dzień i że błogosławi wszelkie nasze dalsze poczynania aż do powrotu do domu i nasze rodziny, które z pewnością na nas czekają. Wkrótce potem, gdy jechaliśmy już w kierunku Mopti, Mirek zahamował raptownie. Przebyliśmy dokładnie dziesięć tysięcy kilometrów od wyjazdu ze Szczecina! Zrobiliśmy sobie pamiątkowe zdjęcie, Mirek zatrąbił i włączył na moment “koguta" na dachu szoferki. Gniotka i jej córka, które jeszcze z nami jechały, nie wyglądały na zdziwione naszym zachowaniem, a gdy próbowaliśmy wytłumaczyć w czym rzecz, dziewczyna uśmiechnęła się promiennym uśmiechem. “Ona to wie. Przecież mówiła, że dzisiaj dla was bardzo ważny dzień." Jeśli cała Afryka przesiąknięta jest magią, to z pewnością w jeszcze większym stopniu dotyczy to kraju Dogonów. Tu wszystko ma znaczenie magiczne, sakralne. Plan wsi symbolizuje kształt człowieka, plan domu rodzinnego jest odbiciem podstawowej zasady kosmicznej, jedności Nieba i Ziemi, kobiety i mężczyzny. Magiczna jest liczba kolczyków w uchu kobiety, deseń na tradycyjnej tkaninie. Wszędzie umieszczone są falliczne ołtarzyki i ołtarze ofiarne - na dziedzińcach domów rodzinnych, w centralnych miejscach wioski, ale może to być po prostu głaz pod dużym baobabem, występ skalny na zboczu. W każdej wiosce wznosi się sanktuarium, zwane binu. Magiczna moc jest w maskach ukrytych w jaskini w pobliżu wioski. Wszystko przenika tajemnicza siła czy energia życiowa zwana “nyama". Zabiegi o właściwie ukierunkowany przepływ owej nyamy są podstawą dogońskiej magii. Nyama jest bowiem esencją istnienia wszytkiego, co żywe: ludzi, zwierząt, roślin, a nawet wody oraz minerałów 1 Wle u Przedmiotów, które my uważamy za martwe. U człowieka jest zależna od duszy - krąży w organizmie ludzkim razem z krwią, lecz się z nią nie miesza. Chyba że człowiek wpadnie w złość - wówczas, jak powiadają Dogonowie, nyama, łącząc się z krwią, może doprowadzić tę ostatnią do stanu wrzenia. Uspokoić się możemy dopiero wtedy, gdy krew i nyama na powrót rozdzielą się. Nyama składa się z czterech podstawowych pierwiastków: ognia, wody, powietrza i ziemi. U człowieka ogień zgromadzony jest w głowie, powietrze w wątrobie i klatce piersiowej, ziemia w trzewiach, a woda w dolnej części ciała. Siły życiowej ubywa nam, gdy naruszymy pewne zakazy - odzyskać zaś możemy poprzez składanie ofiar. Im więc ktoś jest starszy, tym więcej ma w sobie nyamy - wielokrotnie musiał łamać zakazy i wielokroć uczestniczył w ofiarach... Nyamę bowiem można przekazywać: ofiarowane zwierzęta przekazują swoją uczestnikom ceremonii poprzez krew wylaną na ołtarz. Papka z mąki z prosa, którą na tymże ołtarzu namalowano rytualne znaki, zmyta następnie przez deszcz, przekazuje ziemi nyamę zboża, z którego została uczyniona. Dusza zmarłego przodka przekazuje jego nyamę jednemu z potomków. Ale i nadmiar nyamy może być niebezpieczny: myśliwym zagraża siła życiowa zwierząt, które upolowali, drwalom drzew, które ścięli. Bardzo niebezpieczna nyama, pochodząca zarówno od drzewa, z którego zostały wykonane, jak i od zwierząt czy innych istot, które przedstawiają, zawarta jest w maskach obrzędowych; ochronić się przed nią można w specjalnych rytuałach. Nyama, będąc tak groźna, może też być wykorzystywana przez złych ludzi w podejrzanych celach. Najważniejsza dla świata i dla jednostki jest równowaga nyamy, jej właściwie ukierunkowany przepływ, niczym krwi w organizmie ludzkim. Nadmiar należy kanalizować, niedobór uzupełniać. O to właśnie zabiega się w czasie magicznych rytuałów, za pomocą kreślonych znaków i recytowanych tekstów, przy ofiarach sprawowanych przez specjalnych pośredników zwanych “innepourou", czyli “nieczystymi". Oni bowiem, jako jedyni, odporni są na działanie nyamy ofiarowanych zwierząt, a może, jak niektórzy twierdzą, i ludzi. Podobno kiedyś i takie ofiary składano, czego dowodem miały być tajemnicze zaginięcia paru osób jeszcze w latach trzydziestych. Innym ważnym elementem dogońskiej magii są wróżby, przepowiadanie przyszłości. Zajmują się tym niektórzy wtajemniczeni starcy, znachorzy i myśliwi, lecz w zasadzie jest to umiejętność dostępna dla każdego. Wieczorem, na równej ziemi, w pobliżu wioski, kreśli się sześć dużych prostokątów w dwóch rzędach. Wewnątrz nich umieszcza się znaki symbolizujące pytania, na które odpowiedzi pragnie się poznać: są to punkty, poziome i pionowe linie, kamyki, wbite w ziemię patyczki, ziarna zbóż. Obok pozostawia się naczynie z orzeszkami ziemnymi. Dogonowie wierzą, że “Ogo", czyli “Blady Lis", zbuntowany syn boga-stworzyciela Ammy, który zna boskie Słowo (a więc i przyszłość), lecz został pozbawiony głosu i błąka się samotny po świecie, przyjdzie tu w nocy zwabiony orzeszkami. Odczyta pytania, lecz że nie może mówić, odpowie na nie śladami swoich nóg. I rzeczywiście rano można znaleźć odciski stóp zwierzęcych pokrywające rysunek wróżbity. Czy był to “Blady Lis", czy szakal, czy jakieś inne zwierzę albo nocne ptaki, któż to może wiedzieć... Dogonowie są przekonani, że to Ogo. Wróżbita o świcie analizuje ślady, bada przewrócone patyczki, przesunięte kamyki i na tej podstawie znajduje odpowiedzi na zadane pytania. Do wróżbity z prośbą o poradę czy zbadanie przyszłości przyjść może każdy, nawet cudzoziemcy. Wystarczy ofiarować trochę orzeszków, które przyciągną “Bladego Lisa"... Byliśmy już coraz bliżej kraju Dogonów, celu naszej długiej podróży. W okolicach Mopti ogarnęło nas podniecenie, jakby i na nas zaczęła oddziaływać owa przenikająca wszystko w tym kraju nyama. Rozdział 6 KOSMICZNA ODYSEJA BLIŹNIAKÓW NOMMO Ostatnim większym miastem przed osiągnięciem kraju Dogonów było Mopti. Nie tak piękne i stare jak Dżenne, ale ważne jako stolica regionu, ośrodek handlowy i ruchliwy port, szczególnie dogodnie usytuowany przy ujściu Bani do Nigru. Stąd do Dogonów już tylko krok - prędzej czy później muszą tu zajrzeć wszystkie zmierzające do nich wyprawy, a także inne, udające się nad osnute tajemnicą jezioro Debo, do legendarnego Timbuktu, czy dalej na północ, na saharyjskie szlaki. Zaraz po przyjeździe do Mopti zasięgnęliśmy języka, by móc ustalić ostatecznie nasze dalsze plany. Dowiedzieliśmy się, że na dotarcie do Timbuktu szans nie mamy, gdyż wszystkie drogi opanowane są przez Tuaregów; podobnie jest z lądowymi szlakami prowadzącymi nad jezioro. Pozostawałaby jedynie droga wodna (natychmiast pojawili się chętni do wynajęcia nam pirogi), lecz na to brakowało czasu i pieniędzy. Żal zwłaszcza Debo - to nad nim właśnie, według dogońskich mitów, miało nastąpić lądowanie na Ziemi Arki Nommo, czyli, jak utrzymują zwolennicy paleoastronautyki, pojazdu kosmicznego przybyłego z układu Syriusza. Jest nad jeziorem pomiędzy trzema wioskami, z których jedną zamieszkują rybacy Bozo, drugą Malinke, a trzecią Fulanie, skalne wzgórze zwane Gourao, na którym znajdują się dziwne kamienne dolmeny o nieokreślonym wieku, upamiętniające miejsce zejścia arki na Ziemię. Mają tu być wyobrażenia samej arki w czasie jej schodzenia do lądowania (kamienny “stół" na samym szczycie wzgórza otoczony ustawionymi na sztorc kamieniami - “gwiazdami"). W połowie wysokości wzgórza, po jego południowo-wschodniej stronie znajduje się owa mała jaskinia, o której ściany odbijał się według mitu huk lądującego pojazdu - przechowywane są w niej cztery kamienne bębny. W innej, większej jaskini odkryto malowidła przedstawiające Nommo w niebie, a potem na Ziemi i mitycznych przodków przybyłych w arce. Inne wzgórza i kamienie w okolicy symbolizują arkę już na Ziemi, a także Syriusza i Słońce. Mogło to wyglądać tak: oto na niebie pojawił się czerwony punkt -jak gwiazda, która, wirując wokół swej osi, obniżała się, rosła w oczach, ziała czerwonymi płomieniami niczym tryskającą krwią, wreszcie opadła przy akompaniamencie ogłuszającego, wibrującego hałasu, podrywając z ziemi tumany kurzu. Dotknięcie ziemi musiało być gwałtowne, gdyż w miejscu tym powstało zagłębienie, z którego później utworzyło się jezioro Debo. Z arki, przypominającej wyglądem odwrócony kosz, wysiadły istoty, nazywane później Nommo... Tak można zinterpretować zanotowany przez Marcela Griaule'a dogoński mit o arce Nommo i szereg występujących w nim szczegółów, które były również profesorowi przedstawiane przez Dogonów graficznie. Wiele tu też porównań, odniesień do pojęć z życia codziennego, łatwo przez wszystkich zrozumiałych; niektóre określenia i porównania brzmią jednak bardzo tajemniczo, dopiero gdy sięgniemy do naszej współczesnej wiedzy, możemy je w pełni zrozumieć i uświadomić sobie ich niezwykłość, zwłaszcza, jeśli popuścimy nieco wodze fantazji... Jak zatem wyglądała kosmiczna podróż boskich bliźniaków Nommo w świetle paleoastronautycznej interpretacji dogońskich mitów? Zacznijmy od punktu wyjścia. Był nim układ planetarny Syriusza - to powtarza się w wielu wątkach. Zwany jest on łożyskiem Nommo, czyli tym miejscem, w którym zrodzili się czy powstali bliźniacy Nommo, dzieci najwyższego boga-stwórcy Ammy. Jest też w pewnym sensie synonimem naszego Nieba. Nie ulega najmniejszej wątpliwości, że chodzi tu o układ planetarny - w innym micie mowa jest, że w dawnych czasach (odnoszących się zapewne do historii Nommo, a nie ludzkiej) Sigi Tolo (Syriusz A) i Po Tolo (Syriusz B) były w tym miejscu, w którym obecnie znajduje się Słońce. Tak mogli pierwsi Przybysze opisać ludziom obrazowo miejsce, z którego przybyli, planetę, na której niebie świeciły obydwa Syriusze. Jak było o tym wspomniane wcześniej, wiele przekazów świadczy, że planetę ową w znacznym stopniu pokrywała woda, a jej mieszkańcy, czyli Nommo, którzy stworzyć musieli wysoko rozwiniętą cywilizację, byli istotami rybopodobnymi. I dlatego też ich statek, którym wyruszyli w kierunku Układu Słonecznego, “arka Nommo", nazywany jest też ziemią ryby. W micie powiada się, że sam Amma oraz jeden z Nommo, Nommo Die, czyli Wielki Nommo, najważniejszy z nich, pozostali w niebie - na planecie w układzie Syriusza. Wielki Nommo jest “namiestnikiem" Ammy i duchowym opiekunem życia na Ziemi. Symbolizuje więc ową cywilizację, która wysłała na naszą planetę kosmiczną ekspedycję z zadaniem pchnięcia na nowe tory rozwoju człowieka, a może nawet przyniesienia tu życia. Arka mogła przypominać owe gigantyczne krążowniki międzygwiezdne, tak chętnie i efektownie ukazywane w filmach science-fiction. Dogonowie opisują ją najczęściej jako “most umieszczony na platformie", a więc pojazd o wielkim, dość płaskim i lekko wydłużonym dnie z nadbudówką w kształcie mostu z prowadzącymi nań z obydwu stron schodkami; z przodu i z tyłu znajdują się małe okrągłe przybudówki (dysze silników?). Czasem, jako “arkę Ogo" (“Ogo" lub “Yourougou", “Blady Lis" - to inny bohater kosmicznych podróży, zbuntowany syn Ammy) przedstawia się w postaci podłużnego naczynia przypominającego łódź, płaskiego, wydłużonego kosza bądź walcowatego bębna. Niekiedy, jako “arka Kowala" (Kowal to jeden z Przybyszów, który między innymi przyniósł na Ziemię ogień), ma mieć kształt odwróconego stożkowatego kosza, o podstawie kolistej, lecz wierzchniej płaszczyźnie kwadratowej; przez środek każdej z bocznych ścian biegną schody, z których jedne prowadzą ku wejściu do “kosza" umieszczonego w górnej jego części, zaś ze szczytowej platformy wyrasta “strzała z owiniętym wkoło drutem metalowym". W różnych takich formach arka występuje na dogońskich rysunkach oraz w rzeźbie. Opisy powyższe nie muszą być sprzeczne ze sobą. Niektóre z nich odnieść można do tego samego pojazdu, o którym opowiadają ludzie, dla których stanowi on przecież coś niewyobrażalnego. Ale też może tu chodzić o różne pojazdy, o odmiennym przeznaczeniu: właściwy statek międzygwiezdny, rakiety, którymi komunikowano się z nim z rodzimej planety (motyw smukłej “rakiety kosmicznej" występuje wśród dogońskich masek jako maska Sirigi), wreszcie ładowniki czy kapsuły schodzące na Ziemię. Wewnątrz arki znajdowało się sześćdziesiąt przedziałów ułożonych w czterech grupach po piętnaście. Były to zapewne luki bagażowe -zawierały wszystko, co mogło być przydatne w misji Nommo na Ziemię: wszelkie istoty żywe i rośliny odpowiednio pogrupowane, a także pewne pojęcia symboliczne - taniec, dom, śmierć, pokój, czyli, być może, zasoby informacyjne. W przedniej części arki - w kabinach pasażerskich - znajdowali się Nommo i ośmiu mitycznych przodków ludzi. Nommo i przodkowie tworzyli jedno ciało, w którym Nommo to była głowa, a po- zostali stanowili poszczególne części organizmu. Wydaje się to po prostu opisem zhierarchizowanej załogi statku kosmicznego: kapitana (głowa) i członków o ściśle określonych funkcjach odpowiadających różnym organom. Arka (zapewne w środku) była miękka i wilgotna, co nie powinno dziwić, jako że jej pasażerami były istoty żyjące w wodzie. Niewiele wiadomo na temat napędu arki. Z pewnych przekazów wynika, że źródłem energii było ziarno digitarii, “po". Tym mianem Dogonowie określają również białego karła - Syriusza B, zbudowanego z supergęstej materii porównywalnej z gęstością jądra atomowego. Może więc chodzi tu o paliwo jądrowe? Arkę określa się czasem mianem “ie pelu tolo", co znaczy “gwiazda dziesiątego księżyca". Istnieje symboliczne wyobrażenie przedstawiające ją w postaci koła ze skierowanymi do wewnątrz dziesięcioma kreseczkami umieszczonymi w parach. Na innych rysunkach kreski te skierowane są na zewnątrz koła, przy czym na jednych są cieniutkie, na innych całkiem grube. Dogonowie powiadają, że w pierwszym przypadku promienie jeszcze nie wyłoniły się z gwiazdy (symbolizują więc one energię zawartą w paliwie silnika w stanie spoczynku), w drugim zaś koło czerwonych promieni o różnym natężeniu, przypominających rozlewającą się plamę, której wielkość jednak się nie zmienia, otacza gwiazdę (czyli silniki pracują ze zmiennym ciągiem przy wchodzeniu statku na orbitę okołoziemską bądź starcie z niej). Mówi się też, iż gdy arka zbliżyła się do Ziemi, wyglądała jak pojawiająca się na niebie nowa gwiazda. Istotnie, gdyby pojazd poruszany był na przykład hipotetycznym silnikiem fotonowym, jakiego dotąd na Ziemi nie udało się skonstruować i zapewne długo jeszcze nie będzie to możliwe, mógłby on przypominać patrzącym z powierzchni planety niezwykle jasną gwiazdę. W silniku takim ciąg uzyskiwany jest dzięki wypływowi z dysz strumienia fotonów, czyli wiązki światła. Musiałaby ona być jednak tak potężna, że - jak oblicza się - skierowana ku Ziemi z odległości orbity księżycowej, mogłaby powodować pożary lasów... Silnik taki byłby więc uruchamiany dopiero po znacznym oddaleniu się od zamieszkanych planet, a i tak statek świeciłby oślepiająco, mocniej niż najjaśniejsza gwiazda na niebie. W pobliżu planet start z orbity, hamowanie i inne manewry musiałyby być prowadzone za pomocą silników o napędzie bardziej konwencjonalnym. Arka poruszać się miała zawieszona na miedzianym bądź żelaznym drucie czy łańcuchu. To z kolei nasuwa skojarzenia z falami elektromagnetycznymi stanowiącymi podstawę systemu łączności czy nawigacji. O sposobie nawigacji powiada też inna wzmianka: kiedy arka schodziła, przestrzeń stanowiły cztery kąty, zaś kiedy była już na Ziemi, przestrzeń miała cztery boki. W nawigacji kosmicznej konieczne było korzystanie z geometrii, w której podstawową miarą przestrzeni były kąty, na Ziemi wystarczała zwykła geometria euklidesowa. W przestrzeni arka poruszała się po trajektorii przypominającej podwójną spiralę. O samej podróży kosmicznej załogi Nommo niewiele więcej wiadomo. Po przybyciu w okolice Ziemi arka weszła prawdopodobnie na jej orbitę, gdzie pozostawała jako sztuczny satelita naszej planety przez osiem lat - mówi o tym przekaz, iż przez ten czas “huśtała się" łukiem ogromnym niby tęcza po niebie z południa na północ. Czy owe osiem lat poświęcone było tylko na badania i obserwacje poprzedzające lądowanie, czy odnoszą się do całego okresu pobytu Przybyszów w naszych stronach, trudno stwierdzić na podstawie dogońskich mitów. Więcej szczegółów przynoszą one natomiast odnośnie do samego lądowania. Przypuszczać można, że o ile właściwym statkiem międzygwiezdnym był wielki pojazd, ten w kształcie “mostu na platformie" z sześćdziesięcioma przedziałami bagażowymi, to modułem lądującym mogła być “arka Kowala". Z pewnością mniejsza od tego pierwszego -miała w środku tylko osiem przedziałów umieszczonych dwupiętrowo. Jej kształt stożka ściętego przypomina z grubsza na przykład znany nam moduł księżycowy LM hamujący przy lądowaniu silnikami rakietowymi i za ich pomocą startujący z powrotem w przestrzeń. Wydaje się to najbardziej funkcjonalnym rozwiązaniem tego typu wehikułu, zakładając, że w przypadku schodzenia na nieznaną planetę, bez odpowiednio przygotowanych lądowisk, nie wchodziło w grę stosowanie pojazdów w rodzaju współczesnych wahadłowców, wykorzystujących lot ślizgowy. Trudno też wyobrazić sobie (choć oczywiście nie można tego wykluczyć), że posługiwano się jakimś niekonwencjonalnym napędem, na przykład antygrawitacyjnym. Za hamującymi silnikami rakietowymi przemawiają, co więcej, mity. Wielokrotnie bowiem w opisach lądowania Nommo wspomina się o płomieniach (opisywanych nieraz jako krew tryskająca z arki), o wysokiej temperaturze (arka -utożsamiana czasem z samymi Nommo - miała być zrazu czerwona, a po jakimś czasie, a więc zapewne po wystygnięciu, stała się biała), wreszcie o potężnym, wibrującym huku i podmuchu (silników?) wzbijającym z suchej ziemi tumany kurzu. Wspomina się też, że “tryśnięcie krwi", czyli płomień było wspólne z “ie pelu tolo", które nadało mu realność i blask - paliwo i rakietowy system napędu (ten konwencjonalny) były więc zapewne takie same w głównym statku i ładowniku. Jednocześnie podkreśla się, iż arka przy lądowaniu wirowała wokół własnej osi ruchem podobnym do ruchu wrzeciona, co przypomina współczesne świadectwa o UFO, ale może też chodzić tu o jeszcze inne pojazdy (na przykład w rodzaju naszych śmigłowców) służące Przybyszom do przemieszczania się już na Ziemi. Lądowanie miało nastąpić w nocy. Czy było to skutkiem awarii, czy też odbywało się zgodnie z planem - dość, że wspomina się o potężnym uderzeniu o ziemię. Jego skutkiem jest, według opowieści, rzeźba terenu płaskowyżu Bandiagara z jego ogromnym uskokiem, bądź też powstanie jeziora Debo w wywołanym uderzeniem zagłębieniu, które wypełniło się wodą. Innym efektem “twardego" lądowania była pewna przemiana samych Nommo, którzy połamali swe giętkie dotąd kończyny. Cały opis brzmi wyraźnie jak świadectwo prostego, jeśli nie prymitywnego obserwatora, który - schowany w małej jaskini, o której ściany odbijał się i potęgował echem wibrujący huk i hałas - przyglądał się, pewnie z przerażeniem, tajemniczym wydarzeniom. Obserwatorowi takiemu brakowało wyrazów i odpowiednich pojęć do przekazania innym swoich wrażeń. Stąd porównania płomieni silnika z tryskającą krwią, dźwięku lądowania (określanego jako rzucone w czterech kierunkach “słowo") z rytmicznym odgłosem uderzających o siebie, rzucanych kamieni, odbijającym się o skalne bloki. Zabrakło mu wyrazów i do opisu dalszych wydarzeń. A były one równie niesamowite. Gdy pojazd ostygł, wyszedł z niego “koń" (mówi się, że to Nommo przemienione w konia - a mógł to być rodzaj ciągnika), który zaprzągł się do arki sznurami i pociągnął ją. Być może to sama arka przybrała postać konia - przedstawia się ją nieraz w dogońskiej sztuce w takiej właśnie formie (naczynia na mięso ofiarne), symbolizującej jej zdolność poruszania się po powierzchni gruntu, może na wysuniętych czterech kłach Tak czy inaczej arka dotarła do dużego zagłębienia w ziemi, które po najbliższych deszczach napełniło się wodą (tak właśnie według jednej z wersji mitu powstało jezioro Debo). Arka utrzymywała się na powierzchni jak olbrzymia piroga. Nommo stał na jej górnej platformie. I wówczas cała misja o mało nie zakończyła się fiaskiem. Mit opowiada o wodnym owadzie, który podpłynął do arki i chciał ukąsić Nommo w głowę, lecz szczęśliwie nie mógł dosięgnąć krawędzi. Jest mało prawdopodobne, by chodziło tu rzeczywiście o owada. Nie była to też ryba ani krokodyl czy inne zwierzę, bo trudno znaleźć powody, dla których nie określono by ich dokładnie. Można przypuszczać, że to raczej ludzie - świadkowie lądowania, a może jeden z wojowników, najodważniejszy z nich, próbowali ugodzić nie znaną istotę dzidą czy strzelili do niej z łuku. Byłaby to skądinąd dość typowa reakcja prymitywnego człowieka na pojawienie się wyimaginowanego zagrożenia, czy w ogóle czegoś nowego, niezrozumiałego. Z biegiem czasu, w opowieściach, ów wojownik mógł przekształcić się w złośliwego owada, tym bardziej że próba zabójstwa późniejszego dobroczyńcy była faktem raczej mało chwalebnym. Na szczęście Nommo musieli być pewnie przygotowani i na takie przyjęcie i mimo tego przykrego incydentu kontynuowali swoją misję. Przede wszystkim więc zeszli do wody, która była przecież ich właściwym żywiołem na rodzimej planecie. Dlatego nazywa się ich Nommo O, czyli Nommo ze Stawu (a raczej z Bajora czy nawet z Kałuży) lub Duchami Wodnymi. Są zresztą utożsamiani z wodą, która jest źródłem życia. Nommo, przedstawiani przez Dogonów na rysunkach, Przypominają ryby. Mają wyraźny rybi ogon, lecz w górnej części tułowia coś w rodzaju giętkich rąk bez stawów i szeroką, zrośniętą z tułowiem głowę, która może skojarzyć się z hełmem zaopatrzonym na szczycie w “antenki". Oddychać mieli przez wąskie, wydłużone otwory umieszczone u nasady rąk. Nommo nazywani są również “nadzorcami Wszechświata", “ojcami ..opiekunami", “nauczycielami". I rzeczywiście mieli w swej arce wszystko, co potrzebne było w ich misji nadania impetu rozwojowi ziemskiej cywilizacji. Czerpali zapewne z przebogatych zapasów zgro- madzonych w sześćdziesięciu przedziałach wielkiego statku, który pozostawał na orbicie okołoziemskiej, i zwozili to, co było każdorazowo potrzebne. Dogonowie mówią więc o ludziach (przodkach), rybach, ptakach, zwierzętach dzikich i domowych, owadach, roślinach. Wszystko to ułożone było w odpowiednim porządku i miejscu (co symbolizują schody wprowadzające z czterech stron na górną platformę arki) - i to nie tyle w swej własnej postaci, ile jako nazwy, czyli słowa, które nie zajmują miejsca, mogły być więc łatwo przewiezione. Jest to nader interesujące stwierdzenie. Nazwa, słowo - czyli informacja - oznaczać może informację genetyczną, gdybyśmy przyjęli, jak chcą niektórzy, że życie zostało przywiezione na Ziemię w postaci kodu genetycznego z dalszych rejonów Wszechświata. Może też oznaczać, zgodnie z innymi, “mniej ostrymi" hipotezami, informację niezbędną do przekształcenia, na drodze inżynierii genetycznej, człekokształtnych małp żyjących podówczas na naszej planecie, uznanych za rokujące “największe nadzieje" na przyszłość, w obdarzone świadomością i umiejętnością abs- trakcyjnego myślenia istoty ludzkie. W jeszcze węższym zakresie może tu chodzić tylko o genetyczne usprawnienie czy poprawienie niektórych istniejących na Ziemi gatunków roślin czy zwierząt, tak by lepiej służyły ludziom, a może przy okazji i samych ludzi. Arka zawierała także w swoich przedziałach inne elementy niezbędne dla naszych przodków. Były przybory kowalskie służące do wytwarzania rozmaitych narzędzi, ziarna zbóż i żar słoneczny, dzięki któremu możliwe się stało rozpalenie na Ziemi ognia. Były w niej także zawarte informacje niezbędne do korzystania z tych narzędzi -mówi się, że sam kształt arki był już taką informacją o figurach geometrycznych (koło podstawy i kwadrat górnej platformy), czy o miarach (arka była pierwotnie koszem, a kosz jest miarą objętości). Arka stała się wzorem budowy przez Dogonów spichrzów na ziarno. Nazywana bywa w związku z tym “Spichlerzem Pana Czystej Ziemi" (gdyż było w niej ziarno służące do obsiania dziewiczej przedtem gleby) i jest ona zarazem symbolicznym ujęciem struktury całego Kosmosu. Możemy przyjąć zatem, że Nommo odegrali kluczową rolę w rozwoju życia i cywilizacji na Ziemi - od najszerszej koncepcji, iż dzięki nim właśnie życie powstało, do najwęższej, że po wylądowaniu na planecie przekazali pewne praktyczne umiejętności napotkanemu plemieniu czy plemionom. Niektórzy uważają, że hipotezy te można połączyć - wysoko rozwinięta w skali kosmicznej cywilizacja mogła w ciągu milionów lat wielokrotnie przysyłać na Ziemię swoich przedstawicieli z kolejnymi zadaniami: przyniesienia życia, odpowiedniego pokierowania ewolucją, stworzenia przodków człowieka, wreszcie dopomożenia mu w opanowaniu całego globu poprzez zbudowanie podwalin cywilizacji. W takim przypadku możemy oczekiwać kolejnych wizyt. Miałaby nas do nich przygotować tajemna wiedza pozostawiona przez Przybyszów na Ziemi. Być może jej rozszyfrowanie będzie znakiem, że nadszedł czas ponownych odwiedzin... Wiedza ta przekazywana jest jako pewna uświęcona całość, bez zmian i zasadniczo bez konieczności rozumienia jej - aż do czasu - przez uczestników łańcucha przekazu, a więc jako gnoza. Zbliżając się obecnie, pod koniec XX wieku do jej rozszyfrowania, widzimy wyraźnie, że nie wszystkie elementy należy traktować dosłownie, wszędzie w nich jednak ukryte są pewne ważne sygnały. Na przykład sprawa przodków. Przybysze, którzy odwiedzili Dogonów czy ich poprzedników w przeszłości (była to być może jedna z kolejnych wizyt “kontrolnych" na Ziemi, niektórzy uważają, że nie mogło być to zbyt dawno, najwyżej kilkaset lat temu, gdyż inaczej mit nie miałby szans przetrwać w tak pełnej postaci przez tyle pokoleń), mogli się im przedstawić jako ich przodkowie, a przekazaną wiedzę określić jako dzieje przodków. Wśród "prymitywnych" ludów, zwłaszcza w Afryce, wszystko co odnosi się do przodków jest przyjmowane z największą uwagą, a przodkowie są czczeni i zajmują nader ważne miejsce w mitologii. Dawało to więc gwarancję ciągłości przekazu na wiele pokoleń, dopóki zachowana będzie integralność kulturowa plemienia. Trudno się dziwić, że Nommo otaczani są wśród Dogonów ogromną czcią, równą niemal czci oddawanej ich Ojcu Ammie, Bogu-Stwórcy. Wiąże się z nimi szereg innych mitów; w niektórych spośród nich Nommo żywo przypominają Chrystusa - mówi się, że jeden z nich nakarmił ludzi swoim ciałem, został ukrzyżowany na drzewie, złożony w ofierze za odkupienie Wszechświata, wskrzeszony i powtórnie zejdzie na Ziemię... Nommo jako stworzenia ziemnowodne, o rybiej dolnej części ciała, skojarzyć się muszą z innymi podobnymi im istotami, o których mowa jest w mitach pochodzących z różnych zakątków globu. Przede wszystkim z Oannesem (utożsamianym czasem z Enki lub po akadyjsku Ea, panem podziemnego oceanu, bogiem mądrości, stworzycielem człowieka) znanym z tradycji sumeryjsko-babilońskiej. Miał on być, wraz z grupą podobnych sobie, twórcą cywilizacji znad Eufratu i Tygrysu, a był półczłowiekiem, półrybą i żył w Morzu Erytrejskim (obecnie Arabskim lub Czerwonym), od czasu do czasu wychodząc na ląd w celu nauczania ludzi. Taki sam kształt miał mieć Dagon (być może tożsamy z Oannesem), czczony w starożytnej Palestynie. Był on bóstwem morskim, ale zarazem przypisywano mu wynalezienie pługa i początki uprawy zboża, w czym zbliża się do Nommo. Niektóre z mitów egipskich sugerują, że jeden z bogów (być może chodzi tu o Ozyrysa) nie mógł chodzić, gdyż miał zrośnięte obie nogi, tak jakby miał rybi ogon. Podobne rybie cechy i zamiłowanie do życia w wodzie przejawiali pradawni nauczyciele ludzkości w mitach irańskich (Jima), fenickich (Ta-ut), a nawet chińskich. W wielu starożytnych opowieściach różnych narodów występują wreszcie Syreny. Quetzalcoatl, jeden z największych bogów dawnych Azteków i Majów, zwany Pierzastym Wężem, był z kolei półczłowiekiem, półwężem; ale też i o Nommo w niektórych wersjach mówi się, że poniżej lędźwi mieli kształt węża. W Tiahuanaco w pobliżu jeziora Titicaca w Andach miała pojawić się mityczna istota Orejona o palcach połączonych błoną (to oczywiście atrybut ziemno-wodności), która wylądowała błyszczącym pojazdem i była pramatką wszystkich ludzi. I wreszcie - wracając znów w bliskie nam rejony Afryki Zachodniej - warto wspomnieć, że wśród niektórych plemion żyjących nad Nigrem panuje przekonanie, iż wywodzą się one od lamantynów czyli manatów. Są to pokaźne wodne ssaki z rzędu syren, pospolite niegdyś w tej wielkiej rzece, obecnie niemal zupełnie wytępione. Tylną część ciała mają one “rybią", z przodu natomiast płetwowate kończyny z palcami i wyraźnie wyodrębniającą się głowę; samice mają dwie sutki przypominające piersi kobiece. Uważa się, że to one właśnie (lub inne syrenowate żyjące niegdyś pospolicie w wielu miejscach na Ziemi) mogły być pierwowzorem mitycznych Syren; z drugiej strony opis ich bardzo przypomina dogońskich Nommo. Zaskakująco znajome, “dogońskie" wątki (choć nie ma w nich mowy o rybich kształtach boga) znajdujemy w indoirańskim micie o Tisztrii, bogu gwiazdy Syriusza. Tisztria, pod postacią białego ogiera (arka Kowala przedstawiana też bywa w postaci konia!), udaje się nad brzeg wielkiego morza Wourukasza, z którego pobierają wodę wszystkie rzeki i chmury deszczowe. Po stoczeniu walki z Apaoszą, demonem nieurodzaju i pokonaniu go, Tisztria wskakuje do morza i zanurza się w nim. Jedna z hipotez pochodzenia Dogonów utrzymuje, że przybyli oni z basenu Morza Śródziemnego - mogli więc się tam zetknąć z mitem o Oannesie czy Dagonie. Ale równie prawdopodobne jest, że lądowania owych różnie nazywanych ziemno-wodnych istot miały miejsce w rozmaitych punktach globu - zawsze w pobliżu wody (jezioro Debo, rozlewiska Eufratu i Tygrysu, Nil, Nizina Chińska z rzekami Jangcy i Huang-ho, bagna Jukatanu, jezioro Titicaca, dolna Wołga i Morze Kaspijskie) i tam też pojawiały się nagle zdumiewające cywilizacje. Wszystkie one rozkwitły tuż przed trzecim tysiącleciem przed Chrystusem; niektóre z nich zostały dość dokładnie zbadane na podstawie znalezisk archeologicznych i źródeł historycznych, a innych materialnych świadectw jest niewiele, dokumentów pisanych również brakuje, są owiane aurą tajemniczości... Zagadka Dogonów wiąże się więc ściśle z jeziorem Debo, z owym niezwykłym wzgórzem Gourao. Jak wygląda w tej chwili? Co naprawdę znajduje się na nim? Nie spotkaliśmy nikogo, kto by je odwiedzał, me znaleźliśmy żadnej wiarygodnej relacji na jego temat, a nam niestety tym razem nie było dane go zobaczyć. Pozostawaliśmy w gwarnym, męczącym Mopti i w tej sytuacji - postanowiliśmy opuścić je jak najszybciej i udać się wreszcie na płaskowyż Bandiagara, do kraju Dogonów. Ale przedtem wybraliśmy się na krótką przejażdżkę pirogą po Bani i Nigrze, by mieć chociaż namiastkę tego, co moglibyśmy przeżyć spływając do jeziora Debo czy Timbuktu. Rozdział 7 ZWIĄZEK TAJEMNY: DOGONOWIE I BOZO Pirogę na kilkugodzinną przejażdżkę po rzekach Bani i Nigrze w okolicach Mopti wynajęliśmy we trójkę - Basia, Tomek i ja. Pozostali uczestnicy ekspedycji woleli udać się na targ, Jacek oczywiście w poszukiwaniu rzeźb i masek, inni żeby dokonać drobnych zakupów. To oczywiście tylko marna namiastka tego, co moglibyśmy przeżyć wyruszając w dłuższy rejs po Nigrze - do jeziora Debo, do Timbuktu czy jeszcze dalej, aż do Gao. Ale na to brak nam czasu i pieniędzy. Musimy ukontentować się kilkoma godzinami spędzonymi na wodzie, w długiej, niskiej pirodze, której właściciel, a zarazem nasz przewodnik (jest też kilkunastoletni chłopak towarzyszący nam jako tłumacz) sprawnie odpycha się długim drągiem od dna, na głębszej wodzie wiosłuje zręcznie pojedynczym wiosłem o sercowatym piórze. Naszym celem są trzy wioski położone na wyspach rozlewisk pomiędzy Bani a Nigrem. W jednej z nich, Kakolodaga, mieszkają rybacy Bozo - najdawniejsi mieszkańcy Nigru, niemal utożsamiani z tą wielką rzeką. I tajemnymi więzami połączeni z Dogonami. A ci ostatni - choć żyją wśród bezwodnych niemal skał Bandiagary - mają również silne związki z największą rzeką Afryki Zachodniej. Niger jest dziwną rzeką, może jedną z najdziwniejszych na Ziemi, a niegdyś uważany był za bardzo tajemniczą. Niezwykle długi, liczący ponad cztery tysiące kilometrów, jest po Nilu i Kongo trzecią rzeką w Afryce, ale zasoby wodne ma od nich jeszcze większe. W swym biegu kilkakrotnie zmienia kierunek - i dlatego dawni geografowie nie potrafili sobie z nim poradzić. Uważano, że stanowi on górny bieg bądź dopływ Nilu, albo też w pobliżu źródeł Nilu poszukiwano i jego źródeł. Łączono go z Gambią, a nawet z Kongiem. Nie było zgodności, w którą stronę płynie jego nurt - wielu geografów uważało, że na zachód. Poznanie tajemnicy biegu Nigru było jedną z najbardziej fascynujących przygód nowożytnej geografii, wielu Europejczyków chęć jej poznania przypłaciło życiem: Mungo Park, Hugh Clapperton... Dopiero w latach trzydziestych zeszłego stulecia Niger został zbadany. Rzeka wypływa ze wzgórz Futa Dżalon w Gwinei, w pobliżu wybrzeża atlantyckiego. Kieruje się zrazu ku północnemu wschodowi, by zatoczyć ogromny łuk, przebyć wszystkie strefy klimatyczne tej części Afryki od wilgotnych lasów równikowych, przez sawanny, po pół-pustynię Sahelu, by, otarłszy się o piaski Sahary, zawrócić na południowy wschód, potem na południe i wreszcie - powtórnie przepłynąwszy przez te same strefy - ujść wielką deltą do Zatoki Gwinejskiej. Najdziwniejsze jest jednak to, że w środku swojego biegu Niger tworzy tak zwaną deltę wewnętrzną. Rozdziela się na szereg ramion, tworzy ogromne rozlewiska, jeziora -jednym z nich jest właśnie legendarne Debo. Niger nawadnia i użyźnia olbrzymie obszary Afryki Zachodniej, obfituje w ryby, był odwiecznym spichrzem i arterią komunikacyjną kolejnych rozkwitających wzdłuż jego biegu cywilizacji. Najdawniejszymi mieszkańcami górnego biegu Nigru i wewnętrznej delty byli rybacy Bozo. Potwierdzają to tradycje wszystkich ludów zamieszkujących te okolice, w tym także Dogonów. Wykopaliska wskazują, że Bozo byli tu już co najmniej w VI wieku po Chrystusie. Do dziś stanowią oni swoistą arystokrację rzeki, zachowali tak zwane “władztwo wody". Jako jedyni mają prawo zajmowania terenów nadrzecznych oraz wód rzeki i pobierania opłat od innych plemion za korzystanie z niej. Im też tylko wolno było budować łodzie, służyć za przewoźników i łowić wielkie ryby oraz polować na zwierzęta wodne. Poprzez dusze przodków utrzymywali kontakt z duchem Nigru - Faro. W ich mitologii, podobnie jak u Dogonów, pojawia się wątek Syriusza. Widocznego gołym okiem Syriusza A nazywają Sima Kayne (co można przetłumaczyć jako “Siedzące Spodnie"), a niewidocznego Syriusza B - Tono Nalema (czyli “Gwiazda Oko"). Niektórzy badacze wywodzą Bozo od wyższych warstw społecznych starożytnego, potężnego murzyńskiego państwa Ghany, które rozwijało się na terenach pogranicza obecnej Mauretanii i Mali pomiędzy IV a XI wiekiem. Po upadku Ghany, grupy owych możnych Ghańczyków miały opuścić swoje ziemie, przywędrować nad Niger i opanować jego wody, gdzie czuły się bezpieczne. Być może przemieszały się częściowo z wcześniejszymi mieszkańcami rzeki i od nich właśnie przejęły, a potem udoskonaliły umiejętności rybołówstwa i żeglugi. Sami Bozo jednak twierdzą, że mieszkali na Nigrze “od zawsze" i że pochodzą od orła rybołowu. Niezwykłą rolę odgrywają Bozo w mitologii Dogonów. To oni właśnie mieli być tymi przodkami ludzi, którzy przybyli w arce Kowala na Ziemię. W opowieściach mówi się, że pojawili się na północnych schodach arki z rybami przyrośniętymi do pępków i zwisającymi pomiędzy nogami. Łatwo to skojarzyć z przytoczonym wcześniej mitem o Bliźniakach Nommo, którzy opisywani byli jako półłudzie, półryby. Następnie Bozo zaludnili wody, stając się w ten sposób ich najdawniejszymi, najbardziej pierwotnymi mieszkańcami... Do dziś Dogonowie mówią o Bozo jako o “rybach, które chodzą po ziemi". Już to tylko wystarczyłoby do wytłumaczenia szacunku, jakim cieszą się Bozo wśród Dogonów. Ale są i inne legendy mówiące o przyczynach owego szczególnego “braterstwa krwi" istniejącego pomiędzy obydwoma ludami. Jedna z nich powiada, że niegdyś pewien Bozo, mając wyruszyć w długą podróż, poprosił Dogona o zaopiekowanie się synem w czasie swej nieobecności. Dogoń wziął dziecko do siebie -lecz, że w wiosce zapanował wówczas głód, Dogoń, w obawie, iż chłopiec umrze, wyciął kawałek ciała ze swojego uda i dał mu do zjedzenia. Gdy ojciec dziecka powrócił, by je odebrać, dowiedział się o wszystkim i ogłosił w imieniu swego ludu, że od tej pory żadnemu Dogonowi, który przybędzie do Bozo, nic nie zostanie odmówione. I rzeczywiście. Dogonowie i Bozo nigdy nie walczą ze sobą, winni sobie pomagać i służą sobie wzajemnie pożywieniem i noclegiem. Każdy Bozo może czuć się u Dogonów jak u siebie w domu, a odchodząc ma prawo zabrać część zapasów swych gospodarzy. To samo dotyczy Dogonów, jeśli odwiedzą Bozo. W czasie spotkań Bozo i Dogonowie lubią żartować, przekręcając słowa, często obelżywe, z języka drugiego plemienia. Jest to tym ciekawsze, że do kontaktów takich dochodzi rzadko, oba plemiona żyją od siebie w pewnym oddaleniu, tradycja jest jednak bardzo żywa. Mówi się też, że w czasie swej ucieczki na północny wschód przodkowie Dogonów, ścigani przez konnych wrogów, napotkali wielką rzekę (Niger?). Udało im się ją sforsować dzięki pomocy krokodyli, które utworzyły żywy most. Gdy nieprzyjaciele dotarli nad brzeg, most zwinął się, uniemożliwiając im dalszy pościg. Tymi “krokodylami" mogli być, jak się uważa, właśnie Bozo, żyjący na wodzie i równie sprawnie poruszający się po niej jak te wielkie gady. I tak dochodzimy znów do sprawy pochodzenia Dogonów - skąd i przed kim uciekali oni w przytoczonej legendzie, zaskakująco podobnej do starotestamentowej opowieści o przejściu Żydów przez Morze Czerwone w ucieczce przed faraonem? Poznaliśmy już jedną teorię, wywodzącą ich od starożytnych Garamantyjczyków, a może nawet Greków, a więc z basenu Morza Śródziemnego, zza Sahary, skąd mieli przywędrować przed wiekami ich przodkowie. Dogonowie jednak uparcie twierdzą coś innego, co znajduje odbicie w wielu ich legendach oraz w świadectwach historycznych. I na tych faktach opierają się wszystkie teorie “ortodoksyjne". Oto zatem klasyczna koncepcja pochodzenia Dogonów. Pierwotną siedzibą plemienia było dorzecze górnego Senegalu, kraj Mande, gdzie Dogonowie, jak inne pokrewne im ludy grupy Malinke, stanowili osiadłą ludność rolniczą. Wszystko bowiem wskazuje na to, że mimo pewnych wojennych epizodów w swojej późniejszej historii i praktykowanych tańców wojennych w czasie obrzędów pogrzebowych, przodkowie naszego plemienia byli pokojowo usposobionymi rolnikami. W czasach, gdy tworzyły się zręby pierwszego murzyńskiego państwa Mali za dynastii Keita, Dogonowie wyruszyli na wschód. Przyczyny tej migracji nie są jednak jasne. Według jednej z hipotez opuścili swoją ziemię, gdyż nie chcieli popaść w zależność od umacniających wówczas swe panowanie władców Keita, którzy siłą swej armii wymuszali na osiadłych rolnikach posłuszeństwo i daniny; byłoby to więc pomiędzy XI a XII wiekiem. Inna hipoteza natomiast utrzymuje, że Dogonowie rozpoczęli wędrówkę w XIII, albo nawet w XIV wieku, u schyłku potęgi dawnego Mali, gdy zyskali osobistą niezależność od władców, lecz zarazem utracili w ten sposób protektorów i wobec narastających zagrożeń i napięć w kraju uciekli na wschód. Tak czy inaczej, przebyli Niger w okolicy Segou i po wieloletniej wędrówce doszli na płaskowyż Bandiagara, docierając do niego “od dołu", to znaczy od strony urwiska, którym opada ku południowemu wschodowi. O przyczynie rozpoczęcia wędrówki dogońskie legendy nie mówią wiele, wspominają tylko o przeludnieniu dawnego kraju. Dokładnie natomiast relacjonują sam jej przebieg, począwszy od zdarzenia, kiedy to Dogonowie, postanowiwszy opuścić swoje ziemie, pragnęli 2;abrać ze sobą kości mitycznego przodka Lebe. Odkopali więc jego grób, a tam znaleźli kolorowe kamyki, w które zamieniły się kości Lebe, oraz wielkiego węża. Dogonowie wzięli po garści ziemi z grobu i podążyli za wężem, który wskazał im drogę na wschód. W ten sposób, po długiej, częściowo podziemnej wędrówce, dotarli do wsi Kani Bonzon (istniejącej zresztą do dzisiaj), poniżej urwiska płaskowyżu Bandiagara. Tu wzniesiono ołtarz poświęcony Lebe, pod którym złożono ziemię przyniesioną z jego grobu. Stąd Dogonowie wyruszyli dalej i wkrótce opanowali cały płaskowyż. Przywódcy poszczególnych grup plemienia, a było ich czterech - Domno, Ono, Arou i Dyon (mówi się, że byli oni braćmi) wzięli nieco ziemi spod pierwszego ołtarza i umieścili ją pod dalszymi, budowanymi przez siebie ołtarzami w swych nowych siedzibach. Dzięki temu, poprzez działanie tajemniczej mocy związanej z przodkiem Lebe i jego grobem, oczyszczono nową ojczyznę i zapewniono jej pomyślność. Wąż - symbol Lebe - również tu pozostał. Inne legendy przedstawiają wędrówkę bardziej jako ucieczkę przed konnymi nieprzyjaciółmi, jako drogę ku nieznanemu, opowiadają o wielkiej rzece, która przegrodziła marszrutę. Wtedy właśnie -o czym już była mowa - Dogonom pomogły krokodyle, czyli być może rybacy Bozo. W związku z tym pojawiają się pewne wątpliwości. Przed kim uciekali Dogonowie? W dawnym Mali konnica była armią nieliczną i elitarną, było mało prawdopodobne, by królowie wysyłali ją w pogoń za uciekającą grupą rolników. Poza tym w XIV wieku Mali było wciąż jeszcze bogatym i stabilnym państwem, w którym rolnictwo cieszyło się poparciem władz. Dlaczego Dogonowie mieliby więc tak naprawdę opuszczać swoje ziemie? Sprzeczności te próbuje wytłumaczyć inna teoria, opracowana na podstawie materiałów zebranych jeszcze na przełomie wieków przez francuskiego badacza Afryki i wojskowego Louisa Desplagnes. Głosi ona, iż pierwotną siedzibą Dogonów było wspomniane wcześniej dawne państwo Ghana leżące na pograniczu dzisiejszej Mauretanii i Mali, pierwszy potężny organizm państwowy Afryki Zachodniej, powstały może nawet już w IV wieku. Tutejsi władcy byli zapewne Berberami, uprawiający zaś rolnictwo poddani - Murzynami Soninke. Z nich właśnie mieliby się wywodzić Dogoni, którzy pod koniec XI wieku -może pod wpływem suszy i rywalizacji o źródła wody, a może na skutek najazdu muzułmańskich Almorawidów - opuścili swe siedliska i udali się na południowywschód. Almorawidzi byli zislamizowanymi Berberami, pochodzącymi z pogranicza obecnej Mauretanii i Maroka, którzy w XI wieku stworzyli jedną z najsilniejszych armii w północnej Afryce. Oni to właśnie z jednej strony, na północy, wtargnęli do Hiszpanii, z drugiej, na południu, aż do Ghany, którą ostatecznie zniszczyli-Przed nimi mogła uciekać na południe i na wschód osiadła, wyznająca krańcowe religie animistyczne, ludność rolnicza, która nie chciała dać się ogniem i mieczem nawrócić na islam. We wcześniejszych grupach beeów być może byli przodkowie Bozo; w późniejszych Dogonów. Ci pierwsi zatrzymali się na Nigrze i opanowali jego wody. Ci drudzy, przekroczywszy rzekę w pobliżu jeziora Debo (może stąd właśnie jego isstotna rola w dogońskiej mitologii), otrzymawszy pomoc od Bozo- krokodyli, dotarli ostatecznie na płaskowyż Bandiagara. Choć sami Dogonowie nie potwierdzają tej wersji, utrzymując, iż pochodzą z Mande, to pasują do niej, jak widzimy, pewne fakty historyczne oraz elementy niektórych podań, które trudno byłoby przyporządkować wersji “klasycznej". Co więcej, dogoński kult węża związanego z przodkiem Lebe wydaje się przypominać rozpowszechniony w dawnej Ghanie kult mitycznego boskiego węża Ouagadou. Inne, słabo udokumentowane przypuszczenia wiążą migracje Dogonów z ich ucieczką przed zagrożeniem w postaci handlu niewolnikami: w tym przypadku mieliby się wywodzić z terenów na południe od obecnej Burkina Faso, a więc z rejonów bliższych Zatoce Gwinejskiej, gdzie na wielką skalę polowano na niewolników. Proceder ten rozpoczął się jednak później niż hipotetyczna data ucieczki, która musiała nastąpić przed XV wiekiem, kiedy to Dogonowie, zgodnie z danymi archeologicznymi, panowali już na płaskowyżu Bandiagara. Tak czy inaczej nie ulega wątpliwości, że Dogonowie należą do “ludów refugialnych", czyli takich, które zostały zmuszone do ucieczki ze swych pierwotnych, przeważnie dość korzystnych do życia terenów, przez inne plemiona, stojące na wyższym stopniu rozwoju i osiedliły się w nowych miejscach, zwykle dużo bardziej niegościnnych. Takich ludów jest w Afryce wiele - oprócz Dogonów na przykład Kirdi w Kamerunie, Somba w Beninie czy Nuba w Sudanie. O pochodzeniu Dogonów trudno byłoby również wyrokować na podstawie analizy ich mowy. Wśród lingwistów nie ma zgody nawet, a leJ grupy należy język dogoński (a właściwie języki - istnieje tu kilkanaście dialektów w pięciu większych grupach, niektóre z nich bardzo różniące się od siebie). Niektórzy zatem umieszczają dogoński wśród języków mande grupy nigero-senegalskiej, należącej do rodziny kongo-kordofańskiej. Do pokrewnych należałyby wówczas języki niektórych sąsiadów Dogonów - Bambara, Soninke czy Malinke, lecz podobieństwa wielu słów wynikać mogą nie tylko ze wspólnego pochodzenia, ale również z późniejszych wpływów i kontaktów. Inni badacze zaliczają dogoński do grupy woltąjskiej, na co wskazywałoby słowotwórstwo oparte na różnicach samogłoskowych lub nosowych. Występują tu jednak i znaczne odmienności w stosunku do tych języków. Językami woltajskimi mówią między innymi Mossi czy Senufo, żyjący przeważnie na południe od kraju Dogonów. Jeszcze inni naukowcy -wśród nich