JAN DOBRACZYNSKI W CO WIERZĘ INSTYTUT WYDAWNICZY PAX 1975 SPIS TREŚCI 1. Moja wiara 2. Wierzę, bo zawierzyłem 3. Ewangelia 4. Jezus w Kościele 5. Człowiek w Kościele 6. Cierpienie 7. Śmierć - i to, co jest po śmierci 8. Maryja 9. Święci 10. Konsekwencje 1. MOJA WIARA W odpowiedzi na pytanie, w co wierzę, mógłbym zacytować tekst Credo, który odmawiam w codziennym pacierzu. Wierzę w Boga Ojca, który jest Bożą Wszechmocą, wierzę w Boga Syna, który jest Słowem, czyli Mądrością Bożą, wierzę w Boga Ducha Świętego, który jest Bożą Świętością i Miłością. Wierzę w Odkupienie człowieka i w jego zmartwychwstanie do wiecznego życia. Wierzę w Kościół katolicki święty, niezniszczalny, przez który wchodzimy w jedność z Jezusem. Wierzę w ziemską obecność świętych, którzy są niewidzialnie między nami, by nam pomagać w trudnościach. Co to znaczy wierzyć? Przyjmuję te sprawy - i wynikające z nich konsekwencje - chociaż nie jestem zdolny poznać ich ani wysiłkiem intelektu, ani zrywem woli. Wierzę w Boga, gdyż mój model życia wymaga Kogoś, kto jest jego Stwórcą i jego wiecznie działającym Motorem. Oczywiście nigdy nie pojmę tego, czym jest Trójca Przenajświętsza, ani też faktu rzeczywistej obecności Jezusa jednocześnie w milionach Hostii. Ale poznanie tych tajemnic nie jest mi potrzebne. Bóg, który byłby zrozumiały w swej Istocie, nie mógłby być Bogiem. Jeżeli mam Go czcić, muszę uznać Jego wyższość nad rozumem i nad wyobraźnią ludzką. Zresztą nawet w sprawach ludzkich muszę nieraz włączać wiarę w mój aparat poznawczy. Nikt na ziemi nie posiada warunków do rozumowego sprawdzenia każdej prawdy. Powierzchowne tylko zaznajomienie się ze współczesną wiedzą mówi mi, że nie mogę się poruszać na jej terenie inaczej, jak tylko wtedy, gdy przyjąłem za pewniki - bez możności ich sprawdzenia - dostarczone mi przez specjalistów informacje. Zresztą i te informacje nie są żadnymi pewnikami. Poznanie tajemnic świata opiera się na hipotezach, których nauka nie potrafi potwierdzić w sposób namacalny. Muszę uwierzyć w coś, czego nie umiem zobaczyć, a nawet często nie potrafię sobie wyobrazić. Wierzę w Boga, ale o tych, którzy Boga odrzucają, mogę powiedzieć, że są to ci, którzy wierzą w nieistnienie Boga. Obie wiary stwarzają właściwe sobie modele, z których żaden nie da się sprawdzić do końca posiadanymi przez nas narzędziami. Mój model - zakładający istnienie Boga, czyli Istoty nieskończenie mnie przewyższającej - narzuca konsekwentny wniosek, że taki Bóg nie może być przeze mnie w pełni poznawalny, ale musi pozostawać ukryty tam wszędzie, gdzie nie zechce sam objawić siebie. Kościół nauczył mnie, że Bóg chciał uchylić wobec człowieka rąbka swoich tajemnic. Druga Osoba Trójcy Przenajświętszej, Syn Boży, zstąpił na świat i stał się człowiekiem. Słowo Boże stało się Jezusem Mesjaszem. Ludzie ujrzeli Go jako prawdziwego człowieka, choć jednocześnie ten Człowiek czynił nadludzkie dzieła i mówił tak, jak nie mówił żaden inny człowiek. Poddany po ludzku słabościom, cierpieniom, nawet śmierci - po Bożemu panował nad grzechem i pokusą oraz zwyciężył śmierć. Był zapowiedziany przez proroctwa i przez losy narodu wybranego. Jego życie zapisała historia, a Jego nauki stały się wieczną księgą najwznioślejszych pouczeń. Przeszedł przez życie znany zaledwie wąskiemu kręgowi osób, a przecież przyniesiona przez Niego Ewangelia stała się wezwaniem dla całego świata i sięgnęła jego najdalszych granic. Dzięki Jezusowi Chrystusowi Bóg stał się nam znany i bliski. Odczuliśmy nie tylko wiew Boskoś-ci. Poznaliśmy także rzecz niezwykłą: nieprawdopodobną życzliwość okazywaną przez Stwórcę stworzonej przez siebie istocie. Bóg nie tylko powołał człowieka do życia. Gdy człowiek sprzeciwił się woli Stwórcy i ściągnął na siebie w ten sposób przerażającą karę, Bóg uwolnił go od tej winy i grożącej kary, przy czym uczynił to nie prostym aktem woli, ale odcierpianą przez siebie za niego męką. Stwarzając człowieka w określonym czasowo--przestrzennym continuum Bóg dopasował się do praw stworzonej przez siebie natury. Raz dokonane w historii odkupienie powtarzać się będzie dla każdego człowieka - już nie jako fakt historyczny, ale jako nieustanny ciąg Bożych ofiar dokonywanych obecnie bezkrwawo. Ta nieustanna kontynuacja Ofiary Krzyżowej dokonuje się w Mszy świętej, a Msza święta jest centralnym punktem życia Kościoła. Dzięki Mszy świętej w Kościele żyje dalej i działa Chrystus. Kościół jest dalszym ciągiem tamtego galilejsko-judejskiego życia. W Kościele historia idzie wciąż naprzód, a jednocześnie ciągle tkwi w swym momencie decydującym. Posuwa się - i stoi w miejscu. Przez Jezusa, który jest Głową Kościoła, styka się z wiecznością, przez człowieka z przemijaniem. Dzięki Kościołowi otrzymuję Ewangelię żywą - nie tylko historyczny zapis. Ewangelia jest nie tylko życiem Chrystusa. Jest również życiem człowieka - w Chrystusie lub poza Chrystusem. Kościół stanowi nie tylko instytucję, która uczy, prowadzi, pomaga. Jest spójnią ludzi, którzy żyją w Jezusie. Założony przez Jezusa, kierowany przez Jezusa, pozostający w związku z Jezusem Kościół jest święty. Ale ludzie w Kościele mogą być święci i mogą być dalecy od świętości. Inne religie mają swoich proroków, swoich męczenników, swoich bohaterów, swoich apostołów. Tylko Kościół ma świętych - ludzi, którzy dzięki konsekwentnemu wykonywaniu wezwań Kościoła zdobyli sobie specjalną rolę w jego strukturze. Dlaczego w to wszystko uwierzyłem? Może należałoby zapytać inaczej: Czy mogłem w to wszystko nie uwierzyć? Nie potrafię wyobrazić sobie świata, który powstaje z przypadku i pewnego dnia zginie w wyniku innego przypadku. Przyznaję, że pociągała mnie zawsze nauka o ewolucji. Tylko że dla mnie ewolucja musi mieć swój celowy początek i również celowy kres. Nie mogę myśleć o ewolucji bez określonego kierunku. Gdyby nie było takiego kierunku, dlaczego proces przemian biegłby w tę, a nie w przeciwną stronę? Dlaczego miałby zastępować zwierzę człowiekiem, a nie człowieka zwierzęciem? Zwierzę może być silniejsze, lepiej przystosowane do trudności życiowych niż człowiek. Dla Renana uznanie teorii ewolucji stało się końcem jego wiary. Ale Newmana odkrycie, że Kościół katolicki jest wynikiem ewolucji pierwotnego chrześcijaństwa, doprowadziło do katolicyzmu. Odpowiada mi koncepcja Teilharda de Chardin, która mówi, że ewolucja gatunków jest tylko fragmentem ogólnej ewolucji. Od kamienia, przez roślinę i zwierzę prowadzi droga do człowieka, ale bieg się tutaj nie kończy: od człowieka idziemy dalej do jedności ludzkości w Bogu. Wierzchołek stożka ewolucji (punkt Omega) oglądany od dołu, od naszej strony, rysuje się na horyzoncie przede wszystkim jako ognisko zbieżności immanentnej, jako ognisko ludzkości, która osiąga pełnię samoświadomości. Wnikliwsza analiza wykazuje jednak, że takie ognisko istnieć może jedynie w łączności ze znajdującym się poza nim jeszcze głębszym centrum, centrum transcendentnym, Boskim." Mówi się nieraz: Wiara w Boga jest ułatwieniem sobie myślenia. Człowiek, który nie wierzy, musi wyciągnąć sam wszystkie konsekwencje z faktu życia, zachowuje więc postawę aktywną. Ten, kto wierzy, składa wszystko na Boga, wszystkiego od Boga oczekuje. Ma wobec życia postawę bierną. Nie mogę się zgodzić z takim rozumowaniem. Wiara w Boga jest przyjęciem o wiele większych konsekwencji. Czyni nas ona odpowiedzialnymi za życie nie tylko wobec trybunału własnego sumienia - który tak łatwo bywa trybunałem stronniczym - ale przed Istotą inną niż my sami, nieporównanie od nas wyższą, lepiej nas znającą, niż sami potrafimy znać siebie. Pasywność wobec życia, jaką nam rzekomo grozi wiara, w rzeczywistości ma charakter czegoś surowo zakazanego w teocentrycznym modelu myślenia. Przypowieść o talentach jest podstawową nauką w chrześcijaństwie, nie tylko dlatego, że mówi o odpowiedzialności za życie (przy tym talenty ewangeliczne to nie specjalne, wyjątkowe umiejętności, ale wszelkie naturalne, posiadane przez każdego człowieka cechy). Również dlatego, że odkrywa i potępia przyrodzoną słabość ludzką: skłonność do zadowolenia się małym, szukania "świętego spokoju", ucieczkę od ryzyka i odpowiedzialności. Być może słabość największą, gdyż nawet wielkie ambicje ludzkie wyprowadzić mogą łatwiej człowieka z zamkniętego kręgu zainteresowania wyłącznie sobą. Wiara w Boga nie ułatwia życia także dlatego, że poznanie intelektualno-zmysłowe jest jednak dla człowieka poznaniem naturalnym. Jeżeli bez większego wysiłku można przyjąć model, którego ośrodkiem jest niepoznawalny Bóg, to przecież trudności zaczynają się z momentem, gdy trzeba znaleźć w splątanym kłębowisku spraw ludzkich wolę Bożą. Przyjąć istnienie Boga i nie iść za Jego wezwaniem - byłoby szaleństwem.. Przyjąć Boga i odnajdywać codziennie, co chwila, Jego wolę - tutaj zaczyna się trudność. Jakże często pcha się nam na usta: Bóg nie może tego od nas żądać! Kościół ułatwia nam swymi naukami rozpoznawanie woli Bożej. Przychodzą jednak chwile, gdy Bóg stawia nas wobec wyboru między widzialną wolą ludzką - naszą własną czy innego człowieka - a niewidzialną Jego wolą. Znajdujemy się wtedy w ciemności. Rozum, pamięć, wola kierują nas ku sprawom ludzkim. Boga trzeba wybierać aktem wiary - wbrew sobie. To prawda, że otrzymałem wielką szansę życiową przychodząc na świat w domu ludzi wierzących. Wiara moich Rodziców nie potrzebowała podbudowy filozoficznej. Nie odpowiadało to zresztą obyczajom tamtej epoki. Była wiarą prostą i - co najważniejsze - prowadzącą do nieugiętych konsekwencji. Zarówno mój Ojciec, jak i moja Matka uważali, że wierzyć to znaczy postępować zgodnie z wolą Tego, w którego istnienie się wierzyło. W domu nie mówiło się nigdy "tak należy czynić" lub "tak się winno postępować". Charakter postępowania wynikał logicznie z uznania Boga za żywy konkret. Oczywiście można było błądzić, można było uchylić się od spełnienia woli Bożej, można się było dać ponieść pasjom, ulec samozakłamaniu - ale nie można było nie zobaczyć w końcu wymogów swojej wiary. Należę do pokolenia, które na przełomie lat dwudziestych i trzydziestych bieżącego stulecia przeżyło burzliwą wiosnę religijnego odrodzenia. Nie wszystkie domy moich rówieśników były domami podobnymi do tego, w którym przyszedłem na świat. Myślę, że charakter naszego domu pod względem przeżywania spraw religijnych był dość krańcowy. Inteligencja polska dwóch pierwszych dziesiątków lat bieżącego stulecia była wprawdzie formalnie religijna, jednak życie religijne na ogół nie wychodziło poza ramy tradycyjnej religijności, ograniczającej się do spełniania minimalnych obowiązków i łączącej chrześcijańską postawę z tolerowaniem niechrześcijańskich tradycji (przekonanie, że "młodzież musi się wyszumieć" czy pogardliwy stosunek do "niżej urodzonych"). Ale lata dwudzieste przyniosły gwałtowną falę zainteresowań sprawami religijnymi, zwłaszcza życiem Jezusa i Ewangelią. Gdy na zebraniach organizacji studenckich czytaliśmy i komentowaliśmy Ewangelię, padały głosy, że czytanie Ewangelii jest "protestantyzmem", a komentowanie Ewangelii - wchodzeniem w kompetencje księży, do czego brak nam jakichkolwiek kwalifikacji. Od świeckiego katolika żąda się milczenia w Kościele i postawy "dobrze myślącego" w życiu społeczno-politycznym. A jednak te głosy musiały zamilknąć. Przewrót był zbyt potężny. W ciągu zaledwie dziesięciu lat narodził się potężny ruch katolicki, który porwał ogromną część młodzieży, znalazł swe odbicie w literaturze, odcisnął swe piętno na postawie całego narodu, który zmuszony został do śmiertelnej walki o swe istnienie. Za tę walkę moje pokolenie musiało zapłacić wielką, krwawą i bolesną cenę. Naród polski poniósł straty ogromne, ale wśród tych strat największą była hekatomba pokoleń młodej inteligencji, które w latach trzydziestych odbywały swe studia. Powstanie warszawskie - jak się mało o tym myśli! - było "wojną podchorążych". Ludzie, którzy powinni byli tworzyć kadrę, ginęli masowo jako prości szeregowcy. Chrześcijańska odnowa, jaka się dokonała w młodym, przedwojennym pokoleniu, nie została bez echa. Dzięki pogłębionej wierze walka, jaką nam narzucił hitlerowski najazd, nie zmieniła się w wymianę okrucieństw i bezprawie. Walcząc z wrogiem walczyliśmy jednocześnie z sobą, by nie dać się porwać nienawiści. Za wszelką cenę chcieliśmy ocalić w sobie godność ludzką i wiarę w człowieka. Nie zawsze przychodziło to łatwo. W ciężkiej walce poznaliśmy własną kruchość. Ale dzięki temu zaczęliśmy rozumieć lepiej siebie i drugich. Urazy i pretensje, jakie istniały między nami, pobladły. Przeciwnicy ideowi zbliżyli się ku sobie. Nauczyliśmy się szanować ideologie i światopoglądy humanistyczne. Dawni "antysemici" (choć naprawdę nie było u nas nigdy antysemitów w znaczeniu rasistowskim) ukrywali i osłaniali Żydów. My, katolicy, pojęliśmy, że byliśmy przedtem zbyt pewni siebie. Wyobrażaliśmy sobie, że przyjęcie jakiejś ogólnej formuły chrześcijańskiej wystarczy, by zmieniło się życie i nabrało cech chrześcijańskich. Przekonaliśmy się jednak, że żadne, najpiękniej nawet brzmiące, magiczne formuły niczego nie zmieniają. Chrześcijaństwo nie jest racją, do której wystarczy się odwołać. Głoszenie haseł chrześcijańskich nie prowadzi do niczego, jeśli nie potrafimy sami, bodaj w jakimś minimalnym stopniu, nimi żyć. Nie wystarczy odwoływać się do chrześcijaństwa. Trzeba pokazać, czym jest chrześcijaństwo. Chrześcijaństwo zawsze żądało ludzkiego świadectwa. Ale nasze pokolenie musiało to świadectwo złożyć nie tylko dla dobra własnych dusz, ale dla zadokumentowania - raz jeszcze - że w obliczu rozpętanego zła i szaleństwa nasz światopogląd posiada zdolność wyprowadzenia człowieka z przepaści ku gwiazdom. 2. WIERZE, BO ZAWIERZYŁEM Przyznaję, że znalazłem wiarę w domu rodzinnym i że od wczesnych lat uformował się we mnie typ myślenia, iż nie sprawa istnienia Boga, ale sprawa posłuszeństwa Jego wezwaniom mogła napotykać we mnie opór. Mimo to w pewnym okresie życia począłem szukać motywów mojej wiary. Nigdy nie przemawiały do mnie logiczne czy matematyczne dowody istnienia Boga. Pamiętam, jak kiedyś człowiek, którego autorytet moralny niezmiernie wysoko ceniłem, zapowiedział, że przedstawi niezbity dowód istnienia Boga. Czekałem na ten dowód w niezwykłym napięciu, prawie z drżeniem. Ale to, co usłyszałem, było dla mnie czymś absolutnie nieprzekonywającym. Argumentacja wydawała mi się po prostu grą słów. Być może ten dowód wydawał się czymś oczywistym dla tamtego człowieka - był przecież dla mnie dowodem nieprzekazywalnym. To było coś jak świadectwo świętych, którzy "odczuli" Boga. Jak można mówić o "odczuwaniu" komuś, kto nie jest zdolny do takiego "czucia"? Jeśli argument działał, to tylko ze względu na osobę tego, który go przedstawiał. Ma rację Józef Pieper, że "wierzyć to zawsze wierzyć komuś". Tamten człowiek na pewno przekonał swoim argumentem niejednego. Ale do argumentu dołączała się tajemnica jego własnej niezwykłości. Ja takim argumentem nikogo nie potrafiłbym zdobyć. Nie potrafię widzieć Boga jako jakieś matematyczne centrum, choć - jak już mówiłem - mam to niewątpliwe przekonanie, że świat, który nas otacza, odkrywa swój sens dopiero, gdy znajdziemy w nim miejsce dla Boga. Astronomowie, jak pamiętamy, odnaleźli jednego z przedstawicieli naszego systemu planetarnego, Neptuna, nie w wyniku obserwacji, ale obliczeń. Coś, czego nikt nie widział, wywoływało dostrzegalne ciążenie przestrzenne. Rachunek matematyczny wykazywał, że w określonym miejscu musi się znajdować nieznane ciało niebieskie. Gdy skierowano lunety w określoną rachunkiem stronę, znaleziono nową planetę. Nie wątpię, że śledzenie pewnych wektorów sił działających w przestrzeni i w czasie prowadzić musi do Boga. Ale Bóg nie odkryje się w końcu, by potwierdzić nasz rachunek. Nasze badania będą szły dalej i coraz dalej w głąb nieznanego, wykreślać będą kierunek, nie dosięgną przecież celu. Nie mogą go dosięgnąć. Bóg - jeśli ma być Bogiem - nie może być wykryty jak gwiazda. Idąc ku Bogu zawsze będziemy szli po nie kończącej się drodze, chyba że On sam zechce nam wyjść naprzeciwko. Wierzę w Boga, który jest dla mnie przede wszystkim Istotą żywą i czującą, bliską, choć niedostrzegalną, zaangażowaną w sprawy świata. Jeśli mówię: zaangażowaną - pojmuję, że Bóg, jeśli tak w ogóle można powiedzieć, angażuje się w nasze ludzkie sprawy jakąś niezmiernie małą cząstką swego Ja. To zaangażowanie jest tak jednak duże i żarliwe, tak przekracza zdolność mego zaangażowania, że aż trudno mi sobie moim ludzkim rozumem wytłumaczyć, iż człowiek może być takim obiektem Bożego zainteresowania. Tylko nieskończoność dysponuje taką nieskończonością uczuć. Boża Istota zdaje się tkwić całą pełnią swego bytu w naszym życiu, zdaje się podlegać temu samemu tragicznemu konfliktowi, jaki ciąży na stosunku człowieka do człowieka. Ten konflikt z brutalną plastyką przedstawił Sartre w swoich Drzwiach zamkniętych. Pomiędzy ludźmi istnieje nieustanne działanie prawa przyciągania i odpychania. Każdy z nas szuka drugiej, podobnej sobie istoty, pragnie ją kochać i chce być przez nią kochany. Człowiek potrzebuje koniecznie innych ludzi. Dopiero we współżyciu z innymi jednostka ludzka dojrzewa, rozwija się, wykształca. Pozostawiona sobie - jakiś Robinson czy Ayrton na bezludnej wyspie - jeśli nie zdoła, mimo samotności, zachować duchowego kontaktu z ludzkością, spadnie do roli zwierzęcia. Ewolucja prowadzi wzwyż tylko wtedy, gdy rośnie potencjał uczuć międzyludzkich. Człowiek dąży do człowieka, ludzkość dąży do jedności. Ale równocześnie człowiek jest od człowieka odpychany. Miłość nie znajduje nigdy pełnej odpowiedzi na swe wołania. Odepchnięte uczucie usiłuje się zamknąć samo w sobie. O samotności można nie pamiętać, jeśli się żyje bardzo na powierzchni życia. Ale przed każdym z nas samotność stanie pewnego dnia podobna do groźnego widma. Powstaje pokusa, aby uciec przed nią w siebie. Jedynym partnerem, który wydaje się nam istotą na naszą miarę - zawsze wierną i zawsze gotową dać nam pełną odpowiedź na nasze uczucia - jest nasze własne ja. W poszukiwaniu absolutnej wierności trafiamy często na samych siebie. Oczywiście zachodzi tu proces zręcznego maskowania swego "ludzkiego ducha" - jakim to terminem nazywają ten proces podręczniki życia wewnętrznego. Otwarte kochanie siebie, jakiś naiwny narcyzm, ma charakter zbyt odrażający. Ale można przekonać siebie, że kochamy cały świat, gdy w rzeczywistości kochamy tylko siebie. Dążenie do człowieka i uderzanie w ścianę samotności - to dwa krańce naszej ludzkiej egzystencji. Ale pośrodku tego tragicznego konfliktu pojawia się Bóg zaangażowany weń, można by sądzić, całą swą Istotą. Ten Bóg zdaje się mówić: Kocham cię nad wszelką miarę. To nie ty nie możesz znaleźć odpowiedzi na swe uczucia - to ja nie znajduję nigdy wśród was miłości, która by odpowiedziała na moją miłość. Jeśli dla określenia największej miłości między ludźmi wymyśliłeś słowo: przyjaźń - ja jestem twoim Przyjacielem. Jak dobry przyjaciel znam twoje pragnienia i pragnę je spełnić. Znam każdą twoją myśl i zanim ją wypowiedziałeś - już w niej jestem. Czekam w wiecznej gotowości na każde twe skinienie. To nie znaczy przecież, że spełnię każdą rzecz, której oczekujesz ode mnie, i tak, jak byś chciał, aby była spełniona. Ja wiem, czego ty nie wiesz: co jest prawdziwym twoim dobrem. Spełnię twe pragnienia w inny, lepszy sposób i może później, w stosowniejszym czasie, niż tego żąda twoja niecierpliwość. Spełnię je tak, aby ci to spełnienie przyniosło korzyść, bo niczego nie pragnę tak bardzo jak twego szczęścia. Abyś czuł się naprawdę szczęśliwy, musisz kochać i musisz czuć się kochany. Ja daję ci moją miłość i pragnę twojej. Ale wiem: ty nie potrafisz kochać kogoś niewidzialnego, niedotykalnego, niedosiężnego. Nie zaspokoi cię taka miłość. Chcę ci pomóc. Ten, kto kocha - kocha wszystko, co pochodzi od kochanej istoty. Kocha wszystko, co ona kocha. Ja kocham każdego z was tak samo jak ciebie. Tylko ja mogę tak kochać - nieskończenie i sprawiedliwie. Moja zapłata za pracę w winnicy - niezależnie od długości trwającej pracy - jest zawsze ponad miarę. Nie widzisz mnie, ale widzisz człowieka obok siebie - człowieka, którego kocham. Pokochaj jego. Kochając jego dasz mi znak, że mnie kochasz. Kocham każdego z was tak samo: nieskończenie i sprawiedliwie. Kocham także tego człowieka. Wiesz, o kim myślę. Wydaje ci się, że nie potrafisz tego pojąć. Dotyka cię to. Czujesz to jako obrazę naszej miłości. Doznajesz bólu, że mogę kochać i ciebie, i jego tak samo. Możesz zrozumieć, że kocham ludzi nawet walczących ze mną, ale ludzi dalekich. Nie potrafisz zrozumieć, że kocham kogoś, który inaczej niż ty mi służy i tą swoją inną służbą drażni cię i gniewa. A jednak ja kocham - i tamtych, i jego. Mimo twoich buntów to jest prawdziwa miłość. Przezwycięż swoje opory i dopuść tamtego do naszej "spółki". Widzisz sam: niczym nie zdołasz odpowiedzieć na moją przyjaźń. Więc to, co chciałbyś zrobić dla mnie - zrób dla tamtego. Właśnie dla niego. Nie chcę ci obiecywać, że ten człowiek zrozumie twój postępek. Raczej pewno go nie pojmie. Uzna go za fałsz lub słabość. Tym więcej może być przeciwko tobie. Twoja samotność stanie się jeszcze boleśniejsza. Ale naprawdę to już nie będzie samotność: ja będę z tobą. Zobaczysz mnie w skrzywionej twarzy tamtego. Odkrycia tego nie dokonasz od razu. Będziesz musiał wiele, wiele razy przełamać siebie, zanim przyjdzie taka chwila. Będzie w tobie gorycz, że i tamtego nie zdobyłeś, i mnie utraciłeś. Będzie ci się wydawało, że jest gorzej, niż było. Przyjaźń wymaga próby. Przyjdzie chwila, że wszystko się wyjaśni. Dlaczego nie chcesz uwierzyć, że to wszystko jest tylko próbą? Jeśli taki głos jest tylko złudzeniem - co jest prawdą? Gdy takiego głosu nie ma, świat wydaje się egzystencjalistyczną pułapką. Sartrowskim pokojem z zamkniętymi drzwiami. Ale jeśli przyjmiemy, że to tylko próba - znaczy, że jednak drzwi nie są zamknięte. Wszystko nabiera sensu. Znane jest góralskie powiedzenie pochodzące od Sabały: "W Pana Boga wierz, ale Mu nie wierz". Nie wiemy, co znaczyło ono naprawdę w ustach starego zakopiańskiego barda. Może było to po prostu "honorne" zawołanie kogoś, kto czuł się dość mocny, by wziąć życie w "pazdury" i układać je wedle swej woli. Ale jest inaczej: trzeba Panu Bogu zawierzyć, aby móc w Niego wierzyć. Na pozór wydaje się to odwróceniem logicznego porządku. Można sądzić, że trzeba najpierw uznać czyjeś istnienie, a potem dopiero uwierzyć istniejącemu. Ale z niewidzialnym Bogiem rzecz się ma inaczej. Póki nie zawierzymy Jego zapewnieniom, nie zdołamy Go poznać. On chce, abyśmy spróbowali w taki sposób rozwiązać ten najgłębszy z konfliktów ludzkich, a wtedy On nam da odczuć, że istnieje. Czy mamy inne rozwiązanie? Czy potrafimy uciec samotności? W życiu ludzkim rośnie potencjał napięć. Im jest nas więcej, im żyjemy bardziej gorączkowo, tym więcej pragniemy miłości i tym silniej odczuwamy uczuciowe zawody. Samotność była kiedyś sprawą oddalenia. Dziś, gdy znikło oddalenie, samotność jest jeszcze większa. Nie pomogą skrzeczące tranzystory, nie zagłuszy pustki zabijająca praca. Nadejdzie dzień, gdy pojawi się nieustępliwa wątpliwość: po co ten wysiłek? Wysuną się z mroku zwątpienie i rozpacz. Świat dzisiejszy jest światem chorób psychicznych, ale ile z nich jest nie spełnionym - a może właśnie spełnionym w taki lękliwy sposób - samobójstwem? W takiej chwili zaczynamy zazdrościć ludziom, którzy porzucili wszystko, by służyć drugim - nie najlepszym, nie najbardziej pociągającym, nie budzącym nadzieje. - ale cierpiącym i potrzebującym. Tym, którzy byli podstawionym przez Boga Jego zastępcą. Zawierzyli i dokonali próby. Pisze Pascal: "Twoja niemoc wiary... pochodzi jedynie z winy twoich namiętności... Chcesz iść ku wierze... naśladuj sposób, od którego oni zaczęli: to znaczy czyniąc wszystko tak, jak gdyby wierzyli... Co ci grozi stąd, że obierzesz tę drogę? Będziesz wierny, uczciwy, pokorny, wdzięczny, dobroczynny, przyjacielski, szczery, prawdomówny... Powiadam ci, zyskasz jeszcze w tym życiu: za każdym krokiem, jaki uczynisz na tej drodze, ujrzysz tyle pewności zysku i taką nicość tego, co ryzykujesz, iż w końcu poznasz, że założyłeś się o rzecz pewną, nieskończoną, za którą nie dałeś nic..." Cóż szkodzi uklęknąć do modlitwy - jeśli dzięki temu gestowi możemy znaleźć Tego, do którego chcemy się modlić? Cóż szkodzi wyciągnąć rękę do człowieka, który nas odpycha, a przecież naszego gestu potrzebuje? Może w taki sposób znajdziemy wiarę? I może spotkamy Tego, który wciąż ukrywa dla nas swoją twarz za twarzami ludzi? Na pewno niełatwo jest służyć człowiekowi, do którego nie ciągną nas ani zmysły, ani poczucie wspólnoty, ani radość obcowania. Więc co? Może ująć tę służbę w ramy wielkiej idei? Nieraz "wmawiamy w siebie, że otrzymaliśmy posłannictwo... - mówi mądry przewodnik życia wewnętrznego oratorianina W. Fabera - gotowi jesteśmy wyruszyć na drugi koniec świata... a nie ukoiliśmy jednego bólu nie popadając w zniecierpliwienie..." Odwoływanie się do wielkich idei jest, jakże często, okłamywaniem siebie. Przenosimy ciężar naszych zainteresowań gdzieś w przestrzeń, a tymczasem potrzebujący nas człowiek znajduje się najczęściej bardzo blisko, wśród tych, od których chcielibyśmy uciec. Łatwiej jest uwierzyć w Boga wielkich idei niż zawierzyć Bogu, który stawia bliskie, konkretne i takie trudne zadania. Na szczęście Bóg nie tylko stawia żądania. Przychodzi do nas i idzie z nami, gdy my idziemy do człowieka. Dzieli nasze trudy, niepowodzenia, nawet klęski. Gdyby Jezus nie przyszedł na świat i nie przeżył z nami swego ludzkiego życia, nie wiemy, czy potrafilibyśmy pójść za Jego wezwaniami. Jeżeli wiara w Boga zaczyna się od zawierzenia Bogu, to pierwszym aktem tej ufności musi być włączenie się w historię, o której opowiada Ewangelia. 3. EWANGELIA "Chi legge ii vangelo non legge un libro" - kto czyta Ewangelię, ten nie czyta książki - stwierdza Giovanni Papini. Cztery Ewangelie to są cztery książki, które są jedną Książką, i cztery nowiny, które są jedną Dobrą Nowiną. Było czterech ludzi - raczej cieni ludzkich - którzy opisywali, co widzieli, jak każdy z nich umiał, a ich cztery niedołężne opisy stworzyły niezrównaną całość. Była historia, która zdarzyła się w czasie określonym, w latach, które można obliczyć panowaniem królów, padaniem tronów i ukazywaniem się komet - i jest Historia, która stanowi alfę i omegę spraw ludzkich. Są cztery małe książeczki zawierające określoną liczbę słów i zdań, i są miliony książek, zawierające miliony milionów słów będących komentarzem tamtych książeczek. Są słowa, które zostały powiedziane raz tylko jeden, lecz wszystko, co się potem mówiło i mówi, jest tylko powtórzeniem lub zaprzeczeniem tamtych słów, ich odrzuceniem lub przyjęciem. Są życia ludzkie, jakże bogate w treść, lecz wszystkie te życia już były, już raz stanęły twarzą w twarz z tamtą Prawdą. Można usunąć z literatury świata tysiące pozycji i rzucić je na środek oceanu. Można spalić Hamleta, wydrzeć wszystkie karty z Boskiej komedii, wykreślić Fausta czy Wielką improwizację. Będziemy biedniejsi, ale zostaniemy jeszcze posiadaczami. Bez tamtych czterech książeczek nie będziemy mieli nic. Każdy z nas bowiem znajduje siebie w tamtych książkach i każdy będzie nieszczęśliwy, póki siebie w nich nie odnajdzie. Kto tylko czyta Ewangelię - czyta słowa. Tymi książkami trzeba się karmić jak manną, pamiętając o tym, że to, co zbieramy, ma starczyć na jeden dzień. Żyjąc stale Ewangelią nagle, pewnego dnia, podobnego do tysiąca innych, odczytamy po raz pierwszy właściwe słowa skierowane do nas. Trzeba cierpliwie tkwić w Ewangelii, aby zobaczyć cud Ewangelii. Ewangelii nie odkryje się patrzeniem z zewnątrz, jak nie odczaruje śpiącej królewny chłopiec, który nie pocałuje jej w usta... Do Ewangelii przyprowadziła mnie moja Żona - wtedy tylko narzeczona - przed czterdziestu z górą laty. Naszym pierwszym egzemplarzem Ewangelii był gruby, a mały tomik o wyglądzie sześcianu: Ewangelie w przekładzie ks. dr. W. Szczepańskiego SJ, wydane przez Księgarnię św. Wojciecha z imprimatur z 1922 r. Dziś na tym tomiku widnieją dwa stemple: "Polska YMCA" i "42 gepriift, Stalag XI B", gdyż tomik był mi wysłany do obozu jeńców w 1944 r. za pośrednictwem YMCA. Od tamtego czasu miałem wiele egzemplarzy Ewangelii. Czytałem Ewangelię w przekładach: Wujka, Dąbrowskiego, Gryglewicza, Kowalskiego, Prokulskiego, Drozda. Czytałem ją po łacinie, po angielsku, po francusku, po niemiecku. Próbowałem sam dokonać literackiego przekładu. Nie potrafię niemal przeżyć dnia bez przeczytania bodaj zdania z Ewangelii. Jest to dla mnie koniecznie potrzebne, niby odnalezienie na dany dzień odpowiedniego hasła. A jednak całym pokoleniom chrześcijan wystarczała streszczona nauka o życiu Jezusa i niedzielna, usłyszana z ambony perykopa ewangeliczna. Kolędy zastępowały rozdziały o Narodzeniu, pieśni pasyjne - ewangeliczny opis Męki. Pobożne legendy zlewały się z prawdą ewangeliczną. Każde dziecko wiedziało, że do szopki Jezusowej przyszło trzech królów ze Wschodu, chociaż Ewangelia nie nazywa ich królami, ale magami i nie wymienia ich liczby. Katolicyzm odszedł od Ewangelii na drodze coraz silniejszego akcentowania Bóstwa Jezusa. Ale pojawił się czas - gdzieś po pierwszej wojnie światowej - kiedy człowiek zapragnął wrócić do Ewangelii, gdyż zaczęło go ciągnąć ku sobie Człowieczeństwo Jezusa. Wśród ludzkości budzą się w pewnych epokach pewne potrzeby. Ale rzecz zasługująca na uwagę: zanim te potrzeby staną się potrzebami mas, zainteresowania rodzą się wśród mniejszych grup, tak jakby było potrzeba, by, zanim obudzi się powszechny głód, już istnieli ci, którzy potrafią na ten głód odpowiedzieć. W międzywojennym pokoleniu katolików - dzięki prawdziwie misyjnej pracy pewnych ludzi - narodziło się i narosło zainteresowanie Ewangelią. Potem przyszła wojna i ogromna część ludzi, którzy odkryli Ewangelię - zniknęła. Ci, którzy zachowali życie, musieli próbować dalej komentować swym życiem Ewangelię. Ale właśnie wtedy obudził się szeroki ruch szukania Jezusa w Ewangelii. Przed kilku laty miałem okazję rozmawiać z anglikańskim biskupem-sufraganem Woolwich, Johnem Robinsonem, autorem słynnej książki Honest to God. Biskup Robinson jest jednym z najciekawszych przedstawicieli tych współczesnych myślicieli chrześcijańskich, którzy usiłują wypracować nowe formy nauczania religii w społeczeństwie zachodnim, religijnie wystudzonym. Robinson - czego zresztą nie ukrywa -> uważa się za kontynuatora myśli Dietricha Bonhoffera, bohaterskiego niemieckiego pastora, który jest jedną z najpiękniejszych postaci chrześcijańskiego oporu przeciwko hitleryzmowi. Za tę swoją postawę poniósł śmierć 9 kwietnia 1944 r. W jednym ze swoich listów z więzienia pisał: "Jeżeli mamy być uczciwi, musimy wyznać, że przyszło nam żyć w świecie etsi Deus non daretur. To trzeba nam wyznać wobec Boga, który żąda takiego wyznania. Dojrzawszy wyznajemy naszą sytuację przed Bogiem. Bóg kazał nam poznać, że mamy żyć jako ludzie dojrzali do życia bez Boga. Bóg, który jest z nami, jest Tym, który nas opuszcza (Mk 15,34 - »Boże mój, Boże, czemuś mnie opuścił?). Bóg, który pozwala nam żyć w świecie, w którym nie istnieje hipoteza działalności Bożej, jest Tym, przed którym trwamy zawsze. Przed Bogiem i z Bogiem żyjemy bez Boga. Bóg pozwolił się usunąć ze świata i przybić do krzyża. Bóg jest bezsilny i słaby w świecie i tylko w taki sposób jest z nami i nam pomaga. Św. Mateusz mówił wyraźnie (»On wziął naszą słabość i przyjął na siebie nasze choroby - Mt 8, 17), że Chrystus pomaga nam nie swoją wszechmocą, ale swoją słabością i swym cierpieniem. Oto różnica zasadnicza między chrześcijaństwem a wszystkimi innymi religiami! Religijność ludzka odsyła człowieka w jego cierpieniach do potęgi Boga w świecie, do Boga, który jest Deus ex machina. Pismo święte odsyła człowieka w cierpieniach i w słabości do Boga i tylko Bóg cierpiący może mu pomóc. W tym sensie można powiedzieć, że ewolucja świata ku epoce dojrzałości... odrzuca fałszywy obraz Boga, uwalnia od niego wzrok ludzi i zwraca go ku Bogu Biblii posiadającemu swą potęgę i miejsce w świecie dzięki swej bezsilności". Jezus jest Bogiem i Człowiekiem. W pełni Bogiem i w pełni Człowiekiem. Tak mówi dogmat katolicki. Ale w praktycznej nauce jakże często usiłowano cechami Boskimi przesłonić cechy ludzkie, jakby były one czymś wstydliwym. Nie przecząc im odsuwało się je w cień. Jezus był Bogiem, który działał cudy - to było najważniejsze. Mniej mówiło się o tym, że kochał i gniewał się, cierpiał, bał się, był kuszony i że kiedy krzyknął na Piotra: "Precz, kusicielu!", odkrył tymi słowami, że pokusa ucieczki od cierpienia nie była bez wpływu na Jego ludzkie serce. Było to niewątpliwie wywołane faktem, że Kościół w drugiej połowie XIX w. spotykał się z książkami, które kwestionowały Boskość Jezusa, choć nie próbowały kwestionować Jego historyczności. Ewangelia jest dokumentem historycznym - choć niewątpliwie dokumentem specjalnego rodzaju. Cztery częściowo pokrywające się treścią książki, napisane przez czterech jakże odmiennych ludzi, zawierają miejsca puste. "Wiele też innych cudów uczynił Jezus... Wiele też innych rzeczy uczynił Jezus..." - zapewnia św. Jan. Ewangeliści nie byli pisarzami, którzy się wzięli do pióra, by zaspokoić ciekawość przyszłych pokoleń. Spisując swoje księgi myśleli wyłącznie o nauce zostawionej przez ich Mistrza, a nie o Jego życiu, postaci, wydarzeniach. O tym mówili inni, czasami puszczając nadmiernie wodze fantazji. Ewangeliści wzięli z materiału historycznego to tylko, co uważali za rzecz koniecznie potrzebną. Tym czterem ludziom nie postało w głowie, że to, co oni - i tylu im współczesnych - "słyszeli o Słowie Żywota i widzieliśmy oczyma naszymi 1 czego ręce nasze dotykały" (por I J 1,1), może być kiedyś podane w wątpliwość. Chrystus żył obok nich prawdziwym życiem ludzkim. Jadł, pił, spał, kochał, cieszył się, lękał się i umierał. Zanim ujrzeli Go zmartwychwstałego, widzieli Jego autentyczną śmierć. Kiedy jednak zaczęło wymierać pokolenie tych, którzy sami widzieli, słyszeli, dotykali, sprawa tajemniczego związku Boskości z Człowieczeństwem zaczęła niepokoić wielu. Już św. Paweł spostrzegł, że Chrystus jest "dla Żydów zgorszeniem, a dla Greków głupstwem". Żydzi nie mogli zgodzić się na Boga, który był jednocześnie człowiekiem. Grecy odrzucali Boga, który nie był tylko ubóstwianym człowiekiem. Oba takie stanowiska będą teraz towarzyszyły przez wieki chrześcijaństwu i będą co pewien czas odżywały. Jedno mówi: Jezus był człowiekiem, a więc nie może być Bogiem. To tylko potomni zrobili z Niego Boga drogą świadomej lub nieświadomej mistyfikacji. Drugie stanowisko mówi: Skoro Jezus był Bogiem, Jego człowieczeństwo mogło było być tylko pozorem. Ewangeliści nie widzieli Boga-Człowieka, widzieli tylko złudny, ludzki kształt. "Chrystus jest Bogiem, wołają dokeci, wykreślcie z Ewangelii wszystko, co mówi o rzeczywistości Jego człowieczeństwa. Bóg nie może cierpieć, krwawić i umierać... Chrystus jest człowiekiem, woła krytyka nowożytna, usuńcie z Ewangelii Jego dziewicze Narodziny, Jego Zmartwychwstanie..." (R. H. Benson). A jednak nic z Ewangelii nie będzie i nie może być wykreślone. W Ewangelii mamy Człowieka, który jednocześnie jest Bogiem. Autorzy Ewangelii nie pozbawili tego Człowieka żadnej z cech ludzkich. I właśnie zobaczenia tych cech ludzkich gorąco pragnie pokolenie współczesnych. Słusznie mówi biskup Robinson, że człowiek dzisiejszy "nie potrafi zobaczyć Jezusa jako Syna Bożego, póki Go nie zobaczy jako Syna Człowieczego". Człowiek współczesny wydaje się bardziej spragniony prawdziwego człowieczeństwa niż ludzie innych epok. Od dawna pokoleniom ludzkim nie było dane zetknąć się z takim surowym realizmem życia, doświadczyć największej nędzy ludzkiej. Zobaczyliśmy całą małość człowieka i tęsknimy za zobaczeniem wielkości ludzkiej. Nasze czasy z ich gorączkowym poszukiwaniem "gwiazd" w rzeczywistości są czasami poszukiwań prawdziwego człowieka. Niestety, wielkie ideały, do których tęskni epoka, często zamieniają się w karykaturę. Trzeba jednak umieć zobaczyć nawet poza karykaturą prawdziwą tęsknotę. Ludzie współcześni szukają ideału człowieka. Bóg wszechmocny, panujący niepodzielnie nad sprawami świata, jest dla nich trudny do zrozumienia. Taki Bóg traci charakter osoby, pojmowalny jest jedynie jako działający precyzyjnie motor. Lecz dlaczego w takim razie ten idealny motor pozwala, aby istniały ból i cierpienie? "Gdyby Bóg istniał, nigdy by do tego nie dopuścił!" - słyszy się nieraz bolesny okrzyk. Czasami jeszcze inny, bluźnierczo-naiwny: "Ja bym tam lepiej zbudował świat niż ten wasz rzekomy Bóg!" Aby zrozumieć Boga, który mogąc wszystko i pragnąc ludzkiego szczęścia, zezwala na zło i cierpienie, trzeba wpierw zobaczyć Boga-Człowieka, który świadomie wziął na siebie ludzką dolę i zanim cokolwiek wyjaśnił, wycierpiał razem z nami najwyższą człowieczą miarę bólu. We współczesnej nauce pojawił się pogląd kwestionujący już nie Boskość Jezusa, ale sam gatunek utworu, jakim są Ewangelie. Uważa się, że Ewangeliści napisali nie dzieło katechezy, lecz coś w rodzaju powieści o nie istniejącym bohaterze po to, by tę zrodzoną z fantazji postać przedstawić jako istotę rzeczywiście żyjącą. Wielki pisarz potrafi czasami narzucić swą wizję literacką i nadać jej takie piętno prawdy, że czytelnik sądzi, iż ma do czynienia z prawdziwym człowiekiem. Nie do pomyślenia jest jednak sytuacja, aby czterej autorzy, ludzie odmiennej kultury i formacji duchowej, pisząc z dala od siebie, w odstępach czasu, pod czujną kontrolą tych, którzy znali rzeczywistość, mogli wymyślić bohatera tak prawdopodobnego, aby ludzie uwierzyli, iż istniał naprawdę. Czterej pisarze mogą napisać cztery odmienne powieści o tym samym człowieku. Ale nie można sobie nawet wyobrazić, aby cztery powieści zrodziły jednego, żywego człowieka. A przecież w Ewangeliach mamy żywego Człowieka. Jezus ewangeliczny - mimo niezwykłego bogactwa swego charakteru - tworzy jedną żywą postać. Czyżby mógł nie istnieć i być tylko fikcją literacką, gdy Go widzimy zawsze takiego samego i w dziele żydowskiego poborcy opłat drogowych, i w dziele galilejskich rybaków, i u greckiego lekarza? Jest nie tylko taki sam w swej nauce - jest przede wszystkim taki sam w swych ludzkich reakcjach. Gdy się wczytujemy w Ewangelie, zaczynamy rozróżniać styl każdego z autorów: dostojną prozę Mateusza, pospieszny, nieomal galopujący język Marka, starannie odmierzone zdania Łukasza, pełen mistycznych niedopowiedzeń styl Jana. A przecież u każdego z nich Jezus jest taki sam. Jego dobroć, miłosierdzie i łaskawość będą tak samo kontrastowały z Jego pełną gorących uczuć, lecz opanowaną naturą kogoś, kto wie, czego chce, i zdaje sobie sprawę z tego, czego żąda. Ten śpiewny poeta jest surowym reformatorem, ten lekarz każdego bólu umie twardo żądać. Jezus nie tylko naucza w każdej Ewangelii, że droga do Boga prowadzi przez służbę innemu człowiekowi. On także w każdej Ewangelii pokazuje praktycznie, jak ta służba ma wyglądać. Właśnie za swą służbę człowiekowi Jezus ponosi śmierć męczeńską. Ale Jezus godzi się nie tylko na to, by był przybity do krzyża. On także godzi się na poniesienie klęski, która - na pozór - przynosi zagładę całej Jego ziemskiej działalności. Zanim wycierpi swoją pasję, pozwoli, aby Jego najbliżsi porzucili Go, uciekli od Niego, "zgorszyli się" Jego słabością. Ten Człowiek - to prawda - czyni zdumiewające cudy. Leczy, wskrzesza, ucisza burze, chodzi po wodzie. Nie sięga jednak do swej siły, gdy chodzi o ocalenie Jego samego. Gdy zmartwychwstanie - uczyni to z niezwykłą dyskrecją, jakby nie chciał nikomu narzucić pewności, że tak się stało. Cudy Jezusa są znakami, świadectwem spełniania się przepowiedni, nie są popisami wszechmocy. Pomiędzy dniem Narodzin a dniem przemiany wody w wino w Kanie leży długi dzień zwykłego życia. Autorzy apokryfów usiłowali go zapełnić wymyślanymi przez siebie cudownościami. Ale właśnie dlatego, że żadnych cudowności nie było - apokryfy, choć często zawierają jakieś szczegóły wyglądające na prawdziwe, nie mogły wejść do kanonu ksiąg objawionych. Przez całe swe ziemskie życie Jezus jest razem z człowiekiem. Dokonuje dla tego człowieka niezliczonych dzieł miłosierdzia i dobroci. "Chciał zaznać snu, by pobłogosławić nasz sen, chciał doświadczyć znużenia, by uświęcić nasze znużenie, chciał płakać, by nadać wartość naszym łzom" (św. Grzegorz z Nazjanzu). Historia opowiedziana przez Ewangelię da się przy tym powtórzyć dla każdego człowieka każdej epoki. Każdy z nas, żyjąc własnym naszym życiem, może przeżywać tamto życie. I gdy dochodzi chwila pasji, jesteśmy tamtemu życiu najbliżsi, gdyż każde nasze cierpienie jest jakimś odbiciem tamtego cierpienia. Potem wolno nam razem z Jezusem umrzeć. Dalszy ciąg będzie już wyjściem poza życie ziemskie. Ale jeśli można było żyć i umierać razem z Nim, wolno nam mieć nadzieję, że spełni się i dla nas obietnica Zmartwychwstania. Jezus w Ewangelii żyje naszym życiem, naszymi bólami i doświadczeniami, wcześniej jeszcze, zanim wezwie nas, byśmy naśladowali Jego życie i pełnili Jego naukę. Jest to gest tej niezwykłej miłości, którą nazwaliśmy przyjaźnią. "Jesteście przyjaciółmi moimi, jeżeli czynicie to, co wam przykazuję... Nazwałem was przyjaciółmi, albowiem oznajmiłem wam wszystko, co usłyszałem od Ojca..." (J 15, 14-15). Tylko przyjaciel zdolny jest odbyć razem z nami nasz bolesny szlak, tylko dlatego, aby uczynić go dla nas lżejszym. Tylko przyjaciel nie będzie nam nic mówił, póki nie doświadczy razem z nami naszego bólu. Taką przyjaźń znajdujemy w Ewangelii. Jezus ewangeliczny, zanim nas ocali, towarzyszy nam. Nie tłumaczy nam. Nie tłumaczy nam w pełni sensu bólu, lecz ten ból bierze także na siebie i przez ten fakt odkrywa jego ukryty sens i znaczenie. Wyjaśnia sens życia. Czasami wydaje nam się, że znajdujemy w Ewangelii coś, co było wcześniejsze: jakieś przeczucie i pragnienie istniejące w nas od samego początku, od chwili urodzenia - przeczucie i pragnienie Boga, który, zanim nas uniesie nad gwiazdy, chce podzielić z nami nasz twardy los. "Nie szukałbyś mnie - mówi Jezus w rozważaniach Pascala - gdybyś mnie wcześniej nie znalazł... Jestem bardziej twoim przyjacielem niż ten lub tamten. Zrobiłem dla ciebie więcej niż oni... Nie szukałbyś mnie, gdybyś mnie już nie posiadał..." Im częściej czytamy Ewangelię, tym bardziej przekonujemy się, że nasze życie wplecione jest w wydarzenia ewangeliczne. Ewangelia jest wspaniałym przekrojem ludzkości i jeśli tylko potrafimy zachować wewnętrzny krytycyzm, potrafimy zobaczyć siebie w każdym z protagonistów tych ksiąg. Każdy z nas jest w życiu - bodaj przez chwilę - Kajfaszem, Piłatem, faryzeuszem, saduceuszem, Cyrenejczykiem, Barabaszem, bandytą przybitym obok Jezusa na krzyżu, Piotrem, Judaszem, Tomaszem, Filipem... Potrafimy być odważni i tchórzliwi, zacietrzewieni i zaślepieni, wierni i niewierni, służący i przymuszani do służenia, nagle dostrzegający prawdę i uciekający od prawdy. Także każda opowieść ewangeliczna ma dla nas swój specjalny, konkretny sens. Jeśli będziemy codziennie czytać Ewangelię, nie będzie prawie dnia, abyśmy nie znaleźli siebie na jej kartach. Spomiędzy postaci ewangelicznych zawsze przykuwała moją uwagę postać młodego człowieka, który przyszedł pewnego dnia do Jezusa i powiedział mu, że chociaż przez całe życie wykonywał przykazania Boże, czuje w sobie jakiś brak. Jezus spojrzał na niego z życzliwością - i postawił nowe niezwykłe żądanie. "Jeśli chcesz być doskonały, idź, sprzedaj to, co posiadasz, i rozdaj ubogim... Potem przyjdź ("weź swój krzyż" - dodają niektóre kodeksy Ewangelii według św. Marka) i chodź za mną" (Mt 19, 21). Żądania Jezusa były tak wielkie, że młody człowiek zadrżał i cofnął się. Przyszedł do Jezusa, by otrzymać pewność i spokój serca - a Jezus swymi słowami napełnił jego serce jeszcze większym niepokojem. Wyobraził sobie, że już tak daleko zaszedł, że powinien usłyszeć pochwałę, Jezus natomiast odkrył mu, że teraz dopiero czeka go trudna i ciężka próba. Przyszedł po uznanie, a znalazł wezwanie. Przyszedł w poczuciu, że jest nieskazitelny, a nagle dowiedział się, że ma tyle jeszcze do zrobienia. Przyszedł w postawie starszego brata syna marnotrawnego, a zobaczył, że ojciec przyciska do serca grzesznego brata. Mam zawsze uczucie, że tutaj natykam się na największe odkrycie Ewangelii: człowiek dowiaduje się o niezwykłym miłosierdziu Bożym, tak wielkim, że zdolne jest wybaczyć wszystko i zdaje się tylko pragnąć wybaczania - ale równocześnie odkrywa, że przedtem musi zobaczyć i uznać swoją słabość, swoje winy, swoją niepełność. Jeśli ich nie zobaczy i nie uzna, Bóg nie będzie mu mógł wybaczyć. Jeśli' będzie zadowolony z siebie, Bóg nie będzie zadowolony z niego. Bóg nie mierzy wielkości upadku. Chce tylko jednego: pokornego wyznania naszej nędzy. "Boże, zmiłuj się nade mną, gdyż jestem grzesznikiem" - tak modlił się pokorny poborca i za tę modlitwę został usprawiedliwiony. Faryzeusze z Ewangelii to byli ludzie, którzy pragnęli służyć Bogu. Nie byli zamaskowanymi ateistami jak saduceusze. Gorliwość faryzeuszy zastygnie z czasem w bezduszną formalistykę, pod którą żywy zostanie jedynie zawzięty nacjonalizm. Ale za czasów Jezusa musiało być jeszcze wiele prawdziwej gorliwości. Tylko że faryzeusze byli tacy pewni swej postawy! Czuli się lepsi od innych. Za większą ilość obmywań, ofiar, gestów rytualnych oczekiwali wyższej nagrody. Byli jak ci robotnicy pracujący w winnicy przez cały skwarny dzień, lecz spodziewający się za to większej niż umówiona zapłaty. Ale miara Boga jest miarą inną niż miara ludzka. Służby Bożej nie ocenia się ilością. Mierzy się ją poczuciem winy i miłosnym pragnieniem zyskania przebaczenia. Marnotrawnemu synowi wystarczy wrócić z wolą rzucenia się do nóg ojca. "Był jeszcze daleko od domu - tak próbowałem przełożyć ten fragment Ewangelii św. Łukasza - kiedy go dostrzegł ojciec. Wybiegł mu naprzeciwko, chwycił w ramiona i ucałował. Był pełen smutku widząc syna w takim stanie. A syn rzekł: Ojcze, zawiniłem wobec Boga i wobec ciebie i nie zasługuję, abyś mnie nazywał synem... Ale ojciec już wołał na służbę: Prędko podajcie mu najlepszą szatę, jaka jest w domu, włóżcie mu na palec mój pierścień, zawiążcie sandały na jego stopach. A teraz zabijcie jedno z tucznych cieląt i przygotujcie obiad. Będziemy wesoło ucztowali, bo mój syn, który umarł, znowu żyje; zginął, a oto się odnalazł." Wystarczy nawet jedna tylko chwila, jeden dostatecznie mocny zryw: "Panie, nie zapominaj o mnie, gdy już wejdziesz do Twego Królestwa" - mówi umierający obok Jezusa zbrodniarz. I tak będzie, że wzgardzeni za swoją współpracę z rzymskim okupantem poborcy podatków, ukrzyżowani zbrodniarze, kobiety handlujące własnym ciałem znajdą wcześniej drogę do Królestwa niż przekonani o swej nieskazitelności surowi strażnicy religijnych przepisów. 4. JEZUS W KOŚCIELE To, co się dzieje w Ewangelii, odnajdujemy nie tylko we własnym życiu. Dalszym ciągiem Ewangelii - jej streszczeniem, odtworzeniem i więcej jeszcze: jej żywym powtórzeniem - jest Msza święta stanowiąca centralną funkcję życia Kościoła. Bez Mszy świętej i bez Przemienienia Kościół nie byłby tym, czym jest. Bez Mszy - byłby instytucją założoną przez Jezusa, przechowującą Jego naukę i przekazującą ją ludziom, ale nie byłby instytucją Bosko-ludzką, w której Jezus jest nieustannie obecny. Jezus swą Krwią wylaną na krzyżu odkupił świat. To odkupienie dokonane za każdego człowieka powtarza się w Kościele dla każdego, aby każdy mógł "dopełnić" osobiście "udręk Chrystusa w moim ciele dla dobra Jego Ciała, którym jest Kościół" (Kol 1, 24). To jest główna treść istnienia Kościoła: wprowadzić ludzi - w założeniu całą ludzkość - w czynny udział w Ofierze Jezusowej. Udział ten bierze Kościół jako całość i winien go wziąć każdy chrześcijanin osobiście. Dlatego posoborowa reforma liturgiczna stawia Mszę świętą w centrum życia Kościoła, kładzie nacisk na jej podstawowe znaczenie w kulcie chrześcijańskim. Każda Msza jest rzeczywistym powtórzeniem najważniejszego wydarzenia ewangelicznego: momentu Odkupienia, powtórzeniem rzeczywistym - choć nieco innym, bo już bezkrwawym - Ofiary złożonej na krzyżu. Jest to Ofiara Boga--Człowieka za nas. A jednak jest życzeniem Jezusa, abyśmy do tej nieskończenie cennej Ofiary, do której w rzeczywistości nic dodać nie można, dodali także naszą ofiarę. Bóg nie chce nas zbawiać bez naszego współudziału. To także gest przyjaciela, który płacąc za nas, nie chce nas poniżyć zbyt bogatym darem. Przyłączając się do Ofiary Jezusa winniśmy to czynić nie tylko w interesie swoim własnym, ale w poczuciu, że chcemy przyłączyć się do Ofiary za całą ludzkość. Jezus - kochając i zbawiając nas indywidualnie - w naszym udziale chce widzieć braterską wspólnotę. Oddając Jezusowi "nasz" krzyż - chcemy Mu pomóc podźwignąć "Jego" krzyż. Oczywiście taka zamiana jest tylko grą słów. W rzeczywistości "Jego" krzyż jest "naszym" krzyżem, a Jego brzemię jest brzemieniem naszych win i grzechów. Przyłączając się do Jego Ofiary przyłączamy się do Ofiary za nas samych. Każdy z nas ma w każdej Mszy szansę współofiarowania siebie. Ta niezwykła szansa powtarza się dla każdego z nas wielokrotnie. Jezus został w Kościele, by móc być towarzyszem naszych ziemskich, codziennych spraw. To był prawdziwy gest przyjaciela, aby tak pozostać między ludźmi. Jezus stał się dla nas dostępny, dotykalny, choć w ukrytej formie. Zamknął się dla nas w ciemnym tabernakulum. Bóg czeka cierpliwie na nas. Codziennie niezliczoną ilość razy przemienia się. Nie ma chwili, aby gdzieś na kuli ziemskiej nie dokonywał się cudowny akt Przemiany. Jest to jakby nieustannie bijący puls życia świata. Jezus nieustannie składa Ofiarę za mnie - i ja codziennie mogę Jego dar przyjąć lub odrzucić. Msza jest kluczem naszego dnia. Przez nią wchodzimy w życie - i w Ewangelię. Msza jest oknem w kanwie historii. Dzięki niej wychodzimy poza czas. Jak mało to rozumiemy! Jak rzadko zdajemy sobie z tego sprawę! W chwilach religijnych wzlotów zdarza się nam wzdychać: Gdyby dane nam było żyć w tamtych cudownych Chrystusowych czasach! Jak zawsze pragniemy tego, co byłoby dla nas najniebezpieczniejsze. Wtedy - mało było wiernych Jezusowi! Mało potrafiło zrozumieć Jego naukę. Może bylibyśmy odeszli ze słowami: To zbyt twarde, tego nie można słuchać! Dziś - mając za sobą dwa tysiące lat chrześcijaństwa i dwa tysiące lat życia Kościoła - o ileż nam łatwiej pojąć obecność Chrystusa i Jego nieustanną Ofiarę. O ileż nam prościej przyjść i przyłączyć się do niej. Dzięki nieustannej obecności Chrystusa Kościół może skutecznie pełnić swą działalność nauczycielską i sakramentalną. Może uczyć, wychowywać, formować intelektualnie i moralnie ludzi i może ich nieustannie wzmacniać łaskami, których jest dysponentem, a których pomoc jest im niezbędnie potrzebna. Ten Kościół Chrystusowy jest święty i apostolski. Apostolstwo Kościoła wynika z tego, że jest on dziedzicem działalności Apostołów, tych najbliższych towarzyszy, przyjaciół i wybranych dziedziców Chrystusa. "Nie wyście mnie wybrali, ale Ja was wybrałem... abyście szli i owoc przynosili i by owoc wasz trwał" (J 15, 16). Papież i biskupi są następcami Apostołów. W średniowieczu papieża nazywano Apostołem. Nieustannym ciągiem dotknięć od dwudziestu wieków przekazywana jest władza apostolska, władza biskupia. Nowo konsekrowany biskup wie, że dotknięcie rąk, które otrzymuje od konsekratorów, jest tym samym "włożeniem rąk", jakiego przed stuleciami dokonywali Apostołowie, i że ten znak nieprzerwanie od tamtego czasu przechodzi - niby pałeczka sztafetowa - od człowieka do człowieka. Świętość Kościoła płynie przede wszystkim z obecności w nim Jezusa. Świętość Boga nadaje świętość całej Bosko-ludzkiej instytucji. Oczywiście świętość Kościoła nie wyklucza nieświętości u jego członków, nawet na najwyższych stanowiskach hierarchicznych. Ale Kościół jako całość zachowuje świętość i święte są nawet jego dzieła podejmowane przez nieświętych ludzi. Iluż ludzi. Kościoła budziło zgorszenie! Jakże często się słyszało: Czyż mogę uznać Kościół, gdy takimi są jego przedstawiciele? A jednak nawet ci, błądzący w swym indywidualnym życiu, papieże i biskupi, nie skrzywili linii działalności Kościoła. Wiemy tyle złego o Aleksandrze VI Borgii. A jednak ten sam człowiek "popierał życie religijne, zatwierdził nowe zakony i ochraniał je przed prześladowcami. Bronił wolności Kościoła i chronił czystość wiary" (Manuel d'Histoire Ecclesiastiąue P. Albers i R. Hedde). Każdy z nas, katolików, reprezentuje Kościół - i na pewno reprezentujemy go bardzo źle. Nasze życie - jeśli już nie nasze słowa - powinno było wiele razy zniszczyć autorytet Kościoła. A jednak nasza małość nie potrafiła umniejszyć jego wielkości. Tylko ludzie uprzedzeni lub patrzący płytko nie dostrzegają świętości Kościoła za naszą niegodnością. Kościół jest święty, gdyż przezwycięża upadki jednostek ludzkich na drodze nieustannej pracy autoreformacyjnej. Każda instytucja ludzka przeżywa swój okres rozwoju, okres stabilizacji i okres zamierania. Można by powiedzieć, że jest to przeniesione w dziedzinę życia społecznego fizyczne prawo entropii - nieodwracalne prawo nieuchronnej przemiany energii w materię. Zryw ducha ludzkiego słabnie i gaśnie. Najwspanialsze dzieła mają tylko określony czas trwania. Kościół wydaje się do pewnego stopnia ulegać temu prawu. Wielkie dzieła w Kościele tracą z latami swój rozmach. A jednak istnieje jakaś siła, która -' choć nie chroni poszczególnego dzieła - pozwala w Kościele na wieczne odżywanie energii. Czasami, wydaje mi się, drogą do poznania i uznania Boga mogłoby być po prostu wgłębienie się w historię Kościoła. Cóż to za niezwykła historia! 'Przed dwoma tysiącami lat, w odległej prowincji rzymskiego imperium, wewnątrz mozaizmu będącego narodową religią niezbyt licznego narodu żydowskiego, powstaje nowa "sekta". Jej Założyciel, wydany władzom rzymskim przez oficjalnych przedstawicieli mozaizmu, poniósł męczeńską śmierć. Ale ta śmierć, zamiast pozbawić "sektę" zdolności do istnienia - zwłaszcza że w chwili porwania Założyciela Jego zwolennicy, prości rybacy galilejscy, rozproszyli się i poukrywali - stała się zaczynem dynamicznego rozwoju. "Sekta" żyje, zdobywa sobie zwolenników, wyodrębnia się z mozaizmu, traci swój żydowski charakter - staje się autonomiczną, nie związaną z żadnym środowiskiem religią. Nie minęło wiele lat od śmierci Założyciela, gdy przedstawiciele nowej religii przenoszą jej "centralę" do stolicy imperium - do Rzymu. Ale niedługo potem chrześcijan spotykają prześladowania. Tolerancyjna na ogół w sprawach religijnych administracja rzymska wydaje surowe zarządzenie: Christianos non licet. Ta formuła będzie obowiązywała przez z górą dwieście lat. Zdawać by się mogło, że prześladowanie ze strony potężnego państwa spadające na młodą religię importowaną ze Wschodu i wyznawaną prawie wyłącznie przez ubogi plebs zniszczy ją w szybkim czasie, tym szybciej, że drugim jej zażartym wrogiem byli przedstawiciele mozaizmu. Tymczasem stało się coś zgoła innego. Chrześcijaństwo rozrosło się, opanowało wschodnie prowincje cesarstwa, aż wreszcie zostało uznane za religię państwową cesarzy rzymskich. Ledwo jednak osiągnęło swój niezwykły triumf, stanęło wobec nowego kryzysu. Jako oficjalna religia władców imperium musiało sformułować swoje podstawowe prawdy. Nie było to rzeczą prostą. Rzym był przyzwyczajony do eklektycznej mieszanki wierzeń. Aby móc się oczyścić ze wschodnich i zachodnich przymieszek, Kościół musiał mieć całkowitą swobodę i niezależność. Lecz nadmiar godności nie stwarza atmosfery swobody. Cesarz chciał także decydować o tworzeniu się zrębów nowej nauki. Na podłożu konfliktu doktrynalnego doszło do zatargu między Kościołem, który szukał swoich własnych sformułowań, a cesarzem, który pragnął swoje sformułowania Kościołowi narzucić. Powstała sytuacja, że w pewnej chwili czystości nauki chrześcijańskiej bronił tylko jeden człowiek - św. Atanazy. Można było sądzić, że chrześcijaństwo stanie się synkretyczną religią mającą służyć próbie zjednoczenia rozpadającego się imperium. Stało się przecież inaczej. Gdy chrześcijaństwo na wschodzie uległo woli cesarza, chrześcijaństwo zachodnich prowincji cesarstwa odsunęło się od spraw państwa, co mu pozwoliło na dokonanie oczyszczającej odnowy. Potem na imperium walą się najazdy barbarzyńców. W 800 r. nowy cesarz, tym razem germański barbarzyńca, znowu usiłuje włączyć Kościół w strukturę państwa. Jest to, można by sądzić, jedyna szansa ocalenia dla Kościoła, aby papież stał się kapelanem cesarskim, a biskupi - cesarskimi urzędnikami. Lecz Kościół nie rezygnuje z wolności. Podejmuje walkę z niemieckimi cesarzami. Musi walczyć na zewnątrz z cesarzami, wewnątrz z rozkładającymi tendencjami cezaropapizmu. Odzyskuje wolność drogą wewnętrznej reformy. Nie na długo. Tym razem kryzys przychodzi od wewnątrz, Walcząc z zakusami władzy cesarskiej Kościół przejął na własny użytek cesarskie roszczenia. Przedtem cesarz usiłował poddać sobie papieża. Teraz papież stara się podporządkować sobie cesarza. Staje się władcą doczesnym, tak jak inni władcy chciwym władzy i ziemi. Aby osłabić swych ziemskich rywali, papież wysyła ich na wyprawę krzyżową. Rozpoczyna się trwająca kilka wieków wojna z islamem. Wojna ta przynosi same klęski. Nie potrafi przemienić się w misję, nie zjednoczy chrześcijan. Rosną odrębności narodowe. W zeświecczonym Kościele budzą się ruchy reformatorskie, grożące rewolucją. A jednak i ten kryzys zostaje przełamany. Kościół odnajduje swoją pozycję wśród zróżnicowanych narodowo królestw. Sam staje się nawet obrońcą narodowej zasady. Mimo tylu trudności, które go zdają się rozdzierać, Kościół pogłębia swą myśl, rozbudowuje swój własny system myślenia, chrzci ocalone przez siebie zdobycze starożytności, nawiązuje bliski kontakt ze sztuką, podejmuje walkę o odnowę moralną. Walka o odnowę moralną nie została zakończona, gdy nadchodzi czas ruchów reformatorskich. Wiklif, Hus, Henryk VIII, Luter, Kalwin, Zwingli wstrząsają jednością Kościoła. Teraz można sądzić, że Kościół rozpadnie się na dziesiątki niezależnych Kościołów. Lecz proces wewnętrznej reformy trwa dalej i przynosi wreszcie rezultaty. Kościół w okresie wojen religijnych utracił całe kraje, lecz zrekompensował te straty na obszarach misyjnych. Znowu, jeszcze bardziej, pogłębił swoją myśl. Nowym wstrząsem dla Kościoła będzie rewolucja francuska. Kościół zbyt mocno związany z monarchiami austriacką i hiszpańską musi ponieść dotkliwe straty. Na pewien czas zepchnięty jest do obozu obrońców starego zmurszałego regime'u. Ale Kościół odnajduje siły nie w nowych sojuszach z nowymi monarchami - a w samym sobie. Pozbawiony znaczenia politycznego może dokonać nowej wewnętrznej reformy. Papież stając się "więźniem Watykanu" odnajduje znaczenie, jakiego od dawna nie posiadał. Choć rozwój sprawy robotniczej w XIX w. zastaje Kościół nie dość przygotowanym do nowej roli - przecież nie jest to pozycja równie trudna, jak tamta przed stu pięćdziesięciu laty. Kościół konsekwentnie rusza na spotkanie nowych czasów. Drugi Sobór Watykański jest wytknięciem sobie drogi całkowicie własnej na epokę wielkich przemian, jakie przynosi druga połowa XX w. A jednocześnie jest to jeszcze jedna wielka odnowa wewnętrzna, odnowa, która dziś wydawać się nam może chaosem, ale tylko dlatego, że patrzymy na nią ze zbyt bliska, gdyż w rzeczywistości jest to wyzwolenie przeogromnych rezerw duchowych wciąż ukrytych w Kościele. Tyle razy powinien był Kościół przestać istnieć, a przynajmniej stać się czymś innym niż to, czym był na początku! Za każdym razem trudności wewnętrzne czy zewnętrzne zostały przezwyciężone. Kościół jest nie tylko kontynuacją życia Jezusa zmartwychwstałego. Zmartwychwstanie Jezusa jest czymś więcej niż jednym z cudów-znaków, jakimi Jezus wylegitymował swój związek z przepowiedniami mesjanistycznymi. Jezus zmartwychwstał, by pozostać dalej żywy w Kościele i aby zapowiedzieć w ten sposób powszechne zmartwychwstanie. To była ostateczna pieczęć prawdy, świadectwo, że mesjanizm Jezusowy jest mesjanizmem Boskim. "Jeśli Chrystus nie zmartwychwstał, daremne jest nasze nauczanie, próżna jest także wasza wiara... jeśli Chrystus nie zmartwychwstał, daremna jest wasza wiara i aż dotąd pozostajecie w grzechach waszych... Jeżeli tylko za życia doczesnego w Chrystusie nadzieję pokładamy, jesteśmy bardziej od wszystkich ludzi godni politowania" (1 Kor 15, 14-19). Fakt zmartwychwstania wyprowadza nas poza rzeczywistość doczesną. Aż dotąd mogliśmy widzieć w Jezusie jedynie realizatora Bożych zapowiedzi. Po zmartwychwstaniu zobaczyć w Nim musimy Boga. Jezus zmartwychwstał, aby żyć dalej w Kościele. Ale dlatego też Kościół może cierpieć i umierać, a jednak gdy przychodzi chwila jego agonii, gdy dla świata wydaje się już martwy, nagle zaczynają w nim pulsować nowe siły, życie wraca. Historia Kościoła jest obrazem wielokrotnych zmartwychwstań. 5. CZŁOWIEK W KOŚCIELE Chrześcijanin, zwykły, świecki człowiek, żyje w Kościele i jest w pewnej mierze Kościołem. Minął czas, gdy uważało się, że Kościołem są jedynie biskupi i księża. Kościołem jesteśmy wszyscy: duchowni i świeccy - i tylko inne są nasze role w Kościele. Duchowni formują świeckich, a świeccy - świadczą. Piękne jest to stwierdzenie Pawła VI, które znajduję w książce J. Guittona Dialogi z Pawłem VI: "Z istoty swojej człowiek świecki jest świadkiem. Jego stanem jest dawanie świadectwa". Tak zawsze myślałem: mamy świadczyć o Jezusie i o Kościele. Zawsze - swoim życiem; gdy danym nam będzie - słowami, gdy trzeba będzie - śmiercią. Rola kapłana w Kościele jest czymś niezwykłym. Kim jest człowiek, który może swoim słowem sprowadzić Boga na ziemię?! Jakim musi być człowiek, który codziennie trzyma Jezusa w swoich rękach? Pamiętam, kiedyś, kiedy byłem jeńcem, służyłem do odprawianej pod gołym niebem, na prowizorycznym stole Mszy. Zerwał się wiatr i groził, że porwie Hostię i rzuci ją w znajdujące się w pobliżu błoto. Odprawiający Mszę szepnął: "Proszę zostawić ministranturę, a tylko strzec Hostii". Nakryłem ją dłońmi i osłaniałem w ten sposób aż do czasu Komunii świętej. Po Mszy patrzyłem z niedowierzaniem na własne dłonie. Jak to - nie mogłem przestać myśleć - wolno było nimi dotknąć Boga? Czy potrafię użyć ich znowu jak dawniej? Po latach, niestety, to uczucie osłabło. Dziś w kościołach na zachodzie Europy podczas Komunii świętej kładzie się konsekrowany Komunikant na dłoni przystępującego do Komunii. A jednak - kim musi być człowiek, który słowem i tchnieniem odpędza szatana w czasie chrztu? Który z głębi ciemnej budki konfesjonału Imieniem Jezusa uwalnia drugich od ich grzechów? Kim ma być człowiek, którego sam Bóg wybrał i wezwał? Może właśnie ze względu na ten straszliwy ogrom powierzonych spraw taki człowiek musi być człowiekiem wyrzeczeń? Jeśli my, świeccy, mamy świadczyć, to przecież nasze świadectwo będzie takie, jakimi my zostaliśmy ukształtowani przez duchownych przedstawicieli Kościoła. To prawda - musimy wierzyć, że Bóg nawet przez niegodne ręce zsyła swoją łaskę. Przypomnijmy sobie tę wspaniałą powieść Greene'a o niegodnym księdzu meksykańskim. Msza będzie zawsze Mszą, Przemiana - Przemianą, rozgrzeszenie - rozgrzeszeniem. Ale człowiek, który dodaje do przechodzącej przez jego ręce łaski swoją własną ofiarę, działa nieporównanie skuteczniej. Zdawać by się mogło, że łaska, która jest wszystkim, a udział człowieka niczym, nie może być wzbogacona tym udziałem. A jednak i tutaj Bóg chce współdziałania. I On sprawia, że nic dodane do nieskończoności potęguje nieskończoność. Ksiądz spełnia niezwykłą rolę w życiu Kościoła. Gdyby zniknęli kapłani, zabrakłoby realnej obecności Chrystusa. Choćby nasze świadectwo miało największą wartość, byłaby to wartość bez znaczenia, gdyby to świadectwo nie kierowało ludzi do Jezusa. Jezus jest pośrednikiem człowieka do Boga, ale każdy z nas jest pośrednikiem innego człowieka do Jezusa. Ostatecznie wszystko sprowadza się do tego, że kapłan bierze udział w Przemianie, a świecki o tej Przemianie daje świadectwo. Nie jest rolą kapłana być politykiem, artystą, robotnikiem. Jego własna funkcja jest wystarczająco wielka. Przy ołtarzu i w konfesjonale nikt go zastąpić nie może. Polityk, artysta, robotnik - to ludzie, którzy świadczą. "Pozwólcie Chrystusowi działać oczyszczające na społeczeństwo" - mówi do polityków orędzie kończące Drugi Sobór Watykański. "Teraz zwracamy się do was... poeci, pisarze, malarze, rzeźbiarze, architekci, muzycy, ludzie teatru i filmu... Od dawna Kościół jest w przymierzu z wami... Wyście pomogli mu przełożyć jego Boskie posłannictwo na język form i obrazów, uczynić uchwytnym świat niewidzialny... Kościół was potrzebuje i zwraca się do was... Nie odmawiajcie oddania swego talentu na służbę prawdy Bożej..." - mówi Sobór do artystów. "Kościół ciągle stara się coraz lepiej was rozumieć - zwraca się orędzie do robotników - lecz i wy powinniście z kolei starać się zrozumieć, czym jest Kościół dla was, robotników, głównych twórców cudownych przemian zachodzących w dzisiejszym świecie, gdyż wiecie dobrze, że jeżeli potężne tchnienie duchowe ich nie ożywi, przyniosą one ludzkości nieszczęście zamiast ją uszczęśliwić." W czasie Mszy, przy umyciu rąk, ksiądz odmawia Psalm 25. Ilekroć odmawiam go uważnie razem z celebransem, doznaję wstrząsu przy słowach: "Domine dilexi decorem domus tuae, et locum habitationis gloriae tuae" - "Miłuję, Panie, piękność domu Twego, miejsce, gdzie Twa wspaniałość mieszka". Nie tylko jesteśmy w Kościele, stanowimy Kościół. Kościół jest także naszym domem, równie drogim jak najbliższy sercu dom rodzinny. W najcięższych dniach okupacji, gdy niebezpiecznie było być w domu i niebezpiecznie było znajdować się na ulicy, wchodziłem nieraz do kościoła, by przez chwilę poczuć się bezpieczny. Kościół ze swą ciszą działał kojąco. Był zawsze otwarty - niby dom rodzinny, do którego zawsze mamy prawo wstępu. Mogłem siąść w ławce, modlić się, myśleć lub po prostu siedzieć spokojnie bez potrzeby czuwania. Było tu tak dobrze, tak cicho. Miało się ochotę tak siedzieć całymi godzinami. Pełgający czerwony ogieniek przy ołtarzu mówił o wiecznej Obecności. Tę miłosierną - Obecność odczuwało się wyraźnie. Kościół nie był pustym domem, ale domem, w którym Ktoś na nas zawsze czekał. Miałem nieomal uczucie, jakby niewidzialna dłoń gładziła moje czoło, tak samo jak gładziła je dłoń Matki, gdy przybiegałem do niej w chłopięcych czasach zziajany i zgoniony. Dziś także wchodzę do kościoła, gdy czuję się źle, gdy cierpię i wiem, że żaden człowiek nie może mi pomóc. Czasami siedzę kilka minut bez słowa - ale ta chwila wystarcza, aby się podźwignąć. Gdzie bym mógł pójść, gdybym nie miał Kościoła? "Panie, do kogóż pójdziemy?" (J 6, 68). Także Kościół, jako wielka, niewidzialna jedność rozpina nade mną swój dach, gdy powstają lęki grożące całemu światu. Na próżno zatykamy uszy, by nie słyszeć o klęskach żywiołowych, pogróżkach atomowych, szaleństwach wojny i nienawiści. Nasza epoka, która mogłaby być epoką dobroczynnego postępu, gdyby potrafiła być epoką braterstwa, stać się może - w wyniku wyzwolonego egoizmu - epoką nie znanego dotychczas koszmaru. Przerażające niebezpieczeństwa wiszą nad nami, a sam lęk przed nimi gotów jest pogrążyć miliony ludzi w szaleństwo. Pamiętajmy wszyscy, jakim uspokojeniem w chwili grozy była myśl, że zwierzchnikiem Kościoła jest Jan XXIII. Nawet ludzie niewierzący mówili wtedy: Czujemy się spokojniejsi, gdy wiemy, że ten niezwykły człowiek ma coś do powiedzenia w sprawach świata. Wokół osoby Jana unosił się niezwykły czar osobisty. Ale wielkością papieża Jana było to, że poprzez swoją osobę pozwolił nam zobaczyć wielkość i wspaniałość Kościoła. Nigdy nie schodzi z mego biurka tomik jego zapisków U giornale deWAnima... nigdy nie przestaję do niego sięgać. "Oto Kościół - pisze Jan - który sam siebie ogłasza jako żywą instytucję, a nie jako pomnik historycznej przeszłości. Święty Kościół nie jest pałacem wznoszonym w ciągu roku. To rozległe miasto, które ma ogarnąć cały wszechświat... Budowa rozpoczęta została przed dwudziestoma wiekami, ale trwa nadal, rozszerzać się będzie na całą ziemię, aż w końcu Imię Chrystusa uczczone zostanie wszędzie... I trzeba, aby każdy przyczynił się do budowy tego świętego Kościoła..." To papież Jan uświadomił mi, że za rozszerzanie się Kościoła jestem także odpowiedzialny. Ochrzczony w Kościele, uważałem od lat najmłodszych, że powinienem mu być posłuszny i mam go bronić w niebezpieczeństwach. Obowiązek posłuszeństwa rozumiałem jako wykonywanie nałożonych obowiązków, a obronę - jako potrzebę odpierania każdego zwróconego przeciwko Kościołowi ataku. Przyszedł jednak czas, że dojrzałem, i wtedy wydało mi się, że są to minimalne, negatywne żądania. Oczywiście - Kościół domaga się mego posłuszeństwa, zaczynając od wypełnienia obowiązku uczestniczenia w Mszy niedzielnej czy nakazanego postu. Ale wezwanie do posłuszeństwa sięga o wiele dalej w głąb mojej istoty. Kościół oczekuje ode mnie zgody nawet na żądania, które wywołają mój sprzeciw albo których sensu nie będę mógł w danej chwili zrozumieć. Jezus w Kościele chce także, aby Mu zawierzono. Może pojawić się chwila, że ci, którzy "porywają Królestwo", zdają się właśnie mojej bezczynności. W człowieku na ogół istnieje wola działania, a możność działania przynosi mu pewną satysfakcję. Także katolicyzm żąda od człowieka aktywności, a nawet działania połączonego z pewnym ryzykiem. Nie dość jasne słowa o "gwałtownikach", którzy "porywają Królestwo,", zdają się właśnie o tym mówić. Chrześcijanin nie może czekać, aż mu Kościół wyznaczy pracę. Musi ją sobie sam znaleźć. Podejmuje działanie na własny rachunek i na własne ryzyko. I wcale nie jest powiedziane, że na tej drodze nie popełni omyłki. Zwłaszcza wtedy, gdy wciągamy w pracę coraz więcej zapału i namiętności, zdarza się, iż zaczynamy służyć źle. Idziemy w naszym działaniu zbyt daleko lub zbyt gwałtownie. I może się zdarzyć, że Kościół zażąda od nas zaniechania naszej działalności. Posłuszeństwo może się więc stać ograniczeniem naszego działania. Ale „żeby dawać Kościół światu - cytuję znowu Pawła VI za książką Guittona - trzeba, żeby najpierw ten Kościół był żywy, to znaczy, żeby stanowił braterską wspólnotę, w której wszyscy byliby ze sobą zjednoczeni... Nie chcę tu wypowiadać takich słów jak dyscyplina i posłuszeństwo, ponieważ wiem, że dzisiejszy świat ich nie lubi ze względu na to, czemu dawniej służyły. Trzeba jednak znaleźć słowa równoznaczne, ponieważ żadna żywa wspólnota nie może obyć się bez tego, co oznacza słowo posłuszeństwo albo lepiej słowo wierność..." Słowo "wierność" wydaje się tutaj słowem genialnie trafnym. Musimy być wierni Kościołowi, podobnie jak mamy być wierni naszej Ojczyźnie, jak chcemy być wierni sobie samym, tzn. ideałom, które nas uformowały. Słowo "posłuszeństwo" nasuwa myśl o ślepym posłuchu. Wierność żąda rozumienia, nawet przeciwko sobie. Człowiekowi niełatwo jest wyrzec się działania. Musimy zobaczyć wyższość sprawy, której służymy, nad naszym służeniem. Musimy wejrzeć w siebie w duchu pokory. Wierność jest związana ściśle z pokorą. Musimy móc powiedzieć, jak pisał Bernanos, że gdyby za swoje słowa lub czyny został usunięty z Kościoła, wróciłby do niego natychmiast na kolanach, przyjmując każdą nałożoną pokutę. Także obrona Kościoła jest czymś więcej niż gniewne okrzyki na progu kościelnym. Nie zdołamy bronić Kościoła, jeśli nasza obrona nie jest przede wszystkim miłością do człowieka. Tylko spełniwszy nakaz kochania spełniamy obowiązek obrony. Nasza obrona nie może być zatrzaskiwaniem drzwi. Gdy popadamy w fanatyzm, odstraszamy, a nie bronimy. Obrona to nie odwoływanie się do coraz mocniejszych argumentów. To wysiłek, by coraz lepiej pojąć i kochać przeciwników. Czasami to po prostu cierpienie razem z Kościołem. Kościół nie jest Arką Noego (chociaż Arka Noego jest jego obrazem symbolicznym), która ocaliła tylko tych, którzy dostali się do wnętrza. Kościół jest dla człowieka i nie jest obroną Kościoła odpychanie tych, którzy się czepiają jego burt. Bronić Kościoła - to mówić o nim. Pokazywać, że jest przeznaczony dla wszystkich. Wydobywać na jaw tajemnice Bożego miłosierdzia niby stare i nowe skarby ukryte w rodzinnej skrzyni. Bronić Kościoła to nie walczyć o niego czy dla niego, ale podjąć dialog ze wszystkimi, którzy Kościoła nie znają. Katolicy świeccy nie są dziś odciągani od dialogu. Przeciwnie - Kościół ich do tego dialogu zachęca. Zwrócę uwagę na tzw. Dokument o dialogu opublikowany 28 sierpnia 1968 r. przez Sekretariat dla Niewierzących, na którego czele stoi kardynał F. Koenig. Dokument stwierdza, że "ze wzrostem godności ludzkiej, której cena rośnie wbrew deprecjacji, jakiej byliśmy świadkami w latach ostatniej wojny, rośnie przekonanie, iż pluralizm myślowy winien być cechą naszych czasów. Im więcej bowiem cenimy człowieka, tym więcej powinniśmy się liczyć z jego poglądami". "Prawdziwy pluralizm - mówi dokument watykański - można osiągnąć dopiero wówczas, gdy ludzie i wspólnoty różniące się charakterem i kulturą nawiążą między sobą dialog. ...Chrześcijanie są powołani do nawiązywania na wszelkie sposoby dialogu między ludźmi na każdym szczeblu, gdyż stanowi to wyraz braterskiej miłości." Zdaniem encykliki Ecclesiam suam postawą, jaką winien przyjąć Kościół w tym momencie historii świata, jest "postawa przyjęcia kontaktów... z ludzkością. W miarę jak Kościół nabywa coraz większej świadomości, czym jest naprawdę, w miarę jak szuka zbliżenia do ideału przedstawionego mu przez Chrystusa, w tym samym stopniu umacnia to wszystko, co go różni od środowiska ludzkiego, w którym żyje... Ale umacnianie tych różnic nie jest oddzielaniem się od świata. Nie jest także ani obojętnością, ani obawą, ani pogardą. Gdy Kościół różni się od ludzkości - nie znaczy, że przeciwstawia się jej. Przeciwnie: łączy się z nią. Jest z Kościołem tak jak z lekarzem: znając zasadzki choroby zakaźnej lekarz strzeże siebie i innych przed infekcją, ale jednocześnie stara się leczyć tych, którzy są chorobą dotknięci... Ani obowiązek strzeżenia, ani obowiązek obrony nie wyczerpuje zadań Kościoła w stosunku do posiadanych przez niego bogactw. Obowiązek związany z naturą dziecięctwa Chrystusowego polega na rozdzielaniu bogactw, na ich ofiarowywaniu, na ich ogłaszaniu... Temu wewnętrznemu impulsowi miłości wyrażającemu się darami zewnętrznymi na- dajemy imię używane dziś powszechnie: imię dialogu. Kościół winien podjąć dialog ze światem, w którym żyje..." "Dialog - powracamy do słów Dokumentu o dialogu - ...różni się od polemiki i kontrowersji, gdyż tamte mają głównie na celu obronę własnych pozycji i wykazanie błędów drugich." Dialog to rozmowa "charakteryzująca się odważną szczerością, prowadzona w klimacie wolności i poszanowania problemów doktrynalnych, które w pewien sposób dotyczą samych partnerów dialogu. Toczy się ona między jednostkami, które choć wyznają odmienne poglądy, to jednak dążą do lepszego wzajemnego zrozumienia... Dialog taki... nie będzie miał sensu, "jeśli brak będzie zaufania do rozumu ludzkiego, jeśli się nie założy, że jest on, przynajmniej w pewnej mierze, zdolny przyjąć prawdę... Z tego względu, że każdy poszukuje i dostrzega złożoność rzeczywistości w osobistej... perspektywie, wnosi to w poszukiwanie prawdy niezastąpiony wkład, który zasługuje na uwagę drugich". Dialog rozpocznie się, jeśli każda strona uzna, że reprezentowana przez nią prawda zostanie właściwie rozwinięta dopiero w toku podjętego dialogu. Taka postawa dotyczy także katolików. "Prawdy wiary - przypomina Dokument o dialogu - jako że zostały objawione przez Boga, są absolutne i doskonałe, ale zostały niedostatecznie zgłębione przez wierzącego..." Opowiedzenie się po stronie prawdy nie znaczy, że tę prawdę w pełni rozumiemy i potrafimy wypowiedzieć. Wierzący nie są wcale dobrymi ambasadorami sprawy Bożej. Jakże często różne twierdzenia chrześcijan nie mają nic lub niewiele wspólnego z Objawieniem i dopiero dialog może toczącym go ułatwić zrozumienie rzeczywistości dnia w świetle Ewangelii. Jedynie prawdziwa obrona Kościoła - to dawanie prawd Kościoła ludziom. Kościół nie jest kasą pancerną, do której tylko nieliczni znajdą otwierający drzwi szyfr. Kościół należy do ludzi, istnieje dla wszystkich. "Nikt nie jest obcy sercu Kościoła - mówi encyklika Ecclesiam suam. - Nikt nie jest dla niego istotą obojętną. Dla nikogo nie jest on nieprzyjacielem... Nie na próżno obciążony został obowiązkiem głoszenia w świecie jedności, miłości i pokoju. Kościół zna niezwykłe rozmiary tej misji... i zna granice swoich sił. Zna także swe ludzkie słabości i własne błędy. Ale wie również, że przyjęcie Ewangelii nie zależy w ostatecznym rachunku ani od wysiłku apostolskiego, ani od okoliczności pomyślnych dla danej epoki. Wiara jest darem Bożym i Bóg sam kreśli dla świata kierunki godziny swego zbawienia... Ale Kościół jest wezwaniem do wszystkich ludzi: do dzieci, do młodych, do ludzi nauki, wiedzy, do świata pracy, do klas społecznych, do artystów, do polityków, do rządzących państwami. A przede wszystkim do wydziedziczonych, do cierpiących, do umierających... Wszystko, co ludzkie, nas dotyczy." Jeżeli wszystko, co ludzkie, ma być naszą sprawą, nas wierzących, nas, ludzi Kościoła, bo ochrzczeni w Kościele jesteśmy, wbrew naszym słabościom i błędom, naszej małości i naszej niegodności, ludźmi Kościoła i jakoś naszym życiem i naszymi słowami ten Kościół przedstawiamy - jeśli więc wszystko, co ludzkie, ma być naszą sprawą, to wydaje się, że w tych słowach zawiera się rozkaz podjęcia dialogu, a zarazem nadzieja, a nawet pewność, że mimo naszej niedołężności, potrafimy w tym dialogu wziąć udział. Myślę, że jest rzeczą słuszną odkrycie z naszej strony naszych kart. Nie mamy zamiaru prowadzić gry, w której zręczniejszy zwycięża. Nie mamy zresztą zamiaru nikogo zwyciężać. Chcemy tylko wyłożyć prawdę, dla której żyjemy i którą żyjemy, i tylko ona - ta prawda - będzie za nas mówiła. A w naszym zadaniu oczekujemy pomocy od tych, co nie wierzą. To oni - w swobodnym dialogu - mogą nam pomóc w przezwyciężeniu siebie i w jasnym wypowiedzeniu prawdy. Ich argumenty mogą nam odkryć, jak bardzo byliśmy dalecy od zrozumienia: Boga, któremu służymy, i jak źle Go reprezentowaliśmy. Nakaz podjęcia dialogu jest wysłaniem chrześcijanina na przedpole Kościoła. Był czas, gdy od wiernych wymagało się stania w szeregu. Wymagania osobiste były małe, stereotypowe, jedność osiągana była zwartością, "czuciem łokci". Wierny katolik był tym, który tkwił w masie. Życie skruszyło obronne mury Kościoła, jak wojska Garibaldiego skruszyły mury Rzymu. W jednym i drugim wypadku fakt ten - pozornie przerażający - stał się punktem wyjścia wielkiej, szczęśliwej przemiany. Kościół przestał być instytucją zamkniętą. Wszedł w świat, a chrześcijanie rozsypali się między inaczej wierzącymi i wręcz niewierzącymi. Ten nowy etap domaga się od chrześcijan niezwykłej dojrzałości. Zniknęła jakakolwiek możność ucieczki od świata. Ale bo też chrześcijaństwo nie może być ucieczką od świata. Chrześcijaństwo zostało rzucone w świat przez swego Twórcę jako ferment. Skończył się czas "czucia się łokciami". Coraz bardziej pełna jednostka ludzka, złączona jedynie duchową więzią z całością Kościoła, musi samodzielnie reprezentować Kościół. Istnieje niebezpieczeństwo, że będzie w tej reprezentacji nadmiernie, aż lekkomyślnie śmiała albo nadmiernie lękliwa. Będzie ulegać wpływom świata przez chęć naśladowania go w tym, w czym naśladować nie powinna, lub też będzie wobec niego przegrywać odsuwając się od działania, próbując zamknąć się w rozbitych murach. Wobec nowych zadań Kościół wydaje się rozbrojony. Wewnętrzne kontestacje, zewnętrzne zobojętnienie religijne, rosnący brak powołań - oto zjawiska, które najłatwiej są dostrzegalne. A jednak dostrzeganie tych tylko zjawisk wydaje się po prostu rezultatem braku należytego dystansu. Wszystkie wielkie odnowy dokonujące się w Kościele tak właśnie musiały z bliska wyglądać. Współczesne zobojętnienie religijne, wywołane przyspieszonym rytmem, egzystencji, idzie w parze ze wzrostem zainteresowań pewnych środowisk nowo-intelektualnych tematami dotyczącymi początków i sensu życia ludzkiego. Nie jest to "powrót do religii" - ale jest to pole, na którym może rozkwitnąć dialog. Niepokojący brak powołań jest w pewnej mierze wyrównywany przejęciem przez świeckich ogromnej części funkcji dotychczas wykonywanych przez księży, ale które nie są i nie muszą być specyficznie kapłańskimi. Gwałtowne kontestacje dowodzą żarliwości, która, choć prowadzi niejednokrotnie do niebezpiecznej przesady, ujawnia nurtujące społeczeństwo wiernych nastroje. ' Kościół jest w tej chwili miejscem pełnym życia. Kościół szuka dla siebie nowych dróg i opuszcza zbyt wydeptane gościńce. Celem, do którego zmierza, jest powrót do jedności chrześcijańskiej i przyjazny dialog z całym światem. Przyzywa do tego dialogu wszystkich, gotów jest wyjść naprzeciw każdej dobrej woli, stara się uznać każdą odmienność stanowiska, niczego z góry nie odrzuca, niczego z góry nie potępia. Kościół przestał potępiać. Jest to zmiana niezmiernie ważna. To prawda, że to nie Kościół - zawsze miłosierny i zawsze skory do przebaczenia - ale ludzie Kościoła bywali w rozmaitym czasie zbyt szybcy do potępiania. Ileż razy na soborach protestowano przeciwko pochopnie rzucanym klątwom. Zamiast potępień - Kościół śle obecnie wezwania. Ostatni sobór kończył się wezwaniami do rozmaitego typu ludzi. Można by pomyśleć, że Paweł VI podjął rękawicę rzuconą przez Papiniego w jego Listach do wszystkich ludzi Celestyna VI. Literatura nieraz uprzedzała wielkie przemiany. Ale inny typ działania nie zmienił istoty Kościoła. Jesteśmy zawsze w tym samym Kościele: Chrystusowym, apostolskim, świętym, powszechnym. Także w Kościele ludzi cierpiących. 6. CIERPIENIE Świat, który nas otacza, jest pełen cierpienia. Ludzie są głodni, chorzy, w agonii. Ludzie są krzywdzeni, wyzyskiwani, prześladowani. Przewalają się nad nami wojny i najazdy, a wojna współczesna jest coraz bardziej wojną toczoną przez silnych i uzbrojonych przeciwko słabym i bezbronnym. Rośnie w ludziach skłonność do bezwzględności i okrucieństwa. Tortury, które już prawie zniknęły w Europie nowożytnej, pojawiły się znowu - jeszcze bardziej przemyślne, gdyż lepiej znamy źródła bólu w ludzkim ciele. Cierpienia wywołują sprzeciw. Nie chcemy cierpieć. Boimy się cierpienia. Cierpienia fizyczne budzą w nas - jeszcze zanim na nas spadły - psychiczny lęk. Cierpienia psychiczne wywołują choroby, które są cierpieniami fizycznymi. Wobec cierpienia jesteśmy zawsze samotni. Nie tylko Jezus szukał w Ogrójcu na próżno człowieka, który swoją obecnością mógłby Mu w Jego cierpieniu pomóc. Przychodzi chwila, w której nikt już nic nam pomóc nie potrafi. Nikt nic nie może dla nas, nikt nic nie może przeciw nam - skarży się jedna z bohaterek Mauriaca. A mimo to i wtedy świadomość, że jesteśmy w swym cierpieniu samotni, pogłębia nasz ból. Więźniowie Majdanka skarżyli się, że spod jego baraków widać było na pobliskich wzgórzach okoliczne wsie. Dla ludzi umierających wśród tylu cierpień w obozie dodatkowym cierpieniem była świadomość, że tuż obok, w zasięgu ich spojrzenia, toczyło się zwyczajne, szczęśliwe w porównaniu z dolą więźniów życie. Cierpienie nie jest dla człowieka stanem naturalnym. Jest złem, które go dotyka. Natura ludzka wzdryga się na samą myśl o cierpieniu. Istnieje jakiś związek między strachem przed cierpieniem a szaleństwem. Choroby umysłowe wydają się często próbą ucieczki przed lękiem. Jeśli tak się boimy cierpienia - czy musimy cierpieć? Czy cierpienie jest nieodłącznym składnikiem świata, w którym przyszło nam żyć? A jeżeli tak - czy to znaczy, że Bóg chce, aby człowiek cierpiał? Zanim odpowiemy sobie na te pytania, stwierdźmy, że dotykają nas cierpienia rozmaitego rodzaju. Jedne z nich zdają się wynikać z przyrodzonej doli ludzkiej. Ludzie chorują - i jak dotychczas, mimo olbrzymiego postępu w dziedzinie medycyny, choroby nie zostały usunięte z życia ludzkiego. Na miejsce jednych, które znikają zwyciężone, pojawiają się inne. Lekarstwa, mające usunąć ból, przynoszą inny ból - czasami o wiele gorszy. Sama terapia jest w wielu wypadkach tak bolesna, że nie wiadomo, który ból jest okrutniejszy, ten sprawiany przez chorobę, czy ten, który trzeba przecierpieć, aby chorobę zwyciężyć. Niedawno czytaliśmy wstrząsające opowiadanie-rozważanie, napisane przez znanego warszawskiego lekarza, Witolda Rudowskiego, o ludziach ocalanych przed rakiem operacją przecinania na pół. ' Medycyna współczesna oddala od ludzi śmierć, ale nie zwycięża najstraszniejszej z chorób - starości. Przedłużona starość staje się długim pasmem cierpień fizycznych i psychicznych. Niewątpliwe zmniejszenie się liczby chorób fizycznych idzie w parze z wciąż rosnącą liczbą chorób psychicznych. Istnieje coraz większa liczba ludzi nie dostosowanych, niezdolnych do samodzielnej egzystencji w pełnym napięć świecie. Mało się pamięta o tym, jaką ogromną sumą bólu są choroby umysłowe nie będące całkowitym zaćmieniem świadomości. Tym ludziom nie potrafimy ofiarować nic - poza narkotykami, pogłębiającymi tylko jeszcze bardziej stany chorobowe, lecz nie uwalniającymi od momentów rozpaczy. Na dnie nie dającego się znieść bólu czyha na człowieka rozpacz. Określamy chorobą pewne stany uważane za nienaturalne. A przecież ile bólu kryje zwykłe, uważane za zdrowe życie! Odmienność natur ludzkich, nieśmiałość, nadmierna wrażliwość - są także źródłami cierpień dotykających w pewnych chwilach właściwie każdego. Ileż cierpień niesie ze sobą wiek dojrzewania, ileż cierpień - wiek przekwitania. Znosimy ból i zadajemy ból drugim. Człowiek rodzi się w bólu - w bólu matki i w bólu własnym. Opuszcza dojrzewając dom rodzinny - co najczęściej połączone jest z bólem. Nie bez trudności - a więc i nie bez bólu - układa swoje własne życie rodzinne. Nawet najbardziej porywająca praca jest wynikiem wysiłku, a więc cierpienia. Wreszcie przychodzi starość i człowiek staje się każdego dnia bardziej samotny i mniej zrozumiany przez otoczenie. A kiedy wreszcie nadejdzie śmierć, nie przyjmujemy jej jako wyzwolenia czy zasłużonego odpoczynku, ale napełnia nas ona przerażeniem ze względu na swą niezrozumiałą dla nas grozę. Obok tych "zwykłych" cierpień - cierpienia sprawiane świadomie przez drugich. O ileż los człowieka byłby znośniejszy, gdyby nie było wojen i nędzy wywoływanych przez wyzysk. A jednak wojny trwają nieustannie, zawsze ogromna większość mieszkańców naszej planety znosi nędzę, głód, wyzysk, niewolę. Czym są te cierpienia, nie potrzeba mówić. Wojna wietnamska, wojna na Bliskim Wschodzie, wojna domowa w Nigerii - każda z nich przynosi tyle informacji, które możemy czytać, a nawet, dzięki fotografii, możemy na nie patrzeć. Czy patrzymy otwartymi oczami ze zrozumieniem tego, co widzimy? Czy nie zobojętnieliśmy na obrazy ludzkiego bólu? Czy nie mamy poczucia, że za ten ból każdy z nas w jakimś stopniu jest odpowiedzialny? Wojny są nie tylko dziełem drugich. Są także naszym dziełem, jeżeli nie pokonaliśmy w sobie nienawiści i wrogości do innego człowieka. Niechęć może być czymś od nas niezależnym, ale nienawiść jest zawsze aktem świadomym. Gdy dopuszczamy ją do siebie, przyczyniamy się do powstania atmosfery, w której rodzą się wojny. Bo cóż to jest wojna, jeśli nie ostatni akt nienawiści? "Skąd się biorą wojny?... Nie skądinąd, jak z waszych żądz... Pożądacie, a nie macie, żywicie morderczą zazdrość, a nie możecie osiągnąć" (Jk 4, 1-2). Podobnie ma się z wyzyskiem: każdy akt naszej chciwości, bezwzględnego pożądania - staje się usprawiedliwieniem dla chciwości i pożądania drugich. Pisze w swoim Pierwszym Liście św. Jan: "Wszystko... co jest na świecie... pożądliwość ciała, pożądliwość oczu i pycha tego życia" (2, 16) - oto zło, jakie jest w człowieku. Pożądliwość ciała to nie tylko nieustanny napór pokus erotycznych, ale również wszystkie wymagania ciała: głód, chłód, pragnienie. Wszystkiego tego naturalnie potrzebujemy, ale gdy nasze pragnienia nie liczą się z koniecznymi ograniczeniami - ulegamy pożądaniu. Grzech ciała jest pierwszym i najprymitywniejszym grzechem. Jego zło zawiera się jedynie w przekroczeniu pewnej granicy. Ale pożądanie oczu jest grzechem ducha, któremu nie wystarcza mieć to, co mu jest potrzebne, lecz który pożąda wszystkiego, co widzi. Pycha tego życia to już nie tylko pożądanie, ale i przekonanie, że się rzeczy upragnione posiada. Za tę pewność płaci się gotowością odstąpienia Boga. Chrystus, jak wiemy z Ewangelii, był także kuszony tymi trzema pokusami. Na pokusę zmysłów odpowiedział wskazaniem na prymat ducha. Na pokusę posiadania nadludzkiej mocy odpowiedział uwagą, iż byłoby to wyzywaniem Boga, który wyznaczył miarę człowiekowi. Na pokusę oddania hołdu szatanowi, w zamian za przekonanie o posiadaniu świata, odpowiedział surowym przypomnieniem o tym, kto jedynie ma prawo do hołdu. Pożądanie oczu - to pożądanie coraz więcej i ciągle więcej, poza wszelką miarę ludzką. To nie znaczy, że jakaś miara zamyka człowieka w bezsilności wobec potrzeb ludzkich. Bóg stworzył świat pełen niezwykłych bogactw i możliwości. Jesteśmy wciąż jeszcze daleko od wyczerpania naszej miary. Przez dziesiątki lat różni "prorocy zagłady" wieścili ludzkości śmierć z braku środków do życia. Dziś także ją wieszczą. To prawda, że liczba ludzi na świecie rośnie z niezwykłą szybkością. Prawdą jest także, że wciąż istnieją możliwości zdobycia dla przybywających na świat ludzi żywności, pod warunkiem jednak, że nastąpi sprawiedliwy podział bogactw świata. Póki tego sprawiedliwego podziału nie ma, ogromna większość mieszkańców naszego globu skazana jest na nędzę i na głód. Konferencja w Bandungu (1955 r.) U-chwaliła, że "bogate" narody świata będą składały 1 procent swego dochodu narodowego na pomoc dla narodów głodujących. Miało to wynosić roczną sumę 7 miliardów dolarów. W tym samym czasie wydatkowano na uzbrojenie 140 miliardów rocznie. Suma ta, od tamtego czasu, ciągle rośnie; dziś przekroczyła 200 miliardów. Natomiast suma dotacji spada z roku na rok. W 1967 r. "bogate" narody ledwie zdobyły się na ofiarowanie połowy procentu swego dochodu narodowego na pomoc dla głodnych. A przecież koszt utrzymania dywizji pancernej - jak zapewnia raport FAO - mógłby ocalić od głodu 400 tysięcy ludzi. ? Człowiek posiada dosyć bogactw, by z nich wyżyli wszyscy, nie chce jednak tymi bogactwami sprawiedliwie gospodarzyć. Ci, którzy mają, chcą mieć jeszcze więcej. Cierpienia spowodowane przez wojny i wyzysk są cierpieniami zawinionymi bezpośrednio przez wszystkich żyjących. Jeśli chodzi o cierpienia "zwykłe", są one również - jak tego uczy Kościół - spowodowane przez winę człowieka - przez pierwszą parę ludzi. Nie chodzi tu o stronę fabularną historii Adama i Ewy. Nie jest rzeczą istotną, czy opisane w Księdze Rodzaju wydarzenia tak właśnie wyglądały. Moja wiara podsuwa mi po prostu obraz człowieka, który zgrzeszył odmową posłuszeństwa. Był to grzech niezwykły, jeżeli się weźmie pod uwagę, iż ten pierwszy człowiek był istotą o wiele doskonalszą, niż my jesteśmy. Rozum panował w nim nad wolą, wola nad ciałem. Nie głód, nie poryw zmysłów, ale chłodne pożądanie doprowadziło człowieka do przekroczenia Bożego nakazu. To prawda - człowiek został skuszony przez istotę, która już wcześniej - i także na chłodno -? wybrała swoją wolę przeciwko woli samego Stwórcy. Szatan chciał pociągnąć za sobą człowieka. Nieraz przychodzi mi do głowy, czy ów niezwykły dialog między Bogiem a szatanem z prologu Księgi Hioba nie jest jakimś literackim echem toczącego się kiedyś targu o pierwszego człowieka. Podsunięte przez kusiciela pożądanie sprawiło, iż człowiek przełamał Boskie prawo. Budzi to czasami nasze wątpliwości: jak Bóg mógł na to zezwolić? Ale przecież człowiek łamie to prawo codziennie. Nie jest nam łatwo zrozumieć cały rozmiar wolności, w jaką zostaliśmy wyposażeni. Mamy możność czynienia dobrze i mamy możność czynienia źle. Możemy przełamywać prawa świata -' prawa Boże - w którym zostaliśmy umieszczeni. Możemy zagrozić samemu istnieniu tego świata. Oczywiście Bóg - jeśli zechce - potrafi zahamować szaleństwo samowoli ludzkiej. Ale nawet czyniąc to, nie pozbawia człowieka danej mu wolności. Katastrofy wywołane przekraczaniem praw świata są dla człowieka ostrzeżeniem. I nawet wówczas, gdy człowiek z zawziętym uporem brnie po swojej drodze, wszechmoc Boża zdolna jest odwrócić sens ludzkiego działania. Jak mówi hiszpańskie przysłowie: Bóg umie pisać prosto na liniach krzywych. Wystarczy tylko patrzeć uważnie na historię, aby to zobaczyć. Pierwszy człowiek sprzeciwiając się woli Bożej przełamał Boskie prawo rządzące powierzonym mu światem. Pismo święte mówi o karze, którą personifikuje anioł z ognistym mieczem w dłoni, wypędzający pierwszych rodziców z raju. Ale to, co w sensie moralnym możemy nazywać karą, musiało być przede wszystkim "naturalną" reakcją otoczenia: to nie Bóg wypędził z raju pierwszych ludzi, ale to po prostu raj przestał istnieć zniszczony przez przestępstwo człowieka. Upadek i klęska pierwszych rodziców musiała odpowiadać rozmiarowi winy. Człowiek utracił cechy, które go predysponowały do życia w raju. Przestał być zharmonizowaną istotą, a wraz z nim utraciło harmonię całe jego otoczenie. Rozum, który podyktował grzeszną decyzję woli, uległ zaćmieniu. Wola, zmysły, ciało wymknęły się jego zwierzchnictwu. "Jestem cielesny, zaprzedany w niewolę grzechu - mówi św. Paweł (Rz 7, 14. 15. 18. 19). - Nie rozumiem bowiem tego, co czynię, bo nie czynię tego, co chcę, ale to, czego nienawidzę - to właśnie czynię... Jestem... świadom, że we mnie, to jest w moim ciele, nie mieszka dobro: bo łatwo przychodzi mi dobra chcieć, ale wykonać - nie. Nie czynię bowiem dobra, którego chcę, ale czynię to zło, którego nie chcę." Brak harmonii, w którą popadł człowiek, zrodził wewnętrzny konflikt. Ten konflikt stał się dla człowieka cierpieniem. Nie Bóg stworzył cierpienie - powstało ono jako "kataklizm" w wyniku przełamanego Bożego prawa. Kobiecie nie kazano cierpieć podczas rodzenia - to ciało wymknęło się zwierzchności władz wyższych. Nie skazano mężczyzny na pracę ,,w pocie czoła" - to sama praca oderwana od swego rozumnego znaczenia stała się nieznośnym ciężarem. Przyszły choroby - i musiała przyjść śmierć - jako naturalny rezultat wyczerpania się walczącego z trudnościami i wewnętrznymi rozdźwiękami organizmu. Ale dlaczego my wszyscy mamy znosić cierpienia, które sprowadził na świat grzeszny akt naszych pierwszych rodziców? Pierwsza para ludzka była także typową parą ludzką. Musiała, być obdarzona wszystkimi zaletami nie skażonej jeszcze wówczas natury ludzkiej. A przecież chociaż znajdowali się w położeniu najlepszym - ci ludzie zgrzeszyli. Czyż można się spodziewać, iż inna para ludzka, znajdująca się na miejscu tamtych, byłaby nie zgrzeszyła? U Boga, który stworzył czas razem ze światem, istnieje możność "przewidzenia" każdej sytuacji, nawet takiej, która nie dokona się nigdy w historii. Bóg wie, jak by postąpiła każda inna para ludzka - i wie, że w osobach pierwszych rodziców zgrzeszył człowiek, gdyż każda para byłaby również uległa pokusie. Dlatego jej grzech musiał się stać grzechem wszystkich, całej ludzkości. Często mówi się o dziedzictwie, które spadło na nas. Ale dziedzictwo, które jest brzemieniem, rodzi poczucie krzywdy i niesprawiedliwości. O ileż wydaje mi się słuszniejszym argumentem, że Bóg wiedział z góry, jakie będzie nasze postępowanie, i skazał nas na to, co naszym postępowaniem bylibyśmy na siebie ściągnęli, gdyby nam przyszło wystąpić w roli pierwszych rodziców. Człowiek zgrzeszył, raj przestał istnieć, nastąpiła katastrofa w człowieku i wokoło niego. Pojawiło się cierpienie jako wyraz "zepsutego" świata. Człowiek strąciwszy siebie w taką dolę musiał cierpieć. Cierpienie człowieka w myśl filozofii egzystencjalistycznej jest absurdem. Oczywiście jest absurdem jako coś sprzecznego z naturalną egzystencją człowieka. Człowiek nie został stworzony dla cierpienia. Gdyby los człowieka miał być jedynie losem istoty, która dobrowolnie pozbawiła się szczęścia i za to po wieczność musi cierpieć, byłby to los tragiczny, z którego jedynym rozsądnym wyjściem byłaby tylko ucieczka od życia. Ale Bóg, który zna nawet wydarzenia nie spełnione, wiedział, że pojawi się istota ludzka, która będzie mogła być wyłączona spod ciężaru pierworodnego grzechu, gdyż w analogicznej sytuacji nie byłaby pokusie uległa. Maryja odwróciła grzech Ewy. Jej istnienie otworzyło - jeżeli tak można powiedzieć - furtkę innej Istocie ludzkiej - będącej jednocześnie Bogiem - która wolna od grzechu i od dziedzictwa grzechu mogła i gotowa była wziąć na siebie odpowiedzialność za grzech ludzki. Jezus miał odwrócić grzech Adama. Jego Ofiara miała wybawić ludzkość, wydobyć ją z dna upadku. Nie znaczyło to przecież, że nastąpił powrót do rajskiej egzystencji. Jak zawsze w pedagogice Boskiej miał się dokonać akt współpracy Boga z człowiekiem. Jezus ocalił ludzkość przyjmując na siebie nie grzech, ale skutki grzechu ludzkiego. On, Bóg-Człowiek, przyjął na siebie cierpienie. To, co było absurdem doli ludzkiej, stało się punktem wyjścia z katastrofy. Jezus cierpiąc nie zniszczył cierpienia. Nadał mu jedynie nowy, leczący charakter. To, co było nieszczęściem, stało się wybawieniem człowieka. Cierpienie spadło na ludzkość jako "naturalny" skutek przełamania Bożego prawa. Akcentuję słowo "skutek", aby raz jeszcze podkreślić, że człowiek sam był i jest sprawcą swego losu. Ale oczywiście ten skutek można rozumieć także jako karę. Otóż kara w Boskiej pedagogice jest zawsze znakiem łaski i początkiem przebaczenia. Bóg karze tych, których kocha, których chce poprawić. Bóg nie chciał zlitować się nade mną! - wykrzykuje często dotknięty bólem człowiek. Uważa zesłane na niego cierpienie za rodzaj Bożej zemsty. Cierpienie, zwłaszcza gdy jest wielkie, tak bywa odczuwane. A przecież powinniśmy je pojmować inaczej. Powinniśmy zdobyć się na poczucie, że jest to gest Boży, który mnie, winnego, zamienia na kogoś zasługującego na Boże współczucie. To raczej brak cierpienia, niezrozumiały spokój, pojawiający się wtedy, gdy czujemy się winni - jak to bywa u bohaterów książek Sigrid Undset - powinien budzić obawę. Boże, uderz we mnie, bo chcę wiedzieć, że mnie jeszcze kochasz! - powinniśmy się modlić w takiej sytuacji. Mówię - powinniśmy. A jednak nie jest rzeczą łatwą przyjąć ból. Rozumowe uświadomienie sobie, że ból jest także lekarstwem, niewiele pomaga, zwłaszcza wtedy, gdy cierpimy poprzez cierpienie tych, których kochamy. "Chrystus nie usunął cierpienia - mówi końcowe wezwanie soborowe - nie chciał nawet odkryć nam całej jego tajemnicy, wziął je na siebie i to wystarczy, byśmy zrozumieli całą jego wartość." Jezus, przyjmując na siebie naturę ludzką, przyjął wszystkie skutki skażenia grzechem. Musiał cierpieć i musiał umrzeć. Musiał zaznawać głodu, lęku, niepewności, znosić pokusy. "Na krzyżu rozpoczął, na krzyżu trwał i na krzyżu zakończył" - mówi bł. Aniela z Foligno. Wszystkie słabości ludzkie stały się Jego udziałem. Jezus zgodził się cierpieć. W pewnym sensie można powiedzieć, że chciał cierpieć. Ani Jezus, ani chrześcijaństwo nie mają w sobie nic z masochizmu. Bóg stworzył człowieka, aby dać mu szczęście. Człowiek nie cierpi dlatego, że kocha cierpienie i że pragnie cierpienia. Może chcieć cierpieć, gdy rozumie, że to cierpienie jest drogą do uwolnienia się od skutków grzechu. Ale ból nie jest automatycznie działającym lekarstwem. Bierna rezygnacja może pomóc człowiekowi w zniesieniu cierpienia, nie uczyni go przecież twórczym. To uczynić może dopiero odkrycie celu, dla którego cierpimy. Ból można przezwyciężyć myślą, że cierpimy dla kogoś lub za kogoś drogiego. Rodzice gotowi są cierpieć dla dziecka, patriota dla ojczyzny. Jeśli będziemy pamiętali, że jest Ktoś, kto wycierpiał dla mnie z miłości najstraszniejszy, jaki można sobie wyobrazić, ból - odczujemy potrzebę czegoś niby rewanż. On cierpiał dla mnie, ponieważ mnie kocha - ja chcę Go kochać i chcę Mu to okazać. Czym mogę to okazać? Jeśli wiem, że główną część mego bólu On już wziął na siebie, czyż nie powinienem tę resztę wycierpieć tak, jakby dla Niego i za Niego? Cierpienie Jezusa dla nas jest czymś bezczasowym. Historycznie Pasja dokonała się raz jeden. Po ludzku możemy sobie powiedzieć: w tej chwili Jezus już nie cierpi, gdyż jest w niebie, a w niebie nie można cierpieć. Ale takie rozumowanie implikuje istnienie czasu. W sensie bezczasowym Pasja dokonuje się zawsze, w tej właśnie chwili także. Jezus cierpi w każdym momencie - cierpi dla mnie. "Jezus - mówi Pascal - pozostaje w agonii aż do końca świata. Nie wolno spać w tym czasie." Nasz "rewanż" nie jest rewanżem za coś, co było i minęło. Nasze cierpienie zbiega się z aktualnym Jego cierpieniem dla nas. W tej samej chwili, w której my cierpimy, On cierpi również. Niesie nasz krzyż obok nas, jak niósł krzyż obu bandytów, choć oni szli obok i wydawało się, że niosą sami swoje krzyże. Ale wiemy, że wystarczyło powiedzieć: "Słusznie odbieramy należną karę za to, cośmy uczynili", a potem: "Wspomnij na mnie, gdy przyjdziesz do swego Królestwa", aby usłyszeć: "Dziś będziesz ze mną w raju". Bóg chce naszego szczęścia. Stworzył nas dla szczęścia, i Jezus cierpiał i umarł, by nam to utracone z naszej winy szczęście przywrócić. Cierpienie powstało jako skutek grzechu. Ale w chwili, gdy Jezus wziął cierpienie na siebie, nabrało ono wartości twórczych. Stało się wartością bezcenną. Stało się ceną, za którą wszystko można kupić. Cierpienie Jezusa stworzyło walor niewymierny. Odkupienie stało się czymś większym jeszcze niż stworzenie. "O felix culpa, quae talem ac tantum meruit habere Redemptorem" - śpiewa Kościół w najpiękniejszym ze swych hymnów na wielkosobotnie poświęcenie paschału - o, szczęśliwa wino Adama, która sprawiłaś, że większy okazano nam gest miłosierdzia niż na początku. Wolność - ta niezwykła wolność, jaką otrzymał człowiek, wolność, która pozwoliła mu zgrzeszyć i strącić świat w otchłań cierpienia, odzyskuje raz jeszcze swe znaczenie. Jest teraz wolnością udziału w dziele uratowania świata. W Adamie wszyscy zgrzeszyli, w Jezusie wszyscy zostali dopuszczeni do współudziału w Odkupieniu. Nic się nie dokonuje bez człowieka. Ból ludzki dodany do cierpień Jezusa nabiera także niezwykłych wartości. Najmniejsze nawet cierpienie - samo w sobie bez znaczenia - w tym połączeniu staje się potęgą. Ludzie chorzy, słabi, złożeni niemocą, ludzie cierpiący i po ludzku bezużyteczni, więźniowie zamknięci w celach i w obozach mogą stać się najcenniejszymi sojusznikami wielkich dzieł odnowy Kościoła i odrodzenia moralnego świata. Jak dobrze wie o tym Paweł VI, gdy raz po raz podkreśla w swych wypowiedziach rolę cierpiących i odwołuje się do ich pomocy. Na pozór nic się nie zmienia. Człowiek nie cierpi inaczej. A jednak jego cierpienie nie jest już tym samym cierpieniem. Cierpienie może spaść na człowieka wbrew jego woli, jak spadło na Szymona Cyrenejczyka. Może wywołać jego lęk i sprzeciw. Ale jeśli w jakiejś chwili przyjmie je, wleczony wbrew woli krzyż stanie się krzyżem zbawiającym samego człowieka i innych ludzi. Zdajemy sobie jednak z tego sprawę, że tylko mała ilość cierpień na świecie zespolona zostaje z cierpieniem Jezusa. Ogromna większość dręczącego ludzkość bólu zdaje się przepadać, gdyż ludzie albo cierpią z bierną rezygnacją, albo odpowiadają na cierpienie buntem. Bunt wobec cierpień, które są rezultatem działania ludzkiego, stał się charakterystycznym zjawiskiem naszych czasów. Świat drży od walki ludzi walczących o wolność, godność, chleb, sprawiedliwość społeczną, prawo do uczciwej egzystencji. Uzbrojony po zęby i ciągle się dalej zbrojący świat pełen jest także protestów przeciwko wojnie. Jestem głęboko przekonany, że nam, chrześcijanom, nawet gdy się domyślamy niezwykłej tajemnicy cierpienia, nie wolno w jej imię żądać od cierpiących uległości. To prawda, że wojna jest rzeczą złą -- zawsze. Każda walka wyzwala gniew i nienawiść. W człowieku, który walczy nawet w najlepszej sprawie, budzi się instynkt zabijania. Nawet wojny pod wzniosłym hasłem "Bóg tak chce" niewiele się różniły od innych wojen. Ale wojna w obliczu "większego zła", jakim jest pozbawienie wolności czy możności życia, staje się "mniejszym złem" - i wtedy trzeba ją uznać. Czy wolno mi potępić wojnę, która ocaliła nasz byt narodowy? Czy wolno potępić walkę partyzantów krajów "trzeciego świata" walczących o zapewnienie sobie prawa do godnej egzystencji? Wobec istniejącego zła wojna może być jedynym ratunkiem. Tak pojmowali ją ludzie tacy jak Camilo Torres. Od niebezpieczeństwa, jakie zagraża jego duszy, człowiek obowiązany jest po prostu uciekać. Jezus mówił kategorycznie o odcięciu prawej ręki i wyłupieniu oka - jeśli są one powodem do grzechu. A jednak przychodzą chwile, kiedy powstaje obowiązek ryzyka i ten obowiązek trzeba podjąć. Damian, Beyzym, Schweitzer, Dooley idą do nieuleczalnie chorych. Ale choroby społeczne jakże często sąsiadują ze złem moralnym. Człowiek idąc leczyć chorych, naraża się nie tylko na niebezpieczeństwo zarażenia się chorobą. Misjonarze wchodzą między pokusy moralne. "Święci zstępują do piekieł" - jak zatytułował swą książkę o księżach-robotnikach Gilbert Ces-bron. Jadwiga Jaroszewska - późniejsza matka Wincenta, założycielka Samarytanek - zdecydowała się wejść między warszawskie prostytutki. Księża - jak Torres - poszli między partyzantów - walczyć. Cierpienie własne można i trzeba przyjąć. Ale z cierpieniami drugich nie wolno nam się godzić. Wobec głodu i nędzy kiedyś wystarczała dobroczynność. Skarga czy św. Wincenty a Paulo organizowali pomoc dla potrzebujących. Dziś nie wystarczy taką pomoc organizować: trzeba zejść do cierpiących, przeżyć z nimi ich cierpienie, zdobyć się na wysiłek pomocy nie z piedestału własnej uprzywilejowanej sytuacji, ale z pozycji samych nędzarzy. Tak rozumie swą pracę abbe Pierre, taka była akcja Elżbiety Satoko, opiekunki gałganiarzy japońskich, popchniętej do tej pracy przez polskiego franciszkanina Zeno Żebrowskiego. Jest więcej zgorszenia z obojętności chrześcijan na cierpienie drugich niż z najbardziej ryzykanckiej akcji. Zbyt długo obawialiśmy się bardziej buntu, walki, gwałtu czy rewolucji niż przerażającego faktu, że tysiące ludzi umierało w nędzy oskarżając ostatnim swoim słowem nas za to, żeśmy im nie przyszli z pomocą. Nic nie usprawiedliwia naszego zaniedbania: ani odległość, ani nieumiejętności, ani brak środków. Jest coś szczególnego w cudzie nakarmienia tysiąca głodnych przez Chrystusa. Jezus nie zaczyna od tworzenia gór chleba. Mówi do Apostołów: "Wy ich nakarmcie". Jakżeż były skromne ich możliwości! Kilka ryb, kilka chlebów. Ale gdy Apostołowie przynoszą Jezusowi swe ubogie zapasy, On łamie chleb i ryby, podaje Apostołom, oni łamią je dalej, podają głodnym - i niedostrzegalnie z tego kolejnego łamania i dawania urasta niezmierne bogactwo, wystarczające, by nakarmić wszystkich. Można by pomyśleć, że cud miłosierdzia, aby miał się spełnić, musi napotkać postawę pełnego zaufania. A nam się zawsze wydaje, że aby podjąć dzieło pomocy, trzeba najpierw zgromadzić wielkie środki. Tak bardzo kłopoczemy się tym, co będziemy dawali, że na ten wysiłek wyczerpujemy całą naszą energię. Pamiętam, z czasów gdy byłem inspektorem opieki społecznej w Lublinie, miałem do czynienia z niezwykłą szarytką, która prowadziła zakład dla dzieci przy ulicy Dolnej. Przy zakładzie była puszka na ofiary pod figurą św. Antoniego. Władze wojewódzkie żądały, aby siostra przygotowywała co roku preliminarz budżetowy zakładu - i siostra za każdym razem wstawiała do niego pozycję, wcale nie błahą, tylu to a tylu złotych: "od św. Antoniego". Polecono mi, abym zwrócił uwagę siostrze, że taka pozycja w urzędowym preliminarzu nie ma sensu, gdyż określona suma jest sumą niepewną. Powtórzyłem tę opinię siostrze. Uśmiechnęła się, powiedziała: "Niech pan im powie, że ta suma na pewno wpłynie. Sw. Antoni nie zostawi nas bez pomocy". W województwie machnięto ręką i pozycja "od św. Antoniego" została w preliminarzu. Cztery lata mieszkałem w Lublinie i nigdy w tym czasie w wykonaniu budżetu suma z puszki nie była mniejsza od zaplanowanej. Gdy parę lat temu, pod wpływem nagłego wstrząsu, zwróciłem się z apelem o pomoc dla głodujących w Indiach, nie przypuszczałem, że apel wypowiedziany przez kogoś bez znaczenia może wywołać takie skutki. Dziś jednak wiem - jednego w tym apelu zabrakło. Nie wystarczyło wołać o pomoc, należało zacząć od wyrzeczenia się czegoś. Może efekt byłby jeszcze większy, gdyby wszyscy dający powiedzieli sobie, że niezależnie od daru ofiarowują na cel pomocy głodnym dzień ścisłego postu czy rok absolutnego wyrzeczenia się alkoholu? A jednak przyznaję, że w problemie cierpienia mieszczą się trudne do zrozumienia dla mnie sprawy. Myślę o cierpieniu dzieci i o cierpieniu zwierząt. Cierpienie niewinnego dziecka, cierpienia potwornych kalek, ofiar lekarstwa, które miało uchronić ich matki od bólu rodzenia; cierpienia dzieci okaleczonych przez najeźdźców, cierpienia ofiar alkoholizmu rodziców - są czymś trudnym do zniesienia. Pamiętam, jak umierało moje dziecko... Obok niego w tym samym szpitalu umierały i umierają po dziś dzień setki dzieci, którym nic nie można pomóc. Z niepokojem patrzę na twarz lekarzy, którzy od tych umierających tak boleśnie dzieci powracają do swoich własnych. Gdy cierpi człowiek dorosły - można to próbować mu wytłumaczyć. Ale jak wytłumaczyć sens cierpienia dziecku? To prawda - zdarza się, że nawet bardzo małe dzieci zdają się rozumieć potrzebę znoszonego bólu, jako czegoś, co musi być zniesione dla drugich. Ale o wiele częściej wyrażają żałosny sprzeciw. Chcą żyć, chcą ruszać się normalnie. Słyszałem dziewczynkę skazaną na szybką śmierć, jak prosiła rodziców, aby jej kupili sandałki, gdyż nadchodzi lato i ona nie będzie miała co włożyć, gdyż przez czas choroby wyrosła ze swego obuwia... Już samo wspomnienie spraw tego rodzaju, które się widziało i słyszało, wywołuje wstrząs. Przeżywanie tamtego zostawia w człowieku niezatarty uraz. Jak Bóg może do czegoś takiego dopuścić? - tyle razy pcha się na usta. Ja sam, cierpiąc, wiedziałbym, za co cierpię. Ale za co cierpi dziecko? Tajemnica otaczająca sprawę cierpienia zagęszcza się. Próbuję ją zgłębić. Człowiek cierpi ze względu na zniszczony przez grzech porządek świata i to cierpienie nie oszczędza nikogo. Cierpienia mogą być jednak przyjęte i nie przyjęte, a kiedy są nie przyjęte, wydają się zmarnowane. Czy jednak nie przyjętego cierpienia nie musi podjąć ktoś inny? Czy za tego, który nie chce cierpieć, nie bierze bólu ktoś, kto go kocha i pragnie go ocalić? Mówimy: dziecko nic jeszcze nie rozumie. Lecz to jest ciągle rozumowanie "w czasie". W stosunku do Boga niemowlę jest już istotą dojrzałą i świadomą. Ileż zdumiewającej treści zawierają słowa umierających dzieci! Może dziecko chce wycierpieć za rodziców ból, od którego oni pragnęli uciec? Czy w świecie, w którym się tyle "marnotrawi" bólu, nie muszą najlepsi i najczystsi tej straty wyrównać? Czy betlejemskie niemowlęta wywodzące się z rodu Dawida, ginące z rąk żołnierzy Heroda, nie opłacały swoim bólem tyle razy odrzuconego przez królewski ród bólu, mogącego ten ród uleczyć? Kościół czci te dzieci jako święte, choć były nieświadomymi dziejących się wokoło nich spraw niemowlętami. Przecież wszystko przemawia za tym, że cierpiące dzieci umierające w dzieciństwie są świętymi. Tajemnicy cierpienia dziecka nie potrafię sobie wyjaśnić, mogę tylko przed nią schylić głowę. Ale wiem, kim jest Ten, który jest naszym Stwórcą i Odkupicielem. Wiem, komu zaufałem. On nie zezwoli na pewno na żaden bezużyteczny ból. Jeżeli dziecko cierpi, musi się w tym zawierać jakiś niezwykły sens. Może to cierpienie, tak przerażające w naszych oczach, jest jakoś inaczej przyjmowane przez dziecko? Może dziecko coś wie, czego my, dorośli, nie wiemy? "Ja teraz odchodzę - mówiło z całą powagą do matki umierające dziewięcioletnie dziecko. - Ty przyjdziesz do mnie później..." Cierpienie zwierzęcia jest dla mnie jeszcze głębszą tajemnicą. Mówi się: ból zwierzęcia nie jest taki duży, gdyż nie posiada ono imaginacji. A jednak nie mogę zapomnieć wielu bolesnych śmierci moich czworonożnych przyjaciół. Nie mogę zapomnieć przeraźliwego strachu malującego się w oczach zwierząt prowadzonych do rzeźni. To był prawdziwy ból i prawdziwy lęk przed śmiercią. Nie wolno lekceważyć bólu zwierząt katowanych przez ludzkich sadystów, zabijanych w okrutny sposób w rzeźni, poddawanych strasznym naukowym eksperymentom. Być może w imię celów wyższych musimy tego bólu od zwierząt żądać. Musimy przecież pamiętać, aby to cierpienie było jak najmniejsze, jak najkrótsze - i tylko konieczne. Nie mogę myśleć o rakach rzucanych żywcem w ukrop dla zaspokojenia gustów smakoszów, o drobiu zarzynanym powoli z wyrafinowaną perwersją. Jesteśmy za ból zwierząt odpowiedzialni. Zwierzęta zostały przez nas pozbawione idyllicznej, rajskiej egzystencji. One także cierpią z racji zburzonego Boskiego ładu. Ich ból nie ma własnego znaczenia. Na pewno jednak liczy się nasz stosunek do zwierzęcego bólu. 7. ŚMIERĆ - I TO, CO JEST PO ŚMIERCI Najstraszniejszym z cierpień jest śmierć. Przede wszystkim śmierć drugich, śmierć tych, których kochamy. Ale i nasza własna śmierć nie przychodzi bez bólu, ponieważ boimy się jej i odczuwamy wobec niej podświadomą odrazę. Człowiek stworzony jest dla kochania. Bóg stworzył istotę, która musi kochać i musi czuć się kochaną. Miłość dąży do zbliżenia, więc wiąże człowieka z człowiekiem. Najwyższym wyrazem miłości wydaje się przyjaźń. Związek małżeński między mężczyzną a kobietą, uświęcony sakramentem, winien być przede wszystkim przyjaźnią. Czytałem niedawno artykuł Elżbiety Sujak, przeprowadzający znakomitą psychologiczną analizę etapów miłości ("Tygodnik Powszechny" z 15 lutego 1970). Najprzód istnieje coś, co nazywamy miłością, ale co jeszcze miłością nie jest: stan gorączkowego zafascynowania samą możliwością miłości (dla iluż ludzi i dla iluż dzieł artystycznych jest to wszystko, co wiedzą o miłości i umieją o niej powiedzieć!). Potem przychodzi miłość niedojrzała: jest ona formą dawania siebie drugiemu, ale jednocześnie i w większym jeszcze stopniu jest dążeniem do nagięcia drugiego do swej woli. Jak wiele miłości ludzi dojrzałych kończy się na tym etapie! Ale dopiero miłość dojrzała - miłość polegająca na zrozumieniu drugiego i przyjęciu go takim, jakim jest - będzie prawdziwą miłością. Myślę, że ten ostatni etap miłości jest właśnie przyjaźnią. Śmierć rozrywa naszą miłość. Najprzód walczymy o życie tego, kogo kochamy. Jeśli walczymy bardzo długo, w nasz wysiłek wkrada się. zmęczenie. Gdy śmierć wreszcie nadejdzie, spada na nas poczucie winy, żeśmy nie dość wytrwale walczyli. To, co było nam najbliższe - zewnętrzny kształt zmarłego - staje się nagle czymś pozbawionym znaczenia. To, co było żywą całością, zamienia się w rodzaj opuszczonego kokona. Mamy uczucie, że najważniejsze odeszło. Budzi się rodzaj żalu do tego, który odchodząc zostawił nas samych, sięgnął egoistycznie po doświadczenie, którego my nie znamy. Nie każdego stać na te niezwykłe słowa, jakimi matka Bernadetty Devlin, przywódczyni irlandzkiego ruchu w północnej Irlandii, zawiadomiła swoje dzieci o śmierci ich ojca: "Muszę wam powiedzieć rzecz bardzo smutną, a zarazem bardzo radosną, że wasz ojciec poszedł do nieba". Z wolna żal ustępuje miejsca poczuciu braku. Człowiek, który odszedł, zajmował w naszym życiu określoną, często centralną rolę. Pewien krąg przeżyć, którymi pragniemy się z drugim podzielić, był dla niego zastrzeżony. Teraz pozostajemy sami z naszymi myślami, odkryciami, doświadczeniami. Czujemy się jak ktoś zabłąkany w podziemiu, z którego nie ma wyjścia. Mija jednak czas, poczucie braku słabnie. Czasami tamtego człowieka zastąpił inny. Kiedy indziej pogodziliśmy się z faktem, że pewne nasze przeżycia nie będą przekazywane drugiemu. Postać zmarłego rozpływa się we mgle. Fotografie zatrzymały tylko pewne obrazy, które po jakimś czasie już nie odpowiadają naszym wspomnieniom. Ludzie, których widzimy, zmieniają się. Umarły przestał się zmieniać, pozostał w jakiejś minionej, może nigdy nie istniejącej epoce. Otoczenie, w którym go widzimy, także już nie istnieje. To już nie ślad kogoś, kto żył, ale ślad czegoś, co nie wiadomo nawet, czy istniało. Co się z nim stało? Stał się niewidzialny i mimo starań zapominamy o nim - a przecież czujemy, że gdzieś jest. Początkowo~To uczucie jest bardzo silne. I to nie dlatego, że jeszcze widzimy jego ciało. Ani ciało, ani trumna, ani grób nie są znakami obecności. A jednak zmarły jest gdzieś obok nas. Usiłujemy mu mówić o tym, co się stało od czasu jego odejścia. On jednak nie odpowiada. Ta cisza po pewnym czasie staje się głębsza. I w pewnej chwili zaczyna budzić niepokój. Jeżeli nie otrzymuję żadnej odpowiedzi na moje słowa - kto mnie zapewni, że ten człowiek istnieje dalej? Kościół uczy: dusza ludzka nie umiera. Idzie na Sąd Boży i zgodnie z jego wyrokiem odchodzi do nieba, idzie odcierpieć swój czas w czyśćcu lub wreszcie spada potępiona do piekła. Ktoś kiedyś postawił wobec mnie następującą wątpliwość: jeśli człowiek - jak tego uczy teologia - jest całością duchowo-cielesną, czy można mówić, że człowiek istnieje, gdy jego ciało rozsypuje się w proch w ziemi i tylko dusza przebywa w którymś z miejsc przyszłego pobytu. Myślę, że jest to rozumowanie oparte na przyjęciu naszej ludzkiej rzeczywistości czasowej. Nam się tylko wydaje, że człowiek umiera, a potem gdzieś w zaświatach czeka na zmartwychwstanie ciał i na Sąd Ostateczny. W perspektywie Boskiej wszystko dokonuje się razem: człowiek umiera i zmartwychwstaje, jest sądzony indywidualnie i razem z całym światem. W perspektywie Bożej rozdział duszy i ciała trwa jedynie przez moment. Najczęściej widzimy naszych zmarłych w czyśćcu. Taki zresztą jest chyba pogląd Kościoła. Rzadko myśli się o człowieku umierającym jako o niezwłocznie zbawionym. Nie potrafimy sobie wyobrazić nagle spadającej na człowieka łaski miłosierdzia. A jednak bandyta na krzyżu miał przyobiecane niezwłocznie niebo. Czym jest czyściec? Znowu widzimy go przede wszystkim w perspektywie ludzkiego czasu jako czekanie. Poglądy na sytuację dusz w czyśćcu różnią się w wykładniach teologów. Ogólnie przeważa stanowisko, że ludzie w czyśćcu wiedzą, że są już zbawieni, i z radością cierpią, świadomi tego, że każda chwila cierpienia zbliża ich do Boga. Czy jednak cierpienia czyśćcowe byłyby wtedy naprawdę cierpieniami tak wielkimi? I na czym one polegają, jeśli odrzucimy symboliczny obraz palących pokutującą duszę płomieni? Cierpienia czyśćcowe, które muszą być cierpieniami duchowymi, implikują chyba jakąś niewiedzę. Choć jej dobrze nie pojmujemy, rzeczywistość tego, co nazywamy czyśćcem, jest chyba dla człowieka .najłatwiejsza do przyjęcia. Oczywiście można wierzyć lub nie wierzyć w życie pozagrobowe. My, chrześcijanie, wierzymy w nie, stanowi ono podstawowy dogmat i fundament naszego światopoglądu. Życie tylko ziemskie - życie w uszkodzonym przez grzech świecie, pełne cierpień i zakończone śmiercią - byłoby pozbawione sensu, gdyby nie stanowiło tylko przedproża do właściwego życia. Chrześcijanin wierzy, że zacznie żyć dopiero po śmierci. Ale przejście od ziemskiego życia, z jego nędzami, od razu do radosnego życia w niebie wydaje się przeskokiem zbyt gwałtownym. Człowiek czuje, że coś powinno się stać, co go przygotuje do rajskiej egzystencji. Krąży wiele żartów - czasami niezbyt mądrych - na temat życia w niebie, które w naiwnym odbiorze wydaje się jednym wielkim popisem śpiewaczym. Czym jest naprawdę egzystencja zbawionych, nie potrafimy sobie nawet wyobrazić. Zdajemy sobie jedynie sprawę, że jest to życie pełne nie dającego się nawet pojąć naszym ziemskim rozumem szczęścia. Nam, ludziom ziemskim, łatwiej sobie wyobrazić ból niż takie szczęście. Pióro Dantego, tak potężne w opisach piekła i czyśćca, słabnie, traci obrazowość, gdy przychodzi poecie mówić o niebie. Po ludzku rzecz biorąc droga przez czyściec wydaje się czymś nieomal koniecznym. Świadomość istnienia czyśćca ułatwia nam także utrzymanie myślowego kontaktu ze zmarłym. Z człowiekiem, o którym myślimy, że odszedł do nieba - jeśli nie wrócił z powrotem na ziemię jako święty wyniesiony na ołtarze - nie mówiąc już o człowieku, który mógł odejść do piekła - tracimy łączność. Życie, które on prowadzi, zanadto jest niepodobne do naszego życia. To on może być, ufamy, czynny wobec nas; my dla niego nie możemy nic zrobić. Inaczej wobec człowieka, który jest w czyśćcu. On także zdaje się żyć w czasie, w naszym czasie. Znajduje się pod naszą opieką. Nasze modlitwy - nie światełka na grobie! - pomagają mu. Żyjemy jakby równolegle: my tu, on tam - on jakby zamknięty w więzieniu człowiek, którego nie możemy oglądać, ale który czeka na nasze paczki, listy, wiadomości. Może czeka na nasze dobre uczynki, niekoniecznie skierowane w jego stronę, lecz jakoś w ogólnym rozrachunku skracające jego cierpienia, gdyż uwalniające go od odpowiedzialności za nasze postępowanie? Najtrudniejszą sprawą wydaje się sprawa piekła. Dla jednych piekło jest czymś zanadto przerażającym, aby w ogóle mogli o nim myśleć. Dla innych jest czymś, co się nie da pogodzić z miłosierdziem Bożym. Jeszcze dla innych wydaje się tylko groźbą, która na nikogo ostatecznie nie spadnie. Piekło również nie wygląda na pewno tak, jak je przedstawił w swoich wizjach Dante czy Słowacki i jak je malowali średniowieczni malarze. Ogień, smoła, rozpalone żelaza - to zbyt ludzkie akcesoria tortur. Gdybyśmy przyjęli, że piekło jest otchłanią fizycznych cierpień, którym nie ma końca - ileż razy ludzie torturowani przywoływali na ratunek śmierć - moglibyśmy rzeczywiście zwątpić w miłosierdzie Boże. Ale chyba jest tutaj podobnie jak z cierpieniami ziemskimi: nie Bóg je stworzył i nie On je zsyła, ale są one zgrzytaniem mechanizmu świata zepsutego przez grzech ludzki. Cierpienia w piekle muszą być rezultatem tego samego procesu: odrzucenie przez człowieka wiecznego szczęścia musi prowadzić do cierpienia. Człowiek nie cierpi dlatego, że Bóg pozwolił szatanowi dokonywać na nim nie kończącej się wiwisekcji, ale dlatego, że człowiek wybrał dobrowolnie inną przyszłość niż ta, jaka mu była przeznaczona. Potępiony w piekle - to ten, który chciał piekła. Oczywiście powstaje natychmiast myśl: człowiek mógł chcieć piekła, gdyż nie wiedział, jak. ono wygląda; cierpiąc przekonuje się, że piekło nie jest tym, czego pragnął. Rozumowanie słuszne, ale jedynie w aspekcie doczesnym. Kto wie, czy zła wola w człowieku nie doznaje w chwili śmierci jakiegoś niezwykłego stwardnienia? Kto wie, czy potępiony nie woli przyjąć pełnej cierpień egzystencji niż ulec miłości Bożej? "Jak niebo i czyściec, piekło również nie jest miejscem, ale konsekwencją ludzkiej wolności" (J. C. Barreau). Myśląc o postawie potępionych musimy pomyśleć o szatanie. Postać szatana została tak bardzo ośmieszona, że niejednokrotnie chrześcijanie sądzą, iż nie należy o nim mówić, aby nie narażać się na żarty. A jednak szatan jest rzeczywistością, której realność stwierdził sam Chrystus. Oczywiście - nie postać z szopki, z rogami, ogonem, widłami. Także nie przeciwnik Boga - nie siła, która zdolna jest przeciwstawić się woli Bożej. Nie groza wisząca wszędzie nad człowiekiem, jak to sobie wyobrażał młody Luter. Szatana ukazali w literaturze po Miltonie i Goethem Dostojewski, Bernanos, Green, Jiinger. Niezrównanym studium "psychologii" szatana jest książeczka C. S. Lewisa The Screwtape letters. Szatan jest zbuntowanym aniołem. Zanim nastąpił bunt człowieka, miał miejsce bunt części aniołów, pod wodzą najpiękniejszego z nich, Lucyfera. Informacje te nie mają charakteru dogmatu, nie wywodzą się bezpośrednio z Pisma świętego, choć pewne echa ich znajdujemy choćby w słowach Jezusa: "Widziałem szatana spadającego z nieba jak błyskawica". Zbuntowani aniołowie odmówili służby Bogu i za to skazani zostali na wybraną przez siebie samych egzystencję. Ale działalność szatana nie kończy się na tym. Wola odmowy jest w nim tak silna, iż usiłuje zarazić nią człowieka. Wobec człowieka szatan występuje w roli kusiciela. Namawia człowieka, aby także odmówił pełnienia woli Bożej. Pokusy szatana nie przekraczają jednak granic wolnej woli człowieka. Kasjan zapewnia, że szatan nie zna nawet myśli człowieka. "To śmieszne - mówi szatan Screwtape w książce Lewisa - ale śmiertelni wyobrażają sobie, że wkładamy pewne rzeczy do ich głowy. W rzeczywistości naszym najskuteczniejszym dziełem jest sprawić, aby o czymś zapomnieli." Szatan nie jest upostaciowaniem natury ludzkiej. Jest istotą rozumną, zręczną, upartą, działającą na zewnątrz. Potrafi być znakomitym psychologiem. "Nigdy nie śpi" - zapewnia św. Katarzyna Sieneńska. Lecz pokusy szatana są tylko wtedy straszne, gdy nie wykazujemy wobec nich oporu i pozwalamy się kusić. Nieustępliwy wobec słabości szatan kapituluje, gdy spotyka się ze stanowczością. "Ma naturę kobiety - zapewnia św. Ignacy - atakuje słabych, cofa się wobec silnych." "Szatani to straszni tchórze" - pisze św. Teresa z Avila. Szatan ustępuje wobec naszej stanowczości, cofa się i ucieka, gdy odwołujemy się do Boga. Potrafi okazać gniew, gdy człowiek pokrzyżuje jego plany. Nienawidzi świętych. "Nie znosi - mówi o tym Tomasz Morus - kiedy się z niego drwi." Ta gniewna, drażliwa istota czyha przecież cierpliwie na chwilę naszej słabości. Tak zwane "opętanie" nie jest zjawiskiem dostatecznie wyjaśnionym - i nie czuję się na siłach, aby wypowiedzieć się w tej sprawie. Ewangelia zapewnia jednak, że "opętania" mogą mieć miejsce. Być może jest to pełne, świadome przyjęcie szatana przez człowieka albo specjalne dopuszczenie Boże dla niezwykłego, niepojętego dla nas celu. Zaprzeczanie istnieniu szatana jest pokusą szatańską. Szatan byłby szczęśliwy, gdyby ludzie przestali wierzyć w jego istnienie i gdyby przestali czuwać wobec pokus, które on podsuwa. Oczywiście nie każda pokusa musi być pokusą szatańską. W skrzywionej przez grzech naturze człowieka kryje się wiele pokus. Są to najczęściej proste pożądania materialne. Szatan na ogół operuje pokusami wyższego rzędu. Najchętniej stara się wystąpić w roli "anioła światłości". Jest zbyt inteligentną istotą, by kusić złem. Jego największym podstępem jest pchnąć człowieka na drogę przesady, na drogę "fałszywej świętości" - rzekomej świętości, która jest tylko kultem własnej osoby i zabiciem w sobie pokory. Bóg stworzył nas dla szczęścia i prowadzi nas do szczęścia. Piekło to przyjęcie wybranego przez siebie losu przeciwko losowi przygotowanemu nam przez Boga. Aż trudno jest wyobrazić sobie, że człowiek może być zdolny do takiego wyboru. Wszystkie przerażające akty gniewu, nienawiści czy rozpaczy - z aktem rozpaczy Judasza na czele - dzieli zawsze od chwili śmierci nie znany nikomu z ludzi moment. Nie znamy, jaka była ostatnia myśl człowieka - wiemy natomiast, że najkrótszy nawet moment skruchy wystarcza dla jego ocalenia. "Nie powiem ci, co uczyniłem z Salomonem i Judaszem, aby nie nadużywano mego miłosierdzia" - powie Chrystus do św. Gertrudy. Piekło jest na pewno nie tylko groźbą - a jednak rzeczywiście może być puste. O losie żadnej duszy nie wolno nam zwątpić. Żadnej nie wolno nam zostawić bez pomocy modlitwy. Rzeczą, która budzi nasz największy niepokój, to wieczność piekła. Uwarunkowani ludzkim czasem uginamy się przed samym pojęciem wieczności. Trudno sobie wyobrazić, aby mogła istnieć nienawiść tak wielka, żeby ktoś mógł najgorszemu wrogowi życzyć wiecznych cierpień. Czyż więc Bóg - budzą się myśli - jeśli nawet stworzył piekło, nie przebaczy kiedyś szaleństw szatanowi i potępionym? O przebaczeniu dla szatana myśleli św. Dominik i św. Franciszka Rzymianka. A jednak hipoteza, że takie przebaczenie mogłoby nastąpić, wyrażona w książce Papiniego II Diavolo, spotkała się z surowym potępieniem Kościoła. Nie dlatego, jak sądzę, aby Kościół nie zdawał sobie sprawy z tego, że nasz ludzki umysł nie potrafi pogodzić wiecznego cierpienia z Bożym miłosierdziem, ale dlatego, że słowa o wiecznym cierpieniu zbyt często pojawiają się na stronach Ewangelii. Sprawa piekła oraz losu szatana i potępionych umyka naszemu rozumieniu. Pozostaje przecież obok wiary ufność. I tu także: wiem, w Kogo wierzę, i wiem, Komu zawierzyłem. Bóg, którego istotą jest miłość, nie uczyni nic takiego, co by nie było tej miłości wyrazem. Nie zdołamy wyobrazić sobie nieba, piekła ani czyśćca. Nikt tego od nas nie wymaga. Wystarczy, że wierzymy, iż zmarły żyje dalej po śmierci. Nie znaczy to rzecz jasna, że niebo, piekło czy czyściec nie mają realnego swego bytu. Chodzi tylko o to, że tego bytu nie potrafimy sobie wyobrazić ani wizualnie, ani nawet abstrakcyjnie, w ramach naszego czasu. 8. MARYJA Postać Maryi, Matki Bożej, jest postacią cudownie niezwykłą, a jednocześnie po ludzku zwyczajną. Mówiliśmy poprzednio: Wszyscy ludzie zgrzeszyli w Adamie i w Ewie. To nie był indywidualny grzech tamtych - to był grzech całej ludzkości, ponieważ każdy człowiek, znalazłszy się na miejscu pierwszych rodziców, byłby tak samo uległ pokusie. Wyjątek stanowi jedna tylko istota - Maryja. Ponieważ była taką, Bóg uwolnił Ją od pierworodnego grzechu, pozwolił, aby niejako z góry doznała łaski odkupienia, która w czasie dopiero potem miała być zesłana, wysłużona ofiarą Jezusa. Została Niepokalanie Poczęta, aby mogła niepokalanie począć Syna Bożego - swego Syna. Niepokalanie Poczęta! Za każdym razem, gdy wymawiam te słowa, staje przede mną postać Bernadetty Soubirous, biegnącej do księdza Peyramale i powtarzającej bez końca - aby ich nie zapomnieć - tajemnicze słowa Immaculee Conception, jakimi nazwała siebie Aquero (tym gwarowym słowem oznaczającym "Tamta" określała Bernadetta ową nieznaną, ujrzaną w grocie Istotę). ' Ewa uległa pokusie i zgrzeszyła. Bóg wiedział, że Maryja nie byłaby uległa, i dlatego powołał Ją do objęcia roli Ewy. Niepokalane Poczęcie - to narodziny nowej Ewy, nowej Matki ludzkiego rodu. Istnieją tylko cztery dogmaty, dotyczące osoby Maryi. Pierwsze wieki chrześcijaństwa ogłosiły Ją Matką-Dziewicą i Matką Bożą. Dopiero wiek XIX afirmował dawno przeczuwany i faktycznie uznawany fakt Niepokalanego Poczęcia. Wiek XX przyniósł wreszcie dogmat o Wniebowzięciu. "Wierzymy - mówi w swoim Credo Paweł VI - że Najświętsza Maryja, pozostająca zawsze dziewicą, była Matką Słowa Wcielonego, Boga naszego i Zbawiciela Jezusa Chrystusa i że Ona, ze względu na zasługi swego Syna, została odkupiona w doskonalszy sposób, zachowana wolną od wszelakiej zmazy grzechu pierworodnego, i darem łask przewyższa dalece wszelkie inne stworzenie. Złączona ścisłym i nierozerwalnym węzłem z tajemnicą Wcielenia i Odkupienia, Najświętsza Maryja Panna Niepokalana po dokonaniu życia ziemskiego wyniesiona została z ciałem i duszą do chwały niebieskiej i upodobniona do swego Syna, który zmartwychwstał, dostąpiła uprzednio losu wszystkich sprawiedliwych; wierzymy, że Najświętsza Boża Rodzicielka, nowa Ewa, Matka Kościoła, spieszy pełnić z nieba macierzyńskie zadanie wobec członków Chrystusa, aby dopomóc do zrodzenia i pomnożenia życia Bożego w duszach ludzi odkupionych." Na kanwie czterech istniejących dogmatów można sobie uformować postać Najświętszej Panny. Gorący, ale często naiwny kult, rozbudzony w średniowieczu i od tego czasu nieustannie rosnący, dodaje do obrazu Maryi wiele niepotrzebnych rysów. Dzięki tym rysom. Maryja staje się postacią nadludzką, na poły boską. Ale naprawdę Maryja była tylko człowiekiem - niezwykłym człowiekiem, najpiękniejszym z ludzi - przecież tylko człowiekiem. Apokryfy otaczają Ją wieńcem cudowności. A przecież wszystko przemawia za tym, że żadnych cudów - poza tymi, o których mówi Ewangelia i oficjalna Tradycja - w Jej życiu nie było. Jedynym nieustannym cudem była Ona sama. Zwykłe ciche życie żydowskiej dziewczyny - z jedyną oryginalnością: w narodzie znanym z kultu dla macierzyństwa, Maryja - aktem niezwykłej pokory - postanowiła zrezygnować z możliwości posiadania dziecka; zdecydowała się żyć dziewiczo, choć dziewictwo nie było u Żydów w specjalnie wysokiej cenie. Do tej właśnie Dziewczyny - uwolnionej od grzechu pierworodnego uprzedzającym czas aktem Odkupienia - przychodzi anioł z wezwaniem. Bo Zwiastowanie jest przede wszystkim wezwaniem i zapytaniem: Bóg i tutaj zachowuje głęboki szacunek dla wolności człowieka. Pyta Maryję przez anioła, czy chce, aby stało się to, na co wyczekuje cały świat, uwikłany w przerażającą katastrofę grzechową. Odpowiedź Maryi jest wyrażeniem zgody: "Niech mi się stanie według słowa twego". W tej samej chwili rzecz została spełniona: Jezus jest już na świecie. Zaczyna się akt Odkupienia, ostatni etap procesu rozpoczętego - w chwili, gdy pierwsi rodzice tracili raj - przez słowa zwrócone do szatana: "Wprowadzam nieprzyjaźń między ciebie a niewiastę, pomiędzy potomstwo twoje a potomstwo jej: ono zmiażdży ci głowę" (Rodz. 3, 15). Nawet Poczęcie i Narodziny Jezusa - chociaż noszą znamię cudowności - nie czynią z Maryi nadczłowieka. Treść Macierzyństwa nie od razu stała się w pełni zrozumiała przez Maryję. Tajemnica powoli, po ludzku przenikała do Jej świadomości. Żydzi oczekiwali Mesjasza przysłanego od Boga - ale nie Boga samego. Czy mogła pojmować tę rzecz inaczej? "Można by przypuszczać, że u Maryi dotarcie myśli do zrozumienia prawdy było szybsze, jaśniejsze, bardziej wewnętrzne niż u Apostołów, że pod wpływem łaski oświecającej streściło się ono dla Niej w chwili Zwiastowania... Ale sprawa odnalezienia Jezusa w świątyni wskazuje dowodnie, że myśl Maryi przeszła przez pewne mroki, czy też przeszła pewien proces rozwojowy..." - pisze Jean Guitton. Maryja pewne rzeczy wie, inne przeczuwa, a jednak ulega wątpliwościom. "Dlaczego to nam uczyniłeś?" - pyta Jezusa-chłopca. Pozwoli się prowadzić do Jezusa nauczającego Jego "braciom", którzy wołają, iż trzeba Mu zabronić mówienia, gdyż "oszalał". Wśród zebranych ostatnich słów św. Teresy od Dzieciątka Jezus znajduję wzruszające słowa - które często odczytuję - stanowiące odpowiedź na pełniejsze gorliwości niż rozwagi słowa jakiegoś księdza, który zapewniał, że Maryja nie znała cierpień fizycznych: "Spoglądając dziś wieczorem na Najświętszą Maryję Pannę pojęłam, że to nie jest prawda; zrozumiałam, że Maryja cierpiała nie tylko w duszy, ale również w ciele. Cierpiała wiele w czasie podróży, cierpiała od zimna, upału, zmęczenia... Maryja wie, co to cierpienie. Rozmyślając o Przenajświętszej Rodzinie wyobrażam sobie Jej życie jako całkiem zwyczajne. Nie, nie było tak, jak przypuszczają!... Wszystko w ich życiu działo się jak w naszym. Ileż doświadczeń, zmartwień, zawodów... Jakże by się ludzie zdumieli, gdyby wiedzieli, ile Oni przecierpieli!" Życie Maryi, podobnie jak życie Jezusa, musiało być jednym pasmem cierpień. "Chrystus w całym swoim życiu znał tylko jeden stan - stan krzyża" - mówiła bł. Aniela z Foligno. "Nawet Pan nasz, Jezus Chrystus, dopóki żył, ani jednej godziny nie był bez boleści i męki" - czytamy w O naśladowaniu Jezusa Chrystusa. Jest coś niezwykłego w tym otaczaniu życia Świętej Rodziny aureolą niezwykłości! Pamiętam, gdy mi ktoś usiłował dowodzić, że Jezus nie mógł chorować, i oburzał się, że mogłem napisać o zaropiałych oczach Dziecka, które leżało w pełnej dymu grocie! Jaka podświadomie zawzięta chęć oderwania życia Rodziny, której członkowie pragnęli dźwigać cały ciężar ludzkiej doli, od zwykłego typu życia rodzinnego. Można by sądzić, że ci ludzie nie potrafią zrozumieć, jak bardzo jest nam potrzebny rodzinny wzór, bliskość między naszymi domami a nazaretańskim domem! Po co to ucudownianie rzeczy, które musiały być niezmiernie proste? "Przeczuwamy, że (Maryja) gdyby żyła w naszych czasach - pisze Guitton - i zapytano Ją o zdanie... nie objawiłaby żadnej nowej drogi... Ograniczyłaby się zapewne tylko do wypowiedzenia kilku słów niezmiernie prostych... Nie miała nic wspólnego ze strefą systemów Ta, która poprzestała na powiedzeniu: »Cokolwiek wam rzecze, czyńcie... Gdyby słyszała wywody swego najpłomienniejsze-go czciciela, Grignona de Montfort, byłaby zapewne uśmiechnęła się z lekka... Gdyby Maryja natchnęła jakieś dzieło ducha, to można by przypuszczać, że byłoby podobne (choć... jeszcze prostsze) do Pierwszego Listu św. Jana..." Ci wszyscy, którzy w zapędzie gorliwości zaprzeczają prostocie i zwyczajności życia Maryi, szkodzą tylko Jej kultowi. Czyżby sądzili, że zbliżą Maryję do ludzi stawiając Ją już za życia na wyzłoconym ołtarzu? Jeżeli mamy zobaczyć w Maryi naszą najwierniejszą orędowniczkę - musimy Ją poczuć blisko siebie, musimy wiedzieć, że zna dobrze nasze słabości, gdyż doświadczyła naszego ludzkiego losu. Jeżeli mamy Ją kochać naszym ludzkim sercem, musimy Ją widzieć w ramach naszego życia. Jezus przyszedł na świat jako człowiek, nie tylko dlatego, aby móc jako człowiek cierpieć i umrzeć. Przyszedł także - aby żyć między ludźmi, aby zmieszać się z tymi, którym chciał okazać całą swoją miłość, aby stać się naszym bratem i przyjacielem. Czy zacząłby to dzieło od tego, że urodziłby się w domu pełnym cudowności i niezwykłości? Maryja nie tylko zrodziła Jezusa. Była Jego opiekunką w dzieciństwie, towarzyszką i przyjaciółką w latach oczekiwania, pierwszą uczennicą i naśladowczynią w latach nauczania, jedyną, która wytrwała do końca pod Jego krzyżem. Jeżeli wszyscy ludzie są powołani do tego, by dołożyli swój udział do Jezusowego dzieła odkupienia, Maryja zrobiła to pierwsza i dlatego może być uważana za współodkupicielkę. Ta rola czyni Ją naszą ludzką pośredniczką do Jezusa-człowieka, jak Jezus jest pośrednikiem naszym do Boga. Ostatni dogmat Maryjny (ogłoszony w 1950 r.) mówi o Wniebowzięciu. Maryja, choć dzieliła - i niewątpliwie chciała dzielić - dolę ludzką, dźwigając ciężar skutków pierworodnego grzechu, przecież nie wszystkie skutki musiała ponieść. Prawdopodobnie umarła zwykłą ludzką śmiercią. Lecz "wspólna walka - jak mówi Konstytucja Munificentissimus Deus - świętej Dziewicy i Syna zakończyła się »uwielbieniem dziewiczego Ciała... Towarzyszka Boskiego Zbawcy... osiągnęła wreszcie jakby najwyższą koronę swoich przywilejów, że została zachowana wolna od zepsucia grobu, aby na podobieństwo Syna, po zwycięstwie nad śmiercią, z duszą i ciałem zostać wyniesioną do najwyższej chwały nieba". Ten przywilej nie jest zresztą wyłącznym przywilejem Maryi. Jest u Niej jedynie zapowiedzią powszechnego zmartwychwstania ciał. Ciało Maryi zostało wskrzeszone wcześniej niż ciała innych ludzi - jak odkupienie Maryi dokonało się wcześniej, niż miała miejsce śmierć Jezusa na krzyżu. Dogmaty dojrzewają w czasie, gdy stają się potrzebne, gdy ich sformułowania mają być odpowiedzią na padające ze wszystkich stron pytania. Czyż nie potrzebowaliśmy tego dogmatu po dniach ostatniej wojny? To był czas masowych śmierci. Każdy z nas utracił kogoś bliskiego. Cena ludzkiego życia została - można by sądzić - całkowicie zdeprecjonowana. Mogło się nam wydawać, że życie tych, których często nie mieliśmy nawet czasu i możności opłakiwać, w ogóle się nie liczy w obliczu historycznych wstrząsów. Wojna skończyła się, ale to gorzkie poczucie zostało. Budziły się myśli: czy warto żyć, gdy światu grożą bomby atomowe i inne środki masowego zniszczenia? Świat potrzebował zachęty, aby dalej żyć. Potrzebował odwagi. Dogmat Wniebowzięcia - jeśli się go do końca przemyśli - jest wielką afirmacją życia. Jest znakiem, który mówi, że życie ziemskie ma swą przeogromną cenę, ponieważ jest wstępem do właściwego życia. Jest przypomnieniem, że wszyscy zmartwychwstaniemy. Czyż to nie jest nadzieja zdolna jedynie zwyciężyć lęk przed zagładą? Czyż nie jest to także wezwanie, aby walczyć o życie świata przeciwko wojnom, lekceważeniu życia, zabijaniu nie narodzonych? Czy dogmat ten nie przypomina, że historia ludzkości nie jest ślepą grą sił, ale świadomym nurtem, który poprzez meandry i pozorne zastoje zmierza stale i pewnie ku wyznaczonym celom? Wychowałem się w atmosferze kultu dla Maryi. Gorącego, ale nie przesadzonego. U Maryi szukałem zawsze odruchowo pomocy i ratunku w chwilach dla siebie groźnych. Słowa "Zdrowaś Maryjo" czy "Pomnij, o najlitościwsza Panno Maryjo" zjawiały się same na moich ustach w chwilach niebezpieczeństwa. Widziałem w Maryi przede wszystkim Istotę dobrą, wyrozumiałą, skłonną do pomocy. Ale czułem, że ta Istota opiekuje się mną po to, by prowadzić mnie do Jezusa. Postać Maryi była mi zawsze bliska, choć często drażniły mnie afektowane zwroty, z jakimi się do Niej niektórzy zwracają. Po co szukać przeczulonych słów? Czyż może być dla Niej lepszy tytuł niż Matka? Jest Matką Boga, ponieważ ułatwia nam przystęp do Jezusa. Jest Matką ludzkości, ponieważ jest drugą Ewą. Jest Matką każdego z nas, ponieważ każdy został Jej powierzony pod krzyżem w osobie św. Jana. Jest Matką Kościoła, gdyż była jego opiekunką od zarania dziejów, a Jej "tajemnicza świętość" - jak to formułuje Konstytucja o Kościele - była wzorem dla Kościoła, który w Niej osiągnął już swą doskonałość i nieskazitelność. Jest Matką mojej Ojczyzny, której - w ślubowaniach Jana Kazimierza - została ogłoszona Królową. Jej niezliczone sanktuaria rozsiane są po całym kraju: w Częstochowie, w Skępem, w Swarzewie, w Gietrzwałdzie, w Wysokim Kole, w Łabudzicach, w Kodniu, w Bochni, w Piekarach, w Ludźmierzu - i w tylu innych. Jest Matką chorych, bo nigdy nie czujemy większej potrzeby szukania u Niej pomocy jak wtedy, gdy dotknięci jesteśmy bólem. Jest Matką głodnych, gdyż na pewno wie, co to głód. Jest Matką dobrej śmierci, gdyż marzymy o tym, aby była przy naszej agonii. Jest Matką zmarłych, gdyż Jej opiece powierzamy tych, którzy od nas odchodzą. Jest Matką dusz czyśćcowych taką, jaką odkryłem pewnego dnia w normandzkim sanktuarium w Montligeon i do której od tamtego czasu nie przestaję się zwracać słowami: "Połącz nas wszystkich w niebie". A wreszcie jest Matką przyszłości, Matką nadchodzących czasów. W życiu Kościoła od stu z górą lat dokonuje się proces coraz wyraźniejszego uświadamiania sobie roli Maryi. Popularny kult spotyka się z pogłębiającą się na tym odcinku myślą teologiczną. Już Grignon de Montfort zapewniał, że nabożeństwo do Matki Bożej będzie wzrastało w miarę zbliżania się ludzkości do końca swych dziejów. "Maryja - pisał - musi w owych czasach ostatnich więcej niż kiedykolwiek zajaśnieć miłosierdziem, siłą i łaską..." Żyjemy w czasach wstrząsających przemian. Człowiek zdobył niezwykłą zdolność opanowania sił przyrody. Ten imponujący sukces połączony jest przecież ze śmiertelnym niebezpieczeństwem. Moce, którymi człowiek zawładnął, mogą mu pozwolić zwalczyć klęski i niebezpieczeństwa grożące rosnącej coraz szybciej ludzkości, ale mogą także całą ludzkość unicestwić. Już na przestrzeni najbliższych dziesiątków lat światu grozi śmiertelne niebezpieczeństwo, jeśli nie potrafi zsynchronizować rozpędzonego procesu przemian technicznych z zachowaniem naturalnych, związanych z przyrodą źródeł życia. "Na skutek faktu, że człowiek zdobył niepojętą moc nad naturą, został obciążony odpowiedzialnością za siebie i za naturę - pisze Hans Urs von Balthasar. - Tę odpowiedzialność musi dźwigać... i dopiero na polu tego napięcia staje się naprawdę człowiekiem. Ta odpowiedzialność jest tak ciężka... że nie może być dźwigana przez samego człowieka... Człowiek musi podzielić się tym brzemieniem ze swoim Stwórcą..." W obliczu tego, co wyzwolił, człowiek musi stać się pełniej człowiekiem. Jego odpowiedzialność moralna musi dorównać jego wynalazczości. Czy ten stopień odpowiedzialności potrafi osiągnąć sam? Osiągnięte sukcesy pozbawiły człowieka, jak się zdaje, poczucia równowagi. Pozbawiły go zdolności przewidywania, przywiązały do chwilowego sukcesu. Człowiek coraz mniej myśli kategoriami ludzkości i przyszłości świata. Czy potrafi myśleć o innych, gdy coraz mniej jest w nim poczucia braterstwa? Coraz mniej miłości? Od pewnego czasu objawienia Maryjne -< o wiele częstsze niż dawniej - są objawieniami ostrzegawczymi i pouczającymi. Nie jesteśmy obowiązani patrzeć na objawienia w La Salette, w Lourdes, w Banneaux czy w Fatimie - nie mówiąc już o objawieniach bardzo wątpliwych, jak głośne ostatnio objawienia w Garabandal - jako na rzeczywistość równie niewątpliwą jak ta, która jest objęta całokształtem nauki objawionej. Nawet przeciwnie - Kościół przyjmuje wobec większości tego rodzaju objawień postawę prawdziwego advocatus diaboli. A jednak nie możemy być całkiem obojętni wobec nieustannie powtarzających się wezwań do wejścia w siebie, porzucenia egoizmu, do ograniczenia swych pożądań, do odejścia od grzechu. Wydaje się rzeczą niewątpliwą, że Maryja interesuje się tak gorąco dolą człowieka współczesnego, że musi się nią interesować, skoro będąc Matką ludzkości widzi, jak ta ludzkość stoi wobec największej ze swoich prób - wobec próby okazania, czy zdobyta niezwykła wiedza i technika będzie służyć dobru człowieka, czy też jego zagładzie. 9. ŚWIĘCI "Jest tylko jeden smutek świata, ten, że nie jesteśmy świętymi" - pisze Leon Bloy. Świętość to tak wiele, a tak jednocześnie niewiele. "Dziś będziesz ze mną w raju" - i bandyta staje się od razu świętym. A jednocześnie jak trudne wydają się nam życia świętych, gdy czytamy o nich w hagiograficznych dziełach. Kto to jest święty? Listy apostolskie nazywają tym mianem wszystkich wiernych wyznawców. "Do wszystkich przez Boga umiłowanych i powołanych świętych, którzy mieszkają w Rzymie..." - pisze św. Paweł. - "Paweł... ze wszystkimi świętymi, jacy są w całej Achai". "Do tych, którzy zostali uświęceni w Jezusie Chrystusie i powołani do świętości." Dziś myślimy: Świętość to raczej stan, do którego jesteśmy powołani, ale od którego jesteśmy dalecy. Mamy być świętymi, tzn. tymi, którzy będą mogli po śmierci bezpośrednio odejść do nieba. Nie wszyscy święci są świętymi kanonizowanymi. Kościół nigdy nie głosił, że wszyscy prawdziwi święci są kanonizowani; stwierdzał jedynie, że święci kanonizowani są tymi, za których zbawienie bierze gwarancję. Święci kanonizowani to ci wybrani, których życie ma nam służyć za wzór postępowania. Założenie to jednak, niestety, w małym tylko stopniu jest realizowane; kanonizowani są w ogromnej większości duchowni i zakonnicy, rzadko tylko ludzie świeccy, nie męczennicy, nie założyciele pobożnych fundacji, nie gorliwi o sprawy wiary władcy, ale zwykli członkowie rodzin, szarzy przedstawiciele codziennego dnia pracy. A tymczasem wzoru życia potrzebuje przede wszystkim świecki człowiek związany życiem rodzinnym i pracą zawodową. "Wy jesteście solą ziemi" - mówi Jezus. Ta sól - to świętość, bo jak sól przekształca smak potraw, tak tylko świętość zdolna jest przekształcić "smak" zwykłych spraw ziemskich. Czy jednak podawane nam wzory mogą być tą solą? W średniowieczu istniał typ społeczeństwa, którego wszystkie instytucje były - lub przynajmniej chciały być - wyrazem myśli chrześcijańskiej. W tym "uświęconym" społeczeństwie nie zabiegano zbyt gorliwie o wynoszenie świętych na ołtarze. Istniała - zwłaszcza w okresie XIIŚXVII w. - ogromna ilość świątobliwych Polaków, z których dosłownie tylko kilku doczekało się kanonizacji. W 1767 r. ukazała się książka ks. F. Ja-roszewicza, reformaty, pt. Matka Świętych - Polska. Wyliczała ona tylu świętych - a raczej kandydatów do oficjalnej świętości - ile jest dni w roku, i to przeważnie ludzi świeckich. Mimo to beatyfikowanymi, względnie kanonizowanymi są wyłącznie duchowni i zakonnicy. Aż do dziś duchowni i zakonnicy stanowią ponad 90 procent kandydatów zgłoszonych do kanonizacji. Wśród oczekujących na wszczęcie procesu beatyfikacyjnego świeccy stanowią zaledwie 7 procent. Tych kilku ludzi ma służyć wzorem życia dla wielomilionowej rzeszy chrześcijan żyjących w świecie, uprawiających setki zawodów, przeżywających tysiące trudności i kryzysów? Święci w dzisiejszym pojęciu to ludzie zbawieni i kanonizowani, ludzie, którzy dokonali heroicznego - czasem opłaconego krwią i życiem - wysiłku spełnienia własnym życiem woli Bożej. W rzeczywistości to po prostu ci, którzy usiłowali naśladować swym życiem życie ziemskie Jezusa. Ewangelia pokazała nam postać Chrystusa. Pod wpływem Ewangelii człowiek usiłować będzie dalej piórem lub słowem, pędzlem lub dłutem wywołać Jego obraz. Od malowideł na ścianach katakumb po nowoczesne dzieła, od apokryfów - tych przesadzonych w swej fantastyce powieści o Jezusie - po książki współczesne, sztuka nie przestaje dążyć do wydobycia nowych, ciągle jeszcze nie znanych rysów Jego twarzy, gestów Jego rąk. Z czterech Ewangelii - które są dziełem Ducha Świętego - występuje jeden Chrystus. Wszystkie dzieła ludzkie mówiące o Jezusie nie złożą się razem na Jego postać; mogą tylko mnożyć w nieskończoność cechy Jego Osobowości. Tylko Ewangelia potrafiła objąć całego Chrystusa. Ludzie, pisząc lub malując, zdolni są jedynie do odnalezienia w tym Człowieku o najbardziej ludzkiej naturze, tego, co jest im bliskie i dostępne. Ewangelia pokazała nam postać Jezusa taką pełną, że musimy to bogactwo przekładać nieustannie na nasz ludzki język, aby móc z niego korzystać. Są jednak ludzie, którzy usiłują, już nie tak jak my - na papierze czy na płótnie - lecz na sobie samych odtworzyć bodaj jedną cechę natury Jezusa. To są święci. Święty z nieskończonego bogactwa ludzkiej natury Chrystusa wydobył jakąś cechę i zapragnął ją przenieść na siebie. Wszystkie razem żywoty świętych w całej swej barwności złożyć się mogą w jakiejś mierze - ale tylko w jakiejś mierze - na obraz ziemskiej postaci Jezusa. Może należałoby powiedzieć inaczej: Święty to człowiek, którego Jezus zechciał obdarzyć fragmentem swej świętości. Przecież i początek, i wykonanie dzieła zależało od działania łaski. To prawda, że łaska jest pomocą, której nigdy nie brak, ziarnem, które sypie się nieustannie na ziemską glebę niby ciągły deszcz. Lecz ziemia może to ziarno przyjmować lub odpychać kamienistą powierzchnią, albo przygłuszać chwastem. Ewangelia pokazuje nam życie Jezusa na tle pewnej epoki. Ale niezwykła właściwość tych Ksiąg sprawia, że to życie można przenieść w każdą inną epokę, w każde inne warunki. Życie każdego ze świętych tkwi również w swojej epoce. A jednak w tym, czym są święci, są oni ludźmi wszystkich epok. Często się o tym mówi, że nie ma dzisiaj miejsca na wzory w rodzaju Szymona Słupnika. Tylko że słup w życiu tamtego świętego stanowił jedynie specyficzny rekwizyt. Człowiek, który jak Tomasz Merton odszedł na "siedmiopiętrową górę", naśladował w pewnej mierze Szymona i uczynił to właśnie w dzisiejszych czasach. Święci, niezależnie od wieku, w jakim przypadło im żyć, są ludźmi Ewangelii. Jako motto do życia każdego świętego można by zacytować jakąś perykopę ewangeliczną. Typy świętych dadzą się sprowadzić do typów ludzkich ujętych w osiem błogosławieństw. Jest rzeczą charakterystyczną, że do błogosławionych Jezus zalicza nie tylko tych, którzy czynią dobrze: są miłosierni lub zabiegają o pokój - lecz także tych, którzy płaczą, są głodni, krzywdzeni, cierpią prześladowania. Świętość to nie tylko pozytywne działanie, to także znoszenie pewnego stanu. Święci łączą pewną sytuację życiową z działaniem. Działają przezwyciężając ludzką trudność - w sobie lub poza sobą. Poetyckie Fioretti przysłoniły nam prawdziwego św. Franciszka stwarzając nierealną postać "serafickiego biedaczyny". A przecież to był człowiek z krwi i kości, który musiał ciężko walczyć ze skłonnością do próżności, z arbitralnością, z uporczywymi pokusami zmysłowymi. Przeżywał chwile zwątpienia, momenty rozpaczy, napady smutku. Nie bez powodu kazał jednemu z braci stawiać sobie stopę na ustach, i nie tylko bratu Leonowi, ale samemu sobie musiał tłumaczyć, czym jest radość doskonała. Grafologia mówi o przyrodzonej naturze świętych - na podstawie ich pisma - często rzeczy przerażające. Św. Ignacy miał mieć naturę bezwzględnego konkwistadora, św. Teresa z Avila odznaczała się niezwykłą zmysłowością, św. Filip Neri zdradzał skłonność do sadyzmu, św. Jan Vanney posiadał duszę rozdzieraną hamletowskimi wątpliwościami, u św. Teresy z Lisieux znaleźć można naturę midinetki... Święci bardziej niż inni ludzie świadczą swym życiem przeciwko doktrynie o predestynacji. Bóg nie sięga do najlepszego materiału, by z niego uczynić swoich świętych. Raczej używa do tego materiału najgorszego. Po co istnieją święci? Ma ich tylko Kościół. Inne religie i światopoglądy mają swoich proroków, bohaterów i męczenników. Święci mogą być również prorokami i bohaterami, ale są także czymś innym. Są oni żywym wcieleniem Ewangelii w swojej epoce. Kościół potrzebuje świętych jako sprawdzianu skuteczności swego działania i jako korek-tury swoich błędów. Święci realizują praktycznie naukę Kościoła i dokonują w nim odnowy. Jest złudzeniem, że odnowy dokonuje taki czy inny papież, taki czy inny sobór. Byli papieże dalecy od świętości - jak choćby Paweł III - którzy podejmowali dzieło odnowy, były sobory "nieudane", od których przecież liczy się odrodzenie w Kościele. Prawdziwej odnowy dokonują święci, którzy są właściwymi twórcami haseł odnowy i ich realizatorami. Czym byłaby odnowa po Soborze Trydenckim, gdyby nie wypracowali jej ludzie wielkiej świątobliwości, jak Contarini, Gilberti, Cortese, Sadolet, Kajetan z Thiene, Hozjusz, gdyby nie byli jej realizatorami św. Karol Boromeusz, św. Franciszek Salezy, św. Filip Neri, św. Wincenty a Paulo. Święci są zawsze ludźmi historii. Gdy na pierwsze chrześcijaństwo spadły krwawe prześladowania, pojawili się święci męczennicy. To był czas, gdy konieczną rzeczą było pokonanie lęku i heroiczne zaświadczenie o swej wierze. Byłoby rzeczą naiwną sądzić, iż były to czasy, gdy strach przed męką i śmiercią miał mniejszą niż dzisiaj siłę. Ludzie bali się, załamywali w obliczu tortur, dokonywali odstępstw. Liczba odstępstw była ogromna. Co pewien czas powstawała sprawa ludzi, którzy w okresie prześladowania popełnili odstępstwo, ale potem chcieli wrócić do Kościoła. Święci męczennicy byli tymi, którzy "utrzymywali linię" w chwili krytycznej. Potem chrześcijaństwo wyszło z katakumb i trafiło prosto do cesarskiego pałacu. Z pozycji zwalczanego "ateistycznego" zabobonu przeskoczyło od razu do roli oficjalnej religii państwowej. Wiara ludzi prostych stała się wiarą wyrafinowanych myślicieli, wiara tłumu - wiarą zabiegających o stanowiska i honory dworaków. Powstawały problemy: co jest ważniejsze - to, czego wymaga wiara, czy to, czego wymaga cesarz? Wtedy z pustyń zaczęli ściągać eremici, którzy w samotnym szamotaniu się z własną słabością nabrali sił pozwalających im przeciwstawić się pokusom dworskiego życia. Gdy przyjdzie okres formułowania ogólnych prawd wiary obowiązujących dla całego Kościoła, dawni pustelnicy staną się doktorami i teologami. W dyskusje teologiczne wplątywać się będą intrygi dworskie i ambicje osobiste. Niełatwo będzie ustalać pierwsze definicje i dogmaty. Istotą świętości tamtych czasów będzie jednak nie tyle prawdziwość głoszonej doktryny, ile raczej styl życia rezygnującego z godności osobistych, słów uznania, nawet wolności dla prawa głoszenia uznanej przez siebie prawdy. Potem chrześcijaństwo rzymskie zaleją fale barbarzyńców. Irlandzcy mnisi będą musieli porzucić samotność, aby iść chrzcić pogańskich władców. Jedną z charakterystycznych cech świętości jest jej "elastyczność" - zdolność do przerzucania się z jednego typu życia w drugi. Doktorzy i biskupi odchodzą do eremów - eremici idą na królewskie dwory, kształtują władców, chrzczą całe narody, zachęcają pogańskie królewny do dziewiczego życia. Kiedy chrześcijaństwo opanuje całą Europę, typami świętych będą przede wszystkim reformatorzy, kaznodzieje, twórcy nowych zakonów. Kościół potrzebować będzie nieustannej odnowy wewnętrznej. Od VIII do XV w. Kościół walczy nieustannie o swą wolność w chrześcijańskim imperium. Zaczyna się powtarzać pewien rytm. Uzyskawszy jakąś dozę wolności, Kościół popada w dekadencję. Każda inna instytucja po takim kryzysie przestałaby istnieć. Kościół jednak znajduje w sobie siły, by odżyć na nowo. Od góry padają hasła odrodzenia. Od dołu pojawiają się święci. Są już wcześniej, tak jakby gotowi, by podjąć się mającego na nich spaść trudu. Im głębszy był upadek, tym więcej pojawia się świętych. Myślicieli, jak Anzelm czy Bernard, bohaterskich biskupów, jak Tomasz czy Stanisław, odnowicieli ducha wśród mas, jak Dominik czy Franciszek, sprawiedliwych władców, jak Ludwik czy Jadwiga, mistyków, jak Brygida czy Katarzyna... A kiedy nadejdą czasy rozdarcia Kościoła, wtedy również działać będzie ogromna armia świętych. Wszyscy ci odnowiciele tamtej epoki łączyć będą polemikę doktrynalną z pracą dla ubogich, zaniedbanych, skrzywdzonych, cierpiących. Święci nie są nigdy tylko polemistami - obrońcami lub głosicielami doktryny. Zawsze łączą aktywność intelektualną z aktywnością społeczną. Wszędzie tam, gdzie świętości nie towarzyszy wysiłek "zejścia" do konkretnego człowieka - świętość budzi wątpliwości. Wojny religijne rodzą świętych męczenników. Najstraszniejsza hekatomba krwi dokona się w Anglii. Razem z Morusem, Fisherem, Campionem, Southworthem umierać będą dziesiątki i setki ludzi. Mówiąc o bulli Piusa V, którą została wyklęta Elżbieta I, pisze E. Waugh: "Współcześni i ogromna większość późniejszych historyków uznała postępek papieża za błędny... a jego samego za tragiczną postać... która przyczyniła się do ruiny angielskiego katolicyzmu... A jednak, być może, w godzinach samotności spędzanych przed krucyfiksem udało mu się odkryć coś, co było zakryte przed politykami swego czasu i historykami czasów późniejszych, coś, czego nie można było spostrzec we współczesności ani w najbliższej przyszłości - może zrozumiał, że niełatwa była droga do zgody i tylko przez krew, nienawiść i pogardę miała wiara kiedyś powrócić do Anglii?" Równocześnie pojawiają się święci nowej działalności Kościoła - misjonarze. Towarzysze i następcy św. Franciszka Ksawerego, którzy będą porzucali własny kraj, własne otoczenie, by żyć wśród obcych, na obcej ziemi, wśród niewygód, często pod grozą śmierci, często za swą pracę ponosząc śmierć, a zawsze dźwigając odpowiedzialność za postępki innych chrześcijan podbijających dla innych całkiem celów misyjne ziemie. Jakich świętych potrzebujemy dzisiaj? Myślę, że przede wszystkim ludzi włączonych w pełni w nurt codziennego życia. Katolicyzm w ciągu ostatnich trzech wieków żył w zamknięciu. Kształtował się jako swego rodzaju "dobre myślenie" przeciwstawiające się każdej doktrynie niosącej rewolucyjne przemiany. Katolicy żyli ściśle poddani ograniczającym wskazówkom Kościoła. Oni, którzy mieli iść przekształcać ziemię, umieli jedynie bronić swego i krytykować drugich. W XIX w. dokonał się wielki skandal i Kościół utracił klasę robotniczą. Na początku XX w. zaczęło się walić dzieło misji, zbyt związane z polityką kolonizacji białych potęg. Ale proces odnowy zaczął się wcześniej, niż Jan XXIII i Drugi Sobór Watykański wyrwał katolików ostatecznie z postawy izolacji wobec narastających gwałtownie problemów świata. Katolicyzm nie jest już dziś receptą na samotną pobożność. Może nawet więcej - może uświadomił sobie, że samotna pobożność nie jest najczęściej wcale pobożnością. Katolicyzm dzisiejszy musi być jednocześnie bardziej społeczny i głębiej przeżywany. Musi być bardziej społeczny, ponieważ na świecie stało się bardzo ciasno, i wszystko, co jeden człowiek cierpi, jest winą wszystkich innych ludzi. Chrześcijanie muszą brać aktywny udział w przebudowie świata, w walce o pokój, w walce z krzywdą społeczną. Równocześnie katolicy muszą mocniej żyć chrześcijaństwem. Ich wiara musi być bardziej samodzielna. Kiedyś mówiło się: My żyjemy w Kościele, inni ludzie żyją poza Kościołem. Ten Kościół - obronna forteca - rozsypuje się w tej chwili. "Mała grupa sprzeciwia się jakiemukolwiek remontowi. Mówią: tak było za naszych czasów i nic się nie może zmienić... A na przeciwnym krańcu niektórzy pilnie wszystko demolują; zaczęli nawet od zdjęcia dachu tak, że deszcz leje się do środka..." (J. C. Barreau). Kościołem nie są jego mury - Kościołem jest niematerialna treść Bożego posłannictwa. Gdy jedni łamią żałośnie ręce nad rzekomym zagrożeniem, inni zaczynają uświadamiać sobie, że walące się dziś mury były bardziej przeszkodą niż pomocą w pracy. Gdy Kościół tracił przed stu laty własne państwo, także widziano w tym ostateczną klęskę. Ale Kościół wyzwolony od trosk ziemskich stał się duchową potęgą o wiele większą, niż był dawniej. Kto wie, czy to, czego jesteśmy świadkami, nie jest zamknięciem rozpoczętego wówczas procesu? Kościół nie może być zamknięty dla świata za niedostępnymi murami - musi być dla świata. Katolicy muszą wejść między ludzi, muszą się z nimi zmieszać, muszą działać, dzielić trudy, współpracować w każdym służącym człowiekowi dziele. Nie ma możności instruowania ich, udzielania wskazówek postępowania na każdą sytuację. I dlatego muszą być mocniej duchowo związani ze sobą. Muszą więcej brać z łask sakramentalnych. Rolą dzisiejszego katolika jest coraz więcej rola harcownika na przedpolu. Taki harcownik działa na podstawie otrzymanej formacji, w oparciu o duchową łączność, działa na własne ryzyko, bez angażowania Kościoła, ale wie, że zawsze może "skompromitować" Kościół, jeśli postępować będzie niewłaściwie. Katolicy w takich warunkach muszą być świętsi, bliżsi ideału świętości. Muszą mieć wzory świętości. Potrzebujemy bardzo, więcej niż kiedykolwiek, wzoru świętych dla naszego czasu! Jedni dziś rwą stare mury nie dopasowanej do naszych czasów konstrukcji, inni z rozpaczą i w gniewie bronią tego, co było, tego, do czego przywykli. Ani jedno, ani drugie nie wydaje się właściwą postawą. Kościół potrzebuje działania na zewnątrz, potrzebuje działania wobec świata. Oczywiście jakieś mury - czy może po prostu ściany szałasu? - będą musiały powstać, aby umożliwić chwile skupienia, bez których żadna zewnętrzna aktywność nie da rezultatu. Nie mogą to być jednak mury odcinające nas od świata. Albo Kościół będzie Kościołem dla całej ludzkości, albo nie będzie Kościołem Chrystusowym. Ale my wierzymy, że jest Kościołem Chrystusowym, postawionym na Piotrze jak na skale. Kościołem, którego żadne zło nie obali, ale który poprzez odkrywanie w sobie własnych błędów zmierza coraz dalej ku wypełnieniu powierzonego sobie zadania. Potrzebny jest nam wzór świeckiego świętego, ale potrzebne są również wzory świętych kapłanów. Czas dzisiejszy jest czasem ścisłego rozgraniczenia funkcji duchownych i funkcji świeckich w Kościele. Jeśli świeccy mają wejść w życie świata, zmieszać się z niewierzącymi - muszą być lepiej niż dotychczas uformowani religijnie. Zadaniem świeckich jest być świadkami, ale zadaniem duchownych jest przygotowanie świeckich do tej roli. Jeśli dziś z taką stanowczością Paweł VI wypowiada się za potrzebą celibatu, to niewątpliwie dlatego, że widzi w tym akcie bohaterskiego zaparcia się siebie źródło niezwykłej siły nadającej kapłanowi specyficzną zdolność oddziaływania na świeckich. I jeżeli z taką nieustępliwością stoi na stanowisku powiązania miłości ludzkiej w małżeństwie z obowiązkiem posiadania dzieci, to dlatego także, że oddziaływać na świat może jedynie człowiek zaangażowany w podstawową komórkę społeczną, jaką jest rodzina. Kapłan musi mieć autentyczny autorytet kapłana, świecki musi być autentycznym przedstawicielem społeczeństwa świeckich. Jest sprawą niezmiernie ważną, aby świeccy katolicy pracowali na swoim odcinku, a kapłani na swoim. Entuzjazmowaliśmy się wszyscy ofiarnością księży-robotników, podziw budzi ofiara życia dokonywana przez księży-partyzantów. A jednak z punktu widzenia właściwego podziału funkcji w Kościele trzeba uważać oba zrywy za niesłuszne. Jeśli księża we Francji stali się robotnikami, to dlatego, że zabrakło wśród robotników świeckich katolików; jeśli księża kolumbijscy i brazylijscy stanęli w szeregach partyzantów, to dlatego, że zabrakło w szeregach ludzi walczących o sprawiedliwy porządek społeczny świeckich katolików. "Wielka liczba... działaczy społeczno-chrześcijańskich to księża - pisze wielki moralista ksiądz Jacąues Leclercą. - Pociąga tych księży do działania troska o dusze, ale nie potrzeba reform ekonomiczno-społecznych. Pamiętam, jak jeden z przywódców społecznego ruchu w Belgii, zakonnik o naturze apostoła, mówił do mnie: »Mnie nie interesują reformy społeczne - szukam wyłącznie dusz ludzkich!- Mówił to z dumą, świadomie podkreślając swymi słowami, że jest dobrym zakonnikiem. Ale w takich warunkach reforma społeczna była niemożliwa. To, czego brakło ruchom społeczno--chrześcijańskim - to byli świeccy, którzy brali doczesność na serio... Dobry chrześcijanin ma zawsze wrażenie, że nie jest w pełni dobrym chrześcijaninem, jeśli bierze doczesność całkiem na serio... Znaliśmy lekarzy-katolików, którzy z poświęceniem prowadzili pielgrzymki do Lourdes lub, jako członkowie Konferencji św. Wincentego, odwiedzali ubogich, ale mało zajmowali się śledzeniem postępu w medycynie, a swoich pacjentów traktowali w sposób zdawkowy... Ileż razy pisarze społeczno-chrześcijańscy ograniczali się do wypowiadania lub komentowania doktryny papieskiej wtedy, gdy rolą świeckiego jest iść dalej, szukać konkretnych rozwiązań... Tak długo, jak długo księża będą sądzili, że powinni zajmować się doczesnością, a świeccy, że winni szukać świętości w naśladowaniu zakonników - Kościół nie spełni swego zadania." Jednym z zadań współczesnego katolika świeckiego jest działanie przeciwko wojnie. Mówiliśmy już o tym. Wojny współczesne stają się coraz bardziej wojnami "totalnymi", wojnami z całym narodem, w większym stopniu z bezbronnymi niż z uzbrojonymi. Taką wojnę prowadzono przeciwko nam w czasie okupacji hitlerowskiej. Kiedy żołnierz na froncie walczy z innym żołnierzem, rzadko obdarza przeciwnika nienawiścią. Ale gdy żołnierz walczy z przeciwnikiem, który wymordował jego rodzinę, staje się człowiekiem szukającym zemsty i niełatwo mu uchronić się przed nienawiścią. Mówiliśmy już przedtem: wojna może być mniejszym złem, i potępiając zasadniczo wojnę, musimy przyjąć wojnę, która jest obroną życia, wolności, sprawiedliwości. Taka wojna, na którą musimy się zgodzić, wymaga od katolika specyficznej postawy, niezwykle trudnej postawy. Jakże potrzebny byłby tutaj wzór świętego! Taki wzór istnieje. Wywodzi się z innej epoki. Chodzi o Joannę d'Arc. Tylko trzeba by o Joannie - która wydaje się w o wiele większym stopniu patronką naszych czasów niż pierwszej połowy XV w. - inaczej mówić i co innego o niej wiedzieć, niż to, co się na ogół mówi i wie. Nie było rzeczą słuszną twierdzić - jak to twierdził w swojej sztuce Bernard Shaw - że Joanna była prekursorką nacjonalizmu i protestantyzmu. Owszem - Joanna rozumiała inaczej uczucia narodowe, niż je odczuwali współcześni jej Francuzi, przedstawiciele wyższych klas społecznych. Im zależało jedynie na tym, by mieć wygodniejszego dla siebie władcę, a było im zupełnie obojętne, jakim językiem do nich przemawia. Natomiast - mimo swego konfliktu z sądzącym ją trybunałem - Joanna była i pozostała wierną córką Kościoła. Joanna prowadziła żołnierzy do walki, ale nie apoteozowała wojny. Nie było w niej perwersyjnych pragnień oglądania krwi ludzkiej. Wiemy, że po każdej bitwie opłakiwała zabitych i rannych, zarówno swoich, jak i przeciwników. Zanim przystąpiła do walki, zawsze wpierw usiłowała przekonać przeciwników, że powinni ustąpić. Gdy jeden z sędziów, usiłował ją zawstydzić, że ona, dziewczyna i dziewica, znajdowała się na polu walki, wybuchnęła: "Na Imię Boga, pewno, że tam byłam! Pięknie mówicie. Lecz dlaczego oni nie chcieli opuścić Francji i wrócić do swego kraju?" Ale nawet w tych porywczych słowach nie czuje się nienawiści. Joanna potrafiła walczyć i nie nienawidzić. Opis życia świętego, jeśli jest tylko opisem zdziałanych przez niego cudów, niewiele nam może dać. Jest to tylko rodzaj "pobożnej sensacji" przypominającej owe spory o wyższości jednych świętych nad drugimi, o których mówi III Księga O naśladowaniu. Prawdziwa wartość wzoru zawiera się w ukazaniu cnót świętego i jego zwycięstw nad sobą. Ale nawet obraz słabości i złych skłonności -. o których milczą na ogół hagiografowie - może mieć swoją wartość. Nawet odnalezienie podobieństwa między naszymi słabościami a słabościami świętego zbliża nas do niego. Cóż to może być za wzór - święty ubrany w sztywną złocistą togę i ustawiony już za życia na ołtarzu? Co nas zbliży do takiego idola? Co pozwoli uwierzyć, że jego świętość ma być dla nas wzorem? Wielką realistkę św. Bernadettę drażniły cukierkowe życiorysy, stanowiące jedynie panegiryk świętego. Mówiła: "Uważam, że trzeba pisać o słabościach świętych i pokazywać sposoby, jakich używali, aby się poprawić. To będzie dla nas pożyteczne". Niełatwo jest dziś mówić o burzliwym okresie dojrzewania, niełatwo, gdy wszystkie bariery, które miały osłabiać uderzenie zmysłów, zostały obalone. Być może w dawniejszym wychowaniu było wiele hipokryzji. Ale dzisiejsze wychowanie, odrzucając hipokryzję, odrzuciło także wszelką sublimację zmysłowego popędu. Młody człowiek stanął bezbronny wobec burzy dojrzewania. Obawiam się, że mdlejący po usłyszeniu każdego nieskromnego słowa Stanisław Kostka nie potrafiłby przemówić do dzisiejszej młodzieży. Czy jednak takim był naprawdę? Czy to mdlenie nie było u niego jakimś desperackim aktem protestu? Wiemy, że Stanisław był człowiekiem, który umiał chcieć. To nie była słaba indywidualność ten syn bogatego możnowładcy, który o głodzie, w chłopskim ubraniu przewędrował pieszo ponad dwa tysiące kilometrów po to, by móc żyć tak, jak żyć pragnął. Jeśli uciekał od pewnych słów czy obrazów, to może dlatego, że czuł w sobie skłonność, którą za wszelką cenę chciał przezwyciężyć - i którą przezwyciężył? Czy nie należałoby położyć akcentu na tym, kiedy się pokazuje tego świętego? Potrzeba nam świętych o ludzkich obliczach, świętych uczynionych przez łaskę, ale przecież nie bez ich ogromnego wysiłku. Z drugiej strony trzeba pamiętać, że nigdy nie uczynimy siebie sami świętymi, a gdybyśmy to uczynili, otrzymalibyśmy świętość fałszywą. Bóg żąda od wszystkich świętości i każdy może zostać świętym, tzn. może otrzymać dość łaski, aby świętość zrealizować. Chodzi przecież o to, aby starać się o świętość, nie pragnąc chwały świętości. "Wielu świętości chce dla świętości - pisze ojciec Semenenko. - A dlaczego...? Bo to jest własna czynność, własne działanie z siebie..." Człowiek chce świętości, bo to zaspokaja jego ambicję. Gorączkowo, z namiętnością czyni pokuty czy umartwienia, które mają go uczynić świętym. Wydaje mu się, że czyni te rzeczy dla Boga, ale naprawdę czyni je dla siebie. Co chwila sprawdza swój puls: czy nie bije już tętnem świętości. Oto chwila najlepsza dla szatana. Teraz może osiągnąć najwięcej, jeśli zdoła podsunąć człowiekowi myśl: ależ tak, jestem już święty! "Świętość - napisałem w swym opowiadaniu Największa miłość - znajduje się przypadkowo jak bursztyn w setnej czy może tysięcznej kupce morskiego zielska. Dostaje się ją na dodatek." Potem otrzymałem list. Jeden z moich czytelników pisał: "Tak formułować nie wolno, musimy przecież zachęcać człowieka, aby walczył o świętość". Myślę, że nie miał racji. Myślę, że musimy zachęcać siebie i drugich do pełnienia woli Bożej, a ponieważ Bóg chce przede wszystkim, abyśmy kochali, my, którzy mówimy i piszemy, musimy starać się o miłość i wołać o miłość. Biada nam, gdybyśmy o miłości przestali mówić! Tylko tyle możemy zrobić. Czy potem zjawi się świętość - to już jest sprawa Boga. On, tylko On może ją dać - na dodatek ludzkich starań. Świętym zostaje się po śmierci. Święty do ostatniego tchu życia musi toczyć walkę ze sprzeciwami ciała i ducha. Przy świętym - i to jest chyba jeden ze znaków świętości - pojawia się istota, którą my, ludzie dalecy od świętości, odesłaliśmy do jasełek. Bernanos miał rację: szatan tylko świętego może uważać za swego przeciwnika. Jeśli święty kształtuje linię historii - to o niego warto jest walczyć. Gdy przychodzi nam pisać o świętym, musimy pokazać, że walczył o swoją świętość tak, jakby jej wcale nie pragnął i wcale jej nie widział. Jeżeli niektórzy święci wyrażali za życia pragnienie, aby zostać świętymi, widzieli w tej świętości jedynie możność działania dalej dla dobra ludzi. Stając się świętymi - wcale tego nie dostrzegali. Im święty jest bliżej świętości, tym ma się za większego grzesznika. Odkrywa w sobie słabości, jakich istnienia my, ludzie grzeszni, nawet nie podejrzewamy. Na progu śmierci umierający in odore sanctitatis drżą o własne zbawienie... Ale równocześnie coraz mocniej ufają. Święty to ten, kto pojął, że nic w życiu nie zdołał osiągnąć i idzie do Boga z próżnymi rękami. Święci to ci, którzy nie dali się jak Hiob opanować chęci spierania się z Bogiem o własną niewinność. Nie uważali, że cierpieli niesprawiedliwie. Nie stawiali w ogóle sprawy własnej osoby. Pojęli, że to wszystko, co zdziałali, jest niczym i że mogą liczyć tylko na łaskawość Bożą. To jest największe z odkryć świętych, że nie ma nic tak wielkiego, aby nie można było tego utopić w morzu przebaczenia. Gdy mówię: wierzę w Świętych Obcowanie, znaczy to, że wierzę, iż święci są wokoło mnie. I ci kanonizowani, i ci nie kanonizowani. Ci z hagiografii i ci, których sam znałem. Są przy mnie jak przyjaciele i towarzysze. W niektórych odnajdę rysy własnego charakteru. Inni - których otrzymałem jako patronów przy chrzcie - będą się mną opiekowali szczególnie życzliwie. Jeszcze inni pojawią się na mojej drodze jako orędownicy w szczególnych okolicznościach. Oprócz tajemniczego towarzysza, jakiego otrzymałem - Anioła Stróża, o którym tak mało wiemy i tak mało myślimy - będą to moi przyjaciele najwierniejsi. Święci są wokoło mnie. Wiem - ludzie niewierzący żartują nieraz, iż dzięki opiece tylu świętych każda część naszego ciała ma osobnego opiekuna i że ta masa naszych protektorów jest jakąś podświadomą tęsknotą za wielobóstwem. Ale my wiemy, że święci - z największą spośród nich Maryją - są tylko zbawionymi ludźmi, których potęga jest potęgą Boga. Bóg stworzył ich, aby nam ułatwić drogę do siebie. Święci to jeszcze jeden dowód, jak bardzo Bogu zależy na nas. 10. KONSEKWENCJE Czy to, że wierzę, wystarczy? "Także i złe duchy wierzą i drżą" - mówi św. Jakub. Szatan wierzy - a nawet chyba jego wiarę trzeba uważać za wiedzę - a mimo to jedynie wbrew woli pełni służbę Bożą - „stets das Gute schaft". Czy mogę "uczynić coś; dobrego bez Boga? Bóg jest u początku każdego dobrego dzieła. Jego jednak obecność jest niedostrzegalna. Możemy przeżywać złudzenia, że sami uczyniliśmy pierwszy gest. Ten jednak pierwszy Boży impuls trwa tylko do pewnego momentu. Potem Bóg zostawia człowieka samego. Nie zostawia - puszcza go, jak matka puszcza w pewnej chwili zaczynające chodzić dziecko. Chce, aby człowiek zrozumiał, iż daleko nie zajdzie bez Bożej pomocy. Wtedy albo nastąpi koniec ludzkiego działania, albo rozpocznie się czas świadomej współpracy z łaską. W Kościele biją źródła łaski zwane Sakramentami. Przez chrzest, bierzmowanie i namaszczenie chorych prowadzi zwykła droga każdego chrześcijanina. Przez sakrament małżeństwa lub kapłaństwa człowiek zdobywa właściwe łaski swojego stanu. Przez pokutę i Eucharystię dokonuje nieustannej odnowy wewnętrznej. Nie ma dla nas nic ważniejszego niż spotkanie i połączenie z Chrystusem. Cały Kościół tylko temu służy: tylko to jest jego zadaniem i racją bytu, by doprowadzić człowieka do Boga. Nie ma własnego celu istnienia. Zniknie, gdy stanie się możliwe całkowite spotkanie. Tu jednak na ziemi takie spotkanie nie może nastąpić. Tutaj możemy iść do Boga przez połączenie z Jezusem-Człowiekiem ukrytym w Przenajświętszym Sakramencie. Dlatego potrzebujemy drogowskazów, które by nas prowadziły. Potrzebujemy nieustannych wskazówek i znaków, i Kościół stawia-te znaki dla nas. W każdym z nas działa prawo "entropii moralnej"; nasze zrywy są krótkotrwałe, nasze dobre zamiary szybko się kończą. Musi istnieć moc, która by nas wciąż na nowo odradzała, a przez to odrodzenie prowadziła coraz wyżej, bo także przez poszczególnego człowieka biegnie linia teilhardowskiej ewolucji wstępującej ku punktowi Omega. Przeciwko prawu "entropii moralnej" działa prawo "odnowy eucharystycznej". Ale niewiele wyjdzie ze spotkania z Jezusem, jeśli nie będziemy posiadali odpowiedniej predyspozycji. Faryzeusze, saduceusze, a także wielu innych, współcześnie żyjących, widywało i słuchało Jezusa. Nie skorzystali przecież z tego. Byli - zanadto zadowoleni z siebie... Przypomnijmy sobie, jak to było na tej uczcie u faryzeusza, na którą zaproszony był Jezus. Przyszła kobieta, znana z grzesznego życia, i uklęknąwszy obok stóp Chrystusa obmywała je łzami i ocierała własnymi włosami. A faryzeusz patrząc na to myślał: Gdyby On był prawdziwym prorokiem, wiedziałby, kim jest ta kobieta i nie pozwoliłby jej dotknąć siebie. Ale Jezus, który znał myśli swego gospodarza, zapytał nagle: Powiedz mi, proszę, Szymonie, który dłużnik powinien być bardziej wdzięczny - czy ten, któremu darowano małą sumę, czy ten, któremu darowano wiele? Oczywiście - odpowiedział Szymon - ten, któremu darowano wiele... Masz rację - rzekł Jezus. - I dlatego też ten, któremu niewiele darowano, niewiele okazuje wdzięczności... Faryzeusz nawet na pewno nie wyobrażał sobie, że można go zestawić z osobą klęczącej grzesznicy. Nie poczuł delikatnej ironii słów Jezusa. A jednak - czymże były zwyczajne grzechy tej kobiety w porównaniu z pychą, z poczuciem wyższości, jakie były w jego sercu? Ta kobieta grzeszyła i uważała się za grzesznicę. Faryzeusz czuł się tak bardzo doskonały, że nawet nie znał własnych grzechów. Jezus wie, że każdy człowiek jest istotą grzeszną. Ale nie ilość grzechów jest ważna. Miłosierdzie Boże największe nawet brzemię grzechów zdolne jest pochłonąć. Ważna jest świadomość naszej grzeszności. "Więc nie potrzebujesz się już spowiadać"? - pytał podstępnie św. Joannę jeden z jej sędziów. "Nigdy nie jest dosyć oczyszczania sumienia" - odpowiedziała. Jeśli odnowa, jakiej dokonuje w naszym życiu każda Komunia św., ma być skuteczna, musi być poprzedzona sakramentem pokuty, podjętej w takim właśnie duchu. Istnieją, wiemy o tym, warunki spowiedzi. Najważniejszy z nich jest żal. Można zapomnieć jakiegoś grzechu, ale jeśli nie żałujemy za wszystko, cośmy zrobili złego, za wszystkie utracone okazje uczynienia dobrze - nasza spowiedź jest nieważna. Często myślimy: Z czego mam się spowiadać? Nie zabiłem, nie ukradłem... Jakieś idiotyczne grzechy języka... Czy to nie za twardy wymóg, by powtarzać ciągle wobec spowiednika te niewielkie i wciąż te same grzechy? Budzi się uczucie nudy i lekceważenia. Spowiedź staje się nieznośnym ciężarem formalnym. Niemal odczuwamy pokusę, by "pochwalić się" wobec spowiednika czymś poważniejszym. Myślę, że nie należy wyobrażać sobie spowiedzi jako czegoś innego niż twardy i trudny obowiązek. Nie jest to na pewno "uspokajający" zabieg w gabinecie psychoanalityka. Oczywiście człowiek może w wyznaniu ciążącego mu na sumieniu grzechu znaleźć ulgę. Ale to dotyczy zwykle spowiedzi rzadkich, wywołanych wewnętrznym przełomem. Zwykła spowiedź winna być surowym i regularnym obrachunkiem ze sobą. Nieustannym liczeniem: poprawiłem się lub pogorszyłem. Kościół żąda spowiedzi, nawet wówczas, gdy człowiek nie poczuwa się do grzechu śmiertelnego - choć, ściśle rzecz biorąc, tylko grzech śmiertelny jest materią spowiedzi. Grzechy powszednie, jeśli wobec nich nie postawimy co pewien czas bariery, mają skłonność przemieniania się w stan letniości. Ten stan tak określa św. Ignacy: "Rezygnować ze starania się o wielkie cnoty... kontentować się miernością... mimo częstego przystępowania do Sakramentów żywić w sobie niechęci, zazdrości, odruchy pychy, niebezpieczne skłonności, ducha goryczy, nieposłuszeństwa i nieżyczliwości, wyrażających się słowami złośliwymi i budzącymi sprzeciw, zachowywać w sobie, w tajemnicy miłość własną... szukać tylko łatwizn, pociech i odpoczynku..." Stan letniości jest groźniejszy nawet od grzechu powszedniego, gdyż jest stanem, którego istnienia wielu nim dotkniętych wcale nie przeczuwa. Popadnięcie w stan letniości sprawia, że człowiek nie czuje potrzeby zwracania się do Boga, nie szuka łaski, staje się zadowolony z samego siebie. Nawet sam Bóg w takim stanie nie może człowiekowi pomóc. Musi nastąpić wstrząs, który zniszczy tę pozorną harmonię. Dlatego czasem Bóg pozwala, aby przyszedł grzech śmiertelny i obudził człowieka z tego snu samozadowolenia. To dlatego nasze życie musi być wciąż poruszane i kontrolowane. Chodzi tu rzecz prosta nie o nieustanne "grzebanie się" w sobie. Nadmierne zainteresowanie własną osobą byłoby także czymś niedobrym. Musi istnieć właściwa miara między znajomością siebie a umiejętnością odrywania się od zbyt pedantycznej samokontroli. Trzeba, abyśmy poznali, co jest w nas naprawdę materią grzechu, a co zwykłą, ludzką słabością, którą możemy tylko znosić. Popularne rachunki sumienia, jakie znajdujemy w książeczkach do nabożeństwa, nie są na ogół dobrą pomocą. Schematyczne zestawienie pytań nie prowadzi nas do poznania siebie. Tylko znajomość siebie odkryje nam prawdziwe nasze grzechy. O to poznanie siebie winniśmy się stale modlić. Znając siebie potrafimy znaleźć naszą główną skłonność i na tej linii popełnione grzechy. Tutaj potrzebna jest precyzja, pozwalająca na stwierdzenie, czyśmy poszli naprzód, czy też cofnęliśmy się. Grzechy "przypadkowe", wywołane specjalnymi okolicznościami, są na ogół łatwiejsze do odkrycia. Każdy nowy grzech wstrząsa nami. Ale nasz grzech, ten stary, nudny, uparty grzech wymaga nie byle jakiej uwagi. Nie wolno się nam z nim zżyć. I choć nas drażni powtarzanie, stała kontrola tego, co się tutaj dokonuje, wydaje się najważniejszą sprawą rachunku sumienia. Rachunek sumienia... Powinniśmy go prowadzić codziennie, a wtedy nie mielibyśmy kłopotów z zestawieniem naszych grzechów przed spowiedzią. Ale i tutaj działa rozkładający wpływ nudy. Codzienne rachunki sumienia rwą się, gdy wciąż się natyka na to samo: na te jakieś niepotrzebne słowa, na wybuchy gniewu, na urazy, pretensje, podejrzenia, na lenistwo, które powstrzymuje nas przed udzieleniem pomocy drugiemu... Podstawą rachunku sumienia powinien być stosunek do dziesięciorga przykazań. Można by sądzić, że życie świadomego chrześcijanina toczy się powyżej tych norm. Ale to jest złudzenie. Na dnie każdego grzechu znaleźć można przełamany przepis Dekalogu. "Nie będziesz miał bogów cudzych przede mną..." Oczywiście wierzę w Boga Jedynego i Prawdziwego, a nie stworzonego przez ludzi bożka. Ale czy Bóg, któremu służę, jest naprawdę tym Jedynym i Prawdziwy Bogiem? Czy nie ukształtowałem Go w sobie na swój własny użytek? Któremu naprawdę służę - temu mojemu, czy tamtemu, Prawdziwemu? "Gott mit uns" - ten napis budził nasze oburzenie. Mówiliśmy sobie: Bóg nie może być po stronie zbrodni. Ludzie, którzy zabijali pod takim hasłem, nie mogą uważać Boga za swego sprzymierzeńca. Ich Bóg nie może być prawdziwym Bogiem! Czy jednak ja sam nie odczuwam chęci osłonięcia swego postępowania autorytetem Boga? Czy nie dlatego podkreślam, że służę Bogu, ponieważ Bóg, którego sobie stworzyłem, zaspokaja moje ambicje? Nie mam bogów cudzych przed Bogiem, ale czy nie zasłoniłem Go sobie obrazem moich pragnień i pożądań? ? ? . "Nie będziesz brał Imienia Pana Boga twego nadaremno..." Najprostszą interpretacją tego zakazu jest unikanie słów wzywających Boga na świadka naszych małych, często niezupełnie czystych spraw. Ale patrząc głębiej: czy nie jest to zasłanianie się Bogiem wtedy, gdy żąda się od nas, abyśmy zwyczajnie, naszym ludzkim wysiłkiem, dopełnili oczekiwanego od nas zadania. Szewc nie będzie dobrym szewcem dlatego, że powiesi w swoim warsztacie święty obrazek, pisarz nie będzie dobrym pisarzem dlatego, że podejmie temat religijny i nosić będzie tytuł pisarza katolickiego. Niestety - pobożne kucharki są najczęściej niedbale gotującymi kucharkami, a uchodzący za pobożnych pisarze piszą bez staranności rzeczy nieprzemyślane! "Pamiętaj, abyś dzień święty święcił..." ,Co to znaczy: święcić dzień święty? Kościół zdaje się wymagać niewiele: udziału w Mszy świętej i powstrzymania się od pracy. My jednak, zamiast brać udział we Mszy, ograniczamy się do obecności na Mszy. To nie to samo. Udajemy się na Mszę odprawianą w najwygodniejszej dla nas godzinie i staramy się trafić możliwie na~ Mszę bez kazania. To prawda - kazania u nas bywają przeważnie złe, przeładowane barokowymi słowami. Rzadkością są krótkie, jasne i treściwe. Ale przecież nawet najgorsze kazanie może obudzić jakąś myśl, stworzyć jakiś komentarz do słów Ewangelii - bodaj w formie protestu wobec tego, co powiedział kaznodzieja! A jeśli już uciekliśmy od kazania, czy znajdziemy potem kwadrans czasu, by przeczytać w domu niedzielną perykope, ewangeliczną i zastanowić się nad nią? Kościół żąda święcenia niedzieli, co się rozumie w ten sposób, że nie wolno w niedzielę pracować. Nikt już dziś nie kwestionuje potrzeby prac domowych czy nawet pracy zawodowej tam wszędzie, gdzie ze względów wyższych wymaga ona dyżurów niedzielnych. Czy jednak należy tak samo usprawiedliwić odrabianą w niedzielę, gdyż zaniedbaną i nie dopełnioną w swoim czasie, robotę biurową czy szkolną? Istnieje obowiązek święcenia niedzieli, a nie obowiązek unikania wysiłku, jak w przepisach talmudu. Wydaje mi się dlatego, że nie powinna budzić skrupułów więcej dająca radości niż prawdziwego trudu praca na działce czy w ogródku oraz jakieś typowe dla posiadaczy auta "dłubanie" w silniku, na które nie ma czasu w dzień powszedni. Lepsze to na pewno niż leniwe spędzanie dnia w łóżku czy nie kończące się, beztreściwe rozmowy, często zakrapiane alkoholem. Myślę natomiast, że święcenie dnia - to powinien być jakiś czyn. Odwiedzenie chorego, odwiedzenie człowieka samotnego, zajęcie się dzieckiem, aby umożliwić odetchnięcie przepracowanej matce, napisanie listu, na który nie ma ochoty, a na który ktoś może niecierpliwie czeka... Może zrobienie jakiejś roboty dla kogoś, kto nie potrafi sam tego zrobić: jakaś reperacja zrobiona w domu starca, pomoc w polu u zniedołężniałego sąsiada...? "Czcij ojca twego i matkę twoją..." W stosunkach człowieka do jego rodziców istnieją pewne okresy. Na początku są to zwykle miłość i podziw. Potem - w latach dojrzewania - lekceważenie, a nawet pewna jakby doza pogardy. Później nadchodzi chwila, gdy rodzice stają się znowu potrzebni młodemu, borykającemu się z pierwszymi trudnościami wspólnego życia małżeństwu. A wreszcie nadchodzi okres czwarty, gdy rodzice starzeją się, przestają być potrzebni, stają się ciężarem i zawadą. W dwóch pierwszych okresach stosunek dzieci do rodziców wynika z naturalnych - często nieopanowanych - nastrojów. Okres trzeci jest okresem najważniejszym. Obecnie spotykają się ze sobą ludzie dojrzali. Jest to czas, gdy powinny się narodzić nowe formy współżycia, oparte na wzajemnym zrozumieniu i na miłości nie ulegającej nastrojom. Rodzice są jeszcze potrzebni młodym ze względu na możność pomocy, ale dzieci są potrzebne rodzicom ze względów uczuciowych, które nabierają w tym okresie życia poważnego znaczenia. Jest źle, jeżeli dawane uczucia będą jedynie "zapłatą" za pomoc i skończą się z chwilą, gdy tej pomocy rodzice już udzielać nie potrafią. Okres czwarty jest bardzo ciężki, czasami po prostu tragiczny dla ludzi starych. Trzeba aby w okresie trzecim narodziły się nowe wzajemne stosunki, które zapobiegają w porę tragedii. Czy starałem się rozumieć moich rodziców? Czy potrafiłem przyjmować to, co mi dawali, z uśmiechem wdzięczności? Czy nie dawałem im w taki sposób, że trudno im było przyjmować? "Nie zabijaj..." Nie zabijaj słowem, krytyką, drwiną, pogardą. Nie zabijaj człowieka w drugim człowieku. Nie zabijaj człowieka, pozwalając mu ginąć bez pomocy. Wokoło nas są ludzie, którzy potrzebują czasami materialnego wsparcia, ale o wiele więcej i częściej dobrego słowa. Nie zabijaj człowieka spychając go w rozpacz. To najstraszniejsza przepaść, jaka grozi człowiekowi. Każdy z nas potrzebuje lub" potrzebować będzie drugiego. Czy w takiej chwili wyciągnąłem do człowieka rękę? Nie zabijaj człowieka w dziecku. W dziecku nie urodzonym i w dziecku, które potrzebuje dobrej wiedzy o życiu. Nie powiedz mu, że można kłamać i oszukiwać. Nie budź jego ciekawości rzekomo pasjonującymi tajemnicami dorosłych. Nie podaj mu papierosa - nie dlatego tylko, że szkodzi zdrowiu, ale dlatego, że osłabia wolę i jest zachętą do używania narkotyków. Nie podsuń mu kieliszka, gdyż picie jest naszą narodową plagą, od której musimy się wyzwolić. Nie zabijaj dziecka w dziecku. "Nie cudzołóż..." Kiedyś mówiło się - nawet wśród tzw. dobrze myślących, tyle tylko, że ściszonym głosem - że żona musi być zawsze wierna, natomiast mężczyzna to co innego - musi się wyszumieć, jemu to jest koniecznie potrzebne i jeśli tylko nie rozbija małżeństwa... Ale dziś kobieta nie uważa się za partnera o innych obowiązkach. Jeśli mężczyźnie to jest koniecznie potrzebne przed ślubem - dla poznania życia - i po ślubie - jeśli ma tego w małżeństwie za mało - to kobieta uważa, że jej także to jest potrzebne.-I czym wtedy staje się życie małżeńskie? Ale są przecież nieudane małżeństwa! Na pewno. Jest ich może nawet więcej niż udanych. Mimo to małżeństwo jest instytucją, której waga społeczna wymaga trwałości. Nie bez powodu Kościół stał i stoi na stanowisku obrony monogamicznego małżeństwa trwającego do śmierci - a może nawet przez wieczność. Nieudane biologicznie małżeństwa mogą stać się nieraz w inny sposób udanymi małżeństwami. Małżeństwo - jeśli dotrwa do stanu miłości dojrzałej, miłości, która przyjmuje człowieka takim, jakim on jest, i nie usiłuje podporządkować go swojej woli - będzie zawsze małżeństwem trwałym. Małżeństwo to nie rodzice i dzieci - ale dzieci i rodzice. Jakim prawem wolno pozbawiać dzieci, które "nie prosiły się na świat", tego, co jest dla nich najcenniejsze? Czy dlatego, że o zdradzie małżeńskiej mówi dziś każda powieść, każda sztuka teatralna, każdy film, że zdrada małżeńska jest już tak ośmieszona, że utraciła swój jakikolwiek sens, że "wszyscy zdradzają" - czy dlatego zdrada przestaje być zdradą? Może trzeba do tej sprawy znaleźć inny, mniej konwencjonalny stosunek? Może trzeba powiedzieć - tak, jak się mówiło, wychodząc z domu na wojnę czy do partyzantki: cokolwiek to będzie kosztowało, choćby życie, zapłacę tę cenę, bo będę walczył o sprawę niezwykle ważną? "Nie kradnij..." Nie kradnij czasu, nie marnuj dobra, które może służyć drugim. Patrzymy na sprawę kradzieży wyłącznie ze stanowiska własności: zabieram drugiemu - to znaczy kradnę, zabieram państwu - to znaczy nie kradnę, gdyż państwo jest moje. Nie można okradać samego siebie. Jeśli jednak marnuję jedzenie i wyrzucam je do śmietnika - okradam głodnego. Czy nie rzuciłem chleba, który zwykli byli całować nasi przodkowie, na ziemię? Jeśli niszczę ubranie - okradam tego, kto nie ma się w co ubrać. Jeśli nie płacę za bilet tramwajowy - okradam tych, którzy potem ponosić będą skutki trudności komunikacyjnych. Jeśli rozbijam samochód lekkomyślną jazdą - okradam tych wszystkich, którzy tak namiętnie pragną posiadania auta. Jeśli marnuję swą wiedzę, nie ucząc się lub nie pogłębiając tej wiedzy nieustannie - okradam tych, którzy mogli się uczyć na moim miejscu. Jakże ciasno patrzymy na sprawy świata! Mówimy: braterstwo, solidarność. A potem - niszczę i marnuję, bo moje! Każda zrobiona szkoda, każde niedbalstwo, każdy wyprodukowany "brak", każda źle załatwiona sprawa, każde niepotrzebne wezwanie człowieka, każde zmuszenie go do czekania, każde zabranie człowiekowi czasu - jest kradzieżą. "Nie mów fałszywego świadectwa..." - to znaczy: nie kłam. Mówimy o drugich - i kłamiemy, bo podajemy za prawdę tylko część znanej sobie prawdy. Podajemy informację - i kłamiemy, bośmy się nie postarali o zebranie właściwych danych. Jesteśmy tchórzliwie delikatni - i kłamiemy, bo mówimy nie to, co myślimy. Chcemy być brutalnie szczerzy - i kłamiemy, bo wyrażamy tylko to, co się nam zdaje, i najczęściej oskarżamy drugich o swoje własne słabości. Chcemy zaciekawić i zabawić - i kłamiemy. Chcemy ukuć żart -< i kłamiemy. Ile razy zdarza się nam kłamać w ciągu jednego tylko dnia? "Nie pożądaj..." Pisze św. Ignacy w swych Ćwiczeniach duchownych:: "Są dwa sposoby popełnienia grzechu śmiertelnego (myślą): pierwszy, gdy człowiek daje przyzwolenie na myśl złą, chcąc zaraz rzecz tę wykonać, według przyzwolenia, albo gotów jest wprowadzić ją w czyn, gdyby to było możliwe". Pożądam kobiety,, auta, domu, pieniędzy, stanowiska, autorytetu, władzy. Chcę tego, to znaczy chciałbym, "gdyby to było możliwe". Pewne rzeczy, których pragnę, nie są wcale złe. Gdyby nie były własnością innego człowieka, wolno by mi było pragnąć ich posiadania. Ale pożądanie - to pragnienie "bez względu na cenę". Czyni mnie ono człowiekiem skierowanym wyłącznie ku sobie. Stojąc wobec obiektu mego pożądania, staję się ślepy na drugiego człowieka. Co mnie obchodzi, że gdzieś ludzie umierają z głodu, skoro ja pożądam auta? Co mnie obchodzi, że ludzkość zmierza do samobójczej wojny, skoro ja pożądam tej właśnie kobiety? Odpowiedzią na dwa ostatnie zakazy Dekalogu są dwa wezwania do miłości. "Nie pożądaj... - będziesz miłował... jak siebie samego..?' To znaczy: jeśli chcesz mieć auto, to powinieneś chcieć, aby i drudzy je mieli. Nie dlatego, że inny ma, ja muszę mieć, ale dlatego, że ja mam, chciałbym, aby on miał także. Czy to znaczy, że nie wolno mi mieć niczego, czego nie posiadają inni? Myślę, że byłby to wymóg niesłuszny. Nie chodzi o to, aby tworzyć świat tak bardzo idealny, że aż w swym idealizmie nierealny. Trzeba jedynie posiadać, jakby się nie posiadało. Posiadać w poczuciu odpowiedzialności za posiadanie. Nie dlatego posiadam auto, że mi się ono należy, ale ponieważ je posiadam, ciążą na mnie zobowiązania wobec tych, którzy auta nie mają. Ile razy słyszy się narzekających autostopowiczów: Jechał sam, pustym autem i nawet nie spojrzał w naszą stronę! Być odpowiedzialnym za to, co się posiada - to znaczy w praktyce kochać drugiego jak samego siebie. Czy to wszystko, o czym mogę powiedzieć, że w to wierzę? I jaki był sens wypowiedzenia tak osobistego credo? Przekazanie mojej wiary drugiemu? Czy naprawdę można swą wiarę przekazać? O tym, w co wierzę, można by mówić bardzo długo. Tyle spraw obejmuje nasze życie, a wszystkie one domagają się udziału wiary. Jeśli wiara' jest tym, co nas łączy z Bogiem, nie ma żadnej sprawy w .naszym życiu, której by nie należało skonfrontować z wiarą. . Czy wypowiadając - najzupełniej osobiście - pogląd na to, w co wierzę, uczyniłem to w tym celu, aby innych "zarazić" moją wiarą? Choćbym tego pragnął - wiem, że nie potrafiłbym tego dokonać. Wiary, jestem o tym głęboko przekonany, nie można przekazywać drugim słowem, argumentem, dowodem. Można ją jedynie zaświadczyć życiem. "Wierzyć - to zawsze wierzyć komuś" - już raz cytowałem Piepera. Ale nie temu, co on mówi, ale temu, jaki jest. "Ja mam świadectwo, ale lepsze od Janowego... dzieła, które czynię, świadczą o mnie..." (J 5, 36). Chrystus nie zesłał swojej nauki z nieba. Przyszedł z nią sam. Sam wcielił ją w życie. Pokazał, jak ją wcielić w życie. Innej drogi nie ma. Jeśli Bloy mówił, że jedynym smutkiem świata jest to, iż nie jesteśmy świętymi, to sądzę, miał na myśli stwierdzenie, że tylko świętość potrafi działać przekonywająco. O tyle tylko potrafimy przekazać światu wiarę w Boga, o ile w nas będzie coś ze świętości. Świętość jest odbiciem życia Jezusa. Nie sobą, ale tym, co w nas będzie z Jezusa, zdobyć możemy świat. Niczym własnym. Tylko tym, co sam zdołałem osiągnąć w konsekwencji mojej wiary, mogę mówić. Niczym innym. Wielkanoc 1970 r.