DOUGLAS SCOTT W obliczu wroga Przełożyła Barbara Odymała Gdańsk 1992 Tytuł oryginału In the Face of the Enemy ISBN 83-7067-047-4 Człowiekowi dane są trzy drogi mądrego postępowania: pierwsza jest drogą medytacji i ta jest najszlachetniejsza; druga jest drogą naśladowania i ta jest najłatwiejsza; trzecia jest drogą doświadczenia. Ta jest najbardziej gorzka. KONFUCJUSZ I. KAPITAN Stanowiąc jedyny środek łączności z szerszym światem, rozciągającym się poza horyzont Morza Jawajskiego, ten antyczny niemal, sześciozakresowy odbiornik radiowy, znajdujący się w salonie parowca „Machiko", pozostawiał wiele do życzenia. Jego działaniem zdawały się rządzić prawa zgoła odmienne od powszechnie uznanych naukowych zasad łączności radiowej. Bywały dni, gdy odbiór był dobry — to znaczy, gdy jedynymi słyszalnymi dźwiękami nie były wyłącznie trzaski i świsty pochodzące z zakłóceń atmosferycznych — i wówczas udawało się złapać Londyn, Tokio, Singapur, Darwin, San Francisco i przeróżne inne stacje nadające Morse'em na falach krótkich, a wszystko to jednocześnie i na jednej częstotliwości. Zdarzało się czasem, choć niezmiernie rzadko, wyłapać czysty i nie zakłócony sygnał pojedynczej stacji, ale i wtedy pożytek był z tego niewielki, bo mógł on pochodzić z innej półkuli; równocześnie sygnał oddalonej zaledwie o kilkaset mil lokalnej stacji był całkowicie nie do odebrania pomimo szaleńczych manipulacji pokrętłem strojenia. Nie było na pokładzie urządzenia bardziej przeklinanego i znienawidzonego przez tych, dla których pożytku zostało przecież zainstalowane. W rezultacie odbiornik stał zapomniany w kącie, oficerowie zaś i niewielka grupka pasażerów szukali rozrywki w grze w warcaby i w pokera. W grudniu 1941 roku radio nagle okazało się jednak najpieczołowiciej hołubionym urządzeniem na tym pełnooceanicznym statku handlowym, a to dlatego, że stanowiło jedyny środek, za pomocą którego oficerowie i załoga mogli uzyskać informacje o wojnie, która wybuchła właśnie na Dalekim Wschodzie. Angielskojęzyczna stacja radiowa w Tokio podała pierwszą, paraliżującą wiadomość o japońskim ataku na Pearl Harbor i Malaje. W tym czasie „Machiko" znajdował się w znacznej odległości od wysp i podążał swoim wytyczonym kursem na zachód, z Hono-lulu do Singapuru. Statek pozbawiony był łączności radiowej — jeśli nie liczyć odbiornika w mesie — już od września, kiedy to doszczętnie spłonęła kabina radiowa. Nie było też na pokładzie oficera radiowego, który, uległszy dotkliwym poparzeniom podczas gaszenia ognia, pozostał w szpitalu na Karolinach. Nowy, 1942 rok zastał ,,Machiko" o kilka dni drogi od docelowego portu w Singapurze, dokąd zmierzał ze zredukowaną prędkością, dostosowaną do topniejących z dnia na dzień zapasów węgla. Docierające do statku ze znośną słyszalnością przekazy radiowe z Dżakarty nie zaspokajały w pełni potrzeb spragnionych informacji podróżnych i załogi, jako że ich znajomość języka holenderskiego była mniej niż nikła. Zdwojono więc wysiłki, by spośród natłoku sygnałów Morse'a i zakłóceń atmosferycznych wyłapać astmatyczne dźwięki docierające z Singapuru, a zawierające komunikaty angielskojęzyczne. Ich wymowa poruszyła wszystkich, lecz dla Roberta Rossa, kapitana „Machiko", była wręcz wstrząsem. Wynikało z nich bowiem, że armia imperium brytyjskiego dawała cięgi zuchwałym Japończykom na Malajach, a to niezupełnie pokrywało się z tempem ofensywy japońskiej w rejonie przesmyku Kra. Narastająca w kapitanie od dnia ataku na Pearl Harbor rozdzierająca frustracja pogłębiła się jeszcze. To, że zostawił w Honolulu młodą żonę i teraz drżał o jej bezpieczeństwo, nie stanowiło głównego źródła jego niepokoju. Chodziło o coś więcej. O dręczące go przekonanie, że oto świat, do którego — zdawało mu się — odwrócił się plecami, uwikłał go znów, tym razem bezpowrotnie, w sidła swoich szaleństw. Nie, nie był pustelnikiem. Nie odrzucił też ogólnie przyjętych wartości swojej rasy. A jednak nie zawsze był w zgodzie z niepisanym kodeksem ekspatrianta na Dalekim Wscho- dzie. Niezależność jego umysłu stawiała go nierzadko w sytuacji odszczepieńca. Tak więc podążał własną drogą, cyzelując swój własny styl życia, oparty na właściwej tylko jemu samemu mierze szczęścia. Już wcześniej uświadomił sobie, że pojedynczy człowiek przedstawia wątłą siłę wobec postaw, które przez stulecia arogancji i ignorancji okopały się mocno w świadomości społeczeństw. Odrzucił więc wszystkie te normy — czy wywodziły się z zachodniej, czy ze wschodniej tradycji — które uniemożliwiały mu godziwe życie. I tak oto nie był już, być może, ani częścią Zachodu — gdzie urodził się i wychował, ani Orientu — gdzie spędził większą część swego dorosłego życia. Trwał jednak przy wszystkim, co podziwiał w obu tych światach i, będąc teraz w wieku trzydziestu trzech lat, wierzył, że doszedł do porozumienia z życiem na tej niedoskonałej planecie. Aż do czasu Pearl Harbor. Dla Roberta Rossa dzień przystąpienia Japonii do wojny oznaczał wywrócenie do góry nogami wszystkich jego nadziei i planów życiowych. Nie znajdował wiele pocieszenia w myśli, że od lat świadom był nadciągającej wojny. Jej oznaki były dla niego czytelne i dlatego oburzało go jawne lekceważenie przez możnych i wpływowych tego świata wszelkich nastręczających się możliwości uniknięcia nieuniknionego i odwiedzenia tego kraju od wojny. Teraz zaś widmo wojny stało się rzeczywistością. Ross wiedział już, że konsekwencją tego będą kolejne zmiany, których w skrytości ducha od dawna się bał, lecz które były dotąd zbyt przerażające, by nad nimi rozmyślać. Wszystko, co zbudował i zgromadził wokół siebie — choć nie było tego wiele — miało być mu teraz wydarte i to, bardziej niż jakakolwiek inna konsekwencja tej wojny, przygniotło go swym ciężarem. Była w tym wszystkim złowroga ironia. Wybrał przecież drogę samotnika, bo nie chciał dopuścić, by owładnęły nim fałszywe ideały głupców i rzezimieszków. Teraz zaś przyjdzie płacić pełny rachunek za wszystkie szaleństwa i łotrostwa, a tymi, którzy zapłacą lwią część, będą niewinni — nie zaś winni. Na tym polegała ta złowroga ironia. Na tym polegała wielka niesprawiedliwość. Takim to niewesołym rozważaniom oddawał się Ross, gdy jego statek płynął z wolna w kierunku Singapuru. Mieli już za sobą zachodni kurs przez Morze Jawajskie, gdy Haraldsen, pierwszy oficer na „Machiko", zapadł ponownie na okresową malarię. Ross objął za niego poranną wachtę i skierował statek północno-zachodnim kursem na Karimaty. Obserwując wstający świt, spokojne, mieniące się kolorami morze i niebo, kapitan poczuł wzbierające w nim wzruszenie. Zapragnął, by słońce opóźniło nieco swoje pojawienie się, ażeby on mógł dłużej smakować tę chwilę, gdy horyzont rozświetlały mgliste smugi zielonego, to znów złotego, różowego i perłowego światła. Tarcza słoneczna jednak wyłaniała się nieubłaganie, oblewając horyzont szkarłatem od najjaskrawszych po najdelikatniejsze odcienie. Ross śledził to widowisko ze smutną rezygnacją. Orient zaszczepił w nim większą dozę fatalizmu, niż skłonny byłby przyznać, i nastawienie to teraz w nim ożywało. Jego świadomość zaczęła już akceptować fakt wojny, jak zaakceptowała wschodzenie słońca. Żadnego z tych zjawisk nie pragnął akurat w chwili ich zaistnienia, ale nic, cokolwiek by uczynił, nie opóźniłoby i tak ich nadejścia. Jemu pozostawało tylko przyjąć wojnę jako fakt, tak jak przyjął jako fakt nastanie nowego dnia. Przyznał się przed sobą samym, że pozwolił swej świadomości uśpić się złudnym poczuciem bezpieczeństwa, osiągniętym za pomocą wszystkiego, co zdobył w życiu: ładnego domu w Honolulu, kochającej żony, zgodnego z własną naturą stylu życia. Dotąd wierzył, że to wszystko może trwać wiecznie. Sądził, że ma już za sobą tę twardą stronę losu i teraz wszystko już potoczy się gładko. Okazało się jednak, że ta twarda część jeszcze się nawet nie zaczęła. Czyż miał jakiekolwiek prawo żywić odrazę do krwiożerczej głupoty wojny dlatego tylko, że jego właśnie dosięgła? W Afryce, w Europie, na mroźnym Atlantyku mężczyźni —: tacy jak on — umierali od z górą dwóch lat; jakie więc miał prawo przypuszczać, że on sam jest nietykalny? Że mógłby umknąć losowi jedynie dlatego, że wojna nie dotknęła go dotąd bezpośrednio? Od prawie miesiąca armia japońska niczym ogromna, pięciuset-milowej szerokości fala rozprzestrzeniała się na południe, ku równikowi, niosąc wojnę i zniszczenie. Lecz jak dotąd nawet najdrobniejsze jej muśnięcie nie otarło się o „Machiko". Tutaj, na spokojnych i bezludnych wodach zachodniej części Morza Jawajskiego, gdzie 10 całymi tygodniami nie spotykało się choćby jednego statku — czy to przyjaznego, czy wrogiego — trudno było sobie wyobrazić, że gdziekolwiek na ziemi wrzały bitwy. Ross rozkoszował się łagodnym spokojem poranka, gotując się na to, co miało nadejść — cokolwiek by to było. Owładnęła nim swoista błogość: wyciszenie, poddanie się losowi, wola przetrzymania wszystkiego, co przyszłoby przetrzymać. To tak, jakby przez ostatnie kilka tygodni bał się śmiertelnie tego, co zastanie w Singapurze, i w nieskończoność dążył do opóźnienia swego tam przybycia; lecz teraz był już gotowy i niemal niecierpliwie wyglądał portu. Rzeczywistość jednak miała go wystawić na daleko surowszą próbę, niż mógłby to sobie wyśnić w najkoszmarniejszych snach. * * Któregoś styczniowego dnia, o świcie, „Machiko" wpłynął do portu w Singapurze. Dla Rossa dzień ten rozpoczął się dwie godziny przed wschodem słońca, gdy statek znajdował się w cieśninie Durim. Łódź patrolowa Marynarki Królewskiej wezwała „Machiko" do podania znaków identyfikacyjnych. Ross wyszedł na mostek, by porozumieć się przez tubę z dowódcą łodzi i pozostał tam aż do momentu bezpiecznego rzucenia kotwicy na redzie singapurskiego portu. Miasto sprawiało wrażenie spokojnego. W nieruchomym powietrzu snuły się wstęgi dymu z dopalających się pożarów w sercu Chińskiej Dzielnicy — widoczny ślad japońskiego nalotu ubiegłej nocy. Celnicy i służby portowe opuścili statek przed siódmą. Niewiele czasu poświęcono na formalności celne, bowiem wpłynął właśnie wojskowy transportowiec. Pośpiech, z jakim wykonywano wszelkie czynności niezbędne dla wejścia do portu, ucieszył Rossa. „To dobry znak" — pomyślał z nadzieją. Przy odrobinie szczęścia postój w Singapurze nie potrwa długo i dokonawszy załadunku, zaprowiantowania i po uzupełnieniu paliwa można będzie wypłynąć znów w ciągu tygodnia. Jedynym, jak dotąd, niemiłym zaskoczeniem było niepojawienie się miejscowego agenta Kompanii Przewozowej, zwykle bowiem wchodził on na pokład, skoro tylko zdążyli rzucić kotwicę. 11Ross zarządził wcześniejsze śniadanie w swojej kajucie i właśnie do niego zasiadał, gdy z pokładu dały się słyszeć nawoływania i krzyki oznajmiające podpłynięcie łodzi motorowej. Pomyślał, że to agent kompanii, lecz wprowadzony do jego kajuty człowiek okazał się obcym — oficerem marynarki w służbie rządowej, odpowiedzialnym za kontrolę wpływających i wypływających statków. Aby nie odkładać na później śniadania, Ross poprosił oficera, by się przyłączył. Porucznik Jimmy Hamill pospiesznie przystał na tę propozycję. On również był na nogach od czwartej rano i w tym czasie wypił jedynie kubek chłodnej herbaty. Zabrał się więc z apetytem do pałaszowania postawionych przed nim niezwłocznie przez filipińskiego stewarda dań: gorących naleśników z melasą i siekanej wołowiny z jajkami sadzonymi. — Czy zdaje pan sobie sprawę, jakie zamieszanie spowodował pan tu na lądzie? — zapytał Rossa od niechcenia między jednym kęsem a drugim. — Wymienialiśmy z jankesami sygnały bez przerwy. Nasi chłopcy od łączności szukali was na falach od miesięcy. A pan zjawia się nagle znikąd, w środku nocy, jakby nigdy nic, i za pośrednictwem jednego z naszych statków prosi o wyznaczenie miejsca postoju w porcie. Nie zdawał pan sobie sprawy, chłopie, że pański statek od Bożego Narodzenia został oficjalnie uznany za zaginiony? Jeśli to pytanie wyda się panu niedorzeczne, niech mi pan powie, gdzie, u diabła, podziewał się pan przez cały ten czas. Ross nie wiedział czy się śmiać, czy rozzłościć. — Gdzie się podziewałem? — powtórzył jak echo. — Tam, gdzie zawsze pływam. Skąd ta panika? Jeśli ktoś chciałby znać mniej więcej moje położenie w danej chwili, wystarczyło, że skontaktowałby się z moim singapurskim agentem — Asiatic Oriental. Jeden telefon do pana Yashedy i sprawa załatwiona. Możliwe, że nie zawsze można by było określić, gdzie dokładnie znajduje się statek. Pan Yasheda zna jednak każde przewidziane na trasie rejsu miejsce postoju i zawsze wie, w jakim rejonie się znajdujemy. Wzmianka o panu Yashedzie wywołała grymas na twarzy Hamilla. Wstrząsnął ramionami. — Najwyraźniej nie słyszał pan, co się stało. — Co z nim? — zaniepokoił się Ross. 12 — Internowano go tego samego dnia, gdy Japonce wylądowali w Khota Bahru. I podobnie jak wszyscy inni internowani został odstawiony na Cejlon, w bezpieczne miejsce. Biura Asiatic Oriental zapieczętowała policja. Ross zasępił się. Być może należało spodziewać się czegoś w tym rodzaju. Dlaczego więc ta wiadomość tak go poruszyła? Czy dlatego, że stary Yasheda — teraz dobrze już pod sześćdziesiątkę — był zawsze niezwykle łagodnym i kulturalnym człowiekiem? Ross nie pojmował, jak ktokolwiek mógł przypuścić, że stary skrzywdziłby kogoś. Poczuł znów ten sam smutek, który — niczym ołów — ciążył mu od czasu ataku na Pearl Harbor. Nie było w tym uczuciu nic ze złości, jedynie przytłaczający żal. Internowanie Yashedy było pierwszym bolesnym przejawem wojny, którego Ross pragnąłby z całego serca uniknąć. Nie zdradził się jednak przed Hamillem ze strapieniem, jakie wzbudziła w nim ta wiadomość; można to zapewne przypisać wpływom orientalnego świata, w którym przeżył tyle lat i którego zwyczaje częściowo mimo woli wchłonął. Zapytał natomiast, jakie zastępcze rozwiązania przyjęto i kto teraz reprezentuje interesy kompanii Asiatic Oriental we współpracy z jego linią żeglugową. — To nie tajemnica, że nie jesteśmy potęgą morską, mamy jednak prawo egzystować — powiedział Hamillowi. — Nie możecie tak po prostu zamknąć naszego agenta, a nam kazać iść się powiesić. Hamill wbił widelec w jajko i przyglądał się, jak gęste żółtko rozlewa się z wolna po pagórkach ziemniaków. — Niejaki pan Bishan Singh zajmuje się teraz klientami kompanii Asiatic Oriental. To Sikh mający swe biura po sąsiedzku. — Hamill zamachał gwałtownie widelcem i przybrał niemal konspiracyjny ton. — Zdaje pan sobie oczywiście sprawę, że pan Singh będzie musiał dopilnować kilku spraw w imieniu pana Yashedy. Wszyscy jego klienci byli Japończykami. Dotyczy to także pańskiej kompanii, kapitanie Ross. — Poprawka, HHKil jest brytyjsko-amerykańska spółka — wtrącił Ross. Informacja nie zrobiła żadnego wrażenia na Hamillu. Znów zamachał ręką trzymającą widelec tym razem w sposób dobrodusznie karcący. 13 — Ale właściciel jest Japończykiem. Niejaki pan Matsumishi. Odrobiłem moją pracę domową, kapitanie. — Jeśli odrobiłby pan swoją pracę domową sumiennie, poruczniku Hamill — powiedział Ross, nie tracąc spokoju — dowiedziałby się pan, że pan Matsumishi jest obywatelem amerykańskim, czasowo zamieszkałym w Honolulu. Jest moim szefem, a także bliskim przyjacielem. Niepewność błysnęła w oczach Hamilla. — To może stanowić niezręczną sytuację. Obywatel amerykański, tak? — Nie wyjaśnił, dlaczego sytuacja może być niezręczna. Zamiast tego zapytał: Dlaczego pański statek pływa pod czerwoną banderą*, kapitanie Ross? Czemu nie pod gwiaździstą? W odpowiedzi Ross naszkicował z grubsza historię kompanii: Honolulu, Hongkong &Islands. Założycielem jej był kapitan Bell, Anglik osiadły na stałe w Hongkongu. Przez wiele lat próbował uzyskać niezależność w interesach, lecz choć był pełen pomysłów, brakowało mu pieniędzy na zrealizowanie tego celu. W czasie wielkiego kryzysu trafiło na rynek kilka tanich statków i znalazł się wspólnik — pan Matsumishi — który dostarczył prawie całość niezbędnego kapitału, chyba dziewięćdziesiąt procent. Tak więc pan Matsumishi zabezpieczył stronę finansową przedsięwzięcia, kapitan Bell zaś dał swoje doświadczenie i praktykę morską w rejonie Morza Południowochińskiego i południowego Pacyfiku, co miało równą kapitałowi wartość faktyczną. Udział pana Matsumishi w tym przedsięwzięciu można by nazwać aktem odwagi, jeśli nie brawury, zainwestował bowiem niemal wszystko, co posiadał w tamtych czasach, a nie były to czasy spokojnej koniunktury. Wielu jemu podobnych skończyło skacząc z najwyższych pięter drapaczy chmur przy Wall Street. On jednak uwierzył, że Bell zna się na rzeczy i w nim ulokował swoje nadzieje. Ross opowiedział także, jak ci dwaj panowie nazwali pierwsze statki imionami swoich córek: „Laura" i „Machiko"; jak sam' * Brytyjskie statki handlowe pływają pod czerwoną banderą z flagą brytyjską w rogu (przyp. tłum.). 14 służył jako pierwszy oficer pod dowództwem Bella; jak później zaproponowano mu dowodzenie statkiem „Machiko". Matsumishi dał Bellowi wolną rękę w zarządzaniu statkami i w rekrutowaniu załogi. W rezultacie składająca się z dwóch jednostek flota kompanii HHKil zarejestrowana została w Hongkongu i pływa pod brytyjską banderą. Bell zmarł w 1938 roku. — W porządku — powiedział Hamill, wysłuchawszy Rossa do końca. — Zgadzam się z tym, że „Machiko" nie należy do Japończyków, jak to pierwotnie przyjąłem. To może, przynajmniej na razie, uchroni statek przed przejęciem i obsadzeniem nową załogą. Pan jednak będzie musiał, mimo wszystko, odpowiedzieć na wiele pytań. Zimny dreszcz przebiegł po plecach Rossa na dźwięk wypowiedzianego tak nonszalancko i bez drgnienia powieki stwierdzenia o możliwości przejęcia jego statku. I tym razem jednak nie dał po sobie poznać uczuć, które w nim zawrzały. — Pytań? Jakich na przykład? — Na przykład wasza całkowita cisza radiowa. Stacja w Hono-lulu wołała was od połowy grudnia. My także. Mieliście albo wracać do Honolulu, albo przynajmniej określić waszą pozycję w stosunku do najbliższej stacji przybrzeżnej lub przyjacielskiego okrętu wojennego. — Nie mamy radia od września. Straciliśmy je dwa dni po wyjściu z Honolulu — odparł Ross wzruszając ramionami. — Co się z nim stało'? — Kabina radiowa spłonęła doszczętnie. Zwarcie instalacji elektrycznej. Proszę pamiętać, że była niemal zabytkiem, chyba jeden z pierwszych odbiorników zbudowanych przez Marconiego. Zgarnęliśmy na szufelkę to, co po nim pozostało i sprawiliśmy mu morski pochówek. — Nadal nie wiem jednak, gdzie się pan podziewał — nalegał Hamill. — Był pan tu oczekiwany cztery tygodnie temu, a cztery tygodnie to cholerna kupa czasu, jak na opóźnienie. Ross uśmiechnął się ku wyraźnemu zaskoczeniu porucznika. — Cztery tygodnie nic nie znaczą — stwierdził stanowczo kapitan. — My nie kursujemy zgodnie z minutowym rozkładem jazdy niczym londyńskie autobusy. 15 Hamill jednak nadal wpatrywał się w niego wzrokiem wyrażającym brak zrozumienia dla logiki jego wywodu. Ross ciągnął więc: — Chce pan koniecznie wiedzieć, gdzie byliśmy, poruczniku? W porządku, powiem panu. Odwiedziliśmy niemal każdą wyspę czy atol pomiędzy Singapurem a Hawajami, dowożąc tam najniezbędniejsze do życia zaopatrzenie. Gdyby pan znał te wyspy, wiedziałby pan, że można to porównać z wyprawą na Wenus. Wyruszając zakłada pan, że potrwa ona nie wiadomo jak długo, a powrót przypomina przybycie z innej planety. Pan i pańscy wysocy zwierzchnicy będziecie musieli wziąć to w rachubę, bo tak się sprawy mają z nami — Cyganami oceanu. Hamill wykonał ręką nieokreślony gest. — Nie jesteśmy potworami bez sumienia, kapitanie. Jestem pewien, że potrafi pan wszystko doskonale wyjaśnić My tu byliśmy ' w sytuacji nie do pozazdroszczenia. Komunikacja może jednak nawalić. A szczerze mówiąc, sądziłem, że mieliście zawinąć jedynie do Port Moresby i Rabaulu. Nie zdawałem sobie sprawy, że skaczecie niczym koniki polne pomiędzy wyspami. Ross uśmiechnął się. — Odwiedzamy miejsca, które nie oglądają statków czasem przez okrągły rok. To, jak szybko dopłyniemy do Singapuru, który jest naszym portem docelowym, zależy od potrzeb mieszkańców tych wysp i zleceń przewozowych, jakie tam dostajemy. Nadłożenie pięciuset mil, by zabrać pięćdziesiąt ton kopry czy dostarczyć czterdzieści ton ryżu, to normalka, a nie wyjątkowa sytuacja. W końcu pokonujemy tę trasę tylko raz do roku. Może to zabrać pięć miesięcy, a może i osiem. Nie ma sposobu, by z góry określić. — Myślę, że mam już obraz sytuacji — rzekł Hamill, uśmiechając się krzywo. — To coś w rodzaju wiejskiego listonosza, prawda? Zagląda do każdego zabitego dechami obejścia choćby tylko po to, żeby zagadnąć gospodarza o zbiory. — My jesteśmy jedyną nitką łączącą ich ze światem zewnętrznym — zgodził się Ross. — Ludzie stamtąd polegają na nas i na tym, że pojawimy się raz w roku. Nawet gdyby dotarły do nas polecenia z Honolulu nakazujące powrót i tak nie wzięlibyśmy ich pod uwagę. Zawiedlibyśmy bowiem zbyt wielu ludzi. Nasz właści- 16 ciel wie o tym. Dlatego trudno mi uwierzyć, że polecenie powrotu mogłoby pochodzić od niego. W kabinie pojawił się filipiński steward, aby sprzątnąć zastawę po śniadaniu. — Świetne śniadanie. Dziękuję — rozpromienił się Hamill, a zwracając się do Rossa powiedział: — Wie pan, że tamte wyspy mogą niebawem znaleźć się na linii frontu? — Oni wiedzą o tym — odparł Ross. — Już od dawna. A jak tutaj przedstawia się sytuacja? Jedyne informacje, jakie do nas dotarły, pochodziły z radia w mesie. Przez jakiś czas zastanawialiśmy się nawet, kto dotrze do Singapuru pierwszy — „Machiko" czy armia japońska. Hamill przyjrzał mu się z powagą. — Utrzymamy się, jeśli posiłki dotrą do nas na czas. Kłopot w tym, że w powietrzu rządzą Japończycy. A to krwiożercze bestie. Słowa Hamilla dźgnęły Rossa niczym ostrze noża, pogłębiając jeszcze żałobny smutek, jaki się w nim rozgościł. Nie był pewny, czy skurcz bólu, jakiego doznał psychicznie, nie uzewnętrznił się na jego twarzy. — Niektórzy Japończycy są krwiożerczymi bestiami. Wielka jednak szkoda, że my, ludzie Zachodu, poświęciliśmy tak niewiele uwagi, aby spróbować ich zrozumieć. — Spostrzegł, że oczy Hamilla rozwarły się szeroko, dodał zatem szybko: — To prawda, że wiele ich nauczyliśmy, na przykład — jak przeskoczyć ze średniowiecza w wiek dwudziesty. Gdybyśmy jednak zastanowili się choć trochę, co się z nimi działo w trakcie tego przeskoku, może nie byłoby teraz wszystkich tych bogów wojny i generałów, którzy kierują dziś tym krajem. A kierują go wprost do piekieł. Hamill wpatrywał się w Rossa lodowatym wzrokiem. — Oni są barbarzyńcami! — Jego oczy rzucały kapitanowi wyzwanie, w spojrzeniu Rossa nie było jednak takiego samego gniewu. Odbijał się jedynie wewnętrzny smutek. — Barbarzyńcy? — zapytał łagodnie. — Tak przecież widzieli naszych brytyjskich przodków Rzymianie, nieprawdaż? Ale to właśnie oni krzyżowali ludzi, gdziekolwiek się pojawili. To oni praktykowali ojcobójstwo, królobójstwo, matkobójstwo i dzieciobójstwo. I doprowadzili to niemal do poziomu sztuki. 17 Na twarzy Hamilla wściekłość mieszała się z otwartą wrogością. — Japończycy wyrżnęli w pień naszych ludzi w Hongkongu. Gwałcili pielęgniarki na północy. Może to pan nazywać cywilizowanym zachowaniem, kapitanie Ross. Ja to nazywam barbarzyństwem. Ross uznawał te fakty, ale nie płynące z nich wnioski. — Nie usprawiedliwiam żadnych zbrodni, które japońscy żołnierze popełnili czy też nie. Twierdzę jedynie, poruczniku, że w Japończykach tkwi cholernie dużo czegoś więcej niż jedynie żądzy mordu i gwałtu. Mnie zawsze jawili się jako dokładne przeciwieństwo barbarzyństwa; jako ludzie o ogromnym uroku osobistym i pokorze, współczujący i łagodni. — Cóż, lepiej pan zrobi, jeśli nie będzie pan rozgłaszał tych poglądów w Singapurze — rzucił Hamill gniewnie. — W przeciwnym razie grozi panu zlinczowanie. Jego wzrok padł na oprawioną w ramki fotografię na biurku kapitana. Ross pochwycił to spojrzenie oraz nagły błysk zdumienia, jaki przemknął po twarzy oficera. Fotografia przedstawiała postać młodej, odzianej w tradycyjny strój japoński kobiety o kruczych włosach, upiętych wysoko ozdobnym grzebieniem. Jej twarz, rozjaśniona na wpół nieśmiałym, na wpół przekornym uśmiechem, miała doskonale owalny kształt i była bez wątpienia oszałamiająco piękna. Uśmiech Hamilla stracił wiele ze swej szczerości, gdy cierpkim tonem powiedział: — Ma pan najwyraźniej wiele podziwu dla Japończyków. — To moja żona — rzekł Ross, a w jego głosie dało się wyczuć zarówno dumę, jak i wyzwanie. — Ma na imię Machiko, tak jak ten statek. Jest córką pana Matsumishi, jego właściciela. Hamill milczał. Jedynym dźwiękiem zakłócającym ciszę kajuty było tykanie ściennego zegara nad biurkiem. Jego wskazówki zbliżały się do wpół do dziewiątej. Rzuciwszy okiem na zegarek, Ross westchnął ze zniecierpliwieniem. Opuszczał właśnie podjazd pokaźnego domu w Cluny, kilka mil od obrzeży Singapuru. Połowa dnia już upłynęła i to bezowocnie. 18 Długa kolejka czekających — w większości kobiet, w tym wielu z małymi dziećmi — ustawiła się wzdłuż podjazdu. Ich celem było zdobycie biletów na statek liniowy, który zabrałby ich daleko od tego miasta i od wojny pustoszącej Malaje. W domu tym umieszczono biura urzędników zajmujących się kontrolą i administracją ruchu w porcie. Przeprowadzka z nabrzeży portowych poza granice miasta miała zapewnić większe bezpieczeństwo tłumom cywilów oczekujących na szansę wydostania się stąd na pokładzie jakiegoś statku. Ponieważ nadal nie było pewności co do przyszłych losów „Machiko", Ross wybrał się taksówką do Cluny, aby zgłosić tam zdolność statku do transportu ewakuacyjnego ludności, na który zapotrzebowanie rosło wobec pogarszającej się z dnia na dzień sytuacji w mieście. Nie tracił nadal nadziei, że mimo wszystko „Machiko" wypłynie do Moresby w ciągu tygodnia. Okazało się jednak, że zamknięcie biur agencji Asiatic Oriental stało się przyczyną rozlicznych trudności. Ładunek, który statek miał przewieźć do Moresby, nie został zarejestrowany, a jeśli nawet został i tak nikt nie wiedział, gdzie się znajduje. Jeszcze poważniejsze w skutkach było odkrycie, że bankierzy spółki HHKil zgodnie z instrukcjami władz amerykańskich zamrozili wszelkie należące do spółki aktywa. Pozbawiało to Rossa jakichkolwiek środków na zakup węgla, prowiantu, ładunku, opłacenie siły roboczej. Ostatecznie okazało się, że dzień, który zaczął się całkiem nieźle, z każdą upływającą godziną zamieniał się coraz wyraźniej w klęskę. Poranne spotkanie z Bishanem Singhiem, któremu została powierzona kuratela nad klientami agencji Asiatic Oriental, nie nastrajało optymistycznie. Nawet jeśli radził on sobie świetnie jako dostawca okrętowy, był najwyraźniej całkowicie niekompetentny w sprawach czarterowania statków. Zdawał się nie mieć najmniejszego pojęcia o podstawach operacji spedycyjnych. Ross odnosił wrażenie, że powierzono mu te obowiązki z tej prostej przyczyny, że jego biura sąsiadowały z siedzibą agencji. Pan Singh zrobił jednak tyle, że zaopatrzywszy się w stosowne upoważnienia, wybrał się do banku w nadziei, że uda mu się wpłynąć na cofnięcie restrykcji w stosunku do HHKil. Ross udawał się właśnie na spotkanie z nim. 19 Siedząc teraz wygodnie w wiozącej go do miasta taksówce, Ross odprężył się i pozwolił wdzierającemu się przez otwarte okno podmuchowi powietrza owiewać kojąco rozpaloną głowę. Zniecierpliwienie i rozczarowanie narastające w nim przez cały ranek stopniowo rozpraszało się, w miarę jak jego myśli mknęły ku kobiecie, którą zostawił wczesną jesienią w Honolulu. I, jak zawsze, wystarczyło tylko wywołać w pamięci jej obraz, a magia zaczynała działać: jej łagodność ogarnęła go, owinęła szczelnie, odizolowała niczym ściany kokonu od nienawistnych spraw tego świata. Dziwne, że nigdy nie myślał: „moja amerykańska żona" czy „moja kochana żona", czy nawet „moja żona", lecz zawsze „moja japońska żona". Nie dlatego wcale, że miał ich wiele i to różnych narodowości, ani też dlatego, że był szczególnie czuły na różnice rasowe. Po prostu jej japońskość wywierała tak ogromne piętno na ich wzajemnym stosunku, że towarzyszyła każdej myśli o niej. To, że była Japonką , i to, że była jego żoną, splatało się w nierozerwalną jedność i żaden z tych faktów z osobna nie oddawał w pełni unikatowości ich związku. Machiko wniosła do ich małżeństwa coś więcej niż tylko kobiecość. Wniosła swoistą tradycjonalność, rytualność odnoszenia się do partnera z miłością i szacunkiem, która nie znana była innym kulturom, a już na pewno — kulturze europejskiej. Z początku ujyła go swą urodą i łagodnym usposobieniem; osobowością obiecującą utajone skarby. Lecz dopiero poślubiwszy ją odkrył, że są to żyłki złota, całe pokłady szczęśliwości, które przewyższają jego wyobrażenia i oczekiwania. Z początku ojciec Machiko przeciwny był ich małżeństwu. Nie chciał, by Ross został jego zięciem, choć lubił go bard/o i cenił zarówno jako kapitana, jak i człowieka. Na zmianę tego stanowiska wpłynęły dwie okoliczności. Pierwszą była cicha, pełna pokory i uszanowania dla ojcowskiej woli rozpacz, z jaka jego ukochana córka przyjęła tę decyzję. Ojciec nie mógł znieść myśli, że on sam jest źródłem tak wielkiego bólu zadanego własnemu dziecku. Drugą okazała się głęboka przyjaźń, jaką żywił dla kapitana Bella, którego z czasem pokochał jak brata, a którego .młodszą wersją zdawał się być Ross. Pan Matsumishi rozumował tak: skoro mógł on odczuwać silne więzi rodzinne w stosunku do jednego obcokra- 20 jowca, czemuż nie miałby obdarzyć tym samym uczuciem jeszcze jednego, tym bardziej że zrobiłby to w imię miłości do swego dziecka. A zatem dał się w końcu ubłagać i wyraził zgodę. Ross wywołał raz jeszcze w pamięci moment, gdy w wigilię ich ślubu starszy pan wziął go na stronę i pouczył, jak powinien się zachowywać w czasie ich nocy poślubnej. — Machiko jest ogromnym skarbem dla starego ojca — powiedział. — Powinna się teraz nauczyć być skarbem dla swego czcigodnego małżonka. Mąż musi zawsze być panem. Musi rozkazywać żonie. Musi pokazać, że miłość, jaką nosi w sercu, nie zamieniła jego krwi w mleko. Mąż musi zawsze okazywać twarz tygrysa. — Mówiąc to, wydawał nawet z siebie groźne pomruki, by zaznaczyć, jak dosłownie należy brać jego słowa i jakimi środkami powinien Ross zaznaczyć swoją dominację od samego początku ich wspólnego życia. Machiko czułaby się urażona, jak twierdził, gdyby Ross nie ogłosił już na wstępie, i to jak najdobitniej, że jest jej panem i władcą. Przez wzgląd na starego Matsumishi Ross zapewnił go, że sprosta wymogom tradycji, nie miał jednak rzeczywistych zamiarów tak ostro i bezwzględnie traktować świeżo poślubionej kobiety. Możliwe, że rytualne picie sake tuż przed udaniem się do świątyni boga Shinto dało początek zmianom w jego nastawieniu do tej sprawy. Możliwe też, że zapoczątkował to podniosły moment zdjęcia białej, jedwabnej przepaski z pochylonej głowy dziewczyny podczas ceremonii. Ostatnie jednak wahania pierzchły w intymności ich sypialni. Od chwili znalezienia się w niej Ross wyczuwał aurę wyczekiwania, której nie można było przypisać li tylko napięciu poprzedzającemu fizyczne skonsumowanie ich małżeństwa. Machiko zdawała się czekać na jakieś oświadczenie z jego strony i z każdą chwilą robiła wrażenie coraz bardziej zawiedzionej jego milczeniem. Gdy dopełniła już toalety w łazience ich apartamentu, którego okna wychodziły na plażę Waikiki, Ross podjął męską decyzję. Wziąwszy prysznic przywdział nocny strój, który zwykł był nosić od czasu, gdy zamieszkał na Wschodzie — kolorowy, zebrany w pasie sarong. Kiedy Machiko wyszła nieśmiało z łazienki, z długimi do pasa kruczoczarnymi włosami przerzuconymi przez prawe ramię, postanowił rozproszyć tę zaczynającą mu już doskwierać 21 atmosferę napięcia i przywołał na usługi całą swą stanowczość i szorstkość. — Żono! Przyjdź tutaj! Chcę ci coś powiedzieć — wyszczekał tonem, jakiego używał na statku, ilekroć wydawał komendy z pokładu na nabrzeże, próbując jednocześnie zachować kamienną twarz, czuł bowiem wzbierające w nim rozbawienie. Dziewczyna podeszła z pełną godności skwapliwością, z pochyloną głową; zdążył jednak przedtem pochwycić wyraz jej oczu — podniecenie, ukontentowanie. On sam poczuł także, że jego podniecenie wzrasta, a wraz z nim chęć, by dograć do końca rolę, która została mu narzucona. — Gdy mieszkałaś w domu ojca, miałaś obowiązek być mu posłuszną. Teraz jako żona podporządkujesz się całkowicie mojej woli! Winnas dbać o moje wszelkie przyjemności. Zrozumiałaś? W spojrzeniu, jakim go obrzuciła, jawiło się uwielbienie. — Tak, czcigodny mężu. Rozkręcał się coraz bardziej zachęcony jej reakcją i sam zaczynał znajdować w swej roli przyjemność. — W małżeństwie prawem męża jest rozkazywać. Obowiązkiem żony jest mu być uległą we wszystkim. Chcę, żebyś wiedziała, że choć cię kocham, nie stałem się przez to miękki jak kobieta. Będziesz mnie poważać i traktować zawsze z szacunkiem, z jakim traktowałabyś tygrysa, którego gniew drzemie jedynie. — Tak, czcigodny mężu. Teatralność tego rytuału bawiła Rossa i nie mógł się powstrzymać od dania do zrozumienia, że niemały wpływ na jego w nim udział miał starszy pan Matsumishi. W tej chwili brało w nim jednak górę zdziwienie i podniecenie wobec zapału i aprobaty, z jakimi Machiko witała jego włączenie się do tej gry. Potęgowała je jeszcze świadomość jej nowoczesnego wykształcenia w amerykańskich szkołach oraz wpływów, jakie musiały na nią wywrzeć matriar-chalne tendencje panujące w społeczeństwie amerykańskim. Rytuał ten okazał się nadspodziewanie ekscytującym elementem gry miłosnej i niewątpliwie pomógł im odrzucić wszelkie zahamowania. W Machiko nie było ni krzty fałszywej skromności czy powściągliwości w manifestowaniu uczuć do ukochanego męża, była nato- 22 miast gotowość niesienia mu rozkoszy oraz dziecięca niemal ufność i szczerość w sprawach małżeńskiej alkowy. Ross westchnął głęboko. Szarpnięcie taksówki, która zatrzymała się właśnie przed wejściem do agentury Asiatic Oriental, przywołało go do rzeczywistości. Drzwi agencji były zaryglowane, a umieszczona na nich odręczna informacja kierowała interesantów do znajdujących się po sąsiedzku biur Co.Ltd. Kapitan przecisnął się przez zagracone pomieszczenie od frontu, stanowiące magazyny firmy. Z pułapu zwieszały się na konopnych linach puszki farby i powiązane w pęczki parafinowe lampy, robiąc w ten sposób miejsce rozmaitym innym towarom piętrzącym się w ogromnej obfitości od podłogi do sufitu. Slogan reklamowy większości firm zaopatrujących statki brzmiał: „wszystko — od igły do kotwicy" i w przypadku Singha należało to chyba brać dosłownie. Z pakamery na zapleczu wychynęła na powitanie Rossa wysoka postać, odziana w ciemny garnitur, schludną, białą koszulę i niebieski krawat. Bishan Singh miał na głowie dobrany kolorem do krawatu turban, a na twarzy wyraz przygnębienia. — Oj, kapitan, kapitan, tyle niepowodzeń spada na mnie, że nie wiadomo, od czego zacząć. Wielkie nieszczęście nas spotyka. — Był pan w banku. — Jeśli pieniądze były nie do zdobycia, Ross chciał to wiedzieć od razu. — Czy nadal wstrzymują nasz kredyt? — Dyrektor banku wykazał wiele zrozumienia, kapitanie — powiedział Singh markotnie — ale wszystkie nasze sprawy mają się nie najlepiej. — Czy zamierzają pozwolić nam skorzystać z naszych pieniędzy? — Nie, kapitanie. Żadnych pieniędzy. Żadnych pieniędzy dla kompanii HHKil. Jej kredyt nie jest dobry. — Ale dlaczego? — Takie są polecenia, kapitanie. Polecenia amerykańskich władz. Wszystko, co należy do HHKil, zostało zamrożone. Sąd ma zadecydować, kto jest teraz właścicielem pańskiego statku. — Przecież właścicielem jest pan Matsumishi. Jego z pewnością nie internowano. — Pan Matsumishi nie żyje, kapitanie. Ross zdawał się nie rozumieć. — Nie żyje? 23 — Tak, kapitanie, to jest prawda. W banku pokazali mi telegram z Honolulu. Było w nim napisane, że pan Matsumishi zszedł z tego świata w dniu, kiedy Japończycy zaatakowali Pearl Harbor. Jego córka także. O tym samym imieniu, co pański statek . Machiko... To dlatego władze amerykańskie mają zdecydować... — głos Hindusa załamał się, gdy pochwycił wyraz twarzy Rossa. Kapitan wyglądał tak, jakby miał paść trupem. Singh zrobił krok w jego kierunku, lecz ramię, które wyciągnął, by go podtrzymać, dostało się w stalowe kleszcze uścisku ręki kapitana. — Powiedział pan: „jego córka także". Co miał pan na myśli? — w jego głosie był gniew, a w oczach szał. Hindus zatoczył się do tyłu zarówno pod wpływem wzroku, jak i uścisku kapitana. — Błagam, kapitanie... ja tylko przekazuję treść depeszy. Pan Matsumishi i jego córka zginęli w dniu ataku na Pearl Harbor. Ci w banku sądzą, że w ich dom trafiła bomba, ale tego nie ma w depeszy. Tylko tyle, że umarli tego samego dnia... — rzucił Rossowi błagalne spojrzenie. — Błagam, kapitanie... moje ramię... Ross zwolnił uścisk. Zaledwie dzień lub dwa temu jego myśli krążyły złowieszczo wokół pytania, jaka też działka bólu przypadnie jemu w rezultacie tej wojny. Tego jednak nie brał w rachubę. Nie śmierci jego ukochanej Machiko. Opadł go straszliwy spokój — jeszcze jedna chyba oznaka, jak bardzo uległ wpływowi Orientu. Rozpaczy nie można dzielić z nieznajomymi, a tym bardziej sprawiać wrażenia, że oczekuje się od nich współczucia. Zobowiązania wynikające z tak zaciągniętego długu trudne są do spłacenia; unika się więc zaciągania go. Źródła tego spokoju były bardziej jeszcze oczywiste. Ross wiedział, a przekonał się o tym dużo wcześniej, że śmierć jest faktem nieodwracalnym. By jednak zaakceptować fakt śmierci Machiko, • rozpaczliwie potrzebował samotności. Opuścił biura Hindusa tak szybko, jak na to pozwoliły pozostałe do załatwienia interesy, zabrawszy ze sobą pocztę dla „Machiko". Przez jakiś czas szedł przed siebie bez celu. Znalazłszy się na Raffeles Sąuare, skręcił do hotelu noszącego imię założyciela miasta. W barze tłoczno było od oficerów, których rozmowy wypełniały salę donośnym gwarem. Zamówił przy barze dużą whisky z wodą i ruszył na poszukiwanie spokojnego kąta. 24 Zająwszy wolny stolik, zabrał się do przeglądania wyciągniętego z teczki pliku listów. Znalazł w nim osiem kopert zaadresowanych ręką Machiko. Ostatnia nosiła datę trzydziestego listopada. Przeczytał je po kolei. Później zaczął czytać od nowa. Jej słowa sprawiały mu słodki ból. Z każdej kartki emanowała czułość i miłość, jak gdyby dziewczyna nadal była wśród żywych. We wszystkich pobrzmiewała radość z oczekiwanego rychłego ich spotkania wiosną 1942 roku oraz, bardziej jeszcze, z mającego niebawem nastąpić radosnego wydarzenia: narodzin ich pierwszego dziecka w lutym tegoż roku. A zatem utracił w bombardowaniu nie dwoje, lecz troje bliskich. — Pozwolisz, że się przysiądę, kolego? Ross podniósł wzrok, wracając na ziemię z głębin swego zamyślenia, i ujrzał stojących nad nim dwóch młodych oficerów ze szklaneczkami w rękach. Ten, który zwrócił się do niego z pytaniem, wyglądał na młodzieniaszka. Jego górną wargę pokrywał delikatny, jasny, prawie niewidoczny puch zarostu. Rossowi przemknęło przez myśl, że niedawno dopiero zaczął się golić. — Możecie zająć ten stolik, wychodzę już. Zgarnął listy i wsunął do teczki. » — Listy z domu, hę? — zagadnął młody oficer. — Tak — potwierdził Ross. — Listy z domu. ^ Teraz jednak nie miał już domu. Nie, nieprawda. Jego dom stał w przystani: stary, piętnastoletni parowiec bez ładunku i bez portu docelowego. II. DWAJ AUSTRALIJCZYCY Pod koniec stycznia 1942 roku, gdy armia japońska podchodziła coraz bliżej do bram Singapuru, miasto sprawiało wrażenie przeludnionego domu dla obłąkanych, którego pensjonariusze zachowali jeszcze złudzenie, jakoby zamieszkiwali jakiś górski pensjonat w Alpach, który został wprawdzie odcięty czasowo przez lawiny, ale 25 któremu nic strasznego nie zagraża. Pomimo bezustannych bombardowań ludzie trwali w przekonaniu, iż życie musi toczyć się dalej zwykłymi torami, a pewne wynikające z sytuacji niedogodności muszą zostać zaakceptowane. Mijały kolejne dni, a Ross borykał się z najwyraźniej zobojętniała biurokracją, starając się rozwiązać problemy piętrzące się wokół przyszłych losów jego statku. Nocami leżał bezsennie w swojej kajucie — więzień własnego żalu, który ukoić można jedynie w samotności. Czas i jakieś zajęcie stępiłyby zapewne ból, lecz on uznał, że na razie na tę świeżo otwartą ranę nie powinien aplikować sobie żadnych środków znieczulających. Przyszłość była niczym czarny, niezbadany ocean. W przeszłości sam wytyczał swoje własne ścieżki. Teraz jednak czuł dziwną bezradność, gdy przychodziło walczyć z przeciwnymi prądami. Nie mógł się oprzeć poczuciu, że ma nie więcej kontroli nad swym losem, niż korek rzucony w rwący strumień. Niemniej jednak przy całym spętaniu osaczającymi go problemami Ross nie tracił z oczu — i z serca — złowrogiego piętna, jakim wojna znaczyła tych, którzy osobiście, bardziej niż on, byli w nią zamieszam. Stracił żonę i to musiało boleć. Były jednak i pewne dobrodziejstwa, jakimi los go obdarzył. Wyliczył je w duchu, w ciemności bezsennej nocy: był w dobrej kondycji fizycznej, zdrowy, dobrze się odżywiał i — co najważniejsze —jego zawód nie wymagał walki z bronią w ręku w malajskiej dżungli, którą znał na tyle, by odczuwać najgłębsze współczucie dla żołnierzy zmuszonych bić się tam i umierać. Miał dojmującą świadomość faktu, że po to, by on, leżąc wygodnie w zaciszu swojej kajuty, mógł użalać się nad samym sobą, inni musieli przeżywać rzeczy straszliwsze niż jakakolwiek znana mu tortura. Kapral „Woody" Woodhouse — który w tej chwili żałował, że znajduje się w prowincji Johore a nie gdziekolwiek indziej — skwapliwie przystałby na zamienienie się miejscami z Rossem, gdyby tylko dana mu była taka sposobność. Nie lubił malajskiej dżungli, choć w pewnym sensie zaczął się do niej przyzwyczajać. Przeżywszy znaczną część życia w północno-zachodnich rejonach 26 Nowej Południowej Walii z jej szerokimi, pozbawionymi drzew równinami, Woody nienawidził dławiącej obfitości roślin, jakie pokrywały cały obszar Malajów, skrywając ziemię przed światłem słonecznym i sprawiając, że miał wrażenie, iż się dusi. Chociaż miesiąc wojny nie uczynił dżungli powabniejszą i bliższą sercu Woody'ego, to jednak jego nastawienia do niej nie cechowała już zupełna wrogość. Dżungla, jak zdążył zauważyć, była neutralna. Walczący w niej mogli traktować ją jako wroga lub też wykorzystywać jako sprzymierzeńca. Japończycy wiedzieli o tym od samego początku swego natarcia w cieśninie Kra i to było przyczyną ich sukcesów. Woody zmienił pozycję ciała, by złagodzić uczucie drętwienia w nogach. Przez cały czas nie spuszczał z oka ciemnego konturu mostu, który rysował się niewyraźnie na tle rozgwieżdżonego nieba. Stali mieszkańcy lasu wznawiali właśnie swoje nocne rytuały. Ciszę wokół zakłócały raz po raz upiorne wrzaski i nawoływania zarówno myśliwych, jak i ich ofiar. Jedne odległe, przeciągłe i zawodzące — jakby przedśmiertne; inne modulowane i niesamowite, przywodzące na myśl demony; to znów rozlegające się nagle tuż nad głową i mrożące krew w żyłach zabłąkanego tu intruza — człowieka. Woody był w stanie ciągłej gotowości, nasłuchując bacznie każdego szmeru dobiegającego od strony mostu. Przeturlał się kawałek i wyszarpnął z krawędzi okopu zmurszały pniak, poszerzając w ten sposób pole widzenia. Kłoda zsunęła się po stromiźnie i spadła bezgłośnie na pokryty plątaniną korzeni brzeg kilka metrów niżej. Jakieś stworzenie w pobliżu mostu złowiło jednak ten odgłos, dało raptownie nura na prowadzącą do mostu ścieżkę, przedzierając się przez gęstwę zarośli zbitą wzdłuż niej niczym żywopłot. Cokolwiek to było, musiało zwrócić głowę w kierunku Woody'ego, ujrzał bowiem nagle parę oczu świecących w ciemności jak rozżarzone węgle. Skierowane były w jego stronę zaledwie przez moment. Dobiegł go ostrzegawczy, stłumiony pomruk, po czym światełka znikły, podobnie jak ich właściciel. Dał się jeszcze tylko słyszeć delikatny szelest poruszanych liści, który zdradzał kierunek odwrotu zwierzęcia. 27 Woody wypuścił ze świstem powietrze z płuc. Doznana ulga była dwojakiego* rodzaju. Te ogromne^ żyjące w dżungli koty mogły zachwycać '"wielbicieli filmów o Tarzanie, ale Woody nie miał najmniejszej ochoty wchodzić z nimi w bliższy kontakt ani też sprawdzać, czy nie pogardziłyby surowym daniem z Australijczyka. Bardziej wszakże niż ta ewentualność nie w smak by mu było, gdyby ów nocny myśliwy okazał się osobą odzianą w mundur japońskiej piechoty." Na razie jednak wydawało się, że on i Duży Rich mają dżunglę tylko dla siebie. Duży Rich — słusznej postury szeregowiec Desmond Richard-son — spał tymczasem smacznie na drugim końcu wykopu, który obaj własnoręcznie sporządzili dla siebie i karabinu maszynowego typu Lewis. Woody obrócił się znów na brzuch i rozprostowując nogę szturchnął obcasem pogrążone we śnie ciało kumpla. Duży Rich wracał z wolna z krainy Morfeusza. Niczego zresztą nie robił nigdy pośpiesznie. Zamrugał powiekami, rzucił jakieś łagodne przekleństwo, zgarniając z twarzy mrowie insektów. — Niech diabli porwą te cholerne komary — utyskiwał. — Kąsają jak wściekłe dingo. Po co mnie budzisz, stary? Która godzina? — Prawie czwarta. Wylegujesz się od północy. Rich usiadł. — Nic się nie wydarzy przed świtem — powiedział. — Zapalmy po jednym. Naciągnęli na głowy pałatki, by nie było widać błysku zapałek. Woody zmarnował trzy, zanim wreszcie udało mu się przypalić papierosy. Pudełko, jak wszystko w tym zielonym piekle, przesiąkło wilgocią na wskroś. Paląc chowali papierosy w zwiniętej dłoni. — Jak myślisz, zobaczymy jeszcze kiedyś chłopaków, Woody? — Pytanie to zabrzmiało jak spokojne rozważanie prawdopodobieństwa. — Nie — odparł Woody. — Nie po tej stronie piekła. — Ten porucznik nie był najgorszy. Jak na oficera. — Całkowicie nieświadomie Rich używał czasu przeszłego, jakby zakładał, że porucznik już nie żyje. — Był w porządku — zgodził się z nim Woody, także używając bezwiednie czasu przeszłego. 28 — Było w kompanii paru niezłych chłopaków — ciągnął Duży Rich w zamyśleniu. W jego głosie pobrzmiewał żal. — Pamiętasz tego Norma z Kalgoorlie? Ten to był dziki, no nie? Pom Whitey też był w porządku, kiedy się już przywykło do tego jego komicznego akcentu. Nawet stary Bełlamy — Wielkie Koło, twardszy od mahoniowej deski. Nie przypuszczałem, że dożyję dnia, w którym będę tak myślał o sierżancie, a szczególnie o tym starym draniu. — Spotkałem kiedyś Wielkie Koło w Sydney — powiedział Woody. — Upił się wtedy jak szewc. Wcześniej myślałem, że ten stary łobuz jest zapiekłym purytaninem, kimś w rodzaju starego niezguły. — Może jednak uda im się wrócić — powiedział Rich bez przekonania. Woody nie odpowiedział. Domyślał się, że porucznik również był świadom tego, iż resztka ich świetnej niegdyś kompanii wyciągnęła tę krótszą słomkę. Kontrnatarcie na północ od rzeki w liczbie czterdziestu chłopa nie miało szans powstrzymać fali powodziowej, Japończyków. Ale oczywiście nie oczekiwano po nich aż tak wiele. Mieli tylko ją opóźnić. Cała brygada wycofywała się w kierunku Johore Bahru i traktu Causeway, a właśnie wzdłuż głównej drogi wiodącej do Singapuru spodziewano się najsilniejszego, zmasowanego uderzenia armii japońskiej. Japończycy jednak rozszczepili swe siły i wysłali do dżungli oddział, który miał uderzyć w rejonie przeprawy przez rzekę Kerbau. Celem tego manewru było zajście wycofujących się wojsk australijskich od tyłu. Brygadzie groziło"' okrążenie. Dowództwo zdecydowało, że japońskie natarcie w rejonie przeprawy musi zostać spowolnione za pomocą „ofensywnej defensywy". Sztab batalionu otrzymał rozkaz wysłania kompanii na północ od rzeki i związania sił przynajmniej części nacierających Japończyków na lesistych wzgórzach, oddalonych o jakieś dziesięć kilometrów na północ od mostu na Kerbau. — Muszą tam zostać przytrzymani co najmniej przez dwadzieścia cztery godziny — oświadczył dowódca batalionu. — Zatrzymajcie ich, zanim dotrą do mostu. Dowódca batalionu był przeciwny marszowi na północ od rzeki, zalecał natomiast okopanie się w pobliżu mostu i oczekiwanie tam na Japończyków. Jego sugestie odrzucono jednak. Japończycy mieli . •• ' • 29 być zaatakowani z zasadzki na północ od rzeki i w ten sposób ich marsz zostałby opóźniony. Po wykonaniu tej części zadania kompania miała wycofać się w kierunku mostu, wysadzić go i dołączyć do głównych sił. Dowódca batalionu znalazł się w niezwykle kłopotliwym położeniu. I tak brakowało mu ludzi do zabezpieczenia tyłów wycofujących się wojsk, nawet gdyby nie musiał wysyłać oddzielnej kompanii do wykonania zadania w rejonie rzeki Korbau. Japońska dywizja osłaniająca parła wraz z wojskami pancernymi naprzód i stanowiła niewątpliwie główne zagrożenie. Z wielką niechęcią przydzielił zadanie przy moście na Kerbau kompanii dowodzonej, jak sądził, przez Bulla Ballantyne'a. Ale nie była to już ani kompania, ani pod dowództwem Ballantyne'a. Ballantyne zginął pod Gemas po prawie dwutygodniowych nieustannych bojach, a jego kompania została przetrzebiona do około jednej trzeciej jej początkowej liczebności. Ostał się jeden tylko oficer — porucznik. Sierżant Bellamy pierwszy wyjawił Woody'emu powody, dla których ich oddział został nagle pchnięty w sam środek dżungli traktem niewiele różniącym się od zwierzęcej ścieżki. — Potrzebują kogoś, kto zdobędzie dla brygady dwadzieścia cztery godziny — powiedział. — I my jesteśmy tymi szczęśliwcami. Sierżant Bellamy był także tym, który podsunął porucznikowi myśl, że tego walącego się mostu na Kerbau nie powinno się pozostawić bez osłony. — Tak na wypadek, gdyby sprawy potoczyły się źle, poruczniku. To jedyna droga odwrotu z tej tygrysiej jamy. Drużyna łuczników mogłaby powstrzymać tu dywizję piechoty przez tydzień. Porucznik przystał na to. Ani on, ani Bellamy nie byli uszczęśliwieni pomysłem, by próbować zatrzymać Japończyków na północ od rzeki. Mieli za sobą wystarczająco dużo potyczek z nimi, aby wiedzieć, że tu, na stromym brzegu rzeki, ich szansę były znacznie większe. Japończycy, biegli w sztuce infiltracji, nie potrzebowali wiele czasu, by przeniknąć na ich tyły. Sztabowcy tymczasem zdawali się trzymać kurczowo taktyki okopów, co miało sens na otwartym terenie lub jeśli druga strona przyjmowała taką samą taktykę. Tu jednak była dżungla, pozwalająca przejść niezauważenie nawet w odległości pięciu metrów od wroga. 30 Rozkaz pozostania przy moście nie przypadł do gustu ani Woo-dy'emu, ani Richowi. Towarzystwo kamratów — nawet jeśliby szli na pewną śmierć — jest czasem lepsze niż odłączenie od grupy i idąca za tym niepewność. Obaj woleliby raczej podjąć ryzyko razem z oddziałem, niż być pozostawionymi samopas w środku głuszy i czekać Bóg wie na co. Około południa kompania wyruszyła na północ, żegnając ich zaprawionymi zazdrością, ale i życzliwością okrzykami: — Trzymajcie się, buszmeni — zawołał do nich Norm z Kal-goorlie. — Mając wasze szczęście, można by rozbić bank w kasynie Randwick i mieć na własność Sydney Bridge. — Baik-lah — pożegnał ich ktoś inny zapożyczonym malajskim odpowiednikiem OK. — A wy tam wystrzegajcie się małych żółtych ludzików — odkrzyknął Woody z wymuszonym uśmiechem, przyprawiającym go o skurcz wszystkich mięśni twarzy, bo tak naprawdę miał ochotę się rozpłakać patrząc, jak odchodzą. Porucznik zatrzymał się na krótko, by zamienić z Woodym parę ostatnich słów. — Wiecie co robić, żołnierzu. — Do wszystkich zwracał się zawsze per „żołnierzu". — Tak jest, poruczniku. Wysadzamy most jutro o piętnastej zero zero. Bezwarunkowo. — Dokładnie o tej porze. Most wylatuje w powietrze. Bez względu na to, czy wrócimy do tego czasu, czy nie. — A następnie głośniej, żeby cała kolumna mogła go usłyszeć, dodał: — Do jutra, żołnierzu. Oprócz Woody'ego i Richa zostało jeszcze dwóch innych żołnierzy. Byli saperami i mieli za zadanie założyć ładunki wybuchowe pod mostem oraz kabel między nimi a detonatorem umieszczonym w sąsiedztwie lewisa, który wsparty na trójnogu wycelowany był z ukrycia ponad zakrętem ścieżki dokładnie na most. Po północnej stronie mostu ścieżka ciągnęła się w linii prostej przez jakieś dwieście pięćdziesiąt metrów, po czym skręcała i ginęła z oczu. Po założeniu min saperzy pokazali Woody'emu, jak obchodzić się z detonatorem. Powiedzieli wyraźnie, że całe urządzenie nie 31 jest przewidziane do ponownego wykorzystania. Nie mieli pojęcia, gdzie mógł w tym czasie znajdować się ich oddział, zostali bowiem wypożyczeni z Brytyjskiego Królewskiego Pułku Saperów i mieli rozkazy wracać po wykonaniu zadania. — Włóżcie lepiej buty do biegania — poradził im Woody z uśmiechem, który miał oznaczać, że nie była to uszczypliwa uwaga. Saperzy roześmiali się, lecz nie ociągali się z odejściem. Gdy zniknęli w dżungli, Woody i Rich zabrali się do przetrząsania obozowiska w poszukiwaniu pustych puszek pozostałych po ostatnim przed wymarszem posiłku oddziału. Następnie na północnym brzegu rzeki w okolicy mostu i na samym moście rozmieścili coś w rodzaju zasieków z drutu, do których przymocowane były parami puszki ukryte wśród krzaków i gałęzi drzew. Tak oto, gdy zapadły ciemności, mieli do dyspozycji swoisty system wczesnego ostrzegania. Ich kolacja składała się z puszki sardynek na głowę, herbatników i lemoniady w proszku rozpuszczonej w wodzie zaczerpniętej z rzeki. Nie zaczęli jeszcze na dobre posiłku, gdy od północy dały się słyszeć pojedyncze strzały oraz całe serie z karabinów maszynowych. Strzelanina trwała długo po zapadnięciu zmierzchu. Żaden z nich nie odezwał się, wymienili tylko spojrzenia, gdy włączyły się moździerze i lekka artyleria, głusząc odgłosy słabszej broni. Ktoś gotował piekło ich kumplom. Dobrze było pomyśleć, że ich samych tam nie ma, obaj jednak czuli, że powinni się tam znajdować. Milczeli więc, kończąc pośpiesznie kolację. Ciemności opadły ich nagle, jak zwykle w tych stronach. Usadowili się w miejscu dogodnym dla obserwacji mostu i czekali. To była długa, bardzo długa noc. Woody obudził Richa o czwartej nie dlatego, że sam chciał się zdrzemnąć. Potrzebował towarzystwa do przetrzymania najbardziej dłużącej się części nocy: ostatnich godzin przed świtem. Wiedział, że już nie zaśnie. Zresztą byłaby to i tak strata czasu. Nic tak nie rozbudza zmysłów, jak świadomość, że nadchodzący dzień może okazać się ostatnim na tej ziemi. Do spania pozostawała cała wieczność. — Jak myślisz, Woody, wyjdziemy z tego? — myślał głośno Rich. — Aż nadto pewne, że wyjdziemy — odparł Woody. — Mieliśmy parę niezłych chwil razem. 32 — Będzie dużo więcej. — Jak za starych dobrych czasów. Tylko my dwaj. Nosiliśmy na plecach nasze smutki przez wiele, wiele mil. Pamiętasz te dwie dziewczyny u Watsona? Ta blondynka naprawdę chciała wyjść za ciebie. Woody uśmiechnął się. — Tego było za wiele jak na starego Watsona. Niech mnie diabli! Niezły raptus był z niego. Ścigał mnie później, wymachując dubeltówką, przez pół drogi do Queensland. Nigdy przedtem nie widziałem takiego szaleńca. — Gdybyś lepiej pilnował roboty zamiast jego córki, nie wpadłby przez ciebie do tej owczej łaźni. — Za to kąpiel wytępiła mu kleszcze w brodzie. — Woody wyszczerzył zęby na wspomnienie tego incydentu. — A pamiętasz czasy w Melbourne? Kiedy pracowaliśmy jak niewolnicy, ćwiar-tując wołowinę w chłodni? Duży Rich roześmiał się cicho. — Sześć tygodni ciężkich robót. Gorsze to od cięcia trzciny. Ale forsę dawali przyzwoitą. Hulaliśmy za nią przez całe trzy miesiące. A potem trzeba było znów wracać do roboty, by mieć co do gęby włożyć. Taaak... Ech, dawne dobre czasy... — Jutro może być gorąco, Rich. To znaczy — dzisiaj, gdy wzejdzie słońce. — Wiem, Woody. — Ale poradzimy sobie. Woody chciał powiedzieć przyjacielowi, że cokolwiek by się stało, cieszył się, że go spotkał. Nie umiał się jednak na to zdobyć. Głupio mu było walnąć tak prosto z mostu, że Rich jest najlepszym kumplem, jakiego można sobie wymarzyć. Takie rzeczy czuło się, lecz nie mówiło się ich. Woody może nie zastanawiał się nawet, czy łączące go z Richem więzi można nazwać miłością, ale tym właśnie były — w najczystszym i najszlachetniejszym sensie tego słowa. Tak wiele ich łączyło — przeżyte wspólnie dobre i złe czasy. Każdy z nich gotowy był poświęcić swe życie dla drugiego i wiele już razy byli bliscy tego. Biblia znała słowo na nazwanie takiego związku uczuciowego, chociaż być może żaden z nich nie określiłby nim ich wzajemnego stosunku. Milczenie przerwał Duży Rich: 33 — Jest coś, Woody. Coś, z czego się cieszę. Cieszę się, że jesteśmy tu razem. Jeśli jednemu coś się stanie... to znaczy... cholera! Nie chciałbym zostać, gdyby coś ci się stało... Jeśli cię dopadną, będą musieli dopaść i mnie. W ciemności błysnęły białe zęby Woody'ego. — Wiem, co masz na myśli, Rich. Ja myślę tak samo. Milczenie, które pomiędzy nimi zapadło, było tym razem dłuższe, ale i lżejsze. Tak jakby dokonane zostały ostatnie formalne obrządki. Wszelkie deklaracje bowiem wprawiały obu w zakłopotanie. Nie potrzebowali utwierdzać się w swej przyjaźni za pomocą wyszukanych słów, obaj natomiast pragnęli dać sobie nawzajem do zrozumienia, jaką przywiązują do niej wagę. Ze świadomości tej przyjaźni czerpali siły. — Marny ten most — powiedział Woody, ruchem głowy wskazując kierunek, w którym wycelowany był lewis. — Deski i trochę drutu — odparł Rich. — Ale też i rzeka nieszczególna. Jak się nazywa? — Kerbau. — Korba? — zdziwił się Rich, zniekształcając samogłoski. Woody przeliterował nazwę rzeki. — To także nazwa miejscowego wodnego bawołu —- poszerzył informację Woody. — Nie widziałem tu żadnych bawołów — Rich zdawał się lekko rozczarowany. — A szkoda, bo mielibyśmy jak w banku, świeże mleczko na śniadanie i pieczeń z rusztu na kolację. . Ptasi harmider — od słodkiego świergotu do papuziego skrzeczenia — obwieścił świt. Umilkły nocne stworzenia, ożywiły się dzienne. Brzęk puszek poderwał obu Australijczyków do gotowości bojowej. Ale była to tylko dzika świnia. Usłyszeli Japończyków, zanim jeszcze ich ujrzeli. „Szczebiocząc" po swojemu beztrosko i hałaśliwie, posuwali się szlakiem przez dżunglę. Nagle gwar zamilkł, jakby ktoś przekręcił gałkę wyłącznika. Powodem tego nagłego zamilknięcia był fakt, że idący na czele żołnierz spostrzegł przed sobą most. Woody przesunął językiem po spierzchniętych wargach. W gardle zaschło mu zupełnie. W napięciu obserwował pantomimę odgry- 34 waną przy moście. Idący na czele oddziału wymachiwał rękoma, wydając nieme komendy rozdzielenia się i wycofania w zarośla po obu stronach szlaku, jednego zaś żołnierza posłał naprzód, w kierunku mostu. Żołnierz podchodził ostrożnie, trzymając się jednej strony drogi. Gdy był już blisko, znieruchomiał nagle. Woody widział, jak się przechyla i gmera przy kostce u nogi. Musiał wdepnąć w druciane zasieki zmajstrowane wcześniej przez Australijczyków. Ostrożnie uwolnił nogę i przestąpiwszy plątaninę drutu, ruszył znowu w kierunku mostu, omiatając wzrokiem ziemię w poszukiwaniu innych niespodzianek i zerkając niespokojnie na most. Wiedział, że stanowi łatwy cel. Świadomość tego nie powstrzymywała go od posuwania się naprzód. Uważnie omijał inne druciane pułapki. Jego koledzy, ukryci za ścianą zarośli, byli jednak mniej spostrzegawczy. Jeden z nich spowodował donośny łoskot, który zelektryzował Japończyka na ścieżce. Żołnierz skurczył się w sobie, jakby czekając na niosącą śmierć serię z karabinu. Nic takiego jednak nie nastąpiło. Miał jeszcze chwilę lub dwie, aby rozkoszować się ciepłem porannego słońca. Dotarł do mostu i z rosnącą ufnością zaczął go przemierzać. Znalazłszy się na południowej stronie, nie zrezygnował z ostrożności, znikło jednak z jego twarzy pewne napięcie; miała teraz inny wyraz. Tryumfu? Ulgi? Znajdował się niemal na linii strzału lewisa, w miejscu, gdzie wiodąca do mostu dróżka zakręcała, by biec w stronę przeciwną do prądu rzeki. Dwaj Australijczycy widzieli go całkiem wyraźnie: jego nalaną twarz pod przybranym gałązkami hełmem, lekki plecak na ramionach, menażkę na wodę, zwisającą na prawe biodro z rzemienia przepasującego lewe ramię, dwie wiązki granatów przytroczone do paska, nierówno zawinięte onuce. Kiedy wydawało się już, że zwiadowca zniknie im zaraz z oczu, Woody — w odpowiedzi na pytający wzrok Richa — wskazał ruchem głowy na spoczywający obok karabin i skinął przyzwalająco. Rich dał znak, że rozumie i zręcznie chwycił broń. Wiedział, że on powinien zająć się tym samotnym szperaczem, czekał tylko na znak od Woody'ego, który miał otworzyć ogień z lewisa. Rich przeczołgał się ostrożnie na pozycję, z której miał 35 lepszą widoczność i wziął Japończyka na muszkę. Ten uznał zaś, że zapuścił się już wystarczająco daleko i zaczął się wycofywać. Nie przeszedł jednak ponownie przez most. Pozostając na południowej stronie rzeki, krzyknął coś w kierunku drugiego brzegu. Z zarośli wyłoniło się pół tuzina Japońców. Ich dowódca — sierżant — wychrząkał rozkaz i jego ludzie przycupnęli, gotowi w każdej chwili do skoku przez most. Zza odległego zakrętu ścieżki wyłoniło się więcej żołnierzy. Oficer, z przypiętym do pasa mieczem, szedł na czele. Zatrzymali się tuż za zakrętem i jedynie oficer udał się dalej na spotkanie z sierżantem. Nastąpiła krótka narada, po której obaj — oficer i sierżant — ruszyli razem w kierunku mostu. Oficer powiedział coś do żołnierzy zgromadzonych przy moście. Odnosiło się wrażenie, że dla siebie rezerwował honor przekroczenia mostu na czele oddziału. Był niezwykle wysoki jak na Japończyka. Woody zauważył, że w odróżnieniu od pozostałych, odzianych tylko w koszule, nosił mundur. Na kołnierzu miał czerwone patki z dwiema gwiazdkami i trzema paskami. „Porucznik" — domyślił się Woody, a jego palec wskazujący zacisnął się mocniej na spuście lewisa. Porucznik, nie próbując nawet wydobyć rewolweru, wkroczył na most. Za nim jego ludzie z bronią gotową do strzału, błyskając złowieszczo bagnetami. Gdy cały oddział znalazł się na moście, Woody pociągnął za spust. Z pierwszym hukiem wystrzału z drzew rosnących po obu stronach rzeki uniosła się wrzaskliwa chmura ptaków. Japończycy .na moście padli na brzuchy jak potrącone kręgle. Z wyjątkiem jednego. Ten, przeskakując ciała leżących towarzyszy, rzucił się naprzód z gardłowym „banzai"* na ustach. Druga seria z lewisa przecięła okrzyk jak nożem. Mężczyzna zatrzymał się raptownie w pół kroku, koszulę na piersi naznaczył mu łańcuszek postrzępionych otworów. Obrócił się wokół własnej osi i padł. Jego długi karabin typu Arisaka wyfrunął mu z rąk, potoczył się z grzechotem po moście i wpadł w wartki nurt rzeki. * Banzai — dosł.: 10 tysięcy lat; jap., okrzyk pozdrawiający, wyrażający entuzjazm albo tryumf 36 Samotny zwiadowca, który pierwszy przeskoczył most, zamarł na chwilę w bezruchu, gdy grzmotnęła pierwsza salwa z lewisa. Z otwartymi ze zdumienia ustami spojrzał w górę skarpy, starając się zlokalizować źródło dźwięku, po czym rzucił się w kierunku zarośli. Był jednak przez cały czas na muszce. Kula trafiła go w momencie, gdy zrywał się do skoku, i niczym niewidzialna ręka szarpnięciem za ramię powaliła na ziemię. Ze zmiażdżonym barkiem, ciągnąc za sobą bezwładne ramię, próbował dźwignąć się i czołgać dalej na drugim, zdrowym ramieniu. Woody czuł wstręt do siebie za to, co musiał teraz zrobić, złożył się jednak ponownie i wystrzelił drugą kulę. Pełzająca sylwetka raz jeszcze drgnęła konwulsyjnie i znieruchomiała. Gdy przebrzmiała kanonada, zza zakrętu ścieżki, gdzie teraz nie było widać nikogo, dało się słyszeć kilka ostrych rozkazów po japońsku, po czym zapadła cisza. Jedynie ptaki spłoszone strzelaniną krążyły hałaśliwie nad drzewami. Lecz po chwili i one uspokoiły się, opadły na wierzchołki drzew i zapanował pełen napięcia spokój. Woody spojrzał na zegarek. Było piętnaście po ósmej. Od wysadzenia mostu dzieliło ich jeszcze prawie siedem godzin. Zanosiło się na długi dzień. Dokładnie o ósmej trzydzieści z przeciwległego brzegu rzeki ozwała się gwałtowna salwa. Pociski przedzierały się przez zasłonę listowia, za którą ukryty był lewis — niektóre niebezpiecznie blisko — ogień jednak był wyraźnie rozproszony i chaotyczny. — Próbują zmusić nas do strzelania, byśmy ujawnili swoją pozycję — zawołał cicho do przyjaciela Woody. — Widzisz coś, Rich? — Ni cholery — usłyszał w odpowiedzi. — Dajesz sobie radę z tą maszynką do mięsa, Woody? — Jasne. — To dobrze. Przeczołgam się trochę wzdłuż urwiska, żeby mieć inny kąt. Ja muszę starannie wybierać swój cel. — Dobra. Będę cię osłaniał. Buchnęła druga salwa, równie nieskładna jak poprzednia. Gdy zaczęto kanonadę po raz trzeci, z zarośli pod mostem wypadło z tuzin Japończyków z mrożącym krew w żyłach okrzykiem wojennym na ustach. Nie mieli większej niż ich poprzednicy szansy 37 w konfrontacji z lewisem. Kiedy już się znaleźli na moście, stali się niechybnym celem. Tym razem, gdy lewis zamilkł wreszcie, po drugiej stronie rzeki piętrzyła się sterta wijących się ciał. Przy ponownej próbie frontalnego ataku żołnierze,by przedostać się na wąski, dwuipółmetrowej szerokości most, musieli wspinać się na ciała swoich nieżyjących towarzyszy. Woody z ponurą twarzą kontynuował tę rzeź, walcząc ze wzbierającymi mdłościami. Przypomniała mu się przeżyta w młodości wyprawa na króliki ze starszymi chłopakami, która zakończyła się ponurą a bezmyślną masakrą. Inni śmiali się i żartowali, uważając to za męski sport. On także udawał wesołość, bo wstydził się okazać „słabość" przed starszymi. Wewnątrz jednak skręcały go konwulsje i bliski był zwymiotowania. Spoglądając w dół na stos ciał na moście, Woody nie miał wcale poczucia zwycięstwa. Jedyne, co czuł, to pragnienie, by znaleźć się o tysiące mil stąd i robić coś mniej odrażającego. Tam w domu mieli już święta za sobą. Wszyscy już zapomnieli o uroczystościach noworocznych w Melbourne czy Sydney. Przypomniały mu się ubiegłe letnie sezony i rozkoszne, leniwe świętowanie. I Sydney Bridge. Ich ukochany most. Cóż, Sydney Bridge byłby teraz dużo milszym miejscem do oglądania niż ten przeklęty most na Kerbau. Zza rzeki odezwała się znów gwałtowna strzelanina. Woody usłyszał nadlatującą kulę o ułamek sekundy wcześniej, nim przeorała mu ramię. Chyba miał szczęście, ale nie był tego pewien. Pewien był jedynie piekącego bólu i ciepłego łaskotania strużki krwi spływającej do łokcia. Pomyślał, że mogło być gorzej. Ramię wyglądało jak chlaśnięte biczem, rozdarte aż do kości. Zrobiło mu się niedobrze, ale szybko przeszło. Chmara owadów osiadła natychmiast na świeżej ranie. Zdążyły już opić się krwią i napęczniały tak, że trzykrotnie zwiększyły swoje wymiary. Woody słyszał pojedyncze strzały z karabinu Richa, nie miał jednak pojęcia, co też tamten mógł wypatrzyć. Kilka chwil później dostał odpowiedź od samego Richa, gdy ten wślizgnął się z powrotem do okopu. — Próbują przedostać się na drugi brzeg w dole rzeki, za mostem. — Spostrzegł zakrwawione ramię przyjaciela. — Nic ci nie jest? 38 — To drobiazg. Po co wróciłeś, skoro oni próbują przekroczyć rzekę? — Po to — Rich zamachał do niego wiązką granatów, którą następnie upchnął do pękatego już od nich plecaka. Wypełniwszy go po brzegi, wyczołgał się z okopu i zniknął w gęstwinie zieleni. Bagienne, wysokie trawy porastały brzeg rzeki w miejscu, które Japończycy wybrali do przeprawy. Ziemia tu okresowo obsychała, to znów pokrywała się lustrem wody — stosownie do pory roku. Teraz, po monsunowych deszczach, rzeka wezbrała i zalała ten trawiasty pas ziemi, który wkrótce, może w ciągu tygodnia, stanie się na jakiś czas jej częścią. Miejsce to nie było najbezpieczniejszym dla przeprawy odcinkiem rzeki. I to nie tylko ze względu na szerokość. Powierzchnia wartko płynącej tu wody była zdradliwie spokojna. Gdyby ktoś odwiedził to miejsce w okresie suszy, gdy rzeka odsłaniała większą część swojego koryta, zauważyłby, że tworzy w tym miejscu głęboki, skalisty wąwóz w kształcie litery S. Dwie ogromne, poszczerbione skalne półki, poziomo zachodzące prawie na siebie, lecz nie stykające się, przypominały gigantyczne, nie domykające się szczęki potwora. Prąd, wpływający w te przepastne, podwodne zakola, tworzył wiry i przeciwprądy niewidoczne z brzegu. Wprawne oko zauważyłoby jedynie nieznaczne, spiralne zmarszczki na powierzchni. Japończyk, który — w samej tylko bieliźnie, opasany jednym końcem liny — wszedł do rzeki, aby ją pokonać wpław, szybko odkrył jej zdradliwą naturę. Był wytrawnym i dzielnym pływakiem. Udało mu się dotrzeć na drugą stronę, choć znacznie dalej w dół rzeki, niż to sobie pierwotnie założył. Leżał teraz wyczerpany na brzegu. Zanim Rich, przedzierając się przez chaszcze, osiągnął wreszcie wierzchołek skarpy tuż nad trawiastym zakolem, pływak odzyskał oddech i siły. Przymocował właśnie linę do pnia karłowatego drzewa — jedynego w tej okolicy — które wygięło się w łuk, zanurzając gałęzie w wodzie. Na przeciwległym brzegu jego towarzysze brodzili już po ramiona w rzece. Każdy z nich starał się chronić karabin przed zamoczeniem w wysoko nad głową uniesionej ręce, drugą zaś, okręconą wokół liny, walczył z prądem. Pierwszemu z nich nie powiodło się. 39 W momencie gdy wściekły wir podciął mu nogi, stracił równowagę i puścił linę. Zniknął pod wodą. Po dłuższej chwili, spory kawałek dalej w dół rzeki, pojawił się w postaci pozbawionego życia tłumoczka, niewiele różniącego się od licznych unoszonych prądem kawałków drewna. Duży Rich wyślizgnął się ostrożnie z ukrycia na wierzchołku skarpy i zaczął powoli przesuwać się w dół, torując sobie drogę przez plątaninę korzeni i gałęzi. Ruch spowodował, że został spostrzeżony przez żołnierza, który został na północnym brzegu, by osłaniać przeprawę. Rozległ się strzał i kula wgryzła się w ziemię, o kilka centymetrów od głowy Richa. Australijczyk rzucił gniewne spojrzenie na przeciwległy brzeg, po czym uśmiechnął się ponuro do siebie. Strzał oddany był z pozycji stojącej. To przesądziło o losie strzelca. Dwa tygodnie walk w dżungli nauczyły Richa, że należy bardziej obawiać się japońskich strzelców, gdy strzelają z innej niż stojąca pozycji. Przyczyna leżała nie w braku umiejętności strzeleckich, lecz specyfice używanych przez nich karabinów — długich, nieporęcznych, wyposażonych w dość toporny trzon zamkowy, utrudniający repetowanie. Tak więc po każdym oddanym strzale strzelec musiał opuścić lufę, zarepetować, podnieść broń do oczu i wycelować ponownie. Dawało to Richowi kilka zbawiennych sekund przerwy pomiędzy kolejnymi strzałami. Zakładając oczywiście, że wcześniejszy z nich chybił celu. Rich przebiegł kilka metrów, zanim zdecydował, że najwyższy czas paść na brzuch. Leżąc płasko z twarzą przy ziemi i z trudem łapiąc oddech, usłyszał kolejny strzał, który wrył się w gruby pień pół metra nad nim. Zerwał się ponownie i ślizgając się i potykając na pochyłości, jaka mu jeszcze pozostała do przebycia, zwalił się wprost na błotnisty brzeg i wylądował na czworakach w głębokim po kolana, śmierdzącym bajorze, zarosłym wysokimi trawami, a tym samym zniknął z pola widzenia strzelca. Trzeci strzał rozległ się, gdy wylądował z pluskiem w mokradle. Miał kilka chwil, by — brodząc tak szybko, jak na to pozwalał teren — ruszyć w kierunku samotnego drzewa, do którego przywiązany był jeden koniec liny. Na wpół nagi żołnierz, który pierwszy przepłynął rzekę, usłyszał plusk kroków. Rozglądnął się panicznie wokół, by zorientować się 40 w sytuacji i niemal natychmiast dał z powrotem nura w szuwary, spostrzegłszy nagle przed sobą Richa. Ten trzymał w ręku odbezpieczony granat i odliczał sekundy. Potem rzucił. Usłyszał mlaśnięcie padającego w miękkie błoto granatu, a w chwilę później grzmot wybuchu. Powietrze wypełnił gryzący dym. Rich wyprostował się ponownie, by sprawdzić efekt swojego rzutu. Po Japończyku nie było śladu. Drzewo, do którego przywiązana była wcześniej lina, stanowiło czarny, osmalony szkielet. Rzeka unosiła rozpaczliwie walczące z wirami ciała żołnierzy, pozbawionych możliwości przytrzymania się liny; wyrzucane w górę ręce chwytały desperacko tylko powietrze, głowy próbowały jeszcze trzymać się nad powierzchnią, gdy złowrogi wir wsysał już ciała. Ostał się tylko snajper na przeciwległym brzegu. Rich wiedział, że teraz będzie musiał zająć się nim. Brodząc w mokradle, wrócił na brzeg i zaczął wspinać się na zbocze. Modlił się, by wróg zajęty niesieniem pomocy kompanom nie zwrócił na niego uwagi. Snajper niewiele mógł zrobić dla swych towarzyszy. Nie było możliwości przedarcia się w dół rzeki przez gęstwę porastającą brzeg. Skierował zatem swą uwagę — i swą wściekłość — na Australijczyka, który pozbawił życia jego najlepszych druhów. Oparłszy bron o pień osmalonego drzewa, przeczesywał wzrokiem przeciwległy brzeg, chcąc złowić choć cień ruchu w wysokich trawach, gdzie — jak wiedział — krył się wróg. Wzrok jego skończył wędrówkę z lewa na prawo, gdy Rich zdecydował się wyjść z ukrycia znajdującego się, jak sądził, już poza kątem widzenia wroga. Zaczął znów z gorączkowym pośpiechem wdrapywać się na zbocze. Był zaledwie parę metrów od górnej krawędzi skarpy porosłej bujną, obiecującą bezpieczeństwo roślinnością, gdy rozległ się strzał. Grymas zadowolenia przebiegł po twarzy snajpera na widok nagłego bezruchu, w jakim zamarł na moment Australijczyk. Chwyciwszy się wolną lewą ręką za kark, zachwiał się, zawisł uczepiony ręką wystającego z ziemi korzenia, po czym zwolniwszy chwyt, zaczął osuwać się po pochyłości. Japończyk zarepetował swoją arisakę i ponownie złożył się do strzału. Tymczasem sylwetka na zboczu ponowiła wspinaczkę. 41 Wystrzelił, ale w pośpiechu nie chwycił broni dostatecznie mocno — odbiła nieznacznie i chybił. Pot ściekał mu z czoła strużkami. Zamrugał, przetarł dłonią oczy. Gdy ponownie odnalazł wzrokiem miejsce, gdzie przed chwilą widział skuloną sylwetkę wroga, okazało się, że tamten zniknął. Duży Rich przeklinał splątaną gęstwę porastającą zbocze, choć zaledwie kilka chwil wcześniej ocaliła mu życie. Oślepiony spływającym z czoła potem miotał się wśród zarośli jak szaleniec, próbując odszukać drogę powrotną. Pierwsza z wystrzelonych przez Japończyka kuł zraniła go w dziwaczny sposób: uderzyła w kość lewego ramienia pod takim kątem, że prześlizgnęła się po niej żłobiąc rowek i, odbiwszy się, przeszła przez dolny koniuszek ucha. Druga kula minęła o długość papierosa serce i wgryzła się między żebra, sprawiając piekielny ból. Rich zdawał sobie sprawę z tego, że miał wiele szczęścia; nie mógł jednak pozbyć się natrętnych myśli o śmierci. Jakiś wewnętrzny głos powtarzał w nim z uporem, że nadszedł oto jego ostatni dzień, że zbliża się jego ostatnia godzina. Omal nie rozpłakał się w głos. Nie chciał umierać tutaj — w samotności. Na Boga — nie w samotności! Pragnął znaleźć się w zasięgu wzroku i słuchu swego najbliższego przyjaciela. To przyniosłoby mu ulgę; było wszystkim, o co w tej chwili prosił Boga. Jeśli nadszedł ten dzień, niech tak będzie. Tylko nie w samotności. Nie w pojedynkę w tym zielonym piekle. Na oślep i bezładnie miotał się w labiryncie. Ogłuszający huk eksplozji od strony rzeki otrzeźwił go w jednej chwili. Zatrzymał się i rozejrzał wokół. Popłoch, który nim przed chwilą owładnął, zaczął z wolna słabnąć. Potrząsnął głową, jak ktoś budzący się ze snu. Ten energiczny ruch głowy sprawił, że z rozerwanego ucha popłynęła strumieniem krew. „Przytrzymaj pokrywkę na tym starym czerepie, kolego — upomniał sam siebie — to cholerne miejsce zaczyna dobierać się do ciebie i do twojej głowy". Poczuł ukąszenie wstydu, że chwilowo stracił panowanie nad sobą, że miotał się w zaroślach jak młody kangur z podpalonym ogonem. Trzeźwym już okiem zbadał swe na wpół mroczne otoczenie — królestwo wilgotnej, pełzającej, dławiącej roślinności i oblepiających wszystko pleśni i grzybów. Ten wybuch — co to mogło być? Pierwszą jego myślą było, że Woody musiał chyba wysadzić most. 42 Lecz nie, byłby to inny rodzaj huku. Nie tak ostry. Poza tym zdawało mu się, że dobiegł go zza rzeki, czy raczej zza miejsca, w którym spodziewał się, że rzeka powinna się znajdować. Niespiesznie i z rozwagą zaczął ponownie przedzierać się przez gąszcz porastający zbocze. Tym razem działał metodycznie: w swoich rachubach uwzględniał pochylenie zbocza, kierunek, z którego docierały doń — przez niezliczone szczeliny w baldachimie zieleni — promienie słońca; poszukiwał wzrokiem śladów, jakie musiał zostawić, schodząc ze zbocza na mokradła. Wydał pomruk zadowolenia, trafiwszy w końcu na swój poprzedni szlak: teraz wiedział już dokładnie, gdzie się znajduje. Starał się nie dopuszczać do świadomości jątrzącego bólu w klatce piersiowej poniżej pachy ani też piekącego ogniem uszczkniętego ucha. Koncentrował się jedynie na pokonywaniu odległości pomiędzy nim a Woodym i lewisem. Natknął się na przyjaciela wcześniej, niż się spodziewał, kapral bowiem porzucił pierwotnie zajmowany przez nich okop i przetasz-czył lewisa na nową, nieco wyżej położoną pozycję. Zasłonę stanowiły tu gałęzie pokryte gęsto lśniącymi, skórzastymi liśćmi. Woody, zlany potem, walczył wściekle z ciężkim żelastwem, usiłując znaleźć twarde i pewne oparcie dla trójnogu. — Gdybym był Japońcem, miałbyś już bagnet w boku — przywitał go z szerokim uśmiechem Rich. Woody nawet się nie obejrzał. — Wiedziałem, że to ty. Dyszałeś jak maciora w połogu. Poznam twoje chrapanie na milę. Przysiadł na piętach, oceniając swe dzieło. — Poza tym słyszałem, jak wyrąbywałeś sobie drogę w buszu tą twoją siekierką. Zostawiłeś pewnie za sobą szlak w sam raz dla pociągu podmiejskiego. Odwrócił się i aż drgnął na widok pokrwawionego przyjaciela. — Chryste! — wysapał. Olbrzym wyszczerzył zęby. — Japońcy już nie będą próbowali przepłynąć rzeki. — Słyszałem strzelaninę. I jeden granat. — Ten granat był mój. Zdjąłem nim tego Japońca, który przepłynął rzekę. I linę, którą przeciągnął na drugi brzeg. Kiedy się przerwała, zmiotło cały oddział w dół rzeki. 43 — Wylądował któryś na naszej stronie? — zapytał Woody. Rich potrząsnął głową. — Może dwie mile w dole rzeki. Ale wątpię. Cofam wszystko, co powiedziałem o tej rzece, Woody. Wygląda niepozornie, ale jest paskudna. Zwyczajnie wessała ich. — Podniesie się, gdy przyjdą deszcze. Wtedy będzie jeszcze paskudniejsza — zawyrokował Woody. — Co się stało z twoim uchem? Któryś z nich próbował ci je odgryźć? — To nic wielkiego. Możesz mi pomóc? Chcę założyć opatrunek. Opatrzyli sobie nawzajem rany, zerkając niespokojnie na most, czy nie pojawiają się w jego pobliżu Japończycy. — Słyszałem niezły huk... gdy już tu wracałem. Co to, u diabła, było? — głos Richa tłumił bandaż okręcony wokół jego głowy przez Woody'ego. — Paru Japońców popełniających harakiri — odparł Woody, zdzierając bandaż z ust przyjaciela. — Widziałem, jak taszczyli coś, co wyglądało na moździerz. Domyślam się, że próbowali zainstalować go gdzieś tam, pomiędzy drzewami. Rich skrzywił się. — Już dawno spodziewałem się, że spróbują nas utłuc na papkę z moździerzy. Jak myślisz, co ich powstrzymuje? — Na mój rozum mają tam moździerze, to fakt. Ale nie mają odpowiedniej amunicji. Ten huk, który słyszałeś, to obsada moździerza wybierająca się na spotkanie swoich przodków. Tak to przynajmniej brzmiało. Słyszałeś te wrzaski? Ktoś tam skakał na jednej nodze w poszukiwaniu drugiej. — Ja nie słyszałem żadnych wrzasków. Myślisz, że wysadzih' własny moździerz? — Jestem prawie pewien. Przypuszczam, że amunicja, którą mają, dobra jest na otwartej przestrzeni. Próbowali pewnie odpalić spomiędzy drzew, bo nie mieli dość oleju w głowach, by nie wyłazić ponownie na ścieżkę. Trafili w jakąś grubą gałąź tuż nad głowami i cześć pieśni. — Ci Japońcy, z którymi zwarliśmy się nad rzeką Gemencheh, nie używali amunicji zaczepnej, pamiętasz? Mieli pociski z zapalnikiem czasowym. Nieźle nam wtedy dołożyli. 44 — Zgadza się. Wspomnienie tej nocy, gdy Japończycy przypuścili atak na ich pozycje, nie zblakło jeszcze w ich pamięci. Słyszeli głuche uderzenia towarzyszące odpalaniu pocisków, potem łoskot łamanych gałęzi wokół, po czym następowały śmiertelnie długie sekundy oczekiwania na rozerwanie się pocisku. Kiedy wreszcie następowało, cała dżungla wokół zdawała się wylatywać w powietrze. — Nie cierpiałem tych cholernych nocnych podchodów — powiedział Rich, przeżywając raz jeszcze niedawne wydarzenia. — Tym małym diabłom nie chciało się nawet robić użytku z karabinów. Zmiękczali nas po prostu ogniem z moździerzy, a potem wypełzali z buszu z granatami w rękach jak jakieś przeklęte duchy. — Ci tutaj nie będą czekać do nocy z następnym atakiem — zauważył Woody. — To dlatego przeniosłem tu lewisa. I tę czarodziejską skrzynkę do robienia bum-bum — wskazał na pokryty żółtymi kwiatkami krzak. — Jest tam, pod gałęziami. — Czemu po prostu nie wysadzamy mostu już teraz, Woody? Kapral uśmiechnął się smutno. — Piętnasta zero zero, powiedział porucznik. Niektórym z na- • szych może się uda tu dostać. Nie chciałbyś chyba, żeby musieli robić to wpław, z wszystkimi tymi żółtkami na karku. — Nie. Oczywiście, że nie — odparł z zakłopotaniem Rich. — Tak tylko pomyślałem. Siedzą tam cholernie cicho. Jeśli mają na nas ruszyć, czemu jeszcze tego nie robią? Japończycy zwlekali z następnym atakiem aż do czasu, gdy słońce znalazło się w zenicie. Powodem zwłoki były niewątpliwie trudności terenowe: północny brzeg pokrywał nieprzebyty gąszcz zieleni. Żeby przenieść nawet lekką, automatyczną broń w miejsce, skąd można by z powodzeniem razić Australijczyków, trzeba było przedzierać się przez zwartą ścianę zarośli na przestrzeni ponad stu metrów. W takich warunkach tempo pięćdziesięciu metrów na godzinę było całkiem niezłym osiągnięciem. Na długo przed atakiem do uszu Australijczyków dobiegały tępe uderzenia toporkami i maczetami. Natarcie rozpoczęło się od wściekłego ostrzeliwania skarpy z dwóch lekkich karabinów maszynowych typu Nambu, wypluwających pociski seriami z prędkością tysiąca stu na minutę. 45 Na przeciwległym brzegu ukazali się żołnierze miotający granaty, które padały jednak zbyt daleko od lewisa, nie czyniąc mu żadnej szkody. Odpowiedź Richa — również z użyciem granatów — okazała się daleko skuteczniejsza. Z wyższej pozycji i bez konieczności wystawiania się wrogowi na cel mógł z łatwością bombardować przeciwległy brzeg. W trzecim rzucie granatem unieszkodliwił obsadę jednego karabinu maszynowego, po czym przeczołgawszy się na rzadziej zadrzewioną pozycję, zlokalizował drugi z karabinów i wyeliminował go z walki za drugim podejściem. W tym samym czasie Woody robił użytek z lewisa, ostrzeliwując na chybił trafił odległe zarośla i trafiając do pojedynczych celów. Po pewnym czasie uznał, że lewisa i kończącą się już amunicję do niego należy zachować na wypadek, gdyby Japończycy przystąpili do szturmowania mostu. Nie pozostał jednak bezczynny. Chwycił swój karabin i nie oddalając się zbytnio od lewisa, skoncentrował uwagę na grenadierach, którzy wykazywali wprost samobójcze lekceważenie swego bezpieczeństwa. Obaj Australijczycy wyzyskiwali w znacznym stopniu specyfikę terenu po swojej stronie rzeki: skarpa stanowiła naturalną osłoniętą barykadę, umożliwiającą ostrzał z góry i zapewniającą sporą swobodę ruchów. Japończycy musieli zadowolić się osłoną zarośli na płaskim raczej terenie, a wszelkie próby zbliżenia się do mostu skazane były na niepowodzenie, jako że prowadziła doń odsłonięta wąska ścieżka, na której wszystko, co się poruszało, stanowiło pewny cel. Oni również musieli dostać rozkaz takiego poprowadzenia walki, by nie uszkodzić granatami mostu. Najwyraźniej potrzebny im był nietknięty. Pierwsze próby pokonania mostu przez Japończyków pozbawione były — zdaniem Woody'ego — jakichkolwiek pozorów ostrożności. Skutki tych prób musiały wzbudzić jednak pewną dozę przezorności. Australijczycy ze swej strony nie mogli dopuścić do tego, by przeciwnicy zorientowali się, że mają do czynienia z zaledwie dwoma żołnierzami. Ruchliwość Richa, jego przemieszczanie się z pozycji na pozycję, utrzymywało Japończyków w ciągłej niepewności co do ich liczebności. Mobilność Woody'ego była znacznie bardziej ograniczona, bo musiał znajdować się stale w bezpośredniej bliskości lewisa, lecz 46 i on brał udział w tej mistyfikacji, zmieniając często pozycję strzelecką. Wyglądało na to, że udało im się wprowadzić Japończyków w błąd i natchnąć ich przekonaniem o dużo większej niż faktyczna liczebności, a ponadto maksymalnie wykorzystać w walce dostępne im środki. Przy bici stratą strzelców obsługujących dwa karabiny nambu i nadal niepewni, jaką siłą dysponuje przeciwnik, Japończycy wycofali się, by lizać świeżo odniesione rany. Woody domyślał się, że oddział, z którym w tej chwili walczyli, stanowił forpocztę znacznie potężniejszych sił. Musieli oni natknąć się na Australijczyków, którzy wyruszyli na północ zaledwie dwadzieścia cztery godziny wcześniej. Ominęli ich jednak, pozostawiając przeprawę z nimi swoim głównym siłom. Teraz, nie mogąc przekroczyć rzeki, czekają, aż tamci do nich dołączą. Przypuszczenia Woody'ego pokrywały się w dużej mierze z rzeczywistością. Przecenił on jedynie rozmiary lotnego patrolu piechoty, który dotarł do mostu, nie docenił zaś rozmiarów spustoszeń, jakie on i Rich poczynili w ich szeregach. Oddział został najdosłow-niej zdziesiątkowany: zaledwie jedenastu żołnierzy, włączając w tę liczbę dowodzącego nimi kapitana, pozostało przy życiu. Fakt ten był powodem, dla którego nie podjęto w trakcie — nieudanego skądinąd — ataku grenadierów próby przekroczenia mostu. Wywalczone tym sposobem przez Australijczyków chwilowe zawieszenie broni zostało przerwane krótko po czternastej. Sygnałem do wznowienia walki był pocisk wystrzelony z odległej mniej więcej o dwa kilometry na północ pozycji, który uderzył w wierzchołek skarpy. Po nim nadleciało wiele następnych. — To działo dużego kalibru — wycedził Woody przez zaciśnięte zęby. — Wiesz co robić, Rich. Olbrzym przytaknął i ześlizgnął się na brzuchu do wykopu okalającego pozycję lewisa i ciągnącego się na odcinku jakichś czterdziestu metrów, równolegle do krawędzi urwiska. W czterech punktach na całej jego długości Rich rozmieścił wcześniej wiązki składające się z sześciu granatów — ostatnie dwa tuziny, jakie im pozostały. Zaledwie Rich zniknął Woody'emu z oczu, kiedy odezwały się znów moździerze. Było ich cztery i wszystkie miotały pociski na maksymalną dla nich odległość sześciuset pięćdziesięciu metrów. 47 Most przesłoniła ściana dymu i płomieni. Takiego właśnie ataku Woody, z niejakim niepokojem, oczekiwał od rana. Używane przez Japończyków moździerze niezupełnie zasługiwały na taką nazwę. Trafniej byłoby określić je mianem wyrzutni granatów. Wymagały pocisków z zapalnikiem czasowym, co sprawiało, że nadawały się znakomicie do walki w dżungli, gdzie zbędna była drobiazgowa precyzja oraz daleki zasięg broni. Ich przewaga polegała raczej na sile wybuchu niż na śmiercionośnym działaniu odłamków. Wśród świstu pocisków nad głową Woody wygrzebał sobie płytką jamę, wpełzł do niej i przycupnął jak najbliżej ziemi. Nie spuszczał z oka mostu, którego fragmenty widoczne były chwilami spoza smug dymu. Pociski padały bez przerwy, a siedemdziesięcio-milimetrowy karabin maszynowy prowadził nieprzerwany ostrzał urwiska, przestrzeliwując na szczęście o jakieś trzysta metrów ich pozycję. Nagle ogień umilkł. Nad dżunglą zawisła niesamowita, trwająca trochę ponad minutę cisza, którą przerwał naraz mrożący krew w żyłach okrzyk, wydobywający się z wielu gardeł: „BanzaiL. Banzai!... Banzai!..." Biegnąca ku północy ścieżka zaroiła się w jednej chwili żołnierzami. Wypadali z krzaków po obu jej stronach, wymachując długimi karabinami, które sprawiały wrażenie jeszcze dłuższych i groźniejszych dzięki przymocowanym do nich błyszczącym bagnetom. Niczym fala parli w kierunku mostu. Na ich czele pędził oficer z wzniesionym nad głową mieczem. Woody odczekał, aż pierwszy szereg dotrze do mostu, zanim nacisnął spust. Ludzka fala załamała się, lecz parła dalej. Na moście kłębiło się. Żołnierze przepychali się łokciami wśród padających towarzyszy, byle dalej i dalej. Napierający tłum zdawał się nie mieć końca. Przedarli się na południową stronę mostu, wylali tłumnie na brzeg. Lewis pluł nieprzerwanie ogniem, aż zdawało się w końcu, że na moście jest więcej zabitych i umierających niż żywych. Most przypominał pole pszenicy, przez które przeszła nawałnica. Nie więcej niż tuzinowi Japończyków udało się dostać na południową stronę rzeki. Na nich to właśnie czekał Rich. Jego pierwszy granat rozerwał się wśród nich, zanim jeszcze zdążyli dać nura 48 w pobliskie zarośla. Ci, którzy ocaleli po wybuchu, rozbiegli się na wszystkie strony. Uciekający na prawo natrafili na gęstą ścianę kolczastych zarośli, broniącą wstępu w jej głąb. Drugi granat Australijczyka uczynił daremnymi ich wysiłki sforsowania tej przeszkody. Kolejne dwa granaty, wsparte serią z lewisa, zlikwidowały groźbę, jaką stanowili ci nieliczni, którym udało się dotrzeć aż tam, w pobliże zdeterminowanych Australijczyków. Zalegającej nad dżunglą ciszy nie przerwał nawet ptak. Czasem tylko dawał się słyszeć jęk od strony spiętrzonych na moście ciał. Ginął jednak w nieprzerwanym pomruku pędzących mas wody. Chmara sępów zebrała się już na wierzchołkach drzew w pobliżu mostu. Co rusz to któryś z nich sfruwał niżej, jakby nieco ośmielony. Żaden jednak nie przystępował na razie do czekającej ich niechybnie uczty. Już od południa nasilił się odór rozkładających się ciał. Docierał nawet na najwyższe stoki urwiska, prowokując odruchy wymiotne u Australijczyków. Cała kotlina zdawała się być nim wypełniona. Nie było od niego ucieczki. Woody nie łudził się, że spokój potrwa długo. Wykorzystał chwilową przerwę na przemieszczenie lewisa na inną pozycję, bardziej na prawo. Jeszcze jeden taki atak i skończy się amunicja. — Wszystko w porządku, stary? — zawołał cicho do Richar który przycupnął kilka metrów niżej, bawiąc się od niechcenia granatem. — To paskudztwo zje mnie żywcem, a od smrodu robi mi się niedobrze. Ile jeszcze czasu pozostało? — Wysadzimy go dokładnie za dwadzieścia minut. — Jeśli dożyjemy. Nie usłyszał odpowiedzi na swą ponurą uwagę. — Widzisz te ścierwniki tam w górze, Woody? — podjął po chwili. — Wolałbym je wystrzelać zamiast tych żółtków. Bebechy mi się przewracają, kiedy pomyślę, na co czekają. — Lepiej nie myśl o tym, Rich. Mogły degustować ciebie. 49 — Mam nadzieję, że udławiłyby się — wstrząsnął się z obrzydzeniem. Niech mnie diabli porwą, jeśli kocham tych małych, żółtych diabłów, ale myśl, że mają być zjedzeni, jest mi tak samo wstrętna jak myśl, że sam miałbym być zjedzony — pokiwał głową w smutnym zamyśleniu. — Widziałeś, jak atakowali most? Szli na nas, jakby wszyscy chcieli śmierci, a my mielibyśmy wyświadczyć im tylko przysługę. Nie wiem, czy są aż tak odważni, czy po prostu zwyczajnie głupi. — Dla nich to wielki zaszczyt. Największa chwała, jaką mogą osiągnąć — zginąć dla cesarza. — Raczej — zginąć dla tych sępów. — Masz rację — przyznał Woody — w tym cały kłopot z wojnami. Tylko sępy się pasą. Rich strząsnął owady, które obsiadły nasiąkły krwią opatrunek na jego uchu. — I muchy — dodał, po czym uśmiechnął się do przyjaciela. — Hej, Woody, co byś powiedział na butelkę zimnego piwa? — Nie odmówiłbym, stary. Może by tak kufelek tooheya? — Raczej carltona. Jestem wierny carltonowi. — Tak, po carltonie zawsze się czujemy jak nowo narodzeni. — Albo... Richowi nie dane było dokończyć. Powietrze rozedrgało się nagle od huku padających na skarpę pocisków. Tym razem zasięg ustawiono lepiej. W miejscu, gdzie stał wcześniej lewis, ziała czarna, osmolona dziura. Takich dziur było coraz więcej. Jeden z pocisków trafił na którąś z rozmieszczonych przez Richa wiązek granatów. Woody widział, jak podmuch wybuchu uniósł jego przyjaciela nad ziemią i cisnął nim ze dwa metry dalej. Rich nie ruszał się. Woody zaniechał obsługi lewisa. Jedyną jego myślą była teraz pomoc przyjacielowi. Nie bacząc na własne bezpieczeństwo, wypełzł z liściastej kryjówki i wskoczył do rowu, w którym leżał Rich. Przewrócił go na plecy, szukając świeżych ran. Nie znalazł żadnej. Szarpnięciem rozdarł mu koszulę, by nasłuchiwać bicia serca. Biło. Moździerz za rzeką miotał pociski bez ustanku. Woody zwalił się na przyjaciela, gdy usłyszał w liściastym baldachimie nad głową szelest spadającego granatu. Pocisk rozerwał się kilka metrów od 50 nich. Parzący podmuch oblał mu plecy, szarpiąc koszulę i osmalając włosy na karku. Kątem oka dostrzegł cień czegoś przelatującego mu nad głową, co wpadło w zarośla tuż obok. Spojrzał tam i zobaczył zarytego w miękką ziemię lewisa. Jego wygląd nie pozwalał się łudzić, że kiedykolwiek jeszcze wystrzeli. Nie pomyślał nawet, że jego niepokój o przyjaciela uchronił go od podzielenia losu lewisa. Rozbrzmiewające z nową siłą bojowe okrzyki „banzai" otrzeźwiły go i uświadomiły ich rozpaczliwe położenie. Zostawiwszy na chwilę Richa, podkradl się do krawędzi skarpy, by rzucić spojrzenie na most. Zbliżała się doń nowa fala natarcia. Tym razem nie była to już szarża na oślep. Rozrzucone na ścieżce ciała uniemożliwiały to. Japończycy posuwali się ostrożniej, przykucając i padając od czasu do czasu na ziemię. Ciała ich martwych towarzyszy służyły im za osłonę. Woody prześlizgnął się wąskim wykrotem ku pokrytemu żółtym kwieciem drzewu. Odszukał detonator wetknięty wcześniej pomiędzy wystające z ziemi korzenie i wyciągnął go z mrocznego cienia. Sprawdził, o ile to było możliwe, kabel wijący się w kierunku mostu. Odmówił w duszy krótką modlitwę na intencję nienaruszonego obwodu. W końcu był gotowy. Wziął głęboki oddech i wcisnął mechanizm bezwładnikowy. Grzmot, który dotarł do jego uszu, zakołysał nim i cisnął na bok. Potem nadciągnął potężny podmuch i — deszcz szczątków opadł na las. Woody wrócił do wykrotu i spojrzał w dół. Po moście nie było śladu. Dołem płynęła tylko rwąca rzeka. Wybuch przerwał na chwilę dudnienie moździerzy. Teraz odezwały się znowu. Woody'emu zdawało się, że pociski padają wszędzie dokoła niego. Przywarł do ziemi, wgryzając się w nią niemal, jakby chciał zagrzebać się w jej ciepłym łonie. Napięcie i strach uczyniły go nieświadomym wszystkiego wokół. Moździerze milczały już od dobrych dwóch minut, kiedy wreszcie dotarło to do niego. Poczuł na sobie ciężkie krople. Deszcz. Pojedyncze krople padały coraz gęściej i gęściej, aż zamieniły się 51 w chłoszczące wielkie bicze. Woody spojrzał na swoje dłonie — zaciskające się i rozwierające miarowo. Zastanawiał się, dlaczego poruszały się w ten sposób — jakby nie należały do niego. Zbierająca się w rowie woda zaczęła mu przepływać między palcami. Zażyczył sobie, by skurcze ustały. I tak się też stało. Wracała mu pamięć miejsca i czasu. Rozjaśniało się stopniowo w głowie, choć nadal nie opuszczała go częściowa głuchota. Rich? Musiał odnaleźć Richa. Gorączkowy niepokój o przyjaciela pobudził go do działania. Podniósł się na kolana i, kierując się zwierzęcym instynktem, począł pełznąć wzdłuż rowu. Odnalazł go siedzącego z głową w dłoniach i z wolna dochodzącego do siebie po ogłuszającej eksplozji. Olbrzym drżał jak liść. — Do diabła z tym, Woody — powiedział ponuro. — Dość mam tej cholernej wojny. Chcę wracać do domu. — Teraz już nic nas nie zatrzyma — odparł Woody. — Żadne rozkazy. Żadni oficerowie. Nic. Skreślili nas chyba z ewidencji razem z tym mostem. — Wysadziłeś most? — Zgadza się. Zerknął na zegarek. Wpatrywał się w niego przez chwilę, po czym podniósł do ucha. — Stanął czort. Dokładnie na trzeciej. — Czy trzecia to to samo, co piętnasta zero zero? — Jak amen w pacierzu — Woody wysilił się na uśmiech. — Zrobiliśmy, co do nas należało, stary. Dokładnie, jak chciał porucznik. Teraz nie ma już żadnych mostów, a jedyni Japończycy na południe od Kerbau, to martwi Japończycy. — Nie ma tam też zbyt wielu żywych Australijczyków — rzucił ponuro Rich. — Co robimy? — Zabieramy się stąd w cholerę. Na drodze powinien być teraz ruch. Cała brygada wycofuje się w kierunku Johore Bahru. A może i do samego Singapuru. Złapmy ich. A kiedy już złapiemy, zamel-dujemy się u dowódcy i powiemy, że resztę drogi chcemy odbyć z fasonem — na ciężarówce. Chyba tyle mogą dla nas, do cholery, zrobić. 52 W ciągu nocy zatrzymali się tylko raz, na trzygodzinny odpoczynek. Do szosy dotarli około południa następnego dnia. Byli wykończeni, z trudem powłóczyli nogami. Jedynie myśl o ciężarówkach popychała ich naprzód. Na drodze nie było żywego ducha. Nic nią nie jechało. Już kilometr przed szosą zaczęli się niepokoić. Serca w nich zamarły, gdy dotarli do starej kopalni cyny, w której czterdzieści osiem godzin wcześniej mieścił się sztab batalionu. Teraz była opustoszała. Mieli nadal nadzieję, że na szosie natkną się na swoje oddziały. Dwa dni wcześniej ruchliwiej tam było niż na Pitt Street w sobotę. Teraz, jak okiem sięgnąć, ani człowieka. — Cała cholerna armia po prostu zwinęła się stąd i zostawiła nas — stwierdził z goryczą Rich. — Za to Japończycy będą tu lada moment — uzupełnił Woo-dy. — Nie masz wrażenia, że nasze akcje nie stoją zbyt wysoko? Nikt się o nas zbytnio nie troszczy, więc od tej chwili sami będziemy o siebie dbać. W drogę! Ruszył przed siebie powłócząc zesztywniałymi ze zmęczenia nogami. — Dokąd idziemy? — zapytał Rich, kuśtykając za nim. — Nie do ośrodka szkolenia piechoty, bo te dranie nie powiedziały nam nawet, gdzie go szukać. Singapur jest tam — wskazał ręką przed siebie. — Jak tam, u diabła, daleko? — Rich starał się dotrzymać Woody'emu kroku. — Cholera wie. Sto kilometrów, może sto pięćdziesiąt. Co za różnica? Jęk, który wydał z siebie Rich, oznaczał, że dla niego to jednak różnica. — Będziemy tak iść całą drogę? — Jeśli to konieczne — odparł Woody. — Co to dla nas: sto pięćdziesiąt kilometrów. Masz mnie do towarzystwa i przyznaj się — nie zamieniłbyś tego na nic. — Naprawdę? To tylko ty tak myślisz, stary. 53 Woody odwrócił się do niego z udanym oburzeniem. — A na cóż byś, u licha, mógł zamienić swego starego, dobrego druha? Rich wydłużył krok, by się z nim zrównać. — Na konia, stary — odpowiedział. — Na konia! III. OSTATNI ZMIERZCH Policyjna motorówka odbiła od burty „Machiko" i, zatoczywszy duże koło, skierowała się ku widocznym w dali zarysom miasta. Ciężki całun czarnego dymu spowijał Singapur. Dym wydobywał się z płonących zbiorników na Pulau Ubin — małej, oddalonej o pół mili od półwyspu Changi wysepce, leżącej po wschodniej stronie cieśniny Johore. Obrona miasta wymagała zniszczenia paliwa, by nie dostało się w ręce Japończyków. Lekka bryza popychała kłębiącą się czarną chmurę ku miastu i dalej w morze, ponad gromadką pobliskich wysp, ku odległej Sumatrze. Na dziobie motorówki, znaczącej spienioną smugą spokojne wody przybrzeżne, siedziało dwóch mężczyzn. Jednym z nich był kapitan „Machiko". Wyraźnie zamyślony, wpatrywał się w wiszącą nad miastem zasłonę dymną, jednak nie ona zaprzątała jego uwagę. Duchem i myślami był daleko od Singapuru. Obok niego starszy nieco, bo czterdziestoparoletni mężczyzna, osuszał chusteczką wewnętrzną, skórzaną taśmę swojej granatowej wojskowej czapki. Jego kręcone, szare włosy były przygniecione i wilgotne od potu w miejscu, gdzie przed chwilą stykały się z czapką. Inspektor Jock Webster czuł się bardzo niezręcznie w roli, którą mu powierzono tego parnego lutowego poranka. Znał kapitana statku „Machiko" od wielu lat i lubił go. Wykonanie rozkazu jakiegoś urzędasa, by aresztować tego człowieka, który był dla niego bardziej przyjacielem niż znajomym, okazało się najbardziej przykrym zadaniem, jakie kiedykolwiek w czasie jego wieloletniej służby mu zlecono. Czuł potrzebę wytłumaczenia się. 54 — Wiesz chyba, że to jakieś cholerne nieporozumienie — zwrócił się do Rossa. — Nie chciałbym, żebyś miał do mnie pretensje o to, co robię. Ja po prostu wykonuję rozkazy, a te były jednoznaczne. Ross, wyrwany z zamyślenia, odwrócił się do niego. Wypowiedziane przez Webstera słowa dotarły do niego tylko w części, domyślił się jednak ich sensu. Udało mu się przywołać na twarz uprzejmy uśmiech. — W porządku, Jock. Wiem, że robisz tylko to, co do ciebie należy. — Domyślasz się, o co w tym wszystkim chodzi? — zapytał Webster. — Ani trochę — twarz Rossa wykrzywił grymas udawanego rozbawienia. — Chyba że chcą mnie wsadzić do więzienia za długi. Wszędzie podpisuję weksle na mocy akredytywy danej mi przez bank w Hongkongu. Może jednak ci bankierzy zmienili zdanie i okazałoby się, że „Machiko" zamierza opuścić Singapur, zostawiając za sobą pokaźny stos nie zapłaconych rachunków. — Naprawdę sądzisz, że — ktokolwiek by tu teraz rządził — troszczyłby się o coś takiego, jak nie zapłacone rachunki? Mając na karku wszystkich tych Japońców, czekających tylko, aby nas zetrzeć w proch? Nie, to musi być coś poważniejszego. Czy na pewno nie masz w ładowni kontrabandy? Powiedziano mi tylko, że „Machiko" nie ma pozwolenia na opuszczenie portu i że kapitan ma zostać zatrzymany i doprowadzony, jeśli będzie trzeba nawet siłą, do kapitanatu. — Obrzucił Rossa łobuzerskim spojrzeniem. — Nie zamierzałeś chyba wymknąć się niepostrzeżenie, nie czekając na pozwolenie? Ross uśmiechnął się smutno. — Nie myśl, że nie miałem takiej pokusy. — Bonzom z Zarządu Portu nie spodobało się to. Oni żyją z biurokracji — powiedział Webster, po czym, pochylając się ku Rossowi, dodał cicho konspiracyjnym tonem: — Ale z tego, co mi wiadomo, nie musisz się martwić o Zarząd Portu. Chodzą słuchy, że cała masa urzędasów spakowała już walizki. Wynoszą się i zostawiają wszystko marynarce na głowie. Obaj spojrzeli w górę, skąd dobiegał narastający hałas silników samolotowych. Samoloty nadlatywały z zachodu: zwarta for- 55 macja dwudziestu siedmiu bombowców kawasaki Ki-54, tworzących w powietrzu równiutki romb. Wyłaniały się spoza dymów zasnuwających niebo nad miastem. Nadlatywały statecznie, zachowując wysokość i szyk, pomimo ostrzału artylerii przeciwlotniczej . Zarówno Ross, jak i Webster wiedzieli, co teraz nastąpi, ponieważ Japończycy w ciągu ostatnich kilku tygodni bombardowań nigdy nie odstępowali od tej samej, niezmiennej rutyny. Dzisiaj także miała być zachowana. Na sygnał lecącego na czele eskadry samolotu wszystkie dwadzieścia siedem jednostek jednocześnie opróżniło swoje luki bombowe. Dywan eksplozji pokrył cały obszar stanowiący cel nalotu, a przeciągły, ogłuszający grzmot wypełnił na kilka chwil powietrze, po czym zamarł nagle. Słychać teraz było znowu granie silników i urywany stukot artylerii przeciwlotniczej. Formacja bombowców przeleciała w niezakłóconym szyku nad cieśniną w kierunku otwartego morza i, zatoczywszy łuk, skierowała się wprost na wschód. Zostawiła za sobą gęstą chmurę pyłu wznoszącego się ze zrównanych teraz z ziemią magazynów portowych. — Zjawiają się i znikają, kiedy tylko chcą — zauważył z goryczą Webster. Gdy Webster i Ross schodzili na ląd, przemknęły obok nich dwie karetki jadące na sygnałach w kierunku zbombardowanych magazynów. — A gdzie karetka więzienna, Jock? — oczy Rossa zabłysły udanym oburzeniem. — Myślałem, że przynajmniej transport do celi będzie zapewniony. — Przespacerujemy się — odparł Webster. — Zresztą to niedaleko. Facet, z którym masz się spotkać, nazywa się Burra Sahib* Moorhouse. Właśnie objął urząd, nie pytaj mnie więc, co tam robi. Znasz go, Ross? — Nigdy o nim nie słyszałem. Webster wydął wargi. * Sahib, hindi: shahib; pan, władca. W Indiach tytuł dostojników, także Europejczyków w czasach kolonialnych. 56 — Randolph Moorhouse. Z tego, co ja słyszałem, jest darem niebios dla imperium brytyjskiego. To jego opinia. Jeśli zaś chodzi o nas, zwykłych gliniarzy, uważamy, że jest tylko jeszcze jednym dekującym się na tyłach gryzipiórkiem. Zyskał nawet niewybredny przydomek Whorehouse*. Przed wejściem do Zarządu Portu natknęli się na wywróconą rikszę. Jej właściciel musiał zostać z niej zrzucony, siedział bowiem pod ścianą, trzymając głowę w dłoniach, i cicho pojękiwał. Gdy zbliżyli się doń. Webster zamierzał przejść mimo, lecz Ross zatrzymał się. — Jak się czujesz, kolego? Pochylił się nad nim i dotknął jego wychudzonego nadgarstka. Chińczyk podniósł głowę i spojrzał apatycznie na Rossa. Z długiego na siedem-osiem centymetrów rozcięcia na skroni sączyła się struga krwi. Nie zwracając uwagi na zniecierpliwienie Webstera, Ross wyjął niespiesznie z kieszeni czystą chusteczkę i delikatnie przyłożył do rany, wskazując jednocześnie gestem, żeby mężczyzna ją sobie przytrzymał. Chińczyk skinął w podzięce głową. Powiedział, że zagapił się, gdy bomby zaczęły padać wokół i wpadł kołem na krawężnik. Ross poczęstował go papierosem i podał mu ogień. — W porządku już? — zapytał jeszcze. — W porządku — usłyszał cichą odpowiedź. Ross wyprostował się i podszedł do Webstera, który stał opodal, kręcąc ze zdziwieniem głową. — To twój dobry uczynek na dziś? — zapytał. — Mam nadzieję, że zrobiłbyś to samo dla mnie, Jock. — odparł Ross. Ruszyli dalej. — Wciąż zapominam, że masz miękkie serce dla swoich żółtych braci. — Co, u diabła, chcesz przez to powiedzieć? — warknął Ross. Webster wzruszył ramionami. — Whorehouse, ang. (z jęz. biblijnego): dom rozpusty; aluzja oparta na podobieństwie fonetycznym. 57 — Niepotrzebnie się jeżysz, kapitanie. Znasz mnie chyba na tyle, by wiedzieć, że to nie był przytyk. — Chodzi mi o to, co powiedziałeś i — jak powiedziałeś. Co miałeś na myśli? — Dobrze wiesz, co miałem na myśli — na twarzy Webstera pojawił się cień zażenowania. — Może powinienem był raczej powiedzieć: dla żółtych sióstr. Do cholery, człowieku! Poślubiłeś przecież żółtą dziewczynę. I nie ma w tym nic wstydliwego. Podziwiam cię za to. To świadczy o kręgosłupie. Znam niejednego, który prześpi się z każdą, nie patrząc na kolor skóry. Ale gdybyś chciał w jego klubie zjeść obiad ze skośnooką, wykopie cię na zbity pysk. — Daj spokój, Jock — powiedział Ross ze smutkiem. — Wiem, że nie chcesz, by to, co mówisz, brzmiało protekcjonalnie. Ale tak właśnie brzmi. Zmieńmy temat, dobrze? Webster nie ustępował jednak. — Jak się ona miewa... twoja żona? Została w Honolulu na czas twojego rejsu? Ross westchnął ciężko. — Ona nie żyje, Jock. Webster stanął jak wryty, szeroko otwarte oczy wlepił w Rossa. — O Boże! Tak mi przykro... nie miałem pojęcia... Ostatnią rzeczą, jakiej Ross potrzebował, było współczucie, ale reakcja Webstera była szczera i Ross, wbrew sobie, był nią wzruszony. — Nic dziwnego, że nie wiedziałeś, nie dałem ogłoszenia w gazecie. Sam dowiedziałem się dopiero tutaj, w Singapurze. Webster zdawał się przybity. Zwykle nie przejmował się zanadto swoim brakiem taktu. Bezpośredniość, z jaką traktował najdelikatniejsze nawet tematy, uważał za przejaw uczciwości. Tym razem jednak oddałby rękę, by móc cofnąć swe nieopatrzne uwagi o żółtych siostrach. Raz tylko miał okazję spotkać żonę Rossa, ale to wystarczyło, by nie miał wątpliwości, jak wielkie uczucie wiązało tych dwoje. Podziwiał Rossa za jego siłę charakteru, za zdolność przeciwstawiania się ostracyzmowi, na jaki go ten związek naraził, za brak jakiegokolwiek śladu rasowego wywyższania się w jego stosunku do Azjatów. Wiedział, jak wielką stratę poniósł Ross i dlatego nie musiał się silić na współczucie, bo prawdziwie je odczuwał. Widać to było wyraźnie w wilgotnych oczach tego oschłego policjanta. 58 — Jeśli jest coś, co mógłbym dla ciebie zrobić... — słowa Webstera trochę tylko były głośniejsze od szeptu. — Cokolwiek by to było... — Tak, Jock, wiem — Ross poklepał go po ramieniu. — Wiem, co chcesz powiedzieć. Dziękuje. — Czasem lżej, kiedy się o tym pogada. Wiesz, jak to się stało? — Teraz już wiem. To było tego samego dnia, co atak na Pearl Harbor. Powiedziano mi, że bomba spadła na dom. Zatelefonowałem jednak do Honolulu po szczegóły... — I co? — Zginęła w płomieniach. Jej ojciec również. Webster wpatrywał się w Rossa ponuro. — Wypadek? — I tak, i nie. Ogień podłożono rozmyślnie. Ludzie, którzy to zrobili, mogli wiedzieć lub też nie wiedzieć, że ktoś jest w domu. — Tak czy inaczej — to morderstwo — rzucił zapalczywie Webster. — Mam nadzieję, że złapią tych drani. — Nie wiem... z tego, co mi powiedzieli, wynikało, że jacyś napaleńcy podpili sobie i postanowili pomścić Pearl Harbor, podpalając domy należące do Japończyków. Moja żona i jej ojciec pracowali w gabinecie na piętrze, na tyłach domu. Kiedy się zorientowali, że budynek płonie, nie było już możliwości wydostania się, bo cały parter stał w ogniu. Przez twarz Webstera przemknął skurcz bólu. — Nie wiem co powiedzieć... — Nie ma tu nic do powiedzenia, Jock. Nic mi ich nie zwróci. -Szli dalej w milczeniu. Zatrzymali się na krótko przed samym wejściem do czteropiętrowego gmachu. — Czy twój statek nosi imię twojej żony? Ross przytaknął. — Machiko — Webster wymówił to słowo z namysłem, smakując jego brzmienie. — To ładne imię. Ross uśmiechnął się ze smutkiem. To było ładne imię. Wiele japońskich imion ma w sobie coś z poezji. Otrząsnął się. Ktoś doszukałby się może poezji w nazwie Kawasaki. Tylko że kawa-saki Ki-27 usiłowały właśnie przed chwilą zetrzeć z powierzchni ziemi przystań Keppel. Można się było bez żadnego ryzyka założyć 59 o cokolwiek, że pośród trzech milionów dusz zamieszkujących Singapur trudno byłoby znaleźć choć jedną, która dopatrzyłaby się czegoś lirycznego czy rozkosznego w japońskim brzmieniu nazw czy imion. Minęło kilka minut, nim wprowadzono Rossa do gabinetu na pierwszym piętrze, gdzie oczekiwało go dwóch ubranych po cywilnemu mężczyzn. Jeden — wysoki, w okularach na nosie, z typowym dla wojskowych wąsikiem — mógł liczyć pięćdziesiąt parę lat. Ulokował się na uboczu, w pobliżu okna, zostawiając bardziej eksponowane miejsce młodszemu, siedzącemu za biurkiem. Młodszy, Randolph Moorhouse, przyglądał się Rossowi z ledwie skrywaną pogardą. Życie w tropiku nie przyciemniło jego skóry, która zachowała delikatną, gąbczastą różowość. Ciężkie, obwisłe policzki znamionowały skłonność do tycia. Ta ogólna zwiotczałość oraz przerzedzone, jasne włosy sprawiały, że w wieku trzydziestu ośmiu lat wyglądał starzej niż powinien. — Pan nazywa się Ross, prawda? — Moorhouse przerzucił kilka leżących na biurku papierów i podniósł wzrok na kapitana. W jego spojrzeniu była jawna wrogość. — Ma pan opinię odszczepieńca. Pan jest tym facetem, który ma żółtego szefa w Honolulu. I żółtą kobietę, o ile mi wiadomo. A wie pan, kim ja jestem, Ross? Ross zdusił w sobie nagły przypływ gniewu. Nic, z wyjątkiem nieco twardszego błysku w oczach, nie zdradziło jego emocji. Spoglądał na tego drugiego z lekkim uśmiechem i z wyrazem takiej niewinności na twarzy, że hardość jego odpowiedzi uderzyła niczym strzał z karabinu, oddany tuż przy uchu jego rozmówcy. — Pan musi być wielce szanownym Whorehousem — powiedział Ross ze starannie odmierzoną uprzejmością. Różowa twarz za biurkiem przybrała kolor jaskrawego szkarłatu. Spod okna, gdzie znajdował się starszy mężczyzna z wąsikiem, dało się słyszeć gwałtowne pochrząkiwanie, zdradzające usilne starania tamtego, by stłumić napad wesołości. Webster, stojący przy drzwiach ze splecionymi z tyłu rękoma i z obojętną miną, niczym nie zainteresowany biegiem wypadków wartownik, drgnął wyraźnie na dźwięk ostatniego słowa i spojrzał na Moorhouse'a wzrokiem, w którym malowało się oczekiwanie, iż mężczyzna za biurkiem zapłonie naraz jak pochodnia. 60 Nic takiego jednak się nie stało, choć w spojrzeniu Moorhouse'a była wściekłość. — Nazywam się Moorhouse — oświadczył chłodno. — Skoro nie wiedział pan o tym, nie wie pan też z pewnością, że zostały mi powierzone obowiązki związane z zapewnieniem bezpieczeństwa publicznego na tej wyspie oraz przeciwdziałaniem jakimkolwiek posunięciom piątej kolumny tudzież innym próbom dywersji. Ross wzruszył ramionami. — Nie widzę, co to mogłoby mieć wspólnego ze mną. — Nie widzi pan, Ross? Powiem więc panu. Dwa dni temu spędził pan cały ranek kręcąc się i węsząc po pewnej okolicy, niedaleko drogi Bukit Timah. Złożył pan też wizytę w pewnym domu... Zdziwienie odmalowało się na twarzy Rossa. — Jest pan niezwykle dobrze poinformowany. Szukałem tam starego przyjaciela. Czy mogę spytać, skąd ma pan te informacje? — Zameldowano mi o tym, Ross. Zrobił to lojalny obywatel. Ktoś, kto nie może spokojnie patrzeć, jak Anglik, którym pan przecież jest, wchodzi w konszachty z Japończykami. Miał pan po prostu pecha, że właśnie ten ktoś natknął się na mnie w barze „Sea View" wczoraj wieczorem. Rozumie pan, że moje obowiązki służbowe wymagały, bym zbadał sprawę głębiej. A to, czego dowiedziałem się o panu do tej pory, nie wpłynęło na złagodzenie moich podejrzeń. Nosi pan wszelkie znamiona zdrajcy swego kraju. Ross wpatrzył się w niego z niedowierzaniem. — O to więc chodzi? Myśli pan, że jestem szpiegiem? Że współpracuję z piątą kolumną? — Tak. Dokładnie tak myślę — warknął Moorhouse. — Pana to dziwi? A co miałbym myśleć, kiedy pierwszy urzędnik portowy, do którego zwracam się po informację o panu, oświadcza mi, że wszczyna pan piekło, by dostać pozwolenie na opuszczenie portu, nie mając nawet papierów w porządku. Czemuż to tak się pan cholernie śpieszy, by wydostać się z Singapuru? Czy nie dlatego, że ma pan wyznaczone spotkanie z marynarką japońską gdzieś na morzu? A może dlatego, że jest pan tchórzem? Szczurem, który nie może się doczekać opuszczenia tonącego statku? 61 Ross utkwił w nim osłupiałe spojrzenie. To wszystko brzmiało niedorzecznie. Cóż za kolosalna strata czasu. Ten facet był niespełna rozumu. Nie przypuszczał chyba, że ktoś mógł wziąć poważnie te jego insynuacje. Ross podniósł ręce w geście poddania się. — Wygląda na to, że lepiej będzie, jeśli powiem całą prawdę — rzekł z powagą. Zauważył nie bez zadowolenia, że oczy Moorhouse'a rozszerzyły się i odmalowało się w nich zaskoczenie. — Wie pan zapewne — ciągnął Ross — że ta dziewięćdziesięcioletnia kobieta, która tam mieszka, znana jest pod nazwiskiem Yasheda i że jest ułomna. Nie jest też chyba dla pana tajemnicą, że jej syn, który zarządzał singapurską filią Asiatic Oriental, został internowany. — Ross pochylił się konfidencjonalnie w kierunku Moorhouse'a, a ten z mieszaniną zadowolenia z siebie, tryumfu i oczekiwania w oczach skwapliwie wykonał ten sam ruch. Ross zniżył głos do szeptu: — Prędzej czy później sam by pan to zresztą odkrył... Pani Yasheda nie jest osobą, za którą się podaje... ona jest... — Tak? — wysapał ze zniecierpliwieniem Moorhouse. — ...jest zaginioną dawno temu siostrą cesarza Hirohito. Nawet bzyczenie muchy nie zakłóciło ciszy, jaka zaległa na całe trzydzieści sekund. W końcu od strony okna dało się słyszeć parsknięcie — znak, że starszy wojskowy nie był już w stanie dłużej powstrzymać się. Śmiał się teraz otwarcie. Stojącym przy drzwiach Websterem wstrząsały na wpół zduszone spazmy rozbawienia. Moorhouse z twarzą płonącą wściekłością przenosił wzrok z jednego na drugiego. Następnie rzucił nienawistne spojrzenie Rossowi. — Nie łudź się, że na tym koniec — wycedził przez zaciśnięte zęby. Wstał zza biurka i ruszył ku drzwiom. Tam zatrzymał się i łypnął złym okiem na mężczyznę przy oknie. — Lepiej będzie, jak ty się tym zajmiesz, Rawlings. To znaczy, jeśli potrafisz zapanować nad sobą. Muszę być w Forcie Cunning za piętnaście minut. Chcę mieć pełny raport na biurku jutro z samego rana. — Tak jest — odpowiedział Rawlings, starając się ze wszystkich sił zachować poważną minę. Moorhouse wyszedł, zatrzaskując za sobą drzwi. 62 — Bezczelny drań! — Rawlings skrzywił się z niesmakiem. — Tyle zna się na tej robocie, co pies na gwiazdach. Bóg jeden wie, dlaczego wciąż przysyłają nam na kark tych cholernych amatorów. Usiadł na zwolnionym przez Moorhouse'a krześle i ponuro zerknął na Rossa. — Burra Sahib stracił właśnie twarz, kapitanie. Już on się postara, abyśmy za to zapłacili. A panu — nigdy nie wybaczy. — Jakoś to przeżyję — odparł Ross. Przeżyli i Woody, i Rich. Nawet więcej niż przeżyli, bo znaleźli sposób, aby wkroczyć do Singapuru z fasonem. Pierwszą część drogi przebyli w rozpaczliwych warunkach: pieszo i w strugach deszczu. Przeszedłszy tak zaledwie kilka kilometrów, natknęli się na to, co pozostało ze zbombardowanego konwoju: tuzin lub więcej wypalonych pojazdów, porzuconych na poboczu biegnącej z północy na południe drogi. Lotnictwo japońskie wykonało pierwszorzędną robotę, obracając w kupę złomu zarówno cywilne, jak i wojskowe samochody, które teraz walały się przy drodze jak śmieci. Wszystkie, z wyjątkiem jednego. Ten stał trochę na uboczu, zanurzony po osie w błocie, w którym wylądował zjechawszy gwałtownie z drogi, i zdawał się względnie mało uszkodzony. Był to karawan i, jak na karawan przystało, nie brakowało mu trumny. Spoczywała w zasłoniętym draperiami wnętrzu — prosta, pozbawiona ozdób skrzynia z namorzynowego drewna. Bez większej nadziei Australijczycy spróbowali za pomocą korby zapuścić silnik i, ku ich zaskoczeniu, od razu miarowo zaterkotał. Przy próbie wtoczenia pojazdu z powrotem na drogę dokonali dwóch, równie zaskakujących odkryć. Uznając za nieodzowne pozbycie się nadmiaru obciążenia, by ulżyć i tak już nadwerężonej maszynie, wypchnęli trumnę na zewnątrz przez tylne drzwi. Zsunęła się gwałtownie i, uderzając o ziemię, otwarła się, ukazując swoją zawartość. Nie były to jednak zwłoki, lecz kilka tuzinów butelek szkockiej whisky. Pobieżne przeszukanie posępnego wnętrza pojazdu obdarzyło ich jeszcze 63 jednym znaleziskiem: kilkoma kanistrami paliwa oraz zapasem ponad dziesięciu tysięcy papierosów. Australijczycy usiłowali wyobrazić sobie splot okoliczności, który zmusił właściciela karawanu do porzucenia tego skarbu w takim popłochu, że nie zatroszczył się nawet o zamknięcie drzwiczek pojazdu. Nie tracili jednak czasu nad rozwiązaniem zagadki, nie była to bowiem pora i miejsce, by —jak to ujął Woody — zaglądać w zęby darowanemu karawanowi. Udało im się wydobyć pojazd z błotnistej pułapki i wypchnąć go z powrotem na drogę. Następnie wzmocnieni trunkiem i odpalanymi jeden od drugiego papierosami, zabezpieczającymi ich przed zaśnięciem, ruszyli w dalszą drogę na południe, tym razem jednak w bardziej komfortowych warunkach, niż mogliby sobie wymarzyć. Podróż nie obyła się bez przygód. Nie ujechali jeszcze trzech kilometrów, gdy w strugach tropikalnej ulewy i szybko zapadających podzwrotnikowych ciemnościach wpadli prosto na rozłożony obozem przy drodze oddział japońskiej piechoty. Woody, niewiele myśląc, nacisnął gaz do dechy. Nie padł nawet strzał. Od tego jednak momentu Australijczycy wzmogli czujność, bo za każdym zakrętem mogła ich czekać podobna lub inna niespodzianka. Kilka kilometrów od Johore Bahru natknęli się na tylną straż Dwudziestej Drugiej Australijskiej Brygady. Polecono im jechać dalej prosto do Singapuru. Cała armia opuszczała położoną na stałym lądzie część Malajów. Mijali więc kilometrowej długości sznury ciężarówek ewakuacyjnych. U granic Singapuru skierowani zostali do szpitala wojskowego, gdzie rozebrano ich, wykąpano i poddano reperacji. Z czyściutkimi białymi bandażami na ranach i oparzeniach słonecznych oraz w świeżo wypranej bieliźnie odstawieni zostali — wraz z innymi, zdolnymi do poruszania się rannymi — do tymczasowego obozu w pobliżu lotniska Kallang. Tam właśnie, mniej więcej w tym samym czasie, gdy Ross i Webster obserwowali nalot na port Keppel, zjawił się brytyjski major szukający dwóch ochotników do zadania specjalnego. Ku niemiłemu zaskoczeniu Richa Woody wystąpił naprzód, ciągnąc za sobą towarzysza. Kazano im pobrać z magazynu broń i amunicję i zameldować się w sztabie w ciągu trzydziestu minut. 64 — Po jaką cholerę zrobiłeś to, chłopie? — lamentował głośno Duży Rich, gdy tylko zostali sami. — Oni prawdopodobnie szukają pary szaleńców, którzy przepłyną dla nich cieśninę Johore i zaminują osobistą latrynę polową Yamashity. — Przestań zrzędzić, Rich. To nie będzie nic takiego. Nie rozumiesz, że to sposób, żeby nas nie rozdzielili? Nas urządzają tylko zadania dwuosobowe. Sierżant mówił mi, że wzięli stąd wczoraj pięćdziesięciu chłopa do kopania rowów pod Kranji. Tak właśnie chcesz wylądować? Na ciężkich robotach? Przeczucia Woody'ego okazały się trafne. Ich „zadanie specjalne" nie wymagało ciężkiego wysiłku. Mieli do dyspozycji samochód z kierowcą. Nie spodziewali się jednak, że powierzone im zadanie okaże się najdziwaczniejszym spośród wszystkich, jakie kiedykolwiek któryś z nich miał do wykonania. Otóż mieli ubezpieczać urzędników państwowych, zwożących paki banknotów z miejscowych banków do podziemi Empress Place w celu — ni mniej, ni więcej — spalenia ich. Obaj nie mogli uwierzyć własnym oczom, gdy wraz z pierwszym transportem znaleźli się w podziemiach: lekko licząc, setki tysięcy banknotów pięcio- i dziesięciodolarowych znalazło swój koniec w piecu. Sądzili wcześniej naiwnie, że pieniądze miały być złożone w bezpiecznym a niedostępnym lochu. Nieźle się więc przerazili, gdy odkryli, co się z nimi działo. Chińscy robotnicy wyładowali pierwsze dwie paki dolarów z furgonetki i pod eskortą dwóch Australijczyków przenieśli je do piwnic budynku rządowego. Tam każda partia pieniędzy była sprawdzana przez upoważnionego urzędnika, który notował ich numery seryjne. Później — już bez żadnych dalszych ceremonii — poddawano je kremacji w rozżarzonym do czerwoności piecu. Parker, urzędnik państwowy, któremu Woody i Rich zapewniali eskortę, był nerwowym, małomównym osobnikiem, robiącym wrażenie zajętego bez reszty swoimi ukrytymi myślami i obawami. W jego zachowaniu dawał się wyczuć pewien niepokój, który nie uszedł uwagi Australijczyków. Ich z początku obojętna obserwacja przerodziła się w podejrzliwość, gdy przed kolejnym z odwiedzanych banków stali się świadkami sceny, podczas której Parker 65 usiłował nie zdradzić się, że łączą go jakieś konszachty z dyrektorem — podobnie jak on sam spoconym i zdenerwowanym. — Oni coś kombinują — szepnął Rich do Woody'ego. — Myślisz, że odciągają maleńki procencik na stare lata. Może tak jak nam nie przypadło im do gustu palenie całej tej forsy — Woody wskazał ruchem głowy obu mężczyzn, dyskutujących o czymś nerwowo w kącie głównej sali operacyjnej zburzonego banku, którego ściany podpierały wielkie drewniane stemple. Mężczyźni starali się mówić cicho i co rusz któryś z nich rzucał przez ramię spojrzenie, jakby chcąc się upewnić, że nikt postronny nie znalazł się w zasięgu głosu. — Obaj spoceni są jak prosiaki i trzymają się siebie tak blisko jak dwie pchły na ogonie psa. Parker i dyrektor przerwali na chwilę szepty, by dopilnować wynoszenia pojedynczej paki ze skarbca. Woody i Rich eskortowali niesione przez Chińczyków pieniądze aż do furgonetki. Parker podążał za nimi, już sam. W ręku trzymał skórzaną aktówkę. Wetknął ją pod siedzenie obok kierowcy. — To pańska działka, Parker? — zapytał z szerokim uśmiechem Rich. Warto było zobaczyć w tym momencie twarz Parkera: niezupełnie zzieleniał, lecz bladość wpełzła mu na policzki tuż pod oczami i rozlała się obejmując usta, czoło i brodę, a wargi w miarę jej rozprzestrzeniania się zaczęły drgać. Z trudem wydobył z siebie odpowiedź: — Nie mam aż tyle szczęścia — wydukał. — To... to należy do Lawso'na... do dyrektora. Ten szczęściarz ewakuuje się... Powiedziałem mu, że mogę mu to podrzucić do miasta. On... on zamyka ten interes. Wykręcał się jak uczniak złapany z buzią umazaną czekoladą i z ręką w słoju z łakociami. Rich nie odpowiedział. Usiadł obok Woody'ego w głębi furgonetki. — Jak myślisz, co on kombinuje? — szepnął do kumpla. — Cholera wie. Ale każdy z nas mógłby za to dostać dwadzieścia lat. — Co robimy? — Nic. To nie nasz cholerny interes. To sprawa jego sumienia, nie naszego. 66 Gdy furgonetka skręcała w Orchard Road, zawyły syreny ostrzegające przed nalotem. Zanim przebrzmiały, zamknięci w mrocznym, dusznym wnętrzu samochodu Australijczycy usłyszeli jeszcze grzechot dział przeciwlotniczych. Niewiele mogliby powiedzieć o tym, co nastąpiło później. Zdawało się, że cały świat wokół nich wyleciał w powietrze. Dał się słyszeć przeraźliwy pisk opon i zgrzyt rozdzieranego metalu. Przez moment mieli wrażenie, że furgonetka nie jedzie już do przodu, lecz posuwa się bokiem, aż wreszcie ich maleńki, zamknięty w kapsułce świat fiknął koziołka. Obijali się o siebie nawzajem i o ściany, dopóki ich wehikuł nie roztrzaskał się z ogłuszającym łoskotem i nie zapadli w błogi niebyt. Z tylnego siedzenia taksówki Paul Newton widział, jak w kilka sekund po rozerwaniu się bomby kierowca furgonetki stracił kontrolę nad maszyną. Pierwsza bomba uderzyła w pobocze drogi, tuż obok rozklekotanej ciężarówki, wypełnionej po brzegi chińskimi robotnikami. Samochód wraz ze swoim ludzkim ładunkiem zniknął w potwornej plątaninie płomieni, dymu, poszarpanych szczątków karoserii i ciał. Nastąpiła seria dalszych wybuchów, biegnących w linii niczym diabelskie fajerwerki. Wzrok Newtona przykuł jednak zielony furgon, znajdujący się właśnie o jakieś dwa metry od ciężarówki z kulisami, a którego kierowca zdawał się nie panować już nad nim. Pędził teraz na oślep, wprost na tor jazdy taksówki. Newton widział, jak przednie koła furgonu natrafiły na biegnący wzdłuż drogi odpływ deszczowy. Pojazd wpadł w poślizg, przejechał bokiem kilka metrów i przekoziołkował, zanim spoczął ciężko na boku. Taksówkarz zahamował gwałtownie i zatrzymał się przy wywróconej furgonetce, po czym opadł na kierownicę z potężnym westchnieniem. Kiedy ręce przestały mu się trząść jak galareta, odwrócił się do swego pasażera. — Tu niedobry droga — powiedział potrząsając energicznie głową. — Nie chcieć jechać do doki teraz. — Pojedziesz — odparł Newton tonem nie zachęcającym do dalszych dyskusji. Pchnął drzwi i wysiadł. Chwiejąc się nieznacznie na nogach, kiwnął palcem na taksówkarza. 67 — Chodź no tu, rusz swój gruby tyłek, Czang Kaj-szek. Zobaczymy, czy można tu coś pomóc. Zrobił chwiejny krok do przodu, zebrał się w sobie i pewniej już ruszył ku furgonetce. Przez chwilę taksówkarz prowadził z sobą walkę, nie mogąc zdecydować się, jakie będzie jego następne posunięcie. W końcu przeważył suty napiwek, obiecany mu wcześniej przez Amerykanina za dowiezienie go do doków. Ociągając się, podążył więc za Newtonem. Rzut oka przez rozbitą przednią szybę wystarczył, by zorientować się, że zarówno siedzący za kierownicą Chińczyk, jak i biały cywil obok niego, nie żyją. Twarzy cywila nie było prawie widać pod grubą warstwą krwi. Newton musiał odwrócić się, poczuł bowiem mdłości. — Nic tu po nas — zwrócił się do taksówkarza. — Obaj są sztywni. Już miał wgramolić się z powrotem do taksówki, gdy dobiegł go jakiś dźwięk z wnętrza rozbitego samochodu. Przy pomocy ociągającego się Chińczyka wywlókł Woody'ego i Richa na zewnątrz. Żaden z nich nie wyglądał na ciężko rannego. Spod ubrania wyzierały świeże bandaże i jeden z nich miał opatrunek na uchu, lecz, jeśli nie liczyć oszołomienia, ucierpieli jedynie nieznacznie, ot, kilka nowych zadrapań i siniaków. Obaj siedzieli przy drodze i biadali nad swoimi obolałymi głowami i posiniaczonymi ciałami w sposób, który wydał się Amerykaninowi niezwykle barwny i rubaszny. Zaproponował im pierwszą pomoc w postaci srebrnej piersióweczki, którą wydobył z wewnętrznej kieszeni wymiętej marynarki. Woody i Rich skwapliwie uraczyli się kolejno i spojrzeli z zainteresowaniem w górę, na swego dobroczyńcę. — Dzięki — pierwszy odezwał się Woody. — To dobre lekarstwo. — Aż za dobre. Można popaść w lekomanię — odparł Amerykanin ze zmęczonym uśmiechem. — Jestem na nim od zeszłego wtorku. Woody obrzucił raz jeszcze spojrzeniem nieznajomego o smutnej twarzy: przystojny, około trzydziestki, lecz wymizerowany, z ciemnymi workami pod oczyma. — Lubisz to, czy zapijasz się po prostu na śmierć? — zapytał. 68 Amerykanin roześmiał się. — No cóż, myślałem już o wpakowaniu sobie kulki w mózg. Lub komuś innemu. Wybrałem jednak whisky. Zabiera to więcej czasu, ale nie trzeba się przy tym ubabrać. Zerknął na Australijczyków przepraszająco. — Słuchajcie, jeśli nic wam nie jest, będę się zbierał. Mam bilet na statek, który zabierze mnie z tego przedsionka piekieł i muszę być w dokach przed szóstą... — przerwał, jakby podejmując decyzję. — Możecie zatrzymać tę flaszkę — Podał piersiówkę Woo-dy'emu i dodał z uśmiechem: — Kaleka odrzuca swe kule, co? Myślę, że najwyższy czas, abym zaczął sobie radzić bez tego. Obrócił się na pięcie i odszedł w kierunku taksówki. — Rusz się, Czang Kaj-szek — zawołał do taksówkarza, któremu nie trzeba było tego dwa razy powtarzać. — Zabierajmy się stąd. Gdy odjeżdżali, Newton zauważył jeszcze, że przy wywróconej furgonetce zatrzymał się pomalowany w barwy ochronne samochód wojskowy. Jego kierowca miał na głowie czerwoną czapkę brytyjskiej żandarmerii wojskowej. Z tylnego siedzenia podniósł się oficer w stalowym hełmie na głowie i, przeszedłszy przez ulicę, zbliżył się do siedzących na krawężniku Australijczyków. Newton miał tylko nadzieję, że oficer nie zamierzał skonfiskować srebrnej flaszki, którą australijski kapral wepchnął pospiesznie do kieszeni na piersi swej koszuli. Zastanawiał się, czy nie powinien wrócić i wyjaśnić, że rzeczywiście podarował im ją spontanicznie i bezinteresownie. Po chwili jednak odwrócił się plecami do całej tej sceny. „Do cholery z tym wszystkim — pomyślał — ten statek nie zaczeka na mnie!" A on zamierzał znaleźć się na nim. Podjąwszy decyzję o nieprzerywaniu jazdy, Newton sięgnął bezwiednie do wewnętrznej kieszeni marynarki, chcąc umocnić swe postanowienie. Dopiero wtedy zorientował się, że na próżno szuka. Wybuchnął głośnym śmiechem. Jego wesołość sprawiła, że taksówkarz rzucił mu przez ramię niespokojne spojrzenie. „Myśli, że mam źle w głowie — wywnioskował Newton — i ma cholerną rację". Sięgnięcie po flaszkę było całkiem automatyczne — odruch wyrobiony minionymi miesiącami praktyki. Newton zastanawiał się nad impulsem, który kazał mu podarować flaszkę nieznajomemu żołnierzowi. Rzecz nie należała do 69 tanich. Zapłacił za nią w Delhi siedemdziesiąt pięć dolarów. Czy przyczyną było poczucie winy? Nie, na pewno nie. Nie czuł się winny z powodu porzucenia tego przeklętego miasta. Czemu, do cholery, miałby się tak czuć? Jedyne, co czuł, to współczucie dla tego żołnierza — człowieka skazanego, który nie był winien żadnej zbrodni. To właśnie odczuwał w stosunku do zwykłych żołnierzy. Oni byli ofiarami składanymi na ołtarzu Wyższej Powinności, skazanymi za głupotę i niekompetencję swoich wodzów. To ich los krajał mu serce w plasterki. Było sporo ironii w sytuacji, w której znalazł się Newton. Odkrył wreszcie temat. Powód do pisania — po wszystkich tych miesiącach spędzonych na Dalekim Wschodzie, na kompletnej dziennikarskiej pustyni. I oto co się dzieje? Skoro tylko napisał artykuł — wkładając w niego całą swą pasję i zawodowe umiejętności — traktujący o czymś, co świat śledził właśnie z zainteresowaniem, uciszono go. Szybko i bezwzględnie. Nie zrobiono by tego lepiej, każąc wyrwać mu język. Newton nie miał wątpliwości, że jego obszerna, obejmująca dziesięć tysięcy słów depesza z terenu ogarniętego pożogą wojenną była najlepszym, najtrafniejszym kawałkiem dziennikarskiej roboty, jaki kiedykolwiek udało mu się stworzyć; momentami może przerysowana, lecz dramatyzm sytuacji wymagał użycia w tym obrazie jaskrawych kolorów. Oto, jak zaczął: Piszę do was z napiętnowanego przeznaczeniem miasta. Ściany pokoju, w którym siedzę, drżą od wybuchów padających bomb. Wkrótce zajdzie słońce nad Singapurem i zstąpi ciemność nocy. Będzie to noc nie kończącego się mroku... Zakończenie również nastrojone było na najwyższe a posępne tony: .../ tak umiera Imperium, z karkiem usztywnionym dumą, ślepe na swoją hańbę. Wraz z nim umrze sen o wielkości, który mógł był się ziścić, jeśliby wizji założyciela Singapuru dorównywała wyobraźnia ludzi, którym powierzono obronę tej wyspy. Założyciel miasta zbudował wielką metropolię na bagnach i to, co zbudował, ostanie się. Generałowie zaś wznieśli mury na piasku i one runą. Teraz generałowie żądają odwagi od żołnierzy, którymi komenderują, i od cywilów, których mieli bronić. Prawdopodobnie dostaną to, czego żądają — aż 70 w nadmiarze. Serce jednak krwawi na taką niesprawiedliwość. Czy zawsze musi być tak samo: że wina zbrodniarzy ma być okupiona krwią i cierpieniem niewinnych? Wystarczająco godny potępienia jest sam fakt, że skazano niewinnych. Jednak nie dość tego — prawdziwie drażniąca strona tej sytuacji tkwi w hipokryzji, z jaką ci, którzy są autorami tej klęski, zaprzeczają jej przyczynom i płynącym z niej zagrożeniom. Ludność Singapuru została oszukana. Ludność Malajów została oszukana. Cały świat został oszukany. Historii jednak nie można oszukać. Odkąd rozgorzała wojna, w Singapurze nie brakuje niczego. Z wyjątkiem jednego artykułu, na który nie ma ceny — prawdy. Jutro, pojutrze, może za tydzień Singapur będzie musiał spojrzeć prawdzie w oczy. Będzie to przykre. Będzie to bolesne. Znacznie bardziej bolesne aniżeli te prawdy, których wojskowi przywódcy nie chcą teraz zaakceptować: że ich niekompetencja, ich zaniedbania, zwyczajna indolencja i partactwo przyspieszyły schyłek złotych dni Imperium. Właśnie zachodzi słońce nad Singapurem. Zapada zmrok i rozpoczyna się długa, ciemna noc. Pomimo moralizatorskiego tonu depesza ta, adresowana do nowojorskiego syndykatu prasowego, naszpikowana była nagimi faktami, trafnie ilustrującymi zarzuty niekompetencji i samozadowolenia miejscowych władz i wojska, które uczyniły Malaje łatwym łupem dla japońskiej machiny wojennej. A zatem stanowiła bicz wymierzony w możnych tego miasta. Newton nie łudził się, że obejdzie się bez ostrej ingerencji cenzury. Nie spodziewał się jednak zupełnie, że zostanie wezwany do stawienia się w budynku rady miasta, by usłyszeć, że ani jedno słowo z jego depeszy nie będzie wysłane. Starano się upokorzyć go, drąc na jego oczach obraźliwy dla władz artykuł i wrzucając go do kosza na śmieci. Jeden z cenzorów powiedział nawet, że jego artykuł nie jest w niczym lepszy od wrogiej propagandy i stąd właściwszym jego adresatem byłoby Tokio, a nie Nowy Jork. Następnego dnia cofnięto mu akredytację prasową i poradzono, aby zaczął czynić starania o pozwolenie opuszczenia tego kraju. Minęły cztery dni, zanim wytrzeźwiał na tyle, by skorzystać z tej rady. Inni korespondenci potrząsali tylko ze smutkiem głowami. 71 Newton był pierwszorzędnym dziennikarzem, zanim zaczął wgryzać się w te sprawy, lecz w czasie pobytu w Delhi pozwolił sobie ugrzęznąć z kretesem w serii zleconych mu nudnych zadań. Zaczął szukać ucieczki w butelce. I im więcej ukojenia znajdował w trunku, tym bardziej cierpiała jakość jego pracy. Aż do czasu, gdy znalazł się w Singapurze. Jeden z brytyjskich inżynierów powiedział mu, że prace fortyfikacyjne zaplanowane dla Malajów i Singapuru jeszcze w roku 1938 nigdy nie zostały ukończone. Newton próbował dojść przyczyn. Im głębiej kopał, na tym większy natrafiał opór ze strony władz. Z każdą zaś nową przeszkodą potęgował się odór skandalu. Newton nie oczekiwał, że tym artykułem zaskarbi sobie przyjaźń kogokolwiek w Singapurze. Zniszczenie jednak artykułu przez cenzorów było dla niego szokiem. Fizycznym ciosem zadanym jego dziennikarskiemu morale. Jego pesymistyczne skądinąd ustalenia na temat sytuacji militarnej miasta poparte były staranną i przemyślaną analizą. Porażka, jakiej doznał, próbując nadać rozgłos tym wnioskom, wzmogła w nim jeszcze syndrom, który ujawnił się w Delhi: wewnętrzne przekonanie o braku szczęścia czy talentu niezbędnego do wykonywania tej pracy, a już na pewno — do odegrania jakiejś znaczącej roli w dziennikarstwie. Wiązał się z tym strach i cierpienie. Whisky pozwalała mu odzyskać wiarę, że tkwi w nim gdzieś głęboko ukryty, czekający tylko na sposobność ujawnienia się, talent, który przyniesie mu w końcu nagrodę Pu-litzera. Whisky miała jednak także i tę stronę, że odzierała go z energii potrzebnej, by podążyć za tym marzeniem. Newton stworzył sobie osobliwy rodzaj piekła. Na trzeźwo miał energię, nie miał jednak wiary w siebie. Gdy wypił, nabierał pewności siebie, lecz tracił dynamikę. W whisky znajdował szczęście i spokój. Zimna rzeczywistość sprawiała, że dusza w nim łkała. Coś łkało w jego duszy i teraz, kiedy taksówka unosiła go ku dokom. To coś tkwiło także w samym sednie podarunku, jaki uczynił nieznajomemu żołnierzowi. To tak, jakby oczekujący go statek oferował mu ucieczkę tego samego rodzaju, jaką stanowiła dotąd wódka. A to wcale nie była ucieczka. Dokądkolwiek by się udał, jego problem podążał za nim. Coś w nim pragnęło wyjechać, tak jak coś pragnęło pić. Część jego pragnęła zostać w tym przeklętym 72 mieście, ponieważ jakaś część pragnęła cierpieć. I w cierpieniu odnaleźć prawdziwego Paula Newtona. Taksówkarz wysadził go około mili od statku, ponieważ nie dało się podjechać choćby trochę bliżej. Drogi dojazdowe zatarasowane były przez tłumy ludzi: albo próbujących dostać się na statek, albo pragnących pożegnać, może po raz ostatni uścisnąć odpływających bliskich. Wszędzie stały porzucone samochody, bowiem ich właścicielom zezwolono na zabranie tylko jednej walizki. Zostawienie samochodu nie znaczyło jednak już nic, kiedy porzuciło się piękne domy, a także styl życia, który nigdy już nie wróci. Z walizką w ręce, Newton dołączył do kolejki przesuwającej się z wolna w kierunku głównego wejścia. Znalazł się w sąsiedztwie dwóch starszych małżeństw. Z dziennikarskiego nawyku zaczął obojętnie, bez zażenowania przysłuchiwać się ich rozmowie, która sprawiła, że coś w nim skurczyło się jeszcze boleśniej niż dotąd. Obie kobiety nie chciały wyjeżdżać bez mężów. Mężczyźni nalegali jednak — spokojnie, cierpliwie, nieustępliwie. Z rozmowy wynikało, że cała czwórka zdołała uzyskać wizy wyjazdowe, lecz nie dopisało im szczęście w zdobyciu biletów na statek — mieli tylko dwa. Mężczyźni postanowili zostać. — John, kochanie — szlochała jedna z kobiet. — Ja nie chcę życia bez ciebie. Ty jesteś wszystkim, co mam. Miała około sześćdziesiątki i w normalnych okolicznościach uchodziłaby za osobę powściągliwą. Żadna jednak opętana miłością Julia nie mogłaby wykrzesać ze swoich oczu więcej ciepła i miłości. Newton nie chciał dłużej milczeć. — Proszę mi wybaczyć, właśnie rozmyśliłem się. Pani mąż wyświadczy mi przysługę, przyjmując ode mnie bilet. Spontaniczna reakcja Newtona sprawiła, że w oczach kobiety rozbłysła nadzieja. Szybko jednak zgasła, gdy mężczyzna — aczkolwiek wzruszony wielkodusznością nieznajomego — odmówił przyjęcia jego propozycji. Nie chciał opuścić swego najbliższego przyjaciela. Wtedy to właśnie wtrąciła się do rozmowy kobieta — cichy obserwator rozgrywającej się sceny. Newton i obie pary odwrócili się ku wysokiej, krótko ostrzyżonej blondynce, której zgrabnej figury nie zdołał zniekształcić źle skrojony granatowy uniform. •• 73 — Proszę wziąć także i mój bilet — w słowach skierowanych do drugiego z mężczyzn pobrzmiewało skrępowanie. Miała amerykański akcent, typowy dla środkowego zachodu. — Proszę go wziąć, z Bożym błogosławieństwem. Nastąpiły teraz łzy, pełne mieszanych uczuć argumenty i kontrargumenty, uściski dłoni, nic jednak nie było w stanie odwieść dwójki Amerykanów od powziętej decyzji zrzeczenia się swoich biletów na rzecz starszych mężczyzn. — Co teraz zrobicie? — pytały uszczęśliwione niespodziewanym obrotem sytuacji kobiety. — Jutro odpływa stąd amerykański statek. Zabierze nas prosto do Stanów, a nie tylko do Colombo — skłamał gładko Newton. Zanim się rozstali, jeden z mężczyzn wcisnął Amerykaninowi do ręki kluczyki, prosząc, aby wziął chociaż jego samochód. Nalegał także na przyjęcie czeku pokrywającego cenę biletu. Po prawie godzinnych poszukiwaniach udało się Newtonowi odnaleźć wreszcie samochód. Dziewczyna bez żadnych zbędnych pytań czy wyjaśnień podążała za nim jak cień. Zdecydował, że nie pozostało nic innego, jak wrócić do miasta, a ona zdawała się nie mieć żadnej innej propozycji. Newton nie potrafił jej rozgryźć. Było w niej coś niezwykle prostolinijnego, niewymuszonego. Z drugiej jednak strony wyczuwał tę samą nerwowość i napięcie, jakie zauważył u autostopowiczki, którą kiedyś zabrał niedaleko Bay City w Michigan, a która okazała się uciekinierką z poprawczaka. W zachowaniu tej dziewczyny brakowało jednak znamionującej wszystkich uciekinierów przebiegłości miejskiego wróbla. Jeśli uciekła skądkolwiek, mogła to być raczej szkoła przyklasztorna, a na to była za stara. Mogła mieć dwadzieścia sześć, dwadzieścia osiem lat, choć chwilami robiła wrażenie czternastolatki. Nazywała się Ruth Gamage. Siedziała teraz obok niego w samochodzie jadącym na wschód, w kierunku miasta. — Wiesz, że jesteś szalona? — przerwał milczenie Newton. — Przepuściłaś ostatni statek wypływający z Singapuru. — Nie miałam prawa odpływać stąd — powiedziała cicho. — Moje miejsce jest tutaj, na Malajach. — Jesteś pielęgniarką? 74 — Przeszłam takie szkolenie. — W jej wzroku pojawiło się pytanie: — Powiedziałeś tamtym ludziom, że jutro odpływa inny statek, amerykański. — Kłamałem. — Tak, chyba domyśliłam się tego. — Od czego próbujesz uciec? Rzuciła mu szybkie, spłoszone spojrzenie, jakby odkrył właśnie tajemnicę, którą znała tylko ona. — Uciekałaś od czegoś i rozmyśliłaś się — powiedział Newton. — Opowiedz mi o tym. Od czego uciekałaś? — Od Boga — odpowiedziała zdławionym głosem. — Uciekałam od Boga. Newton niemal wypuścił z rąk kierownicę. — Powiedziałaś, że uciekasz od Boga? — Twarz mu stężała. Bardziej, by pokryć zmieszanie, niż drążyć temat, dodał: — Myślałem, że Bóg jest wszędzie. — I jest! — dziewczyna wybuchnęła płaczem. — Dlatego właśnie musiałam zostać. Och, pomóż mi, proszę cię, pomóż mi... Tak bardzo się boję. Newton zatrzymał samochód i otoczył ją ramieniem, próbując utulić. — Nie płacz — powiedział. — Zaopiekuję się tobą. Dopilnuję, żeby wszystko było w porządku. Obiecuję. Ze mną nic ci nie grozi. — Ponad jej głową rzucił ku niebu i ku Bogu, od którego uciekała dziewczyna, rozpaczliwe spojrzenie. Nie wypowiedział głośno pytania, które pojawiło się w jego myśli: „Cóż ja, wielki Boże, wygaduję? W co ja się pakuję?" — Chodźmy stąd — powiedział Rich. Ściemniło się już. Wokół szalały wzniecone bombardowaniem pożary. Minęły cztery godziny, odkąd brytyjski major żandarmerii „zajął się ich sprawą". Oficer sądził, że to specyficznie australijski rodzaj humoru, gdy Woody poinformował go, że wywrócona do góry kołami furgonetka zawiera ponad sto tysięcy dolarów. Odkrycie, że Woody mówił prawdę, podziałało na niego jak porażenie 75 prądem. Zachował się tak, jakby klejnoty koronne znalazły się nagle na ulicy, a gangi gotowych na wszystko złoczyńców grasujących po mieście tylko czekały na okazję, aby się do nich dobrać. Tymczasem nikt nie przejawiał najmniejszego zainteresowania ani furgonetką, ani jej zawartością. Niemniej major komenderował swymi ludźmi tak, jakby przeprowadzał najdonioślejszą operację wojskową tego dziesięciolecia. Pod jego nadzorem paka z pieniędzmi została załadowana do samochodu. On sam zamierzał osobiście dopilnować bezpiecznego dostarczenia jej do budynku władz miejskich. Woody i Rich mieli tymczasem objąć straż nad wywróconą furgonetką oraz ciałami zabitych — urzędnika i kierowcy. Major obiecał zorganizować transport zwłok oraz, jeśli Australijczycy pozostaliby tam, gdzie byli, miał dopilnować, aby dotarły do nich instrukcje co do ich dalszych posunięć. Stwierdziwszy tyle, odjechał wraz z żandarmem tudzież pieniędzmi. Nigdy więcej go nie zobaczyli ani nie otrzymali żadnych świeżych rozkazów. Pojawiła się za to grupa funkcjonariuszy obrony cywilnej, która zajęła się Par-kerem i Chińczykiem oraz zreperowała furgonetkę; wyglądało jednak na to, że obaj Australijczycy zostali przez wszystkich zapomniani. Z każdą upływającą godziną wzrastał ich głód oraz zniecierpliwienie. W końcu zaczęło padać, a furgonetka oferowała jakie takie schronienie. Wtedy to właśnie znaleźli pod siedzeniem aktówkę Parkera i otworzyli ją z ciekawości. Wypchana była po brzegi nowiutkimi, szeleszczącymi amerykańskimi studolarówkami. — Chodźmy stąd — powtórzył Rich. Woody potrząsnął głową. — Nie możemy zostawiać tego tutaj. To cholerna kupa forsy. — To chociaż schrońmy się przed tym cholernym deszczem. Nie powinniśmy byli w ogóle słuchać tego majora. Ten skurczybyk łyka teraz pewnie szóstą kolejkę grogu gdzieś w knajpie. — Rich spojrzał pytająco na Woody'ego: — Nie myślisz chyba o zwinięciu całego tego szmalu, Woody? — A czemu nie? Oni i tak spaliliby, gdybyśmy go tylko oddali. Śmierć frajerom. Urządzilibyśmy się za to na co najmniej dwadzieścia lat. — Albo dostali dwadzieścia lat ciężkich robót. 76 — I to cię przeraża? — Niech mnie diabli wezmą, jeśli nie. — Mnie też. Ale nigdy przedtem nie widziałem takiej góry pieniędzy. Nigdy nie miałem nawet grosza, za który nie musiałbym się zalać krwawym potem. To niemała pokusa. — To chyba nie to samo, co ukraść — zastanawiał się Rich. — To znaczy... jak powiedziałeś, to tylko papier do spalenia. Nie postanowili w końcu, czy ukradną te pieniądze. Chcieli tylko rozważyć tę ewentualność, gdy inne okoliczności się wyjaśnią. Musieli pomyśleć o jedzeniu, o jakiejś kąpieli, o miejscu, gdzie mogliby spędzić noc. Tak więc oddalili się stamtąd. Ten major żandarmerii nie mógł — tłumaczyli sobie — oczekiwać po nich, że będą nocować w rynsztoku, pilnując rozwalonego samochodu. Miasto sprawiało wrażenie wyludnionego. Przed wejściem do jakiegoś budynku mieszkalnego kilku wybiegających zeń znienacka żołnierzy niemal zbiło Richa z nóg. Nie przewrócił się tylko dzięki swojej masie. Za to mężczyzna, który wpadł na niego, odbił się od przeszkody jak piłka i upadł, upuszczając plecak. Rich pomógł żołnierzowi stanąć na nogi i podniósł jego plecak. W środku coś zaklekotało. Mężczyzna zerknął przestraszony na Richa. — Nie zakapujesz nas kolego, no nie? — Zabawiacie się tu szaberkiem, co? — zapytał Rich, orientując się w sytuacji. — Te mieszkania i tak są porzucone. Wszyscy dali nogę — odparł żołnierz. — Nikt się już o to nie upomni. Zapytaj zresztą moich kumpli. — Jego trzej towarzysze, którzy przyglądali się z respektem potężnie zbudowanemu Richowi, skwapliwie przytaknęli. Rich podał żołnierzowi jego plecak i cała czwórka zniknęła pośpiesznie w ciemności. — To miasto pełne jest złodziei — stwierdził Rich. Woody nie słuchał; patrzył na górne piętra budynku, który obiecywał rozwiązanie problemu ich noclegu. Wybrali mieszkanie na najwyższym piętrze. Drzwi wejściowe zostały już wcześniej wyważone, nie było więc kłopotu z dostaniem się do wewnątrz. Rich skierował się prosto do kuchni. Lodówka była pusta, ale kredens skrywał szeroki asortyment żywności w puszkach. 77 — Zobacz, czy da się z tego zrobić coś do żarcia — powiedział Woody — a ja sprawdzę, czy jest woda. Wykąpałbym się. Poszedł do łazienki. Była tam i wanna, i prysznic. Odkręcił kurek i z sitka natrysku zaczęła sączyć się letnia woda. Tego mu było trzeba. Zrzucił z siebie ubranie. Wtedy to usłyszał hałas: najpierw krótka szamotanina, a później stukanie. Powtórzyło się. Dźwięki dochodziły z sąsiadującej z łazienką sypialni. Chwycił pistolet i ruszył, by sprawdzić, co się dzieje. Gwałtownym ruchem otworzył drzwi sypialni. Pokój był ciemny i zdawał się pusty. Wtedy usłyszał inny odgłos. Coś przypominającego zdławione łkanie. Przeszukawszy pokój, dotarł do wbudowanej w ścianę, wysokiej do sufitu garderoby i szarpnięciem rozwarł na oścież jej drzwiczki. Dopiero gdy z ciemnego wnętrza szafy wyłoniła się chlipiąca postać, błagając: „Proszę, nie zrób mi krzywdy", Woody zdał sobie sprawę, że to młoda kobieta. I że on jest kompletnie nagi. Chwycił z łóżka prześcieradło i owinął się nim pospiesznie. — Kim ty, u diabła, jesteś? — zapytał. Dziewczyna była zbyt przerażona, by odpowiedzieć. Paul Newton, którego poznała wcześniej tego popołudnia, obiecał, że wróci do mieszkania nie później niż za godzinę. Usłyszawszy, że ktoś wyważa drzwi, ukryła się w szafie. Kiedy już sądziła, że intruzi sobie poszli, wyszła z ukrycia, by się o tym upewnić, i wtedy spostrzegła, że ktoś jest w łazience. Teraz ten nagi mężczyzna stał przed nią i krzyczał. Tego było za wiele jak dla Ruth Gamage. Upadła zemdlona na podłogę. , IV. UCIECZKA Kima — wysoki papuaski marynarz, który od trzech lat pełnił na „Machiko" funkcję chłopca do wszystkiego — przytrzymał huśtającą się na fali motorówkę, gdy Ross schodził do niej po trapie. — W porządku, Kima, płyniemy na brzeg — powiedział kapitan. 78 Uśmiech, który rozbłysł na czarnej twarzy Papuasa, był niczym wynurzające się zza horyzontu słońce. Rzucił cumy i zastartował silnik. Ross usiadł obok niego na rufie. Po raz drugi w ciągu ostatnich dwudziestu czterech godzin zwrócił oczy ku rysującej się na tle nieba sylwecie Singapuru. Miał gorącą nadzieję, że będzie to jego ostatnia wyprawa do tego targanego wojną miasta. Papuas wskazał wielką jak patelnia dłonią w kierunku portu. — Dużo bum-bum, kapitan. Dużo Japończyki przyjść. — Tak, Kima, dużo Japończyki przyjść — przytaknął Ross. Z intensywnego ostrzału artyleryjskiego, który rozpoczął się zaraz po północy, odgadli, że od dawna spodziewana japońska ofensywa zaczęła się w końcu. O ósmej rano potwierdziło to radio. Desant japoński lądował przez całą noc na północno-zachodnim brzegu wyspy. Wydarzenia poprzedniego dnia nadal zaprzątały myśli Rossa. Jedyną pociechą było to, że chociaż dzień zaczął się niczym pomieszanie szaleńczej pantomimy i koszmarnego snu, wracało jednak poczucie rzeczywistości i pojawiły się wyraźne oznaki przezwyciężania biurokracji i złej woli, które wcześniej powstrzymywały „Machiko" od wypłynięcia w morze. Źródło znacznej części kłopotów stanowiły wątpliwości prawne co do przynależności statku po śmierci pana Matsumishi i jego córki. Zgodnie z testamentem zostawionym przez pana Matsumishi wszystko, co do niego należało, przechodziło na własność jego siostrzeńca zamieszkałego w Ko-be, w Japonii. Władze amerykańskie — co nie było dla nikogo zaskoczeniem — odmówiły uznania takiego rozwiązania. Testament został obalony w sądzie, a wszelkie prawa do dysponowania majątkiem pana Matsumishi — w tym i statkiem „Machiko" — przeszły w ręce władz amerykańskich. Te jednak nie zdołały wyegzekwować konfiskaty statku, obarczyły więc tym klopsem brytyjskie władze kolonialne w Singapurze, które z kolei doprowadzały Rossa do obłędu swoim matołectwem. Ross znalazł w końcu sprzymierzeńca w wydziale prawnym chińskiej korporacji bankowej, który poparł jego kroki zmierzające do zdobycia prawa własności do „Machiko" na mocy powiązań rodzinnych ze zmarłym właścicielem, a ściślej mówiąc, związku małżeńskiego z jego córką i bezpośrednią spadkobierczynią. Tam 79 też dowiedział się, że jeśli nawet utraci statek — co było nadal realne — wszelkie profity handlowe, uzyskane przez jednostkę pod jego dowództwem, będą zrefundowane po wojnie. Ze swej strony korporacja gotowa była wziąć odpowiedzialność finansową za statek i tym samym umożliwić mu dalsze funkcjonowanie. Bonzowie z władz kolonialnych nie posiadali się ze zdumienia, że tak wpływowa i szacowna korporacja zechciała postawić w tej rozgrywce na Rossa. Jeszcze jakiś czas próbowali wić się jak piskorze, ale ostatecznie zaginiony ładunek został w cudowny wręcz sposób odnaleziony. Stopniowo też wszystkie inne drzwi, które były dotąd zatrzaskiwane Rossowi przed nosem, uchyliły się. „Machiko", choć gotowy teraz już do wyjścia w morze, stał nadal w porcie, zatrzymywany tam przez nadgorliwość służby bezpieczeństwa. Po niedorzecznym a czasochłonnym incydencie z Randolphem Moorhouse'em sprawy zaczęły jednak przybierać lepszy obrót, a to za przyczyną Rawlingsa, który — sam będąc od 1936 roku oficerem wywiadu zwalczającym japońską dywersję na Malajach — nie mógł dłużej ścierpieć hamującej wszelkie poczynania biurokratycznej machiny kolonialnej. Pogardzał Moorhouse'em w równym stopniu, jak narzuconą mu funkcją psa łańcuchowego. Rawlings oświadczył Moorhouse'owi w sposób nie znoszący sprzeciwu, że kapitan jest „czysty" i że stał się ofiarą złośliwych pomówień, mających u podłoża fakt, że poślubił Amerykankę japońskiego pochodzenia. Moorhouse odmówił jednak przyjęcia tego do wiadomości. Kierując się sobie tylko właściwym geniuszem śledczym, nadal drążył nieistotne szczegóły, całkowicie zaniedbując sprawy naprawdę ważne. Jego stanowisko w służbie bezpieczeństwa utworzone zostało jako rodzaj politycznego zadośćuczynienia histerycznym wołaniom zamieszkującej ten rejon ludności o ochronę przed „piątą kolumną". Atoli Moorhouse, w swej bezdennej próżności, nie umiał dopatrzyć się w powierzonej mu funkcji tego, czym w istocie była: funkcja społeczna, łagodząca nastroje opinii publicznej. Uwierzył, że jest oto nową miotłą, która wymiecie z Singapuru wszelkie zło i uczyni go miastem szczęśliwym i bezpiecznym. Rawlings nie tylko wydawał Rossowi „świadectwo zdrowia", jeśli chodzi o kwestię bezpieczeństwa publicznego, lecz doradził mu także, z kim w Zarządzie Portu powinien rozmawiać w sprawie 80 uzyskania pozwolenia na opuszczenie portu przez „Machiko". Jego rada okazała się zbawienna. Ross odszukał niższego rangą urzędnika, którego polecił mu Rawlings, a który okazał się człowiekiem wierzącym w czyny, nie zaś w słowa. Jock Webster, bo tak się nazywał, borykał się niemal w pojedynkę z całym ogromem spraw związanych z przekazaniem zarządu portem Królewskiej Marynarce Wojennej, jak dał bowiem do zrozumienia, wszyscy wyżsi rangą urzędnicy spakowali już manatki i byli właśnie w drodze do Indii. Pod koniec dnia Ross znalazł się ponownie w towarzystwie porucznika Hamilla, którego podejmował śniadaniem w dniu wpłynięcia do Singapuru. Jeśli Hamill miał jeszcze jakieś uprzedzenia^ wynikające z powiązań kapitana z Japończykami, tym razem zachował je wyłącznie dla siebie. Okazał się niezwykle operatywny i pomocny. Formalności związane z wypłynięciem „Machiko" zostały sprawnie dopełnione i ustalono orientacyjny termin opuszczenia portu na trzynastego lutego, godzina osiemnasta trzydzieści. Siedząc teraz w motorówce u boku papuaskiego marynarza, Ross zadumał się nad tą datą. Piątek, trzynasty dzień miesiąca! Zastanawiał się, czy data ta nie była złowróżbna. Żaden żeglarz nie wybrałby sobie tego dnia na moment wyjścia w morze. Jakkolwiek nie był z natury zabobonny, Ross odpukał jednak w nie malowaną deskę, na której siedział, chcąc się w ten sposób ubezpieczyć na wypadek, gdyby jakieś zdolne do odczytywania ludzkich myśli złe duszki kręciły się gdzieś w pobliżu. W biurach Rawlingsa, oddalonych o niecałą przecznicę od budynku, w którym Ross był przesłuchiwany przez Moorhouse'a poprzedniego dnia, wrzało jak w ulu. — Zaczęliśmy palić niektóre tajne papiery — wyjaśnił Hamill, gdy Ross został wprowadzony do jego gabinetu. — Założę się, że słyszał pan już o japońskim desancie na północy wyspy. — Zgadza się. Słyszałem przez radio. Powiedzieli, że sytuacja jest opanowana. Było tam też coś o rozbiciu oddziałów, którym udało się wylądować. Hamill rzucił Rossowi spojrzenie, które w amerykańskim systemie znaków porozumiewawczych mogło oznaczać: „przestarzałe". Towarzyszące spojrzeniu parsknięcie wyrażało szyderstwo. 81 — Ostatnie ustalenia, jakie do mnie dotarły, mówią o ponad dziesięciu tysiącach. Zdołali przedrzeć się jakieś pięć mil w głąb i urządzili tam krwawe jatki. Mamy całe dwie dywizje siedzące na tyłach w okolicy Seletar i czekające, aż Japończycy zaczną, przekraczać cieśninę. Tymczasem oni uderzyli z zachodu, gdzie mamy jedynie nadszarpniętą w bojach australijską brygadę, rozciągniętą rzadziej niż budki z lodami na drodze do Jerycha. — Ma pan dla mnie dyspozycje? Hamill otworzył szufladę biurka i wyjął z niej wielką, żółtą kopertę. — Tu są rozkazy dla pana. Ma pan płynąć do Dżakarty — to wszystko. Kiedy pan już tam będzie, znajdzie się pan pod rozkazami Dowództwa Sił Operacyjnych na Jawę, które skieruje pana do Port Moresby lub gdzieś dalej na tej trasie. Wszystko zależy od rozwoju sytuacji w tym rejonie. — A moi pasażerowie? — zapytał Ross, bo to dzięki zaliczeniu; „Machiko" do grupy statków przeznaczonych do ewakuacji wyższych rangą urzędników państwowych udało się uzyskać poprzedniego wieczoru pozwolenie na wypłynięcie. — Będzie pan miał czterech pasażerów specjalnych — odpowiedział Hamill. — To znaczy czterech ewakuujących się funkcjonariuszy państwowych, których życiu zagrażałoby niebezpieczeństwo w przypadku dostania się w ręce Japończyków. Cała czwórka została już powiadomiona i wejdzie na pokład dziś o osiemnastej. — Możemy zabrać więcej niż czterech pasażerów — oświadczył! Ross. — To już zależy od pana i pańskiego agenta Singha. Zwykli pasażerowie muszą przejść przez regularną odprawę kanałami, które nie należą do moich kompetencji. Jedyne, czego mam dopilnować, to pierwszeństwo dla tej czwórki. Lepiej jednak, żeby się pan upewnił, czy na nabrzeżu nie czeka na pana cały autobus ciężarnych kobiet, pragnących, by zabrał je pan do Dżakarty. Hamill uścisnął rękę Rossa, życząc mu szczęśliwej podróży. Nie od razu wypuścił jego dłoń, lecz spojrzał mu w twarz z leciutkim zmieszaniem w oczach. — Słyszałem o pańskiej żonie... o pożarze... Chcę, żeby pan wiedział, że jest mi przykro... 82 Rozstawszy się z Hamillem, Ross wyruszył pieszo do biur Sin-gha, oddalonych o dwadzieścia minut marszu. Nie zazdrościł Ha-millowi ani nikomu, kto nie miał innego wyboru niż czekać w Singapurze, aż armia japońska dokona całkowitego podboju Malajów. Ciągły huk dział przetaczał się nad miastem od północnej strony wyspy. Niektóre pociski rozrywały się całkiem blisko. Warkot nadlatujących bombowców zmusił Rossa do przyspieszenia kroku — wiedział, że to nie będą brytyjskie samoloty. Woody obudził się nagle z głębokiego snu, gdy w oknie pokoju wyleciały wszystkie szyby. Na zewnątrz całe miasto zdawało się eksplodować. Rozpłaszczony na podłodze widział chmury dymu i buchające w górę płomienie. Wyjrzawszy przez okno zobaczył, jak wysoki wieżowiec rozsypuje się na jego oczach niczym konstrukcja z klocków. W odległości około mili z szeregu czerwonych, stłoczonych dachów, poprzeplatanych tu i ówdzie zielenią drzew, co i raz wzbijały się gęste obłoki dymu i kurzu w miarę, jak przelatywały nad nimi złowrogie cienie bombowców. Patrzył ze zgrozą, jak ta dzielnica biedoty na obrzeżach miasta, wypełniona po brzegi niezliczonymi tysiącami skośnookich mieszkańców, legła w ciągu sekund w gruzach. Grzmot silników słabł z wolna. Słychać było jeszcze donośny, jednostajny terkot artylerii, który zdawał się dobiegać z północy. Stąpając po rozbitym szkle, wrócił na środek sypialni. Rich spał nadal twardo, rozciągnięty wygodnie na materacu, który przydźwi-gał tu jankeski dziennikarz. Woody obudził go kuksańcem. — Niech cię licho porwie, Rich — mruknął z niedowierzaniem. — Przespałbyś trąby sądu ostatecznego. Wielki mężczyzna, zdziwiony, spojrzał na rozbite okno. — Co się stało? — zapytał. — Cholerny nalot, oto, co się stało — powiedział Woody. — Zdmuchnął nam niemal dach znad głowy. Rich gmerał przy opatrunku na uchu; podczas snu rozluźnił mu się nieco. 83 — Nic przez to nie słyszę — narzekał. — Jestem głuchy, odkąd żółtki dołożyły nam z tych cholernych moździerzy tam przy moście. Gdzie jest jankes i dziewczyna? — W pokoju obok, jak sądzę. Zresztą nie wiem. Sam obudziłem się dopiero, jak posypały się szyby z okna. — To śmieszne, że znów wpadliśmy na tego jankesa — zauważył Rich. — W całym mieście muszą być setki pustych domów, a my spośród nich wszystkich wybraliśmy na nockę właśnie ten. — Przynajmniej nie wykopał nas na bruk. Wiesz co, chyba się ucieszył na nasz widok. Jakbyśmy byli jakimiś dawno utraconymi braćmi, czy coś w tym stylu — Woody potrząsnął głową w zadumie. — Co myślisz o tej panience, Rich? — Śmieszna jakaś. Jankes mówił coś o niej, że była misjonarką w okolicy Ipoh. Wydaje się, że chciałaby tam wrócić. Chyba pomieszało jej się w głowie. — Sumienie — stwierdził Woody z powagą. — Porzuciła swoją trzódkę. Uciekła na pierwszą wieść o nadciągających Japońcach. Teraz doskwierają jej wyrzuty sumienia. Wstali i weszli do kuchni. Ruth Gamage siedziała na wyplatanym trzciną krześle, a Paul Newton stał obok niej, próbując namówić ją na wypicie filiżanki kawy z kropelką whisky. Wyczuła alkohol i odmówiła. — Śmiało, złotko — przymilał się Amerykanin. — To lekarstwo. Ukoi twoje nerwy. Wypij troszkę. Trzęsiesz się jak osika. Te bomby napędziły nielichego pietra także i mnie. Dziewczyna wypiła w końcu łyk kawy. — Teraz już lepiej, złotko — Newton spojrzał ponad jej ramieniem na wchodzących. — Czołem, chłopcy. Obudziły was bomby? Ruth nie może się po nich pozbierać. Okazało się po chwili, że Amerykanin, który był na nogach od piątej rano, zdążył już poczynić na otwartym, jak co dzień, chińskim targu zakupy, składające się z dwóch tuzinów jajek i niczego więcej. Woody zaproponował własnoręcznie przemienić je w omlety i przystąpił z zapałem do tej operacji. — Co zamierzacie dalej, chłopaki? — zapytał Newton. — Wiecie, że to tylko kwestia czasu, kiedy czołgi Yamashity przejadą po tej ulicy. 84 — Nie wiem jeszcze, co zrobimy — odpowiedział szczerze Woody. — Cholernie dużo hałasu dociera tu od północnej strony wyspy. Newton wyprostował się, trzymając w ręku cztery talerze wyjęte z niskiego kredensu. Pochylił się ku Woody'emu, by szepnąć mu do ucha: — Japończycy wylądowali tej nocy. Rozmawiałem z paroma waszymi chłopakami. Mówią, że sytuacja jest beznadziejna. Całe tuziny żołnierzy ciągną do doków w nadziei na znalezienie łodzi, która by ich zabrała na Sumatrę... lub gdziekolwiek indziej. Na/ waszym miejscu spróbowałbym również wydostać się stąd. Dopóki jeszcze można... — A co z tobą i z... no wiesz, kim? — Woody wskazał ruchem głowy Ruth, która była zajęta jakąś poważną dyskusją z Richem. — Zabieram ją stąd — wyszeptał Newton. — Czy jej się to spodoba, czy nie — pochylił się jeszcze bliżej Woody'ego. — Kiedy wyszedłem wczoraj wieczorem, spróbowałem, nic jej nie mówiąc, złapać parę starych kontaktów z przewoźnikami. Wszystko załatwione. O ile uda mi się zdobyć dość szmalu. — Ile potrzebujesz? — zapytał Woody. — Dziesięć tysięcy tutejszych dolców. — Mogą być amerykańskie? — Za amerykańskie wyczarterują mi luksusowy jacht. Woody kazał mu pójść do sąsiedniego pokoju, w którym Australijczycy spędzili ostatnią noc. Znajdzie tam na podłodze aktówkę. Ma ją otworzyć i wziąć sobie tyle forsy, ile potrzeba na cztery miejsca na łodzi płynącej na Sumatrę. Lub gdziekolwiek płynie. Z wielkim znakiem zapytania malującym się na twarzy Amerykanin zrobił, co mu kazano. Wrócił w ciągu minuty, robiąc wrażenie kogoś, kto spotkał na korytarzu cesarza Hirohito. — Skąd to, u diabła, wziąłeś? — syknął Woody'emu w ucho. — To miało być spalone — odpowiedział z rozbrajającą prostotą Woody. — Spadło z furgonetki. # * 85 Mały sampan* wynurzył się z zatoczki i torował sobie drogę w labiryncie łodzi wszelkich rozmiarów, tłoczących się u wejścia do cieśniny. Przez całe popołudnie eskadry japońskich bombowców atakowały łączący oba brzegi cieśniny most, na którym trwał nieprzerwany ruch. Wokół mostu, wśród zabudowań oblepiających ciasno schodzące stromo ku brzegowi tarasy, wybuchały raz po raz pożary, które rzucały tańczące, pomarańczowe refleksy na błotniste brzegi. Powietrze zdawało się pulsować niesamowitą grozą: skaczące płomienie i styksowa rzeka tworzyły razem dantejską wizję przedsionka piekieł. Niby krzyki potępienia rozbrzmiewały lamenty i zawodzenia żywych, opłakujących swoich drogich zmarłych lub też popioły, które niedawno były ich domami. Ruth Gamage, zasłaniając rękoma uszy, starała się odgrodzić od wstrząsających odgłosów ludzkiego cierpienia. Stanowiły dla niej daleko cięższy wyrzut niż cichy głos Boga. Siedziała skulona pod trzcinowym baldachimem łodzi; obok niej Newton i dwóch Australijczyków z marsem na twarzach. Wszystkich przerażała kruchość łodzi, mającej przewieźć ich na Sumatrę; krypa zdawała się nie dość odporna, by wytrzymać podmuchy przybrzeżnego zefirka, a cóż dopiero rejs po otwartym morzu. Wchodząc na jej pokład łudzili się, że to jedynie szalupa, którą podpłyną do większej jednostki, teraz jednak wiedzieli już, że byli w błędzie. Nikt z nich nie był więc w nastroju do beztroskiej pogawędki. Właściciel łodzi — maleńki, chudy Chińczyk o wąskich, wystających szczękach — siedział niczym posąg za sterem, podczas gdy jego piętnastoletni syn, jedyny załogant, przykucnął na dziobie w charakterze pilota. Wymachiwał rękoma, wydając przy tym gardłowe okrzyki, łódeczka zaś prześlizgiwała się zręcznie pomiędzy pływającymi domami i innymi łodziami, aż wypłynęła wreszcie na otwarte wody. Wówczas ojciec otworzył przepustnicę silnika, aż ustaliło się rytmiczne terkotanie, przywodzące na myśl przedpotopową, acz niezawodną kosiarkę do trawy. Przytrzymując rumpel stopami, Chińczyk sięgnął do kieszeni po glinianą fajkę, którą następnie wetknął mocno między zęby, nie * Sampan — mała łódź chińska, japońska, indyjska lub malajska do przewozu ludzi, towarów, połowu ryb; również mieszkanie na wodzie (przyp. tlum.). 86 zrobił jednak nic, by ją zapalić. Mając znów wolne ręce, ujął ponownie rumpel i nakierował łagodnie wzniesiony ku górze dziób łodzi w stronę rysujących się na horyzoncie sylwetek: wysp okalających gardziel cieśniny singapurskiej na kształt szmaragdowego naszyjnika. Za nimi niebo jarzyło się czerwienią pożarów, na których tle wysoka wieża budynku Cathy ciemniała niczym wzniesiony ku niebiosom palec. # * Brzask rozjaśniał niebo, gdy podniesione głosy Chińczyków obudziły pozostałych. Woody i Newton podczołgali się do przodu, by mieć lepszy widok na to, co pobudziło tamtych do tak ożywionej dyskusji i gestykulacji. Na południe od nich, niczym świeczka w miseczce, rysował się płytki, ciemny kontur, z którego biła w niebo pomarańczowożółta łuna. Była to mała łódź i bez wątpienia płonęła. Dryfowała nieco na prawo od ich kursu, niby boja świetlna rozjaśniająca im drogę. Gdy sampan przybliżył się trochę, znajdujący się na jego pokładzie mogli dostrzec smukłą sylwetkę motorowego jachtu prawie piętnastometrowej długości, o wąskim dziobie, zdolnym pruć fale niczym ostrze zakrzywionej maczety. Tam właśnie, na dziobie, stłoczyła się grupka czworga osób, podczas gdy trzy inne walczyły z ogniem szalejącym w niskiej kabinie na rufie. Wściekłe płomienie odcięły walczących z nimi od owej grupki. — Ratujcie nas! Ratujcie! — wołał po angielsku kobiecy głos. Krzyczała jedna z postaci na dziobie, wymachując gwałtownie ramionami. Starszy z Chińczyków wydał piskliwym, śpiewnym głosem ciąg poleceń — zmienił położenie rumpla tak, by podpłynąć bliżej zagrożonego zatopieniem jachtu. Znajdujący się nadal na dziobie chłopiec poderwał się do działania. Przeskoczył zwinnie na rufę i zmniejszył obroty silnika, by po chwili włączyć go na bieg jałowy. Gdy rozpędzony sampan zbliżył się poślizgiem do płonącej łodzi, chłopak chwycił długie wiosło i przygotował się do ubezpieczania zetknięcia się burt. 87 Jeden z walczących z pożarem — zlany potem i uczerniony sadzą postawny mężczyzna, odziany jedynie w szorty i niebieską czapkę RAF-u — na moment przerwał zaczerpywanie kubłem wody, by krzyknąć do nich: — Ratujcie kobiety! Mniejsza o nas! Wszyscy znajdujący się na sampanie byli na nogach, gotowi nieść pomoc, nie bardzo jednak wiedzieli, jak się do tego zabrać. Woody był tym, który przejął inicjatywę. Gestami pokazał młodemu Chińczykowi, że może przytrzymać obie łodzie razem, jeśli udałoby się przyciągnąć środkową część sampanu bliżej dziobu jachtu. Manewr się powiódł i, na krótką chwilę, obie łodzie obiły się o siebie. To wystarczyło, by jedna z kobiet zdołała wrzucić w rozpostarte ramiona Woody'ego jakieś zawiniątko. Było to niemowlę. Łodzie rozdzieliły się znowu. W tym momencie właściciel sampanu zaczął wykrzykiwać coś niezrozumiale w wielkim podnieceniu i wymachiwać patykowatymi ramionami. Powód szybko stał się oczywisty. Z płonącego jachtu wytrysnął snop iskier i spadał deszczem na sampan, wcale nie gasnąc na jego pokładzie. Chińczyk wołał do ludzi na jachcie, by skakali do wody; że nie może podpłynąć bliżej, bo naraża swoją łódź na zatopienie. Mimo wszystko włączył jednak silnik i zaczął wolno podpływać do stojącego w ogniu jachtu. Woody tymczasem stał sparaliżowany zdumieniem, niepewny, co zrobić z tą maleńką, wierzgającą istotką w jego objęciach. A maleństwo, któremu niewygodnie zrobiło się w tej nowej i całkowicie obcej kołysce, wybuchło płaczem. Woody nie protestował, gdy w jego kierunku wyciągnęły się dwa szczupłe ramiona i uwolniły go od tego brzmienia. Ruth Gamage cichym głosem ukoiła niemowlę i przytuliła zawinięty w kocyk tłumoczek do piersi. Z jej twarzy zniknął wyraz umęczenia — wyglądała na zdecydowanie uszczęśliwioną. Całkowicie nieoczekiwanie nastąpił wybuch. Środkowa część jachtu, gdzie znajdowała się kajuta, wyleciała z hukiem w powietrze. W górę wytrysnęły fontanny płonącego paliwa i opadły kaskadą na sampan. Żylastą postać Chińczyka szypra objęły w jednej chwili płomienie i uczyniły z niej płonącą od stóp do głów żywą pochodnię. Oślepiony, zrobił kilka chwiejnych kroków, zatoczył się i runął do morza, które już także stało w płomieniach. Nad miejscem, w którym zniknął, zamknęła się zasłona ognia. Pozostali mieli więcej szczęścia. Nikomu z nich nie udało się umknąć przed ognistym deszczem, spadającym na włosy i ubrania, nie znaleźli się jednak w bezpośredniej bliskości płonącego strumienia, jaki wytrysnął ze zbiorników z paliwem. Sampan płonął w wielu miejscach od dziobu do rufy, podczas gdy jego pięciu pozostałych pasażerów walczyło rozpaczliwie z piekącymi kroplami ognia, wżerającymi się w ich ciała i odzienie. Ruth Gamage pierwsza zauważyła bezskuteczność tłumienia za-, rżących się kropel rękami. Trzymając nadal dziecko i mając tym samym tylko jedną wolną rękę, nie była w stanie uporać się z iskrami. Skoczyła ku burcie i rzuciła się w wodę, z dala od pożogi. Inni poszli za jej przykładem. Newton wynurzył się na powierzchni niedaleko dziewczyny i podpłynął do niej. Dziecko kaszlało i ksztusiło się od nagłego zanurzenia, lecz z całą pewnością nic mu się nie stało. Woody i Rich trzymali się blisko młodego Chińczyka i dodawali mu otuchy. Chłopiec doznał szoku i szlochając powtarzał wciąż jedno słowo; najprawdopodobniej znaczyło ono „ojciec". Lecz jego ojciec już nie żył. Łódź zaś, która była jego domem, płonąc od końca do końca, zanurzała się coraz głębiej w odmęty. Ross spędził na mostku całą noc. Jakiś podświadomy niepokój nękał go niczym ból zęba. Otwarte na oścież okna kabiny pozwalały chłodnym podmuchom owiać całe wnętrze i spływać do położonego niżej pomieszczenia nawigacyjnego. Ross spodziewał się, że fakt opuszczenia tego nieszczęsnego miasta podniesie go nieco na duchu. Jednak pulsowanie znajdującego się znów na morzu statku, które czuł pod stopami, nie przyniosło upragnionego ukojenia. Jego nastroju nie podniosło również denerwujące opóźnienie wypłynięcia, spowodowane oczekiwaniem na czwórkę wielce szanownych pasażerów. Termin opuszczenia portu został przesunięty na godzinę dwudziestą trzecią, a i tak dopiero po północy podniesiono wreszcie kotwicę i dano sędziwym maszynom „Machiko" polecenie „cała naprzód". •'- ' " 89 Jeszcze w Singapurze Rossa nie ominęło kilka niemiłych niespodzianek. Żadna z nich nie zrobiła na nim takiego wrażenia jak ta, której doświadczył, gdy pasażerowie weszli na pokład. Na czele czwórki kroczył — o ironio! — Randolph Moorhouse, dar niebios dla imperium brytyjskiego. Utrzymywał chłodną i wyniosłą postawę, zachowując się tak, jakby nigdy wcześniej nie widział Rossa na oczy i pozostawiając wszelkie rozmowy związane z ich ulokowaniem na statku Rawlingsowi, drugiemu z czwórki ewakuujących się urzędników państwowych. Pozostali dwaj byli oficerami policji, którzy mieli na swym koncie liczne aresztowania japońskich agentów w Kuala Lumpur jeszcze przed wybuchem wojny. Rawlingsa bawiła niezręczność sytuacji, w jakiej znalazł się Moorhouse, stając ponownie twarzą w twarz z Rossem — tym razem w nieco innych okolicznościach. Zasygnalizował to łobuzerskim perskim okiem przesłanym kapitanowi, gdy cała czwórka mijała go w drodze do swych kajut. Ross udał się wprost na mostek, pocieszając się w duchu, że rejs do Dżakarty jest przecież krótki i że Moorhouse nie zabawi na pokładzie zbyt długo. Obecność Moorhouse'a nie była wszakże jedyną przyczyną niepokoju nękającego Rossa podczas całonocnej wachty. Nie wiedzieć czemu, otrzymane od marynarki brytyjskiej rozkazy płynięcia taką a nie inną trasą — w kierunku wyspy Bangka, przez cieśninę o tej samej nazwie i dalej wzdłuż wybrzeży Sumatry do docelowego portu Dżakarta — budziły w kapitanie nieokreślony niepokój. Świtało, a żadne racjonalne wytłumaczenie tego niepokoju nie przychodziło mu na myśl, postanowił więc nie zastanawiać się nad tym więcej. Wydarzenia następnych godzin miały usprawiedliwić to przeczucie. Sięgał właśnie po lornetkę, gdy marynarz na dziobie zasygnalizował spiesznie, że widzi coś dokładnie na ich kursie. Ross skierował szkła we wskazanym kierunku i ujrzał strzelające w niebo płomienie z płonącego jak pochodnia statku. Dał rozkaz redukowania prędkości w miarę zbliżania się do miejsca katastrofy. Zatrzymał silniki, gdy byli o pięćset metrów od tonącego sampana. Na wezwanie 90 kapitana zjawił się na mostku Kima, któremu Ross polecił czuwać w pogotowiu przy szalupie. W kilka sekund później w drzwiach kabiny ukazała się rozczochrana, płowa czupryna Haraldsena, pierwszego oficera na „Machiko". Był ciekaw, dlaczego statek zatrzymał się. Ross pokazał mu widoczny teraz wyraźnie w pierwszych promieniach wschodzącego słońca tonący sampan i raz jeszcze podniósł do oczu lornetkę. — Tam w wodzie są ludzie! — wykrzyknął. — Spuścić szalupę. Popłynie pan z Kima, panie Haraldsen. Nie zostało już chyba wiele czasu. Wyglądają marnie. Akcja ratunkowa zabrała zaledwie dwadzieścia minut. Haraldsen zameldował się na mostku zaraz po jej zakończeniu. Ross lustrował nadal przez lornetkę morze wokół nich w poszukiwaniu jakiegokolwiek śladu ruchu, znaku, że jest w wodzie ktoś jeszcze, kogo można by uratować. Nie znalazł nikogo. Sampan, czy raczej to, co z niego pozostało, zniknął im z oczu, wydając ostatni, śmiertelny syk. Morze wokół usiane było pływającymi szczątkami. — Były tam dwie łodzie — powiedział Haraldsen. — Jacht motorowy i sampan. Nie bardzo wiem, co się zdarzyło. Zderzenie? Nie wiem. Mamy siedmioro uratowanych: trzech mężczyzn, kobietę, młodego Chińczyka i dziecko — pasażerów sampana, oraz jednego człowieka z jachtu, porucznika RAF-u, jak twierdzi. Ten jest w paskudnym stanie. Ma poparzone plecy i nogi. Chce z panem rozmawiać, kapitanie. Mówi, że to pilne. Chodzi o japońską flotę, blokującą cieśninę Bangka. Ross przekazał Haraldsenowi stanowisko na mostku, a sam pospieszył na pokład. Szóstka ocalałych siedziała na pokrywie luku ładowni rufowej z zarzuconymi na ramiona kocami; steward podawał im kubki z parującą kawą. Siódmy z nich leżał na brzuchu na kocach. Przez jego twarz raz po raz przebiegał skurcz bólu, gdy klęczący obok marynarz wklepywał delikatnie w jego plecy maść antyseptyczną. Pomimo bólu porucznik Mick Sharkey chciał rozmawiać z kapitanem. Według jego słów cała cieśnina Bangka roiła się od japońskich okrętów wojennych. „Felicity" —jacht, który miał go zawieźć na Jawę — zboczył z kursu na widok trzech niszczycieli, które na jego oczach zatopiły co najmniej pół tuzina statków w ciągu pół godziny. Jachtowi udało się umknąć tylko dlatego, że 91 Japończycy koncentrowali swą uwagę na większych jednostkach. Później jednak został trafiony z bombowca, co stało się przyczyną pożaru w maszynowni. Walczyli z ogniem przez całą noc, aż do momentu, gdy podpłynął do nich sampan. Później nastąpiła eksplozja. Porucznik nie miał pojęcia, jak mu się udało ujść z życiem. Ross wrócił na mostek i zadumał się. Miał teraz wytłumaczenie dla nękającego go od wielu godzin niepokoju: jakiś szósty zmysł ostrzegał go przed grożącym niebezpieczeństwem. Był to tylko instynkt, nie poparty żadnymi konkretnymi faktami. On jednak nauczył się ufać swoim przeczuciom. Niektórzy wyczuwają w ten sposób wiszącą w powietrzu burzę długo przed pojawieniem się jakichkolwiek oznak. Jego zmysły nastroiły się na coś, choć on sam nie umiał określić, co to takiego. Wszystkie jednak wyostrzone doświadczeniem receptory nakierowane były w tym samym przeczutym kierunku i opłaciło się pójść za ich głosem. Sięgając pamięcią w przeszłość, Ross uświadomił sobie, że było w tym coś więcej niż tylko instynkt nakazujący mu trzymać się z daleka od cieśniny Bangka. Od Bóg wie jak dawna japońska propaganda nakierowana na Singapur trąbiła, że tym razem nie będzie żadnej Dunkierki; że Brytyjczykom nie uda się wywinąć. To mogło oznaczać tylko, że ich flota uszczelniła pierścień wokół miasta, odcinając wszelkie możliwe drogi ucieczki. Cieśninę Małak-ka już skutecznie zablokowano. Było do przewidzenia, że obie cieśniny — i Bangka, i Sunda — pomiędzy Sumatrą i Jawą zostaną również zablokowane, by w ten sposób zakończyć proces uszczelniania kotła. Ross pochylił się nad rozłożoną w kabinie nawigacyjnej mapą. Czy mógł pozwolić sobie na zignorowanie wyraźnych rozkazów, wytyczających mu kurs do Dżakarty przez cieśninę Bangka? Brałby tym samym na siebie ogromną odpowiedzialność. Z drugiej strony wszystkie jego zmysły podpowiadały mu, że jeśli będzie trzymał się rozkazów, „Machiko" nie dopłynie nigdy do Dżakarty ani nigdzie indziej. Spotka go ten sam los, co jacht „Felicity" i wszystkie inne statki, które natknęły się na Japończyków w tym rejonie. Tak więc powziął decyzję. Wiedział, że nie będzie już odwrotu i całkiem prawdopodobne, że doprowadzi do smutnego końca. Stawiał w tej grze nie tylko własne życie — miał w rękach istnienie 92 wszystkich znajdujących się na pokładzie. Jeśli jednak miał ryzykować przy tak nikłych szansach powodzenia, wolał to zrobić na znajomym gruncie, a wyspy na wschód od Sumatry znał dobrze. Wytyczył na mapie kurs wprost na Borneo, omijający z dala cieśninę Bangka, po czym zszedł do sterówki, by dać sternikowi nowy kurs. „Machiko" przechylił się nieznacznie na lewą burtę, gdy ster został przełożony, i statek skierował się dziobem ku wschodzącemu słońcu. Filipiński steward zaczął właśnie roznoszenie lunchu, gdy Ross zajął swoje miejsce przy długim stole w mesie. Pasażerowie już tam siedzieli. Brakowało tylko Moorhouse'a i dziewczyny — Ruth Gamage. Newton i obaj Australijczycy, wystrojeni w pożyczone ubrania, usiedli koło siebie. Nikt nie próbował dociekać, dlaczego dwaj żołnierze znaleźli się daleko na morzu w sampanie, podczas gdy tysiące ich towarzyszy uwikłanych było w walkę na śmierć i życie o utrzymanie Singapuru. Na wypadek jednak, gdyby ktoś o to zapytał, Newton uprzedził ich, co mają mówić: — „Mówcie, że jakiś oficer skierował was do doków i kazał za wszelką cenę i wszelkimi sposobami spróbować opuścić miasto. I trzymajcie się tego. Nikt nie będzie mógł się do was przyczepić, jeśli będziecie twardo obstawać przy tym, że wykonywaliście rozkazy". — "Najgorsze, co mogą nam zrobić, to zastrzelić nas" — zauważył filozoficznie Woody. Taką już miał naturę, że brał życie takim, jakie było: czy przychodziło mu borykać się z przeciwnościami, czy też wszystko szło jak z płatka. A na razie sprawy układały się nieźle. „Machiko", choć stary i, jak na transoceaniczny statek, niewielki, zapewniał jednak luksusowe — w zestawieniu z nieszczęsnym sampanem — warunki podróży. Zarówno Woody, jak i Rich z niejakim respektem manipulowali srebrnymi sztućcami i z lubością gładzili palcami śnieżnobiałą materię obrusu, jakby chcieli upewnić się, że jest rzeczywista. Żaden z nich nie pamiętał już, kiedy ostatni raz zasiadał do posiłku w tak cywilizowanych warunkach. — Czy młoda dama przyłączy się do nas? — zapytał kapitan. — Zajmuje się teraz dzieckiem — odpowiedział Newton. — Pytała, czy mogłaby zjeść lunch nieco później. — Ależ oczywiście — zapewnił go Ross. — Jeśli potrzebowałaby czegoś, wystarczy tylko powiedzieć. Chciałbym, by wszyscy, o ile to tylko możliwe, czuli się tu jak w domu. Będzie nam tutaj trochę ciasno, ale przy odrobinie dobrej woli pomieścimy się świetnie... Przerwał, gdy w drzwiach mesy pojawił się Moorhouse. Zatrzymał się w przejściu i z dezaprobatą obrzucił wzrokiem zgromadzone wokół stołu towarzystwo. — Jeśli się nie mylę, mamy tu wszyscy jeść razem, niczym małpy w zoo — oznajmił głośno. J Ross spojrzał na niego spokojnie. — Tylko, jeśli tak właśnie pan zwykle jada, panie Moorhouse — odparł. — A jeśli rzeczywiście jada pan jak małpa, wolałbym, by robił to pan na osobności. Z przyjemnością poproszę mojego stewarda, by zaniósł panu na pokład trochę bananów. Moorhouse spurpurowiał. — Doskonale pan wie, co miałem na myśli, Ross. Widzę, że to zbyt wiele oczekiwać, że na balii takiej jak ta można zaznać odrobiny prywatności podczas posiłku. Nie przywykłem do jedzenia w stadzie. — Cóż, proponowałbym panu przyzwyczaić się jednak do tego, panie Moorhouse. Obok pana Rawlingsa jest miejsce. Może zechciałby pan przyłączyć się do nas? Moorhouse, z wyraźną niechęcią, skorzystał z zaproszenia. — Dzięki Bogu, jutro będziemy w Dżakarcie — powiedział głośno. — Niestety, panie Moorhouse — zaprzeczył cicho Ross — obawiam się, że to niemożliwe. Oczy wszystkich zwróciły się pytająco w kierunku kapitana. Ciszę przerwał Moorhouse. — Nie będę chyba odosobniony, jeśli spytam — dlaczego? — Dlatego, że nie płyniemy do Dżakarty — odpowiedział Ross. — Miałem właśnie wszystkich o tym powiadomić, gdy pan wszedł. Będziemy zatem zdani na nasze wzajemne towarzystwo trochę dłużej, niż nam wszystkim się wydawało. I dlatego, że zmuszeni 94 będziemy ocierać się bez przerwy o siebie, bardzo ważne jest, abyśmy wszyscy dołożyli wszelkich starań... — Żądam natychmiastowych wyjaśnień — nie pozwolił mu dokończyć Moorhouse. — Z jakich to powodów nie płyniemy do Dżakarty? .Ross patrzył mu prosto w twarz, bez zmrużenia powiek. — To moja własna decyzja. I moja odpowiedzialność. Muszę zapewnić statkowi bezpieczeństwo. Mógłbym próbować dotrzeć do Dżakarty, ale... najprawdopodobniej nigdy by się nam to nie udało. Wpadlibyśmy prosto na japońską flotę. Nie jestem gotowy podjąć takiego ryzyka. Zamiast tego proponuję płynąć przez Morze Jawajskie w kierunku cieśniny Lombok i dalej do naszego właściwego celu — Port Moresby. — Dostał pan rozkaz zawiezienia mnie na Jawę. Do Dżakarty! — upierał się gniewnie Moorhouse. — I bardzo możliwe, że wysadzę pana na Jawie — odparł spokojnie Ross. — Tyle że na drugim końcu. W Surabai lub w którymś z portów położonych we wschodniej części wyspy. Pozostanie nam do wyboru kilka możliwości, pod warunkiem jednak, że będziemy się trzymać zdecydowanie z daleka od Bangki i Dżakarty. Płynąc w tamtym kierunku, pakujemy się w niewątpliwe tarapaty. Moorhouse wstał raptownie, przewracając krzesło, i zmierzył Rossa wściekłym spojrzeniem. — Miałem rację, jeśli chodzi o ciebie, Ross. Jesteś tchórzem! — Możliwe, panie Moorhouse. Ale jestem także panem tego statku i nie mam żadnego obowiązku informować pana o moich decyzjach, które podejmuję z myślą o nim. Jeśli zrobiłem to dziś, kierowałem się jedynie uprzejmością... a także dlatego, że okoliczności są wyjątkowe. Pozwolę sobie jednak ostrzec pana, Moorhouse, że jeśli będzie pan kwestionował moje prawa, spróbuje pan je podważać czy wpływać na nie w jakikolwiek sposób, nie zawaham się przed zamknięciem pana i trzymaniem pod kluczem tak długo, jak to będzie konieczne. Czy zrozumiał mnie pan? Zacietrzewienie Moorhouse'a osłabło nieco pod surowym spojrzeniem Rossa. Został pokonany i wiedział o tym. Rozejrzał się Wokół, szukając poparcia. Nie dopatrzył się go jednak w spojrze- 95 niach ludzi zgromadzonych przy stole. Nie mogąc szarżować dalej i nie mogąc także upierać się przy swoim, wykonał jedyny manewr, jaki mu pozostał — odwrót. Z gniewnym parsknięciem dosunął swoje krzesło do stołu i wymaszerował ostentacyjnie z mesy. „Machiko" trzymał kurs na wschód. Przez całą dobę i kolejny dzień nie natknęli się na żaden statek; nie widzieli też żadnego samolotu — ani wrogiego, ani przyjacielskiego. W nocy dowiedzieli się przez radio, że Singapur poddał się. Złapali także w eterze japońską anglojęzyczną audycję radiową, w której spiker zachłystywał się odniesionym przez generała Yamashitę zwycięstwem ku chwale cesarza. Pośród wielu meldunków z pól bitew jeden szczególnie zrobił wrażenie na grupce zebranej w mesie „Machiko". Donosił o rozgromieniu przez japońską flotę i siły powietrzne licznych statków i łodzi z uciekinierami z Singapuru, zmierzającymi w kierunku Sumatry i Jawy. Utrzymywano, że ani jedna łódź nie przedostała się przez utworzony tam kordon kontrolujący cieśniny Sunda i Bangka. Meldowano o ponad czterdziestu przypadkach zatopienia. Oparci o reling Woody i Rich obserwowali podzwrotnikowe, nocne niebo. Niosący ulewę deszcz, o który Ross modlił się przez cały dzień w nadziei, że stworzy dla statku osłonę, nadciągnął tuż po zapadnięciu ciemności. Teraz niebo było znów czyste i przez rzednące chmury dawało się dojrzeć migoczące gdzieniegdzie gwiazdy. — Ten kapitan Ross to facet, który wie, co robi — powiedział Rich. — Szkoda jednak, że nie widzieliśmy Dżakarty. Mówią, że holenderskie dziewczyny są niezłe. Ty też o tym teraz myślisz, Woody? — Masz bzika na punkcie dziewczyn — mruknął zapytany. — Ja nie myślę wciąż o dziewczynach, tak jak ty. — Milczał przez chwilę, po czym dodał: — Myślałem o tych wszystkich dolarach. Cholera! Z taką forsą moglibyśmy się nieźle zabawić w Sydney. — A ja jestem zadowolony, że przepadły — powiedział Rich. — Nie przyniosły szczęścia temu facetowi, Parkerowi. Nie można sobie kupić sposobu na uniknięcie trumny. Nam także nie przyniosły szczęścia. Moim zdaniem sądzone im było, żeby zostały spalone. I tak się też stało. — Może masz rację. Wiesz co? Nawet o nich nie pomyślałem, kiedy skakałem do morza. Tak się przejąłem, że mogę się zamienić w kupę popiołu, że myślałem tylko o tym, jak tu zachować skórę w jednym kawałku. — Mój staruszek mawiał, że jeśli masz na sobie całą skórę, to nie masz już nic, na co mógłbyś się skarżyć. — Miał rację — przytaknął Woody. — Dopóki skóra na nas cała, nie musimy się o nic martwić. Uśmiech, który przed chwilą wypłynął mu na twarz, zbladł nagle. — Ten mały Chińczyk... jemu naprawdę została na tym świecie już tylko własna skóra. W tej chwili nawet parę milionów dolarów nie przywołałoby uśmiechu na jego twarz. Ale wiem, co mogłoby. — Co takiego? — Para nicponi w charakterze przyjaciół. — To znaczy — my? — A któż by inny. Ty nauczysz go, jak moja mówić dobra angielski. Jeśli to go nie rozśmieszy, nic już nie jest w stanie. Chyba że... zaproponowałbym mu coś innego. — Co? — Żeby on nauczył cię chińskiego, matołku. Śmiejąc się, poszli poszukać chłopca. V. JAPOŃCZYCY SĄ WSZĘDZIE Podłużny, drewniany, parterowy dom o zielonym dachu stanowił rezydencję, a zarazem kwaterę główną Tomitaro Horii, generała Cesarskiej Armii Japońskiej. Położony niezwykle malowniczo na wzgórzach okalających Rabaul, zajmowany był przez generała od czasu, gdy Nowa Brytania — dzięki zwycięskiemu marszowi japońskiej armii — stała się jeszcze jednym ogniwem na rozległym, rozciągającym się od Birmy do Filipin terytorium, podległym Wielkiemu Wschodnioazjatyckiemu Obszarowi Wspólnego Dobrobytu, jak chciano nazywać podbite przez cesarstwo ziemie. 97 Młody oficer o chłopięcej twarzy, stojący samotnie na werandzie domku, dowodził jedną z trzech kompanii polowych Siedemdziesiątego Trzeciego Regimentu Wojsk Inżynieryjnych. Nazywał się Hitoshi Kimura i był siostrzeńcem generała. Nie czuł się szczęśliwy i dlatego właśnie starał się o rozmowę z wujem. Roztaczający się z tarasu widok odciągnął na chwilę jego myśli od nękających go strapień. Poranek był piękny, morze i niebo jaskrawoniebieskie z delikatną, żółtawą poświatą migotliwej mgiełki na styku, obiecującą upalne popołudnie. Bliźniacze porty Blanche Bay i Simpson Harbour leżały niczym para okularów pomiędzy lądem a morzem, przedzielone wąskim paskiem półwyspu Yalcan Crater. Nieruchome powietrze stało nad portami usianymi punkcikami statków różnej wielkości, tutaj jednak, na strome wzniesienie okalające pierścieniem Rabaul, docierała od strony gór delikatna bryza. Poniżej domku rozciągała się płaska półka skalna, porośnięta na jednym krańcu palmami. Na niej to ustawiło się w szyku dwa tysiące żołnierzy, pozostających pod komendą generała Horii. On sam, dosiadając wspaniałego białego konia, przeprowadzał inspekcję swego oddziału. Zmierzał właśnie spokojnym, miarowym stępem na spotkanie innego oficera, dosiadającego pysznego gniadosza, swego przełożonego, generała Hyakutaki. Pozdrowiwszy go, ruszył w pewnym za nim odstępie wzdłuż szeregu wyprężonych na baczność żołnierzy. Gdy inspekcja dobiegła końca, generał Hyakutaka zamienił koński grzbiet na wygodniejszy, prowadzony przez szofera otwarty samochód i odjechał na odprawę do sztabu Siedemnastej Armii. Horii zaś ruszył energicznym krokiem w górę, ku swojemu domowi. Kimura powitał wuja według reguł obowiązujących w wojsku, po czym pochylił się, by — z mniejszą już ceremonialnością — wymienić tradycyjne pozdrowienia, jak przystało siostrzeńcowi i jego czcigodnemu wujowi. Choć spieszno mu było otworzyć przed krewnym duszę, nie dał tego po sobie poznać, dopóki nie dopili herbaty, wymieniając przy tym błahe uwagi na zgoła obojętne tematy. Dopiero gdy uprzątnięto filiżanki i czajniczki, starszy mężczyzna dał do zrozumienia, że mogą wreszcie porozmawiać. 98 — Gdy młody szuka rady starego, mądry człowiek zasępia się — stwierdził generał aforystycznie. — Latem wygląda przez okno, by sprawdzić, czy nie pada śnieg. Kimura pochyleniem głowy dał znać, że rozumie zawartą w słowach treść. Na ustach błąkał mu się najniklejszy z uśmiechów. — Ten niegodny siostrzeniec wie, jak wielki jest ciężar obowiązków spoczywających na jego czcigodnym wuju — powiedział. — Czułby się zaszczycony, gdyby jego dostojny wuj mógł poświęcić mu choć łaskawe spojrzenie, a cóż dopiero — mądrość swojej rady. Generał skinął głową, przyjmując z zadowoleniem pokorę odpowiedzi. Podszedł do okna i spojrzał w dół na port i stojące w nim statki. — Jest wymogiem chwili, że zarówno młodzi, jak i starzy muszą oddać się jednej, świętej powinności: służbie cesarzowi. Ten tu pokorny sługa jego wysokości wyruszy wkrótce do Nowej Gwinei, by przywrócić pod opiekuńcze skrzydła Imperium Lae i Salamauę. Czasu ma niewiele. Chyba tylko dla tych, którzy przychodzą nie po to, by trwonić go na błahostki, lecz po to, by przyczynić się do pognębienia wrogów Imperium w świętej wojnie, której wszyscy — młodzi i starzy, wielcy i mali — oddani są całym sercem. Kimura wziął głęboki oddech. — Ten tu siostrzeniec pragnie jedynie służyć cesarzowi wszędzie tam, gdzie niebezpieczeństwo jest największe i gdzie będzie mógł dowieść, że jest godny swego znakomitego wuja, którego bohaterstwo jest znane. Generał Horii odwrócił się szybko od okna. Jego twarz stanowiła zimną, kamienną maskę. — Co chcesz przez to powiedzieć? — zapytał ostro. Kimura pochylił w zawstydzeniu głowę. Jego wypowiedź była niewybaczalnie bezpośrednia. Teraz i wuj zwracał się do niego bezpośrednio, bezceremonialnie, a wszystko to była jego, Kimury, wina. Przymusił się jednak, by podnieść wzrok i rzucić wujowi wyzywające spojrzenie. — Zostałem skierowany, wraz z moimi ludźmi, na maleńką wyspę, daleko na tyłach naszej armii. Związana z tym hańba dyskutowana jest przez innych oficerów. Mówią, że pułkownik Watanabe wydał ten rozkaz na twoje, wuju, polecenie, bym, będąc daleko od linii frontu, nie doznał uszczerbku. 99 Twarz generała zapaliła się gniewem. — To nikczemne kłamstwo! Wiesz, że to kłamstwo. — Wiem. Dlatego właśnie jestem tu i błagam cię, byś mnie uwolnił od niego, posyłając tam, gdzie stanąłbym w obliczu wroga, gdzie śmierć byłaby pewna. Generał poprosił Kimurę, by zaczekał, sam zaś udał się do pokoju pełniącego funkcję biura operacyjnego. Tam odbył przez telefon kilka rozmów. Wrócił z kamienną twarzą. — Nic nie mogę zrobić — powiedział. — Rozkazy dla twojego oddziału wydał osobiście generał Hyakutaka. Przywiązuje się ogromne strategiczne znaczenie do usytuowania bazy lotniczej na wyspie o nazwie Great Tarakang. Tam właśnie się udasz. Sprawa zamknięta. Kimura jednak nie chciał uznać jej jeszcze za zamkniętą. — Rozmawiałeś, wuju, z generałem Hyakutaka? — nalegał. — Generał powiedział mi, że zwróciłeś się bezpośrednio do niego z prośbą o zmianę przydziału i posłanie na linię frontu. — I? — Generał nie zamierza przenosić cię spod dowództwa pułkownika Watanabe. Docenia twój zapał bojowy i powiedział mi, że mogę być dumny ze swego siostrzeńca. — Ale rozkazy podtrzymał? — Wszyscy musimy wypełniać rozkazy... czy nam się podobają, czy nie. Ja jestem generałem, muszę jednak być posłuszny memu dowódcy z taką samą gotowością, z jaką szeregowiec jest posłuszny sierżantowi. Radzę ci, byś nauczył się posłuszeństwa wobec swego pułkownika, tak jakby był twoim ojcem, i nie stawiał go w niezręcznym położeniu, próbując wymóc cokolwiek na nim. Tak się składa, że mnie samego postawiłeś w niezręcznym położeniu, zwracając się bezpośrednio do generała Hyakutaki przed rozmową ze mną. Na szczęście generał uznał, że twoja gorliwość oddania życia za Imperium wypływa z ducha samurajskiego, a nie z zapalczywej głupoty, spowodowanej chęcią ucieczki od kantynowych plotek. — Plotki te jednak przynoszą ujmę tobie w takim samym stopniu, jak mnie wstyd — protestował Kimura. — Zamknij uszy na wszystko, co nie jest prawdą. Uczyń posłuszeństwo swoim bogiem. Jedynie w posłuszeństwie i zdyscyplinowa- 100 niu, którego ono wymaga, znajdziesz prawdziwą siłę. Siłę wytrzymania tego, czego nie można wytrzymać, i przezwyciężenia tego, czego nie można zaakceptować. Rysy twarzy generała złagodniały na krótką chwilę. — Nie wyglądaj zbyt niecierpliwie śmierci, Hitoshi. Ona i tak się nie spóźni. Ja na swoją czekam już od wielu lat, lecz nie zabierze mnie przed wyznaczoną porą. Muszę służyć i muszę być posłuszny aż do jej przyjścia. Ty także musisz. Słowa wuja napełniły Kimurę pokorą. Stał przed nim z pochyloną głową, owładnięty miłością i podziwem dla starego wojownika. Jego milczenie mówiło o tym, co działo się w jego sercu. Wzbierało w nim wzruszenie, nad którym prawie już nie panował. Rzucił się przed wujem na kolana. Słowa nie mogły wyrazić więcej niż to przeciągające się milczenie. W tej chwili generał bez trudu wybaczał młodemu mężczyźnie jego zapalczywość i brak respektu dla obowiązujących form konwersacji, działaniem jego bowiem kierowały bardziej ludzkie uczucia niż cokolwiek innego. A prawdziwy Japończyk lepiej może niż przedstawiciel jakiejkolwiek innej rasy na ziemi umiał wybaczyć ludzkie słabości bez względu na to, jaką formę przybierały. Generał wybaczył więc i tę, zdradzając się jednocześnie ze swoimi ludzkimi słabościami. Pochylił się nad Kimurą i objął go ramieniem. — Idź już, chłopcze — powiedział szorstko. — Idź i czyń swoją powinność. Hitoshi Kimura wyszedł niepewnym krokiem z gabinetu i opuścił dom wuja. Z wysoko podniesioną głową i twarzą naznaczoną marsem zszedł szybkim krokiem ze wzgórza. Zabrał ze sobą wspomnienie tej rozmowy z wujem, która miała okazać się ostatnią. Nigdy więcej go nie zobaczył. * * Przez całe pięć tygodni, gdy Japończycy rozszerzali granice swego imperium w południowo-wschodniej Azji, Mikronezji i na wyspach południowego Pacyfiku, maleńki stateczek handlowy bawił się w chowanego z Cesarską Flotą. Od czasu powzięcia decyzji opły-nięcia szerokim łukiem rejonu wyspy Bangka sprawy przybrały tak 101 niekorzystny dla „Machiko" obrót, że Ross każdego dnia rozmyślał nad tym, czy nie pomylił się w ocenie sytuacji. Jedno tylko było w tym wszystkim pocieszające: przez pięć tygodni „Machiko" zwodził Japończyków i nadal utrzymywał się na powierzchni. Jeśli w tej grze w chowanego szczęśliwy traf odgrywał jakąkolwiek rolę, to z drugiej strony pech nie pozwalał mu dotrzeć do wybrzeży Jawy, uniemożliwiając tym samym wymknięcie się na nieco bezpieczniejsze wody. Czego bowiem Ross nie spodziewał się, to sytuacji, że stare, lecz zwykle niezawodne silniki „Machiko" odmówią posłuszeństwa. Kapitan wypracował własną strategię unikania zetknięcia się z Japończykami, polegającą na krótkich, nocnych skokach pod osłoną ciemności wzdłuż południowo-za-chodniego wybrzeża Borneo i rzucania za dnia kotwicy w trudno dostępnych, a stanowiących znakomitą osłonę zatoczkach i ujściach rzek wyspy. Podczas jednego z takich postojów Frazer, główny mechanik, zameldował, że odkrył, dlaczego nie udawało się ostatnio przekroczyć czterech węzłów, ale nie miał na to żadnego cudownego środka — trzeba było całkowicie wyłączyć z pracy główny silnik na co najmniej czterdzieści osiem godzin. W przeciwnym razie skończy się na tym, że, jak to określił, pożeglują w niebo i wrócą w postaci frytek. W rezultacie musieli aż dwukrotnie wyłączać na czterdzieści osiem godzin główny silnik, a i tak nie udało im się całkowicie zlikwidować usterki. W tym czasie atmosfera na „Machiko" była niebywale napięta. Ross zakotwiczył statek tak blisko porosłego gęstym lasem brzegu, jak tylko pozwalały na to względy bezpieczeństwa. Płaski, bagnisty teren stanowił nikłą osłonę, znaleźli się tam jednak nie z-wyboru, lecz z konieczności. Trzykrotnie słyszeli nad głowami warkot przelatujących samolotów, ale nic nie udało się dostrzec przez gęste zwały burzowych chmur. Jeszcze bardziej wystawił ich nerwy na próbę posuwający się całkiem blisko konwój, składający się z dwudziestu lub więcej statków, który w tumanie dymu widoczny był przez większą część popołudnia. Na szczęście nie zboczył z kursu. W końcu silniki pozytywnie zareagowały na mordęgę Frazera. Stracony czas okazał się jednak nie do odrobienia. Podczas gdy 102 maszynownia statku rozbrzmiewała dźwiękiem dwunastokilogramowych młotów, Japończycy zacieśnili pierścień wokół wysp położonych na południe od „Machiko". Zdobyli Sumatrę i rozpoczęła się bitwa o Jawę. Ross zdecydował się już podążać na południe dzień i noc, by jak najszybciej dotrzeć do Jawy, gdy usłyszeli komunikat radiowy obracający wniwecz ich plan płynięcia do Surabai: Holendrzy poddali się i tak oto ustało ich panowanie na Jawie. Ross zmienił kurs na wschodni, pokładając nadzieję w cieśninie Lombok, szybko jednak stało się jasne, że wszystkie południowe przejścia zostały odcięte. Opierając się niemal wyłącznie na informacjach uzyskanych od łowiących w tym rejonie statków, Ross zdołał uniknąć spotkań z licznymi okrętami wojennymi. Skutek jednak był taki, że musiał teraz płynąć na wschód, prześlizgując się wzdłuż południowej krawędzi Borneo. Tak oto zamiast oddalać się od prących coraz dalej na południe sił japońskich, wnikał głębiej i głębiej w obszar przez nie kontrolowany. Statek wpadł w pułapkę, niczym łosoś próbujący znaleźć drogę na otwarte morze; zamiast zmierzać ku ujściu, zmuszony był płynąć pod prąd, w górę rzeki. Ross starał się nie myśleć, do czego to może w końcu doprowadzić, wiedział jednak, że jeśli nie spróbuje przedrzeć się przez otaczający go kordon, cała jego taktyka uników — zakładając oczywiście ich skuteczność — doprowadzi do tego, że „Machiko" wypłynie wreszcie na szerokie wody Pacyfiku, a tam, z dala od jakiegokolwiek 'przyjaznego portu, skończą się zapasy paliwa. Śmierć zajrzała im w oczy, gdy będąc na południowy wschód od Celebesu, wczesnym rankiem odkryli, że płyną pośród okrętów zamykających japoński konwój. Statek przedzierał się przez zasłonę ulewy i w jednej chwili znalazł się w kilwaterze japońskiego tankowca. Na szczęście Japończycy nie zorientowali się, że mają pośród siebie intruza. Konwój spokojnie dalej pruł fale w kierunku wyspy Timor, Ross zaś, wykorzystując zasłonę deszczu pchanego północno-wschodnim wiatrem, oddalił się pospiesznie, opływając w bezpiecznej odległości archipelag Tukangbesi. Celowo wpłynął w obszar nawałnicy, licząc na ten naturalny i jedynie dostępny kamuf- 103 laż. Dopiero próbując skręcić znów na południe zorientował się, jak beznadziejne stawało się ich położenie. Od przyjaznych statków rybackich dowiedział się, że w pobliżu Ambon znajduje się wiele japońskich jednostek, blokujących dostęp do cieśniny Torresa. Płynął więc dalej na wschód, w kierunku archipelagu Moluków, pogodziwszy się z faktem, że będzie musiał opłynąć od północy Nową Gwineę, szukając luki w japońskiej sieci rozpostartej na północ od Wysp Admiralicji, lub też próbować szczęścia pomiędzy szpalerem wysp Archipelagu Bismarcka. W każdym z tych rozwiązań szansę powodzenia dalekie były od zadowalających. Najmniej ryzykowny kurs północny, zapewniający ogromne, wolne przestrzenie morskie, które ułatwiały lawirowanie pośród wrogich jednostek, musiał zostać zarzucony ze względu na paliwo. Jedyna droga prowadziła przez cieśninę Yitiaz, oddzielającą Nową Gwineę od Nowej Brytanii, a istniało ogromne prawdopodobieństwo, że przejście zostało już przez Japończyków zasznurowane ciaśniej niż gorset królewny Śnieżki. Sytuacja stała się nierealna, wręcz baśniowa. Uciekinierzy przywykli już niemal do przelatujących nad głowami japońskich samolotów, których pilotom nie przyszło nawet na myśl, że cokolwiek pływającego po tych wodach mogło należeć do wroga. Północne brzegi Nowej Gwinei miały jedną niewątpliwą zaletę — obfitowały w przestronne zakątki, zdolne pomieścić ponad siedemdziesięciometrowej długości statki. Dziesiątki zatoczek, osłoniętych lesistymi stokami, oferowały idealne kryjówki na czas dziennego postoju „Machiko". W jednej z nich, gdy podnoszono już o zachodzie słońca kotwicę, zebrała się grupka gapiów. Ross sięgnął po lornetkę i z dreszczem przerażenia stwierdził, że byli to japońscy żołnierze. Nikomu o tym nie powiedział, od tej chwili jednak trzymał się raczej otwartego morza, wybierając na miejsce postoju jedynie zaciszne wysepki, rozrzucone licznie pomiędzy brzegami Nowej Gwinei a równikiem. Z końcem marca „Machiko" miał na swym koncie około czterech tysięcy mil spędzonych na morzu od momentu opuszczenia Singapuru i niewiele już brakowało, by wymknął się z japońskiej sieci. Najwięksi nawet pesymiści na pokładzie zaczynali wierzyć, że Ross, niczym Mojżesz, zdoła wyprowadzić ich w jakiś cudowny 104 sposób z domu niewoli. Podczas gdy nadzieje ich rosły, w Rossie pogłębiało się przekonanie, że skazani są na niepowodzenie. Nawet przy najkorzystniejszych warunkach zasoby węgla, według jego oceny, mogły wystarczyć na dopłynięcie najwyżej do tej strony cieśniny Yitiaz, która nie gwarantowała jeszcze bezpieczeństwa — przy założeniu oczywiście, że w ogóle uda im się aż tak daleko zapędzić. Nadal jednak nie porzucał nadziei. Zarządził ogołocenie statku z wszelkich drewnianych elementów: wykładzin ścian, boazerii, biurek, koi — wszystkiego, co można by spalić. Ta resztka węgla, która im pozostała, miała być zachowana na ostatnią chwilę — na przejście przez cieśninę Yitiaz, okrążenie wschodniego krańca wyspy i dopłynięcie do Port Moresby. Do tego czasu mieli używać wyłącznie drewna. Prawdopodobnie ten właśnie, dalekowzroczny skądinąd, krok doprowadził statek do zguby. Drewno ma nieporównywalnie mniejszą kaloryczność, zmalało zatem tempo sprężania pary, a co za tym idzie — prędkość. Mało tego, tworzący się podczas spalania czarny, gryzący dym tworzył ogromne, gęste chmury nad statkiem i ściągnął nań uwagę pilota patrolującego ten rejon z japońskiego hydroplanu. Samolot zatoczył nad statkiem trzy kółka, jakby pilot nie mógł uwierzyć własnym oczom, że natknął się na tych wodach na nieprzyjacielską jednostkę. Za czwartym razem zaatakował. Jedna tylko spośród zrzuconych przez niego czterech bomb trafiła w „Machiko", za to, jakby na przekór dotychczas towarzyszącemu statkowi szczęściu, ta właśnie bomba poczyniła nieproporcjonalne do swej wielkości i siły rażenia spustoszenia. Rozerwała się w dziobowej części statku, zapalając beczki z terpentyną, składowaną tam jako ładunek pokładowy. W ciągu kilku sekund wszystkie pomieszczenia dziobowe, łącznie z położonym wyżej mostkiem, stanęły w ogniu. Ross, który na pierwszy odgłos nadlatującego samolotu kazał wszystkim zejść pod pokład, zdał sobie sprawę z tego, że nie jest w stanie przedostać się z kabiny nawigacyjnej do sterowni z powodu zagradzającego drogę morza płomieni. Sternik zginął na miejscu. Ponaglany przez nieznośny żar, wydostał się tylnymi schodami na pokład w momencie, gdy hydroplan nawracał, by ostrzelać płonący statek z broni pokładowej. Opróżniwszy magazynek odle- 105 ciał na północ. „Machiko", nie mając nikogo za sterem i z uszkodzonym telegrafem maszynowym, kręcił się obłędnie w kółko. Zdobycie ponownie jakiej takiej kontroli nad statkiem wymagało wytężonego całonocnego trudu wszystkich znajdujących się na „Machiko". Udało się opanować pożar i przywrócić awaryjne sterowanie na rufie. Straty były jednak nieobliczalne. Całkowitemu zniszczeniu uległ mostek wraz ze wszystkimi mapami i przyrządami nawigacyjnymi. Podobny los spotkał mesę oraz przyległe do niej , pomieszczenia i kajuty. Woody i Rich, z twarzami uczernionymi sadzą, patrzyli jeden na drugiego w milczeniu. To z pewnością był już koniec. Ross jednak nie uważał jeszcze, że trzeba się poddać. Gdy zostali zaatakowani przez hydroplan, płynęli ku grupce wysp znanych pod nazwą Outer Tarakangs. Jeśli udałoby się do nich dotrzeć, nie wszystko jeszcze było stracone. Nadchodził świt, a wraz z nim potwierdzenie najgorszych obaw Rossa co do rozmiarów zniszczenia statku. Pojawił się jednak także i widok, który podniósł upadającego w nich ducha. Nad horyzontem, zasłaniając częściowo czerwoną tarczę wschodzącego słońca, rysował się czarny stożek Mount Taki, najwyższego punktu wyspy Little Tarakang. * * Major Hitoshi Kimura przyglądał się przez lornetkę wierzchołkowi Mount Taki, gdy pod stopami rozległ się zgrzyt stali ocierającej się o rafę koralową. Mała barka dostawcza przechyliła się raptownie na lewą burtę i osiadła na rafie. Przed wypadnięciem za burtę uchroniło Kimurę chwycenie się obiegającego kokpit stalowego relingu. Kiedy ochłonął już z zaskoczenia, ujrzał tuż obok porucznika Niguchi z wyrazem zażenowanej służbistości na twarzy. Niguchi był miłym młodzieńcem, o takiej jednak skłonności do wszelkich pechowych zrządzeń losu, że Kimura nieraz dziwił się, jak udało mu się przebrnąć przez surowy dryl szkolenia oficerskiego. Jego kariera wojskowa była jednym pasmem mniejszych i większych potknięć 106 Kimura powstrzymał się od zbesztania go — Niguchi najwyraźniej bowiem spodziewał się reprymendy — i czekał na wyjaśnienia porucznika. Zamiast tego usłyszał przeprosiny. — Najpokorniej przepraszam pana, majorze — bąkał młody oficer. — Najpokorniej przepraszam za to pożałowania godne zajście. — Być może porucznik Niguchi przeoczył coś podczas wczorajszych pomiarów i obserwacji wyspy — powiedział łagodnie Kimura. — Może pomylił się twierdząc, że jest kilka przejść przez rafę. Podobnie jak jego czcigodna matka pomyliła się, wydając na świat takiego nieudacznika. Niguchi pochylił głowę. — Dużo lepiej by się stało, gdybym się był nie narodził — przyznał — niżby czcigodny pan major miał znosić takie niewygody. — Niewygody? — zawtórował mu Kimura. — Mogliśmy wszyscy pójść na dno, a ty nazywasz to niewygodą. Jeśli wolno mi uczynić nieśmiałą sugestię, poruczniku Niguchi, prosiłbym, by przedsięwziął pan natychmiastowe działanie w celu upewnienia się, czy ta puszka nie została przedziurawiona oraz czy możliwe jest zepchnięcie jej z powrotem na wodę. W przypadku, gdybyśmy nie mogli jej stąd ruszyć, będzie pan miał zaszczyt osobiście przepłynąć wpław te pięć mil do brzegu i sprowadzić dla nas łódź. Kimura przyglądał się z cichym rozbawieniem, jak Niguchi przywołuje trzech zdezorientowanych żołnierzy stanowiących obsadę łodzi i, krzycząc i pouczając, popędza ich do działania. Uspokojony, że barka nie doznała poważniejszych uszkodzeń, Kimura usunął się im z drogi i, zapoznawszy się z rozpostartą przed sobą mapą, powrócił do lustrowania przez lornetkę wyspy Little Tarakang. Zepchnięcie barki z rafy zabrało Niguchiemu i załodze pół godziny. Nie udało się cofnąć łodzi, wykorzystali więc falę, która przeniosła ją nad podwodną koralową barierą i cisnęła do wnętrza laguny. W kilka minut później wylądowała na wysokiej, piaszczystej plaży u podnóża Mount Taki, której stożek wyrastał niemal pionowo z wody. Splątane masy zieleni wypełniały każdą szczelinę i zagłębienie, pnąc się — niczym zielone języki ognia — ku wierzchołkowi, którego nagie skalne płaszczyzny tworzyły urwiste uskoki i krawędzie. 107 Kimura stał na plaży, zadzierając wysoko głowę. Z bliska góra wyglądała nie mniej groźnie niż z morza. Było tak, jak się spodziewał. Najpierw trzeba będzie przetransportować materiał przez rafę na ten maleńki paseczek plaży, a potem w górę, po urwistym zboczu — to graniczyło z czymś niewykonalnym. Lepiej już znaleźć jakieś inne lądowisko dla łodzi po drugiej, nie tak stromej stronie wyspy, z dala od góry, a potem poszukać drogi na wierzchołek. — Zostawimy tu łódź i ludzi — powiedział do Niguchiego — a sami pójdziemy na szczyt. Jak to nierzadko z górami bywa, mająca niespełna trzysta metrów wysokości Mount Taki nie nadawała się do niedzielnej wspinaczki, szczególnie w upale równikowego poranka. Pot spływał strugami z obu oficerów, gdy osiągnęli wreszcie wierzchołek — kilometrowej szerokości płaskowyż krateru. Wspinaczka zabrała im dwie i pół godziny i utwierdziła Kimurę w przekonaniu, że próba ściągnięcia tą drogą sprzętu i zaopatrzenia byłaby pomysłem szaleńczym. Pułkownik Watanabe chciał, by wybudować tu stację radiową i meteorologiczną oraz przygotować teren pod baterię stupięćdziesięciomilimetrowych dział, które kontrolowałyby przesmyk pomiędzy Little Tarakang, a jej daleko ważniejszą ze strategicznego punktu widzenia sąsiadką, prawie dziesięciokilometrowej długości wyspą Great Tarakang. By tego dokonać, trzeba było najpierw wybudować wygodniejszą i poręczniejszą przystań, niż stworzona przez naturę wąska laguna, a także znaleźć łatwiejszy dostęp do szczytu niż ten na wschodniej ścianie góry, z którego korzystali. Oficerowie przystanęli na chwilę po wschodniej stronie wierzchołka, by nacieszyć wzrok pysznym widokiem, jaki roztaczał się stamtąd na Great Tarakang. Złota, osłonięta skalistą rafą plaża, biegnąca jak wstążka wzdłuż zachodniej części wyspy, obramowana była strzępiastymi pióropuszami kołyszących się palm od strony lądu i przejrzystą, zieloną laguną od strony morza. Wstążka ta stanowiła pas startowy, z którego podrywała się właśnie eskadra myśliwców. Rzeźba terenu tuż przy wierzchołku nie stwarzała trudności w poruszaniu się, w przeciwieństwie do pokrytego splątanym gąszczem, to znów stromo wznoszącego się niczym ściana, wschodniego zbocza góry. Kimura i Niguchi szybko przemierzyli 108 płaskowyż krateru, ciekawi widoku, jaki roztaczał się z zachodniej strony. Nie doznali rozczarowania. Zachodnie zbocze góry nie miało w sobie nic z nieprzystępności wschodniego. Teren opadał tu łagodnie i od wysokości piętnastu metrów poniżej krawędzi krateru był pokryty bujną zielenią lasu, ciągnącego się aż do samego krańca wyspy. Przez środek zbocza przebiegał wąwóz, u którego stóp utworzyła się niecka zbiornika wodnego. Niczym palce rozczapierzonej dłoni wypływały z niego strumienie sięgające w głąb wyspy. Zasięg ich trudny był jednak do ustalenia z powodu porastających brzegi zasłon zieleni. Równolegle do lesistego pasma, otaczającego południowy brzeg zbiornika, biegła szeroka laguna z wyraźnie widoczną barierą rafy koralowej. Jedna jej część znajdowała się nad powierzchnią wody, drugą omywała przybrzeżna fala, a trzecia całkowicie ginęła w wodzie. Uwagę Kimury przyciągnął jednak wąski przesmyk. Po jego obu stronach wznosiły się — niczym wartownicy — wyniosłe kolumny, omiatane spienioną falą. Rafa wyglądała w tym miejscu jak obnażona w uśmiechu szczęka, z której usunięto jeden ząb. Ku temu właśnie przesmykowi kierował się statek. Kimura, nie odrywając odeń wzroku, jął macać się po piersiach w poszukiwaniu lornetki. Starł wierzchem dłoni pot z nasady nosa, nim przytknął szkła do oczu. Był to nieduży statek handlowy i wyglądał jak po utarczce z krążownikiem. Po tym, co zostało z mostku, trudno się było domyślić jego pierwotnego wyglądu, a śródokrętowa nadbudówka stanowiła osmaloną plątaninę żelastwa. Widok statku podniecił niezmiernie porucznika Niguchi. Kimura zastanawiał się, co też by ten młodzik uczynił, gdyby miast tego małego, rozbitego frachtowca, który nadawał się już chyba tylko na złomowisko, ujrzał nieprzyjacielski krążownik. — Przestań trajkotać jak małpa, Niguchi, i patrz — rozkazał Kimura. — Powiedziałeś mi, że rafa od południowej strony wyspy jest nie do przebycia, a cóż tu widzimy? Przesmyk. Badałeś więc ją, czy nie? — Badaliśmy jedynie wschodnią stronę wyspy, czcigodny majorze Kimura. Ja również widzę tam ten przesmyk, ale na mapach, 109 które posiadamy, nie ma go. To jednak bardzo stare mapy, sprzed pięćdziesięciu lat. Należały do Brytyjskiej Admiralicji. Kimura wydał pomruk niezadowolenia. Być może wyspa była wcześniej zamieszkana i istniała możliwość zdobycia aktualniejszej mapy. Raz jeszcze przyjrzał się kolumnom i doszedł do wniosku, że nie stworzyła ich natura. Wzniesione zostały ludzką ręką i służyły za punkty orientacyjne, zaznaczające wejście do laguny. Możliwe było również, że samo wejście utworzone zostało celowo. Jacyś pionierzy południowych mórz mogli, podobnie jak oni, ulec urokowi tego miejsca i jego walorom jako naturalnego portu; mogli za pomocą dynamitu uczynić wyrwę w rafie, by utworzyć wejście do tego śródlądowego basenu. Z wyżyn krateru nie było jednak widać żadnych innych oznak ludzkiego osadnictwa. Kimura, zaintrygowany podjętą przez ten pozbawiony mostku statek próbą karkołomnego manewru pokonania wąskiego przesmyku, skoncentrował na nim całą swoją uwagę. Uśmiechnął się do siebie spoza przyłożonej do oczu lornetki, gdy zrozumiał, jak zamierzano tego dokonać: statek manewrowany był przez kogoś siedzącego w bocianim gnieździe, zawieszonym wysoko na czubku przedniego masztu. Tym kimś był oficer w wymiętej czapce i w białej koszuli z błyskającymi złotem galonami na epoletach. Kimura nie miał wątpliwości, że to kapitan tego statku. Pozostali, do których kierował komendy, rozmieszczeni byli w różnych dogodnych do obserwacji punktach: jeden pomiędzy splątanymi resztkami nadbudówki, inny w otwartym świetliku maszynowni, jeszcze inny nad pomieszczeniami rufowymi. Polecenia najwyraźniej wydawano głosem i w takiż sposób przekazywano do maszynowni oraz do pomieszczenia z awaryjnym sterowaniem na rufie. Kimura poczuł dziwny przypływ sympatii dla tego samotnego człowieka zawieszonego na szczycie masztu. Wciągnął z sykiem powietrze, gdy wydawało się, że rufa statku zawadzi lewą burtą o wystający z morza filar i osiądzie na rafie. Jednak skręt przez lewą burtę, który statek wykonywał wchodząc w przesmyk, odmierzony był z niebywałą precyzją. Rufa prześlizgnęła się o — zdawałoby się — centymetry od znaczących granice przesmyku skał. 110 Statek przemierzył następnie całą długość laguny, zanim wykonał nawrót, by wejść do śródlądowego basenu. Kimura obserwował z uwagą i wzrastającym podziwem precyzje, z jaką kapitan prowadził bezpiecznie i rozważnie całą operację. Rozległ się grzechot przeciąganego przez kluzę łańcucha a następnie plusk kotwicy. Kimura nadal nie ruszał się z miejsca. Obserwował, jak kapitan zszedł po drabince z masztu i stał przez chwilę na pokładzie, spoglądając na Mount Taki. Zdawało się, że patrzy wprost w oczy Kimury. Japończyk mógł dostrzec każdy szczegół jego twarzy: poważne oczy, pozbawione emocji rysy, silną szczękę. Była to spokojna twarz. Twarz człowieka bez lęku. Kimura wciągnął ponownie powietrze ze świstem, olśniony nagłą myślą. Patrzył oto w twarz wroga. Myśl ta sprawiła mu dziwną przyjemność. Jeśli miał zginąć za cesarza, ku chwale Japonii, dobrze byłoby zginąć z rąk wroga o takiej twarzy. Pozwolił sobie na drobny uśmiech, wywołany refleksją nad tą dziwną skazą swego charakteru, przejawiającą się w jego stosunku do zabijania i umierania; do całej sztuki wojennej jako takiej. Wiedział, że to przejaw słabości, iż od pierwszego dnia, gdy przywdział mundur, więcej czasu poświęcał rozważaniom nad sztuką umierania niż sztuką zabijania. Wstąpił nawet do wojsk inżynieryjnych z powodu ich samobójczej specyfiki, zwłaszcza w armii japońskiej. Współczesna praktyka wojenna zakładała pełną dyspozycyjność tych oddziałów, przydzielano im zatem najniebezpieczniejsze zadania, traktując jak przeznaczony na straty sprzęt. Wpłynęło to zapewne na skłonność Kimury do rozmyślania nad pięknem własnej śmierci znacznie częściej niż nad zapewnieniem niechybnego końca wrogom Imperium. Teraz jednak myślał też i o tym drugim. Zastanawiał się, czy ten kapitan o nieustraszonej twarzy powitałby z radością jego, Hitos-hiego Kimurę, jako swego osobistego kata. Prawdopodobnie nie. Wiedział, że pośród mieszkańców Zachodu istnieją ludzie odważni, lecz jako społeczeństwo byli na ogół ślepi na piękno dobrej, godnej śmierci. 111 VI. W NIEWOLI Do świtu brakowało zaledwie minut. Mleczne _smugi światła pojawiły się niczym pęknięcie na zaciągniętym ciemnymi chmurami wschodnim widnokręgu. Kimura stał nieruchomo na dziobowej platformie strzelniczej długiej, wąskiej szalupy. Obok zainstalowany był karabin maszynowy i Kimura ocierał się niemal o przycupniętego za nim strzelca. Poprzecinane wręgami wnętrze szalupy mieściło trzydziestu żołnierzy w rynsztunku bojowym z kompanii inżynieryjnej Kimury. Napęd szalupy stanowił wielki silnik lotniczy, pracujący z ogłuszającym hałasem. Zbliżając się do znaczących przesmyk filarów, barka ani na chwilę nie zwolniła, lecz prześlizgnęła się nad wystającymi z głębin fragmentami rafy, unoszona ruchem mas wody niczym hawajska deska surfingowa. Już wewnątrz laguny wykonała ostry skręt, wzbudzając na spokojnych wodach ogromne fale, które szemrząc biegły teraz ku plaży. Łódź zwolniła, by zataczając wielkie U wpłynąć w wewnętrzny zbiornik wodny wyspy. Spoza cienia rzucanego przez Mount Taki wyłoniło się słońce, śląc swe pierwsze promienie ku wyspie. Kimura nie wierzył własnym oczom: statek, który zakotwiczył tu zaledwie kilkanaście godzin temu, zniknął. Jego pierwszym uczuciem było upokorzenie. Osobiście zameldował wczoraj pułkownikowi Watanabe o jego pojawieniu się i zaproponował zajęcie statku. Pułkownik chciał początkowo wysłać samolot, by zatopić frachtowiec, ale dał się w końcu przekonać, że na pokładzie mogły się znajdować cenne dla nich zapasy. Nie bez znaczenia była jego przyszła przydatność dla prac inżynieryjnych, jakie zamierzali przeprowadzić na sąsiedniej wyspie. Kimurze przydzielono zadanie zajęcia statku. Nie spodziewał się oporu, jako że statek nie był uzbrojony, dopuszczał wszakże możliwość pewnych kłopotów. Ostatnią jednak rzeczą, jakiej mógłby się spodziewać, było to, że statek zniknie w ciągu nocy. Zameldować teraz pułkownikowi, że zwierzyna wymknęła się, oznaczałoby wystawić się na największe upokorzenie swego życia: wolał raczej umrzeć, niż stanąć wobec takiej ewentualności. 112 Jednej rzeczy Kimura nie pojmował. Mimo całej swej zręczności kapitan nie mógł być aż takim szaleńcem, by ryzykować ponowne prowadzenie statku przez przesmyk w zupełnych ciemnościach. A zwłaszcza takiego niesprawnego statku, jakim tamten niewątpliwie był. Musiało zatem istnieć inne wytłumaczenie zniknięcia. I tylko jedno wchodziło w rachubę. Jeśli statek nie umknął nocą w morze, musiał nadal znajdować się gdzieś w obrębie tego basenu. Kimura uświadomił sobie, że oglądany ze szczytu Mount Taki zarys akwenu przypominał rozczapierzoną dłoń. Należało więc sądzić, że kapitan powodowany chęcią znalezienia kryjówki dla statku wprowadził go w jedno z licznych wąskich ujść rzek. Kimura wydał dowódcy szalupy rozkaz zbadania pierwszego ujścia. Jego szerokość z trudem pomieściłaby statek, lecz koryto było kręte i nikło w namorzynowych bagnach. Kimura kazał zawracać. Drugie ujście było szersze i nadspodziewanie głębokie, ale niestety puste. Trzecie okazało się tym, którego szukał. Frachtowiec stał w nim spokojnie niczym byk w zagrodzie. Liny cumownicze, odciągnięte ku brzegom, utrzymywały go dokładnie na osi strumienia. Z rufy zwieszała się sznurowa drabinka, a niżej kołysała się na fali niewielka szalupa. Przez moment pojawiła się na rufie odziana w kombinezon postać, rzuciła przerażone spojrzenie na zbliżającą się łódź z japońskimi żołnierzami, po czym znikła pod pokładem. Warkot silnika umilkł, gdy załoga szalupy przerzuciła liny przez cumy „Machiko". Kimura rozkazał dwom żołnierzom wspiąć się po drabince i ruszył za nimi. Porucznik Niguchi deptał mu po piętach z teatralnie obnażonym mieczem, szybko jednak odkrył nieporęczność takiej wspinaczki. Podążający bezpośrednio za nim żołnierz doświadczył niemiłego dźgnięcia, gdy Niguchi usiłował wsunąć na powrót miecz do pochwy, nie chcąc skaleczyć wspinającego się przed nim majora. Od momentu, gdy usłyszał ryk silnika japońskiej łodzi, Ross zdawał sobie sprawę z nikłych szans zarówno ucieczki, jak i oporu. Polecił wszystkim zebrać się na dziobie, sam zaś na rufie oczekiwał Wchodzących na pokład. 113 Teraz, gdy polowanie dobiegło końca, robił wrażenie uosobienia spokoju, zaschło mu jednak w gardle, gdy w jego kierunku ruszyło dwóch Japończyków, uzbrojonych w karabiny złowrogo błyskające bagnetami. To, co powinno teraz nastąpić, było zupełnie nieprzewidywalne; Ross mógł się wręcz spodziewać bezceremonialnego pchnięcia bagnetem. Przyszło mu nawet na myśl, że oto zegar odmierza jego ostatnie minuty. Dwaj żołnierze nie zrobili nic, co rozwiałoby jego obawy. Przystawiwszy mu bagnety do piersi, zmusili go do cofnięcia się aż do nadbudówki na śródokręciu. Tam, przyparty do ściany, czekał na ostatnie pchnięcie, kończące wszystko. Bez zmrużenia powiek patrzył żołnierzom w oczy, nic jednak nie mógł z nich wyczytać. Ani współczucia, ani nienawiści, tryumfu, czy smutku. Nic. Rzucona ostrym tonem przez Kimurę komenda sprawiła, że żołnierze nagłym ruchem cofnęli bagnety. Dwie maleńkie plamki czerwieni pojawiły się na nieskazitelnie dotąd białej koszuli Rossa. Oczy Kimury połyskiwały dziwnym blaskiem. Cała jego uwaga zdawała się być skupiona na tych dwóch czerwonych kleksach. Odczuwał pokusę, by pozwolić żołnierzom dopełnić dzieła i tym samym obdarować kapitana niemal bezbolesną i chwalebną śmiercią. Oczekiwanie na śmierć i spokojna gotowość na nią wypisane były w jego oczach. Gdyby tamten był Japończykiem, Kimura nie wahałby się. Poszedłby za głosem uczucia i spełnił ten czyn. Kapitan był jednak Europejczykiem i Kimura zdawał sobie sprawę z odmienności zachodniego kodeksu postępowania. Żaden Europejczyk nie uznałby takiej śmierci za akt łaski. Zachodnie wartości były dla niego czasem nie do pojęcia — wiedział o tym aż nadto dobrze, jako że spędził wśród ludzi Zachodu szmat życia. Dlatego też kazał swym ludziom cofnąć się. Było coś jeszcze, co powstrzymywało rękę Kimury: uśmiercając tego człowieka, pozbawiłby się szansy poznania go. A czuł nieodpartą ciekawość. Ciekawość ta narodziła się, gdy obserwował go poprzedniego dnia przez lornetkę. Przeczuł w nim niezłomność ducha i to zafascynowało go i ożywiło jego wyobraźnię. Postawa kapitana wobec przystawionych do jego piersi bagnetów pasowała wprost idealnie do instynktownych odczuć Kimury na jego temat. 114 Teraz jego ciekawość nawet wzrosła, bowiem coraz więcej chciał odkryć i poznać. Proces odkrywania rozpoczął się od razu i był dla Japończyka zaskoczeniem. — Dom'arigato gozaimas — powiedział Ross z krótkim, sztywnym ukłonem. Jego japoński miał osobliwe brzmienie, nie umknęło jednak uwadze Kimury, że podzięka za odwołanie żołnierzy wyrażona została stylem formalnym raczej niż potocznym. Grzeczności nie można nie odwzajemnić. Kimura zrobił to w języku, który, jak się spodziewał, był językiem ojczystym kapitana. Pozdrowił go po wojskowemu i powiedział: — Major Kimura z Cesarskiej Armii Japońskiej ma honor anektować ten statek w imieniu jego cesarskiej wysokości. Kapitan i załoga statku muszą od tej pory okazywać posłuszeństwo japońskim oficerom w każdej sytuacji i odnosić się do nich z uprzejmością. Japońscy żołnierze nie uczynią krzywdy kapitanowi ani załodze, jeśli będą oni posłuszni rozkazom. Angielski Kimury był poprawny, jeśli nie liczyć typowej dla Japończyków trudności w wymawianiu słów zawierających „l" oraz skłonności do połykania w niektórych wyrazach „r"'. Ross skom-plementował jego znajomość angielskiego i podziękował za zapewnienia o dobrym traktowaniu. Wspomniał też, że na pokładzie jest kobieta i dziecko i wyraził nadzieję, że im szczególnie zapewnione zostanie bezpieczeństwo. Otrzymał odpowiedź, że Japończycy nie prowadzą wojny z kobietami i dziećmi, więc nie ma powodu do obaw. Na pokładzie roiło się już od japońskich żołnierzy. Ross ruszył właśnie przodem, by poprowadzić majora ku zebranym na dziobie, gdy ujrzał uśmiechniętego porucznika Niguchi, idącego ku nim z dzieckiem w ramionach. Za nim dwóch żołnierzy prowadziło szarpiącą się i wyrywającą Ruth Gamage. Kimura rzucił ostrą komendę i żołnierze puścili kobietę, jakby poraził ich prąd elektryczny. Podobnie podziałał okrzyk Kimury na Ruth: przestała nagle miotać się i patrzyła na niego przerażona i skamieniała. On zaś nie zważał na nią. Cała jego uwaga zwrócona była ku dziecku, które zanosiło się od płaczu. Kimura wyjął niemowlę z niezręcznych objęć porucznika. Cień uśmiechu okrasił mu twarz, gdy podsunął maleństwu palec do 115 zabawy. Dziecko natychmiast uspokoiło się i zaszczebiotało pogodnie. Kimura zwrócił się do Ruth: — Jesteś mamą? Dziewczyna przytaknęła i zaraz potem potrząsnęła przecząco głową. — Tak... nie... Jej odpowiedź zdezorientowała majora. Ross przyszedł im z pomocą. — Matka dziecka utonęła. Udało nam się uratować dziecko. Panna Gamage opiekuje się nim teraz. Kimura obrzucił Ruth krytycznym spojrzeniem. — Mama-san* nie ma własnych synów? Ruth potrząsnęła głową, czerwieniąc się gwałtownie. Kimura wydał pomruk dezaprobaty, konstatując fakt, że osoba mająca wszelkie dane ku temu, by być matką, pozbawiona była tej zaszczytnej pozycji. Zwrócił jej dziecko i przyglądał się przez chwilę z pewnym smutkiem, jak skwapliwie porwała je w ramiona. Surowość malująca się na jej twarzy zirytowała go jednak. Odwrócił się szybko i wydał Niguchiemu po japońsku długą serię poleceń, po czym, z chmurą na twarzy, ruszył na inspekcję statku i jego ładunku. Teraz Niguchi, który znajomość angielskiego zdawał się zawdzięczać głównie amerykańskim filmom gangsterskim, zwrócił się do jeńców. Powtórzył, co powiedział wcześniej Kimura o dobrym traktowaniu pod warunkiem posłuszeństwa rozkazom. Podkreślił też ważność przestrzegania pewnych form grzecznościowych, takich jak kłanianie się i okazywanie zawsze szacunku żołnierzom japońskim. Nie postanowiono jeszcze, co się stanie z jeńcami. Prawdopodobnie będą przewiezieni do jakiegoś obozu, gdy tylko zostaną poczynione odpowiednie ku temu kroki. Do tego czasu mieli przebywać pod strażą na pokładzie. Było już południe, a oni siedzieli tam wciąż czekając. Ross zwrócił się do Kimury i uzyskał pozwolenie rozpostarcia nad pokładem plandeki, osłaniającej ich przed palącym słońcem i ewentualnymi deszczami. * San — w jap. przyrostek dodawany grzecznościowo; pełni podobną funkcję, co „pan", ,,pam" (przyp. tłum.). 116 O zachodzie słońca przyglądali się, jak ich strażnicy szykują się do spędzenia nocy na statku. Niguchi nie umiał im nic powiedzieć. Musieli być po prostu cierpliwi. Poznają swój los, gdy major Kimura wróci z sąsiedniej wyspy Great Tarakang. Proponując przejęcie „Machiko" Kimura nie pomyślał nawet, że związana z tym odpowiedzialność za pasażerów i załogę zaciąży mu jak zawieszony na szyi albatros*. Pułkownik Watanabe dał mu jasno do zrozumienia, że kwestia jeńców nie pojawiłaby się, gdyby statek został zbombardowany i ostrzelany z broni maszynowej, tak jak to sam pierwotnie sugerował. Jakkolwiek przystał na propozycję zajęcia statku i uczynienia z niego użytku, to związane z tym komplikacje spoczywały wyłącznie na Kimurze i on miał zadecydować o dalszym losie jeńców. Ci naprawdę nie interesowali pułkownika. Nie potrafił on pojąć mentalności ludzi, którzy oddawali się w ręce wroga, oczekując miłosierdzia, podczas gdy jedynym honorowym wyjściem było walczyć — nawet gołymi rękoma — aż do śmierci. Mógłby mieć szacunek dla tych Europejczyków, gdyby spróbowali chociaż oporu. Poddanie się jednak bez walki oznaczało nie tylko pozbawienie Kimury jakichkolwiek zasług wynikających z zajęcia statku; świadczyło także, że znajdujący się na jego pokładzie ludzie niewarci są w najmniejszym stopniu jego — pułkownika — uwagi. Przez szacunek dla życzenia majora Kimury Watanabe obiecał jedno: że da znać do kwatery głównej w Rabaulu i wystąpi o przeniesienie więźniów do odpowiedniego obozu internowania tak szybko, jak to tylko będzie możliwe. Tymczasem radził majorowi ustanowić dla nich obóz na Little Tarakang i znaleźć im jakąś pracę. Będzie przecież, i to bardzo, potrzebował rąk do pracy. Powinien może nawet dziękować opatrzności za tę niespodziewaną obfitość robotników. Kimura wiedział aż nadto dobrze, że przymu- * Aluzja do poematu narracyjnego S.T. Coleridge'a „Rymy o sędziwym marynarzu" (The Rime of the Ancient Marmer), przetłumaczonego przez J. Kasprowicza, w' „Poeci angielscy", Lwów 1907 (przyp. tlum.). 117 sowy nabór robotników spośród wyspiarzy okazał się daleki od oczekiwań i potrzeb. Major opuścił naradę u pułkownika Watanabe z policzkami płonącymi wstydem. Jego udział w zajęciu statku nie wymagał wprawdzie żadnych wielkich aktów bohaterstwa, jednakże operacja została przeprowadzona sprawnie i bez zakłóceń. Mimo to pułkownik uważał ją za pewnego rodzaju wojenny żart; coś, czego szanujący się oficer nie powinien traktować poważnie i czuć się z tego dumny. Zażenowanie Kimury pogłębiło się, gdy inni oficerowie zaczęli mu gratulować zdobycia nie uzbrojonego statku. Gratulacje te były z pozoru szczere, lecz Kimura wyczuwał, że zaprawione są drwiną. Wrócił pospiesznie na Little Tarakang, by być z dala od nieznośnej atmosfery panującej w sztabie. Tu przynajmniej łatwiej mu było znosić myśl o niechlubnej drodze, jaką los przeznaczył mu do przebycia. Poza tym na tej małej wyspie sam był sobie panem i mógł postępować wedle własnego uznania. Pierwszego kwietnia 1942 roku major Kimura rzucił ostatnie pożegnalne spojrzenie na przestronny drewniany barak, który wcześniej zajmowała niemiecka misja luterańska, a który był jego domem na Great Tarakang od samego przybycia z Rabaulu. Przykro mu było opuszczać to miejsce, choć tęsknił do zgoła spartańskich warunków, jakie go czekały na mniejszej z wysp, czuł bowiem, że są one bardziej odpowiednie dla żołnierskiego bytowania. Wpojono mu, jak każdemu zresztą kadetowi, że surowy tryb życia jest nieodłączną częścią służby, dlatego wygodna kwatera wzbudzała w Kimurze poczucie winy. Prawdziwa duchowa dyscyplina mogła być osiągnięta jedynie za pomocą codziennego trudu i unikania rzeczy ułatwiających życie. W przeprowadzce na Little Tarakang miał mu towarzyszyć jeden przyjaciel — Heiho. Heiho był zbyt dobrze wyszkolonym psem, by pozwolić mu stać się jeszcze jednym z włóczęgów wałęsających się po Great Tarakang. Kimura przypuszczał, że należał kiedyś do niemieckiej misji i został porzucony, gdy ewakuowano ją z wyspy. Zanim major Kimura wprowadził się do baraku, pies był jego jedynym mieszkańcem. Szybko uznał w majorze swego pana i towarzyszył mu wszędzie. Wyglądem przypominał nieco lisa: sierść miał rudobrązową, lecz pysk, pozbawiony lisiej spiczastości, miał 118 bardziej przyjacielski wyraz. Ilekroć Kimura zostawiał go, udając się na Little Tarakang czy do pułkownika Watanabe na naradę, pies robił wrażenie bardzo nieszczęśliwego. Za to powitania były entuzjastyczne. To porucznik Niguchi wpadł na pomysł, że niezwykłe przywiązanie psa do majora upoważnia go do honorowego włączenia w szeregi Siedemdziesiątej Trzeciej Kompanii Inżynieryjnej. Pomysł ten, choć zabawny, spodobał się Kimurze, nadał więc psu imię Heiho i włączył do wojskowej służby pomocniczej. Na długo przed przeprowadzką Heiho zdawał się ją przeczuwać i nie odstępował swego pana ani na krok. To psie oddanie i wręcz patetyczne zachowanie sprawiło, że Kimura postanowił zabrać go ze sobą. Tak więc, gdy Kimura wyruszył do przystani poprzedzany przez dwóch żołnierzy, pchających ręczny wózek z jego rzeczami, Heiho podążył skwapliwie za nim, depcząc mu niemal po obcasach. Tym razem nie trzeba było powstrzymywać psa przed wejściem za panem do łodzi. Wskoczył zwinnie na pokład i przebiegł pewnie na dziób, gdzie usiadł, rzucając co rusz spojrzenia, jakby chciał zapytać, dlaczego jeszcze nie odpływają. Obecność psa była dla Rossa pierwszym sygnałem, że major Kimura wrócił na Little Tarakang, by pozostać na dobre. Pracował właśnie wraz z innymi przy transportowaniu i obdzieraniu z kory zrąbanych przez żołnierzy drzew, gdy znienacka pojawił się podobny do lisa pies i zaczął figlarnie trącać nosem jego nogę. Kapitan pomyślał najpierw, że to dzikie zwierzę, lecz merdanie ogonem wykluczyło takie przypuszczenie. Klęknął i podrapał psa za uchem, co odebrane zostało z wyraźną przyjemnością. Ross nie zdawał sobie sprawy, że pies przyszedł tu z kimś, dopóki nie usłyszał za sobą głosu. — To niemądre stworzenie nie jest jeszcze dobrym żołnierzem Nipponu* — stwierdził Kimura. — Nie rzuca się na wrogów Nipponu. Próbuje pokonać ich przyjaźnią. Ross wstał, zwrócił twarz ku majorowi i złożył mu powściągliwy ukłon. Nippon — jap. nazwa Japonii (przyp. tlum.) 119 — Być może psy mądrzejsze są od ludzi — powiedział. — Dobrych żołnierzy można wytresować. Dobrych przyjaciół trzeba umieć pozyskać. Odpowiedź Rossa spodobała się Kimurze. Dziwne, że ten pies spośród tylu innych wybrał sobie właśnie kapitana; podobnie jak na tamtej wyspie wybrał jego. — Kapitan jest filozofem? — zapytał z cieniem uśmiechu. — Kapitan jest drwalem — odpowiedział Ross z cieniem ironii. Kimura zesztywniał. — Kapitan myśli, że to poniżające pracować dla Japonii? — Tylko filozofowie myślą — odparł Ross. — Drwalom, którzy pracują od wschodu do zachodu słońca, niewiele myśli, oprócz tych o bólu w plecach, przychodzi do głowy. Gdyby drwalowi wolno było myśleć, mógłbym zapytać siebie: „Czy mój pan jest mądrym, czy też głupim człowiekiem?" Oczy Kimury zwęziły się ze zdumienia. — Kapitan mówi zagadkami. Ross skinął nieznacznie głową. — Czcigodny major musi wybaczyć temu nędznemu drwalowi, że myśli jak kapitan statku — rozłożył ręce w geście skruchy. — A myśli jak kapitan, bo kiedyś miał statek i ludzi, którzy nazywali go panem. Wtedy troszczył się, by ludzie ci pracowali jak najlepiej i okazywali mu szacunek... Zdumienie Kimury nie malało. Zrobił ręką niecierpliwy ruch, nakazujący Rossowi ciągnąć dalej. — Jako pan swego statku, ten, który jest teraz drwalem, zrozumiał, że postępując zbyt surowo ze swoimi ludźmi, tracił ich szacunek i ich zdolność do wytężonej pracy. Czy czcigodny major wie, jak tamten rozwiązał swój problem? Kimura nie był pewny, czy wie, przytaknął jednak, nie chcąc okazać się tępym. Ross ułatwił mu sytuację: — Czcigodny major ma rację. Człowiek ten powiedział do swoich ludzi: „Pozwolę wam na więcej odpoczynku. Dopilnuję, byście mieli dość jadła, gdy jesteście głodni, i dość wody, gdy jesteście spragnieni". Za to jego ludzie szanowali go i pracowali lepiej niż kiedykolwiek przedtem... 120 Ross przerwał, instynkt bowiem podpowiadał mu, że jest o krok od przeciągnięcia struny — o ile jeszcze tego nie uczynił. Kimura nie był głupcem i było jasne, że w końcu trybik zaskoczył — zrozumiał przyczynę okrężnego wywodu Rossa. Kapitan nie mówił wprost, że więźniowie są przepracowani i niedożywieni. Nie skarżył się nawet, że tak w istocie było. Przeprowadzał jedynie paralelę między swoją obecną a poprzednią sytuacją i zapraszał Kimurę do wyciągania własnych wniosków. Kapitan był szczwanym lisem. Wiedział, jak bardzo Japończycy — a Kimura nie należał do wyjątków — nienawidzili wszelkiej krytyki skierowanej przeciwko ich krajowi i ich stylowi życia. Starał się więc, by nie zgrzeszyć czymś podobnym. Kimurą targały dwa sprzeczne uczucia: drażniło go, że ktoś próbuje go pouczać, a jednocześnie czuł podziw dla zręczności rozmówcy. Odpowiedź, której miał udzielić, musiała utwierdzić jego pozycję. Wszelka praca zamarła podczas tej rozmowy. Zarówno żołnierze, jak i więźniowie przerwali swoje zajęcia i przysłuchiwali się z zaciekawieniem obu mężczyznom. Kimura rozejrzał się teraz i rzucił gniewne polecenie sierżantowi, który z kolei zabrał się energicznie do popędzenia tak jednych, jak i drugich do roboty. — Jeśli będę miał ochotę, znowu porozmawiamy — Kimura uciął krótko. — Teraz kapitan musi wrócić do pracy, jak inni. Odwrócił się i odszedł z Heiho u nogi. Większą część popołudnia spędził na poważnej dyskusji z porucznikiem Niguchi. Tego wieczoru więźniowie przemaszerowali przed masztem wzniesionym w pobliżu ujścia, w którym zacumowano „Machiko", by oddać honory fladze Kraju Wschodzącego Słońca. Po ceremonii porucznik Niguchi odczytał plik przygotowanych dokumentów. Zmęczonym więźniom zdawało się, że komunikat nie ma końca. W długiej preambule rozwodzono się nad oficjalnym objęciem tego dnia wyspy we władanie przez majora Kimurę, po czym następowało sto i jeden punktów regulaminu, który miał odtąd obowiązywać. Za złamanie któregokolwiek z nich groziła kara — albo dziesięciu lat więzienia, albo śmierci. Następnie oznajmiono więźniom, że w bliżej nie sprecyzowanym terminie przypłynie statek, który zabierze ich do jakiegoś innego, 121 również nie określonego, obozu internowania. Dopóki to nie nastąpi, będą nadal starali się przez swą pracę być użyteczni dla Wielkiego Wschodnioazjatyckiego Imperium i jego łaskawych architektów — Japończyków. W końcu Niguchi zawiadamiał o zmianie godzin pracy: od ósmej rano do piątej po południu, z półgodzinną przerwą w środku dnia. Stanowiło to pewne polepszenie warunków pracy w stosunku do wcześniej ustanowionych przez porucznika Niguchi i przyjęte zostało z miłym zaskoczeniem. Nie zabrakło oczywiście kazania, które przypisywało nowe rozporządzenie mądrości i wielkoduszności majora Kimury, ufającego, że jeńcy odpowiedzą na jego uprzejmość zdwojonym wysiłkiem tudzież harmonijną współpracą. Gdy Niguchi przedzierał się przez tę część przemówienia, Ross złowił wzrok Kimury stojącego o pół kroku za porucznikiem. Major odwzajemnił spojrzenie bez najmniejszej zmiany wyrazu twarzy. W jego oczach pojawił się jedynie najniklejszy z błysków, gdy Ross w niezauważalny prawie sposób skłonił głowę, dając w ten sposób do zrozumienia, że docenia mądrość tego posunięcia i nie rości sobie praw do jego autorstwa. Jako pan na Little Tarakang major Kimura zarządził wybudowanie — tak dla żołnierzy, jak i dla więźniów — nowych kwater, wygodniejszych i przestronniej szych od skleconych naprędce prowizorycznych szałasów. Sam wybrał starannie miejsce i rozplanował ich rozmieszczenie. Zabudowania dla więźniów miały zostać postawione na płaskim terenie, nieco na wschód od ujścia rzeczki, które — jako pierwsze — podejrzewał o skrywanie „Machiko". Żołnierze mieli zamieszkać nieco wyżej, w pobliżu pomieszczeń dla więźniów i z dobrym na nie widokiem. Cała wioska nabrała kształtu w ciągu zaledwie kilku dni, a jej architektura nosiła silne piętno miejscowego stylu budowania, narzuconego niejako przez tubylców. Na fundamentach z dostępnego tam w obfitości koralu wzniesiono drewniane konstrukcje podtrzymujące dach. Ściany i dach stanowiły maty z bambusu i liści palmowych, a całość powiązana była pnączami. 122 Japońskie kwatery zbudowane były solidniej i przy użyciu większej ilości drewna niż pomieszczenia dla więźniów. Wbito pale i przeciągnięto między nimi drut kolczasty, otaczając w ten sposób teren więzienny. W ogrodzeniu pozostawiono wolne przejście, a więźniowie zostali ostrzeżeni, że po zmroku do opuszczających samowolnie wydzielony obszar będzie się strzelać bez uprzedzenia. Zważywszy rygory panujące w innych obozach dla internowanych na terenach zajętych przez Japończyków, warunki życia więźniów Kimury nie były zbyt surowe, zwłaszcza w pierwszych miesiącach. Także wyżywienie, choć monotonne i daleko gorsze od standardów dietetycznych w normalnych warunkach, było wystarczające. Nienawykłym do pracy fizycznej w tropikalnym słońcu jeńcom trudno było sprostać narzuconym w obozie wymogom, jednak te także mieściły się w granicach zdrowego rozsądku. A jak znośne były to warunki, mieli się więźniowie dopiero przekonać. To prawda, że ich japońscy nadzorcy nie starali się zbytnio o zapewnienie im komfortu i dobrego samopoczucia, ale i nie prześcigali się w okrucieństwach. Odosobnione przypadki przemocy fizycznej miały raczej źródło w zwyczajach przyjętych w armii japońskiej i nie należały do szczególnie rażących. Dla żołnierzy japońskich było rzeczą normalną, że sierżant utrzymywał swój oddział w karności za pomocą takich środków, jak policzkowanie czy przeganianie w pełnym rynsztunku dookoła .dziedzińca. Podobne środki „wychowawcze" stosowano więc także wobec więźniów, nie były one jednak regułą, raczej sporadycznym aktem samowoli niektórych szeregowców, pragnących w ten sposób odegrać się na kimkolwiek za odbieranie samemu razów. Na stosunki panujące w obozie, a więc i na względnie łagodne rygory, niewątpliwy wpływ miało wzajemne odnoszenie się Rossa i Kimury. Japończyk podziwiał w kapitanie jego spokojną stanowczość i niekwestionowany wśród swoich autorytet, osiągnięty bez konieczności uciekania się do surowości czy siły; jego umiejętność przewodzenia przy pomocy osobistego przykładu. W kontaktach z Kimurą kapitan umiał okazywać pokorę bez śladu służalczości, a to intrygowało majora bardziej niż cokolwiek innego. Na podstawie własnego doświadczenia Kimura wiedział, że nie jest to typowa cecha Anglosasów. Mieli oni raczej skłonność do arogancji i wy- 123 wyższania się, szczególnie wobec tych narodowości, których skóra nie była biała. Wspomnienie wielu takich incydentów, przywołujących rumieniec wstydu na policzki Kimury, ułatwiało mu przejście do porządku nad wieloma wątpliwościami związanymi z wypowiedzeniem przez Japonię wojny Brytyjczykom i Amerykanom: należało nauczyć ich, że mieszkańcy Nipponu nie mają wobec nich poczucia niższości. Choć od 1937 roku był w armii, Kimura nie miał dotąd dość czasu i przekonania, by zainteresować się organizacją Sakura-Kai ani nacjonalistycznym ruchem o nazwie Czarny Smok, których działalność — oparta na zabójstwach politycznych i dwulicowości — utorowała wojskowym ekstremistom drogę do przejęcia władzy w kraju. Jednocześnie bliskie mu były podstawy filozoficzne, na których japońscy militaryści oparli sedno swojej propagandy. Były nimi zasady Hakko Ichiu i Kodo, leżące u podstaw imperium japońskiego, którego początki wyprzedzały o sześć stuleci powstanie Imperium Rzymskiego. Zasady Hakko Ichiu sprowadzały się do chlubnego celu uczynienia świata jedną wielką szczęśliwą rodziną; zasady Kodo określały drogę osiągnięcia tego celu, a mianowicie: posłuszeństwo i oddanie w służbie boskiemu cesarzowi. Już za młodu Hitoshi Kimura uznał za nieco dziwne, że uczynienie pierwszego kroku na drodze do uszczęśliwienia świata wymagało wymordowania tych członków rządu japońskiego, którzy się z tą filozofią nie zgadzali. Później jednak nie interesował się zbytnio polityką. Nie potrafił zaakceptować bez zastrzeżeń żadnej linii politycznej i nierzadko zdarzało mu się zgadzać w pełni z jakimś stanowiskiem politycznym, a następnego dnia — przyjmować z takim samym przekonaniem kontrstano-wisko. Trzy lata spędzone w połowie lat trzydziestych poza Japonią tyleż poszerzyły jego horyzonty polityczne, co zagmatwały. Nie czuł w sobie powołania do medycyny, idąc w tym kierunku głównie za namową ojca. W rezultacie rok nauki na uniwersytecie berlińskim i dalsze dwa lata na uniwersytecie w Edynburgu okazały się zmarnowane. Ból wynikający z niechlubnego powrotu do domu — bez tytułu i kwalifikacji zawodowych, które zaświadczyłyby o jego ciężkiej pracy — był do dziś obecny w jego życiu. Ucieczka 124 w karierę wojskową i pięcie się po kolejnych szczeblach hierarchii miały choć po części przywrócić honor jego rodzinie. Kimura czuł jednak, że nigdy nie będzie mu dane doświadczyć chwały. Niewielu łaknęło śmierci na polu bitwy tak bardzo jak on, lecz — jak na ironię — wciąż posyłano go w miejsca, gdzie nie dało się zobaczyć wroga nawet z daleka. Aż do dnia, gdy spotkał Rossa. Czemu więc teraz ten człowiek wywierał na niego taki właśnie wpływ? Był wrogiem, nad którym miał władzę życia i śmierci. Jednocześnie w niczym nie przypominał Europejczyków, których Kimura poznał wcześniej. Cechowało go wyczucie tego, co słuszne. Jego szacunek do Kimury — ani wymuszony, ani zrodzony ze strachu — ofiarowany był szczerze, jak między równymi sobie. Gotowość odwzajemnienia tego szacunku i szukanie towarzystwa kapitana przerażały Kimurę coraz bardziej, w miarę jak narastała w nim świadomość, dokąd może go to zaprowadzić. Im częściej widywał się z Rossem i im więcej z nim rozmawiał, tym lepiej zdawał sobie sprawę z tego, czego chciał od swego wroga. Chciał jego przyjaźni. VII. BÓG HITOSHIEGO KIMURry Dla majora Kimury godzina ta była porą kontemplacji. Po długiej, odprężającej kąpieli w specjalnie dla niego urządzonej łaźni, zasiadł do samotnej kolacji, po czym, opłukawszy ręce i usta, przeszedł do maleńkiej alkowy, mieszczącej jego prywatną kapliczkę, i ukląkł. W pomieszczeniu tym znajdował się tylko jeden przedmiot: drewniany posążek przypominający Buddę, ze spoczywającym u jego boku lwem. Postać dzierżyła miecz w jednej ręce, a księgę w drugiej i uosabiała boga obdarzonego przez Kimurę szczególnym umiłowaniem od najmłodszych lat. Pomógł on już raz Hitoshiemu pogodzić się z wolą ojca, pragnącego, by syn został chirurgiem. On sam nie wiedział jeszcze wtedy, jaką karierę pragnąłby obrać. Ojciec, wska- 125 żując na Monju Bosatsu i trzymaną przez niego księgę, powiedział, że jeśli Hitoshi zostanie lekarzem, wybierze drogę wymagającą studiowania ksiąg oraz zgodną z tym wszystkim, czego Monju Bosatsu naucza, drogę współczucia dla chorych i cierpiących. Będzie to miłe nie tylko bogom jako takim, lecz Monju Bosatsu w szczególności. Nie mówiąc już o honorze, jakiego przysporzyłoby to jego ojcu i wszystkim innym członkom rodziny. Patrząc teraz w przeszłość, Kimura pozwolił sobie na małą, niemiłą refleksję. Jego ojciec wykazał wiele sprytu, posługując się ukochanym bogiem Hitoshiego, by nakłonić go do wypełnienia ojcowskiej woli. Kimura świadom był tego, że ideały duchowe niewiele miały wspólnego z ojcowskimi ambicjami wynikającymi z faktu, że chirurg w Japonii zajmuje niezwykle wysoką pozycję społeczną i obdarzony jest niemal boskim mirem. Kimura pochylił ze skruchą głowę i w milczeniu modlił się o wybaczenie tych niegodnych myśli i oczyszczenie serca z grzechu synowskiej nielojalności. Próbował zmienić tok swoich rozważań, szukając ulgi we wspomnieniu, jak to ojciec, gdy Hitoshi wstąpił do wojska, znów okazał aprobatę, wskazując na trzymany przez Monju Bosatsu obnażony miecz. Uciekając wszakże myślą do jednej nielojalności, wpadł w sidła innej: przyjaźni odczuwanej dla anglosaskiego kapitana. Więzień był kimś godnym jedynie splunięcia, wzgardy — najniższą formą życia. Dlaczego zatem — dlaczego?! — żywił on dla tego obcego uczucia, które powinien zachować wyłącznie dla brata? Czy to z powodu oczarowania pięknem idei braterstwa zawartej w Hakko Ichiu? A może dlatego, że wojna i śmierć napełniały go smutkiem, gdyż jedyną śmiercią, jakiej pragnął, była jego własna? Czy też dlatego, że nie dość zaangażował się w tę wojnę, na której wielu — lecz nie on! — odnalazło swą ścieżkę chwały? Czy inni dostrzegali w nim tę okropną słabość, która czyniła go niegodnym munduru, jaki nosił? Czy z tego powodu nie brał dotąd udziału w bitwach? Czy został już przez zwierzchników zaszufladkowany jako tchórz, pozbawiony samurajskiego ducha, i z tego powodu trzymany był na tyłach? Śmiertelną udrękę stanowiła myśl, że może zawsze był wyobcowany z tego świata, w którym indywidualizm poczytywano za zbrod- 126 nie pokrewną bluźnierstwu. Graniaste kołki nie mogły być tolerowane w Japonii, skoro społeczeństwo dysponowało jedynie okrągłymi otworami dla nich. Kimura miał świadomość, że te trzy lata spędzone w Europie „odjaponizowały" go w pewnej mierze. Zetknął się tam z ogromem rzeczy, zjawisk, postaw godnych podziwu, ale tez i zdumiewających. Nieświadomie stał się apologetą zachodniego świata; do tego stopnia, że rodzina i przyjaciele w wojsku mieli mu to za złe. Przyjaciele? W armii zyskał ich naprawdę niewielu. Częściowo przyczynił się do tego fakt, że był siostrzeńcem generała. Odrzucał przyjaźń tych, którzy lgnęli do niego w nadziei na osiągnięcie korzyści. Inni, mogący z powodzeniem zostać jego przyjaciółmi, trzymali się z daleka w obawie, że mogą zostać posądzeni o takie właśnie motywy. W rezultacie zawsze był sam. Z radością powitał uwolnienie się od towarzystwa oficerów z Great Tarakang, gdzie doskwierało mu poczucie wyobcowania. Ale czy na Little Tarakang czuł się lepiej? Niguchi może nawet był zabawny, ale straszny z niego dzieciuch. Jego towarzystwo dawało się znieść tylko w niewielkich dawkach. Pozostawał zatem kapitan. Zadziwiało Kimurę, jak bardzo zaczął potrzebować rozmów z Rossem. Z początku wzywał go do swej kwatery dwa razy w tygodniu, aby przedyskutować bieżące sprawy: skargi na warunki sanitarne czy sposób racjonowania żywności, interpretację zarządzeń i wiele innych problemów pojawiających się z dnia na dzień. Kimura, choć świadom, że wszystkie te sprawy mogły być z powodzeniem powierzone porucznikowi Niguchi, wolał jednak dopilnować ich osobiście. Nie spodziewał się, że rozmowy te aż tak go wciągną. Z dwóch wieczorów w tygodniu zrobiły się trzy, by dojść ostatecznie do codziennych narad, nie zawężających się li tylko do kwestii kopania latryn czy rozdziału proszków chininy. Rozmawiali o wszystkim — od religii i sportu do ich własnych spraw rodzinnych i wspomnień. Kimura zaprosił kiedyś kapitana na partię szachów i w rezultacie grywali teraz prawie co wieczór. Kimurze udało się wydobyć z Rossa zwierzenie, że poślubił Japonkę oraz, nieco później, jak jego żona zginęła. Nie dziwił się 127 teraz, że ten Europejczyk miał tyle zrozumienia i sympatii dla japońskiej tradycji i sposobu myślenia. Poznanie szczegółów życiorysu kapitana pomogło Kimurze usprawiedliwić przed sobą samym uczucie przyjaźni, jakim obdarzał tego cudzoziemca. Kimura wiedział, co znaczyło kochać cudzoziemkę. Czyż nie to właśnie stało się przyczyną jego własnej hańby? Klęcząc przed posążkiem Monju Bosatsu, rozmyślał często o swym młodzieńczym szaleństwie, o zaprawionym cierpieniem romansie z koleżanką ze studiów Ritą Donovan. Jak niewinny i prawy był to związek, u którego podstaw leżało poważne, niemal obsesyjne zainteresowanie dla przedmiotu ich studiów. Wszystko to trwało pełen rok — dla nich wystarczająco długo, by dojść do wniosku, że chcą spędzić ze sobą resztę życia. Wtedy nastąpiła katastrofa. Dla rodziny Rity — gorliwych katolików — szokiem była wiadomość, że ich córka zamyśla małżeństwo z pogańskim Japończykiem. Rodzina Kimury była nie mniej przerażona. Wezwano go natychmiast do domu. Z tego, co wiedział, Rita pozostała na studiach i ukończyła je ze stopniem doktora. Jemu zaś zakazano wszelkich prób wchodzenia w środowiska, w których mógł narazić się ponownie na zgubne wpływy romansów z cudzoziemkami. Wrócił do domu, do Japonii — posłuszny, lecz zdruzgotany. Odczuwał przemoż ny wstyd na myśl o tym, że stał się przyczyną tak ogromnego rodzicielskiego gniewu. By przed nim umknąć, wstąpił do armii, która dawała wtedy nadzieję rychłej śmierci w Chinach. Zabrał jednak ze sobą pokaźną część swego wstydu. Armia zaś nie wysłała go do Chin. Klęcząc w głębokiej zadumie przed figurką Monju Bosatsu w zaciszu swojej kwatery, zastanawiał się poważnie — nie po raz pierwszy w życiu — nad odkupieniem swoich ziemskich win przez odebranie sobie życia. Wspomniał prowadzone z Ritą dyskusje na^ temat samobójstwa. Nie mógł pojąć jej stosunku do tej sprawy. Według tego dziwnego Boga chrześcijan, samobójstwo to potworny grzech. Zdumiewało Kimurę, że ludzie mogą być aż tak ślepi, by nie widzieć piękna własnoręcznie wymierzonej sobie śmierci. Może — mimo wszystko — ojciec miał rację twierdząc, że małżeństwo z kimś wychowanym w tak wielkiej duchowej ciemności mogło jedynie przynieść nieszczęście wszystkim zainteresowanym. 128 Kimura był ciekaw, co kapitan sądzi o samobójstwie. Zdecydował, że musi porozmawiać z nim o tym przy pierwszej sposobności. Postanowienie to wygnało z jego myśli dalsze rozważania o przedwczesnym położeniu kresu swemu życiu. Zamiast tego, pomyślał o szachach. Ross wygrał trzy z rzędu potyczki. Nadszedł czas na japońskie zwycięstwo. W czasie, gdy Kimura klęczał w swojej kapliczce, Ross — najzręcz-niej i najrozsądniej jak umiał — odparowywał pytania rzucane mu przez uczestników czegoś w rodzaju nieformalnego zebrania więźniów. Zgromadzeni siedzieli na ziemi pod wiatą z liści palmowych, w miejscu nazywanym szumnie „stołówką". Zebrania takie odbywały się dość często, a celem ich była wymiana poglądów na sprawy bieżące i dochodzenie do wspólnych, optymalnych rozwiązań. Ross — w sposób niejako automatyczny i za powszechną aprobatą — stanął na ich czele. Nie przeprowadzali na ten temat żadnego głosowania; była to po prostu naturalna konsekwencja faktu, że dowodził statkiem w momencie, gdy zacisnęła się wokół nich pętla. Do tej pory nikt nie próbował kwestionować jego pozycji. Jednak teraz podniecane przez jednego z więźniów niepokoje skłoniły Rossa do postawienia sprawy otwarcie na forum zgromadzenia. Osobą inspirującą większość szeptanych za plecami Rossa pogłosek był Randolph Moorhouse. W pierwszych miesiącach niewoli Moorhouse i trzej pozostali urzędnicy państwowi starali się jak najmniej rzucać w oczy, nie pozbawione zasadności było bowiem przypuszczenie, że ich nazwiska znajdowały się na japońskich czarnych listach, więc żyli w strachu przed odkryciem ich tożsamości. Na długo przed dopłynięciem do Little Tarakang Ross rozmawiał z nimi o tym, że statek w końcu może wpaść w ręce wroga. Zgodzili się wówczas przyjąć fikcyjne nazwiska i obstawać przy nich w przypadku trafienia do niewoli. Porucznik Niguchi spisał nazwiska wszystkich więźniów, łącznie z tymi fikcyjnymi, bez wnikania w szczegóły. Wyglądało na to, że Japończycy nie intere- 129 sują się osobami, lecz liczbami. A szczególnie liczbami określającymi zdolnych do pracy każdego dnia. Do sprawy dokumentów tożsamości nie wracano już po tym, jak kapitan stwierdził, że nieliczne tylko ocalały z pożaru, którego niepodważalne dowody można było w każdej chwili oglądać w basenie. Z biegiem czasu, upewniwszy się, że Japończycy nie przejawiają najmniejszego zainteresowania nazwiskami ani wcześniejszą działalnością więźniów, Moorhouse z każdym dniem nabierał poczucia bezpieczeństwa, a wraz z nim — pewności siebie. Nie podobało mu się wcale, że Ross był ich rzecznikiem w rozmowach z nadzorcami, podczas gdy on sam nie miał do powiedzenia więcej niż czarny papuaski majtek. Stąd jego szepty na temat Osoby Numer Jeden — jak Japończycy określali Rossa — przybrały na sile. Teraz, po omówieniu spraw uważanych przez Moorhouse'a za błahostki, Ross skierował piłkę wprost do jego bramki. — Musiałbym być ślepy i głuchy, by nie zdawać sobie sprawy z tego, że nie wszyscy z was aprobują moje metody postępowania. Zrobiłem wiele błędów i prawdopodobnie zrobię ich dużo więcej. Chcę jednak, byście wiedzieli, że zawsze dotąd kierowałem się jedną zasadą: szczerym przekonaniem, że to, co robię, jest najlepszym wyjściem dla nas wszystkich. Możliwe, że teraz uważacie, iż ktoś inny mógłby to zrobić lepiej. Jeśli tak jest, chcę to usłyszeć otwarcie. Tu i teraz — spojrzał śmiało na Moorhouse'a. — Jak sądzę, pan ma coś do powiedzenia w tej sprawie. Moorhouse unikał wzroku Rossa. Wzruszył ramionami. — Nie przeczę, że mam pewne zastrzeżenia co do założenia, że skoro ma pan dostateczne kwalifikacje, by kierować statkiem, niewiele większym od kutra rybackiego, ma pan jednocześnie oczywiste, dane od Boga prawo reprezentowania naszych interesów wobec całej Japońskiej Armii Cesarskiej. Są pomiędzy nami tacy, którzy lata całe spędzili w służbie państwowej na tych terenach. Możliwe więc, że poprowadziliby sprawy lepiej niż pan. — Ja oddaję mój głos na szefa — odezwał się ktoś spoza kręgu zgromadzonych; był to filipiński steward Rossa. — Jeden z tych Japońców chciał sobie kiedyś poćwiczyć na mnie pchnięcie bagnetem i szef go powstrzymał. Nie jestem pewny, czy pan zadałby sobie ten trud. W końcu jestem jednym z tych Azjatów, o których pan tyle wie 130 Moorhouse rzucił w kierunku Rossa spojrzenie oznaczające: „A nie mówiłem?" — Sądzę, że nie mamy szans na rozsądną dyskusję, jeśli jedyne wnioski, do jakich możemy dojść, będą wymuszane przez członków pańskiej załogi na pozostałych. My tu jesteśmy w mniejszości, a pańscy ludzie mają dość oleju w głowach, by nie przeciwstawiać się panu. — Takie postawienie sprawy niezupełnie jest w porządku — wtrącił się Paul Newton. — Kapitan Ross nie potrzebował dotąd głosowania, by mieć nasze poparcie. Robił to, czego wymagały okoliczności i na co pozwalała sytuacja. Uważam, że robił to dobrze. Lepiej, niż zrobiłby to ktokolwiek inny. — Ale ja nie proponowałem żadnych zmian — bronił się Moorhouse. — Mówiłem tylko, że miałem pewne zastrzeżenia. I nadal je mam. Uważam, że kapitan mógłby być bardziej stanowczy w sprawie pracy, do której jesteśmy przymuszeni. Jest to zupełnie niezgodne z konwencją genewską. Japończycy nie mają prawa wykorzystywać nas do robót związanych z prowadzeniem działań wojennych. W ten sposób zmuszeni jesteśmy przecież wspomagać ich wysiłek wojenny. — Dobrze pan wie, że kapitan rozmawiał o tym z majorem Kimurą — stwierdził Newton z irytacją. — I wie pan też cholernie dobrze, co Japończycy sądzą o konwencji genewskiej. Mają ją gdzieś. Nie ratyfikowali jej nigdy, nie poczuwają się więc do przestrzegania jej. Albo praca, albo koniec z żywnością — oto, co usłyszał kapitan. I niech pan lepiej weźmie to poważnie. — W porządku — powiedział Moorhouse. — Są jednak jeszcze inne sprawy. Dlaczegóż to, gdy nas zapędza się do roboty niczym kulisów, jeden Ross dostaje przepustkę i — pod rączkę z tym osłem Niguchim — idą sobie ustawiać bom ładunkowy lub coś w tym rodzaju. Nie widzę, by on sam nadwerężał się zbytnio... — Tak oto zbliżamy się do sedna sprawy — przerwał Newton. — Jest pan zwyczajnie zazdrosny! Moorhouse gwałtownie zaprzeczył — nie o zazdrość tu szło. — Nikt z nas nie wie tak naprawdę, co też się dzieje, gdy kapitan, i ten Kimura spotykają się co wieczór — ciągnął dalej zapalczywie. — Grają sobie w szachy. Rzeczywiście! Jak to 131 miło! Ja nazwałbym to inaczej — kolaboracja to odpowiedniejsze słowo. Ross próbował ostudzić nieco tę dyskusję. — Lepiej będzie, jeśli wszyscy postarają się zrozumieć jedną rzecz: sądzę, że cieszę się szacunkiem Kimury, bo umiem z nim rozmawiać językiem, który on rozumie. I przekonany jestem, że nasza sytuacja tutaj zależy w dużym stopniu od tego, czy uda mi się podtrzymać jego dobre nastawienie. Niektórym z was może się to nie podobać, ale ja go rzeczywiście lubię. Wierzcie mi, on ma bardzo łagodne usposobienie w porównaniu z innymi japońskimi oficerami, których miałem okazję spotkać kilka lat temu w Chinach. I cieszę się, że tu, na tej wyspie, nie rządzi żaden z nich. Może się wam nie podobać, że musicie harować jak kulisi i pochylać głowę przed każdym szeregowcem, którego cień padnie na waszą ścieżkę. Chcę jednak, byście uświadomili sobie, że mogłoby być o wiele, wiele gorzej. Major Kimura poczynił dużo ustępstw, a ponadto — trzyma swoich ludzi na smyczy. Nie mamy jednak żadnej gwarancji, że taka sytuacja będzie trwać wiecznie. Wszystko może się zmienić w ciągu jednej nocy. I jedno nie ulega kwestii: jeśli się zmieni, to na pewno nie na lepsze, bez względu na to, jak źle jesteście teraz — waszym zdaniem — traktowani. Jeden głupi czy nietaktowny gest ze strony któregokolwiek z nas może spowodować lawinę. Jest to jedna z przyczyn, dla których nie mam nic przeciwko partyjkom szachów z majorem, gdy mógłbym równie dobrze odpocząć trochę w tym czasie. Nie chcę robić niczego, co rozhuśtałoby tę łódź. A to dlatego, że ucierpiałaby na tym nie tylko jedna osoba. Ucierpielibyśmy wszyscy. Przedłużającą się ciszę, jaka zaległa po tej spokojnej, lecz namiętnej przemowie Rossa, przerwał Woody. — Kapitan ma rację, ludzie — powiedział. — Zna Japońców lepiej niż ktokolwiek z nas i to stuprocentowa prawda, że mogłoby być dużo gorzej. Rich i ja zawarliśmy już raz znajomość z tymi żółtkami i możecie mi wierzyć, że te ich miecze, które ciągają wciąż za sobą, nie służą im ku ozdobie. Oni kombinują trochę inaczej niż my i — jeśli ich podrażnić nieco — nie zawahają się ani sekundy, przed daniem nam bezpłatnego pokazu swoich umiejętności. A jeśli chodzi o mnie, wolałbym zatrzymać głowę dokładnie tam, gdzie się 132 w tej chwili znajduje. Głosuję za kapitanem i za tym, by działał tak, jak do tej pory. Unosząc w górę dwa kciuki, spojrzał na Rossa, a ten skinieniem głowy podziękował mu za poparcie. Krótka wypowiedź Woody'ego podziałała na wyobraźnię zebranych lepiej, niż jej autor zamierzał. Wkrótce stało się jasne, że Moorhouse'a nikt zgoła nie poparł, przynajmniej w kwestii wotum zaufania dla Rossa. Obyło się właściwie bez głosowania. Gdy Rawlings i pozostali dwaj urzędnicy państwowi stwierdzili, że podpisują się obydwiema rękoma pod oświadczeniem Woody'ego, Moorhouse opuścił chyłkiem zgromadzenie. Wraz z nim znikł wszelki sprzeciw wobec status quo. Zaraz potem zjawił się ordynans Kimury, by eskortować Rossa do kwatery majora. Na pustym pudle po amunicji rozłożona już była szachownica i poustawiane równo figurki. Zamiast poduszek po obu stronach skrzyni leżały splecione z lian maty. Na jednej z nich siedział po turecku Kimura. Ross skłonił się, a major, nie wstając, pochylił również głowę w odpowiedzi. Ruchem ręki wskazał Rossowi drugą matę i skinął na ordynansa^ by wniósł herbatę. Odziany w barwne kimono, Kimura nie przypominał wcale umundurowanego majora. Ross poczuł ukłucie żalu patrząc, jak tamten popija w milczeniu gorący napój. W dziwnej atmosferze koleżeństwa unoszącej się nad ich powtarzającymi się coraz częściej spotkaniami istniało coś słusznego. I to coś przesłaniało niemal całkowicie to wszystko, co niesłuszne. Ta niewielka cząstka niestosowności nie pozwalała jednak żadnemu z nich prawdziwie i z całego serca cieszyć się nimi. Intruzem była tu rzeczywistość. Czy raczej świadomość rzeczywistości, która nie ulega nigdy całkowitemu zawieszeniu. W czasie pokoju ci dwaj mogliby się spotykać, grać w szachy, rozmawiać. Mogliby budować mosty pomiędzy Wschodem i Zachodem. Obaj bowiem mieli charakter budowniczych, nie zaś burzycieli. Obu wojna była nie w smak przez swoje cechy negatywne. Jak na ironię Kimura, będący panem sytuacji i czujący silną potrzebę tej przyjaźni, nie miał jednocześnie dość swobody ruchu, by posunąć się zbyt daleko; Ross zaś, zdany na łaskę Kimury, nie mógł przejąć inicjatywy. Jego rola, siłą rzeczy, ograniczała się do reagowania na przejawy przyjaźni majora tylko w takim zakresie, na jaki 133 tamten gotowy był przyzwolić. W przypadku Kimury nie niechęć stanowiła hamulec do zadeklarowania otwarcie swych uczuć, lecz obawa przekroczenia zakreślonych przez wojnę granic. Kimura pragnął nazwać Rossa swoim przyjacielem, lecz nie mógł — i nigdy tego nie zrobił — ponieważ, podobnie jak Ross, czuł się w każdym calu więźniem tej wojny. Stąd też ich częstym spotkaniom, choć serdecznym i inspirującym, brakowało tej dopełniającej harmonię kropli, która otwarłaby wrota całkowitemu zaufaniu. Obaj wiedzieli, że rzeczywistość wojny stoi i zawsze będzie stała między nimi — nieważne, jak bardzo mogła wydawać się teraz odległa. Wiedzieli też, jak kruche są łączące ich więzi. Ich nadrzędne obowiązki leżały gdzie indziej. Żaden z nich nie żywił złudzeń co do tego, jak zachowałby się ten drugi, gdyby przyszło wybierać — a obaj czuli, że taki czas kiedyś nadejdzie. Nieuchronność tej chwili wisiała czarną chmurą nad ich spotkaniami. Tego wieczoru Kimura odsłonił nieco rozmiary swej życzliwości dla Rossa. Nie miało to wiele wspólnego ani z faktem, że wreszcie udało mu się pobić kapitana w grze, ani też z ilością wypitej na cześć tego zwycięstwa sake. Major wspomniał spędzone w Edynburgu lata i napomknął o podobieństwach — zarówno pozytywnych, jak i negatywnych — pomiędzy narodami zamieszkującymi wyspy. Mówił potem o medytacji oraz o tym, jak — w jego odczuciu — żeglarze spędzający większość życia na kontemplacji bezkresnych, pustych przestrzeni oceanów i farmerzy żyjący z ziemi zdają się obdarzeni pewną duchową przenikliwością, której brak mieszkańcom miast żyjącym z dala od żywiołów i spustoszeń, jakie mogą z tego wynikać. Od tych rozważań blisko już było do rozmowy o panujących w świecie religiach i ich stosunku do samobójstwa, o czym kiedyś dyskutował z Ritą Donovan. Chrześcijanie trwali w niezrozumiałym dla Kimury przekonaniu, że odebranie sobie życia jest czymś ohydnym i grzesznym. A jednocześnie ich Bóg sam popełnił samobójstwo, oddając się dobrowolnie w ręce katów. Kimura dostrzegał piękno w takim bolesnym i długotrwałym umieraniu i rozumiał, dlaczego ludzie stawali się chrześcijanami pod wpływem tej wizji. Czego jednak nie umiał zrozumieć, to przyczyny, dla której tak stanowczo po- 134 tępiali ludzi pragnących zginąć śmiercią męczeńską z własnych rąk. Dlaczego? — Może dlatego, że życie jest darem — wyraził swoją opinię Ross. — Najcenniejszym z darów. A czyż dar nie powinien zostać przyjęty i smakowany w pełni, a nie — odrzucony i wzgardzony? Kimura uśmiechnął się. — Jeśli życie jest najcenniejszym darem, jaki możemy otrzymać — odparł — jest wobec tego także najcenniejszym darem, jaki możemy oddać. Ross skinął głową, zgadzając się z logiką wywodu Kimury. — Musi być na to jakaś dobra odpowiedź. W tej chwili jednak nie przychodzi mi ona do głowy. Proszę mi opowiedzieć, majorze Kimura, o swoim bogu. Wie pan zapewne dużo więcej o nim, niż ja o moim. Kimura zerknął w kierunku alkowy. — Ma pan na myśli mojego ukochanego boga? Jest nim Monju Bosatsu. Był bardzo popularny w Japonii wieleset lat temu, ale teraz prawie o nim zapomniano. Czy wie pan, kapitanie, co uosabia? Ross przyznał, że nie wie. — Inteligencję, współczucie i kontemplację — wyjaśnił Kimura. — Zawsze przedstawiany jest z lwem u boku, mieczem w jednej i księgą w drugiej ręce. — Jak miecz ma się do współczucia? — zapytał Ross. Na twarzy Kimury pojawił się szeroki uśmiech. Spodziewał się tego pytania. — To jest miecz, którego pan sam używa — odpowiedział — i którego trzymanie teraz przed panem będzie mi może kiedyś wybaczone. — To moja ignorancja jest tym, co pan będzie musiał mi wybaczyć, majorze — rzekł Ross. — Obawiam się, że nie nadążam za pańską myślą. — Oczywiście. Ignorancja! — wykrzyknął Kimura. — Ten miecz jest mieczem Rozumu. Przecina ciemną zasłonę Ignorancji! — Touche!* — powiedział Ross. * Touche — z francuskiego, dosłownie „dotknięcie"; w języku sportowym: w szermierce dotknięcie przeciwnika bronią dające punkt (przyp. tłum.). 135 Teraz Kimura nie rozumiał. Gdy Ross objaśnił znaczenie tego terminu używanego w szermierce, a który w dyskusji oznaczał trafienie w samo sedno, Kimura uprzejmie skinął głową. — Touche — przytaknął: on także nauczył się czegoś. Rozmowę ich przerwał Heiho. Grasował dotąd na zewnątrz, a teraz oznajmił swój powrót donośnym szczekaniem. Wskoczył pomiędzy rozmawiających, wymachując zawzięcie ogonem i witając obu z równą gorliwością, a przy okazji, strącając ze skrzyni szachownicę. Kiedy nadszedł czas, aby się pożegnać, Kimura wyświadczył kapitanowi po raz pierwszy grzeczność odprowadzenia go osobiście do baraku, miast — jak zawsze — powierzyć to zadanie swojemu ordynansowi. Noc była pogodna i księżycowa. Pies towarzyszył im, swawoląc i dokazując wokół ich nóg. W pobliżu baraków wojskowych zebrała się grupka żołnierzy, przysłuchująca się żałośnie brzmiącej piosence, śpiewanej przez jednego z nich do wtóru instrumentu przypominającego harfę. Treścią piosenki było rozstanie pary młodych kochanków, którzy mieli się spotkać, dopiero gdy wiśniowe drzewa pokryją się na nowo kwieciem. Ross nie nadążał za słowami. Jak wiele japońskich pieśni i tę można było interpretować na wiele sposobów. — Ta piosenka brzmi raczej smutno — powiedział. — Jest bardzo stara — odrzekł Kimura. — Mówi o ulotności wszelkich przyjemności życia. Pojawiają się nagle i równie szybko kończą się. — Tak — potwierdził Ross nieobecnym głosem, nastawiając ucha, by złowić umykające słowa. — Ulotność... To dobre słowo. Nie używa się go zbyt często... z wyjątkiem wierszy. Zatrzymali się na krótko tuż przed wejściem do więziennego obozu, pogrążonego teraz w zupełnej ciemności i ciszy niczym grób. Za nimi majaczył w oddali mroczny kontur Mount Taki z jaśniejszą nieco plamą na niższych stokach, skąd żołnierze i więźniowie wycięli już setki drzew, torując w ten sposób drogę ku wierzchołkowi. Na zachód od nich odcinała się wyraźnie na granatowym tle nieba sylwetka „Machiko". Statek stał spokojnie, rozładowany i ze zdemontowanymi pozostałościami nadbudówki, służył teraz 136 bowiem za pływające nabrzeże dla przybywających z Great Tara-kang barek wyładowanych sprzętem i materiałami. Ładunek wieziony z Singapuru złożony został na skraju lasu i zabezpieczony brezentem. Czekał na decyzję Kimury. Major oznakował niektóre jego partie i przeznaczył je do konkretnych celów — te nigdy już nie ujrzą portu swego przeznaczenia na Nowej Gwinei. Czego Kimura nie uzna za przydatne, oczekiwać będzie na instrukcje z Rabaulu, wszystko bowiem zostało wniesione do ewidencji i nic nie może się zmarnować. Mężczyźni skłonili się sobie nawzajem na pożegnanie i Ross pospieszył, już sam, przez dziedziniec ku barakowi. Nie zdążył jeszcze tam dotrzeć, gdy tropikalna noc odmieniła się zupełnie. Zadął gwałtowny wiatr i wielka, czarna chmura osiadła niżej nad wierzchołkami Mount Taki, przesłaniając księżyc. Rossem wstrząsnął nagły dreszcz zimna. Przemknęło mu przez myśl, że to zły omen; że więcej niż tylko pogoda ma się ku zmianie. Następnego dnia późnym popołudniem Ross został odwołany od pracy w lesie i odprowadzony pod eskortą do japońskiego obozu. Tam czekał na niego Niguchi. Młody porucznik nosił się dumnie jak paw, bowiem major Kimura, wezwany do dowództwa rejonu, zostawił jemu, Niguchiemu, sprawowanie władzy na Little Tarakang. — Czcigodny major ma ważna sprawa w sztabie — poinformował Rossa. — On powiedział jedna rzecz, zanim pójść. Kapitan więzień opiekować się jego pies. Pies lubić go i nie gryźć. Kapitan czyści pies codziennie. Czcigodny major powiedział — ty dbać o pies, ty nie musieć pracować. OK? Okazało się, że Heiho bardzo źle przyjął wyjazd Kimury na Great Tarakang. Kilkakrotnie próbował nawet wskoczyć za nim do łodzi. Pogryzł żołnierza, który usiłował go powstrzymać. Niguchiemu wszystko to wydawało się niezmiernie zabawne. — Pies nie bardzo lubić Japończyk!. Z wyjątkiem major. Ty przyprowadzać go co dzień do kuchni. Brać jedzenie dla pies. On teraz japoński żołnierz. Dostawać racje jak każdy żołnierz. Ale musieć nauczyć się być dobry jak japoński żołnierz. Ty rozumieć? 137 Psa zamknięto na razie w wartowni, prawdopodobnie za złamanie dyscypliny. W trakcie uwalniania go i oddania pod opiekę Rossa całym sobą okazywał swą wdzięczność. Od tego momentu stali się nierozłączną parą. Ross nie zdradził się przed nikim, że dzięki nowym obowiązkom, związanym z opieką nad psem, zwolniony był od wszelkich innych robót. Wiedział, że ze strony Kimury była to duża uprzejmość, lecz z tej akurat uprzejmości nie zamierzał skorzystać w pełni. Okazywane mu przez psa przywiązanie ułatwiało sprawę. Ross wychodził do pracy jak zwykle, razem z innymi, a pies podążał za nim trop w trop. Faktyczna opieka sprowadzała się do minimum. I takie też były, tak zwane, racje żywnościowe pobierane z kuchni. Heiho biegły był w sztuce polowania na własne potrzeby w lasach wokół obozu; a i wtedy, gdy łowy nie szły najlepiej, wolał to, co udało mu się ukraść w pobliżu kuchni niż to, co mu dawano. W tydzień po wyjeździe Kimury nie popędzono więźniów do pracy przy drodze na wierzchołek Mount Taki. Zamiast tego włączono ich do pomocy przy wznoszeniu kilku dodatkowych baraków, przylegających do istniejących już kwater. Nie podano powodów, ale wyjaśnienia okazały się zbędne, gdy któregoś dnia przybyły trzy łodzie pełne tubylców — mężczyzn, kobiet i dzieci. Wszystkich zagnano do nowo wybudowanych baraków, które z trudem mogły ich pomieścić. Ross próbował wycisnąć z porucznika, co ten niespodziewany napływ ludzi mógł oznaczać, ale Niguchi albo nie wiedział, albo nie chciał powiedzieć. Uronił jednak strzęp informacji, który podniecił bardzo wyobraźnię i nadzieje więźniów: „Niedługo przybyć statek z Lae. Zabrać was do Macassar". Perspektywa opuszczenia Little Tarakang wzbudziła we wszystkich optymizm graniczący z euforią. Jeden Ross nie podzielał go. Z każdym upływającym dniem i brakiem jakichkolwiek oznak, że Kimura wróci, jego złe przeczucia rosły. Przybrały kształt rzeczywistego zagrożenia w dniu, w którym na wyspie pojawił się major Tachibana, a wraz z nim porucznik o twarzy łasicy, z wąsikiem a la Hitler. Nazywał się Yoshimura i był osobistym giermkiem Tachiba-ny, a także tłumaczem. 138 W dniu przybycia Tachibany więźniowie zostali zebrani w jedną wielką grupę na dziedzińcu przed barakami. Kiedy wszystko było gotowe, pojawił się Tachibana, a za nim Yoshimura i Niguchi. Major wygłosił po japońsku przydługie przemówienie. Gdy skończył, Yoshimura przystąpił do tłumaczenia na angielski. — Szanowny major Tachibana gratuluje wam zdrowia i dobrego odżywiania, o czym zaświadcza wasz wygląd. Major cieszy się, że praca na rzecz jego cesarskiej wysokości służy wam tak świetnie. Szanowny major miał zaszczyt otrzymać od swego dowódcy rozkaz dopilnowania, aby wysiłek pracy dla dobra Imperium został tu, na tej wyspie, zdwojony i by nie stała się ona złym przykładem dla innych wysp, objętych łaskawą opieką Imperium. Później nastąpiło szczegółowe wyliczanie zarządzeń majora Tachibany. Praca miała być podejmowana o szóstej trzydzieści rano i trwać do zachodu słońca. Dotychczasowe racjonowanie żywności, zbyt — jak się okazało — szczodre, miało ulec całkowitej zmianie. Odtąd każdemu więźniowi przysługują dwie filiżanki ryżu dziennie i talerz zupy lub jakichś warzyw. Program ograniczeń nie ominął i wody: dzienna porcja — pól litra na osobę. Dyscyplina w obozie również pozostawiała wiele do życzenia. Od tej pory będzie się od więźniów wymagać natychmiastowego wykonania wszelkich poleceń; w razie nieposłuszeństwa lub ociągania się grożą srogie kary. Przejawy braku uprzejmości wobec japońskiego personelu mają być karane równie surowo. Yoshimura skończył i wtedy Tachibana zwrócił się do porucznika Niguchi, wskazując ręką wylegującego się u stóp Rossa psa. Ross nie dosłyszał pytania, zrozumiał jednak odpowiedź porucznika. Niguchi wyjaśnił, przybierając nieco żartobliwy ton, że pies nazywa się Heiho i należy do wojskowych służb pomocniczych Siedemdziesiątej Trzeciej Kompanii Inżynieryjnej, więźniowi zaś powierzono nad nim opiekę i utrzymanie go w czystości. Tachibana przeciął ostro zawiłe wyjaśnienia porucznika. — Kazać psu odejść — rozkazał. Zbity z tropu Niguchi zawołał do zwierzęcia: — Heiho... Kurra! Kurra! Pies zerwał się na nogi słysząc swe imię, nie miał jednak zamiaru oddalać się od Rossa. 139 Major Tachibana rozzłościł się nie na żarty. Obrzucił nieszczęsnego porucznika stekiem wyzwisk. Jeśli pies należał do służb pomocniczych, czemu nie wykonywał natychmiast rozkazów swoich przełożonych? Niguchi ponawiał próby przywołania psa, ale Heiho ignorował je. — Idź tam, stary. Idź do niego — zachęcał zwierzę Ross, wyczuwając nadciągające niebezpieczeństwo. Heiho, zdezorientowany, podniósł na niego wzrok, lecz nie wykonał nawet kroku. Tachibana odwrócił się do Niguchiego z twarzą ściągniętą gniewem. Niskim głosem wydał komendę swemu adiutantowi, Yoshi-murze. Ten, dobywszy miecza, ruszył w kierunku Rossa, który cofnął się o krok sądząc, że atak wymierzony będzie przeciwko niemu. Mylił się. Yoshimura szybkim ruchem opuścił miecz na kark psa. Potworny cios zbił nieszczęsne zwierzę z nóg. Ross rzucił się, by go powstrzymać, lecz na komendę majora dwóch żołnierzy skoczyło ku niemu i kolbami karabinów powaliło na ziemię. Pies żył jeszcze. Wił się z bólu i skamlał żałośnie. Ucichł, gdy leżący od niego na długość ramienia Ross, na wpół oślepiony krwią tryskającą z rany na głowie, podniósł się z wysiłkiem na kolana. Smak własnej krwi zalewającej mu usta i nos napełnił go nie znanym mu dotąd uczuciem. Po raz pierwszy w życiu smakował żądzę zabicia. VIII. CZAS BARBARZYŃSTWA Samolot okrążył od wschodu Mount Taki, po czym opuścił się prawie do poziomu morza, podchodząc do lądowania na Great Tarakang. Major Hitoshi Kimura na widok znajomej, stożkowatej sylwetki góry poczuł coś pokrewnego podnieceniu, jakie towarzyszy powrotowi do domu. Dobrze byłoby wracać na Little Tarakang. Nie do końca rozumiał, skąd bierze się w nim ten głód odizolowania się, który ta wyspa zaspokajała, przyciągając go, jak pustynia przyciąga Beduinów po przymusowym pobycie w mieście. 140 Rozkosze Rabaulu zaczęły mu doskwierać już po kilku spędzonych tam dniach, choć sam kurs specjalny dla starszych oficerów okazał się dość ciekawy. Wśród uczestników szkolenia toczyły się namiętne dyskusje nad nowymi ideami, które zrodziły się w dowództwie naczelnym w Tokio. Szczególne zainteresowanie wzbudziła koncepcja utworzenia oddziałów pacyfikacyjnych, mających wprowadzić w japońskiej armii zupełnie nowy, obcy tradycji sposób walki. Miało to być coś pośredniego pomiędzy tym, co Brytyjczycy określają oddziałami komandosów, a Filipińczycy — „guerrillas"*. Nie było w języku japońskim odpowiedniego słowa na nazwanie tego stylu prowadzenia wojny, co tylko potwierdzało jego zupełną nieprzystawalność do tradycji. W rezultacie koncepcja ta traktowana była z dużą podejrzliwością i niechęcią przez większość oficerów, z którymi Kimura miał okazję rozmawiać. Angażowanie się w działania, których nadrzędnym celem było utrzymanie się przy życiu i uderzanie tylko tam, gdzie wróg był słaby, kłóciło się z wpajaną Japończykom od wieków zasadą nakazującą odważne nacieranie na najsilniejsze pozycje wroga. Kimura miał sobie za złe, że dostrzega pewną logikę w takim podejściu i w tworzeniu takich oddziałów. Po cóż było marnotrawić najcenniejszy sprzęt i ludzi, by osiągnąć coś, co — przy pewnej pomysłowości i przemyśleniu z góry — można by zyskać niewielkim nakładem sił i — co ważniejsze — z mniejszymi stratami w ludziach? Zdawał sobie sprawę, że wpływ na takie właśnie myślenie miało coś jeszcze. Był przybity wiadomością o druzgocącej klęsce, jaką poniósł w walce z Australijczykami na Nowej Gwinei jego wuj, generał Tomitaro Horii, który tam poległ. Po raz pierwszy w życiu Kimura poczuł zakradające się w jego duszę zwątpienie w niezwyciężoność Cesarskiej Armii Japońskiej. Ten wewnętrzny defetyzm zawstydzał go. Lecz nie ustępował. Nagie fakty, w obliczu których stanął w Rabaulu, dowodziły, jak wielka zmiana nastrojów nastąpiła w szeregach armii od jego ostatniego pobytu w sztabie. * Guerrillas — od hiszp. „guerrilla": „mała wojna"; wojna nieregularna, nazwa walki partyzanckiej w Hiszpanii i krajach Ameryki Pld.; guerrillas — ludzie prowadzący taką walkę, partyzanci (przyp. tlum.). 141 \ Mówiono wiele o tym, jak wkrótce, bo w połowie lata, flaga japońska powiewać będzie nad Port Moresby, a rok 1943 stanie się rokiem podboju Australii. Tymczasem siły japońskie doznały pierwszego większego niepowodzenia, gdy ich zwycięski marsz został zatrzymany zaledwie o kilka mil od Port Moresby. Na najbardziej niesamowitym z możliwych polu bitwy — w opanowanych setką chorób lasach i na nieprzebytych, urwistych stokach górskich Nowej Gwinei — nieprzejednani Australijczycy odparli japońskie natarcie. Odzyskali Kokodę i zepchnęli wycieńczone, rozbite wojska generała Horii poza pasmo gór Owen-Stanley. Dla Kimury pewne pocieszenie stanowił fakt, że generał nie cofnął się dobrowolnie. Rozkazy wycofania wojsk przyszły z Ra-baulu, gdzie dowództwo zdało sobie sprawę, że nie będzie mogło wesprzeć go niezbędnymi posiłkami w postaci ludzi, amunicji i żywności. Zaciekła walka, w której nie oczekiwano ani też nie okazywano litości, objęła bezimienne, dzikie bezdroża górskie. Japońskie siły załamały się gdzieś w zupełnej głuszy, w miejscu noszącym geograficzną nazwę Eora. Wycofujące się oddziały natrafiły na przeszkodę nie do pokonania: zbombardowany z powietrza wiszący most Wairopi nad rzeką Kumusi. Tomitaro Horii próbował — na grzbiecie swego wspaniałego, białego konia — poprowadzić swych ludzi przez spienione wody Kumusi. Prąd zmiótł go jednak i pogrzebał. Kimura wspomniał słowa wuja: „Nie wyglądaj zbyt niecierpliwie śmierci". Teraz znajdował w nich ukojenie, którego nie dały mu one w chwili wypowiadania. Dlaczego wtedy tak żarliwie pragnął sięgnąć po coś, co i tak musi kiedyś nadejść? Co się zaczęło, musi się skończyć. Kimura westchnął. Zaczynał już myśleć tak samo, jak kapitan Ross. Ciekaw był, co powiedziałby Ross na japoński odwrót w Nowej Gwinei, duma jednak nie pozwoliłaby mu zapytać o to. A może obawiał się także, iż odpowiedź mogłaby odsłonić nie chcianą prawdę. W postawie Rossa wobec własnej klęski nie było nic z tchórzostwa i Kimura podejrzewał, że kapitan czerpał swą siłę z jakichś wewnętrznych wizji, pomagających mu sięgać wyobraźnią poza miałkość spraw bieżących. Kimura nie miał wobec Rossa poczucia mniejszej wartości. Zdarzało się jednak, że czuł się nie tak, jak tamten, rozumny. Tak, 142 to najbardziej cenił w kapitanie — jego znajomość natury ludzkiej i mądrość, jaką z tej wiedzy czerpał. Kimura mógłby z łatwością zniszczyć Rossa, lecz jego intuicyjny szacunek dla mądrości innych powstrzymywał go. I zawsze powstrzyma. Monju Bosatsu nie zniszczyłby księgi, z której mógłby pić wiedzę. Przypomniał sobie rozmowę z Rossem na temat mądrości. Kimura powiedział wtedy, że większość słno-japońskich* filozofów naucza, iż medytacja jest najszlachetniejszą drogą ku duchowemu światłu. Ross uśmiechnął się tylko i wyznał, że niewiele mądrości udało mu się posiąść w życiu, lecz ta odrobina, którą zdobył, pochodzi z gorzkich doświadczeń. — Moje lekcje zawsze były twarde — powiedział. — Im bardziej bolesne, tym lepiej zapadały we mnie. Obawiam się, majorze, że jestem nieco podejrzliwy wobec rozumnych ludzi, którzy mądrość swą osiągnęli bezboleśnie. Zawsze w takich wypadkach mam wrażenie, że dzień ich oświecenia ma dopiero nadejść. Gdy samolot wiozący Kimurę toczył się już po płycie lotniska na Great Tarakang, ten nadal zatopiony był w myślach, próbując zgłębić przyczyny, dla których przepaść pomiędzy nim a kolegami oficerami w Rabaulu zdawała się z czasem powiększać. Czy było tak z powodu Rossa? A może wpłynęła na to śmierć wuja? Czy też była to kombinacja wielu różnych przyczyn? Wszyscy w Rabaulu widzieli w porażce na Nowej Gwinei jedynie niefortunne potknięcie. Kimura — może dlatego, że wuj wydawał mu się zawsze niezniszczalny — wyczuwał w niej coś więcej. Choć bronił się przed tą myślą, instynkt podpowiadał mu, że fala japońskiej ekspansji osiągnęła oto swój szczyt i teraz mogła już przybrać tylko jeden kierunek: wstecz. Kimura nie czuł w sobie podniecenia, jakim zdawali się owładnięci prawie wszyscy jego koledzy w Rabaulu; tej pełnej pychy pewności, że ich maleńki naród zdoła upokorzyć i zniszczyć sprzymierzone siły anglo-amery-kańskie. W Rabaulu widział grupki australijskich jeńców pędzonych w łachmanach ulicami miasta ku uciesze i szyderstwu miejscowej ludności, mogącej napawać się widokiem upokorzonych białych. Kimura odwracał z odrazą oczy od tego widowiska. W jego Smo-japoński — od łac. Smae- Chiny (przyp. tłum.). 143 rozumieniu zasad bushido* pokonani mieli prawo być traktowani z szacunkiem, nie zaś pędzeni przez miasto jak bydło. Nadmiar optymizmu wśród jego towarzyszy przywołał w pamięci zasłyszane kiedyś w Edynburgu powiedzonko jego szkockiej, gospodyni. Zszedł któregoś dnia na śniadanie w wyśmienitym humorze, podśpiewując pod nosem jakiś przebój, grywany wówczas we wszystkich miejscowych tancbudach. Gospodyni zmarszczyła czoło i skarciła go: „Śpiewaj przed śniadaniem, a będziesz płakał przed podwieczorkiem". Aforyzm ten wydał mu się wtedy dziwny i niezrozumiały. Jego treść stała się bardziej przejrzysta dopiero w Ra-baulu. Wywołana zwycięskim dotąd podbojem Pacyfiku euforia jego ziomków była nadal wystarczająco wielka, by zlekceważyć klęskę na Nowej Gwinei jako mało znaczące, chwilowe opóźnienie ich tryumfalnego pochodu. Kimura również żywił taką nadzieję, lecz obawiał się czegoś wręcz przeciwnego. Taka arogancja w pierwszym przebłysku sukcesu była tylko kuszeniem losu. Shogunowie** z Ministerstwa Wojny uprzedzali naród, że wojna o ustanowienie Nowego Ładu w Azji może potrwać i sto lat, wypadało więc nie dawać się ponosić entuzjazmowi już na samym początku — nawet w przypadku najwspanialszych, najbłyskotliwszych zwycięstw, walka bowiem dopiero się zaczęła. W postawie swoich rodaków Kimura dostrzegał oznaki „śpiewania przed śniadaniem" i starał się ich nie naśladować. Podobnie jak ten brytyjski kapitan, którego umiejętność oderwania się od doraźnych korzyści własnych i szerszego spojrzenia na sytuację tak podziwiał, próbował skupić uwagę na odleglejszych nieco horyzontach. Śmierć wuja była złym znakiem, zapowiadającym „płacz przed podwieczorkiem". Postać pochylającego się nad nim pilota samolotu wyrwała go z zamyślenia. Czy major nie życzy sobie opuścić pokładu, kiedy już bezpiecznie wylądowaliśmy na Great Tarakang? Kimura wstał zakłopotany swoją duchową nieobecnością i — bardziej wylewnie, * Bushido — w średniowiecznej Japonii rodzaj niepisanego kodeksu honorowego klasy samurajów (przyp. tłum.). ** Shogun — w feudalnej Japonii najwyższy tytuł w hierarchii stanowisk państwowych, nadawany od VIII w. przez cesarza, początkowo na czas wojen, później dożywotnio z prawem dziedziczenia; w latach 1192-1868 shogunowie sprawowali faktyczną władzę w państwie (przyp. tlutn). 144 niż należało — podziękował pilotowi za pomyślną podróż. Trzydzieści minut później był już w sztabie pułkownika Watanabe i zdawał raport ze swej wyprawy do Rabaulu. Pułkownik na wstępie wyraził podziw i zazdrość dla wojskowych osiągnięć generała Horii oraz przekonanie, że zmarły ma zapewnione poczesne miejsce pośród duchów swoich przodków. Miał też dobre wieści dla Kimury. Majora z pewnością ucieszy wiadomość, że pod jego nieobecność rozwiązano szczęśliwie problem więźniów na Little Tarakang. Nikt inny tylko sam dowódca dywizji skierował tu jednego ze swych najsprawniejszych oficerów, niejakiego majora Tachibanę, który ma objąć nadzór nad wszystkimi cywilnymi robotnikami na tym terenie, włączając w to więźniów. Uwolni to majora Kimurę od poniżającego obowiązku troszczenia się o tych bezwartościowych ludzi i pozwoli mu skoncentrować całą energię na żołnierskich obowiązkach. A tych było bez liku. Pułkownik Watanabe z wyraźną przyjemnością podkreślał własną ważność, pouczając swoich oficerów o doniosłości Great Tarakang — jego osobistego dominium — dla szlaków transportowych łączących Archipelag Bismarcka z resztą terytorium podległego Imperium. Rozwodził się nad strategicznym położeniem bazy, mogącej odpierać ataki zarówno z morza, jak i z powietrza. Teraz, w rozmowie z Kimurą, również nie omieszkał o tym wspomnieć. Ubolewał, iż nie może powierzyć majorowi zadań o bardziej ofensywnym charakterze. Baza na Great Tarakang wymagała jednak osłony, należało zatem uczynić z Little Tarakang bastion kontrolujący cieśninę pomiędzy wyspami, budując stanowiska artyleryjskie na szczycie, oraz wykorzystać wysokość góry stanowiącej doskonałe miejsce dla stacji radiowej i meteorologicznej, zapewniając sobie w ten sposób i łączność, i dopływ niezbędnych informacji o warunkach atmosferycznych. Zarówno umocnienia, jak i stacje muszą być dobrze zamaskowane, by uniknąć zlokalizowania z powietrza. Powtarzały się sygnały, że od czasu mistrzowskiego uderzenia Japończyków przed rokiem na Pearl Harbor siły morskie i powietrzne wroga w tym rejonie znacznie wzrosły. Można się zatem spodziewać, że w najbliższej przyszłości baza na Great Tarakang znajdzie się w zasięgu ich bezpośredniego ataku. Wów- 145 czas wszechstronnie przygotowany oddział Kimury będzie się mógł wykazać w walce. Zgodnie z powyższym kompania została przemianowana na Dziewięćdziesiątą Trzecią Niezależną Grupę Ochrony Wybrzeża, przy czym mówiąc „niezależną", Watanabe podkreślił, że dokładnie to miał na myśli. Mówił też o wielu innych rzeczach: o zabezpieczeniu na wypadek ewentualnego oblężenia, o zaletach nowych technik wojennych — na przykład formowania małych flotylli łodzi odpierających desant na zasadzie pływających bomb, o eksploatowaniu naturalnych zasobów wyspy. Gdy skończył, Kimurze szumiało w głowie. Jego dowódcy udało się nie tylko zapoznać go pokrótce ze wszystkimi bieżącymi sprawami, lecz także dać majorowi do zrozumienia, że podziela większość hołubionych przez niego teorii wojskowych. Niemal wszystkie wygłaszane przez Watanabe pochlebstwa — z czego Kimura doskonale zdawał sobie sprawę — obliczone były na podniesienie samooceny majora. Stanowiły swego rodzaju ugłaskanie, przydzielone bowiem zadanie nie spełniało oczekiwań Kimury. Wiele też w tym projekcie było z osobistych ambicji pułkownika, który uważał się za największego geniusza wojskowego od czasów Masashige i zachowywał się tak, jakby od jego posunięć zależał los całego japońskiego Imperium. Jego zainteresowanie dla wieści z kampanii o Nową Gwineę brało się nie tyle z chęci poznania faktów, ile z potrzeby wykorzystania okazji do popisania się własnymi poglądami na temat skutecznego jej poprowadzenia. — Śmierć pańskiego czcigodnego wuja zostanie pomszczona — zapewnił podniosłym tonem. — Bez wątpienia już teraz ubolewają w Rabaulu, że jego wielkiej odwadze nie dorównywała sumienność tych wszystkich, których obowiązkiem było zapewnienie mu stosownych posiłków. Wiele głów pochyla się teraz ze wstydem na myśl, że generał Horii został posłany z tak karkołomną, niewykonalną misją. Nie spuszcza się człowieka na dno tysiącmetrowej rozpadliny na dwustumetrowej linie, oczekując, że dotrze tam z liną wciąż okręconą wokół siebie. Kimura powstrzymał się od wszelkich komentarzy, które zabrzmiałyby krytycznie wobec sztabu w Rabaulu. W dniu śmierci generała na skalistych brzegach rzeki Kumusi i w spienionych jej wodach poległo także ponad sześciuset żołnierzy japońskich. zale- 146 dwie miesiąc wcześniej zachwycałby się chwałą takiej śmierci. Teraz widział jedynie przerażające marnotrawstwo: z wojskowego punktu widzenia nie osiągnięto niczego. Uwolnił się wreszcie od przytłaczającego towarzystwa pułkownika z uczuciem ulgi. Pragnienie znalezienia się znów na Little Tarakang było dojmujące. Ze zdziwieniem przyjął, że potrafi teraz przyznać się przed sobą do tego, że tęskni za spokojem panującym na wyspie. Bardziej jeszcze zdumiewający był brak poczucia wstydu z powodu przyznania się do tego. Nie ulegało wątpliwości, iż nie jest bez skazy. I zaczynał akceptować ten fakt. Dosyć miał wojska i jego metod. Dosyć miał tej wojny, która omijała go wciąż, tocząc się gdzieś za horyzontem. Przyszło mu na myśl, że — być może — gdyby się był ożenił, nie stałby się takim samotnikiem; być może łatwiej by mu było dostosować się i zaakceptować rzeczy takimi, jakie są, gdyby znał kogoś, przed kim mógłby otworzyć serce w intymności wspólnej sypialni lub chociaż w liście. Nikogo takiego jednak nie było. Gdy dotarł na Little Tarakang, obóz sprawiał wrażenie opustoszałego. Brygady nie wróciły jeszcze z pracy. Wezwał swojego ordynansa i kazał mu przygotować kąpiel. Odświeżony, włożył czystą, białą koszulę, parę wytartych bryczesów i wsunął bose stopy w stare, ulubione oficerki z miękkiej skóry. Następnie udał się do poprzegradzanego cienkimi przepierzeniami baraku, służącego jednocześnie za kafejkę, pomieszczenie radiowe oraz sklepik. Znalazł tam plik depesz i komunikatów czekających na jego powrót. Zasiadł do przeglądania papierów. Jeszcze na dobre nie zaczął, gdy usłyszał przeraźliwy krzyk. Dobiegł z pewnego oddalenia, chyba z okolic baraków więźniów. Kimura wyszedł na zewnątrz. Kolejne krzyki, przerywane głośnym zawodzeniem, przeszyły powietrze. Ruszył szybkim krokiem w kierunku odgłosów ludzkiego cierpienia. Dziedziniec przed barakiem więźniów był pusty, jak zwykle o tej porze dnia. Nie było widać nawet wartowników, którzy zazwyczaj nie odstępowali położonych od strony lądu narożników ogrodzenia. Coś się jednak działo za jedną z budek wartowniczych. Kimura ruszył w jej kierunku. Zwolnił kroku, gdy rozpoznał jednego ze swych ludzi, szeregowca Yoshidę, stojącego nad kulącą się na ziemi 147 postacią. Yoshida trzymał w ręku bambusowy kij i właśnie opuszczał go z rozmachem na obnażone udo Ruth Gamage. Uderzenie zostawiło pręgę na jej skórze. Yoshida wytrzeszczał teraz na nią oczy, oszołomiony. Nie słyszał nadchodzącego majora i dźwięk własnego imienia, który zagrzmiał mu nad uchem, zwalił go niemal z nóg. Wyprężył się natychmiast na baczność i upuścił z wrażenia pałkę. Kimura podniósł ją i w nagłym przypływie gniewu zdzielił nią podwładnego w ramię. Yoshida zatoczył się i upadł; w oczach błysnęły mu łzy. Pozbierał się i ponownie stanął wyprężony. Kimura odrzucił kij daleko od siebie. — To tym zajmuje się żołnierz Nipponu, gdy nie ma w pobliżu Amerykanów, z którymi mógłby walczyć? — ział gniewem major. — Ona jest świętą kobietą pielęgnującą chorych. Czy nie umiesz znaleźć sobie lepszego obiektu napaści? — Taki był rozkaz majora Tachibany, panie majorze — wykrztusił żołnierz. — Major Tachibana zakazał komukolwiek zbliżać się do ukaranego. Ta kobieta próbowała zanieść mu wody... Kimura zastanawiał się, co ten człowiek wygaduje. Dopiero obróciwszy się nieco, kątem oka dostrzegł sytuację. Jakieś trzydzieści metrów dalej w stronę lasu rosły obok siebie dwie palmy. Pomiędzy nimi przybito poprzeczkę. Zwisał z niej, ledwie dotykając ziemi palcami stóp, człowiek, w którym Kimura z wolna zaczął rozpoznawać Rossa. Przywiązany był za nadgarstki, a jego opuchła, zsiniała twarz nie zasługiwała na miano ludzkiej. Stopy i tors miał nagie. Jedyną osłonę przed palącym słońcem stanowiła para uwalanych błotem spodni — niegdyś białych. Kimura zbladł z wrażenia. — Odciąć go! — rozkazał. Yoshida spojrzał na niego, jakby chciał coś powiedzieć. Wyraz twarzy majora kazał mu zrezygnować z tego zamiaru. Podbiegł do Rossa i rozsupłał linę podciągającą go w górę. Następnie rozluźnił sznur krępujący mu nadgarstki. Ross runął na ziemię, niezdolny do ruchu. Kimura minął klęczącą z twarzą w dłoniach i łkającą Ruth Gamage i podszedł do kapitana. — Daj mu wody — rozkazał Yoshidzie. Żołnierz musiał pobiec do budki wartowniczej. Wrócił z manierką. Podtrzymując głowę Rossa jedną ręką, drugą przechylił bania- 148 czek nad jego spieczonymi, opuchłymi ustami. W skierowanym na Kimurę spojrzeniu umęczonego człowieka jakby błysnęła wdzięczność. Major patrzył na niego przez chwilę bez słowa. W końcu odwrócił się. — Zanieś go do jego baraku. Kobieta niech też idzie do swojego — powiedział do Yoshidy, po czym ruszył przez dziedziniec z płonącą gniewem twarzą. Yoshida patrzył za nim. Czuł jeszcze piekący ból w ramieniu, pocieszał się jednak, że — zważywszy gotującą się w majorze wściekłość — i tak mu się upiekło. Na kimś jednak gniew ten się skrupi. W oczach majora była żądza krwi. Może ten nowy major odpowie za to? Ale niech lepiej stary Kimura strzeże się go. Tamten to prawdziwy tygrys. Nie to, co ten płaz Yoshimura. Ktoś go kiedyś wreszcie rozdepcze. Zresztą — niech oficerowie załatwią to między sobą. Yoshida przerzucił sobie jedno ramię Rossa przez kark i zaczął go wlec w stronę baraku. Kątem oka dostrzegł obserwującą go Ruth. — Kurra! Kurra! — krzyknął do niej. Podeszła lękliwie. Żołnierz pokazał jej, jak ma mu pomóc. Wzięła. na siebie część ciężaru, a on skinął z aprobatą głową. — Yoroshi. Yoroshi — uśmiechnął się do niej i, na ile pozwalało mu jego brzemię, skłonił się. — Shitsurei itashimas - - powiedział. Znaczyło to „przepraszam", ale ona nie rozumiała japońskiego. Domyśliła się jednak, że mężczyzna stara się ją udobruchać. Pomimo odczuwanego wciąż bólu v oczach napłynęły łzy. — W porządku już. W porządkucytując -dodała po japońsku zasłyszany wczoraj sposóbw jaki należy się pozdrawiać: — Buta no ko Szeregowiec Yoshida zachmurzył się. roześmiał się hałaśliwie. Dziewczyna potrzebna dla wesołości. Zrobiła przecież wszystko, co można było wymagać: okazała gotowość prześladowcy, jak nauczał Chrystus. Ale także nazwała szeregowca " 'oshico : Major Tachibana uśmiechnął się chłodno, pozdrawiając wchodzącego majora Kimurę skinieniem głowy. Na twarzy Kimury nie było uśmiechu, gdy odpowiadał na to pozdrowienie. Uśmiech nie pojawił się też, gdy Tachibana przedstawiał mu tłumacza, porucznika Yoshimurę. — Porucznik Niguchi powiedział mi, że są pewne sprawy do omówienia — zaczął Tachibana. — Wiele się wydarzyło pod moją nieobecność — odparł Kimura. — Czcigodny major Tachibana wykazał sporo pomysłowości. Tachibana wykonał niewielki ukłon. — Żołnierz z niechęcią przyjmuje rolę nadzorcy niewolników, lecz jego ekscelencja, generał dywizji, dał mi wyraźne rozkazy i muszę się do nich stosować bez zbędnych pytań. — I bez straty czasu na myślenie? Gniew zabłysnął w oczach Tachibany. — Może czcigodny major Kimura wyjaśni, co oznacza ta uwaga? Teraz przyszła kolej na ukłon Kimury. Wykonał go, a następnie podszedł do jednego ze stołów. Wziął z niego plik papierów i upuścił z powrotem na blat. — Moje zarządzenia... Dziesiątki szczegółowych rozporządzeń, od ilości wydawanych jednorazowo naboi do ilości ziarenek ryżu w dziennych racjach. Gdybyśmy prowadzili wojnę przy pomocy papieru, moglibyśmy w ciągu tygodnia podbić całą Amerykę Północną. Tachibana milczał. — Jestem inżynierem — ciągnął Kimura. — Buduję mosty, baraki, porty. Lecz nie buduję z papieru. Buduję z drewna, z żelaza, z zaprawy murarskiej. Nawet z liści palmowych. A do tego potrzebuję ludzi: żołnierzy, cywilów, więźniów. — Właśnie po to, by zwiększyć ich wysiłki, przysłano mnie na tę wyspę — odszczeknął Tachibana. — I nie znajduję słów, by wyrazić moje zdumienie na widok zastanego tu niechlujstwa i braku dyscypliny. Zastanawiałem się, czy nie złożyć specjalnego meldunku w dowództwie rejonu lub dywizji. — Wielka szkoda, że pan tego nie zrobił, majorze — powiedział spokojnie Kimura — ponieważ bardzo jestem ciekaw wyników. 150 jakie pan osiągnął. — Przerwał na chwilę, by pozwolić tym słowom wybrzmieć do końca, po czym ciągnął: — Zanim pan tu przybył, czcigodny majorze Tachibana, nie zawsze udawało nam się nadążać z harmonogramem robót, ale były wyraźne postępy, choć dysponowaliśmy niewielką siłą roboczą, stanowiącą zaledwie uzupełnienie moich własnych ludzi. Nie było wypadków, żadnych epidemii czy innych kłopotów ze zdrowiem; żadnych powodów zatem, by przypuszczać, że sprowadzenie większej liczby rąk do pracy opóźni wykonanie zadań. I cóż zastaję po niespełna miesiącu? Tachibana zasznurował ciasno usta. Nie spieszył się z odpowiedzią. — Zastaję taką oto sytuację: samo karczowanie lasu, przy wzroście siły roboczej o stu ludzi, posunęło się do przodu mniej, niż poprzednio w ciągu tygodnia. Mało tego — składająca się z tubylców siła robocza skurczyła się o dwadzieścia procent. A więźniowie ze statku? Dwa przypadki śmierci z przyczyn naturalnych i sześciu niezdolnych do pracy z powodu chorób i złamanych kończyn. Musi pan być dumny, majorze, z tych wszystkich osiągnięć. Dowiaduję się, że nawet moich ludzi dotknęły choroby i wypadki i że niemal czwarta ich część przebywa w izbie chorych. Wygląda na to, że użycie drewnianych pałek, które pan rozdał żołnierzom do sprawowania lepszej kontroli nad więźniami, nie ograniczało się li tylko do tego jednego zastosowania; że używali ich także do rozwiązywania problemów między sobą. W dążeniu do spełnienia swoich świętych obowiązków, majorze Tachibana, zadał pan większe straty mojej kompanii, niż Brytyjczycy i Amerykanie razem wzięci. Tachibana stał, dysząc ciężko tłumioną wściekłością. Jego dłoń, obejmująca klingę przypasanego do boku miecza, zbielała z braku dopływu krwi. — Za daleko się pan major posuwa w swoich obelgach — wysyczał. — Mówienie o stratach poniesionych z dala od pola bitwy nie świadczy dobrze o panu. Rozmawia pan z oficerem jedenaście razy rannym w boju, którego zasług nie powinien oceniać tak zwany inżynier, posługujący się dotychczas bagnetem tylko do otwierania orzechów kokosowych. Niech pan pozwoli sobie przypomnieć, Kimura, że ja nie jestem pańskim podwładnym i, choć formal- 151 nie pan tu sprawuje dowództwo, ja panu nie podlegam. Odpowiadam tylko przed dowódcą dywizji, a przez niego — przed Tenno Heiko, doradcą jego cesarskiej wysokości. Kimura skinął lekko głową na znak, że przyjmuje to do wiadomości. Rzeczywiście tak się rzecz miała.'W armii japońskiej obowiązywała zasada, że rozkazy mógł wydawać jedynie bezpośredni przełożony, a były one interpretowane jako pochodzące od samego cesarza. W ten sposób byle poruczniczyna, mający rozkazy bezpośrednio od swego dowódcy oddziału, mógł ignorować wszelkie sprzeczne z nimi instrukcje wydane przez dowódcę kompanii, nawet gdyby ten drugi ochrypł od krzyku. — Nie zamierzam przekraczać moich kompetencji — stwierdził Kimura zimno. — Dopilnuję także, by i pan nie przekraczał swoich w przyszłości. Ma pan za zadanie sprawować kontrolę i opiekę nad siłą roboczą. Moim zadaniem jest decydować, gdzie i jak zostanie ona użyta. — To jasne — warknął Tachibana. — Świetnie. Chciałbym, żeby pojął pan także, iż od tej pory żaden z należących do Dziewięćdziesiątej Trzeciej Niezależnej Grupy Ochrony Wybrzeża ludzi nie będzie pełnił obowiązków wartowniczych. W innych okolicznościach można by odkomenderować żołnierzy do uzupełnienia niewystarczających, pańskim zdaniem, służb. Jednakże teraz moi ludzie objęci zostaną rygorystycznym programem szkoleniowym w całym wolnym czasie pozostającym im po wykonaniu głównych zadań, to jest po pracach nad wznoszeniem umocnień. — To oburzające! — zaprotestował Tachibana. — Pan wie, że mam mniej niż tuzin ludzi. Niemal cała moja kompania została starta w pył na Nowej Gwinei, a to zadanie przydzielono mi jako wytchnienie od pola bitwy. Jak pan sobie wyobraża nadzorowanie przez nich stu pięćdziesięciu najemników i więźniów przez dwadzieścia cztery godziny na dobę? — To pański problem — powiedział wzruszając ramionami Kimura. — Zwrócę się z tym do dowódcy dywizji. Powiedział, że mogę liczyć na wszelką współpracę oddziałów inżynieryjnych, którym dostarczamy siły roboczej. Każdy najemny robotnik zwalnia do 152 innych obowiązków jednego żołnierza. Ja sprowadziłem tu setkę wyspiarzy. Dość, by zwolnić całą pańską kompanię. Jestem pewny, że może pan bez trudu przydzielić mi dwudziestu ludzi do pomocy przy nadzorowaniu robotników. Uśmiech Kimury był nie mniej lodowaty niż poprzednio. — Jeśli zgłosi pan zapotrzebowanie na piśmie, rozpatrzę je. Może się pan także zwrócić o włączenie pańskiego oddziału pod komendę Dziewięćdziesiątej Trzeciej Niezależnej Grupy Ochrony Wybrzeża. Wówczas można będzie sprawnie i skutecznie zorganizować pracę i rozdzielić obowiązki. — Nigdy nie ulegnę takiemu szantażowi! — zapienił się Tachiba-na. — Przypominam panu, że dowodzę kompanią piechoty. A żadna kompania piechoty, nawet zredukowana do wielkości plutonu, nie podporządkuje się jakiejś brygadzie budowlanej! Kimura wzruszył raz jeszcze ramionami. — Musimy zatem żyć obok siebie najlepiej, jak potrafimy. Rozumie pan, oczywiście, że nie mogę oddać mojej niezależnej grupy pod pańską komendę. To kwestia proporcji i równowagi. Nie można wymagać od ogona, aby merdał psem — oczy Kimury zwęziły się. — A skoro już jesteśmy przy psach, majorze Tachiba-na... Czy pańska kompania była równie biegła w zabijaniu Australijczyków, jak pański porucznik-poliglota w zabijaniu psów? Pytanie to spuściło z Tachibany nieco powietrza, którego nabrał już, gotując się do kolejnego wybuchu. Sflaczał wyraźnie i odwrócił wzrok. — Nie wiedziałem, że to głupie zwierzę należało do pana. Nie potrafiło usłuchać prostego rozkazu. To ja kazałem Yoshimurze je zabić. — Tak też mi powiedziano — stwierdził cicho Kimura. — Więzień, którego obowiązkiem było opiekować się psem, został surowo ukarany za nieudolne wypełnianie pańskich rozkazów — powiedział Tachibana na swoją obronę. — Oczywiście — zgodził się Kimura. — Więzień powinien był raczej sam rzucić się na bagnet Yoshimury, niż pozwolić, by psu stała się krzywda. Ironiczność tego stwierdzenia nie dotarła do Tachibany, który dokładnie tak wyobrażał sobie powinności więźnia w danych okoli- 153 cznościach. Wszystko zaczynało stawać się dla niego jasne. To śmierć tego psa była przyczyną tak nieprzyjaznego do niego stosunku Kimury. Jakaż szkoda, że tak doświadczony żołnierz dawał sobą powodować czemuś równie błahemu, jak śmierć pupilka. Do rana Kimura z pewnością ochłonie i będzie żałował swego obraźliwego zachowania. Może wtedy on, major Tachibana, okaże mu swoje względy. Ostatnią rzeczą, jakiej sobie życzył, były raporty do dowództwa dywizji. Tachibana nie do końca szczerze wyłuszczył powody, dla których dowództwo przydzieliło mu zadanie na tej wyspie. Nie było w tym nic z nagrody za długotrwałą i pełną poświęceń walkę z wrogiem, lecz raczej kara za to, co wydarzyło się na Nowej Gwinei. Kimura jednak nie musiał o tym wiedzieć. Tachibana wyciągnął z zanadrza gałązkę oliwną. — Czcigodny majorze Kimura, jest mi niezmiernie przykro z powodu śmierci pańskiego psa. Proszę o wybaczenie tego błędu. Stał pokornie przed Kimurą ze spuszczoną głową. — Rozumiem, że był to 'błąd — powiedział Kimura. — Sprawa zamknięta. Ale... Tachibana łypnął na niego spod oka zastanawiając się, o co jeszcze może chodzić. Kimura nie trzymał go długo w niepewności. Sięgnął do kieszeni spodni i wyciągnął z niej nabijany ozdobnymi gwoździami pasek. Była to psia obroża. — Kupiłem to w Rabaulu dla mojego psa. Teraz nie jest mi już potrzebne. Może porucznik Yoshimura zechciałby to wziąć? Jako pamiątkę. Tachibana wstrzymał oddech, gdy Kimura, przemierzywszy pokój, stanął twarzą w twarz z tłumaczem o rysach łasicy. Yoshimura przysłuchiwał się dotąd wszystkiemu w pełnym szacunku milczeniu. Teraz czekał w napięciu, z kropelkami potu na wąskim czole, co będzie dalej. — Baczność, poruczniku Yoshimura — rozkazał Kimura. Łasicolicy wyprężył się w postawie zasadniczej, a Kimura założył mu na szyję obrożę. Teraz, cofnąwszy się o krok, podziwiał efekt. — Do twarzy mu w tym, nie sądzi pan, majorze? — rzucił przez ramię do Tachibany, a zbliżywszy się do Yoshimury wycedził przez zęby: — Inpu no ko! — Sukinsyn! 154 Odwrócił się od osłupiałego oficera i z rozbrajającym uśmiechem spojrzał na Tachibanę. — Co jest dobre dla jednego psa, będzie dobre i dla drugiego — powiedział. — Mój był dobrze ułożony, kiedy go dostałem. A pański? Nie czekając na odpowiedź, wyszedł w noc. Yoshimura drżał z upokorzenia. Twarz Tachibany była nieodgadniona. — Major Kimura musiał zbyt długo wystawiać głowę na działanie słońca — zauważył. — Podziałało mu na mózg. Yoshimura zerwał obrożę z szyi i odrzucił od siebie z rozmachem. Prawie płakał. — Nikt jeszcze nie poniżył mnie bardziej — rzekł gorzko. Tachibana roześmiał się i popatrzył twardo na porucznika. — Powinieneś był zatrzymać tę obrożę — powiedział. — On miał rację. Do twarzy ci w niej. Grupka pomieszczeń magazynowych oddalona była o niecałe pięćdziesiąt metrów od najbliższego baraku zamieszkanego przez żołnierzy. Pilnowali jej dwaj wartownicy. Kiedy dowódca warty odbywał wieczorny obchód, ci dwaj żołnierze patrolowali przeciwległe krańce magazynów i zachowywali pozory gotowości. Po ostatnim jednak obchodzie — około północy — ich sumienność znacznie podupadała. Zwlekali z opuszczaniem miejsca, gdzie ich drogi spotykały się; rozmawiali przestępując z nogi na nogę, zapalali papierosy. Taką właśnie scenkę obserwował z pobliskiego ukrycia Rich. Dobiegały go odgłosy ich ściszonej rozmowy, widział rozżarzające się w regularnych odstępach czasu punkciki papierosów. Nadstawił ucha zastanawiając się, o czym można tak szczebiotać. Zaszeleściły zarośla nie opodal i podczołgał się do niego Woody. — Pełen spokój? — wysapał. — Pełen spokój — potwierdził Rich. — Szybki jesteś. — Mam dwie puszki skondensowanego mleka. Szkoda, że nie Wziąłem dwóch kartonów. Zabierajmy się stąd. 155 Prawie bezszelestnie wślizgnęli się głębiej w las i szerokim łukiem okrążyli japońskie baraki. Nie zbliżali się do zabudowań dla więźniów, lecz przemknęli dalej, w stronę wybrzeża. Następnie podczoł-gali się do osłoniętej palmowymi liśćmi jamy, określanej mianem benjo. Jej przeznaczenie nie budziło wątpliwości z powodu unoszącego się wokół odoru. W tym miejscu obaj zrezygnowali ze skradania się i nonszalancko przemaszerowali w kierunku uśpionych baraków. Udali się do najmniejszego z nich, przeznaczonego na izbę chorych. Wcześniej Ruth Gamage i dziecko mieli go wyłącznie dla siebie. W miarę przybywania chorych i poranionych zaczęto tam lokować coraz więcej niezdolnych do pracy. Ruth wraz z dzieckiem zepchnięta została w jeden koniec pomieszczenia, za skąpy parawa-nik. To Kimura przydzielił jej funkcję przełożonej w izbie chorych, co było łaskawym posunięciem, umożliwiało bowiem stałą opiekę nad małym. Wraz z przybyciem Tachibany, wydatnie wzrosło jej obciążenie pracą. Ruth drgnęła na odgłos skrobania w parawan. Upewniwszy się tylko, że dziecko śpi nadal, wyjrzała zza zasłony. — Kto tam? — szepnęła. — Australijskie Siły Ekspedycyjne, panno Gamage — odpowiedział cicho Woody. — Mamy coś dla pani. Dziewczyna wyszła zza parawanu, a Woody wręczył jej dwie puszki mleka. — To dla małego — powiedział. — Ma pani gdzie ukryć? — Znajdę jakieś miejsce. Co to jest? — Mleko w puszkach. Jest tego dużo więcej, tam skąd to pochodzi. Jak się ma kapitan? — Bardzo słaby. Śpi teraz. — A jak pani się czuje, panienko? Nieźle się pani oberwało. — Nasz Pan wytrzymał daleko cięższe razy. Moje — usunęły strach z mego serca. Wiem teraz, że było wolą Boga, bym się tu znalazła. Abym mogła odpokutować za moje winy i pracować tu na chwałę Jego Królestwa. — Ale do tego potrzebne będą pani siły — powiedział z zakłopotaniem Woody. — Kto tam jest? — usłyszeli szept z drugiego końca baraku. — Czy to pani, panno Gamage? 156 — To kapitan — szepnął Rich. — Musieliśmy go obudzić. — Zamienię z nim słowo — powiedział Woody do Ruth. — A pani niech schowa to mleko i wraca do łóżka, panienko. Zobaczymy się tylko z kapitanem i już nas nie ma. Dobranoc. — Może on czegoś potrzebuje... Woody zapewnił ją, że sprawdzi i w razie czego da jej znać, po czym na palcach przeszedł obok śpiących chorych do łóżka Rossa. — To my, Woodhouse i Richardson, kapitanie. Przynieśliśmy mały prezencik dla dzidziusia. Dodatkowy przydział. Jak się pan czuje? — Jak kawałek pieczystego — stwierdził Ross. — Moje ramiona zdają się nie mieć nic wspólnego z resztą. — Był pan tam rozpięty przez całe dwa dni — powiedział Woody. — Trzeciego by już pan tam nie wytrzymał. Majaczył pan zaraz po pierwszym dniu, kiedy zdejmowali pana. — Straciłem poczucie czasu. Nie pamiętam nawet, żeby mnie w ogóle odcinali. Dwa dni, mówicie? Wciąż mi się śni, że widziałem Kimurę... — Widział go pan naprawdę — odparł Woody. — To on kazał pana zdjąć. — Czy Tachibany już nie ma? — zapytał Ross. — Aż tak dobrze jeszcze nie jest, kapitanie. Dziś znowu próbował swoich sztuczek. Kazał pańskiemu marynarzowi, Kimie, dźwigać głaz pod górę i na dół, pod górę i na dół. Ten Kima twardy jest jak rzemień. Upadł tylko dwa razy i dostał parę kopniaków. Teraz przysięga, że zatknie sobie przed domem na palu kilka japońskich głów. I z pewnością tak zrobi, jeśli tylko będzie miał choć cień okazji. — Mówiłeś coś o dodatkowym przydziale dla dziecka. W środku nocy? W ciemności błysnęły wyszczerzone w uśmiechu zęby Woody'ego. — W magazynie nie ma zamków. Nie doliczą się paru puszek. A jeśli nawet, posądzą o to jakiegoś łobuza spośród swoich. — Tachibana kazałby pokrajać was w plasterki, gdyby was złapano — ostrzegał Ross. — Ale najpierw muszą złapać — odparł beztrosko Woody. 157 Kiedy w końcu wymknęli się stamtąd, Ross długo leżał wpatrując się w liściasty sufit. Całe ciało paliło go ogniem; każdy mięsień, każde ścięgno rozdzierał ból. Starał się —jak wtedy, gdy wystawiony był na parzące działanie słońca — skupić się na czymś innym niż własne, udręczone ciało. Udawało się to tylko częściowo. Przywołał na pomoc Machiko i — o cudzie! — przyszła do niego, gładząc czule delikatną, kochającą ręką i szepcząc słowa otuchy i miłości. Stała się rzeczywistością, a ból i cierpienie — snem. Ale ciche, dobiegające z oddali głosy zakłócały tę sielankę i przenosiły go z powrotem w świat boleści. Poruszył się niespokojnie na pryczy. Ruth Gamage modliła się głośno do Boga, od którego kiedyś chciała uciec: — ...i błagam cię, Panie, abyś przebaczył tym, którzy nas prześladują, tak jak przebaczyłeś prześladującym Ciebie. Racz odwrócić ich umysły od mroków ignorancji i zła i pomóż twojej pokornej służebnicy oświecić ich twoim światłem. Uczyń mnie, Panie, narzędziem Twej woli, bym mogła znaleźć miejsce pomiędzy świętymi twymi... Jej modlitwy nie padały w głuszę. Uśpione obok dziecko obudziło się i rozpłakało w głos. Chłopczyk był głodny. Ruth przerwała modlitwę, by wybić dwie dziurki w jednej z przyniesionych przez Australijczyków puszek. Wylała na palec kilka kropel i podała dziecku do ssania. IX. WYZNAWCY BUSHIDO Napięte stosunki pomiędzy dwoma japońskimi majorami, Kimurą i Tachibaną, miały niewielki wpływ na życie codzienne więźniów na Little Tarakang. Dni upływały im jednostajnie: praca — sen, praca — sen i żaden nie różnił się niczym od poprzedniego poza tym, że tamten udało się już przeżyć, a ten —jeszcze nie wiadomo. Egzotyczne dla nich i skąpe wyżywienie pozbawiało ich odporności na liczne choroby, które teraz wyniszczały ich ciała i odbierały 158 resztki sił. Nie zabezpieczeni nocą przed moskitami, nabawiali się tropikalnej gorączki. Nieuchronnie śmierć zbierała swoje żniwo i z każdym tygodniem przybywało świeżych, grubo ciosanych krzyży na wzgórzu w pobliżu obozu. Zdarzały się też pewne rozrywki. Trzykrotnie w ciągu paru miesięcy kazano więźniom pakować ich skąpy dobytek. Zapowiadano, że przybędzie statek z Lae, by przewieźć ich do innego obozu. Surabaja była pierwszym domniemanym portem przeznaczenia. Statek jednak nie przypłynął. Za drugim razem mieli być zabrani do Haroekoe. Za trzecim — na Celebes. Statki nie zjawiały się i nikt nie udzielał wyjaśnień. Za każdym razem jedni przypuszczali, że statek przepłynął obok wyspy, nie zatrzymując się, inni twierdzili, że nie było żadnego statku i że Japończycy nie mają najmniejszego zamiaru pozbywać się ich z wyspy. Jeszcze inni — i ci byli prawdopodobnie najbliżsi prawdy — utrzymywali, że znowu zawiodła japońska łączność i transport. Po każdym takim zrywie i upadku nadziei życie wracało do tej samej monotonnej niedoli. Więźniom pozostawało jedno pocieszenie: jakkolwiek źle im się wiodło, zawsze mogło być jeszcze gorzej. Dowód mieli tuż obok, w zasięgu wzroku, w obozie wyspiarskich robotników, gdzie śmiertelność spowodowana chorobami i brutalnością nadzorców trzykrotnie przewyższała liczbę zgonów w ich obozie. Zwykle łatwo było zgadnąć, kiedy rozdzielano przydziały sake, a to po krzykach i — nierzadko — strzałach rozlegających się wśród baraków wyspiarzy, dokąd zawsze po zmroku niosło pijanych żołnierzy. Magnesem były kobiety. Nie wszystkie spełniały zachcianki opętanych chucią żołnierzy i te płaciły za to życiem. Zdarzało się też, że męska część społeczności, wytrącona z apatii jakimś drastycznym incydentem, próbowała dzielnie, acz bezskutecznie interweniować. Jeśli nawet major Tachibana przeciwny był powtarzającym się atakom gwałtu, morderstwom i okaleczeniom, to głównie z powodu zakłócania spokoju, a nie związanego z nimi okrucieństwa. Wydał rozporządzenie nakazujące żołnierzom odwdzięczanie się kobietom za ich względy i uważał sprawę za załatwioną. Zarządzenie to obowiązywało jego ludzi, oni bowiem byli głównymi sprawcami tych nocnych wypadów, choć zdarzali się wśród nich także żołnierze Kimury. 159 Kimurze bardzo nie podobało się to, co działo się nocą w obozie, nie chciał jednak przekraczać wyraźnej linii demarkacyjnej nakreślonej pomiędzy strefami wpływów obu majorów. Zarówno nad więźniami, jak rzeszą przymusowych robotników tubylczych władzę sprawował Tachibana. Kimura był świadom, że pragnie on użyć wyspiarzy w toczącej się między nimi nie deklarowanej wojnie o władzę na wyspie. Tachibana znalazł sposób, by zminimalizować skutki odmowy Kimury użyczenia mu własnych ludzi do służby wartowniczej i nadzoru nad pracującymi. Wziął, za miskę soczewicy, ochotników spośród wyspiarzy. Odziani w znoszone mundury, z opaskami na ramionach i uzbrojeni w gumowe pałki siepacze gotowi byli na jedno skinienie Tachibany rzucić się na własnych ziomków. W obozie więźniów — z równą przenikliwością i wyczuciem — Tachibana wybrał Randolpha Moorhouse'a na głównego rzecznika więźniów, a zarazem — strażnika ich potulności. Zapał, z jakim Moorhouse pilnował, by więźniowie stosowali się do wszelkich żądań Tachibany sprawił, że jego wcześniejsze pomawianie Rossa o „kolaborację" wydało się teraz bezwstydną hipokryzją. Moorhouse był jednak przekonany, że powierzenie mu tej funkcji miało inną wymowę: oznaczało uznanie jego naturalnych cech przywódczych. Tak więc, gdy większość więźniów i żołnierzy świadoma była jedynie animozji i okazjonalnych starć, pomiędzy Tachibana i Moor-house'em z jednej, a Kimura i Rossem z drugiej strony narastał znacznie głębszy i istotniejszy konflikt. Kimura w swoich usiłowaniach polepszenia losu więźniów był w bardzo niezręcznej sytuacji. Powodowały nim te same zasady kodeksu bushido, których Tachibana używał dla usprawiedliwienia swoich naj brutalniej szych wybryków. Zarówno jeden, jak i drugi wierzył święcie, że żyje zgodnie z tym kodeksem i lojalnie służy boskiemu cesarzowi. Różnica leżała w zdolności każdego z nich do samooceny. Kimura przykładał miarę wyznawanej przez siebie filozofii do każdej swej myśli i każdego uczynku. I wciąż dostrzegał w sobie niedoskonałości. W księdze mądrości czytał również między wierszami. Tachibana przeciwnie, nie wdawał się w szczegóły i niuanse; 160 dla niego wszystko było albo czarne, albo białe — bez półtonów. Czuł się żołnierzem, śmiercionośnym mieczem w ręku cesarza, bezlitosnym i nieulękłym; narzędziem Nowego Ładu, sługą wyższej moralności, która miała być ustanowiona. Nie kwestionował słuszności tych zasad moralnych, podobnie jak nie kwestionował beznamiętnego okrucieństwa w ich egzekwowaniu. Zadanie miecza jest niedwuznaczne i pozbawione sentymentów. Miecz po prostu jest posłuszny ręce swego pana. Tachibana terminował w wojennym rzemiośle na froncie japońsko-chińskim, gdzie wpojono mu, że Chińczycy muszą zostać ukarani za odmowę współpracy i uznania zwierzchności narodu japońskiego. W 1937 roku uczestniczył w japońskiej ofensywie w rejonie Nankinu. Wzięto wówczas do niewoli trzydzieści tysięcy żołnierzy chińskich i przystąpiono do wymierzania im kary. Oddział Tachibany miał na swym koncie ponad tysiąc trzysta egzekucji, a sam Tachibana doszedł do nielichej wprawy w ścinaniu głów jednym ciosem miecza. Większość egzekucji odbywała się jednak masowo: jeńcy ustawiani byli na brzegu rzeki i rozstrzeliwani serią z karabinu maszynowego — zapracowana armia japońska nie mogła sobie zbyt często pozwalać na luksus indywidualnych straceń. Tachibana dopiero po zdobyciu Nankinu miał okazję wprawić się w sztuce zabijania. Stracił rachubę swoich ofiar, pamiętał tylko dominujący ból mięśni ramion i barków, z którego musiał leczyć się aż trzy dni, zanim był w stanie ponownie użyć pistoletu z dawniejszą skutecznością. Krwawa orgia trwała pełne pięć tygodni i nawet najwyższe dowództwo nie potrafiło określić jej ostatecznych rozmiarów. Najbardziej umiarkowane dane szacunkowe podają liczbę około stu tysięcy, lecz wydaje się, że — wliczając kobiety i dzieci — liczba dwustu tysięcy byłaby bliższa prawdy. Krwawa przeszłość nie spędzała Tachibanie snu z powiek. Tępi-ciel robactwa nie miewa wyrzutów sumienia z powodu usuwania ze społeczeństwa szkodników. W oczach Tachibany każdy, kto przeciwny był ich świętej wojnie, sam stawiał się na równi z robactwem, a świat mógł tylko zyskać na jego wytępieniu. Nie nękały go wątpliwości co do czystości intencji jego wojskowych zwierzchników, którzy filozofię swą pożenili z nacjonalizmem. Jego posłuszeństwo było ślepe i wolne od wahań. 161 Kimura zaś pragnął darzyć swych wrogów szacunkiem, żeby móc szanować samego siebie. Jeśli przedmiot jego zwycięstwa pozbawiony był szlachetności, całe przedsięwzięcie traciło na szlachetności, a zatem i na znaczeniu. Słodycz zwycięstwa nabierała wówczas smaku popiołu. Kimura tęsknił za rozmowami z Rossem, nie zrobił jednak nic, co mogłoby uchodzić za podważanie władzy Tachibany nad więźniami. Skoncentrował się na własnym zadaniu: musztrowaniu swojego oddziału, ćwiczeniach w strzelaniu i innych niezbędnych piechocie sprawnościach, oraz na pracach budowlanych przy umocnieniach i stacji radiowo-meteorologicznej. Po ukończeniu wytyczania drogi na wierzchołek, przystąpiono do pospiesznego wznoszenia doskonale zamaskowanej stacji, która miała — według oczekiwań pułkownika Watanabe — odegrać wielką rolę w kontrolowaniu całego rejonu pobliskich wysp. Praca na szczycie Mount Taki była już w toku, gdy zdarzyło się coś, co kazało Kimurze przekroczyć linię wytyczającą strefę wpływów Tachibany. Umocnienia pod bazę na szczycie wymagały ogromnych ilości kamienia i skały koralowej. Wszystko to trzeba było ściągać z dołu — na plecach lub na drewnianych saniach. Mordęga ta zarezerwowana była wyłącznie dla niewolniczej siły roboczej, a strażnicy Tachibany pilnowali, by więźniowie nie ociągali się zbytnio. Kimura zwykle tak poruszał się po wyspie, by nie być świadkiem żenującego widoku: ludzi Tachibany pastwiących się nad dumnymi niegdyś białymi. Bał się zwłaszcza spotkania z Rossem, którego kiedyś próbował traktować zgodnie z nakazami honoru i którego zostawił, wraz z innymi, na wątpliwej łasce Tachibany. Tego jednak dnia nie było sposobu na uniknięcie spotkania, miał się bowiem udać na inspekcję robót na szczycie góry. Widok więźniów i tego, jak byli traktowani, rozpalił mu policzki wstydem. Pożałował, że wszystkie obowiązki związane z prowadzonymi robotami powierzył Niguchiemu. Z pewnością można było znaleźć lepszy sposób transportowania kamieni na szczyt niż ten prymitywny i uciążliwy. Robotnicy bliscy byli wyczerpania. Zwłaszcza jeden, najstarszy spośród nich — Rawlings. Stąpał wolno, zataczając się pod cięża- 162 rem potężnego bloku, z którym pokonał już bez mała trzy kilometry pod górę. Upadał co rusz, lecz wstawał dźgany bagnetem przez jednego z ludzi Tachibany. Kimura nie był jedynym, który zauważył zmagania więźnia z głazem. Przed Rawlingsem na wąskiej ścieżce, zaprzężeni do drewnianych sań wyładowanych koralem, sunęli wolno Ross i Newton. Sanie zatrzymywały się co chwila na każdym wyboju, blokując przejście i tamując ruch idących za nimi. Kimura zrozumiał ich taktykę: odwracali w ten sposób uwagę strażnika od Rawlingsa, a także umożliwiali mu króciutkie wytchnienie, gdy czekając na wznowienie wspinaczki, mógł złożyć swe brzemię na ziemi. Strażnik wrzeszczał na nich, popędzał, oni zaś szarpali i ciągnęli — zdawało się — z całych sił. W pewnej chwili Ross podniósł wzrok i dojrzał Kimurę. W oczach błysnęła mu dzikość, która zaniepokoiła majora. Odczytał w nich wyzwanie. I coś jeszcze. Nienawiść? Ta myśl zelektryzowała go. Nie spodziewał się po Rossie nienawiści, tak jak nie spodziewał się po nim strachu. Jedyne, czego oczekiwał, to wyzbytego emocji szacunku dla godnego przeciwnika; szacunku wykraczającego poza osobiste odczucia. Czuł się zraniony: częściowo dlatego, że nie sądził, by na to zasługiwał; częściowo dlatego, że nie dał Rossowi żadnego prawa uzewnętrzniania takich uczuć; częściowo w końcu dlatego, że podkopywały jego własny szacunek dla kapitana. Strażnik przestał wrzeszczeć, gdy spostrzegł majora. — Rei! Rei! — zawołał do Rossa i Newtona. Obaj więźniowie posłusznie skłonili się. Wyraz bólu na twarzy Kimury ustąpił miejsca obojętności; ta jednak skrywała gniew: na kapitana — za pełne nienawiści spojrzenie, i na siebie samego — za zmieszanie, jakie czuł. Ruszył szybko przed siebie. Nie uszedł jeszcze kilku kroków, gdy ponowne wrzaski wartownika kazały mu się odwrócić. Obiektem napaści był znów Rawlings, zmagający się ze zbyt już ciężkim dla niego kamieniem. Kimura zobaczył, jak ten wychudły, zmizerowany człowiek zrobił jeszcze jeden, ostatni wysiłek, by ruszyć z ziemi głaz, po czym upadł na twarz z cichym okrzykiem i leżał nieruchomo. Nadzorca wymierzył mu kilka kopniaków, lecz leżący nie dał znaku, że cokolwiek poczuł. 163 Ross zrzucił swą uprząż i podbiegł do leżącego. Obrócił go na plecy. Kiedy podniósł wzrok, Kimura stał już nad nim. — Nie żyje — powiedział drewnianym głosem w odpowiedzi na pytanie Kimury. — To godne ubolewania — rzekł ze smutkiem oficer. — Pański żal jest zbyteczny, majorze Kimura — odparł Ross z goryczą. — Sądziłem raczej, że będzie pan zadowolony. Jedna gęba mniej do żywienia. Proszę tylko pomyśleć: zaoszczędzi się całą filiżankę ryżu dziennie. Bolesny skurcz przemknął • przez twarz Kimury. Strażnik, nie rozumiejący słów Rossa, lecz zaalarmowany brakiem szacunku w jego głosie, zdzielił go kolbą po plecach. Źle wymierzony cios nie był silny, ale i tak zdołał powalić kapitana na ziemię. Ross wstawał powoli, nie spuszczając płonącego wzroku z majora. Ten powstrzymał gestem dłoni szykującego się do ponownego ciosu żołnierza. — Na dziś koniec pracy — zarządził, jakby wcale nie słyszał wypowiedzianych przed chwilą przez Rossa słów. — Znieście zmarłego więźnia na dół. Odwrócił się do strażnika i powtórzył mu to samo po japońsku. — Znajdź potem porucznika Niguchi i każ mu natychmiast zameldować się u mnie. Poproś także majora Tachibanę, by przyszedł. — A co z więźniami, panie majorze? — zapytał żołnierz. — Każ im wracać do obozu. Nie będą się sprzeciwiać. Wiadomość, że koniec na dziś z pracą, przemknęła jak iskra wzdłuż prowadzącej na szczyt ścieżki i wznieciła okrzyki radości, które jednak szybko zamarły na widok Rossa i Newtona, niosących ciało Rawlingsa. Tego wieczoru, ku zaskoczeniu więźniów, rozdano dodatkowe porcje: placki ryżowe z odrobiną ryby i trochę mętnej, wodnistej zupy. Tę niespodziewaną hojność wyjaśnił Yoshimura: świętowana jest właśnie rocznica zajęcia Singapuru* i nadania mu nowego imienia — Syonan. Żadnemu z więźniów nie przyszło do głowy, by podważać to uzasadnienie. Prawda wyglądała jednak inaczej, W rzeczywistości Kimura wszedł w układ z Tachibaną. I nikt nie był bardziej od niego samego zdumiony tym, do czego się w końcu Japończycy zdobyli Singapur 15 lutego 1942 r. (przyp. tlum ) 164 posunął, by zadośćuczynić oskarżycielskiemu spojrzeniu Rossa. Prześladowało go ono; sprawiało, że wahał się pomiędzy chęcią zrobienia czegoś, co usprawiedliwiałoby tę nienawiść, a pokusą, by powiększyć jeszcze nie uświadamiany przez Rossa dług wdzięczności wobec pana jego losu. Zachowanie twarzy wymagało od Kimury nie lada ekwilibrysty-ki. Nie mógł sobie pozwolić na zdradzenie się z najmniejszym przejawem sympatii dla więźniów. Musiał ją zatem jakoś zamaskować. Pomysł posłużenia się rocznicą „wyzwolenia" Singapuru dla okazania więźniom nieco łaskawszego traktowania podsunęły mu stacje radiowe nadające jubileuszowe, entuzjastyczne audycje. Decyzję o skróceniu dnia roboczego podjął spontanicznie i było pewne, że Tachibana ją zakwestionuje. Singapurska rocznica dostarczyła idealnego motywu: należało wcześniej zakończyć pracę tego dnia, by żołnierze mogli świętować radosne wydarzenie. A w takim dniu wspaniałomyślność Imperium nie mogła pominąć nawet najmniej godnych. Raz przyjąwszy tę taktykę, trzymał się jej, wyczuwając szansę na przejęcie inicjatywy i pokierowanie biegiem spraw na wyspie wedle własnego uznania. Przeszkoda w osobie Tachibany musiała zostać usunięta. Zapewnienie sobie jego współpracy okazało się nieodzowne. Nie sprawdzała się w praktyce przyjęta przez nich formuła współżycia po przeciwnych stronach linii demarkacyjnej. Alternatywą dla niej było uwiedzenie Tachibany; postawienie go w sytuacji, w której nie będzie mógł — bez utraty twarzy — uchylić się od spełnienia zaciągniętych zobowiązań. Nie wchodziło zatem w grę stawianie żądań, lecz raczej obsypanie grzecznościami. Kimura zaprosił Tachibanę, by zjadł z nim wieczorem uroczysty obiad na cześć rocznicy odrodzenia Singapuru. Miał w swoich zapasach trochę smakołyków na taką właśnie okazję i postanowił wykorzystać je teraz dla podkreślenia tej przełomowej chwili, po której na wyspie zapanuje nowa harmonia. Podczas obiadu obdarował Tachibanę sześcioma butelkami whisky, skonfiskowanymi blisko rok temu na „Machiko", a także pochodzącym stamtąd dzwonem okrętowym, który jeden z jego ludzi wydobył ze szczątków spalonej nadbudówki i pieczołowicie 165 odrestaurował. Kimura niechętnie rozstawał się z tą pamiątką, lecz przykrość zrekompensował osiągnięty efekt. Tachibana tyleż był poruszony szczodrobliwością Kimury, co zbity z tropu. Jego zmieszanie potęgował fakt, że nie miał czym się zrewanżować. Kimura nie poprzestał na tym. Wyznał, że od kilku tygodni szkoli swoich ludzi na wszechstronnych wojaków, obeznanych z rozmaitymi technikami walki, i pomyślał, że byłaby to ogromna szkoda, by tak doświadczony i zaprawiony w bojach wojownik, jakim jest niewątpliwie Tachibana, przyglądał się z boku i nie podzielił się z nimi swą bezcenną wiedzą i umiejętnościami. Czy nie zechciałby czcigodny major Tachibana wziąć osobiście udziału w tym szkoleniu i pomóc w uczynieniu Dziewięćdziesiątej Trzeciej Niezależnej Grupy Ochrony Wybrzeża jedną z najsprawniejszych jednostek w służbie cesarskiej? Tachibana rozpromienił się. Zrozumiał wreszcie, dlaczego Kimura wyłaził wprost ze skóry, by uładzić z nim stosunki: potrzebował jego pomocy, by z tej brygady brukarzy uczynić oddział wojskowy z prawdziwego zdarzenia. Tachibana był w siódmym niebie. Kimura nie mógłby wymyślić lepszego pochlebstwa. Majora Kimurę wiele kosztowało stłumienie własnej dumy i zwrócenie się z prośbą do człowieka, którym gardził. Czyż wspaniałomyślność nie była jednak hasłem tego dnia? On również może raz puścić w niepamięć urazy. — Stawiam wszakże jeden warunek — powiedział Tachibana. — Oprócz tego, oczywiście, że zastrzegam sobie wolną rękę, jeśli chodzi o metody szkolenia powierzonych mi ludzi. Będzie pan musiał, majorze, wziąć na siebie rolę pasterza tych parszywych owiec — więźniów. Kimura skinął głową. — Jak pan sobie życzy, majorze Tachibana. Niguchi nie radzi sobie z nimi zbyt dobrze. Będę musiał dopilnować, by praca była lepiej zorganizowana. — Jeśliby to ode mnie zależało, wystrzelałbym ich i rzucił rekinom na pożarcie — stwierdził Tachibana. — Połowa z nich już i tak choruje i do niczego się nie nadaje. Zwykłe darmozjady. 166 — Cały szkopuł w tym, że nie możemy zużytych robotników zastąpić świeżą siłą roboczą — zauważył z ukrytym szyderstwem Kimura. — Jeden z Europejczyków padł nieżywy na moich oczach, próbując podnieść zbyt ciężki dla niego głaz. Serce nie wytrzymało. — A, ten stary. Byłem tam, kiedy przynieśli jego ciało. Dziwiłem się, że tak długo wytrzymał. Mam nadzieję, że nie żal ich panu, majorze Kimura. Kłopot w tym, że oni są zbyt delikatni, nienawy-kli do ciężkiej pracy... — To nie stan więźniów mnie martwi, lecz stan robót. Obsada radiostacji ma tu być w przyszłym tygodniu z całym wyposażeniem, a my nie jesteśmy jeszcze gotowi na ich przyjęcie. — Chciałbym wiedzieć, co się za tym wszystkim kryje — mruknął Tachibana. — Wygląda na to, że czcigodny Watanabe chce uczynić z tej wyspy drugi Gibraltar. Według mnie, to strata czasu. Powinniśmy skoncentrować wszystkie nasze siły na Nowej Gwinei, a te wyspy zostawić mewom. Tam nie wiedzie nam się zbyt dobrze, jak pan zapewne wie. Australijczycy wyparli nas z Buny. Kimura przytaknął posępnie. — Ten ich MacArthur przechwala się, że wyrzuci nas z Nowej Gwinei i dotrzyma obietnicy powrotu na Filipiny. Być może pułkownik Watanabe bierze serio te pogróżki. Wyspy Tarakang leżą MacArthurowi na drodze do Filipin. — MacArthur tylko się tak nadyma — prychnął pogardliwie Tachibana. — Mając i milion ludzi, nie zdołałby odebrać nam Nowej Gwinei przez dwadzieścia lat. Znam ten kraj i wiem, co znaczy walczyć tam. To istne piekło. Tachibana, w którego żyłach zaczynała już krążyć wypita sake, oparł się wygodniej i na chwilę zatopił się w przywołanych wspomnieniach. Owładnęły nim tak bardzo, że nie dosłyszał w całości pytania Kimury. — Co pan mówił, majorze? — otrząsnął się z zadumy. — Zastanawiałem się głośno, czy miała sens decyzja, by tak doświadczony oddział przenieść tu, na wyspę, z dala od walk. Sam pan kiedyś określił to miejsce mianem stojącej wody. Tam, na polu walki, oddział pański stanowiłby trzon oporu... Tachibana uśmiechnął się tajemniczo. 167 — Niewiele pan chyba słyszał o nas, prawda? — zapytał z szelmowskim grymasem na twarzy. Dopił do dna swoją czarkę wódki i wymownie wpatrywał w Kimurę. Najwyraźniej coś postanowił. — Wie pan, majorze Kimura? Dowiódł mi pan dzisiaj, że nie jest pan tym, za kogo pana brałem. Nie waham się teraz przyznać, że uważałem pana za zarozumialca. Ale już tak nie myślę. Jest pan w porządku. A jeśli Tachibana mówi o kimś, że jest w porządku, to znaczy, że tak jest w istocie. Wyjawię panu pewien sekret... — Sekret? — jak echo powtórzył Kimura. ^~ Właśnie. Chciał pan wiedzieć, dlaczego odwołano mój oddział z Nowej Gwinei. Naprawdę dlaczego. Otóż sądzono, że nabraliśmy złych nawyków. Kimura nie rozumiał. — Złych nawyków? — powtórzył znów. — Zgadza się. Złych nawyków kulinarnych. Roześmiał się hałaśliwie widząc, że Kimura nadal nie wie, o co chodzi. — Nie rozumie pan, Kimura'? Przez sześć tygodni obywaliśmy się bez zapasów żywności. Żywiliśmy się tylko tym, co udało się wydrzeć ziemi, a nie było tego wiele. Jedyną rzeczą, której nie brakowało, były trupy. Kimura nie zdołał ukryć przerażenia. — Niech pan nie robi takiej oburzonej miny — zganił go Tachibana. — Może mi pan wierzyć, że jeśli ktoś jest wystarczająco głodny, zje wszystko. Wszystko! Kimura poczuł wzbierające w nim mdłości. Śmierć z głodu wydawała mu się daleko bardziej do przyjęcia niż usprawiedliwiane przez Tachibanę wyjście. — Zjadaliście ciała wrogów? — wyszeptał ledwo słyszalnie. — Nie zawsze mieliśmy ich pod dostatkiem — odparł Tachibana rozkoszując się efektem, jaki wywoływały jego słowa na słuchającym. — Głód potrafi doprowadzić do tego, że człowiek patrzy na swój palec i zastanawia się, czy go sobie nie odrąbać i nie zjeść. — Spojrzał na pobladłego Kimurę i wzruszył ramionami. — Pan jest taki, jak inni — powiedział z rezygnacją. — Nie rozumie pan. Ale przynajmniej wie pan teraz, dlaczego trzęsę się nad każdą miską 168 ryżu, którą musze dać tym cholernym więźniom. Za każdą taką miskę jakiś japoński żołnierz w buszu Nowej Gwinei czołgałby się piętnaście kilometrów w błocie. Kimura nie potrafił wykrztusić słowa. Wiedział, że już nigdy nie spojrzy na tego człowieka bez odrazy. Tachibana żałował chyba swych zwierzeń, bo próbował nawet zażartować na ten temat. — Cywilizowani ludzie opowiadają dowcipy o kanibalach — powiedział. — Ale na Nowej Gwinei nikt by się z nich nie śmiał. Kanibalizm to ich narodowa rozrywka. Uprawiają go od setek lat. Na tych wyspach też nie jest nie znany. Niech pan zapyta naszych tubylców... — To prości i skryci ludzie — powiedział Kimura z wysiłkiem. — Nie będą chcieli o tym mówić. — Kiedyś byli ludem wojowników — ciągnął Tachibana — zanim biali misjonarze przybyli w te strony i zakazali im zjadać się nawzajem. Czy pan wie, że było wielkim zaszczytem zostać zjedzonym? Oni jedli tylko najdzielniejszych wojowników spośród zabitych. Wierzyli, że zjadając serce dzielnego wroga, przejmują od niego jego odwagę i siłę. — Pan też w to wierzy, Tachibana? Tachibana wstał i zatoczył się niepewnie. — Gdybym zginął w bitwie, cieszyłbym się, że moi koledzy mogą się pożywić moim ciałem — oświadczył dumnie. Wydawało się, że myśl ta wzruszyła go. Oczy mu się zaszkliły, co zdarzało się tylko wtedy, gdy był bardzo pijany. — Obaj jesteśmy wyznawcami bushido, Kimura, chętnie więc ofiarowałbym ci moje ciało po śmierci, jeśli od tego zależałoby twoje utrzymanie się przy życiu i kontynuowanie walki do ostatniej kropli krwi. Kimura wstał także. W głowie mu trochę szumiało od wypitego trunku. Choć Tachibana budził w nim odrazę, poczuł także dziwne wzruszenie, słysząc tę niespodziewaną, lecz niewątpliwie szczerą deklarację. — To honor dla mnie, Tachibana — powiedział, nie siląc się na wyszukane słowa. — Mnie też spotkał z pańskiej strony honor dziś wieczór — odparł z powagą Tachibana. — Przyrzekam, Kimura, że wyszkolę pańskich ludzi najlepiej, jak potrafię. Uczynię z nich najwaleczniej- 169 szy oddział bojowy w całej armii. Zrobię z nich prawdziwych żołnierzy, wdzięcznych, że mogą z honorem umrzeć za Tenno Heikę. Wkrótce potem Tachibana odszedł chwiejnym krokiem do swej kwatery, ściskając w objęciach sześć butelek whisky i wypolerowany dzwon okrętowy. Jego złorzeczenia, gdy upuścił jedną z cennych butelek, ściągnęły wartownika pragnącego sprawdzić, co się dzieje. Wśród pokornych próśb o wybaczenie niezręczności, przestraszony żołnierz odprowadził majora do jego baraku. Tam, nie rozbierając się nawet ani nie rozściełając materaca, Tachibana zwalił się na podłogę i zasnął twardo. Kimura patrzył za nim przez chwilę, po czym, potykając się, pobiegł w stronę lasu. Przy pierwszym drzewie zatrzymał się i oparłszy się rękami o pień... długo wymiotował. X. ROZKAZY Z TOKIO Nazywali to „kapuścianym poletkiem Kimury". W rzeczywistości była to starannie wybrana połać ziemi dwunastometrowej szerokości i trzydziestometrowej długości. Wykarczowano stamtąd pół tuzina wysokich drzew, gąszcz paproci tropikalnych i kilka kęp łykowatych traw. Za pomocą małych ładunków wybuchowych usunięto pniaki, a następnie — długo i mozolnie — przekopywano glebę, wydłubując każdy najmniejszy korzeń czy kamień. Rdzawa ziemia została zaorana i szczodrze użyźniona ludzkimi ekskrementami, wybieranymi codziennie z niemal religijnym pietyzmem z ben-jo, co było rytuałem typowym dla dziedzictwa kulturowego na obszarach gęsto zaludnionych i mało urodzajnych. Kimura osobiście nadzorował prace ogrodnicze, pilnując, by każdy centymetr kwadratowy gleby został wykorzystany. Prawie czwarta część poletka przeznaczona była pod zasiew miejscowego bulwiastego warzywa, które osiągało monstrualne rozmiary i stanowiło główny składnik pożywienia ludów zamieszkujących pobliskie wy- 170 spy. Reszta ziemi, pocięta równiutkimi, schludnymi bruzdami, miała w niedalekiej przyszłości przynieść plon fasoli, soi, tapioki, soczewicy i dyni, a także — ananasów, bananów i bakłażanów. Ten skromny przejaw dążności Kimury do samowystarczalności pozostawał pod stałą opieką szeregowca Soty — najstarszego w kompanii, siwowłosego i szerokolicego wieśniaka z Okinawy — który z czułością pielęgnował każdą roślinkę w warzywniku. Pod jego to skrzydła trafili Ross i Newton następnego dnia po śmierci Rawlingsa. Z nie znanych im powodów zostali przydzieleni Socie do pomocy. Ich praca polegała głównie na spulchnianiu ziemi przy użyciu drewnianych, grubo ciosanych narzędzi. Sota pilnował ich jak jastrząb, dopóki nie upewnił się, że można im powierzyć samodzielną pracę i samemu zabrać się za pielenie. W porównaniu z dźwiganiem głazów na szczyt góry, praca ta była nawet przyjemna, a po doświadczeniach z ludźmi Tachibany, którzy kopali ich i okładali pałkami po prostu z nudów, Sota wydawał się więźniom dobrotliwym nadzorcą. Ta niewątpliwie korzystna zmiana ich losu była częstym tematem rozmów pomiędzy Rossem i Newtonem. — Nie widziałem Starego Tygrysa od tygodni — zauważył Newton któregoś dnia. Wbijali właśnie tyczki na grządkach fasoli, a szeregowy Sota odpoczywał w cieniu, paląc fajkę. — Wciąż jest na wyspie — powiedział Ross. — Widziałem go na plaży, jak musztrował drużynę w pełnym rynsztunku. Wygląda na to, że znalazł sobie wreszcie lepsze zajęcie niż znęcanie się nad nami. — Śmieszne, jak wszystko — ni stąd, ni zowąd — po śmierci starego Rawlingsa zmieniło się na lepsze. Myślisz, że to za sprawą tej ich imperialnej wspaniałomyślności, którą nam tu wciąż wciskają? A może Rawlings wykorkowując wystraszył ich odrobinę? — Nie wiem — powiedział Ross. — Możliwe, że dostali jakieś wytyczne z góry. Ale nie liczyłbym na to, że błogość potrwa dłużej. Przypomnij sobie, jak się wściekli po tym nalocie na Tokio. Jeszcze jedna taka historia, a gotowi ustawić nas w rządku i wystrzelać. — Dzięki za szczyptę otuchy — zaśmiał się ponuro Newton. — Przepraszam. Nie warto jednak rozbudzać w sobie zbyt wielkich nadziei, bo mogą obrócić się przeciw tobie i załatwić cię na 171 amen. Lepiej jest umieć godzić się z przeciwnościami losu i spokojnie przyjmować zarówno te ciemne, jak i te jasne strony życia. — Jak ci Australijczycy, Woody i Rich? — podsunął Newton z uśmiechem. — Właśnie. Jak Woody i Rich. Szkoda, że nie wszyscy potrafią brać z nich przykład. Ci dwaj — to najbardziej odporne na wszystko chłopy, jakich kiedykolwiek spotkałem. Nieważne, ile ciosów zainkasują, ważne, że zawsze się podnoszą. — Ten Woody — to prawdziwy okaz — przyznał Newton. — Wniósł na szczyt więcej kamieni, niż ty i ja razem wzięci i nawet nie jęknął. „Nie ma co pękać, stary", powiedział mi kiedyś — Newton wcale nieźle naśladował nosowy, australijski akcent Woody'ego. — „Mój pradziadziuś przypłynął ze starego kraju w łańcuchach na" obu nogach i robił w kamieniołomach przez piętnaście lat, zanim go rozkuli". — Tam w Australii wychowuje się dzieciaki trochę inaczej niż gdzie indziej — powiedział Ross. — Przodkowie wielu z nich byli skazańcami i prawie nikt się z tym nie kryje. Pierwsze ich pokolenia musiały być naprawdę twarde, by w ogóle przetrwać w tamtejszych warunkach, a ich następcom niewiele łatwiej było wydzierać pustyni ziemię akr po akrze. Walka o przetrwanie Woody'emu i Richowi przychodzi dużo naturalniej niż nam, bo mają ją w genach. Ty i ja ulepieni jesteśmy z miększej gliny. Musimy się uczyć, jak przetrwać. — Mów za siebie — zaoponował żartobliwie Newton. — Zapominasz, że ja mam w żyłach pionierską krew. Mój prapradziadek przejechał szmat drogi — z Saint Louis do La Platte — w taborze osadników. Ross obrzucił go sceptycznym spojrzeniem. — Tę pionierską żyłkę skrywasz jednak dość głęboko. Na moje oko, z ciebie taki kowboj, co nie widział taboru bliżej niż z pierwszego rzędu krzeseł przed ekranem. — Aż tak to widać? Osiodłałem jednak w swoim życiu tych kilka... stołków barowych. Może nawet zbyt wiele... — Sposępniał. — To tylko żarty — powiedział Ross, widząc zmianę jego nastroju. — Poczekaj, aż to wszystko się skończy. Jest taki bar w Honolulu, gdzie podają piwo prosto z lodu — tak jak to wy, Amerykanie, lubicie. A śliczne dziewczyny zawieszają każdemu 172 klientowi girlandy kwiatów na szyi. Tam wypijemy za twoją nową powieść, którą napiszesz. Newton roześmiał się. — Aloha! Za to wypiję chętnie. Może pomógłbyś mi wymyślić tytuł. Coś chwytliwego... na przykład: „Byłem niewolnikiem Imperium" albo: „Wspomnienia stałego bywalca benjo; wydanie pełne, nie okrojone"... — A co byś powiedział na „Smrodliwe tajemnice ogródka szeregowca Soty"? — A niech cię licho! Mocne! Roześmiali się obaj w głos. Ich wesołość sprawiła, że Sota porzucił przyjemny cień i podążał teraz w ich stronę. Obejrzał ustawione przez nich tyczki i z aprobatą pokiwał głową. — Yoroshii, yoroshii. I wrócił w cień. — Całkiem miły z niego człowiek — stwierdził Newton. — Uprawianie ogródka to przyjemniejsza zabawa niż wojaczka — zauważył Ross. — Jest tu szczęśliwy. Nic go nie obchodzą dekrety cesarskie. — Zatem jest nas dwóch — skonstatował Newton. Doszedł już do końca rzędu. Przykucnął i zaczął związywać ze sobą grube, szeleszczące źdźbła traw, których używali zamiast sznurka. Po chwili Ross przyłączył się do niego. — Wiesz... Moorhouse'a uwiera, że dali nam tę robotę — rzucił od niechcenia Amerykanin, nie przerywając pracy. — Wiem — odparł Ross. — Uważa, że to niezła fucha. — Uważa też, że Kimura za tym stoi. Pamiętasz, jak zawsze miał ci za złe te partyjki szachów? — Myślałem, że tamta sprawa umarła śmiercią naturalną... — Też tak myślałem. Ale znasz Moorhouse'a — grozi, że pójdzie z tym do Starego Tygrysa. Jego zdaniem, każdy po kolei powinien tu pracować. — To brzmi sprawiedliwie — powiedział Ross. — Nie mam nic przeciwko odwalaniu normy przy pleceniu zasłon maskujących z liści palmowych. Od śmierci Rawlingsa nic innego przecież nie robimy. A to chyba nie to samo, co taszczenie tych cholernych głazów na sam szczyt. 173 — Ciekawe, dlaczego dali nam spokój z tymi kamieniami... — Bo ściągnęli trochę sprzętu, który w jeden dzień wykonuje naszą miesięczną działkę — wyjaśnił Ross. — Taaak... Widziałem te maszyny. Ale wracając do Moorhou-se'a... Jeśli pójdzie na skargę do Tachibany, znowu rozbuja łódź. Obetną przydziały żarcia i każą ganiać na szczyt Mount Taki i z powrotem, tym razem — z kłodami na plecach. — To by mnie wcale nie zdziwiło. Nie mogę jednak temu zapobiec. — Mógłbyś porozmawiać z Kimurą... — spostrzegł, że brwi Rossa nagle się zbiegły, więc dodał: — to znaczy, przy jakiejś okazji... — Nie mam zamiaru prosić Kimury o żadne przysługi — stwierdził Ross. — Z jednego choćby powodu: gardziłby mną za to. Zwolniłoby go to także z obowiązku okazywania uprzejmości, do którego zdaje się poczuwać. Każdy gest grzeczności z jego strony musi pochodzić z wewnętrznego poczucia obowiązku lub z jego własnego przekonania o tym, co jest słuszne. Kimura jest dumnym i szlachetnym człowiekiem. Rozumie nasz sposób myślenia daleko lepiej, niż Tachibana byłby w stanie w ogóle pojąć. Ale jednocześnie ma głęboko zakorzeniony prastary japoński system wartości. Wie, że i ja szanuję jego tradycję. Dlatego łatwo nam było znaleźć wspólny język, bo przez cały czas zważam na wiążące go reguły. — Brzmi to tak, jakbyście wciąż stąpali po polu minowym konwenansów. — Bo tak w istocie jest — potwierdził Ross. — Swoje dobre stosunki z Kimurą zawdzięczam chyba głównie temu, że nigdy nie próbowałem obrazić jego poczucia przyzwoitości. Grałem według jego reguł gry, jakby były moimi własnymi. Zabawna rzecz, Paul, ale kiedy dwie osoby zaczynają się nawzajem szanować, są na najlepszej drodze do stania się dozgonnymi przyjaciółmi. A ja wciąż nie mam pewności, co Kimura pragnie widzieć we mnie — dobrego przyjaciela czy dobrego wroga... — Może obu naraz. Ross pokiwał głową w zamyśleniu. — I tu dochodzimy do sedna sprawy. Musimy się trzymać japońskich reguł gry, a Japończyk nigdy nie prosi wroga o przy- 174 sługę. Nie oczekuje od niego ani łaski, ani litości. To samo dotyczy przyjaciela: nigdy nie poprosiłby go o przysługę, bo pozbawiłby go tym samym możliwości wyświadczenia jej z własnej woli. — Teraz wiem, dlaczego nie mam przyjaciół wśród Japończyków — stwierdził kwaśno Newton. — Tam, skąd pochodzę, przyjaciel to facet, przed którym nie musisz udawać. Jeśli potrzebujesz paru groszy, mówisz: „Hej, Joe, potrzebna mi stówka", a on — po prostu sięga do kieszeni i daje ci ją. Ross uśmiechnął się. — Japoński przyjaciel także dałby ci stówkę, Paul. Ale nie wybaczyłby ci, żeś go o nią poprosił. — Czemuż to, u Boga Ojca? — Ponieważ prosząc, dałbyś mu do zrozumienia, że marny z niego przyjaciel, nie dostrzegł bowiem sam twoich potrzeb i nie zaoferował ci tych paru dolarów samorzutnie. — Dobrze już, dobrze — poddał się Newton. — Może więc to nie najlepszy pomysł, by wchodzić w komitywę z Kimurą. Odkąd pracujemy na tym poletku, widziałem go raz czy dwa. I zawsze z daleka. Przyglądał się nam, jakby chciał podejść i coś powiedzieć. — Jeśli zrobi pierwszy ruch — w porządku — powiedział Ross. — Ale ten ruch należy do niego. Ostatnio trochę nas zaniedbał. Patrzył z boku, jak Tachibana odgrywa przed nami Czyngis-chana. — Tachibana od pewnego czasu niewiele się pokazuje. Może kryje się za tym Kimura. Czy to przypadek, że sprawy przybrały lepszy dla nas obrót zaraz po tym, jak wygarnąłeś Kimurze wtedy, gdy Rawlings przewrócił się, by już nigdy nie wstać? Ross zadumał się. — Nie przyszło mi to do głowy — przyznał. — Możliwe, że masz rację, Paul. Nie wydaje mi się, by śmierć jednego człowieka mogła cokolwiek znaczyć w sytuacji wojny, nawet dla Kimury. Bo — nie oszukujmy się — my znaczymy dla nich tyle, co nic. — Nie sądzę, by Kimura przejął się Rawlingsem — powiedział Newton, patrząc uważnie na Rossa. — Chodzi mi o to, jak wtedy patrzył na ciebie. To o ciebie tu chodzi. On naprawdę cię lubi. Sprawiłeś mu wtedy dużą przykrość. Wyglądał... wyglądał na zranionego. 175 Ross zapatrzył się na Mount Taki, przywołując raz jeszcze tę scenę w pamięci. — Złamałem reguły — powiedział cicho, jakby do siebie. — Zawiodłem go. Byłem w stanie go zabić, gdy uświadomiłem sobie, że Rawlings nie żyje. I on to wiedział. Mówił, że ubolewa nad jego śmiercią. I tak prawdopodobnie było. Ale czuł także, że to jego osobiście winie... — Jako przyjaciela, czy jako wroga? — przerwał mu Newton. — Powiedzmy — jako zaprzyjaźnionego wroga. To wyjaśniałoby lepsze wyżywienie, jakie teraz dostajemy, lżejszą pracę. Ostatnią rzeczą, jakiej życzyłby sobie Kimura, jest, byśmy czynili go odpowiedzialnym za to, co niesłuszne. Ale nie chce, bym ja czuł się mu zobowiązany. Nie chce, bym sądził, że próbuje w ten sposób zadośćuczynić nam za sprawki Tachibany czy własne zaniedbania. Oznaczałoby to przyznanie, iż Armia Cesarska może dopuścić się czegoś haniebnego czy nagannego... — A to, oczywiście, jest nie do pomyślenia — wtrącił Newton. — Choć każdy z nas nosi blizny, które mogą tego dowieść. Ale, ale... O wilku mowa... Ross odwrócił się, by sprawdzić, co ściągnęło uwagę Amerykanina. Obaj podnieśli się z klęczek, gdy ujrzeli zbliżających się do nich — Kimurę i Tachibanę. Japończycy szli wolno jak spacerowicze na promenadzie. Ross i Newton skłonili się. Kimura uśmiechając się, zwrócił się do nich: — Nie przeszkadzajcie sobie. Oprowadzam tylko majora Tachibanę po naszym małym, wydartym dżungli gospodarstwie, by mu pokazać, jak dobra ziemia pracuje — z waszą pomocą — dla nas. Tachibana wpatrywał się surowym wzrokiem w Rossa. — Czy to nie ten diabeł, którego zaniedbanie było przyczyną śmierci pańskiego psa, majorze Kimura? W oczach zapytanego pojawił się figlarny błysk. Ross nie zdziwiłby się, gdyby major w tym momencie puścił do niego oko. Błysk ten jednak zniknął tak szybko, jak się pojawił. Z nieruchomą jak maska twarzą Kimura odpowiedział: — Skoro pan tak twierdzi, majorze Tachibana, musi to być ten sam człowiek. Ci Europejczycy podobni są do siebie tak bardzo. Nie umiem ich odróżnić. 176 Poszli dalej. Ross z trudem panował nad sobą. Udało mu się tłumić śmiech, dopóki Japończycy nie znaleźli się poza zasięgiem głosu. Wtedy parsknął wreszcie ku zaskoczeniu Newtona. — O co im chodziło? — zapytał Amerykanin. Rozmowa toczyła się po japońsku, nie rozumiał ani słowa. — Major Kimura powiedział dowcip pod moim adresem — odparł Ross. — Dowcip? Nie widziałem, by Tachibana śmiał się. Nie zrozumiał? — Wcale nie miał go zrozumieć. Przeznaczony był tylko dla mnie. Musiał pan nieraz słyszeć ten wyświechtany komunał, Paul, jak to my, biali, nie jesteśmy w stanie odróżnić jednego żółtka od drugiego? — Tak, nieraz to słyszałem... — Kimura też. Sparafrazował go. Choć praca w warzywniku była dużo lżejsza od dźwigania skał, Ross omal nie przypłacił jej życiem. Któregoś wieczoru wrócił do baraku dotkliwie pokłuty przez owady. Bestie upodobały sobie szczególnie otwartą ranę na nodze. Pod koniec dnia noga mocno spuchła i Newton musiał go podtrzymywać, gdy schodzili ze zbocza do baraków. O dziesiątej w nocy kapitan dostał wysokiej gorączki. Woody i Rich zanieśli go do baraku Ruth Gamage, ale dziewczyna niewiele mogła pomóc. Wszystkie jej prośby o lekarstwa, kierowane do Tachibany, zbywane były burkliwą odmową. Japończycy nie mieli dość leków dla siebie i nie zamierzali marnować ich dla parszywych więźniów. Nad obozem zawisła groza. Choć Japończycy przestali już traktować Rossa jako Numer Jeden, większość więźniów uważała go nadal za przywódcę. Był barometrem ich nadziei. To, że Tachibanie nie udało się go złamać, podtrzymywało pozostałych na duchu — pozwalało wierzyć, że może zdołają przetrzymać niewolę. A teraz — niewielkie ukłucie owada miało dokonać tego, czego nie udało się osiągnąć Tachibanie i jego siepaczom. Najbardziej przejął się tym 177 Paul Newton. Odkąd pracowali razem w warzywniku, zaczęła nawiązywać się między nimi przyjaźń. Wraz z pogarszającym się stanem Rossa rósł niepokój Newtona. Nie mogli tak siedzieć i czekać, aż kapitan się wykończy. Trzeba było coś zrobić. Moorhouse kategorycznie odmówił jakichkolwiek pertraktacji z Japończykami. Jego cotygodniowa „narada wojenna" u Tachibany przypadała nazajutrz i przed tym terminem nie zamierzał niepokoić majora. Obiecał wspomnieć, że potrzebuje leków, jeśli oczywiście nadarzy się sposobność. — Ten płaz nie kiwnie palcem, by ratować kapitana — oświadczył Newton dwom Australijczykom, gdy Moorhouse jasno określił swoje stanowisko. Woody spojrzał pytająco na Richa. — Nie wybrałbyś się na małą eskapadę, stary? — Jasne. Ćwiczenia pomogą mi nie utyć tu zbytnio — odpowiedział, szczerząc zęby, Rich, który schudł w niewoli dwadzieścia dwa kilogramy i był cieniem dawnego Richa. — Chłopaki, pozwólcie mi pójść z wami — poprosił Newton. Zuchwalstwo, z jakim ci dwaj powtarzali wciąż nocne grabieżcze wypady do obozu Japończyków, budziło w Newtonie grozę i nie czuł nigdy pokusy, by się do nich przyłączyć. I nadal o tym nie marzył, jednak czuł się zobowiązany tym razem im towarzyszyć. — Przykro mi, koleś — powiedział stanowczym tonem Woody. — Dwóch, to paczka; trzech, to już tłum. Zostaw to Richowi i mnie. Czego mamy szukać? — Chininy, aspiryny, czegokolwiek. Może zresztą i tak już za późno... Słuchajcie, a może to wcale nie jest najlepszy pomysł... — Wszystko będzie dobrze — Woody poklepał go uspokajająco. — Poza tym, przyda nam się trochę ruchu. Wątpliwości nie opuszczały jednak Newtona. — Kiedyś w końcu może się wam powinąć noga — powiedział. — Prędzej, czy później żółtki zauważą, że czegoś brak i wpadną na wasz trop. — Zawsze jesteśmy cholernie ostrożni — uspokajał go cierpliwie Woody. — I nigdy pazerni. Dotąd się nie pokapowali. — Ale lekarstwa... Macie chociaż pojęcie, gdzie to trzymają? l ] 178 — Pewnie. Są w szafce, w pokoju, gdzie pracuje Łasicolicy. No, wiesz... ten ich tłumacz. Widziałem, jak je kiedyś rozdawał. — Nie możesz włamać się do biura... — zaprotestował Newton. — Chcesz się założyć? Trudno było przemówić im do rozsądku, kiedy już raz coś postanowili. Przekonali Newtona, że najlepszą rzeczą, jaką może zrobić, to siedzieć całą noc w baraku i zapomnieć, że w ogóle o tym rozmawiali. Newton nie zmrużył oka przez kilka godzin, leżąc na pryczy i wsłuchując się w noc, dopóki nie złowił uchem odgłosów skradania się w odległym końcu baraku. Najpierw zobaczył, jak wstaje Woody i przemyka się w kierunku benjo. Dwie, trzy minuty później zniknął w ciemności Rich. Newton wiedział, że nie zaśnie. Czekał. Minuty wlokły się, noc zdawała się nie mieć końca. Godzina, dwie, trzy... Wciąż ani śladu Australijczyków. Leżał zlany potem, przekonany, że coś musiało się stać. Stracił już niemal nadzieję, gdy usłyszał jakieś odgłosy przy wejściu. Zsunął się z pryczy i ruszył, by sprawdzić, co się dzieje. — To ty, Newton? Poznał głos Richa. Olbrzym dyszał ciężko. — Gdzie Woody? — Za mną. Będzie tu za minutkę. Uff... Ledwo dziś umknęliśmy. Zanim zdążył rozgadać się, z ciemności wyrósł Woody. — Nic ci nie jest, stary? — Nic, na co nie mógłby zaradzić porządny kufel zmrożonego piwa. A ty? — Mnie dobrze zrobiłaby kropelka grogu, chłopie. Chryste! Myślałem, że już po nas... — Co się stało? — Newton przebierał nogami ze zniecierpliwienia, a ci dwaj bzdurzyli coś o alkoholach, których prawdopodobnie nawet nie zobaczą w ciągu najbliższych dwunastu miesięcy. — Musieliśmy odejść z pustymi rękoma. Przykro mi... — powiedział Woody. — Ale przynajmniej nie daliście się złapać. Co się stało? Woody wyrecytował swój stały zestaw przekleństw. Wszystkie miały spaść na lisią głowę wrednego tłumacza, Yoshimury. 179 — Co opętało tego skośnookiego czorta, by szwendać się po nocy — biadolił. — Uporałem się już z tą cholerną szafką... — Co się stało? — powtórzył Newton, próbując bez większego powodzenia panować nad głosem. — Usłyszeliśmy, że drań się zbliża, więc wycofaliśmy się na z góry upatrzone pozycje — odparł Woody. — Wszystkiego o wycofywaniu się na z góry upatrzone pozycje nauczyliśmy się na Malajach, ale ja nigdy nie miałem do tego przekonania. Do dzisiejszej nocy. Obawiam się, że wywaliliśmy tam w ścianie niezłą dziurę. Rich przeszedł przez nią jak czołg. Newton z głębokim westchnieniem wypuścił powietrze z płuc. — O bogowie! Przyjdzie za to zapłacić. I Łasica nie podniósł alarmu? Rich potrząsnął przecząco głową. — Nie. Wszystko to dość zabawne. Rozumiesz coś z tego, Woody? Wypadłem stamtąd, jakby mnie diabły ścigały. Spodziewałem się strzałów, krzyków, gwizdów — sam już nie wiem, czego. A ten się nawet za mną nie obejrzał! Woody też nie miał pojęcia, co o tym myśleć. — A może on sam był na jakiejś lewiźnie? I zależało mu na tym, żeby się potem nie tłumaczyć przed Tygrysem. W obozie mówią, że brakuje już kobiet dla niego, taki ma apetyt... Zagadka pozostała nie rozwikłana. Następnego dnia stało się jasne, że nocne wydarzenia będą miały dalszy ciąg. Moorhouse został wezwany do stawienia się przed Tachibaną i wrócił nieco poruszony. Zdolni do pracy więźniowie, którzy — jak zwykle — zebrali się na porannym apelu, czekali w dwójkowym szyku, aż audiencja dobiegnie końca. Zaraz potem pojawił się Tachibana z Yoshimurą u nogi. Stary Tygrys przemawiał i przemawiał. Yoshimura przekładał to w przerwach na angielski. Ozdobniki i frazesy ubarwiające mowę były więźniom dobrze znane z poprzednich takich wystąpień. Zawartość merytoryczna okazała się jednak zaskakująca. Komendant obozu internowania na Little Tarakang zarządził, zgodnie z przyjętą przez Imperium zasadą wspaniałomyślności, poprawę warunków życia i pracy. Uczynił tak, kierując się życzliwością i ludzkimi odruchami. Miał nadzieję, że więźniowie odpo- 180 wiedzą na to lepszą pracą na rzecz budowania Nowego Ładu i okażą się skłonni do większych poświęceń — podobnie jak wszystkie inne narody znajdujące się pod opiekuńczymi skrzydłami Nipponu. Niestety, więźniowie zawiedli okazane im zaufanie i udowodnili, że nie są godni naszej wielkoduszności. Potrzeba wprowadzenia wśród nich dyscypliny jest większa niż kiedykolwiek przedtem, i komendant zamierza uczynić to z całą stanowczością. Nie dalej, jak. tego ranka ujawnione zostało przestępstwo, za które wyrok śmierci nie byłby wystarczającą karą: usiłowano włamać się do szafki z lekami na terenie obozu wojskowego, dokąd więźniom wstęp jest zakazany. Na szczęście nic z bezcennych medykamentów, niezbędnych dla zdrowia i życia żołnierzy Nipponu, nie skradziono. Dokonano jednak zamachu na własność Armii Cesarskiej, wobec czego zostaną przedsięwzięte wszelkie kroki, by ustalić i ukarać winnych. Będąc człowiekiem sprawiedliwym, komendant nie kieruje żadnych bezpośrednich oskarżeń przeciwko któremukolwiek z więźniów, nie wierzy bowiem, by znalazł się wśród nich ktoś tak głupi i nierozważny, iżby złamał obowiązujący w obozie regulamin i zapuścił się na zakazany obszar. Z tego też powodu komendant uważa za niemożliwe, by wśród nich ukrywał się winowajca. Niewykluczone natomiast, że szkody te poczynił któryś z żołnierzy Nipponu i zapomniał zameldować o tym. Możliwe też, że incydent ten ma związek z jeszcze innym przestępstwem, które popełniono tej nocy. Znaleziono na plaży ciało kobiety — dotkliwie pobitej. Została zaatakowana i zabita prawdopodobnie przez jednego ze swych rodaków, który — powodowany spóźnionym żalem — próbował ukraść leki, by ją ratować. Nikt jednak — ani więzień, ani wyspiarz, ani żołnierz Nipponu — nie przyznał się do tej zbrodni ani nie zameldował, że był jej świadkiem. Stanowi to dowód braku dyscypliny wśród wszystkich wymienionych. Komendant nie zamierza oszczędzić żadnej z tych grup skutków swojego świętego gniewu. Wszyscy — żołnierze, więźniowie i wyspiarze — zostaną ukarani i przekonają się, że sprawiedliwość Nipponu jest bezstronna. 181 Yoshimura zakończył przekład wywodu Tachibany oświadczeniem, iż rzecznik więźniów został już powiadomiony o rodzaju kary, jaka miała być wymierzona. Zostanie ona wprowadzona w czyn, gdy zbiorą się ponownie za trzydzieści minut przed wyruszeniem do pracy. Teraz mają się rozejść. Tachibana odszedł wraz ze świtą w kierunku obozu wyspiarzy, by im z kolei odczytać to —jedyne w swoim rodzaju — uzasadnienie wyroku, więźniowie zaś 'otoczyli ciasnym kołem Moorhouse'a, żądając szczegółów jego rozmowy z Tachibaną. — Muszę podać im jedno nazwisko. Kogokolwiek z nas. Ten ktoś poniesie karę, jaką mu Tachibana wyznaczy — oświadczył Moorhouse. — Chcesz powiedzieć, że się na to zgodziłeś? — zapytał ktoś z tłumu. — Ten jeden ma wziąć cięgi za nas wszystkich? — Nie dano mi wyboru. Nie miałem też możliwości spierać się — odparł gniewnie Moorhouse. — Macie więc postanowić, który z was zgłosi się na ochotnika. — Z nas? A może ty? — zaproponował Fraser, mechanik z „Machiko". Moorhouse odwrócił się do niego, czerwieniąc się gwałtownie. — Ja, naturalnie, od razu zaproponowałem własne nazwisko. Ale Tachibana odrzucił je. — Naturalnie — Fraser pokiwał głową, wyraźnie nie przekonany. — Nie dajmy się w to wciągnąć — włączył się Haraldsen, pierwszy oficer na „Machiko". — Powiemy Tachibanie wprost, że dotyczy to nas wszystkich, więc jeśli chce kogoś ukarać, musi ukarać wszystkich. — Tachibana nigdy się na to nie zgodzi — powiedział Moorhouse. — Ani ja. Dlaczego wszyscy mamy cierpieć, gdy jedna osoba z odrobiną charakteru mogłaby oszczędzić nam mnóstwa przykrości? — Ktoś z odrobiną charakteru, kto umiałby rozmawiać z Tachibaną w naszym imieniu — oto czego nam potrzeba — zauważył Fraser. — Przestańmy się spierać jak stare baby — odezwał się ktoś. — Ja się zgłoszę. 182 Zaległa cisza. Oczy wszystkich zwróciły się na mówiącego. Paul Newton patrzył na nich śmiało. — A więc zgadzacie się? Zostałem wybrany? — zapytał cicho. — Przykro mi, koleś... — Woody nie odzywał się do tej chwili — ...jeśli ktoś ma wziąć cięgi za szwendanie się po nocy, to trzeba im dać właściwego człowieka... — Czyli mnie! — przerwał Rich. — I rozwalę nos każdemu, kto się sprzeciwi — spojrzał wymownie na Woody'ego. — Trzymaj się z dala od tego, Rich — mruknął Woody. — Czy nigdy nie nabierzesz rozumu? Mówiłem ci setki razy, żebyś nigdy nie zgłaszał się na ochotnika. Poczekaj, aż poproszą. Duży Rich rozzłościł się nie na żarty. — Dyrygujesz mną nie wiem od jak dawna. Zawsze cię słuchałem, ale dłużej nie zamierzam. Więc się odwal, Woody, albo będę musiał i z tobą się wreszcie policzyć! — Rozejrzał się po zebranych. — Ciebie to także dotyczy, jankesie! — warknął na Newtona. — I wszystkich innych, którzy chcieliby się ze mną sprzeczać. Moorhouse rozpromienił się z zadowolenia. — Nasz przyjaciel ma rację — powiedział. — Nie kłóćmy się więcej. Należą mu się nasze podziękowania... — On tego nie zrobi — próbował jeszcze protestować Woody. — Ostrzegałem cię... — mruknął przez zęby Rich i, cofnąwszy się o krok, wymierzył kumplowi cios prosto w szczękę. Woody runął na ziemię i pozostał tam, rozciągnięty jak długi i na wpół ogłuszony. Nie przyszedł jeszcze całkowicie do siebie, gdy zarządzono ponowną zbiórkę i Moorhouse zameldował Yoshimurze, kogo wybrali na swego reprezentanta. Lisią twarz porucznika wykrzywił brzydki uśmiech: nie lubił rosłych mężczyzn i już cieszył się na sposobność upokorzenia jednego z nich. Rzucił komendę i dwóch strażników, poszturchując Richa kolbami, popędziło go pod stos tłuczonego koralu. Tam wskazali mu półtorametrową kłodę, grubą niczym podkład kolejowy. Mogła ważyć z dwadzieścia pięć kilogramów. Miał zarzucić ją sobie na ramiona i kark i z tym brzemieniem wdrapać się na hałdę. Kiedy, ślizgając się po osuwającym się gruncie, wgramolił się wreszcie na jej szczyt, jeden z wartowników krzyknął: 183 — Kugate! Rich wykonał rozkaz: klęknął. Klęczał na ostrych odłamkach koralu, kiedy więźniowie wyruszali grupkami do swych zajęć. Klęczał, gdy wrócili wieczorem do obozu. Po zachodzie słońca pozwolono mu zrzucić ciężar i poczoł-gać się do baraku. Następnego dnia wszystko się powtórzyło. I jeszcze raz. Przez cały ten czas nie wydał z siebie ani jęku. Nie odezwał się nawet jednym słowem do Woody'ego, gdy ten przyniósł mu jedzenie i zajmował się troskliwie jego zdartymi do kości, zdrętwiałymi kolanami. Dopiero czwartego dnia, kiedy okazało się, że kara skończona, przemówił. Był tak okaleczony, że nie mógł poruszać się o własnych siłach. Uśmiechnął się do Woody'ego, który przez wszystkie te dni zaklinał go, by się odezwał — choćby tylko po to, żeby przeklinać. — Pokonałem drani — stwierdził tryumfalnie. — Musiałem to zrobić — poklepał druha po ramieniu. — Mam na myśli sposób... Nie mogłem ani pisnąć... nawet przed tobą. Wiedziałem, że jeśli choć raz zajęczę... tylko raz... koniec ze mną. Rozumiesz mnie, prawda? Musiałem im pokazać... W oczach Woody'ego zabłysły łzy. — Ty cholerny, wielkogłowy byku! — mruknął. — Nie musiałeś tego robić. Powinieneś był pozwolić mnie... — Przepraszam, stary, ale sam dobrze wiesz, że nie było wyboru. Ktokolwiek inny mógłby pęknąć. Tylko ja miałem szansę pokonać ich. Nigdy więcej nie wracał już do tego tematu. Sprawa była zamknięta. Tego dnia, gdy Rich rozpoczynał karę, zdarzyło się coś jeszcze. W centrum tego zajścia znalazł się Paul Newton, który jak zwykle stawił się do pracy w warzywniku. Był bardzo przygnębiony. Martwił się stanem Rossa, słabnącego z każdą godziną, oraz własną bezsilnością. Gniotło go także poczucie winy pomieszanej z ulgą, że — pomimo własnych szlachetnych intencji — to Rich, a nie on, klęczał teraz na koralu i przechodził katusze. Szeregowiec Sota, pochłonięty wyłącznie warzywami, wykazywał beztroski brak zainteresowania wszelkimi innymi sprawami, któ- 184 rymi żyli mieszkańcy wyspy, choć zdawał się niezwykle dobrze poinformowany. Powiedział Newtonowi, że Tachibana kazał aresztować męża zamordowanej kobiety i że z tego powodu panowało wśród żołnierzy wielkie poruszenie. Nieszczęśnik miał być skrócony o głowę i żołnierze byli ciekawi, czy urządzą publiczną egzekucję. Newton był wstrząśnięty i — porozumiewając się z Sotą mieszaniną angielskiego i japońskiego, uzupełnianą obficie gestykulacją — próbował wydobyć nieco szczegółów. Czy mężczyzna ten faktycznie zabił żonę? Sotę rozbawiła jego naiwność: oczywiście, że mężczyzna nie miał nic wspólnego z jej śmiercią. Winowajcą był prawdopodobnie któryś z ludzi Tachibany, najpewniej szczurowaty porucznik, który włada ich językiem; wciąż kręcił się w pobliżu obozu wyspiarzy i dla nikogo nie było tajemnicą, że dobiera się do wszystkiego, co się rusza i jest płci żeńskiej w wieku od dziewięciu do dziewięćdziesięciu lat. Czy Tachibana kazałby zabić niewinnego człowieka? Sporo czasu zabrało Newtonowi wyrażenie tego pytania w zrozumiały dla Soty sposób. Pojąwszy wreszcie, wieśniak spojrzał na Newtona z politowaniem. Cóż tu miała do rzeczy wina, bądź niewinność? Chodziło o dyscyplinę! O ukaranie dla przykładu. W armii japońskiej nigdy nie postępowano inaczej. Nie trzeba było wcale popełnić przestępstwa, by zostać ukaranym — wystarczyło znaleźć się po prostu pod ręką w momencie, gdy dowódca zamierzał pokazać, kto jest szefem. W życiu też tak jest — ten, kto znajduje się na szczycie, wyładowuje swoje frustracje na tych pod nim. Sota powiedział jeszcze, że major Kimura jest inny. Czasami się taki trafiał wśród oficerów; traktował żołnierzy po ojcowsku — surowo, lecz sprawiedliwie. Zdaniem Soty, Kimura był w porządku. Nie to co major Tachibana, który lubił, by jego ludzie drżeli przed nim. Dwaj żołnierze, pełniący wartę tamtej nocy, zostali ukarani za zaniedbanie obowiązków siedmiodniową musztrą w pełnym rynsztunku. Teraz na pewno poprawi się czujność wartowników. Dziś wieczór będą strzelać do każdego cienia. Było już późne popołudnie, gdy w warzywniku zjawił się major Kimura i kazał Newtonowi iść ze sobą do jego kwatery — miał dla niego robotę, jak powiedział. 185 W drzwiach kwatery Kimury czekał jego ordynans. Obok niego stało wiadro z wodą, w ręce trzymał szczotkę. Wręczył ją Amerykaninowi i, mówiąc coś po swojemu i gestykulując zawzięcie, wytłumaczył w końcu, że chodzi o wyszorowanie podłogi. Pokój, nawet jak na standardy japońskie, urządzony był nader oszczędnie, po spartańsku. Jedyną jego dekorację stanowiła wnęka ze stojącym na podwyższeniu posążkiem przypominającym Buddę. Nieskazitelną czystość surowych desek podłogi z obficie w tych stronach występującej sekwoi szpeciła w jednym kącie plama mlecznej, kleistej cieczy, w której pływały fragmenty rozbitego szkła. Stojąca nie opodal szafka otwarta była na oścież, ukazując ustawione rzędem słoiczki i buteleczki, wypełnione różnokolorowymi płynami i maziami. Ordynans zniknął, Kimura zaś kręcił się w pobliżu zabierającego się do pracy Newtona. Amerykanin nie zdążył jeszcze rozpocząć na dobre szorowania, kiedy major kazał mu go zaniechać. Wskazał palcem zaczerwienienie na ramieniu więźnia. — Jesteś chory? — zapytał. — Nie, majorze, to tylko ukąszenia owadów. — Powiedziano mi, że kapitan Ross też miał takie ukąszenia i teraz jest ciężko chory. Ma gorączkę. Newton spojrzał śmiało na Kimurę. — Może umrzeć, jeśli nie dostanie lekarstwa. — Lekarstwa ma major Tachibana. — Ale nie zamierza dawać ich więźniom. Twierdzi, że przeznaczone są wyłącznie dla żołnierzy Nipponu. Kimura przytaknął. — Bo tak jest w istocie. To polecenie dowództwa, a major Tachibana pilnie wypełnia rozkazy. Wiem od niego, że zeszłej nocy ktoś usiłował ukraść leki. Bardzo źle. Karą za kradzież jest dziesięć lat więzienia lub śmierć. Podszedł do otwartej szafki i wziął z półki słoiczek. Spojrzał z góry na wciąż klęczącego na podłodze Newtona i zasępił się. — Niedobrze, kiedy więźniowie mogący nosić jakąś chorobę, pracują w pomieszczeniach, w których śpi i je japoński oficer. Więzień musi się oczyścić, żeby nie stanowił niebezpieczeństwa zakażenia dla japońskiego oficera. 186 Wręczył Newtonowi słoik. — Więzień natrze ramiona, gdzie są ukąszenia. To zabije truciznę, którą owady wstrzyknęły do krwi. W ten sposób trucizna z więźnia nie przejdzie na japońskiego oficera. Newton zdjął pokrywkę i zrobił, co mu kazano. Kojące działanie mikstury dało się odczuć natychmiast. Kimura wyjął z szafki buteleczkę zawierającą żółtawy płyn. — Więzień zażyje to w razie gorączki. Jedną miarkę — wskazał na zakrętkę. — Teraz więzień wróci do obozu. Nie będzie pracować wśród japońskich żołnierzy przez trzy dni. Będzie przyjmować lekarstwo, żeby nie zarazić swą chorobą żołnierzy Nipponu. Po tych słowach odesłał Amerykanina pod eskortą ordynansa do izby chorych, gdzie miał zostać poddany kwarantannie. Przechodząc obok klęczącego na koralowych łupkach Richa, Newton mógł zrobić dla niego tylko tyle, że krzyknął mu kilka krzepiących słów, za które omal nie dostał kolbą po głowie od żołnierza pilnującego Australijczyka. Stanąwszy przed Ruth Gamage, z promiennym uśmiechem wyjął zza pazuchy otrzymane od Kimury skarby. Nie miał zamiaru marnować na siebie ani kropli — wszystko było dla Rossa. Przyglądał się, jak dziewczyna ostrożnie wlewa starannie odmierzoną porcję żółtawego płynu między wargi kapitana, po czym smaruje obficie maścią jego opuchłą nogę. Tej nocy gorączka zaczęła spadać. Rozpoczęła się powolna rekonwalescencja. Więźniowie nieświadomi byli dalszych następstw zagadkowego zamieszania z lekami. Tachibana dowiedział się o zastosowanej wobec Amerykanina kwarantannie oraz o wydanych mu lekach. Dodał dwa do dwóch i doszedł do wniosku, że Kimura znalazł chytry sposób przyjścia z pomocą faworyzowanemu przez siebie więźniowi. Wypytał porucznika Niguchiego i dowiedział się więcej o stosunkach łączących Kimurę z Rossem: o partyjkach szachów, o nocnych rozmowach. Zdecydował, że najwyższy już czas porozmawiać o tym z Kimurą. 187 Po tradycyjnych grzecznościach na wstępie, w których Tachibana wyraził uznanie dla wkładu Kimury w harmonijnie układające się teraz współżycie i współpracę, sformułował w oględnych słowach opinię, że zbyt miękkie serce może być poważnym mankamentem oficera armii japońskiej. — Pracując codziennie wśród więźniów — mówił gładko — muszę sam walczyć z wrodzoną mi życzliwością dla ludzi. Łatwo zacząć obdarzać niektórych z nich zbyt wielką sympatią, podobną do uczucia, jakie się czasem żywi do zbłąkanego psa. Kimurze nie przypadło do gustu to ordynarne porównanie, uśmiechnął się jednak do Tachibany i rzekł: — W równym stopniu w kontaktach z więźniami należy się wystrzegać takiego uodpornienia, które pozwoliłoby zapomnieć, iż są istotami ludzkimi i traktować ich jak psy. Tachibany nie speszył fakt, że Kimura odbił mu jego własną piłeczkę i uśmiechnął się równie jak tamten promiennie. — Ja nie krytykuję w panu ludzkich odruchów, czcigodny majorze Kimura. Chciałem jedynie przestrzec przed ich nadmiarem. Bo czyż nie jest nadmiarem uprzejmości obdarowywać więźniów lekami, podczas gdy brak ich dla naszych własnych żołnierzy? — To była wykalkulowana uprzejmość, Tachibana. Nie wiedział pan zapewne, że studiowałem kiedyś medycynę. Choroba nie wybiera — z równą zajadłością atakuje więźniów jak i naszych żołnierzy. Dając lekarstwo pracującemu w mojej kwaterze więźniowi, chroniłem samego siebie przed zarażeniem się od niego. Tachibana uśmiechał się nadal, ale już z niejakim chłodem. — W Chinach, gdy walczyliśmy z zarazą roznoszoną przez szczury, zgładzaliśmy je. — Proponuje pan zgładzenie naszych więźniów? — Ich praca jest praktycznie na ukończeniu. Przypomniały mi o tym próbne salwy oddane dziś z Mount Taki. Wkrótce zabraknie dla nich zajęcia, a my nie mamy obowiązku żywić darmozjadów. Zabicie ich, zanim umrą z głodu, może być poczytane za akt łaski. — Być może ma pan rację — odparł Kimura — ale dopóki nie otrzymam rozkazów... — A tak. Rozkazy — Tachibana sięgnął do kieszeni munduru i wydobył z niej kartkę papieru. Rozwinął ją i podał Kimurze. — 188 Ten rozkaz dotyczy chyba dyskutowanej przez nas sprawy. Wysłany został z Ministerstwa Wojny w Tokio i podpisany przez jego ekscelencję generała Tojo. Kimura zaczął czytać. Depesza adresowana była do komendantów wszystkich obozów pracy i obozów internowania na terenach zajętych przez Japonię i zawierała taki oto urywek: ... Jeńcy wojenni muszą zostać poddani rygorystycznym obostrzeniom, bez naruszania humanitarnych zasad postępowania. Zaleca się jednakże dołożyć wszelkich starań, iżby zasady humanitaryzmu nie uległy nadużyciu czy biernej interpretacji ani też, by nie miały na nie wpływu osobiste uczucia wobec jeńców wojennych, które mogły rozwinąć się w trakcie ich długotrwałego pobytu w obozach... U dołu widniała notatka, że dokument ten podpisany został przez Hideki Tojo, ministra wojny. — Interesujące — stwierdził, przeczytawszy całość, Kimura. — Jak pan to rozumie, majorze Tachibana? — Moim zdaniem, to ostrzeżenie, by nie dać się zwieść hasłom humanitaryzmu wobec więźniów. Doszły mnie słuchy o szczególnym traktowaniu przez pana tego angielskiego kapitana. Mówiono nawet, że w trakcie jego choroby znalazł pan sposób, by dostarczyć mu leki przez Amerykanina, który pracował w pańskiej kwaterze. — Tachibana zrobił ręką lekceważący gest, mający oznaczać, iż nie wierzy w te pomówienia. — To tylko głupie, obozowe plotki, oczywiście, ale muszę przyznać, że zmartwiły mnie. Bo to, co jest z pańskiej strony zwykłą grzecznością, może zostać zupełnie inaczej odczytane przez pańskich zwierzchników. — Doceniam pańską troskę o mnie, majorze Tachibana. Jeśli rzeczywiście powstały takie plotki, będę musiał w przyszłości zachować ostrożność. Tachibana skłonił się. — Nie rozmawiałbym z panem na ten temat, majorze Kimura, gdyby nie to, że jesteśmy przecież dla siebie czymś więcej niż tylko towarzyszami broni... Chciałbym móc uważać się za pańskiego oddanego przyjaciela. Na to obłudne oświadczenie Tachibany Kimura dostał mdłości. Jakaż okrutna ironia rządzi ludzkimi losami, a jego — Kimury — 189 losem w szczególności! Jakiż dziwny splot okoliczności zdecydował o tym, że — będąc zmuszonym wyrzec się przyjaźni, której pragnął — musiał uznać w tym dumnym z własnego kanibalizmu potworze przyjaciela. XI. WIĘDNĄCY PĘD WINOROŚLI Front zbliżał się z każdym dniem. Przetaczał się jak fala przyboju od południa i zachodu, zostawiając tu i ówdzie ostatnie, pojedyncze punkty oporu. W miarę jak kontrofensywa MacArthura nabierała impetu, Japończycy tracili w krwawych bojach kolejne wyspy. Na północnych wybrzeżach Nowej Gwinei armia australijska wypierała z nadbrzeżnych przyczółków zaciekle broniących się Japończyków. Jeden po drugim waliły się filary Wielkiego Wschodnioazjatyckiego Terytorium Wspólnego Dobrobytu. Amerykańskie i australijskie lotnictwo opanowało przestrzeń powietrzną nad wodami okalającymi cieśninę Yitiaz i po błyskawicznej bitwie na Morzu Bismarcka w marcu 1943 roku Japończycy musieli porzucić wszelkie nadzieje na szansę wsparcia przez flotę swych oddziałów na Nowej Gwinei. Posiłków można się było teraz spodziewać jedynie z Nowej Brytanii. Na początku 1943 roku siły alianckie odzyskały Wyspy Russella, ale nie ustanowiły na nich baz po wycofaniu się Japończyków. W połowie lata poddały się bez walki Wyspy Trobrianda. Amerykanie wylądowali w Nowej Georgii, a Australijczycy — w zatoce Huon na wschodnim wybrzeżu Nowej Gwinei. W sierpniu rozpoczęła się bitwa o Guadalcanal. Dla mieszkańców Little Tarakang wszystkie te wydarzenia były zaledwie grzmotem odległej burzy i jedynie echa niektórych z nich docierały tam. Że Japończykom coraz gorzej wiedzie się na tej wojnie, można się było domyślić choćby po drastycznym ograniczeniu dostaw na wyspę. Majorowi Tachibanie niełatwo przychodziło pogodzić się z tym, że szczupłe zapasy ryżu, jakie im pozostały, 190 miały być dzielone z więźniami i — przysparzającymi tylko kłopotów — wyspiarzami. Jeszcze trudniej godził się z narzuconą mu rolą nadzorcy więziennego, podczas gdy całkiem blisko przetaczał się front. Niestety, dowódca jego dywizji zginął w wypadku lotniczym i wszystko wskazywało na to, że o Tachibanie zupełnie zapomniano. Zakończenie prac inżynieryjno-budowlanych na Little Tarakang nie oznaczało, jak okazało się wkrótce, że więźniowie jako siła robocza są zbędni. Ich przydatność dla Imperium pozostawała aktualna nadal, ponieważ alarmująco wprost zmalała liczebność japońskiej floty, także transportowej, a w Rabaulu ktoś przypomniał sobie o ładunku z „Machiko", który nigdy nie został wysłany do Japonii, a także o możliwości wykorzystania frachtowca dla własnych potrzeb. Wysłano więc na Great Tarakang oficera marynarki, który miał zbadać, co się da zrobić w tych dwóch sprawach. Spędził on w towarzystwie majora Kimury trzy dni na statku, poddając każdą jego część szczegółowym oględzinom. Jego końcowy raport roił się od zastrzeżeń. Kadłub statku obrósł wodorostami i skorupiakami. Ale jeśli umieszczono by go w suchym doku, można było liczyć na przywrócenie do stanu używalności. Tylko że szansa na umieszczenie go w suchym doku nie istniała Jeśliby jednak w jakiś sposób usunięto choć część narosłej skorupy, nie ruszając statku z miejsca, wyłaniały się dalsze możliwości. One właśnie były teraz dyskutowane. Rozważano wszelkie za i przeciw. Wnioski wyglądały pokrótce tak: statek mógłby odzyskać żeglowność pod warunkiem wyposażenia go w kabinę nawigacyjną i mostek; nie ma potrzeby odbudowywania pomieszczeń mieszkalnych, trzeba jednak pomyśleć o jakichś — choćby prowizorycznych — warunkach dla załogi, zakładając, że cała powierzchnia ładowni byłaby przeznaczona do transportu towarów; naprawa maszynowni nie przysporzy większych trudności, pozostawał jednak problem paliwa — węglownia była pusta; wprawdzie statek dopłynął na wyspę, spalając drewno mógłby więc w ten sam sposób ją opuścić, jednak z kilku powodów nie było to rozwiązanie godne polecenia. 191 Obszerny raport kończył się listą stojących na drodze do celu niedogodności, zawierał jednak i optymistyczny akcent: stwierdzał, że przedsięwzięcie może zakończyć się sukcesem przy sporej dozie pomysłowości i improwizacji oraz niebagatelnym nakładzie pracy. Na urzędnikach z Rabaulu, znajdujących się pod presją bieżących wydarzeń — nalotów i groźby lądowania Amerykanów — dokument ten musiał zrobić wrażenie bełkotu. Przeszedł przez ręce całej rzeszy starszych oficerów szybciej niż odbezpieczony granat i wrócił do majora Kimury z dopiskiem, że: ...należy zastosować się do tych punktów raportu, które możliwe są do przeprowadzenia w obecnej sytuacji, mając jednocześnie na względzie doprowadzenie statku do stanu, umożliwiającego wykorzystanie go w służbie Imperium. Kimura odczytał raport wraz z dopiskiem po wielekroć i nie mógł się oprzeć wrażeniu, że odpowiedzialność za całe to przedsięwzięcie spoczywa wyłącznie na jego barkach. Zwierzchnicy odżegnywali się od jednoznacznych instrukcji. Projekt miał jednak także swoją jasną stronę: stanowił wyzwanie i obiecywał skuteczną odtrutkę na grożącą im w najbliższych miesiącach — a może nawet latach — bierność i nudę. Na podstawie tych mglistych pełnomoc-| nictw Kimura czuł się uprawniony do rozpoczęcia prac, które przywrócą statkowi walory umożliwiające mu dumne pływanie pod banderą Kraju Wschodzącego Słońca. Ogarnął go entuzjazm, jakiego w sobie nie podejrzewał. Sprowadził Rossa na konsultacje i zasypał go dziesiątkami pytań na temat statku. Kapitanowi, nadal słabemu po przebytej gorączce, kręciło się od nich w głowie, ale pomysł przywrócenia tego żałosnego wraku, którym niegdyś dowodził, do dawnej świetności, rozpalił jego wyobraźnię i wlał w jego wychudłe ciało nowe, ożywcze siły. Po raz pierwszy od wielu miesięcy odważył się spojrzeć w przyszłość z odrobiną otuchy. Z rdzewiejącym, unieruchomionym w lagunie „Machiko" nie wiązał żadnych nadziei; miał jedynie gorzkie wspomnienia. Odrestaurowany „Machiko" to coś innego: żołnierze Kimury nie byli w stanie sami go obsłużyć — Japończycy musieliby sprowadzić załogę. Nic nie wskazywało jednak na to, że taką ewentualność brali w rachubę, bo dlaczegóż nie sprowadzili brygady remontowej z marynarki? Tak, całe to zadanie musiało spo- 192 czywać na armii lądowej, a wobec tego będą potrzebowali Rossa i jego załogi. Kapitan nie śmiał jeszcze rozważać możliwości otwierających się przed nimi z chwilą, gdy „Machiko" będzie już zdolny do wypłynięcia na otwarte morze. Jednak ziarno nadziei na odzyskanie wolności zostało zasiane już pierwszego dnia konsultacji z Kimurą. Wolność... Z „Machiko" — było to możliwe. Ale jak to rozegrać? I kiedy? Oto niewiadome... Lecz samo pojawienie się szansy znaczyło wiele. Było czego się uczepić, gdy przychodziły ciężkie chwile; gdy ciało drżało z bólu i umęczenia. Było co hołubić w tajemnicy; skrywać i czekać na dzień, kiedy ta mrzonka przerodzi się w coś więcej niż myśl, niż marzenie, niż możliwość — w rzeczywistość. A zatem sile roboczej w postaci więźniów i wyspiarzy nie grozi jeszcze los zbędnego a kłopotliwego sprzętu. Przystąpiono do nowego wyzwania, dla którego byli nieodzowni — do odbudowy „Machiko". Projekt ten rozbudził także niespodziewany zapał wśród żołnierzy Dziewięćdziesiątej Trzeciej. Praca przy „Machiko" była nieporównanie bardziej interesująca niż nie kończące się musztry i szkolenia, które Kimura obmyślił dla nich, a w które zaangażowanych było jednorazowo nie więcej niż pięćdziesięciu chłopa. Spośród stu trzydziestu żołnierzy, będących pod rozkazami Kimury, około trzydziestu miało stałe zajęcia związane z administracją, obsługą radiostacji, kuchnią i zaopatrzeniem. Dalszych pięćdziesięciu przechodziło rotacyjnie — w dziesięcioosobowych drużynach — rozmaite specjalistyczne szkolenia. Pozostawało zatem pięćdziesięciu wolnych. Ci mogli przystąpić do prac, do których mieli w końcu najlepsze przygotowanie — do zadań inżynieryjnych. Największym wrogiem żołnierza w przypadku stacjonowania na nie zamieszkanej skądinąd wyspie, bez możliwości rozrywek w wolnym czasie, jest wynikająca z bezczynności nuda. Wszelkie działania, dające zajęcie myślom i pomagające zabić czas, witane są w takich okolicznościach z ulgą. Z tego chociażby powodu akcja •.Machiko" odebrana została jak dar niebios. Ale było w tym coś Jeszcze. Kimura czuł to od samego początku i udzieliło się to jego 193 ludziom. Tym czymś było wyzwanie. Ono sprawiło, że sprawa statku nabrała dla żołnierzy takiego znaczenia. Zadziwiające również, jak przedsięwzięcie to wpłynęło na wzajemne stosunki pomiędzy więźniami i żołnierzami. Po raz pierwszy połączyło ich wspólne działanie, choć motywy były różne. Relacja pan — niewolnik, zdawało się, poszła w niepamięć. Odłożono na bok animozje, gdy pojawił się pierwszy problem, a po nim następne, które trzeba było razem rozwiązywać. Prace miały się zacząć od skrobania kadłuba, a pomysłu wykonania tego zadania dostarczył Ross. Przypomniał sobie, że widział kiedyś, jak uporał się z tym problemem kapitan jakiegoś greckiego trampa, który chciał uniknąć wydatków na odholowanie statku do suchego doku: kazał załodze przeciągać skrobaki, przymocowane do stalowych lin, pod kilem statku. Z „Machiko" można by spróbować czegoś podobnego. Przede wszystkim potrzebna była para. Fraser, główny mechanik, grasował znów po swojej ukochanej maszynowni niczym mały chłopczyk po sklepie z zabawkami, zaglądając w każdy kąt. Główne silniki i kocioł uniknęły zniszczenia w pożarze i wymagały jedynie przeczyszczenia. Fraser musiał sprawdzić jeszcze każdy centymetr instalacji dostarczającej energię do innych części statku. Poważnie zostały uszkodzone przewody elektryczne, Fraser polecił więc trzeciemu mechanikowi Millarshipowi zbadać dokładnie kable i narysować schemat uwzględniający wszystkie miejsca przerwania obwodu. Rury doprowadzające parę i wodę, a biegnące wzdłuż całego pokładu, były w niezłym stanie, Fraser mógł więc obiecać, że kiedy tylko uda im się uruchomić kocioł, całość będzie nadawała się do użytku. Tymczasem Ross i Kimura udali się na poszukiwanie odpowiednich kawałków metalu, które mogłyby spełnić rolę skrobaków. Nic takiego nie znaleźli. Albo kształt był nieodpowiedni, albo metal zbyt miękki. Tym razem na pomysł rozwiązania wpadł Kimura. W notesiku zrobił szkic i pokazał go Rossowi. — Na wyspie jest wiele gatunków drzew. Niektóre z nich są bardzo twarde — powiedział. Pomysł majora był prosty i Ross od razu dostrzegł jego zalety. Należało wybrać odpowiednie drzewo, z którego uzyskałoby się 194 kłodę o średnicy trzydziestu i długości około stu dwudziestu centymetrów, i w oba jej końce wbić łańcuch w taki sposób, by po rozciągnięciu utworzył się romb; dwa wierzchołki rombu łączyłaby kłoda, do dwóch pozostałych natomiast przywiązano by stalowe liny biegnące — jedna ku prawej, druga — ku lewej burcie statku, podczas gdy kłoda zanurzona byłaby pod kilem. Przy odpowiednim naciągu z jednej burty na drugą, wprawiałoby się kłodę w ruch, ona zaś — przesuwając się po dnie kadłuba — obdzierałaby go z wodorostów i muszli. — To będzie działać — powiedział Ross. — Trzeba nam tylko czegoś, co ma lepsze właściwości trące niż drewno. Może owinęlibyśmy kłodę łańcuchem albo drutem kolczastym? Postanowili przygotować dwa takie skrobaki, by móc oczyszczać jednocześnie dziobową i rufową część statku. Rozpoczęły się prace na zrujnowanym mostku i śródokręciu: rozebrano pogięte szkielety nadbudówki, odkładając na bok wszelkie jej elementy, które mogły być ponownie użyte w przyszłości. Niguchi, który pracował kiedyś jako asystent architekta, dostał zadanie narysowania planów nowych pomieszczeń na śródokręciu. Opierając się na dostarczonych przez Rossa szkicach poprzednich rozwiązań, młody porucznik wykazał się prawdziwymi uzdolnieniami w tej dziedzinie i zadziwiającą wprost u niego bystrością, tym większą, że nie popartą żadnymi wcześniejszymi doświadczeniami: będąc jeszcze w cywilu, nigdy nie postawił nawet nogi na statku. Kimura promieniał: oto zupełnie przypadkowo odkrył, że istniała dziedzina, w której Niguchi wyróżniał się korzystnie spośród innych. Japońscy żołnierze poruszali się pewnie wśród bujnej roślinności porastającej Little Tarakang i zdawali się wiedzieć sami, do czego które drzewo — spośród mnóstwa gatunków i egzemplarzy — można wykorzystać. Kiedy więc już z grubsza ustalono, jakie prace trzeba będzie wykonać na „Machiko", do pobliskiego lasu wyruszyły brygady, by wybrać i wyrąbać materiał. Byłoby wielką przesadą twierdzić, że więźniowie nareszcie byli szczęśliwi i zadowoleni. Żywiono ich nadal marnie, gnębiła ich gorączka i biegunka, Tachibana i Yoshimura robili wszystko, by życie jeńców uczynić udręką, a Moorhouse załaził wszystkim za 195 skórę. Jednak po dwóch latach pobytu na Little Tarakang nie byli już tak nieszczęśliwi i przygnębieni, osiągnęli to stadium przyzwyczajenia do swych codziennych trudów, że zobojętnieli na nie zupełnie. To, co w pierwszych miesiącach wydawało się im nie do przyjęcia, stało się z czasem oczywiste, swojskie. Zmienili się, nie zdając sobie do końca sprawy z tego, jak bardzo. Zmiany zachodziły również w Japończykach, nie wyłączając Tachibany. Kimura zauważył to lepiej niż inni. Tachibana nadal zabierał jego żołnierzy na ćwiczenia, każąc im wspinać się na urwiska i brodzić w bagnach. Wkrótce rutynowe zajęcia obmierzły mu, widział w nich bowiem tylko namiastkę tego, czego faktycznie pragnął. Zaczął ostro pić w samotności. Szydził z zapału, z jakim Kimura przystąpił do odbudowy „Machiko", a jednocześnie wyraźnie zazdrościł mu tego zajęcia. Jakiegokolwiek zajęcia. Jego problemem była nuda. To nuda sprawiała, że wziął się za picie. Nuda też podsunęła mu pomysł, by nauczyć się angielskiego. Z początku miał go uczyć Yoshimura, ale nie potrafił wyzbyć się obezwładniającego strachu przed przełożonym i objawiał skłonność do przytakiwania mu we wszystkim, nawet gdy ten popełniał błędy. Nie okazał się najlepszym nauczycielem. Skutek jego nauk był taki, że kiedy Tachibana zwracał się do więźniów, używając jakiegoś nowo poznanego zwrotu, zamiast natychmiastowego zrozumienia natykał się na natychmiastowe osłupienie. Wściekły wracał do Yoshimury, by wyładować na nim swój gniew i wykrzyczeć mu, jaki to z niego marny belfer. Major Tachibana rozglądał się za lepszym nauczycielem i znalazł go w końcu w osobie Ruth Gamage. Jako pielęgniarka zajmująca się coraz liczniejszymi chorymi, stale obecna była na terenie obozu, a więc — pod ręką, ilekroć Tachibanę naszłaby fantazja, by zarządzić lekcję. Trzecią osobą zawsze obecną podczas tych nauk był chłopczyk, z którym od czasu katastrofy jachtu Ruth nie rozstawała się dzień i noc. Był silnym i zdrowym dzieckiem, ponieważ jemu jedynemu na wyspie nigdy nie brakowało jedzenia. Nawet Tachibana, którego serce było twardsze od granitu z Aberdeen, traktował małego Luke'a z groteskową czułością. Więźniom, ilekroć byli świadkami jego gruchania i wdzięczenia się do chłopczyka, z trudem przycho- 196 dziło pogodzić ten karykaturalny obraz ze wszystkim, co wiedzieli o tym człowieku. Zdarzało się nawet, że pozwalał malcowi bawić się swoim mieczem. Ruth nie miała żadnych oporów, by poprawiać błędy majora. Była urodzoną nauczycielką, przystąpiła więc z zapałem i powagą do wprowadzania Japończyka w tajniki nowego języka, nie zauważając lubieżnych spojrzeń rzucanych przez niego momentami w jej kierunku. Nieświadoma własnej zdolności wzbudzania w mężczyznach podniecenia, nie przypisywała tym spojrzeniom żadnego znaczenia, nawet gdy je z czasem spostrzegła. Równie nieświadoma była tej części własnej osobowości, która już wcześniej stłumiła w niej wszelkie cielesne żądze. Ton jej głosu działał na rozmówcę jak zimny prysznic, pozbawiał ją bowiem tych resztek kobiecego wdzięku, jakie się jeszcze w niej ostały. Lekcje swe opierała na jedynej dostępnej w obozie książce angielskojęzycznej. Była nią Biblia, którą Fraser zabrał z „Machiko". Ona też stała się źródłem fatalnego nieporozumienia pomiędzy nauczycielką a uczniem. W miarę nabywania umiejętności językowych w Tachibanie rosło zainteresowanie treścią historii, które Ruth wybierała na użytek lekcji. Szybko przestały mu wystarczać skróty i uproszczenia. Chciał usłyszeć wszystko do końca. Nikła znajomość japońskiego nie pozwalała Ruth spełnić tego żądania, a jego własny angielski również nie był wystarczająco bogaty. Komunikacja pomiędzy nimi załamywała się. W rezultacie Tachibana zaczął pożyczać od niej Biblię i zatrudniać Yoshimurę do przekładania interesujących go wyjątków tekstu na japoński. Niepokoiło Ruth, że Tachibana upodobał sobie zwłaszcza pełne okrucieństw historie rzezi i zdrady, w które obfituje Stary Testament, a także tę część Ewangelii, która opowiada o ukrzyżowaniu Chrystusa. Yoshimura przekładał ją dla majora kilkakrotnie. Chcąc lepiej zrozumieć wymowę zawiłych, pełnych egzotyki opowieści, Tachibana próbował często rozmawiać o nich z Ruth. Zadawał wiele pytań. Po którejś z takich dyskusji Ruth wróciła do swego baraku z roziskrzonymi oczyma i falującą ze wzruszenia piersią. Znalazłszy się w intymności zasłoniętego parawanem kąci- 197 ka, uklękła i ukryła twarz w dłoniach. Łkając wychwalała Boga, od którego raz już się odwróciła: „Dzięki Ci, Panie, za posłanie mnie w to odludne miejsce. Dzięki Ci za dar wymowy, który mi dałeś, a który sprawia, że mogę rozmawiać z poganinem i oświecić go Twoim świętym światłem". Ruth Gamage przekonana była, iż jest u progu swego pierwszego nawrócenia kogoś na wiarę chrześcijańską. I to kogo Bóg jej zesłał? Od czasów, gdy Szaweł oślepiony został na drodze do Damaszku, nie zdarzyło się nawrócenie, które można by porównać z tym. Bóg przysłał do niej majora Tachibanę. I ona poprowadzi go ku światłu. Nieważne, że uchodził za rzeźnika i mordercę. Sama nieraz była świadkiem jego okrucieństwa. Ważne, iż otworzył się na Słowo. A mając ją za przewodniczkę, odpokutuje za swoje winy i dostąpi odpuszczenia przed tronem Pana. Nowy, 1944 rok zaczął się przed niespełna miesiącem, ale na Little Tarakang fakt ten został ledwie dostrzeżony. Żołnierze z równą obojętnością powitaliby datę 2604. Styczeń przyniósł większą niż zwykle porcję tropikalnych ulew, które zmieniły teren obozu w morze błota. Po deszczach nastąpił okres dobrej pogody. Łagodna bryza osuszyła rozmokłą ziemię. Dni były teraz nie tak upalne, noce zaś tchnęły balsamicznym zapachem. Któregoś księżycowego wieczoru porucznik Yoshimura zjawił się w obozie więźniów i skierował swe kroki do izby chorych. Kazał Ruth iść ze sobą. Major Tachibana chciał mówić z nią po angielsku. Ruth zastosowała się posłusznie do polecenia, choć zdziwiła się spostrzegłszy, że Yoshimura prowadzi ją w przeciwnym do obozu | Japończyków kierunku. Minęli zabudowania wyspiarzy i wyszli na srebrzącą się w księżycowej poświacie plażę. Dziewczyna myślała o Luke'u; o tym, że może się obudzić i przestraszyć jej nieobecnością. Myśl ta nie dawała jej spokoju, szła jednak lekkim krokiem pewna, że bliski był już czas, kiedy Tachibana uczyni pierwszy, zdecydowany gest w kierunku nowej wiary. Nie miała wątpliwości, iż powstrzymywała go przed tym jedynie niezrozumiała nieśmia- 198 łość. Jakże pragnęła być tą, która udzieli mu chrztu! Napomykała już o tym. Wprawdzie nie wprost i może dlatego Tachibana zdawał się nie rozumieć — lub też udawał, że nie rozumie — jej intencji. Teraz serce biło jej trochę szybciej. To nocne spotkanie mogło oznaczać, że przemyślał jej słowa i podjął decyzję. Pierwsze wątpliwości pojawiły się na widok majora. Siedział na piasku ze skrzyżowanymi nogami, z walającą się w zasięgu ręki butelką. Ruth nie wierzyła własnym oczom: Tachibana wyglądał na pijanego! Mało tego — był prawie nagi: jedyne jego odzienie stanowiły białe gatki. Często widywała zwykłych żołnierzy snujących się po wyspie w takim stroju, ale nigdy majora Tachibanę! Japończyk powitał ją promiennym uśmiechem i wygłosił długą, bełkotliwą mowę po japońsku. Ruth odwróciła się z desperacją do Yoshimury. — Co on mówi? Porucznik wykrzywił twarz w uśmiechu. — Major Tachibana mówi, że czuje dla pani wielką życzliwość. Dlatego posłał po panią. Mówi, że być może dzisiejszej nocy zechce^ pani wziąć razem z nim udział w ceremonii kąpieli, o której mu pani opowiadała. — Chce pan powiedzieć, że major Tachibana pragnie, bym go ochrzciła? Yoshimura przetłumaczył pytanie majorowi. Nastąpiła krótka wymiana zdań pomiędzy nimi — Tachibana zdawał się czegoś zły -na porucznika. Ten w końcu zwrócił się do Ruth: — Major Tachibana nie rozumie słowa ,,ochrzcić". W japońskim nie ma na nie odpowiednika, a ja nie umiem mu wyjaśnić jego znaczenia. Major mówi, że rozmawiał z panią o kąpieli w wodzie. Więźniom nie wolno się kąpać, ale pani ma na to pozwolenie majora. — Musi mu pan powiedzieć, że nastąpiło nieporozumienie. Ja chcę go ochrzcić w imię Pana, tak jak On sam został ochrzczony w rzece Jordan. Jeśli ochrzczę go wodą, zstąpi na niego Duch Święty i jego grzechy będą odpuszczone. Czy major chce być ochrzczony w lagunie? Yoshimura spojrzał na nią niepewnie. — Nie rozumiem, o czym pani mówi. 199 Tachibana domagał się gniewnie i niecierpliwie poinformowania, co było treścią ich rozmowy. Yoshimura próbował wyjaśnić, ale sam nie bardzo pojmował sens słów Ruth. W końcu zwrócił się do niej ponownie: — Major Tachibana mówi, że rozmawiała z nim pani o wspólnej kąpieli w wodzie. To także stary japoński zwyczaj. Major daje pani pozwolenie. Wykąpie się pani teraz albo major strasznie się rozzłości. Tachibana wstał. Chwiał się przez chwilę, po czym ruszył — pewnym już krokiem — w kierunku wody. Stojąc w niej po kostki, czekał. Patrzył niecierpliwie na Ruth. Dziewczyna nie ruszała się. Była przerażona. Tachibana warknął coś do Yoshimury. — Co on mówi? — szepnęła Ruth. — Mówi, że lepiej niech się pani szybko rozbierze. Zaczyna go to złościć. — Ależ ja nie mogę zdjąć ubrania — zaprotestowała ze łzami w oczach. Yoshimura przetłumaczył, co powiedziała. Dla Tachibany tego było już za wiele. — Major Tachibana pyta, czy jest pani oszpecona czy głupia. Jak można kąpać się w ubraniu? Nigdy nie usłyszał czegoś równie absurdalnego. Major mówi, że ubranie ma być zdjęte. I to szybko. W przeciwnym razie każe mi znaleźć kij i zapędzić panią do wody. Płacząc cicho, Ruth zsunęła z siebie postrzępioną sukienkę. Widząc, że Yoshimura ponagla ją, by rozbierała się dalej, zsunęła również długie do kolan pantalony. Tachibana gapił się ze zdumieniem na kontrast pomiędzy bladością jej ciała, a czerwonobrązo-wym zabarwieniem nóg. Nic dziwnego, że wstydziła się rozebrać. Wyglądała, jakby ktoś pomalował ją w paski. Jej ciało nie wydawało mu się atrakcyjne. Zastanawiał się, jak też ludzie Zachodu mogą płodzić dzieci z kobietami tak brzydkimi jak Ruth Gamage. Porucznik Yoshimura nie podzieliłby takiej opinii o Amerykance i jej cielesnych walorach. Zdawał się nadal obojętny na to, co się wokół niego działo, lecz strużka śliny zwilżyła mu wargi. Ta kobieta mogła być podniecającą odmianą po tych wszystkich szerokobiodrych wyspiarkach. 200 Ruth weszła do wody i brodziła w niej, aż zanurzyła się do pasa, zakrywając choć część wystawionego na spojrzenia mężczyzn ciała. Tachibana ruszył za nią. Ochlapał się wodą i powiedział coś do dziewczyny po japońsku. Ruth musiała zawołać do Yoshimury, by przetłumaczył. — Major Tachibana czeka na rozpoczęcie ceremonii — odkrzyknął porucznik. Ruth poczuła ponowny przypływ nadziei: a więc jednak chciał zostać ochrzczony. Pochyliła głowę i zaczęła modlić się głośno. Tachibana przyglądał się jej zdumiony. Zdumienie jego przerodziło się w przerażenie, gdy — nim zdołał zrozumieć, co dziewczyna zamierza — Ruth chwyciła go mocno za tył głowy i wepchnęła pod wodę. Tylko Yoshimura słyszał jej słowa: „...W imię Ojca i Syna, i Ducha Świętego...". Tachibana, kompletnie zaskoczony, nałykał się słonej wody, która szczypała go w oczy i wypełniała nos. Ta szalona kobieta próbowała go zabić! Utopić! Rozpryskując wodę, wygramolił się na powierzchnię i wyszarpnął z uchwytu ręki Ruth, która palcami — niczym szponami — wczepiła mu się we włosy. Chwyciwszy ją za ramię, odrzucił daleko od siebie. Dziewczyna zniknęła na chwilę pod wodą. Wynurzyła się krztusząc się i parskając. Zataczając się, ruszyła w kierunku płytszej wody. Była już prawie na plaży, gdy Tachibana dopadł ją i wymierzył potężny cios w plecy, tuż poniżej lewej łopatki. Runęła twarzą w piasek. Tachibana stał nad nią przez chwilę, dysząc ciężko. Potem kopnął jeszcze z rozmachem wijące się u jego stóp ciało i odszedł. Yoshimura rzucił za nim pytanie. Major odwrócił ku niemu głowę, nie zatrzymując się. — Naucz ją szacunku dla japońskiego oficera! — krzyknął szorstko. Ruth podniosła się z wysiłkiem na kolana. Miała piasek w ustach, w nosie, we włosach. Po twarzy spływały jej strugi łez i morskiej wody, żłobiąc kanaliki w oblepiającym jej policzki błocie. Szlochała spazmatycznie. Straciła poczucie czasu i miejsca. Jej umysł okryła mgła oszołomienia. Szarpnięcie za włosy brutalnie przywołało ją do rzeczywistości. Wydała okrzyk bólu czując, że całe jej ciało unosi się w górę, 201 obraca, po czym zostaje gwałtownie pchnięte na piasek. Leżąc na plecach, ujrzała nagle nad sobą lisią twarz porucznika Yoshimury, rozciągniętą w szerokim, plugawym uśmiechu. Stał nad nią okrakiem, odpinając pasek. W pierwszej chwili nie zrozumiała. Myślała, że będzie ją bił. Ale wyraz jego twarzy i niespieszne rozpinanie spodni nie pozostawiały złudzeń co do jego zamiarów. Zaczęła krzyczeć. Krzyk zamilkł, gdy Yoshimura runął na nią z takim impetem, że straciła oddech. Zanim zdążyła wciągnąć ponownie powietrze do płuc, poczuła pierwsze dźgnięcie bólu. Szarpała się wściekle, miotała na oślep rękoma... Bolesne uderzenie w nos zahamowało na moment zapał Yoshimury. Z groźnym pomrukiem walnął dziewczynę zaciśniętą pięścią w twarz. Głowa opadła jej ciężko na piasek, a z rozcięcia pod lewym okiem buchnęła krew. Nie zaniechała jednak prób uwolnienia się spod niego. Drugi, potężny cios oszołomił ją i osłabił jej opór. Runął na nią ponownie, wciskając się kolanami pomiędzy jej uda. Rozdzierający ból przeszył jej ciało. Wydawała głośny okrzyk w odpowiedzi na każde szaleńcze pchnięcie, które — niczym sztylet — rozdzierało jej wnętrzności. Próbowała odwrócić twarz, by nie czuć chociaż gorącego, cuchnącego oddechu, kiedy dyszał jej prosto w nozdrza niczym toczące pianę z pyska zwierzę. Szamotała się jeszcze wścieklej, gdy z głuchym jękiem zsunął się z niej. Klęcząc, zapinał spodnie. Odczołgała się nieco od niego i skuliła, mierząc go wzrokiem pełnym nienawiści i strachu. Yoshimura zapinał spokojnie pasek, jakby już zapomniał o jej obecności. Nie opodal leżał porzucony na piasku miecz porucznika. Ruth rzuciła się w jego stronę. Skoro tylko Yoshimura uświadomił sobie przyczynę jej nagłego ruchu, rzucił się i on w tym kierunku. Dziewczyna była jednak szybsza. Nawet gdyby chciała dobyć go z pochwy, nie miała na to dość czasu. Zamachnęła się szeroko i ugodziła go w momencie, gdy był o dwa kroki od niej. Cios trafił napastnika prosto w twarz. Stracił równowagę i padając do przodu, zarył głową w piasek tuż obok jej stóp. Nim się poruszył, uderzyła znowu, opuszczając nie obnażony miecz na tył jego głowy. Cios ten oszołomił go. Ruth cofnęła się widząc, jak podnosi się na kolana i błyska odsłoniętymi zębami. Wydawał z siebie zwierzęce pomruki. 202 Odwróciła się i zaczęła uciekać. Usłyszała za sobą ryk wściekłości, z jakim popędził za nią. Potknęła się o wyrzuconą przez morze kłodę, krzyknęła boleśnie, lecz biegła dalej... minęła obóz wyspiarzy... minęła ogrodzenie obozu więźniów... Rich, nękany atakami dyzenterii, wyłonił się z benjo. Zamarł zdumiony widokiem biegnącej ku niemu nagiej Ruth Gamage. — Ratunku!... Pomóż mi!... Proszę... Pomóż! — wołała. — On chce mnie zabić! Wpadła w ramiona olbrzyma. — Kto chce cię zabić, panienko? — zamruczał. Nie musiała odpowiadać. Z ciemności wypadł ku nim z szaleństwem w oczach Yoshimura. Na widok Richa zatrzymał się jak wryty, chwytając z trudem oddech. — Umrze... — wydyszał. — Próbowała mnie zabić... Teraz umrze... Skoczył ku dziewczynie, zaskakując Richa raptownością tego ruchu, i szarpnięciem za włosy odciągnął ją od niego. Potężnym uderzeniem powalił Ruth na ziemię i leżącej już wymierzył kopnięcie. Był to ostatni jego czyn na tej ziemi. Rich spadł na niego jak grom. Jego masywne dłonie zacisnęły się na szyi Japończyka. Yoshimura poczuł, jak jego stopy odrywają się od ziemi. Przez chwilę zwisał w żelaznym uścisku Australijczyka z wybałuszonymi oczyma, wierzgając zapamiętale nogami, krztusząc się i usiłując złapać oddech. Ręce Richa zacisnęły się jeszcze mocniej. Szarpanina słabła i słabła, by wreszcie ustać zupełnie. Yoshimura nie żył. XII. EGZEKUCJA Najbardziej zirytowało Kimurę, że cały dzień roboczy przy statku został zmarnowany w wyniku tego pożałowania godnego incydentu. Siedział teraz zgarbiony za długim stołem w pomieszczeniu biurowym obozu. Przed nim leżały rozrzucone w nieładzie papiery. 203 Tachibana, oczywiście, postąpił słusznie, zakazując więźniom opuszczania ogrodzonego terenu. I był to niezwykły akt kurtuazji z jego strony, że poprosił Kimurę o przewodniczenie oficjalnemu dochodzeniu, zamiast przeprowadzić sąd doraźny, do czego miał pełne prawo. — To coś więcej niż zwykłe przekroczenie regulaminu przez więźnia — powiedział. — Zamordowany został żołnierz Cesarskiej Armii. Możemy się spodziewać pytań z dowództwa, nawet z Tokio. W interesie nas obu leży, by wykazać, że postępowaliśmy zgodnie z procedurą, oraz że żadne zaniedbanie z naszej strony nie przyczyniło się do tego incydentu. Możemy mieć na karku Kempei-Tai*. Byłoby to dla mnie dość niezręczne. I dla pana, majorze, również. Zrobimy lepiej, pokazując, że działamy zgodnie. I szybko. Kurtuazja Tachibany zawierała element dbałości o własny interes. Dążył do zabezpieczenia się przed ewentualnym ujawnieniem okoliczności towarzyszących śmiertelnemu zejściu jego zastępcy. Postępowanie dowodowe było raczej krótkie. Więzień Richard-son doprowadzony został przed trybunał i przesłuchany. Przyznał, że zabił porucznika Yoshimurę gołymi rękoma. Dlaczego? Ponieważ ten mały szczur zaatakował pannę Gamage i byłby ją zabił — oto dlaczego. Czy zdawał sobie sprawę, że obraza oficera, polegająca chociażby na uderzeniu go, podlega karze śmierci i że zbrodnia, o którą był oskarżony, to jest zabójstwo oficera Japońskiej Armii Cesarskiej, nie dawała żadnych nadziei na łaskę? Tak, wiedział o tym. Nie oczekiwał łaski. Kimura zauważył ranę na skroni Australijczyka. Trzeba było trzech strażników, by go ujarzmić po zabiciu Yoshimury. Żołnierze ci zostali teraz wezwani, by świadczyć o zajściu. Opowiedzieli, jak zastali więźnia trzymającego Yoshimurę za szyję nad ziemią i potrząsającego nim jak kukłą. Na żądanie Tachibany wezwana została Ruth Gamage. On też miał ją — za zgodą Kimury — przesłuchiwać. Wszystkie pytania zadawane były po japońsku, Kimura przekładał je na angielski. Dziewczyna przenosiła oszołomione, nierozumiejące spojrzenie z je- * Kempei-Tai — policja wojskowa w armii japońskiej (przvp. tlum.). 204 dnego oficera na drugiego. Była w ciężkim szoku. Patrzyła w odrętwieniu na przemawiającego do niej Kimurę. — Czy świadoma jest pani surowej kary za okazanie braku szacunku i niesubordynację wobec oficera armii japońskiej? — Tak — wykrztusiła. Czy wiedziała, że winny takiego przestępstwa zasługiwał na najsurowszy wymiar kary? Przytaknęła niepewnie, walcząc z nabiegającymi jej do oczu łzami. A czy ona, Ruth Gamage, okazała japońskiemu oficerowi taki brak uszanowania? Gdy Kimura tłumaczył to na angielski, Tachi-bana patrzył twardym wzrokiem prosto w oczy Ruth. — Co mam na to odpowiedzieć? — wybuchła płaczem. — Proszę po prostu odpowiedzieć na pytanie majora Tachibany — powiedział Kimura. Nie miał pewności, co zdarzyło się, tak naprawdę, poprzedniej nocy pomiędzy Tachibaną a nią. Nie rozumiał też, dlaczego Tachi-bana zadawał jej to pytanie. — Major Tachibana uważa, że okazałam mu brak szacunku — odpowiedziała, wstrząsana spazmatycznym szlochem. — Ale tak nie było... Ja nie miałam zamiaru... Tachibana powiedział coś szybko do Kimury, który zwrócił się znów do Ruth: — Major Tachibana pragnie wiedzieć, czy nie przyzna pani, iż wykazał wiele dobrej woli, by okazać pani szczególną uprzejmość. Chce też wiedzieć, dlaczego na jego życzliwość odpowiedziała pani niewdzięcznością, obrażając go w oczach jego podwładnego, porucznika Yoshimury. Ruth obróciła błagalne spojrzenie na Tachibanę. — Nie chciałam obrazić pana — zawołała z rozpaczą. — Czyż nie rozumie pan? Chciałam tylko pozyskać pańskie serce dla Jezusa Chrystusa... Tachibana wpatrywał się nadal w nią twardo, co zupełnie ją załamało. Kimura przetłumaczył jej słowa na japoński i spojrzał pytająco na Tachibanę. Dlaczego miała pragnąć pozyskać serce Tachibany dla swojego Boga? Czy zaatakowała go nożem? Tachibana, nie spuszczając z dziewczyny kamiennego wzroku, cisnął jej pytanie. 205 — Nie wiem, o co mnie pytasz! — krzyknęła histerycznie, nie panując już zupełnie nad sobą. — Proszę nie krzyczeć na oficera Nipponu — skarcił ją surowym tonem Kimura. — Major Tachibana pyta, czy nie odczuwa pani wstydu na myśl o tym, co zaszło. Porucznik Yoshimura nie żyje, a Australijczyk też niechybnie umrze. Czy i pani nie zasługuje na śmierć? Przez ciało dziewczyny przebiegło drżenie. Z ogniem w oczach, wykrzyknęła: — Tak! Tak! Pozwólcie mi umrzeć... Mnie, nie temu człowiekowi... Chcę umrzeć... Nie chcę żyć... Mnie musicie zabić za to... bo to ja zgrzeszyłam... Padła na kolana, wyciągając ku nim w błagalnym geście splecione dłonie. — Dajcie mi śmierć — prosiła już spokojniej. — Dajcie mi śmierć, by Pan nasz i Ojciec mógł dać mi życie wieczne. Tachibana i Kimura wymienili spojrzenia. Kimura nie miał wątpliwości, że ta kobieta była niespełna rozumu. Mówiła zagadkami. Twierdziła stanowczo, iż jest niewinna, a w chwilę później uznawała swą winę. To właśnie było zadziwiające w zachodnich religiach, że ich kapłani i święci wygłaszali pompatyczne mowy i wykrzykiwali w szale, zamiast inspirować wiernych do świętości poprzez medytację w ciszy. Tachibana zdawał się nie mieć nic przeciwko śmierci tej kobiety. Patrzył na nią teraz z niechętnym podziwem. — Niech ją pan zapyta, majorze, czy widziała, jak Australijczyk udusił porucznika Yoshimurę — zwrócił się do Kimury. Ruth klęczała nadal, patrząc z przerażeniem na Kimurę, gdy ten przekładał na angielski słowa Tachibany. Musiał powtórzyć pytanie, bo nie odpowiadała. — Tak — wyszeptała w końcu jakby nieświadomie. Jej nieobecny wzrok świadczył o tym, iż wspomnienie ubiegłej nocy przeniosło ją znów w tamten koszmar. Osunęła się na ziemię i leżała tak, wstrząsana łkaniem, z twarzą ukrytą w dłoniach. Tachibana dał znak strażnikom, by ją wyprowadzili. Chwycili dziewczynę pod ramiona i wywlekli z baraku bez zbędnych ceregieli. 206 — Chce ją pan ukarać, majorze? — zapytał Kimura. — Nie — odpowiedział Tachibana twardo. — Jeśli pragnie umrzeć, niech umiera z własnej ręki. Skończmy już z tą sprawą. Anglik, który rozmawia zwykle z nami w imieniu więźniów, prosi o wysłuchanie. Możemy teraz wpuścić tę gadzinę, o ile nie ma pan nic przeciwko temu, majorze. Kiedy będzie go pan przesłuchiwał, ja sporządzę rozkaz egzekucji. Wprowadzono Moorhouse'a. Wyglądał na niezwykle zdenerwowanego. — Życzył pan sobie rozmawiać z oficerem — powiedział Kimura. — Uzyskał pan pozwolenie. — Ja... ja... — Moorhouse oblizał spieczone wargi. Przypomniał sobie, że nie dopełnił obowiązku ceremonialnego ukłonu, pospiesznie więc zgiął się wpół. Kimura westchnął, zniecierpliwiony. — Majorze Kimura, majorze Tachibana — Moorhouse skłonił się ponownie — proszę pozwolić mi najpierw wyrazić moje najgłębsze ubolewanie z powodu śmierci porucznika Yoshimury... „Kłamca", przemknęło Kimurze przez myśl, „nikt, z wyjątkiem może lochy, która musiała być mu matką, nie zamierzał opłakiwać śmierci tego wieprza", Moorhouse zaś ciągnął: — ...Wszystkich nas poruszyła ta tragedia... — wziął głęboki oddech — jednakże w imieniu poddanych jego królewskiej mości Jerzego VI, przetrzymywanych na tej wyspie, pragnę skierować gorącą prośbę do przedstawicieli jego cesarskiej wysokości, aby nie podejmowano żadnych działań przeciwko szeregowemu Richardso-nowi ani też innym więźniom, zanim nie zostaną oni postawieni przed sądem i nie zapewni się im sprawiedliwego i zgodnego z prawem procesu. Tachibana podniósł wzrok znad dokumentu, który sporządzał, i podsunął Kimurze jakąś kartkę. Ten skinął głową na znak, że przyjmuje to do wiadomości, i Tachibana wrócił do pisania. Kimura wziął w ręce kartkę i spojrzał z powagą na Moorhouse'a. — Ten rozkaz — powiedział — to instrukcja skierowana bezpośrednio do komendantów obozów wojskowych i obozów internowania osób cywilnych, podpisana przez generała Hideki Tojo, premiera Japonii i ministra wojny w jednej osobie. Przetłumaczę ją panu. Oto jej treść: „W przypadku, gdy więzień winny jest niesu- 207 bordynacji, podlega karze aresztu..." — przerwał na chwilę, by kontynuować, z naciskiem na ostatnie słowa — „...oraz wszelkim innym niezbędnym środkom zaradczym, jakich wymaga dana sytuacja, w celu zapewnienia dyscypliny". — Kimura odczekał chwilę, by słowa te zapadły dobrze w świadomość Moorhouse'a, po czym ciągnął: — Oficer armii japońskiej został zamordowany przez więźnia. Komendant obozu może kazać rozstrzelać więźnia za daleko lżejsze przewinienie niż morderstwo. Czy oskarża pan komendanta o nadużycie władzy? Czy odmawia pan japońskim oficerom zdolności podejmowania słusznych, sprawiedliwych decyzji? Ta wyspa, to teren wojskowy. Obowiązuje tu zatem prawo wojskowe. Moorhouse skłonił się nerwowo. — Uznaję pańską władzę, majorze Kimura. Władzę majora Tachi-bany również. O nic was, panowie, nie oskarżam. Jeśli mamy tu do czynienia z właściwie powołanym trybunałem, chciałbym jedynie wnieść pokorną petycję, aby sąd wziął pod uwagę wszelkie okoliczności towarzyszące śmierci porucznika Yoshimury i — w swej mądrości — kierował się zarówno łaskawością, jak sprawiedliwością. — To piękne słowa — oświadczył chłodno Kimura. — Ale, choć szlachetne, nie mogą zmienić toru, po którym winien zmierzać wymiar sprawiedliwości. Okoliczności mogą przemawiać za łaską, ale fakty wołają o sprawiedliwość. A faktem jest, że porucznik Yoshimura nie żyje. Faktem jest, że szeregowiec Richardson zabił go własnymi rękoma. Faktem jest, że zabójca przyznał się otwarcie przed trybunałem do popełnienia tego czynu. Faktem jest także, iż kobieta o nazwisku Gamage była świadkiem przestępstwa i zaświadczyła o winie szeregowca Richardsona. Czy może nam pan przedstawić inne fakty? — Nie — stwierdził półgłosem Moorhouse. • — Może więc pan odejść. Kiedy Moorhouse wyszedł, Tachibana podsunął Kimurze kartkę, na której przed chwilą pisał. Opatrzona była datą i zaadresowana do Dowództwa Rejonu. Nagłówek głosił po prostu: Rozkaz wykonania kary śmierci. Dalej wyszczególniono w punktach: 1) do wykonania na szeregowym Richardsonie, więźniu 2) w obecności porucznika Niguchiego z Dziewięćdziesiątej Trzeciej Niezależnej Grupy Ochrony Wybrzeża 208 3) wykonawca wyroku: major Tachibana z Siedemdziesiątej Szóstej Dywizji, Sekcja do Zadań Specjalnych 4) wydany z polecenia majora Hitoshiego Kimury, komendanta obozu, z Dziewięćdziesiątej Trzeciej Niezależnej Grupy Ochrony Wybrzeża. — Trzeba to tylko podpisać — powiedział Tachibana. — Resztę proszę zostawić mnie, majorze. Kimura złożył u dołu dokumentu swój podpis i oddał kartkę Tachibanie. Czuł ulgę, że sprawa była nareszcie skończona. Mógł teraz wracać do pracy. Dwóch marynarzy z załogi „Machiko" musiało przytrzymywać Woody'ego, by nie wyrwał się z baraku na widok skromnej procesji opuszczającej obóz wojskowy. Prowadził ją Tachibana w zapiętym pod szyję mundurze. Za nim szedł Rich z dwoma strażnikami po bokach. Pochód zamykał porucznik Niguchi. Musieli przejść tuż obok baraku więźniów, przed którym trzymali straż czterej żołnierze Tachibany. Dostali rozkaz strzelania do każdego więźnia, który ośmieli się wyjść na zewnątrz. Woody miał w nosie strażników. W chwili gdy ujrzał Richa i jego eskortę, wiedział aż za dokładnie, co Japończycy planują i nie zamierzał do tego dopuścić. Wszystko inne było lepsze. Wolał umrzeć walcząc. Skoczył w stronę drzwi, wykrzykując imię Richa ze wszystkich sił. Marynarze odcięli mu drogę, kiedy zorientowali się, że zamierza wybiec z baraku. Trzeba było czterech, by go pokonać i unieruchomić. Szarpał się wściekle, wołając przez cały czas do Richa, by się wyrwał i walczył. Rich usłyszał te krzyki i dodały mu one otuchy. Poznał głos Woody'ego, lecz nie docierały do niego słowa. Domyślił się jednak od razu, co Woody usiłował zrobić, kiedy zobaczył, jak strażnicy przy drzwiach baraku podnoszą karabiny i blokują wyjście. Oczy zaszkliły mu się. „Och, Woody, ty stary, głupi, kochany draniu" — pomyślał. Zerknął na boki. Pokusa, by rzucić się na najbliższego strażnika, trudna była do odparcia, chociaż żółtki i tak dostałyby go. I Woody'ego w końcu też. Ale jednego, czy dwóch zabraliby ze sobą. 209 Odrzucił jednak tę myśl. Nie chciał, by Woody umierał tylko po to, żeby udowodnić mu, że są kumplami do ostatka. Rich wiedział o tym i tak. Woody nie musiał niczego udowadniać. A zresztą, Woody nie miał tyle czasu, by oswoić się z wizją własnej śmierci, co on. Do rana pogodził się już z tą myślą, że Japończycy nie puszczą mu płazem skręcenia karku Yoshimurze. Teraz zamierzał tylko pokazać im, że nie są jedynymi, którzy wiedzą, jak umierać. Będzie patrzył im prosto w oczy. Niech zobaczą, z jakiej gliny ulepieni są Australijczycy. Miał nadzieję, że następny Australijczyk, którego zobaczą, będzie szedł na nich z bagnetem. Tachibana zatrzymał procesję z powodu dochodzących z baraku więźniów odgłosów. Rozkazał jednemu ze strażników sprawdzić, co się dzieje. Ten kopnięciem wyważył kruche, splecione z palmowych liści wrota. Mężczyźni przytrzymujący Woody'ego rozpierzchli się. Australijczyk pozostał na ziemi, a strażnik, stanąwszy jedną nogą na jego piersi, wycelował bagnet w gardło leżącego. — W porządku, draniu! Zabij mnie! — wrzasnął Woody. Strażnik zawołał coś do Tachibany. Była to zapewne prośba o zadośćuczynienie życzeniu więźnia. Tachibana odmówił. Pozwolił za to Richowi podejść do baraku na odległość pięciu metrów i pożegnać się z przyjaciółmi. Poradził także wszystkim, by zachowali spokój. Rich sam się zdziwił beztroskim tonem swego głosu. — Cześć, Woody, stary druhu! Nie daj się ponieść emocjom. Zachowaj całą parę na czas, kiedy dorwiesz się do lewisa i będziesz mógł wyrównać rachunki. Jak wtedy nad Kerbau. Woody naparł na przygniatający go do ziemi bagnet. — Co oni chcą z tobą zrobić, Rich? — zawołał. — Zabierają mnie na przechadzkę po plaży — odpowiedział Rich. — Nie ma się czym podniecać. — Będą musieli zabrać i mnie! — ryknął Woody. — To by im było w smak. Słuchaj, Woody, chciałbym cię mieć przy sobie, bo ty całe życie wycierałeś mi nosek. Ale teraz czas, bym się sam sobą zajął. Już im raz pokazałem... wtedy, z tą koralową kłodą. Teraz znowu im pokażę. To moje przyjęcie, Woody. Ty nie zostałeś zaproszony. — Rich... Boże... Rich!!! — głos Woody'ego załamał się. 210 — Do zobaczenia, stary! Rich odwrócił się i podszedł do Tachibany. Strażnicy doskoczyli do niego i procesja ruszyła w stronę plaży. Żołnierz przyszpilający Woody'ego bagnetem do ziemi cofnął się i ruchem ręki nakazał mu dołączyć do innych. Woody był teraz spokojny. Podszedł do ściany i usiadł, opierając o nią głowę. Po chwili zaczął się łagodnie kołysać — w przód i w tył, objąwszy ramionami kolana. Wpatrywał się niewidzącymi oczyma w przestrzeń przed sobą. Milczał. Pozostali więźniowie odsunęli się, zostawiając go w spokoju. Po chwili jednak Ross podszedł do Woody'ego i usiadł obok. — Gadanie niewiele pomaga — powiedział cicho. — Nie będę miał ci za złe, jeśli poślesz mnie do diabła. Ale chcę ci powiedzieć, że Rich miał rację. Na nic by się nie zdało, Woody, gdybyś popełnił samobójstwo... Australijczyk milczał. — Będę cię potrzebował, Woody. Wszyscy będziemy cię potrzebowali. Daliśmy się zagrzebać w tym piekle na zbyt długo. Każdy z nas zastanawiał się już, czy warto dalej żyć... Ale dawanie Japońcom pretekstu, by nas wszystkich wystrzelali i raz z nami skończyli — to nie jest najlepsze wyjście. Lepiej mieć jakiś powód. Coś, za co warto umierać... Błysk zainteresowania pojawił się w oczach Woody'ego. Odwrócił twarz do Rossa. — Za przyjaciela warto umierać, kapitanie. Potrafi pan znaleźć lepszy powód? — Tak, Woody... Wolność. Twoja wolność i moja. Wolność dla nas wszystkich tutaj, którzy gotowi jesteśmy zaryzykować dla niej życiem. Ciekawość Woody'ego rosła. — A co, u diabła, może dać nam nadzieję na wydostanie się z tej zapomnianej przez Boga i ludzi wyspy?! — zapytał. Ross uśmiechnął się. — Powiedziałbym, że nasze szansę są jak jeden do tysiąca. Dlatego nic wcześniej nie mówiłem. Tobie pierwszemu mówię... Chcę, żebyś to przemyślał i dał mi znać, jaka będzie twoja decyzja, kiedy zacznę spisywać nazwiska uczestników... Czy wchodzisz w to, czy nie. 211 Oczy Woody'ego rozbłysły. — Już dawno się zdecydowałem, kapitanie. Myślę o tym od momentu, gdy zagnali nas do pracy przy tym pańskim wraku. Rozmawialiśmy o tym z Richem. Zamierzaliśmy... Ech, jakie to teraz ma znaczenie, co zamierzaliśmy?... Rich... Urwał. Nie mógł teraz mówić spokojnie o Richu. Odwrócił twarz, by Ross nie widział jego łez. Grupka, której centralną postacią był Rich, zatrzymała się na plaży tuż za obozem wyspiarzy. Olbrzym rzucił tylko okiem na płytki, przygotowany wcześniej rów. Wydawał się zbyt mały, by pomieścić jego dorodne ciało. Spojrzał za siebie — na obóz i rozciągający się za nim las. Zachodzące słońce znikało z wolna za zieloną krawędzią drzew. Ktoś poklepał go po ramieniu. Odwrócił się. Porucznik Niguchi stał obok niego, trzymając w ręce pasek szarawej materii. — Kiedy słońce zajdzie, przyjdzie twój czas — powiedział. — Masz trzy minuty. Major Tachibana pyta, czy chciałbyś coś powiedzieć, zanim cię zabije. — Jak się to stanie? — zapytał szorstko Rich. — Zgodnie z japońską tradycją — odpowiedział Niguchi. — Za pomocą miecza. Tachibana wyjął go już z pochwy i trzymał oburącz. Wpatrywał się w Richa ponuro. — Spadnie głowa? — zapytał Rich Tachibanę, odwzajemniając mu twarde spojrzenie. — Spadnie głowa. — Dobrze się do tego przyłóż, Stary Tygrysie — powiedział Rich bez drgnienia powieki. Podniósł do góry wskazujący palec. — Jedno cięcie, zimny draniu. Tyle ci przysługuje. Tachibana zrozumiał, nawet bez pomocy tłumacza. Skłonił się i także podniósł do góry wskazujący palec. — A więc, do dzieła — powiedział Rich spokojnie, bez wahania. Zerknął jeszcze w kierunku słońca, którego tarcza znikła już prawie za ścianą lasu. Potem skinął głową w stronę Niguchiego, 212 a ten drżącymi palcami zawiązał mu przepaskę na oczach. Rich padł na kolana i pochylił głowę. Miecz Tachibany błysnął w ostatnich promieniach zachodzącego słońca. Przyglądający się wydali z siebie głębokie westchnienie, jakby dotąd wstrzymywali oddech, a teraz wszyscy równocześnie wypuścili z płuc powietrze. Tachibana starannie starł z miecza krew kawałkiem płótna, który wydobył z kieszeni. Stanął nad bezgłowym ciałem Australijczyka i wyciągnął zza pasa długi nóż. Niguchi odwrócił się wstrząsany atakami mdłości, gdy Tachibana wbił ostrze w ciało, by je dalej okaleczać. Nie wytrzymał i zaczął biec przed siebie plażą, potykając się i wymiotując konwulsyjnie. Kilka godzin później Ross przyprowadzony został pod eskortą dwóch strażników do kwatery Tachibany. Japończyk siedział na podłodze, odziany w białe kimono. Naprzeciw niego siedziała Ruth Gamage. Pomiędzy nimi ustawione były dwie czarki sake. Dziewczyna zdawała się być w transie: z zaciśniętymi powiekami kołysała się do przodu i do tyłu, wydając przeciągły, niski jęk. Ani obecność Tachibany, ani Rossa nie docierała chyba do jej świadomości. Tachibana nie potrafił się z nią porozumieć i to było przyczyną wezwania Rossa. Major wyglądał na zniecierpliwionego. Wyjaśnił Rossowi, że — przez wzgląd na jej religię — próbował nie raz, lecz nawet dwa, wyrazić dziewczynie swoją życzliwość. A natknął się na mur niezrozumienia, wzniesiony przez jej głupotę czy też obłęd. Ross spostrzegł Biblię dopiero wtedy, gdy Tachibana wskazał na nią ze złością. Japończyk przeklinał zapalczywie tę księgę jako diabelskie dzieło i utrzymywał, iż jest przyczyną obłędu Ruth. Najpierw ten idiotyczny pomysł z ceremonią kąpieli... A teraz, kiedy znów wyciągnął do niej rękę na pojednanie, chcąc uczestniczyć z nią w ceremonii uczty, ona siedzi i bełkoce coś bez związku... — Jaką ceremonię uczty ma pan na myśli? — zapytał Ross, nie rozumiejąc zupełnie uwag Tachibany ani też jego dziwacznego stosunku do Ruth. — Co to wszystko ma wspólnego z Bogiem chrześcijan, którego wyznaje ta kobieta? 213 — Ona uczy mnie angielskiego — powiedział Tachibana —-i opowiada mi dużo o swoich bogach: o tym, który siedzi w niebie jak Budda, o tym, który przychodzi na ziemię, aby umrzeć, i o tym, który żyje w wietrze jak duch. Mówi o trzech bogach, którzy są jednym bogiem. — Wydał gniewny pomruk i uderzył otwartą dłonią w kolano, by podkreślić wymowę swoich słów. — Ja mówię jej o japońskich bogach — ciągnął. — Mówię jej, że kiedy żołnierz Nipponu umiera, staje się bogiem dla ludzi Nipponu. Kobieta mówi, że kiedy umiera chrześcijański żołnierz, on również staje się bogiem i żyje wiecznie w domu swego Boga Ojca. — Tak, rozumiem, co miała na myśli — przytaknął Ross niepewnie. — Pan w to wierzy? — Wierzę tej kobiecie — odparł Tachibana. — Wierzę jej, kiedy mówi, że ceremonia kąpieli jest bardzo ważna dla ludzi wierzących w jej Boga. Wierzę jej też, kiedy mówi, że święta uczta jest ważnym sposobem rozmowy z jej Bogiem. Dla Japończyka to bardzo dziwne, więc proszę kobietę, by mi pokazała, jak człowiek może mówić z bogiem i nabrać sił od boga, zjadając boga. — Zjadając boga? — Ross, zaskoczony sformułowaniem, nie rozumiał. Nagle zaświtała mu myśl. — Opowiadała panu o Komunii? O Komunii świętej?... Kiedy się je chleb i pije wino? Tachibana przytaknął z zapałem. — Tak, tak. Dokładnie tak. Ale ona mówi, że chleb nie jest chlebem, lecz ciałem jej Boga... Ross zaczynał rozumieć. Teraz należałoby tylko wyjaśnić, gdzie nastąpiło nieporozumienie. Tachibana był zaskoczony, że Ross najwyraźniej wciąż nie pojmuje wszystkiego do końca i że trzeba mu jeszcze cokolwiek tłumaczyć. Kiedy kapitan milczał nadal, czekając na szczegóły, Japończyk wstał i podszedł do płytkiej niszy, stanowiącej jego takomę — osobistą kapliczkę. Ze środkowej półki zdjął miseczkę, którą podsunął Rossowi pod oczy. W tej chwili ocknęła się z odrętwienia Ruth. Przerwała monotonne zawodzenie, by krzyknąć przeraźliwie: — Zabierz to, bestio! Zabierz to!!! Tachibana spojrzał znacząco na Rossa, jakby chciał powiedzieć: „Sam pan widzi. Ona jest zupełnie pomylona. 214 Ross wpatrywał się w zawartość naczyńka i czuł, że żołądek podchodzi mu do gardła. — Co to jest? — zapytał głucho. — Serce tego dzielnego, australijskiego żołnierza — odparł Ta-chibana. Ross pomyślał, że zaraz zwymiotuje. Wszystkie wnętrzności kurczyły się w nim i falowały. Odwrócił głowę. Wszystkiego mógł się spodziewać po Tachibanie, ale z pewnością nie tego! — Proszę to zabrać — poprosił szeptem. Jak to było możliwe, że rasa, która wydała z siebie jego słodką, ukochaną Machiko, mogła także spłodzić potwora, który stał teraz nad nim z twarzą pociemniałą od gniewu. — Czy widok ten jest ci wstrętny, ty kolonialna świnio?! — Tachibana wrzasnął na Rossa po japońsku. — Czy nie masz w sobie dość odwagi, by spojrzeć na coś, co powinno stanowić świętość dla tych wszystkich, którzy nazywają siebie chrześcijanami? To nie jest chleb, udający ciało twojego Boga. To jest prawdziwe! To ciało jednego z was, który zginął dzielnie i stał się bogiem nie dalej jak dziś. Pluję na ciebie i na twoich bogów! Trząsł się cały w napadzie wściekłości. Wezwał straże i kazał odprowadzić więźniów do ich obozu. — Sprawcie im cięgi jak psom! — krzyknął za nimi. Strażnikom nie trzeba było tego powtarzać. Ross zachwiał się pod ciosem w okolice nerek. Udało mu się otoczyć Ruth ramieniem i zasłonić. Kiedy znikli Tachibanie z oczu, żołnierze złagodnieli. Egzekucja na plaży zaspokoiła w pełni ich apetyt na okrucieństwo — przynajmniej na dziś. Niejeden z żołnierzy dostał mdłości, kiedy usłyszał o tym, jak Tachibana ćwiartował Australijczyka po dekapitacji. Ruth wtuliła się w Rossa, szlochając niepohamowanie. Ledwo trzymała się na nogach. Wziął ją na ręce i zaniósł do baraku, gdzie Lukę spał sobie spokojnie, nieświadomy potworności i gwałtu. Położył ją na pryczy i został przy niej, odsyłając wszystkich, którzy przyszli zapytać, czy mogą się na coś przydać. Pozwolił jej trzymać kurczowo jego rękę. Starał się znaleźć słowa, które przyniosłyby jej ulgę. Kłamstwo o tym, co zrobił Tachibana, samo nasunęło mu się na usta. . - ' 215 — On chciał nas tylko przestraszyć. To nie było to, o czym mówił — przemawiał do niej kojąco półgłosem. — To tylko obrzydliwy, okrutny żart. Spróbuj zapomnieć, że się to w ogóle zdarzyło... Spokojniejsza już, uczepiła się tych jego słów jak liny ratowniczej. Ross miał słuszność. To była okrutna i nikczemna sztuczka. Żadna istota ludzka nie zrobiłaby czegoś tak potwornego. Chciała w to wierzyć. I wierzyła. — Nie będziemy do tego wracać — ciągnął łagodnie Ross. — Ani nikomu opowiadać o tym... Gdzieś za tymi słowami krył się lęk, jak nieobliczalna mogłaby być reakcja Woody'ego, gdyby kiedykolwiek dowiedział się o makabrycznym czynie Tachibany. Najbardziej niesamowite w całej tej historii było to, iż Japończyk zdawał się mieć szczerą intencję oddania hołdu zarówno zabitemu przez siebie żołnierzowi, jak tej nieszczęśliwej, zdezorientowanej kobiecie. Ileż w niej było dziecięcej niewinności i naiwności: próbowała natchnąć świętością i dostarczyć innym odpowiedzi, zanim jeszcze sama poznała wszystkie pytania. Ross zadumał się nad tym, jakiej brutalności musiała doświadczyć z rąk Yoshimury, nim wbiegła — nago — do obozu. Niewiele informacji udało się z niej wydobyć; tylko tyle, że tłumacz napadł na nią. Czy oprócz pobicia doszło także do gwałtu? Zapewne nigdy nie dowiedzą się, jak było naprawdę. Biedactwo. W ciągu zaledwie doby przeżyła więcej niż niejeden przez całe życie. Całkiem możliwe, że po tych dwóch latach istnego piekła, kiedy jej odporność została mocno nadwątlona, tragedia minionej nocy i wszystko, co po niej nastąpiło, mogły spowodować, że umysł jej zupełnie odgrodził się od rzeczywistości. — Spróbuj zasnąć — nakłaniał ją łagodnie. — Mały Lukę będzie potrzebował cię rano. Jesteś mu teraz matką. Innej nie ma. — To ja go będę potrzebowała — odpowiedziała całkiem już przytomnie. — Teraz to rozumiem... On jest wszystkim, co trzyma mnie przy życiu... Teraz, gdy nawet Bóg mnie opuścił... — Bóg nie opuścił cię, Ruth — łagodnie, lecz stanowczo perswadował Ross. — On po prostu ma teraz tak okropnie dużo spraw do 216 dopilnowania. Zawsze oczekujemy, że będzie dokładnie tam, gdzie Go potrzebujemy. Bo tacy ludzie jak my traktują Go bardzo osobiście... On zaś jest jak wiatr, który ma wypełnić nasze żagle... Czasem jest tam, gdzie nasza łódź, a czasem — gdzie indziej. I wtedy właśnie zaczynamy myśleć, że wcale Go nie ma. Jak dzisiaj. Ale przyjdzie kolejny dzień, a On rozpęta huragan. I może się okazać, że wiatru jest więcej, niż prosiliśmy. Co wówczas powiemy? Że jest zbyt wiele Boga? Nie, Ruth. Nie mamy władzy nad siłą wiatru, podobnie jak nie mamy władzy nad siłą Boga. Zmierzamy tam, dokąd niesie nas wiatr: przez wzburzone morze i przez spokojne, w bezwietrzną pogodę i podczas sztormu, po przyjaznych, znajomych wodach i po nie naniesionych na mapy odludziach... Nigdy nie widzimy wiatru, Ruth, ale on towarzyszy nam zawsze — nie zasypia, nie ustaje, jest wciąż w ruchu. A kieruje się swą własną wolą... Ross przemawiał do niej cichym, monotonnym głosem. W swoje własne słowa żeglarza ubierał to, czego nauczył się od swojej babki, kiedy był małym chłopcem. Ona również przytulała go kiedyś i pocieszała w strapieniach. Wypowiadane przez niego słowa zdawały się docierać do świadomości Ruth i przytrzymywać na krawędzi, poza którą zaczynał się obłęd. Lgnęła do nich, chwytając się ostatnich nitek łączących ją z rzeczywistym światem. Spała spokojnie, gdy Ross wymknął się na zewnątrz. Tuż za progiem przystanął i oparł się ciężko o ścianę baraku. Był wyczerpany, wydrążony. Nie uważał się za człowieka religijnego. Ceremoniały i rytuały nudziły go — czy były to obrzędy kościoła anglikańskiego, czy hinduski festiwal życia. Jego otwarty umysł akceptował i doceniał wartości wierzeń, które — choć odmienne w różnych częściach świata — zawsze wyciskały swe piętno na postawach i sposobie życia wielu ludów różnych ras. Zastanawiał się, czy postąpił słusznie, sącząc do ucha Ruth frazesy, by pomóc jej pozbierać te strzępy, jakie pozostały jeszcze z jej wiary. Nakarmił ją gotowymi odpowiedziami i pewnikami, które przecież nie były częścią niego samego. Czy miał jednak podzielić się z nią w tym momencie własnymi wątpliwościami, których namnożyło się w nim tak wiele w ostatnich miesiącach, a które zrodziły tysiące pytań? 217 — O, Boże — westchnął głośno. — Wierzę. Tylko czym jest to, w co wierzę? W pytaniu tym tkwiła śmiertelna udręka. Bo czyż człowiek nie został stworzony na obraz i podobieństwo Boga? Dlaczego zatem — gdziekolwiek spojrzał — w ludzkich działaniach widział dzieło szatana? XIII. SEPPUKU Spośród dwudziestu trzech wysp składających się na archipelag znany pod nazwą Outer Tarakangs, siedem okupowali Japończycy. Najliczniejszy był garnizon stacjonujący na największej z nich — Great Tarakang. Tam też usytuowane zostało lotnisko i mieścił się sztab pułkownika Watanabe. Na wyspie przebywało ponad trzy tysiące żołnierzy, wliczając w to pilotów lotniskowców oraz naziemny personel pomocniczy obsługujący lotnisko. Obszar znajdujący się pod dowództwem pułkownika Watanabe był jednym z trzech podobszarów, nad którymi władzę sprawowało dowództwo dywizji z siedzibą na Nowej Brytanii. Z pozostałych dwóch jeden znajdował się na Nowej Gwinei, a drugi — na grupie wysepek odległych od Outer Tarakangs o jakieś sto mil. Wraz z rozwojem sytuacji militarnej w tym rejonie, każdy z tych obszarów uzyskiwał coraz większą autonomię i przekształcał się w oddzielne i samodzielne jednostki, zwłaszcza że komunikacja pomiędzy nimi stawała się z każdym niemal dniem trudniejsza, w miarę sukcesów odnoszonych przez siły sprzymierzone pod wodzą MacArthura. Niektóre z japońskich garnizonów odciętych w wyniku ofensywy aliantów zostały po prostu zmiecione z powierzchni ziemi. Działania te stanowiły zaledwie przygrywkę do głównego koncertu: ataku na Filipiny. Niektóre zaś inne punkty japońskiego oporu zignorowano i pozostawiono same sobie, aby „uschły na krzaku winorośli". Odcięte od swoich głównych sił oraz od zaplecza materialnego, skazane były na śmierć lub beznadziejną walkę w przypadku, gdyby przypomnieli sobie o nich alianci i wrócili, by je zlikwidować. Poza trzema tysiącami ludzi na Great Tarakang pułkownik Watanabe dysponował jeszcze tysiącem żołnierzy rozrzuconych po innych wyspach archipelagu. One także, podobnie jak ich jednostki zwierzchnie wobec dowództwa dywizji, były praktycznie niezależne. Łączył je jedynie nadrzędny cel, jakim była obrona i zapewnienie nieprzerwanego działania lotniska na Great Tarakang. Pułkownik Watanabe był przekonany, że lotnisko to powód, dla którego alianci nie pozostawią wyspy Great Tarakang, by „uschła na krzaku winorośli". I to nie tyle dlatego, że stanowiła zagrożenie dla sił sprzymierzonych, ile ze względu na korzyści płynące z przejęcia tego strategicznego punktu, z którego uzyskałyby one łatwiejszy dostęp do położonych na zachodzie Filipin i Borneo. Watanabe był zawsze zdania, że lotnisko — czy raczej startujące z niego samoloty — odegra poważną rolę w obronie archipelagu przed wszelkimi atakami. Z ciężkim sercem zarządził więc wiosną 1944 roku naradę dowódców wszystkich pozostałych wysp w swoim rejonie. Odprawa podyktowana była krytyczną już wówczas sytuacją. Major Hitoshi Kimura z pobliskiej Little Tarakang uczestniczył w niej także. Pułkownik patrzył teraz z powagą w twarze zebranych wokół długiego stołu oficerów. — Panowie, nie będę się długo rozwodził nad niewesołymi okolicznościami, które skłoniły mnie do wezwania was wszystkich, być może, po raz ostatni. Wiecie równie dobrze jak ja, że w najbliższej przyszłości wyspy te znajdą się na pierwszej linii frontu. I jeśli amerykańskie bestie i ich poplecznicy odniosą sukces, to tylko po naszych trupach. Gdyby ta wyspa upadła — a pewne jest, że na niej skupi się cały impet uderzenia — będziecie prowadzili dalej walkę z waszych własnych baz. Każecie wrogowi zapłacić wysoką cenę za każdy centymetr kwadratowy ziemi, z której mielibyście ustąpić. Poddanie się nie wchodzi w grę. Oficerowie, jak jeden mąż, w trakcie wystąpienia pułkownika kiwali potakująco głowami. Watanabe przystąpił teraz do zapoznania ich ze stroną merytoryczną narady. 219 — Otrzymałem wczoraj rozkazy, które w znacznym stopniu zmniejszają nasze szansę utrzymania wysp. Jutro o świcie wystartuje sto pięćdziesiąt samolotów stacjonujących na Great Tarakang, by przyłączyć się do operacji morskiej, która ma się rozegrać o sześćset mil stąd. Nie wrócą już na wyspę. Jak wiecie, od pewnego czasu mamy ogromne trudności z zapewnieniem im paliwa. Skierowanym w ten rejon tankowcom nie udało się do nas dotrzeć. Skutek jest taki, że na każdy wysłany w powietrze bombowiec, trzy inne muszą pozostać bezczynnie na ziemi z powodu braku paliwa. Jest rzeczą najwyższej wagi, by jednostki te znalazły się bliżej źródeł zaopatrzenia w paliwo. Brzemię odpowiedzialności za skuteczną obronę tych wysp spoczywa zatem wyłącznie na naszych siłach lądowych i jest przez to znacznie cięższe. Kiedy narada dobiegała końca, Watanabe odciągnął Kimurę w kąt sali, by pogratulować mu wykonania zadania. Pozycje artyleryjskie oraz stacja radiowa na Mount Taki ukończone zostały w terminie i zamaskowane w doskonały sposób. — Są zupełnie niewidoczne z powietrza — chwalił Watanabe. — Zrobiliśmy z samolotu kilka zdjęć pańskiej wyspy, majorze, aby sporządzić mapy i nanieść na nie punkty obrony. Nie byliśmy w stanie zlokalizować żadnych instalacji na szczycie Mount Taki. Robota wykonana została perfekcyjnie, majorze Kimura. Kimura pławił się przez chwilę w pochwałach przełożonego. Watanabe słynął ze skąpstwa, jeśli chodziło o komplementy. Zostać przez niego wyróżnionym było naprawdę rzadkim zaszczytem. Dobry nastrój Kimury nie trwał jednak długo. Zameldował pułkownikowi — z niejaką dumą — o postępach w pracach nad przywróceniem „Machiko" żeglowności, a tym samym możliwości włączenia statku do japońskiej floty. Jego entuzjazm natrafił jednak na wyraźną obojętność Watanabe, co było dla Kimury raczej bolesne. — Pańskie przedsięwzięcie jest chwalebne, Kimura — rzekł sucho pułkownik — ale w obecnej sytuacji to marnotrawstwo sił i środków. Praktycznie rzecz biorąc, jesteśmy pozostawieni przez marynarkę własnemu losowi, jakież więc zastosowanie może znaleźć ten statek. Nikt z marynarki nie zjawi się tu, aby go odebrać, a my będziemy mieli za chwilę Amerykanów na karku. Na darmo cała ta praca. 220 — Ależ panie pułkowniku — zaprotestował Kimura — za tydzień lub dwa statek gotowy będzie do wyjścia w morze. Zaczęliśmy już ładować z powrotem urządzenia, które przewoził, a które mogą się okazać bezcenne dla wysiłku wojennego w kraju. Oczywiście, trzeba jeszcze zadać sobie wiele trudu i dopłynąć do Japonii albo przynajmniej do Manili. Sam pan nieraz mówił, jak bardzo potrzebujemy statków... Pułkownikowi nie bardzo podobał się buntowniczy ton majora, ale — przynajmniej na razie — skłonny był go nie zauważać. — Tak było, zanim marynarka zdecydowała się ewakuować z Great Tarakang — odparł. — Po nas zaś nie przyślą statków, które by nas stąd zabrały. Mamy walczyć tutaj, Kimura, i prawdopodobnie umrzeć. W tych okolicznościach proponowałbym nie tracić ani chwili na jakiś stary, wypalony frachtowiec, który rdzewieje w lagunie od dwóch lat. — Co więc z nim zrobić? — zapytał Kimura. — Pozbyć się go — odrzekł Watanabe — lub najwyżej przysposobić do przepłynięcia na Great Tarakang. Marynarka ewentualnie go sobie zabierze. Albo zatopimy go, gdy trzeba będzie zablokować wejście do portu, żeby Amerykanie nie mogli z niego korzystać. O ile, oczywiście, wykurzą nas stąd. Koniec, kropka. Kimura wiedział, że nie ma po co się spierać. Była jednak jeszcze jedna sprawa, którą chciał poruszyć z pułkownikiem: jakie są rozkazy co do więźniów i cywilnej siły roboczej w przypadku amerykańskiego ataku na wyspy? Czy mieli zostać ewakuowani na inną wyspę? Los więźniów i najemników jeszcze mniej wzruszył pułkownika Watanabe niż los statku. — Są zbyteczni dla obrony wyspy — stwierdził sucho. — Im dłużej będziemy ich żywić, tym kłopotliwsi staną się w przyszłości. Kiedy tylko okażą się bezużyteczni, pozbędzie się ich pan, majorze. — Pozbędę się? — Tak, pozbędzie się pan. Chyba wyrażam się jasno. Kimura poczuł, że krew napłynęła mu do twarzy. — Wolałbym, aby przekazał mi pan ścisłe instrukcje na piśmie. pułkowniku Watanabe. 221 — Jak pan sobie życzy, Kimura — odparł Watanabe lodowato. — Dam panu rozkazy na piśmie. W ten sposób uniknie się ewentualnej błędnej interpretacji. Kimura wrócił na Little Tarakang, przeklinając pułkownika za rolę, jaką mu wyznaczył. Rozkaz zabicia, więźniów, gdy tylko przestaną być użyteczni, pozostawał w sprzeczności z wszelkimi znanymi mu prawami wojennymi i zasadami postępowania w cywilizowanym społeczeństwie. Watanabe wiedział o tym równie dobrze jak on, nie niepokoiło to jednak w najmniejszym stopniu sumienia pułkownika, był bowiem przekonany, iż już wkrótce na archipelagu Tarakang nie będzie nikogo, kogo można by obarczyć winą czy pociągnąć do odpowiedzialności za to, co się stanie. W pewnym sensie więźniowie stanowili dla Watanabe obiekt zemsty za jego własną śmierć i unicestwienie jego ludzi i sprzętu, zanim jeszcze do tego doszło. Postawa taka obrażała, zdaniem Kimury, szlachetne zasady bushido i niegodna była jego wyznawców. Do zachodu słońca pozostały jeszcze dwie godziny, kiedy wioząca go z powrotem na Little Tarakang barka przybiła do brzegu. Wyskoczył na pontonowe nabrzeże i stał przez chwilę, śledząc wzrokiem odpływającą łódź. Spojrzenie majora padło na „Machiko" i jego kwaśny humor poprawił się nieco. Może nie był to wspaniały statek, ale w ciągu ostatnich kilku tygodni przeobraził się nie do poznania. W pokładzie wycięto otwory, w których osadzono masywne, drewniane słupy, stanowiące główne wsparcie nowego mostku. Z początku widok był dość dziwny: cała konstrukcja przypominała domek z zapałek pokryty smołowanymi plandekami i trudno się było nią zachwycić. Wykonano ją jednak wyjątkowo starannie i najważniejsze, że spełniała swoją rolę. Kimura wszedł na pokład i od razu znalazł się w samym środku gorączkowej pracy. Odnalazł Rossa na poziomie sterowni, razem z Fraserem i japońskim podoficerem. Myśl o przywróceniu poprzedniego rozwiązania, to znaczy sterowania statkiem z mostku, została zarzucona, przerastało to bowiem ich możliwości. Fraser podsunął pomysł — i sporządził nawet rysunki — wykorzystania sterowania awaryjnego, które trzeba było tylko usprawnić. „Machiko" wyposażony był w maszynę sterową obsługiwaną z rufy i połączoną bezpośrednio z kwadrantem sterowym. Przewody do- 222 prowadzające parę z maszynowni były nienaruszone, można więc było za pomocą obmyślonego przez Frasera urządzenia podłączyć koło awaryjnego sterowania do maszyny sterowej na rufie. Podoficer, rozentuzjazmowany ich wspólnym sukcesem, bo urządzenie działało bez zarzutu, wyjaśniał teraz Kimurze zasadę jego funkcjonowania. Jego radość udzieliła się i majorowi, zacierając niemal w pamięci gorycz niedawnej rozmowy z pułkownikiem Watanabe. Na chwilę zapomniał nawet o dręczącym go strapieniu. Ale tylko na chwilę. Chciał powiedzieć żołnierzowi — Rossowi i Fraserowi także — że ich praca jest zwykłym marnowaniem czasu; że całe przedsięwzięcie nie ma znaczenia... Przyglądał się z uwagą kapitanowi, którego nagie plecy spływały potem, gdy ogromnym kluczem mozolił się nad nakrętką dławikową. Ostatnimi czasy kapitan był bardziej niż zwykle małomówny, zamknięty w sobie. Kimura wyczuwał w nim zimną twardość, jakiej wcześniej nie zauważał. Gdyby major nie był tak pochłonięty sprawą „Machiko", nie uszłoby jego uwagi, że zmiana, jaka zaszła w Rossie, miała swój początek w dniu egzekucji Australijczyka. Doznały także wtedy uszczerbku nowe, bardziej harmonijne stosunki pomiędzy więźniami a ich nadzorcami, jakie zaczęły nawiązywać się wraz z rozpoczęciem robót na „Machiko". Kimura błędnie interpretował gorliwość więźniów, przypisując ją duchowi rywalizacji obudzonemu dzięki śmiałemu przedsięwzięciu. Sądził, że motorem ich wysiłku jest chęć dorównania Japończykom, a nawet przewyższenia ich, by wykazać, iż nie są w niczym od nich gorsi. Oznaki ożywienia i entuzjazmu wśród więźniów, miast być dla Kimury ostrzeżeniem, cieszyły go. Zdziwiłby się też zapewne, gdyby odkrył, jak inaczej niż on przyjęli więźniowie — nie wyłączając Rossa — śmierć szeregowca Richardsona. W odczuciu Kimury był to jedynie pożałowania godny incydent, który naraził ich na stratę cennego czasu; sprawiedliwości wszakże stało się zadość i wszyscy — zarówno więźniowie, jak żołnierze — czuli się pokrzepieni faktem, że człowiek ten odważnie i z podniesionym czołem zapłacił za swą zbrodnię. Jego śmierć stanowiła sprawiedliwe wyrównanie rachunków — to wszystko. Czyż można to było traktować inaczej? 223 Więźniowie jednak nie podzieliliby poglądu japońskiego majora. W ich oczach Richardson zabił wprawdzie człowieka, ale zrobił to tylko dlatego, że tamten stanowił śmiertelne zagrożenie dla bezbronnej kobiety. Przeprowadzony nad nim sąd i wydany wyrok nie miały nic wspólnego z podstawowymi zasadami wymiaru sprawiedliwości. Samo zaś wykonanie wyroku nosiło cechy średniowiecznego barbarzyństwa. Kimura wyobrażał sobie, że bohaterska śmierć Australijczyka zainspiruje więźniów. Zainspirowała — lecz inaczej, niż oczekiwał: przypomniała im —jeśli w ogóle takie przypomnienie było potrzebne — że oni i Japończycy znajdują się po przeciwnych stronach barykady; że uwikłani są w walkę na śmierć i życie. Stracenie szeregowca Richardsona położyło kres ich zgodzie na narzuconą im dwa lata wcześniej rolę: biernych ofiar wojny, które wyeliminowane zostały z gry. Ta zmiana nastawienia uwidoczniła się najczytelniej w postawie Rossa, w którego osobowości skłonność do pokojowych rozwiązań górowała znacznie nad skłonnością do otwartych konfliktów. Kapitan zabrał ze sobą w niewolę wyuczone na morzu poczucie odpowiedzialności, nakazujące mu wyżej stawiać interes statku i załogi niż własny, egoistyczny punkt widzenia. Przyjmował, że położenie, którego nie można zmienić, należy znosić ze spokojną odwagą. Śmierć Richa i bestialstwo Tachibany przywiodły go do wniosku, że znosić — to za mało. Za każdym razem, gdy umierał któryś z więźniów, w kapitanie zapalała się żądza, by oddać cios za cios. Zdolność do ukierunkowywania gniewu zaczęła się w nim zamazywać już wtedy na Mount Taki, gdy znad ciała Rawlingsa podniósł wzrok na stojącego opodal Kimurę. Nie widział wówczas człowieka — jedynie mundur. I poczuł piekącą nienawiść. Wypadki, które potem nastąpiły, stłumiły to uczucie. Ale od dnia, gdy Tachibana ściął głowę Richowi i poćwiartował jego zwłoki — a wszystko to z milczącym przyzwoleniem Kimury — Ross z zimnym rozmysłem zakazał sobie reagowania na jakiekolwiek ludzkie odruchy pochodzące od Japończyków. Dokręcił mocno nasadkę dławikową, podniósł się i natrafił na wzrok obserwującego go Kimury. Był w nim jawny smutek. Kiedy 224 oczy ich spotkały się, Ross poczuł przemożną chęć zareagowania na wyraz twarzy majora — gestem, słowem, uśmiechem — czymkolwiek, co przepędziłoby ów smutek. Zdławił tę chęć w zarodku. Pozwolił nienawiści sączyć się w duszę, obiecując sobie, że jeśli zajdzie potrzeba, zabije tego dziwnie bliskiego mu człowieka, okazując tyle samo litości, ile jego kumpel Tachibana okazał Richowi. Kimura drgnął, widząc wrogość gorejącą w oczach kapitana. Miał wrażenie, że Anglik czyta w jego myślach. Odwrócił wzrok w nagłym poczuciu winy. Już wcześniej zdał sobie sprawę, że rozkaz zabicia tego człowieka z zimną krwią i bez żadnego uczciwego powodu będzie najcięższym z zadań, jakimi obarczył go Watanabe. Zastanawiał się teraz — po raz pierwszy w swoim żołnierskim życiu — czy istniał jakiś sposób, by nie zastosować się do wyraźnego rozkazu. Doświadczenie podpowiadało mu, że nie ma takiego sposobu. Pośpiesznie opuścił statek. Czemuż owładnięty był takim dręczącym, trudnym do zniesienia wstydem? Spędził trzy godziny na klęczkach w swojej maleńkiej kapliczce, rozmyślając. Pytania jednak wciąż powracały. Odpowiedzi na nie — nie przychodziły... W tym samym czasie, gdy Kimura dręczył się w milczeniu, Ross, Newton i Woody znaleźli zaciszny kącik na terenie obozu, gdzie mogli naradzić się bez przeszkód. — Będziemy musieli zrobić nasz ruch w ciągu najbliższych dziesięciu dni — powiedział Ross. — Pytanie tylko, czy zaczekamy, aż „Machiko" wyjdzie w morze, czy też zrobimy to, gdy będzie jeszcze zacumowany w basenie? — Moim zdaniem, powinniśmy zająć statek jeszcze w basenie — odezwał się Newton. — Wiemy wszyscy, że żółtki nie przykładają się teraz zbytnio do pilnowania nas. Zachowują się tak, jakby było im już wszystko jedno, czy jesteśmy, czy nas nie ma. Moglibyśmy wziąć ich z zaskoczenia. Jeśli zaczekamy, aż statek wypłynie na otwarte morze, wszystko może się zmienić... choćby tylko dlatego, że nie ma żadnej gwarancji, że zabiorą nas ze sobą. A jeśli nawet, to mogą nas zamknąć na cztery spusty w ładowni, żeby mieć pewność, że nie będziemy próbować z nimi żadnych sztuczek. — Zwrócił się do Woody'ego: — Co o tym sądzisz, Woody? Ty tu jesteś ekspertem wojskowym. 225 Woody wzruszył ramionami. — Czas wykonania ruchu jest bardzo istotny — przyznał. — Ale istotniejsze jest, moim zdaniem, jak to zrobimy. Kiedy już to ustalimy, wystarczy zaczekać na stosowny moment, by przystąpić do działania. Cokolwiek jednak byśmy robili, będziemy potrzebować broni. A to może okazać się niełatwe, kiedy znajdziemy się już na morzu. — Masz jakiś błyskotliwy pomysł? — zapytał Ross. — Oni mają tam w obozie niezły arsenał — powiedział Woody. — A strażnicy, jak zauważył Newton, nie bardzo przykładają się do swojej roboty. Robią to samo codziennie od dwóch lat i nic się dotąd nie zdarzyło. Sądzą wobec tego, że nic się nie zdarzy. Rzygają już tą wyspą. Moglibyśmy sprzątnąć im spod nosa całą ich broń, a oni nie zorientowaliby się do świtu. Moim zdaniem, powinniśmy zdjąć straże, wziąć sobie z arsenału, co potrzebujemy, i opanować statek, kiedy oni będą smacznie chrapać. Mielibyśmy szansę wydostać się z laguny, zanim się połapią. — Nie liczmy na to, że pozwolą nam tak po prostu odpłynąć — zauważył Ross. — Zgoda. Ale nie mają nic takiego, co zdolne by było zatopić statek — odparował Woody. — Bateria na Mount Taki wycelowana jest w innym kierunku. Mogliby narobić nam niezłego bigosu swoimi karabinami maszynowymi, ale kiedy oddzieli nas od nich woda, nie będzie nam przynajmniej groziło, że wedrą się na pokład i zrobią z nami porządek. Ross skinął potakująco głową. — Sto i jedna rzecz może nawalić. O tym jednak wiedzieliśmy od początku. Ważne, że wszyscy w obozie — z jednym szacownym i chyba nieuniknionym wyjątkiem — głosują za działaniem. Są świadomi tego, co się stanie, jeśli powinie nam się noga... Mimo to gotowi są zaryzykować. Nawet Moorhouse oświadczył, że wprawdzie uważa to za szaleństwo, ale nie chce tu zostać sam. Zgadzam się z wami obydwoma, że należy dobrać się do statku jeszcze w basenie, nie ma bowiem sposobu, by poznać z wyprzedzeniem zamiary Japończyków wobec nas. Mogą przecież wyprowadzić statek w morze nawet jutro i zostawić nas tutaj na następne dwa lata. Do tego nie wolno nam dopuścić — to jasne. 226 — Zatem do dzieła — powiedział Newton. — Tylko pamiętajmy, że to piłka meczowa: wybijemy ją na aut i po nas. Następnej szansy już nie będzie. Musimy zaplanować wszystko do ostatniego szczegółu. Każdy z nas musi wiedzieć dokładnie, co i kiedy ma robić. Mówisz, Woody, że trzeba zacząć od broni. W porządku. Skupmy się na tym. Punkt pierwszy: jak dobrać się do arsenału? Woody uśmiechnął się, widząc pełne oczekiwania spojrzenia Newtona i Rossa. — Zrobimy tak, jak to robią we wszystkich powieściach kryminalnych — powiedział. — Najpierw rekonesans... — Kiedy? — Czemu nie dziś w nocy? Teraz Newton uśmiechnął się szeroko. — Miałem zamiar zrobić sobie dziś wieczór pedicure. Ale mogę to przełożyć na kiedy indziej. Idziemy wszyscy trzej? Woody spojrzał przepraszająco na Rossa. — Niech się pan nie gniewa, kapitanie, ale bez pana. Będzie pan niezbędny, by wyprowadzić statek w morze. Nie możemy sobie pozwolić na lekkomyślność... — Chciałbym iść z wami, ale masz rację, Woody. Zresztą i tak byłbym tylko zawalidrogą, starając się dotrzymać ci kroku w dżun- gli... — Nie o to mi szło, kapitanie — obruszył się Woody. — Z tego, co mi wiadomo, lepiej by się pan sprawował w buszu niż Newton tutaj. — No cóż, dziękuję uprzejmie za to wotum zaufania — Newton nie wyglądał na obrażonego. — Nie przejmuj się — pocieszył go Australijczyk. — Nigdy nie zawadzi trzymać jankesa trochę na dystans i przykręcić mu nieco cugli. Co do kapitana, czułbym się raczej dziwnie, dyrygując nim. Spojrzał w górę, na bezksiężycowe niebo. Gruby dywan niskich chmur wisiał nad ziemią. Wyglądało na to, że burza jest gdzieś niedaleko. „Noc zapowiada się mokra i paskudna — pomyślał — ale za to żółtki nie będą raczej wyłazić spod dachu". 227 Błyskawice rozdzierały niebo przez dobre dwie godziny, zanim wreszcie, tuż po północy, lunął deszcz. Rozciągniętego na plaży Tachibanę obudziły ogromne, rozpryskujące się na jego twarzy krople. Usiadł raptownie, wciąż jeszcze otumaniony wypitą wczesnym wieczorem sake. Jego pierwszym impulsem było sięgnięcie po wetkniętą w piasek na wyciągnięcie ręki butelkę. Wlewał w gardło jej zawartość tak długo, aż poziom płynu w ustach zaczął go dławić. Krztusząc się i kaszląc, odstawił butelkę i rozejrzał się. Chandra dusząca go przez cały dzień przybierała na sile proporcjonalnie do ilości alkoholu, który w siebie wlewał. Usiłował sobie przypomnieć, co było jej przyczyną. Czy miała związek z nienawiścią do tej wyspy i poczuciem uwięzienia na niej? Uświadomił sobie, że moknie na deszczu. Zrzucił bluzę i rozkoszował się chłodem obmywającym jego nagie ramiona. Zdjął resztę ubrania, zostając w samych tylko gatkach. Co za cudowne uczucie! Przebiegł kilka kroków w strugach ulewy, wydając ryk rozkoszy, po czym wrócił do miejsca, gdzie zostawił ubranie. Podniósł z piasku miecz i wydobył go z pochwy. Przeciął nim ze świstem powietrze — raz, drugi i trzeci... Walcząc tak z cieniem, przesuwał się wzdłuż plaży niczym groteskowy baletmistrz — wyskakując w górę, wykręcając piruety i parując ciosy niewidzialnego wroga; zapamiętał się w swoim tańcu. Tachibana nie był na plaży sam. Nie dalej niż pięćset metrów od niego, w zaroślach oddzielających plażę od reszty wyspy, przyczaiły się dwie postacie. Jedna z nich, rozciągnięta na ziemi, pojękiwała z cicha i złorzeczyła. Druga pochylała się nad nią. — Sądzę, że pańska noga jest złamana, sir — szepnęła klęcząca postać. Był nią marynarz Mark H. Tillerton z Marynarki Wojennej USA. — Wiem, do cholery, że jest złamana, durniu. Od piętnastu minut nie mówię nic innego. O Boże, co za bagno! — leżący skrzywił się z bólu, kiedy tylko spróbował się poruszyć. — Potrzebne są łupki, Tillerton. Rozejrzyj się, czy nie ma tu gdzieś w pobliżu paru kawałków drewna. — Będziemy potrzebowali czegoś do związania ich... — zastanawiał się głośno marynarz. Ranny zaklął niecierpliwie. 228 — W dżungli jest mnóstwo lian. Ich użyjesz. Tillerton dał nura w gąszcz. Wrócił z dwiema masywnymi, w miarę prostymi szczapkami. Druga wyprawa zaowocowała pękiem lian. Właśnie owijał nimi przyłożone do złamanej nogi łupki, gdy jego pacjent chwycił go nagle za nadgarstek. — Posłuchaj, Tillerton... Słyszysz coś? Tillerton nastawił ucha. Jedyne dźwięki, jakie do niego docierały, to łagodny plusk fali i szum deszczu w baldachimie zieleni nad głową. Naraz usłyszał coś jeszcze — głos ludzki? Nie, raczej — zwierzęcy. Jakby złowrogie zawodzenie upiora. — Co to, u diabła, może być, sir? — szepnął. Porucznik Lemuel Bennett z marynarki USA również nie miał. pojęcia, skąd pochodził ten dźwięk. Ale nie podobał mu się. — To chyba z plaży — powiedział. — Najlepiej idź i sprawdź. Weź karabinek. Tylko, na litość boską, nie strzelaj, chyba że w razie absolutnej konieczności. Tillerton wstał i przełożył rzemień karabinu przez ramię. Sprawdził magazynek i ruszył ostrożnie w kierunku krawędzi lasu. Plaża zdawała się pusta. Wychynął z zarośli na piasek. Zrobił zaledwie kilka kroków, kiedy rozległ się mrożący krew w żyłach okrzyk — nie więcej niż dziesięć metrów od niego. Szok, jakiego doznał, sprawił, że podskoczył — i to dosłownie. Odwrócił się raptownie w stronę, z której dobiegł go krzyk, jakby miał do stóp przyczepione sprężyny. Zdumienie sparaliżowało go na następne kilka sekund: półnagi małpolud pędził ku niemu w podskokach z wzniesionym nad głową mieczem. Tillerton nie miał czasu sięgnąć nawet po karabinek. Ujrzał spadający łukiem miecz. Kucnął, robiąc krok do przodu, by nie spotkać się ze śmiercionośnym ostrzem. Tachibana nie przewidział, że jego ofiara — miast odskoczyć — zrobi krok przed siebie, a tym bardziej, że kucnie. Bark Amerykanina przyjął cały impet szarżującego nań napastnika. Punktem zderzenia okazał się splot słoneczny Tachibany. Japończyk zatrzymał się jak wryty. Miecz wyfrunął mu z rąk, a on sam runął ciężko na piasek. Mając napastnika u stóp, Tillerton grzmotnął go z całej siły kolbą karabinku w czaszkę. Towarzyszący temu dźwięk zabrzmiał jak wystrzał z pistoletu. Japończyk nie dawał znaku życia. • , •' ' 229 Tillerton gapił się z niedowierzaniem na swojego pierwszego w życiu Japończyka. Drżały mu ręce. Strach, tryumf i ulga —jedno po drugim, w błyskawicznym tempie. Nie mógł uwierzyć, że jego pierwsze starcie z wrogiem zakończyło się tak szybko. I tak dla niego pomyślnie. Przyznał się przed samym sobą — choć nie zamierzał tego robić przed porucznikiem Bennettem — że jedynie brak refleksu uchronił go od użycia karabinku. Dzięki Bogu, nie strzelił jednak. Na plaży roiłoby się teraz od Japońców. Przeciągnął nieruchome ciało na skraj lasu i oparł o pień palmy. Lianami, które przeznaczone były dla Bennetta, przywiązał Japończyka do pnia, wykręcając mu ręce do tyłu i krępując je ciasno z drugiej strony drzewa. Pewny, że wykonał dobrą robotę, wrócił do porucznika, by zaspokoić jego ciekawość. — Zaliczyłem Japońca — oświadczył dumnie na wstępie. — Rzucił się na mnie z tym. Bennett wpatrywał się okrągłymi ze zdumienia oczyma w obosieczny miecz. — Chryste! — sapnął. Z większym szacunkiem spojrzał na zaledwie dziewiętnastoletniego marynarza, który był największym dopustem bożym w całej wojskowej karierze porucznika, choć nie można mu było odmówić odwagi. Sam zgłosił się na ochotnika na tę akcję, a Bennett wybrał go tylko dlatego, że dwaj pozostali zostawili w kraju żony i dzieci. Obaj Amerykanie byli na Little Tarakang od dwudziestu czterech godzin. Wylądowali poprzedniej nocy i ukryli się na południowym stoku Mount Taki, aby obserwować port i lotnisko na sąsiedniej wyspie. Z nie wyjaśnionych powodów kazano im przez radio zaniechać misji. Bennett złamał nogę, schodząc ze stoku. Teraz chciał już jak najprędzej mieć za sobą ryzykowną przeprawę przez rafę do czekającej na nich gdzieś na oceanie łodzi podwodnej. — Lepiej zabierajmy się stąd co rychlej — rzucił do Tillertona. — Za chwilę może ich tu być więcej. — Na plaży spokój — odparł marynarz. — Nie mam pojęcia, skąd ten się tam przypałętał. Musiał spać na plaży. Miał na sobie tylko krótkie spodenki. A może wyobrażał sobie, że jest Tarzanem? 230 Tillerton wywlókł z ukrycia ponton i pomógł Bennettowi przeku-śtykać przez plażę do wody. Już mieli wsiadać do pontonu, gdy Bennett zapytał: — Jesteś pewny, że ten Japończyk nie żyje? Marynarz rzucił mu zdumione spojrzenie. — Nie żyje? Ależ nie, sir. On nie jest martwy. Przywiązałem go do drzewa. Zabieramy go stąd? Teraz przyszła kolej na Bennetta, aby osłupieć. — Nie zabiłeś go?! Wcześniej ta możliwość nie przyszła mu nawet na myśl. Pomysł zabrania jeńca ze sobą był dość kuszący. Prawdziwa premia dla chłopców z wywiadu. Jednak przedzierać się przez rafę z jeńcem na pokładzie takiej łupinki?... I jeszcze ta złamana noga... Nie. I bez tego cała eskapada była wystarczająco karkołomna. — Wracaj tam i upewnij się, że nie żyje. Marynarz ociągał się. — A co, jeśli żyje, sir? — Wtedy zabij drania. — Jak, sir? — Masz nóż, prawda? Po prostu ucisz go. Tillerton powlókł się plażą w stronę lasu, wzburzony i niepewny. Zabić faceta w walce — to było jedno; zabić kogoś związanego jak indyk — to zupełnie coś innego. Czy porucznik wyobrażał sobie, że on poderżnie tamtemu gardło? Na myśl o tym zrobiło mu się niedobrze. Nie mógł tego zrobić — nawet Japończykowi. Zastał Tachibanę dokładnie tak, jak go zostawił: bez znaku życia. Pomyślał, że Japończyk może już nie żyje. Tkwił nieruchomo, zdawało się — nie oddychał. Tillerton nie palił się, by podejść bliżej. Schował nóż i wrócił na brzeg. — Nie żyje? — zapytał Bennett. — Tak myślę — odparł marynarz. — Musiałem wtedy walnąć go mocniej, niż przypuszczałem. Bennett odetchnął głęboko. Spojrzał na zegarek. — Będą tam na nas czekać. Ruszamy. 231 Dwaj ludzie Tachibany znaleźli majora rano. Był już zupełnie przytomny, ale nie kwapił się z wyjaśnieniami. Odszukali jego ubranie i pochwę miecza. Kiedy zapytali go, gdzie mógł się podziać miecz, Tachibana nie odpowiedział nawet. Patrzył na nich wilkiem, więc nie zadawali więcej pytań. Samotnie powlókł się do obozu, nie patrząc ani na prawo, ani na lewo. Znalazłszy się we własnej kwaterze, wezwał do siebie swego najbardziej zaufanego żołnierza. Sierżant Asato służył z nim w Chinach. Tachibana wydał mu teraz szereg rozkazów. Asato skłonił się i wyszedł. Tachibana zasiadł do pisania listu do majora Kimury. Zajęło mu to pół godziny. Wziął potem kąpiel, ubrał się w kimono i zjadł posiłek składający się z ryżu i wieprzowiny. Gdy skończył, wezwał ponownie sierżanta Asato. — Za godzinę będzie pora — oznajmił z powagą. — Wiesz, co trzeba zrobić. — Czcigodny major Tachibana wyświadcza mi, pokornemu sierżantowi Asato, ogromny zaszczyt. Wszystko będzie tak, jak pan major rozkaże. Zostawszy znów sam, Tachibana ukląkł przed swoją takomą. Posiłek uśmierzył głód jego ciała. Teraz jego umysł miał skoncentrować się na rytuale seppuku. Tachibana był przekonany, że tylko w ten sposób może zmazać swoją bezmierną hańbę: nie dość, że nie zdołał zabić tego Amerykanina, to jeszcze pozwolił mu uczynić się jego więźniem! Czemu człowiek ten nie zabił go? Czemu okrył go tak wielką hańbą — zabierając mu miecz, a jego samego zostawiając przywiązanego do drzewa? Upokorzenie, jakie przeżył, gdy jego ludzie przecinali mu więzy, nadal paliło Tachibanę. Nigdy wcześniej nie czuł się tak upodlony, sponiewierany. Tylko seppuku mogło oczyścić tę zmazę. Jego ostatnia męka — wycierpiana w milczeniu i z godnością — będzie zapłatą za wszystkie jego ziemskie długi. Honor zostanie przywrócony jego duchowi i pamięć jego ziemskiej egzekucji będzie szanowana. Rozmyślając tak, doznał wielkiego uspokojenia. Jego czas nadchodził, on jednak pohamował niecierpliwość. Jakby z bardzo daleka, dobiegały go odgłosy kroków sierżanta Asato. „Teraz już czas", pomyślał. 232 Obok niego, na macie, leżał zakrzywiony nóż. Podniósł go zdecydowanym ruchem. Wprawnym gestem sprawdził ostrze — było jak brzytwa. Rozsunął fałdy kimona, obnażając brzuch. Teraz. Chwycił nóż w obie dłonie — palce zaciśnięte mocno na rękojeści, ostrze skierowane ku sobie — i szarpnięciem ciała ku przodowi pomógł ostrzu zagłębić się w podbrzusze. Teraz, niespiesznie, pociągnął sztylet ku górze i pochylił się jeszcze niżej, by klinga wnikła głębiej. Kałuża krwi powiększała się z każdą chwilą... W drzwiach pojawił się sierżant Asato — w najlepszym swoim mundurze, z mieczem przypasanym do boku. Dostojnym krokiem zbliżył się do siedzącego na piętach majora i dobył miecza. Powiedział tylko dwa słowa: — Czcigodny majorze? Tachibana jeszcze bardziej pochylił się do przodu, z nożem wciąż zatopionym we własnym wnętrzu i ściskanym za rękojeść. Głową uczynił ledwie dostrzegalny ruch przyzwolenia. Sierżant Asato, z krótkim okrzykiem żałobnego zapamiętania, wymierzył mieczem cios w obnażoną szyję zgiętego wpół Tachibany. Głowa potoczyła się po podłodze. XIV. ZAPROSZENIE DO ŚMIERCI Minęło właśnie popołudnie, gdy sierżant Asato zameldował się u majora Kimury. Widok sierżanta, wystrojonego jak na paradę, zdumiał Kimurę, choć nie dał tego poznać po sobie. Przyjął wręczony mu przez żołnierza list, zastanawiając się ciągle nad przyczyną niesamowitego wyrazu jego twarzy. Emanująca z sierżanta wzniosłość nasuwała podejrzenie o zamroczenie alkoholowe lub narkotyczne. Kimura czytał list z rosnącą zgrozą i niedowierzaniem. — Wykonałeś swoje rozkazy? — zapytał żołnierza. — Tak jest, Shosa. Kimura trzymał w ryzach wzbierające w nim uczucia. 233 — Shosa Tachibana poleca mi w swoim liście pożegnalnym, aby podziękować ci za lojalność i przyjaźń. Chce, by ciało jego spalono. Zajmij się teraz przygotowaniami. Kiedy Asato wyszedł, Kimura wezwał porucznika Niguchi i kazał mu dopilnować, by więźniowie znaleźli się w swoich barakach. Zarządził także pełne pogotowie i wydał polecenie przeszukania wybrzeża. Woń śmierci w kwaterze Tachibany była tak silna, że Kimura musiał zasłonić dłonią usta i nozdrza. Nie został tam ani chwili dłużej, niż wymagało upewnienie się, że ostatnie polecenia Tachibany zostały spełnione co do joty zgodnie z jego wolą. Jego niechęć do Tachibany umarła wraz z ostatnim aktem pokuty, jaki ten człowiek wymierzył sam sobie. Z nowym podziwem i szacunkiem, który teraz odczuwał dla nieżyjącego majora, mieszało się uczucie niesmaku, ponieważ bohaterstwo Tachibany zaprawione było głupotą: dokonał niewątpliwie chwalebnego czynu, ale tak się w nim zapamiętał, że całkowicie zaniedbał swe wojskowe obowiązki. Oto bowiem uzbrojony wróg spacerował sobie spokojnie po Little Tarakang! Nie wiadomo nawet, czy nadal jest na wyspie. W jakiej liczbie? Może był to tylko niewielki oddział zwiadowczy, który ulotnił się równie szybko, jak się zjawił? A może nie. Żadna z tych możliwości nie zdejmowała kamienia z serca majorowi. Obie wskazywały na jedno: na nadciągający atak. Kimurę zaniepokoiło jego własne zaniedbanie wojskowych zasad. On także dał się owładnąć obsesji, której na imię było „Machiko". I to do tego stopnia, że zagubił prawie rzeczywisty cel swojej obecności na tej wyspie. Tachibana, zamiast podnieść natychmiastowy alarm, oddał się rozpamiętywaniu uszczerbku, jakiego doznał jego honor. On, Kimura, nie mniej zawinił wobec swoich powinności. Ten statek opętał go. Podobnie rzecz się miała z więźniami: długotrwały, bliski kontakt z nimi osłabił w nim stanowczość i poczucie jego rzeczywistych obowiązków. Być może, pułkownik Watanabe miał trochę racji — skoro Kimura nie przywiązywał wielkiej wagi do swej własnej śmierci, czemuż miałby się roztkliwiać nad śmiercią kilku więźniów? Tłumaczył sobie, iż nie musi osobiście brać udziału w „pozbywaniu się" więźniów; wystarczy wezwać Niguchiego, a porucznik 234 już sam wykona rozkazy, nie zadając pytań. To proste... Tylko ten Ross... Czemu było tak, że krew tego człowieka wydawała się jedyną rzeczą, której nie chciał mieć na sumieniu? Czy dlatego, że wyczuwał w nim pokrewną duszę? Czy to była ta przeszkoda? Mógł zniszczyć kapitana, ale nie jego duszę. Jedyną duszą, która uległaby przy tym zniszczeniu, była jego — Kimury — własna. Zabijając Rossa, popełniłby rodzaj duchowego samobójstwa. Zamordowałby siebie samego. A to byłoby zaprzeczeniem honorowej śmierci. Samobójstwo popełnia się, by odkupić duszę, nie zaś — by zgubić ją. Posłał ponownie po Niguchiego, by powiadomić go o śmierci Tachibany oraz o tym, co do niej doprowadziło. Nowina odebrała młodemu porucznikowi mowę. Nie darzył Tachibany zbyt wielkim poważaniem za życia, więc też jego zgon nie przyprawił go o rozpacz. Bardziej zdawał się przejęty wiadomością, że wojna — tak dotąd daleka i nierzeczywista — otarła się o wybrzeża Little Tarakang. — Zawsze się obawiałem, że spokój, jakim się tutaj cieszymy, nie potrwa wiecznie — zażartował. Kimura rzucił mu surowe spojrzenie. — Sądziłeś, że uda ci się uciec przed wojną, Niguchi? Porucznik nie umiał ukryć zmieszania. — Pomyśli pan, że jestem głupcem, majorze Kimura... ale jestem tu tak długo... pracowałem tak ciężko... Myślałem, że życie tu będzie się toczyć bez zmian... — Chcesz powiedzieć, że byłeś tu szczęśliwy, Niguchi? Zażenowanie porucznika narastało. Nie spodziewał się tak wprost postawionego pytania. Chciał się tłumaczyć, lecz brakowało mu odwagi, kiedy major tak mu się przyglądał. — Z początku tęskniłem za domem, panie majorze — wymamrotał. — Ale z czasem... z czasem stałem się mniej nieszczęśliwy. Tyle było do zrobienia. Praca ciekawiła mnie, dawała poczucie ważności — posłał Kimurze żałosne spojrzenie. — Nigdy wcześniej nie czułem się ważny, panie majorze... Ciepło sympatii dla tego chłopca napłynęło falą i zaskoczyło Kimurę. Czuł się tak, jakby po raz pierwszy zobaczył w nim istotę ludzką. Wcześniej porucznik był dla niego tylko niefrasobliwym 235 i raczej niezdarnym młokosem, który musi jeszcze wiele się nauczyć, zanim wydorośleje. Dziś ujrzał żywą osobę — z jej lękami i nadziejami, i wrażliwością. W Niguchim było coś z gruntu szczerego i niewinnego. Nie zgłosił się na ochotnika, by umrzeć za ojczyznę; został powołany do wojska. Zabijanie i umieranie nie należały do jego najmocniejszych stron. Były to po prostu rzeczy, których od niego oczekiwano. I nauczono go robić to, czego od niego oczekiwano. — Czy ty chcesz umrzeć, Niguchi? Znów — bezpośredniość pytania zbiła młodzieńca z tropu. Zebrał się w sobie, by nie wyglądać na aż tak spłoszonego, jak niewątpliwie był. — To mój obowiązek, panie majorze — odparł zapalczywie. Kimura z trudem pohamował śmiech. — Nie o to pytałem, Niguchi. Pytałem, czy chcesz umrzeć. Tylko szczerze — zapomnij, jeśli możesz, że jestem twoim dowódcą. Potraktuj mnie jak starszego brata. Twoja odpowiedź jest dla mnie ważna. Niguchi wahał się jeszcze. Niełatwo było wziąć Kimurę za starszego brata. — No, powiedz — nalegał major. Niguchi przełknął ślinę. — Nie chcę umierać, panie majorze — powiedział. — A co myślisz o zabijaniu, Niguchi? Chcesz zabijać? Porucznik rozejrzał się w udręce, jakby modlił się do ścian, by przyszły mu z pomocą. — Wolałbym raczej budować statki, niż zabijać — wykrztusił wreszcie. Kimura skinął głową ze smutkiem. Sięgnął do kieszeni na piersi i wyjął z niej złożoną kartkę papieru. — Przeczytaj to — podał ją porucznikowi. Niguchi przeczytał, po czym spojrzał na majora zbolałym wzrokiem. — To rozkaz pułkownika Watanabe? — zapytał. — Tak, Niguchi. Jak, twoim zdaniem, powinien zostać wykonany? Porucznik pochylił głowę. — Proszę mnie nie pytać, panie majorze. Błagam pana... 236 — Uważasz więc, że rozkazy pułkownika Watanabe powinny zostać zignorowane? Niguchi nie odpowiadał. Stał ze spuszczoną głową, milcząc. Kimura spróbował inaczej. — Nie zmuszam cię do odpowiedzi, Niguchi. Twoje milczenie mówi mi wszystko, co chcę wiedzieć. Zapytam cię więc o coś innego. Czy nienawidzisz teraz wroga silniej, niż zanim znalazłeś się na tej wyspie? Niguchi podniósł wzrok. Spodziewał się, że Kimura będzie na niego wściekły. Na twarzy majora nie było jednak ani śladu gniewu. To ośmieliło go nieco. — Wstydzę się tego, czcigodny majorze Kimura, że nie ma we mnie silnej nienawiści do innych. Niech mnie pan zbije jak psa — i tak nie będę pana nienawidził. Bo znam pana i szanuję. Nie mógłbym więc nienawidzić. Jestem nic niewartym robakiem i przyjąłbym razy jako zasłużone... — Ale co z wrogiem, Niguchi? Ja nie jestem twoim wrogiem. Niguchi bezradnie przechylił na bok głowę. — Zanim znalazłem się na tej wyspie, nie widziałem wroga. Łatwo było nienawidzić ludzi, których się nie widziało. Teraz... ci ludzie z „Machiko"... Nie boję się ich... Oni są nadal moimi wrogami, ale nie czuję do nich nienawiści... — Dlaczego? Nie sądzisz, że radowaliby się upadkiem Nipponu? — Być może. Ale wydaje mi się, że oni tęsknią tylko za swoimi domami, gdzie mieszkają ich żony i dzieci. Tak jak ja tęskniłem za domem i za twarzami moich braci i sióstr. Kimura westchnął. Wyjął z kieszeni metalową papierośnicę i otworzył wieczko. — Zapal papierosa, Niguchi, i odpręż się. Nie jesteś na defiladzie, a ta mała pogawędka jest zupełnie prywatna. Nie miej więc takiej markotnej miny. — Dziękuję, panie majorze — powiedział młodzieniec, przyjmując papierosa. Kimura też zapalił. W zadumie wypuścił obłoczek dymu z ust. — Wstyd mi, Niguchi, że nigdy dotąd nie dopuściłem cię do poufałości. Obawiam się, że zawsze widziałem w tobie tylko marnego oficera... 237 Niguchi uśmiechnął się szczerym uśmiechem człowieka, który zna własne słabe strony. — Przykro mi z powodu mojej nieudolności, panie majorze. Musiałem pana nieraz rozczarować. Nie zasługuję na pańską życzliwość... — Nie daj się jej zwieść, Niguchi — powiedział z goryczą Kimura. — Ona zdradza tylko moją własną nieudolność. Delikatnie mówiąc, powinienem był okazać ci więcej stanowczości. Gdybym był surowszy dla ciebie, może teraz byłbyś lepiej przygotowany na śmierć, która nas obu czeka wkrótce. — Nie boję się umrzeć, panie majorze — zaprotestował porucznik. — Powiedziałem tylko, że nie chcę umierać... jeszcze. — Wiem, wiem — uśmiechnął się Kimura. — Gotowy jesteś umrzeć, ale wolałbyś żyć. Nasz problem — bo to jest w równym stopniu twój problem, co i mój — polega na tym, że wolimy żyć z honorem, niż z honorem umrzeć. Nie znajduję wiele honoru w perspektywie zamordowania kapitana i jego załogi. A jednak to właśnie kazano mi zrobić. Honor wymaga ode mnie, bym wypełniał rozkazy przełożonych. Mój obowiązek zaś każe mi działać niehono-rowo. Problem z tym, jak pogodzić honor z poczuciem obowiązku. Czoło porucznika zmarszczyło się posępnie. — Stary nauczyciel w naszej szkole oficerskiej mawiał, że honor jest obowiązkiem, a obowiązek — honorem. — Ja też tak myślałem — powiedział Kimura. — Że honor i obowiązek są nierozdzielne. A teraz wygląda na to, że jeśli spełnię swój obowiązek, stracę honor; i jeśli zaniecham spełnienia obowiązku, również stracę honor. A bez względu na to, co w końcu zrobię, muszę stracić życie. — Shosa, pan chyba nie myśli o... — oczy Niguchiego rozszerzyły się z przerażenia. — Nie, Niguchi, nie mam zamiaru iść w ślady Tachibany. To nie oznaczałoby spełnienia obowiązku, raczej zepchnięcie go na ciebie. Nie uratowałbym także honoru. Dowiódłbym jedynie, że bardziej boję się życia niż śmierci. Byłoby to dowodem mojej moralnej słabości, a nie siły. Pewna Angielka próbowała mi to powiedzieć dawno, dawno temu... Myślałem wtedy, że jest szalona. Teraz wydaje mi się, że zaczynam rozumieć, co miała na myśli. 238 — Angielka, Shosa? — Tak. Dziwi cię to? Chciałem, by została moją żoną. Seppuku było w jej przekonaniu jednym z najcięższych grzechów. Kłóciliśmy się o to... Pamiętam, jak powiedziała kiedyś, że śmierć z własnej ręki jest wyjściem tchórza; czyni z twej śmierci porażkę. Jeśli jednak potrafisz zachować duszę czystą i żyć zgodnie z tym, w co wierzysz — nie bacząc na udręki, jakie inni mogą ci zadawać — twoja śmierć będzie zwycięstwem. Duch twój będzie żył wiecznie. Niguchi zdawał się niewiele rozumieć. — Nie lubiłem majora Tachibany, ale uważam, że wszystko dałoby się o nim powiedzieć, tylko nie to, że był tchórzem. Czy pan sądzi, że był tchórzem, Shosa? — Nie, Shogi, wcale nie sądzę, że Tachibana był tchórzem. Miał odwagę tygrysa. Ale czy sama odwaga wystarczy? Czy powiedziałbyś, że Tachibana był godnym człowiekiem? — Kiedy żył, nie lubiłem go zbytnio — to prawda, nie zastanawiałem się jednak, czy jest godnym, czy niegodnym człowiekiem... — A co myślisz o kapitanie nazwiskiem Ross? Powiedziałbyś, że jest godnym, czy niegodnym człowiekiem? Niguchi zastanawiał się przez chwilę. — Tego też nie rozważałem — odparł. — On ma dumne spojrzenie. Uśmiecha się czasem, by ukryć gniew. Myślę, że polubiłbym go, gdyby na to pozwolił. Sprawia, że czuję... — przerwał, szukając odpowiedniego słowa '— ...respekt. — Ha! Musi zatem być godnym człowiekiem — wykrzyknął Kimura. — We mnie również wzbudza respekt. Czuję to już od pierwszego dnia, kiedy obserwowałem, jak wprowadza statek do laguny. Pamiętasz ten dzień na szczycie Mount Taki, Shogi? — Zdaje się, że wieki minęły od tamtego czasu... Czemu to takie ważne dla pana, Shosa, czy uważam tego kapitana za godnego, czy też — niegodnego człowieka? — Z powodu Tachibany — odrzekł Kimura. — Zawsze miałem go za niegodnego człowieka i przypomniało mi się przeczytane kiedyś w dziełach Konfucjusza zdanie o niegodnych ludziach... — Okrywa mnie to wielkim wstydem, że filozofia nigdy nie była moją mocną stroną — wyznał Niguchi. — W oczach Konfucjusza okazałbym się z pewnością niegodnym człowiekiem. 239 — Jak większość z nas — pocieszył go Kimura. — Tamto zdanie dotyczyło jednak czegoś, co zwykły śmiertelnik może zauważyć! i zrozumieć. Otóż powiedział, że kiedy spotkamy niegodnego człowieka, powinniśmy zajrzeć we własne wnętrze... ] — Abyśmy mogli odkryć naszą własną niegodziwość? — podsunął Niguchi. — A co, jeśli spotkamy godnego człowieka? — Powinniśmy starać się go naśladować. ; Dopasowanie odpowiedzi Kimury na zadane przed chwilą pytanie do wcześniejszego stwierdzenia, że angielski kapitan jest godnym człowiekiem, zabrało porucznikowi dłuższą chwilę. Kiedy już to uczynił, problem, z którym borykał się Kimura, ukazał mu się w nowej i — jakże znaczącej — perspektywie: jak Kimura mógłby — zachowując jednocześnie honor — zabić godnego człowieka? Człowieka, którego powinien starać się naśladować? Porucznikowi zaświtała nowa myśl. — Shosa — zwrócił się do Kimury takim tonem, jakby proponował mu przeprowadzenie trudnego, lecz obiecującego eksperymentu — jeśli sytuacja byłaby odwrotna... Jeśli to kapitan musiałby wybierać pomiędzy wydaniem na pana i na wszystkich z nas wyroku śmierci, a tym, co uważa za honorowe — co on uczyniłby? — Nie wiem — rzekł Kimura, lecz i w jego oczach zapaliła się nagła myśl. — Ale może warto byłoby się dowiedzieć? Być może to, co on sądzi o mnie, wyjaśniłoby wszystko... To, czy uważa mnie za godnego, czy niegodnego człowieka... Warkot silników samolotowych wypędził Kimurę na zewnątrz, w oślepiającą jasność słonecznego dnia. Niguchi wybiegł za nim. Na tle jaskrawobłękitnego nieba formacja dziewięciu bombowców zatoczyła łuk nad wyspą, biorąc północny kurs. — To już dziesiąta formacja — powiedział Kimura do porucznika, osłaniając oczy przed słońcem i wykrzywiając twarz. — Przed nocą nie będzie tu ani jednego samolotu. Więźniowie także obserwowali ze swego obozu odlot japońskich samolotów. Siedzieli na ziemi grupkami, po trzech, czterech. Mieli mnóstwo do przedyskutowania. Już sama wzmożona aktywność na 240 lotnisku sprowokowałaby nie kończące się spekulacje. Do tego dochodziła jeszcze tajemnicza sprawa samobójstwa Tachibany oraz widok kilku drużyn Japończyków, rozbiegających się w rynsztunku bojowym po całej wyspie. Napięcie, które z wolna narastało w obozie więźniów od czasu śmierci Richa, potęgował fakt, że prace na „Machiko" zbliżały się już do końca. Wydarzenia tego dnia napięły ich nerwy jak struny. Najlepiej to było widać po trzyosobowym „komitecie ucieczkowym", w którego skład wchodzili: Ross, Newton i Woody. Ross bliski był wybuchu. Oskarżał niemal pozostałych dwóch towarzyszy, że próbują zataić przed nim, co wydarzyło się ubiegłej nocy podczas ich rekonesansu. — Przysięgacie więc, że to nie wy urządziliście tak Tachibanę? — zapytał, usiłując wyczytać z ich oczu prawdę. Cierpliwość Woody'ego była na wyczerpaniu. — Ile razy mam panu powtarzać, kapitanie? Żaden z nas nie jest kłamcą. Nie widzieliśmy nawet cienia Tachibany. Gdybyśmy się na niego natknęli, na pewno nie zostawilibyśmy go przywiązanego do drzewa. Sam poderżnąłbym gardło temu łajdakowi! — Dobrze już, dobrze — udobruchał się Ross. — Przepraszam, jeśli byłem trochę namolny. Ale to po prostu mi się nie zgadza. Bo jeśli nie wy dwaj przywiązaliście go do tego drzewa, to kto, u diabła?! Musiałby to być któryś z wyspiarzy albo Japończyków... — To też nie ma sensu. Jeśli zrobiłby to któryś z wyspiarzy, Tachibana wpadłby pomiędzy nich z karabinem maszynowym jeszcze w tej samej minucie, w której został odcięty. Jeśli zrobiłby to jakiś żołnierz, Tygrys podniósłby piekło i pienił się tak długo, aż znalazłby winowajcę. Nie wślizgnąłby się chyłkiem do obozu i nie robił sobie harakiri — Newton przerwał, kiedy wyłożył już swój punkt widzenia i spojrzał na Rossa. — Pan tu jest ekspertem od spraw japońskich, kapitanie. Czego trzeba, by skłonić takiego twardziela jak Stary Tygrys do pełzania nisko przy ziemi i rozpłatania sobie brzucha? Ross potrząsnął głową. — Nie wiem... Musiało zdarzyć się coś, wskutek czego stracił twarz. Coś tak ważnego, że nie mógł żyć z myślą o tej hańbie... 241 — Może ich armia poniosła jakąś druzgocącą klęskę? — zasugerował Woody. — Może zamierzają poddać wyspę? Dokąd leciały dzisiaj te wszystkie samoloty? Leciały na północ. I nie widziałem, żeby któryś z nich wracał... — Może stary Hirohito kopnął w kalendarz? — podsunął Newton. — Możemy tak mnożyć przypuszczenia w nieskończoność. Żadne z nich nie wyjaśnia jednak, kto przywiązał Tachibanę do drzewa. Pytanie, które powinniśmy sobie zadać, brzmi: czy cokolwiek z tego, o czym tu teraz mówimy, wpływa w jakiś sposób na nasze plany? Ubiegłej nocy upewniliśmy się, że dobranie się do arsenału to fraszka. Wystarczy wybrać jakąś deszczową noc... — Po co czekać na deszczową noc — wtrącił Woody. — Moim zdaniem, im szybciej, tym lepiej. Im dłużej czekamy, tym bardziej się robimy nerwowi. Co pan na to, kapitanie? — Nie wiem... — zastanawiał się Ross. — Wydaje mi się, Woody, że ty czujesz coś w powietrzu... Wiem, że tak jest. Wiem też, że jeśli będziemy zwlekać, możemy przegapić okazję. Z drugiej strony, działając w pośpiechu, możemy napytać sobie niezłej biedy... Kiedy już ruszymy do akcji, nie będzie odwrotu. Najważniejsze, żeby udało nam się znaleźć z dala od wyspy. A to zależy w dużej mierze od tego, czy port na Great Tarakang będzie cichy i spokojny tego właśnie dnia. Czy zaczekamy na deszczową noc, czy zaczynamy już jutro — to mniej ważne niż upewnienie się, czy z drugiej strony cieśniny nie przyczaił się jakiś ich niszczyciel. — Od miesięcy nie zawijało tam nic większego od holownika — powiedział Newton. — Parokrotnie słyszeliśmy ostatnio, jak żołnierze rozprawiali o tym, że znowu ich statki wiozące zaopatrzenie nie dotarły na miejsce i że „może jutro coś przypłynie". — Tak czy owak — stwierdził Ross — jeśli mamy uciekać na pełne morze, naszą jedyną szansą powodzenia jest właśnie to, że nie będą mogli posłać za nami nic większego niż holownik. Wystarczy im kuter, który rozwija prędkość dziesięciu węzłów i ma na rufie działko przeciwlotnicze. Nie ma sensu wyrywać się stąd, żeby potem dać się zatopić w miejscu, skąd widać jeszcze rafę. — Co zatem proponujesz, kapitanie? — zapytał Newton. — Trzeba wymyślić sposób, żeby codziennie od dzisiaj jeden z nas mógł się wymykać do obozu i sprawdzać, co się dzieje 242 z drugiej strony cieśniny. Będzie to wymagało dostania się na południowe zbocze Mount Taki i wdrapania się wystarczająco wysoko, żeby mieć dobry widok na ich kotwicowisko. — Ma pan już kogoś na myśli, kapitanie? — zapytał Woody. — Do tego trzeba będzie nie lada zręczności, bo przecież musi się to odbywać za dnia. — Rozmawiałem już z Kima. Zgadza się. — Ten wielki, papuaski marynarz? Ross przytaknął. — Z jakiegoś powodu Japończycy pozwalają mu wałęsać się po wyspie bez większych przeszkód. Chyba uważają go za kogoś niespełna rozumu. Jemu to nigdy nie przeszkadzało, że tak myślą... Wszyscy trzej podnieśli głowy, gdy ponownie rozległ się nad nimi warkot silników. Dziewięć bombowców — jak poprzednio — wynurzyło się zza wyspy i skierowało na północ. — Nie ma dwóch zdań, że coś się tutaj kroi — stwierdził Woody. — Coś dużego. Nagłe pojawienie się ordynansa Kimury zaskoczyło Rossa. Odbył w jego towarzystwie krótką przechadzkę pod górę, do obozu Japończyków, zastanawiając się po drodze, co to niespodziewane wezwanie może oznaczać. Wszystko odbyło się dokładnie tak, jak kiedyś: ceremonia picia herbaty, swobodna rozmowa, przygotowana szachownica, Kimura — rozluźniony, w kimonie malowanym w chryzantemy. Rozegrali partię szachów. Ross — myślami obecny gdzie indziej — grał źle. Przez całą rozgrywkę Kimura wyprzedzał go o dwa ruchy. W końcu gra osiągnęła stadium, w którym Ross znalazł się na łasce Kimury i wiedział o tym. Już miał się poddać, gdy major zrobił dziwne posunięcie. — Jest pan pewny, że to właśnie chce pan zrobić? — zapytał Ross. — Jestem pewny — odparł Kimura z uśmiechem. Jednym posunięciem Ross wymotał się z beznadziejnego, zdawało się, położenia, kosząc przy okazji trzy pionki przeciwnika. Sytuacja odwróciła się. Teraz Japończyk znalazł się w pułapce. Ross skorzystał ze swej przewagi i wygrał partię. — Zwyciężył pan — powiedział Kimura. 243 — Nie — odparł Ross. — To pan pozwolił mi zwyciężyć. Kimura pochylił lekko głowę w geście — ni to potwierdzenia, ni zaprzeczenia. — To była ciekawa gra — stwierdził tylko. — Chciałby pan zagrać jeszcze raz, majorze? — Dziękuję, nie — powiedział Kimura. — Wszystko musi mieć swój koniec. Nawet gra. Ross poczuł nieokreślony niepokój. Czekał, aż Kimura przerwie milczenie, jemu jednak zdawało się nie przeszkadzać, że siedzi tak i patrzy na kapitana bez słowa, z wyrazem cichego zadowolenia na twarzy. Lecz w końcu odezwał się. — Nie tylko gry mają swój koniec. Wszystko, co się zaczyna, musi się skończyć. Nasze życie też. Czy kapitan myślał kiedyś, jak skończy się jego życie? Niepokój Rossa wzrastał. Wybrał ostrożną odpowiedź. — Wolę myśleć, jak będę żył i jak utrzymam się przy życiu. — Ale pewnego dnia umrze pan. Jak chciałby pan umrzeć? - Ross uśmiechnął się. — Spokojnie. I w podeszłym wieku. * Kimura uśmiechnął się także. — Pozwoli pan, że wysunę pewną hipotezę, Ross-san. Przypuśćmy na chwilę, tylko na użytek naszej dyskusji, że może pan wybrać rodzaj śmierci, lecz — nie jej termin. A termin ma być bliski... Co by pan wybrał? Ross podjął wyzwanie: — Jestem człowiekiem morza, majorze. Stoczyłem z morzem wiele bitew, z których udało mi się ujść cało. Jeśli morze upomniałoby się o mnie, nie skarżyłbym się. — Słusznie. Słusznie. To ambicja godnego człowieka. — To niezupełnie ambicja, majorze. Chyba że w ogóle można mieć hipotetyczne ambicje... — Rozważmy zatem inną hipotezę — zaproponował Kimura. — To miła rozrywka, nie sądzi pan? Jak gra w szachy. — Możliwe — wzruszył ramionami Ross. — Ale wie pan zapewne, co niektórzy mówią o hipotezach? Przypominam sobie, że ktoś określił kiedyś hipotezy jako wyrzutnie bez fundamentów do miotania najsłabiej uargumentowanych nieprawdopodobieństw. 244 Zawiłość definicji sprawiła, że brwi Kimury uniosły się lekko, znaczenie jej dotarło jednak do niego. Mimo to powstrzymał się od komentarza. — Wróćmy do naszej partii szachów, Ross-san. Czyż nie było to wielce nieprawdopodobne w pewnym momencie, że pan wygra? Byłem wówczas panem sytuacji. A w następnej chwili — pan był górą... — Tak? — powiedział Ross niepewnie, zastanawiając się, do czego major zmierza. Kimura uśmiechnął się. — Oto moja druga hipoteza: załóżmy, że to nie flaga Kraju Wschodzącego Słońca powiewałaby nad tą wyspą, lecz flaga imperium brytyjskiego; załóżmy także, że pan byłby tu komendantem, a ja — pańskim jeńcem. Co by pan zrobił, gdyby wasz król w Londynie kazał rozstrzelać Japończyka nazwiskiem Kimura i wszystkich jego ludzi? Ross zesztywniał. Wiedział, że nie jest to takie ot, błahe pytanie i bał się nawet myśleć, co natchnęło Kimurę do postawienia go. — Czy byłby pan posłuszny swojemu królowi? — pytał dalej Kimura. — Proszę o szczerą odpowiedź. Zdawało się, że wstrzymał oddech w oczekiwaniu na słowa Rossa. — Nie byłbym posłuszny mojemu królowi — powiedział wolno Ross — bo taki rozkaz upewniłby mnie, że nie jest on już godzien być moim królem. — Zdradziłby pan swojego króla? — W głosie Kimury brzmiała szczypta nagany. Ross starał się znów dobierać starannie słowa. — Ktoś mógłby patrzeć na to w ten sposób. Ja interpretowałbym to nieposłuszeństwo inaczej. Być posłusznym takiemu rozkazowi oznaczałoby — zdradzić siebie i wszystko, w co wierzę. Myślę, że wolałbym raczej umrzeć. — Umarłby pan dla swojego wroga? — Tak. Jeśli oddałby się pod moją opiekę i miał powody sądzić, że będę go nią otaczał. — Odebrałby pan sobie życie, Ross-san? 245 — Nie, majorze. Nie można bronić tego, w co się wierzy, kiedy jest się martwym. Przyjąłbym odpowiedzialność za niewykonanie rozkazu morderstwa. Ale nie porzuciłbym wszystkich innych obowiązków, które zostały mi powierzone. Nie porzuciłbym swojej władzy — jakakolwiek by była — dopóki by mi jej nie odebrano. Jeśliby mój król naprawdę potrzebował kogoś do mordowania swoich wrogów, wynająłby mordercę. Nie mnie. Teraz z kolei Ross wstrzymał oddech. Czuł pot spływający mu po karku. Gardło i usta miał suche. Z wszystkich sił starał się nie okazać podniecenia, jakie w nim wezbrało. Kimura milczał. Siedział z przymkniętymi oczyma, zagłębiony w myślach. Kapitana dręczył lęk, że może powiedział coś niewłaściwego. Nie mógł dłużej milczeć. — W pańskiej hipotezie jest coś, co dodaje mi otuchy, majorze. — Tak, Ross-san? — To coś, co wiem o moim królu w Londynie i o jego wysokości, cesarzu Japonii. Obaj są osobistościami obdarzonymi wielką siłą umysłu i szlachetnością. Niewyobrażalne jest, by któryś z nich wydał swoim oficerom rozkaz dokonania morderstwa z zimną krwią. Taki rozkaz pochodzić może jedynie od kogoś całkowicie pozbawionego honoru, kto nadużywa swojej pozycji i władzy, na którą nie zasługuje; kogoś niegodnego szacunku i posłuszeństwa, ani — zaufania przełożonych. Ze strony Rossa był to rozpaczliwy strzał na oślep. Nie pozostał jednak bez echa. Kimura miał wrażenie, jakby kapitan wskazywał wyraźnie na pułkownika Watanabe — niemal nazywał go po imieniu. Zdumienie błysnęło w jego oczach, lecz nie skomentował wypowiedzi Rossa. Zaskoczył go natomiast bardzo niejapońskim pytaniem, zabrzmiało ono bowiem jak dopominanie się o komplement: — Ross-san, czy uważa mnie pan za godnego, czy niegodnego człowieka? Konsternacja, która malowała się na twarzy Rossa, uświadomiła mu natychmiast, że popełnił wykroczenie przeciwko dobrym manierom. Uprzedził więc odpowiedź kapitana: — Niech pan nie odpowiada, Ross-san. Takie pytanie jest nievybaczalne. Uprzejmość kazałaby panu powiedzieć to, co chcę usłyszeć... 246 — Może jednak powinien pan usłyszeć odpowiedź, majorze. Nie wiem, czy będzie panu miła, ale nie obawiam się mówić szczerze — przerwał, Kimura zaś rzucił mu szybkie spojrzenie, jakby ogarnął go lęk przed tym, co może teraz nastąpić. W głosie Rossa była stanowczość i zdecydowanie, kiedy podjął: — Majorze Kimura, jak długo znamy się, nie zrobił pan nic, co kazałoby mi uważać pana za człowieka niegodnego. Kimura westchnął. Zamknął oczy i kiwał głową w przód i w tył. Odpowiedź kapitana nie ułatwiała mu sytuacji. Zawarte w niej było ostrzeżenie, że wysokie mniemanie, jakim obdarza go Ross, zweryfikuje rzeczywisty sprawdzian. A ten ma dopiero nadejść. Woody i Newton niecierpliwie oczekiwali Rossa. Ciekawi byli powodu jego nagłego wezwania. Już z wyrazu twarzy kapitana wyczytali, że coś się zdarzyło. Ross uniósł rękę, by powstrzymać potok pytań, którymi go powitali. — Kimura dostał jakieś rozkazy... z Tokio?... Nie wiem. Nie jest dobrze. Nie mam pojęcia, czy to zmienia wszystko, czy też nic — powiedział. — Jakie rozkazy? — w głosie Newtona była niecierpliwość. Ross nie próbował nic ukrywać. — Myślę, że ma polecenie pozbycia się nas. — Jezu Chryste! — sapnął Woody. — To chyba przesądza sprawę. Idziemy po broń dziś wieczór. — Nie! — okrzyk Rossa zabrzmiał jak wybuch. — To nie takie proste, jak wygląda. Nie z Tachibaną mamy tu do czynienia. Kimura jest znacznie bardziej wyrafinowanym człowiekiem. Myślę, że posłał po mnie tylko po to, żeby usłyszeć, co zrobiłbym na jego miejscu. — Chyba żartujesz, kapitanie — powiedział Newton. — Znasz ich przecież lepiej niż ktokolwiek z nas. Dobrze wiesz, czym jest rozkaz w Cesarskiej Armii Japońskiej. To polecenie prosto od Boga. Nawet Kimura wyjąłby własnoręcznie swoje gałki oczne, gdyby dostał taki rozkaz... — Być może — zgodził się Ross. — Sądzę jednak, że major jest teraz w niemałej rozterce. Szuka rozwiązania zgodnego z honorem. 247 Nie może być żadnego innego powodu, dla którego wciągnął mnie w to. Myślę, że rzeczywiście potrzebował mojej reakcji... mojej rady nawet. — Jezu Chryste! — powtórzył Woody. — Mam nadzieję, że wyperswadował mu pan ten pomysł, kapitanie. — To mnie właśnie gnębi, Woody — odrzekł Ross. — Nie mam pojęcia, czy cokolwiek z tego, co mu powiedziałem, miało na niego choćby najmniejszy wpływ. Z tego, co wiem, wynika wszakże, że nasza gąska jest już upieczona, a dzisiejsza pogawędka mogła być po prostu sposobem, by dać mi znać, jakimi rozkazami jest związany. I — że jest mu przykro. — Zatem wszystko jasne — stwierdził Woody. — Musimy spróbować dziś w nocy. — Nie — powtórzył Ross. Newton nie zrozumiał, skąd w kapitanie tyle ostrożności. — Dlaczego, u diabła, nie, kapitanie? Jutro możemy już wszyscy nie żyć! Popieram Woody'ego. Nie ma sensu, byśmy czekali, żeby się przekonać, czy Kimura każe nas wszystkich wytłuc, czy nie. Lepiej zrobić coś niż nic. — Pomimo wszystko uważam, że powinniśmy zaczekać — utrzymywał Ross. — To cholerna loteria, wiem, ale czuję w kościach, że należy dać Kimurze szansę, by wyłożył karty na stół. — Tylko wtedy może być już za późno... — wtrącił Newton. — Myślisz, że o tym nie wiem?! — W głosie kapitana była rzadka u niego irytacja. Newton uświadomił sobie, że ma ona swe źródło w brzemieniu odpowiedzialności, do której się Ross poczuwa. Odpowiedzialności za życie każdego z nich i swoje własne. Musiał też przyznać, że reakcja zarówno jego samego, jak i Woody'ego podyktowana była niecierpliwością, która domagała się działania i nie miała nic wspólnego z poczuciem odpowiedzialności za całą grupę. — Czekaliśmy dwa lata — powiedział ugodowo — więc jedna doba dłużej nie zrobi, jak sądzę, aż tak wielkiej różnicy. A poza tym, nauczyłem się ufać instynktowi kapitana. Co ty na to, Woody? — Cała masa dziwnych rzeczy może się zdarzyć w ciągu dwudziestu czterech godzin. Ale skoro kapitan tak uważa... 248 Rzeczywiście, zdążyły upłynąć niespełna cztery godziny, a wydarzyło się coś, co zapowiadało nowy i całkiem nieoczekiwany zwrot sytuacji. Ross, nie mogąc zasnąć po niedawnej rozmowie z Kimurą, leżał z otwartymi oczami na pryczy, gdy usłyszał, że ktoś przesuwa się po omacku wzdłuż ściany baraku. Czyjaś ręka dotknęła jego stopy i potrząsnęła nią delikatnie. Podniósł głowę i ujrzał błyskającą w mroku białkami ciemną twarz Kimy. — Kapitan... Kapitan... Ty przyjść benjo. Nie mówić teraz. Przyjść szybki, tak? Papuas wyślizgnął się już z baraku, kiedy Ross zsunął się ze swej pryczy, starając się nie potrącić chrapiącego cicho obok Frasera. Dotarłszy do drzwi, ujrzał Kimę ponownie: Papuas zmierzał bezszelestnie w kierunku latryny. Za splecionymi z palmowych liści ścianami przybytku stało — obok postawnej sylwetki Kimy — dwóch mężczyzn. Jeden z nich był czarny, nagi do pasa, w kapeluszu, jaki zwykle nosi się w dżungli. Drugi mężczyzna miał podobne nakrycie głowy, lecz odziany był w mundur. Co jednak najbardziej zaskoczyło Rossa, to widok półautomatycznych pistoletów w ich rękach. XV. GOŚCIE Pierwszy odezwał się mężczyzna w mundurze. — Ten pański osiłek niezłe wybrał miejsce na nasze spotkanie! Smród zwala z nóg! — Wyciągnął do Rossa rękę. — Nazywam się Corrigan. A to mój przewodnik i anioł stróż, Matthew. Kiedyś nazywali nas strażnikami wybrzeża. Teraz jesteśmy prawdziwymi CWA. — Prawdziwymi czym? — zapytał Ross, wciąż nie mogąc ochłonąć z wrażenia. — CWA — powiedział drugi. — Centrala Wywiadu Alianckiego. Pogotowie antyżółtkowe. Jesteśmy oczami i uszami tych woj- 249 skowych palantów w sztabie. Zjawiamy się na wyspie, a tu — niespodzianka. Nie mieliśmy pojęcia, że Japońcy trzymają tu więźniów. Cała ta wyspa jest jedną wielką niespodzianką... Okazało się, że Corrigan i Matthew obserwowali obóz przez większą część dnia. Ten drugi skontaktował się z Kima i razem zaaranżowali te nocne odwiedziny. „Goście" nie mogli zostać długo. Musieli wracać do kryjówki w dżungli przed wschodem słońca. Ale już sama ich obecność na wyspie wprawiła Rossa w euforię. — Jak się tu dostaliście? — zapytał Corrigana. — W cholernie ciężki sposób — odpowiedział Australijczyk. — W kanoe. Byliśmy na Tarakawei, około piętnaście mil stąd na północ, ale zaczynało się tam robić gorąco, a to mała wyspa. Tutaj jest dość nieprzebytych miejsc, żeby się przyczaić. Poza tym to niezły punkt obserwacyjny. Stąd jak na dłoni widać miejsce, którym chłopcy w sztabie są naprawdę zainteresowani. — Great Tarakang? — Nie inaczej. To następna porcja do siekania. Nasi chłopcy powinni być już w drodze. — Masz na myśli żołnierzy? — szalona nadzieja zaparła dech w piersi Rossa. — Wylądują tutaj? — Tego nie było w rozkładzie — odparł Corrigan. — Chociaż mogliby tu zajrzeć, kiedy wykonają zadanie numer jeden. A jest nim baza lotnicza po drugiej stronie cieśniny. Ją właśnie mamy na oku — Matthew i ja. W sztabie chcą mieć codzienny raport o wszystkim, co się dzieje na Great Tarakang, plus pełny wykaz wszelkich ruchów marynarki japońskiej w cieśninie. Potrzebna będzie wasza pomoc. — Czekaliśmy tylko na odpowiedni moment, by zdobyć broń. Przy waszej pomocy moglibyśmy może nawet opanować całą wyspę. — Ilu żółtków jest na wyspie? — Chyba ze stu pięćdziesięciu. Na pewno nie więcej niż dwustu. — Za dużo — powiedział Corrigan. — Poza tym w każdej chwili mogliby dostać posiłki z Great Tarakang. I bez tego nie będzie łatwo zrobić, co do nas należy. Nie, lepiej żeby w ogóle nie mieli pojęcia o nas. 250 — A jak możemy wam pomóc? — Na początek proszę mi wyjaśnić, dlaczego czubek Mount Taki roi się od małych, żółtych ludzików. Myśleliśmy, że na stoku znajdziemy sobie wygodne legowisko i będziemy stamtąd słać raporty, ale chyba nici z tego. Tam, na górze mają jakiś obóz czy coś w tym rodzaju... Nie mogliśmy wejść zbyt wysoko. — Mają tam stację radiową i baterię działek wycelowanych na cieśninę. Są sprytnie zamaskowane. Mamy informacje z pierwszej ręki, bo sami dla nich budowaliśmy te cholerne umocnienia i robiliśmy osłony. Główny maszt radiowy ukryty jest w gałęziach drzewa, a krater obsadzono gniazdami karabinów maszynowych. Taka mała linia Maginota. — Naprawdę? W bazie mówili, że Japończycy mają tu zaledwie garstkę ludzi. Coś jak ekipa do wyrębu lasu. Więc mówi pan, że mają artylerię osłaniającą cieśninę? — I dość pestek, by prowadzić ciągły ostrzał przez parę miesięcy. Sami wyładowywaliśmy to z barek. — Doszły pana słuchy o parze jankesów, którzy byli tu ubiegłej nocy? Pytanie zaskoczyło Rossa. — Para jankesów? — Tak. Amerykańska marynarka chciała mieć tu swoich ludzi, więc wysadziła na wyspie dwuosobowy desant. Odwołali ich, kiedy dowiedzieli się, że Matthew i ja przenosimy się tu z Tarakawei. Pytam, bo ciekawi mnie po prostu, czy próbowali kontaktować się z wami. Wzmianka o dwóch Amerykanach skojarzyła się Rossowi natychmiast z tajemniczą przygodą Tachibany. Opowiedział „gościom" o samobójstwie japońskiego majora. — Sądzi pan, że to jankesi zostawili go przywiązanego do drzewa? Dlaczego, na miłość boską? — Corrigan nie posiadał się ze zdumienia. — Czemu nie dokończyli roboty i nie ukryli ciała? Albo nie zabrali go ze sobą? — Niech pan lepiej ich zapyta — odparł Ross. Rozmowa trwała ponad godzinę. Ross przekazywał w tym czasie mnóstwo szczegółów na temat sytuacji na wyspie, nie pomijając prawdopodobieństwa drastycznego rozwiązania przez Japończyków kwestii więźniów. 251 — Nie mogę wiele obiecać — powiedział Corrigan. — Tylko tyle, że jeden z nas będzie ciągle obserwował wasz obóz. Jeśli będzie można coś dla was zrobić, zrobimy to. Macie na to moje słowo. Mogę także obiecać, że jeszcze tej nocy powiadomię bazę o wszystkim, czego się od pana dowiedziałem. Reszta zależy od nich. Jestem pewny, że nie zostawią was na pastwę losu, ale co zrobią — to już ich decyzja. Tymczasem im mniej ludzi będzie wiedziało o Matthew i o mnie, tym lepiej. Zgoda? Obiecał wrócić następnej nocy. Ross nie mógł prosić go o nic więcej. Uścisnęli sobie ręce, po czym „goście" bezszelestnie rozpłynęli się w mroku. Ross dał znak Kimie i Papuas odszedł szybkim krokiem w stronę baraku. Kiedy kapitan został sam w ciemnościach, odetchnął kilka razy głęboko, próbując uspokoić rozdygotane nerwy. Spostrzegł, że drży na całym ciele z emocji i napięcia ostatnich godzin. Popatrzył w górę, na Mount Taki: szczyt odcinał się wyraźnie na tle ciemnego nieba — spokojny, niezmienny. * * Szary stożek Mount Taki na horyzoncie był dla majora Bustera Lowa pierwszym sygnałem, że zbliżają się do archipelagu Tara-kang. Piętnaście metrów pod nim słońce migotało na spokojnej powierzchni wody, podczas gdy jego mitchell śmigał nad oceanem. Ze zdziwieniem — ale też i niejaką ulgą — stwierdził, że nie ma w powietrzu śladu nieprzyjacielskich samolotów. Dziwne, bo baza w Dobodurze ostrzegała, że mogą spodziewać się nad archipelagiem gorącego przyjęcia. Low oczekiwał, że natknie się na japońskie myśliwce, gdy tylko jego mitchell zbliży się na odległość stu mil od wysp. Tymczasem w powietrzu panował błogi spokój. Nieźle, jak na razie. Być może archipelag okaże się znacznie łatwiejszym celem, niż się w bazie spodziewali. Formacja była już tak blisko strefy bombardowania, że cisza w eterze stała się zbyteczna. Low upewnił się jeszcze, czy widoczny przed nim stożek to na pewno Mount Taki. Nawigator potwierdził. Pruli więc prosto na cel. Pstryknął przełącznikiem radiostacji. 252 — Tu Kalamazoo... Tu Kalamazoo. Szyk bojowy mniej więcej za dwie minuty od tej chwili. Stożek przed nami to Mount Taki. Cel — dokładnie osiem koma trzy mili na wschód od wierzchołka i trochę ponad dwie mile od linii brzegowej. Nie można nie trafić. Tylko niech któryś nie rąbnie w tę górkę. Bierzcie ją na lewe skrzydło. Zewrzeć szyk, Antylopa... Słyszysz mnie? Odbiór. — Słyszę cię, Kalamazoo... — zatrzeszczał głos w słuchawce dowódcy eskadry. — Tu Antylopa. Zwieramy szyk i tak trzymamy. — Kalamazoo do wszystkich jednostek. Zrzucić balast. Zrzucić balast. Dziewięćdziesiąt sekund do celu. Z samolotów posypały się do morza niczym monstrualne, obłe jaja zapasowe zbiorniki paliwa. Low miał wrażenie, że wyspa pędzi mu na spotkanie. — Szyk bojowy! — krzyknął do mikrofonu. Jak za naciśnięciem klawisza, samoloty przetasowały się. Leciały teraz dwójkami, a jeden — samotny — zamykał szyk. Przeleciały z rykiem nisko nad południowo-zachodnim rogiem Great Tarakang. Low widział teraz przed sobą płytę lotniska. Była opustoszała. Ani samolotu na pasie startowym. Po jednej jego stronie ciągnął się szereg prowizorycznych zabudowań, po drugiej — ściana lasu. Skręcił maszynę na prawo, by przelecieć nad zielonym pasmem drzew, które — jak sądził — ukrywały zamaskowane zatoczki, a w nich — rozmieszczone zmyślnie samoloty. Mitchell po jego lewej ręce zmierzał w kierunku zabudowań ciągnących się pomiędzy lotniskiem a cieśniną. Low poderwał maszynę stromo w górę, gdy pierwsza z jego bomb zapalających rozlała morze pomarańczowych płomieni wzdłuż zalesionej granicy lotniska. Druga, równoległa do niej wstęga płynnego ognia rozwinęła się wzdłuż budynków na lewo od pasa startowego. Terkotanie działek przeciwlotniczych goniło atakujące samoloty, które wzbijały się już na wyższy pułap, daleko na północ od wyspy, po czym przegrupowały się. Okrążyły od zachodu Little Tarakang i pikowały w kierunku cieśniny. Lotnisko jarzyło się po obu stronach niczym gigantyczna ścieżka ognia. W górę buchały kłęby czarnego dymu. Nadlatujące od strony morza bombowce powitał tym razem nieprzerwany ostrzał. Prześlizgnęły się jednak i zasypały lotnisko - " 253 gradem bomb rozpryskowych i pocisków z opóźnionym zapłonem. W dole rozpętało się piekło. Jedna z maszyn stanęła w ogniu. Nie mogąc nabrać wysokości, zatoczyła łuk i w przechyle na jedno skrzydło z agonalnym rykiem silników pruła powietrze tuż nad wodami cieśniny, zanurzając prawe skrzydło w lustrzanej powierzchni. Pilot spróbował jeszcze wykonać nawrót, gdy był już niemal nad wyspą. Nie zdążył. Koniec prawego skrzydła odfrunął przy zetknięciu z rafą u stóp stromo opadającego w morze zbocza Mount Taki. Samolot szarpnął i runął brzuchem na wąski pasek plaży u podnóża góry. W sekundę później — zamienił się w słup ognia. Low przegrupował eskadrę na północ od wyspy i poprowadził ją kursem północ-południe nad cieśniną, ostrzeliwując z broni pokładowej zacumowane w porcie barki i nabrzeżne zabudowania. Daleko na południe od Great Tarakang eskadra ponownie uformowała czworobok i wzięła kurs na Nową Gwineę. Zostawiła za sobą pokrytą pomarańczowym dywanem ognia wyspę, nad którą wznosił się — niczym aktywny wulkan — ziejący dymem stożek Mount Taki. Major Low miał tylko jedną informację do przekazania swojej eskadrze, zanim zarządził ciszę w eterze. — Kalamazoo do wszystkich jednostek... Kalamazoo do wszystkich jednostek. Dobra robota. Skończyłem i bez odbioru. Akcja przebiegła gładko, major Low znalazł się jednak w kropce. Jedynym samolotem, jaki zauważył na wyspie, był stojący na uboczu wrak, a spodziewał się zastać całe stada gotowych do walki myśliwców. Japończycy nie mogli przecież ukryć wszystkich swoich maszyn w dżungli. Tamto lotnisko wyglądało jak wymarłe. Wzruszył ramionami. Teraz było jeszcze bardziej wymarłe. Ryk silników i łoskot spadających na sąsiednią wyspę bomb uradowałby więźniów na Little Tarakang znacznie bardziej, gdyby nie nowe okoliczności. Od rana ponownie zarządzono zakaz opuszczania obozu. Fakt ten nie wzbudziłby szczególnego niepokoju. 254 gdyby nie zjawienie się porucznika Niguchiego z rozkazem zbiórki w południe ze spakowanym dobytkiem. Wywołało to lawinę nerwowych spekulacji. Czy przysłano po nich statek? A jeśli nie, to co to mogło oznaczać? Od Niguchiego nie dowiedzieli się nic. Tylko tyle, że major ma im coś ważnego do oznajmienia. Oczekiwanie potęgowało niepokój. Wzmożona aktywność żołnierzy i rodzaj wykonywanych przez nich czynności wskazywały na to, że przygotowują się do ewakuowania obozu. — Przespaliśmy naszą szansę — powiedział Woody do Rossa oskarżycielskim tonem. Newton, acz niechętnie, musiał przyznać, że Australijczyk ma chyba rację. Jakikolwiek by nie był cel tego zamieszania, nie ulegało wątpliwości, że muszą pożegnać się z myślą o wykradzeniu broni. Wyglądało na to, że Japończycy przenoszą wszystko, co mają, na szczyt Mount Taki. Ross powiedział im o Corriganie. Ale nawet ta nowina nie wróciła im optymizmu. Ucieszyli się, owszem, cóż jednak znaczyli dwaj ludzie? Jak zdołaliby powstrzymać Kimurę przed ustawieniem więźniów naprzeciw karabinów maszynowych, jeśli to było teraz jego zamiarem? — Chciałeś, kapitanie, byśmy czekali, aż Kimura wyłoży karty na stół — przypomniał Newton. — Wygląda na to, że do tego właśnie zmierza. I nie podoba mi się to. Ross usiłował zdławić własny niepokój. — Kimura nas nie zabije — powiedział. — Gdyby chciał to zrobić, po cóż kazałby nam pakować nasze rzeczy? — Żeby sami nie musieli potem po nas sprzątać — zaproponował wyjaśnienie Woody. — Przykro mi, kapitanie, ale obawiam się, że w stosunku do Kimury dał się pan ponieść swoim pobożnym życzeniom. — Wkrótce się o tym przekonamy — powiedział Ross. Widok amerykańskich bombowców wzbudził w więźniach pewien entuzjazm, jako że męczyła ich niepewność najbliższej przyszłości. Jeszcze nie przebrzmiał ryk silników, gdy powrócił Niguchi. Przyniósł wezwanie dla Rossa i Ruth Gamage. Kimura chciał ich widzieć natychmiast. Mały Lukę przylgnął do dziewczyny, nie 255 chcąc się z nią rozstawać. Niguchi pozwolił jej zabrać dziecko ze sobą. Chłopczyk uspokoił się od razu, gdy tylko wzięła go na ręce. Ruszyli pod górę, w stronę obozu Japończyków. Nikt w obozie nie siedział bezczynnie. Opróżniano baraki. Newton trafnie się domyślał: Japończycy wyprowadzali się stamtąd. Barak Kimury został już całkowicie ogołocony. Pusto było również w sąsiednim pomieszczeniu radiowym. Zastali majora klęczącego przed metalową skrzynią, wypełnioną do połowy stosikami papierów. Druga taka równiutko poukładana porcja dokumentów leżała na podłodze obok skrzyni. Oficer wstał na ich powitanie i wymienił z nimi sztywne, nieznaczne ukłony. Ruth postawiła chłopczyka na podłodze, a ten podbiegł do majora i z rozbrajającą naturalnością ukląkł przed nim, przysiadając na piętach. Nauczył go tego kiedyś — świętej, lecz odżałowanej szybko pamięci — Tachibana. Kimura rozpromienił się i odwzajemnił z całą powagą kurtuazyjny gest dziecka. Kiedy chłopczyk pociągnął za przypasany do boku majora miecz, Japończyk przystał na tę niemą prośbę i, odpiąwszy sprzączkę, wręczył go malcowi. Mając już „zabawkę", Lukę klapnął ciężko na siedzenie i z zapałem zaczął przy niej manipulować. Kimura z wyraźną niechęcią oderwał wzrok od pacholęcia, by zmierzyć się ze spojrzeniem Rossa. — Ross-san pamięta, o czym rozmawialiśmy? — Rozmawialiśmy o wielu sprawach, majorze. Pamiętam je wszystkie. — To dobrze — zawiesił na chwilę głos. — Czas rozmów skończył się. Przyszedł czas działania. Czas, by wszyscy więźniowie umarli. Rossowi zdawało się, że jego serce zatrzymało się na mgnienie, ale nie drgnął nawet. Patrzył nadal Kimurze prosto w twarz. Z ust Ruth wyrwał się krótki, cichy okrzyk. Zrobiła ruch, jakby chciała podbiec do dziecka, powstrzymał ją jednak nieznaczny gest Kimury. — Stojący przed panem więzień gotowy jest umrzeć, jeśli major Kimura wyda taki rozkaz — powiedział Ross powoli. — Prosi on jednak majora Kimurę, by nie plamił swego honoru zabiciem wszystkich więźniów... Kimura ruchem ręki nakazał mu milczenie i patrzył teraz na niego gniewnie. 256 — Kimura nie jest mordercą — warknął. — Niech Ross-san słucha! Kapitan zamilkł i czekał na dalsze słowa. Major skinął na Ruth Gamage. — Czy mama-san jest świętą kobietą? — zapytał z naciskiem. — Tak jest w istocie — przytaknął Ross. — Czy jest służebnicą Jezusa? — pytał dalej Kimura. — W pewnym sensie, tak. — W Japonii kobiety nie mogą być kapłanami. Ich rolą jest służyć mężczyznom — stwierdził major. — Ale ludzie Nipponu są bardzo tolerancyjni. Nie przeszkadza im, że ludzie Zachodu wybierają kobiety na kapłanki. Szanujemy inne od naszych zwyczaje... Kimura nie spuszczał wzroku z Rossa, jakby spodziewał się, że kapitan może próbować zaprzeczyć. Ross jednak z niczym takim się nie kwapił. Nieco łagodniejszym tonem Kimura ciągnął dalej: — Czy Ross-san wie, co musi uczynić młody człowiek, gdy zostaje kapłanem Buddy? Musi zacząć nowe życie. Ten, kim był kiedyś, umiera i rodzi się nowy człowiek. Nowy człowiek przybiera nowe imię, by wszystkie złe uczynki, które popełnił w poprzednim życiu, zostały pogrzebane w przeszłości. Nowy człowiek będzie odtąd zmierzał do doskonałości. Czyż nie tak samo jest z kobietą sensei, która żyje dla Jezusa-Boga? Ross podążał w milczeniu za tokiem słów Kimury, nie umiał jednak odgadnąć, do czego zmierzają. Z pomocą przyszła mu Ruth Gamage. — To, co major Kimura mówi, jest prawdą — powiedziała. W jej oczach pojawiło się znów życie, które znikło stamtąd w dniu śmierci szeregowca Richardsona. Od tamtego dnia wykonywała machinalnie swoje codzienne czynności, okazując jedynie tę odrobinkę uczuć, jakie w niej jeszcze żyły, dziecku, które teraz baraszkowało na podłodze. Dziś, stojąc przed Kimurą, zdawała się wracać do życia: — „Nie możesz pójść za mną, póki nie narodzisz się na nowo" — powiedziała w uniesieniu. Kimura spojrzał na nią zdziwiony — niemal oburzony — że śmie włączać się do rozmowy nie pytana. Szybko jednak zapomniał o Ruth, gdy spostrzegł na twarzy Rossa błysk olśnienia. 257 — Rozumiem, co major Kimura ma na myśli — powiedział Ross pewnym już głosem. — W wielu religiach — i Wschodu, i Zachodu — przyjmuje się, że kapłaństwo jest ponownym narodzeniem się... Twarz majora pojaśniała. — Czas, by więźniowie porzucili swoje poprzednie życie i zostali uczniami świętej kobiety, sensei. Wybudują świątynię, w której zamieszkają i będą zmierzać do doskonałości. Dla nich — wojna skończona. Nie do końca jeszcze rozumiejąc, ku czemu zmierza Kimura, Ross wstrzymał oddech, bojąc się pozwolić sobie na pochopne wnioski. Nie mógł jednak opanować nagłego przypływu nadziei. — Major Kimura życzy sobie, by więźniowie zostali... zakonnikami?... Żeby wybudowali świątynię?... — Właśnie tak — potwierdził Kimura z zapałem. — Dziś w południe wszyscy więźniowie umrą. Dostaną nowe imiona i złożą przysięgę, że odtąd wkroczą na drogę doskonałości i pokoju. Ross-san dopilnuje ich bezwzględnego posłuszeństwa. Będą żyli w pokoju z Nipponem, a terytorium świątyni pozostanie nienaruszalne. Tylko opuszczenie tego terytorium może narazić ludzi Ross-sana na kłopoty. Żołnierze Nipponu będą wówczas strzelać. Takie są zasady. Po dwudziestu minutach cierpliwego tłumaczenia, Ross pojął w końcu wszystkie szczegóły planu Kimury. Oszołomiła kapitana nie tylko naiwna prostota tego zamysłu, ale także iście makiawelski spryt jego autora, który znalazł sposób na obejście zasady ślepego posłuszeństwa: nie podporządkowując się rozkazom przełożonych, spełnił je co do joty. I jeśli nawet skuteczność tego pomysłu wydawała się wątpliwa, nie można było zakwestionować jego maestrii. Propozycja Kimury zakładała przeprowadzkę wszystkich więźniów i wyspiarzy na wysunięty najdalej na zachód półwysep, nazwany przez nich Java Point. Mieli dostać siekiery, piły ręczne, łopaty — podstawowe narzędzia, niezbędne do przetrwania — a także pewną ilość żywności z niewielkich już zapasów. Kimura posłał wcześniej • swoich ludzi na półwysep, by wytyczyli granice obszaru, który miał odtąd nosić miano „terytorium świątyni". Wbite w ziemię słupy odcięły pięćsetmetrowej szerokości cypel od reszty wyspy. 258 Więźniowie mieli pozostawać wyłącznie na wyznaczonym terenie, gdzie przysługiwała im całkowita nietykalność. W zamian za nią powinni powstrzymać się od wszelkich szkodliwych dla Japończyków działań. W przypadku przekroczenia tych zasad przewidziana była natychmiastowa reakcja ze strzelaniem bez ostrzeżenia włącznie. Kimura pokazał Rossowi wyjęty z metalowej skrzyni dokument, podpisany nazwiskiem pułkownika Watanabe, a zawierający rozkaz rozwiązania kwestii więźniów na wyspie. Jak wszystkie rozkazy pochodzące ze sztabu rejonu, ten również miał swój numer. Kimura przetłumaczył na angielski treść Rozkazu nr 1753. Nagłówek głosił: Rozkaz dotyczący usunięcia więźniów, osób internowanych oraz dodatkowej siły roboczej. Poniżej wyszczególniono w punktach: 1) W przypadku nieprzyjacielskiego ataku na wyspy lub w momencie, gdy wymieniony wyżej personel okaże się zbędny, należy go zlikwidować. 2) Odpowiedzialność za wykonanie tego rozkazu spoczywa na majorze Kimurze z Dziewięćdziesiątej Trzeciej Niezależnej Grupy Ochrony Wybrzeża. 3) Major Kimura został ustnie poinformowany o znaczeniu bezzwłocznego wykonania tego rozkazu we właściwym czasie. 4) Sposób wykonania rozkazu: major Kimura dysponuje całkowitą swobodą zdecydowania o sposobie likwidacji zbędnego personelu; zaleca się, by zastosowano możliwie najbardziej humanitarny sposób. Dowódca Rejonu: pułkownik Watanabe Data: 25 kwietnia 1944 r. Godzina: 11:45 Miejsce: sztab dowódcy rejonu, archipelag Tarakang Forma przekazania rozkazu: doręczony w mojej obecności majorowi Kimurze na piśmie Miejsce zameldowania o wykonaniu rozkazu: sztab dowódcy rejonu Także do wiadomości: sztab główny 18 Armii. Kimura odłożył dokument z powrotem do skrzyni. Oświadczył, że jeszcze tego wieczoru ma zamiar wysłać do sztabu rejonu radiogram, w którym zamelduje o wykonaniu Rozkazu nr 1753. Ross nie mógł powstrzymać się od śmiechu: Kimura rzeczywiście 259 zastosował „możliwie najbardziej humanitarny sposób" pozbycia się więźniów, ale ciekawe, czy pułkownik Watanabe również by to tak ocenił. Major pozbywał się więźniów na papierze, pisząc przy ich nazwiskach słowa: „nie żyje", po to, aby mogli „urodzić się na nowo" — już pod nowymi nazwiskami — jako wyznawcy obrządku, którego świętość była więcej niż wątpliwa, a na którego czele stała „święta kobieta" Ruth Gamage. Reakcja Ruth na tę zdumiewającą propozycję była równie zdumiewająca. Od czasu tragicznych w skutkach następstw napaści Yoshimury Ross pełen był obaw o jej poczytalność. Zdawała się wyłączona prawie zupełnie z otaczającego ją świata, choć nie na tyle, by zaniechać codziennych zajęć. Mały Lukę okazał się dla niej „kołem ratunkowym", nie pozwalającym jej zatonąć w samej sobie; był kimś, kogo mogła pielęgnować i obdarzać uczuciem, i kto to uczucie odwzajemniał — serdecznie i spontanicznie. Teraz, gdy Kimura ujawnił swoje zamiary wobec nich i określił, jaka rola przypadłaby Ruth, jej gotowość i żarliwość zaskoczyły Rossa. Kimurze udało się to, czego nie zdołali osiągnąć inni: uchylić ciężkie zasłony spowijające jej duszę i pozwolić, by wdarło się tam światło. Ruth wiedziała, że postępek Kimury nie wynikał z czegoś, co ona osobiście zrobiła czy powiedziała. Nie, nie powtórzy już tego błędu, jaki popełniła w przypadku Tachibany, kiedy sądziła, że może pozyskiwać dusze niewiernych dla swego Boga. Kimura dostąpił objawienia, podążając swoją własną, pogańską ścieżką, i zawdzięczał je tylko sobie. Po raz pierwszy w życiu otarła się o przeczucie, że — być może — jest więcej dróg do Boga niż ta jedna, którą znała i wybrała już w dzieciństwie. Ross zadumał się nad zmianą, jaka nagle zaszła w dziewczynie. Ona już raz „umarła" i teraz narodziła się na nowo. Nie było w niej dawnego fanatyzmu i nieprzejednania, lecz pokora i łagodność płynące ze zrozumienia ludzkich — więc i własnych — słabości. Majorowi pozostała jeszcze jedna — ostatnia przed ich odejściem — rzecz do zrobienia. Zniknął na chwilę, po czym wrócił, niosąc dwa pudła. Większe, tekturowe, oklejone było wesołym, wzorzystym papierem. Otworzył je i wyjął zeń szafranowe kimono, malowane w bladoniebieskie kwiaty. 260 — Miał to być prezent dla mojej siostry — powiedział. — lecz nie zobaczę jej więcej. — Podał suknię dziewczynie, wskazując na jej wystrzępioną, męską koszulę. — Kapłanka potrzebuje stosownego stroju. Noś to. Ruth skłoniła się w podzięce i przyjęła kimono. Kimura otworzył drugie pudło — drewniane, lakierowane, z małym uchwytem na wieczku. Delikatnie wydobył z niego rzeźbioną w drewnie figurkę Monju Bosatsu. Ją również podał dziewczynie. — Proszę opiekować się moim bogiem w waszej świątyni — powiedział z powagą. — Dziś palę dom i będę żył w lesie jak lis. Monju Bosatsu przypomni wchodzącym do świątyni ludziom, że szlachetna wojna, to wojna przeciwko ślepocie ignorancji. Przypomni też o tym, że nie ma honoru, gdzie nie ma współczucia. Ross uczuł suchość w gardle i wstrzymał oddech, czekając na reakcję Ruth. Obawiał się, że odepchnie dar, widząc w nim pogańskie bożyszcze. Nie odepchnęła. Przyjęła figurkę z szacunkiem. Jej oczy zaszkliły się wzruszeniem. — Pański dar będzie pieczołowicie przechowywany, majorze Kimura — powiedziała cicho. Kimura skinął głową. — Idźcie już. Ross chciał jeszcze dziękować, lecz Kimura odwrócił głowę, jakby dla zaznaczenia, że wszystko zostało powiedziane. Kapitan skłonił się więc szybkim ruchem i schylił, by podnieść z podłogi Luke'a. Malec wciąż bawił się swoją „zabawką". Ross podał majorowi miecz i oczy ich spotkały się. Twarz Kimury nie wyrażała nic — ani śladu wzruszenia. — Dziękuję, majorze Kimura. Sayonara*. Kimura nie odpowiedział. Schodząc ze wzgórza z dzieckiem w ramionach i Ruth Gamage u boku, kapitan odpowiadał cierpliwie na dziesiątki pytań, którymi zasypywała go dziewczyna. Chciała wiedzieć wszystko, co mu było wiadomo o Monju Bosatsu, o japońskich wierzeniach, o buddyzmie, o shinto... Ross nie był w tych sprawach ekspertem, robił jednak, co w jego mocy, by rzucić nieco światła na orientalne Sayonara — po japońsku. do widzenia (przyp tlum.) 261 wierzenia i zwyczaje, o których Ruth zdawała się nie mieć zupełnie pojęcia. — Nie myśli chyba pani o zmianie religii? — zapytał z łobuzerskim uśmiechem. Nim odpowiedziała, uśmiechnęła się także — po raz pierwszy, odkąd ją znał. Uśmiech ten sprawił, że wydała mu się kimś nowym, nie znanym. — Nie — odrzekła łagodnie. — Nic mnie do tego nigdy nie skłoni. — Cóż, dobrze jednak, że zapytałem. Sprawiłem, że uśmiechnęła się pani. Powinna pani robić to częściej. Zerknęła na niego z ukosa, ale uśmiech nie opuszczał jej twarzy, a radość — oczu. — Myślę, że ma pan rację, kapitanie Ross. Wiele się dziś o sobie dowiedziałam... I czuję się tak, jakbym oglądała świat — jakim jest — dopiero pierwszy raz w życiu... — I podoba się pani ten widok? — Niekoniecznie. Ale wcześniej, kiedy widziałam coś złego, było to tylko złe. Byłam ślepa. Nie dostrzegałam jasnych stron życia. Tymczasem świat jest taki jak ja — nie we wszystkim dobry, ale też i nie we wszystkim nikczemny. Sądzę, że nigdy dotąd nie patrzyłam na świat, na siebie samą czy na Boga, zachowując dystans. Teraz — nabieram dystansu. Ross obrzucił szybkim spojrzeniem tę odzianą w łachmany kobietę, ogorzałą od słońca i potarganą. W jego oczach widniał szacunek. — Wie pani, panno Gamage, że ma pani zadatki na bardzo mądrą kobietę? — W pańskich ustach to komplement. Ale nie jestem jeszcze mądra, kapitanie. Myślę jednak, że się uczę. Boleśnie — bo na błędach. Trochę się pan denerwował tam, u Kimury, prawda? Obawiał się pan, że powiem coś niestosownego, co uraziłoby go? — Byłem zaniepokojony, to prawda — przyznał Ross. — Wiem, że ten pomysł ze świątynią może brzmieć dla pani jak szaleństwo... Może nawet obrażać pani uczucia religijne... Ale życie każdego z nas tutaj zależy od tego, czy weźmiemy to absolutnie poważnie... 262 — Ja biorę to poważnie — zapewniła go Ruth żarliwie. — Major Kimura otworzył nam drzwi, dał nam cień szansy. Ryzykując swym życiem i wszystkim, co sobą reprezentuje. Chce, żeby miał tę świątynię, kapitanie, i zamierzam zrobić wszystko, co w mej mocy, by ją wznieść. I to nie byle jaką, lecz godną jego samego. Wcześniej zaskoczyła Rossa jej zdolność uśmiechania się; teraz — moc, z jaką potrafiła przemawiać. — Sam pomysł wzniesienia świątyni nie jest aż tak istotny — powiedział. — Najistotniejsze jest to, co Kimura nam dał, a czego wcześniej nie mieliśmy: czas! Wyraz jej twarzy zmienił się gwałtownie. — Czas? — powtórzyła jak echo. — I tylko tyle to dla pana znaczy? — Jestem człowiekiem praktycznym, panno Gamage. Kimura wymyślił to tylko po to, aby nie być zmuszonym do wymordowania nas z zimną krwią. I wszyscy powinniśmy zastosować się do tego jako do sposobu ratowania skóry. Nie musimy jednak angażować się bez reszty. Kimura wie — równie dobrze jak ja — że moja załoga nie jest w stanie przeistoczyć się nagle w rzeszę akolitów. Natomiast pod groźbą bagnetów — wszystko jest możliwe. I w takim kontekście powinniśmy to rozpatrywać. Ruth zagryzła wargi z nieszczęśliwą miną. Słowa Rossa zasmuciły ją. — Jest trochę prawdy w tym, co pan mówi — przyznała. — Ja jednak nie należę do pańskiej załogi, więc mnie ta prawda nie dotyczy. Nie zamierzam jedynie udawać, że wywiązuję się z naszej części umowy — zamierzam wywiązać się z niej pod każdym względem. * * * Ceremonia, która odbyła się w południe na terenie obozu, miała posmak farsy. Major Kimura pojawił się tam na chwilę, by wygłosić do zgromadzonych krótkie oświadczenie. Zawiadamiał, że za trzy godziny obóz zostanie spalony doszczętnie, a więźniowie, którzy ocaleją, zostaną rozstrzelani. Jednocześnie podał do wiadomości, że ci spośród więźniów, którzy chcą rozstać się ze swoim 263 dotychczasowym życiem dobrowolnie, wkroczyć — pod duchowym przywództwem kapłanki Ruth Gamage — na drogę ku doskonałości i wieść odtąd życie w świątyni, mogą to uczynić, poddając się rytuałowi przejścia przez wzniesioną specjalnie w tym celu bambusową bramę. Przechodząc przez nią, zostawią za sobą swoje poprzednie życie i rozpoczną nowe. Każdy przechodzący poda swoje nazwisko porucznikowi Niguchi, który odnotuje jego „śmierć" w dokumentach. Jak na ironię Niguchi pisał przy każdym nazwisku: „śmierć z przyczyn naturalnych", co było dotychczas normalną praktyką w obozie, bez względu na to, czy zgon następował wskutek brutalnego pobicia, czy licznych, nękających więźniów chorób. Więźniowie — uprzedzeni przez Rossa o konieczności traktowania całej procedury z powagą — przesuwali się sprawnie i bez zmrużenia oka przez przygotowaną dla nich bramę. W ich odczuciu był to jeszcze jeden z absurdów, jakich wiele wcześniej doświadczyli, i tym łatwiejszy do zaakceptowania, że od niego zależało ich życie. Niespodziewany, a dramatyczny akcent wprowadziła do tego przedstawienia Ruth Gamage. Wyszła ze swego baraku, prowadząc za rękę małego Luke'a. Miała na sobie wzorzyste kimono. Nie ono jednak zaparło dech w piersiach czekających na przejście pod bambusowym łukiem mężczyzn, lecz widok, jaki przedstawiała jej głowa. Musiała próbować zgolić strzechę zmierzwionych, jasnych włosów; wszelako nie najlepiej jej to wyszło. Liczne kępki wyrastały tu i ówdzie z łysej niemal czaszki. Użyte narzędzie nie było zapewne ostrą brzytwą, zostawiło bowiem krwawe, nierówne zadraśnięcia. W spojrzeniu Rossa był wyrzut, w jej oczach zaś — wyzwanie. Cokolwiek jednak więźniowie sądzili o jej zeszpeconym wyglądzie, nie ulegało wątpliwości, że japońscy żołnierze przyjęli go z pełnym grozy szacunkiem. Chwilę jeszcze zajęło przeprowadzanie przez bramę zbitych w gromadkę wyspiarzy. Tu zbędna była procedura notowania nazwisk: policzono ich po prostu jak owce. „Nowo narodzeni", w liczbie ponad stu trzydziestu, rozdzielili między sobą tobołki zawierające narzędzia, garnki, ryż; podnieśli z ziemi własny dobytek i ruszyli do Java Point. Szlak ich wędrówki 264 wiódł z początku ścieżkami, ale wkrótce wkroczyli w dziewiczy las. Było już późne popołudnie, gdy ostatni z pielgrzymów przekroczył granicę, wytyczającą ich terytorium. Okolica sprawiała dość przyjemne wrażenie: piaszczyste plaże po obu stronach półwyspu, a w środku — niezbyt gęsty las, pełen kwiatów i owoców. Brakowało tylko wody pitnej, ale Niguchi wskazał im niewielkie źródełko tuż poza granicami ich terytorium i dał do zrozumienia, że mogą z niego korzystać bez przeszkód. Wyjaśnił, że skaliste podłoże w okolicy źródła uniemożliwiało wbicie słupów, przesunięto więc granicę nieco dalej. Wyspiarze niezwłocznie przystąpili do budowania chat z liści palmowych i bambusu. Byli niezwykle biegli w tej sztuce. Ich konstrukcje wyrastały błyskawicznie, były silne i zwarte, choć wznoszone bez użycia gwoździ. Mieli przyjacielską naturę, nie ociągali się więc z pomocą mniej od nich doświadczonym w tropikalnym budownictwie Europejczykom. Wydarzenia dnia przyniosły nieoczekiwany, nieprzewidywalny zwrot sytuacji, która wymagała teraz ponownego przemyślenia, szczególnie w odniesieniu do ich planów związanych z zajęciem „Machiko". Nie bez wpływu na ich położenie pozostawało również pojawienie się na wyspie „gości". A jednak gdy Ross i jego dwaj najbliżsi współspiskowcy zeszli się tej nocy na naradę wojenną, wszyscy wyglądali na nieco przy gaszonych. Na miejsce zbiórki wyznaczyli sobie najdalej wysunięty w morze, skalisty kraniec półwyspu, gdzie nie niepokojeni przez nikogo mogli opracować nową strategię działania. Noc była łagodna, księżycowa. Ciemna tafla oceanu połyskiwała jak lustro. Pierwszy odezwał się Woody i jego słowa wyrażały chyba odczucia pozostałych. — Czuję się jak Alicja w cholernej krainie czarów — powiedział. — To wszystko mnie przerasta. Nie mam pojęcia, co jeszcze może się wydarzyć... Wydaje mi się, że gdy mrugnę, Mount Taki nagle runie albo generał MacArthur podpłynie do brzegu, holując prom Manly... Urwał, spłoszony, gdy Newton syknął zdławionym głosem: — Mrugnij więc w tamtym kierunku, Woody, i powiedz, co to, u diabła, może być! Siedzący tyłem do morza Woody i Ross obrócili się, podążając za 265 wzrokiem Newtona. Widok, który ukazał się ich oczom, poderwał ich na nogi. Newton wstał również. — Co o tym myślisz, Woody? Czy możliwe, żeby to był prom Manly? — To jakiś cholerny lotniskowiec! — wykrzyknął Woody. — Chryste, ale blisko! I chyba coś z nim nie w porządku... — Tak, ma niezły przechył. Może spotkał się z torpedą... Australijczyk obrócił szeroko otwarte oczy ku Rossowi. — Czyj on jest? Jeden z naszych... czy jeden z ich? — Trudno stwierdzić — mruknął Ross. — Ale chyba raczej japoński. Zgadł, niestety. Był to okręt „Yamazakura", który przypłynął na Little Tarakang, by tu dokonać żywota. XVI. „YAMAZAKURA" Pomiędzy „Yamazakura" a szczytem Mount Taki trwał przez całą noc świetlny dialog. W jego rezultacie kontradmirał Tukijiro Ugaki przystąpił o świcie do graniczącego z niewykonalnością zadania: zamierzał wprowadzić lotniskowiec do wewnętrznego basenu wyspy. Statek spędził noc na redzie. Gdy zaczęło świtać, podpłynęła do niego cała flotylla łódek, która teraz — sunąc przed nim — wskazywała mu drogę przez rafę. Statek był znacznie przechylony, ponadto wyglądało, że jego szerokość nie pozwoli mu na pokonanie przesmyku. Okazało się jednak, że to tylko złudzenie, bowiem po obu jego stronach zostało jeszcze sporo miejsca, gdy wsuwał się gładko w turkusowe oko laguny. Pomimo głębszego zanurzenia i prawie dwukrotnie większej długości w porównaniu z „Machiko", lotniskowiec zdawał się wykonywać te same manewry znacznie sprawniej. Zawdzięczał to lepszej zwrotności, jaką dawał mu podwójny napęd, oraz sprawnemu systemowi komunikacji pomiędzy mostkiem a maszynownią, zapewniającemu bezzwłoczne wprowadzenie komend w życie. I on jednak nie uniknął — podobnie jak 266 wcześniej „Machiko" — zawadzenia dnem o mieliznę. Potężne silniki, umożliwiające okrętowi rozwijanie prędkości dwudziestu pięciu węzłów, z łatwością pokonały tę przeszkodę i pchnęły „Ya-mazakurę" na głębokie, rozległe wody basenu. W kilka minut od rzucenia kotwicy szalupa wioząca kontradmirała Ugaki była już w drodze do brzegu. Kimura powitał go na pontonowym nabrzeżu nie opodal „Machiko" i z braku lepszego pomieszczenia dwaj oficerowie udali się na pokład frachtowca. Major niecierpliwie oczekiwał odpowiedzi na pytanie, dlaczego Ugaki podjął tak ryzykowną decyzję o wejściu do wewnętrznego basenu Little Tarakang, kiedy dużo prościej byłoby skorzystać z portu na sąsiedniej wyspie. Ugaki nie zwlekał z odpowiedzią. — Musiał pan słyszeć, majorze, o zbliżaniu się inwazji floty amerykańskiej? Kimura przytaknął: — Jest o kilka dni stąd. Wszystko wskazuje na to, że jej celem będzie Great Tarakang. — Dokładnie — powiedział Ugaki, splatając przed sobą ręce. Był niskim, korpulentnym mężczyzną, o łagodnych rysach twarzy. — Z tego właśnie powodu wybrałem tę wyspę, majorze Kimura. Jest niemal pewne, że Amerykanie uderzą na plaże po drugiej stronie cieśniny. Gdybyśmy tam zacumowali, nasza ostatnia misja spaliłaby na panewce. — Wasza ostatnia misja? — Tak, majorze. Mamy paliwa na dwa dni, może nawet mniej. Kiedy stało się jasne, że z powodu uszkodzeń opóźniamy nasz konwój i narażamy całe zadanie na niepowodzenie, zwróciliśmy się o pozwolenie na samodzielną akcję przeciwko nieprzyjacielowi. Uzyskaliśmy je, ale pomyślne wykonanie zadania zależy od kilku bardzo istotnych czynników. Po pierwsze, musimy dokonać niezbędnych napraw i zlikwidować przechył, by nasze samoloty mogły wzbić się w powietrze. Decydujący jest również element zaskoczenia oraz taka strategia, która przyniesie wrogowi maksymalne straty. Pogodziliśmy się już z tym, że wszyscy musimy zginąć... Zdecydowani jednak jesteśmy uczynić z naszej śmierci chwalebny przykład dla całej cesarskiej marynarki i przyczynić się do zwycięstwa generała Tenno Heiko. 267 Kimura wydał stłumiony okrzyk podziwu. — Pańska obecność przynosi nam wielki zaszczyt, ekscelencjo! My również gotowi jesteśmy zginąć, musimy jednak czekać, aż nieprzyjaciel uderzy na nas. Do tego czasu zrobimy wszystko, co będzie potrzebne, by dopomóc w pańskiej chwalebnej misji. Ugaki skłonił się nieznacznie. — Trochę czasu — to wszystko, czego nam potrzeba, majorze Kimura. Czasu niezbędnego, by zlikwidować przechył, zanim jankesi przystąpią do ataku. Powinniśmy uporać się z tym do jutra. Niepokoi mnie jedynie, że okręt w miejscu, gdzie został teraz zakotwiczony, narażony jest na ataki z powietrza. Wolałbym wprowadzić go tu, do tego ujścia. Omówili możliwość odholowania „Machiko" w inne miejsce i przy okazji Kimura wspomniał o historii frachtowca oraz o związanych z nim planach, które w obliczu oczekiwanej w każdej chwili inwazji zostały dwa dni temu ostatecznie zarzucone. Ugaki poprosił o oprowadzenie po statku i stwierdził z ulgą, że nie ma przeszkód, by usunąć go z zatoczki. Wydał natychmiast rozkaz zejścia na ląd swojej ekipie do zadań specjalnych. Gdy obserwował okolicę z pokładu „Machiko", przyszła mu do głowy jeszcze jedna myśl. — Czy ma pan, majorze, siatki maskujące? — zwrócił się do Kimury. Kimura miał i to sporo. Używane były do zamaskowania pozycji artyleryjskich na Mount Taki, zastąpiono je jednak uplecionymi przez więźniów, przemyślnie skonstruowanymi osłonami. Major oddał siatki do dyspozycji kontradmirała. — Wszystkie się przydadzą — powiedział Ugaki. — Na „Yama-zakurze" jest co przykrywać. — Wskazał na porośnięte drzewami brzegi ujścia. — To miejsce jest idealne: wystarczająco szerokie, by pomieścić okręt, a jednocześnie dość wąskie, by rozpiąć nad nim baldachim, który zupełnie nas zasłoni. Najważniejsze jednak, że Amerykanie w ogóle nie spodziewają się nas tu zastać. Jeśli ich barki desantowe ośmielą się zakotwiczyć w cieśninie, zadamy im cios, który może nawet je unicestwić. Wykradniemy się stąd pod osłoną nocy i z pierwszymi promieniami słońca będziemy mieli wszystkie nasze maszyny w powietrzu. — Wesprzemy was — powiedział Kimura. — Włożyliśmy wiele 268 - trudu w zamaskowanie naszych pozycji ogniowych na szczycie. Można z nich kontrolować całą cieśninę lepiej niż z Great Tara-kang. Mam nadzieję, że i one okażą się niemiłą niespodzianką dla wroga. — A jeśli jankesi wylądują na przeciwległym do cieśniny wybrzeżu Great Tarakang? — Istnieje taka możliwość — odparł Kimura. — Jeśli jednak tak się stanie, będą musieli przedzierać się przez dwudziestomi-lowy pas dżungli, by dotrzeć do lotniska. To zabrałoby im miesiące. — A jeśli wylądują na tej wyspie, by zrobić z niej odskocznię dla wszystkich swych ataków na Great Tarakang? — Taka możliwość również istnieje. Dowódca rejonu przyjął jednak, że ich głównym celem będzie lotnisko. Ale jeśli wylądują najpierw tutaj, moja w tym głowa, żeby zapłacili za to tak drogo, jak to tylko możliwe. Nie mam dość ludzi, by obsadzić całe wybrzeże, mała więc szansa, że uda nam się udaremnić lądowanie. Z tego właśnie powodu porzuciliśmy już niżej położone części wyspy. Stacjonujemy teraz w okopach na zboczu. Obrona baterii na szczycie jest moim zadaniem numer jeden — niemożliwym jednak do wypełnienia, gdyby moi ludzie rozrzuceni byli po całej wyspie. Niech Amerykanie wylądują sobie na wybrzeżu, ale nie przyjdzie im łatwo zdobyć Mount Taki. — A co z tą starą balią? Chce ją pan zostawić tu wrogowi w prezencie? Kimura uśmiechnął się smutno. — Mojemu porucznikowi byłoby bardzo przykro słyszeć, że nazywa pan ten statek balią, czcigodny Ugaki. On i jego ludzie pracowali z wytężeniem, by przywrócić mu sprawność. Teraz okazuje się, że była to strata czasu i fakt ten ich zasmuca. Zamierzałem posłać tam dziś moich saperów, by wysadzili dno i zatopili ich dumę i radość. — Współczuję pańskiemu porucznikowi, majorze, ale muszę wyznać, że nie widziałem jeszcze równie dziwacznego statku. Myślę, że — mimo wszystko — trzeba go spisać na straty. Być może, będziemy mogli go użyć jako żywej torpedy i wypłynąć nim na Amerykanów... Kimura nie skomentował sugestii admirała. 269 — Wczoraj wysłano z sąsiedniej wyspy mały holownik, który miał zabrać „Machiko" na drugą stronę cieśniny, by posłużył do zablokowania wejścia do portu. Ale został zbombardowany i poszedł na dno jeszcze w porcie. — Myślę, że możemy na razie wstrzymać się z zatapianiem — powiedział Ugaki. — Najważniejsze teraz, żeby wyprowadzić go z tego ujścia. Może stać pod strażą w basenie, dopóki nie zdecydujemy, co z nim zrobić. Co się stało z jego załogą? — Została zatrzymana i wykorzystana do pracy — odpowiedział obojętnie Kimura. — I? — Pozbyliśmy się ich, zgodnie z rozkazem dowódcy rejonu, gdy przestali być użyteczni. Pomimo zapewnienia o stałym kontakcie, Corrigan nie pokazał się podczas ich pierwszej nocy na Java Point. Ross czuł się rozczarowany, lecz nie zaskoczony — przeprowadzki z jednego końca wyspy na drugi nie dało się przewidzieć. Niesamowity był ich pierwszy ranek na Java Point. Nieobecność strażników wprawiła więźniów w stan bliski euforii, co czyniło daremnymi wszelkie próby zorganizowania jakiejś wspólnej pracy. Zapanowała świąteczna atmosfera. Po raz pierwszy od wielu, wielu miesięcy zarówno więźniom z „Machiko", jak i wyspiarzom przestał ciążyć przymus, jaki towarzyszył im co dzień. Teraz mieli tylko jedno pragnienie — siedzieć bezczynnie w słońcu, rozkoszując się sielskim pejzażem i owiewającym wyspę wietrzykiem. Tymczasem zostawało wiele do zrobienia. Wzniesione pospiesznie schronienia mogły wystarczyć na noc czy dwie, lecz na dłuższą metę wymagały udoskonalenia. Skąpe zapasy żywności należało wydzielać i rozdzielać sprawiedliwie. Nie minął jeszcze ranek, gdy Ross zaczął niemal tęsknić za surową dyscypliną, jaką potrafili zaprowadzić Japończycy w tej niezwykle przemieszanej zbiorowości. Wiedział, że ich wolność była tylko pozorna, ale lepsza taka niż żadna. Jeden ze starszych wyspiarzy zdawał się pełnić rolę ich niekwestionowanego przywódcy i za jego pośrednic- 270 twem udało się w końcu powołać coś w rodzaju rady, która miała kierować ich codziennymi wspólnymi poczynaniami, choć tylko w jednej sprawie panowała jednomyślność: praca, owszem — ale jutro. Rozleniwiająca atmosfera rozprężenia owładnęła — zda się — wszystkimi. Z jednym wyjątkiem. Ruth Gamage wzięła poważnie powierzoną jej przez Kimurę funkcję i próbowała wciągnąć innych w przygotowania do wznoszenia świątyni. Okazało się, że choć słuchano jej natchnionych słów chętnie i z sympatią, nikt nie miał nawet pojęcia, jak się zabrać do tego dzieła. Wyspiarze byliby pomocni, ale istniała bariera językowa. Ta biała kobieta stanowiła dla nich osobliwość. Traktowali Ruth w sposób, który z początku ją onieśmielał: podchodzili, dotykali, jakby chcieli się upewnić, że jest realna; to znów — okazywali bojaźliwy szacunek połączony z rezerwą. Zdawali się przychylni budowie świątyni i — co ważniejsze — wiedzieli, jak do tego przystąpić. Nazywali ją „domem ducha", lecz ku niemiłemu zaskoczeniu Ruth upierali się, że dostęp do budowli ma być zarezerwowany wyłącznie dla mężczyzn. Idea świątyni, którą Ruth miała na myśli — sanktuarium niepodobnego zupełnie do innych, gdzie ludzie różnych ras i wierzeń mogliby się zbierać i gdzie znalazłoby się miejsce dla wszystkich „dobrych duchów" — kompletnie nie docierała do nich. Zaproponowali nawet wybudowanie osobnego domu dla kobiet i dopiero Kima taktownie pomógł jej zrozumieć ich punkt widzenia: wyspiarzom chodziło o tak zwany „dom menstruacyjny", gdzie kobiety mogłyby spędzać co miesiąc „niedobry" czas. Nieoczekiwanego sojusznika w rozmowach z wyspiarzami znalazła panna Gamage w osobie Randolpha Moorhouse'a. Były urzędnik państwowy wyłożył im dobitnie i bez ogródek, jaką to jest dostojną osobistością w służbie brytyjskiego króla i wyspiarze uwierzyli mu na słowo. Obdarzyli go nawet przydomkiem, który w wolnym przekładzie Kimy brzmiał mniej więcej tak: „ten siwowłosy, o twarzy przypominającej nadciągającą burzę". Moor-house wziął to za komplement wyrażający uznanie dla jego autorytetu. Jednak nawet dostojny Moorhouse nie był w stanie przekonać ich, by zaczęli pracę natychmiast. Wkrótce, już wkrótce, ale nie teraz. Poza tym trzeba było najpierw wybrać odpowiednie 271 drzewa. Naciskani, zabrali Ruth i Moorhouse'a na wycieczkę do lasu i, pokazując różne gatunki drzew, wygłaszali o nich sążniste, lecz całkowicie niezrozumiałe mowy. Znów nie obeszło się bez pomocy Kimy. Wysłuchawszy wyspiarzy, Papuas wyjaśnił, że zamierzają oni zbudować lakatoi. Dobrze, tylko co to jest? Kima powtarzał to słowo, nie umiejąc znaleźć dlań odpowiednika. Lakatoi. Lakatoi. Pomagając sobie gestem — to naśladując fale, to znów wiosłowanie — zdołał sprawić, iż Ruth i Moorhouse wreszcie pojęli, że wyspiarze mieli na myśli wybudowanie kanoe! I to była dla nich sprawa pierwszorzędnej wagi. Nie zamierzali pozostać na wyspie ani dnia dłużej, niż było to absolutnie konieczne. Moorhouse był wstrząśnięty. Poszedł natychmiast do Rossa, by mu o wszystkim donieść i ostrzec, że wyspiarzy trzeba mieć na oku. I powstrzymać, w razie potrzeby. W przeciwnym wypadku gotowi narazić wszystkich na śmiertelne niebezpieczeństwo, łamiąc — co prawda absurdalną, lecz jakże korzystną dla nich — ugodę z Japończykami. Ross nie był bynajmniej w nastroju do kłótni. Obiecał porozmawiać o tym z przywódcą wyspiarzy, jeśli Moorhouse bardzo nalega, stwierdził jednak, iż nie przypuszcza, by groził im w najbliższym czasie masowy eksodus z wyspy. Wybudowanie odpowiedniej ilości łodzi musi zabrać tygodnie, jeśli nie miesiące, a w tym czasie wiele się może wydarzyć. Zagadnął natomiast Moorhouse'a o jego opinię na temat nalotu amerykańskich bombowców na Great Tarakang. — To może tylko oznaczać, że front się zbliża — rzekł Moorhouse — i że następną do zbombardowania jest ta wyspa. — Moim zdaniem, znaczy to coś więcej — powiedział Ross, powstrzymując się od wspomnienia o Corriganie. — Myślę, że bombowce przygotowywały grunt pod desant. Nasz ratunek może być bliżej, niż ośmielamy się marzyć, panie Moorhouse. Moorhouse nie odpowiedział. W jego naturze leżało nie zgadzać się z Rossem i oskarżać go o nadmierny optymizm, jak to już nieraz czynił. Miał jednak w sobie choć tyle przyzwoitości, by chcieć wierzyć, że tym razem kapitan może mieć rację. Nadzieja, którą nieopatrznie zasiał w nim Ross, rozluźniła nieco opinający go gorset. 272 — Wie pan... prawie zapomniałem już, jak się żyje w cywilizowanym świecie... — zdawał się zapadać myślami w siebie, we wspomnienia sprzed Little Tarakang. — Nikt z nas nie będzie już taki sam jak kiedyś. Świat, który znaliśmy, też już przeminął. Wszystko się odmieni. Boję się nawet myśleć o tym. Być znowu wolnym... Naprawdę wolnym... Ten jeden raz zdarzyło się Rossowi ujrzeć w tym człowieku ludzki rys; usłyszeć go, kiedy nie przybiera pozy. — Ale jeszcze nie jesteśmy wolni — sprowadził go na ziemię. Moorhouse zerknął na niego spłoszony, jak ktoś, kogo zaskoczono nago. Gorączkowo sięgnął po swój płaszcz wyniosłości, by okryć nim zażenowanie. — Jeśli nasi są tak blisko, jak pan chce wierzyć, to przynajmniej położy to raz na zawsze kres tym absurdalnym mrzonkom o porwaniu statku. Ross przyjął tę uwagę pogodnie. — Gotowi byliśmy podjąć tę ryzykowną grę. Nikt nie jest jednak szczęśliwszy ode mnie, że ryzyko okazało się niepotrzebne. Kto mógł przypuścić, że major Kimura zrobi z nas świątobliwych mnichów? — Ten drań ma głowę na karku — mruknął Moorhouse. — Zrozumiał, że nie mają już szans wygrać tej wojny i zamierza teraz zaskarbić sobie naszą wdzięczność, byśmy zapomnieli, jak podle nas kiedyś traktował. Ale mnie nie nabierze na ten kawał ze świątynią! On ma nas za idiotów. Odegrał przed nami rolę dobrego wujka, a wszyscy wiedzą i tak, że Japończycy nie mają w sobie za grosz przyzwoitości... Ross wzruszył ramionami. — Ma pan prawo do własnej opinii. Moim zdaniem, to co zrobił, wymagało ogromnej odwagi moralnej. Miał rozkaz, by nas zabić. Znalazł jednak sposób, by ocalić nam życie... — Bo ma nadzieję, że pomoże mu to uratować własną skórę. Obawiam się, że nie zdoła omotać mnie tak, jak omotał pana, Ross. Uważam, że ponosi odpowiedzialność za wszystkie zbrodnie, jakie popełniono na tej wyspie i ufam, że doczekam chwili, gdy przyjdzie mu za to zapłacić. Powiesić go — to jeszcze zbyt mało! Kapitan spojrzał na swego rozmówcę z niesmakiem. Gdyby jemu przyszło oceniać wartość Kimury i tego człowieka, nie wahałby się, 273 którego z nich uznać za bardziej niedoskonałego. Pojawienie się Kimy oszczędziło mu przykrości dalszej konwersacji. Papuas miał najwyraźniej jakieś pilne wieści. Ross wymówił się zręcznie i odszedł na bok do Kimy. Dowiedział się, że Matthew oczekuje go w buszu, tuż za słupami granicznymi. Wszedł zaledwie kilka kroków w głąb zarośli, gdy usłyszał syknięcie. Matthew wyrósł przed nim z mroku niczym duch. Miał wiadomości od Corrigana: Australijczyk chciał spotkać się z kapitanem w pobliżu źródełka. — Kiedy? Matthew podniósł w górę dwa palce. — Słońce zachodzi. Dwie godziny. - — Dwie godziny po zachodzie słońca? Papuas przytaknął ochoczo, po czym zniknął w gąszczu tak szybko i bezszelestnie, jak się pojawił. * * USS „Crystal River" zapadał się dziobem w dół i wynurzał, zamykając konwój sunący na zachód z prędkością dziesięciu węzłów. Pod pokładem żołnierze amerykańskiego Jedenastego Korpusu wyłazili ze skóry, by zabić czas, i niejeden zaryzykowałby opinię, że przeprawa z Japończykami byłaby nieskończenie lepszą rozrywką niż to bezustanne kolebanie, od którego przewracały się wnętrzności. Niepogoda zaskoczyła ich nieprzyjemnie, ale nie opóźniła konwoju, który znajdował się teraz trochę ponad siedemset mil od celu — wyspy Great Tarakang. Obszary niskiego ciśnienia przetaczały się wzdłuż dwustumilowego pasa wokół równika, ścierając się ze sobą i powodując w rezultacie zamknięcie wszystkich lotnisk pomiędzy Wewak a zatoką Milne. Toteż pogoda była głównym tematem, zaprzątającym myśli zebranych w kabinie operacyjnej oficerów. Szczególnie zaniepokojony nią wydawał się generał Darren S. Budge. Operacja „Stingray" była jego pierwszym zadaniem bojowym po uzyskaniu drugiej gwiazdki i pierwszą w ogóle, w której wyznaczono go naczelnym dowódcą. Trudno się dziwić, iż chciał, by wszystko wypadło jak najlepiej. 274 Prognoza pogody dla rejonu archipelagu Tarakang obiecywała bezchmurne niebo i spokojne morze, ale co z tego? Nawet idealne warunki atmosferyczne nad rejonem bitwy nie miały większego znaczenia, jeśli obiecane wsparcie z powietrza było uziemione i tak miało pozostać przez najbliższych kilka dni. — Nic się nie da, do cholery, poradzić, panowie — oświadczył oficerom Budge. — Stoimy w obliczu faktu, że operacja „Sting-ray" będzie musiała zostać przeprowadzona bez pomocy chłopców z przestworzy. — Możemy ją nieco opóźnić — zaproponował łysy jak kolano major. — Przesunąć dzień rozpoczęcia działań o dwadzieścia cztery godziny i mieć nadzieję, że pogoda się tam poprawi. — Wolałbym tego nie robić — powiedział Budge. — Nie ma żadnych gwarancji, że aura zmieni się na lepsze. Możemy tylko niepotrzebnie stracić czas. — Ale przynajmniej wczoraj nasze lotnictwo sprawiło im niezłe cięgi — włączył się oficer marynarki, który koordynował operację z ramienia wywiadu. — Od pilotów, którzy byli nad Great Tarakang, wiemy, że Japończycy musieli już wcześniej wycofać stamtąd swoje maszyny. W czasie wczorajszego nalotu nie wyleciał naszym naprzeciw ani jeden ich myśliwiec. Na samym lotnisku też ich nie widzieli... — To jedyna rzecz, która napawa mnie optymizmem — stwierdził cierpko Budge. — Moja decyzja jest taka, panowie: uderzamy dokładnie według planu. — Zwrócił się do łysego majora, który wyglądał na niezadowolonego: — Nie uszczęśliwiło to pana, majorze Goldman? Oficer poskrobał się w zakłopotaniu po łysej czaszce. — Z całym szacunkiem, generale... Podejmuje pan wielkie ryzyko, decydując się na atak bez wsparcia z powietrza. — Za to właśnie nam płacą, majorze — zmroził go Budge. — Za podejmowanie ryzyka. Rozmowę przerwało pukanie do drzwi. Stanął w nich marynarz z meldunkiem dla oficera w ręku. Wszyscy obecni patrzyli w napięciu na czytającego radiogram. Ten, gdy skończył, podał go generałowi. Budge zaklął czytając. 275 — Tylko tego nam było trzeba! — wykrzyknął, po czym skinął na oficera, by powiadomił pozostałych o jego treści. — To meldunek z Port Moresby, ze sztabu CWA. Ich człowiek donosi, że na wyspie, sąsiadującej przez cieśninę z Great Tarakang, jest coś więcej niż tylko obóz jeniecki. Lotniskowiec klasy hosyo przybył tam dziś rano. Zacumował w wewnętrznym basenie niespełna dziesięć mil od miejsca przewidywanego desantu. — Czy to jeden z tych kolosów? — zapytał któryś z oficerów ze zgrozą w głosie. Oficer marynarki uśmiechnął się ponuro. — Prawdę mówiąc — nie, ale jest wystarczająco duży, by wystartowały z niego trzy eskadry... A to chyba dość, by narobić nam niezłego bigosu. Lotniskowce klasy hosyo nie mają więcej niż siedem tysięcy DWT. To prawie karzełki w porównaniu z takimi jednostkami, jak „Akagi" czy „Kaga". I nie tak szybkie jak tamte. Możecie mi jednak wierzyć, panowie, że i ten nasz liliput zdolny jest wpędzić nas w tarapaty. — Nie zdarza się chyba zbyt często, by japoński lotniskowiec przeprowadzał samodzielną akcję? — zastanawiał się Budge. — Ciekawe, gdzie podziała się reszta jego kompanów? Mamy sześć niszczycieli, a wygląda na to, że pakujemy się prosto na całą japońską flotyllę. — Spojrzał z wyrzutem na oficera marynarki. — Pańscy ludzie z wywiadu zaklinali się, że na archipelagu nie ma nic większego od kutra; że wszystkie większe jednostki wycofały się na Filipiny. Twierdzili, że ta operacja to — nie przymierzając — spacerek! — Z całym szacunkiem, generale... Już kilka dni temu doniesiono o ruchach wroga w odległości sześciuset mil na północ od archipelagu. Sam pan widział meldunki... — Oficer spoglądał gniewnie na Budge'a. — Tak — warknął generał. — Wtedy też nikt się ich nie spodziewał. Po prostu wyłonili się z mgły! — Niech pan nie zapomina, jakie tam są przestrzenie, generale. Poza tym, nie my odpowiadamy za ich ruchy. Możemy przewidywać, lecz nie zawsze można wszystko zgadnąć. Tak czy inaczej, grupa operacyjna generała Donovana doścignęła ich i przepędziła. Ostatnie meldunki donoszą, że gnają co sił do domu. Może ten 276 lotniskowiec na Great Tarakang po prostu nie nadążał. Według doniesień, ma paskudny przechył i prawdopodobnie jest uszkodzony. Złość Budge'a opadła. Nadal jednak wiele mu brakowało do szczęścia. — Nawet jeśli ten lotniskowiec jest zbłąkaną owieczką, to i tak poważnie zagraża naszej operacji — stwierdził. — Musi zostać zneutralizowany — grzmotnął pięścią w stół. — A teraz potrzebuję kogoś, kto mi powie, jak to osiągnąć, kiedy nie mamy w powietrzu ani jednej marnej jednostki! Znikoma część księżycowego światła przenikała przez zielone sklepienie lasu. Zasapany Ross potknął się kilkakrotnie i przewrócił, próbując nadążyć za poprzedzającymi go dwoma cieniami. Dwa lata na Little Tarakang zrobiły swoje — nie był w szczytowej formie do górskich wspinaczek i zabawy w chowanego w buszu. Corrigan i Matthew przystanęli na chwilę czekając, aż Ross ich dogoni. — Już niedaleko, kapitanie — dodawał mu otuchy Australijczyk. — Jeszcze kawałek i jesteśmy na plaży. Będzie stamtąd widok na całe jezioro, jak długie i szerokie. Jeziorem nazywał wewnętrzny zbiornik wodny wyspy, w którym Japończycy zakotwiczyli lotniskowiec. Tylko że po okręcie nie było tam teraz śladu! Kiedy dotarli do plaży, Ross aż stanął ze zdumienia. — Ależ to „Machiko"! — wykrzyknął, wskazując przed siebie. — Raduje się stare serce kapitana na widok poczciwej łajby — powiedział z życzliwością Corrigan. — Niech się pan lepiej przyjrzy. — Podał Rossowi lornetkę i odczekał, aż ten ustawi sobie ostrość. — Mają ludzi na pokładzie — mruknął Ross, nie odrywając oczu od szkieł. — Ktoś zapalił właśnie papierosa... — Kilku marynarzy z lotniskowca — uściślił Corrigan. — Weszli na pokład, by zluzować załogę, która wyprowadziła statek z poprzedniego kotwicowiska. To po prostu straże, jak sądzę. Mają karabiny, ale nic cięższego. 277 Z ciemnego krańca basenu niosły się po wodzie odgłosy młotów walących w metal. — To z lotniskowca ten hałas? — zapytał Ross. — Walą tak, odkąd zaciągnęli go tam, w to ujście, gdzie przedtem stał pański statek. Teraz jest tam jak w ulu... Zwijają się, jakby im -kto soli pod ogony nasypał. Ganiają — tam i z powrotem — pomiędzy Mount Taki a okrętem. Ross spojrzał pytająco na Australijczyka. — Przyprowadził mnie tu pan, żeby mi to pokazać? Już się przyjrzałem. W czym rzecz? — Rzecz w tym — powiedział wolno Corrigan — że rzucił pan na to okiem... widział pan, gdzie stoi pański statek w tej chwili... Może pan teraz doradzić, jak się zabrać do naszej sztuczki. — Do sztuczki? — Do sztuczki — powtórzył Corrigan. Wziął głęboki oddech i wyłożył kawę na ławę: — Jak zapuszkować ten lotniskowiec w miejscu, gdzie teraz stoi, dopóki nie nadlecą nasi chłopcy w swoich B-25 i nie zrobią mu „przyjdź Królestwo Twoje"? Ross przesunął ręką po czole. — „Machiko" — szepnął. — Chcecie się posłużyć „Machiko"? — To wszystko, co mamy do dyspozycji. Pomyślałem, że można by wykraść statek — jak zamierzaliście — i zrobić z niego coś w rodzaju zapory: zatopić w takim miejscu, żeby unieruchomić lotniskowiec. — Nie ma szans powodzenia — stwierdził Ross. — Czemu nie? — Przyjmując nawet, że zdołalibyśmy po pierwsze: opanować statek, po drugie: przepłynąć przez zbiornik do ujścia i wreszcie: zatopić go tam — i tak nie uwięzilibyśmy w ten sposób lotniskowca. — Czemu nie? — powtórzył Corrigan. — Bo woda tam jest zbyt głęboka. Cały ten wewnętrzny basen jest jak otchłań bez dna. Jedyne płytkie miejsca — to ten piaszczysty brzeg i przeciwległy, gdzie basen styka się z laguną. — Chyba mój błyskotliwy plan bierze w łeb — skonstatował Corrigan. — A szkoda! — Nie jestem wcale pewny, czy był aż tak błyskotliwy — zauważył Ross. — Raczej, samobójczy. Japończycy nie siedzieliby prze- 278 cież z założonymi rękoma. Zrobiliby wszystko, by żaden z nas nie wyszedł z tego żywy. — Ja też zdaję sobie sprawę z nikłości naszych szans — powiedział cicho Corrigan. — Może spodziewałem się zbyt wiele, sądząc, że pańscy ludzie poszliby ze mną... Dla pana to coś innego. Ale Matthew i ja... my wiemy, że prowadząc taką grę, nie liczy się na emeryturę. Dla nas rachunek jest prosty: albo nasze życie, albo to drugie wyjście. — Drugie wyjście? — nie rozumiał Ross. Corrigan uśmiechnął się smutno. — Kapitanie, za dwie, może trzy noce, jankesi uderzą na Great Tarakang. Nie będzie to wielkie widowisko jak Guadalcanal czy coś w tym guście. Raczej coś skromniejszego, z udziałem dwudziestu, trzydziestu okrętów i nie więcej niż siedem do ośmiu tysięcy ludzi, tych z Jedenastego Korpusu, którzy nie musieli dotąd brać udziału w większych i ważniejszych potyczkach. Czy może pan sobie wyobrazić, jaki los ich spotka, gdy ten japoński lotniskowiec wydostanie się stąd i przyczai gdzieś w pobliżu, kiedy nasi chłopcy zaczną lądowanie na tych plażach? Wyobraża pan sobie, co zostanie z tych dwudziestu, trzydziestu statków? Bitwa o Tarakang może się okazać jedną z największych klęsk tej wojny. Oto to drugie wyjście, kapitanie. Ross milczał przez chwilę. — Rozumiem — powiedział. — I przepraszam. — Nie ma potrzeby przepraszać, kapitanie. Nie usiłuję być bohaterem. Ale nasi w bazie są raczej zdesperowani. Stąd aż do wybrzeży Ameryki Południowej ciągnie się pas złej pogody i nie zanosi się na to, byśmy ujrzeli w tej części świata jakiś przyjacielski samolot przez najbliższy tydzień. Tak się przedstawia sytuacja. — Czubkiem buta wybijał w piasku jamkę. Po chwili ciągnął dalej: — Matthew i ja jesteśmy jak oddział spisany na straty. W bazie spodziewają się, że zrobimy coś, cokolwiek, by unieruchomić ten lotniskowiec. Może gdybyśmy mieli miny dywersyjne*... albo chociaż, gdyby było z czego je zrobić... * Mina dywersyjna — mina przyczepiana przez płetwonurków do podwodnej części okrętu (przyp. tłum.). 279 Zaczął znów, zgnębiony, kopać czubkiem buta piasek. Ross obrzucił spojrzeniem niezmąconą taflę basenu. W ciągu minionych dwóch lat prawie co dnia zastanawiał się, ile jeszcze wschodów słońca dane mu będzie zobaczyć. Jego działania i dążenia obejmowały perspektywę nie dłuższą niż kolejny zachód słońca. Ostatnie dni przyniosły zmianę tego nastawienia. Ocalenie przestało być zaledwie marzeniem. Stało się realną i rychłą możliwością — niemal dotykalną w swojej bliskości. Nie chciał wypuścić z rąk raz uchwyconej mocno liny ratowniczej. Odwrócił się i spojrzał Corriganowi prosto w oczy. — Jest coś, co moglibyśmy zrobić — powiedział. Australijczyk wyraźnie ożywił się. Jego twarz rozciągnęła się w uśmiechu. — Wiedziałem, że się nie pomyliłem co do pana, kapitanie. • Byłem pewny. Mój instynkt mnie nigdy nie zawodzi. Wiedziałem, że pan coś wymyśli. — To nie będzie łatwe i pozostaje jeszcze cholernie dużo detali do opracowania — ostudził go Ross. — Ale jeśli mamy tylko uwięzić lotniskowiec tam, gdzie teraz jest, to może się nam udać. Myśli pan, że zdołalibyśmy dostać się na pokład „Machiko"? — To więcej niż pewne — odparł Corrigan. — Uzbrojenie biorę na siebie. Najgorsze, że nie wiem, co potem, kiedy będziemy już na pokładzie. Ale niech pan mówi dalej, kapitanie. Plan Rossa nie był jeszcze opracowany w szczegółach. Istniała możliwość zatrzymania „Yamazakury" w basenie, gdyby zablokować przesmyk pomiędzy basenem a laguną, który stanowił piaszczystą łachę — wystarczająco płytką, by zatopienie tam „Machiko" zamknęło jedyną drogę wyjścia na otwarte morze. Corrigan był zachwycony. Ross jednak nie dawał się ponosić emocjom. — Powoli. Jest jeszcze mnóstwo zastrzeżeń. I to nie byle jakich. Powiedzmy, że dostaliśmy się już na pokład „Machiko" i opanowaliśmy statek... Wtedy dopiero zaczną się prawdziwe problemy. Uruchomienie go może zająć godziny... Nikłe są szansę, że zastaniemy kotły pełne pary, gotowe do pracy. Tymczasem Japończycy mogą odkryć nasz piracki napad i zdmuchnąć statek z powierzchni wody. 280 Ross rozpatrywał inne możliwości. Pierwsza — najgorsza, gdyby „Machiko" miał kompletnie zimne kotły — skazywała z góry całe przedsięwzięcie na fiasko. Druga— najbardziej dla nich korzystna, zakładająca, że zastaną kotły w pełnej gotowości — była całkowicie nieprawdopodobna i Ross wykluczył ją od razu. — Co nam wobec tego pozostaje, kapitanie? — niecierpliwił się Corrigan. — Ewentualność pośrednia. Wyprowadzili statek na nowe kotwicowisko, można zatem przypuszczać, że jako doświadczeni marynarze zostawili go tam w stanie pewnej gotowości: mogą mieć sprawną windę kotwiczną na wypadek, gdyby chcieli znowu zmienić miejsce postoju statku; mogą też potrzebować bomu ładunkowego, gdyby chcieli załadować coś ciężkiego... Wszystko zależy od tego, co zamierzają zrobić z tym statkiem. — Więc? — Więc to jest ewentualność, której będziemy się trzymać i na której oprzemy nasz plan. Cała rzecz jest diabelnie śliska. Trzeba się będzie cholernie spieszyć, bo grzechot łańcucha kotwicy obiegnie całą wyspę... Ale można chyba temu zaradzić... Może spróbujemy wprawić statek w ruch bez pomocy silników... Sam tego nigdy nie robiłem ani nawet nie widziałem, ale... kto nie ryzykuje, ten w kozie nie siedzi... — Tylko czy to będzie działać, kapitanie? Czy będzie działać?! — Jest tylko jeden sposób, by się przekonać: spróbować. XVII. SAMOBÓJCZA GRA Dostarczonych przez Kimurę siatek maskujących ledwie starczyło na ukrycie „Yamazakury", ale efekt dwudziestoczterogodzinnej pracy trzech oddziałów saperskich był zadowalający. Osłonięto siatkami dziób i rufę; szerokie śródokręcie zamaskowano w bardzo przemyślny sposób, tak że dla obserwatora z powietrza „Yamaza-kura" nie różnił się niczym od niewinnej wysepki. 281 Po zakończeniu prac kontradmirał Ugaki i major Kimura dokonywali lustracji okrętu. Byli ukontentowani. Nie zmartwiła ich ostatnia prognoza pogody, oznaczała bowiem, że nieprzyjacielskie lotniska na południe i na wschód od nich będą prawdopodobnie bezczynne, dopóki aura się nie poprawi. Ugaki uważał, że nie ma szans, by obecność lotniskowca w obrębie archipelagu została odkryta, zanim jego eskadry uniosą się w powietrze, obciążone bombami i torpedami, które unicestwią flotę inwazyjną. A ta miała się wkrótce zjawić u podnóża Mount Taki — tego admirał był pewien. Jeszcze przed ukończeniem działań maskujących Ugaki wydał rozkaz, by na wody basenu opuszczono jedyny hydroplan, jakim dysponował, a za nim cztery łodzie przypominające torpedy. One to wywołały niemałe podniecenie wśród ludzi Kimury. — Jak się panu podobają nasze kaiteny — zapytał Kimurę Ugaki. Stali w cieniu siatek rozpiętych nad rufą i obserwowali krzątających się żołnierzy. — Wyglądają jak torpedy — powiedział Kimura. — Do czego służy ta mała tarcza z masztem na szczycie? — To są torpedy — odparł Ugaki. — A ta tarcza to miniaturowa wieża sterownicza z peryskopem na czubku. Pilot siedzi wewnątrz i naprowadza torpedę prosto na cel. — I prosto w objęcia śmierci — dodał Kimura posępnie. — Pilotami są ochotnicy. Wiedzą, czym ryzykują. Jest tam również katapulta ratunkowa, którą uruchamia się jednym naciśnięciem guzika. Umożliwia ona opuszczenie torpedy, gdy jest na tyle blisko celu, by mieć pewność, że nie chybi. Większość pilotów woli jednak mieć absolutną pewność. Zostają w środku do końca. — Muszą być bardzo odważnymi ludźmi... — I są. Wiedzą, że jeśli nawet katapultują się w bezpośredniej bliskości celu, ich szansę przeżycia są prawie żadne. Głowica zawiera dwie tony trotylu. To daje już nielichy huk. Admirał opowiedział Kimurze, jak zrodził się pomysł przekształcenia standardowych torped typu T-93, używanych przez łodzie podwodne, w kaiteny. — Wcześniej zajmowaliśmy się jedynie ich transportowaniem, ale te nie zostaną już dostarczone do miejsca przeznaczenia, musi- 282 my więc użyć ich sami. Znakomicie nadają się do naszego planu: przy zredukowanej prędkości mają zasięg prawie pięćdziesięciu mil, a przy pełnej — około czternastu. Trzynaście węzłów — to już dobra prędkość. Jeśli flota nieprzyjacielska rzuci kotwice w cieśninie, nasze kaiteny znajdą się wśród nich w ciągu paru minut od opuszczenia laguny. — Jak postępują reperacje, ekscelencjo? — Przed zmrokiem będziemy gotowi do wyjścia w morze. Potem wystarczy tylko czekać. Wszystko zależy od tego, jak blisko jest wróg. I zamierzam to ustalić. Muszę teraz iść, by osobiście poinstruować pilota hydroplanu. Później przemówię do załogi i powiem im o chwale, jaka nas czeka. Pan, majorze, chciałby zapewne jak najszybciej wrócić na swoje pozycje na Mount Taki? W ten sposób taktownie odprawił Kimurę. Już się pożegnali, kiedy admirałowi coś się przypomniało. — Jeszcze jedno, majorze. Ten statek, któremu z takim trudem przywróciliście żeglowność... — Tak, ekscelencjo? — Proszę pogratulować swoim ludziom w moim imieniu i zapewnić ich, że jego pierwszy i ostatni rejs pod banderą Kraju Wschodzącego Słońca będzie chwalebnym upamiętnieniem ich wysiłków. Nie czas teraz na szczegóły, ale pewien jestem, że pańskich ludzi podniesie na duchu moja obietnica, iż ich trud nie pójdzie na marne. Kimura skłonił się w odpowiedzi, zaintrygowany. Powstrzymał się jednak od pytań, nie chcąc zatrzymywać spieszącego do innych zajęć admirała. Wydał resztce swoich żołnierzy polecenie zejścia na ląd i powrotu do okopów na Mount Taki. Ruszył za nimi niespiesznie, w pewnej odległości. Chciał być sam. Mijali zwęglone pozostałości obozu. Przechodząc obok miejsca, w którym stał kiedyś barak więźniów, Kimura pozwolił swoim myślom pożeglować na odległy kraniec wyspy, gdzie teraz przebywali. Nie trwało to jednak długo. Otrząsnął się z zamyślenia: z punktu widzenia armii japońskiej — wszyscy oni nie żyli. Nie istnieli. # * 283 „Martwi" ludzie z Java Point słuchali Rossa w milczeniu. Zebrał wszystkich, by zapoznać ich z obecną sytuacją. Niczego nie krył, świadom, że nie może żądać od nich, by ryzykowali nie tylko utratę świeżo zdobytej wolności, ale także życia, jeśli nie powie im szczerze i wyczerpująco o wszystkich związanych z tą sytuacją okolicznościach. Ich milczenie było wymowne. Mówiąc o zbliżającej się inwazji aliantów, Ross napełnił ich serca otuchą. Ale obiecując im ratunek, postawił go jednocześnie pod znakiem zapytania, poinformował bowiem o zacumowanym w basenie, zaledwie cztery mile od nich, japońskim lotniskowcu. O ile ta wiadomość odebrana została jako zła, to zapowiedź kapitana, że nie dotarł jeszcze do sedna sprawy, wywołała poruszenie. Wysłuchali rewelacji o Corriganie i jego papuaskim towarzyszu, ale jak na razie nic nie zapowiadało bezpośredniego zagrożenia dla ich własnego bezpieczeństwa; najgorsze, co mogło ich teraz spotkać, to siedzieć bezczynnie i przyglądać się, jak inni wygrywają za nich decydującą bitwę... I wtedy Ross zaskoczył ich: otóż nie będą siedzieć bezczynnie. A ściślej mówiąc, od ich zaangażowania będzie zależał los tej bitwy — zwycięstwo lub porażka nadciągających sił sprzymierzonych. Cisza, jaka nastąpiła po apelu o zgłaszanie się ochotników do akcji zatopienia „Machiko", zdawała się trwać w nieskończoność. Każdy z obecnych ważył w myśli tę zatrważającą propozycję Rossa. Właśnie w momencie, kiedy puchar wolności został przytknięty kusząco do ich ust, mieli go odtrącić i wdać się w awanturę, z której w najlepszym wypadku tylko nieliczni mają szansę ujść z życiem. Pierwsza przerwała milczenie Ruth Gamage. Przypomniała im, że akcja tego rodzaju oznaczałaby całkowite zerwanie układu, na mocy którego znaleźli się na Java Point, i stanowiła zagrożenie dla przyznanej im tutaj nietykalności. Już za sam taki pomysł mogli się spodziewać najokrutniejszych represji. — Wszystko, co mówi panna Gamage, jest prawdą — odpowiedział Ross. — Udział w tej akcji zaledwie kilku z nas wystawiłby na niebezpieczeństwo pozostałych. Mam jednak nadzieję, że ci, którzy nie przyłączą się do niej, nie będą się jej sprzeciwiać z powodu tego 284 ryzyka. — Zwrócił się do Ruth: — Nie mogę wyłączyć pani, panno Gamage, z dyskusji, chcę jednak, żeby było jasne, iż nie żądam od pani — ani od nikogo innego — aktywnego uczestnictwa w tym przedsięwzięciu. Proszę tylko, by zaakceptowała pani mniejsze ryzyko i nie stała na drodze innym. — To nie jest kwestia większego czy mniejszego ryzyka — zaoponowała gorąco Ruth. — To kwestia zasad. Dał pan swoje słowo majorowi Kimurze... — To nieprawda, panno Gamage. Przyjąłem warunki, które mi Kimura postawił. Ostrzegł nas, co się może zdarzyć, jeśli złamiemy te warunki. A właśnie to musimy teraz zrobić... złamać je. I zaryzykować konsekwencje tego kroku. — Pan igra słowami, kapitanie — stwierdziła Ruth. — Nie, panno Gamage. Nie słowami. Życiem. Bo o to tu przecież chodzi. O życie! A w grę wchodzi życie tysięcy, nie tylko nasze własne. Decyzja, którą powziąłem, nie była łatwa. Chcę wolności nie mniej niż ktokolwiek z was. I chcę świata, w którym liczą się zasady; w którym ludzie mogą się spierać przez cały dzień o to, co jest dobre, a co złe... Ale nasza sytuacja tutaj nie ma nic wspólnego z dobrem i złem ani z tym, czego ja chcę czy pani chce. Do wyboru mamy dwa zła, panno Gamage, i niemal wszystkie konsekwencje tego wyboru muszą być przykre. Proszę tylko, by nie utrudniała pani jeszcze bardziej i tak trudnej sytuacji. Ruth pochyliła głowę. Nie czuła się przekonana. Zbierała siły, by móc spojrzeć znów w pełne pasji i udręki oczy kapitana. Kiedy podniosła głowę, nie było na jej twarzy gniewu czy wyrzutu. W oczach malował się spokojny smutek. Gdy odezwała się ponownie, w głosie jej brzmiało pełne godności opanowanie. — Nie mogę znaleźć w sobie aprobaty dla tego, co zamierza pan zrobić. Ale też — nie mogę tego potępić. Nie musi się pan obawiać, że zrobię lub powiem coś, co uczyni sytuację jeszcze trudniejszą dla pana. — Dziękuję — powiedział Ross, a jego wzrok wyrażał szczerą wdzięczność. Kapitan przemawiał do zebranych z podwyższenia, jakie stanowił pień zwalonego drzewa, Ruth zaś stała w pierwszym rzędzie 285 słuchających. Odwróciła się teraz, by odejść, a mężczyźni rozsunęli się na boki, robiąc jej przejście. — Nie musi nas pani opuszczać, panno Gamage — zawołał za nią Ross. — Cokolwiek zdecydujemy, będzie dotyczyło nas wszystkich... Tych, którzy pójdą ze mną, i tych, którzy zostaną... Ruth zatrzymała się i odwróciła do kapitana. — Myślę, że ta najważniejsza decyzja już zapadła, kapitanie Ross. Pan powziął ją za nas. Teraz będziemy potrzebowali ogromnej pomocy. I ja zamierzam o nią prosić. — Prosić o pomoc? — Nie tylko jego twarz wyrażała zdumienie. — Tak, kapitanie. Niewiele jest rzeczy, które umiem robić. Wiem jednak, jak się modlić. Uśmiechnęła się, przypomniawszy sobie najczarniejszą w swoim życiu noc i głos pociechy, który wówczas do niej przemawiał. Pamiętała słowa porównujące Boga do wiatru — zawsze obecnego, lecz nie zawsze odpowiadającego na pragnienia człowieka. — Nie mogę zagwarantować, że moje modlitwy zostaną wysłuchane. Możliwe jednak, że obudzę huragan — krzyknęła. Ross także przypomniał sobie swoje własne słowa. Napięcie na jego twarzy ustąpiło miejsca uśmiechowi. — Wystarczy bryza — odpowiedział. Odeszła, by znaleźć sobie ustronie, gdzie mogłaby w skupieniu porozmawiać z Bogiem. Mały Lukę szedł w ślad za nią. Sens ostatniej wymiany zdań nie mógł dotrzeć do reszty słuchających, lecz ta krótka przerwa dała im chwilę oddechu, by rozważyć stojący przed nimi diabelski wybór. I wybrali, niepomni wewnętrznego głosu, pytającego: „Dlaczego teraz?", „Dlaczego ja?", „Czyż nie dość już wycierpieliśmy?"... Ochotników było więcej niż potrzeba. Nawet Moorhouse się przyłączył. Kiedy się odezwał, mówił nie tylko we własnym imieniu: — Wspomniano tu o wyborze. Tymczasem nie mamy żadnego wyboru. Zapytano nas, czy możemy zrobić coś — cokolwiek — żeby zatrzymać ten lotniskowiec tam, gdzie nie będzie zagrażał naszym ludziom. Nie wolno nam tak po prostu powiedzieć: „Przepraszam, ale nic nie możemy tu pomóc". Moorhouse nie znalazł się jednak w grupie wyselekcjonowanej przez kapitana. Swą decyzję Ross osłodził powierzeniem mu pieczy 286 nad pozostającymi na półwyspie, którzy będą musieli być gotowi do natychmiastowej ewakuacji w razie próby odwetu Japończyków. Także później, zanim zjawią się oddziały alianckie, ktoś powinien wziąć na siebie sensowną organizację zbiorowego działania, należało bowiem przyjąć, że grupa wyruszająca na akcję nie wróci już na Java Point. Ross skompletował ekipę, kierując się głosem serca i rozsądku. W jej skład weszli, poza nim samym otwierającym listę: Haraldsen, pierwszy oficer; Dewhurst, drugi mechanik; Thomson, mat; Millar-ship, trzeci mechanik; Kima i OToole, marynarze; Macmillan, cieśla; Rodriguez i Tan Ling z obsady kotłowni oraz Woody Woodhouse i Paul Newton — spoza załogi statku. Filipiński steward Rossa bardzo nalegał, by go zabrali. Także młody Chińczyk, który uratował się z płonącego sampana. Ross nie dał się przekonać argumentując, że na Java Point muszą pozostać również jacyś zdrowi i sprawni mężczyźni, by zapewnić ochronę pozostałym. Wliczając Corrigana i Matthew, grupa składała się z czternastu chłopa. Każdy z nich miał przydzielone zadanie i znał wszystkie szczegóły planowanej akcji na wypadek, gdyby trzeba było kogoś zastąpić lub gdyby coś nie poszło zgodnie z planem. Przed przybyciem Corrigana i Papuasa mieli do wykonania jeszcze huk roboty i musieli się w to włączyć wszyscy sprawni mężczyźni, nie wyłączając wyspiarzy. Ci ostatni przystali na to chętnie i wkrótce cały półwysep rozbrzmiewał uderzeniami siekier i chrobotem płatnie. Narzędzia, których dostarczył im Kimura, przydały się, choć to, co budowali, w niczym nie przypominało świątyni. Zmierzchało już, kiedy hydroplan odnalazł wreszcie konwój. Pilot nie chciał jednak zbliżać się zbytnio. Krążąc w pewnej odległości, wywołał Mount Taki i podał swoją pozycję. Następnie policzył wchodzące w skład konwoju jednostki i opisał każdą z nich. Radiostacja na szczycie góry miała bezpośrednie połączenie z „Ya-mazakurą", więc meldunek znalazł się błyskawicznie na biurku kontradmirała. 287 Od czterech godzin Ugaki siedział jak na szpilkach w oczekiwaniu na wieści z hydroplanu. Przedłużające się milczenie nasuwało obawę, iż samolot został strącony, a jeśli tak, to zaprzepaszczono jedyną — jakże drogocenną — szansę zlokalizowania floty nieprzyjacielskiej. Mogło to mieć nieobliczalne skutki dla powodzenia zamysłu kontradmirała. Teraz odetchnął wreszcie z ulgą. Oficer nawigacyjny naniósł na mapę pozycję konwoju. Flotylla oddalona była od archipelagu o trzysta sześćdziesiąt siedem mil i zmierzała wprost na wyspy. Ugaki poczynił w myśli szybką kalkulację: Amerykanie niewątpliwie ustalili termin ataku na pojutrze o świcie, należało zatem rozpocząć operację równocześnie z nimi. Zostawiało to kontradmirałowi dość wąskie pole manewru. Najlepiej, jeśli opuści wyspę jutro, tuż przed zmrokiem, i znajdzie się daleko na zachód od obu wysp, zanim jankesi dotrą do cieśniny. Wcześniejsze wypłynięcie wystawiało „Yamazakurę" na atak bombowy z powietrza późnym popołudniem, ale przecież operacje powietrzne niechętnie odkładano na późną porę, chodziło bowiem o zapewnienie samolotom powrotu do odległych baz jeszcze za dnia; taki atak zdawał się zatem mało prawdopodobny. W nadciągającym konwoju nie było lotniskowca. Hydroplan nie natknął się na żadną operującą w tym rejonie eskadrę wroga, choć zapuścił się tak daleko na wschód, że niemal doszczętnie wyczerpał zapasy paliwa. Nic więc dziwnego, że tak długo trwało, zanim się odezwał. Ugaki westchnął. Był w stanie wysłać w powietrze więcej jednostek, niż wróg miał w konwoju statków. A jeszcze dochodziły do tego cztery kaiteny i każdy z nich mógł wziąć na siebie jeden okręt. Przy odrobinie szczęścia, cały ten konwój może zostać zmieciony z powierzchni oceanu... Kontradmirał wydał rozkaz odwołania zwiadowczego hydroplanu do bazy. Zaledwie to zrobiono, kiedy stacja na Mount Taki odebrała kolejny meldunek pilota, w którym donosił, że nie zdołałby dotrzeć do Little Tarakang przed zmrokiem, nawet gdyby miał na to dość paliwa, które niebawem się skończy; w związku z tym prosi o pozwolenie na samodzielne zaatakowanie konwoju. 288 Adiutant spojrzał pytająco na kontradmirała. Ugaki skinął głową. — Pozwolenie wydane. I przekaż mu nasze żołnierskie pozdrowienie. Powiedz mu, że duchem jesteśmy z nim. Daleko w morzu obsady karabinów maszynowych na każdym okręcie w konwoju śledziły, w pełnej gotowości, krążący od pół godziny niemal nad ich głowami nieprzyjacielski hydroplan. Zaczynało się ściemniać. Nie wierzyli własnym oczom, kiedy samolot nawrócił nagle z rykiem silników i skierował się wprost na nich. Trzymał kurs na „Crystal River" i nic nie wskazywało na to, że zamierza z niego zboczyć. Pierwszy zareagował płynący na czele konwoju niszczyciel. Wykonał ostry skręt i posłał w niebo serię z działek przeciwlotniczych. Wkrótce przyłączyły się do niego pozostałe jednostki i na spotkanie ciemnej sylwetki hydroplanu wystrzelił w górę ognisty grad pocisków. Samolot zbliżał się z prędkością dziewięćdziesięciu węzłów, ciągle obniżając pułap, z dziobem wycelowanym w „Crystal River". Na wysokości stu pięćdziesięciu metrów i nie dalej niż pięćset metrów od niechybnej — zdawało się — kolizji, ogon hydroplanu rozpadł się nagle na tysiące fragmentów, a kabina pilota znikła za zasłoną czarnego, buchającego kłębami dymu. Impet pchający maszynę do przodu malał w miarę, jak jej dziób pochylał się coraz bardziej pionowo ku wodzie, a pozbawiony ogona kadłub wpadał w korkociąg. Zdołał wykonać zaledwie pół obrotu, nim uderzył w lustro wody i zniknął, zostawiając na powierzchni obłoczek pary i trochę czarnego dymu. W godzinę później generał Darren S. Budge omawiał to zdarzenie ze swoim sztabem na pokładzie „Crystal River". Wszyscy zdawali sobie sprawę, iż element zaskoczenia przestał ich wspomagać w tej operacji. Wróg będzie ich oczekiwał. I, co gorsza, mogli się spodziewać ciężkich nalotów, począwszy od następnego ranka. Oficer koordynujący operację z ramienia wywiadu próbował zaszczepić w nich odrobinę optymizmu. — Niemożliwe, żeby mieli na wyspie jeszcze jakieś samoloty. Musielibyśmy wiedzieć o tym dużo wcześniej. Poza tym uderzyliby ' - ' 289 na nas już kilka dni temu. W końcu widzieliśmy tylko jeden nędzny hydroplan. Według mnie, wystartował z lotniskowca... — Mam tylko w Bogu nadzieję, że się pan nie myli — jęknął Budge. — Mamy coś jeszcze z Port Moresby? — spytał niecierpliwie. Irytowało go, że wszystkie informacje pochodzące od pary zwiadowców na Little Tarakang muszą być przefiltrowywane przez sztab w Port Moresby i dopiero później przekazywane za pomocą sieci radiowej marynarki wojennej z powrotem w rejon wysp, gdzie znajdował się teraz konwój. Bezpośredni kontakt wiele by uprościł. — Mamy potwierdzenie, że planowane jest unieruchomienie lotniskowca w wewnętrznym basenie sąsiedniej wyspy, ale brak szczegółowych danych na ten temat. — Co mogą zdziałać dwaj ludzie? — jęknął znów Budge. — Tu potrzeba eskadry bombowców! Czy prognoza pogody jest choć trochę lepsza? — Nie, sir. Ale eskadra mitchełli stoi w Dobourze, gotowa w każdej chwili do lotu, kiedy tylko pogoda się przełamie. To ta sama paczka, która zbombardowała wcześniej Great Tarakang. Znają więc drogę i teren. Wiedzą, czego się spodziewać, kiedy już tam dotrą. — Oficer koordynacyjny zawahał się. — Sir? — Słucham, majorze? — Powinniśmy zrobić coś, by pomóc tym ludziom na Little Tarakang. Znowu prosili o wsparcie. Istnieje groźba represji ze strony Japończyków, bez względu na to, czy próba unieruchomienia lotniskowca powiedzie się, czy też nie. — Co pan proponuje? — Moglibyśmy wysłać naprzód jedną z naszych szybkich jednostek z oddziałem specjalnym na pokładzie... Budge rzucił mu groźne spojrzenie. — Ich zadaniem jest opanować to przeklęte lotnisko — warknął. — Z całym szacunkiem, sir... Nie sądzę, by to lotnisko stanowiło jakiekolwiek zagrożenie dla naszej operacji. Głównym zagrożeniem jest lotniskowiec! Budge nie mógł odmówić pewnej dozy słuszności słowom oficera marynarki, wahał się jednak. — Czy wiemy, jaką siłą dysponuje wróg na tej mniejszej wyspie? — zapytał. 290 — Co do jednego żołnierza — odparł oficer z nieskrywanym zadowoleniem. Położył przed generałem kartkę papieru. — Tu jest wszystko zapisane, sir. Większość ich sił skupiona jest na Mount Taki, skąd można kontrolować cieśninę. Mają tam stację radiową i trzy działa polowe wycelowane w plaże, na których zamierzają lądować nasze główne siły. Według naszych informacji, dysponują nie więcej niż dwiema kompaniami. No i teraz, oczywiście, lotniskowcem, którego załoga może liczyć siedmiuset... ośmiuset żołnierzy. — Czemu wcześniej nic mi nie powiedziano o pozycjach artyleryjskich na szczycie Mount Taki?! — zapienił się Budge. — Powiedziano panu, sir. Oświadczył pan, że zajmuje się tym lotnictwo. Oczywiście... zanim pogoda popsuła się na dobre. Generał zapalił papierosa, by pokryć zmieszanie. Czy znaczyło to, że rozsypuje się? Napięcie ostatnich kilku tygodni było nieznośne. Dręczyły go uporczywe, powracające bóle głowy. Zle sypiał. Może błąd polegał na tym, że zbyt wiele brał na siebie, nie chcąc z nikim dzielić się odpowiedzialnością? Zaciągnął się dymem i przypomniał sobie czasy, gdy sam był początkującym oficerem. Jakże wtedy nienawidził wszystkich tych starych wyg usiłujących być jednoosobową orkiestrą, odmawiających zaufania młodszym od siebie, ignorujących ich rady, a nawet obecność... Major o łysej czaszce przyglądał mu się z uwagą. Budge spojrzał na niego i zapytał: — A pan, majorze? Jak pan sądzi, co powinniśmy zrobić? — Uważam, że nie zawadzi jedną z kompanii szturmowych skierować na Little Tarakang. Mogliby dotrzeć tam już rankiem. — Ma pan na myśli akcję, która związałaby na jakiś czas ich siły... Dopóki my tam nie dotrzemy? — Niczego innego nie możemy zaryzykować. Ale nie możemy też zostawić tych nieszczęśników samym sobie. To dla nas, w końcu, nadstawiają karku. — A jeśli Japończycy wyślą z Great Tarakang posiłki? — Musieliby to zrobić z miejsca, gdzie ma lądować desant — powiedział major. — A to by nam jeszcze bardziej ułatwiło sytuację. — Możliwe zresztą, że ten jeden niszczyciel poradziłby sobie z wszystkimi jednostkami, które stoją w porcie Great Tarakang — 291 wtrącił oficer marynarki. — Według naszych doniesień, Japończycy mają tam tylko małe statki. Nic, co zagrażałoby niszczycielowi. — A co z lotniskowcem? — zapytał Budge. — Niszczyciel zająłby się i nim, jeśli tamten nie zdążyłby wysłać w powietrze samolotów. — Może powinniśmy byli wysłać niszczyciel dużo wcześniej — zastanawiał się Budge. — Nie mogliśmy wtedy mieć pewności, że lotniskowiec jest sam. — I nadal jej nie mamy — mruknął Budge. Czwarty Oddział Komandosów, utworzony z żołnierzy Drugiego i Szóstego Regimentu Kawalerii, został przyłączony do Jedenastego Amerykańskiego Korpusu, kiedy przygotowywano szturm na wyspę Morotai. Jego dowódcą był Lew White, młody, potężnie zbudowany absolwent wydziału prawa, który wstąpił do armii następnego dnia po obronie dyplomu — prosto z uniwersyteckiej podchorążówki. Teraz, w wieku dwudziestu sześciu lat, dosłużył się już rangi majora i dowodził najlepiej wyszkolonym oddziałem, składającym się z największych twardzieli w australijskiej armii. Darzył Amerykanów sympatią, ale złościł go sposób, w jaki sztab MacArthura zdawał się pomniejszać zasługi swoich australijskich sojuszników: gdy oddziały australijskie wygrywały jakąś bitwę, Kwatera Główna ogłaszała „zwycięstwo aliantów"; kiedy zaś jan-kesom udawało się zdobyć jakąś wyspę, wtedy była to „wielka amerykańska wiktoria". Teraz — on i jego ludzie — brali udział w przedstawieniu, w którym pierwsze skrzypce grali Amerykanie, zastanawiał się więc, czy historia odnotuje w ogóle udział Czwartego Oddziału Komandosów w odzyskaniu archipelagu Tarakang. Poważnie w to wątpił. Jeśli stałe przebywanie w cieniu Amerykanów miało jakiekolwiek korzystne strony, to chyba tylko wpływ, jaki wywierało na jego ludzi. Świadomi setek amerykańskich oczu śledzących każdy ich ruch, Australijczycy pilnowali się, by w niczym nie ustępować jankesom, a nawet ich przewyższać. Czuli się zobligowani do udowadniania całemu światu, a Amerykanom w szczególności, 292 że —jeśli chodzi o sztukę wojenną — Australijczycy nie mają sobie równych. Zamierzali dowieść tego także na Great Tarakang. Lew White stał oparty o reling na pokładzie „Crystal River", snując podobne rozważania, gdy ktoś poklepał go po ramieniu. Odwrócił się i ujrzał tuż obok przyjazne oczy sztabowca generała Budge'a. — Pogotowie bojowe dla ciebie, Lew — powiedział. — Generał Budge kazał ci przekazać, że ty i twoi ludzie macie być gotowi do wejścia na pokład niszczyciela „Maclay" dokładnie za trzydzieści minut, kiedy podpłynie do naszej burty. Twoi ludzie zostaną powiadomieni przez megafon, z tobą jednak Budge chce mówić osobiście. — O co chodzi? Wiesz coś na ten temat? — To coś w twoim stylu, Lew. Trzeba wysłać paru ludzi naprzód, dwadzieścia cztery godziny przed resztą. Wybór padł na twoich chłopców. Corrigan i Matthew zjawili się punktualnie, w dwie godziny po zachodzie słońca. Ich długie kanoe, wyładowane po brzegi sprzętem, nadpłynęło z zachodniej strony laguny. — Wszystko w porządku? — powitał ich Ross. — W porządku — potwierdził Corrigan. — Znaleźliśmy łódź tam, gdzie ją ukryliśmy, i w północnej części wyspy nie zauważyliśmy ani śladu Japończyków. Ma pan ochotników i tratwy? — Dwunastu ludzi w niezłej formie, w tym ja. Tratwy są tam, na plaży. Ruszyli plażą w kierunku siedzących na piasku mężczyzn i Corrigan obejrzał spoczywające obok nich tratwy. — No, no, całkiem eleganckie. Wyglądają na fachową robotę. — Bo mieliśmy fachową pomoc. Tylko wiosła są nieco toporne, ale nadadzą się. Zrobiliśmy sobie próbne pływanie przed waszym przybyciem... — Lepiej zacznijmy już — ponaglił Corrigan. — Mamy przed sobą długą, pracowitą noc. Chce się pan pożegnać z tymi, co tu zostają? 293 Ross spojrzał w głąb ciemnego już półwyspu. Wierzchołki najwyższych drzew odcinały się ostrą linią od granatowego nieba. Z oddali dobiegały go stłumione głosy rozmów, jakie wyspiarze prowadzili między sobą. — Pożegnania mamy już za sobą. Jesteśmy gotowi ruszać. Spuścili tratwy na wodę, powiązali —jedna za drugą, przymocowali do rufy kanoe i sami rozdzielili się po trzech do każdej z nich. Dwóch z każdej tratwy wzięło się do wioseł, a trzeci usiadł za prowizorycznym sterem na rufie. Po chwili flotylla sunęła już po lagunie: z początku niezdarnie i nerwowo, lecz w miarę oswajania się z chwiejnością tratew ruchy wioślarzy nabrały pewności i rytmiczności. Po półgodzinie dotarli do wysuniętego najdalej na południowy zachód krańca Little Tarakang i skręcili na wschód, płynąc teraz równolegle do mierzei, oddzielającej południowy łuk rafy od wód wewnętrznego zbiornika. Corrigan dał znak, że tutaj wyjdą na brzeg i skierował kanoe ku płyciźnie południowego wybrzeża mierzei. Kiedy jego łódź otarła się o dno, mężczyźni na tratwach — na kolejny jego znak — zsunęli się do wody i brodząc wywlekli swoje tratwy na piasek. Corrigan, Matthew i Ross przystąpili do rozładunku. Przenieśli radiostację wraz z pozostałym sprzętem w głąb plaży i złożyli u podnóża palmy. W tym miejscu mierzei wybrzeże było piaszczyste na całej swej szerokości, a pas drzew — rzadszy. Ross i Corrigan poszli się rozejrzeć po okolicy, podczas gdy inni — z wyjątkiem Papuasów — legli na piachu, by odetchnąć po trudach wiosłowania. Mierzeja miała nie więcej niż sto metrów szerokości. Gdy Ross i Corrigan znaleźli się na jej północnym brzegu, oczom ich ukazał się szary zarys „Machiko" kołyszącego się na kotwicy. Stał pogrążony w zupełnej ciemności i sprawiał wrażenie opuszczonego. Corrigan skierował w jego stronę lornetkę. Ze śródokręcia zwieszała się drabinka sznurowa, a tuż pod nią — kolebała się na fali szalupa. — Ani śladu żywego ducha — mruknął Corrigan. — Chyba należymy do szczęściarzy. — Podał szkła Rossowi. — Co oni tam wtaszczyli na dziób? — Ross nie zdawał sobie sprawy z tego, że mówi szeptem. 294 — Nic nie widziałem — stwierdził Corrigan. — Jakieś beczki. Nie było ich tam wcześniej. — Oddał lornetkę Corriganowi. — Wyglądają jak beczki z ropą. Nie mam pojęcia, po co tam są. Wracajmy do innych i niech Matthew rusza. Kiedy znaleźli się z powrotem na południowym brzegu mierzei, Matthew i Kima — już rozebrani do pasa — pokrywali swoje ciała smarem. — Wiecie, co robić? — zapytał Australijczyk. Matthew przytaknął: — Wszystkie Japończyk! — ciach, ciach — przesunął grzbietem dłoni po gardle. Obaj Papuasi zapięli pasy, do których przytroczone były długie, budzące grozę noże. Z pasa Matthew zwieszała się również latarka. Gotowi do drogi, wskoczyli do kanoe i powiosłowali przed siebie. Z początku Corrigan zamierzał poprowadzić całą akcję osobiście, Matthew jednak przekonał go, że zadanie dyskretnego zlikwidowania strażników zostawionych na pokładzie „Machiko" należy powierzyć jemu i jego ziomkowi. W czasie gdy dwaj Papuasi opływali mierzeję, by dostać się do wewnętrznego basenu, Corriganowi ścisnęło się serce na myśl o japońskich wartownikach na pokładzie: samo spotkanie z tą parą w ciemną noc wystarczyło, by każdego śmiertelnie przerazić. Przyszła teraz pora na przeniesienie tratew na północny brzeg mierzei. Kiedy tam dotarli, Matthew i Kima byli już w basenie. Ross obserwował z plaży, jak kanoe podpływa bezszelestnie do burty „Machiko" i zatrzymuje się przy łańcuchu kotwicy. Przez krótką chwilę było widać dwie sylwetki wspinające się po łańcuchu sprawnie i szybko niczym czworonożne pająki. Grupce obserwującej ich z brzegu pozostało teraz tylko czekać. Mijały minuty. Każda chwila mogła przynieść strzały, wrzawę, okrzyki z pokładu... Na „Machiko" nadal panowały jednak ciemności i spokój. Ross czuł — niemal słyszał — głuche tam-tamy swojego serca. Nareszcie! Na statku rozbłysła trzykrotnie latarka. Corrigan wypuścił ze świstem powietrze z płuc, jakby wstrzymywał je od czasu, gdy Papuasi weszli na pokład. 295 — Udało się! — wysapał. — W porządku, chłopaki. Teraz pora na nas. Mężczyźni zaczęli krzątać się gorączkowo jak uwolnione z kosza gołębie. Oczekiwanie napięło ich nerwy tak bardzo, że działanie sprawiło im niemal fizyczną ulgę. Ochłonęli dopiero wtedy, gdy przygniótł ich ponownie ciężar tratew. Zepchnęli je na wody basenu i ruszyli w stronę „Machiko". Parę minut później Ross wspinał się po drabince w marynarskim stylu, trzymając się rękoma jednej krawędzi. Już na pokładzie — potknął się o coś. Schylił się i spojrzał prosto w wytrzeszczone, nieruchome oczy Japończyka leżącego w kałuży krwi. XVIII. „MACHIKO" Straż na „Machiko" składała się z sześciu Japończyków: po dwóch na pokładzie i w maszynowni, oraz dwóch zluzowanych, śpiących w pomieszczeniach śródokręcia. Wszyscy nie żyli. Zręczność, z jaką Kima i Matthew wykonali tę mokrą robotę, sprawiła, że pozostali patrzyli teraz na nich z respektem. Papuasi uważali to za komplement — nosili się dumnie i promienieli ukontentowaniem; Kima zdawał się nawet rozczarowany niewielką liczbą przeciwników, których przyszło mu zgładzić. Odległa zaledwie o ćwierć mili od nich zatoczka, w której spoczywał lotniskowiec, robiła wrażenie uśpionej. Corrigan przekazał dowodzenie Rossowi — teraz znajdowali się na jego terytorium a czas był na wagę złota. Dewhurst i Millarship zostali wysłani do maszynowni. Po chwili powrócił Dewhurst, by zdać sprawę z tego, co tam zastał. — Główne kotły są zimne jak lód, ale Japończycy używali niedawno kotła pomocniczego... To była ta wiadomość! Niczego więcej Ross nie potrzebował. Kocioł pomocniczy wystarczał, by wykonać zwykłe portowe manewry, a czasami używany był do wspomagania głównych źródeł pary. 296 — Znakomicie, panie Dewhurst. Weź pan ze sobą Rodrigueza i Tan Linga i zobaczcie, co się da zrobić. Będziemy potrzebowali pary na dziobie. — Się robi, sir — odpowiedział Dewhurst i uśmiechnął się pod nosem, słysząc, jak Ross przeszedł, niepostrzeżenie dla samego siebie, na obowiązującą niegdyś na statku etykietę; przez ostatnie dwa lata wszyscy, zwracając się do siebie nawzajem, używali tylko imion. — Jeszcze coś... Żółtki paliły pod nim drewnem... Pomyślałem, że moglibyśmy zrobić użytek z tego węgla, który zachomikowaliśmy... Szeroki uśmiech rozlał się na twarzy Rossa. . — Chyba po to właśnie go zaoszczędziliśmy. Dewhurst zniknął pod pokładem wraz z dwoma palaczami. Ross odwrócił się do Kimy. — Będą nam potrzebne dwie wielkie dechy. Trzeba je zamocować pomiędzy dwiema tratwami. O'Toole ci pomoże. Zajmiesz się tym, Kima, dobrze? Najlepiej skorzystaj z przycumowanej do statku szalupy, żeby przyholować te tratwy. Woody i Newton, nie mając na razie nic lepszego do roboty, • • pozbierali broń i amunicję — spadek po japońskich wartownikach. Ross postawił ich na warcie, by wypatrywali wszelkich podejrzanych ruchów w pobliżu „Yamazakury", a sam poprowadził resztę grupy na dziób. Mieli sprawdzić zauważone z mierzei przez lornetkę beczki. Okazało się, że zawierają smołę. Ustawione były rzędem # na pokrywie luku, pomiędzy nimi zaś przeprowadzony był pęk smołowanej juty. — No proszę! — zawołał cicho Haraldsen. — Żółtki zamierzały zrobić tutaj fajerwerki! — Raczej pływającą bombę — powiedział Corrigan podchodząc bliżej. — Co pan o tym sądzi, kapitanie? Pod brezentem, wsparta na drewnianych klocach, spoczywała sobie spokojnie torpeda podobna do tych, jakie zrzucano z samolotów. Tuż obok niej stało nie dokończone drewniane korytko, którego przeznaczenie było dla wszystkich zagadką, dopóki Ross nie spostrzegł, że jego środkowa część głębokością i kształtem odpowiada mniej więcej sylwetce torpedy, korytko zaś leżałoby jak ulał nad forkasztelem niczym bukszpryt. •, - * 297 * — Nieźle to sobie wymyślili! Przyczepić torpedę na dziobie jak jakiś cholerny galeon i zalać pokład płonącą smołą! — Szkoła Nelsona — zauważył Haraldson. — Piekielne statki ognia. — Tylko po co? — zapytał ktoś. — Żeby wysłać to na spotkanie naszego desantu — powiedział Corrigan. — Gdy tylko się pokaże. Pytający parsknął z niedowierzaniem. — To czyste szaleństwo. Wzniecić ogień na pokładzie, a potem ruszyć z kopyta z torpedą zamiast zderzaka... Do czegoś takiego trzeba być samobójcą! — To ich rozrywka narodowa — zauważył Ross. — Podziękujmy naszym szczęśliwym gwiazdom, że nie przyszło im do głowy, by kończyć tę robotę na nocnej zmianie. Kimie i Matthew nie poszłoby wówczas tak gładko. No, ale zabierajmy ten rupieć z drogi. Będziemy tu potrzebowali dużo miejsca dla naszej liny. Chippy — zwrócił się do cieśli — potrzebujemy też bloczków i takielunku, stoperów, rzutek i najlepszej liny konopnej, jaką mamy. — Wszystko jest w forpiku. Niech mi tylko ktoś pomoże — odparł cieśla. — Powinien tam też być młot. — Znajdź coś, żeby stłumić uderzenia — powiedział Ross, choć nie wątpił, że odgłosy zamierzonych przez nich operacji będą wystarczająco donośne, by obudzić nieboszczyka. Już od strony maszynowni słychać było łomot, który musiał postawić na nogi wszystkich Japończyków na „Yamazakurze". Thomson pootwierał korki spustowe, by opróżnić przewody parowe z wody i po chwili wzdłuż całego pokładu rozległy się świsty i trzaski — to para torowała sobie drogę w labiryncie rur. Ross tymczasem wymontował z łoża zapasową kotwicę główną i podwiesił ją na żurawiu dziobowym, gotową do podciągnięcia w górę, nad burtę. Niżej Kima i O'Toole czekali już w szalupie, do której przywiązane były połączone belkami tratwy, aż kotwica zostanie opuszczona. — Potrzeba wam jeszcze kilku ludzi do pomocy — zawołał Ross. — I lepiej, żeby byli uzbrojeni... Na wypadek, gdyby ci z lotniskowca chcieli sprawdzić, co się tu dzieje. Musieli już usłyszeć hałas i prędzej czy później zdadzą sobie sprawę, że coś jest nie tak... 298 Do szalupy przydzieleni zostali jeszcze: Haraldsen, Corrigan, Matthew i Newton. Zeszli po sznurowej drabince, zabierając ze sobą karabiny. Rozpoczęła się operacja podnoszenia zapasowej kotwicy. Ważyła prawie pół tony i ważne było, by w czasie podciągania w górę nie zawadzić o burtę. Kiedy znalazła się nad wodą, wystarczyło tylko dopilnować, by nie rozhuśtała się zbytnio i trafiła na przygotowane dla niej leże pomiędzy dwiema tratwami. — Teraz się przekonamy, czy te tratwy to rzeczywiście fachowa robota — powiedział Ross i dał znak, by opuszczono kotwicę jeszcze niżej, aż całym ciężarem spoczęła na pływającym podłożu. Przez chwilę wydawało się, że ciężar jest zbyt wielki, bo masywne bele zniknęły całkowicie pod wodą, lecz wynurzyły się zaraz i utrzymywały na powierzchni, ukazując niewielką wprawdzie, ale wolną burtę. Jeden koniec mocnej, konopnej liny, biegnącej przez prowadnicę na dziobie, opuszczono na tratwę i przymocowano do kotwicy. Wszystko było gotowe. Wioślarze na szalupie również. Ross dał załodze szalupy sygnał do odpłynięcia. — W porządku, zabierajcie ją stąd. Mężczyźni przy wiosłach napięli mięśnie i szalupa ruszyła wolno naprzód, ciągnąc za sobą tratwy obciążone kotwicą, którą ubezpieczał Kima. Za nimi wlokła się po wodzie gruba lina niczym gigantyczna pępowina. — Pamiętacie, gdzie chcę ją mieć? — zawołał jeszcze za nimi Ross. — Tak. Może pan być spokojny, kapitanie — odkrzyknął cicho Haraldsen. Paul Newton czuł spływające mu po plecach strużki potu. Żaden z nich, z wyjątkiem Kimy, nie był wytrwałym wioślarzem, nic dziwnego więc, że ich łódź sunęła po spokojnych wodach basenu zygzakiem. Szalupa, choć w ślimaczym tempie, oddalała się jednak. Była już na skraju mierzei, gdzie laguna łączyła się z wewnętrznym basenem. ' • 299 Siedzący za sterem Haraldsen starał się trzymać prosty kurs. Kiedy znaleźli się już w przesmyku, zawołał: — Wiosła w górę!' Sprawdził położenie holowanych tratew i był zadowolony. — W porządku, panie Corrigan. Może pan dać sygnał — zwrócił się do Australijczyka. Corrigan odpiął od pasa latarkę i wstawszy wycelował ją w daleki cień „Machiko". Światło błysnęło dwukrotnie. Z „Machiko" odpowiedziały mu również dwa świetlne mrugnięcia. — Masz tam ten swój koziczek, Kima? — zawołał do Papuasa. — Tutaj zarzucamy haczyk. Kima dwoma potężnymi ciosami maczety przeciął sznury łączące belki z tratwami, po czym zręcznie zsunął się do wody i podpłynął do szalupy. Haraldsen odrzucił jedną z lin holowniczych. — Dobra, chłopaki... Bierzcie się znów do wioseł — zakomenderował. — Jedno silne szarpnięcie powinno wystarczyć. Wioślarze przybrali wyczekującą pozycję, jak załoga biorąca udział w regatach, zanim strzał z pistoletu da sygnał do startu. — liiii... razem! — krzyknął Haraldsen. Szalupa wyrwała gwałtownie do przodu, napinając pojedynczą już teraz linę holowniczą. Tratwa, do której przymocowana była lina, pod wpływem szarpnięcia dała nura pod wodę. Rozległ się pisk i zgrzyt ocierających się o siebie bali i tratwa wyskoczyła na powierzchnię, uwolniona od przygniatającego ją balastu. Spoczywająca na nie podpartych już z jednej strony belkach kotwica przeważyła ciężar drugiej tratwy, wywracając ją do góry dnem, a sama z potężnym pluskiem runęła w dziesięciometrowej głębokości toń. * * Ross wytężał wzrok w kierunku przesmyku, kiedy ujrzał ponownie błysk latarki. Już chwilę wcześniej wiedzieli, że kotwica została rzucona — świadczyło o tym raptowne drgnięcie liny, biegnącej od niej do dziobu „Machiko". Sygnał potwierdzał jednak, że wszystko przebiegało zgodnie z planem. Odetchnął z ulgą. W każdej chwili 300 można się było spodziewać, że z brzegu otworzą do nich ogień lub zrobią coś, co oznaczałoby, że ich fortel został odkryty. Ale wyspa była czarna i cicha, jakby nikogo na niej nie było. Ross spojrzał na zegarek — za godzinę zacznie się rozwidniać. Najwyższa pora na najbardziej hałaśliwą część przedsięwzięcia. Skinął na cieślę stojącego na dziobie, opodal liny. — Idę odczepić łańcuch — powiedział. Działając według z góry przyjętego planu i znając każdy, najdrobniejszy szczegół swego statku, bez trudu dobrał się do klamry mocującej kotwicę. Przedtem jednak zablokował łańcuch w stoperze, tuż powyżej klamry, która zabezpieczona była drewnianym kołkiem, wbitym w przestrzeń pomiędzy nią a łańcuchem. Należało usunąć ten kołek. Ross przyłożył do niego wybijak i, chwyciwszy ciężki młot w połowie trzonka, zaczął nim rytmicznie uderzać w zatyczkę. Kołek był oporny, lecz kapitan nie ustawał. W końcu uparte diabelstwo drgnęło. Jeszcze kilka miarowych uderzeń i kołek wyskoczył jak z procy. Teraz wystarczyło tylko zwolnić stoper, który był jedynym ogniwem łączącym kotwicę z ,,Machiko". Dwa potężne walnięcia młotem w stoper załatwiły sprawę. Rozległ się zgrzyt metalu o metal, gdy luźny już łańcuch z grzechotem przesunął się w kluzie i wpadł z pluskiem do wody. „Machiko" natychmiast zaczął dryfować, dopóki biegnąca od dziobu ku przesmykowi lina nie napięła się. Ross odłączył przekładnię windy kotwicznej, tak że tylko bębny mogły się obracać, i włączył dopływ pary. Z jazgotem i turkotem kołowrót zaczął się kręcić. „Machiko" sunął teraz wolno ku kotwicy zarzuconej przy przesmyku. Kapitan musiał dwukrotnie korygować tor ruchu statku, bo rufę znosiło zbytnio na bok, lecz przy pomocy cieśli, który luzował i napinał hol, zgodnie z komendami Rossa, udało się podprowadzić „Machiko" i ustawić idealnie bokiem do przesmyku. Kiedy rufa zrównała się z krawędzią mierzei i osiadła na niej, dziób obrócił się ku wąskiemu przejściu, po czym z chrzęstem osiadł także. Statek, wsparty rufą i dziobem o mieliznę, wisiał nad głębokim kanałem przesmyku. Impet uderzenia o dno zaskoczył nawet przygotowanego na wstrząs Rossa. Nie pomógł chwyt za reling — kapitan rzucony • . -"• 301 został na deski pokładu jak małe kocię. Podobny los spotkał cieślę okrętowego, a ubezpieczana przez niego lina obwisła. Dzieło zostało dokonane. Trzeba teraz było zaknagować końcówkę liny i zamknąć dopływ pary do ciągle jeszcze pracującej wciągarki. Ross zostawił te ostatnie czynności cieśli, a sam pospieszył do maszynowni. Zastał tam Dewhursta, opatrującego z pomocą Millarshipa swoje rozcięte czoło. Jego również impet zderzenia z dnem zwalił z nóg. — Będziesz żył — zażartował Ross, zbadawszy ranę — ale lepiej wyjdź na pokład. Ja zostanę tu z Millarshipem i dopilnuję wszystkiego. — Nic mi nie będzie, kapitanie. Mogę zostać — opierał się Dewhurst. Zdobył się nawet na słaby uśmiech. — Poza tym, wy dwaj gotowiście narobić tu niezłego bigosu... — No, dobrze — zgodził się Ross. — Bierzmy się zatem do roboty. Statek jest teraz w idealnym położeniu: w poprzek przesmyku. Sposób zatopienia „Machiko" zaproponowany został przez Frasera, głównego mechanika, który był kiedyś w Genui świadkiem zatonięcia statku w wyniku błędu mechanika i pomyślał, że błąd ten można by powtórzyć rozmyślnie. Dewhurst poprowadził ich przez maszynownię na prawą burtę statku i dalej, wzdłuż burty, po metalowym pomoście. Zatrzymali się przed masywnymi, metalowymi kopułkami, osadzonymi na płaszczyźnie burty i przytwierdzonymi do niej za pomocą wielkich śrub. Spod kołnierzy kopułek wyprowadzone były grube rury. — W tym miejscu pobierana jest woda, kapitanie — Dewhurst wskazał na kopułki. — To główny zawór słonej wody. Wystarczy obluzować parę śrub, a ciśnienie wody zrobi resztę. Kiedy woda zacznie się wdzierać, nie będzie już sposobu, by przykręcić śruby z powrotem. Wystrzelą jak kule z karabinu. Proponuję, by w porę usunął się im pan z drogi. I był przygotowany do pospiesznego odwrotu. Zanim Millarship zabrał się do śrub, Ross wysłał na pokład obu palaczy. Przy użyciu klucza i młota udało się sprawić, że dół kołnierza zaczął „łzawić". — Wystarczy — rozkazał Ross. — Sam dokończę. Wychodźcie na pokład. 302 Ton jego głosu nie pozostawiał wątpliwości, że jakakolwiek dyskusja mija się z celem. Millarship podniósł ku palaczowi zlaną potem twarz. Pierwszy syk wdzierającego się morza sprawił, że zesztywniał, mimo to pragnął zostać i obejrzeć całą operację do końca. — Rób, co kapitan każe — powiedział Dewhurst. — On tu rządzi. Poza tym to jego statek i ma prawo sam go wykończyć. — Odwrócił się do Rossa: — Niech pan nie czeka do ostatniej chwili — ostrzegł. — Jeszcze parę obrotów którąś z tych śrub i tryśnie stąd jak z prysznica. Wtedy będzie najwyższy czas, by wynosić się jak najdalej... — Wiem, co mam robić — uciął Ross niecierpliwie. — A teraz zjeżdżajcie stąd obaj! — I, już łagodniej, dodał: — Dzięki. Słuchał przez chwilę echa ich oddalających się kroków, po czym wrócił do luzowania śrub. Dokładnie, jak przewidział Dewhurst, woda trysnęła nagle na wszystkie strony. Jeszcze kilka sekund i były to już bicze wodne. Ross przesunął się na bok i pracował dalej. Woda smagała go jak pejczem. Z trudem przezwyciężał jej napór. Operowanie kluczem stało się wręcz niemożliwe. Naraz jedna ze śrub wystrzeliła z hukiem i przeleciała przez całą szerokość maszynowni, odbijając się od metalowych drabinek i gretin-gów. Za nią poszła następna i następna, coraz szybciej — jedna po drugiej. Z otworów po śrubach buchała woda poziomymi strumieniami. Ross cofnął się, mokry od stóp do głów. Nie można już było zbliżyć się do zaworów na wyciągnięcie ręki i utrzymać się jednocześnie na nogach. Wszedł na drabinkę i wspiął się na wyższy pomost. Tam przystanął i przyglądał się swojemu dziełu. Uczuł dławiący smutek: wraz z tym statkiem umrze część jego samego... Tak ciężko pracowali, by wrócić go do życia. A teraz on, jego kapitan, stał i czekał, aż ta niewielka rana, jaką mu sam zadał, okaże się śmiertelna... Z zaworu tryskał już gejzer. Nagle, niczym seria z karabinu maszynowego, zaczęły strzelać pozostałe śruby. Oderwana kopułka została uniesiona na grzbiecie fali, wyginając i porywając ze sobą metalową drabinkę, po której wcześniej wspinał się Ross. Kapitan znalazł się nagle po szyję w spienionej kipieli, która chciała go 303 wchłonąć. Uczepiony barierki czekał, aż najgwałtowniejszy impet fal przewali się nad nim i wyczerpie się jego początkowa siła. Maszynownia'wypełniała się wodą wdzierającą się w zakamarki, spływającą kaskadami na niższe poziomy, bulgocącą, pędzącą i pieniącą się. Ross dotarł do drabinki i zaczął wspinać się wyżej. Nagły, gwałtowny przechył omal nie strącił go w kipiel pod nim. „Machi-ko", przechylony dotąd na prawą burtę, teraz — z jękiem i chrzęstem żelastwa — zrobił skłon w przeciwną stronę, trzydzieści stopni od pionu. Światła w maszynowni zamigotały i pogasły z sykiem, zostawiając Rossa w całkowitych ciemnościach. Począł znów piąć się po drabince, która z uwagi na przechył statku znajdowała się teraz w dziwacznym położeniu. Poruszał się po omacku. Nic nie oświetlało mu drogi, bo wszystkie świetliki zostały wcześniej zasłonięte, by światło nie zdradziło ich obecności na statku. Jedynym jego przewodnikiem był podmuch świeżego powietrza docierającego z pokładu. Potykając się i obijając, wydostał się wreszcie na zewnątrz, prosto w oczekujące go ramiona Dewhursta. — Dzięki Bogu, że nic się panu nie stało — mechanik nie skrywał wzruszenia. — Już miałem wracać po pana. Będziemy mieli gości. Od lotniskowca płynie ku nam motorówka. To Woody podniósł alarm na widok zbliżającej się motorówki. Przekazał tę wiadomość załodze szalupy oczekującej w pobliżu, na prawo od „Machiko". Haraldsen podpłynął natychmiast do burty, by zabrać z pokładu Corrigana i Matthew. Ledwie ci dwaj znaleźli się w szalupie, kiedy „Machiko" przechylił się gwałtownie na lewo. Z ciemności wynurzył się Dewhurst, by zameldować Corriganowi, że Ross jest nadal pod pokładem. Australijczyk bezzwłocznie przejął inicjatywę. To, czym dowodził Ross, szło właśnie na dno, a walka z Japończykami należała do kompetencji Corrigana. Przejęcie przezeń dowodzenia nie napotkało ani sprzeciwu, ani niechęci; zostało po prostu przyjęte do wiadomości jako oczywista konsekwencja rozwoju sytuacji. 304 Pierwszym rozkazem Corrigana było, by wszyscy opuścili pokład „Machiko" i wsiedli do szalupy. Wyłączony spod tego rozkazu był Dewhurst, który miał znaleźć Rossa, o ile to możliwe. Corrigan, Matthew i Woody przygotowywali się tymczasem na powitanie japońskiej motorówki, którą już było słychać całkiem blisko. — Jeśli tylko udałoby się zwabić ich w pobliże burty, moglibyśmy skoczyć na nich — powiedział Corrigan do Woody'ego rozglądając się w poszukiwaniu czegoś, co natchnęłoby go jakimś pomysłem. Jego wzrok padł na zrolowaną drabinkę sznurową. — O to mi właśnie chodziło! — ucieszył się. — Wejdziemy z powrotem na pokład, po czym zrobicie dokładnie, co wam powiem. Przygotujemy żółtkom małą niespodziankę. Woody i Matthew odczepili drabinkę i przymocowali do tej części relingu, którą rozmontowywało się, gdy kładziono w porcie trap. Corrigan usunął dwie nieduże śrubki mocujące poprzeczkę do słupków barierki. Pracując zerkał niespokojnie przez ramię w ciemność, gdzie można już było dostrzec szarawy kształt nadpływającej łodzi. Była zaledwie dwieście metrów od nich. Usłyszeli, że silnik przeskoczył na wolniejsze obroty — znak, że Japończycy zamierzali zbliżać się ostrożnie. — Żółtki muszą być zupełnie zdezorientowane — szepnął Corrigan do Woody'ego. — Bóg jeden wie, co sobie myślą... Nadzieja tylko w tym, że doszli do wniosku, iż to ich strażnicy spili się samogonem i zrobili sobie przejażdżkę. — Co masz zamiar zrobić, kiedy podpłyną do drabinki? — wyszeptał pytanie Woody. Corrigan sięgnął za pas i wydobył granat. — To. A ty i Matthew zepchniecie jedną z nich. Dacie radę? — Wskazał na beczki ze smołą. W oczach Woody'ego pojawił się błysk zrozumienia. — Bez pudła — mruknął. Matthew pomógł mu uwolnić jedną z beczek z klinujących ją drewnianych podpórek, podtoczyć i oprzeć o nadburcie, tuż obok luki odpływowej. Motorówka zachowywała nadal bezpieczną odległość. — Na co czekają? — gorączkował się Woody. — Jeśli się nie ' . •• " • 305 pospieszą, znajdziemy się zaraz wszyscy po szyję w słonej wodzie. Ta łajba nie utrzyma się długo... — Siedź tam cicho za beczką, kolego, żeby cię nie dostrzegli — poradził mu Corrigan. — Połóż się na plecach i przygotuj do wypchnięcia jej nogami na mój znak. Matthew, skocz na rufę i sprawdź, co z mechanikiem i kapitanem. Niech zejdą do łodzi. Papuas kiwnął tylko głową i, skulony, zaczął się przemykać ku rufie. Naraz na motorówce zapalił się reflektor. Snop światła skierował się najpierw na śródokręcie „Machiko", prześlizgnął się w stronę dziobu, a następnie z powrotem, przez całą długość statku, ku rufie. Ktoś krzyknął coś po japońsku. Z „Machiko" nie było odpowiedzi. Dwudziestodwuletni porucznik, który przed chwilą wołał w stronę „Machiko", był zdezorientowany. Dzień, który zapowiadał się na najchwalebniejszy w ciągu jego krótkiego życia, zaczynał oto wymykać się zupełnie spod kontroli. Nie dalej jak poprzedniego wieczoru kontradmirał Ugaki osobiście pogratulował mu zadania, do którego wybrany został spośród wielu ochotników. Młody oficer napisał już pożegnalny list do rodziców. Nie rozwodził się w nim nad szczegółami swej misji; wspomniał tylko, że ma ona wielką wagę i że nie spodziewa się z niej wrócić. Miał stanąć na czele załogi straceńców — ochotników jak on sam — którzy poprowadzą „Machiko", niczym żywą torpedę, na flotę desantową wroga. Według wcześniejszych rozkazów powinien zacząć palić pod kotłami o świcie, by statek był gotowy do wypłynięcia późnym popołudniem. Po nocy spędzonej w jednej z zachodnich zatoczek Little Tarakang, miał wyruszyć następnego ranka na spotkanie nieprzyjacielskich okrętów. Hałasy dobiegające z „Machiko" przez całą noc nie uszły uwadze Japończyków na „Yamazakurze", choć nie wzbudziły żadnych niezdrowych podejrzeń. Przyjęto jako oczywiste, że wysłani tam przez kontradmirała ludzie wykonują jakieś ostatnie, niezbędne przed wypłynięciem, prace. Nie mogło być przecież żadnego innego wyjaśnienia dla odgłosów pracy wciągarki w głuchą noc. Zdumienie porucznika było niepomierne, gdy nie zastał frachtowca w spodziewanym miejscu. Mało tego — tam, gdzie teraz się 306 znajdował, zdawał się blokować jedyne wyjście z basenu i — na dodatek — miał paskudny przechył! Pierwszą myślą porucznika było donieść o wszystkim natychmiast na „Yamazakurę". Wahał się jednak. Co się w ogóle mogło zdarzyć? Czy kotwica nie utrzymała go? A może załoga była pijana? Lub martwa? Lub jeszcze coś innego? Czemu nie odpowiadali? Rozkazał raz jeszcze skierować reflektor na statek. To, co teraz ujrzał, dało mu natychmiast ostrogę do działania: statek tonął! Tonął na jego oczach! Przezorność opuściła go. Kazał sternikowi podpłynąć do burty w miejscu, gdzie zwisała drabinka. Na pokładzie motorówki było dwudziestu dwóch żołnierzy. Woody i Corrigan słyszeli ich podniecone głosy, gdy łódź znalazła się tuż pod nimi i uderzyła głucho o bok statku. Corrigan wyrwał zawleczkę granatu i odliczał bezgłośnie sekundy. — Teraz! — krzyknął do Woody'ego. Ten, leżąc na plecach, kopnął ze wszystkich sił opartą o reling beczkę. Beczka, reling, drabinka — wszystko runęło w dół. W tym samym niemal momencie Corrigan wychynął zza burty, cisnął granat do łodzi poniżej i padł plackiem na deski pokładu. Łomot spadającej beczki, jęki poturbowanych, okrzyki zgrozy pozostałych, a zaraz potem rozdzierający uszy huk wybuchu — zlały się w jeden przerażający ciąg. Australijczycy odczekali chwilę, zanim wyjrzeli ostrożnie zza burty. Po wodzie pływały kawałki desek, strzępy ubrania, tu i ówdzie rozrzucone szczątki ciał, których właścicielom nic na ziemi nie było już w stanie pomóc. „Machiko" przechylił się gwałtownie jeszcze bardziej na prawą burtę. Wydawało się, że teraz musi już pójść na dno, lecz nie — zamarł w sześćdziesięciostopniowym przechyle, biorąc prawą burtą wodę. Woody i Corrigan, uczepieni wszystkich dających oparcie części pokładu, czołgali się po pochyłości, aż dotarli do przeciwległej, uniesionej wysoko nad wodą burty. Stamtąd dojrzeli Rossa i Matthew, ciągle jeszcze na pokładzie, w rufowej części statku. Dewhurst był już w szalupie dryfującej w pobliżu. Australijczycy poczołgali się z wysiłkiem w kierunku rufy. — Czemu, do diabła, nie jesteście jeszcze w szalupie? — warknął Corrigan 307 — Czekamy na was. Co się stało z motorówką? — Już nie będą nas niepokoić — odparł Corrigan. — Proponuję, byśmy się stąd zabierali, kapitanie. — Zaraz za panem — uśmiechnął się Ross. — To kapitański przywilej. Kazałem Haraldsenowi odpłynąć, ale nie za daleko... na wypadek, gdyby „Machiko" wyciął jeszcze jakiś numer... Musimy więc skakać i płynąć do nich. Woody i Matthew dali nura pierwsi. Za nimi Corrigan. Ross zaczekał, aż dotrą do szalupy. Stał nieruchomo, zapatrzony w wodę u stóp. Daleko na wschodzie niebo pojaśniało. Za chwilę ukaże się słońce... — Żegnaj, staruszku — mruknął. W kilka sekund później płynął już w kierunku szalupy. * # Słońce było już dwadzieścia stopni nad horyzontem i zapowiadał się skwar. Czternastu mężczyzn, którym operacja zatopienia „Machiko" poszła jak po maśle, czekało teraz w chaszczach na mierzei na kontratak Japończyków. Byli pewni, że — prędzej czy później — musi nadejść. Na przeciwległym dalekim brzegu basenu panowało gorączkowe ożywienie. Oficerowie z „Yamazakury" oglądali przez lornetki zatopiony frachtowiec, który leżał na boku, z masztami niemal poziomo nad wodą. Wysłana z lotniskowca kilkuosobowa ekspedycja wróciła szybko po zbadaniu wraku. Ukryci w płytkich okopach dywersanci obserwowali ruchy nieprzyjaciela i czekali. Postanowili nie wracać na Java Point choćby tylko dlatego, że pragnęli skupić na sobie represje Japończyków i odciągnąć — przynajmniej na razie — ich uwagę od tych, którzy pozostali z Moorhouse'em. Doskonale zdawali sobie sprawę z tego, iż z uzbrojeniem, jakie posiadali, i z tą odrobiną amunicji, jaką udało im się zdobyć na wrogu, mieli nikłe szansę przetrzymania choćby pięciu minut umiarkowanego nawet ataku na mierzeję. Mimo to zdecydowani byli pozostać. Całą nadzieję pokładali w desancie, który musiał być już blisko. Corrigan uruchomił radiostację i pracowicie wystukiwał sygnały, śląc w eter wiadomość o ich kłopotliwym położeniu. Wokół lotniskowca zaczęło się coś dziać. Przycupnięty obok 308 Rossa Corrigan skierował lornetkę na odległy brzeg basenu, odsuwając na bok ręką zasłaniające mu widoczność gałęzie, którymi zamaskowali wykop. — Ki czort? — mruknął. Ross nawet gołym okiem dostrzegł wynurzające się zza lotniskowca cygaro, które — jak na swoje rozmiary — zostawiało za sobą dość potężny kilwater. — Wygląda na torpedę! — wykrzyknął Corrigan. — Z czymś na wierzchu — podał lornetkę Rossowi. — Co pan o tym sądzi, kapitanie? Ross mógł jedynie potwierdzić. To coś na wierzchu musiało być miniaturową kabiną. Była to więc „żywa torpeda"! I właśnie pędziła wprost na wrak „Machiko". Jakieś pięćdziesiąt metrów od celu klapa kokpitu otworzyła się i na moment pojawiła się sylwetka pilota, który zaraz potem wskoczył z pluskiem do wody. Kaiten zaś pruł dalej, prosto w paszczę częściowo zanurzonego pod wodą komina „Machiko". Błyskawica rozdarła powietrze, a cała wyspa zatrzęsła się w posadach, gdy torpeda weszła w kontakt z wrakiem. W górę strzelił słup dymu i płomieni na wysokość stu pięćdziesięciu metrów. Wybuch był potężny. Podmuch przygiął do ziemi rosnące na mierzei w pobliżu przesmyku palmy i ogołocił je kompletnie z pióropuszy, zostawiając nagie pnie. Fala rozżarzonego powietrza wzbiła tumany piachu, które niczym piekielna burza piaskowa przewaliły się ponad skulonymi w płytkim okopie, rwąc na nich koszule, jakby były z papieru, i osmalając im włosy. Nikt nie był poważnie ranny, choć wszyscy oszołomieni i oślepieni. Po maskujących ich wcześniej gałęziach nie było śladu. Po omacku, potykając się i zderzając, wypełzli ze swoich nor, zupełnie zdezorientowani. Pierwszy otrząsnął się Woody i on też pierwszy uświadomił sobie, jak bardzo byli teraz odkryci i wystawieni na cel. Pomógł Rossowi i Corriganowi pozbierać się i ponaglił ich, by biegli wzdłuż mierzei w poszukiwaniu osłony, sam zaś zajął się pozostałymi, zaganiając ich jak niesforne owieczki. Gnając co tchu, słyszeli okrzyki Japończyków po drugiej stronie basenu. W chwilę później zaterkotały karabiny maszynowe. Woda wzdłuż brzegu zagotowała się od pocisków. Piasek pod ich stopami chłostały serie z automatów, a z pni odartych z liści palm sypały ** ..•• '• 309 się drzazgi. Pędzący przed Rossem Thomson krzyknął nagle, zrobił jeszcze kilka kroków i runął na twarz. Ross zatrzymał się. Obróciwszy go na plecy, ujrzał ogromną, krwawą dziurę w miejscu, gdzie kiedyś było lewe oko Thomsona. Mat nie żył. Dopadli w końcu zarośli i rzucili się na ziemię, wyczerpani. Woody jako ostatni przywlókł Dewhursta, który dostał postrzał w kolano. — Teraz już wiedzą dokładnie, gdzie jesteśmy — wysapał Corrigan. — Zarządzenie polowania nie zabierze im wiele czasu. Wspólnymi siłami opatrzyli ranę Dewhursta najlepiej jak umieli. Ross i Corrigan wybrali się tymczasem na zwiad na północny brzeg mierzei. W tym miejscu las był dość gęsty i dawał im przyzwoitą osłonę. Nie musieli się obawiać, że zostaną wypatrzeni, a sami mogli obserwować basen. Dopiero teraz mieli okazję obejrzeć skutki rajdu kaitena. Torpeda dosłownie przepołowiła statek. Z wody sterczały jedynie szczątki: dziobu — po jednej stronie przesmyku, i rufy — po drugiej. — Wystarczająco szeroko? — zapytał Corrigan. To samo pytanie nurtowało Rossa. Czy wyrwa w „Machiko" jest dostatecznie szeroka, by lotniskowiec mógł wydostać się do laguny i dalej, na otwarte morze? — Nie mam pojęcia — odrzekł Ross. — Ale gdybym był kapitanem tego okrętu, nie jestem pewien, czy paliłbym się do spróbowania... — Jego kapitan najwyraźniej jednak spróbuje — powiedział Corrigan i wskazał palcem drugi brzeg. Jak wyłażący tyłem z nory królik zaczęła się z wolna wysuwać ze splątanej gęstwy zieloności rozłożysta rufa „Yamazakury". Było coś nierealnego w tym widoku: żelazny potwór wyłaniający się nagle z rajskiego zakątka. Poprzedzała go spieniona grzywa fali, a pracujące na wstecznym biegu silniki dudniły jak zapowiedź burzy. Gdy tak sunął majestatycznie, załoga strącała do wody pracowicie i misternie utkany, a teraz już zbyteczny, kamuflaż. Kolos obrócił się powoli i skierował dziób w stronę wąskiego przesmyku. Tuż u jego burty pojawiła się motorówka. Tłoczyli się w niej żołnierze w stalowych hełmach na głowach i z karabinami w rękach. Ross domyślił się, że to oddział szturmowy, który miał wylądować na mierzei. „Zapolują na nas, jak to przewidział Corri- 310 gan", pomyślał. Na razie jednak wydawało się, że nie spieszy im się zbytnio. Jak się okazało, czekali, aż lotniskowiec spróbuje sforsować przesmyk i ubezpieczali go na wypadek ataku od strony mierzei. Ross spostrzegł, że wstrzymał oddech, gdy okręt zbliżał się niespiesznie do gardzieli wytyczonej przez szczątki „Machiko". Jego dziób wsuwał się gładko w przejście, minął krańce mierzei i osiągnął już wody laguny... Nagle z piskiem dartego metalu stanął w miejscu, a dziób uniósł się ponad trzy metry w górę. Ross i Corrigan wybiegli pędem z zarośli, by mieć lepszy widok na kraniec mierzei. Dopiero ze skraju lasu, w którym zaledwie przed chwilą tak skwapliwie ukryli się, można było ocenić nieszczęsne położenie lotniskowca: zakorkował się beznadziejnie, nie mogąc ani pokonać przesmyku, ani się wycofać. — „Machiko" spełnił swoje zadanie — powiedział ochrypłym głosem Ross. — Jego szczątki muszą być rozrzucone po całym dnie przesmyku. Po podniesionym dziobie lotniskowca wnioskuję, że nadział się na główny silnik... — A my będziemy mieć towarzystwo — wtrącił Corrigan, wskazując na zmierzającą w kierunku mierzei motorówkę. Była już niemal na plaży. Niektórzy żołnierze wyskakiwali do wody i, brodząc z karabinami nad głowami, podchodzili do brzegu. — Zbierz pozostałych! — krzyknął Corrigan, zdejmując z ramienia swój półautomat. — Wszystkich, którzy mają broń. Spróbujemy zatrzymać ich na otwartej przestrzeni. Ross pędził wykonać polecenie Australijczyka, gdy nowy, całkiem nieoczekiwany dźwięk przeszył powietrze. Brzmiało to tak, jakby tuż nad wierzchołkami drzew przelatywał pociąg pospieszny. Ross stanął jak wryty i obejrzał się. Donośna detonacja dobiegła go od strony unieruchomionego lotniskowca. Powietrze zdawało się wibrować dziesiątkami lokomotyw pędzących nad głowami. Nastąpiła seria wybuchów. Kiedy Ross dotarł do pozostałych, zastał ich rozradowanych jak dzieci — skaczących, wymachujących rękoma, wiwatujących. Od strony otwartego morza, tuż zza rafy, wyłonił się lśniący niszczyciel, plując z wszystkich swoich dział w nieruchomy cel pomiędzy krawędziami przesmyku. 311 XIX. WIGILIA OPERACJI „STINGRAY" Bombowce typu Mitchell leciały w nieskazitelnym szyku na wysokości trzystu metrów. Patrząc z góry na równą jak stół powierzchnię oceanu major Buster Low nie mógł się nadziwić, jak diametralnie zmieniła się w ciągu ostatniej doby pogoda. Modlił się o to, gdy jego Sto Szósta Eskadra wyruszała z Dobodury w kierunku Nowej Gwinei. Gdyby nie poprawa pogody, nigdy nie znaleźliby tego przeklętego archipelagu. Nie wszystkim w eskadrze podobało się to, że jako jej dowódca zgłosił gotowość poderwania Sto Szóstej w powietrze i podjęcia tej karkołomnej — zważywszy na pogodę — misji. Piloci, którzy latali z nim najdłużej, wiedzieli jednak, że nie był łowcą medali.' Jego motywy były dla nich jasne. Jeśli jakaś eskadra musiała polecieć nad archipelag Tarakang, by osłaniać desant generała Budge'a, to mogła to być tylko Sto Szósta Eskadra Bombowa. Jej piloci mieli wszelkie niezbędne do tego kwalifikacje, a ponadto znali już to miejsce. Jeśli chodzi o ścisłość, nikt oprócz nich nie latał tam dotąd. W słuchawce Lowa zaskrzeczał głos: — Wzywam Kalamazoo... Wzywam Kalamazoo. Słyszysz mnie, Kalamazoo? Tu Grandstand... Tu Grandstand... Wzywam Kalamazoo... — Słyszę cię głośno i wyraźnie, Grandstand. Tu Kalamazoo... Odbiór. — Mam dla ciebie wiadomość, Kalamazoo... Przedstawienie się zaczęło... Nawiązaliśmy kontakt bojowy... Słyszysz mnie? Nawiązaliśmy kontakt bojowy ze Zbójnicką Królową... Mamy ją w zagrodzie. Dołącz do nas... Odbiór. — Tu Kalamazoo. Słyszę cię dobrze, Grandstand. Będziemy z wami za pięć minut. Możesz podać mi namiary na Zbójnicką Królową? Odbiór. Żądana informacja pobiegła natychmiast w eter^ Wysłana została z USS „Maclay", znak wywoławczy Grandstand. Low przekazał ją swojemu nawigatorowi. W chwilę później nawigator podsunął mu mapę z naniesionym na nią ołówkiem krzyżykiem. — To pozycja lotniskowca — powiedział. — Wschodni kraj tego jeziora. Powinien nadal znajdować się w obrębie rafy. 312 — Jak daleko do Mount Taki? Nawigator stuknął ołówkiem w mapę. — Szczyt jest tutaj. To około dwóch i pół mili od lotniskowca. Jeśli nadlecimy od południo-wschodu, kursem trzy-jeden-pięć sto* pni, możemy przelecieć nad wyspą bardzo nisko, niewiele wyżej niż czubki drzew. Najlepiej chyba będzie podejść od strony cieśniny, kursem dwa-siedem-pięć i prosto nad jezioro. — Bierzemy kurs na jezioro — zdecydował Low. — I miejmy nadzieję, że ten japoński sukinsyn jest dokładnie tam, gdzie twierdzi marynarka. Eskadra mitchelli przegrupowała się w szyk bojowy i dwójkami pomknęła ku widocznemu już na horyzoncie zarysowi Mount Taki. Określenie położenia lotniskowca nie nastręczało żadnych trudności. Spirale czarnego dymu z rozpętanego przez pociski z „Mac-laya" pożaru wskazywały drogę do miejsca, gdzie spoczywał niczym wyrzucony na brzeg wieloryb. Bombardowanie z wysokości stu pięćdziesięciu metrów dawało stuprocentową dokładność. Kiedy eskadra wzbiła się na pułap trzystu metrów i przegrupowała formując ponownie idealny romb, rezultat bombardowania był aż nazbyt oczywisty. To, co pozostało z „Yamazakury", targały nadal konwulsje wybuchów. — teraz były to jego własne torpedy i amunicja. — Dobra robota, chłopaki — pogratulował Low swoim pilotom przez radio. — Resztę zostawmy marynarce. Teraz kurs na Mount Taki. Zdmuchniemy jej wierzchołek! W drugim nalocie na wyspę samoloty zasypały szczyt bombami zapalającymi. Gdy odleciały, stożek płonął jak pochodnia rzymska wbita w błękitne morze. Nie wszystkim jednostkom udało się dotrzeć do bazy. Dobodurę zasnuły znowu ciężkie chmury. Dewizą Lew White'a było, że dowódca idzie zawsze na czele swego oddziału i dzięki tej dewizie pierwszy postawił stopę na Little Tarakang. Kiedy ich pontony zaopatrzone w silniki ukazały się w przesmyku rafy, powitane zostały ogniem ze wschodniej 313 strony mierzei. To skłoniło majora, by skierować flotyllę na lewo, ku tej części plaży, którą przesłaniał sobą wrak lotniskowca. Kiedy podpływali do brzegu, z zarośli na skraju plaży wybiegło kilku mężczyzn wymachując szaleńczo ramionami. Jeden z nich, nie zważając na ostrzał, podbiegł do samej wody, by powitać Australijczyków. — Wracaj!! Kryj się!! — wrzeszczał Lew do wychudzonego szkieletu ludzkiego okrytego łachmanami, które kiedyś były chyba mundurem oficera marynarki. Wyskoczył do płytkiej wody i ponaglał swych ludzi, by co rychlej szukali osłony w zaroślach. Chudzielec, rozpromieniony jak uczniak, nie mógł dotrzymać kroku atletycznie zbudowanemu White'owi, mimo to podążył za nim sapiąc i potykając się. Przycupnięci pod osłoną chaszczy, czekali inni mężczyźni — równie jak ten pierwszy wychudzeni i obdarci. Lew skinął im tylko ręką na powitanie i całą swą uwagę skierował na komandosów, którzy wyroili się z pontonów na plażę. Dopiero gdy wszyscy jego ludzie znaleźli się we względnie bezpiecznym schronieniu wśród bujnej zieleni, a pontony odpływały już z powrotem ku lagunie, odwrócił się ku mężczyźnie, który wybiegł mu naprzeciw tam na plaży. — Czy wszyscy pańscy ludzie są tutaj? — zapytał. — To właśnie usiłowałem panu powiedzieć — odparł mężczyzna na poły uszczęśliwiony, na poły zmartwiony. — Brakuje pół tuzina. Próbują powstrzymać około trzydziestu żółtych, którzy wylądowali w pobliżu wraku. Musi im pan pomóc... Haraldsen — bo to on powitał Lew White'a na brzegu — zdał majorowi krótkie sprawozdanie z sytuacji na wyspie. — A więc za nami nie ma ani jednego Japońca? — spytał raz jeszcze Lew, wskazując na las po zachodniej stronie mierzei. — Załoga garnizonu jest na szczycie w komplecie, a ci faceci, którzy do nas strzelają, to załoga lotniskowca? — O ile wiem, tak — odparł Haraldsen. Lew nie tracił więcej czasu. Polecił Haraldsenowi i pozostałym ukryć się dobrze i nie wystawiać na cel snajperom, swoich ludzi zaś podzielił na dwie grupy. Jedna miała nacierać wzdłuż północnego 314 brzegu mierzei, a druga, prowadzona przez niego, wzdłuż południowego, na którym wylądowali. Obie grupy wyruszyły równocześnie, wykorzystując osłonę wąskiego pasa lasu. Ross, stojąc z wycelowaną w szarżującą postać wroga bronią i próbując zarepetować, przeklinał konstruktora karabinu arisaka. Jego palcom brakowało sił, by odciągnąć oporny rygiel zamka. Opuścił karabin na biodro, by poręczniej i energiczniej móc manipulować zamkiem, gdy japoński żołnierz piechoty morskiej skoczył na niego z przeraźliwym okrzykiem spoza okrytego białym kwieciem krzaka uroczynu. Wiotkie, gęsto rosnące gałązki ugięły się pod ciężarem jego ciała. Nie zdołały powstrzymać impetu, lecz spowodowały, że odrzuciło go nieco na bok. Wycelowany w serce Rossa bagnet zboczył minimalnie i wbił się w mięsień tuż poniżej prawej pachy. Rossowi pociemniało w oczach. Czuł, czy tylko tak mu się zdawało, że stal przebiła mu się aż do łopatki. Japończyk jednym szarpnięciem wyrwał bagnet, rozcinając mu ciało aż do obojczyka. Ross upadł do tyłu. Szumiało mu w głowie, zbierało się na mdłości i wydawało się, że rozerwane ramię wisi na włosku... Podniósł na wroga wzrok zasnuty krwawą mgłą. Japończyk zdawał się poruszać jak w zwolnionym filmie: kołysał się na praWo i lewo z wykrzywioną dziko twarzą, usiłując wyplątać się z gęstwy gałęzi. Wreszcie udało mu się. We wzniesionym nad głową Rossa bagnecie błysnęło słońce. Ross wparł się w ciepłą, miękką ziemię; zacisnął powieki w oczekiwaniu. Nie dbał o ból, który miał teraz nastąpić: mógł przynieść tylko ulgę. Ale pchnięcie nie nadchodziło... Paul Newton usłyszał okrzyk bólu, który wyrwał się Rossowi, gdy bagnet przeszył jego ciało. Poznał głos kapitana i targnęła nim wściekłość: był to okrzyk przedśmiertny. Przeszedłszy tak wiele, kapitan umierał teraz... Błysk tej myśli poraził go i wyzwolił w nim furię, jakiej nigdy dotąd nie doświadczył. Przedzierając się przez krzaki w stronę, skąd dobiegł go krzyk, wypadł zza kwitnącego uroczynu prosto na scenę, której nigdy nie miał zapomnieć: Ross ' . '• -315 leżał rozciągnięty na plecach, jakby spał; koszula na piersi i ramieniu spływała krwią; nad nim stał w rozkroku japoński żołnierz piechoty morskiej ze wzniesionym nad głową karabinem — bagnet błyskał złowrogo, wymierzony w leżącego. Japończyk drgnął, słysząc szelest w zaroślach, i wytrzeszczył oczy na intruza. Jego reakcja była zbyt wolna. Zanim zdążył obrócić broń w stronę nowego zagrożenia, Newton wykonał lamparci skok. Magazynek karabinu Amerykanina był pusty, więc, zacisnąwszy dłonie na lufie, Newton zamierzył się kolbą jak maczugą w zwróconego ku niemu żołnierza. Potężny cios trafił Japończyka w twarz, tuż poniżej krawędzi hełmu, a towarzyszący mu odgłos przypominał uderzenie siekiery w twarde drewno sekwoi. Marynarz runął na plecy jak podcięty, wypuszczając z rąk karabin, który spadł Newtonowi do stóp. Amerykanin sięgnął po niego, cisnąwszy swój w krzaki. Wciąż ; opętany ślepą, dziką furią, doskoczył do ogłuszonego żołnierza. Ten nie próbował nawet wstać, zagłębiony w sprężysty materac zarośli. Newton pchnął bagnetem prosto w zalaną krwią twarz wroga i nacisnął spust. Karabin szarpnął, a na jego końcu — jak pyknięcie z fajeczki — pokazał się obłoczek dymu. Swąd spalenizny rozległ się wokół. Newton nie mógł oderwać przerażonego wzroku od kleistej, czerwonej papki, która jeszcze przed sekundą była ludzką twarzą. Zatoczył się do tyłu, oniemiały, niezdolny do ruchu. Stracił poczucie czasu i rzeczywistości... Wtem, tuż obok odezwał się głos, który z australijskim akcentem powiedział: — To tylko jakiś sztywny żółtek, kolego. Zobacz lepiej, czy możesz coś zrobić dla swego kumpla. A my się już zajmiemy pozostałymi... I zniknął jak zjawa. W chwilę później ryk silników samolotowych wypełnił powietrze, a ziemia zadrżała od huku spadających bomb. To eskadra Bustera Lowa nadleciała z Dobodury. Major Hitoshi Kimura dokonywał obchodu linii obronnych na Mount Taki. Wszędzie, jak okiem sięgnąć, napotykał widome, a przerażające ślady spustoszeń, jakie poczyniły na zboczach ame- 316 rykańskie bombowce. Całe wnętrze krateru ziało jeszcze ogniem. Bicze napalmu opaliły i ogołociły z liści drzewa i zarośla w pobliżu szczytu. Gdzieniegdzie, w miejscach, w których pożar już się wypalił, ziemia była czarna, a tlące się szkielety drzew sterczały z niej jak osmolone stalagmity. Najwścieklejsza pożoga ogarnęła stanowisko radiowe. Siatki i ekrany maskujące chroniły to miejsce przed wypatrzeniem z powietrza, nie dawały jednak żadnej osłony przed ogniem i wybuchającymi pociskami. Przeciwnie — stanowiły łatwy żer dla płomieni, zatem wszystko, co skrywały, uwięzione zostało w płonącej pułapce. Wysuszona w słońcu na pieprz trzcina zajmowała się ogniem w okamgnieniu, niczym preria owiewana wiatrem. Żadne z trzech stupięćdziesięciomilimetrowych dział nie ocalało po nalocie. Po dwóch nie został nawet ślad, gdy uderzyły w nie bomby kruszące; trzecie stoczyło się razem z lawiną skał po wschodnim zboczu, wprost do laguny. Najbardziej wstrząsające jednak było żniwo, jakie zebrała śmierć. Spośród poległych, po około jednej trzeciej nie było nawet ciał do pochowania; reszta była w stanie, który uniemożliwiał identyfikację. Niektórzy z rannych nie rokowali nadziei, że dożyją do zachodu słońca. Inni — okaleczeni, w stanie szoku — potykali się i wili wokół, nie wyglądając nawet pomocy. Ci nieliczni, którzy nie zostali pogrzebani pod zwałami osuwającej się ziemi lub osmagani huraganem napalmu, błądzili teraz po rumowisku w poszukiwaniu żyjących. Kimura zebrał ocalałych w lesistej kotlince, około pięćdziesięciu metrów poniżej krateru. Sierżant przeprowadził krótki apel. Nalot przeżyło pięćdziesięciu trzech żołnierzy; spośród nich siedemnastu nie było zdolnych do marszu; trzynastu innych miało rozmaite rany, które jednak nie uniemożliwiały samodzielnego poruszania się. Stoicyzm, z jakim sierżant przyjmował fakt, że w ciągu zaledwie kilku minut cały liczny garnizon zredukowany został do niewielkiego ułamka jego pierwotnej liczebności, zdumiewał Kimurę. Żołnierz ten stał teraz przed nim, przestępując z nogi na nogę, jakby miał coś jeszcze na końcu języka. Kimura zapytał go wreszcie, czy chciałby coś dodać. — Chcę przekazać prośbę najciężej rannych, sir. ' - ' 317 — O co chodzi, sierżancie? « — Oni proszą o granaty, sir. — Granaty? — Tak sir. To zwykła w takich okolicznościach prośba. Wiedzą, że teraz będą już tylko ciężarem... Są niezdolni do walki... Proszą o pozwolenie na śmierć. Kimura spoglądał na sierżanta beznamiętnym wzrokiem, lecz tak naprawdę chciał krzyczeć z bólu. Cały świat zdawał się walić mu na ramiona i ciężar ten był nie do zniesienia. — Porozmawiam z nimi — powiedział. Podszedł na skraj kotlinki, gdzie leżeli ciężko ranni. Czterej z nich byli nieprzytomni. Pozostali leżeli z zamkniętymi oczami, walcząc z bólem szarpiącym ich ciała, pozbawieni dobrodziejstwa utraty przytomności, które uwolniłoby ich od nadludzkich cierpień. Niektórzy obserwowali apatycznie i ze spokojem to, co się wokół nich działo. Ich wzrok legł ołowiem na Kimurze, kiedy się do nich zbliżył. — Który z was prosił sierżanta o granaty? — zapytał major. — To prośba nas wszystkich — odezwał się jeden z nich, z brzuchem okrytym kocem nasiąkłym krwią. Pot spływał mu strugami po twarzy i szyi. Mówił z wyraźnym wysiłkiem. — Jest tak, jak mówi Aso — potwierdził inny. — Ci z nas, którzy mogą mówić, przedyskutowali to. Pozostali i tak już umierają. Ale powiedzieliby to samo... Nagle jeden z leżących, dotychczas nieruchomy, poruszył się. — Shosa! Shosa! — zawołał słabym głosem. Kimura podszedł do niego. Nagie ciało żołnierza, częściowo okryte kocem, było potwornie popalone. Prawa noga i stopa sterczące spod koca były zwęglone, podobnie jak prawe ramię i prawa strona twarzy. W miejscu prawego oka ziała czarna, wypełniona skrzepłą krwią dziura. Czaszkę pokrywała pomarszczona skorupa. — To ja, major Kimura. — Shosa... Shosa... — wyszeptały usta pozbawione warg. — Shosa... — Kim jest ten żołnierz? — zapytał Kimura rozglądając się. Jeden z dwóch żołnierzy pełniących funkcję sanitariuszy odwrócił się od leżącego na ziemi, któremu niósł te odrobinę ulgi, jaka była możliwa. 318 — To porucznik Niguchi, sir. Osobiście zniosłem go ze szczytu. Widziałem, jak to się stało. Obawiam się, że nie wytrzyma już długo... Kimura ukląkł na jedno kolano i dotknął delikatnie lewego, nie pokaleczonego ramienia oficera. — Niguchi — powiedział cicho. — To ja, Shosa Kimura. Nawet klęcząc obok niego, nie umiał rozpoznać w leżącym młodego porucznika, którego rysy i postać tak dobrze znał. Usta umierającego poruszyły się znów z ogromnym wysiłkiem. — Pozwól... umrzeć... Nic więcej nie usłyszał już od niego. Niguchi zapadł w nieświadomość. Nie do wiary, że mogła jeszcze tlić się iskierka życia w kimś tak dotkliwie okaleczonym. Kimura podniósł się z klęczek. Na moment jego oczy spotkały się z oczami żołnierza z rozprutym brzuchem. Skinął mu głową bez słów. I odszedł. Przywołał sierżanta i wziął go na bok, z dala od uszu pozostałych. — Niech wszyscy, którzy mogą chodzić będą gotowi do drogi za pięć minut — powiedział cicho. — Schodzimy na dół. t — A co z rannymi, sir? ' — Dajcie im granaty, o które proszą. Kimura prowadził resztki swego oddziału w dół, po zboczu, gdy rozległa się seria wybuchów w opuszczonej przez nich przed chwilą ~,J kotlince. Nie obejrzał się. Zatrzymał swoich ludzi na pagórku, skąd widać było ich dawny obóz. Na lewo od niego, u podnóża niewielkiej pochyłości rozciągał się teren byłego obozu więźniów, a dalej już tylko lazurowe wody basenu. Polecił żołnierzom okopać się tam, gdzie stali. Kiedy polecenie zostało wykonane, udał się na samotny rekonesans na brzeg jeziora. Strzelanina na mierzei dawno już ucichła. Ze szczątków „Yama-zakury" wciąż jeszcze unosił się dym. Kimura zastanawiał się, czy mógł był zrobić coś, co uratowałoby lotniskowiec lub co powstrzymałoby desant wroga na mierzei. Wątpił w to. W każdym razie nalot odmienił całą sytuację i uczynił takie spekulacje jedynie stratą czasu. 319 Zanim pojawiły się samoloty, jego najważniejszym zadaniem było bronić instalacji na Mount Taki. Teraz nie było już na Mount Taki nic, czego musiałby bronić. I zostało mu tylko trzydziestu sześciu żołnierzy. Cały jego oddział został unicestwiony. Bez jednego wystrzału. Wiedział, że z Great Tarakang nie nadejdą żadne posiłki. Dziewięćdziesiąta Trzecia Niezależna Grupa Ochrony Wybrzeża stała się nic nie znaczącym oddziałem. Została utworzona, by bronić czegoś, co już teraz nie istniało. Sama istniała jeszcze tylko po to, by zginąć. Z militarnego punktu widzenia mogła zdziałać nie więcej szkód niż ukąszenie komara. Bezbrzeżna daremność ich działań wydała się Kimurze streszczeniem daremności i marnotrawstwa wojny jako takiej. Obecność trzydziestu sześciu japońskich żołnierzy na tej — niegdyś bezludnej — wyspie, która jeszcze raz wróciła do statusu nic nie znaczącej kropli na powierzchni oceanu — bez militarnego, politycznego czy geograficznego znaczenia — była po prostu faktem bez jakichkolwiek konsekwencji. Gdyby znajdowali się teraz na Księżycu, ich szansę wpłynięcia na losy ludzi i narodów byłyby tak samo znikome. Jedyne, co im jeszcze pozostało, to umieranie. Za co? Za Nip-pon? Dla chwały? Dla niczego? Kimura patrzył ponad nieruchomą wodą basenu na mierzeję. Była taka spokojna, cicha — taka piękna. Jego spojrzenie przyciągnęła barwna plama nie opodal: skąpany w pomarańczowożół-tych kwiatach krzew. Podszedł bliżej, zauroczony. Zerwał kwiatek i wpatrywał się w nieprawdopodobne piękno każdego jego szczegółu. Owładnął nim smutek. Zrywając ten kwiat — jeszcze barwny i piękny — dał początek procesowi więdnięcia i śmierci. Pochylił głowę, jakby prosząc krzew o wybaczenie tego nieprzemyślanego aktu zniszczenia. Poczuł ukłucie zazdrości wobec trzymanego w ręku kwiatka. „Twoje życie zmierzało ku pięknu", pomyślał, „i osiągnąłeś to w tym krótkim czasie, jaki był ci dany. Zazdroszczę ci twojego spełnienia. Bo tak bardzo przewyższa moje. Ja nie osiągnąłem nic w moim życiu, a zatem jestem niczym wobec ciebie". Spojrzał w górę, na pagórek, na którym zostawił swoich ludzi. Zastanawiał się, czy oni też — podobnie jak on — z takim 320 utęsknieniem oczekiwali łaskawych objęć śmierci: jeszcze jednej szansy, by zacząć wszystko od nowa, wykreśliwszy z pamięci wszystkie niepowodzenia i gorycz obecnego życia. Jedynie śmierć mogła oczyścić życiowe konto człowieka i przywrócić jego nieśmiertelnej duszy czystość i doskonałość, z którymi przyszedł na świat. Jedynie śmierć i przyjęcie jej jak kogoś drogiego sercu mogły zadośćuczynić za całe zło i brzydotę obecnego życia. Ruszył w górę ścieżką, która kiedyś łączyła dwa obozy. Przed sobą miał szlak wyrąbany w buszu, a prowadzący na szczyt Mount Taki. Góra trwała w miejscu — spokojna, niewzruszona. „Ta góra spoglądać będzie na moje kości", pomyślał; „stanę się częścią tej ziemi, a moje prochy nakarmią ziarno, które na nią padnie. I sto złotopomarańczowych kwiatów zakwitnie, by zapłacić za ten jeden zniszczony kwiat". Nie można powiedzieć, by major Lew White był niezadowolony z przebiegu tego dnia. Spodziewał się znacznie bardziej nieprzejednanego oporu na Little Tarakang. Tymczasem zdobycie całkowitej kontroli nad mierzeją i oswobodzenie grupki więźniów, którzy przeprowadzili skuteczną operację zablokowania japońskiego lotniskowca, zabrało jego ludziom zaledwie trzydzieści minut. Straszliwe zniszczenia, jakie poczyniło lotnictwo amerykańskie na „Yamaza-kurze", spotęgowała jeszcze eksplozja jego własnego arsenału. Nikt z załogi okrętu nie ocalał. Komandosi spotkali się jedynie z oporem oddziału piechoty morskiej, który wyruszył przeciwko grupie dywersyjnej złożonej z byłych więźniów. Australijczycy przybyli w samą porę. Jeszcze kilka minut zwłoki, i Japończycy niewątpliwie rozbiliby w pył ten maleńki, prawie nie uzbrojony oddziałek. Kiedy stało się jasne, że sytuacja odwróciła się diametralnie na ich niekorzyść, żołnierze japońscy nie stracili nic z zaciekłości i woli walki. Rozproszeni na dwu-, trzyosobowe grupki, bili się do ostatka. W wyniku walk poległo dwóch Australijczyków, a piętnastu było rannych. Poszkodowanych przetransportowano na amerykański niszczyciel pontonami, które przywiozły na wyspę drugi rzut komandosów 321 majora White'a. On sam, przekazawszy kierowanie desantem młodemu oficerowi, poprowadził większość swego oddziału na zachodni brzeg basenu, na półwysep Java Point. Zastał jednak obóz wyludniony. Zwiad wysłany na północny kraniec wyspy odszukał rozproszonych tam więźniów i wyspiarzy, którzy wkrótce zaczęli napływać grupkami z powrotem, by powitać swoich oswobodzicieli. White odkomenderował część komandosów, by odprowadzili uwolnionych do obozu na półwyspie, gdzie mieli pozostać jeszcze przez jakiś czas, oraz by dostarczyli im prowiant z niszczyciela. Sam, na czele pozostałych żołnierzy, ruszył przez dżunglę na wschód, ku podnóżu Mount Taki, gdzie — jak mu powiedziano — znajdowały się kiedyś stałe obozy. Tuż przed zmrokiem dostali się pod obstrzał Japończyków okopanych na wzgórzu, u którego stóp stały wypalone baraki dawnego obozu. White wystawił czujki i rozlokował oddział w lesie: o świcie będzie dość czasu, by wybadać pozycje wroga. Na razie trzeba się było tylko ubezpieczyć na wypadek, gdyby Japończykom przyszedł do głowy nocny napad. Wschodzące słońce ukrywało się jeszcze za stożkiem Mount Taki, kiedy Australijczycy — podzieleni na trzy sekcje — wyruszyli ku skrajowi lasu, w pobliże wypalonego obozu. Tam zatrzymali się. White przyjrzał się uważnie wzgórzu, na którym okopali się Japończycy. Sądził, że rozpadlina skrywa pierwszą z wielu linii obrony rozciągniętych wokół gór i że w związku z tym przedarcie się na szczyt będzie żmudnym i krwawym przedsięwzięciem. Będą potrzebowali posiłków. Frontalny atak byłby samobójstwem. Jedynym sposobem, by dostać się na szczyt, było przemykać się od pozycji do pozycji i likwidować je po kolei, a w tym właśnie jego ludzie specjalizowali się. — Jakoś cholernie cicho tam — szepnął McEachern, zastępca White'a. — Sądzisz, że oni wciąż tam tkwią? — Według tego, co mówił ten żartowniś Corrigan, dwa dni temu nie byli tak nisko. Nie będziemy jednak ryzykować. Czy Foster złapał już kontakt z jankeskim niszczycielem? — Mieliśmy łączność pięć minut temu. — Świetnie. Zamierzam prosić ich o ostrzelanie tego wzgórza, by trochę zmiękczyć żółtków. Kiedy się zacznie, chcę żebyś wziął 322 jedną sekcję i przedostał się nad kotlinkę. Tylko nie podchodźcie zbyt blisko przedwcześnie. Nie chciałbym być zmuszony pisać listu do twojej pani z zawiadomieniem, że amerykańska marynarka odstrzeliła ci głowę. McEachern wyszczerzył zęby w uśmiechu. — Głowę będę trzymał nisko. Oznakujesz jakoś to wzgórze? — Czerwonym dymem. Dla nas — zielony. Ci jankescy artyle-rzyści są nieźli w swoim fachu. Widziałeś, co zrobili z lotniskowcem? Spojrzeli po sobie zdumieni, gdy daleko, od południowego wschodu gruchnęły salwy wystrzałów. Kanonada nie milkła. — A to co, u diabła? — stęknął McEachern. White uśmiechnął się. — Oto i posiłki. Ale nie spodziewaj się, że ujrzysz zaraz kawalerię szarżującą na to wzgórze. Ci chłopcy zainteresowani są wyłącznie tamtą drugą wyspą. Miejmy nadzieję, że zostawią kilku żółtków dla nas. Pierwsza salwa z USS „Maclay" wystrzelona została w trzydzieści sekund po ukazaniu się na niebie dwóch barwnych smug z rakietnic. Czerwony łuk wskazywał na lesiste zbocze Mount Taki, zielony zaś wyznaczał strefę, poza którą znajdował się australijski oddział. Działa zagrzmiały pięciokrotnie, zanim dowódca komandosów polecił swemu radiowcowi, by podziękował niszczycielowi za wsparcie i poprosił o powstrzymanie ognia. White'owi wydawało się niemożliwe, by to, co teraz widział, było skutkiem precyzyjności tego krótkotrwałego przecież ognia zaporowego: Japończycy wysypywali się z zarośli i nacierali wprost na wycelowane w nich karabiny. Uwagę zwracał biegnący na przedzie oficer w białej koszuli, z obnażonym mieczem wzniesionym nad głową. Co najmniej tuzin żołnierzy padło wokół niego od gradu pocisków wystrzeliwanych z australijskich pozycji, lecz on zdawał się tego nie widzieć. Parł naprzód z okrzykiem „banzai" na ustach. Ci, którzy jeszcze nie padli, także parli dalej, nie przestając zagrzewać się wzajemnie do ataku bojowym zawołaniem. Zbliżali się już do wy- 323 palonych baraków. Ogień z broni automatycznej Australijczyków nie słabł ani na chwilę, kosząc bezlitośnie pędzących żołnierzy niczym sierp trzcinę. Fala nacierających z około czterdziestu zmalała do dwudziestu. Z dwudziestu — do dziesięciu. Wkrótce już tylko pół tuzina żołnierzy biegło w rozsypce. Nie zatrzymywali się jednak. Teraz komandosi musieli już staranniej wybierać cel. Oficer w białej koszuli zdawał się zaczarowany. Nie imały się go kule śmigające jak chmary owadów. Był ostatnim, który padł. Z mieczem wciąż wzniesionym nad głową zamarł w pół kroku, nie więcej niż sto pięćdziesiąt metrów od linii australijskiej, gdy ryjący już ziemię pocisk odstrzelił mu stopę. Jego miecz poszybował w górę, a on runął twarzą do ziemi z rozrzuconymi ramionami. Strzelanina zamarła i niesamowita cisza opadła na Little Tara-kang. Minęła dłuższa chwila, zanim Lew White i jego komandosi uświadomili sobie, że bitwa o wyspę była zakończona. Gdy zamilkły karabiny Australijczyków, pojawienie się ludzi McEacherna na stoku, skąd ruszyła szarża Japończyków, stanowiło dla majora White'a sygnał, że nie będzie już dalszego ciągu rzezi. Komandosi zaczęli ostrożnie wychylać się zza drzew i wkraczać na pole bitwy, które udało im się zdobyć bez strat własnych w ludziach. Ze zgrozą spoglądali na dzieło swych rąk. Niejeden, przechodząc obok nieruchomego ciała, przypomniał sobie przekazywane sobie z ust do ust opowieści o tym, jak to ranni Japończycy chowają za pazuchą granat, by jeszcze w ostatniej chwili życia zabrać ze sobą do grobu choć jednego wroga więcej. Ale zaledwie pięciu żołnierzy japońskich żyło jeszcze i wszyscy byli zbyt ciężko ranni, by próbować spełnić ten ostatni akt heroizmu. Pośród pozostałych — przynajmniej na razie — przy życiu znajdował się też oficer w białej koszuli. Ciekawość skierowała kroki White'a ku boleśnie skręconemu ciału tego żołnierza. Odwrócił na plecy nieprzytomnego majora Hitoshiego Kimurę i długo przyglądał mu się próbując zrozumieć, co za szaleństwo, jaki obłęd natchnął ich do tej bezsensownej, samobójczej szarży. Potrząsnął głową, nie pojmując. Przywołał sanitariusza. — Ten facet żyje jeszcze — powiedział. — Zobacz, co możesz dla niego zrobić. 324 Odchodząc rzucił raz jeszcze spojrzenie na oficera. Jego lewa noga od kolana do stopy stanowiła bezkształtną, brunatną masę. Makabryczny widok. Kilka kroków od rannego leżał jego miecz. Lew podszedł tam i podniósł go. Potem, nie zatrzymując się już więcej, zaczął wspinać się po zboczu, by odszukać McEacherna. EPILOG Wspomnienia ożyły w Rossie, gdy z okna dakoty ujrzał paciorki wysp rozrzuconych wokół czubka Półwyspu Malajskiego, na południe od Singapuru. Zieleniły się jak kawałki nefrytu ciśnięte na błękitny dywan oceanu. Czy to możliwe, że minęło zaledwie trzy i pół roku od dnia, gdy „Machiko" mknął po tych wodach ku wybrzeżom Borneo? Wydawało się, że było to wieki temu. Sam czas spędzony na Little Tarakang zdawał się wiecznością. Ciekawe, czy kiedykolwiek jeszcze zobaczy kogoś spośród tych, z którymi dzielił czas i niedolę na tej wyspie. Wątpliwe. Wiedział nie od dziś, że najszczersze nawet obietnice podtrzymania kontaktu jakoś rzadko bywają dotrzymywane. Nie do wiary jednak, jak wielu spośród byłych więźniów obozu na Little Tarakang znalazło się akurat w Sydney na kilka miesięcy przed zakończeniem wojny. Ross został tam skierowany ze szpitala w Port Moresby, w którym miejscowi lekarze wykonali podziwu godną robotę, nie tylko cerując jego rany, ale i przywracając jego ciału dawną wagę. Podróż do Sydney odbył w towarzystwie Dewhursta, który trafił do tego samego szpitala. Już w Sydney spotkali się z Paulem Newtonem i- Ruth Gamage, oczekującymi na rejs do Stanów. Nie wiadomo jakim cudem, Woody wywiedział się o ich pobycie w Sydney i przemierzył trzysta mil po bezdrożach subkontynentu, by się z nimi spotkać. Nadal nie cenił sobie miast ani życia w nich; uważał, że można tam od czasu do czasu spędzić parę przyjemnych chwil, ale nigdy nie wylewał łez, kiedy nadchodziła pora powrotu do szerokich, otwartych przestrzeni Nowej Południowej Walii 325 Spośród nich wszystkich największe zmiany zaszły w Ruth Ga-mage. Znikła na zawsze młodzieńcza naiwność, która była jej rysem charakterystycznym. Stała się dojrzałą kobietą, w niczym niepodobną do tej niezdarnej pensjonarki, którą załoga „Machiko" wyłowiła z oceanu w pobliżu cieśniny Bańka. Odrosły jej włosy i to, oczywiście, niezwykle zmieniło jej powierzchowność. Nosiła je teraz krótko przycięte, co przydawało jej powagi i stanowczości. Poza tym było jej do twarzy w tym uczesaniu. Wszędzie, dokąd się udawała, towarzyszył jej niezmiennie Lukę, spokojny, opanowany chłopczyk, który mężniał z każdym dniem. Ruth zamierzała przeprowadzić formalną adopcję. Ross niewiele miał do powiedzenia, gdy Ruth wyznała mu, że planuje powrócić któregoś dnia na Little Tarakang. — Po co? — zapytał. — Żeby dotrzymać obietnicy — odparła. — Zamierzam wybudować tam świątynię... Nie uszło jej uwagi pełne wyrozumiałości, acz wyartykułowane niedowierzanie, kiedy stwierdzał, że jest to przecież nie zamieszkana wyspa, która obróci się znów w dżunglę, gdy ostatnie oddziały ją opuszczą, o ile już tego nie zrobiły. Słowa Rossa umocniły tylko jej determinację. — Dzięki temu będzie jeszcze doskonalszym miejscem dla tego, co mam na myśli i... w sercu — powiedziała ze spokojem, lecz stanowczo. — Będzie to misją mojego życia: uczynić Little Tarakang schronieniem dla wszystkich prześladowanych i szczutych z całego świata; przystanią dla ludzi o różnych kolorach skóry i o różnych przekonaniach, którzy pragną pokoju i braterstwa. Nikt nie zostanie stamtąd odpędzony. Opowiedziała w zarysie o planowanej w Stanach kampanii od wybrzeża do wybrzeża, a mającej na celu zgromadzenie funduszy na realizację tego marzenia. Niektóre z nękających Rossa wątpliwości ustąpiły wobec jej niezachwianej pewności. Miesiące spędzone na Little Tarakang wystawiły na ciężką próbę człowieczeństwo każdego, kto się tam znalazł. I każdy opuścił wyspę wzbogacony o jakąś wiedzę. Niektórzy odkryli kruchość swego istnienia. Inni — siłę, jakiej w sobie nie przeczuwali. Dla Ruth Gamage odkryciem była wiara — tak różna od tej, z jaką 326 przybyła na tę wyspę. Wcześniejsza jej wiara zbudowana była na obrazach, tworzonych w jej wyobraźni przez opowieści innych ludzi. Podwaliny tej nowej stanowiły ból i pusty żołądek, i zapach śmierci. I rzeczywiste uświadomienie sobie tych stanów. Nowa wiara była tak realna, jak rosnące drzewo. Ross nie podzielał niezachwianej pewności Ruth, podziwiał jednak wartości, z których ta pewność wyrastała. Życzył jej z całego serca spełnienia marzeń. Szczerość jego życzeń dorównywała szczerości wylanych przez nią przy pożegnaniu łez. Zarzuciwszy mu ręce na szyję, obiecała wśród łkania: — Zawsze będę się modlić o sprzyjające wiatry dla pana, kapitanie. Niech pana Bóg błogosławi i zachowa. I niech nie zsyła już panu huraganów. Pożegnanie Rossa z Paulem Newtonem miało radośniejszy przebieg. Zapewne nie bez wpływu na to pozostawała spożyta w miłej atmosferze przydługa kolacja w hotelu Tattersall, zakropiona trzema butelkami przedniego wina. Amerykanin również nie miał wątpliwości, jak zamierza dalej pokierować własnym życiem. Uczynił już nawet pierwszy krok. Zaraz po oswobodzeniu z niewoli naszkicował plan książki i przesłał go pocztą lotniczą do agenta wydawniczego w Nowym Jorku. Odpowiedź odnalazła go w Syd-ney. Agent przedstawił jego konspekt dwom wydawnictwom z Ma-dison Avenue i jedno z nich zaproponowało już pięć tysięcy dolarów zaliczki na poczet nie napisanej jeszcze powieści. Pożegnalna kolacja z Rossem była jednocześnie uczczeniem otwierającej się przed Newtonem kariery pisarza i — być może — przyszłego laureata nagrody Pulitzera. Był to wieczór pełen wspomnień i planów. Obaj mężczyźni doszli do wniosku, że obok wszystkich niedoli, jakie dane im było dzielić, nie brakowało też licznych zabawnych, a czasem i absurdalnych wydarzeń w ich skarbcu wspólnych doświadczeń. Dopiero gdy stali już przed hotelem, czekając na taksówkę, która miała zawieść Newtona do portu, dopadł ich nastrój powagi. Serdeczne słowa i uściski dłoni wydały się nagle nie odpowiadające wymogom chwili, płaskie i zdawkowe. Zakłopotany Newton chwycił Rossa w objęcia, czując, że brakuje mu słów. 327 — Niech to diabli porwą! Nie umiem się żegnać! — wykrzyknął szorstko. Ross stał przy krawężniku i patrzył za taksówką, dopóki nie znikła mu z oczu za rogiem ulicy Lower Pitt... Siedząc teraz w zbliżającej się do Singapuru dakocie, wrócił myślami do Newtona i Ruth Gamage, i do Woody'ego; do dni przeżytych na Little Tarakang. Wspomniał też przyjaciela, któremu na imię było wróg. Nigdy nie dowiedział się, co stało się z Kimurą. Przyjął, że major zginął wtedy na wyspie. Nie poznał też nigdy szczegółów zdobycia Little Tarakang przez australijskich komandosów, którzy przybyli tam na amerykańskim niszczycielu. Wiedział jedynie, że Japończycy zostali wyparci z wyspy. Z pokładu samolotu widać już było szczegóły zabudowy Singapuru. Nad masywną bryłą budynku Cathy powiewała znów brytyjska flaga. Przed trzema miesiącami miasto zostało ponownie zdobyte dla Korony przez oddziały brytyjskie i australijskie. Reda portu roiła się od statków różnych bander. Pozostałością wojennych czasów był jeszcze szary kolor ich burt. Ross miał zarezerwowany pokój w hotelu garnizonowym i zjawił się tam akurat w porze kolacji. Po posiłku rozsiadł się w wygodnym, wyplatanym z trzciny fotelu w holu, by uraczyć się kawą, zanim uda się na spoczynek. Wziął z sąsiedniego fotela zostawioną tam zapewne przez innego gościa gazetę i przeglądał ją od niechcenia. Było to poranne wydanie singapurskiego dziennika z aktualną datą. Zwrócił uwagę na dwustronicowe sprawozdanie z procesu japońskich zbrodniarzy wojennych przed trybunałem wojskowym. Na tej samej ławie oskarżonych zasiadało siedmiu japońskich oficerów, którym postawiono zarzuty znęcania się nad więźniami wojennymi w Syjamie. Sześciu z nich skazanych zostało na śmierć przez powieszenie. Relacja z postępowania dowodowego i końcowych przesłuchań zajmowała ponad półtorej strony. U dołu tekstu wciśnięta została notatka zatytułowana: PROŚBA O UŁASKAWIENIE ODRZUCONA, a podtytuł głosił: PLUTON EGZEKUCYJNY ZA NIELUDZKIE OKRUCIEŃSTWA NA WYSPIE. Rossa przebiegł lodowaty dreszcz, gdy czytał, że złożona przez obrońcę, kapitana A.J.C. Sainsbury z Regimentu Middlesex w imieniu majora Hitoshiego Kimury prośba o zastosowanie prawa łaski 328 została odrzucona przez naczelnego dowódcę sił sprzymierzonych. Podane w uzasadnieniu prośby argumenty, że złożone pod przysięgą oświadczenie jednego z internowanych oraz kilka ocalałych dokumentów stanowią niewystarczające podstawy do wydania wyroku śmierci, nie wpłynęły na decyzję naczelnego dowódcy. Skazanie Kimury, jak stwierdzał artykuł, oparte było na dwóch dokumentach przedstawionych sądowi. Innych dowodów w sprawie nie było. Sainsbury utrzymywał, że pierwszy z nich — oświadczenie byłego internowanego — nie został poparty żadnymi niepodważalnymi świadectwami, drugi zaś — choć wynikało z niego, że przestępstwo miało miejsce — nie stanowił sam w sobie dowodu tego przestępstwa. Wspomniane oświadczenie zostało złożone przed Komisją do Spraw Zbrodni Wojennych w Nowej Gwinei przez Randolpha Moorhouse'a, byłego urzędnika państwowego z Singapuru. Moor-house wyliczał w nim zbrodnie przeciwko brytyjskim i australijskim więźniom oraz ludności wyspiarskiej, które popełnione zostały na Little Tarakang w czasie, gdy major Kimura sprawował tam funkcję komendanta. Wśród tych zbrodni wymienił egzekucję wykonaną na osobie australijskiego żołnierza, którego winą było to, że stanął w obronie napastowanej przez japońskiego oficera w bestialski sposób więźniarki. Drugim z przedstawionych dokumentów było podpisane przez samego oskarżonego, a skierowane do bezpośredniego zwierzchnika, potwierdzenie wykonania Rozkazu nr 1753. Rozkaz ten, określany po wielokroć przez prokuraturę jako „niesławny Rozkaz nr 1753", miał nagłówek: „Rozkaz dotyczący zlikwidowania więźniów, internowanych oraz dodatkowej siły roboczej", a jego sens był jak najbardziej jednoznaczny. Prokurator dowodził, że sporządzenie tego dokumentu jest równoznaczne z przyznaniem się do spowodowania śmierci ponad stu pięćdziesięciu więźniów i wyspiarzy. Zwrócono trybunałowi szczególną uwagę na listę nazwisk spisanych przez Japończyków, które opatrzono dopiskiem: „śmierć z przyczyn naturalnych", oraz na widniejące obok identyczne daty zgonów. Sainsbury kontrargumentował, że na prokuraturze spoczywa obowiązek wykazania ponad wszelką wątpliwość winy oskarżone- 329 go; tymczasem przedstawiony został zaledwie strzęp dowodu, na którego podstawie można się jedynie domyślać, jak faktycznie było; powołano także zaledwie jednego świadka oskarżenia. Prokurator stwierdził na to, że z powodu oddalenia zarówno w czasie, jak i w przestrzeni starania o poszerzenie materiału dowodowego są nieskuteczne. Jeden z członków trybunału zauważył nawet, że nie ma nic dziwnego w fakcie, iż trudno jest dotrzeć do innych świadków, skoro oskarżony wykonał, jak sam twierdzi własnoręcznym podpisem, niesławny Rozkaz nr 1753. Inny zaś dodał, iż żałuje, że pułkownik Watanabe nie wyszedł cało z kampanii o archipelag Tarakang, bo można by go teraz było posadzić na tej samej ławie oskarżonych, obok Kimury. Sprawozdanie prasowe kończyła uwaga, że odrzucenie petycji o ułaskawienie podane zostało do publicznej wiadomości przez naczelnego dowódcę bez uzasadnienia decyzji. Przypuszczano jednak, iż nie bez wpływu na nią była postawa oskarżonego oficera, który odmawiał w sądzie ustosunkowania się do wniesionych przeciwko niemu zarzutów. Kiedy zwrócono się do niego, by odparł oskarżenie lub przedstawił jakieś okoliczności łagodzące, Kimura nie powiedział nic. Trybunał przyjął jego milczenie jako równoznaczne z przyznaniem się do winy. W takiej sytuacji trudno było nie zgodzić się z wnioskami sądu. Zanim ogłoszono wyrok, Kimura poprosił o pozwolenie zabrania głosu. To, co powiedział, z pewnością nie wspomogło wysiłków jego obrońcy. Gazeta cytowała to końcowe oświadczenie oskarżonego w całości: „Ja, Hitoshi Kimura, pragnę szczerze podziękować oficerom zasiadającym w tym trybunale za ich postawę w trakcie dochodzenia oraz za werdykt, który wydadzą. Poddaję się temu werdyktowi jako sprawiedliwemu i zasłużonemu". Z jakiegoś powodu, którego Ross nie domyślał się na podstawie sprawozdania prasowego, trybunał nie orzekł kary śmierci przez powieszenie. Kimura miał stanąć przed plutonem egzekucyjnym. Nie było też w gazecie żadnej wzmianki o terminie wykonania wyroku. Ross odłożył gazetę. Kawa dawno już wystygła na stoliku obok. Czuł dojmujące zimno w całym ciele, choć twarz spływała mu potem. Była to reakcja na przerażającą go myśl, że jeśli Kimura 330 zostanie stracony, popełniona zostanie dużo większa zbrodnia niż jakakolwiek z zarzuconych mu przed sądem. Dlaczego Kimura milczał?! Dlaczego nie powiedział swoim sędziom, że większość z tych ludzi, o których śmierć go oskarżano, cieszyła się życiem i — co więcej — można ich było bez trudu odnaleźć? Jedyną odpowiedzią na to pytanie wydawało się tylko to, że Kimura chce umrzeć. A znając Kimurę, Ross mógł się także domyślić — dlaczego. Major czuł się winny — nie na tyle własnych zbrodni, co zbrodni takich ludzi, jak Tachibana, jak Yoshimura, jak Watanabe; całego gangu opętanych ideami bushido military-stów i morderców, którzy zhańbili Nippon tą wojną. Swą śmiercią chciał okupić ich winy. Może jednak był jeszcze czas, by go powstrzymać. Ross chwycił znów gazetę i sprawdził nazwisko obrońcy: kapitan A.J. C. Sains-bury z Regimentu Middlesex. Doskonale. Odszuka go. Teraz. Tego wieczoru. Zanim będzie za późno. Inni goście w hotelowym holu spojrzeli na Rossa znad swoich kaw i gazet ze zdumieniem, gdy łokciami i bez słowa przeprosin torował sobie drogę przez paplający tłum stojących w przejściu. Wydostał się na ulicę, przywołał rikszę. Kazał się wieźć do komisariatu żandarmerii. Podejrzliwy, lecz — jak się okazało — uczynny sierżant wysłuchał go cierpliwie i nie tylko podał mu potrzebne informacje, ale także zaproponował podwiezienie do kwatery kapitana, która znajdowała się po drodze do jego własnej. Siedzący za kierownicą dżipa sierżant sprawiał wrażenie kogoś, kto nie umie zapanować nad korcącą go ciekawością. — Od dawna w Singapurze, sir? — zapytał, by nawiązać rozmowę. — Od dzisiejszego popołudnia. — Trochę pan tu zostanie, prawda? — Nie. Obejmuję statek w Bangkoku. Pomknę tam, gdy tylko skompletuję załogę. — To duży statek? — Nie. Całkiem mały. Jeden z tych, które zostawili Japończycy. — Te żółtki mają jeszcze diabelnie-dużo do zapłacenia — stwierdził żandarm. — Niezłe jatki tu zastaliśmy. Nasi chłopcy z Changi 331 wyglądali zupełnie jak szkielety. Ale już my znajdziemy tych, co za to odpowiadają. Powiesić ich, to mało! Ross rzucił sierżantowi spojrzenie z ukosa. Prawie zazdrościł mu jego nieskomplikowanego widzenia spraw. Żandarm był ostatnio dowódcą oddziału eskortującego skazanych na śmierć przestępców wojennych na miejsce straceń. Opowiadał o tym nie bez entuzjazmu, na koniec dodał jednak tonem usprawiedliwienia: — To wszystko w imię sprawiedliwości, sir. Sprawiedliwości musi stać się zadość. — Sprawiedliwość — mruknął Ross. — Można by też nazwać to zemstą w majestacie prawa. Sierżant roześmiał się. — Oko za oko, ząb za ząb? Nie uważa pan za słuszne dać tym pogańskim łobuzom skosztować ich własnego lekarstwa, sir? Ross nie odpowiedział. Siedział w milczeniu, wspominając lekarstwo, które Paul Newton przyniósł mu dzięki wspaniałomyślności Kimury. Ono uratowało mu życie. Czy był teraz w stanie odpłacić Kimurze lekarstwem, które by go ocaliło? Kapitan Sainsbury wychodził właśnie na wesoło zapowiadającą się biesiadę, gdy w jego kwaterze zjawił się nieoczekiwany gość. Jego niechęć do Rossa z powodu najścia w wolnym od obowiązków czasie stopniała natychmiast, gdy usłyszał, co go sprowadza. Twarz kapitana spochmurniała. — Spóźnił się pan — powiedział gardłowo. — Spóźniłem się? — Przykro mi. Major Kimura został stracony dziś rano. Byłem tam... Na plaży, gdzie... Ale proszę wejść. Chciałbym z panem porozmawiać. Pan znał Kimurę...? Sainsbury wyznał, że właśnie z powodu Kimury był w niezbyt odpowiednim nastroju na przyjęcie. Zamierzał po prostu się upić. I to solidnie. Ale to może zrobić z równym powodzeniem w swojej kwaterze, o ile Ross przyłączy się do niego. Nalegał, by odesłać sierżanta razem z jego dżipem. Ross, nadal zdrętwiały po ciosie, jaki mu Sainsbury zadał, informując zdawkowo o śmierci Kimury, pozwolił zaprowadzić się do kuchni. Tam Sainsbury wyjął z kredensu butelkę whisky i napełnił lodem wiaderko. Postawił to wszystko na stole obok dwóch wyso- 332 kich szklanek i dał Rossowi znak, by siadł naprzeciw niego. Siedzieli i rozmawiali do późna. Niepostrzeżenie dla siebie samego Ross zaczął opowiadać Sains-bury'emu o Kimurze — od ich pierwszego spotkania na pokładzie „Machiko", aż do ostatniego, w czasie którego Japończyk nakreślił mu niesamowity plan „zabicia" wszystkich więźniów. Im dłużej mówił, tym wyraźniej uświadamiał sobie ponownie niezwykłe cechy charakteru japońskiego majora. Sainsbury wysłuchał go do końca, przerywając tylko sporadycznie, za to często potakując głową: Ross potwierdzał jedynie coś, co on sam przeczuwał już wcześniej. — Wie pan., czułem prawdziwą, instynktowną sympatię dla tego człowieka — wyznał Sainsbury. — Od pierwszego spotkania z nim wiedziałem, że nie jest ludobójcą, o co był oskarżony. Nadal nie mogę otrząsnąć się po wyroku trybunału. Nie wierzyłem własnym uszom, kiedy odczytano werdykt. Nie istniały wystarczające dowody, aby go skazać. To był dla mnie wstrząs, niech mi pan wierzy. Kłopot polegał na tym, że major Kimura nie pomagał mi wcale wygrać tej sprawy. Był dla mnie uprzejmy, ale stanowczo odmawiał jakiejkolwiek współpracy z obroną. Uśmiechał się tylko tym swoim łagodnym uśmiechem i mówił: „Co zostało powiedziane, nie może być nie powiedziane; co zostało uczynione, nie może być nie uczynione. Nie można zawrócić lecącej już strzały". I patrzył na mnie w ten nieodgadniony sposób... Nie ustąpił ani o włos. — Jaki się panu wydawał? — zapytał Ross. — Szczęśliwy czy nieszczęśliwy? Sainsbury spojrzał na Rossa z uwagą sponad drucianych okularów. — Dziwne, że o to właśnie pan pyta. Przed procesem wydawał się nieszczęśliwy. Jak ktoś, kto dźwiga na swych barkach winy całego świata. Kiedy zapadł wyrok, wydawał się zupełnie nowym człowiekiem. Pogodnym... Jakby wyrok śmierci oczyszczał go z zarzutów. Powitał go tak, jak inni powitaliby amnestię. — Możliwe, że tak to właśnie odbierał... Mała to dla mnie pociecha, ale jednak pociecha, że Kimura pragnął umrzeć. Niewykluczone, że śmierć była dla niego jedyną, ostatnią rzeczą, jaka 333 jeszcze miała sens... Cieszę się, że został rozstrzelany. Że oszczędzono mu upokorzenia, jakim jest powieszenie. Dlaczego tak zdecydowano? — Z powodu jego nogi — wyjaśnił Sainsbury. Ross zrobił zdziwioną minę. — Nie rozumiem... — A więc nie wiedział pan o tym? Miał tylko jedną nogę. Nie sądzę, by w innym wypadku dał się wziąć do niewoli. Stracił nogę w czasie bitwy o tę piekielną wyspę, o której mi pan opowiadał. Ross ukrył na chwilę twarz w dłoniach. — O, mój Boże... —jęknął. — Chce pan powiedzieć, że musieli go podtrzymywać, by móc go zastrzelić? Sainsbury odwrócił głowę. Ponownie stanął mu przed oczyma obraz tego, co się zdarzyło przed kilkoma zaledwie godzinami na cichej plaży, niedaleko Singapuru. — Przykro mi, stary... Dlatego tylko nie powieszono go. Trochę niezręcznie jest wieszać faceta o kulach... — Nalał jeszcze po kolejce i dorzucił lodu do szklaneczek. — Mam cholerny niesmak po całej tej sprawie. Naprawdę robiłem wszystko, co w mej mocy, by mu pomóc... Ale nie mogę oprzeć się wrażeniu, że go sromotnie zawiodłem. Nie powinien był tak skończyć... W tych wszystkich procesach zbrodniarzy wojennych jest jakaś mściwość. To obrzydliwe. Bóg jeden wie, jak wielu z tych posadzonych na ławie oskarżonych rzeczywiście dopuściło się barbarzyńskich czynów, a mimo to wiele spośród ich ofiar nie chce nawet słyszeć o procesach. Odmawiają zeznań. Nie chcą się mścić. Chcą po prostu wrócić do domu i zapomnieć. Wielu z nich z pewnością nigdy nie uda się zapomnieć. I z pewnością są tacy, którzy nigdy nie wybaczą. Może i ja czułbym podobnie, gdyby wszyscy moi przyjaciele pochowani zostali wzdłuż drogi z Birmy do Syjamu... Mam jednak w Bogu nadzieję, że gdybym ocalał po tych wszystkich okropieństwach, jakie ci ludzie wycierpieli, zostałoby mi w duszy coś więcej niż tylko czysta, zimna gorycz. Ale chyba nie powinienem o tym mówić. Nie przeżyłem przecież tego, co oni, nie mam więc żadnego prawa wypowiadać się na ten temat. Ross uśmiechnął się ze smutkiem. 334 — Japończycy mawiają, że doświadczenie jest okrutnym nauczycielem, ale rozumny człowiek sączy jego najbardziej gorzkie lekcje z radosnym sercem. — Kłopot tylko w tym, że — jak obaj wiemy — ludzka natura taka już jest, iż łatwiej nam mówić mądre rzeczy, niż stosować je w życiu — potrząsnął głową, jakby wciąż nie mógł się z czymś pogodzić. — To, że nie byłem w stanie nic zrobić dla majora Kimury, jest najbardziej gorzkim doświadczeniem mojego dotychczasowego życia. Myślę, że wspomnienie tej porażki zostanie już na zawsze ze mną. — O ile była to porażka — powiedział Ross. — Co pan przez to rozumie? Przecież ten człowiek nie żyje. — I to, być może, było jedyne zwycięstwo, jakie Kimura mógł odnieść... Ross, mówiąc to, odczuwał dziwną ulgę. Możliwe, że przypisywał Kimurze motywy, do których tamten by się nie przyznał. W śmierci tego człowieka widział jednak potępienie nie tylko japońskiego systemu totalitarnego, któremu major służył, lecz także — zwycięskiego Zachodu. Ta śmierć była ze strony Kimury wyrazem skruchy za wszelkie zło uczynione przez Japończyków bez sprzeniewierzenia się japońskiej tradycji jako takiej. Lecz nie tylko. Była także przypomnieniem dumnemu, tryumfującemu Zachodowi, że błędem jest traktować absolutną władzę jako absolutną mądrość czy nieomylność. Ross opowiedział jeszcze Sainsbury'emu o ostatniej partii szachów, jaką rozegrał z Kimura. Był wówczas w beznadziejnej sytuacji, a Japończyk pozwolił mu wygrać. — Myślę, że wiem już teraz, dlaczego to zrobił — powiedział Ross. — Chciał mi na swój sposób dać do zrozumienia, czym dla niego była nasza dziwna przyjaźń... Co myślał o dzielących nas różnicach... O wojnie, której przecież żaden z nas nie chciał... O życiu... O wszystkim. Chciał, żebym wiedział, że choć w wyniku wojny znalazłem się w jego rękach, zdany na jego łaskę, on nie zamierzał skorzystać z tej przewagi. Jedynym sposobem na zachowanie godności w takiej sytuacji było pozwolić mi wygrać. Dzięki temu miał poczucie, że postępuje słusznie. Podobnie musiało być w przypadku procesu, gdy oskarżono go o zbrodnie, których nigdy 335 nie popełnił. Milcząc i nie próbując się wybielić, zachował moralną wyższość nad zasiadającymi w ławach sędziowskich. Jeśli oni tego nie dostrzegali, on nie zamierzał ich w tym względzie oświecić. Jeśli oni chcieli grać rolę Poncjusza Piłata, jego zadowalała narzucona mu rola Chrystusa. Rzecz w tym, że wiedział coś, czego oni nie wiedzieli. Ani pan. I chciał umrzeć, zachowując tę wiedzę dla siebie, ponieważ tylko ona mu pozostała. Nie przegrał pan tej sprawy, kapitanie Sainsbury. Tak jak Kimura nie stracił swojej moralnej racji. On wygrał. Lub przynajmniej wygrał to, co chciał wygrać. I nie była to ani moralna racja, ani jego życie, ani nawet szansa zachowania twarzy wobec świata. Wszystkim, co mu pozostało do wygrania... do ocalenia... był szacunek dla samego siebie. Słowa wylewały się z ust Rossa nieprzerwanym potokiem. Bez tchu. Sainsbury słuchał ze zmarszczonym czołem. — Może ma pan rację — powiedział — ale ja jestem prawnikiem z zawodu. Nie filozofem. Pańska teoria nie przynosi mi wiele pocieszenia. A panu? Czy czuje się pan lepiej, myśląc w ten sposób? — Lepiej? Nie. Ale czuję się pokorniejszy. I smutniejszy. — I mądrzejszy? — Nie, nie czuję się mądrzejszy. Może tylko więcej mam teraz szacunku dla spraw, których nie rozumiem. Nigdy w pełni nie pojąłem Kimury. Szanowałem go jednak, gdy żył. Teraz szanuję go nawet bardziej, bo —jak sądzę — on sam mógł siebie szanować. — Nie możemy przywrócić mu życia — stwierdził ponuro Sainsbury. Wypił do dna swoją whisky i ponownie napełnił obie szklaneczki. — Nie potrafimy nawet się upić. Może powinniśmy wypić za jego pamięć? Na twarzy Rossa błąkał się uśmiech gdy podniósł szklankę i powiedział: — Za nieobecnych wrogów? 336 SPIS ROZDZIAŁÓW I. Kapitan ..................... 7 II. Dwaj Australijczycy ................. 25 III. Ostatni zmierzch .................. 54 IV. Ucieczka .................... 78 V. Japończycy są wszędzie ............... 97 VI. W niewoli .................... 112 VII. Bóg Hitoshiego Kimury ............... 125 VIII. Czas barbarzyństwa ................. 140 IX. Wyznawcy bushido ................. 158 X. Rozkazy z Tokio . ................. 170 XI Więdnący pęd winorośli ............... 190 XII. Egzekucja .................... 203 XIII. Seppuku .................... 218 XIV. Zaproszenie do śmierci ............•••• 233 XV. Goście ..................... 249 XVI. „Yamazakura" .................. 266 XVII. Samobójcza gra ..........•••••••• 281 XVIII. „Machiko" ...............•••• 296 XIX Wigilia operacji „Stingray" ...... ....... 312 Epilog .................••••••• 325 337 Douglas Scott (prawdziwe nazwisko W.Scott Smith) to angielski dziennikarz, który w roku 1977 rzucił zawód i całkowicie poświęcił się karierze pisarskiej. Wyspecjalizował się w powieści akcji - opartej na realiach II wojny światowej - w większości przypadków dziejącej się na morzu. Nic dziwnego ma bowiem w tej mierze duże doświadczenie - od 16 roku życia, przez całą wojnę służył w Brytyjskiej Marynarce, został zdemobilizowany dopiero w 1949 roku. Znakomicie skonstruowana akcja jego powieści, wiedza autora - naocznego świadka - o okrętach, czasach wojny, opisywanych miejscach, a także ludziach sprawiły, że szybko został uznany za mistrza gatunku.