Knabit, Leon Spotkania z Wujkiem Karolem Wydawnictwo "ZNAK" Kraków 2005 Spis treści List abpa Stanisława Dziwisza Od autora 1. Wpadł na parę dni 2. W Tyńcu, cokolwiek zrobisz, będzie dobrze 3. Miejsce w Kanonie 4. Nikogo nie pominąć 5. „Teraz usłyszymy prawdę" 6. „Z takim biskupem jeszcze się nie spotkałem" 7. Modląc się kolanami 8. Nasz Kardynał 9. „Wnet mozemy być sierotami" 10. Konserwatywny czy postępowy? 11. Częsty gość 12. Wsłuchany i słuchany 13. Wybór 14. Kogo na Wawel? 15. „Ducha nie gaście!" 16. Do Watykanu z plackiem 17. Szczęsna tuba 18. „Svatý Otec na vás kýval" 19. Przy stole i w kaplicy 20. Dotyk ręki 21. Nie było na ziemi, nie było i w niebie 22. Dużo zawdzięczam Tyńcowi 23. Dziękujemy za Twoją dobroć 24. Jubilat 25. Jana Pawła imię nigdy nie zaginie 26. „Wszystkie Twoje listy czytam" 27. Posłowie Od autora Tyle książek napisano o Ojcu Świętym Janie Pawle II. Wydaje się, że już nic więcej dodać nie można. A jednak próbuję. Najpierw była prośba burmistrza starożytnego miasteczka Krzywinia nad Obrą, pana Pawła Buksa-lewicza, by dla tamtejszego lokalnego czasopisma „Wieści Krzywińskie" napisać parę wspomnień ze swoich spotkań z Ojcem Świętym. Wielkopolanie nie znali bliżej kardynała Wojtyły, więc świadectwo kogoś z Krakowa mogło im tę postać trochę przybliżyć. Gdy tych wspomnień nazbierało się więcej, zaproponowano mi wydanie ich w formie małego tomiku. Równocześnie krakowskie Radio Mariackie (obecnie Radio Plus) wykorzystało poszczególne odcinki wspomnień na swej antenie z racji złotego jubileuszu kapłaństwa Jana Pawła II. Trud przygotowania tej pozycji w nieco poszerzonej wersji przyjęło na siebie ostatecznie Wydawnictwo Znak. Szczególne podziękowanie za słowo wstępne składam Jego Ekscelencji Księdzu Biskupowi Stanisławowi Dzi-wiszowi, bez którego życzliwości i dobroci nie powstałoby wiele stron tych wspomnień. Dziękuję też Pani Redaktor Barbarze Pajchert za cenne wskazówki językowe i merytoryczne. Za redakcyjne opracowanie tekstu dziękuję Panu Redaktorowi Wojciechowi Bonowi-czowi. Niech osoba i czyn Ojca Świętego, ukazane ze skromnej perspektywy jeszcze jednego świadka, pomogą cierpliwym Czytelnikom wejść w nowe Tysiąclecie i przekroczyć próg nadziei. O. Leon Knabit OSB, mnich tyniecki Tyniec, w Adwencie Roku Pańskiego 1998 1. Wpadł na parę dni Wlatach 1956–1958 byłem kapelanem Domu Diecezjalnego w Pewli Małej, w Beskidzie Żywieckim. Piękne miejsce nad Koszarawą, bystrą górską rzeką, wśród łagodnych wzniesień pokrytych lasem. Sam dom niewielki, ale pakowny i gościnny, ściągał we wszystkich porach roku ludzi, którzy chcieli odpocząć i duchowo się ubogacić. Ileż stąd było wycieczek na pobliską Kiczo-rę, na Pilsko, na Babią Górę; ile dyskusji przy ognisku na położonym opodal domu małym wzniesieniu, zwanym Olimpem; ile rekolekcji i dni skupienia dla rolników, nauczycieli, malarzy, prawników, dla mężczyzn, kobiet, młodzieży; ile kolonii dziecięcych, a nawet kursów językowych; ile wreszcie spotkań ze znaczącymi ludźmi zajmującymi się sprawami Kościoła! Duszą i organizatorką wszystkich imprez była kierowniczka Domu, pani Krystyna Popiel, zwana przez wszystkich mieszkańców i gości Babcią. Tam to właśnie w lutym 1958 roku pierwszy raz spotkałem księdza Karola Wojtyłę. Wpadł na parę dni z kilkoma studentami, by odetchnąć czystym powietrzem i zjechać na nartach z Pilska. Pełen pogody, życzliwości i spokojnego uśmiechu. Bardzo bliski i „swój" od pierwszego spotkania, a jednocześnie jakby trochę nieobecny, a może inaczej -jakby głębiej obecny wśród ludzi i spraw. Posiłki w Domu Diecezjalnym jadało się w kuchni, w której okno było zamykane od wewnątrz taką wielką klapą-okiennicą dla ochrony przed złodziejami (byli już i wtedy). Na dzień podpierało się tę klapę solidnym drągiem. W ten sposób powstawał jakby daszek nad częścią stołu. Do dzisiaj pamiętam Wujka Karola, bo tak wszyscy o Nim mówili, siedzącego przy posiłkach pod tym „baldachimem", w cywilnym, sportowym ubraniu, uśmiechniętego i zamyślonego, więcej słuchającego niż mówiącego. Do odprawiania Mszy świętej pożyczałem Wujkowi Karolowi swoją sutannę. Prosiłem raz, by zechciał przyjąć miejscową intencję mszalną, bo byłem tam jedynym stałym kapłanem, a wiernych, którzy chcieli, by im odprawić Mszę świętą, było wielu. Zgodził się chętnie, a ofiarę, którą Mu wręczyłem -było wtedy tego aż 50 złotych -wrzucił, jak zaobserwowali inni, do puszki z napisem „Na kaplicę". Czasu przeznaczonego na odpoczynek nigdy nie spędzał sam. Zawsze był w towarzystwie młodych ludzi. Nie stronił też od starszych i słuchał ich z uwagą. Umiał jednak zawsze wygospodarować chwilę dla siebie i, jak można się było domyślić, na spotkanie z Bogiem w swoim wnętrzu -przez oderwanie się od grupy, przyjście trochę później lub wyjście wcześniej, czy wreszcie przez to charakterystyczne zamyślenie, które można było dostrzec u Niego i wtedy, gdy był już Papieżem... Głośne były wtedy „chodzone" rekolekcje Wujka Karola. Podczas wędrówek po Beskidach czy Tatrach stawiał przed uczestnikami problemy związane z wiarą, z postawą człowieka wobec Boga i dzisiejszego świata. Wędrówki odbywały się więc w charakterystyczny sposób: część czasu poświęcano na rozmowy i dzielenie się przemyśleniami, część zaś na medytację, rozważanie wielkich dzieł Bożych i osobistych problemów. W ten sposób zbliżano się do Boga -wyraźniej odczuwanego w pięknie przyrody niż gdziekolwiek indziej. I, co najważniejsze, nie było w tym wszystkim żadnego przymusu. Wujek Karol nigdy nikogo nie ciągnął na siłę. Po prostu był sobą -człowiekiem, który traktował na serio Boga i uznawał wartość każdego człowieka spotkanego na swej drodze. Był w tym wszystkim tak zwyczajny, że nie odstraszał, a jednocześnie tak mocny i na swój sposób tajemniczy, że pociągał za sobą jak magnes wszystkich, którym zależało choć trochę na prawdziwym życiu. Wiosną tegoż roku uczestniczyłem w Krakowie w konferencji dla księży, poświęconej zagadnieniom duszpasterstwa młodzieży, zwłaszcza młodzieży akademickiej. Wśród prelegentów, obok księdza Jana Pietrasz-ki, późniejszego biskupa pomocniczego w Krakowie i wielkiego kaznodziei, zaznaczyła się wyraźnie osobowość księdza Wojtyły. W tym, co mówił, czuło się wielką miłość do młodych ludzi. Z wielkim zaangażowaniem uwrażliwiał nas na konieczność otworzenia się na potrzeby młodych ludzi, narażonych na utratę wiary, podlegających coraz silniejszym naciskom kół politycznych, wrogich religii i patriotyzmowi. Troska o uszanowanie godności drugiego człowieka była zawsze charakterystycznym rysem osobowości przyszłego Papieża. Pamiętam takie wydarzenie: do Domu Diecezjalnego w Pewli należał stojący obok poniemiecki barak. W owych czasach nie było mowy, żeby instytucja kościelna mogła wybudować coś nowego. Doprowadzono więc ów barak do porządku i w nim spożywano posiłki w lecie, organizowano wykłady i dyskusje oraz wieczorki humoru, jak to się dzisiaj w języku oazowym nazywa -pogodne wieczory. Kiedyś podczas zażartej dyskusji jedna z uczestniczek zaczęła się ze mną spierać, a wreszcie i trochę prześmiewać, jako że moje poglądy nie bardzo się zgadzały z jej sposobem myślenia. Prosiłem ją, by dała spokój, a skoro to nie pomogło, po stosownym ostrzeżeniu trzepnąłem ją po głowie jakimś dość grubym modlitewnikiem, który akurat miałem w ręku. I nagle usłyszałem głos... Wujka Karola, który właśnie stał w pobliżu: -To i tak nieźle. Można było wziąć za włosy i wyciągać po tym baraku! Zrobiło mi się gorąco. Na całe życie zapamiętałem te słowa. 2. W Tyńcu, cokolwiek zrobisz, BĘDZIE DOBRZE Rozumiałem więc dobrze zaskoczenie księdza Woj-tyły, kiedy parę miesięcy po tym zdarzeniu spotkał mnie na korytarzu w klasztorze benedyktyńskim w Tyńcu. W lipcu 1958 roku uzyskałem bowiem zgodę na wstąpienie do klasztoru („wprowadziłem się" tam dokładnie 16 lipca), On natomiast na początku sierpnia przyjechał do Tyńca na indywidualne rekolekcje. -A ksiądz co tu robi? -zapytał. -Ja -odpowiedziałem -jestem tu kandydatem. -Cooo? -nie krył zdumienia. Widać nie dowierzał, że młody, nie bardzo opanowany ksiądz może się przemienić w poważnego benedyktyńskiego mnicha. Wujek Karol spędzał te dni przeważnie w samotności. Chciał pobyć trochę sam na sam z Bogiem. Raz jeden uczestniczył z nami w nowicjackiej rekreacji, dołączając się do spaceru po nadwiślańskich wałach. Cieszyliśmy się, że choć akurat nie było wtedy z nami magistra (nowicjatu), mieliśmy doktora. Chyba prosto z Tyńca udał się na wyprawę kajakową na Mazury. Nie miał podczas niej spokoju. Właśnie tam zastała Go wiadomość o nominacji na biskupa pomocniczego w Krakowie. Konsekracja biskupia miała się odbyć w katedrze wawelskiej 28 września. Klasztor tyniecki pragnął z tej okazji ofiarować swemu Przyjacielowi biskupią mitrę. Gdy jeden z mnichów, ojciec Placyd, brał miarę, opasując centymetrem głowę przyszłego biskupa, ten był bardzo skupiony, a potem ukrył twarz w dłoniach i powiedział: -Że też mnie, MNIE, mierzysz głowę „pod mitrę"! Zdawałoby się, że tak niedawno -pod datą 8 września 1946 roku -zapisano w kronice tynieckiej: „Dzisiaj odwiedził nas ks. Wojtyła z seminarium krakowskiego". Był jeszcze wtedy klerykiem, od święceń kapłańskich dzieliły go dwa miesiące. Teraz, na pięć dni przed święceniami biskupimi, znów zjawił się w Tyńcu, by modlić się w samotności. Budował nas wszystkich swoją postawą. Pogadywaliśmy po cichu, że ksiądz biskup Wojtyła zostanie chyba w przyszłości prymasem. Gdy wyjechał do Krakowa w przeddzień konsekracji, zapisałem w swoich notatkach: „Aż szkoda, że dziś wyjechał. Taka piękna postać. Spraw, Jezu, by krzyż biskupstwa nie był dla Niego zbyt ciężki, by jak najwięcej dobra zdziałał, zlej Nań wiele łask jutro, w dniu konsekracji". Powyższe słowa pozwoliłem sobie przekazać Ojcu Świętemu listownie w trzydzieści trzy lata później. Otrzymałem odpowiedź: „Dziękuję też za notatkę «dawnego Postulanta», bo wierzę, że te same pobożne życzenia są aktualne i dzisiaj". Nie rozstał się jednak z Tyńcem na długo. Przed Bożym Narodzeniem nadeszła radosna wiadomość: Ksiądz Biskup w Wigilię udzieli święceń diakonatu naszemu klerykowi, bratu Piusowi Narogowi, a potem spędzi z nami święta. Święcenia odbyły się rano, a późnym popołudniem zgodnie ze zwyczajem zgromadziliśmy się w klasztornym refektarzu. Ojciec Piotr Rostworowski, ówczesny przeor, złożył życzenia młodemu Biskupowi, który jasny i uśmiechnięty stał wśród nas jakby trochę zakłopotany. -W duchu wiary -mówił przełożony -widzimy Chrystusa w każdym kapłanie, a zwłaszcza w biskupie. Ponieważ Ty, Ekscelencjo, jesteś najmłodszym członkiem episkopatu, więc w Tobie szczególnie widzimy Dzieciątko Jezus dziś narodzone. Ksiądz Biskup odpowiedział: -Jako zwykły ksiądz wiedziałem, jak się spędza święta Bożego Narodzenia, ale jako biskup? Nie bardzo wiedziałem, co mam robić. Pomyślałem sobie: szoruj, bracie, do Tyńca, a tam, cokolwiek zrobisz, będzie dobrze. Następnie podzielił się opłatkiem z każdym z nas, a o północy przewodniczył Pasterce, podczas której wygłosił piękne, choć trudne kazanie. Według ówczesnych przepisów liturgicznych, bezpośrednio po Pasterce odprawiano w Tyńcu modlitwę poranną Kościoła - Laudes. I tej modlitwie przewodniczył Ksiądz Biskup z wielkim skupieniem i wiarą, wyśpiewując razem z mnichami chwałę Chrystusa nowo narodzonego. Potem przyjeżdżał do Tyńca parę razy w roku, by się pomodlić i nabrać sił do codziennych zajęć. Widywaliśmy Go wtedy często, jak samotnie odprawiał Drogę Krzyżową lub klęczał w skupieniu przed Najświętszym Sakramentem. Niekiedy miał ze sobą jakieś notatki. I wtedy, klęcząc, wpatrywał się z natężeniem w tabernakulum, jakby u samego Chrystusa szukał światła, następnie pochylał się, coś pisał, znów patrzył, znów pisał... Zdarzyło się raz, że nieżyjącyjuż ojciec Feliks Zieliń-ski miał odprawiać sam Mszę świętą w kościele klasztornym przed bocznym ołtarzem, o nietypowej porze, ze względu na zajęcia. Ni stąd, ni zowąd zjawił się ksiądz biskup Wojtyła, który z wielką prostotą do tej Mszy usługiwał. Jego wiara i postawa były dla nas wyzwaniem i przykładem. Po kolejnych odwiedzinach w Tyńcu, w dniach 21-23 sierpnia 1959 roku, zachowały się zapisane gdzieś słowa: „Opiekuj się Biskupem Wojtyłą, który już wyjechał i pozostawił za sobą smugę jakiegoś nieprzepartego uroku, modlitwy, wewnętrznego żaru". Z niecierpliwością oczekiwaliśmy na wizytację kanoniczną, którą nasz Biskup miał przeprowadzić w Tyńcu 7 i 8 czerwca 1960 roku. Wszystko odbyło się według planu: przywitanie, odpowiednie modlitwy i ceremonie, Msza święta z udzieleniem sakramentu bierzmowania oraz procesja na cmentarz. Na drugi dzień -święcenia kapłańskie ojca Tarsycjusza Górowskiego. Oczywiście Ksiądz Biskup przyjął ochoczo propozycję komentarza liturgicznego podczas obrzędu święceń. Ta forma kontaktu wiernych z liturgią nie była jeszcze zbyt powszechna, ale przyszły Papież już wtedy dostrzegał jej wartość; jako biskup-nominat zaproponował nawet, aby podczas jego konsekracji objaśniano zgromadzonym przebieg ceremonii, jednak arcybiskup Baziak nie wyraził wówczas na to zgody. Wszyscy podkreślali, że wizytację tę cechował wspaniały nastrój parafialno-rodzinny, o co w Tyńcu nie zawsze było łatwo. Zapewne było wyróżnieniem dla Tyńca, że piętnastą rocznicę święceń kapłańskich, 1 listopada 1961 roku, chciał Ksiądz Biskup spędzić w naszym klasztorze. Po śmierci arcybiskupa Baziaka, w lipcu 1962 roku Kapituła krakowska wybrała księdza biskupa Wojtyłę na wikariusza kapitulnego, czyli tymczasowego rządcę archidiecezji. W tym charakterze odprawiał też rekolekcje zamknięte razem z grupą księży, którzy zjechali do klasztoru z różnych stron Polski. Bez oznak biskupich niczym się nie wyróżniał spośród pozostałych uczestników, chyba większą pobożnością i skupieniem. Dopiero na zakończenie, gdy przewodniczył uroczystej Mszy świętej, księża zorientowali się ze zdumieniem, że wśród nich był biskup. „A, to ten Wojtyła!" -mówili. „Ten Wojtyła" znany był zresztą tu i ówdzie z niekonwencjonalnych zachowań. W seminarium duchownym diecezji siedleckiej (które kończyłem) prowadzono wśród księży wychowawców dyskusję na temat stroj ów kleryckich. Dotychczas strojem wyjściowym był obowiązkowo kapelusz i płaszcz lub przynajmniej pelerynka. Niektórzy, bardziej postępowi wychowawcy uważali, że nic się złego nie stanie, jeśli kleryk pokaże się publicznie na przykład w berecie. Spotkało się to z opozycją ze strony zachowawczej części grona. Dyskusję uciął wicerektor, ksiądz Kazimierz Miszczak, który przypomniał, że w czerwcu 1962 biskup Wojtyła przyjechał na pogrzeb biskupa Mariana Jan-kowskiego, sufragana siedleckiego, w berecie. „No i co?" -zapytał. I klerycy mogli chodzić w beretach. 3. Miejsce w Kanonie Aż nadszedł dzień 18 stycznia 1964 roku, kiedy dowiedzieliśmy się, że papież Paweł VI mianował Wujka Karola arcybiskupem krakowskim. Ucieszyliśmy się bardzo. Parę dni po ogłoszeniu nominacji odbył się w Kalwarii Zebrzydowskiej zjazd rejonowy księży z czterech dekanatów. Z radością uczestniczyłem w tym pierwszym spotkaniu nowego arcypasterza z większą liczbą kapłanów, wśród których byli Jego dawni przełożeni, koledzy i uczniowie. Przyjęto Go bardzo serdecznie. W imieniu zebranych przemawiał starszy kapłan, ksiądz prałat Józef Motyka z beskidzkiej parafii Mucharz, mówiąc ze łzami w oczach: -Ty, Ekscelencjo, wszedłeś teraz do Kanonu, jak święty Józef! A ja dodałem wtedy: -Tylko prosimy, żeby się Ksiądz Arcybiskup nie posunął o jedno miejsce wyżej. Kto mógł wtedy przypuszczać, że jednak się „posunie" i od wieczora 16 października 1978 roku w Kanonie Mszy świętej będziemy się modlili wraz z całym Kościołem za naszego papieża Jana Pawła?! Muszę się w tym miejscu odwołać do starszych Czytelników. Pamiętają oni z pewnością, że Kanonem nazywano modlitwę mszalną, podczas której odbywało się Przeistoczenie, i że tekst owej modlitwy był niezmienny. Odmawiało się ją oczywiście w języku łacińskim. Dopiero papież Jan XXIII podczas II Soboru Watykańskiego wprowadził pewną zmianę. Postanowił, by w Kanonie obok imienia Maryi wspominano także imię św. Józefa, dla którego Papież Dobroci żywił wielką cześć. Do tego właśnie faktu nawiązał ksiądz prałat Motyka. Wszyscy natomiast wiemy, że podczas Kanonu, czyli Modlitwy Eucharystycznej, wspomina się także imię papieża i biskupa diecezjalnego. Od czasu nominacji arcybiskupiej modliliśmy się więc za naszego Papieża Pawła i naszego Biskupa Karola. Z radością przyjęliśmy Go w klasztorze, gdy 7 marca, w przeddzień uroczystego objęcia katedry wawelskiej, przyjechał do nas, by się pomodlić i poprosić Boga o pomoc w kierowaniu diecezją, na której czele stali wcześniej tacy ludzie, jak św. Stanisław Męczennik, bł. Wincenty Kadłubek, kardynał Zbigniew Oleśnicki czy kardynał Adam Stefan Sapieha. Żegnając się z nami, zażartował jeszcze: -Gdy przebywałem w Waszym klasztorze, brat Maciej mówił mi często: „Zostań, zostań u nas". Ale tym razem zamilkł. Może dlatego, że to czas Wielkiego Postu, a może -może zrozumiał, że teraz to już nic z tego... Nasz tyniecki konwent przygotowywał się tymczasem do dwudziestej piątej rocznicy powrotu do swego klasztoru po stuletniej z górą nieobecności. Ówczesny przeor, ojciec Mateusz Skibniewski, wyznaczył datę obchodu święta na 28 czerwca 1964 roku, łącząc jubileusz z odpustową uroczystością świętych apostołów Piotra i Pawła, patronów Tyńca. Oczywiście nie mogło na niej zabraknąć i Księdza Arcybiskupa. Uroczyście witany przez parafian i przez mnichów, odprawił nieszpory i przemówił do zgromadzonych, podkreślając więź klasztoru z parafią, która pilnowała niejako kościoła, gdy mnisi byli wypędzeni, a w 1939 roku doczekała się powrotu prawowitych gospodarzy do na wpół zrujnowanego klasztoru. Nieszpory śpiewaliśmy w języku polskim -parafianie razem z mnichami. Było to wydarzenie wyjątkowe. Dotychczas bowiem mnisi odprawiali Liturgię Godzin według starego prawa tylko po łacinie. Zapytaliśmy Księdza Arcybiskupa, czy pozwoli nam, by te nieszpory były wypełnieniem naszego zakonnego obowiązku wielbienia Boga. „Jeśli mogę, pozwalam" -odpowiedział Wujek Karol. Na takie dictum niektórzy mnisi woleli na wszelki wypadek odmówić nieszpory prywatnie po łacinie, by mieć pewność, że są zupełnie w porządku wobec Boga i Kościoła... Ale dlaczego właśnie nieszpory były punktem centralnym jubileuszowych uroczystości? Bo o godzinie 10 rano były uroczyste prymicje arcybiskupie w rodzinnych Wadowicach, a o 18.30 -poświęcenie dzwonów w Szafla-rach koło Zakopanego. Zwracaliśmy na to uwagę podczas krótkiego posiłku po zakończeniu nabożeństwa: -Księże Arcybiskupie, jak można -tyle roboty jednego dnia! Uśmiechnął się i odpowiedział: -To czemuście jeszcze wy mnie zaprosili? Kilka dni później -1 lipca -przypomniano nam, że wśród różnych nauczycieli, jakich miał przyszły Papież, nie brakowało i krawca. W upalny letni dzień spotkali się przy ołtarzu w tynieckim kościele dwaj koledzy: arcybiskup krakowski i mnich-diakon Michał Bigosz, pochodzący z Dębnik, który miał właśnie otrzymać święcenia kapłańskie. Kazanie Księdza Arcybiskupa wygłoszone przy tej okazji było poświęcone postaci krakowskiego krawca, Jana Tyranowskiego. Człowiek ten, początkowo urzędnik, potem rzemieślnik, gromadził w trudnych latach okupacji młodych chłopców, a wśród nich Karola, Michała oraz Mieczysława (który wiele książek o tych i innych sprawach napisał). Odmawiał z nimi różaniec, czytał literaturę mistyczną (!) i uczył ich mocy, jaką daje zawierzenie Chrystusowi oraz głębsze poznanie Jego nauki. Kiedy prawie ćwierć wieku upłynęło od tych konspiracyjnych spotkań, nam, mnichom uczestniczącym w tej jedynej w swoim rodzaju uroczystości -gdy kolega udzielał koledze święceń kapłańskich -dane było oglądać owoce pracy apostolskiej cichego, nieznanego ogółowi świeckiego człowieka, który odpowiedzialność za Kościół i za bliźniego potraktował na serio. Dzisiaj jest on kandydatem na ołtarze. 4. Nikogo nie pominąć Od wielu lat w dniach od 18 do 25 stycznia obchodzi się w całym świecie Tydzień Modlitw o Jedność Chrześcijan. W Krakowie główne uroczystości odbywały się zwykle 25 stycznia w bazylice OO. Dominikanów. W roku 1965 poproszono mnie o komentarz liturgiczny do bogatego w treść nabożeństwa. Po Mszy świętej, której przewodniczył Ksiądz Arcybiskup, przedstawiciele różnych wyznań gromadzili się w klasztornym refektarzu na wspólnej wieczerzy. Koło Metropolity Krakowskiego siedzieli zwykle duchowni prawosławni, ewangelicy, baptyści i inni. Ksiądz Arcybiskup rozmawiał z nimi, słuchał ich z wielką uwagą i szacunkiem. Oni zaś byli przejęci i nieraz do łez wzruszeni. Pamiętam przemówienie chyba pastora baptystów, księdza Bednarczyka, który podkreślał z mocą, jak wielkim przeżyciem jest dla niego i dla nich wszystkich możność wspólnego przebywania z pasterzem Kościoła krakowskiego, który ich traktuje jak braci, a nie jak heretyków i schizmatyków. I to jeszcze w klasztorze Dominikanów, którzy w swoim czasie wsławili się ostrym zwalczaniem innowierców. Wujek Karol, uradowany tą braterską atmosferą, podkreślał konieczność szukania mocniejszego oparcia w Chrystusie. Z przekonaniem mówił, że jeśli będziemy się zbliżali do Jezusa Chrystusa, to będziemy się zbliżali także do siebie. I kiedyś nadejdzie dzień, gdy po obudzeniu stwierdzimy, że już stanowimy jedno. Przedmiotem szczególnej troski Księdza Arcybiskupa byli ludzie słabi, chorzy i starsi. Odwiedzał ich przy nadarzającej się okazji w domach, a jednocześnie kładł wielki nacisk na to, by kapłani w swej pracy duszpasterskiej szczególnie pamiętali o ludziach dotkniętych przez los. Przy pomocy zasłużonej i znanej nie tylko w środowisku krakowskim pani Hanny Chrzanowskiej, pielęgniarki i wychowawczyni wielu pokoleń pielęgniarskich (dzisiaj -kandydatki na ołtarze; ciekawe, że Wujek Karol miał do takich ludzi szczęście...), doprowadził do zorganizowania rekolekcji dla najciężej chorych. Odbywały się one zwykle późną wiosną w gościnnym domu rekolekcyjnym księży salwatorianów w Trzebini koło Krakowa. Trzy turnusy rekolekcyjne gromadziły zwykle ponad setkę ludzi, którzy nieraz, zwłaszcza na początku tej akcji, latami całymi nie opuszczali swych mieszkań, często bardzo ubogich. Niekiedy trzeba było organizować i czwarty turnus. Do pomocy zgłaszało się bardzo wiele osób. Hasło „Trzebinia" mobilizowało prywatnych właścicieli aut, dowożących i odwożących chorych, kobiety, które przygotowywały posiłki, pielęgniarki świeckie i zakonne, zapewniające fachową opiekę zwłaszcza nad sparaliżowanymi i kalekami. Do tego należy dodać dziesiątki studentek i studentów, którzy wraz z klerykami diecezjalnymi i zakonnymi służyli wszelką możliwą pomocą. Ich obecność była znamienna. W tym czasie przeżywali przecież swoje egzaminy, pokonywali jednak parędziesiąt kilometrów, by choć przez jeden dzień, choćby tylko parę godzin usłużyć chorym i sprawić, aby nie czuli się opuszczeni. Spotykali się też z wielką wdzięcznością tych ludzi, najczęściej zniechęconych do życia i nie mogących pojąć, jak te młode dziewczyny w za krótkich spódnicach i chłopcy „w za długich włosach" mogli okazywać tyle poświęcenia, zrozumienia i serca. Zawiązywały się nieraz przyjaźnie trwające długie lata, a opieka -zwłaszcza nad staruszkami -nie kończyła się po wyjeździe z Trzebini. Miałem szczęście prowadzić te rekolekcje przez wiele lat, z udziałem nowicjuszów benedyktyńskich z Tyńca, a potem z Lubinia. Pierwszy raz byłem w Trzebini na początku czerwca 1965 roku. Wtedy właśnie przyjechał na parę godzin Ksiądz Arcybiskup. Podchodził do każdego z największą troską, wypytywał się, interesował, błogosławił. Cieszył się, widząc tych ludzi umytych, nakarmionych, w czystych, wygodnych łóżkach. Przypominał chorym, jak wielką rolę spełniają w Kościele, i prosił ich, aby wspomagali jego biskupie trudy modlitwą i ofiarą. Taki pozostał do końca. Miał wielki dar dostrzegania każdego. Stopniowo stawało się to dla nas czymś tak oczywistym, że nie zawsze potrafiliśmy docenić tę Jego troskę. Dopiero niektóre bardziej niekonwencjonalne zachowania czy wypowiedzi uświadamiały nam, jak ogromnie ważne jest dlań, by każdego uszanować, nikogo nie pominąć. Chciałbym wspomnieć w tym miejscu o pewnym wydarzeniu, o którym opowiadał mi ksiądz biskup Wacław Skomorucha, podówczas biskup pomocniczy w Siedlcach. Na początku lipca 1965 roku zmarł biskup pomocniczy w Częstochowie, ksiądz Stanisław Czajka. Metropolita Krakowski przyjechał na pogrzeb niemal w ostatniej chwili. Witając się ze zgromadzonymi biskupami, pominął jakoś biskupa z Siedlec. Rychło jednak się spostrzegł, wrócił, podszedł do pominiętego i powiedział po prostu: -Świnia jestem, nie przywitałem Księdza Biskupa! Biskup-senior z Siedlec do śmierci wspominał ten fakt z wielkim wzruszeniem. W drugiej połowie sierpnia 1965 roku Tyniec znów gościł swego Arcypasterza na trzydniowych rekolekcjach osobistych. Jako ówczesny proboszcz chciałem przy tej okazji „upiec i swoją pieczeń". Ciężko wtedy chorował miejscowy grabarz, pan Józef Szybalski. Nic mu nie mogłem pomóc. A człowiek był zacny i oddany Kościołowi. Zwróciłem się więc nieśmiało do Wujka Karola: -Czy Ksiądz Arcybiskup mógłby tam wpaść choć na chwilę i pobłogosławić chorego? -Biskup to nawet rekolekcji porządnie odprawić nie może -zamruczał w odpowiedzi i oczywiście ostatniego dnia swego pobytu w Tyńcu poszedł do tego skromnego domu, usiadł na brzegu łóżka, porozmawiał z chorym jak z bratem i udzielił mu błogosławieństwa. A przedtem jeszcze znalazł trochę czasu, by w kościele spotkać się z grupą dzieci, które specjalnie na tę okazję zwołałem. Dzisiaj aż sam się sobie dziwię, jak mogłem w ten sposób zakłócać rzadkie chwile wypoczynku przyszłego Papieża. Ale właśnie -On nigdy nie onieśmielał. Można się było do Niego zwracać ze wszystkim i po prostu. 5. „Teraz usłyszymy prawdę" Potem nadszedł dla Kościoła w Polsce szczególnie trudny okres w związku z Orędziem biskupów polskich do biskupów niemieckich, ogłoszonym 18 listopada 1965 roku, w czasie II Soboru Watykańskiego. Był to jeden z pierwszych oficjalnych kroków, które miały doprowadzić do unormowania stosunków między narodami polskim i niemieckim. Słowa Orędzia: „Przebaczamy i prosimy o przebaczenie", stały się pretekstem do rozpętania nie przebierającej w środkach kampanii przeciw polskim biskupom, a szczególnie przeciw Księdzu Prymasowi i Metropolicie Krakowskiemu. Na murach domu biskupiego w Krakowie pojawił się napis „Wojtyła zdrajca". Prasa krakowska opublikowała list otwarty pracowników fabryki „Solvay", gdzie młody Karol Wojtyła pracował jako robotnik w czasie okupacji niemieckiej. W tym liście, którego autorzy nie znali nawet treści Orędzia, zarzucano dawnemu koledze nieobywatelską postawę i powtarzano ostre zarzuty publikowane przedtem w prasie partyjnej. Oczywiście, żadna gazeta nie chciała wydrukować odpowiedzi Księdza Arcybiskupa, który z godnością przedstawiał, jak się rzeczy miały naprawdę. W sam dzień Bożego Narodzenia tegoż roku uczestniczyłem w uroczystej sumie w katedrze wawelskiej. Proszono mnie o pełnienie funkcji komentatora liturgicznego. We Mszy świętej używano wciąż jeszcze języka łacińskiego. Chodziło więc o przybliżenie treści modlitw mszalnych i pokierowanie uczestnictwem wiernych, którzy tego dnia wypełnili katedrę i znaczną część wawelskiego dziedzińca. Po Ewangelii powiedziałem, że w ostatnich czasach słyszeliśmy wiele głosów na temat Orędzia. „Teraz usłyszymy prawdę". W przejmującej ciszy, jaka zapanowała w katedrze, słychać było tylko kroki Księdza Arcybiskupa, zmierzającego do miejsca, z którego miał przemawiać. Po obszernym omówieniu istoty Kościoła doby Soboru w świetle uroczystości Bożego Narodzenia Kaznodzieja przeszedł do sprawy Orędzia (cytuję Jego słowa z pamięci): -To co mieliśmy im powiedzieć? Że nie przebaczamy? To po co byłoby tysiąc obchodów świąt Bożego Narodzenia w Polsce? Po co tyle razy odmawiana Modlitwa Pańska ze słowami: „Odpuść nam nasze winy, jako i my odpuszczamy"? Wrażenie było ogromne. Gdy po Mszy świętej Ksiądz Arcybiskup z biskupami pomocniczymi wychodził z katedry, zgromadzone tłumy przywitały ich okrzykami: „Niech żyje Ksiądz Arcybiskup, niech żyją Biskupi!" Widziałem, jak dwóch gapiowatych młodzieńców stało wśród wiwatujących wiernych w czapkach na głowach z minami takimi, jakby niewiele z tego wszystkiego rozumieli. Jakaś krewka krakowianka, dość leciwa, huknęła na nich: „Jak idą polscy biskupi, to trzeba czapki zdjąć!" Za chwilę i oni stali na tym bożonarodzeniowym mro-ziku z odkrytymi głowami w radosnym tłumie, stanowiącym jedno ze swymi biskupami. Uroczystości Tysiąclecia Chrztu Polski odbywały się w kraju w atmosferze ostrej konfrontacji z czynnikami oficjalnymi. Władze państwowe były po Orędziu nieprzejednane i utrudniały wszelkimi sposobami obchody kościelne, organizując, gdzie się dało, konkurencyjne imprezy partyjno-rządowe. Mimo to, a może nawet w jakimś stopniu dzięki temu, udział wiernych w nabożeństwach był imponujący i stawał się wielkim wyznaniem wiary. Kraków witał na uroczystości św. Stanisława cały Episkopat Polski i niezliczone rzesze wiernych nie tylko z południa kraju. Uroczystości odbywały się pod patronatem Matki Bożej w obecności kopii Jej Jasnogórskiego Obrazu. Wiernych nie zniechęciły szykany, jak choćby wyłączanie światła w całych dzielnicach czy też zmiana (w ostatniej chwili!) trasy przejazdu Obrazu. W podsumowaniu uroczystości milenijnych na spotkaniu z kapłanami krakowskimi pod koniec maja Arcybiskup Krakowski, radosny i mocny, dziękował duchowieństwu i wiernym za pełne zaangażowanie, które przyniosło oczekiwane owoce. Księdza Arcybiskupa zapraszały do siebie wszystkie diecezje, a nawet poszczególne parafie. Miałem możność uczestniczyć 16 lipca 1966 roku w odpustowej Mszy świętej w Sidzinie koło Jordanowa, gdzie Ksiądz Arcybiskup wygłosił kazanie poświęcone postaci wielkiego apostoła Podhala, księdza Wojciecha Blaszyńskiego (1806–1866). Jego idea posyłania świeckich do zadań apostolskich (słynne „sidziniarki") znalazła potwierdzenie i rozwój w Kościele naszych czasóWarto odnotować jeszcze jedną parafialną uroczystość milenijną: u św. Mikołaja w Krakowie. Ksiądz proboszcz Franciszek Walancik poprosił mnie o udział w tym parafialnym święcie ze względu na fakt, że benedyktyni byli fundatorami kościoła i długoletnimi w nim duszpasterzami. Otóż podczas wieczornej sumy odpustowej Ksiądz Arcybiskup wygłosił kazanie, które choć w pierwszej części, jak zwykle, było wzniosłe i teoretyczne, miało bardzo praktyczną duszpasterską część drugą. Obecni kapłani uznali, że u ich Arcypasterza widać doświadczenie posługi biskupiej także wśród zwyczajnych ludzi. W okresie Bożego Narodzenia Arcybiskup Krakowski zapraszał do swego domu rozmaite grupy na opłatek. Często też sam wpadał z odwiedzinami opłatkowymi do różnych wspólnot lub parafii. Tynieckie matki różańcowe zachęcały mnie jako proboszcza, bym poprosił Księdza Arcybiskupa na opłatek parafialny, różańcowy. Tłumaczyłem, że Arcypasterz zajęty, że trudno Mu będzie znaleźć czas dla małej grupki starszych pań, że ma ważniejsze sprawy na głowie. Ale wreszcie uległem. Spotkałem się z pewnym ociąganiem: -Znów będzie uroczyste przyjęcie, przemówienia... -Nie -powiedziałem -zajdziemy na chwilę do kościoła, pomodlimy się prywatnie, a potem Ksiądz Arcybiskup pobędzie choć trochę z matkami różańcowymi, tak oddanymi i wiernymi. -No dobrze, wpadnę na kwadrans. Ustaliliśmy datę 15 stycznia 1967 i Wujek Karol znalazł aż dwie godziny, by śpiewać razem kolędy, pomodlić się, porozmawiać bodaj czy nie z każdą z uczestniczek i powypytywać o szczegóły ich codziennego życia. Na pożegnanie zrobił jednak poważną minę i rzekł: -Wszystko było bardzo miłe. Cenię Waszą pracę i oddanie Kościołowi. Ale jedna rzecz mi się zupełnie nie podoba. Strwożone parafianki zaczęły patrzeć po sobie. Czyżby coś się nie udało? -Jak Wy dbacie -ciągnął dalej -o swego proboszcza? Popatrzcie, jak on wygląda! Odetchnęły z ulgą. Potem, gdy zostaliśmy sami, skoczyły na mnie: -No niechże ojciec proboszcz je, niech je. Żeby nam Arcybiskup zwracał uwagę! Oczywiście nie wpłynęło to i tak na stan proboszczowskiej tuszy. Od lat bowiem niezmiennie wyglądałem tak, iż w teatrze mógłbym zagrać śmierć bez charakteryzacji... Już przedtem powiedziałem zelatorkom, by zebrały przy tej okazji jakąś ofiarę, choćby na benzynę, aby i w ten sposób dać wyraz wdzięczności za czas nam poświęcony. Wręczyły więc pod koniec spotkania kopertę, prosząc o Mszę świętą w intencji Tyńca. W odpowiedzi na to usłyszeliśmy: -Mszę odprawię, a pieniądze przeznaczam na odbudowę kościoła. A już wychodząc, w przejściu, szepnął mi Wujek Karol do ucha cicho, lecz stanowczo: -Żadnych pieniędzy! Potem powiedzą, że jeżdżę i zbieram pieniądze. 6. „Z TAKIM BISKUPEM JESZCZE SIĘ NIE SPOTKAŁEM" A czy Wujek Karol czasem się gniewał? Od nikogo, kto znajdował się blisko Niego, nie słyszałem, by się kiedykolwiek w sposób nieopanowany uniósł gniewem. Ale jeden raz byłem świadkiem wielkiego wzburzenia Arcybiskupa Krakowa. Było to podczas spotkania duszpasterskiego księży krakowskich 11 lutego 1967 roku w klasztorze Karmelitów Na Piasku. Przemawiali tam najpierw etatowi mówcy duchowni i świeccy, wyjaśniając mądrze, jak powinna przebiegać praca duszpasterska w dziedzinie planowania rodziny, życia małżeńskiego, ochrony życia poczętego (tak, tak, to nie jest problem dzisiaj wymyślony!) i podobnych zagadnień. Potem księża przedstawiali szczerze trudności, jakie napotykają w swoich parafiach: trudne warunki bytowe, niski poziom wiedzy o rodzinie, o higienie i o możliwościach poradzenia sobie z problemami małżeńskimi, opór zwłaszcza mężczyzn, gdy żony próbują bardziej na serio potraktować słowa: „ślubuję ci uczciwość małżeńską" itd. Z niektórych wypowiedzi można było wysnuć wniosek, że piękne teorie nie przynoszą wyjścia z trudnych sytuacji życiowych przeciętnego człowieka. I na to właśnie uniósł się Ksiądz Arcybiskup, ostro protestując przeciw podważaniu sensu katolickiej nauki o rodzinie. Dostało się przy okazji jednemu z proboszczów zakonnych za jego zbyt pesymistyczną postawę i w czarnym tonie utrzymaną wypowiedź. Biedak aż miał łzy w oczach. Mówił przecież tylko prawdę, a cóż na to poradzić, że widział ją tak czarno. Po przerwie udało się wyjaśnić, że nie chodziło o kwestionowanie słusznych zasad, ale o trudności praktyczne przy wprowadzaniu ducha chrześcijańskiego do naszych rodzin. Spotkanie zakończyło się spokojnie. Ale na tym nie koniec. Do zasmuconego i rozgoryczonego proboszcza Ksiądz Arcybiskup wysłał niebawem umyślnym posłańcem list, w którym przepraszał za sprawioną przykrość, wyraził gotowość przyjazdu w najbliższym czasie do jego parafii z posługą duszpasterską, w końcu zaś stwierdzał: „gdy Ojciec w Kanonie dojdzie do imienia Karol, proszę wzbudzić akt przebaczenia". I znów łzy w oczach proboszcza: „Z takim biskupem jeszcze się nie spotkałem". Pozwoliłem sobie i ja przedstawić swój pogląd na całą sprawę od strony merytorycznej i formalnej. Odważyłem się napisać list, na który dostałem odręczną, bardzo ciepłą, ojcowską odpowiedź. List ten dał początek korespondencji, która trwa do dzisiaj. Na ogół jednak Wujka Karola nie sposób było wyprowadzić z równowagi. Dobrze ilustruje to inny zapamię-tany przeze mnie charakterystyczny epizod. Święcenia kapłańskie odbywały się zwykle w katedrze wawelskiej. Od czasu do czasu odstępowano od tego zwyczaju, by i wierni mieszkający dalej od Krakowa mogli uczestniczyć w tak ważnej uroczystości. W poniedziałek po Niedzieli Palmowej, 20 marca 1967 roku, odbyły się święcenia czterech kapłanów pochodzących z Podhala -wBiałce Tatrzańskiej. Uczestniczyłem w nich jako komentator. Pogoda była iście marcowa, deszcz ze śniegiem, dopiero na koniec zaświeciło trochę słońca. O samej uroczystości trzeba byłoby napisać specjalny reportaż, bo święcenia u Górali to jest coś niewypowiedzianie pięknego! A cóż dopiero w obecności ich Arcybiskupa! Ale nie na to chciałem w tym wspomnieniu zwrócić uwagę. Gdy Ksiądz Arcybiskup wybierał się z plebanii do kościoła, czekali już na Niego Górale z baldachimem. „Biret!" -prosi Wujek Karol. Okazało się, że biretu nie ma. „Szuba!" (ceremonialne futro, używane przez wyższe duchowieństwo katedralne zimą podczas nabożeństw w katedrze i na wolnym powietrzu). Okazało się, że i szuby nie było. Ktoś tam czegoś przy pakowaniu zapomniał. Szedł więc Ksiądz Arcybiskup spokojnie pod baldachimem z gołą głową i w jakimś ciemnym płaszczu, nie bacząc na złą pogodę i nie okazując najmniejszego zniecierpliwienia. I nawet się nie przeziębił. 7. Modląc się kolanami W Polsce trwało wtedy nawiedzenie Obrazu Matki Boskiej Częstochowskiej.Było ono o tyle niezwykłe, że sam Obraz został gdzieś po drodze zatrzymany przez milicję i pod strażą odwieziony na Jasną Górę. Pilnowały go tam w dzień i w nocy radiowozy milicyjne, by przypadkiem nie dostał się znów na szlak nawiedzenia. Podczas uroczystości stały więc nad ołtarzem tylko puste ramy. W związku z przygotowaniami do nawiedzenia archidiecezji krakowskiej, które miało się rozpocząć w listopadzie 1967 roku wNowym Targu, już w kwietniu wybraliśmy się -a było nas około pięciuset kapłanów -z Księdzem Arcybiskupem na Jasną Górę, aby tam przez cały dzień wspólnie się modlić, wypraszając potrzebne łaski i siły do wielkiej pracy, która nas czekała. Przeżyliśmy bardzo to spotkanie z Matką w tym niecodziennym zgromadzeniu, jakim była wielka rzesza księży wypełniających całą kaplicę. Po Mszy świętej Ksiądz Arcybiskup podziękował księżom od ołtarza za wspólnotę modlitwy i przypomniał, że na tym miejscu całe pokolenia modliły się nie tylko wargami, ale i kolanami. Ojcowie bowiem nasi i dziadowie na kolanach obchodzili ołtarz Matki Bożej, wypraszając w ten sposób moc dla siebie i dla całej ojczyzny. -Kto więc uważa za stosowne, niech ze mną kolanami wyprosi to, czego nie moglibyśmy może wyprosić wargami -dodał. I podciągnąwszy fioletową sutannę, zaczął obchodzić ołtarz na kolanach. Wielu księży patrzyło nań w osłupieniu, nie kryjąc zaskoczenia. Ale moment wahania nie trwał długo. Ruszyli i oni. Gdy Ksiądz Arcybiskup wyłonił się zza ołtarza, twarz jego promieniała jakąś niepojętą tajemnicą. Przy śpiewie Litanii do Matki Bożej i do Serca Pana Jezusa, przy odmawianiu cząstki różańca księża wciąż szli i szli na kolanach, wypraszając swym wiernym i sobie łaski, których może nie dałyby rady wyprosić wargi. Na początku maja 1967 roku załatwiałem jakąś sprawę w Kurii. Przypadkiem spotkany Wujek Karol powiedział: -Wiesz, co cię czeka. Wiedziałem. W niedzielę po uroczystości św. Stanisława od wielu już wieków odbywa się procesja z Wawelu na Skałkę, na miejsce śmierci tego sławnego biskupa i męczennika. W procesji bierze udział aż po dzień dzisiejszy bardzo wielka liczba wiernych. Przyciągają oczy piękne stroje delegacji z Żywiecczyzny, z Podhala i z regionu podkrakowskiego, a także Bractwa Kurkowego. Łopocą na wietrze dziesiątki, jeśli nie setki chorągwi i sztandarów. Na niezliczonych feretronach widnieją podobizny świętych patronów. Do śpiewu pieśni religijnych przygrywają orkiestry. Powodem zaś wielkiego zdziwienia dla przebywających w owym czasie w Krakowie turystów z krajów demokracji ludowej były długie szeregi zakonnic, zakonników i kapłanów, w znacznej części młodych, idących w procesji -widok gdzie indziej w krajach socjalistycznych nie spotykany. Bezpośrednio przed relikwiami św. Stanisława i innych świętych szli biskupi prawie wszystkich polskich diecezji oraz kardynałowie z Prymasem Tysiąclecia na czele oraz goście zagraniczni. Przez wiele lat powierzano mi obowiązek prowadzenia tego nabożeństwa na Skałce, co było niekiedy niełatwym zadaniem, zwłaszcza gdy udział wiernych wyrażał się dziesiątkami tysięcy, a trudna sytuacja polityczna nakazywała ważyć każde wypowiadane słowo. Gospodarzem uroczystości był zawsze Arcybiskup Krakowski. Miałem możność widzieć z bliska, z jaką miłością i oddaniem ogarniał spojrzeniem wszystkich uczestników nabożeństwa i jaką miłością i szacunkiem otaczali Go wierni. Oklaskiwano gorąco Jego słowa, garnięto się do Niego jak do ojca i -co nie było już takie łatwe -liczono się z Jego słowami także w życiu codziennym. 8. Nasz Kardynał Toteż radość była wielka, gdy 29 maja 1967 roku rozeszła się wiadomość, że papież Paweł VI mianował naszego Arcypasterza kardynałem. Kiedy rychło po nadejściu tej wiadomości gratulowałem Wujkowi Karolowi tak wielkiego wyróżnienia, przyklęknąłem na jedno kolano i pocałowałem Go w rękę. Na to On najzupełniej nieoczekiwanie zrobił to samo. -Proszę Księdza Kardynała! -zawołałem zmieszany i zażenowany. -A co, nie wolno mi? -odparł z figlarnym uśmiechem. -No wolno, wolno, ale... Gdy 21 czerwca Ksiądz Kardynał wyjeżdżał do Rzymu, by otrzymać z rąk Ojca Świętego oznaki swej godności, katedra wawelska nie mogła pomieścić wiernych zgromadzonych na pożegnalnej Mszy świętej. Przed opuszczeniem świątyni odmówiliśmy wszyscy mocnym głosem wyznanie wiary. Prowadząc komentarz, powiedziałem: „Proszę zanieść to nasze WIERZĘ świętemu Piotrowi i Ojcu Świętemu Pawłowi VI". W odpowiedzi otrzymałem ciepły, serdeczny uścisk, który do dzisiaj pamiętam. 1 września 1939 roku młody student Karol Wojtyła był chyba jedynym uczestnikiem Mszy pierwszopiątkowej w katedrze wawelskiej wśród wycia syren i huku eksplozji bomb. Niespełna 28 lat później, 9 lipca 1967 roku, wkraczał w progi tej samej katedry jako kardynał. Gdy przed wejściem do świątyni zatrzymał się na specjalnie przygotowanym wysokim podium, błogosławiąc niezmierzone tłumy zgromadzone na wawelskim wzgórzu, entuzjazm był tak wielki, że można go chyba było porównać z powitaniem, jakie zgotował Kraków swojemu Biskupowi, kiedy jako Papież przybył do królewskiego miasta w 1979 roku. W kazaniu wtedy wygłoszonym usłyszeliśmy znamienne wyznanie: -Kiedy Ojciec Święty włożył mi na głowę purpurowy biret, to przez to chciał powiedzieć, ażebym jeszcze bardziej cenił krew. Przede wszystkim, żebym cenił Krew Odkupiciela mojego i żebym o tę cenę Krwi Odkupiciela naszego zastawiał się w Kościele Bożym aż choćby do wylania mojej własnej krwi! I znów: któż mógł przewidzieć, że słowa te okażą się prorocze i że krew naszego Kardynała -już jako Papieża -rzeczywiście zostanie przelana?! Bardzo długo przyjmowali krakowianie Komunię świętą w intencji swego Pasterza. Uderzała wiara wszystkich obecnych i świadomość, że uczestniczymy w wielkim wydarzeniu historycznym. A po zakończeniu nabożeństwa -jaki ścisk! Każdy chciał zobaczyć Wujka Karola w purpurze, a może i dotknąć lub nawet zamienić z Nim kilka słów. Z trudem i dopiero po pewnym czasie dotarł do seminarium duchownego na posiłek. W parę dni po tej uroczystości otrzymałem list od swej dalszej krewnej, osoby starszej i fizycznie niezbyt mocnej. Wybrała się i ona na Wawel, ale w tłumie, jak to zwykle bywa, odepchnęli ją młodsi i silniejsi. Niewiele oczywiście zobaczyła. Z przykrością wspominała swe przeżycia. Ten pełen goryczy list przesłałem Księdzu Kardynałowi, by miał pełny obraz uroczystości nie tylko od strony okrzyków, wiwatów i radosnego entuzjazmu, ale i od strony tych, a z pewnością wielu ich było, którzy -słabi i niezaradni -mogli w intencji Arcypasterza ofiarować najwyżej swój zawód i rozgoryczenie. Nie upłynął tydzień, gdy otrzymałem kopię listu wysłanego przez Księdza Kardynała do tej pani. W liście tym było podziękowanie za udział w nabożeństwie oraz wyrazy żalu z powodu przykrych przeżyć, które stały się udziałem adresatki. List kończył się prośbą o modlitwę i błogosławieństwem. Nie muszę dodawać, jak wielkie wrażenie wywarła na tej osobie taka właśnie postawa Księdza Kardynała. A On nie przestawał zadziwiać i nas, którzy znaliśmy Go trochę bliżej. Wyobraźmy sobie wielką salę w krakowskim seminarium duchownym, wypełnioną po brzegi ludźmi, wśród których są księża, osoby zakonne i świeccy. Wszyscy słuchają z uwagą wygłaszanych referatów, zabierają potem głos w dyskusji, nieraz się ostro spierając. Za stołem prezydialnym na honorowym miejscu siedzi Ksiądz Kardynał Karol Wojtyła. Przed nim stos listów. W czasie obrad widać wyraźnie, jak się zmniejsza liczba nie ruszanych, a powiększa stosik tych, na których już poczyniono odpowiednie notatki. I wreszcie przewodniczący prosi o głos Księdza Kardynała. Myślę sobie: z pewnością powie kilka sensownych, lecz bardzo ogólnych zdań o potrzebie wysiłku w dążeniu do szerzenia Królestwa Bożego, a my będziemy zadowoleni, że w ogóle był wśród nas. I oto -niespodzianka. Wujek Karol omawia dokładnie przebieg dyskusji, przytacza nawet wypowiedzi konkretnych księży, najczęściej podkreślając ich wartość, i dokonuje bardzo trafnego podsumowania, „jakby był najprzytomniejszym uczestnikiem dyskusji", jak to potem gdzieś napisał ksiądz Maliński. „Jak Napoleon..." -mówią zadziwieni uczestnicy obrad. Ksiądz Kardynał starał się brać udział we wszystkich ważniejszych spotkaniach księży, zwłaszcza w tych, podczas których omawiano sprawy nauczania religii. Były wtedy obecne także siostry zakonne oraz katecheci świeccy. Po wysłuchaniu referatów przypominał z mocą o odpowiedzialności wszystkich za przekazywanie zasad nauki Chrystusa. Wielki nacisk kładł na rolę rodziców. Przypominał też, że biskup jest pierwszym katechetą w diecezji. I tym katechetą pozostał także jako Papież, tylko obszar diecezji znacznie się powiększył... Niekiedy miałem możność towarzyszenia Wujkowi Karolowi w przerwie obrad, gdy się udawał przez Planty do swego domu. Rozmawialiśmy wtedy o sprawach zakonnych lub też kontynuowali któryś z wątków poruszanych w dyskusji. Ludzie mijający nas z łatwością rozpoznawali swego Arcypasterza, choć był bez żadnych oznak biskupich, i pozdrawiali Go serdecznie z pełnym szacunku i życzliwości uśmiechem. 9. „Wnet moZemy być sierotami" 4 listopada 1967 roku rozpoczęło się w Nowym Targu nawiedzenie Obrazu Matki Boskiej Częstochowskiej. Obraz nadal przebywał na Jasnej Górze, a wędrujące puste ramy ozdabiano wiązanką biało-czerwonych kwiatów. Licznie zaproszeni biskupi z Prymasem Tysiąclecia na czele zatrzymali się najpierw w Krakowie, by stamtąd udać się na uroczystość do stolicy Podhala. W domu biskupim przebywali wtedy parafianie z Białki Tatrzańskiej, którzy przyjechali w licznej grupie, by złożyć życzenia imieninowe „nasemu Kardynał owi". Dostojni goście mogli więc podziwiać piękno stroj ów (ksiądz kardynał Wyszyński powiedział wtedy: „Z butami do nieba trudno się pchać, ale w tych waszych pięknych kierpcach na pewno się tam dostaniecie"), rytm i tempo tańców oraz niepowtarzalny urok góralskich piosenek. Jedna z przyśpiewek była szczególnie zastanawiająca. Przytaczam ją w całości: Zalali my się gorzkimi łzami, Ze wnet mozemy być sierotami. Bo jak, Wielki Kapłanie, Ojcem Świętym zostanies, To skryjes się nam prec za Alpami... Autorka tej śpiewki, pani Janina Fiutowska, góralska poetka znana pod pseudonimem Hanka Nowobielska, doczekała dnia 16 października 1978 roku, kiedy Wielki Kapłan skrył się „prec za Alpami". Prorocy byli nie tylko w Starym Testamencie. Nie tylko wieszcz Słowacki mówił o papieżu Słowianinie. Lud Boży wypełnia swą misję proroczą także w naszych czasach. Cieszyliśmy się bardzo doskonałą formą fizyczną Księdza Kardynała. Przy tylu podejmowanych obowiązkach był wciąż niezmordowany i tryskający energią. Zdarzało się jednak, iż czuł się słabiej. Tak było podczas konferencji księży dziekanów 31 stycznia 1968 roku, kiedy to uczestnikiem spotkania był także biskup Władysław Rubin z Rzymu, sekretarz Synodu Biskupów. Wujek Karol wyraźnie źle wyglądał, miał gorączkę, ale nie zrezygnował z możliwości przedstawienia problemów Kościoła powszechnego dziekanom archidiecezji, skoro miał tak ważnego gościa. Szybko sobie zresztą z tą słabością poradził i już 3 lutego brał udział w uroczystościach nawiedzenia w kolejnych parafiach, by 5 lutego wyjechać do Rzymu w celu objęcia swego tytularnego kościoła kardynalskiego. 24 marca 1968 roku rozpocząłem rekolekcje wielkopostne w Siedlcach, w parafii katedralnej, w kościele, w którym otrzymałem przed laty święcenia kapłańskie. Zaraz na drugi dzień chciałem złożyć wizytę księdzu bi-skupowi Ignacemu Świrskiemu, ordynariuszowi diecezji podlaskiej. On to udzielał mi święceń kapłańskich i wywarł wielki wpływ na kształt mojej kapłańskiej osobowości. Kiedy pod koniec studium w seminarium duchownym musiałem udać się do sanatorium z powodu zagrożenia płuc, pierwsze słowa listu księdza biskupa brzmiały: „Kochany Księże Stefanie (to moje imię chrzestne), a czy masz Ty ciepłe ubranie na zimę?" Troskę o wszystkich biednych i potrzebujących uważał za pierwszy obowiązek swego biskupiego posługiwania. Kiedy koło południa wchodziłem do domu biskupiego, spotkała mnie zapłakana siostra zakonna. -Cóż się stało? -zapytałem. -Pasterz umarł. -Kiedy? -Przed chwilą. Z wielkim wzruszeniem ubierałem zmarłego do trumny. Zakładałem mu kapłańską stułę, pamiętając o tym, że to on właśnie zakładał mi stułę przy święceniach... Rekolekcje nabrały specyficznego wyrazu. Olbrzymie tłumy wiernych nawiedzały świątynię katedralną, modląc się przy trumnie ukochanego pasterza. Zgodnie z życzeniem zmarłego, wyrażonym w testamencie, trumna stała na środku kościoła na posadzce, a nie na żadnym katafalku, z czterema świecami po rogach. W uroczystościach pogrzebowych brali udział Ksiądz Prymas i parudziesięciu biskupów. Pamiętam doskonale ten moment, gdy księża kardynałowie wchodzili do katedry i -wydawało mi się -jakby gdzieś wyżej patrzyli, by trumnę zobaczyć. A tu oczy trzeba było spuścić niżej -aż do ziemi. Nasz Ksiądz Kardynał w tym momencie zmienił się na twarzy. Poczerwieniał, a potem w zadumie stał przez dłuższą chwilę nad złożonymi na kościelnej posadzce doczesnymi szczątkami pasterza ziemi podlaskiej. Potem z wielkim skupieniem i przejęciem odprawiał Mszę żałobną, podczas której kazanie wygłosił Ksiądz Prymas. Na zawsze pozostanie mi w pamięci zaduma Wujka Karola nad majestatem takiej śmierci. I jeszcze jedno. Podczas nawiedzenia Obrazu Matki Boskiej Częstochowskiej w Tyńcu, w maju 1968, poprosiłem Księdza Kardynała, by dał wyraz swej trosce o wszystkich chorych, słabych i tych, którzy nie będą mogli brać udziału w uroczystości. Zgodził się chętnie, by odwiedzić w tym dniu przynajmniej jednego bardzo poważnie chorego parafianina tynieckiego. Dobry pan Michał Szewczyk, dawny kościelny, leżał w swym łóżku, czekając na zbliżającą się powoli śmierć i z daleka tylko przeżywając tę wielką uroczystość. I oto najzupełniej niespodziewanie, bo go wcześniej nie powiadomiłem, otwierają się drzwi pokoju, staje w nich Ksiądz Kardynał w purpurze i mówi jasnym, spokojnym głosem: „Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus". Siada przy łóżku, spokojnie rozmawia, błogosławi, jakby nie pamiętając, że już zaczęły się uroczystości i setki ludzi czekają na swego biskupa. W tej chwili najważniejszy jest ten człowiek. „Śmierci bym się pierwej spodziewał" -powiedział potem wzruszony chory. I przyszła ta śmierć po pana Michała w niewiele miesięcy po pamiętnych kardynalskich odwiedzinach. 10. Konserwatywny czy postępowy? Władza ludowa chciała oczywiście wykorzystać po swojemu fakt, że w Polsce jest dwóch kardynałów. Rozpowszechniano więc opinie ganiące Księdza Prymasa za to, że jest awanturniczy, wrogi względem systemu i zacofany, a chwalące kardynała Wojtyłę za Jego otwartość, układność, gotowość do rozmów, postawę zrozumienia dla „naszej" rzeczywistości. Mówiono też, że między tymi dwoma dostojnikami występują różne nieporozumienia i napięcia. Kiedyś, gdy odwiedziłem swe rodzinne strony, Podlasie, mogłem stwierdzić, że i moi koledzy kapłani dawali ucho tym plotkom. Pytali mnie: „To prawda, że ten twój Woj tyła jest taki czerwony?" Wykorzystałem więc kiedyś pobyt Wujka Karola w Tyńcu i powiedziałem Mu o tym. Wyraźnie poruszony, powiedział z mocą: -Robię wszystko, co mogę, by nie dawać powodu do takich sądów. Jestem zawsze tam, gdzie i Ksiądz Prymas, a w przemówieniach unikam wszystkiego, co mogłoby nasunąć myśl o jakiejkolwiek niezgodzie. Naturalnie to schlebianie kardynałowi z Krakowa nie było szczere, lecz stanowiło jedynie element gry politycznej. Podczas jednej z konferencji dla nauczycieli i wychowawców gdzieś nad Popradem lektor partyjny, omawiając stosunki między Kościołem a państwem, tłumaczył uczestnikom, że prymas Wyszyński to taki „stary dziadek", który pogada, pokrzyczy i z tym wszystkim jest zupełnie niegroźny. Ale Wojtyła! „O, to jest ktoś bardzo niebezpieczny. Jego postawa, przemówienia, działalność są takie, że właściwie tam, gdzie on jest, my jesteśmy niepotrzebni". Z wielkim zaciekawieniem słuchałem tej relacji, przekazanej mi przez parafiankę tyniecką, która we wspomnianej konferencji uczestniczyła. Nie przypuszczałem, że ów mówca „przewidział" dalszy rozwój wydarzeń: gdy kardynał Wojtyła został głową Kościoła, „oni" okazali się niepotrzebni. Zapytałem też raz księdza Dziwisza, już wtedy kapelana Arcybiskupa Krakowskiego: -Ksiądz Kapelan jeździ z Księdzem Kardynałem do Rzymu. Proszę powiedzieć, jaki jest nasz Kardynał na tle tego, co się tam dzieje: konserwatywny czy też postępowy? Ksiądz Dziwisz pomyślał chwilę i odpowiedział: -Nasz Ksiądz Kardynał mówi tak, jak to właściwie jest, i dopiero potem wszyscy ustawiają się do tego z prawa lub z lewa. A poza tym to tylko w Polsce Ksiądz Kardynał jest tak trochę na uboczu. Gdy wyjedzie za granicę, jest wszędzie bardzo serdecznie i z szacunkiem przyjmowany. Wielu wybitnych ludzi poczytuje sobie za zaszczyt, gdy może z Nim rozmawiać. Tak, On mówił, jak to właściwie jest. Może dlatego kardynałowie wybrali Go na papieża? Może dlatego i dzisiaj, gdy chcemy wiedzieć, „jak to właściwie jest", wracamy do Jego przemówień? Nawiedzenie Matki Bożej w parafiach Krakowa i okolicy gromadziło zawsze dużą liczbę duchowieństwa, co było odbierane przez władze państwowe jako demonstracja siły. Brałem udział w wielu tych uroczystościach, bo wypadało tam być proboszczowi z Tyńca, i często spotykałem się z Księdzem Kardynałem. W parafii św. Stanisława Kostki na Dębnikach nawiedzenie miało szczególnie rodzinny charakter. Przecież to parafia młodego Karola Wojtyły z czasów okupacji. Podczas kazania Ksiądz Kardynał (może dlatego, że sam mieszkał przy ulicy Tynieckiej, a może z tego powodu, że miał przed sobą paru mnichów tynieckich) powiedział dwa razy zamiast „parafianie dębniccy" -„parafianie tynieccy". Zdaje mi się, że nikt tego w natłoku wrażeń nie zauważył. Nie omieszkałem j ednak przy posiłku wspomnieć o tym księdzu Dziwiszowi. Ten oczywiście od razu do Księdza Kardynała: -Ksiądz Kardynał powiedział dwa razy „parafianie tynieccy"! -Dwa razy, to i tak niewiele -zareplikował z miejsca Wujek Karol. Wśród rozmaitych okazji do życzeń, jakie Kościół krakowski składał swojemu biskupowi, było też każdego roku bardzo miłe spotkanie w uroczystość Trzech Króli. Po Mszy świętej w katedrze wawelskiej Ksiądz Kardynał wchodził w tłum i tam dzielił się opłatkiem z wiernymi. Składając przy tej okazji życzenia na początku 1969 roku, otrzymałem w zamian serdeczny uścisk i słowa: „Trzymaj się, Leonie, na ciele, bo na duszy jest nieźle". Innym znów razem usłyszałem z ust Księdza Kardynała: „Gdy patrzę na Leona, to mam definicję mnicha: kupa kości owiniętych w czarny materiał". 11. Częsty gość Zaraz na początku roku 1969 rozeszła się po naszym klasztorze wieść: będziemy mieli opata. Ksiądz Kardynał ma przewodniczyć wyborom i wprowadzić w urząd naszego nowego przełożonego. Trzeba tu paru słów wyjaśnienia. Reguła świętego Benedykta zaleca, by klasztor, jeśli się zbierze odpowiednia liczba mnichów, był kierowany przez opata (od słowa abbas, co znaczy „ojciec"). Oznakami władzy opata, podobnie jak biskupa, są: krzyż na piersiach, pierścień, a podczas uroczystych nabożeństw mitra i pastorał. Każdy klasztor-opactwo jest samodzielny. Jednak z biegiem czasu klasztory łączyły się w związki zwane kongregacjami czy federacjami, by się wzajemnie wspierać i pomagać sobie w drodze do Boga. Pierwsze opactwa w Polsce zaczęły powstawać najpóźniej w XI wieku. Za datę powstania Tyńca uważa się rok 1044, a Lubinia w Wielkopolsce -1070. Burze dziejowe, które często przechodziły nad Polską, powodowały ruinę klasztorów benedyktyńskich. Podczas rozbiorów zlikwidowano je wszystkie. Po pierwszej wojnie światowej przyjechali najpierw do Lubinia, a potem do Tyńca mnisi-Polacy z Belgii i Czechosłowacji. Przełożonymi byli początkowo obcokrajowcy. Trudno było wtedy mówić o samodzielności: klasztory były nieliczne i nie mogły sobie same poradzić z odbudową. Powoli jednak liczba mnichów wzrastała i wreszcie można było pomyśleć o zupełnie samodzielnym stawianiu kroków zarówno w dziedzinie duchowej, jak i materialnej... Z wielkim wzruszeniem, zdając sobie sprawę z ważności chwili, 14 lutego 1969 roku odprawialiśmy wspólnie z Księdzem Kardynałem Mszę świętą do Ducha Świętego. Już na drugi dzień, pod roztropnym kierownictwem Arcypasterza, wybraliśmy pierwszego po 150 latach opata tynieckiego -ojca Placyda Galińskiego, tego samego, który w roku 1958 mierzył głowę „pod mitrę" biskupo-wi-nominatowi Karolowi Wojtyle. 13 kwietnia podczas uroczystej Mszy świętej, w której wzięło udział bardzo wielu duchownych i świeckich, Ksiądz Kardynał odwdzięczył się niejako ojcu Placydowi, wkładając mu na głowę mitrę opacką. Jako proboszcz tyniecki miałem bardzo wiele pracy z przygotowaniem uroczystości benedykcji (taksię to nazywa) opata. Ponieważ w celi zakonnej nie przyjmuje się gości z zewnątrz, nie przykładałem też w tym czasie wagi do porządku u siebie. Podłoga nie była od paru dni zamieciona, a na biurku, krzesłach, łóżku, może nawet nie zasłanym, leżały stosy książek, papierów i różnych dokumentów. Porządek miałem zamiar zrobić potem. Można sobie wyobrazić moją minę, gdy podczas obiadu wpadłem na chwilę do swej celi i zobaczyłem na tym wszystkim delikatnie położoną purpurową sutannę i inne części uroczystego stroju kardynalskiego. Ksiądz Kardynał był na obiedzie w zwykłej czarnej sutannie. Okazało się potem, że jeden ze współbraci, ponieważ pokój gościnny był wtedy w innej części klasztoru, wprowadził Księdza Kardynała do mnie, by się przebrał do obiadu. Nie przypuszczał, co w tej celi zastanie. Przepraszał mnie potem bardzo. Aja pomyślałem: „No, biskupem to już na pewno nie zostanę". I rzeczywiście, nie zostałem, i to chyba nie tylko dlatego... Ale Wujek Karol o tym fakcie nigdy mi nie wspominał. Zacieśniła się więc jeszcze bardziej więź Księdza Kardynała z opactwem tynieckim. Ponoć powiedział kiedyś do opata: -Wiesz, Placydzie, muszę czasem wpaść do Was i tak pogadać o byle czym (a może nawet powiedział: o głupstwach), aby się trochę odprężyć. Przychodził nieraz pieszo z odległego o cztery kilometry Kostrza, dokąd podwoził Go kierowca. Potem wędrowali wiślanym wałem razem z ojcem opatem, rozmawiając swobodnie. Szkoda, że nie zachowała się taśma magnetofonowa z takich rozmów przyszłego Papieża „o byle czym". Zwykle był teżjesz-cze czas na skromny klasztorny posiłek -smakowała Wujkowi Karolowi gryczana kasza ze zsiadłym mlekiem -a powrót do Krakowa, już samochodem, następował późnym wieczorem lub nazajutrz wczesnym rankiem. Proboszcza zaś zagadywała potem jedna czy druga parafianka: -Cosik tak, jakby Ksiądz Kardynał wczoraj szedł przez Tyniec... Od późnej jesieni 1969 roku istniała w Tyńcu rada parafialna. I to taka rada, do której kandydatów zgłaszali i demokratycznie wybierali wszyscy parafianie. Przeprowadziliśmy wybory bez specjalnego rozgłosu, by nie interesowały się nimi za bardzo władze państwowe. Mimo rozmaitych trudności i braku doświadczenia, uczestników było dużo, o wiele więcej niż połowa wszystkich uprawnionych do głosowania. Ojciec opat, przedstawiając radę parafii, powiedział: „Przynajmniej mogliście raz naprawdę swobodnie wybierać". A wiadomo, że wtedy w naszym kraju zasadniczo nie można było wybierać w sposób wolny. Chcieliśmy tę radę przedstawić Księdzu Kardynałowi. Okazją był dzień św. Benedykta, 21 marca 1970 roku. Tego dnia uroczystą Mszę w Tyńcu miał odprawiać właśnie Wujek Karol. Myśleliśmy, jak to zwykle w takich razach bywa, o jakimś prezencie. Wybraliśmy sweter. Przy ówczesnym braku świątyń Wujek Karol uczestniczył wtedy w wielu nabożeństwach odprawianych na wolnym powietrzu. Jesienią i na wiosnę dawały się we znaki chłody. I wtedy widywano Księdza Kardynała ubranego trochę pstro, bo spod białych i czerwonych części stroju kardynalskiego wyglądał jeszcze tu i ówdzie czarny ciepły sweter. Poprosiłem wtedy księdza Dziwisza o jakąś część stroju kardynalskiego, według której moglibyśmy dobrać odpowiedni odcień purpurowej włóczki. Otrzymałem wtedy tak zwany pektorał, coś w rodzaju „śliniacz-ka", podtrzymującego księżowski kołnierzyk -koloratkę. Ten pektorał był właściwie pożyczony, ale potem nie oddałem go od razu, a po 16 października 1978 roku nie było go komu oddawać. Obecnie przechowywany jest w Izbie Pamięci Patrona w Szkole Podstawowej nr 11 im. Jana Pawła II w Siedlcach. Rada była tym spotkaniem bardzo przejęta, ale jednocześnie ze swoim Pasterzem oswojona. Już bowiem na obiedzie po uroczystym ustanowieniu opata wśród wielu dostojnych gości posadziliśmy przy stole naprzeciw Księdza Kardynała czterech mężczyzn z parafii. Wzbraniali się najpierw: „A o czym tam będzie Kardynał z chłopami gadał!" Okazało się jednak, że było o czym gadać. Wujek Karol zawsze sobie cenił spotkania ze zwykłymi ludźmi. Tak też i teraz z uśmiechem przyjął sweter, który potem można było zauważyć na fotografiach z różnych uroczystości, i na swobodnej rozmowie spędził z nami ponad godzinę. Z zainteresowaniem słuchał o problemach parafii, czynił uwagi i podsuwał sposoby rozwiązania. A sweter służył potem Jego następcy w archidiecezji krakowskiej. Warto zanotować jeszcze jeden ciekawy szczegół. Przed posiedzeniem rady przywitała Księdza Kardynała grupka dzieci, śpiewając piosenkę o św. Benedykcie po polsku, ale na jakąś francuską melodię (takie były wtedy modne). Wujek Karol podziękował, potem jednak powiedział: „Znów coś francuskiego, a nie mieliście niczego polskiego?" Nie był nigdy wrogiem zagranicy, ale przenosił nad nią zawsze to, co rodzime. I kiedy parę lat później brał udział w jubileuszu 900-lecia opactwa tynieckiego (29 czerwca 1975), wśród składanych mnichom życzeń powiedział także: „Abyście byli bardzo polscy!" Bywał więc Wujek Karol w Tyńcu częstym gościem (wspominam tu tylko niektóre z Jego wizyt). Wybrał też Tyniec na miejsce spotkania z przedstawicielem Watykanu, księdzem arcybiskupem Luigim Poggim, z którym miał omawiać poufnie polskie sprawy. Wypadło ono w dzień św. Józefa tegoż 1975 roku. Poprosił nas wtedy o odosobnione, spokojne miejsce i dwie godziny wolnego czasu. Zrozumieliśmy od razu, że chodziło o to, by z watykańskim gościem porozmawiać o ważnych sprawach bez niebezpieczeństwa podsłuchu. W Krakowie nie było to takie proste. Po zakończeniu rozmowy w cztery oczy poproszono i nas, mnichów. Ksiądz Kardynał wyraźnie źle wyglądał. Był zmęczony, chyba miał migrenę. Do filiżanki kawy wcisnął sobie pół cytryny, ku zdumieniu papieskiego wysłannika. „Caffe con limone?" -zapytał z niedowierzaniem arcybiskup. Widać to pomagało. Doszły nas potem głosy, że klimat rzymski wpłynął na poprawę zdrowia Wujka Karola. Migreny już nie miewał, a kawę pił bez cytryny. 12. Wsłuchany i słuchany Gdy zapytano kiedyś kogoś znacznego, jaki jest Jan Paweł II, odpowiedź brzmiała: On umie słuchać. Tak było zawsze. Wujek Karol rozmawiał z bardzo wieloma osobami. Interesowały Go opinie zwykłych ludzi o sprawach rodziny, duchowieństwa i całego Kościoła. Swoich rozmówców słuchał zawsze bardzo uważnie, choć niekiedy mogło się wydawać, że w czasie tego słuchania był jakby nieobecny. Może się wtedy modlił? Zapewne wszystko, co usłyszał, było przedmiotem Jego osobistych przemyśleń i wspierało w jakiś sposób Jego działalność biskupią. Dla ilustracji wspomnę o naszych rozmowach na temat modlitwy (temat szczególnie Mu bliski), a zwłaszcza modlitwy kapłanów. Mówiłem o roli klasztoru benedyktyńskiego, do którego księża przyjeżdżają, by się pomodlić i odpocząć w skupieniu. O tym, że o wiele łatwiej byłoby księdzu być odpornym na aktualne trudności, gdyby miał więcej czasu na modlitwę. Ksiądz Kardynał słuchał, chyba nie tylko mnie, ale i innych, którym ta kwestia leżała na sercu, i sprawę rozważał. 9 listopada 1976 roku przyjechało do Kalwarii Zebrzydowskiej na zaproszenie Księdza Kardynała około 800 kapłanów z archidiecezji krakowskiej, by razem ze swoimi biskupami i wieloma świeckimi pomodlić się i pomedytować. Spotkanie trwało wiele godzin. Ksiądz Kardynał wygłosił głębokie rozważanie o powiązaniu aktualnych spraw życia kapłańskiego z Bogiem i z Maryją, a podczas Mszy świętej poruszył wszystkich piękną homilią nieżyjącyjuż dzisiaj Sługa Boży (kolejny w tym towarzystwie!) ksiądz biskup Jan Pietraszko. Byliśmy wszyscy zadumani i rozradowani. Ksiądz Kardynał, gdy wychodził z kościoła i znalazł się obok mnie, stojącego w rzeszy koncelebransów, dotknął mego ramienia i powiedział: -To skutek twoich „konferencji". I dopiero wtedy przypomniałem sobie, że właśnie o tych sprawach rozmawialiśmy parę miesięcy wcześniej. Wujek Karol słuchał i wysłuchiwał tych, którzy się do Niego z jakąś prośbą zwrócili. Pewien ksiądz z północnej Polski, darzący Księdza Kardynała wielkim szacunkiem i miłością, pragnął mieć kielich konsekrowany przez Niego. Poprosił mnie o pośrednictwo. Przedstawiłem prośbę księdzu Dziwiszowi i za parę dni, już w styczniu 1977 roku, otrzymałem telefonicznie wiadomość: „Proszę przywieźć kielich. Ksiądz Kardynał dzisiaj przed południem ma czas". Nie minęła godzina, gdy z Tyńca dotarłem do domu biskupiego. Wujek Karol z powagą poświęcił kielich, pytając o właściciela i rozmawiając życzliwie. Odesłałem potem kielich uszczęśliwionemu księdzu wraz z listem, w którym napisałem: „Ajak Ksiądz Kardynał zostanie papieżem, to dopiero będziesz miał pamiątkę!" W tym samym roku 1977, 15 maja, mieliśmy w Krakowie wielką uroczystość, która mogła się odbyć między innymi dlatego, że władze wysłuchały wreszcie próśb i żądań ludzi i zgodziły się na budowę kościoła w Nowej Hucie-Bieńczycach. Kłopoty i przeszkody, które mnożono w czasie powstawania tego kościoła, były znane w całym kraju i poza nim. I wreszcie w socjalistycznym mieście, w którym miało nie być miejsca dla Boga, dokonała się uroczysta konsekracja świątyni, symbolu wierności Bogu i Kościołowi. Kilkadziesiąt tysięcy ludzi trwało na modlitwie przez parę godzin w nieustannie padającym ulewnym deszczu. Ksiądz Kardynał powiedział żartobliwie: -Konsekracja to jakby chrzest, a gdzie jest chrzest, tam musi być i woda. A potem w kazaniu przypomniał z mocą: -To miasto nie jest miastem ludzi nie należących do nikogo. Ludzi, z którymi można robić, co się chce... To miasto jest miastem synów Bożych... Na to trzeba było tej świątyni, ażeby to wyrazić, ażeby to uwydatnić. Miałem szczęście wraz z ojcem Pawłem Sczanieckim, moim współbratem zakonnym, prowadzić misje przed tą uroczystością, a potem jako komentator liturgiczny przeżywałem wraz ze wszystkimi uczestnikami radość oddania na służbę Bogu i ludziom pierwszego kościoła w Nowej Hucie. Kościół ten w jakiejś mierze włączał i kosmos do oddawania chwały Bogu. Oto bowiem papież Paweł VI ofiarował Nowej Hucie odłamek kamienia księżycowego, przywieziony przez amerykańskich kosmonautów. Kamień ten, umieszczony w obudowie tabernakulum, wzbudzał wielkie zainteresowanie. Po zakończeniu uroczystości tłumy ludzi odwiedzające świątynię (a deszcz właśnie przestał padać) oglądały szczególnie ten malutki okruch skały. Niektórzy nawet próbowali go dotknąć czy pocałować, nie mogąc wprost uwierzyć w to, że stoją tak blisko cząstki „mniejszego światła, które rządzi nocą", jak to podaje Pismo Święte w Księdze Rodzaju. Kazania Wujka Karola nie były łatwe. Jego głęboki umysł ujmował poruszane zagadnienia tak zasadniczo, że przeciętnemu słuchaczowi nieraz trudno było nadążyć za tokiem myślenia kaznodziei. Jego osobowość miała jednak w sobie coś, co kazało Go słuchać z wielkim skupieniem. Porywała chyba głównie wiara mówcy, osobisty ton i piękny polski język. Ksiądz Mieczysław Maliń-ski opowiadał, że kiedy w latach pięćdziesiątych zapraszał z rekolekcjami dla młodzieży rozmaitych kapłanów, w tym i Wujka Karola, i pewnego razu zapytał, którego z rekolekcjonistów poprosić raz jeszcze, młodzież jednomyślnie wybrała księdza Wojtyłę. Od czasu obchodów Tysiąclecia chrześcijaństwa w Polsce obserwowaliśmy, jak Arcybiskup Krakowa w swoich kazaniach coraz jaśniej i przystępniej poruszał sprawy bliskie każdemu człowiekowi. Podczas uroczystej procesji Bożego Ciała w 1977 roku w Krakowie Ksiądz Kardynał wołał z przejęciem przy drugim ołtarzu: -Trzeba się pochylić nad każdą w Polsce matką, która poczęła nowego człowieka, nowego Polaka: pochylić się ze czcią, a nie z lancetem lekarskim! Naród nie może uśmiercać samego siebie. Dość go uśmiercono w ciągu dawnych i ostatnich dziejów! To było zrozumiałe dla wszystkich i zapadało w pamięć. Ale potrafił też zażartować. W tym samym roku podczas spotkania z pielgrzymką mężczyzn w Piekarach Śląskich tak powiedział: -Chodziłem sobie po lasku bielańskim. Myślę, że wielu Ślązaków wie, gdzie są Bielany, gdzie znajduje się kościół Kamedułów, wspaniałe zalesione wzgórza nad Wisłą. I oto słyszę dochodzące z tego lasu okrzyki. Myślę sobie: „Co to, czy to znów Tatarzy napadają na Kraków?" Okazało się, że to młodzież szkolna -myślę, że mogła to być klasa ósma: chłopcy i dziewczęta. Widząc, że tak spaceruję w sutannie, mówią do mnie tak: „Szczęść Boże!" Odpowiedziałem: „Szczęść Boże!" Pomyślałem sobie tak: już wiem, skąd ci „Tatarzy" przybyli... Na te słowa olbrzymia rzesza słuchających Ślązaków odpowiedziała radosnymi oklaskami. Świadomość, że posługa kapłańska jest i dla zwykłego człowieka, znalazła swój wyraz między innymi w kazaniu Wujka Karola wygłoszonym pod koniec czerwca tegoż roku w krakowskim kościele Świętych Apostołów Piotra i Pawła: -Niedawno prosta kobieta powiedziała do mnie tak: co byśmy bez was robili? Trzeba by odpowiedzieć: a co byśmy bez was? Wujek Karol wciąż był świadomy tego, że jest dla ludzi. A swoją postawą nauczał nie mniej niż kazaniami. Już pod koniec roku 1977, 5 grudnia, odbył się w Tyńcu pogrzeb osoby bardzo zasłużonej dla Kościoła, śp. Felicji Żurowskiej. Ksiądz Kardynał odprawił Mszę świętą, wygłosił słowo Boże i odprowadził zwłoki na cmentarz. Pozostał tam, odmawiając różaniec, aż do całkowitego zasypania mogiły. A był to już wieczór. Zadziwiło to obecnych, zwłaszcza krewnych zmarłej, którzy przyjechali ze Szwecji. Mówili: „U nas ksiądz nigdy tak długo nie czeka, a tu kardynał?" Kiedy po tym pogrzebie podejmowaliśmy w klasztorze Wujka Karola prostą wieczerzą, nie wiedzieliśmy, że były to Jego ostatnie odwiedziny w Tyńcu. 13. Wybór W roku następnym umiera papież Paweł VI i 26 sierpnia, w dzień Matki Boskiej Częstochowskiej, zostaje wybrany Jan Paweł I. Dobrocią i prostym sposobem bycia podbija serca wszystkich. Nazywa się go od razu Papieżem Uśmiechu. W liście do Księdza Kardynała wspomniałem, jak bardzo się cieszymy nowym papieżem i jak rozumiemy, że on potrzebuje modlitwy. Już po niespodziewanej śmierci Jana Pawła I, który umarł w nocy z 28 na 29 września 1978 roku, otrzymałem odpowiedź, datowaną 28 września, w dwudziestą rocznicę święceń biskupich Wujka Karola: „Papież potrzebuje modlitwy, kardynał też. A poza tym trzeba kiedyś przyjść..." Ale przyjść już się nie dało, bo Wujek Karol wyjechał właśnie do Rzymu na drugie już w tym roku wybory papieża. Dla katolików całego świata pierwsza połowa października 1978 roku upłynęła pod wrażeniem niespodziewanej śmierci papieża Jana Pawła I. Pogrzeb Papieża Uśmiechu 4 października zgromadził setki tysięcy ludzi, w tym sto dwie delegacje rządowe z różnych krajów. Próbowano przypisywać zgon papieża działaniu wrogów Kościoła. Prawda jednak była taka, że 66-letni papież, chociaż promieniował radością, był słabego zdrowia. W ostatnim swym przemówieniu wspomniał, że był osiem razy w szpitalu i przeżył cztery operacje. Lekarze przyglądający mu się podczas publicznych wystąpień odnosili wrażenie, że za serdecznym uśmiechem i radosną dobrocią ukrywa się bardzo chory człowiek. Oczywiście mówiono wiele na temat następcy. Zwłaszcza dziennikarze prześcigali się w domysłach. Myślano głównie o Włochach. Czasem ktoś napisał nieśmiało, że może być wybrany kardynał nie-Włoch i wtedy raz i drugi padło nazwisko Wojtyła. W Polsce, jeśli ktoś myślał o wyborze papieża-Polaka, brał pod uwagę raczej Prymasa Tysiąclecia. Kardynał Wyszyński, choć leciwy, był wciąż mocny i cieszył się wielkim autorytetem na całym świecie. Sam jednak uważał, że jeszcze nie czas na papieża nie-Włocha. Wspominany już tu przeze mnie ksiądz biskup Pietraszko zdecydowanie odrzucał możliwość wybrania naszego Kardynała. Tymczasem po Krakowie rozeszła się wieść, że jeszcze przed rozpoczęciem konklawe (wyznaczono je na 14 października) przybyli do grodu Kraka włoscy dziennikarze i wypytywali w Kurii i gdzie indziej o wszystko, co wiązało się z Wadowicami i z kardynałem Wojtyłą. To dawało dużo do myślenia. Dziennikarze niekiedy mają nosa. Także księża, którzy przylecieli z Rzymu, opowiadali, że „nasz Kardynał" miał podobno już przy poprzednim wyborze znaczną liczbę głosów, a obecnie jest dziwnie zamyślony, jakby wewnętrznie poruszony, i jakoś tak nadzwyczaj serdecznie żegnał się z księżmi, gdy wyjeżdżał do Watykanu. Pełen rozmaitych przeczuć i nadziei przygotowywałem się więc 16 października do spotkania młodzieży oazowej, które miało się odbyć tego dnia o godzinie 18.30. Przed spotkaniem włączyłem radio -a miałem pod ręką starą, chrypiącą „Szarotkę" -by usłyszeć, co się dzieje w Watykanie. Poprzez trzaski i szmery przebijał się odgłos jakby szumiącego morza. Łatwo się było zorientować, że to transmisja z placu św. Piotra, a ten szum to gwar wielu tysięcy ludzi tam zgromadzonych. Podniecony głos komentatora oznajmiał, że dym jest biały, że w pokojach watykańskich pozapalały się światła, że ustawia się gwardia szwajcarska. A więc papież jest już wybrany. Zaraz powinno nastąpić ogłoszenie wyboru. Niebacznie wyłączyłem radio i pośpiesznie udałem się do salki parafialnej, gdzie już była zgromadzona młodzież. Włączyliśmy powtórnie aparat, by usłyszeć ożywioną rozmowę wjęzyku włoskim. Parę razy padło nazwisko Wojtyła. A więc chyba On został wybrany! Nie mówiliby przecież o Nim, gdyby został wybrany kto inny. Nie dowierzaliśmy, dopóki w audycji Radia Watykańskiego wjęzyku czeskim o 18.30 nie usłyszeliśmy najpierw dzwonów, potem hymnu „Ty jesteś Piotr" i wreszcie ogłoszenia: „Mamy papieża! Księdza kardynała Karola Wojtyłę, który sobie przybrał imię Jan Paweł!" Okrzykom radości nie było końca. Pobiegłem do kościoła, gdzie odprawiała się Msza święta, i podczas „Świę-ty, Święty, Święty" szepnąłem kapłanowi: „Kardynał Wojtyła -Jan Paweł II" (ojciec Jerzy zbladł w tym momencie -mówili potem uczestnicy Mszy). I stało się: Wujek Karol przesunął się w Kanonie Mszy o jedno miejsce wyżej! „Spraw, aby lud Twój wzrastał w miłości razem z naszym papieżem Janem Pawłem II..." Normalne zajęcia oazowe już się nie odbyły. Dzieliliśmy się wrażeniami, ciesząc się radością, która tego wieczoru ogarniała cały świat katolicki, a zwłaszcza Polskę. Dowiedziałem się potem, że do pewnej parafianki tynieckiej wpadła sąsiadka i zawołała: „Nasz Kardynał został papieżem!" -Odłożyłam druty, na których coś tam robiłam -wspominała ta kobieta -i obie, stojąc, odśpiewałyśmy Magnificat: Uwielbiaj duszo moja sławę Pana mego! Ojciec Piotr Rostworowski, najpierw mnich tyniecki, potem kameduła, znający Karola Wojtyłę jeszcze od jego kleryckich czasów, powiedział po wyborze: -Ja wiedziałem, że będzie kardynał Wojtyła. Bo Włosi, ci mądrzy i doświadczeni, są już za starzy, a młodsi nie mają doświadczenia. Na kandydatów z krajów kapitalistycznych nie będą głosować kardynałowie z byłych krajów kolonialnych, a jest ich już pokaźna liczba. Niemiec -też nie jest możliwy, bo wszyscy jeszcze za dobrze pamiętają drugą wojnę światową. Kraje Trzeciego Świata nie mają jeszcze kandydata w pełni dojrzałego do takiego stanowiska. Pozostaje więc tylko blok wschodni, a w nim -jedynie kardynał Wojtyła. Ale kiedy Go wybrano, przeżyłem szok. Ten szok przeżył cały świat! Pierwsze dni po wyborze Papieża-Polaka upłynęły pod znakiem pewnego niedowierzania. Nie chciało się wierzyć, że nasze pokolenie doczekało tego wielkiego wydarzenia i zaszczytu dla Polski. Pierwsze artykuły w gazetach i pierwsze audycje telewizyjne bardzo nieśmiało zdawały sprawę z tego, co się działo w Watykanie. Działała jeszcze cenzura, której nie na rękę było, by środki masowego przekazu pisały o papieżu z Polski zbyt entuzjastycznie. Wiadomo było tylko, że zaraz na drugi dzień po wyborze nowy papież odwiedził w szpitalu swego przyjaciela jeszcze z krakowskich czasów, biskupa Andrzeja M. Deskura, którego ciężka choroba zwaliła z nóg podczas rozpoczynającego się konklawe. Dotychczas papież nie pokazywał się publicznie przed uroczystym objęciem apostolskiej posługi. A więc już na samym początku -coś nowego! Chyba nie będzie przesady w stwierdzeniu, że w niedzielę 22 października 1978 roku przed południem cała Polska zasiadła przed telewizorami, by uczestniczyć w transmitowanej na żywo uroczystości z Watykanu. Dawniej papież na początku swej służby koronowany był tiarą, potrójną koroną, symbolizującą potrójną władzę: prorocką, kapłańską i królewską. Jednak już papież Paweł VI złożył swą tiarę w ofierze dla potrzebujących, a Jan Paweł I zrezygnował w ogóle z tej ceremonii, niezbyt odpowiadającej temu, czym Kościół chce być we współczesnym świecie. Znakiem najwyższej w Kościele katolickim godności jest więc obecnie tylko paliusz, biała wełniana wstęga z czarnymi krzyżykami, którą biskup Rzymu nosi na ornacie w wielkie uroczystości, podobnie jak arcybiskupi metropolici na całym świecie. Nie było więc koronacji, tylko uroczysta Msza święta z nałożeniem paliusza. Bezpośrednio uczestniczyły w niej setki tysięcy ludzi oraz delegacje państwowe ponad stu krajów, często na najwyższym szczeblu. Ze łzami w oczach patrzyliśmy, jak naszemu Papieżowi składają hołd kardynałowie ze wszystkich kontynentów. Był to jak gdyby hołd złożony naszej ojczyźnie, tak dotkliwie poniżanej i upokarzanej w ciągu dziejów przez wrogie nam potęgi. Pierwsze słowa homilii papieskiej: „Ty jesteś Chrystus, Syn Boga żywego!", wskazywały na to, że nowy papież będzie przede wszystkim wyznawcą i głosicielem Chrystusa, któremu trzeba szeroko otworzyć serca, granice państw i wszelkie dziedziny życia społecznego. Przy telewizorach udzielał nam się entuzjazm tłumów, które na placu św. Piotra ponad czterdzieści razy oklaskiwały Papieża, zwłaszcza podczas tych momentów homilii, które szczególnie chwytały za serce. Na zakończenie uroczystości Papież odmówił z wiernymi Anioł Pański i prosił szczególnie nas, Polaków, byśmy tę modlitwę w łączności z Nim odmawiali. Zwrócił się też w serdecznych słowach do młodych, których nazwał nadzieją świata i papieża. „Czas kończyć -pora na obiad!" -powiedział wreszcie. Aż szkoda było wstawać od telewizora... Nie udało mi się osobiście brać udziału w tej rzymskiej uroczystości. Z Tyńca był tam tylko nasz przełożony -ojciec opat. Przez niego więc podałem list, w którym wyraziłem swoje wzruszenie, radość i dumę oraz najlepsze życzenia na trudną drogę służby Kościołowi. Jednocześnie przeszukałem starannie swoje „papiery" i znalazłem wśród nich ponad pięćdziesiąt listów i kartek, które przy różnych okazjach pisał do mnie Arcybiskup Metropolita krakowski. Zebrałem je wszystkie i przechowuję do dzisiaj niczym cenną relikwię. I oto w listopadzie przychodzi już od Papieża odpowiedź na mój list z życzeniami. Pisany na maszynie, ale z podpisem osobistym, z podziękowaniem za słowo i z błogosławieństwem. Jakiż byłem szczęśliwy! Dzieliłem się tym listem z innymi, którzy nieraz czytali go ze łzami w oczach, a nawet zdarzało się, że całowali ten tak niecodzienny kawałek papieru. Ale zaraz pojawił się problem: czy papieżowi się odpisuje? Czy można zawracać Mu głowę, skoro tyle spraw całego świata na niej spoczywa? Myślałem o tym tak intensywnie, że znalazło to swój wyraz w ciekawym śnie. Śniło mi się mianowicie, że idę z Papieżem przez plac św. Piotra i opowiadam Mu, jak bardzo się ucieszyłem Jego listem i jak się ucieszyli wszyscy, którzy go czytali. Mówię też, że nie wiem, jak mam dalej postąpić. Czy do papieża wypada pisać listy? A Wujek Karol odpowiedział mi we śnie z uśmiechem: „Jak masz coś ważnego, pisz". Akurat zbliżała się dwudziesta piąta rocznica moich święceń kapłańskich. Postąpiłem więc według wskazania ze snu i napisałem podziękowanie za otrzymane słowa, prosząc o błogosławieństwo dla siebie (z racji srebrnego jubileuszu) oraz dla nowicjatu tynieckiego, który był wtedy pod moją opieką. Wyjaśniłem też, dlaczego odważam się pisać. Koło Bożego Narodzenia przyszedł następny list z Watykanu z serdecznymi słowami, błogosławieństwem i zachętą: „Potwierdzam też odpowiedź ze snu -jak masz coś ważnego, pisz". I tak się rozpoczęła cenna korespondencja, która trwała ponad ćwierć wieku. 14. Kogo na Wawel? Od momentu wyboru kardynała Wojtyły na papieża dwie ważne stolice biskupie nie miały swoich ordynariuszy. Jedna to Wenecja, nie obsadzona jeszcze od czasów Jana Pawła I, który przed wyborem na papieża był właśnie patriarchą weneckim. Druga to oczywiście Kraków. Krążyły rozmaite domysły. Księdzu Malińskiemu przypisuje się powiedzenie: „Na miejscu, z którego wyrwano dąb, nie wsadza się marchewki". Ktoś podobno zapytał Papieża, kiedy obsadzi Kraków. Miał odpowiedzieć: „E, jeszcze Wenecja nie obsadzona". Wreszcie patriarchą Wenecji został biskup Marco Ce. Zacząłem więc i ja przemyśliwać nad tym, kto może zasiąść na katedrze św. Stanisława. Pamiętałem, że Ksiądz Kardynał Wojtyła bardzo lubił góralską kolędę „Oj, maluśki, maluśki" i często na jej melodię układał aktualne przyśpiewki podczas licznych kolędowych wieczorów. Ubrałem więc i ja swoje prognozy w tę właśnie formę. Kandydatów wypisałem w tym porządku, w jakim mi przychodzili do głowy. Tak powstały: ROZWAŻANIA WATYKAŃSKO-KOLĘDOWO-NOMINACYJNE Skoro siedzi w Wenecji, w Wenecji, ksiądz biskup Ce Marco, trzeba teraz pomyśleć, pomyśleć o Krakowie szparko. Nie potrzeba by wiele, by wiele do tego zachodu, można wsadzić na Wawel Sąsiada -Jerzego ze wschodu. (biskup Jerzy Ablewicz z Tarnowa) Może by też Asystent Kościelny cnego „Tygodnika" Krakowiakom, Góralom i innym był za przewodnika. (ksiądz Andrzej Bardecki, redaktor ,,Tygodnika Powszechnego") A może by spróbować, spróbować -rzecz się czasem zdarza - by przeznaczyć na Wawel, na Wawel, Bronisława Sekretarza. (biskup Bronisław Dąbrowski, sekretarz Episkopatu Polski) Czasem na myśl przychodzi, przychodzi postać dobrze znana, by nie szukać daleko, bo mamy Biskupa Juliana. (biskup Julian Groblicki z Krakowa) Radzą czasem mi z boku, gdzieś z boku, bym dokonał tego, bym osadził na stolcu wawelskim Piotra Brodatego. (ojciec Piotr Rostworowski, przeor kamedułów) Jeśli miałbym wybierać wśród mnichów -rzecz to oczywista, że najlepiej pasuje na Wawel Augustyn Biblista. (ojciec Augustyn Jankowski, benedyktyn) A ostatnio coś mi się Ksiądz Dziekan Maryj an przywidział, Skoro kardynałowie osierocili Kraków, to ja mogę -Wydział. (ksiądz Marian Jaworski, dziekan Papieskiego Wydziału Teologicznego, późniejszy arcybiskup lwowski) A może już nadeszła, nadeszła odpowiednia pora, by przyodziać fioletem, fioletem dziś Księdza Rektora. (ksiądz Franciszek Macharski, ówczesny rektor Seminarium Duchownego w Krakowie) A tak szczerze się modli, się modli z Nowej Wsi rodzina, bym se teraz przybocył, przybocył Biskupa Albina. (biskup Albin Małysiak z Krakowa, uprzednio duszpasterz w Nowej Wsi) A głos ludu po cichu, po cichu też mi czasem bąka, czy nie dobrze by było, by było dać Księdza Pieronka. (ksiądz Tadeusz Pieronek, sekretarz Synodu Krakowskiego, późniejszy biskup i sekretarz generalny Episkopatu Polski, a potem rektor PAT-u) A może by Ksiądz Biskup Maryj an skończył z naszym bólem, tak by dobrze zarządzał Krakowem, jako kiedyś KUL-em. (biskup Marian Rechowicz, były rektor KUL-u) Jeszcze jedno lekarstwo, lekarstwo na me liczne troski, bo na nartach najlepiej ujeżdża, ujeżdża Biskup Rozwadowski. (biskup Józef Rozwadowski z Łodzi) A ekonom wawelski, wawelski wciąż mi przypomina, że mu w skarbcu brakuje, brakuje klejnotu -Rubina. (biskup Władysław Rubin, sekretarz Synodu Biskupów, późniejszy kardynał) A ze Skałki mój święty Stanisław tak do mnie przemawia: daj nam, daj na dziewięćsetlecie Biskupa Stanisława. (biskup Stanisław Smoleński z Krakowa) Jest tu także ksiądz pewien, filozof, Józef się nazywa. Może dać go na Wawel, na Wawel, ale będzie zgrywa! (oczywiście ksiądz Józef Tischner) Gdyby nie to, że braciom sąsiadom strasznie twarda sztuka, dałbym zaraz po prostu biskupa, właśnie Tokarczuka. (biskup Ignacy Tokarczuk z Przemyśla) Na to odpowiadają Krakowiacy, Górale i Inni -szczęśliwi, osieroceni, dumni, samotni, pogrążeni w żalu, jeżdżący do Rzymu i w ogóle: Zrób coś wreszcie, coś, Ojcze, bo dłużej czekać nie możemy. Kogo tylko nam zechcesz darować, jak ojca przyjmiemy. Rozważania te przekazałem w okresie Bożego Narodzenia do krakowskiego Seminarium Duchownego, a może je nawet potem posłałem Ojcu Świętemu. Na razie jednak na spotkanie opłatkowe oazy tynieckiej przygotowałem obrazki, na których odwrocie wypisałem szesnaście imion. Młodzież losowała sobie te obrazki. Każdy miał się modlić w intencji wylosowanego przez siebie kandydata. 30 grudnia rozeszła się wieść, że metropolitą krakowskim został ksiądz rektor Franciszek Macharski. On też własnoręcznie podpisał obrazek dziewczynie, która się w jego intencji modliła. Ojciec Święty sam konsekrował swego następcę na stolicy św. Stanisława w Bazylice Watykańskiej w uroczystość Objawienia Pańskiego 1979 roku. Na zakończenie pożegnalnej audiencji, w której wzięła udział liczna delegacja Kościoła krakowskiego, Papież powiedział: „No, teraz to już mnie zostawiacie". Tak zakończył się kolejny etap związków Wujka Karola z Krakowem. 15. „DUCHA NIE GAŚCIE!" Rozpoczął się etap następny. Oto wczesną wiosną 1979 roku ogłoszono, że Ojciec Święty przybędzie w czerwcu do Polski w związku z dziewięćsetną rocznicą śmierci św. Stanisława Biskupa. W całym kraju zaczęły się przygotowania. Krakowski komitet organizacyjny, biorąc pod uwagę moją tyle lat już trwającą posługę komentatora liturgicznego, uznał, że mam pełnić tę funkcję także podczas pobytu Papieża w Krakowie i w Nowym Targu. Uradowany, pomyślałem sobie: „Będę blisko, z pewnością uda mi się spotkać z Wujkiem Karolem choć przez chwilę". Z wielkim wzruszeniem oglądaliśmy w telewizji to, co z tej pierwszej, historycznej pielgrzymki wolno było pokazać. A wolno było przede wszystkim Papieża, pod żadnym zaś pozorem -setek tysięcy wiernych, którzy brali udział w nabożeństwach w Warszawie, Gnieźnie i Częstochowie. Czuliśmy, że dzieje się w historii Polski coś niezwykłego i czekaliśmy na dzień 6 czerwca. Późnym popołudniem Papież miał przylecieć helikopterem na krakowskie Błonia. Władze zażądały, żeby powitanie było zupełnie prywatne. Nie pozwolono nawet włączyć nagłośnienia całych Błoń. Głośniki czynne były tylko w stosunkowo niewielkim sektorze, w którym miały lądować helikoptery. Tymczasem gromadziło się coraz więcej ludzi, mających nadzieję, że jeśli nawet nie zobaczą Papieża, to przynajmniej Go usłyszą. Niepokój budził tylko padający od czasu do czasu deszcz. Wreszcie po południu trochę się przejaśniło, słońce zaczęło przygrzewać, rozpoczęło się bezpośrednie przygotowanie do powitania Ojca Świętego wJego mieście. A mnie tymczasem jakaś infekcja gardła pozbawiła głosu. Mogłem mówić tylko szeptem, a i to niewiele. W takim stanie kierowanie uroczystością wydawało się zupełnie niemożliwe. Wbrew wszelkiej nadziei, skorzystawszy z życzliwości znajomej pani profesor, która mnie swym samochodem zawiozła z Tyńca aż pod same Błonia, szedłem ku miejscu komentatora, chrząkając i kaszląc, wierząc, że c o ś się musi stać. Mówiłem Bogu, że dla Niego nie ma rzeczy niemożliwych. I rzeczywiście, gdy stanąłem przy mikrofonie, odchrząknąłem po raz ostatni i niespodziewanie dla siebie samego rozpocząłem delikatnym, ale spokojnym i pewnym głosem: „Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus!" I wcale się nie zdziwiłem, gdy po zakończeniu mojej posługi, a był to już wieczór, głos znów straciłem. Tymczasem jednak przez blisko dwie godziny prowadziłem z gęstniejącym wciąż tłumem Różaniec, przeplatany pieśniami oraz rozmaitymi ogłoszeniami i informacjami o przebiegu pobytu Ojca Świętego w Krakowie. Wreszcie nadlatują helikoptery. Lądują na Błoniach. Tłum faluje, słychać oklaski. Z helikopterów wypadają umundurowani i cywilni członkowie ochrony osobistej Papieża. Wysiadają jacyś duchowni, i wreszcie z ostatniego -sam Ojciec Święty. Wzmagają się oklaski, słychać okrzyki, gdzieś z dala chór śpiewa Gaude Mater Polonia -„Ciesz się, Matko Polsko!" Z rozmaitych stron słychać intonowane na różny sposób „Sto lat". Tłum napiera, przekracza bariery, bo z daleka nie słychać niczego. Głośniki w innych częściach Błoń milczą. Rzeczywiście, prywatne powitanie, w którym bierze udział paręset tysięcy ludzi! Bo jakże można było nie przyjść i nie przywitać s w oj eg o Pasterza? Próbuję to wszystko opanować i wołam do mikrofonu, żeby się nie tłoczyć, bo i tak wszyscy się nie dopchają. Będę się starał dokładnie opowiadać o tym, co się dzieje przy podium, ku któremu zmierza Papież. Na szczęście, zachowałem taśmę magnetofonową, na której nagrano tę uroczystość, więc mogę dokładnie odtworzyć to, co się wtedy działo. Opowiadałem więc ludziom, zwłaszcza tej rzeszy, która niczego nie mogła zobaczyć: -Ojciec Święty jest ubrany w czerwony płaszcz i czerwony papieski kapelusz. Podchodzi teraz do chodnika, czerwonego, przyozdobionego kwiatami. Rozmawia jeszcze z otoczeniem. Powoli zbliża się do podium. Na twarzy uśmiech, ten sam co w telewizji, ale z bliska, ale dla nas! Kiedyśmy Go żegnali, gdy wyjeżdżał na konklawe, nie przypuszczaliśmy w najśmielszych marzeniach, że zostanie Głową Kościoła... Ojciec Święty z nami, w Krakowie, wśród swojego ludu! Potem swoje przemówienie powitalne bardzo mocnym, donośnym głosem rozpoczął ksiądz arcybiskup Ma-charski: -Najwyższemu Bogu chwała i dzięki za to, że do stęsknionego Krakowa przyprowadził nam naszego umiło-wanego Ojca Świętego!... W tym czasie nie było jeszcze tak ostrej kontroli i nie zachowywano tak wielkiej ostrożności, było to przecież przed zamachem. Tłum otoczył podium zwartym kręgiem, stał między helikopterami i -zamilkł, gdy Ojciec Święty, pochwaliwszy Boga, zaczął przemawiać. Najpierw tak od siebie i tego tekstu nie ma w oficjalnych wydawnictwach. Przepisuję go z taśmy: -Umiłowani moi Bracia i Siostry, Krakowianie! Darujcie, że nie będę mówił tak donośnym głosem, jak Ksiądz Arcybiskup Metropolita, mój Następca, bo już głos sobie trochę w tej podróży-pielgrzymce po Polsce nadwerężyłem. Darujcie też, że nie będę mówił tak donośnym głosem, jak ojciec Leon, który tu wszystkim dyryguje od drugiego mikrofonu. On powiedział między innymi przed chwilą, że Papież uśmiecha się tak samo jak w telewizji. Ja bym chciał powiedzieć, przynajmniej mam taką nadzieję, że uśmiecha się tak samo, jak wówczas, kiedy jeszcze był w Krakowie! I już nawiązany kontakt! To nie tylko Następca Piotra jest wśród nas, ale dobry, stary Znajomy, który umie zażartować i stworzyć swojską, rodzinną atmosferę. Wszyscy się śmieją, patrzą po sobie z życzliwością i nasłuchują, co dalej. A nasz Krakowianin dodaje: -Nie wiem, czy mam Was za to przepraszać, czy też mam z Wami się cieszyć, że najwyraźniej przywiozłem Wam deszcz. Wprawdzie od pierwszego dnia pobytu najwyższe władze państwowe zapewniały mnie, że deszcz już jest potrzebny [znów wesołość wśród zgromadzonych], a ja -jak to człowiek tutejszy -pomyślałem sobie, że trzeba będzie o ten deszcz poprosić. Mam nadzieję, że jakoś poradzimy sobie w Krakowie z deszczem, jeśli poradziliśmy sobie w Warszawie i w Gnieźnie, i na Jasnej Górze -z upałem. Dalszy ciąg był już z uprzednio przygotowanej kartki -mądry, ciepły, wzruszający. Po przemówieniu Ojciec Święty obszedł dookoła podium, by się przywitać z tymi, którzy stali najbliżej. I oto moje pierwsze spotkanie z Papieżem-Polakiem. Jego jasna, rozpromieniona twarz, serdeczny uścisk i ciepłe, można rzec -śmiejące się słowa: „Ale musiałem dogryźć od razu na początku ojcu Leonowi". Mogłem tylko powiedzieć: „Ojcze". Na nic więcej nie było czasu ani siły. A kiedy Papież wśród nie milknących owacji zgromadzonych na trasie tłumów odjechał do domu arcybiskupów krakowskich, który był kiedyś Jego domem, wracałem do klasztoru w ciepłej wilgoci czerwcowego wieczoru, w bujnej zieleni orzeźwionych deszczem liści, ze swoją cichą radością w sercu: widziałem i dotknąłem Piotra naszych czasów. Po wielu innych spotkaniach na terenie archidiecezji krakowskiej i po niezapomnianych chwilach z młodzieżą pod gmachem Kurii i na Skałce nadszedł wreszcie 10 czerwca i jubileuszowa Msza na Błoniach, przy wspaniałej pogodzie, wobec ponad milionowej rzeszy pielgrzymów, z księżmi, biskupami i kardynałami z całego niemal świata. Gdy jako komentator witałem się znów przy ołtarzu z Papieżem, usłyszałem przyjacielskie: „Tylko nie obgaduj mnie tam za bardzo". Podczas homilii, przerywanej parędziesiąt chyba razy oklaskami i pieśniami, Ojciec Święty powiedział między innymi: -Pragnę Wam dzisiaj przekazać tego Ducha, ogarniając sercem z największą pokorą to wielkie „bierzmowanie dziejów", które przeżywamy. Więc mówię za Chrystusem samym: „Weźmijcie Ducha Świętego!" I mówię za Apostołem: „Ducha nie gaście!" I mówię za Apostołem: „Ducha Świętego nie zasmucajcie!" Musicie być mocni, drodzy Bracia i Siostry... Zastanawiamy się dzisiaj, dlaczego starczyło tego Ducha na przeżycie z godnością ciemnego okresu stanu wojennego, na bezkrwawą likwidację zewnętrznych struktur minionego systemu, a nie starcza Go na rozwiązywanie w miłości aktualnych problemów indywidualnych i społecznych. A może dlatego, żeśmy się nie bardzo przejęli serdeczną prośbą papieskiego serca, skierowaną w tej homilii do rodaków? Przypomnijmy sobie tę prośbę. Na spełnienie jej każdy czas jest dobry. Także i ten, w którym żyjemy. ,,I dlatego, zanim stąd odejdę, proszę Was, abyście całe to duchowe dziedzictwo, któremu na imię «Polska», raz jeszcze przyjęli z wiarą, nadzieją i miłością -taką, jaką zaszczepia w nas Chrystus na chrzcie świętym, -abyście nigdy nie zwątpili, nie znużyli się i nie zniechęcili, -abyście nie podcinali sami tych korzeni, z których wyrastamy. Proszę Was: -abyście mieli ufność nawet wbrew każdej swojej słabości, abyście szukali zawsze duchowej mocy u Tego, u którego tyle pokoleń ojców naszych i matek ją znajdowało, -abyście od Niego nigdy nie odstąpili, -abyście nigdy nie utracili tej wolności ducha, do której On «wyzwala» człowieka, -abyście nigdy nie wzgardzili tą Miłością, która jest największa, która się wyraziła przez krzyż, a bez której życie ludzkie nie ma ani korzenia, ani sensu. Proszę Was o to przez pamięć i przez potężne wstawiennictwo Bogarodzicy z Jasnej Góry i z wszystkich Jej sanktuariów na ziemi polskiej, przez pamięć św. Wojciecha, który zginął dla Chrystusa nad Bałtykiem, przez pamięć św. Stanisława, który legł pod mieczem królewskim na Skałce. Proszę Was o to. Amen". 16. DO Watykanu z plackiem Miałem nadzieję, że kiedyś będę mógł się spotkać z Wujkiem Karolem także w Rzymie. Nadzieja ta spełniła się w styczniu 1980 roku. Ojciec opat wydelegował mnie, bym w Wiecznym Mieście załatwił pewne sprawy klasztorne. Wyjazd za granicę nie był wtedy tak prosty jak obecnie. Wiele czasu trwały starania o uzyskanie paszportu i wizy. Otrzymałem wreszcie potrzebne dokumenty. Miałem ze sobą wiele listów dla Ojca Świętego od dzieci i osób starszych. Siostry z domu arcybiskupa krakowskiego, które jeszcze tak niedawno służyły pomocą obecnemu Papieżowi, dały mi jakiś specjalny słodki placek, który miał przypomnieć Watykanowi polskie smaki. O błogosławieństwo na drogę poprosiłem telefonicznie swą Mamusię, która mi powiedziała: -Jeśli się spotkasz z Ojcem Świętym, to uklęknij na oba kolana i pocałuj w obie ręce, w jedną i drugą. (Przypomniało mi się wtedy, jak pouczała mnie jako małego chłopca, jak się trzeba zachować, gdy się idzie do babci z życzeniami). I powiedz Ojcu Świętemu, że Mamusia życzy, by Pan Bóg tak był z Niego zadowolony, jak my, ludzie, jesteśmy zadowoleni. I tak w mroźny dzień 19 stycznia 1980 roku wyruszyłem radzieckim samolotem „Tupolew" należącym do Polskich Linii Lotniczych LOT w swą pierwszą podróż do Rzymu. Lot trwał około dwóch godzin. Wylądowałem jakby w innym świecie. W Rzymie było bardzo wiele zieleni i prawie dziesięć stopni ciepła. Podziwiałem palmy, pinie i znane dotąd tylko z fotografii budowle, które dało się zauważyć podczas przejazdu autobusem z lotniska Fiu-micino do centrum miasta. Wreszcie stanąłem na placu św. Piotra i wierzyć mi się nie chciało, że jestem przed najsłynniejszą w świecie bazyliką, nad którą wznosi się majestatycznie szaroniebieska kopuła. Stamtąd już tylko parę kroków do Centrum Polskiego przy placu Piusa XII. Życz-liwe przyjęcie i dzwonimy do Watykanu, aby się dowiedzieć, w jaki sposób można przekazać listy i placek, który przecież nie może czekać zbyt długo, bo się zeschnie. Telefon odbiera siostra zakonna z Domu Papieskiego i poleca, by się zgłosić na dziedziniec św. Sykstusa, ale z góry zastrzega, że Ojciec Świętyjest dzisiaj bardzo zajęty i nie będzie mógł mnie przyjąć. Oczywiście, nawet o tym nie marzę, żeby tak od razu. Chcę tylko jak najprędzej przekazać to, co dla Ojca Świętego ze sobą przywiozłem. Opiekun polskich pielgrzymów, ojciec Kazimierz Przydatek, jezuita, wiezie mnie samochodem przez watykańskie dziedzińce. Z zainteresowaniem oglądam mijane budynki i podziwiam miłych, przystojnych gwardzistów, którzy salutują przejeżdżającym księżom. Po paru minutach jesteśmy na miejscu. Mały dziedziniec, a budynki dokoła bardzo wysokie, kilkupiętrowe. Ojciec Przydatek tłumaczy młodemu policjantowi, o co chodzi. Rozmowa się przeciąga i nie wygląda na to, byśmy zaraz mieli wracać. Za chwilę otwierają się drzwi -jak się okazuje -do windy, i staje w nich miły pan w średnim wieku, którego widziałem w czerwcu w Polsce w najbliższym otoczeniu Papieża. Najwyraźniej zaprasza do środka i mówi -tyle po włosku usłyszałem i zapamiętałem: „Il Santo Padre aspetta -Ojciec Święty oczekuje". Osłupiałem. Jedziemy windą do góry, a pan Angelo uśmiecha się serdecznie i wskazuje drogę do korytarza, na którym czekają już ksiądz Dziwisz i ksiądz prałat Juliusz Paetz, późniejszy metropolita poznański. Radosne przywitanie, ksiądz Dziwisz poleca się szybko przygotować, doprowadzić do porządku (bo i fotograf tam będzie) i niczego nie załatwiać, a tylko się przywitać. Oddaję przesyłkę razem z plackiem, otrzepuję habit, z wrażenia nawet włosy poprawiam, ile ich tam mam. Za chwilę zza uchylonych lekko drzwi dobiega po włosku: „Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus" -i już wchodzę do pokoju. Jest mniej więcej godzina pierwsza po południu. Odnoszę wrażenie, że pokój jest cały w tonacji pomarań-czowozłotej, a i postać Ojca Świętego jest jakby prześwietlona żółtozłotopomarańczowymi promieniami. Chyba podbiegłem wprost do Niego, wyraźnie zmęczonego (potem przeczytałem, ile osób przyjął oficjalnie tego dnia), ale pogodnego i uśmiechniętego. Według zaleceń Mamusi ukląkłem na dwa kolana, ucałowałem ręce i coś tam powiedziałem, ale nie wiem, czy z wrażenia nie pokręciłem przekazanego słowa. To, że podczas pierwszego spotkania z Papieżem-Polakiem na Watykanie pozdrowiłem Go najpierw słowami Mamusi, było dla mnie wyrazem wdzięczności za jej trud i cierpienia. Wstaję i raptem czuję się tak zwyczajnie, jak wtedy, gdy rozmawialiśmy w klasztorze tynieckim czy w domu biskupim w Krakowie. -Czekaliśmy na Leona -mówi Ojciec Święty -kiedy ten Leon przyjedzie. A długo tu Ojciec będzie? Mówię, że około dziesięciu dni, do końca miesiąca. -O, to dobrze, to jeszcze kiedyś tu jeść mu coś damy. Otrzymuję różaniec. Zauważam, że fotograf robi zdjęcia. Przekazuję Papieżowi pozdrowienia od opata tynieckiego, od księdza kardynała Macharskiego, wielu starszych i dzieci, które mnie o to prosiły. Ojciec Święty kiwa głową, czasem o coś zapyta, spokojnie, bez pośpiechu, jak zwykle. Widzę, że stojący z dala ksiądz Dziwisz skłania się lekko, i rozumiem, że czas kończyć. Żegnam się więc i wychodzę, wprost nie wierząc, że pierwsze ważne spotkanie -i to zaraz po przylocie do Rzymu -miałem właśnie z Ojcem Świętym. Właściwie mógłbym już zaraz wracać do Krakowa, ale jeszcze zostały do załatwienia sprawy klasztorne i -„może kiedyś jeść mu damy". Więc to chyba nie ostatnie spotkanie z Papieżem? I rzeczywiście. Wkrótce po moim przyjeździe do Rzymu przybył tam też Akademicki Chór „Organum" z Krakowa, bardzo ceniony przez Papieża w czasach, gdy jeszcze był arcybiskupem krakowskim. Członkowie chóru zamieszkali w Domu Polskim przy Via Pfeiffer, niedaleko placu św. Piotra, gdzie i ja miałem swój punkt oparcia. 28 stycznia wieczorem otrzymujemy wiadomość, że nazajutrz rano mamy być na Mszy świętej w prywatnej kaplicy papieskiej. Radość nadzwyczajna! Niektórzy z wielkiego przejęcia nie mogli spać przez całą noc. Od wczesnego ranka trwało szykowanie się, przygotowywanie galowych strojów i -wreszcie... Wielki zegar bije trzy kwadranse na siódmą, kiedy wychodzimy na plac św. Piotra. Jest to jedna z najważniejszych godzin naszego życia. Nie czujemy styczniowego chłodu. Po raz pierwszy przestępujemy progi Spiżowej Bramy (nie mogłem się przy okazji powstrzymać od uwagi, że do tej pory przestępowaliśmy raczej przykazania...). Szerokimi schodami idziemy do windy. Liczą tam nas wszystkich, czy nikogo nie brak lub czy przypadkiem niejest nas za dużo. Już na górze towarzyszący nam księża wyjaśniają, jak należy się zachować w czasie spotkania z Ojcem Świętym. Wchodzimy do niewielkiej kaplicy, w której chór -panie wystrojone na biało i czerwono, panowie na czarno -mieści się z trudem. Ojciec Święty modli się na klęczniku przed ołtarzem, skupiony, jakby nikogo oprócz Niego tu nie było. My, księża, idziemy do zakrystii, gdzie ubieramy się do Mszy świętej. Koncelebrować mają dwaj papiescy sekretarze, ks. Ksawery Sokołowski z diecezji częstochowskiej, który w Rzymie opiekował się pielgrzymami, i piszący te słowa. Wychodzimy do kaplicy, by pomóc Ojcu Świętemu ubrać się do Mszy świętej. W tym czasie chór pięknie śpiewa kolędy, których Papież słucha z widocznym wzruszeniem. Potem Ojciec Święty wstaje, powoli obraca się do chóru i mówi: „Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus". Czy można się dziwić, że odpowiedź miesza się ze łzami wzruszenia, i to zarówno kobiet, jak i mężczyzn? Ojciec Święty przywdziewa szaty liturgiczne i rozpoczyna się Msza święta. Na Watykanie, na duchowym szczycie świata, spotykamy się z Chrystusem w Eucharystii, którą sprawuje Jego Zastępca na ziemi. Słowa Starego Testamentu czyta jeden z członków chóru. Mnie zlecono odczytanie Ewangelii. Przypomnienie Jezusa, że Jego braćmi i siostrami są wszyscy, którzy wypełniają Jego wolę, przeżywamy bardzo głęboko, także podczas dłuższej chwili ciszy po Ewangelii -zamiast homilii. Gdy już stoimy przy ołtarzu, spoglądam wzwyż: niewielki obraz, głowa Matki Boskiej Częstochowskiej pod prostym krzyżem. Patrzę dyskretnie w lewo: biała piuska Wujka Karola, z którym tyle razy odprawialiśmy Mszę świętą w Polsce. A teraz Watykan -jawa to czy sen? Prędko nadchodzi czas serdecznego znaku pokoju i Komunii świętej, którą uczestnicy przyjmują z rąk Papieża, znów ze łzami w oczach. Po błogosławieństwie -jeszcze kolędy. Ktoś z otoczenia papieskiego powiedział potem, że tak dobrego chóru dawno nie było w papieskiej kaplicy. Papież zdejmuje szaty mszalne i pozostaje jeszcze przez chwilę na modlitwie. My udajemy się do dużej sali obok kaplicy. Za parę chwil Ojciec Święty jest pomiędzy nami, serdecznie witany. Pogodny i radosny, podaje rękę każdemu z osobna, rozpoznaje bliższych znajomych, przyjmuje drobne i większe upominki, obdarza wszystkich różańcami. Fotograf urzędowy i niektórzy chórzyści robią zdjęcia. Jeszcze kilka kolęd i innych pieśni. Kierownik chóru, pan Bogusław Grzybek, dzięku-je Ojcu Świętemu i zapewnia, że dziedzictwo wiary, tak tutaj umocnionej, chór zawiezie do Polski. Papież udziela po łacinie błogosławieństwa i mówi: -Pozdrówcie Kraków, bo już trudno, żebyście uprowadzili papieża. Na koniec wzywa do zrobienia kręgu pożegnalnego, jak w Krakowie. Wszyscy bierzemy się za ręce i śpiewamy: „Budujemy Kościół Boży w każdym sercu, domu, kraju, budujemy Kościół Boży na całym świecie". I zaraz to samo po włosku. Przecież papież jest biskupem Rzymu! -Bóg zapłać -kończy Ojciec Święty. -Więc razem to robimy... Pozdrówcie cały Kraków, całą Polskę i znów przyjedźcie. Pochwalony Jezus Chrystus! Ksiądz Dziwisz tymczasem polecił mi iść za Ojcem Świętym. Idziemy więc jakimś korytarzem. Z przejęcia, wprost bezwiednie, biorę Papieża delikatnie pod ramię (dzisiaj myślę, czy to była śmiałość czy bezczelność?!). Rozmawiamy o szopce, która stoi w papieskiej kaplicy. Wchodzimy do obszernej jadalni. Aż tu naraz huk! Co się stało? Okazało się, że nie miałem wyczucia, jak powinno się zamknąć drzwi, i trzasnąłem nimi, aż mnie potem ciarki przeszły. Puść człowieka z prowincji do Watykanu! Ojciec Święty, nie zważając na to, przegląda wycinki z polskich i zagranicznych gazet, które przywiozłem ze sobą, przyjmuje i odwzajemnia pozdrowienia. Proszę o przekazanie paru słów do magnetofonu dla klasztoru i parafii tynieckiej. Oto one: -Z całego serca! Nieraz chodziłem do Tyńca, jeździłem do Tyńca, więc mam do tego tysiąc powodów, żeby cały Tyniec pozdrowić. Poczynając od góry aż do granicy, do wszystkich granic. A zwłaszcza, żeby dzieci pozdrowić i podziękować za to, że o mnie pamiętają i modlą się za mnie. Z całego serca! I opactwo tynieckie, i parafię tyniecką, i wszystkich mieszkańców Tyńca pozdrawiam i błogosławię. -Serdecznie dziękuję. -Masz już wszystko, co chcesz. Słowa Papieża zostały odtworzone z taśmy w najbliższą niedzielę w kościele tynieckim. Wchodzą dwaj księża-sekretarze papiescy, zasiadamy do stołu. „Co za dzień -mówi Papież -i chór «Orga-num», i ojciec Leon". Zajmuję miejsce naprzeciw Ojca Świętego. Papież wszystkim się żywo interesuje, wyraża zaniepokojenie sytuacją w Afganistanie, do którego wkroczyły właśnie wojska radzieckie. Zupełnie nie jest ważne, co sięje. Na stole szynka, masło, bułki z wielkimi dziurami, kawa, owoce. Ojciec Święty się nie spieszy, panuje atmosfera spokoju i rodzinności, a jednocześnie ma się świadomość czegoś niecodziennego -śniadanie z Papieżem! Na zakończenie Ojciec Święty mówi: „Gdybyśmy się już nie zobaczyli, to pozdrów wszystkich". Serdeczny uścisk, pobłogosławienie różańców i krzyżyków, które ze sobą przyniosłem, i już Papieża nie ma. Potem się dowiedziałem, że udał się na kolejne posiedzenie synodu biskupów holenderskich odbywającego się w tym czasie w Watykanie. Zjeżdżam windą na dół i po paru minutach spotykam się w pobliskiej kawiarni św. Piotra z członkami chóru, gdzie wzruszeni dzielimy się wrażeniami z przeżytego przed paroma chwilami spotkania. Przed odlotem do Polski udało mi się jeszcze uścisnąć rękę Papieża podczas środowej audiencji generalnej w auli Pawła VI. Wziął w niej także udział chór „Orga-num", który stanął na zaszczytnym miejscu na podium obok Papieża. Wracałem do kraju pełen zadumy. Budujemy Kościół Boży. „Bóg zapłać. Więc razem to robimy..." 17. Szczęsna tuba Tymczasem warunki budowania w Polsce Kościoła Bożego stały się bardzo trudne. Wobec wzmagających się gwałtownie tendencji wolnościowych 13 grudnia 1981 roku wprowadzono stan wojenny, który sparaliżował życie Polaków, wielu osobom przyniósł utratę wolności, niektórym nawet śmierć. Ojciec Święty pragnął wziąć udział w uroczystościach jubileuszowych 600-lecia obecności Obrazu Jasnogórskiego, ale w roku 1982 nie było to jeszcze możliwe. Po długich rokowaniach ustalono termin drugiej pielgrzymki papieskiej na czerwiec 1983. „Pokój Tobie, Polsko, Ojczyzno moja!" -z tym hasłem odwiedzał Jan Paweł II Warszawę, Niepokalanów, Częstochowę, Poznań, Katowice, Wrocław i Górę św. Anny, wskazując sposoby rozwiązywania trudnych spraw społecznych i osobistych. Wiedziałem, że i tym razem mam komentować papieską Mszę na Błoniach, ale nie budziło to już we mnie tylu emocji. Może dlatego, że to już kolejny raz, a może... Był i inny powód. Otóż w tym roku jako katecheta przygotowywałem w Tyńcu drugą klasę do przyjęcia Pierwszej Komunii Świętej. Było to dla mnie bardzo wielkie przeżycie, choć nie pierwszy raz podejmowałem się tego zadania jako katecheta czy też proboszcz. Zdawałem sobie sprawę, ile zależy od przygotowania i wprowadzenia dziecka w Eucharystię. Przecież to jeden z trzech sakramentów inicjacji, mający wielki wpływ na całe życie wiary dorosłego człowieka. Bardzo się przejmowałem, by umiały, co trzeba, pojęły według swoich możliwości wielkość aktu i by przeżywały to w gronie rodzinnym głęboko i religijnie. Dzieci te i ich rodziny zaprzątały całe moje myślenie i modlitwę. Nawet zbliżająca się pielgrzymka Ojca Świętego nie mogła być „konkurencją" dla tego rodzaju emocji katechety. Myślałem sobie: nawet gdyby mój komentarz nie był najlepszej jakości, to Ojciec Święty i tak „będzie górą" i swoje zrobi, ale jeśli czegoś zaniedbam względem tych dzieci, to będę miał ciężką przeprawę z ich Aniołami i z samym Panem Jezusem. Tak więc dopiero po uroczystości Pierwszej Komunii, która się odbyła 29 maja, a zwłaszcza po białym tygodniu, mogłem się oddać spokojnie przygotowaniom do Drugiej Pielgrzymki. Jako komentator musiałem wiedzieć więcej, niż to, co będę mówił, żeby w razie potrzeby nie zaskoczyły mnie rozmaite niespodzianki, których jest dużo w takich sytuacjach, kiedy się stoi przy mikrofonie i trzeba błyskawicznie orientować się, o co chodzi. Dlatego razem z ekipą organizatorów objeżdżałem wszystkie miejsca w Krakowie, w których miał być Papież. W tym czasie papieskim ceremoniarzem był Irlandczyk ksiądz John Magee -on był niejako „głównodowodzącym" w ekipie przygotowującej miejsca spotkań z Ojcem Świętym. Pojechaliśmy do Mistrzejowic, gdzie Papież miał konsekrować kościół. Planowano, że Jan Paweł II dokona tego aktu w pustej świątyni. Nie było możliwości, by wpuścić tam wszystkich, dlatego wierni mieli zgromadzić się na zewnątrz i czekać na Papieża w wyznaczonych sektorach. Kiedy rozważano tę kwestię, nieżyjący już ksiądz prałat Kuczkowski wpadł na bardzo dobry, z duszpasterskiego punktu widzenia, pomysł. „Dlaczego ma być kościół pusty przy takiej pięknej ceremonii? -zapytał. -Zaprośmy niepełnosprawnych. Papież przejdzie przez środek, pobłogosławi. Chorzy będą szczęśliwi, że mogli się spotkać tak blisko z Papieżem". Na to nie zgodził się ceremoniarz. „Jest tylko godzina czasu -odpowiedział - o godzinie dziewiętnastej musimy być już w Krakowie na zakończeniu synodu". „Ale przecież Papież przejdzie tylko przez środek" -oponował ksiądz Kuczkowski. „Jak Go znam -pamiętam dokładnie słowa ceremoniarza -Papież nie przejdzie przez środek. Sumienie mu nie pozwoli. Z każdym będzie się chciał przywitać. Kiedy Papież ma chorych w zasięgu ręki, czas dla niego nie istnieje". Wtedy poirytowany ksiądz Kuczkowski powiedział: „Jeśli tak, to niech Papież przeleci helikopterem nad Mistrzejowicami i pokropi kościół z góry, to zupełnie wystarczy". Oczywiście był to tylko taki gorzkawy żart. Ostatecznie Jan Paweł II konsekrował pustą świątynię, a chorzy -tak jak chcieli organizatorzy -byli w „bezpiecznej" odległości od Papieża. 21 czerwca późnym popołudniem helikoptery wiozące Ojca Świętego i Jego otoczenie znów wylądowały na Błoniach krakowskich. Tym razem przywitanie było rzeczywiście zupełnie prywatne. Do Papieża mieli podejść tylko biskupi i przedstawiciele władzy cywilnej. Nie należąc ani do jednej, ani do drugiej kategorii, nie miałem szans na osobiste spotkanie z Wujkiem Karolem. Zauważyłem jednak, że panowie z miasta i z województwa mają jakiś kłopot: nie mogą sobie poradzić z darem, który mieli wręczyć Papieżowi. Był to niewielki kilim przedstawiający jakiś zabytek krakowski, zapakowany w odpowiednią tekturową tubę. Korzystając z tego, że byłem zaopatrzony w identyfikator, pozwalający mi na przebywanie na zastrzeżonym terenie (nazajutrz miałem prowadzić komentarz podczas uroczystej Mszy papieskiej), podszedłem do zafrasowanych delegatów, ofiarując swoją pomoc. Chodziło po prostu o potrzymanie tej tuby podczas wręczania daru. W ten sposób stałem się przez przypadek członkiem delegacji socjalistycznej władzy. Przywitanie z Wujkiem Karolem było krótkie -serdeczny uścisk ze słowami: „O, ojciec Leon coś tu przytaszczył". Była to owa nieszczęsna, a raczej szczęsna tuba, w którą potem zapakowałem kilim. Tłumacząc, że muszę ten dar zawieźć do domu biskupów krakowskich, gdzie jak zwykle miał się Papież zatrzymać, dostałem miejsce w autobusie, który pełen rozmaitych ważnych osób jechał tuż za samochodem Ojca Świętego. Papież jechał tym razem nie papamobi-lem, ale samochodem osobowym, i to bardzo szybko. Tłumy stojące na trasie przejazdu były zawiedzione. Oto właśnie wtedy chodziło rządzącym: ograniczyć za wszelką cenę możliwości bezpośredniego kontaktu wiernych z Papieżem. W bramie budynku Kurii oddałem dar w odpowiednie ręce, ale wejść tam się nie dało. Na czas pobytu Papieża trzeba było mieć specjalną przepustkę. Opowiadano, że skrupulatni strażnicy nie wpuścili na drugi dzień nawet kardynała sekretarza stanu, który w taką przepustkę się wcześniej nie zaopatrzył. Dołączyłem więc do wielkiego tłumu, który -podobnie jak w trakcie poprzedniej pielgrzymki -cierpliwie czekał na pojawienie się Papieża w oknie. Spotkania te, niezapowiadane w oficjalnych programach, stawały się tradycją papieskich pielgrzymek. Czekaliśmy cierpliwie, modląc się, rozmawiając, śpiewając pieśni religijne, słuchając sprzecznych informacji: „zaraz będzie", „dzisiaj się nie pokaże", „może trochę później". Wreszcie przy ogłuszających brawach i okrzykach Papież pokazał się w oknie i zaczął opowiadać o swoich spotkaniach z młodzieżą na całym świecie (żadne jednak nie zgromadziło tylu osób, ile zjawiło się pod Kurią...) i o swej wielkiej trosce, by młodzież była sobą. Nie brakło dialogu, odpowiedzi na pytania rzucane z tłumu i żartów. -Cztery lata temu „kręciliście" mną, jak chcieli, a teraz już jestem starym papieżem i nie dam sobą „kręcić". Po odśpiewaniu Apelu Jasnogórskiego i po błogosławieństwie Papież powiedział jeszcze: -Moi Drodzy, jutro bardzo uroczysty dzień: beatyfikacja dwóch naszych wielkich rodaków, tu, w Krakowie, Sługi Bożego Ojca Rafała Kalinowskiego i Sługi Bożego Brata Alberta. Proszę Was bardzo, ażebyście się do tego dobrze przygotowali. Chociaż jesteście młodzi, a młodość ma swoje prawa, proszę, abyście zachowali powagę i spokój. Młodzież posłuchała. Wieczorem i w nocy nie było żadnych niepokojów ani prowokacji. Na drugi dzień, przy wspaniałej pogodzie, odbyła się na Błoniach uroczystość beatyfikacyjna. Znów moment historyczny, bo czegoś takiego Krakówjeszcze nie oglądał. Radością było dla mnie móc komentować i objaśniać przebieg uroczystości przez mikrofon stojący dość blisko ołtarza. Okazji do bezpośredniego spotkania z Ojcem Świętym nie było. A jednak zaistniał pewien kontakt osobisty. Gdy się skończyło przemówienie powitalne księdza kardynała Ma-charskiego, powiedziałem wiernym -zwłaszcza że znaczna część milionowej rzeszy nie widziała dokładnie tego, co się działo przy ołtarzu -„Teraz Ksiądz Kardynał podchodzi do Ojca Świętego, z którym wymienia braterski uścisk". Spojrzałem w stronę Papieża, żeby zobaczyć, co dalej. I wtedy Wujek Karol z miłym uśmiechem mrugnął do mnie porozumiewawczo. A może mi się tylko tak wydawało? W czasie ceremonii nastąpiło jedno zabawne zdarzenie. Gdy na przygotowanie darów ofiarnych asystujący przyszedł z kadzielnicą, buchał z niej wielki płomień, z którym liczni dmuchający nie mogli sobie poradzić. Wreszcie ceremoniarz papieski, ksiądz prałat Magee, dmuchnął tak skutecznie, że płomień zgasł i z kadzielnicy począł się unosić upragniony dymek. Ojciec Święty, sięgając po kadzidło, powiedział z uznaniem: „Ale ten ma dech!" I już do końca wszystko odbyło się, jak należy. Postarałem się, by w tej Mszy świętej moja Mamusia mogła przyjąć Komunię z rąk Ojca Świętego. Widziałem Ją, jak wchodziła po schodach do ołtarza pomagając jakiejś słabszej osobie... Pomyślałem, że dobrze byłoby, gdyby Ojciec Święty wiedział, komu udziela Komunii świętej. Podszedłem więc bliżej i w odpowiednim momencie powiedziałem: „Mamusia Leonowa!" Nie wiem, czy było to zgodne z dobrymi obyczajami liturgicznymi. Trzeba trafu, że właśnie w tej chwili fotograf papieski zrobił zdjęcie, które jest dla mnie dzisiaj cenną pamiątką. Drugą pamiątką fotograficzną z tej pielgrzymki jest zdjęcie przedstawiające Papieża modlącego się na Pawiaku w dniu 18 czerwca. Na terenie byłego więzienia pozostało jedno drzewo, do którego są przymocowane tablice, upamiętniające męczeńską śmierć za Ojczyznę tych, których grobów nie udało się odnaleźć. Jest tam także i tablica mojego Tatusia rozstrzelanego przez okupanta 31 grudnia 1943 roku najednej z warszawskich ulic. Tam to Ojciec Święty zostawił kwiaty i swoją modlitwę. 18. „SVATÝ OTEC NA VÁS KÝVAL" W listopadzie 1983 roku na polecenie ojca opata opuściłem Tyniec i udałem się wraz z dwoma współbraćmi na dłuższy pobyt do klasztoru w wielkopolskim Lubi-niu. Stamtąd, już w lecie 1984 roku, otrzymałem „rozkaz wyjazdu" do północnych Włoch, gdzie przez cały lipiec służyłem opieką duszpasterską turystom niemieckojęzycznym, spędzającym wakacje w pięknych podalpej-skich okolicach nad jeziorem Lago Maggiore. Miałem też wtedy możność drugiego pobytu w Rzymie -przez cztery dni. Stanąwszy na placu św. Piotra, spuściłem powieki i mówiłem: „Panie Boże, spraw, abym gdy otworzę oczy, zobaczył Bazylikę św. Piotra!" Otwieram oczy -jest! Trzeba wiedzieć, kiedy o co prosić. Nie był to jednak koniec darów. Ku wielkiej radości otrzymałem zaproszenie do koncelebry we Mszy, którą Ojciec Święty miał odprawić 4 lipca, akurat wtedy, kiedy w Krakowie obchodzi się uroczystość poświęcenia katedry wawelskiej. Gośćmi Ojca Świętego na tej Mszy świętej byli młodzi ludzie, którzy przybyli z pielgrzymką z Niemiec. Grupa młodzieży modliła się z Papieżem-Po-lakiem, a w koncelebrze obok niemieckich duchownych brali udział ksiądz kardynał Franciszek Macharski i ojciec Benedykt Matejkiewicz, opat cystersów z Wąchoc-ka, który właśnie obchodził 25-lecie kapłaństwa. Msza była oczywiście w języku niemieckim. Chociaż wiele lat upłynęło od okupacji, to jednak w mojej pamięci wciąż jeszcze tkwiły ostre słowa niemieckich komend z czasu wojny. I oto w kaplicy papieskiej w tym samym języku zabrzmiały inne słowa -modlitwy i ofiary: In Namen des Vaters und des Sohnes und des Heiligen Geistes -W Imię Ojca i Syna i Ducha Świętego. Lasset uns beten -Módlmy się. Das ist mein Leib -To jest Ciało moje. Jak wielki szmat historii przesunął się nagle przed oczami! Na Watykanie z Papieżem-Polakiem Msza święta po niemiecku! Po Mszy Ojciec Święty spotkał się z jej niemieckimi uczestnikami, a my czekaliśmy na Niego w korytarzu. Znów serdeczny uścisk na powitanie, i weszliśmy do znanej mi już jadalni. „Ojciec Leon w Lubiniu -zaczął Papież. -I cóż w tym Lubiniu?" Z dziesięć minut chyba opowiadałem o klasztorze, o parafii, a także o tym, co słychać w Wielkopolsce. Potem rozmowa przeszła na inne tematy, poddawane przez ojca opata, księdza kardynała, a także samego Papieża. Czas posiłku upłynął szybko. Ponieważ była to środa, dzień audiencji generalnej, na placu św. Piotra zastaliśmy wielki tłum ludzi. Nie mieliśmy biletów wstępu, ale cierpliwe tłumaczenie pilnującym porządku, że właśnie odprawialiśmy Mszę z Ojcem Świętym i Ojciec Święty powiedział... (a to wszystko musiało być po włosku), a także błyszczący krzyż opacki na piersiach ojca Benedykta sprawiły, że skierowano nas na miejsca tuż przed tronem papieskim i mogliśmy znów uczestniczyć w tym wielkim wydarzeniu, jakim jest każda audiencja. Upał był ogromny. Ale tego jakoś nie odczuwali ludzie przybyli chyba z całego świata. (Byli i mnisi buddyjscy w swych charakterystycznych szatach, a na ręku każdego dostrzegłem... porządny zegarek!) Na zakończenie jeszcze pożegnalne spotkanie z Ojcem Świętym: krótka rozmowa o wspólnych znajomych i fotografie, które robił niestrudzony Arturo Mari. Pozostały mi dwa dni, w ciągu których mogłem się nasycać atmosferą Wiecznego Miasta. W piątek po południu pożegnałem plac św. Piotra. Z żalem, ale i z nadzieją, że może i ten raz nie był ostatni. Na następny trzeba było rzeczywiście poczekać parę lat. Na razie pociąg unosił mnie na północ, ku Alpom. Porządkowałem wrażenia, świadomy odpowiedzialności za łaskę życia mniszego, za łaskę spotykania Papieża. Takiego Papieża! Będąc w Lubiniu, nie miałem szans, by spotkać się z Ojcem Świętym podczas Jego trzeciej Pielgrzymki do Polski w roku 1987. Podzieliłem się tą troską z Papieżem listownie, na co otrzymałem odpowiedź: „Mam nadzieję, że mimo wszystko w czerwcu gdzieś Przeora z Lubinia dostrzegę, P. Bóg nie poskąpił Mu wzrostu". Tą nadzieją ożywiony wybrałem się w czerwcu do Krakowa. Udało mi się otrzymać kartę wstępu do Katedry Wawelskiej na 10 czerwca, na Mszę świętą, którą Ojciec Święty miał odprawić przy Krzyżu Królowej Jadwigi. Ale miejsce wyznaczono mi wjakiejś bocznej kaplicy. Ponieważ było jeszcze trochę czasu, więc udałem się do znajomych porządkowych z listem papieskim, tłumacząc przemyślnie, że nie możemy zawieść nadziei Ojca Świętego. Wsadzili mnie więc do... ostatniej kaplicy, Najświętszego Sakramentu. Kiedy zacząłem się żalić, że będę jeszcze bardziej w kącie, powiedzieli: „Ależ ojcze, przecież tam Ojciec Święty przyjdzie się pomodlić i tam będzie tylko kilka osób". I rzeczywiście, Ojciec Święty przyszedł do kaplicy tylko z księżmi kardynałami i proboszczem katedry, księdzem Januszem Bielańskim. Przed modlitwą przywitał się serdecznie ze wszystkimi obecnymi. Do mnie powiedział tylko cztery litery, ale w moim mniemaniu zupełnie przyzwoite -Leon. Kolejne spotkanie z Ojcem Świętym było tylko liturgiczne, z daleka. Miałem bowiem szczęście uczestniczenia w kanonizacji ojca Rafała Kalinowskiego w Bazylice św. Piotra (17 listopada 1991 roku), a na drugi dzień w audiencji generalnej. Mocno przeżyłem wtedy świadomość jedności Kościoła i piękno Mszy świętej kanonizacyjnej. Nie udało się też dotrzeć do Ojca Świętego, gdy jesienią 1992 roku byłem w Rzymie służbowo tylko przez dwa dni. Po raz pierwszy zobaczyłem wtedy Castel Gan-dolfo, na spotkaniu niedzielnym z Ojcem Świętym przy odmawianiu modlitwy Anioł Pański. Stałem wraz z innymi pielgrzymami i turystami na wewnętrznym dziedzińcu tuż pod balkonem, z którego modlił się i przemawiał Papież. Wydaje mi się, że mnie dostrzegł, bo uczynił w moim kierunku przyjazny gest ręką, co potem potwierdzili obecni na spotkaniu Czesi: „Videli&jisme,jak Svatý Otec na vás kýval ”. Ten pobyt w Rzymie zaowocował jednak zaproszeniem mnie do prowadzenia rekolekcji dla polskich sióstr zakonnych, przebywających poza krajem, głównie we Włoszech (choć nie brakowało uczestniczek z Francji i ze Szwajcarii). Rekolekcje, na które przyjechałem 24 listopada, odbywały się w nadzwyczaj gościnnym domu generalnym sióstr nazaretanek, położonym w zachodniej części Rzymu. Przez tydzień rozważaliśmy z czterdziestoma sześcioma zakonnicami dobroć Boga, który nas powołał do swej szczególnej służby, i to jeszcze poza granicami kraju. Pogoda nam sprzyjała: tylko przez jeden dzień padał deszcz i wiał porywisty wiatr, a poza tym było słonecznie i zawsze powyżej dziesięciu stopni ciepła. Większość drzew radowała oczy zielenią. Tylko niektóre potraciły liście. Dzięki życzliwości ojca Konrada Hejmo, dominikanina, opiekuna polskich pielgrzymów, już 25 listopada mogłem spotkać się z Ojcem Świętym na audiencji środowej w auli Pawła VI. Wielka ta sala była wypełniona prawie po brzegi pielgrzymami i turystami z całego świata. Papieża powitano niemilknącą owacją, oklaskami i śpiewami. Wszyscy bliżej stojący pragnęli przynajmniej dotknąć Ojca Świętego, który bardzo wolno przechodził środkowym przejściem ku podwyższeniu pod przejmującą rzeźbą Chrystusa Zmartwychwstałego. Po przemówieniu Papieża, przedstawieniu grup różnych narodowości (były nawet Japonki w egzotycznych strojach narodowych) i modlitwie Ojciec Święty podszedł jeszcze do chorych, niepełnosprawnych, do młodych par małżeńskich w ślubnych strojach i do tych wszystkich, którzy mieli miejsca zarezerwowane w pierwszym rzędzie. W ostatniej chwili zostałem do tego rzędu poproszony i mogłem przywitać się z Wujkiem Karolem, który coś wspomniał o moim młodzieńczym (hm!?) wyglądzie. Byłem tak przejęty, że Papież musiał dwa razy powtórzyć pytanie: „Jak długo tu będziesz?" Odpowiedziałem, że dwa tygodnie, i usłyszałem obiecujące „Aha!" 19. Przy stole i w kaplicy Miałem cichą nadzieję, że to spotkanie nie będzie jedynym. I rzeczywiście, pod koniec rekolekcji otrzymuję telefon od księdza Dziwisza: „Proszę przyjść jutro (6 grudnia) przed 19.30 do Spiżowej Bramy". Nie mogłem się doczekać tego jutra. Gdy wreszcie wieczorem szedłem przez plac św. Piotra i widziałem, jak ludzie pokazują sobie zapalone światła w oknach papieskiego mieszkania, pomyślałem sobie, że za parę minut ja tam będę. Nie chciało mi się wierzyć. Przy Spiżowej Bramie wytłumaczyłem, jak umiałem, trzymającym straż gwardzistom, że jestem zaproszony. Przez dziedziniec św. Damazego zaprowadzono mnie na znany już dziedziniec św. Sykstusa. Wartownik w mundurze, powiadomiony, że zgłosił się benedyktyn z Polski, zatelefonował dokądś i kazał zaczekać. Po pewnym czasie otworzyły się drzwi windy, a w nich ukazała się uśmiechnięta siostra Eufrozyna i zaprosiła do wejścia. Za chwilę byliśmy na czwartym piętrze. Czekając na Ojca Świętego, rozmawialiśmy w niewielkim saloniku. Przygotowałem kolorową, oprawioną fotografię Matki Bożej Królowej Tatr, do której -na Rusinową Polanę -takczęsto pielgrzymował Wujek Karol, oraz inne materiały, które miałem Mu przekazać. Gdy w korytarzu rozległ się znajomy głos, wyszliśmy i już poczułem się ogarnięty ser-decznym uściskiem Ojca Świętego. Po przywitaniu się także z księdzem sekretarzem, niskim, szczupłym, uśmiechniętym Wietnamczykiem, weszliśmy do jadalni. Księdza Dziwisza tym razem nie było. Zapytałem, czy mógłbym po kolacji przekazać to, co przyniosłem. Papież odpowiedział: „To może zaraz!" -i obejrzał wszystko z zainteresowaniem. Prosiłem o modlitwę w intencji różnych osób, wśród nich dawnych znajomych Ojca Świętego z krakowskich czasów. Oczywiście mowa była i o Lubiniu - o klasztorze i parafii, a szczególnie o starszych i chorych osobach z wioski Żelazno, które wspierały mnie modlitwą podczas całej podróży i prosiły o przekazanie Ojcu Świętemu najlepszych życzeń, również modlitwą popartych. Posiłek był bardzo prosty: ziemniaki, gotowana marchew, pomidory, mięso, ser, jabłka. Do popicia -włoskim zwyczajem —woda i wino. Przyglądałem się bacz-nie Ojcu Świętemu, siedząc naprzeciw Niego. Czternastoletnie posługiwanie zostawiło już niejeden ślad. Jednocześnie dało się zauważyć bardzo dobrą formę psychiczną: żywość reakcji, jasność sądu, łatwość w podejmowaniu różnych tematów i wreszcie wielką pogodę ducha, gdy rozmawialiśmy o jasnych stronach naszej rzeczywistości. Pozwoliłem sobie zapytać o zdrowie. W odpowiedzi usłyszałem, że bardzo dobrze Mu zrobił pobyt w górach w sierpniu. Nie musi też przyjmować żadnych leków poza jedną pigułką po posiłku. „Nie wiem na co, ale każą brać, to biorę" -powiedział Papież ze śmiechem. W pewnym momencie Ojciec Święty zapytał: -To ile ojciec ma właściwie lat? Odpowiedziałem, że sześćdziesiąt trzy. -O, to w tym wieku ja już byłem papieżem! -Wiem o tym -powiedziałem. -Wiem, i bardzo mi wstyd. Wybuchnęliśmy śmiechem. W trakcie rozmowy powiedziałem też, że w lokalnej krzywińskiej gazecie piszę wspomnienia z moich spotkań z Papieżem i że może w przyszłości złoży się z tego jakaś broszurka. Znów było „Aha!" i uważne spojrzenie, jakby celem sprawdzenia, czy do takiego osiągnięcia jestem zdolny. Trudno jest podać wszystkie tematy, któreśmy wspólnie wtedy omawiali. Pamiętam, że Ojciec Święty podkreślał szczególnie rolę dobrych księży i odpowiedzialnych za Kościół ludzi świeckich w powstrzymywaniu fali zeświecczenia dzisiejszego społeczeństwa. Czas wieczerzy dobiegł końca. Odmówiliśmy krótką modlitwę. Potem otrzymałem pamiątkowy różaniec, uścisk i błogosławieństwo. -Pozdrów wszystkich! Dziękuję za odwiedziny. -To ja dziękuję Ojcu Świętemu za Mikołaja. Drugiego takiego w życiu mieć nie będę. I biała postać zniknęła w drzwiach prowadzących z korytarza gdzieś na prawo. Jeszcze chwila rozmowy z siostrami -i zjazd tą samą windą w dół. Godzina 20.47. Na placu św. Piotra wciąż jeszcze sporo ludzi. Niektórzy kierują wzrok ku oświetlonym oknom mieszkania papieża. Tam byłem przed paroma minutami... W Wielkopolsce powiedzieliby: To był ale Mikołaj! Niemal od początku swego pontyfikatu Jan Paweł II przewodniczy modlitwie różańcowej w pierwszą sobotę każdego miesiąca. Dzięki Radiu Watykańskiemu w modlitwie tej uczestniczą setki tysięcy wiernych z całego świata. Myślałem nieraz o tym, czy będę kiedykolwiek obecny na tym nabożeństwie w Rzymie. Nadarzyła się po temu sposobność, gdy na początku marca 1993 roku prowadziłem tam kolejną serię rekolekcji dla polskich sióstr zakonnych. Początkowo wydało się to niemożliwe, bo na pierwszą sobotę miesiąca Papież zaprosił rzymskich seminarzystów z rodzinami, dla reszty wiernych zostało więc niewiele miejsca. Ale właśnie w sobotę, 6 marca, gdy zasiadałem do kolacji, otrzymałem telefon z Domu Polskiego przy Via Pfeiffer (niedaleko placu św. Piotra), że są tam jeszcze dla mnie bilety. „Proszę przyjeżdżać prędko, bo przed ósmą trzeba być w Sali Błogosławieństw" -ponaglał głos w słuchawce. Kolacja już nie była ważna. Szczęśliwie zaraz podjechał odpowiedni autobus komunikacji miejskiej, po nim drugi -przesiadkowy - i za pół godziny odbierałem bilet, by wreszcie podążyć do pięknej, długiej sali z bogatym sklepieniem i obrazem Matki Bożej, przed którym był ustawiony klęcznik. Przyszedłem dość późno, więc miejsce miałem gdzieś z tyłu, i to pod ścianą. Wcale mi to nie przeszkadzało. Cieszył mnie fakt, że będę mógł się modlić z Papieżem. Jakaś energiczna siostra zakonna ćwiczyła z chórem i ze zgromadzonymi wiernymi piękne śpiewy łacińskie, które miały wzbogacać modlitwę różańcową. Wtem rozeszła się wieść, że Ojciec Święty będzie przechodził od drzwi wejściowych przez środek prawą stroną sali. Udało mi się przecisnąć trochę bliżej. Za chwilę usłyszałem radosne okrzyki, witające Papieża. Mnóstwo wyciągniętych rąk, krótkie rozmowy z wieloma osobami, łzy wzru-szenia. Udało mi się uścisnąć dłoń Ojca Świętego i powiedzieć tylko: „Proszę o błogosławieństwo. Siostry. Rekolekcje". „Aha!" -powiedział Papież i uczynił nade mną krzyżyk. Żegnając się, pochyliłem głowę i akurat wtedy fotograf zrobił zdjęcie. Widziałem potem próbną odbitkę: zza czyjejś głowy widać było moje... włosy. Niewiele tego jest, więc i zdjęcia nie warto było nabywać... Gdy Ojciec Święty zajął miejsce przed obrazem, rozległ się znany sygnał Radia Watykańskiego. W kilku językach zapowiadano modlitwę z Papieżem. Różaniec, zalecany przez Matkę Bożą, przez wielu nie doceniany, tu był odmawiany z wielką żarliwością. Po zakończeniu nabożeństwa Papież wracał już drugą stroną sali. Udało mi się tylko krótko porozmawiać z księdzem Dziwiszem, z którym pragnąłem przy okazji omówić pewne sprawy klasztorne. Nie ustaliliśmy jednak żadnego terminu ewentualnego spotkania. Wróciłem więc około godziny 22 do sióstr nazaretanek, pełen wrażeń. Siostry czekały ze spóźnioną kolacją i z wiadomością: „Dzwonił ksiądz Dziwisz. Jutro o trzynastej u Ojca Świętego". Z przejęcia znów nie mogłem zasnąć. W niedzielę, przy pięknej pogodzie, wybrałem się na plac św. Piotra wcześniej, już na Anioł Pański. W samo południe bardzo wielu turystów i pielgrzymów witało Ojca Świętego, który ukazał się jak zwykle w oknie swego pokoju i pomodliwszy się, zachęcał do wielkopostnej refleksji, wołając: „Czas powrócić do Boga!" Przed trzynastą dotarłem przez Spiżową Bramę na dziedziniec św. Sykstusa. Niemal równocześnie nadjechał samochód, z którego wysiadł ksiądz kardynał Andrzej Deskur, przyjaciel Papieża z lat seminaryjnych w Krakowie -nie w pełni sprawny po wylewie, który go dotknął w przeddzień konklawe z roku 1978. Winda zawiozła nas na górę. Rozmawialiśmy wjadalni, oczekując nadejścia Ojca Świętego. Papież nadszedł w towarzystwie swych sekretarzy i jezuity, ojca Andrzeja Koprowskiego, dyrektora programu katolickiego TVP. Po serdecznym przywitaniu zasiedliśmy do obiadu. Powiedziałem: „Proszę Ojca Świętego, przy stole niezwykła panorama: kolegium kardynalskie, jezuici i benedyktyni". Rozmawialiśmy o wielu znajomych, także o słynnym ojcu Karolu Meissnerze, proboszczu w Lubiniu. „Mam go w pamięci i w sercu" - powiedział Ojciec Święty. Mojemu współbratu, ojcu Franciszkowi Małaczyńskie-mu, wówczas sekretarzowi Komisji Liturgicznej Episkopatu Polski, Papież podpisał na pięćdziesięciolecie kapłaństwa nowy Katechizm Kościoła Katolickiego, i to wiecznym piórem, którego używam. Mam więc odtąd szczególnie cenną pamiątkę. Rozmawialiśmy też o ustawie antyaborcyjnej, którą Ojciec Święty uznał za jedną z najlepszych w Europie, zaznaczając równocześnie, że teraz trzeba do niej wychowywać społeczeństwo. Dalsze tematy tej niecodziennej rozmowy to laicyzacja, odzyskiwanie dóbr kościelnych, kanonizacje i beatyfikacje polskich kandydatów na ołtarze, prasa i telewizja katolicka, ekumenizm, rekolekcje sióstr zakonnych i Przemienienie Pańskie, której to tajemnicy poświęcona była dzisiejsza niedziela. Ponieważ nie było oficjalnego fotografa, więc pod koniec obiadu wyjąłem z kieszeni aparat fotograficzny, który wziąłem ze sobą na wszelki wypadek, i zapytałem, czy ksiądz Dziwisz mógłby nam zrobić zdjęcie. Ojciec Święty wyraził zgodę i mamy wszyscy miłą pamiątkę. Mówi się, że Anglicy wychodzą bez pożegnania, „po angielsku", Polacy zaś, pożegnawszy się serdecznie, rozmawiają jeszcze w najlepsze w przedpokoju, w korytarzu, a nieraz i na schodach. Podobnie było i tym razem. Rozmawialiśmy jeszcze jakiś czas na stojąco w jadalni, a potem w progu. Mówiłem, że cieszyliśmy się wszyscy entuzjastycznym przyjęciem Ojca Świętego na początku pontyfikatu, ale jednak czuliśmy, że to nie jest pełna prawda: Chrystus cierpiał na ziemi, więc Jego Zastępca nie może iść inną drogą. Sytuacja stała się więc normalna, gdy zaczęło się cierpienie. „A to się prędko zaczęło" -powiedział zadumany Papież. I jeszcze rozmowa w korytarzu. Spytałem, czy moglibyśmy po obiedzie pomo-dlić się z Ojcem Świętym przed Najświętszym Sakramentem. „Proszę" -mówi Papież. A na to nadszedł ksiądz Dziwisz -godzina była 14.30 -i powiedziawszy: „Dajcie już spokój Ojcu Świętemu", pozwolił nam klęknąć w progu prywatnej kaplicy Papieża. Ojciec Święty pogrążył się w modlitwie przed ołtarzem. I takim został przeze mnie zapamiętany: biała postać, klęcząca w pokorze przed Jezusem Eucharystycznym. 20. Dotyk ręki Podczas pielgrzymki Ojca Świętego do Polski w roku 1997 miałem szczęście uczestniczyć jak „normalny" wierny w papieskich Mszach świętych w Zakopanem pod Krokwią i na krakowskich Błoniach. Podzielam zdanie tych, którzy uważają, że ta pielgrzymka miała nastrój porównywalny z pierwszą pielgrzymką z 1979 roku. Same tylko rzesze ludzi, spokojne i radosne, wędrujące na miejsce spotkania z Następcą Piotra na długo przed rozpoczęciem nabożeństwa -szczególnie w Krakowie, gdzie padł chyba rekord liczebności wiernych -były czymś niezwyczajnym w dzisiejszej rzeczywistości. Żywe reakcje na wszystko, co się działo przy ołtarzu, duch modlitwy wspólnotowej, śpiewy i milczenie, wzajemna życzliwość w sektorach -to wszystko składało się na bardzo głębokie przeżycie. Miałem wielką nadzieję, że będzie ono owocowało i „po Papieżu", kiedy niezwykły Gość wróci do Watykanu. A jednak było mi trochę za mało. Myślałem więc, jak by tu dotrzeć gdzieś bliżej. Zatelefonowałem do księdza prałata Jana Dziaska, proboszcza parafii św. Królowej Jadwigi na krakowskiej Krowodrzy. Ojciec Święty miał odwiedzić tę parafię 9 czerwca. Zapytałem, czy byłoby tam dla mnie jakieś przedostatnie miejsce podczas pobytu Papieża. Ksiądz Proboszcz orzekł, że miejsce-ostatnie, jak zaznaczył -się znajdzie, jeśli dotrę tam do godziny dzie-wiątej rano. Ojciec Święty miał przybyć o dwunastej. Oczywiście, we wskazanym dniu byłem na miejscu już przed wpół do dziewiątej. Znajomy ksiądz, który -jak się potem okazało -był tam liturgicznym komentatorem, przeprowadził mnie przez posterunki policyjne. Potem cywilni funkcjonariusze wpuścili mnie na plebanię. Po przedstawieniu sprawy przez księdza prałata zaakceptowali mój pobyt na terenie tak pilnie strzeżonym. Siadłem więc najpierw do konfesjonału w kościele prawie już wypełnionym parafianami i wiernymi z różnych stron Krakowa i Polski. Mszę świętą przed przybyciem Ojca Świętego odprawiał metropolita lwowski, ksiądz arcybiskup Marian Jaworski. Ludzi spowiadających się było bardzo wielu. Obawiałem się, że z konfesjonału nie wyjdę wcześniej, jak po zakończeniu uroczystości. Na szczęście przyjazd Papieża się opóźnił, kolejka penitentów się skończyła i mogłem wyjść do zakrystii. Tam zaproponowałem Księdzu Proboszczowi, że wobec przedłużającego się oczekiwania mogę przedstawić uczestnikom spotkania choćby wątek benedyktyński w życiu świętej Królowej Jadwigi oraz znane mi wydarzenia z życia parafii pod jej wezwaniem. Byłem bowiem z tą wspólnotą związany od wielu lat przez modlitwę i posługi duszpasterskie. Moja oferta została przyjęta i od tej pory dzieliłem miejsce przy pulpicie komentatora z księdzem Rapaczem. Ojciec Święty przybył z ponadgodzinnym opóźnieniem. W świątyni, do której powstania tak bardzo się przyczynił, był witany z nadzwyczajnym entuzjazmem. Szedł powoli, prawą stroną przejścia, witając się z tymi, którzy stali najbliżej. Gdy wreszcie uklęknął, by się pomodlić przed Najświętszym Sakramentem, rozejrzał się najpierw i zobaczywszy mnie przy pulpicie, przesłał ręką pozdro-wienie. Co za radość! Przemówienie Ojca Świętego, podkreślające rolę parafii, przypominające trudności, z jakimi borykały się nowo powstające kościoły i ośrodki duszpasterskie w minionym okresie, było bardzo często przerywane oklaskami. Kiedy zaś na zakończenie Papież improwizując mówił o wpływie związku królowej Jadwigi z krowoderskimi zuchami na przyspieszenie kanonizacji, a jeszcze dodał o pobycie -przed godziną -w szpitalu, gdzie Mu powiedziano, że „się nie nadaje" („Tylko sobie odnotowali imię i nazwisko, i teraz tym imieniem będą się cały czas posługiwać"), atmosfera stała się jeszcze bardziej rodzinna i swobodna. Trzeba się jednak było żegnać, bo czekał już następny punkt programu. Podprowadzono więc najpierw do Ojca Świętego parę starszych i niepełnosprawnych osób. Jan Paweł słuchał ich uważnie i chwilę rozmawiał, a potem powoli, wśród śpiewów i okrzyków zaczął się kierować ku wyjściu. Wykorzystałem moment, podszedłem tak trochę z tyłu do Ojca Świętego i ucałowałem Jego prawą rękę. Potem najstosowniej było uklęknąć -postawa burmistrza Zakopanego okazała się zaraźliwa. A wtedy Jan Paweł II położył rękę na mojej głowie i trzymał ją tak przez pewien czas. Nie jest wykluczone, że coś powiedziałem, a może i Ojciec Święty coś powiedział, ale zupełnie tego nie pamiętam. Uświadomiłem sobie, że spoczywała na mojej głowie ręka kapłana przy chrzcie świętym, ręka biskupa przy bierzmowaniu i przy święceniach, i wreszcie ręka Papieża jako umocnienie na to wszystko, co mnie jeszcze czeka, zanim spocznie na mnie ręka Dobrego Ojca. Ojciec Święty wracał teraz drugą stroną przejścia, żegnany przez rozradowanych i płaczących ludzi. Do mnie podszedł dziennikarz: -O czym rozmawialiście z Papieżem? Czułem się tak, jakbym budził się ze snu. -O czym? Naprawdę trudno mi powiedzieć. Nie pamiętam. Bo czy ważne były słowa? 21. Nie było na ziemi, nie było i w niebie... Pierwszy rok nowego tysiąclecia zakończył się dla mnie w sposób zupełnie nieoczekiwany. Otóż 31 grudnia w obfitej wciąż jeszcze korespondencji świątecznej jeden list stanowił niespodziankę: Ksiądz doktor Władysław Zarębczan, michalita pochodzący z Gronkowa koło Nowego Targu (wioska, której mam honorowe obywatelstwo!) zaprosił mnie do udziału wV Światowych Rekolekcjach Podhalańskich, które miały się odbyć w Rzymie(!) w dniach od 25 lutego do 2 marca roku 2002. Tego się nie spodziewałem. Pierwsza myśl, jaka mi przyszła do głowy: A więc spotkania z Wujkiem Karolem jeszcze nie zakończone. Bo jakżeby Papież nie zechciał się spotkać choć na chwilę z umiłowanymi góralami, o których powiedział: „Na was można zawsze liczyć". Ojciec Opat wyraził zgodę. Trzeba więc było postarać się o nowy paszport, bo aktualny tracił swą ważność w czerwcu 2002 roku (a ja dziesięć lat temu myślałem, że będzie mi służył do końca życia!). Na szczęście dzisiaj to już nie żaden problem, a miłe Panie w Urzędzie Paszportowym załatwiły sprawę bardzo szybko, zwłaszcza że zwróciłem się ze swą prośbą jeszcze przed sezonem. Wewnętrzna atmosfera oczekiwania rosła... Szybko przeleciał czas, ostatnie przygotowania i 24 lutego spotkaliśmy się wszyscy pielgrzymi w Ludźmierzu. Po południu uczestniczyliśmy w uroczystej Mszy świętej w tamtejszej bazylice, polecając się opiece Gaździny Podhala i nasłuchując wieści z Watykanu. Nie były one pomyślne. Niespodziewane dolegliwości Ojca Świętego stawiały pod znakiem zapytania Jego udział w najbliższej środowej audiencji generalnej. Wzmogliśmy modlitwy w Jego intencji. WJego? Chyba trochę i w swojej, bo tak bardzo chcieliśmy, by rekolekcje były ubogacone spotkaniem z Piotrem naszych czasów. Przed wieczorem wyruszyliśmy dwoma autokarami. Żegnała nas śnieżyca, a w drodze towarzyszył piękny zimowy krajobraz Tatr słowackich, a potem Alp austriackich i włoskich. We Włoszech zresztą zima należała już do przeszłości. Było coraz cieplej i chłonęliśmy atmosferę przedwiośnia, do którego w Polsce było jeszcze dość daleko. Po drodze odwiedziliśmy św. Franciszka w jego Asyżu. Byłem tam pierwszy raz w życiu, więc bardzo przeżyłem wędrowanie śladami Biedaczyny i Mszę św. odprawianą w środkowej bazylice, odbudowanej po niedawnym trzęsieniu ziemi.. Patronowi Włoch polecaliśmy stan zdrowia honorowego Italczyka, Jana Pawła II, który miesiąc temu modlił się tu z przedstawicielami wielkich religii świata. Do Rzymu przyjechaliśmy wieczorem. Cały wtorek minął szybko na modlitwie i konferencjach, głoszonych przez przyjaznego góralom ich prawie rodaka (bo z Suchej) profesora Stanisława Grygiela. Otrzymaliśmy radosną wiadomość, że jednak audiencja się odbędzie i mamy w niej wziąć udział. Oczywiście, apetyty się wyostrzyły: czy będzie nam dana tylko obecność w auli Pawła VI, czy może coś więcej. Gdy oprócz normalnych zielonych biletów wstępu każde z nas otrzymało dodatkowe kartki z pieczątką Centrum „Corda cordi", wiedzieliśmy, że jeszcze „coś" będzie. Atmosfera audiencji generalnych była zawsze taka sama: wypełniająca się szybko aula, wiele grup w regionalnych strojach -folklor całego świata, młode małżeństwa, chorzy na wózkach, improwizowane próby chórów, zespołów muzycznych czy też okrzyków, które w odpowiednim momencie mają podkreślić obecność Hiszpanii, Argentyny, Piedimonte lub szkoły średniej imienia św. Józefa. Od czasu do czasu słychać ogłoszenia porządkowe czy też zapowiedzi grup biorących udział w audiencji. I ten narastający gwar oczekiwania, który zamieniał się w huragan braw i okrzyków, gdy tylko zapalały się wszystkie światła i Ojciec Święty wchodził do auli. Nie miało znaczenia, czy Papież przemierza aulę dziarskim, wysportowanym krokiem, czy posuwa się powoli i z wysiłkiem, czy też używa ruchomej platformy, którą przetaczają przez środek auli w stronę podium oddani pracownicy Watykanu. „Dlaczego tak jest?" zapytano kiedyś kardynała Soda-no. „Bo Papież jest Ojcem" -brzmiała odpowiedź. Tak też było i pamiętnego 27 lutego roku Pańskiego 2002. Uczestnicy rekolekcji podhalańskich od dzieci po osoby wiekowe, wszyscy w strojach regionalnych. I oczywiście z kapelą. Jeszcze trochę ćwiczenia śpiewek góralskich, tych dawnych, zapamiętanych z wizyt Ojca Świętego na Podhalu, i tych nowych. I -znów patrzymy na znaną, a przygniecioną wiekiem, niedomaganiami i troską o wszystkie Kościoły i o świat cały, drogą nam Postać. Patrzymy ze łzami w oczach, łzami radości i współczucia. Z serc płynie spontaniczna modlitwa - Panie, wzmocnij i zachowaj nam Jana Pawła. Ojciec Święty zajmuje miejsce na krześle i odczytuje swą kolejną katechezę biblijną. Potem streszczają w paru językach i pozdrawia poszczególne grupy pielgrzymów. Po każdym pozdrowieniu następuje wybuch entuzjazmu, wyrażanego okrzykami lub pieśnią. I wreszcie ze wzruszeniem słuchamy oczekiwanych przez nas słów: „W sposób szczególny pozdrawiam uczestników rekolekcji Podhalan. Przybyliście z ośmiu krajów świata wraz z waszymi duszpasterzami, aby u grobów apostołów Piotra i Pawła medytować nad prawdami wiary, które oni przekazali naszym czasom, nad tajemnicą Kościoła, który Chrystus ustanowił na fundamencie ich świadectwa i męczeństwa. W tym kontekście pragniecie weryfikować własne życie, sprawdzać, na ile ono jest zakorzenione w tej samej wierze, nadziei i miłości, która ich zjednoczyła z Chrystusem na wieki. Proszę Boga o światło Ducha Świętego, aby duchowy trud, jaki podejmujecie w tych dniach, przyniósł obfite owoce w waszych sercach. Niech wam Pan Bóg błogosławi!" Odpowiedzią naszą jest zaśpiewane na góralską nutę, przy dziarskim akompaniamencie kapeli: „Nie było na ziemi, nie było i w niebie, zeby Papiez gościł górali u sobie, zeby Papiez gościł górali u sobie!" Audiencja zbliża się ku końcowi, a nam dają znać, byśmy powoli przechodzili na lewą stronę, skąd za chwilę wchodzimy do średniej wielkości sali. Tam mamy zaczekać. Ojciec Hejmo informuje nas, jak to będzie. A więc tak wiele, około 130, osób nie zmieści się na jednym zdjęciu. Trzeba będzie się podzielić na kilka grup, ale „nie męczyć Ojca Świętego, nie głaskać Go po głowie" -bo i takie rzeczy się zdarzały.... I tak wiemy, że ostatecznie inicjatywa będzie należała do Ojca Świętego. Czekanie trochę się wydłuża, bo Ojciec Święty wciąż jeszcze rozmawia z pojedynczymi pielgrzymami, z młodymi małżeństwami, z niepełnosprawnymi. Wreszcie powoli przychodzi do nas. Zasiada w fotelu przy powtórnym z większą jeszcze mocą śpiewanym „Nie było na ziemi..." Pierwsza grupa ustawia się do fotografii. Wykorzystując swą mizerną posturę, wciskam się gdzieś blisko fotela, by usłyszeć słowa: „A skąd Ojciec się tu wziął?" Żeby zbyt długo nie zawracać głowy tłumaczę pośpiesznie, że jako honorowy Gronkowianin biorę udział w rekolekcjach dla Podhalan. Mimo widocznego zmęczenia fizycznego Papież reaguje bardzo żywo, wywiaduje się, kto skąd, pyta o rozmaite szczegóły. Po zdjęciach grupowych sfotografowali się z Papieżem jeszcze osobno kapłani towarzyszący rekolektantom, a ojciec Hejmo mówi do mnie: „Proszę podejść od przodu, niech zakonnik ma osobne zdjęcie z Ojcem Świętym". Podszedłem więc w kolejce, pozdrowiłem od Tyńca, rodziny i wiernej rzeszy znajomych oraz poprosiłem o błogosławieństwo na rekolekcje, które mam jeszcze prowadzić w Wielkim Poście i dla Wszystkich, wśród których żyję. Jeszcze chwila i Ojciec Święty powolutku odchodzi, żegnany oklaskami i... łzami. I my wychodzimy z ociąganiem, jakbyśmy nie chcieli stracić niczego z tych chwil, które przed chwilą wspólnie przeżywaliśmy. Od razu wieczorem otrzymaliśmy zdjęcia z tego spotkania. Popatrzyliśmy od zewnątrz na to, co przeżywaliśmy przed południem. I zrobiło mi się trochę nieswojo... Oczywiście volenti nonfit injuria - temu, który chce, krzywda się nie dzieje. A Ojciec Święty mimo niedomagań sam chciał przecież wziąć udział w audiencji, a także i spotkać się z nami. Niemniej jednak, gdy się przyjrzeć uważnie twarzy Ojca Świętego, na której maluje się powaga, a może i cierpienie, i porówna z otoczeniem zatroskanym, ale i uradowanym, że jednak się udało i spotkaliśmy się, i mamy zdjęcie (jeszcze jedno!), to odczuwa się brak proporcji między Jego miłością do nas, a naszym odwzajemnianiem się. Następnego dnia udaliśmy się do Sieny. Stanęła nam przed oczyma postać św. Katarzyny Sieneńskiej i jej miłość do Papieża, którego nazywała „słodkim Jezusem na ziemi". Jej konsekwentne i skuteczne działanie na rzecz umocnienia powagi Stolicy Świętej, poparte pełnym miłości apostolstwem i osobistą świętością. Podczas Mszy świętej, odprawianej w świątyni obok jej domu trudno się było oprzeć gorzkiej refleksji. Nasze postawy etyczne w dziedzinie politycznej, gospodarczej i społecznej, w życiu rodzinnym i osobistym, jakże często są ciosami w kochające serce Papieża Polaka, bardziej dotkliwymi niż bolesny strzał Ali Agcy... A w piątek, w przeddzień odjazdu, przybył do Domu Polskiego wśród innych zaproszonych gości, ksiądz biskup Dziwisz i... rozdał nam wszystkim różańce od Ojca Świętego, znak Jego życzliwości, miłości i pamięci. „Bo On jest Ojcem..." zabrzmiały echem słowa kardynała So-dano. Czy dorośniemy kiedyś do Jego nauki i Jego miłości? 22. DUŻO ZAWDZIĘCZAM TYŃCOWI Wśród wielu spotkań z Wujkiem Karolem brakowało wciąż jednego, spotkania w Tyńcu. Wszyscy mieszkańcy Tyńca, świeccy i duchowni, pragnęli, by to miejsce znalazło się kiedyś na trasie papieskich pielgrzymek. Dotychczas było to jednak niemożliwe. Wysłaliśmy nawet na ręce księdza Dziwisza półoficjalne zaproszenie, że gdyby tak jednak..., kiedykolwiek..., choć na chwilę... Odpowiedź jednak była zdecydowanie negatywna. Przy tak napiętym programie kolejnych wizyt w Ojczyźnie nie dało się wykroić czasu na odwiedziny opactwa. Krakowskie przygotowania do krótkiej pielgrzymki Ojca Świętego w sierpniu 2002 nie budziły też żadnych nadziei. Wiele tras w mieście było już wcześniej sprawdzanych przez służbę porządkową, a Tyńcowi na pocieszenie została tylko możliwość przejazdu Ojca Świętego przez teren parafii obwodnicą w drodze do Kalwarii Zebrzydowskiej. Nadzieję bliższego spotkania z Ojcem Świętym wzbudził we mnie fakt, że tym razem miałem z ojcem opatem i innymi mnichami koncelebrować na Błoniach papieską Mszę z beatyfikacją czworga Sług Bożych. Wprawdzie kon-celebransi mają miejsce dość oddalone od ołtarza, ale radość kapłańskiego uczestnictwa w tak ważnym wydarzeniu łączyła się z jakimś bliżej nieokreślonym przeczuciem. 18 sierpnia roku 2002 Błonia miały chyba największą gęstość zaludnienia na świecie. Zgromadziło się na tym krakowskim pastwisku około dwóch i pół miliona wiernych. Kapłanom tynieckim udało się dotrzeć na miejsce już o godzinie 7.30 rano. Przygotowaniem do Mszy świętej były modlitwy, śpiewy, recytacje oraz informacje podawane kompetentnie i jasno przez komentatorów. Był czas i na rozglądanie się, by zobaczyć, kto był... Ilu kapłanów z całej Polski! Ilu znajomych świeckich z kraju i z zagranicy, ilu przedstawicieli różnych urzędów, wspólnot i instytucji! Klasycy wojującego ateizmu z pewnością w grobach się przewracali, patrząc jak niedawni członkowie różnych komitetów partyjnych, centralnego nie wyłączając, śpieszyli na Mszę odprawianą przez tego, na którego domu przed niespełna czterdziestu laty wypisywano hasła w rodzaju „WOJTYŁA ZDRAJCA". Przedstawiciele mediów katolickich byli oczywiście najbliżej. Ksiądz dyrektor katolickiego programu telewizyjnego poprosił mnie, bym przed przyjazdem Ojca Świętego miał swoje słowo, jak to zwykle bywało w niedzielę, tym razem nie po modlitwie Anioł Pański, ale około godziny 10. Trzeba było wiele wysiłku, by przekonać służby porządkowe, że kolejny rozmówca, który miał podejść do stanowiska telewizji usytuowanego tuż przy podium, po jego zachodniej stronie, nie ma żadnych nie-cnych zamiarów względem Ojca Świętego. Czekałem więc na swoje wystąpienie, patrząc, jak to wszystko wygląda od strony ołtarza. Ojciec Święty już od parunastu minut przejeżdżał wzdłuż sektorów przy nieopisanym entuzjazmie zgromadzonych. I nagle zupełnie nieoczekiwanie w przejściu między sektorami na prawo w skos ukazał się przód papamobilu. Samochód zatrzymał się paręnaście metrów ode mnie, a Ojciec Święty zwrócony ku chórom i orkiestrom -wspaniale prezentowali się podhalańczycy -z zainteresowaniem się im przypatrywał i odpowiadał na owacje. No, chwila decydująca! Wolałem nie ryzykować podbiegnięcia, wołałem tylko bezgłośnie całą siłą woli: „Odwróć się, odwróć się!". I rzeczywiście, Papież odwrócił się ku mnie z jasną, pogodną twarzą. Skłoniłem się lekko i zrobiłem sobie, zupełnie nie wiem dlaczego, kciukiem krzyżyk na piersiach. Ojciec Święty z uśmiechem uczynił to samo, a gdy się głębiej pochyliłem, udzielił mi błogosławieństwa. W tej chwili papamobil ruszył w stronę zakrystii. Za chwilę mogłem to błogosławieństwo ze zrozumiałym wzruszeniem przekazać na żywo wszystkim, którzy oglądali program 1 TVP. Chciałbym zwrócić uwagę na ważny moment. Gdy komentator zapowiedział, by bezpośrednie przygotowanie do Mszy świętej odbyło się w ciszy, cały zgromadzony tłum pogrążył się w skupieniu i trwał tak przez dłuższą chwilę. Tenże komentator, ksiądz Grzegorz Ryś, mówił potem, że napełniło go to zaufaniem do Narodu, który w takiej chwili potrafi wyrazić swe uczucia ku Bogu i ku Ojcu Świętemu głębokim milczeniem. O samej Mszy napisano bardzo wiele. Ojciec Święty, choć zmęczony, wyraźnie czerpał siły od rozentuzjazmowanych wiernych, z którymi na zakończenie nawiązał bardzo bliski dialog. Młodzież i Błonia doczekały się poetyckich apostrof, chyba improwizowanych: „Pieśni oazowa!... Błonia krakowskie!...", co wprowadziło niepowtarzalny nastrój. Nie wiedzieliśmy wtedy, że bezpośrednio po Mszy ksiądz biskup Kazimierz Nycz pod najściślejszym sekretem (nawet przełożonemu nie wolno mówić) powiedział swemu profesorowi, a naszemu współbratu, ojcu Augustynowi Jankowskiemu, że Ojciec Święty jutro będzie w Tyńcu. Oczywiście jeszcze się wszystko może zdarzyć, bo to i lot helikopterem, i Bielany, ale... tylko sza! Przygotowywaliśmy się więc na wiekopomne przecież wydarzenie, jakim był przejazd Ojca Świętego przez teren parafii autostradą w drodze do Kalwarii... Żartowaliśmy nawet, że trzeba by zmienić drogowskazy na autostradzie, tak by kawalkada papieska musiała udać się do Skawiny przez Tyniec. Oczywiście nic z tego nie wyszło. Wylegliśmy więc tłumnie na trasę papieskiego przejazdu z transparentem, chorągiewkami i gorącymi sercami. Przejazd trwał krótko. Ojciec Święty poważny, zadumany, pobłogosławił nas z jadącego dość szybko papamobilu. Do domów wracaliśmy z uczuciem niedosytu, a jednocześnie świadomi tego, że uczestniczyliśmy w niepowtarzalnym (jak nam się wtedy wydawało) przeżyciu w dziejach parafii i klasztoru. Pozostało już tylko obejrzeć w telewizji pobyt Jana Pawła II w Kalwarii, do której zresztą udała się grupa naszych mnichów, i uroczystość pożegnalną na lotnisku w Balicach. Trzech współbraci opuściło więc spokojnie klasztor, udając się bądź to na urlop, bądź na uzgodnione wcześniej spotkania z wiernymi. Ja sam też udałem się do Krakowa, by pozałatwiać sprawy związane z kolejnymi zadaniami duszpasterskimi. Ze wzruszeniem słuchaliśmy wraz ze znajomymi kazania w Kalwarii. W innym miłym domu poczęstowano mnie południowym posiłkiem akurat podczas kończącej się transmisji. Zaraz potem telewizyjna „Panorama" podała na pierwszym miejscu, że Ojciec Święty będzie się jeszcze modlił z zakonnikami w Tyńcu. Chyba mi łyżka wypadła z rąk! Wybiegłem na ulicę, kierując się ku najbliższemu przystankowi. Atu po drodze zatrzymał się samochód i nieznani mi osobiście mili ludzie powiedzieli: „Podwieziemy ojca, przecież u was będzie Papież! Żeby się ojciec nie spóźnił!". Oczywiście, wdzięczny za dobroć ludzką, dotarłem na czas. Na trasie przejazdu gromadziły się już grupy ludzi z Tyńca i z okolicy. Wiadomości z mediów rozeszły się szybko. Zatrzymywano samochody, ale na piechotę można się jeszcze było dostać daleko, zwłaszcza stałym mieszkańcom Tyńca. W klasztorze dowiedziałem się, że dopiero podczas papieskiej Mszy świętej w Kalwarii przybył do opactwa ksiądz infułat Jan Zając z Kurii krakowskiej i zapowiedział popołudniowe krótkie odwiedziny Ojca Świętego. Podał też planowany program z rozmaitymi możliwymi odchyleniami. Zaraz też zjawili się pracownicy służb porządkowych i BOR-u z psem. Bardzo prędko sprawdzono teren i ludzi, poczyniono odpowiednie zabezpieczenia i wyproszono poza teren klasztoru wszystkich poza mnichami, siostrami benedyktynkami i tymi, którzy z opactwem są w jakiś sposób związani, a mnisi zapewnili o ich bezwzględnej lojalności. Od godz. 17 trwała w kościele modlitwa mnichów i sióstr przed Najświętszym Sakramentem. Miał w niej uczestniczyć także Ojciec Święty. Dowieziono jego klęcznik i -na wszelki wypadek -fotel. Ojciec opat z przeorem od czasu do czasu wyglądali na dziedziniec, by zasięgnąć wieści. Okazało się, że jest pewne opóźnienie spowodowane kłopotami ze sforsowaniem bramy eremu kamedulskiego. Kolejna wiadomość: Ojciec Święty jedzie papamobilem, a nie jak pierwotnie zapowiadano krytym mercedesem. Spowodowało to wielką radość wśród oczekujących. Zgromadzeni na trasie przejazdu liczyli na dwukrotne spotkanie z Ojcem Świętym, gdy będzie jechał do klasztoru i wracał na lotnisko. Ostatecznie, gdy papamobil wjechał, znacznie spóźniony, na dziedziniec klasztorny, mnisi wciąż trwali w kościele na modlitwie. „Gdzie oni są?!" -zapytał Ojciec Święty. W mgnieniu oka powiadomiono modlących się, że trzeba wyjść, bo czas naglił i Ojciec Święty nie będzie mógł nawiedzić kościoła. Za chwilę staliśmy wszyscy uradowani koło papieskiego samochodu. Dwaj wiekowi współbracia na wózkach uczestniczyli w spotkaniu na podeście schodów przed wejściem. Paręnaście osób mogło zamienić z Ojcem Świętym kilka słów, wspinając się po kole (!) papamobilu przy pomocy współbraci i nawet papieskiej ochrony. Trudno jest odtworzyć dokładny tekst tych dialogów z ojcem Augustynem, ojcem Kazimierzem, ojcem Wawrzyńcem, ojcem Franciszkiem, ojcem opatem i innymi. Kiedy i na mnie przyszła kolej, Papież powiedział: „Ojciec Leon! On pisze do mnie listy!". Ksiądz biskup Dziwisz dorzucił żartobliwie: „Co tydzień..." (w rzeczywistości parę razy w roku). Media oczywiście podały, że ojciec Leon, przyjaciel Papieża (o to trzeba by Ojca Świętego zapytać, kogo on uważa za przyjaciela), który co tydzień pisze do niego listy, otrzymał w prezencie złoty kielich. Owszem, piękny złoty kielich z pa-teną otrzymało w darze opactwo. Najcenniejsze były dla nas słowa: „Dużo zawdzięczam Tyńcowi. I myślę, że nie tylko ja, ale Polska cała... Bogu dzięki, że Was zobaczyłem. Przynajmniej tak z grubsza. Widzę, że są młodzi... I niech Was błogosławi Bóg Wszechmogący, Ojciec i Syn i Duch Święty!". Ale jakby można było spotkać się z benedyktynami bez śpiewu! Gdy papamobil już ruszał, Ojciec Święty wyraził życzenie: „Niech zaśpiewają!". I odjechał żegnany gregoriańskim śpiewem, potrójnym: Tu es Petrus, et super hanc petram aedificabo ecclesiam meam... „Ty jesteś Piotr -Opoka i na tej Opoce zbuduję mój Kościół..." Spotkanie trwało chyba niewiele więcej niż kwadrans, ale dla opactwa tynieckiego stanowiło kolejne wyzwa-nie... Ojciec Święty, przypominający nam, że mamy być świadkami Bożego Miłosierdzia, sam stał się dla nas w sposób szczególny takim właśnie świadkiem. Na drugi dzień ojciec Jerzy Wołyński natknął się w przedsionku furty klasztornej na siwego księdza siedzącego cierpliwie na ławce. Okazało się, że to nasz Ar-cypasterz, ksiądz kardynał Franciszek Macharski, przywiózł Tyńcowi w darze zielony ornat, w którym Ojciec Święty odprawiał Mszę świętą na Błoniach. W którąś z najbliższych niedziel miałem szczęście odprawiać dla parafian tynieckich Mszę świętą w tym ornacie i przy użyciu „papieskiego" kielicha. Przeżywaliśmy wszyscy radość z daru materialnego, ale i daru Osoby, która jeden jedyny raz zgotowała nam takie spotkanie. 23. Dziękujemy za Twoją dobroć Wkrótce po papieskiej wizycie w Tyńcu wysłaliśmy do Watykanu list dziękczynny: „Jesteśmy Ci wdzięczni, Ojcze Święty, i dziękujemy za Twoją dobroć. Zapewniamy o naszej pamięci przed Panem na modlitwie". Ale to przecież jeszcze nie wszystko. Utarło się w Polsce, że miasta i środowiska odwiedzone przez Ojca Świętego składają Mu rewizytę. Przymierzaliśmy się do tego w Tyńcu dość długo, aż wreszcie... Podobnie jak w ubiegłym roku, Podhale zorganizowało w Rzymie w dniach od 24 lutego do 1 marca 2003 szóste już rekolekcje góralskie. Ponieważ i tym razem otrzymałem zaproszenie, ojciec opat zadecydował, że uda się w tym czasie razem z trzema współbraćmi samochodem do Wiecznego Miasta. Ponieważ w Rzymie przebywało jeszcze wówczas dwóch mnichów tynieckich parających się nauką, wystarczyło to na godną reprezentację klasztoru. Przygotowaliśmy więc piękny medal z Krzyżem św. Benedykta i napisem: Eius in obitu nostro praesentia muniamur (Obyśmy byli wsparci w chwili naszej śmierci jego obecnością). Księdza biskupa Dziwisza powiadomiliśmy, że się wybieramy na audiencję generalną 26 lutego. W niedzielę 23 lutego przed południem wyjechałem kursowym autobusem do Zakopanego starannie przygotowany i przejęty myślą o radościach pobytu w Wiecznym Mieście. Oczywiście, już na wstępie miałem małą przygodę. Gdzieś w okolicy Myślenic uświadomiłem sobie, że mój paszport został w szufladzie. W pierwszej chwili wpadłem w małą panikę, ale zwyciężyło polskie „Jakoś to będzie! -pomyślimy w Zakopanem". Rzeczywiście, od zakopiańskich przyjaciół zatelefonowałem do Tyńca i tam nieoceniony ojciec przeor odnalazł paszport w mojej celi i posłał go przez życzliwego współbrata, który szczęśliwie zdążył na czas autem do podhalańskiego Ludźmierza. Panowała tam jeszcze w najlepsze śnieżna i mroźna zima. Wczesnym popołudniem, po Mszy świętej odprawionej w kaplicy Domu Pielgrzyma dla uczestników rekolekcji, wyruszyliśmy dwoma autokarami w kierunku Słowacji. Cała podróż upłynęła spokojnie na modlitwie i rozważaniach, jedzeniu, drzemaniu, góralskiej muzyce, śpiewach i wesołych rozmowach... Przekraczanie granic odbywało się bardzo sprawnie. Między Austrią a Włochami nie było żadnej kontroli. Po prostu nad autostradą wisi tablica, że odtąd jest już Italia. Im bardziej na południe, tym było cieplej. Po drodze odwiedziliśmy Florencję. Po raz pierwszy w życiu mogłem podziwiać wspaniałą, dość surową w wystroju katedrę ze słynną kopułą Brunelleschiego. Do tego słynne baptysterium z brązowymi drzwiami z XI w. oraz Stary Most (Ponte Vecchio) nad rzeką Arno, do którego wiedzie uliczka ze sklepami jubilerskimi. Bogactwa zgromadzone tam, choćby tylko na wystawach, mogły przyprawić o zawrót głowy. Trzeba też było oczywiście pogłaskać po nosie... ryju? spiżowego dzika, któryjestjedną z maskotek Florencji. Głównym tematem rekolekcji było kuszenie współczesnego człowieka i kuszenie Chrystusa, choć do Pierwszej Niedzieli Postu było jeszcze trochę czasu. Konferencje i homilie głosili polscy duchowni pracujący w Watykanie: ksiądz arcybiskup Edward Nowak i ksiądz biskup Stanisław Ryłko, ksiądz doktor Władysław Zarębczan i inni podhalańscy kapłani, profesor Stanisław Grygiel oraz niżej podpisany. Nie brakło też wykładu Hanny Suchockiej, ambasadora Polski przy Watykanie. Mówiła ona z wielkim taktem o szansach i zagrożeniach Polski wobec możliwości wejścia do Unii Europejskiej. Wśród słuchaczy nie zauważyłem ani zbytniego entuzjazmu, ani też obaw. Chyba byli oni bliscy postawy Kościoła, który w głoszeniu Ewangelii nie lękał się ani rozwiązłego Ko-ryntu, ani Rzymu, ówczesnego Babilonu, a później pogańskiej tropikalnej Afryki i Ameryki, lodów Syberii, fundamentalizmu islamskiego, czy wreszcie obozów koncentracyjnych. Wszędzie można głosić Chrystusa. Zgodnie z wezwaniem Ojca Świętego Kościół się nie lęka! Zresztą i ojciec Rydzyk, z którym siedzieliśmy razem podczas audiencji ogólnej, zapytany gdzieś podobno, co będzie robił, gdybyśmy jednak do Unii weszli, odpowiedział: „Będziemy robili to, co dotychczas: głosili chwałę Jezusa i Jego Matki" (cytuję z pamięci). Naród jednak powinien wiedzieć dokładnie, co go czeka w wypadku wejścia czy nie wejścia do Unii. Dopiero wtedy można głosować zgodnie z sumieniem (oj, jak niektórzy nie lubią tego słowa!). Według planu, we wtorek po południu dotarł do Rzymu ojciec opat ze współbraćmi. Telefonicznie umówiliśmy się na spotkanie na dzień następny przed audiencją generalną pod kolumnadą na placu św. Piotra. I wreszcie dzień 26 lutego -kolejne spotkanie z Wujkiem Karolem. Aula Pawła VI przepełniona pielgrzymami. Atmosfera gorąca, jak za pierwszych miesięcy pontyfikatu. Ojciec Święty wjechał na swej małej platforemce (taki mini papamobil) przy akompaniamencie grzmotu oklasków, okrzyków i śpiewów. Siedzieliśmy najpierw razem z góralami, ubranymi w swe stroje i z kapelą, a jakże! wśród wiernych dość blisko podium, ale rychło poproszono nas za barierkę (prima fila) do tych, którzy mieli podejść do Papieża. Przy przedstawianiu polskich uczestników audiencji wymieniono także nas i górali. Uczestnicy rekolekcji podhalańskich zostali pozdrowie-ni przez Ojca Świętego i odpowiedzieli gromkim śpiewem: „Górale, górale!...". Nie było ichjednakwśród długiego szeregu tych, którzy na zakończenie mogli podejść do Ojca Świętego. My natomiast, benedyktyni w liczbie siedmiu wraz z przełożonym, mogliśmy osobiście podziękować za papieskie odwiedziny Tyńca w sierpniu ubiegłego roku. Uklękliśmy z naszym darem przed Ojcem Świętym. Ojciec opat wyjaśnił jego sens i każdy z nas mógł jeszcze zamienić parę słów i otrzymać błogosławieństwo. Na koniec jeszcze papieskie: „Pozdrówcie ojca Augustyna!". I już po nas przyszli następni. Zanim moi współbracia odjechali do benedyktyńskiego klasztoru San Anselmo, dowiedzieliśmy się, że zaproszono nas na godzinę 18.45 przed Spiżową Bramę. Chodziło głównie o górali, ale pozwolono też przyłączyć się benedyktynom, by spotkali się raz jeszcze z Ojcem Świętym. Natomiast uczestników rekolekcji czekała jeszcze jedna niespodzianka: bezpośrednio po audiencji mogliśmy nawiedzić kaplicę „Redemptoris Mater" (Matka Odkupiciela), w której Ojciec Święty wraz z pracownikami Kurii rzymskiej zwykł odprawiać rekolekcje. Mówi się, że to jest taka nowoczesna Kaplica Sykstyńska. Mozaiki, którymi ozdobiona jest kaplica, mówią w sposób poglądowy o dziejach zbawienia. Myśl przewodnią wszystkich scen przybliżał nam twórca tego wielkiego dzieła, ksiądz ze Słowenii. Nie wytrzymałem, by nie posiedzieć chwilę w skupieniu na fotelu, na którym Ojciec Święty słuchał już tylu rekolekcji. A „dla potomności" położyłem pod poduszkę, na której Papież siadywał, nasz tyniecki folder o wizycie apostolskiej w opactwie. W pośpiechu skreśliłem też na tym folderze kilka słów, zapewniających o naszej modlitwie za Ojca Świętego. Ciekawe, czy będzie to znalezione po wiekach, czy też przy czyszczeniu i przewietrzaniu fotela jeszcze przed najbliższymi rekolekcjami... Przed godziną dziewiętnastą byliśmy już na placu św. Piotra i po przejściu Spiżowej Bramy weszliśmy schodami, którymi przez wieki przeszło tylu rozmaitych ludzi, do sali przed biblioteką papieską. Po krótkim oczekiwaniu poproszono nas do Ojca Świętego. Do siedzącego na fotelu podeszli najpierw benedyktyni. „Odprawiałem w Tyńcu rekolekcje przed biskupstwem" -przywitał nas Papież. Ciekawe, że w tym momencie przyszły Mu na myśl właśnie rekolekcje z 1958 roku. Ojciec opat przedstawiony przez księdza biskupa Dziwisza zasiadł na krześle po prawicy Ojca Świętego i przedstawiał po kolei przybyłych na audiencję mnichów. („Ojca Leona przedstawiać nie trzeba...."). Miałem możność przekazania Papieżowi fotografii, przedstawiającej z lotu ptaka widok kamieniołomu na Zakrzówku, gdzie przed laty ciężko pracował młody Karol Wojtyła. Przekazała mi to zdjęcie wnuczka państwa Batków, którzy przed wojną byli właścicielami całego terenu kamieniołomu. Ojciec Święty razem z księdzem biskupem Dzi-wiszem przyglądali się z wyraźnym zainteresowaniem obrazowi, który przypomniał Papieżowi Jego trudną młodość. Każdy z nas otrzymał różaniec, a dodatkowy jeszcze mieliśmy przekazać ojcu Augustynowi Jankow-skiemu, z którym znajomość Papieża trwała od roku 1946. Z głębokiej wiedzy teologicznej naszego współbrata Papież korzystał ciągle, jak to wyznał po przeczytaniu ostatniej jego książki o aniołach. Potem było wspólne zdjęcie z delegacją tyniecką i... życzliwa a cierpliwa rozmowa z każdym i z każdą z ponad setki Podhalan, którzy wraz ze swymi kapłanami mogli przekroczyć progi Jego domu. Widać było wyraźnie poprawę stanu zdrowia Ojca Świętego: głos o wiele silniejszy, głowa podniesiona do góry, wielka troska o każdego podchodzącego (a promienny uśmiech, gdy zbliżyła się Hanna Suchocka, okryta góralską chustką -widać z jej ambasadorskiej posługi był zadowolony). Kustosz zaś sanktuarium w Ludźmie-rzu otrzymał wspaniały dar -papieską białą piuskę, przy wielkiej radości oklaskujących ten gest Ojca Świętego górali. Na koniec jeszcze zagrała kapela, a Papież z zadumą słuchał muzyki i śpiewu, tak bliskiego jego sercu. Wychodziliśmy bardzo powoli, oglądając się co chwila, żegnani przez Gospodarza jasnym spojrzeniem i serdecznym gestem uniesionej ręki. Czekając na autokary przy niedalekiej od Watykanu via della Conciliazione, wspominaliśmy przeżycie, o którym tego ranka wielu nawet marzyć nie mogło. Pod chłodnym rzymskim niebem rozradowani Podhalanie puścili się dla rozgrzewki w tany przy dźwiękach góralskiej muzyki. Przechodzący Włosi i obcokrajowcy pytali się: „Dlaczego oni się tak cieszą?!". „Bo byli przed chwilą u Papieża!" „A, to zrozumiałe..." Na drugi dzień uczestnicy rekolekcji wybrali się z pielgrzymką do miejsca drogiego benedyktyńskiemu sercu, do Subiaco, miejscowości położonej w pięknej okolicy, parędziesiąt kilometrów na północny wschód od Rzymu. Tam to przed półtora tysiącem lat Benedykt z Nur-sji prowadził najpierw życie pustelnicze w zachowanej do dzisiaj grocie, a potem założył swe pierwsze klasztory. Z jego modlitw i rozmyślań rodził się zakon benedyktyński i... chrześcijańska Europa. Słuchaliśmy uważnie słów tamtejszego opata o. Maura Meazzi o roli benedyktynów dawniej i dzisiaj oraz o inicjatywach, które mają na celu przepajanie współczesnej Europy, zwłaszcza życia rodzin, duchem chrześcijańskim. Mogłem spokojnie pomodlić się w grocie, w której kształtował swą osobowość św. Benedykt i przewodniczyć Mszy świętej w klasycystycznym kościele przy klasztorze św. Scholastyki. Z zainteresowaniem oglądaliśmy też udostępnioną dla zwiedzających część biblioteki ze słynnymi dokumentami i starodrukami. Subiaco jest dla Włoch narodowym centrum kultury, tam bowiem, rychło po wynalezieniu druku przez Gutenberga, wydrukowano pierwszą książkę na ziemi włoskiej. A w drodze powrotnej do kraju nawiedziliśmy jeszcze przepiękną gotycką katedrę w Orvieto z przejmującym Sądem Ostatecznym Signorellego z XV w. i mszalnym korporałem ze śladami Krwi Chrystusa, która się pokazała niedowierzającemu kapłanowi. Przez coraz piękniejszą Słowację dotarliśmy do Ludźmierza, w którym właśnie rozpoczęła się peregrynacja różańcowa po ziemi podhalańskiej. Ojciec Święty powiedział o niej podczas audiencji generalnej: „Niech ta modlitwa wyjednuje wszystkim wiele łask. Niech zwłaszcza przyniesie światu dar pokoju". W liście datowanym 19 marca 2003 Ojciec Święty napisał: „Tyniec złożył rewizytę Papieżowi, czyli jesteśmy 1:1". 24. Jubilat Piękny, śnieżny czas w połowie lutego 2004 roku. I znów wyruszyliśmy po Mszy świętej u Matki Ludź-mierskiej na kolejne światowe rekolekcje podhalańskie do Rzymu. W drodze do Wiecznego Miasta mieliśmy szczęście akurat w papieski dzień 16 lutego sprawować Eucharystię w Asyżu, w kaplicy Pokoju. Po przyjeździe do Rzymu okazało się, że jest nas rekordowa ilość -około 170 uczestników i 17 kapłanów -Podhalan z całego świata i tych, którzy z Podhalem są mocno uczuciowo związani. Tym razem tematem rekolekcyjnych rozważań była modlitwa. Wysłuchaliśmy głębokich homilii księży arcybiskupów Ryłki i Wesołego oraz konferencji wciąż odkrywczego profesora Stanisława Grygiela. Ciekawa i bardzo góralska była konferencja profesora Stanisława Hodorowicza na temat „Cemu, jak i kie -Podha-lańca refleksyjo o modlitwie". Pani ambasador Hanna Suchocka mówiła o modlitwie w życiu polityka i dyplomaty, a niżej podpisany jako benedyktyn o modlitwie uświęcenia czasu. We środę kolejna (która to już?) audiencja generalna... Duża grupa górali w swych barwnych strojach, z instrumentami muzycznymi, budzi jak zwykle wielkie zainteresowanie w drodze na audiencję i w auli Pawła VI. Atmosfera przed audiencją niepowtarzalna, choć powtarza się od ćwierćwiecza. Aula powoli się wypełnia, gwar rozmów, próby śpiewów, z tej i owej strony śpieszą do podium różni dostojnicy. Zatrzymał się chwilę przy nas ksiądz arcybiskup Józef Wesołowski, kapłan archidiecezji krakowskiej, urodzony w Nowym Targu, nuncjusz w Kazachstanie. W związku z odbywającym się spotkaniem ruchu „Focolari", rozważającym zagadnienie świętości w życiu każdego chrześcijanina, zgromadziło się na podium około stu biskupów z tym ruchem związanych. Z daleka udało nam się rozpoznać księdza arcybiskupa Zimonia z Katowic i sekretarza Episkopatu, księdza biskupa Piotra Liberę. Tuż przy biskupach zajęła miejsce siwowłosa Chiara Lubich, współzałożycielka ruchu, jedna z najsłynniejszych po Matce Teresie kobiet na świecie. Wreszcie światło w auli jaśnieje coraz większym blaskiem i widzimy od razu na podium Ojca Świętego na ruchomym krześle. Wita go niemilknąca burza oklasków, jak wtedy, gdy był młodszy i pełny sił. Odbywają się zwyczajowe prezentacje obecnych na audiencji większych grup. Potem Ojciec Święty mówi z przejęciem o Bożym planie zbawienia, wychodząc od początkowych wierszy Listu do Efezjan. Po streszczeniu przemówienia w języku polskim słyszymy wyraźnie wśród pozdrowień słowa: „Pozdrawiam serdecznie uczestników rekolekcji ziemi podhalańskiej oraz przedstawicieli Polonii. Niech wasze przywiązanie do wiary Kościoła i gór będzie waszym znakiem i źródłem duchowej mocy...." Odpowiedzią naszą są okrzyki i brawa oraz gromki śpiew „Górale, górale!..." Po błogosławieństwie wychodzimy z niejakim ociąganiem, pełni niejasnych przeczuć, bo choć na razie nikt nie mówi o czymś więcej, to jednak apetyty mamy znacznie większe niż tylko na ogólne spotkanie w auli... W drodze powrotnej pochodziliśmy trochę po ogrodach watykańskich, które o tej porze roku nie okazywały jeszcze w pełni swego piękna, ale budziły wielkie zainteresowanie zwłaszcza tych, którzy byli w nich po raz pierwszy. Z okien pobliskich budynków administracyjnych wyglądali pracujący tam ludzie, przyglądają się z zaciekawieniem egzotycznym dla nich turystom. Na drugi dzień udaliśmy się z pielgrzymką do św. Ojca Pio, do San Giovanni Rotondo. Długa podróż w poprzek Półwyspu Apenińskiego u stóp wspaniałego masywu Gran Sasso, w różnych strefach klimatycznych -od ciepłej, prawie wiosennej pogody, po śnieżną zamieć. San Giovanni -pełne ludzi zdrowych i chorych, zmierzających do szpitali ufundowanych jeszcze przez św. Ojca Pio lub później w duchu jego testamentu. No i setki wizerunków świętego w najrozmaitszych formach: różnej wielkości figury i figurki, obrazy i obrazki, talerzyki, kubeczki, chusteczki i co tam jeszcze można wymyślić. Atmosfera jarmarku i komercji. Dopiero gdyśmy wspólnie odprawili około południa Mszę świętą w starym kościele -bo nowy był dopiero w trakcie budowy -a potem zeszli do grobu, nastrój zmienił się diametralnie. Od grobu nie chciało się wprost odchodzić. Można tam było klęczeć, nie zważając na uciekający czas. Polecaliśmy Świętemu wszystkie na-sze intencje, a szczególnie Ojca Świętego. W drodze powrotnej otrzymaliśmy wiele entuzjastycznych sms-ów z Kraju: „Byliście wczoraj w telewizji! Widzieliśmy was u Ojca Świętego!". W piątek, ostatni dzień rekolekcji, podano do wiadomości, że po południu mamy nawiedzić Kaplicę Syk-styńską, a w niej -albo potem, albo przedtem, kto wie -może nastąpi to oczekiwane ważne spotkanie, które organizatorzy zawsze otaczali mgiełką tajemniczości. Bardzo przejęci weszliśmy w oznaczonym czasie do kaplicy. To właśnie tu wybrano Karola Wojtyłę. Patrzyliśmy, gdzie mógł siedzieć, z którego miejsca powiedział: „Przyjmuję...". Ktoś zaproponował, żeby tu właśnie czytać fragmenty Tryptyku Rzymskiego, dla którego sama kaplica i freski ją zdobiące były przecież natchnieniem. I przy delikatnym akompaniamencie góralskich skrzypek płynęły słowa. Było coś niezwyczajnego w tej scenie. Kaplica Sykstyńska, refleksje Człowieka, który tu został wezwany do najważniejszego dzieła swego życia i... akompaniament góralskiej muzyki dla „góralskiego" biskupa i „góralskiego" Papieża. W polichromii sykstyńskiej Stwórca ma ludzką postać. Jest Wszechmocnym Starcem-Człowiekiem podobnym do stwarzanego Adama. A oni? „Mężczyzną i niewiastą stworzył ich". Został im przez Boga zadany dar (...) I te najbardziej przejmujące słowa: Tak było w sierpniu, a potem w październiku pamiętnego roku dwóch konklawe i tak będzie znów, gdy zajdzie potrzeba, po mojej śmierci (...). Przyglądaliśmy się odnowionym przed paru laty freskom. Największe wrażenie wywarł oczywiście Sąd Ostateczny. Z zadumą wpatrywaliśmy sięw tę olbrzymią przestrzeń malarską, zapowiedź naszych losów... Poniektórzy pytali mnie z wielkim przejęciem: „Co będzie ze mną? Po której stronie stanę?". To już nie żarty. I wreszcie przewodnicy nasi dają znać, że mamy się udać do Sali Klementyńskiej. Wiemy, że teraz to już nie chodzi o zwiedzanie ani podziwianie. Atmosfera się zmienia i radośnie oczekujemy na Ojca Świętego. Instrumenty gotowe, gardła i ręce też. I wreszcie w drzwiach ukazuje się znajomy mini papamobil kierowany sprawnymi dłońmi towarzyszących panów. Nie wiem, jak ich się nazywa. Dawniej, gdy papieża noszono we wspaniałej lektyce - sedia gestatoria, to byli gestatori. Dzisiaj może popychacze czy posuwacze, ale to po polsku nie brzmi najzgrabniej. Może po włosku lepiej. Jan Paweł II przejeżdża wśród oklasków, śpiewów, muzyki i łez przez całą salę, serdecznie pozdrawiając zgromadzonych po prawej i po lewej. Jak on to godzi? Widać, że jest bardzo słaby, a jednocześnie promienieje. Wiedziałem, że nie będzie czasu na dłuższą rozmowę, więc na wszelki wypadek przygotowałem sobie list do Ojca Świętego, w którym przesłałem pozdrowienia i wyrazy pamięci w modlitwie od opactwa i parafii w Tyńcu, od zakonnic, od Odrodzenia i wielu innych grup i osób, które o to prosiły. Napisałem też o modlitwie u grobu Ojca Pio. List ten wręczyłem księdzu arcybiskupowi Dziwiszowi. Kiedy w kapłańskiej kolejce klęknąłem przed Ojcem Świętym, powiedziałem, że tym razem przyszedłem już jako jubilat. Popatrzył na mnie swoim niezapomnianym wzrokiem i powiedział: „Jubilat...". Potem zrobił mi krzyżyk na czole. Po prawej stronie Papieża stał niewielki stołeczek obity jakąś szarą miękką materią. Ksiądz arcybiskup powiedział: „To jest miejsce dla ojca Leona. Proszę tu usiąść..." I tak siedziałem tuż przy Papieżu, ciesząc się razem z tymi wszystkimi, którzy z radosnym wzruszeniem do niego podchodzili po błogosławieństwo. Prawie dwieście osób! Słyszałem gdzieś powiedzenie, że w niebie musi być bardzo nudno siedzieć całą wieczność i wpatrywać się w Pana Boga, sympatycznego łysawego Staruszka z wąsami i brodą. Siedziałem parę minut przy Ojcu Świętym i jego dzieciach i wcale mi się nie nudziło. A może nie będzie się też nudziło przez całą wieczność przy boku Boga wśród Jego dzieci? Nie mogło zabraknąć i góralskiego tańca. Oczywiście Danka z Jędrkiem włożyli całą duszę i serce w ten jedyny dla nich występ, który potem obejrzała cała Polska w wiadomościach telewizyjnych. Ojciec Święty przyglądał się z zainteresowaniem i dumał. Całość trwała prawie godzinę. Papież wracał do siebie na swoim mini pa-pamobilu znów wśród muzyki, oklasków i łez. Gdy po wyjeździe z sali pojazd skręcił już w korytarzu w lewo, zatrzymał się na dłuższą chwilę, a Ojciec Święty patrzył, patrzył i serdecznie nas ręką i wzrokiem pozdrawiał. To była jakby pieczęć podkreślająca autentyczność i niezwykłość kolejnego spotkania z Piotrem naszych czasów. W niedzielę 22 lutego byłem już w Tyńcu. I oto w najbliższy piątek otrzymuję list od Ojca Świętego: „Drogi Ojcze Leonie, Bardzo dziękuję za informacje i podanie wykazu Wspólnot Zakonnych, Szkół i Osób indywidualnych, w tym chorych, starszych i cierpiących, którzy wspierają mnie swymi modlitwami. Proszę ich zapewnić o mej wzajemności, wdzięczności i błogosławieństwie (...). Jan Paweł II" Popatrzyłem na datę: sobota, 21 lutego 2004 roku. 25. Jana Pawła imię nigdy nie zaginie 10 kwietnia 2005 roku na Podhalu sypał od rana gęsty drobny śnieg. Znicze i wieńce przed granitowym pomnikiem Jana Pawła II w ogrodzie zakopiańskiej Księżówki były ledwo widoczne spod białego puchu. Nawet głowę pomnika pokrywała śnieżna piuska. Trochę bardziej wiosennie zrobiło się dopiero, gdy wcze-snym popołudniem wyruszaliśmy na VIII Światowe Rekolekcje Podhalańskie do Rzymu, jak zwykle z Ludź-mierza, po Mszy świętej. To pierwsze rekolekcje, podczas których nie mieliśmy zastać Jana Pawła II między żywymi. Ostatni, trudny etap choroby, odejście do Pana w pierwszą sobotę kwietnia, w przeddzień święta Bożego Miłosierdzia, pogrzeb z zamkniętą przez powiew wiatru księgą Ewangelii spoczywającą na trumnie zmarłego Papieża, to wszystko mieliśmy w oczach i w sercu. Żal całego niemal świata łączył się z powszechnym przeświadczeniem o świętości zmarłego Pasterza i z odczuciem ulgi, szczególnie w naszej Ojczyźnie, że on już nie cierpi. Przyzwyczajeni do Polski wciąż jeszcze udekorowanej flagami i portretami Jana Pawła II, przejechaliśmy przez Słowację, gdzie poza bardzo nielicznymi wyjątkami flag ani portretów nie było widać. Trochę więcej było ich we Włoszech, do których wjechaliśmy wczesnym rankiem, by o godzinie 9 odprawić Mszę świętą u św. Antoniego w Padwie. Kościół powszechny wspomina 11 kwietnia św. Stanisława Biskupa. I tak w słynnej i połączonej długoletnimi więzami z Polską Padwie u grobu słynnego Świętego czciliśmy Biskupa Krakowa, którego Następcę mieliśmy zastać w Rzymie już w grobie... Przed Domem Polskim przy via Cassia polska flaga opuszczona do połowy masztu i przepasana kirem. Witamy się radośnie z przybyłymi z wielu krajów Podhalanami z dziwną świadomością, że tym razem nie będzie domysłów, jak i kiedy spotkamy się z Janem Pawłem II po audiencji generalnej. Jest za to niemal pewność, że uklękniemy przy jego płycie grobowej. Spotykamy się z dyskretną obecnością najbliższego otoczenia Papieża Polaka: są w Domu siostry sercanki, które właśnie przybyły z Watykanu oraz ksiądz arcybiskup Dziwisz. Tematem tegorocznych rekolekcji jest przyjaźń, o której pięknie mówią profesorowie Stanisław Grygiel i Stanisław Hodorowicz. Wciąż wiele odniesień do osoby zmarłego Ojca Świętego. O nim mówi też z nadzieją na rychłą beatyfikację przewodniczący wieczornej Eucharystii ksiądz arcybiskup Edward Nowak z Kongregacji do Spraw Kanonizacji. I nadchodzi środa, 13 kwietnia. Właśnie od dzisiaj można nawiedzać grób Jana Pawła II w Grotach Watykańskich. Podhalanie oczywiście w swoich strojach, z instrumentami muzycznymi. I wyczekiwanie, zupełnie inne od dotychczasowych: jak to będzie, kiedy już nigdy nie będzie tak, jak było dotąd. Pierwsza taka audiencja. Słońce grzeje radośnie, jak gdyby nigdy nic. Schodzimy do Grot z bardzo wieloma pielgrzymami, chcącymi oddać hołd Temu, który przez z górą ćwierć wieku przewodził światu. Znajdujemy się w zupełnie innym świecie. Grobowce Benedykta XV, Piusa XI i XII Pawła VI, Jana Pawła I... AJan Paweł II ze swym wspaniałym pontyfikatem, który wysłużył Mu przydomek Wielki, to tylko kamyk w mozaice tylu następców Piotra, których niezliczone szeregi kryją podziemne zakamarki Bazyliki. Przechodzimy powoli, komuś udaje się położyć znicz i kwiaty, choć oficjalnie tego nie wolno, bo po paru godzinach całe pomieszczenie byłoby wypełnione po sklepienie. Gdyby tak nazwać i określić myśli i uczucia tysięcy ludzi przechodzących powoli przed tablicą z jasnego marmuru ze złotym napisem: Joannes Paulus PP II 16X1978-2 IV 2005 Jasność pełna pokoju promieniuje z tego miejsca i łączy się z powagą, zadumą, a nawet łzami. I zaraz niedaleko grobowiec pierwszego papieża Piotra. Cała historia Kościoła. Od pierwszego do ostatniego zastępcy Chrystusa na ziemi. Bo przecież w tej chwili nie ma papieża, a znaczki poczty watykańskiej z napisem SEDE VACANTE cieszą się wielką popularnością. Za parę dni nie będą ważne... Wychodzimy na zalany słońcem plac św. Piotra. Ludzi coraz więcej, coraz dłuższa kolejka do grobu Jana Pawła II. Po chwilach pełnych zadumy i wymiany wrażeń tradycji staje się zadość. Ktoś -może arcybiskup Dziwisz, może ksiądz Zarębczan -załatwił, że możemy wejść jeszcze raz i pomodlić się dłużej. Wchodzimy więc tym razem z drugiej strony i delikatnie przesuwamy się gęsiego pod prąd, „do źródła". Zajmujemy miejsca w klęcznikach, w jakby małej kaplicy między grobem św. Piotra a ołtarzem, przy którym zwykła odprawiać się Msza święta „u grobów apostolskich". Darowany nam przez Boga czas na modlitwę indywidualną i zbiorową. A wreszcie skrzypki załkały, chyba dosłownie, cichutko wtórując delikatnemu, a przecież mocnemu śpiewowi: „Imię Jana Pawła nigdy nie zaginie, ani na wiersycku ani na dolinie, hej! ani na dolinie". I jeszcze raz przechodzimy w skupieniu przed grobem Ojca... I wtedy z całą wyrazistością zajaśniało w świadomości to, co w kraju odbieraliśmy jako smutny fakt gdzieś tam w dalekim Rzymie: Jan Paweł II naprawdę odszedł do Pana. Po południu uczestniczyliśmy w kościele Świętego Ducha opodal Watykanu (Jan Paweł II ustanowił ten kościół szczególnym miejscem czci Bożego Miłosierdzia) w uroczystej Mszy świętej, której przewodniczył ksiądz kardynał Zenon Grocholewski, prefekt Kongregacji Wychowania Katolickiego. Na wieczór wspomnień o Janie Pawle II przyszedł także i arcybiskup Dziwisz, entuzjastycznie witany muzyką i niemilknącymi oklaskami. To on miał zaszczyt w imieniu wszystkich rodaków dosłownie za rękę przeprowadzić naszego Papieża przez próg wieczności. Pomyślałem sobie: a jak radośnie będzie witany, gdy będzie wchodził do katedry wawelskiej! Długoletni przyjaciel Ojca Świętego był poważny, prawie smutny, ale nie przybity. Podkreślał duchową obecność zmarłego Papieża wśród nas. Nie wypytywaliśmy go o szczegóły z ostatnich chwil Papieża, a usłyszeliśmy wiele pogodnych epizodów, a nawet anegdot z życia kardynała Woj tyły. Następny dzień świętowaliśmy w sanktuarium maryjnym w Mentorelli na wyniosłej skale, gdzie najpierw przeżywał swe odejście od świata święty Benedykt, zanim udał się do Subiaco (widocznego zresztą z dala po drugiej stronie rozległej doliny). Tu odbył swą ostatnią przed konklawe pielgrzymkę kardynał Karol Wojtyła, tutaj też w paręnaście dni po wyborze przybył Jan Paweł II. Stróżami sanktuarium są obecnie polscy księża zmartwychwstańcy. Eucharystii przewodniczył i homilię wygłosił wciąż pełen oddania dla rodaków ksiądz arcybiskup Szczepan Wesoły, emerytowany duszpasterz Polonii. Kiedy w sobotę, 16 kwietnia, pierwszy dzień papieski bez żyjącego na ziemi papieża, trzeba nam było ruszać w drogę powrotną, wyprawił nas główny celebrans porannej Eucharystii, ksiądz arcybiskup Dziwisz. Rozstawaliśmy się z pewnymi niedomówieniami... „Na razie jestem z nominacji watykańskiej drugim prefektem Domu Papieskiego. Dalej będzie to, co zarządzi nowy papież". Wracając, modliliśmy się już gorąco o pomyślny wybór nowego papieża. Nawet na Kahlenbergu, gdzie odprawialiśmy niedzielną Mszę świętą, wspominaliśmy szczególnie ciepło miejscowego metropolitę, kardynała Christopha Schönborna, uważanego za jednego z kandydatów. Świadomi tego, że zakończył się bardzo ważny etap w dziejach Kościoła, Polski i Podhala, myśląc o kolejnych rekolekcjach i kolejnych spotkaniach z Wujkiem Karolem, rychło błogosławionym i świętym Janem Pawłem II Wielkim, wyrażaliśmy nasze myśli i uczucia słowami, które może staną się nieoficjalnym hymnem Światowych Rekolekcji Podhalańskich: Módl się i przebaczaj, Do źródła powracaj. Z Beskidów i Tater Przywieje nas wiater Do Miasta Wiecznego, Do Rzymu naszego, Do Ojca Świętego, Zawsze obecnego. Zawsze na nas liczysz, choć różnie to bywa, Tego sobie życzym, by wiara nas żywa Razem jednoczyła na tej naszej ziemi, Którą całym sercem szczerze miłujemy. Góralska swoboda ku Bogu zwrócona, Ku dobru człowieka sercem przepełniona. Umocnieni słowy Janapawłowymi, Odnowim oblicze, oblicze tej ziemi. 26. „Wszystkie Twoje listy czytam" -Ojciec Leon to na pewno kolekcjonuje listy Ojca Świętego -powiedział mi ksiądz arcybiskup Dziwisz podczas jednego z watykańskich spotkań. Oczywiście! A co miałem robić? Nie zniszczyłem żadnej kartki ani listu z podpisem Karola Wojtyły (i okazało się, że mam ich sześćdziesiąt), a tym bardziej z podpisem Jana Pawła II (a tych nazbierało się sto osiemdziesiąt dwa!). Początki tej niezwykłej korespondencji sięgają czasu, kiedy Wujek Karol w marcu 1964 roku obejmował metropolitalną stolicę krakowską. Żyliśmy wtedy atmosferą trwającego II Soboru Watykańskiego. Zainicjowany wówczas pogłębiony dialog z wyznawcami innych religii oraz ateistami przypomniał o potrzebie pełniejszego dialogu także wewnątrz Kościoła. Byłem wówczas proboszczem w Tyńcu, mianowanym przez arcybiskupa Eugeniusza Baziaka. Jego następca, Karol Wojtyła, okazał się człowiekiem dialogu. Wyznawał zasadę: „Tak mówić, żeby inni nas zrozumieli i tak słuchać, by zrozumieć innych". Do tej zasady konsekwentnie się w życiu stosował, co w wielu środowiskach, nawet kościelnych, nie było -i do dzisiaj nie jest -takie oczywiste. Zawierzyłem tej dobrej woli Pasterza i gdy kilka lat później na pewnym spotkaniu kapłańskim w Krakowie doszło do kontrowersji w sprawie duszpasterstwa rodzin, zabrałem głos w dyskusji, popierając księży, którzy mieli zastrzeżenia do metod zalecanych przez Kurię. (Całe wydarzenie opisałem dokładniej w rozdziale pt. „Z takim biskupem jeszcze się nie spotkałem"). Czułem jednak niedosyt po tym spotkaniu. Ceniąc i szanując postawę Arcypaste-rza, postanowiłem Mu wyjaśnić, o co mi w istocie chodziło. Wtedy właśnie napisałem doń pierwszy list. Rychło też otrzymałem odpowiedź, pisaną ręcznie (a w niej słowa: „list Twój przeczytałem dwa razy") -i tak rozpoczęła się korespondencja trwająca blisko czterdzieści lat. Ostatni list, jaki przyszedł z Watykanu, pisany był w lutym 2005 roku. Moją krótką odpowiedź przesłałem tym razem e-mailem pod koniec marca, kiedy to jeszcze wydawało się, że silny organizm Papieża i tym razem zwycięży, i będziemy jeszcze długo mogli cieszyć się Jego obecnością na tej Ziemi... Metropolita Krakowski miał doskonale zorganizowany sekretariat, a siostra Jadwiga, która grała w tym sekretariacie pierwsze skrzypce, mówiła, że Ksiądz Kardynał bardzo lubi otrzymywać listy. Wiedząc o tym, wiele osób pisało do Niego nie tylko w ważnych, urzędowych sprawach, ale również wysyłało życzenia z okazji świąt i różnych rocznic, a nawet słało zwykłe kartki z pozdrowieniami z górskich czy nizinnych wędrówek. Nawet na takie kartki odpowiadał krótkim, ale tchnącym ciepłem podziękowaniem: „Serdecznie dziękuję Ojcu i Wszystkim podpisanym na kartce z Ciemniaka za miłą pamięć »w drodze ku szczytom«" (31 lipca 1971). Niektóre liściki były pisane odręcznie, zachowały się w moim archiwum nawet cztery koperty ręcznie adresowane. Docierały one wtedy do tynieckiego klasztoru jakąś „okazją". Na ogół jednak listy pisane były na maszynie. Pojedyncze miały formę urzędowego druku zawierającego życzenia lub podziękowania za życzenia (chyba było zadaniem sekretariatu, by nie zapomnieć o żadnym księdzu archidiecezji, a szczególnie o żadnym proboszczu). Na rozmaitych spotkaniach, w których brał udział Wujek Karol, podziwialiśmy Jego kompetentne uczestnictwo i obserwowali niezwykle podzielną uwagę. Przejawiała się ona między innymi w tym, że zwykle przynosił ze sobą plik listów, które w międzyczasie przeglądał i czynił adnotacje na marginesie czy na kopercie. Potem te notatki przepisywała na czysto siostra w sekretariacie, a Nadawca już tylko je podpisywał, dopisując niekiedy jakąś aktualną uwagę. Ten sposób stosowany był chyba również i w Watykanie, tyle że maszynę do pisania zastąpił z biegiem czasu komputer. Z Watykanu już żadnego odręcznego listu nie otrzymałem, te były zarezerwowane chyba dla bardzo szczególnych okoliczności albo dla ścisłego grona przyjaciół. Raz tylko, gdy do swojego listu dołączyłem serię zdjęć robionych na szlaku z Wierchu Porońca na Rusinową Polanę, z myślą o dawnych wędrówkach Wujka Karola, w liście pisanym na maszynie 20 lipca 1990 roku znalazłem ręczny dopisek: „Dziękuję za zdjęcia". W praktyce otrzymywałem odpowiedź na każdy list, mimo zastrzeżenia, które przyszło kiedyś z Watykanu: „Wszystkie listy Twoje czytam, choć nie na wszystkie odpowiadam" (29 maja 1980). Ton listów kardynalskich, a potem papieskich był bratersko-ojcowski, bardzo przyjazny, wprost zażyły. „Proszę nadal o modlitwę, bym coraz pełniej dawał świadectwo" -pisał na przykład 4 listopada 1976 roku. Z kolei w liście z 26 kwietnia 1977 znalazły się słowa: „Niech Ci Pan Bóg wynagrodzi, że -głosząc rekolekcje dla »Tygodnika« -pamiętałeś i o lichym kuracjuszu". Było to w czasie rekonwalescencji Księdza Kardynała odbywanej częściowo w Zakopanem, a częściowo u sióstr albertynek w Rząsce pod Krakowem. Słowa zapisywane przez Ojca Świętego były znakiem tej przestrzeni dobra i bezpieczeństwa, którą zawsze tworzył i której obecność czuliśmy aż do 2 kwietnia 2005 roku. Wystarczyło, że b y ł w Watykanie. A gdy był w Polsce, nawet przy deszczowej pogodzie robiło się jasno. A kiedy już przyjeżdżał do konkretnej miejscowości, to stawała się ona jak gdyby miejscem wielkiej koncentracji radości i światła. Zdarzało mi się również doświadczyć więzi z Nim nawet jakby telepatycznej (z całym zastrzeżeniem „sen -mara, Bóg -wiara!"): gdy śnił mi się Wujek Karol, to albo list od Niego przychodził następnego dnia, albo był w drodze, albo właśnie nosił tę właśnie datę w nagłówku. Oczywiście, zdawałem sobie sprawę z ogromu pracy, jaką Ojciec Święty wykonywał przez całe swe życie, i starałem się pisać tylko wtedy, kiedy rzeczywiście miałem coś ważnego czy interesującego do przekazania. Odpisywanie dla samego odpisywania byłoby może wywieraniem swego rodzaju presji na Adresata, który zwykle odpisywał bardzo szybko po otrzymaniu listu. Z drugiej strony wiedziałem, że Wujek Karol poza pilnym studiowaniem oficjalnych raportów bardzo cenił sobie możliwość poznania, wjaki sposób odbierają rzeczywistość ludzie „z szeregu". I dlatego wyrażałem opinie swoje i ludzi mi podobnych, duchownych czy świeckich, na temat rozmaitych zjawisk w Kościele w Polsce. W Krakowie Wujek Karol zapraszał mnie często na osobistą rozmowę, czego ślady mam też w listach. „A jednak dobrze byłoby porozmawiać -zwłaszcza o tym słowie do kapłanów na temat modlitwy. Spróbuj zajść, Ojcze Leonie" -napisał na przykład 13 maja 1974 roku. W ostatnim liście z Krakowa, pisanym 28 września 1978, przeczytałem: „Papież potrzebuje modlitwy, Kardynał też. A poza tym trzeba kiedyś przyjść". To zaproszenie -ze względów oczywistych -nie mogło już być zrealizowane... Do Watykanu listownych zaproszeń już nie otrzymywałem, natomiast w listach od Jana Pawła II były oszczędne aluzje do tematów przeze mnie poruszanych („To prawda, że dokument Dominus Iesus wywołał gorące dyskusje, ale może dla wielu będzie jasnym drogowskazem wśród niepewności wyboru dróg. Duch Święty czuwa nad Kościołem" -25 września 2000). Wystarczało mi to zupełnie. Zależało mi bowiem na tym, żeby Papież wiedział, jak Kościół w swoich niższych warstwach odbiera to, co się w nim dzieje. W późniejszym czasie, gdy siły Wujka Karola wyraźnie słabły, przekazywałem swoje refleksje księdzu arcybiskupowi Stanisławowi, ufając, że on przekaże Ojcu Świętemu to, co trzeba, i w formie, która będzie dla Głowy Kościoła łatwa do przyjęcia. Ponadto starałem się w każdym liście dodać jakiś „kwiatek", czasem dosłownie kawał lub opis jakiegoś zdarzenia, które mogły przynieść Janowi Pawłowi trochę odprężenia i radości. Z osobistego doświadczenia wiem, że ten Człowiek głęboki i poważny, uczony i mistyk, umiał zaśmiewać się z dobrego kawału, choć nigdy nie był wesołkiem ani dowcipnisiem. W wielu listach znajdowałem odzew w słowach: „Dziękuję za kwiatek!". Kiedy zaś raz napisałem o jakichś trudnych sprawach i poczyniłem uwagę, że tym razem przesyłam kaktusa zamiast kwiatka, otrzymałem w odpowiedzi słowa: „Bóg zapłać za »kaktus« -to też kwiatek" (10 kwietnia 1983). Chciałbym też wspomnieć o „kwiatku" mimo woli, który ja z kolei otrzymałem od Ojca Świętego. W czasie spotkania w Rzymie 6 grudnia 1992 przekazałem Mu listę osób i wspólnot modlących się za Niego i proszących 0 błogosławieństwo. Myślałem, że Papież przeczytają 1 odda. Tymczasem zabrał listę i powiedział: „Z Siostrą Eufrozyną pomyślimy, co z tym zrobić". I rzeczywiście jeszcze przed Bożym Narodzeniem lista wróciła do mnie z dopiskiem: „Z serca błogosławię -Jan Paweł II PP". A pod spodem data: 11 grudnia... 1922 roku. Mam więc i ja „kwiatek" Wujka Karola, który był papieżem... już w wieku dwóch lat. Wielką radością była dla mnie zawsze możliwość pośredniczenia między Ojcem Świętym a licznymi osobami czy nawet instytucjami. Wiedząc, że pisuję do Papieża regularnie, proszono mnie o przekazanie listów, próśb o modlitwę lub zwyczajnie pozdrowień. Niekiedy proszący otrzymywał odpowiedź wprost od Jana Pawła II. Najczęściej jednak było to zdanie w liście skierowanym do mnie i wtedy osobom zainteresowanym przesyłałem ksero odpowiedzi („Proszę przekazać wiadomość p. Janinie Jaśkowskiej, że odprawię Mszę św. w intencji jej syna" -28 września 1979). Zapytany po premierze filmu Karol, o czym był ten film, odpowiedziałem bez wahania: „O miłości". Gdybym miał scharakteryzować listy od Ojca Świętego, powiedziałbym: były to listy przede wszystkim o modlitwie. W każdym liście słowo „modlitwa" występuje kilka razy. Wśród świętych spotykamy takich, którzy nigdy nie prosili o modlitwy we własnej intencji, uważając siebie za niegodnych wspominania. Jan Paweł II z całą prostotą zawsze bardzo liczył na modlitwy Kościoła. „Polecam się nadal życzliwej pamięci w modlitwach na szlakach górskich i w Tynieckim Opactwie" -napisał 27 lipca 1979. Czasem też dodawał parę cennych słów o modlitwie w ogóle. „Masz rację: jeśli wszystko schodzi na dalszy plan wobec modlitwy, wówczas modlitwa radzi sobie z najbardziej przepełnionym dniem" (7 września 1979). „Myślę, że w tej sytuacji świata i poszczególnych krajów -tylko modlitwa jest bronią Kościoła i ona przyniesie zwycięstwo głoszonym Prawdom, da moc do przetrwania różnych trudności i zarzutów wobec Kościoła" (1 stycznia 1992). Od czasu do czasu Ojciec Święty nawiązywał krótko do sytuacji w Polsce i na świecie: „Dziękuję za pamięć o mnie w modlitwach. Tak bardzo ich potrzeba także całemu zaognionemu światu" (21 maja 1982); „Załączony opłatek będzie symbolem moich serdecznych życzeń na święta i rozpoczynający się Nowy Rok 1989. Wiele nadziei z nim wiążemy. Z pewnością przyniesie wiele nowych łask od Zbawiciela" (3 stycznia 1989); „Nie tylko świat, ale i Polska ściska bólem serce" (28 stycznia 1991); „Te słowa życzeń na drugiej stronie [Pokój Chrystusowy niech panuje w sercach waszych] to chyba najbardziej aktualne na obecną sytuację w Polsce, na Litwie, Białorusi, Ukrainie i na całym świecie, który przecież składa się z pojedynczych ludzi" (9 marca 1991); „»Abba-Ojcze« popłynęło już na cały świat i powraca echem do Rzymu w różnojęzycznych pieśniach" (16 września 1991); „Nie spełniły się życzenia radości na 19 XI" (Boże Narodzenie 1995; słowa te napisane zostały po wyborach przegranych przez ugrupowania „solidarnościowe", co Papież podobno bardzo przeżył). Z 4 czerwca 1996 pochodzi zapewnienie: „To prawda, że Papież codziennie modli się za Polskę". Bardzo bliskie Wujkowi Karolowi było Opactwo Tynieckie (i oczywiście parafia w Tyńcu!). O tym już w tej książeczce pisałem, przytaczam więc tylko kilka charakterystycznych stwierdzeń: „Bóg zapłać Ojcu, Mnichom i Parafianom Tynieckim za zawsze żywą o mnie pamięć w modlitwach, mimo tego, że ja wśród nich nie pozostałem" (20 marca 1981); „Całemu Tyńcowi dziękuję i serdecznie błogosławię" (Poliklinika Gemelli, 11 lipca 1981); „Wprawdzie krótkie były te moje odwiedziny w Tyńcu, ale cieszę się, że mogłem tam znowu zawitać i pozdrowić Mnichów Tynieckich, a także bielańskich w ich Klaszto-rze" (28 września 2002). Nie zapominał też Ojciec Święty o poszczególnych mnichach: „We wzajemnej modlitwie polecam Matce Najświętszej całą Wspólnotę Tyniecką wraz z chorym O. Michałem i O. Pawłem, a Ojcu Leonowi i »Jego Dzieciom« życzę »Szczęść Boże!« w nowym roku szkolnym. Z O. Opatem widzieliśmy się w Castel Gandolfo" (30 września 1981); „Otrzymałem też książkę Kwiaty w Kościele - tajemnice układania z dedykacją Autora O. Hieronima St. Kreisa OSB. Proszę Mu serdecznie podziękować i życzyć Bożego błogosławieństwa w tego rodzaju »medytacji biblijnej«, którą pragnie dzielić się z drugimi" (28 sierpnia 1999); „O. Jerzy Wołyński przysłał wiele materiałów obrazujących Jego pracę na Ukrainie i skuteczne apostolstwo. Dziękuję Jemu i Rodzinie za modlitwy" (8 września 2001). Benedyktyńska fundacja tyniecka na Słowacji też była często przez Ojca Świętego wspominana: „Niech Pan Jezus błogosławi budowie nowego kościoła w Samporze i pracy benedyktyńskiej na Słowacji" (3 października 2003). Podobnie wspólnota z Lubinia, w którym przebywałem w latach 1983–1993: „Serdecznie (...) błogosławię O. Karola, O. Mateusza, O. Pawła, całą Wspólnotę Lubińską i Parafian" (6 marca 1985). Swoim błogosławieństwem towarzyszył mi Jan Paweł II, także gdy przebywałem poza granicami kraju: „Dla uczestników amerykańskich rekolekcji [dla prowincji Towarzystwa Chrystusowego w Ameryce Północnej -przyp. L.K.] trzeba wiele modlitw o światło Ducha Świętego. Niech będą nieugięci i mocni w czuwaniu i przekazywaniu prawd wiary, takich, jakie głosił Chrystus. Niech też sami będą świadkami i głoszą te prawdy własnym życiem" (23 luty 1987). A wiedząc, że wspomagam duszpasterską posługą Odrodzenie, również do niego adresował nieraz swoje pozdrowienia: „Oby i Odrodzenie myśl jego Deklaracji wprowadziło w czyn dobrych ludzi i środowisk naszej społeczności dla uniknięcia 40-letniego błądzenia po pustyni..." (11 lipca 1994). Papież Benedykt XVI w książce Jego mocna ręka trzyma moją tak pisze o Janie Pawle II: „Jeśli jego wysoki urząd mógł wywoływać pewien dystans, to jego osobowość wprowadzała atmosferę bliskości". Przytoczone fragmenty listów niech będą przynajmniej cząstkową ilustracją tej opinii: „Kiedy prosisz Boga o to, »bym się zawsze czuł bardzo mały w rękach Wielkiego Boga«, trafiasz najwła-ściwiej w intencje moich modlitw" (29 maja 1980); „... w Niemczech wcale się tak»bardzo« nie zmęczyłem" (5 grudzień 1980; gdy wyraziłem swe zaniepokojenie pewnymi objawami zmęczenia, które można było zauważyć podczas transmisji telewizyjnej z Moguncji); „Dzięki Bogu, wróciliśmy szczęśliwie z Indii" (16 lutego 1986); „Ja się też cieszę, że mimo wszystko była okazja do bliższego, choć krótkiego spotkania na Wawelu. Choćby się chciało zwolnić tempo tych przejazdów-nie sposób zatrzymać czasu, który ucieka, a program trzeba wypełnić" (24 sierpnia 1987); „Sprawdziły się nieautoryzowane słowa o. Augustyna, bo Papież musiał troszkę »przyhamo-wać tempo«, ale nie za bardzo, bo już wraca sprawność ręki, a zresztą przy obecnej technice pisarskiej ręka nie musi zbyt wiele pracować, aby była jedynie dobra głowa" (Boże Narodzenie 1993); „... noga maszeruje po ogrodach wCastel Gandolfo -od kilku dni" (11 lipca 1994); „Niech [Leon] się też modli za papieża -żeby się nie dał »zamęczyć«, bo chciałby jeszcze popracować z po- mocą Bożą, aby ten świat był lepszy" (15 lutego 1995); „Dziękujmy Panu Jezusowi za dni, w których mogłem kroczyć śladami Jego Stóp po Ziemi Świętej, i łaski im towarzyszące" (30 marca 2000). Nie miejsce tu na wspomnienie co najmniej kilkudziesięciu osób, którym Ojciec Święty za moim pośrednictwem przesyłał pozdrowienia i błogosławieństwo. Przytoczone fragmenty to zaledwie okruchy treści zawartych w naszej korespondencji. Właściwie każdy z Jego listów zasługiwałby na przytoczenie w całości. Jednak prywatnych listów papieża zasadniczo się nie publikuje, chyba że wjakichś szczególnych wypadkach, w porozumieniu z sekretariatem. Na liście z 9 listopada 1998 pojawił się nawet dopisek na maszynie (chyba z sekretariatu, bo raczej nie od Ojca Świętego): „Nie do publikacji". Nie wszystko więc zostanie tu powiedziane. Jestem wdzięczny Bogu, że dane mi było tak wspaniałe -i niezasłużone -przeżycie: korespondencja z Janem Pawłem Wielkim. Korespondencja, której treść stanowić będzie dla mnie pokarm duchowy do końca moich dni... W tajemnicy świętych obcowania wiem, że kontakt duchowy trwa. Jan Paweł II już nie cierpi i w domu Ojca wstawia się za nami. „A przecież mi żal, że..." już nigdy nie wezmę do ręki koperty ze stemplem „Poste Vaticane" i nie otrzymam listu kończącego się słowami: „Ojcu Leonowi (...) z serca błogosławię i życzę potrzebnych łask Bożych na apostolską pracę (...). Szczęść Boże! -Jan Paweł II Watykan, 17 lutego 2005 r.". 27. Posłowie Zaraz po wyborze Jana Pawła II pewne włoskie czasopismo benedyktyńskie poprosiło mnie o napisanie paru słów o nowym papieżu. Powstał wtedy niewielki artykuł Od Wujka Karola do Jana Pawła II. Stanowił on podstawę do opracowania następnych odcinków, potem już redagowanych na bieżąco. I tak powstała ta niewielka książeczka, która dzisiaj jest już ostatecznie skończona. A ile było wszystkich spotkań Karola Wojtyły?! Poczynając od dziecięcych i młodzieńczych czasów w Wadowicach, po Kraków i Rzym, a wreszcie cały świat Jana Pawła II! Nasze pokolenie, utrudzone i doświadczone, miało to szczęście, że miłość Boga była dla nas jakby ucieleśniona w człowieku, który żył razem z nami, często nawet wśród nas, który nas naprawdę kochał. Łatwiej było pokonywać trudności naszego czasu, gdy wiedziało się, że On jest i kocha, gdy w zasięgu możliwości tak wielu ludzi było nawet bezpośrednie z nim spotkanie. Jeden z polonijnych duszpasterzy zwrócił uwagę tym wszystkim, którzy narzekają na złe czasy: „Ty też jesteś czasem. Bądź dobrym czasem, a czasy będą lepsze". Bez wątpienia Wujek Karol był dobrym czasem dla wszystkich, którzy się z Nim podczas Jego długiego życia spotykali. Dla mnie osobiście -od pierwszego spotkania w Pewli Małej w roku 1958 aż do ostatniego w Sali Kle-mentyńskiej w roku 2004. I aż do ostatniego listu. Czas Jana Pawła II był naprawdę dobrym czasem. Wierzymy, że ten czas się nie skończył. Bo czas świętych się nie kończy. A wołania Santo subito! były głosem Kościoła, który wierzy w świętych obcowanie. Nie da się skwitować obecności Jana Pawła II na ziemi tylko wspomnieniami -choćby najpiękniejszymi -ani pobożnym wzdychaniem i żalem, zrozumiałym skądinąd, za tym, co się skończyło. Jego słowa wypowiedziane w czasie pamiętnego Bierzmowania Dziejów na Błoniach krakowskich 10 czerwca 1979 roku można odnieść do ostatniego okresu życia, kiedy Jego ciało słabło nieubłaganie: „I dlatego, z a n i m stąd odejdę [podkr. L.K.], proszę Was, abyście mieli ufność nawet wbrew każdej swojej słabości, abyście szukali zawsze duchowej mocy u Tego, u którego tyle pokoleń ojców naszych i matek ją znajdowało...". A to jest zadanie i wyzwanie. Wypełnienie go -to przedłużanie obecności Jana Pawła II na ziemi, by i obecny czas nie był tak zły, jak mógłby być. Nasz Ojciec Święty mówił kiedyś, że ma prawo do naszych serc, do naszej modlitwy. Ma prawo i do tego, by wszystkie nasze spotkania, a wiele ich nam Bóg jeszcze przygotował, także ze względu na Niego, na polskiego Papieża, kształtowały czasy nowe, coraz lepsze... Niech więc każde spotkanie człowieka z człowiekiem będzie dobrym czasem. Swego rodzaju testamentem Jana Pawła II, spinającym Jego pontyfikat z pontyfikatem Benedykta XVI, jest Rok Eucharystii. „Zostań z nami, Panie..." I Pan zostaje aż do końca świata. By nawet najtrudniejszy czas nie był czasem złym. Bo czas Jezusa Chrystusa nie kończy się nigdy. Tyniec, sierpień 2005