FRANK DOLPHIN BISKUP INDIAN ZACHODNIEJ KANADY Z języka angielskiego przełożyła IRENA DOLEŻAL-NOWICKA KSIĘGARNIA ŚW. JACKA KATOWICE 1993 SPIS TREŚCI Przedmowa Wstęp 1 Płonący lód 2 Zaczyna się walka 3 Wezwanie z daleka 4 W nieznane 5 Przybył, żeby służyć 6 Twój Bóg musi być dobry 7 Zgięta trzcina 8 Wichrom naprzeciw 9 Najszczęśliwsze dni 10 Próba zesłana przez Boga 11 Śmierć wędruje przez prerię 12 Każde niebezpieczeństwo zdarzyć się może 13 Jego lud zagrożony 14 Powolne męczeństwo 15 Pojedynek ze "Starym Jutrem" 16 Nigdy więcej żebraniny 17 Stary wojownik walczy 18 Należę do Boga Uwagi Posłowie (o. Leonard Głowacki OMI) PRZEDMOWA Biskup Indian Zachodniej Kanady z pewnością rozbudzi nowe zainteresowanie barwnym życiem i osiągnięciami jednego z pierwszych misjonarzy, którzy przyczynili się do założenia Kościoła w zachodniej Kanadzie i na dalekiej północy. Witalis Justyn Grandin znacznie przyczynił się do powstania pisanej historii Kościoła w zachodniej Kanadzie i autor docenia wielką rolę, jaką w tym względzie odegrał. Dzięki niemu poznajemy również poglądy biskupa Grandina na działalność Kompanii Hudsońskiej i z czasem rządu Kanady, instytucji całkowicie obojętnych na potrzeby miejscowych ludów Kanady. Stanowi to jednak tylko drobny wycinek książki. Frank Dolphin ukazując życie Grandina zaprasza czytelnika, by towarzyszył misjonarzowi w jego zmaganiach z duchem i ciałem, w ten sposób pozwalając mu lepiej zrozumieć głęboką wiarę i oddanie tego pokornego oblata Maryi Niepokalanej. Jeśli czytelnik zaskoczony jest niezwykłością zadań, z jakimi borykał się Witalis Grandin, to tym bardziej zdumiony będzie rezultatami, jakie osiągnął. Bóg istotnie wybiera maluczkich tego świata, by dokonywali rzeczy wielkich! Pod piórem Franka Dolphina prawda staje się bardziej zdumiewająca niż fantazja. A przecież autor niczego nie zmyśla. Po prostu opowiada dzieje - cudowne dzieje - człowieka pokornego, całkowicie oddanego woli Bożej, zawsze skorego nieść swój krzyż, choćby nawet sądził, że jest niegodny wielkiej odpowiedzialności, jaka nań została nałożona. Kiedy w roku 1854 Witalis Grandin przybył do St. Boniface, tylko pięć misji katolickich obsługiwało całą zachodnią i północną Kanadę, a gdy zmarł w roku 1902, zostawił sześćdziesiąt pięć dobrze zorganizowanych stacji misyjnych, pięćdziesiąt szkół, trzy szpitale i dwa seminaria, zostawił też po sobie pamięć świętości, żywą nawet pół wieku później wśród tych, którzy tylko czytali o tym, czego dokonał. W książce Franka Dolphina Witalis Grandin żyje, a jego dzieje w niej opisane na pewno wzruszą do głębi jej czytelnika. Roger G. Motut, CM, Ph.D. emerytowany profesor języków uniwersytetu w Albercie WSTĘP Witalis Justyn Grandin, biskup Indian zachodniej Kanady, przemierzył ponad 40000 km na rakietach śnieżnych z jednej do drugiej odległej misji oraz niezliczone kilometry zaprzęgiem psim i konno. Fakty te świadczą o niezwykłym oddaniu tego francuskiego biskupa-misjonarza, jakie żywił dla Kościoła oraz dla Indian i Metysów. W każdej chwili gotów poświęcić własne życie dla tego ludu, wielokrotnie bliski był śmierci, kiedyś nawet dwukrotnie w ciągu jednego miesiąca, zagubiony wśród lodów Wielkiego Jeziora Niewolniczego. Witalis Justyn Grandin (1829-1902), oblat Zgromadzenia Misjonarzy Maryi Niepokalanej i pierwszy biskup St. Albert, następnie biskup archidiecezji Edmonton, nigdy nie uważał siebie za godnego, by kierować młodym Kościołem w zachodniej Kanadzie. Od dzieciństwa słabego zdrowia, tygodnie całe, a nawet miesiące musiał przebywać w łóżku. Miał też wadę wymowy. Jego przyjaciele nazywali go "biskupem Indian", ponieważ tak żarliwie bronił ich sprawy wobec wszystkich władz ludzi białych. Uważał siebie zawsze za trzcinę pochyloną w stronę krzyża i ten symbol wybrał jako swój biskupi herb, który opatrzony był mottem: Infirma mundi elegit Deus - "To, co światu wydaje się słabe, wybrał Bóg". Ten biskup-misjonarz XIX wieku może nas nauczyć, jak doniosłe znaczenie ma lojalność, cierpliwość i wyrozumiałość, zalety potrzebne w każdej epoce. Praca niniejsza nie ma zamiaru być uczoną rozprawą o życiu Grandina, jest to raczej opis jego dziejów i przeżyć w początkach osadnictwa na północnym zachodzie Kanady. Pisząc tę książkę w znacznej mierze opierałem się na pracach trzech francuskich oblatów, byli to: Emil Jonquet OMI, Mgr Grandin, Montreal 1903, Leon Hermant OMI, Le serviteur de Dieu, Vital Justin Grandin, Bruxelles, Messager de Marie Immaculee, 1937, (wyd. w jęz. angielskim pt. The Cross My Stay: The Life of the Servant of God Vital Justin Grandin, Toronto, The Mis-sion Press 1948); Paul-Emile Breton OMI, Vital Grandin OMI la merveilleuse aventure de „l'eveque sauvage" des Prairies et du Grand Nord, Paris, A. Fayard 1960. Zobowiązany jestem wielce wyżej wymienionym autorom oraz wielu innych osobom, zwłaszcza pragnę podziękować doktorowi Rogerowi Motut z Uniwersytetu Alberta, za jego pracę translatorską i zachętę; ojcu Tony'emu Duhaime OMI, który pierwszy podsunął mi pomysł napisania dziejów biskupa Grandina i członkom jego komitetu do spraw oblatów; panu Guyowi Lacombe, przewodniczącemu komitetu oraz pani Nicole Cle-riot, która przetłumaczyła dla mnie książkę Jonqueta. Tę książkę pragnąłbym zadedykować pamięci wszystkich zmarłych oblackich misjonarzy, jak również księżom i braciom żyjącym współcześnie oraz tym, którzy w przyszłości kontynuować będą dzieło Witalisa Grandina. 1. PŁONĄCY LÓD Mężczyzna przytulił do siebie chłopca, silny wiatr szarpał skórę karibu, w jaką obaj byli zawinięci, grożąc zdarciem koców, chroniących ich od burzy śnieżnej. Psy pociągowe, uwolnione od uprzęży, zakopały się w cienką warstwę śniegu, jaka pokrywała Wielkie Jezioro Niewolnicze, wypoczywając po dziesięciu godzinach ciężkiego przedzierania się przez pnie drzew i bryły lodu. Drobniutkie płatki śniegu, pędzone kąsającym wiatrem, zatarły wszystkie ślady szlaku prowadzącego do Misji Świętego Józefa w forcie Resolution, zacisznego raju, chroniącego od zamieci, znajdującego się zaledwie o kilka kilometrów od miejsca, gdzie się znajdowali. Nawet psy, zazwyczaj tak dobrze orientujące się w terenie, nie potrafiły odszukać drogi podczas tej burzliwej, grudniowej nocy roku 1863. Mężczyzna podniósł głowę, by sprawdzić, co się dzieje z kocami szarpanymi wiatrem. Chwycił jeden z nich, który wyrwał się spod wbitych w śnieg rakiet śnieżnych i trzepotał ostrzegawczo. Wiatr uderzył go w czoło, w obnażoną skórę wbiły się setki igieł. Ci dwaj, Witalis Grandin, rzymskokatolicki biskup, i Jan Baptysta Pepin, młody Metys, zostali w tyle za swymi towarzyszami, którzy pospieszyli przodem, by zanieść do samotnej misji radosną wieść, że przybywa do niej biskup. - Wielki Duch uśmiechnął się do nas i obdarzył piękną pogodą. Uprzedzimy księży, żeby się mogli przygotować. Ledwie jednak przewodnicy znaleźli się poza zasięgiem głosu, pogoda szybko się zmieniła. Czysty błękit nieba pokryła szara opończa chmur. Wiatr najpierw cicho jęczał, jak przyjaciel ponaglający do pośpiechu, by po chwili szydzić, że próbują znaleźć schronienie na lodowatej pustyni. Grandin szybko zdał sobie sprawę z niebezpieczeństwa. Śnieg wokoło nich wirował, tworząc dziwaczne wzory, które przesłaniały szlak i myliły psy. Zatrzymał się, żeby spojrzeć w niebo i tam szukać jakichś oznak uciszenia się burzy śnieżnej, modląc się żarliwie do Boga o pomoc. Ale od razu zrozumiał, że zawieja nie cichnie, lecz wręcz przeciwnie, nabiera siły. Niejeden już raz podczas swej pracy na wielkim terytorium misyjnym stykał się z niebezpieczeństwem. I za każdym razem swoje życie z ufnością powierzał Bogu. Jeśli Bóg chce, by przeżył, to przeżyje. Jeśli Pan domaga się ofiary jego życia, gotów jest ją złożyć. Z pewnością nie żąda On jednak życia tego młodego chłopca. Czy iść naprzód i wyczerpać resztkę tej energii, jaką jeszcze mieli? Czy lepiej zrobić sobie jakieś prymitywne schronienie i przeczekać burzę? Przez pewien czas siedzieli skuleni na sankach, a zimno kąsało ich do szpiku kości. Kiedy Baptysta zaczął płakać, łzy przymarzały mu do policzków. Grandin, żeby uspokoić chłopca, najpierw zaczął śpiewać, a potem się modlił. Ile czasu minie, nim zamarzną na śmierć? - Pobłogosław mnie, ojcze. - Baptysta zaczął swą przedśmiertną spowiedź, a Grandin przysunął ucho do drżących warg. Wśród łkań wysłuchał litanii drobnych uchybień, które tylko piętnastolatek mógł uważać za tak ważne, by go odsunęły od Wielkiego Ducha, o którym jego przyjaciel, biskup, tak często mówił. - Ego te absolvo a peccatis tuis in nomine Patris... "Odpuszczam ci grzechy twoje w imię Ojca..." - Jak dziwnie brzmiały te łacińskie słowa, jak obco, nie na miejscu w tej lodowatej pustce. A przy tym jak pięknie i pocieszająco dla tych dwóch istot ludzkich, samotnych i bezradnych wobec oczekującej ich śmierci. Gdyby tak miał kogoś, komu mógłby wyznać grzechy, złożyć w ofierze swoje życie bez wahania czy słowa skargi. Grandin przybył do St. Boniface 14 sierpnia 1854 roku z Francji, by przynieść Indianom Dobrą Nowinę o zbawieniu w Jezusie Chrystusie. Po wypełnieniu tego zadania pragnął śmierci męczennika, ale dopiero w przyszłości. Rzymskokatoliccy misjonarze, oblaci Maryi Niepokalanej, dopiero rozpoczęli swoją pracę, by przynieść chrześcijaństwo północno-zachodniej Kanadzie. Jak więc Grandin mógł poddać się śmierci? Bóg chciał, by walczył o życie. Ach, jak dobrze smakowałby talerz gorącej zupy! Po raz ostatni przeszukał starannie pusty worek na żywność, znowu na próżno. Postanowił więc ruszyć w kierunku misji, łudząc się nadzieją, że spotka wyprawę ratowniczą. Posuwali się z największym trudem, Grandin jęczał z bólu za każdym razem, ilekroć zraniony duży palec u nogi uderzał o sterczący lód. Wkrótce zagroziło im nowe niebezpieczeństwo. Biskup Grandin zauważył, że Baptysta zasypia, próbował więc wszystkiego, żeby tylko zmusić go do czuwania: potrząsał chłopcem, śpiewał, modlił się głośno. Nagle w półmroku ujrzał głęboką zaspę śnieżną - oto była odpowiedź. Wykopał w niej jamę, wymościł kocem i ułożył chłopca na tym lodowatym posłaniu, nakrywając go resztą koców. Ale jak powstrzymać wiatr od tego, by ich nie porwał? Grandin przyprowadził psy, rogi koców wkopał w zaspę i kazał im się na nich położyć. Potem nasunął śnieg na chłopca i sam położył się koło niego. Wkrótce poczuł, że jego wilgotne, przepocone od fizycznego wysiłku odzienie sztywnieje. A kiedy wilgoć stała się lodem, nie miał już gdzie ogrzać rąk. Obaj marzyli o tym, żeby zasnąć, ale wiedzieli, że gdyby ośmielili się zamknąć oczy, mogliby się już nigdy nie obudzić. Przez długie więc godziny ruszali się, obracali, chuchali w ręce. Nagle Grandin zerwał się na nogi. W wąskim paśmie szarzejącego świtu dostrzegł ziemię. - Baptysto! Wstawaj szybko. Widzę ziemię. Wielki Duch ocalił nas! Chłopiec wygramolił się z zaspy śniegu. - Też widzę ziemię! - zawołał. - Widzę! Ziemia oznaczała drewno, trzask płomieni, rozkoszne ciepło ognia. Grandin szybko pakując rzeczy na dnie swego worka znalazł resztkę herbaty. Już czuł w ustach smak gorącego płynu. Był jeszcze jeden powód, dla którego musieli się spieszyć - zupełnie stracił czucie w lewej pięcie, była odmrożona. Baptysta też czuł mrowienie w piętach. Dla obu założenie rakiet śnieżnych byłoby zbyt bolesne, musieli więc pokonywać zaspy bez nich. Trzymając się za ręce walczyli o każdy krok, obsuwając się co chwila i ślizgając. Ale cóż to? Czyżby padli ofiarą mirażu? Tak bliska ziemia, ciągle była poza ich zasięgiem. Opuścili głowy, by walczyć skuteczniej z wiatrem. Grandin znowu uderzył się w bolący palec. Ale tym razem krzyknął z radości, gdyż pod stopami zobaczył uschnięte drzewo. Nareszcie byli na stałym lądzie. Baptysta zaczął spiesznie zbierać gałęzie. Perspektywa ciepła dodała im sił, rzucali kawałki kory do ognia, zabłysły małe płomyczki, rozgorzały mocniej, strzeliły wysoko, aż wreszcie śnieg w garnku stał się smolistą herbatą. A kiedy dmuchając na gorący napój sączyli go powoli, spostrzegli, że podobnie jak poprzedniego dnia wiatr był znowu łagodnym powiewem. Niebo poróżowiało, a potem stało się ciemnoczerwone niby blask padający z wielkiego brzuchatego pieca Misji Świętego Józefa. Nocna zamieć ucichła. W mroźnym powietrzu srebrzyście błyszczały kryształy lodu. Spokój natury ukoił obawy Grandina. Dziękując Bogu, że wyprowadził ich z niebezpieczeństwa i dał schronienie w sosnowym zagajniku, wzrokiem zaczął badać horyzont, by znaleźć dobrze znane drogowskazy. - Baptysto, spójrz na jezioro! Czy widzisz te dwie pary porzuconych sanek? Jesteśmy blisko misji. Bóg nas uratował. W przystępie radości obaj zaczęli się śmiać, płakać, krzyczeć i tańczyć. Pierzchła rezygnacja, pogodzenie się ze śmiercią, obaj ocaleni byli szczęśliwi, że zostali uratowani. Był jeszcze jeden powód do radości - te sanki należały do tych, którzy poszli przodem. Ojciec Baptysty i wuj ryzykowali życiem, żeby ich odszukać. Z płonącymi pochodniami, nawoływali Grandina i Baptystę, ale wiatr tłumił ich głosy. Biskup i chłopiec spakowali koce i szybko zaprzęgli ujadające głośno psy. W ciągu piętnastu minut dotarli do misyjnego domu. Z komina unosił się dym, ale wokoło nie było widać nikogo. Grandin pchnął drzwi małej kaplicy i zatrzymał się, słysząc głos ojca Emila Petitot. Jego czarny ornat świadczył o tym, że odprawia mszę żałobną. Misjonarz składał świętą ofiarę za spokój dusz obu zaginionych podróżników. Ale kiedy podniósł wzrok, zobaczył, że przed nim stoi biskup z twarzą pokrytą szronem. Petitot chwycił się za krawędź ołtarza, żeby utrzymać równowagę. Zmarli żyją - chwała Ci, Panie! Obaj mężczyźni ucałowali się radośnie. Tak dużo chcieli sobie powiedzieć, ale zabrakło im słów. To wzruszające spotkanie prawie uniemożliwiło ojcu Petitot dokończenie mszy, która z żałobnej przemieniła się w dziękczynną. Biskup także odprawił mszę, żeby podziękować Bogu za to, co wszyscy znający niebezpieczeństwa podróżowania zimą uważali za cudowne ocalenie. Reszta dnia upłynęła na opowiadaniu o przygodach na lodowej tafli jeziora, które omal nie skończyły się śmiercią. Ojcowie Petitot i Zefiryn Gascon z takim przejęciem przeżywali wraz z Grandinem każdy moment, że kilkakrotnie wszyscy trzej, kiedy napięcie rosło, płakali. Ojcowie opowiadali o tym, jak poszukiwali zaginionych długo w nocy, jak strzelali w powietrze, żeby nawiązać kontakt. A teraz dziękowali Bogu i wielbili Go za Jego łaskę, że ocalił Grandina i Baptystę. - Zostań z nami, ojcze, żebyśmy wspólnie święcili Boże Narodzenie - zaproponowali. Grandin zgodził się na to, ale zaraz potem zamierzał wyruszyć do misji w Providence. Ledwie uszedł śmierci, a już był gotów narażać się na dalsze niebezpieczeństwa, by wizytować swoich księży i odwiedzić tych wszystkich współpracujących z nimi ludzi, którzy luźno rozsiani żyli w tym wielkim kraju. Jego bohaterstwo nie było niczym wyjątkowym, ale tylko misjonarze potrafili zrozumieć motywy jego działania. Inni ludzie też przemierzali ten dziki kraj. Wiosną i latem Indianie, Metysi, podróżnicy i handlarze skórami pokonywali rzeki i jeziora, płynąc kanu. A kiedy drogi wodne zamarzały, zamieniali łódeczki na psie zaprzęgi i rakiety śnieżne, by dotrzeć do odległych celów. Podróżnicy i handlarze tak samo cierpieli zimno, głód i samotność. Ale dla nich nagrodą było odkrycie łatwiejszej drogi czy zdobycie cennych skór, które można było sprzedać w Europie. Grandin i jego oblaci nie mieli takich osiągnięć, mieli natomiast w swej duszy głęboko zakorzenione pragnienie, by szerzyć Dobrą Nowinę Ewangelii. Dla nich była to nagroda o wiele cenniejsza niż ładunek drogocennych futer. Biskup Grandin tak napisał w swoim dzienniku: "O, jak boleśnie jest żyć w tym wielkim kraju, który został mi powierzony. Nie marnuje się tu ani jednej skórki, ale dusze, za które Jezus Chrystus zapłacił swoją krwią, giną codziennie. Czy zawahałbym się poświęcić siebie? Nigdy". Dwaj księża w Misji Świętego Józefa nie byli wcale zdziwieni widząc, jak biskup obserwuje niebo i kierunek wiatru, gdy tylko minęło Boże Narodzenie. Przy dobrej pogodzie mógł wrócić do misji w Providence przez zdradzieckie Wielkie Jezioro Niewolnicze. Ale choć był odważny, nie był lekkomyślny. To, że uratowali się z poprzedniej burzy śnieżnej, było wystarczającym ostrzeżeniem, żeby się dobrze przygotować do następnej wyprawy w najzimniejszym miesiącu roku. I znowu koło biskupa szedł Baptysta wraz ze swym ojcem i drugim przewodnikiem. Sześć najmocniejszych psów ciągnęło sanki, wyładowane zapasami żywności na wielodniową podróż. Pogoda się ustaliła, dnie były słoneczne, noce jasne, a dym z obozowego ogniska prosto jak kolumna wzbijał się w niebo prześwietlone światłem księżyca. Każdego wieczoru po spożyciu gorącego posiłku rozmawiali i modlili się dziękując Bogu za jeszcze jeden dzień spokojnej podróży. A potem układali plan na dzień następny omawiając trasę do Providence i punkty orientacyjne. Biskup Grandin pewien, że jego towarzysze dobrze znają teren, nie zauważył narastającego w nich zdenerwowania. Przewodnik zatrzymywał się często, żeby sprawdzić szlak i badać wzrokiem horyzont. Wreszcie po dwóch dniach tego rodzaju poczynań spytał: - Czy dzieje się coś złego? - Obawiam się, że zgubiliśmy szlak. Wszystko wokoło ciągle jest takie samo. Grandin nic nie odpowiedział. Objął wzrokiem nie kończącą się lodową pustać, przeciętą zaspami śnieżnymi. Postanowili resztę dnia poświęcić na znalezienie wyjścia z białego labiryntu. W dużej odległości spostrzegli coś, co wydawało się być wyspami na zamarzniętym jeziorze. Czy są to znajome punkty orientacyjne? A może natura wprowadza ich w błąd? Muszą jednak zaryzykować. Ojciec Baptysty skierował psy w stronę wysp, które jednak jakby za sprawą niewidocznego czarnoksiężnika stale były poza ich zasięgiem, aż wreszcie zniknęły z pola widzenia podróżników. Jak wielkie było ich rozczarowanie, kiedy pojęli, że podążali za mirażem. Oto Bóg znowu wystawił na próbę wiarę i ufność Grandina. Stary rok się kończył, nowy obiecywał niewiele. Na powitanie Nowego Roku nie mieli już prawie żywności. W milczeniu zjedli resztę zapasów. Nie zakończyli dnia jak zwykle śpiewaniem i żartami. Trudno było dziękować Bogu za opiekę nad podróżnikami. Czy Grandin mógł namawiać towarzyszy do miłowania Pana Boga, jeśli znowu znajdowali się na krawędzi śmierci? Nawet biskupowi trudno było się pogodzić z wolą Boga, który żądał od swego misjonarza i młodego chłopca, by zaledwie w ciągu trzech tygodni po raz drugi stanęli wobec śmierci na szlaku. Modląc się, aby Pan Bóg przeprowadził ich szczęśliwie przez lód i śnieg, próbowali zasnąć przed jeszcze jednym okropnym dniem próby. Po przebudzeniu postanowili, że jeśli nazajutrz nie znajdą drogi, będą musieli pociąć na kawałki skóry karibu i ugotować je. Następnie trzeba będzie zabić psy. Ostatni dzień roku spędzili na poszukiwaniu szlaku wiodącego do Providence, do ciepłego pożywienia i wygodnego noclegu. Po bezowocnej wędrówce po lodzie w czasie krótkich godzin światła dziennego przygnębieni i załamani rozbili obóz. Ogień palił się jasno i trzaskał, ale oni nie mieli nic, żeby zapełnić puste żołądki. Wreszcie wszyscy czterej przykryli się śniegiem, zastanawiając się, co przyniesie im Nowy Rok, jeśli w ogóle coś im przyniesie. - Módl się za nas, biskupie. Dobry Bóg cię wysłucha. Po niespokojnej nocy trzej mężczyźni i chłopiec zwinęli obóz. Głód szarpał im wnętrzności. Nim wyruszyli w drogę, starannie szukali tropów zwierzęcych, mając nadzieję, że zabiją jelenia, a nawet choćby królika, i w ten sposób zdobędą mięso. Skowytanie zgłodniałych psów pogłębiło ich rozpacz. Podróżnicy uklękli, by odmówić różaniec przed jeszcze jednym dniem uciążliwej wędrówki. Kiedy skończyli ostatnie Zdrowaś Maryja, Grandin postanowił czekać samotnie, podczas gdy pozostali trzej będą szukać wyjścia ze śnieżnego labiryntu. Chciał dopełnić świętego obowiązku, chciał odnowić swą zakonną profesję, śluby złożone uroczyście jedenaście lat temu. Wziął swój misyjny krzyż, ten krzyż, który otrzymał w dniu, kiedy wkroczył w życie zakonne jako oblat Maryi Niepokalanej, i ukląkł na lodzie, trzymając go mocno przed sobą. Oczy miał zamknięte, jakby nie chciał dopuścić do siebie lęku i rozpaczy, które go nękały. Znowu był studentem we Francji, w Marsylii. Oto stał przed biskupem Karolem Eugeniuszem de Mazenod, założycielem Zgromadzenia Oblatów i jego przyjacielem, tym, który zainspirował go swego czasu do pracy wśród Indian i Metysów, a teraz w niej go podtrzymywał. - W imię Pana naszego Jezusa Chrystusa... Ja, Wita-lis Justyn Grandin, ślubuję Bogu ubóstwo, czystość i posłuszeństwo oraz wytrwanie całe życie w zgromadzeniu... Otworzył oczy oczekując, że zobaczy wokół siebie swych braci zakonnych, oblatów. Ale oto był całkowicie sam klęcząc nie przed założycielem swego zakonu, ale wobec wielkości Bożego stworzenia. Blask słońca odbijającego się na przeczystym śniegu przez chwilę go oślepił. - Boże mój i Panie, ofiaruję Ci moje życie, jeśli taka jest wola Twoja, ale proszę Cię, byś zezwolił mi służyć Tobie, niezależnie od ofiar, jakie mam ponieść, tak długo, jak będę tylko mógł to czynić. - Tego rodzaju wyznanie składał Bogu regularnie podczas swych podróży. Kiedy rozejrzał się po jeziorze, znowu spostrzegł tajemnicze wyspy. Czy powinni jeszcze jeden dzień poświęcić na poszukiwanie szlaku czy też zawrócić i rozpocząć mozolny, długi powrót do Misji Świętego Józefa? To będzie oznaczało zabijanie po kolei psów i zjedzenie ich - pomyślał. - Nie możemy tego zrobić, chyba, że umieralibyśmy z głodu. Gdy jego towarzysze wrócili, Grandin zaczął ich pocieszać. Przecież nie tak dawno temu razem z Baptystą przeżyli burzę śnieżną na jeziorze. Bóg ich nie opuścił, kiedy groziła im niechybna śmierć, i tak też będzie teraz. - Na razie szukajmy drogi - powiedział Grandin - a ja mam pewien pomysł. Miraże pojawiały się i znikały, łudząc podróżników, by szli tą lub inną drogą. O trzeciej słońce zaszło, trzeba było znowu rozbić obóz. Po jeszcze jednej bezsennej z powodu głodu nocy biskup Grandin wyjaśnił swój plan zgnębionym towarzyszom. - Po pierwsze pomódlmy się. Powiemy Bogu, że jesteśmy jak trzej Mędrcy ze Wschodu, którzy szukali Dzieciątka Jezus. Prowadziła ich gwiazda. Jeśli Pan Bóg wskaże nam drogę do Providence, to odprawimy tam sumę w dniu Trzech Króli. To będzie zaledwie za cztery dni. I znowu, kiedy zwinęli obóz i ruszyli w drogę, miraże drgały i mamiły ich w ostrym przeczystym powietrzu. Nagle biskup zauważył plamę różniącą się od innych. Dla jakiejś przyczyny nie niknęła ona tak, jak inne złudne obrazy. Uważnie badał ją wzrokiem, bojąc się, by przedwcześnie nie rozbudzić nadziei. - To stały ląd, tym razem to nie złudzenie - powiedział wreszcie. Przewodnik wydał rozkaz psom i pragnąc jak najszybciej dotrzeć do zauważonego punktu, tak ostro zawrócił saniami, że omal ich nie przewrócił. Wkrótce na śniegu dostrzegli ślady płóz. Wszyscy czterej krzyknęli z radości, tak samo jak Grandin i Baptysta, kiedy spostrzegli porzucone sanie po przeżyciu strasznej nocy wśród burzy śnieżnej. Psy pomknęły szybko. Już czuły w powietrzu cudowną woń surowego mięsa, jakie na nich czekało. Wędrowcy północnych szlaków wyprzedzili Trzech Mędrców o kilka godzin. Wydarzenia te z wczesnych lat pracy misjonarskiej biskupa Grandina są świadectwem, jak Bóg potrafi ludzką słabość przemienić w siłę. Tak, jak będąc młodym człowiekiem Grandin pokonał słabość swego organizmu, wadę wymowy, biedę i odrzucenie przez władze kościelne, tak teraz pokonał śnieżycę, trudy wędrówki i samotność, by służyć swoim rozproszonym misjom w zachodniej Kanadzie. - "Jakiego nadzwyczajnego biskupa macie tu, w Północnej Ameryce - napisze potem francuski dziennikarz Louis Veuillot. - On dowiódł, jak prawdziwe jest powiedzenie, że lód może płonąć". 2. ZACZYNA SIĘ WALKA Długo przedtem, nim młody Witalis Justyn Grandin usłyszał o północno-zachodniej Kanadzie i żyjących tam indiańskich plemionach, obudziło się w nim zainteresowanie kapłaństwem. Jako czteroletni chłopiec w 1833 roku naśladował każdego, kto wywarł na nim silne wrażenie, a jego ulubionym wzorem stał się wikary w rodzinnej parafii w Aron, małej wiosce na północy Francji. Młody ksiądz często odwiedzał dom Grandinów. Dziewięcioro dzieci, braci i sióstr, z trzynaściorga, które przeżyły liczne choroby, śmiały się z jego opowiadań i razem z nim śpiewały, często układając swoje własne piosenki. Maria i Jan Grandin z dumą opowiadali o tym dniu, kiedy młody ksiądz zadał Witalisowi pytanie, tak często stawiane dzieciom: "Kim chcesz zostać, gdy dorośniesz?" Mały chłopiec mocno ścisnął matkę za rękę i schował głowę w fałdy jej spódnicy. Ksiądz pochylił się nad malcem, ciekaw, co odpowie. Witalis jeszcze głębiej schował twarz, ale wreszcie wyszeptał: - Ja chcę być taki sam Jak mój brat JAnek. On się uczy w parafii, będzie księdzem. Ja chcę robić cuda. - Ale przecież ksiądz musi wygłaszać kazania. Jakie będzie twoje kazanie? Witalis wskoczył na krzesło, znał tylko jedno kazanie, jedno jedyne, jakiego nauczył go ksiądz. - Jestem małym chłopcem, nie wiem, jaka jest na dziś Ewangelia. Wiem tylko, że ten, kto się wywyższa, będzie poniżony, a ten, co się poniża, będzie wywyższony. Pamiętajcie o tym. - Ksiądz i rodzina Grandinów widząc poważny wyraz twarzy chłopca roześmiali się. Maria Grandin dobrze pamiętała dzień pierwszej Komunii świętej Witalisa, nie miał wtedy jeszcze dziesięciu lat. On sam nawet jako stary już człowiek nie zapomniał o tym dniu i do końca życia obchodził jego rocznicę. Witalis powiedział matce, że zapragnął zostać księdzem wtedy, kiedy po raz pierwszy zbliżył się do balustrady ołtarza. Wśród niezwykłej radości, jaka go ogarnęła, kiedy przyjmował Eucharystię, poczuł nagle smutek. Przeraził się, że nigdy nie zostanie księdzem, ponieważ jego rodzice byli bardzo biedni. Już jako małe dziecko rozumiał, z jak wielkim trudem utrzymują oni całą rodzinę. Jan, najstarszy brat, opuścił właśnie rodzinny dom, żeby rozpocząć długie lata nauki w niższym seminarium duchownym. Witalis pamiętał dobrze, jak wielkie było w domu wzruszenie, kiedy Jan powiedział ojcu, że chce zostać księdzem. Matka próbowała uciszyć rozbawione dzieci, kiedy obaj rozmawiali o powodach, dla których Jan postanowił być księdzem. Ojciec wypytał najpierw syna o motywy, okazując niezbyt wielki zapał dla jego decyzji. Kiedy Maria położyła palec na ustach, żeby dzieci nie robiły hałasu, zbiły się one w gromadkę, a głos ojca stał się wtedy wyraźnie słyszalny. - Janie, ty nie masz takich zalet, żebyś mógł zostać księdzem. Ksiądz musi być człowiekiem świętym. Wolałbym, żebyś został zwykłym rolnikiem, niż miałbyś zostać na nic nieprzydatnym księdzem, takim, co to tylko wyrządza wiele szkody. Maria wiedziała, że ta rozmowa wywarła wielkie wrażenie na Witalisie. Jeśli, zdaniem ojca, Jan nie miał odpowiednich zalet, by zostać księdzem, to jak on, Witalis, mógł rozważać taki pomysł? Wreszcie kiedy Jan i ojciec ramię w ramię weszli do kuchni, żeby obwieścić podjętą decyzję - Jan idzie do niższego seminarium - Maria i dzieci otoczyły chłopca ściskając go serdecznie. Rodzice dobrze wiedzieli, ile trudów trzeba będzie ponieść, żeby mieć księdza w rodzinie. Mimo głębokiej wiary w pomoc Pana Boga wszyscy będą musieli pracować jeszcze usilniej. Żeby ulżyć rodzinie, Maria zapakowała trochę rzeczy Witalisa, ucałowała go serdecznie i wysłała do wuja, Michała Patry, który był jego ojcem chrzestnym. Witalis miał u niego zarabiać na swoje utrzymanie pracując jako pastuszek. Nieco później dołączyła tam również jego młodsza siostra Melania. - Witaj, drogi chłopcze, w swoim nowym domu. Pamiętaj, że należysz do rodziny, a nie jesteś tylko jednym z naszych pasterzy - to mówiąc wuj Michał pieszczotliwie potargał włosy jedenastoletniego chłopca. Ale sporo czasu miało upłynąć, nim Witalis naprawdę poczuł się jak w domu u swego ojca chrzestnego. Stale jednak pamiętał, że jego pobyt w tym domu może pomóc rodzicom. Ponieważ okolica podobała mu się, postanowił polubić swoje nowe otoczenie. - Powietrze jest tu wspaniałe, owce są piękne, zaprzyjaźnię się z nimi - powiedział sobie w duchu. Wstawał codziennie bardzo wcześnie, żeby pomagać w pracy na farmie na tyle, na ile pozwalało mu jego delikatne zdrowie. Wieczorem był już tak zmęczony, że zaraz po wieczerzy kładł się spać. Nim zasnął, wiele nocy przepłakał, tak jak każde dziecko oderwane od swoich najbliższych. Ale w miarę upływu czasu łez było coraz mniej. Wuj Michał często z nim rozmawiał o jego rodzinie, a choć kochał matkę i ojca Witalisa, krytykował ich podejście do życia, które jego zdaniem nie mogło przygotować chłopca do trudów życia w XIX wieku. - Twój ojciec popełnił wiele błędów - mówił Witali-sowi. - Miał przecież duże gospodarstwo. To co, że huragan zniszczył budynki, a powódź porwała dom mieszkalny. Powinien był je odbudować. Chłopiec słuchał w milczeniu, bojąc się przerwać wujowi, który uważał, że to z winy ojca jego rodzina popadła w biedę. A on przecież czynił to, co jego zdaniem było wolą Bożą. Obwinianie ojca, który nie mógł się bronić, było zdaniem chłopca nieszlachetne. - A potem kupił gospodę "Pod Pelikanem" w St. Pierre-la-Cour, przy drodze do Le Mans. Tam właśnie się urodziłeś. - Wuj Michał wskazał palcem na Witalisa, który bezskutecznie starał się nie patrzeć na ten grożący palec. - Dlaczego nie zajął się wyłącznie obsługiwaniem klientów? O nie, on musiał wtrącać się w ich życie, wypraszając ich, kiedy za dużo pili, a to było fatalne dla jego interesów. A weźmy Kościół. Twoi rodzice zbyt wiele czasu spędzają na modlitwach. Zrobili z was chłopców chórowych, co gorsza - małych księży. Modlitwa i bieda zawsze idą w parze, pamiętaj o tym, mój drogi. Ten nagły atak na rodziców zaskoczył Witalisa. Cóż było w tym złego, by postępować zgodnie ze słowami Jezusa? Zostać księdzem? Wybiegł z pokoju, a słowa wuja goniły za nim. Wkrótce po tym wydarzeniu przyszedł list: "Kochany Witalisie, czas już, żebyś wracał do domu". A kiedy przestąpił rodzinny próg, wpadł w burzę uścisków i pytań. - Jak ci się żyło u wuja Michała? Tak bardzo nam ciebie brakowało. Patrzcie tylko, jak ten chłopak wyrósł! Pierwszej nocy w domu Witalis nie mógł zasnąć. Kręcił się i przewracał w swoim starym łóżku. Przeżywał ostatnie dwa lata. Dopiero teraz zdał sobie w pełni sprawę z ubóstwa rodziców. Już podczas pobytu u wuja w Montreuil zaczął to dostrzegać. Ale dziś świadomość tego uderzyła go z całą siłą jak ostry północny wiatr, który zimą hulał po francuskich polach. W porównaniu z dostatnio urządzonym domem wuja jego rodzice mieli niewiele więcej sprzętów, niż można znaleźć w klasztornej celi. Spojrzeniem objął prawie pustą izbę. Nagle poczuł wielki smutek. Ale zaraz nastrój ten rozwiało przypomnienie rodzinnego powitania. Po co się smucić? Ma przecież siostry Różę, Annę i najmłodszą ze wszystkich, Melanię, którą kochał najbardziej. To z nią mógł się dzielić swoimi myślami, opowiadać o tym, jak bardzo pragnie zostać księdzem. Ale jak powiedzieć o tym rodzicom?... Z pewnością matka go zrozumie. Wybrał wreszcie odpowiedni moment. Matka siedziała w swoim ulubionym fotelu, nucąc cicho i łatając ubrania dzieci. Spojrzała na swego trzynastoletniego syna przemierzającego tam i z powrotem ich dużą - jak zwykłe we Francji - kuchnię. Maria wiedziała, że chce z nią porozmawiać, ale boi się wyznać, co go trapi. - Usiądź koło mnie. Kiedy tak chodzisz, przypominasz mi wielkiego, niespokojnego kocura. Te słowa złagodziły napięcie. Chłopiec uśmiechnął się i podbiegł do matki. Maria zarzuciła mu ręce na ramiona i przyciągnęła łagodnie do siebie, potem spojrzała synowi głęboko w oczy. Twarz miał szczupłą i wysokie czoło. W roku 1842 Witalis cierpiał na choroby, z których nie mógł się wtedy szybko wyleczyć. Dodatkowym problemem było seplenienie. Mimo tych wszystkich przeszkód wiedziała, że z całego serca pragnie zostać księdzem. Matczyne słowa otuchy bardzo Witalisowi pomogły, ale nie rozwiały jego wszystkich wątpliwości. Może jednak wuj Michał nie mylił się, tak surowo oceniając życiowe podejście jego rodziców, gotowych poświęcić wszystko, byle tylko żyć wedle swych chrześcijańskich zasad? Wędrując po okolicznych polach i drogach Witalis zastanawiał się nad swoją przyszłością. Umiał trochę czytać. Nauczył go tego najstarszy brat Jan, nim wyjechał do seminarium. Ale nie umiał pisać. Nigdy nie będzie księdzem, zawsze pasterzem, jeśli w jakiś sposób nie zdobędzie wykształcenia. Ale jeśli kapłaństwo jest nie dla niego, to zostanie przynajmniej bratem zakonnym. Jan uśmiechnął się serdecznie, kiedy wysłuchał zwierzeń Witalisa. Wiedział, jak bardzo trudno jest mu podjąć tę doniosłą decyzję dotyczącą jego przyszłości. Podobnie jak brat bolał nad wielką biedą panującą w ich domu. Najstarszy chłopiec o wiele lepiej niż jego rodzeństwo rozumiał, jak ciężko rodzice musieli pracować, żeby mógł zostać księdzem. Ale Witalis sądził, że znalazł dobre wyjście. Kiedy powiedział o tym pomyśle Janowi, ten uściskał go serdecznie. Otóż Jan, żeby ułatwić bratu pierwszy krok, powinien przedstawić go superiorowi Zgromadzenia Świętego Józefa w Le Mans. Rodzice ucieszyli się z projektu Witalisa, często rozmawiali o przyszłości tego syna, a jego długotrwałe napady milczenia i depresji martwiły ich bardzo. Teraz mogli zrobić dla niego coś konkretnego. Sięgnęli do swych ostatnich rezerw, żeby go zaopatrzyć w ubranie oraz inne rzeczy niezbędne do rozpoczęcia nowego życia. Niestety radość z powziętej decyzji nie trwała długo. Witalis wyglądał na więcej niż czternaście lat. Mistrz nowicjatu był pewien, że ma on co najmniej szesnaście. W rezultacie nazbyt wiele oczekiwał od tego nieśmiałego chłopca, który powoli nabierał pewności siebie po życiu na głębokiej prowincji. Zgromadzeniu Świętego Józefa potrzebni byli silni, zdrowi chłopcy, a nie tacy słabeusze jak Witalis, cierpiący na chroniczne dolegliwości. Nie był więc pożądanym kandydatem. Po trzech miesiącach superior wezwał go do siebie i powiedział: - Jestem pewien, iż rozumiesz, że powołanie przez Boga nie zawsze jest wyraźne. Musimy przesiewać znaki i badać je uważnie. Niestety z powodu stanu zdrowia nie jesteś odpowiednim kandydatem na brata świętego Józefa. Moim zdaniem gdzie indziej powinieneś szukać możliwości realizacji swego powołania. I dlatego proszę, byś opuścił nasze zgromadzenie. Słowa superiora zadały nową ranę wrażliwemu chłopcu. Jeśli bracia świętego Józefa nie chcieli go, to gdzie ma się zwrócić? Może powinien pójść w ślady swego drugiego starszego brata, Fryderyka, i poszukać pracy w Paryżu? W ten sposób nie byłby przynajmniej ciężarem dla rodziców. "Mój drogi Witalisie, Paryż nie jest odpowiednim dla ciebie miejscem - odpisał Fryderyk na jego prośbę, by pomógł mu znaleźć pracę. - Wątpię, czy udałoby się znaleźć zajęcie odpowiednie dla Twego delikatnego zdrowia i realizacji Twych planów". Ten list zadał następny cios marzeniom Witalisa, ale Fryderyk dobrze wiedział, że jest on niedoświadczony i że nie rozumie wszystkich przeciwności, jakich nastręczało wielkie miasto. "Ucz się dalej, na ile to możliwe. Wiem, że Twoje życie jest trudne, ale przecież jesteś jeszcze taki młody. I uwierz mi, że Paryż nie jest miejscem odpowiednim dla Ciebie". Wkrótce potem Fryderyk napisał jeszcze jeden list, który rodzice uważnie przeczytali i wspólnie omówili. Oni od dawna wiedzieli, że Witalis chce zostać księdzem, nie zdawali sobie jednak sprawy, jak bardzo gnębi się tym i cierpi widząc, że ciągle nie może urzeczywistnić swych zamierzeń. Matka również nie mogła pogodzić się z argumentacją Fryderyka i napisała do niego, by jednak poczynił jakieś starania, ponieważ jego brat jest zrozpaczony, potem wyczekała na odpowiedni moment, żeby raz jeszcze porozmawiać o całej sprawie z Witalisem. - Czyś zrezygnował z kapłaństwa? - spytała go. - Czy dlatego chcesz jechać do Paryża? - Mamo, wiesz dobrze, że nade wszystko pragnę zostać księdzem. Pragnienie to nie opuszcza mnie. Jak mogę prosić ciebie i ojca, byście mi dali więcej niż możecie? Mamy tak wiele wzajemnej miłości, ale tak mało pieniędzy. - Mój chłopcze, Pan Bóg troszczył się o nas przez te wszystkie minione lata. Niezależnie od tego, jakie zsyła na nas doświadczenia, daje nam zawsze siły, byśmy je znieśli. Ojciec i ja pragniemy, żebyś został dobrym księdzem. Pieniądze? Tę troskę zostaw nam. Maria przytuliła chłopca do siebie, a on pocałował ją delikatnie w policzek. Nie miała pojęcia, gdzie zdobędzie pieniądze, ale wierzyła głęboko, że to się uda. On nie wiedział, co odpowiedzieć. Dla niego było już po zmartwieniu, przynajmniej na razie. Teraz musi pomyśleć o wstąpieniu do niższego seminarium. W maju 1845 roku jeden z miejscowych księży zgodził się uczyć Witalisa łaciny, ale po kilku tygodniach został przeniesiony do innej parafii. To ostatnie niepowodzenie miało jeden dobry skutek: bardzo zbliżyło Witalisa do starszego o osiem lat Jana. Łączyło ich teraz wspólne powołanie. Przebywający w seminarium Jan mógł obecnie uczyć brata. Przynajmniej tym razem los uśmiechnął się do niego. Anna-Maria, krewna, która była siostrą konwerską u karmelitanek w Le Mans, zaproponowała Witalisowi pokój i utrzymanie, poza tym zdobyła pieniądze na książki oraz inne jego wydatki, sprzedając kwiaty i dewocjonalia. A choć ta jej pomoc finansowa była bardzo ważna, ważniejsze jeszcze było to, że przedstawiła go pewnej wpływowej zakonnicy. Franciszka Cormier, siostra z Zakonu Ustawicznej Adoracji w Le Mans, całym sercem przygarnęła Witalisa, bowiem dostrzegła wielkie możliwości, jakie kryły się w tym spokojnym, nieśmiałym z pozoru chłopcu. Podobała się jej jego determinacja. Przedstawiła go księdzu Aleksandrowi Leopoldowi Sebaux, sekretarzowi biskupa, który z miejsca polubił Witalisa i zaproponował mu, że będzie go uczyć kilka godzin tygodniowo. Obaj mieli w przyszłości zostać biskupami: Witalis zachodniej Kanady, ksiądz Sebaux diecezji Angouleme we Francji. Dzięki takim orędownikom wydawało się, że przyszłość Witalisa jest zapewniona. Ksiądz Sebaux użył swoich wpływów, żeby otrzymać zgodę na rozpoczęcie przez niego nauki przygotowawczej do kapłaństwa, chłopiec zaś szybko zaczął nadrabiać lata spędzone na pasaniu owiec, podczas gdy jego rówieśnicy chodzili do szkoły. Tygodnie mijały szybko, a Witalis z utęsknieniem czekał na Boże Narodzenie, gdyż będzie wtedy mógł pojechać do domu. Od ojca dowiedział się, że matka jest ciężko chora. Modlił się więc żarliwie do Boga o jej wyleczenie. Gdyby jego miłość mogła poprawić stan zdrowia chorej, z pewnością zostałaby wyleczona. Jan regularnie otrzymywał z domu listy, mówiące o coraz bardziej pogarszającym się zdrowiu matki, ale postanowił nie martwić Witalisa, i złe wiadomości zachowywał dla siebie. Któregoś dnia, na początku grudnia 1845 roku, Witalis wszedł do pokoju Jana bez uprzedzenia, tak jak to miał we zwyczaju. Nie odwracając się brat powiedział: - Jestem bardzo zajęty, nie przychodź dziś. Sam do ciebie wpadnę. - Witalis nie mógł zobaczyć łez spływających po twarzy brata, który nieco później otrzymał wiadomość, że ich matka umarła. Piękne śpiewy seminarzystów podczas mszy żałobnej głuszyły ból i pomagały wypełnić pustkę, jaka pozostała po utracie matki. Witalis patrzył na trumnę, wokół której w szarym zimowym świetle paliło się drżącym blaskiem sześć wielkich świec. Czyżby jego marzenia o kapłaństwie miały umrzeć wraz z matką? Kiedy szedł za trumną na cmentarz parafialny, rozmyślał o tym, co ksiądz Sebaux powiedział mu o trudnej lekcji, jaką jest śmierć: "Dobry Bóg przygotowuje cię do kapłaństwa. Musisz nauczyć się, co to jest cierpienie, ponieważ będziesz powołany, by pocieszać tych, co cierpią". Nie wiedział wtedy, że wkrótce on będzie musiał pocieszać księdza Sebaux, któremu również umrze matka. Śmierć tych kobiet stała się nierozerwalną więzią łączącą obu duchownych. Witalis płakał rozpaczliwie, kiedy wolno spuszczana trumna niknęła w grobie. Do końca życia kochał matkę całym sercem. W wiele lat później, już jako biskup zachodniej Kanady, powiedział, że wydaje mu się, iż wie, jakie było znaczenie jej śmierci w Bożym planie dla niego: - Kiedy Bóg ją zabrał, usunął największą przeszkodę dla mego powołania. Gdyby moja matka żyła, może nie znalazłbym dość odwagi, by ją wtedy opuścić dla Boga. 3. WEZWANIE Z DALEKA Śmierć żony załamała Jana Grandina. Teraz musiał sam borykać się ze wszystkimi trudnościami, jakie związane były z opieką nad liczną rodziną, wzrastającą w pełnej niepokoju Francji roku 1850, Francji nękanej spłatą odszkodowań rodzinom ludzi straconych na gilotynie oraz za przemarsz jej armii przez Europę. Rewolucja i wojny napoleońskie obudziły w młodych ludziach, nawet w jego synach, zaskakującego ducha samodzielności. Byli oni nadal lojalni, ale bardziej niezależni. Na przykład choćby Witalis. Stary Grandin bardzo się niepokoił każdym jego krokiem, jaki uczynił, by wstąpić do wyższego seminarium w Le Mans. Pewnego dnia, rozmyślając o tym, szedł odwiedzić syna i ledwie zdążył odskoczyć w bok, kiedy powóz zaprzężony w dwa duże kare konie przeleciał obok. Woźnica obejrzawszy się przez ramię sklął starego człowieka, który omal nie wszedł mu prosto pod konie. Strapiony wyrażonym ostatnio przez Witalisa pragnieniem, by dokonać w życiu czegoś heroicznego, nie bardzo wiedział, co się wokół niego dzieje. Wiadomo było, że Witalis jest inny niż pozostałe dzieci, ale czego starał się dowieść? Dlaczego nie wystarczyło mu to, że zostanie księdzem? Może wraz ze zmarłą żoną zbyt mało zrobili, by powściągnąć zamysły chłopca? Ale ten uparciuch tak długo nalegał, aż się wreszcie zgodzili, by został księdzem. Teraz znowu domagał się czegoś wręcz niemożliwego - chciał zostać nie tylko księdzem, ale i misjonarzem w jakimś odległym zamorskim kraju! Taka ofiara była zbyt duża! Czy nie wystarczy mu do szczęścia pozostać we Francji i służyć Bogu, tu, na miejscu, nie ryzykując utraty życia w jakimś kraju, o którym nikt nic nie wie? Jan pociągnął za sznur dzwonka przy głównym wejściu do seminarium. Starszy wiekiem brat otworzył mu drzwi. Spojrzał na niego uważnie, a potem gestem zaprosił do środka. - Ach, to pan Grandin, proszę wejść, chce się pan widzieć z Witalisem. Jest pewno w ogrodzie, próbuje się uczyć, ale piękna pogoda nawet jemu w tym przeszkadza. Zaraz wezwę go do rozmównicy, gdzie będziecie mogli spokojnie pogadać. - Dziękuję bardzo. - Ten posiwiały brat najwidoczniej wiedział, czego ludziom potrzeba, dalsze więc słowa były zbyteczne. Jan patrzył za nim, jak odszedł długim korytarzem, a potem zatopiony w myślach zaczął wolno przemierzać pokój. Witalis podczas swego czteroletniego pobytu w niższym seminarium w Precigne nie był mu ciężarem. Ksiądz Sebaux hojnie pokrywał koszty związane z utrzymaniem chłopca, kupował mu nawet ubranie. Ale choć ksiądz Sebaux bardzo jest przywiązany do chłopca, to Witalis jest jego synem. Przecież ojciec ma jakieś prawa - rozmyślał Jan Grandin - a syn ponosi odpowiedzialność wobec własnej rodziny. Nie mógł też zapomnieć o tych wszystkich troskach, jakie zawsze powodowało słabe zdrowie Witalisa. Pewnego dnia ksiądz rektor wezwał starego Grandi-na, żeby jak najszybciej przybył do seminarium, ponieważ Witalis jest bardzo chory, bliski śmierci. Młody seminarzysta sam przedstawił tę wiadomość rektorowi w dziwny sposób. - Po pierwsze wkrótce czeka mnie egzamin wstępny do wyższego seminarium. Jeśli teraz go nie zdam, będę się martwić całe lato i zmarnuję sobie wakacje. - A po drugie, chłopcze? - Druga sprawa jest o wiele poważniejsza. Lekarze stracili wszelką nadzieję na moje wyleczenie. Przygotowuję się na śmierć. Przecież to chyba znacznie ważniejsze przygotować się do egzaminu wstępnego do nieba niż tego do seminarium? Witalis dużo czasu spędzał w infirmerii. Potem przez wiele lat wisiała tam tabliczka, mówiąca o tym, że przebywał tu wielokrotnie jako pacjent. Z powodu przeróżnych chorób kilkakrotnie musiał opuszczać Precigne, ale zawsze tu wracał, ponieważ tak bardzo pragnął zostać księdzem. Jeszcze inne problemy utrudniały mu życie. Kiedy przybył do Precigne, był niezgrabny, nieśmiały, a co najgorsze w porównaniu z innymi seminarzystami niedouczony - a więc siłą rzeczy stał się znakomitym celem ich żartów. Niewielu z nich zdawało sobie sprawę, jak bardzo był wrażliwy i jak bardzo cierpiał z tego powodu. Mając już osiemnaście lat, podczas opowiadania o swym pobycie w seminarium, zaczął kiedyś rozpaczliwie płakać. Nauczenie się tego wszystkiego, co było konieczne, przychodziło mu z trudem. Ale jeszcze jedna walka toczyła się w sercu Witalisa. Któryś z seminarzystów ciągle, aż do znudzenia mówił o wyjeździe na misje. Witalis starał się go unikać i tych jego bezustannych opowiadań o poświęceniu własnego życia w tajemniczych krajach Azji i Afryki. A teraz sam chciał opuścić Francję. - Ojcze, jak się cieszę, że cię widzę, ale czemu masz taką zmartwioną minę. - Każdy martwiłby się, gdyby miał syna, który chce jechać na koniec świata i żyć w jakimś obcym kraju, nawet jeśli po to, żeby tam głosić wiarę. - Nie wiesz, ojcze, jak bardzo ja sam boję się zostać misjonarzem. Ale coś mnie do tego zmusza. Próbowałem z tym walczyć, nie udało się. Teraz mam już wszystko za sobą. - Co masz na myśli? Czy zmieniłeś zamiar? - Wcale nie, podczas rekolekcji powziąłem ostateczną decyzję. Za wszelką cenę muszę zostać misjonarzem. - Tę cenę musi również zapłacić twoja rodzina. Witalis popatrzył uważnie na ojca, lata trudów poorały twarz tego człowieka, którego tak bardzo kochał, zmarszczkami i bruzdami, ale również i jego syna życie nie oszczędzało. Niepewność była pasterzem Witalisa, prowadząc go od jednego ciernistego krzaka do następnego, jak owcę na farmie wuja Michała. Musi znaleźć odpowiednie słowa, żeby wyjaśnić ojcu przemianę duchową, jaką przeżył. - Wątpliwości, jakie mnie trapiły podczas dni nauki i chorób w Precigne i Le Mans, minęły bezpowrotnie. To ksiądz Sebaux dopomógł w umocnieniu się mego powołania. Czy ja, posiadający tak niewiele talentów, ośmieliłbym się zostać misjonarzem? Zwróciłem się ze swymi wątpliwościami do niego. Otworzył Pismo Święte i zaczął czytać. Pierwszy List do Koryntian. Przekonałem się, że pierwsi uczniowie Chrystusa musieli uporać się z tym samym problemem: czy słaby człowiek, mężczyzna lub kobieta, może sprostać ideałom, jakie ukazał im Chrystus poprzez swoje życie? Odpowiedź oczywiście brzmi: nie może. Nigdy nie zapomnę tego ustępu, jaki przeczytał mi ksiądz Sebaux: "To, co światu wydaje się głupie, wybrał Bóg, aby zawstydzić mędrców. To, co światu wydaje się słabe, wybrał Bóg, aby zawstydzić to, co mocne..." (1 Kor 1,27). To mi wystarczyło. Całe moje ubogie życie, pozbawione nauki, pełne słabości wreszcie nabrało sensu. Moje braki staną się źródłem mojej siły, ponieważ to nie ja a Bóg od tej chwili będzie sprawować nad wszystkim pieczę. Jan zdumiał się tą nieznaną dotąd stanowczością syna, ale nadal łudził się nadzieją, że zdoła zmienić jego decyzję i zostanie on księdzem świeckim, i pracować będzie w jakiejś parafii niedaleko swej rodziny. - Musisz być dzielny, żeby być misjonarzem, no i zdrowy. W tych odległych stronach najważniejsze jest przeżyć, a warunki bytowania są tam niezwykle trudne. Dobrze wiesz, jak często tubylcy postępują okrutnie z białymi. Czy zdołasz podjąć takie życie? Witalis nie odpowiedział. Nie mógł dyskutować z ojcem, który nie zrozumiał tego, co święty Paweł napisał o wybieraniu przez Boga ludzi słabych do swej służby. - Chcę, żebyś został tu, w kraju - mówił ojciec. Pragnął wokół siebie mieć rodzinę. Po śmierci żony czuł się bardzo osamotniony. Miał jeszcze jeden argument, który jego zdaniem mógł przeważyć szalę, kiedy inne zawiodły. - Synu, rozmawiałem o twojej przyszłości z pewnym zaprzyjaźnionym księdzem. Jest to mądry człowiek, który dobrze się zna na tych sprawach. On mówi, że popełniłbyś wielki błąd, spędzając swoje życie na odległych misjach. Powiedział mi też, że dobrze jesteś znany w domu biskupa. Czeka cię tu piękna przyszłość jako księdza świeckiego. Skorzystaj z tego. Ale po chwili ojciec zorientował się, że jego argumenty nie odniosły żadnego skutku. Witalis zamierzał przyłączyć się do grupy misyjnej. Żadne jego perswazje nie mogły zmienić tej decyzji syna. Postanowił on podjąć naukę w Paryżu w Stowarzyszeniu Misji Zagranicznych, które powstało w 1663 roku, żeby przygotowywać misjonarzy do pracy w Azji. - Jeśli taka jest wola Boża, Witalisie, to masz moje błogosławieństwo. - Stary człowiek szykował się do wyjścia. Syn otoczył ramionami ojca i tkliwie go przytulił. Wiedział, że jego decyzja załamała ojca. On sam przeżywał głęboką rozterkę, jednak pozostał nieugięty. - Wiem, ojcze, że bardzo trudno będzie się nam pożegnać. Ale muszę iść tam, gdzie Bóg postanowił mnie posłać. Wszystko jest w Jego rękach. I wszystko obróci się na dobre, przekonasz się. Witalis wtedy nie zdawał sobie jeszcze sprawy, jak bolesne będzie ostateczne rozstanie. Na długo przedtem, nim opuścił Francję, miał przeżyć jeszcze wiele rozczarowań i bolesnych pożegnań. Wyjeżdżającego pociągiem do Paryża Witalisa odprowadzał na stację tylko jego brat, Jan, teraz już ksiądz. O wyjeździe postanowił nie mówić ani ojcu, ani siostrze Melanii, żeby oszczędzić im bólu. A poza tym on sam nie był w stanie pożegnać się z nimi. Pięćdziesiąt lat później scena ta nadal żyła w jego pamięci. W swym dzienniku napisał, że ze wszystkich doświadczeń, jakie przeżył: zimna, głodu, brudu i wszy, najtrudniejszą rzeczą było rozstanie się z domem rodzinnym. "Byłem pewien, że z moją rodziną spotkam się ponownie dopiero w niebie". Kiedy pociąg szarpnął i ruszył powoli w kłębach pary, Witalis przecisnął się przez grupkę pasażerów do okna, żeby spojrzeć po raz ostatni na brata. Zrozumiał wtedy, że Jan jest przejęty czymś więcej niż tylko jego wyjazdem. W głębi serca on również pragnął zostać misjonarzem, ale wtedy Witalis musiałby z tego zrezygnować i zaopiekować się rodziną. Po przyjeździe do Paryża zaraz napisał do brata, żeby go pocieszyć: "Jak mógłbym zapomnieć o tym wszystkim, coś uczynił, żeby mi pomóc w przygotowaniu się do tej wielkiej zmiany w moim życiu?" Przeprosił też Melanię, że wyjechał bez pożegnania. "Pragnąłem oszczędzić Ci bólu z powodu naszej rozłąki" - napisał do niej, a do ojca: "Z wielką radością usłyszałem od księdza Sebaux o Twojej dzielnej ofierze. Módl się często za swego biednego syna Witalisa, żeby się stał świątobliwym księdzem". Kiedy w ten sposób ułagodził rodzinę, z całym spokojem i zapałem mógł się oddać nauce. Ciepłe dni wrześniowe szybko minęły, potem równie szybko jesień i zima. Cieszył się, że jego profesorowie kładli nacisk raczej na rozwój życia duchowego niż na wykształcenie teologiczne. Seminaryjną dyscyplinę i naukę przyrównywał do szkolenia wyborowego oddziału wojskowego. Stowarzyszenie Misji Zagranicznych tak bardzo ograniczało liczbę wychowanków, że w ciągu dwustu lat wykształciło zaledwie sześćdziesięciu księży, cieszących się opinią postępowych i pobożnych misjonarzy. Młodzi seminarzyści ze wzruszeniem słuchali o przeżyciach swych poprzedników w Chinach, o ich ofiarności i chłostach, jakie z radością cierpieli, by położyć tam podwaliny pod Kościół katolicki. Witalis tak pisał do swej rodziny: "Nasz kwestor jest najsławniejszy ze wszystkich... Był poddany tak okrutnej chłoście, że skórę zostawił w Tonkinie. Nawet życie pewno by postradał, gdyby nie to, że konsul francuski spowodował jego uwolnienie". W takim klimacie żarliwych opowieści o działalności misjonarzy charakter Grandina szybko dojrzewał. Mimo to nadal cierpiał bardzo z powodu samotności. Nie potrafił całkowicie oderwać się od rodziny. W jego duszy walczyły dwa przeciwstawne uczucia: całkowitego oddania się temu, co uważał za swoje powołanie, oraz miłości i troski o rodzinę. Dopiero znacznie później zrozumiał, jak bardzo potrzebne mu były te silne rodzinne więzi, podtrzymujące go w trudnej pracy, którą miał podjąć jako ksiądz i biskup. Rzecz jasna, że duchowi opiekunowie zalecali seminarzystom, by zerwali wszelkie rodzinne więzi i nie oglądali się wstecz, ale jego brat Jan dobrze wiedział, jak ciężką wewnętrzną walkę Witalis musiał stoczyć. "Będę Ci wdzięczny do końca życia za to, że dzięki Tobie łatwiej mi przyszło złożyć tę ofiarę" - napisał do niego przyszły misjonarz. Oprócz wsparcia ludzi Grandin szukał pomocy Matki Boskiej Zwycięskiej, jak nazywano między innymi Najświętszą Dziewicę. Często modlił się przed ołtarzem cudownej Madonny na Montmartre. Do księdza Sebaux napisał: "Sądzę, że moje Jej oddanie zawdzięczam Waszej Wielebności. Mam nadzieję, iż zawsze będę Jej wierny i okażę mą wdzięczność". A kiedy Grandin nie miał już wątpliwości co do swego powołania, kiedy był pewien, że został przyjęty do Stowarzyszenia Misyjnego, ksiądz Sebaux przekazał mu okropną wiadomość: - Twój ojciec superior prosił mnie, żeby cię powiadomić o następującej decyzji. Chciano cię przyjąć do Stowarzyszenia, ale wada wymowy bardzo utrudni ci mówienie językami azjatyckimi. - A więc jestem odtrącony - stwierdził Grandin. - Odtrącony - powtórzył - właśnie wtedy, kiedy już byłem przekonany, że wszystko układa się tak dobrze. - I bezwładnie opadł na fotel. Ksiądz Sebaux próbował go pocieszyć: - To wcale nie oznacza, że twoje marzenia o misjach się skończyły. Możesz zapukać do innych drzwi. Są jeszcze inne zgromadzenia misyjne. No, i zawsze przecież jest seminarium w Le Mans. Zostaniesz tam z radością powitany, nie mówiąc już o tym, jak bardzo ucieszy się z tego twoja rodzina, a zwłaszcza twój brat Jan. On nadal z radością zamieniłby się z tobą na miejsce. - Byłem tutaj taki szczęśliwy. Jeśli jednak Bóg chce, żeby tak było, przyjmuję Jego wyrok. Niech błogosławione będzie imię Jego. Poszukam innego zgromadzenia. Ksiądz Sebaux potrząsnął w milczeniu głową. Pogodzenie się Grandina z losem i chęć pokonania jeszcze jednej przeszkody były świadectwem nowych sił, jakich nabrał, i dobrze rokowały na przyszłość. Zamiast litować się nad sobą, Witalis postanowił skorzystać z rady pewnego zaprzyjaźnionego księdza, który powiedział mu, żeby zwrócił się do Misjonarzy Oblatów Maryi Niepokalanej. Było to nowe francuskie zgromadzenie założone w roku 1816, wkrótce po Rewolucji Francuskiej, które prowadziło misje na Cejlonie, w Południowej Afryce i Ameryce Północnej. Dnia 15 grudnia 1851 roku przyszła wiadomość, że ojcowie oblaci przyjmują Grandina do nowicjatu. Cóż za wspaniały prezent na Boże Narodzenie! Oto znalazł nowy dom. Nim opuścił Stowarzyszenie Misji Zagranicznych, obszedł wszystkich księży i seminarzystów, żeby im złożyć życzenia z okazji Nowego Roku. Obiecał, że modlić się będzie o ich powodzenie w trudnej i często niebezpiecznej pracy w odległych krajach. Wielu z nich nie mogło zrozumieć decyzji superiora, żeby odrzucić Gran-dina jako misjonarza. Z wyjątkiem wady wymowy wszystko szło mu tak dobrze. Grandin miał w portfelu zaledwie czterdzieści cztery franki, a czekała go podróż do nowicjatu oblatów pod Vinay w departamencie Isere, odległym zakątku południowej Francji. Żeby pokryć koszty przejazdu, musiał sprzedać część swoich ubrań. Mimo jednak wystarczającej ilości pieniędzy nie miał żadnej gwarancji, że dotrze do miejsca przeznaczenia. Francja znowu znajdowała się w okresie zamieszek politycznych. Bardzo popularny wśród narodu Ludwik Napoleon Bonaparte dnia 2 grudnia 1851 roku dokonał zamachu stanu, akurat na dwa tygodnie przed planowanym przez Grandina wyjazdem z Paryża do nowicjatu. Grandin wsiadł w nocny pociąg jadący na południe przez Francję centralną, gdzie armia likwidowała resztki oporu. Przejęty bardzo wiadomościami o licznych barykadach, strzelaninie i aresztowaniach tych wszystkich, którzy byli przeciwnikami zamachu stanu, przyciskał twarz do szyby i osłaniając oczy dłońmi próbował coś dostrzec w ciemności, ale nie widział nic, prócz uśpionych miast, które mijał pociąg. Rankiem wraz z licznymi pasażerami przesiadł się w Chalons na statek, którym miał dopłynąć Saoną do Lyonu. Była mgła, silna fala na rzece spowodowała takie huśtanie, że niektórzy pasażerowie chorowali. Ding, ding, ding - rozległ się ostrzegawczy dźwięk dzwonu i Grandin usłyszał czyjeś zawołanie: - Boże, zaraz się rozbijemy! Statek nagle gwałtownie skręcił omijając w gęstej mgle o centymetr niedostrzeżoną w porę przeszkodę. Potem na długo przed osiągnięciem celu przycumował w jakimś nieznanym miejscu. Kapitan bez żadnych tłumaczeń kazał wszystkim wysiadać. Kiedy zaczęli wychodzić, gniewny pomruk przekształcił się w krzyki i złorzeczenia. Pasażerowie domagali się wyjaśnień od załogi, która bez słowa, wzruszając ramionami wyładowywała bagaże i towary. - Co się dzieje? Znajdujemy się co najmniej o siedem godzin od Lyonu. A wy nas wyrzucacie. Gdzie spędzimy noc? Wreszcie kapitan wyjaśnił, jakie niebezpieczeństwo zagrażało pasażerom: - To z powodu zamachu stanu. Podróżować nocą po rzece byłoby zbyt ryzykownie. Musicie tu zostać. A rano zobaczymy, co będzie. Dwieście osób kręciło się wzdłuż burty statku, po ciemku szukając swego bagażu. Wśród tłumu pojawili się miejscowi ludzie proponując za duże pieniądze przeniesienie walizek i pudeł do małego hoteliku. - Możecie tam spędzić noc, a jutro rano dyliżansem dojedziecie do Lyonu - powiedzieli zdenerwowanym pasażerom, próbując ich uspokoić. Grandin był zmęczony i zmartwiony. Tak starannie zaplanował całą podróż, a teraz będzie musiał zapłacić dodatkowo za dotarcie do nowicjatu. Wraz z innymi pasażerami udał się do Ville Franche, gdzie wszyscy spędzili noc. Oburzony, że musi ponosić nieprzewidziane koszty, zapomniał o swej zwykłej nieśmiałości. Kiedy przyszło do ustalenia opłaty za przejazd dyliżansem, Witalis tak zapalczywie targował się z woźnicami, że wreszcie obniżyli cenę do trzynastu franków za osobę, co dla niego i tak było sporą sumą. - No, sprawa wreszcie załatwiona - powiedział Grandin do stojącego obok mężczyzny. Niespokojne konie rozglądały się nerwowo, gdyż chciały wreszcie ruszyć z miejsca, przebierając kopytami i chrapiąc, próbowały wyrwać się chłopcu stajennemu, który je trzymał za uzdy. - Uwaga! - wrzasnął nagle woźnica, właśnie wtedy, gdy Grandin podnosił swój kuferek, żeby go umieścić na dachu. Stajenny puścił konie, które szarpnęły, odtrącając na boki blisko stojących ludzi. Kuferek spadł na ziemię, omal nie uderzając w głowę swego właściciela i woźnicę, i otworzył się tak, że ubrania i osobiste rzeczy Witalisa wypadły na mokrą ziemię. Kilku pasażerów widząc to roześmiało się. Zdarzenie to rozładowało napięcie, a Grandin, choć najpierw poczerwieniał z wrażenia, natychmiast ujrzał całą śmieszność sytuacji i też się roześmiał. Wkrótce wszyscy zajęli miejsca w dyliżansie i konie pobiegły kłusem. Z pewnością nic się już więcej nie wydarzy - pomyślał w duchu patrząc, jak uciekają w tył spowite w mgłę drzewa. 4. W NIEZNANE - Chwila odpoczynku. Czy słyszycie ten dźwięk? - Ksiądz prowadzący grupę nowicjuszy przyłożył dłoń do ucha. W oddali słychać było słabe echo odbijające się w dolinie. - Olii, olii, olii... Grandin od razu rozpoznał dźwięk. - Ja wiem, co to jest - powiedział do pozostałych młodych ludzi, którzy przysiedli na skałach - to pasterz zwołuje swoje stado. - Skąd to wiesz? - spytali go. - Skąd wiem? - roześmiał się Grandin. - Wierzcie albo nie, ale jako mały chłopiec byłem pastuszkiem. Ogarnęły go wspomnienia tych miesięcy spędzonych wraz z Melanią, kiedy pasali owce. Poczuł dotyk szorstkiej płóciennej bluzy, zbyt dużych spodni odziedziczonych po braciach i drewnianych sabotów, w których człapał po błocie. Teraz znowu nasłuchiwał wołania nieznanego małego pastuszka, którego głos z krystaliczną wyrazistością rozbrzmiewał w przeczystym górskim powietrzu. - Powinniśmy mu odpowiedzieć, żeby wiedział, że nie jest sam - zaproponował Grandin. Jego towarzysze próbowali naśladować wołanie nieznanego pasterza. Mimo zapału i energii wypadło to niezbyt dobrze. Wreszcie ze śmiechem dali spokój tym usiłowaniom i znowu rozpoczęli wspinaczkę. Grandin był zdumiony nie tylko tym, że śpiewa, ale nowo obudzoną w sobie energią. Podczas wycieczek wspinał się po skałach, przechodził przez potoki, brnął po błocie, jedząc tylko czarny chleb, co miało być zapowiedzią trudów, które go czekają jako misjonarza w północno-zachodniej Kanadzie. Od pierwszej chwili przybycia do nowicjatu oblatów Maryi Niepokalanej obawiał się jedynie choroby, co byłoby dowodem dla jego zwierzchników, że nie ma dość sił, by podjąć trudy życia misyjnego. Obawa ta nękała go zwłaszcza w te dni, kiedy mistrz nowicjatu wydawał polecenie: - Nie pójdziesz dziś po południu na spacer. Chcę, żebyś odprowadził jednego z braci do Vinay. Opuszcza nowicjat. Myśl, że pewnego dnia to on może być tym bratem, przerażała Witalisa. Nigdy nie zapomniał tego wstrząsu, jaki przeżył, gdy musiał opuścić seminarium Stowarzyszenia Misji Zagranicznych w Paryżu. Boleśnie przeżywał rozpacz tych braci, którzy musieli zrezygnować z realizacji swego powołania. Mimo obawy o własne zdrowie Grandin czuł się coraz silniejszy. Odbywał teraz duże wyprawy w góry, po których dwa lata temu musiałby leżeć całymi tygodniami. Czuł również przypływ sił duchowych. Życie w ciągłej obawie przed chorobami było bardzo przykre, ale źródłem jeszcze większej troski była postawa jego rodziny. Nagły wyjazd do nowicjatu oblatów znowu bez pożegnania, wywołał gniew i rozżalenie braci. Zamiast zignorować ich pretensje, wiedząc, że przecież sam musi decydować o swoim życiu, Grandin pisał długie listy starając się zrozumieć ich stanowisko i rozładować ich wrogość. "Ucieszyły mnie bardzo Wasze listy, ale zarazem zraniły - pisał. - Ucieszyły, ponieważ w tych słowach skąpanych we łzach dostrzegłem Waszą serdeczność. Nie potrafię wyrazić, jak bardzo cieszę się słysząc o Waszej szczodrobliwości wobec naszego dobrego Boga. A zraniony byłem dlatego, że nie odważyliście się powiedzieć mi o Waszym smutku i zatroskaniu. Dlaczego nie piszecie do mnie, kiedy są smutne wiadomości? I o tym także chcę wiedzieć. Dobry Bóg kocha naszą rodzinę, ponieważ pozwala nam dzielić swoje cierpienie". Szczerość Grandina sprawiła, że stosunki z rodziną naprawiły się i wróciło dawne zaufanie. Jego brat Florencjusz, który przejawiał najwięcej wrogości, z czasem zaczął namawiać swoich trzech synów, by poświęcili się Kościołowi. Teraz, kiedy zdrowie mu dopisywało, przynajmniej na razie, kiedy postawa jego rodziny była coraz życzliwsza, mógł Grandin spokojnie zastanawiać się, gdzie też spędzi swoje życie jako oblat-misjonarz. Odpowiedź otrzymał pewnego dnia podczas przerwy rekreacyjnej. W ogrodzie spostrzegł grupkę nowicjuszy skupionych wokół młodego księdza. Wraz z nim byli dwaj starzy przyjaciele Witalisa z Precigne: ojciec Rene Remas i ojciec Walenty Vegrevil-le, obaj oblaci. - Kto to jest ten ksiądz? - spytał szeptem Grandin jednego ze swych współbraci, kiedy podszedł bliżej środka tego kręgu. - Nie wiesz? To biskup Aleksander Tache z Kanady. - Biskup? Nie wygląda na to, taki młody. - Bo jest młody. Ma dwadzieścia osiem lat. Sądzę, że po to, by żyć w tamtym kraju, trzeba być młodym i silnym. Nie ma tam miejsca dla ludzi starych, wyczerpanych. Biskup Tache szuka księży, którzy by pracowali z nim w jego diecezji. Grandin poczuł szybsze bicie serca. Nagle spostrzegli go jego dwaj przyjaciele. - Jak to miło widzieć dobrze znajomą twarz. Chodź tutaj, przedstawimy cię jego ekscelencji biskupowi Tache. Zgodnie ze zwyczajem upadł na kolano, by pocałować pierścień biskupi. Tache wyciągnął jedną rękę, drugą kładąc na ramieniu Grandina. - Bracie Witalisie, ty znasz tych dwóch księży. Jadą ze mną do Kanady pracować wśród Indian. A może i ty byś przyjechał, jak tylko skończysz naukę w seminarium? Mamy tam dla ciebie mnóstwo miejsca. - Wszyscy się roześmiali, wyobrażając sobie rozległość diecezji biskupa Tache - St. Boniface - która obejmowała większość północno-zachodniej Kanady, obszar tak duży jak Europa. Grandin spojrzał na biskupa, a potem westchnął z ulgą. - Dziękuję księdzu biskupowi za zaproszenie. Trochę martwię się nauką języków, ale przyjadę zaraz po wyświęceniu. Wkrótce biskup Tache i obaj księża wyjechali, ale pozostało bardzo silne wrażenie ich wizyty. Witalis traktował swoją obietnicę przyłączenia się do nich w Kanadzie jako uroczystą obietnicę, inspirującą jego przyszłe życie zakonne. Mając przed sobą tak wyraziście nakreślony cel, pozostałe miesiące roku spędzonego w nowicjacie poświęcił przygotowaniom do życia w ubóstwie, czystości, posłuszeństwie i wytrwaniu przez całe życie w zgromadzeniu. Do brata Jana tak napisał: "Oto znaczenie krzyża, który zostanie zawieszony mi na szyi, a który w każdej minucie będzie mi przypominać, iż życie oblata to poświęcenie się i ustawiczna ofiara... Jak dotąd nasze zgromadzenie nie ma męczenników. Pragnąłbym dostąpić tego błogosławieństwa i stać się pierwszym oblatem męczennikiem. Jakaż by to była dla mnie radość, a dla Ciebie zaszczyt, mój bracie". Kiedy dzień 1 stycznia 1853 roku, radosny dzień, w którym Witalis miał złożyć śluby, był blisko, zaczął ogarniać go niepokój. Pomimo przekonania, że to Bóg i Matka Boska Zwycięska doprowadzili go do nowicjatu, Witalis począł się zastanawiać, czy rzeczywiście bez reszty poświęcił się życiu zakonnemu? A te wewnętrzne konflikty, to pragnienie poświęcenia się, obawa, że zostanie odrzucony, te więzy tak mocno łączące go z rodziną - to wszystko kłębiło się w nim podczas rozmyślań przygotowujących do złożenia ślubów. Wreszcie nadszedł Nowy Rok. Grandin stał w kaplicy nowicjatu, żeby złożyć swoje przyrzeczenie i otrzymać krzyż, ten bezcenny dar na całe życie. Dotknął palcami mosiężnej figury na drewnianym krzyżu. Głos mu drżał, kiedy wypowiadał formułę ślubów czyniących z niego oblata. "Byłem ogromnie przejęty, pijany szczęściem - wspominał później. - Kiedy stałem się oblatem, czułem się zaślubiony. Nigdy nie chciałem odzyskać tego, czego się wyrzekłem". Oddanie Grandina i jego formalne przyjęcie przez zgromadzenie uwolniło go od lęków, które tyle zamętu spowodowały w jego życiu. - Szczęśliwej podróży, szczęśliwej podróży, fratrze Witalisie, wołali księża i nowicjusze, kiedy trzy dni później wsiadał do dyliżansu, jadącego do Marsylii, gdzie w wyższym seminarium miał studiować teologię. Atmosfera w seminarium marsylskim różniła się znacznie od spokojnego trybu życia w nowicjacie. Czekała go tu ciężka praca. Angielski był niezwykle istotny dla życia w Kanadzie. Cóż za trudny język, ile wyjątków! Zdobył sobie opinię raczej młodzieńca gorąco wierzącego, który skrupulatnie przestrzegał reguły oblackiej niż wybitnego seminarzysty. A wiary bardzo potrzebował, żeby go podtrzymywała, ponieważ problemy rodzinne zakłócały jego życie. Fryderyk i Melania byli w nędzy, ponieważ nie udało im się powstrzymać ojca od robienia rujnujących interesów, wskutek czego ledwie starczyło im pieniędzy na życie. Grandin mógł niewiele im pomóc, najwyżej modlić się, żeby ojciec nie trwonił tych skromnych zasobów, jakie mu zostały. Dnie i tygodnie złożyły się na jeszcze jeden rok seminaryjny. Grandin nadal cieszył się dobrym zdrowiem z wyjątkiem kilku nawrotów choroby. - Jestem pewien, że już samo mówienie o misjach przywraca mi zdrowie - powtarzał wtedy. Powoli pokonywał etapy dzielące go od kapłaństwa. Oczekiwał, że otrzyma święcenia subdiakonatu wiosną 1854 roku, diakonatu jesienią i kapłańskie w 1855 roku. Ale czekała go niespodzianka. - Wejdź, fratrze Witalisie - powiedział łagodnie biskup Karol Józef Eugeniusz de Mazenod, jakby chciał mu dodać otuchy. Biskup de Mazenod, założyciel ich zgromadzenia, był kochany i szanowany przez każdego oblata. Takie prywatne spotkania seminarzystów z generalnym superiorem należały do rzadkości. Czyżby zmarł ktoś z rodziny Grandinów? A może miała nastąpić zwłoka w wyświęceniu Witalisa? Dobrze pamiętał, jakim ciosem było dla niego, kiedy usłyszał o decyzji rektora seminarium w Paryżu. - Zapewne to, co mam ci do powiedzenia, zaskoczy cię. - Grandin mocniej zacisnął dłonie na oparciu fotela. Próbował się uśmiechnąć, ale napięcie było zbyt silne, żeby mógł udawać spokój. Z twarzy biskupa de Mazenod starał się wyczytać, o co chodzi. - Witalisie, twoi przełożeni uważają, że gotów jesteś do przyjęcia święceń. Nie ma powodu czekać przepisanego czasu. Zdecydowałem, że święcenia kapłańskie otrzymasz 23 kwietnia. Grandin aż westchnął głęboko. - Co za radość! Bałem się, że są jakieś trudności, że może wasza ekscelencja chce opóźnić moje święcenia. Sądziłem, że to nastąpi mniej więcej za rok. - Nie zrozumiałeś, bracie. Twoje święcenia odbędą się w tym roku, 23 kwietnia 1854. Wkrótce potem przygotujesz się do wyjazdu na misję w Oregonie lub w dorzeczu Red River. Tę dobrą wiadomość Grandin przekazał rodzinie listownie: "Z jednej strony jestem pełen przerażenia, a z drugiej pełen radości. Pełen przerażenia, kiedy zastanawiam się nad sobą i czuję się całkowicie tego niegodny. Pełen radości, ponieważ wiem, iż Bóg kocha i nagradza maluczkich i pokornych; pełen radości, ponieważ dawno temu podjąłem decyzję poświęcenia Mu się całym sercem". Sześć wysokich świec płonęło przed głównym ołtarzem. Dym z żarzącego się w kadzielnicy kadzidła wił się w górę przecięty promieniami słońca, jakie wpadały do kaplicy podczas święceń kapłańskich Witalisa Grandina. Biskup de Mazenod przewodniczył uroczystej procesji. Grandin ubrany w białą albę niósł szaty mszalne, symbol swego kapłaństwa. Włoży je, ilekroć będzie celebrował wraz z chrześcijańską wspólnotą misterium Ostatniej Wieczerzy Pańskiej. - Tu es sacerdos in aeternum - śpiewali jego fratrzy słowa psalmisty, które Grandin tak bardzo pragnął usłyszeć od dzieciństwa, kiedy wygłaszał krótkie kazania swojej rodzinie. - "Tyś jest kapłanem na wieki..." Po nałożeniu rąk przez biskupa i innych księży Grandin widział wszystko jak przez mgłę - słowa ledwie do niego dochodziły. - Najlepsze życzenia, ojcze Grandin, żyj długo i szczęśliwie. Fala serdeczności ogarniała go ze wszystkich stron. Ściskano mu dłonie. Wszyscy chcieli otrzymać błogosławieństwo nowego kapłana. Po radosnym odprawieniu mszy świętej następnego dnia, czekały go smutne pożegnania. Jego dotychczasowe życie składało się z licznych rozstań, ale to było zupełnie inne. Czy po raz ostatni miał się zobaczyć ze starzejącym się ojcem, z siostrami i braćmi? Tylko jeden Bóg wiedział, jakie niebezpieczeństwa czekały go na północnoamerykańskich misjach, gdzie jedynymi Europejczykami byli podróżnicy, handlarze i misjonarze. - Sądzę, że nie powinienem jechać do domu przed odpłynięciem do Ameryki - powiedział biskupowi de Mazenod. - To nam wszystkim oszczędzi łez. - Nie lubię ofiar, do których zmusza się innych. Jedź do domu i pożegnaj się z rodziną i przyjaciółmi - polecił mu biskup. Grandin udał się więc do Le Mans, a potem pojechał do wiosek, w których spędził dzieciństwo i lata młodzieńcze. Ksiądz Sebaux, jego dawni nauczyciele i koledzy szkolni z radością powitali dopiero co wyświęconego kapłana. Jego rodzina zebrała się w Sille-le-Guillaume, żeby radośnie uczcić spotkanie z synem i bratem, który teraz stał się księdzem. Ich gniew i rozgoryczenie pierzchły bezpowrotnie. - Starzeję się - powiedział mu ojciec. - Wkrótce usłyszysz o mojej śmierci. Nie zapomnij pomodlić się za mnie. Ale bez lęku opuszczaj dom rodzinny. Cieszę się, że ty i twój brat Jan jesteście księżmi, a nie wybraliście innego zawodu - rzekł stary człowiek z uśmiechem - nawet gdyby któryś z was dawał mi tysiąc franków rocznie. - Dawna rana ojca zagoiła się, ale ta nowa serdeczność jeszcze bardziej utrudniała wyjazd. Witalis i Jan wdychali głęboko słone powietrze, stojąc na portowym nabrzeżu w Hawrze. Dym unosił się z komina statku, którym Witalis miał odpłynąć, ten statek zawiezie go do krainy, gdzie czekało nań życie pełne niebezpieczeństw i trudów. Rozmawiali spokojnie, podczas gdy robotnicy portowi krzyczeli, żeby szybciej ładować na statek wielkie skrzynie, a pozostali pasażerowie głośno żegnali się ze swymi bliskimi. - Wyjdźmy z tego zgiełku, Witalisie, choć na parę chwil dopóki mamy jeszcze trochę czasu, zaproponował Jan. - Na ulicy prowadzącej do przystani widziałem kościół. Tam z pewnością znajdziemy spokój. Obaj bracia uklękli modląc się wzajemnie za siebie przed ołtarzem Matki Boskiej. Nagle ze statku rozległ się ostrzegawczy głos rogu. Witalis i Jan uścisnęli się, a potem pobiegli w kierunku trapu. - Jakże mi przykro, że wszystko tak się ułożyło - powiedział Witalis. - Wiem, jak bardzo chciałbyś pojechać na misje razem ze mną. Dbaj o Melanię i ojca. Nie pozwól mu robić znowu kiepskich interesów. - Obaj bracia roześmiali się i jeszcze raz uścisnęli. - Pisz nam koniecznie o swoich przygodach. I niech Bóg ma cię w swej opiece, Witalisie. - Ciebie również, Janie. Witalis spiesznie wszedł na pokład. Ostrzegawczy sygnał rogu zapowiedział, że statek odbija od brzegu. Pomachał ręką Janowi, prawie niewidocznemu w tłumie odprowadzających, a potem statek powoli wypłynął z portu i znalazł się w Kanale La Manche. Wysiłkiem woli powstrzymał łzy, da im folgę w samotności swej kabiny. Z pomostu patrzył, jak poszarpany brzeg Francji niknie w gęstej mgle. Statek kołysał się na krótkiej fali. Bolało go serce z tęsknoty za rodziną i dobrze znanym życiem, jakie zostawiał za sobą. Ale po drugiej stronie Atlantyku czekało go nowe życie pełne przygód, życie wymagające od niego oddania się bez reszty. Czekał, aż mgła się na chwilę rozwiała, ukazując brzeg Francji - wąziutką linię między niebem i wodą. Pomachał ostatni raz dłonią i zszedł pod pokład. 5. PRZYBYŁ, ŻEBY SŁUŻYĆ Stukot podków zaniepokoił Grandina. Odwrócił się w siodle i zobaczył, że próbuje go dogonić jakiś nieznajomy jeździec. Młodemu kapłanowi serce zaczęło tak silnie bić, że omal nie wyskoczyło mu z piersi. Jego koń bez żadnej zachęty przyspieszył i biegł z rozwianą grzywą. "Boże miłosierny i Ty, Matko Najświętsza, ratujcie. Nie boję się śmierci, ale jeśli to jeszcze nie dziś, to uczyńcie coś szybko". Znowu się obejrzał. Czy napastnik był Siuksem? Członkowie karawany uprzedzili go, że Siuksowie zabijają po prostu dla przyjemności zabijania. A może jeździec należał do plemienia Saulteaux, które słynęło z nocnych napadów, wyłaniając się z ciemności i niknąc w niej, nim zaatakowani przez nich ludzie byli w stanie sięgnąć po broń? Zrozumiał teraz, jak szalona była decyzja, żeby wracać na miejsce ostatniego obozowiska po to, by odnaleźć zapomniane tam klucze od kufra. Zamiast zaczekać do rana i przy świetle dziennym zrobić tę wyprawę, samotnie ruszył z powrotem. Teraz całkiem sam w tym obcym kraju pędził, by ratować życie. Tylko rytmiczny stukot kopyt mącił nocną ciszę. Ponownie obejrzał się przez ramię. Z ulgą stwierdził, że jego prześladowca zawrócił i odjechał. Galopując jeszcze przez kilka minut Grandin ściągnął wodze przed kępą drzew, musiał dać chwilę wytchnienia zmęczonemu koniowi. I jego serce stopniowo się uspokajało. Ostrożnie wyjechał na szlak, żeby wrócić do swych towarzyszy. Tego wieczoru nauczył się ważnej lekcji: jako człowiek obcy w tym kraju nie powinien podróżować sam i w ciemnościach. "Dzięki Ci, Boże wszechmocny, i Tobie, Matko Przenajświętsza. Byłem w wielkiej opresji" - westchnął w duchu. Wydarzenia ubiegłych tygodni przemknęły mu przez myśl. Wspomniał swój krótki pobyt w Anglii, przepłynięcie przez Atlantyk i lądowanie w Montrealu. Przejazd statkiem a następnie pociągiem do miasta Hamilton, potem jazda przez Stany Zjednoczone do St. Paul w stanie Minnesota i wreszcie ostatni etap: podróż wozem zaprzężonym w woły do St. Boniface. "W Detroit niech ojciec strzeże się złodziei" - ostrzegali go doświadczeni podróżnicy. Grandin cały czas pilnował swoich bagaży, mając nadzieję, że nikt się nie domyśli, że ma przy sobie dużą sumę pieniędzy. "Miałem mnóstwo pieniędzy, nie tylko na podróż, ale dla misji. Polecono nam nosić je w specjalnym pasie, ale ja zrobiłem z chustek do nosa rodzaj złotej kiełbasy, ciasno zaszytej, żeby monety nie dźwięczały" - wspominał później. Teraz Grandin roześmiał się, przypominając sobie, że pieniądze tak starannie zabezpieczył, iż nie mógł ich wyjąć na kupno sobie jedzenia. Kiedy wraz z towarzyszami był w jednym z ludnych miast amerykańskich, przez dwa dni żyli dwoma kuflami piwa, w obawie, by nie zdradzić się ze swym bogactwem. Z kluczami w kieszeni wrócił do obozu i miał jeszcze parę godzin snu, nim skrzypiące wozy znowu wyruszyły szlakiem wiodącym do St. Boniface, osiedla Metysów, które misjonarze nazywali "Małym Paryżem". Kiedy zakurzeni, zmordowani wędrowcy i ich siedemnaście wozów z turkotem wjeżdżało w główną ulicę, Grandin spostrzegł piękną katedrę - "taką samą jak w domu". Żaden inny budynek w osadzie nie dorównywał wspaniałością temu kościołowi. Starannie wewnątrz pomalowany i utrzymany, na tle prymitywnych chat Metysów był czymś wprost wspaniałym. St. Boniface było siedzibą pierwszej diecezji katolickiej w zachodniej Kanadzie, bazą, z której wyruszali oblaci, by służyć Indianom, Metysom i garstce białych, żyjących wśród rozległych równin i lasów. Terytorium misyjne rozciągało się tysiące kilometrów do Gór Skalistych, a na północy do Morza Arktycznego. Współbracia Grandina po raz pierwszy znaleźli się na trawiastych preriach w roku 1845. Wkrótce ulegli czarowi tej krainy kontrastów i nadmiaru, choć często modlili się, by nie trapiły ich temperatury sięgające plus 40 stopni latem i minus 30 stopni zimą. Kogóż mogły nie zachwycić klucze dzikich kaczek i gęsi lecących jesienią z kwakaniem i gęganiem na południe, uciekających od zimy? Albo patrząc z zachwytem na słońce płonące pomarańczowym blaskiem rano i wieczorem? Mimo piękna i bogactwa natury, które otaczały misjonarzy, żyli oni na krawędzi głodu i nędzy. Niewiele osób uwierzyłoby w to, widząc rozpędzone na prerii stado bawołów, dostarczycieli mięsa, skór na ubrania i namioty. Ale przyroda w zachodniej Kanadzie pełna była sprzeczności, braku umiaru. Podobnie jak plemiona, które tu na Zachodzie żyły od tysięcy lat, księża i bracia zakonni to cieszyli się nadmiarem żywności, to przymierali głodem. Cukru, zwanego "białym kamieniem" wolno było używać tylko wtedy, gdy przy stole misjonarskim zasiadali goście oraz w dnie ważniejszych świąt. - Mamy tylko pięć misji na tym rozległym terytorium. A ty, ojcze Witalisie, jesteś jednym z naszych dwunastu apostołów - powiedział mu biskup Tache, kiedy obchodzili misję w St. Boniface. - Tutaj jest dom biskupa, nieco dalej probostwo, dom rekolekcyjny przeznaczony na modlitwy i medytacje, mały szpitalik, szkoła i sala zebrań. - Ksiądz biskup zrobił bardzo wiele w tak krótkim czasie. - To dopiero początek. Mam wizję Kościoła rozkwitającego na zachodzie Kanady. Kraj ten jest tak bogaty, że przybędzie tu wielu osadników. Na drugim brzegu Red River - Rzeki Czerwonej - mieli przed sobą fort Garry i placówkę Kompanii Hudsońskiej. Kiedy Indianie przychodzili tam, żeby wymienić skóry na siekiery i strzelby, rozbijali obóz w pobliżu i wieczorami gromadzili się wokół ognisk. - Jeśli chcesz uczyć ich, czym jest chrześcijaństwo, musisz stać się jednym z nich. - Dwaj oblaci przyglądali się, jak nowo przybyła grupa ustawiała żerdzie swoich wigwamów. - Czy wiesz, co to znaczy, Witalisie? To znaczy, że trzeba wśród nich żyć i nauczyć się ich mowy. - Ale jak? Nie ma tu żadnych książek. Szukałem w misji. Kto nas będzie uczyć? Z wyjątkiem księdza biskupa wszyscy tu jesteśmy uczniami. - Mam notatki, które zostawił mi pewien stary misjonarz. Znam też kogoś, kto ci pomoże, to kobieta z plemienia Kri, bardzo miła i cierpliwa. Grandin zaczął powolną naukę, ucząc się codziennie kilku podstawowych słów. Owa Indianka była bardzo dumna, że misjonarza ma za ucznia. I tak poważnie podchodziła do swego zadania, że ilekroć opuścił lekcję, choćby nawet było to uzasadnione, była bardzo niezadowolona. - Ojciec leniwy. Ja będę ojca bić - ostrzegała go wtedy. Potem czekało go następne trudne zadanie, opanowanie mieszaniny języka francuskiego i Kri, używanej przez Metysów. Słuchanie spowiedzi przypominało rozwiązywanie zagadki. Wiele razy niezbyt mu się to udało. Mówił językiem zbyt literackim w porównaniu z gwarą używaną na prerii przez Metysów. "Sami tylko osądźcie" - pisał w jednym z listów do domu. - "Jeśli ktoś powie podczas spowiedzi: "Ja zgrzeszyłem źle żonglując", czy domyślilibyście się, że chodzi mu o to, że miał nieczyste myśli? Przed przyjazdem tu starałem się dobrze mówić po francusku. Teraz staram się mówić bardzo źle". Zimę 1854-55 Grandin spędził jak każdy wiejski ksiądz. "Dzisiaj ochrzciłem dwie małe dziewczynki. Jedna miała czterdzieści osiem lat, druga czterdzieści cztery". Pracował stale jako misjonarz dla Metysów w St. Boniface oraz Indian przybywających tu, by sprzedać skóry. Tej pierwszej zimy spędzonej na zachodzie Kanady młody oblat musiał zapłacić frycowe. Odmroził uszy, kiedy zapomniał ubrać się odpowiednio ciepło, gdy prowadził pogrzeb. Jak wszyscy ludzie z zachodniej Europy w marcu martwił się, że zima nigdy się nie skończy. Wreszcie ciepły południowo-zachodni wiatr przepędził arktyczne zimno. Lody na rzekach Red River i Assiniboine pękły. Wzburzona woda wezbrała groźnie, przelewając się przez brzegi w tych miejscach, gdzie były niższe, ale potem spokojnie spłynęła. Któregoś dnia biskup Tache powiedział: - No cóż, Witalisie, myślę, że nadszedł czas, byś się przekonał, jak wygląda życie misjonarza, byś opuścił Mały Paryż. Co byś powiedział na wyprawę łodziami do Misji Narodzenia Pańskiego nad jeziorem Athabaska? To długa wyprawa, przeszło dwa tysiące kilometrów. Ja z tobą pojadę aż do Ile a la Crosse. A przy okazji, czy wiesz, skąd się wzięła ta nazwa? W tym samym miejscu biali po raz pierwszy zobaczyli Indian grających w lacrosse. Grandin wkrótce miał się przekonać, jak bardzo trudne jest życie na misjach. Prócz wszystkich oczywistych utrudnień stałymi towarzyszami misjonarzy były samotność i bieda. W najlepszym przypadku pocztę otrzymywali dwa razy w roku. Jego rodzina i przyjaciele we Francji pisywali do niego regularnie podczas tego roku, który spędził w St. Boniface, ucząc się języka i teologii. A teraz tym bardziej potrzebna mu była ta więź. "Piszcie do mnie często i jeśli możecie - obszernie... Mimo że jestem tak daleko, kocham Was wszystkich... Im bardziej się od Was oddalam, tym więcej Was kocham." - Odbijamy. A teraz mocno wiosłami. Czeka nas długa droga, nim zapadnie zmrok. - Ośmiu wioślarzy w każdej dużej solidnie zbudowanej łodzi rytmicznie zanurzało wiosła w wodzie jeziora Winnipeg. Tak się zaczęła pierwsza podróż Grandina, pierwsza z tak licznych na północny zachód, zaplanowana na czterdzieści dni, kiedy to mieli przemierzać jeziora, spływać rzekami i omijać wodospady. - Dziś wiatr dobrze wieje. Jak tylko oddalimy się od brzegu, postawimy żagiel - powiedział kapitan do załogi. - W ten sposób oszczędzimy energii na przenoszenie bagażu. Dwaj misjonarze zajęli miejsca wśród strzelb oraz worków z tytoniem i herbatą, przeznaczonych na wymianę z Indianami w północnych fortach. - Oto następna twoja wyprawa wodna po przepłynięciu Atlantyku - powiedział biskup Tache. - No cóż, musisz do takiego podróżowania przywyknąć. Latem to najszybszy sposób. Po drodze spotkasz wiele takich barek. - Och, bardzo chciałbym wyciągnąć moje długie nogi - westchnął Grandin, kręcąc się, żeby znaleźć jak najlepsze miejsce. - Obawiam się, że to nastąpi dopiero wtedy, gdy zatrzymamy się na noc. Płynąć będziemy dwadzieścia godzin na dobę, żeby w pełni wykorzystać światło dzienne. Poza przerwami na przenoszenie bagażu czeka nas siedzenie w łodzi aż do dziesiątej wieczorem. Czy wziąłeś ze sobą brewiarz? - Oczywiście. Dlaczego ksiądz biskup pyta? - Przekonasz się sam. Ale na razie dość tych odbierających odwagę wiadomości. Biskup nie powiedział swemu niedoświadczonemu towarzyszowi, że w czasie tych długich wypraw walczyć będzie z nudą. Dlatego spytał go o brewiarz, tę księgę psalmów i modlitw, które księża muszą codziennie odmawiać. Modlitwa pomoże im wypełnić czas. Tache dobrze wiedział, że mimo wspaniałości dzieła Stwórcy, jakie ich otaczało, nawet hymny wdzięczności i zachwytu zbledną, nim łodzie wreszcie przybiją do brzegu. - Niech ksiądz biskup nie rusza się. Na czole siedzi wielki komar. - Klaśnięcie. - Udało mi się. Mam nadzieję, że nie zrobiłem księdzu biskupowi krzywdy. Ale okaz! Biskup przetarł czoło, żeby usunąć zabitego owada, a potem pochylił się w stronę Grandina. - Nie martw się, wkrótce odpłacę ci tym samym. Długie sutanny w znacznym stopniu chroniły misjonarzy. Witalis, rzecz jasna, miał przedtem do czynienia z komarami, ale nigdy z takimi potworami, jakie teraz atakowały ich ze wszystkich stron. Księża używali mikstury, jaką Indianie wcierali w skórę, żeby odpędzić komary i czarne muszki. Dla jeszcze lepszej ochrony, Gran-din nosił biały kapelusz z materiału w groszki, który ktoś mu ofiarował. Nie wyglądało to nazbyt klerykalnie, ale przynajmniej odstraszało owady. - Nie podchodźcie tak blisko brzegu. Wyrwiecie dziurę w dnie. I co wtedy z nami? - Kapitan wykrzykiwał rozkazy, kiedy załoga przygotowywała się do pierwszych, z trzydziestu sześciu, przenosin bagażu, co było konieczne, żeby ominąć wodospady i progi na rzece. Podprowadzili barki do skał i zwisających drzew, a potem wskoczyli do wody, żeby wszystko wyładować. - Czy możemy pomóc? - spytał biskup kapitana. - Niech ksiądz biskup pilnuje swego worka. A my zajmiemy się resztą! - zawołał jeden z wioślarzy wskakując do lodowatej wody. Dla obu oblatów przenoszenie lądem całego bagażu do miejsca, gdzie rzeka była na tyle spokojna, że znowu można było płynąć łodziami, stanowiło duże urozmaicenie w monotonii podróży, lecz dla załogi była to nad wyraz ciężka praca. - Gotowi? - A więc ruszamy! - Mężczyźni dźwignęli ładunki i przywiązali je sobie do pleców. Wybierali ostrożnie drogę przez trudny wyboisty szlak, często idąc wiele kilometrów, brnąc w błocie po kostki albo wspinając się pod stromizny. Grandin podziwiał ich siłę i wytrzymałość, to, z jakim oddaniem wykonywali tę niebezpieczną pracę. Kiedy transport rzeczy i łodzi był zakończony, ludzie ci brali się znowu do wioseł, szukając głębokiej wody i wykorzystując siłę wiatru, żeby jak najszybciej dopłynąć do następnego miejsca przenosin. - Za kilka godzin będziemy w Ile a la Crosse. Nareszcie! Zauważyłem, że czasami było nam bardzo niewygodnie - zażartował Tache. - A ty, Witalisie, jak się czujesz? Dobrze? - Przez parę dni miałem gorączkę, a teraz czuję straszne swędzenie. Nigdy przedtem nie miałem czegoś takiego. - Muszę zadać ci nad wyraz osobiste pytanie. Ale najpierw, mój drogi ojcze Witalisie, jest coś, o czym muszę ci powiedzieć. Jesteż nowicjuszem w tym kraju. Nie zdajesz więc jeszcze sobie sprawy z tego, że po to, by chronić zdrowie, musisz podjąć pewne środki ostrożności. W seminarium uczono cię, że w miejscu publicznym, jak przystało na księdza, powinieneś być odpowiednio i całkowicie ubrany. Seminarium znajduje się stąd o tysiące kilometrów. Jesteśmy jakby na froncie w prymitywnym kraju, gdzie ludzie nie mają tak dobrych manier, jakich cię uczono w Marsylii. A teraz owo pytanie: Czy zmieniłeś odzież, a w tym bieliznę, od naszego wyjazdu z St. Boniface, sześć tygodni temu? Witalis zaczerwienił się. - Naprawdę nie było możliwości. Poza tym moje ubrania są spakowane. - Nie mów, ojcze, nic więcej, moje przypuszczenia były słuszne. Masz wierne towarzyszki podróżników - wszy. Musisz zmienić wszystko, jak tylko wylądujemy. Grandin chciał zapomnieć o tym przykrym doświadczeniu, ale była to jeszcze jedna cenna lekcja. Kłopoty z pęcherzem, jakich nabawił się podczas tej pierwszej podróży, były dolegliwością, która do końca życia często mu dokuczała. - Proszę spojrzeć, księże biskupie! Tam na brzegu czekają na nas. Grupka Indian, jest też ojciec Walenty Vegreville. Indianie zaczęli strzelać w powietrze i krzyczeć radośnie do ludzi w barkach. Stojący na brzegu kapłan też wymachiwał radośnie. Najgorsza część podróży się zakończyła. Załoga z Red River przybyła do Ile a la Crosse w drodze do Portage La Lochę, żeby spotkać przybywającą z północy załogę z Mackenzie. Tutaj był punkt zborny, gdzie skóry wymieniano na towary. - Witamy księdza biskupa - powiedział ojciec Vegreville całując biskupa w pierścień, potem obaj serdecznie się uściskali. - Z radością witam również ojca Gran-dina. Widzę, że ojciec dotrzymał obietnicy złożonej wtedy w nowicjacie. Czujemy się zaszczyceni waszą wizytą u nas. - Jestem w drodze do Misji Narodzenia Pańskiego. Och, jak bardzo potrzeba mi kilku dni pobytu na stałym lądzie - powiedział Grandin. Po pierwsze gdzie się mogę przebrać? Towarzyszki podróży żyć mi nie dają. - Widzę, że ksiądz biskup wtajemnicza następnego nowicjusza - ojciec Vegreville porozumiewawczo spojrzał na biskupa. Wszyscy trzej się roześmiali i poszli do małego kościółka. Na powitanie biskupa i nowego misjonarza Indianie odśpiewali hymn. Zmęczenie spowodowane uciążliwą podróżą i żarliwa prostota uroczystości - tego było za wiele dla Grandina, przestał panować nad sobą i rozpłakał się jak dziecko. Ani nauka w seminarium, ani długie rozmowy z biskupem nie przygotowały go na tego rodzaju przeżycia. Po chwili wrócił do siebie i rozejrzał się po ubogim kościółku, była to po prostu szopa, w której okna zasłonięto pergaminem. Dwa z nich ktoś pomalował na czerwono i zielono. Dach pokryty był ziemią i kora drzewną. Dom misjonarza był tak samo prymitywny. "Często we Francji słyszałem, że należy podziwiać biedę, w jakiej żyją misjonarze. To była poezja... Chciałbym, żeby ludzie zobaczyli ten ubogi, prawie w ruinie kościółek. Kiedy pada deszcz, ziemia, która uszczelnia deski, zamienia się w błoto". Po kilku dniach Grandin znowu wsiadł do barki i wyprawa ruszyła na północny zachód do odległego o pięćset kilometrów jeziora Athabaska i Misji Narodzenia Pańskiego. Sądził, że po wtajemniczeniu w życie misyjne w Ile a la Crosse niewiele go czeka niespodzianek. Kiedy tak, kilometr za kilometrem, płynęli wzdłuż brzegów porośniętych ciemnozielonymi świerkami i srebrzystymi osikami, trapiły go niespokojne myśli. Wspominał to, co się wydarzyło w ciągu tych kilku dni spędzonych w misji. Czy on, nieodrodny syn kultury francuskiej XIX wieku zrozumie kiedyś mentalność Indian? Przybył do Kanady, aby skłonić tych ludzi, by zrozumieli, kim jest Bóg, i by swoim stylem życia dowieść im, że Bóg ich kocha. Czy było to możliwe w nędznych warunkach i samotności, jaka była udziałem większości misjonarzy? Raz po raz zadawał sobie pytanie: "Czy jestem szczęśliwy?" I za każdym razem dręczyła go nostalgia. O, jak bardzo chciał być znowu w domu! Wspomnienia rodziny i braci oblatów w Marsylii zmuszały go do wyznania: "Na mój ludzki sposób nie jestem szczęśliwy. Pobyt tu nie napawa mnie entuzjazmem". Grandin po prostu tęsknił za ojczyzną. Ale za każdym razem czerpał pociechę z najważniejszego przekonania: że był tu, gdzie Bóg chciał, żeby się znalazł. Ci Indianie byli jego trzodą. Będzie ich prowadzić do miłości i wielbienia Boga. "Nie przybyłem tu po to, żeby znaleźć własne szczęście, lecz po to, by ich uczynić szczęśliwymi". Łodzie podpłynęły do brzegu. Ujrzał coś, co przypominało wielkie wewnętrzne morze. - Oto jezioro Athabaska, ojcze Grandin! - zawołał jeden z wioślarzy. - Ojciec dotarł do swojej misji. Na brzegu rozegrała się taka sama scena jak w tle a la Crosse. Wśród witających Indian plemienia Montanów stali trzej oblaci w swoich czarnych sutannach, ubrani na tę niezwykłą okazję w to, co mieli najlepszego, za cyngulum mieli wetknięte krzyże. 6. TWÓJ BÓG MUSI BYĆ DOBRY Żeby złagodzić chłód wilgotnego powietrza, wokół wigwamów rozpalono ogniska. Grandin odrzucił klapę namiotu i wszedł do środka. Co wieczora odwiedzał rodziny obozujące tej wiosny wokół Misji Narodzenia Pańskiego nad jeziorem Athabaska, by pocieszać tych, którzy zachorowali na przywleczoną ostatnio przez białych chorobę. Przy chłopcu owiniętym w koc klęczała kobieta, spojrzała na młodego kapłana, ale nie odpowiedziała na jego powitanie. Potem wzrok jej spoczął znowu na dziecku, najwyraźniej była przerażona gorączką, jego rozpalonym czołem. Zwykle niepewne próby Grandina mówienia językiem Montanów, drugim tubylczym językiem, jakiego próbował się uczyć, wywoływały uśmiech, ale nie dziś wieczór. Liczba chorych rosła stale. Umarło już sporo dzieci i starych ludzi. Młody oblat robił, co mógł, żeby pocieszyć osierocone rodziny, ale jego możliwości ograniczały się jedynie do wspominania zmarłych i żyjących w codziennie odprawianej mszy. Gdy wyszedł z namiotu, żeby kontynuować swój obchód, spostrzegł Indiankę, która chwiejnym krokiem zbliżała się do obozu i nagle upadła na ziemię. Podbiegł do niej i nachylił się mówiąc: - Napij się tego. - Wypiła trochę z butelki, jaką jej podał. Pomóżcie mi ją zanieść do misji! - zawołał do grupy Indian. Kobieta była tak bardzo wychudzona, że jeden z mężczyzn z łatwością sam zaniósł ją do szopy, która służyła jako kościół. Bose nogi kobiety były pokaleczone i krwawiące. - Mój syn, mój biedny syn umarł - powiedziała. - Musiałam go zostawić na szlaku. Nie jadłam od sześciu dni. Trzy dni temu ruszyłam w drogę, żeby znaleźć pożywienie. Na szlaku ciągle jest jeszcze lód i śnieg. - Czy w twoim obozie inni też chorują? - Wielu jest tak słabych, że nie mogą polować. Niektórzy jedzą własne odzienie, żeby utrzymać się przy życiu. "Boże miłosierny, jak długo ci ludzie będą tak bardzo cierpieć? Zjadają skóry, którymi się okrywają". Grandin czuł skurcz w żołądku, kiedy w ciszy modlił się za tę kobietę i jej zmarłego syna. Co może zrobić bez żywności i zapasu leków? Okrył kobietę kocem i prosił Boga o pomoc, o to, by wreszcie wygasła groźna epidemia. Kontynuował swój obchód zgnębiony i rozgniewany, tak jak zawsze, kiedy patrzył na zbyteczne cierpienie Indian. Ręką odpędził chmarę komarów. Słońce stało wysoko na północnym zachodzie, chociaż było już dobrze po dziesiątej. W świetle tego długiego północnego wieczoru w przesiece wśród sosen i świerków wyraźnie mógł dostrzec flagę brytyjską powiewającą nad placówką Kompanii Hudsońskiej w forcie Chipewyan nad jeziorem Athabaska, ważnym ogniwie handlowym świetnie prosperującej kompanii. Jakimż kontrastem była mała szopa, będąca jego kościołem i domem w porównaniu ze zbudowanymi z mocnych bali budynkami i składami, które wypełniały towary z Europy, będące przedmiotem wymiany na skóry i futra. Dym wił się z drewna palonego w kominkach domów pracowników kompanii i rezydencji zarządcy, który samowładnie panował nad całym rozległym wokoło terytorium. Bieda, choroba, głód nie mogły przekroczyć palisady z bali, otaczającej teren kompanii. Za to były one ustawicznymi towarzyszkami misjonarzy. Obecnie Grandin musiał sam stawić im czoła. Pozostali ojcowie: Henryk Faraud i Henryk Grollier oraz brat Aleksy Renard wyjechali na misje, dalej na północ. Zamyślony Grandin patrzył na ten spokojny widok w wiosenny wieczór roku 1856. W gasnącym świetle fort był symbolem wielkiej potęgi Kompanii Hudsońskiej, która dotarła daleko na zachód i północ, budując łańcuch fortów, placówek, gdzie spotykały się dwie całkowicie odrębne kultury. Od XVIII wieku Fort Chipewyan był ważnym ośrodkiem handlu skórami na terenie wokół jeziora Athabaska. Północno-Zachodnia Kompania (The North-West Company) - grupująca kupców z Montrealu, stworzyła tu ośrodek operacyjny dla swoich brygad łodziowych, żeby skupywać rocznie do dwudziestu tysięcy skór bobrzych. Sir Alexander Mackenzie właśnie z tego fortu rozpoczął wiele swych północnych wypraw badawczych. W roku 1821 Kompania Hudsońska otrzymała monopol na handel skórami i wchłonęła Północno-Zachodnią Kompanię. Kiedy skończyło się między nimi współzawodnictwo, faktor - le bourgeois, jak go nazywali Francuzi - był prawdziwym władcą na całym terytorium. Faktorzy uważali Indian i Metysów za ważnych partnerów w handlu skórami. To oni zastawiali pułapki na dzikie zwierzęta, to oni transportowali skóry tysiące kilometrów kanu i barkami do Montrealu, ważnego punktu na drodze do rynków europejskich. Indiański system wymiany handlowej obejmujący główne plemiona istniał tysiące lat, nim się pojawił w Kanadzie biały człowiek. Zwłaszcza wywodzący się z równin Mandanowie byli plemieniem zręcznych kupców, którzy doceniając w pełni znaczenie zysku mogli rywalizować z białymi w często oszukańczych transakcjach z innymi grupami Indian. Młody ojciec Grandin szybko zrozumiał, jak bardzo potrzebna jest misjonarzom przychylność faktorów. Księża i bracia niejednokrotnie korzystali z łodzi kompanii podczas swych podróży z jednej misji do drugiej, żeby nieść słowo Boże rozrzuconym plemionom indiańskim. Faktorzy również dostarczali pocztę, która była tak istotnym ogniwem łączącym ich z rodzinami i przyjaciółmi we Francji. Gdyby faktorzy odmówili gościny w swych fortach, misjonarzom groziłoby wielkie niebezpieczeństwo, wręcz śmierć. Ale chociaż większość pracowników kompanii stanowili protestanci, to z małymi wyjątkami odnosili się do misjonarzy przychylnie. Handlarze uważali, że misjonarze psują Indian, kiedy jednak powstawały nieporozumienia i obawiano się aktów przemocy, ludzie z kompanii wzywali ich, żeby łagodzili konflikty. Grandin oburzał się i zdumiewał chciwością handlarzy wyzyskujących Indian. Niektórych tubylców traktowali dobrze, ale uważał on, że ludzie z kompanii powinni bardziej pomagać Indianom cierpiącym z powodu nędzy i chorób. Idąc tego wieczoru powoli do swej chaty, słyszał trzask i syczenie wilgotnego drzewa palącego się na ognisku indiańskim. Pod drzwiami jego chaty siedziało dwóch mężczyzn w brudnym, podartym odzieniu. Jeden z nich palił fajkę, której dym wił się leniwie w górę, po chwili wyjął fajkę z ust i podał ją swemu towarzyszowi. "Matko Boska - Grandin uklęknął w małej kaplicy przed krucyfiksem i figurą Matki Boskiej. - Wybacz mi mój gniew. Błogosław tym, którzy mieszkają w forcie, Matko Przenajświętsza, weź pod swą opiekę rodziny Indian. Daj mi siły, bym mógł przeciwstawić się chciwości handlarzy. Daj, bym pracował tak usilnie dla dobra dusz, jak oni dla zdobycia skór". Pragnął rywalizować z handlarzami. Postanowił dorównać im w wytrwałości i w cierpliwym znoszeniu trudów. "Obserwując ich wysiłki zmierzające do zdobycia skór, więcej nauczyłem się o posłuszeństwie niż w nowicjacie i seminarium" - zapisał w swym dzienniku. - "Czy dusze tych biednych Indian nie zostały odkupione krwią Chrystusa?" Grandin wiedział, że nie ma wyboru, musi pogodzić się z cierpieniem i wyrzeczeniami życia misjonarza, nawet z męczeńską śmiercią, jeśli taka jest wola Boga. Gorące, letnie dni i noce wstrząsane grzmotami burz i rozjaśniane błyskawicami szybko przeszły w jesień. Grandin toczył walkę z językiem Indian Montanów, codziennie ucząc się nowej porcji słów. Czytał je głośno z kartek, na których je zapisywał, wywołując tym głośny śmiech starych Indianek. "Posłuchajcie, duka jak głupi dzieciak" - mówiły. Ale on wcale się nie przejmował tymi komentarzami. Żeby się zbliżyć do tych ludzi, musiał nauczyć się ich języka. Nauczył się też wielu nieznanych sobie dotąd umiejętności - umiał na przykład naprawiać sieci na ryby. Dla Montanów łowienie ryb w jeziorze Athabaska było równie ważne, jak pieczenie chleba dla jego krewnych we Francji. Szybko też nauczył się indiańskich sposobów, jak przeżyć w lesie. Z kolei on sam stał się ich duchowym nauczycielem, wyjaśniając im w sposób prosty, jasny istotę przesłania Ewangelii i tego, jak może się ona stać częścią ich życia. Małym dzwonkiem zwoływał ich na wspólną modlitwę dziękczynną do Boga. Niestety dwa razy obyczaj ten został zakłócony: pewnego razu Indianie usłyszeli głos dzwonka o drugiej nad ranem. Grandin wyjaśnił im zawstydzony: - Mój zegarek zaspał. Nie zawsze dzwonił o tak wczesnej godzinie, kilka razy pozwolił małej trzódce pospać trochę dłużej niż zwykle. Zawsze cieszył się z możliwości dodatkowych godzin wypoczynku. O ile łatwo zasypiał po dużym wysiłku na świeżym powietrzu, trudno mu było przywyknąć do skąpego jedzenia, którego ilość zależała od rezultatów polowania. Indianie z mchu porastającego skały robili coś w rodzaju pasty o smaku mięsa i nazywali ją "skalnym przysmakiem". Nie było to specjalnie smaczne, ale zawsze lepsze niż gotowana, skórzana odzież. Misjonarze postanowili urozmaicić swoje codzienne menu zakładając warzywnik, uprawiali też pszenicę i jęczmień. Chociaż przedwczesny mróz zniszczył uprawy, wykopali jednak kilka worków ziemniaków i osiemnaście czy dwadzieścia cebul, trzy buraki i jedną marchew. - Proszę ojca, szybko! Łodzie przypłynęły! - zawołał brat Aleksy Renard. Grandin wypuścił trzymany w ręku młotek i pobiegł nad brzeg rzeki. W kierunku przystani zmierzało dziesięć barek, wiosła ich rytmicznie zanurzały się w rzece. Mała grupka zebrana na brzegu witała ich machaniem rąk i okrzykami. Ci na łodziach odpowiedzieli na te powitania, pragnąc jak najszybciej przybić do brzegu i rozładować łodzie. Poczta z domu, co za radość! Grandin niecierpliwie pocierał dłonie, nie mogąc się doczekać. Jedyną przyjemnością, jaka mu została, było czytanie listów od Jana, Melanii i księdza Sebaux aż do nauczenia się ich niemal na pamięć. Listy przychodziły do niego tylko dwa razy w roku, ale otrzymywał ich tyle, że czytał je całą noc. "Piszcie długie listy. Nie wyobrażacie sobie, jak bardzo jestem szczęśliwy, kiedy je otrzymuję" - prosił rodzinę i przyjaciół. On ze swej strony również wysyłał regularnie listy do nich i do władz kościelnych, co stało się ważnym przyczynkiem do historii Kościoła na zachodzie Kanady. W listach tych Grandin opisywał, jak trudno uczyć Indian, ale przynajmniej jeden stary człowiek był dowodem, że młody misjonarz miał jakieś osiągnięcia wśród plemienia Montanów, najbardziej łagodnego i chłonnego wśród ich północnych pobratymców. - Bóg, do którego się modlisz, musi być bardzo dobry, ponieważ ty sam jesteś bardzo dobry - powiedział stary człowiek do Grandina, zdumiewając go tym komplementem. - Dziękuję ci, przyjacielu - odparł zmieszany. - Ty z nami rozmawiasz, opowiadasz nam dużo o swoim Bogu. Jesteś naszym przyjacielem. Inni biali ludzie chcą tylko, byśmy im dostarczyli jak najwięcej skór, nic poza tym. Grandin szybko zyskał sobie sławę "manitu" - świętego człowieka. "On wie wszystko" - mówili Indianie. - "Nic nie ujdzie jego uwadze. Wszystko ma w swojej książce". Kiedyś Grandin zapytał pewnego Indianina, jak ma na imię: "Dlaczego mnie pytasz? Przecież wiesz wszystko" - powiedział. Lubił bardzo Montanów, a oni zaczęli brać z niego przykład i traktowali każdego uprzejmie i gościnnie. Gdy Indianie przyjęli posłanie o Bożej dobroci i łaskawości, w życiu ich nastąpiły niezwykłe zmiany. Prostota ich podejścia zdumiałaby każdego doświadczonego francuskiego proboszcza. - Ojcze, czy mogę ukarać moje dziecko w niedzielę? - Teraz, kiedy przystąpiłem do pierwszej komunii, czy mogę zjeść kruka albo psa? - I jak tu odmówić im takiego przysmaku! Pewien stary człowiek tak bardzo wziął do serca piątkowy post, że raczej wolał głodować cały dzień, niż zjeść mięso. - Pragnę za wszelką cenę zobaczyć Boga - powiedział. - Wolę zrobić zbyt wiele niż zbyt mało. Największe zmiany w życiu tego plemienia nastąpiły w sposobie, w jaki traktowali ludzi starych, kobiety i dzieci. Inne plemiona zabijały starców, którzy nie mogli wędrować razem z nimi, ponieważ byli sparaliżowani lub zbyt słabi. Montanowie po prostu nie zabierali ze sobą swoich rodziców. Ale najgorzej traktowali kobiety. Mężczyźni tak uprzejmi dla obcych bili, a nawet zabijali swoje żony, kiedy im się znudziły. Ich zdaniem żona nie była istotą ludzką, ale przedmiotem, który należało użytkować. Żony i córki robiły obuwie i ubrania dla myśliwych, obdzierały ze skóry upolowane zwierzęta i dźwigały zapasy. W skali wartości kobiety stały nieco wyżej niż psy. Jedno słowo oznaczało psa i córkę. I dlatego czasem trudno było zrozumieć, o kim mężczyźni rozmawiali. Kobiety godziły się z tym poniżeniem, harówką i brakiem wszelkich praw. Dla mężczyzn przyjęcie nauk misjonarzy wymagało całkowitej zmiany postawy życiowej. - Ojcze Grandin, teraz rozumiem, że kobieta ma tak samo duszę, jak my - oświadczył kiedyś pewien mężczyzna. - Dlaczego to mówisz? - Kiedy powiedziałeś nam, że Syn Boży miał matkę wywodzącą się z kobiet, wtedy zrozumiałem, że kobiety mają dusze i zasługują na niebo tak samo jak mężczyźni. Chcę być chrześcijaninem. Powiadasz, że chrześcijanin może mieć tylko jedną żonę. Powiedz mi, którą mam wybrać z moich dwóch żon? A którą oddalić? Obie żony mówiącego wysunęły się naprzód małej grupki i stanęły obok męża, z lewej i prawej strony. W milczeniu spoglądały na młodego kapłana. Twarze ich były spokojne, nie widać było oznak strachu i niepokoju, jaki z pewnością przeżywały. Jego decyzja jedną z nich usunie poza nawias plemiennej społeczności. Ich przyszłość zależała od białego, który stał przed nimi. - Czarna Suknio, powiadasz, że nasi mężowie powinni nas tak samo traktować jak innych mężczyzn, a nie jak psy, które ciągną ich sanki. Ponieważ ty przyniosłeś nam przykazania swojego potężnego Boga, oni teraz nas już nie zabijają - odezwała się jedna z kobiet. - Ratujesz życie nam, kobietom - przerwała jej druga. - Ale teraz chcesz jedną z nas pozbawić życia. Jak będziemy żyć, jeśli naszemu mężowi wolno mieć tylko jedną żonę? Gdzie pójdziemy? Kto będzie dla nas polować, żeby zdobyć żywność? Cała trójka stała bez ruchu, czekając na odpowiedź misjonarza, który rzekł do Indianina: - Ja nie mogę powiedzieć ci, którą żonę masz zatrzymać. Ty decydujesz. - Wiatr szarpał sutanną Grandina. Nosił ją teraz rzadko, tylko wtedy, gdy odprawiał mszę świętą albo uczył tych, którzy chcieli się nauczyć nowej religii. Nerwowo dotykał krzyża zatkniętego za cyngulum. Dym snujący się z pobliskiego ogniska sprawiał, że oczy mu łzawiły. - Zdecydowałem - powiedział wreszcie Indianin, wskazując na kobietę po swojej prawej stronie. - Ona ma czternastoletniego syna, który wkrótce będzie myśliwym i będzie mógł utrzymać swoją matkę. Aż do tego czasu ktoś z mojej rodziny zadba o nią. To ona musi opuścić mój wigwam. - Zwracając się do drugiej kobiety, powiedział: - Ona ma małe dzieci. Tę zatrzymam przy sobie. Grandinowi ulżyło, głęboko westchnął i podziękował w duchu Bogu, że nie musiał sam podjąć tej trudnej decyzji. Wieść o nowym misjonarzu szerzyła się wśród Indian. - Ojcze, nasze serca są w mroku. Daj nam wodę, która rozjaśni nasze dusze. - Wielu Indian Montanów prosiło o chrzest, chociaż wielu z nich nie rozumiało w pełni znaczenia tego sakramentu. Rozumieli tylko jedno: bez chrztu nie ma nieba. Grandin usłyszał kiedyś o pewnym starym, umierającym człowieku, który powiedział do swojej żony: - Ci, którzy są ochrzczeni, odchodzą do Wielkiego Ducha. Szybko ochrzcij mnie, zanim umrę. - Ale co mam zrobić? Nie widziałam nigdy chrztu. - Weź kubeł, przynieś wody z jeziora i wylej ją na mnie. Kobieta posłusznie wykonała polecenie męża. - Zrób to jeszcze raz, ja chcę być porządnie ochrzczony. - Powtarzała tę czynność tyle razy, że chory był zupełnie przemoczony. Grandina i pozostałych misjonarzy zdumiewała prosta wiara nowo nawróconych chrześcijan. W miarę powiększania się małej trzody misjonarze musieli udzielać sakramentów, uczyć katechizmu, być mądrymi doradcami i rozjemcami. "Po nauce katechizmu ludzie chcą się spowiadać: a mnie w żołądku burczy z głodu. Kiedy zaspokoję potrzeby mojego żołądka, staram się zaspokoić moich penitentów. I jestem tak długo do ich dyspozycji, jak długo do mnie przychodzą. Przez cały czas wielu z nich czeka w przedsionku. Grzechy innych ludzi nudzą ich i niecierpliwią. Każdy z nich ma do mnie jakąś ważną sprawę. Przyszła właśnie cała rodzina. Muszę dotknąć ręki ojca, matki, dzieci i nawet maleństwa leżącego w worku wyłożonym mchem na plecach matki. Boi się mnie i płacze. Ale ja muszę dotknąć jego rączki, bo w przeciwnym razie jego matka będzie bardzo zmartwiona. Po odbyciu tej ceremonii przychodzi do mnie inna rodzina po proch i ołów. Jakaś stara kobieta prosi, żebym jej zreperował różaniec, jakiś staruszek prosi o nowy. Dziecko o medalik, ktoś inny o krzyż. Ktoś jeszcze inny o świętą figurkę. Młody chłopiec prosi mnie, żebym napisał mu hymn, a jego brat chce, żebym udzielił mu ślubu. Wszyscy robią wrażenie zadowolonych". Grandin wreszcie poradził sobie jakoś z tęsknotą za krajem. Do rodziny tak napisał: "Moje zdrowie dorównuje mojej radości. Bez chleba, wina, jabłecznika, kawy czy piwa... pracując ciężko umysłowo, a czasem i fizycznie jestem szczęśliwy. Módlcie się dużo za moich Indian". Z kolei Indianie okazywali mu coraz większą miłość i podziw. - Chciałbym spotkać twojego ojca - powiedział mu kiedyś stary Indianin. - Dlaczego chciałbyś go zobaczyć? - Podziękowałbym mu, że ci pozwolił tutaj do nas przybyć. - Zobaczysz mego ojca w niebie. - Ale ja chciałbym zobaczyć go za życia, żebym mógł mu ofiarować kapelusz, jedną z niewielu rzeczy, jakie mam. Wkrótce ku swemu zdumieniu Grandin miał otrzymać innego rodzaju nakrycie głowy, co przesądziło o tym, że stał się obywatelem zachodniej Kanady i pozostał nim do końca życia. 7. ZGIĘTA TRZCINA - O, tam jest obóz Syna Bożego! - zawołał jeden z indiańskich przewodników Grandina, wskazując wigwamy stojące na wzgórzu wznoszącym się nad English River w pobliżu Ile a la Crosse. Grandin ponaglał do pośpiechu. - Szybciej, musimy dotrzeć do Niedźwiedziej Łapy i zatrzymać go, nie dopuścić do tego, żeby wmawiał Montanom kłamstwa, że to Bóg przemawia przez niego. - Ledwo dobili do brzegu, Grandin pierwszy zaczął się wdrapywać na wzgórze, chwytając się po drodze niskich krzewów, żeby jak najszybciej dotrzeć na szczyt. - Niech ojciec zaczeka! - zawołał za nim przewodnik. - Ojciec musi być ostrożny. Przecież wszyscy mówią, że Niedźwiedzia Łapa chce ojca zabić. Proszę, niech ojciec nie idzie do obozu, przecież nawet ojciec Vegreville uprzedzał ojca, że jego życie jest w niebezpieczeństwie. Proszę się strzec tego szaleńca. Grandin nic nie odpowiedział. Szybko wspinał się przez skały i krzewy. Niedźwiedzia Łapa był nieobliczalny, ale on jako misjonarz chciał dowieść, że nie boi się umrzeć za swoją wiarę w Jezusa Chrystusa. Choć musiał teraz skupić całą energię na tej groźnej sytuacji, nie mógł zapomnieć listu do biskupa de Mazenod, jaki miał w kieszeni. Grandin stanął wobec dwóch problemów, decydujących o jego życiu. Modlił się do Boga, by go uwolnił ale obiecał przyjąć wolę Bożą nawet, gdyby oznaczała ona śmierć. Kiedy wraz z przewodnikiem dotarli do obozu, młody Indianin, Niedźwiedzia Łapa, wyszedł naprzeciw, żeby zatarasować im drogę. - Zatrzymaj się! - krzyknął Indianin. - Rozkazuję ci uklęknąć przed Synem Bożym. - Nie uklęknę przed tobą. Nie jesteś Synem Bożym. Jeden tylko jest Jezus Chrystus. A ty jesteś synem Saskii, Indianki z plemienia Montanów. - Dowiodę wam, że jestem jedynym Synem Bożym. Pokażę wam tablice Mojżeszowe, na których Bóg napisał Dziesięć Przykazań dla swego ludu. Pokażę wam wiele innych cudów. Wtedy uwierzycie. Dzieci, kobiety i mężczyźni zgromadzili się wokół dwóch przywódców i ich zwolenników. Kto zwycięży w tej bitwie na słowa? Uwierzyli w opowieść Niedźwiedziej Łapy, że jest Chrystusem, który zabity przez białych ludzi przyszedł na świat po raz drugi. Teraz Montanowie byli jego wybranym ludem. A on rozkazał im zniszczyć wszystko: "Spalcie swoje namioty. Spalcie swoje kanu, wigwamy i skóry. Bowiem tylko wtedy będziecie godni pójść wraz z Synem Bożym". Indianie uwierzyli Niedźwiedziej Łapie. Z największą uwagą słuchali opowieści misjonarzy o Jezusie, o tym, jak biali ludzie skazali Go na śmierć, ponieważ nie uwierzyli, że został posłany przez Boga. Oni nie chcieli popełnić tej samej omyłki. Nagle Niedźwiedzia Łapa zamachnął się na Grandina ciężkim kijem, omal w niego nie trafiając. - Nie bój się! - zawołała matka Niedźwiedziej Łapy. - Cios kijem jest świadectwem jego miłości do ciebie. On tobie wybacza twoje grzechy. I wtedy Niedźwiedzia Łapa rzucił się na Grandina i chwycił go za ramiona. Przez chwilę siłowali się, aż wreszcie misjonarz uwolnił się z jego uścisku i stanął nad klęczącym, skulonym Indianinem, jedną rękę trzymając na swoim oblackim krzyżu, drugą zaś uniósł do góry na znak, że nie chce dalej walczyć. - Nie boję się twego kija. Nie boję się umrzeć. A już najmniej boję się ciebie, bo nie mam powodu. To ty powinieneś się bać. Za parę dni przybędą tu biali, żeby ciebie ukarać za to, że mnie zaatakowałeś. Niedźwiedzia Łapa powoli się wyprostował, przymrużył oczy starając się dostrzec coś w oślepiającym blasku słońca, jego twarz lśniła od potu. Krąg widzów wokół dwóch mężczyzn zacieśnił się. Nikt nie powiedział ani słowa, kiedy tak stali twarzą w twarz. Którego z nich wesprze Wielki Duch? - I to ma być Syn Boży - Grandin splunął mówiąc te słowa. - Jeśli ma w sobie jakiegoś ducha, to tylko złego ducha. Twierdzi, że potrafi mówić wszystkimi językami. Mówiłem do niego po angielsku i po francusku. Nie zna żadnego z nich. Jesteście szaleni, jeśli chcecie słuchać jego nauk i poleceń. Zniszczyliście to, co posiadaliście, a przecież było tego tak mało. Twierdzi, że tam, gdzie zechce, będzie rosnąć trawa. Powiedzcie mu, żeby wam oddał choćby jedną zabraną rzecz. Grandin odwrócił się i opuścił obóz wraz ze swymi przewodnikami. Dowiedział się potem, że przy Niedźwiedziej Łapie została tylko mała grupka najbardziej mu oddanych. Grandin złamał wpływ młodego Indianina na jego plemię i kiedy Indianie zaczęli wracać do misji, postanowił zapomnieć o całym tym wydarzeniu. Jeden problem rozwiązał pomyślnie, ale czekała go następna próba. Wracając do Misji Świętego Jana Chrzciciela w Ile a la Crosse po spotkaniu z Niedźwiedzią Łapą, rozważał treść listu biskupa de Mazenod napisanego przeszło sześć miesięcy temu. Założyciel Zgromadzenia Oblatów z dumą zawiadamiał, że papież Pius IX mianował Grandina biskupem pomocniczym biskupa Aleksandra Tache w St. Boniface. "Widzę Ciebie stąd, jak leżąc na ziemi płaczesz, wyrażając w ten sposób swoją pokorę, odrzucając biskupią mitrę, która zostanie umieszczona na Twojej głowie. Uspokój się. Zostanie włożona na Twoją głowę jako wyraz posłuszeństwa. Wśród trudów Twojej posługi będzie bardziej przypominać koronę cierniową naszego Pana niż koronę cesarzy tego świata. Ty, jako biskup z woli głowy Kościoła i z mego wyboru jako Twego superiora generalnego, bądź pewien łaski Bożej i pomocy. Biskupstwo stanie się dla Ciebie drogą do zbawienia. Owoce Twej posługi staną się jeszcze obfitsze. Pozbądź się smutku i raduj się w Panu". Czyżby śnił? Z pewnością ktoś się pomylił. On biskupem!? W odpowiedzi na ten list Grandin napisał do swego zwierzchnika, prosząc go o zmianę decyzji zaakceptowanej przez papieża. Jako przyczyny podał swój młody wiek, brak doświadczenia, niekompetencję, nawet słabe zdrowie. "Nie widzę nic, co by usprawiedliwiało tego rodzaju decyzję, z wyjątkiem słów świętego Pawła: "To, co światu wydaje się słabe, wybrał Bóg". Z zalet, jakie powinien mieć misjonarz, mam tylko dobrą wolę, by służyć Bogu i skłaniać ludzi, by Go kochali, czym dzielę się wraz z moimi braćmi. A ponadto mam długie nogi, które mi ułatwiają chodzenie na rakietach śnieżnych". Biskup de Mazenod odrzucił zastrzeżenia Grandina. Biskupi kanadyjscy dokonali wyboru, a papież go zatwierdził. "Nie przyjmuję Twoich zastrzeżeń. Zabraniam Ci wysuwać dalsze. Przybywaj, żeby posłuchać moich rozkazów, i nie czekaj, aż umrę". - polecił de Mazenod. Te Deum laudamus... "Ciebie, Boże chwalimy". Starodawny hymn uwielbienia zabrzmiał w kościele Świętego Marcina w Marsylii. Grandin pochylił głowę i modlił się za swoich braci misjonarzy i za swój lud. W dniu jego konsekracji, 30 listopada 1859 roku, rzeki i jeziora na północnym zachodzie Kanady zapewne już zamarzły, a temperatura była dobrze poniżej zera. Miał nadzieję, że jego bracia misjonarze będą się modlić za niego w tym decydującym momencie życia. Spojrzał na swój nowy biskupi herb wiszący w kościele, wyraz jego ufności Bogu i obietnicy służenia Jego ludowi w Kanadzie. Zgięta w kierunku krzyża trzcina symbolizowała według Grandina tajemniczy wybór tych na pozór obdarzonych niewieloma talentami, by wykonać najważniejsze dzieło Boga. Jego całe życie było zgiętą trzciną. Przeczytał po łacinie: Infirma mundi elegit Deus - "To, co światu wydaje się słabe, wybrał Bóg" (1 Kor 1,28). Ukląkł przed trzema biskupami, by otrzymać uroczystą sakrę, pełnię kapłaństwa. - Witaj, bracie - szepnął biskup de Mazenod. - Oto jeden z najszczęśliwszych dni mego życia. Zabrzmiały dzwony świętego Marcina. Grandin, od tej chwili pomocnik biskupa Tache w wielkiej diecezji kanadyjskiej, szedł nawą błogosławiąc tych wszystkich, którzy przybyli, by wziąć udział w tym radosnym wydarzeniu. Wielu przyjaciół przyszło złożyć najlepsze życzenia nowemu biskupowi, ale Grandin przede wszystkim podszedł do swego brata Jana i księdza Sebaux. - Dziękuję tobie, bracie, i wielebnemu księdzu za doprowadzenie mnie troskliwie do tego dnia. Proszę bardzo, żebyście zawsze modlili się za mnie. - Zaczęli rozmawiać, po chwili Grandin usłyszał, że ktoś go woła. - Czy mam do ciebie mówić teraz "wasza ekscelencjo"? - Grandin się obejrzał. Melania patrzyła na niego z wyrazem, jaki znał tak dobrze z czasów, kiedy duży brat i mała siostrzyczka bawili się na łąkach. Otworzył szeroko ramiona i uściskał ją serdecznie. - A więc jak mam mówić? - ponowiła pytanie. - Jak wiesz, biskupi mogą udzielać dyspensy. Ty masz moją pierwszą dyspensę. Oboje roześmiali się i przeszli do małej grupki księży z Le Mans i z diecezji Laval, gdzie Jan był diecezjalnym księdzem. Wszyscy chcieli pogratulować nowemu biskupowi, nim wróci na misje do Ameryki Północnej. Nie wiedzieli wtedy, że w przyszłości biskup Grandin prosić ich będzie, by wiele zrobili dla jego ludu, i że przez ponad czterdzieści lat będą mu pomagać w jego pracy misyjnej. Po odprawieniu pierwszej mszy jako biskup, po odbyciu licznych przyjęć i bankietów Grandin rozpoczął objazd katolickich organizacji w Marsylii. "Chcę, żebyście poznali apostoła" - mówił licznym grupom biskup de Mazenod. Traktował Grandina jak swego ulubionego syna, starając się, by miał to wszystko, czego pragnął. Na przykład ilekroć siadali do stołu, biskup Eugeniusz de Mazenod kładł zawsze kilka kawałków chleba przy nakryciu Grandina. Starszy człowiek zauważył, jak bardzo smakuje mu chleb, zwykła rzecz we Francji, ale rzadkość na misjach. "Biedne dzieci - napisał - kiedy myślę o ich wyrzeczeniach, widelec wypada mi z ręki". Założyciel Zgromadzenia Oblatów wyraził swój podziw dla Grandina w liście do biskupa Tache: "Biskup Grandin jest nadzwyczajny! Cóż za doskonały misjonarz! Jest opanowany i poważany wszędzie, gdzie się pojawi. Nade wszystko myśli o chwale Boga, zbawieniu dusz oraz rozwoju swoich odległych misji". Wielu ludzi z radością powitałoby tego rodzaju pochwały, lecz Grandin z wielkimi oporami przyjmował zaszczyty, które spływały na niego jako na biskupa. Kiedy skończył objazd Marsylii, postanowił jechać do Le Mans, by pozostały czas spędzić z rodziną i z przyjaciółmi. Ustawiczne przyjęcia i uroczystości, fakt, że wróci do domu jako biskup, napełniały go obawą, że odsunie go to od rodziny. - Witalisie, musisz zabrać z sobą mitrę, jest to przecież symbol godności, do jakiej powołał cię Bóg. Wolałbym, żebyś pojechał do domu raczej bez koszuli niż bez swojej mitry - polecił mu łagodnie, lecz stanowczo biskup de Mazenod. - Jestem potulny jak baranek ofiarny - zażartował Grandin pakując nie tylko mitrę, ale i pastorał, który biskupi noszą podczas uroczystości. - Pamiętaj, że masz ich używać - napomniał go biskup de Mazenod na pożegnanie. Jeśli młody biskup myślał, że uniknie podobnego potoku atencji w domu, to całkiem źle osądził swoją rodzinę i przyjaciół. Jego stary ojciec nie był w stanie nic powiedzieć. Tylko płakał, kiedy się obaj uściskali. Tak samo było w seminarium w Precigne. Nauczyciele i seminarzyści traktowali Grandina jak bohatera. Oto był wśród nich ktoś taki sam jak oni, kto zetknął się bezpośrednio z niebezpieczeństwami wielkiego nieznanego kraju misyjnego, a do tego został biskupem mając zaledwie trzydzieści lat. Zaciekawieni zebrali się w wielkiej sali, słuchając z przejęciem jego opowiadań o trudnych i zabawnych historiach, jakie mu się zdarzały w codziennym życiu. Na zakończenie spotkania Grandin powiedział, że to się nie da wcale porównać z radością, jaka ogarnia misjonarza, gdy widzi, że lud, który naucza, powoli zaczyna rozumieć co to Bóg i Kościół. "Mamy dla księdza biskupa prezent, który mu przypomni o dniach nauki w Precigne - mówiąc to rektor podał Grandinowi niewielkie pudełko. - Nasi seminarzyści mają nadzieję, że ksiądz biskup użyje go co najmniej raz w roku, a może nawet częściej". Rozległ się serdeczny śmiech, kiedy Grandin podniósłszy pokrywkę wyjął z pudełka dzwonek, którym wielokrotnie w czasach studenckich wzywał swych towarzyszy na zajęcia i do kaplicy. Nastąpił jeszcze większy aplauz, gdy nowy biskup dziękował seminarzystom: - Pamiętam dobrze zwyczaj, który zezwala udzielać wolnych dni z okazji przyjazdu gości. W zamian za ten piękny dar wy też możecie liczyć na mój prezent. Otrzymał również inne dary, o wiele bardziej zaskakujące niż ten skromny dzwonek. Podczas odwiedzin seminarium w Mayenne opowiedział zebranym o swoim życiu w diecezji St. Boniface. Zgodnie ze zwyczajem obowiązującym w takich okazjach rektor odpowiedział, ale w sposób nieoczekiwany: - Pragnę przedstawić księdzu biskupowi seminarzystów z naszej klasy filozofii. Proszę wybrać tych, którzy będą pracować na misjach. Witalis Grandin był zaskoczony tą propozycją. Przecież nic nie wiedział o tych młodych ludziach, jednak pamiętał dobrze dzień, w którym inny młody biskup odwiedził jego seminarium, i to jak bezpośredni kontakt z biskupem Tache był początkiem jego własnej "kariery" misjonarza. - Wezmę tych dwóch - odparł kładąc ręce na ramionach dwóch seminarzystów stojących najbliżej niego. Byli to przyszli misjonarze: ojcowie Hipolit Leduc i Prosper Legeard. W trakcie tego triumfalnego objazdu czyhał jednak stary wróg. Witalis Grandin prawie już zapomniał o swym delikatnym zdrowiu, które zatruwało jego studenckie dni i omal nie przekreśliło kapłańskiego powołania. Teraz, jako biskup uważał za swój obowiązek przyjąć każde zaproszenie, żeby przemawiać w kościołach i szkołach, wszędzie tam, gdzie ludzie chcieli słuchać o misjach. Nie mógł jednak sprostać wszystkiemu. W rezultacie choroba przykuła go do łóżka na przeszło miesiąc i siły odzyskał dopiero wtedy, gdy przyszedł czas, żeby wsiąść na statek płynący do Kanady. Jego odjazd różnił się całkowicie od tego pierwszego, kiedy miał się udać nad Red River. Po pięciu latach przeżytych na północnym zachodzie Kanady opuszczał Francję pewny siebie i świadom swoich zadań. Był również dumny z tego, że wraz z nim jedzie dwóch nowych kapłanów, którzy mieli podjąć pracę misyjną: ojciec Emil Grouard, jego kuzyn, przyszły biskup w północnej Albercie, i ksiądz Jan Seguin. Chociaż biskup Grandin z radością wracał do swej pracy misyjnej, to rozstanie z najbliższymi przeżył tak samo boleśnie jak przedtem. "Jest to najtrudniejszy moment w życiu misjonarza" - napisał do swojej rodziny. A kiedy brzegi Francji zniknęły w zamglonej dali, wrócił do obowiązków swego nowego stanowiska. - Cieszcie się w pełni słoną bryzą morską - radził swym towarzyszom. - Lato na zachodzie Kanady przypomina piec, w którym wasze matki zwykle pieką chleb. Komary też dadzą wam się we znaki. Komary, które zaatakowały bezbronnych podróżników, jadących z St. Boniface do St. Paul w stanie Minnesota, były tak krwiożercze, że czasem nawet nie można się było zatrzymać na posiłek. Buum, buum - rozległy się powitalne strzały armatnie na cześć podróżników. - Spójrzcie tylko, powóz! - Obaj kapłani i dwaj bracia zakonni oraz pięć zakonnic franciszkanek z Montrealu przysłonili oczy, żeby się przyjrzeć nadjeżdżającemu pojazdowi. - To przecież biskup Tache! - zawołał Grandin. - Przybywa, żeby nam towarzyszyć do St. Boniface. - Witaj w domu, drogi Witalisie, witaj, nowy biskupie - rzekł Tache wysiadając z powozu. - Oczekujemy cię od paru tygodni. Widzę, że przywiozłeś pomocników. Czy są na tyle silni, by podjąć trudy naszego życia? - Podróż do Ile a la Crosse będzie sprawdzianem. Tak dobrze ją pamiętam. - Opowiedz mi o sobie. Wyglądasz na zmęczonego. Czy dobrze się czujesz? - Chorowałem trochę w rodzinnym domu. Tyle było podniecenia, zaproszeń, żeby pójść tu i tam. Wiadomo, jak to jest z biskupem, zwłaszcza takim, który przyjechał prosto z Ameryki Północnej. Proszę mi dać kilka dni wytchnienia. Obaj biskupi wsiedli do powozu, żeby pogadać o nowinach. Pozostali przybysze zajęli miejsca w innych powozach, wśród spiętrzonego bagażu. Kawalkada wyruszyła, by przebyć krótki odcinek drogi do St. Boniface, gdzie oczekiwano już ich niecierpliwie. - Nie strzelamy z armat i nie bijemy w kościelne dzwony dla byle kogo - powiedział biskup Tache. Niezwykła bladość Grandina zaniepokoiła go, ale na razie postanowił nic na ten temat nie mówić. Pojazdy wjechały do "Małego Paryża" nad Red River wśród radosnych powitań i okrzyków zebranego tłumu. Biskup Grandin przez trzy tygodnie wypoczywał po trudach podróży, ale zamiast odzyskać siły, był coraz bardziej osłabiony. Przez ostatnie dziesięć dni przed wyruszeniem w niezwykle trudną, liczącą bez mała tysiąc pięćset kilometrów drogę do the a la Crosse leżał w łóżku. A kiedy już pozostało bardzo mało czasu, zmusił się, żeby wstać i odprawić mszę świętą. - Jeśli tylko będę mógł stanąć przed ołtarzem - powiedział - jestem pewien, że poczuję się lepiej. - Ale choć mu pomagało dwóch księży, omal nie upadł przed zakończeniem świętej ofiary. - Ty zostaniesz w domu, a ja pojadę - powtarzał kilkakrotnie biskup Tache, prosząc Grandina, by nie wyjeżdżał z St. Boniface. - Ksiądz biskup wie dobrze, że muszę jechać. Jeśli zostanę z dala od misji, to zginę. Kiedy nadeszła chwila odjazdu, biskup Tache towarzyszył mu swoim powozem najdalej, jak tylko mógł. - Błagam cię, Witalisie, po raz ostatni, pozwól mi, żebym to ja pojechał zamiast ciebie. Grandin i tym razem odmówił. Obaj mężczyźni uścisnęli sobie ręce i Tache patrzył, jak jego przyjaciel powoli wsiada do barki. Wioślarze odbili, kierując łódź na północ. A nowy biskup modlił się po cichu: "O, Panie mój, jestem gotów przyjąć wszystko, cokolwiek mi ześlesz". 8. WICHROM NAPRZECIW Grandin starannie złożył swoją fioletową sutannę i umieścił ją na dnie worka. W następnych trzech latach rzadko miały się zdarzać okazje, kiedy mógł nosić wszelakiego rodzaju szaty kościelne. W czasie uroczystej sumy mała grupka Indian, oblatów i franciszkanek modliła się do Boga i świętych Pańskich, by ich nowy biskup szczęśliwie odbył podróż. Był to dzień 2 czerwca 1861 roku. Grandin miał właśnie się pożegnać z Ile a la Crosse i ruszyć na północ, żeby wizytować misje katolickie. Nie bacząc na wielkie trudy, wiążące się z tym zamiarem, postanowił dotrzeć do następujących misji: Narodzenia Pańskiego nad jeziorem Athabaska, Matki Boskiej Bolesnej w pobliżu jeziora Athabaska, Świętego Józefa w Forcie Resolution nad Wielkim Jeziorem Niewolniczym, Najświętszego Serca Pana Jezusa w Forcie Simpson, Świętego Rafała nad Liard River, Świętej Teresy w Forcie Norman i Matki Boskiej Dobrej Nadziei w Forcie Good Hope. - Proszę was, módlcie się, ażeby Pan Bóg pobłogosławił moją podróż - powiedział do zebranych. - A teraz pobłogosławię was, bo muszę już ruszać w drogę. - Dużo szczęścia życzymy księdzu biskupowi, niech Bóg cię prowadzi - mówili, ściskając mu rękę. Potem wsiadł do kanu i skrzyżował swoje długie nogi, starając się usadowić jak najwygodniej w ciasnej przestrzeni. A gdy łódź odbiła od brzegu, wyjął z drewnianej skrzynki pióro, buteleczkę atramentu i kilka arkuszy papieru satynowanego. Postanowił od razu pisać dokładne notatki z jednej z najbardziej niebezpiecznych wypraw, w której niebo i ziemia sprzysięgły się, żeby na każdym kroku piętrzyć przed nim trudności. Jak na człowieka, który wzrósł w umiarkowanym klimacie europejskim, Witalis Grandin szybko przystosował się do wielkich mrozów i upałów, do ataków czarnych muszek i komarów. Ktoś inny może zawróciłby z drogi przerażony tymi warunkami, ale on uważał, że musi być posłuszny woli Boga, zawierzyć Opatrzności i dążyć naprzód. Podwodne skały grożące rozerwaniem dna jego kanu i szalejące burze na jeziorach północnych nie mogły powstrzymać go od wizytacji odległych misji. "Starałem się tak bardzo wykorzystać każdą chwilę, iż sądzę, że w czasie tych bez mała trzydziestu ośmiu lat spędzonych na północnym zachodzie Kanady, nie zmarnowałem ani jednej godziny" - to stwierdzenie z dziennika biskupa Grandina jest rzadkim komentarzem świadczącym o jego niezwykłym oddaniu pracy misyjnej. Na wyprawę z prądem rzeki Mackenzie wziął ze sobą trzech indiańskich przewodników, by go prowadzili przez krainę w większości nie zamieszkałą. Jednym z nich był Jan Baptysta Pepin, zaufany towarzysz wypraw biskupa, liczący wówczas zaledwie dwanaście lub trzynaście lat. Obaj podczas odbywanych wspólnie podróży kilka razy byli o włos od śmierci. Grandin podziwiał małego Jana Baptystę, który nie posiadając przecież prawie żadnego wykształcenia, nauczył się trochę mówić po angielsku i po francusku, potrafił też porozumiewać się w kilku językach indiańskich. Ilekroć przybywali do jakiejś osady, chłopak szybko zbierał miejscowych chrześcijan, wypędzał zabłąkane psy z małych kościółków misyjnych, często był ojcem chrzestnym podczas chrztu świętego. Biskup z wielką serdecznością pisał, ile znaczył dla niego Baptysta: "On jest wszystkim: moim służącym, moją pielęgniarką, kiedy jestem chory, moim lokajem, kucharzem i zakrystianem, moim małym wikarym". Radosne spotkania z braćmi misjonarzami ożywiły Grandina duchowo i wzmocniły zdrowie. Ale z jego dziennika widać, jak bardzo martwił się tym, że ci, na których spoczywała wielka odpowiedzialność zakładania Kościoła na tak odległych terenach, żyli w wielkiej biedzie i osamotnieniu. W dniu 15 czerwca w Misji Narodzenia Pańskiego pisał: "Znowu jestem w mojej starej misji, gdzie zdobywałem pierwsze misjonarskie doświadczenia. Nie mogę ukryć przed Wami, moja droga rodzino, że piszę do Was, żeby zapomnieć o moim smutku". Ale oto okrutny cios zagroził przyszłości misji w Kanadzie. Nadeszła wiadomość, że pożar zniszczył większość osady St. Boniface, a w tym magazyn z zapasami ojców oblatów - podstawę życia pracujących na północy misjonarzy. "Ogień zniszczył wszystko: dom biskupa, katedrę, całe umeblowanie, wszystkie zapasy dla północnych misji, wszystko, absolutnie wszystko zostało zniszczone. Straty są olbrzymie, w wielu wypadkach nie do naprawienia. Mimo naszego ubóstwa zebraliśmy sporo dóbr. Stąd właśnie otrzymywaliśmy wszystko, co potrzebne. Możemy powiedzieć, że ten ogień dosięgnął nas również w Ile a la Crosse i Misji Dobrej Nadziei. Nie został nawet jeden centymetr materiału, żeby odziać trzydziestu trzech misjonarzy: biskupów, księży i braci. Nie mógł jednak długo się martwić tym nieszczęściem, kiedy codziennie patrzył na krańcową nędzę Indian. Pewnego ranka mała, chora dziewczynka przyszła do misji prosić o lekarstwo. Jeden z ojców dał jej to, co miał, mówiąc przy tym: - Pamiętaj, żebyś nie brała żadnego lekarstwa i nic nie jadła przed komunią świętą. - Ojcze, proszę się nie martwić. Nie będę jadła. W naszym namiocie nie ma ani trochę jedzenia. Oblaci tworzyli jedność ze swoim ludem. Z radością dzielili się pożywieniem, w którym rzadko zdarzał się chleb, i mimo surowego północnego klimatu mieszkali w prymitywnych, źle uszczelnionych chatach. Stopniowo przekonali Indian, by zaniechali wojen plemiennych i okrucieństwa wobec kobiet. Najważniejszym celem misjonarzy było doprowadzić Indian do przyjęcia wiary chrześcijańskiej i jej wartości. Witalis Grandin był zdumiony osiągnięciami oblatów i franciszkanek. "Indianie mają bardzo silną wiarę - zanotował. - Choć nieuczeni i prymitywni, swym zachowaniem mogliby zawstydzić wielu ludzi we Francji, którzy są znacznie bardziej od nich wykształceni i którzy uważają siebie za pobożnych, dobrych chrześcijan". Mimo rozkwitu wiary biskup Grandin i jego misjonarze nie mogli pozwolić sobie na odpoczynek. Kiedy tak biskup Witalis wędrował na północ od misji do misji, coraz bardziej pełen był obaw, że oblaci, którzy kosztem wielkich poświęceń tyle osiągnęli, mogą to utracić z powodu ożywionej działalności misjonarzy anglikańskich i protestanckich. Różne, skłócone od przeszło dwustu lat wyznania chrześcijańskie walczyły o przychylność Indian. Podobnie jak rywalizujący z sobą handlarze skórami, księża i pastorzy na wyścigi zdążali do odległych zakątków, by pozyskiwać sobie konwertytów. Również konflikty europejskie znalazły swe odbicie w brytyjskich koloniach. Grandin oddany całym sercem papiestwu, pragnąc założyć Kościół rzymskokatolicki w całej północno-zachodniej Kanadzie współzawodniczących z oblatami duchownych protestanckich uważał za fałszywych proroków. Wyścig różnych wyznań na dobre zaczął się w roku 1858, kiedy anglikanie uczynili pierwszą próbę, by założyć swą misję o trzysta dwadzieścia kilometrów na północ od St. Boniface. Do tego czasu północ była domeną oblatów, których misje sięgały aż po koło podbiegunowe i Fort Good Hope. Niestety okoliczności sprzyjały duchownym anglikańskim i protestanckim. Mieli oni oparcie w potężnej Kompanii Hudsońskiej, założonej przez Koronę Brytyjską. Kiedy anglikanom nie udało się wypędzić oblatów z północy, złożyli petycję, domagając się w niej, aby faktorzy Kompanii, których słowo było tam prawem, odmawiali katolickim misjonarzom schronienia w fortach i przewozu łodziami. Biskup Tache przekonał głównego zarządcę Kompanii Hudsońskiej, żeby anulował polecenia wydane przez lokalnych urzędników. Mimo to biskup Grandin i jego misjonarze czuli się niepewnie, ilekroć musieli zwracać się o pomoc do ludzi z Kompanii, ponieważ im nie dowierzali. "Czegóż można spodziewać się po kimś, kto mówi ci, że cię kocha jako jednostkę, ale nienawidzi jako osobę publiczną?" - pisał Grandin. - "Przybycie anglikańskich kaznodziejów zmusiło nas do tego, by porywać się na rzeczy niemożliwe". W owym czasie północne misje potrzebowały własnego biskupa. Terytorium było zbyt rozległe, by mógł je należycie obsłużyć jeden wędrujący biskup - Witalis Grandin. Również nacisk ze strony innych wyznań zmuszał do rozpoczęcia przygotowań, by założyć nową misję. Biskup Grandin znalazł odpowiednie miejsce na zachód od Wielkiego Jeziora Niewolniczego nad rzeką Mackenzie o dwieście pięćdziesiąt kilometrów na północny zachód od Misji Świętego Józefa w Forcie Resolution. Misjonarze tak bardzo zależeli od Bożej Opatrzności, że nową misję postanowiono nazwać Jej imieniem. Tutaj nowy biskup północy mógłby mieć swoją siedzibę, ale myśl, że to on właśnie mógłby zostać mianowany tym biskupem, bardzo niepokoiła Grandina, przecież zdany wyłącznie na własne siły nigdy nie zdoła stworzyć diecezji w dorzeczu Mackenzie. Kiedy tak przechadzał się nad brzegiem tej rzeki, wyobrażał sobie plon wzrastający z żyznej, czarnej gleby. Wiedział, że w rzece jest mnóstwo ryb. Wdychał powietrze przepojone wonią sosen i świerków, drzew, które były idealnym źródłem budulca i opału. I wreszcie postanowił: "Tak, tutaj zbudujemy nową misję". W dali zobaczył łódź Kompanii, która zmierzała do brzegu. Za sterem siedział Roderick Ross, który wysiadając na brzeg zawołał: - Księże biskupie, czy ksiądz jest rozbitkiem? Jeśli ksiądz biskup chce popłynąć ze mną, to proszę się spieszyć, nie zatrzymamy się długo. Ale, ale, mam pocztę dla księdza biskupa. - Panie Ross, muszę panu coś powiedzieć. Bardzo się cieszę z naszego tu spotkania. - Urzędnik Kompanii uśmiechnął się. Nieczęsto się zdarzało, by katolicki duchowny przemawiał do niego tak serdecznie. Ostatecznie, to właśnie on był jednym z tych ludzi, którzy torowali drogę anglikańskim misjonarzom. Kompania Hudsońska chciała, by anglikanie mieli swoją główną siedzibę w miejscu, które Grandin wybrał na Misję Opatrzności. - Panie Ross, pan jest przedstawicielem najwyższej władzy w tej części kraju. Powiedziano mi, że pan uważa to miejsce za idealne na założenie misji. Pragę więc pana zawiadomić, że postanowiłem je objąć. - Ależ księże biskupie, ksiądz nie wie, na co się porywa. Jak będziecie tutaj żyć? - Nie mamy nic do stracenia. Spróbujemy tu żyć rok, dwa. Zbadamy teren, żeby się przekonać, co możemy tu zbudować. - Będzie to strata czasu dla księdza biskupa i jego misjonarzy. Nie możecie z nami współzawodniczyć. Nie jesteście na to dość bogaci. - Panie Ross, w tym kraju bogactwo, jak z pewnością pan się o tym przekonał, nie wystarczy, żeby przeżyć. Tu trzeba być gotowym do ofiar, do poświęcenia wszystkiego, nawet własnego życia. A to właśnie nasi misjonarze czynią. - Księże biskupie, możemy ruszać w drogę. Czy ksiądz z nami płynie? - Dziękuję za uprzejmą propozycję. Myślę, że jeszcze tu trochę zostanę, żeby dobrze się rozejrzeć w mojej nowej posiadłości. Ledwie łódź Rossa powoli odbiła od brzegu, ludzie Grandina rozbili namiot i ustawili wielki krzyż - znak, że tu będzie Misja Opatrzności. A potem Grandin usiadł, żeby przeczytać ostatnie wieści z Francji, wieści, które go zaniepokoiły. Biskup de Mazenod był chory, a papież Pius IX stał się przedmiotem politycznego ataku włoskich patriotów. Biskup Grandin kontynuował swoją wyprawę na północ, zatrzymując się po drodze w Forcie Simpson, centrum handlu skórami, miejscu spotkań licznych awanturników, a potem odwiedzał misję po misji aż do Fortu Good Hope, gdzie zamierzał się schronić, nim wzdłuż doliny rzeki Mackenzie rozszaleją się zimowe zamiecie, uniemożliwiające wędrowanie na długich trasach. W pierwszych dniach października ostre bryły lodu zniszczyły ich wątłe kanu, miażdżąc dziób łodzi, tak że znaleźli się na brzegu bez możliwości reperacji. Na szczęście pojawiła się łódź Kompanii Hudsońskiej z ładunkiem ryb, zmierzająca do Fortu Good Hope. - Hop, hop, jesteśmy tutaj! - zaczął wołać Grandin i jego towarzysze. - Nasze kanu jest rozbite. Czy możecie nas zabrać? - Mimo wrogości okazywanej misjonarzom katolickim, ludzie Kompanii nigdy nie zostawiliby ich bez pomocy. Kiedy duża łódź podpłynęła do brzegu, misjonarze wsiedli do niej. Płynąc z biegiem rzeki wkrótce zauważyli małą chatę, właściwie szopę, wzniesioną na skale górującej nad rzeką - była to Misja Dobrej Nadziei. Padające płatki śniegu złagodziły smutny obraz tej misji. Grandin zaczął się wspinać na wzgórze, na którym znajdowała się misja, na jego powitanie wybiegł ojciec Jan Seguin, obaj rozpłakali się z radości. "Tak zwykle odbywa się uroczystość powitalna" - zanotował biskup w swoim dzienniku. - Ale gdzie jest ojciec Grollier?" - Niech ksiądz biskup się nie dziwi, że ojciec Henryk się spóźni. I że przez chwilę nie będzie mógł mówić, jak wreszcie uda mu się tutaj dotrzeć. Nim biskup zdążył poprosić o wyjaśnienie tych słów, zauważył starego człowieka, który opierając się ciężko na lasce, wolno pokonywał stromiznę. - Czy to ojciec Grollier? - przerażony biskup Gran-din z trudem wymówił to nazwisko. - Ale co się stało? - Przecież jest młodym człowiekiem, a teraz tak się postarzał. Czy tę zmianę spowodowało życie misyjne? - Wiem, co ksiądz biskup myśli. Jest to młody człowiek w wieku księdza biskupa, liczący trzydzieści parę lat. Życie tutaj jest nad wyraz trudne, a Bóg wymaga tak wielkich ofiar. Ojciec Grollier całkiem utracił zdrowie. Grandin wybiegł, by pomóc osłabionemu misjonarzowi, który jednak gestem dał do zrozumienia, że na górę chce wejść sam. Tymczasem brat Patryk Kearney wyszedł z wnętrza małej chaty, którą właśnie wylepiał gliną. - Księże biskupie, witaj w naszej misji. - Upadł na kolana. - Proszę, udziel mi swego błogosławieństwa. Kiedy Kearney wstał, uściskał Grandina, a łzy spływały mu po policzkach. - Ksiądz biskup musi tu zostać na zimę. Wkrótce będzie zbyt mroźno, żeby podróżować. - Oczywiście, że zostanę. Ale najpierw muszę zobaczyć, jak mieszkacie. - Proszę nie spodziewać się zbyt wiele - ostrzegł go Seguin, kiedy zajrzeli do środka. Choć biskup Grandin podczas podróży na północ widywał bardzo kiepskie warunki, ale czegoś tak prymitywnego jak ta jednoizbowa chata, mierząca zaledwie sześć metrów na siedem, jeszcze nie spotkał. Dla trzech oblatów chata była nie tylko mieszkaniem, ale kościołem i warsztatem. Jeszcze jedna rzecz poważnie zmartwiła biskupa - mianowicie brak tabernakulum do przechowywania Eucharystii, miejsca, przed którym misjonarze mogliby się modlić, skąd mogliby czerpać siłę. Pomógł im więc ściąć kilka drzew, żeby zbudować małą kaplicę, potem postawili w niej ołtarz, na którym umieścili zwykłą skrzynkę jako tabernakulum, otaczające zaś je ściany przyozdobili siecią rybacką i rycinami o treści religijnej. "Sufit był tak niski, że wyprostowani moglibyśmy stać tylko pomiędzy dwoma legarami. Kiedy wieczorem leżeliśmy na prymitywnych pryczach, przez dziury w dachu mogliśmy podziwiać zorzę polarną. Ale przez te dziury wpadał także śnieg i lodowaty wiatr" - zapisał w swoim dzienniku. Ojciec Grollier wszedł powoli do izby i opadł na starą skrzynię. Pozostali trzej misjonarze poprosili, by biskup usiadł na ich jedynym krześle. Po krótkiej chwili wypoczynku Grollier mógł przekazać im dobrą wiadomość: - Czeka nas prawdziwa uczta. Dzięki myśliwskim uzdolnieniom ojca Seguina mamy bobra i dwie kuropatwy. - Proszę, nie myślcie, że jestem niewdzięcznikiem, ale wam jedzenie takich przysmaków sprawi przyjemność, a ja wolę ryby. Wierzcie mi albo i nie, ale w ciągu ostatnich dwóch miesięcy stale jadłem mięso. - A ja usmażę naleśniki - zaofiarował się Kearney. Słysząc te słowa Seguin sięgnął do skromnego zapasu świec, które zapalali wyłącznie podczas odprawiania mszy. - Ani razu, od kiedy tu jesteśmy, nie używaliśmy podczas posiłków świec. Ale dziś to co innego, dziś jest niezwykła okazja. Świece wreszcie zgasły w kałuży wosku. Czterej oblaci siedzieli przy warsztacie, który zastępował im stół. Nikt nie chciał pierwszy zakończyć tego wieczoru, który rozgrzewał ich serca bardziej niż dogasający już ogień. Na chwilę najbardziej dokuczający im wróg - izolacja i osamotnienie umknęły w noc. W półmroku czterej oblaci opowiadali różne historie: czasem tragiczne, czasem zabawne z życia na misjach. Z nabożeństwem słuchali wszelkich informacji, jakich mógł im udzielić biskup Grandin, mówił im więc o planach utworzenia nowej misji na tym terenie, o wiadomościach z ich rodzinnych stron w Europie. Jedyną niepokojącą rzeczą mącącą ten przyjacielski wieczór był okropny kaszel ojca Grolliera. Grandin od czasu do czasu spoglądał na szkielet, którym stał się rosły, silny młodzieniec, jakiego znał. Biskup wiedział, że musi działać. Henryk Grollier był umierający. - Martwię się, ojcze, twoim zdrowiem - powiedział do niego. - Wierz mi, dobrze wiem, co to znaczy być chorym. Musisz coś zrobić dla siebie i dla naszych walczących chrześcijan. Jeśli twoje zdrowie się nie poprawi, musisz stąd wyjechać, kiedy barki będą odpływać do ile a la Crosse. Tam zaopiekują się tobą franciszkanki. Jedzenie też jest tam lepsze, wkrótce odzyskasz siły. - Bardzo proszę, księże biskupie, zostawić mnie tutaj, w tej misji. Podczas gdy ojciec udaje się do odległych plemion, ja tu na miejscu mogę uczyć Indian katechizmu. Proszę się o mnie nie martwić. Opatrzność czuwa nad wszystkim. Misjonarze zwykle długo nie chorują. Grandin nie zmuszał Grolliera do opuszczenia Misji Dobrej Nadziei, zmarł on w dwa i pół roku później, mając lat trzydzieści osiem. Indianie i Metysi przybywali łodziami i pieszo, by modlić się za księdza, który kochał ich tak mocno, iż mimo złego stanu zdrowia został z nimi, co przypłacił życiem. Biskup Grandin bolał bardzo nad śmiercią przyjaciela i współbrata, ale był przekonany, że nie ma zbyt dużej ofiary, której nie poniósłby on sam i każdy z jego misjonarzy dla wzrostu i rozkwitu prawdziwej wiary. 9. NAJSZCZĘŚLIWSZE DNI Indiański przewodnik uderzył mocno siekierą w lód, odłupując wielką bryłę, potem odrzucił ją na bok otwierając wśród lodowych pagórków wąskie przejście szerokości kilkudziesięciu centymetrów. Kiedy Grandin spojrzał, z jakim wysiłkiem psy próbują przeciągnąć sanie, poczuł, że jego tobołek z ubraniem i brewiarzem staje się cięższy. Po dłuższej chwili drugi przewodnik wreszcie przeprowadził sanie przez wąską szczelinę. Po spędzeniu w Forcie Good Hope niezwykle mroźnych trzech miesięcy zimą 1861-62 biskup wracał na południe tym samym szlakiem co poprzednio, czyli doliną rzeki Mackenzie. Nigdy jeszcze nie przeżywał tak trudnych warunków jak obecnie. Najstarsi z Indian nie pamiętali równie ciężkiej zimy. Grandin mógł był przeczekać fatalną pogodę w Misji Dobrej Nadziei, ale wewnętrzny impuls zmusił go do ruszenia w drogę. Temperatura nad rzeką Mackenzie pod wieczór znacznie spadała, w nocy dochodząc do minus pięćdziesięciu stopni, panowało arktyczne zimno. Lodowe pagórki były niezwykłym tworem przyrody. Kiedy jesienią rzeka zaczynała zamarzać, prądy na powierzchni wody układały się w przedziwne kształty, tworząc wysokie pofałdowania tak, że drogę trzeba było wyrąbywać sobie siekierą i pomagać psom ciągnąć sanie. Niejednokrotnie biskup i jego towarzysze musieli też pełzać na czworakach, często ześlizgując się po lodowych zboczach, żeby odnaleźć drogę w tym labiryncie. W pewnym momencie Grandin zawołał do przewodnika na przedzie: - Spróbuj pójść w lewo! Indianin spojrzał na Grandina i nagle chwycił go za nos, mocno nim ruszając, a potem garścią śniegu natarł ostrożnie całą twarz. Grandin od razu zrozumiał, że ten człowiek nie zwariował nagle ani się z nim nie bawi, jak psotny uczniak. - Księdzu biskupowi grozi odmrożenie nosa, proszę zachować ostrożność, bo może odpaść. Grandin dobrze wiedział, czym grozi wystawienie na ten okropny mróz nie osłoniętego kawałka ciała, o setki kilometrów od wszelkiej pomocy lekarskiej. W odmrożenie szybko wdałaby się gangrena, co oznaczałoby wyrok śmierci. On sam i jego misjonarze nie nosili swoich kapłańskich szat, kiedy zimą byli na szlaku. Po to, żeby przeżyć, musieli być odpowiednio ubrani. "Na flanelowej koszuli noszę wyłącznie skórzane ubranie: długie spodnie ze skóry łosia, drugą koszulę ze skóry karibu, sierścią do środka, a na to jeszcze długą kurtę ze skóry łosia" - opisał kiedyś swoją zimową odzież. Po to zaś, żeby nie marzły mu ręce, trzymał je w "dwóch workach ze skóry białego niedźwiedzia", wiszących na sznurku, który nosił na szyi. W obawie, by nie odmrozić sobie palca, swój biskupi pierścień zawiesił na tym samym sznurze, na którym nosił oblacki krzyż. Na głowie miał kapelusz ze skóry bobra owinięty szalem, który chronił twarz i szyję. Spod obszytego futrem i pokrytego szronem kaptura z trudem można było dostrzec jego oczy. Choć czasem mróz kusił podróżników do zapadnięcia w miły, lecz grożący śmiercią sen, to kruki do tego nie dopuszczały. Któregoś dnia podczas wypoczynku w drodze do Fortu Norman kruki zaczęły tak nisko latać nad Grandinem, że skrzydłami dotykały jego odzienia, dopiero krzykiem i klaskaniem w ręce udało się mu je spłoszyć. Od tubylców słyszał mrożące krew w żyłach opowiadania o krukach zjadających żywcem konające z głodu psy i konie. Po całym dniu przedzierania się przez lodowe wzgórza, na podtrzymanie sił mając tylko po kawałku zamarzniętego mięsa, wędrowcy rakietami śnieżnymi wykopali sobie jamę w śniegu, następnie na świerkowych gałęziach położyli koce i wpełzli do środka licząc na to, że wzajemnie się ogrzewając zasną na parę godzin i odpoczną przed następnym dniem morderczej wędrówki. "Kiedy zjedliśmy, co było, i porozmawialiśmy trochę, kiedy moi ludzie wypalili swoje fajki, klękaliśmy, żeby odmówić wspólnie modlitwy... Zawsze w nocy spałem w skarpetkach, mokasynach i kurcie. Często po przebudzeniu pokryci byliśmy warstwą śniegu". Grandin leżał pod kocami w śnieżnej jamie zbyt zmęczony, żeby zasnąć. W głowie kłębiły mu się wspomnienia trzech miesięcy spędzonych w Misji Dobrej Nadziei. Zaczął się modlić za swoich misjonarzy i umierającego ojca Grolliera: "Boże, błogosław ich pracy. Tak wiele jej poświęcili". W jasne, zimne noce lubił obserwować zorzę polarną rozświetlającą niebo. Starał się dostrzec w tym jakieś wzory, ale w końcu zapadał w niespokojny sen, który kończył się zawsze zbyt wcześnie. Podczas tej okrutnej zimy 1862 roku wielu Indianom i Metysom groziła śmierć głodowa. Biskupowi opowiedziano przerażającą historię, jak oszalały z głodu ojciec zabił i zjadł swoją pięcioletnią córeczkę. Na szczęście zdarzało się to rzadko, częściej bywało tak, jak z pewną rodziną, która zjadła dwie pary skórzanych butów zostawionych w jednym z obozów przez pracownika fortu. Odważna podróż Grandina tej zimy zdumiała nawet najbardziej doświadczonych wędrowców północy. Jej trudy uważał za cenę, jaką musi zapłacić za to, że jest biskupem terytorium misyjnego. Kiedy wreszcie dotarł do Fortu Simpson (pokonawszy odległość przeszło tysiąca kilometrów), najgorsze miał za sobą. "Dzięki niech będą Bogu, że odbyłem już najtrudniejszą część tej wyprawy. Mimo licznych trudności moje zdrowie i siły są nienaruszone. Niejednokrotnie całkowicie wyczerpany, wręcz przerażony, mówiłem sobie, że mam już dość, że nie jestem w stanie nic zrobić. Ale za każdym razem udawało mi się przekonać samego siebie, że człowiek zawsze może jeszcze coś zrobić". - Biskupie Grandin, oto coś, co skłoni księdza do pośpiechu. Przyszła zimowa poczta. Proszę spojrzeć, ile jest listów - to mówiąc faktor w Forcie Simpson podał mu dużą paczkę. Biskup pokuśtykał do lady, po dziesięciu dniach pobytu na szlaku stopy miał obolałe z powodu pęcherzy. Mrużąc oczy oślepione bielą śniegu, ledwie mógł przeczytać otrzymaną pocztę. Jeden z listów bardzo go zasmucił. Zmarł biskup Eugeniusz de Mazenod, człowiek, który prowadził go przez wszystkie etapy jego zakonnego życia. "Wraz z nim utraciłem najukochańszego ojca, dobroczyńcę najbardziej oddanego naszym misjom". Postanowił uczcić pamięć tego, który nie tylko założył Zgromadzenie Oblatów, ale był również jego przyjacielem, uklęknął więc i otworzył złotą szkatułkę, którą przywiózł z Fortu Good Hope. Po wyjęciu konsekrowanego chleba i przyjęciu komunii modlił się żarliwie, by biskup de Mazenod znalazł u Boga spokój i szczęście wieczne. Grandin opowiadał później, iż wtedy miał uczucie, że powinien był modlić się raczej do niego, a nie za niego. Ale Grandin niewiele miał czasu, żeby długo opłakiwać zmarłego, gdyż ledwie mógł sprostać misjonarskim obowiązkom. - Czy dobrze zrobiłem nadając mu imię? - spytał wódz Indian Psie Żebra z Fortu Rae, leżącego nad jedną z północnych odnóg Wielkiego Jeziora Niewolniczego, który przybył, by oznajmić o śmierci swego małego synka. Z powodu nieobecności miejscowego księdza wódz sam ochrzcił dziecko. Misjonarz nie chciał sprawić mu przykrości, ale z doświadczenia wiedział, że ze strony nowych chrześcijan, którzy niezwykle bezpośrednio podchodzili do swej wiary, można było oczekiwać rzeczy zdumiewających. - To bardzo dobrze, że nadałeś mu imię. Ale nawet gdybyś tego nie zrobił, wszystko byłoby w porządku, ponieważ dziecko zostało ochrzczone. - Ale ja mu dałem imię. Najlepsze, jakie mogłem znaleźć. - A jakie imię wybrałeś? - Jezus Chrystus. Czy może być lepsze imię dla syna? - Nadałeś swemu synowi imię Jezus Chrystus? Oczywiście, że to piękne imię. Ale nie nadawaj tego imienia swoim dzieciom. To imię Boga, a nie człowieka. Wódz wysłuchał tego z uwagą, po czym rzekł: - Uczyniłem to dlatego, żeby Jezus Chrystus lepiej zapamiętał mego chłopca. Podejście Indian do chrześcijaństwa było niezwykle proste, bezpośrednie. Czasem biskup Grandin zdumiewał się, jak dobrze ci nowi chrześcijanie rozumieli doniosłość sakramentów. Inne zdarzenie ilustrowało fakt, że wiedzieli, jak bardzo istotny jest chrzest, by radować się z życia po śmierci. Do Grandina przyszły dwie kobiety, żeby zawiadomić o śmierci swoich dzieci. Tym razem dzieci nie były ochrzczone, ale dla obu matek nie stanowiło to problemu. - Czy ksiądz biskup może ochrzcić ich czepki? - spytały Grandina. Zadowolony był ze stałego wzrostu liczby Indian, którzy przyjmowali wiarę. Do małej chaty, która jednocześnie była jego mieszkaniem i kaplicą, przychodziło na mszę tylu Indian z plemienia Psie Żebra, że musieli się tłoczyć wokół ołtarza. Byli bardzo pobożni, ale brak szacunku, jaki czasem okazywali, martwił biskupa. Któregoś dnia podczas mszy odwrócił się do zebranych, żeby powiedzieć: Dominus vobiscum... "Pan z wami". "Tuż obok siebie spostrzegłem wysokiego prostaka, który właśnie zapalił swoją fajkę od świecy na ołtarzu. Rozłożyłem ramiona nieco szerzej niż zwykle i w ten sposób wytrąciłem mu fajkę z ust. Bardzo był zawstydzony, ja również. Po mszy przeprosiłem go, mówiąc, że zapewne jest nowo przybyły, a potem skarciłem pozostałych, że mu nie powiedzieli, jak ma się zachowywać". Jak na Grandina była to rzecz niezwykła nazywać kogoś "prostakiem". Zazwyczaj okazywał wielką cierpliwość w postępowaniu z Indianami, którzy jeszcze nie znali obrzędów chrześcijańskich, choć z pewnością miałby czasem prawo skarcić niejednego z nich. Kiedy pogoda na to pozwalała, wędrował od misji do misji, na ogół pieszo, przez bardzo niebezpieczne tereny. Ale czekały go znacznie większe trudy, kiedy jako bazę obrał Misję Opatrzności Bożej (dzisiaj Fort Providence). Ojciec Emil Petitot i brat Prosper Boisrame byli pierwszymi, którzy rozpoczęli pracę w nowej misji. - Gratuluję tobie, ojcze, i tobie, bracie, dokonaliście tu cudów. Jakaż to radość widzieć nową chatę z bali i nowy kościół. Wkrótce wrzesień, jak tylko liście spadną z drzew, każdej chwili możemy oczekiwać śniegu. - Księże biskupie, proszę się przyjrzeć dokładniej. Trzeba jeszcze w oba te budynki włożyć dużo pracy, jeśli mamy przetrzymać tu zimę, kiedy temperatura spada poniżej czterdziestu stopni. Mówiąc to brat Boisrame otarł pot z czoła. - Musimy uszczelnić szpary pomiędzy balami. Zamiast przyzwoitej drewnianej podłogi mamy klepisko, a za drzwi i okna dałbym nie wiem co. Grandin zabrał się do pracy razem z bratem i księżmi, z zapałem wyrabiając indiańską namiastkę tynku - trawę i glinę, ale obrzucenie nią ścian nieoczekiwanie sprawiło mu wiele trudności. - Skończę jeszcze tę ścianę i będę się modlić, żeby glina stężała. - Księże biskupie, ksiądz ma tyle gliny na ubraniu, co my na ścianach. Tej zimy wiatr może sobie hulać przez szczeliny, ale księdza biskupa z pewnością nie dosięgnie. - Tego rodzaju żarty ułatwiały znosić ciężką pracę, ale ci tak cierpliwi ludzie byli również praktyczni. Dobrze wiedzieli, jak bardzo przyspieszyłoby roboty budowlane posiadanie kilku prostych narzędzi. Grandin bardzo się rozgniewał, kiedy łodzie nic nie przywiozły. "Ani narzędzi, ani towarów, ani jedzenia" - zanotował w swoim dzienniku. - "Zapewne list zginął i ja nic nie otrzymałem, dosłownie nic". Zastanawiał się, czy nie odłożyć planów budowlanych na przyszły rok, kiedy dostanie to, co było im potrzebne, by zbudować przyszłą siedzibę biskupa Henryka Farauda, który w roku 1862 miał zostać pierwszym biskupem Północno-zachodnich Terytoriów. - Uważałem z początku, że dalsze prowadzenie robót byłoby kuszeniem Opatrzności Bożej - powiedział misjonarz. - Zamiast tego znalazłem sposób, żeby ominąć trudności i dalej pracować. - Jaki sposób? Co ksiądz biskup ma na myśli? Czy można zdobyć potrzebne nam rzeczy z nieba? - Nie całkiem. Złożyliśmy ślub ubóstwa. W praktyce oznacza to, że wzajemnie dzielimy się wszystkim. Nikt z nas niczego nie posiada. Każdy z nas posiada wszystko. - Ach tak, zaczynam rozumieć. - Kiedy biskup Grandin szkicował swój plan, ojciec Petitot z Misji Świętego Józefa w Forcie Resolution skinął głową z uśmiechem. - Kiedy tu przybiją barki z zapasami dla Misji Dobrej Nadziei, dla Wielkiego Jeziora Niewolniczego, dla wszystkich misji, z każdej łodzi weźmiemy po trochu. Po to, byśmy my mogli przeżyć, nasi współbracia muszą się nauczyć dzielić. W rok później Grandin był bliski tak gwałtownego buntu, jak nigdy potem podczas czterdziestu lat swej nad wyraz trudnej, pionierskiej pracy. Barki przybyły z bardzo małą ilością narzędzi budowlanych dla Misji Opatrzności Bożej. Podobnie jak nieraz w minionych wiekach Kościół katolicki w latach sześćdziesiątych XIX wieku przeżywał trudny okres. Grandin swoje żale wylał w liście do biskupa Tache: "Czym mamy budować? Jak oni to sobie wyobrażają? Nie przysłano mi ani jednej siekiery, ani jednego pilnika, ani jednego z tych narzędzi, o które prosiłem. A co otrzymałem, żeby upiększyć kaplicę? Trzy sznury do mojej alby. Nic, co mógłbym włożyć na grzbiet. Będę musiał podróżować w mojej fioletowej sutannie. W jednym pudełku były potłuczone talerze, zniszczone hostie i wiele innych uszkodzonych rzeczy. Jeden metalowy talerz wart jest tyle, co sześć stłuczonych. Ani jednego scyzoryka. Doszło do tego, że nie mamy czym zastąpić zgubionych guzików od spodni..." Jednak stopniowo się uspokoił i dodał: "Chciałbym, żeby ludzie zrozumieli, na co naraża nas ich zapominalstwo". Mimo irytacji z powodu braku narzędzi misjonarze zakończyli prace budowlane. Grandin nawet przerobił beczkę na fotel do swojej skąpo urządzonej "rezydencji". Kiedy praca została zakończona, należało to uczcić. Jakaż to była wspaniała okazja, żeby codzienne wyżywienie, którego podstawą były suszone ryby, zamienić na świeże mięso. Biskup zrezygnował jednak z tego specjału, kiedy dowiedział się, że głównym daniem jest stary wierny pies imieniem Cabri, podany w białym sosie. Najwidoczniej sos był przyprawą, dzięki której owe dziwne dania stawały się jadalne. Podczas tych specjalnych okazji "biesiadnicy" potrzebowali czegoś, co by rozjaśniło trudy ich codziennego życia. Takim kulinarnym chwytem posługiwali się często. "W któreś święto głównym daniem była potrawka ze starej wrony, której nawet psy nie chciały jeść, serwowana w wyśmienitym sosie". Wrona mu smakowała i przyznał się kiedyś, że gdyby przymierał głodem, zjadłby też psie mięso. Tej pierwszej zimy w Misji Opatrzności Bożej stale groził im głód. Po rozpaczliwych wysiłkach, żeby zreperować sieci na ryby, a potem po wielkich trudnościach, żeby je złowić pod lodem, nagle połowy się zwiększyły, a i zwierzyna pokazała się w dużych ilościach. Dzięki nieoczekiwanym nadwyżkom żywności misjonarze mogli dowieść handlarzom, że obie strony potrzebują siebie nawzajem, by przeżyć. Ludzie z fortu często ostrzegali biskupa, że umrze z głodu, ponieważ Kościół nie jest dość bogaty, by zaopatrzyć swoich misjonarzy w odpowiednią ilość żywności. Teraz przyszła kolej na misjonarzy, żeby pomagać handlarzom. Grandin wypatrzył dwie barki należące do Kompanii Hudsońskiej uwięzione na rzece Mackenzie wśród pól lodowych, które płynęły z ładunkiem mięsa. Gdyby nie dotarły do miejsca przeznaczenia, a dotrzeć nie mogły, oznaczałoby to śmierć głodową dla mieszkańców Fortu Simpson. Biskup Grandin chętnie dał ludziom kompanii 1500 ryb i 250 kg mięsa. "Pomaganie innym sprawia mi zawsze przyjemność". Choć raz Grandin nie musiał błagać pracowników kompanii o żywność i schronienie. Podczas takich spotkań ludzie lubili nieraz dyskutować na tematy religijne. Krytykowali biskupa Grandina, że wierzy w tak ich zdaniem absurdalne tajemnice jak Trójca Święta, czyli Bóg w Trzech Osobach. Podczas, gdy on posługiwał się argumentami teologicznymi, młody Baptysta dał o wiele bardziej przekonujące wyjaśnienie. - Proszę rozejrzeć się wokoło. Co widzimy? - Oczywiście śnieg - odparł faktor, kiedy w pewien słoneczny dzień zimowy, nazajutrz po śnieżycy we trzech przechadzali się nad rzeką. - A co jest pod śniegiem? - Lód. Wszyscy to wiemy, mój przyjacielu, ale co to ma wspólnego z twoją wiarą w ten nonsens, który nazywacie Trójcą Świętą? Ale w ten sposób nie mógł zbić z tropu Baptysty, który znowu zadał pytanie: - Co jest pod lodem? - Woda, ale... - I o to właśnie chodzi. Te trzy rzeczy - śnieg, lód i woda są różne, ale takie same. To wszystko jest woda. Na tym przykładzie najłatwiej zrozumieć, czym jest Trójca. Musi pan przyznać, że to logiczne. Ludzie z kompanii byli zdania, że jakaś nadprzyrodzona siła wiodła Grandina podczas jego niezwykle odważnych podróży w górę i w dół doliny rzeki Mackenzie. Wiadomo było, że zimą 1863-64, dwukrotnie uszedł ledwie z życiem, kiedy to zagubił się wśród lodów Wielkiego Jeziora Niewolniczego. A gdy jego trzyletnia wyprawa do północnych misji dobiegała końca, wiele z dawnej dotyczącej spraw religijnych wrogości pierzchło. Jeden z urzędników kompanii tak pisał o niezwykłej odwadze, jaką biskup Grandin wykazał w kraju, gdzie wielbiono ludzi śmiałych: "Wiem, że niezrównana cierpliwość księdza biskupa i jego nie słabnąca nigdy odwaga spotkały się z wielkim uznaniem naszych pracowników w całym okręgu, nie mówiąc już o szacunku i sympatii, jakie osobiste zalety księdza biskupa wzbudziły w tych wszystkich ludziach, którzy mieszkają nad rzeką Mackenzie". I choć wśród białych rósł podziw dla tego biskupa i jego oblatów, niektórzy Indianie patrzyli z pogardą na tych, którzy byli biedniejsi niż oni sami. - Indianie odeszli - oświadczył któregoś ranka brat Boisrame. - Odeszli dziś o świcie do swego obozu nad jeziorem. Co zrobimy? - Odeszli? Ale dlaczego? - Powiadają, że my jesteśmy tak biedni, że nie mamy nawet tytoniu, żeby im dać. - Ale my im dajemy wszystko. My im przynosimy Słowo Boże. Biskup Grandin miał takie uczucie, jakby ktoś zadał mu potężny cios w żołądek. Czyż praca misjonarzy, wszystkie znoszone przez nich wyrzeczenia nic dla Indian nie znaczyły? - Dogonimy ich, to jasne. Naszykuj, bracie kanu, szybko! - Energicznie wiosłowali pod prąd. Silny wiatr próbował odwrócić łódkę bokiem do wysokich fal. - Spójrz, bracie, widzę ich na brzegu. - Indianie zniknęli wśród drzew, żeby się skryć w swoich namiotach. Kanu gwałtownie zatrzymało się na piaszczystym brzegu. Biskup sam ruszył przez zarośla, żeby wytropić Indian, bratu Boisrame zostawiając wyciągnięcie łodzi na brzeg. Wypatrzył indiański obóz - kilkanaście wigwamów wokół dużego dołu, gdzie płonęło ognisko. Zaszczekał jakiś pies, potem drugi, ostrzegając o zbliżaniu się Grandina. Nikt nie wyszedł, by go powitać. Stał przy ognisku, zastanawiając się, co robić. Wiedział, że Indianie z pewnością ukryli się w wigwamach, ale chciał, żeby wyszli do niego. I wtedy wpadł na pomysł, że może hymn Montanów skłoni ich do wyjścia na zewnątrz. Zaczął śpiewać tak głośno, jak tylko mógł. Powoli Indianie zaczęli wychodzić i gromadzić się wokół niego. - To nie ja powinienem przychodzić do was - zaczął mówić. - To wy powinniście przyjść do mnie. Powiadacie, czemu mamy przyjść do niego, przecież on nawet nie ma tytoniu, żeby nam go dać. Ale ja przybyłem tu z tak daleka nie po to, żeby wam dawać tytoń. - Jeśli on nie ma tytoniu, to co ma? - rozległy się gniewne pomruki. - Inni ludzie obcy przychodzą do was, zabierają wam skóry w zamian dając tytoń i ubrania. Ja przyszedłem, żeby was nauczyć, jaka jest droga do nieba. Dziewięć lat temu pożegnałem się z moim starym ojcem. Ze smutkiem patrzył, jak odchodzę. Ale zgodził się na to dlatego, żebym ja mógł przyjść do was. Teraz ja napiszę do mego ojca, że Indianie nie chcą słuchać tego, co mówię. Że patrzą z pogardą na jego syna. On umrze z żalu. Skarżycie się, że wam nie daję tytoniu. Palilibyście go ze złymi duchami. Chcę was od tego uratować. Przez tłum przecisnął się jakiś stary człowiek, powtarzając: - Dajcie mi mówić, dajcie mi mówić. - Wolno podszedł do biskupa Grandina. Lekko zgarbiony, okryty kocem, który miał go chronić przed wiosennym chłodem, był jednym ze starszyzny plemiennej. Zatrzymał się przed biskupem i spojrzał na niego uważnie - jego oczy ledwie były widoczne wśród zmarszczek i długich siwych włosów. - Ojcze, nie sądź naszych serc wedle naszych słów. Nie znamy ciebie dobrze. Inni biali ludzie pojawiają się u nas jak komary, które wysysają naszą krew i odchodzą. Biali zabierają to, co chcą. Wracają wtedy, kiedy chcą wziąć jeszcze więcej. W zamian jednak coś za to dają. Ale ty, ty jesteś biedny, nic nam nie dajesz, nawet tytoniu. Teraz jednak rozumiemy, że twoje dary są znacznie cenniejsze. Będą trwać długo potem, jak się rozwieje dym z naszych fajek. Stary człowiek odwrócił się twarzą do tłumu: - Szybko, zwijajcie wasz wigwamy - rzekł głośno, rozkazująco. Wszyscy Indianie zamarli, nawet dzieci ani drgnęły. Przez chwilę jedynym dźwiękiem był łagodny szelest poruszanych wiatrem liści. - Ładujcie wszystko na wasze kanu. Wracamy. Kiedy ten kryzys minął, Grandin wrócił do Misji Opatrzności Bożej, żeby na coraz dalszej północy nadal głosić Ewangelię Jezusa Chrystusa. Wędrował od jednej misji do drugiej, wspierając na duchu ojców i braci. Sześćdziesiąt lat później w roku 1922 biskup Emil Grouard z Athabaski opisał w swoim dzienniku rok 1864, który jako młody misjonarz spędził razem z Grandinem w Misji Opatrzności Bożej: "Nigdy nie byliśmy tak szczęśliwi przez całe życie. Trzeba nas było widzieć, jak wspinaliśmy się po drabince sznurkowej, a potem jeden przez drugiego wpełzaliśmy na nasze posłania. Czasem któremuś z nas stopa albo noga ugrzęzła głęboko w podłodze, ponieważ deski się ruszały. Nie były przybite gwoździami dla tej prostej przyczyny, że nie mieliśmy gwoździ... Żaden z nas nie zamieniłby się na miejsce nawet z szachem Persji". W sierpniu tego samego roku po raz pierwszy od przeszło trzech lat, Grandin był znowu w Ile a la Crosse. Prawie natychmiast po przybyciu rozchorował się. Pluł krwią. Oblaci i zakonnice byli poważnie zaniepokojeni jego stanem zdrowia. Już przedtem widywali go chorego, ale nigdy jeszcze nie był tak słaby jak teraz. Trzy lata uciążliwych podróży i kiepskiego wyżywienia spowodowały, że był wyczerpany i apatyczny. Nawet włosy mu nieco posiwiały. Większą część następnej zimy spędził w łóżku. 10. PRÓBA ZESŁANA PRZEZ BOGA - Pali się, pali się! Księże biskupie, proszę szybko przyjść. Nasz dom się pali. - Młody chłopak wpadł do pokoju w klasztorze franciszkanek w tle a la Crosse, gdzie Grandin wraz z innymi misjonarzami kończył kolację. - Płomienie już strzelają z okien. Wesoły gwar zamarł, jak nożem uciął. - Dzieci, nasze książki, nasze wszystkie zapasy są tam w domu - mówiąc to biskup Grandin wybiegł na dwór. - Szybko, ratujmy, co się da. - Za nim wybiegli wszyscy. Brat Bowes już próbował zdusić płomienie wodą z węża małej ręcznej pompy. - Moglibyśmy ugasić ogień, ale jest za mało wody. Gdyby było jej więcej! - krzyknął brat, kiedy zobaczył przybyłą mu na pomoc odsiecz. Kiedy biskup otworzył frontowe drzwi domu mieszkalnego oblatów, buchnęły kłęby gryzącego dymu. Omal nie zapaliła się na nim sutanna, tak że cofnął się gwałtownie. - Musimy ratować Przenajświętszy Sakrament, spróbujemy wejść z boku. - Ledwie znalazł się w środku, zobaczył, że spod drzwi kaplicy wypełza dym, przebiegł niewielki hali, wypadł do kaplicy i chciał dźwignąć z ołtarza tabernakulum, ale udało mu się to dopiero za trzecim razem. Dym bardzo zgęstniał, płomienie syczały pożerając drewno. Ten nowy piętrowy budynek był ich dumą i radością - był nie tylko domem mieszkalnym dla oblatów i kilku franciszkanek, ale też i szkołą. Ich bezcenne narzędzia i reszta materiałów budowlanych znalazły się w płomieniach. Zniszczenie tego budynku będzie z pewnością poważnym ciosem dla ich misyjnej pracy wśród ludności zamieszkałej wokół a la Crosse i opóźni pracę co najmniej o rok, kiedy to będą mogli zacząć odbudowę. - Tędy, drzwi są tutaj! - zawołał ktoś widząc, że Grandin potyka się, z trudem dźwigając ciężar ponad siły. Dym go dusił, więc kaszlał i z trudem łapał oddech. Po policzkach spływały mu łzy, a kiedy wreszcie znalazł się na dworze, zamarzły w lodowatym marcowym powietrzu. Zachwiał się, ale jeden z braci wziął od niego tabernakulum i zaniósł je do kościoła. - Proch, musimy wynieść proch, zanim eksploduje! - krzyknął ktoś nagle. Misjonarze zawsze mieli pewien zapas prochu strzelniczego i naboi do polowania, przede wszystkim po to, by wymieniać z Indianami na skórzane ubrania, żywność i różnego rodzaju usługi, takie na przykład jak wynajęcie przewodnika. - Okno w składzie jest zablokowane, tamtędy nie można więc wejść. Za dużo tam dymu. Nie mamy czasu, żeby wynieść proch - ostrzegł któryś z ojców. Okrążyli biegiem budynek, żeby zobaczyć, czy nie ma innej drogi, żeby się dostać do środka. - Wycofajmy się jak najdalej, nim proch wybuchnie i zabije nas wszystkich - rozkazał biskup Grandin. - Kiedy odwracał się, żeby uciec, zauważył, że jeden z braci spuszcza dzieci z okna na piętrze. Koce, w jakie były owinięte, już się paliły. - Księże biskupie, księże biskupie! - zawołał brat stojący w oknie, wdychając łapczywie świeże powietrze. - Kolejno będę wyrzucał dzieci, proszę je łapać. - Grandin widział jego postać na tle płomieni. Brat zaczął ostrożnie spuszczać na dół płaczące ze strachu dzieci prosto w ręce czekających na dole misjonarzy, którzy je ta-czali po śniegu, żeby zdusić płomienie. Kiedy ostatnie było już bezpieczne, brat zniknął z oczu misjonarzy, żeby jeszcze raz sprawdzić, czy nie został nikt na górze. Potem wdrapał się na okno, przez chwilę wisiał na rękach trzymając się parapetu i spadł z pluskiem w roztopiony śnieg. W chwilę później podłoga na piętrze zapadła się, a wtedy ściany pochyliły się i runęły wśród deszczu iskier. - Uwaga! Proch wybuchnie lada moment! Przerażeni ludzie zaczęli uciekać w stronę zamarzniętego jeziora, bojąc się, że ogarnie ich eksplozja. Dzieci owinięto w strzępy koców, żeby je uchronić od podmuchów lodowatego wiatru. Mała grupka stała trzęsąc się z zimna i patrząc, jak płomienie unicestwiają ich nadzieje, ten budynek, który miał służyć wielu przyszłym pokoleniom. Ale oto nowe niebezpieczeństwo wzbudziło jeszcze większe przerażenie. - Pali się ogrodzenie między domem i kościołem. Trzeba ugasić płomienie, nim dosięgną kościoła - zawołał Grandin. Rzucili się, gotowi nawet gołymi rękami wyrywać ogrodzenie, byle tylko uratować kościół. Wtedy wybuchł proch, a deszcz iskier i szczątków spadł na zbitą gromadkę pogorzelców. Nagle wiatr się zmienił, zamiast podsycać płomienie w kierunku kościoła, skierował je w stronę jeziora, gdzie nie mogły wyrządzić żadnej szkody. O godzinie dziewiątej wieczorem dom mieszkalny i szkoła były wypaloną skorupą. Belki, ciosane i wznoszone z takim wysiłkiem, z taką miłością, żarzyły się jak dogasające popioły wielkiego ogniska rozpalonego z radosnej okazji. Ci, którzy przeszukiwali teren wokoło, żeby zebrać to wszystko, co miało jakąś wartość, a nie zostało pochłonięte przez płomienie, przemoczeni byli po kolana brodząc w wielkich kałużach roztopionego śniegu. - Nie stójmy tutaj, bo wszyscy zaziębimy się na śmierć - ostrzegł biskup Grandin osłupiałych dorosłych i płaczące dzieci. - Chodźmy do kościoła, tam się ogrzejemy i wysuszymy. Ale nade wszystko musimy podziękować Bogu. Nasz nowy budynek będzie pod wezwaniem świętego Józefa. - Nasz nowy budynek będzie pod wezwaniem świętego Józefa? Czy ksiądz biskup mówi poważnie? - powiedziała głośno siostra Maria-Anna Pepin to, co wszyscy pomyśleli. - Święty Józef pozwolił, żeby nasz dom się spalił. Jeśli go znowu zachęcimy, nie wiadomo, co spali się następnie. Grandin uśmiechnął się do zakonnicy. To zrozumiałe, że była wstrząśnięta. On sam tyle wycierpiał, tyle poniósł wielkich strat, że nie popadał już w rozpacz, każdy taki dopust uważał za przejaw woli Bożej. - Święci wiedzieli, jak przyjmować krzyż - powiedział. - Zawsze są dwie strony medalu. To wszystko, co sprawia, że cierpię, zawsze obraca się na dobre. Zobaczymy, co dobrego Pan Bóg uczyni z tego zła - i mocnym jasnym głosem zaintonował hymn dziękczynny, wielbiący Boga. Siostra Pepin potrząsnęła głową mówiąc: - Kto może pokonać takiego człowieka? Przecież on każdą klęskę przemienia w zwycięstwo. - I wraz z innymi zaczęła głośno śpiewać. Następnego dnia biskup Grandin wstał bardzo wcześnie i zaczął przeszukiwać pogorzelisko, żeby ocalić gwoździe i wszystko to, co mogło się misjonarzom jeszcze przydać. Zostały tylko dwa zbudowane z kamienia kominy i kilka zwęglonych belek. Mimo, że pogodził się z tą okropną wczorajszą klęską, czuł jednak wielkie rozgoryczenie. Ten dorobek materialny minionych dwudziestu lat został stracony w ciągu kilku godzin: umeblowanie, biblioteka, narzędzia, jego własny dziennik, tak wiernie spisywany w łodziach i wśród śniegów. "Nie ma nawet chustki do nosa, żeby otrzeć łzy". Zastąpienie zniszczonych rzeczy będzie drogo kosztować ubogich misjonarzy, inna sprawa, że tym razem sprowadzenie ich będzie znacznie łatwiejsze. Nowy szlak powstały z inicjatywy Grandina długości około trzystu kilometrów łączył teraz Ile a la Crosse z Lac Vert i Fortem Carlton. Pozostałą część drogi do St. Boniface nadal trzeba było w znacznej części przebywać wodą. Lata całe kanu i barki przewoziły większość ładunków. Realizacja marzenia Grandina o drodze prowadzącej wśród rozległych zarośli, brzegiem jezior i przez podmokłą prerię była początkiem nowej epoki. Teraz karawany wozów mogły transportować na przykład takie urządzenia jak piece, które sprawiały, że łatwiej było znosić trudy pionierskiego życia. Urzędnicy Kompanii Hudsońskiej najpierw krytycznie podchodzili do projektowanej drogi, obawiając się, że ułatwi ona współzawodnictwo samodzielnym handlarzom skórami. Na północnym zachodzie Kanady kompania miała monopol i nie chciała go utracić. Jednak biskupowi udało się jakoś przekonać ludzi z kompanii, że warto zrealizować ten projekt, a nawet skłonić ich do tego, by ponieśli część kosztów. Kiedy droga była skończona, Grandin z radością wybrał się na zakupy do St. Boniface. "Kupiłem nawet kilka kotów" - zanotował. Pożar pozbawił go sił witalnych i osłabił tę tak charakterystyczną dla niego determinację, żeby walczyć ze wszystkimi przeciwnościami. Publicznie i prywatnie przyjął tę tragedię jako wyraz woli Bożej, ale musiał zdobyć środki materialne, by misjonarze mogli podjąć pracę z nowym zapałem. Miał nadzieję, że biskup Tache otworzy jakieś drzwi i przedstawi go ludziom, którzy będą chcieli ofiarować chociaż trochę narzędzi i książek, którzy dadzą pieniądze, żeby rozpocząć odbudowę. Podjeżdżając do St. Boniface Grandin zobaczył, że robotnicy odbudowują katedrę oraz domy zniszczone przeszło cztery lata temu w wielkim pożarze. Pomyślał: "Musimy naszą odbudowę zacząć w kamieniu. Domy z drewna łatwo się palą. Biskup Tache zrozumie, jak ciężko mi na sercu. On przeżył to wszystko co ja, a nawet więcej". - Czy biskup coś mówił? - spytał jeden z wioślarzy. - Nie, ja tylko po prostu głośno myślałem. Kiedy załoga przycumowała barkę, Grandin wziął swoją torbę podróżną i spiesznie brzegiem rzeki udał się do misji. Pochylony nad motyką biskup Tache właśnie sadził ziemniaki. - Trzeba uważać, żeby je sadzić we właściwym kierunku oczkiem do góry - powiedział Grandin. Tache podniósł wzrok i roześmiał się. - Nie mogę wprost uwierzyć, przecież to ty, Witalisie. - Obaj biskupi uścisnęli sobie dłonie i objęli się serdecznie. - Co cię sprowadza do St. Boniface? Myślałem, że znowu wyruszyłeś na północ w jeszcze jedną swoją ryzykowną wędrówkę. Ale jak to miło, że przybyłeś. Masz list od superiora generalnego. Jeśli jest tak, jak mi się zdaje, to wkrótce wraz ze mną wyruszysz do Francji na naszą generalną kapitułę. A teraz powiedz mi, co cię sprowadza do naszego wielkiego miasta? - Drogi księże biskupie, mam złe wiadomości. Na początku marca nasza nowa siedziba w Ile a la Crosse spaliła się całkowicie. Straciliśmy wszystko, z wyjątkiem ubrań, które mieliśmy na sobie. Przybyłem, żeby cię prosić, abyś pomógł mi zdjąć ten wielki ciężar z mojej duszy. - Wejdź, Witalisie. Z pewnością jesteś bardzo zmęczony. Wypijemy razem herbatę i coś zjemy. Opowiesz mi, czy nikt nie poniósł szkody podczas pożaru. Dlaczego wybuchł? Ja z kolei ci opowiem, co myśmy zrobili, kiedy spaliła się nasza misja. I mam jeszcze jeden temat, który pragnę z tobą omówić - nowa diecezja na zachodzie. Kościół stoi u progu wielkiej ekspansji. Musimy być przygotowani na wszystko, co nas czeka. Kiedy weszli do domu, Grandin opowiedział dokładnie, co się wydarzyło. - Sam chyba rozumiesz, Witalisie, że ja niewiele mogę zrobić, by wyrównać poniesione podczas pożaru straty. Jedyną twoją szansą jest Europa. Przecież Bóg tak wszystko urządził, że osobiście będziesz mógł tam prosić o pomoc. - Tak, rozumiem. Przedstawię moje problemy naszemu zgromadzeniu. W Europie jest wielu ludzi, którzy są bardzo bogaci. Z pewnością będą mogli złożyć ofiarę dla naszych biednych misji. - Wypił ostatnie krople herbaty i zebrał starannie okruchy chleba z talerza. - To prawdziwa mąka, a nie rybia ikra, jaką jadałeś na północy. Proszę, częstuj się jeszcze. - Grandin nie mógł odmówić tak kuszącej propozycji biskupa Tache. - A teraz porozmawiajmy o naszych planach. Cały zachód, sięgający do Gór Skalistych, jest zbyt rozległy, by tworzyć jedną diecezję z siedzibą w St. Boniface. Tak, jak oddzieliły się północne misje, tak samo muszą się oddzielić te położone bardziej na zachód. Zbudowałeś siedzibę diecezji w Misji Opatrzności Bożej naszemu biskupowi Henrykowi Faraudowi. Nadszedł czas, by pomyśleć o założeniu następnej diecezji. Ty, mój przyjacielu, jesteś głównym kandydatem, by zostać biskupem nowego wikariatu apostolskiego w Saskatchewan. Grandin od pewnego czasu obawiał się, że przyjdzie dzień, kiedy masowa emigracja z Europy do zachodniej Kanady spowoduje, że będzie musiał kierować diecezją. - Od dawna modlę się o to, żebym umarł przed tobą i nie musiał zostać biskupem St. Boniface. Chcę być tylko twoim pomocnikiem, bo wtedy cały czas mogę poświęcić moim Indianom. Z pewnością znajdzie się ktoś lepszy na to stanowisko. - Rozważ to, Witalisie. Nie byłoby źle, gdybyś został biskupem nowej diecezji. To znacznie lepiej, niż gdybyś został moim następcą. St. Boniface jest w środku zażartej walki, ponieważ mówi się o przyłączeniu tego miasteczka do Stanów Zjednoczonych. Na nasz teren napływają osadnicy. Nowa diecezja to teren nadgraniczny. Ty lubisz życie ruchliwe. Pomyśl o tym. - Trudno, bym myślał o czymś innym. - Przyjmij radę kogoś, kto ma więcej doświadczenia w polityce Kościoła. Bierzemy udział w narodzinach Kościoła na zachodzie Kanady. O tak, mamy duży udział w tym, co się tu dzieje. Ale ostateczne decyzje, jak wiesz dobrze, zapadają na wyższych szczeblach. Biskupi z Quebecu planują założenie diecezji francuskiej, angielskiej oraz jednej na dalekim zachodzie dla Indian. To wszystko jest w ich rękach. Nie martw się zbytnio. To, co ma się stać, na pewno się stanie. Ty i ja nie możemy wiele uczynić, by zmienić bieg historii w 1867 roku. - Oczywiście masz rację. Ale już sama myśl, że miałbym kierować diecezją, przeraża mnie. - Witalisie, gdzie twoja wiara w Opatrzność Bożą? Na razie o wszystkim zapomnij. Porozmawiajmy o naszej podróży do Europy. Odpływamy 25 maja. Najpierw zatrzymamy się w Paryżu, żeby się spotkać z superiorem generalnym. Potem jedziemy do Rzymu na uroczyste obchody tysiącosiemsetnej rocznicy męczeństwa świętego Piotra i świętego Pawła. Jesienią kapituła generalna. A potem będziesz miał czas, aby opowiedzieć, komu trzeba, o poniesionych podczas pożaru stratach i zebrać potrzebne pieniądze. Kiedy jednak biskup Grandin przybył do Francji, wszystkie drzwi zamknęły się przed nim cicho, lecz nieubłaganie. Doświadczenia paryskie były typowe dla przyjęcia, z jakim się spotkał. - Bardzo mi przykro, księże biskupie, ale obecnie we Francji przeżywamy ciężkie czasy. Bezrobocie jest bardzo duże, panuje wielka bieda. Mnóstwo ludzi przymiera głodem. - Ale ja proszę o tak niewiele. Po prostu o możliwość wygłoszenia kazań w kilku kościołach tutejszej diecezji. Chcę prosić o pomoc dla moich biednych indiańskich misji. Przeżyliśmy katastrofalny pożar, który zniszczył nam wszystko. Ksiądz jest sekretarzem biskupa, wystarczy jedno słowo. - Mój drogi biskupie Grandin, ja absolutnie nie mogę nic zrobić. Mój biskup prosił o przekazanie przeze mnie wyrazów żalu. Tyle osób przychodzi do naszej diecezji, proszą o poparcie w bardzo dobrych sprawach. A my tak niewiele możemy zrobić. A poza tym otrzymaliśmy polecenie z Rzymu, z Kongregacji Rozkrzewiania Wiary, żebyśmy nie zezwalali na specjalne zbieranie datków. Do widzenia, wasza ekscelencjo. -- Dziękuję księdzu za jego cierpliwość. Ale są jeszcze inni biskupi, może jakieś szlachetne dusze pomogą mi. - Grandin starał się nie okazywać swego rozczarowania, ale kiedy wyszedł z kancelarii, aż się zgarbił ze zmartwienia. Minęło kilka miesięcy wypełnionych skromnymi przyjęciami wydawanymi przez ludzi, którzy chcieli słuchać, ale nie chcieli dawać. "Drodzy przyjaciele, przybyłem tu, by dziś wieczorem mówić wam o kraju, o którym tak mało wiecie"... Niewiele też wynikało z obietnic wysokiej rangi urzędników państwowych, zawsze obecnych na tych spotkaniach. "Dla siebie zbieram tyle, iż żyję w biedzie, ale dla moich misji prawie nic nie zebrałem". Jednak szczerość i upór, z jakimi przemawiał, wreszcie zwróciły na niego ludzką uwagę. Stał się kimś w rodzaju dziewiętnastowiecznego gwiazdora środków masowego przekazu. Gdyby w tych czasach istniała telewizja i gdyby prowadzono w niej na żywo wywiady, miałby wielkie powodzenie. Ludwik Veuillot, wybitny dziennikarz paryski, był jednym z największych admiratorów Grandina. Swoim czytelnikom opowiedział dzieje biskupa, opowiedział o jego bezprzykładnym poświęceniu, o okrutnych i wyczerpujących warunkach życia misyjnego w północno-zachodniej Kanadzie. O niebezpiecznych wyprawach tego misjonarza czytało tysiące czytelników gazety "L'Univers". "Na tych misjach nie ma miejsca na poezję, jest tylko proza - lodowata, nudna, straszliwa proza" - to przytoczona w gazecie wypowiedź biskupa Grandina. A oto reakcja Veuillota: "Kiedy tak słuchaliśmy go, następująca myśl przyszła mi do głowy, że Kościół katolicki posiada tajemniczy dar "stwarzania" bohaterów..." Słuchacze Grandina żywo zareagowali na jego opowieści o podróżach kruchymi kanu, o pokonywaniu wezbranych strumieni, żeby udzielić ostatniego sakramentu umierającym Indianom. "Zebrałem siedemdziesiąt tysięcy franków gotówką - doniósł ojcu Józefowi Fabre, superiorowi generalnemu, następcy biskupa de Mazenod. - Oprócz tego ludzie dali mi dla moich misji różne rzeczy warte dalsze trzydzieści tysięcy. Ale co najważniejsze, trzynastu mężczyzn: księży, braci, ludzi świeckich chce pracować w mojej nowej diecezji". Czy mógł ktoś sobie wyobrazić diecezję dwukrotnie większą niż Francja? Ale dla jakichś niewiadomych powodów władze kościelne w Rzymie nie wydawały odpowiednich dokumentów, by ją ustanowić. - Co ich powstrzymuje? - spytał Grandin wprost ojca Fabre. - Sądzę, że ksiądz biskup powinien jechać sam do Rzymu i starać się o audiencję u Ojca Świętego. On z pewnością zrozumie niecierpliwość biskupa i popchnie całą sprawę. Proszę pamiętać, że oni tam przede wszystkim myślą o wieczności. Jeśli coś nie będzie załatwione dzisiaj, to z pomocą Bożą kiedyś przecież zostanie załatwione. Proszę zapalić pod ich stopami jeden z tych pożarów traw stepowych. - Czy ojciec generał myśli, że ja naprawdę mogę tam coś zdziałać? Nie boję się wyjazdu, wydatków i tak dalej. - Skorzystał jednak z rady superiora generalnego, spakował walizkę i wsiadł do pociągu jadącego do Rzymu. Zdążając do pałacu papieskiego zatrzymał się na chwilę, żeby podziwiać wspaniałą kopułę Bazyliki Świętego Piotra. Rzym i Ile a la Crosse dzieliły wieki, ale łączyło je to samo posłanie Ewangelii. Czy papież to zrozumie? - Księże biskupie, Ojciec Święty prosi. - Sekretarzem papieża był młody włoski monsignor mniej więcej w wieku Grandina, ale jego sutanna z purpurowymi guzikami i purpurowym cyngulum mocno kontrastowały ze zniszczoną sutanną misjonarza. - Ksiądz biskup ma około piętnastu minut. Dokumenty dotyczące nowej diecezji są przygotowane. Proszę tędy. Kiedy otworzyły się wysokie, wąskie drzwi, papież Pius IX wyszedł zza zdobnego biurka. - Biskupie Grandin, wiele rzeczy słyszałem o tobie i o twojej pracy w Kanadzie. Witaj w Rzymie. - Przez chwilę Grandin był tak wzruszony, że nie mógł wykrztusić słowa. - Proszę usiąść tutaj. Najpierw interesy, a potem porozmawiamy trochę o misjach, ulubionym temacie księdza biskupa. - Wasza Świątobliwość, biskupi Quebecu złożyli petycję w sprawie ustanowienia nowej diecezji na zachodzie Kanady, ale jak dotąd nic się w tej sprawie nie dzieje. Bardzo chciałbym wrócić do siebie z jakimiś wskazówkami na przyszłość. - Oczywiście wszyscy chcemy mieć jakieś wskazówki na przyszłość. Na przykład ruiny Rzymu były źródłem nadziei ludzi takich jak ty i ja. Życie jest pełne niespodzianek nawet dla papieża. Już raz byłem zmuszony uciekać z tego miasta. Jeśli chodzi o twoją sprawę, to proszę, nie martw się tym, sam zajmę się tą nową diecezją. O ile wiem, kardynałowie niezbyt są chętni wyrazić na nią zgodę, ponieważ tylko trzech biskupów podpisało petycję. I jeszcze jeden szczegół. Będziesz musiał złożyć rezygnację z funkcji koadiutora biskupa Tache, ponieważ ma on zostać nowym biskupem Saskatchewanu. Dopilnuję, żeby odpowiednie dokumenty były gotowe, nim wyjedziesz z Rzymu. - Dziękuję Waszej Świątobliwości. Chciałbym też prosić o specjalne zezwolenie dla moich misjonarzy. Żeby mogli nie zapalać światła przed tabernakulum. - Biskup Grandin spostrzegł, że kiedy to mówił, z twarzy papieża znikł uśmiech. Pius IX, rygorysta z usposobienia, uważał, że jego kler powinien ściśle przestrzegać przepisów Kościoła. - Nie, taką zgodę wyrażam tylko w okresach prześladowań. A wy w Kanadzie nie jesteście jeszcze na tym etapie. Grandin nie wiedział, co począć. Czy wolno mu dyskutować z papieżem? On sam uważał, że przepisy istnieją po to, żeby służyć ludziom, a nie przeszkadzać w dziele prowadzonym z takim poświęceniem. Musiał więc zabrać głos w tej kwestii. - Wasza Świątobliwość, to prawda, że nie jesteśmy prześladowani. Ale musimy tyle wycierpieć, znosić chłód, głód, obywać się bez rzeczy, które Wasza Świątobliwość uważałaby za oczywiste. Jeśli zostanie nam zabrany Bóg, to co nam zostanie? - Nie możecie zapalać jednej świecy? Ogarka? Grandin zmarszczył czoło. - Tak, jeśli musimy, ale to dla nas jeszcze jeden wydatek. Żeby przeżyć, musimy oszczędzać na wszystkim. Ataki polityków włoskich nauczyły Piusa IX, jak ważne jest przeżycie. - A więc dobrze, masz moją zgodę. Po audiencji biskupa Grandina u papieża Watykan aż huczał od plotek. Kardynał Aleksander Barnabo, który opracował dekret ustanowienia nowej diecezji, powiedział do Grandina: - Nie wiem, co ksiądz biskup powiedział Jego Świątobliwości, ale wy misjonarze potraficie zawsze zdobyć to, co chcecie. - Nie mam żadnych tajemnych sposobów, Jego Świątobliwość jest po prostu najlepszym ojcem. - Jego Świątobliwość ofiarowuje księdzu biskupowi wspaniałe dary: po pierwsze kielich mszalny. Ale to nie wszystko. Nasz najlepszy ojciec ofiarowuje księdzu biskupowi cyborium do przechowywania w nim Eucharystii, przy którym nie trzeba będzie zapalać świecy. - Spojrzeli obaj na siebie i wybuchnęli głośnym śmiechem, a potem serdecznie uścisnęli sobie dłonie. - Niech Bóg ma księdza biskupa w swej pieczy. Przed odpłynięciem do Kanady, w 1868 roku biskup Grandin raz jeszcze przeżył serię rozdzierających serce pożegnań. I po raz ostatni uściskał swego szybko starzejącego się ojca. Kiedy w maju tego roku znalazł się w mieście Quebec, dowiedział się, że Rada Biskupów Kanadyjskich spotkała się, by ustalić szczegóły organizacji nowej diecezji na zachodzie. Jej siedzibą miało zostać St. Albert, a nie, jak planowano przedtem, Edmonton. Dokładnie siedem lat temu biskup Tache i ojciec Albert Lacombe wybrali St. Albert na miejsce nowej misji nad brzegiem rzeki Sturgeon. Oblaci - ojcowie i bracia - już tam dzielnie pracowali, ale Grandin wiedział, że brakuje środków, by rozpocząć to nowe przedsięwzięcie. Wyprawa wozami z St. Boniface do Ile a la Crosse potwierdziła jego obawy, że trudno będzie utrzymywać nową diecezję, pozbawioną własnych środków finansowych. Wiedział, że transport wozami po wyboistych szlakach Zachodniej Kanady jest droższy niż łączne koszty przewozu ładunków koleją we Francji i statkiem z Francji. Żeby zaoszczędzić jak najwięcej pieniędzy, zostawił w kraju wiele osobistych rzeczy, w tym dziesięć skrzynek tytoniu, dziesięć beczułek cukru i dziesięć beli różnych towarów. Miały przypłynąć później, kiedy będzie go stać na opłacenie frachtu. W miesiąc potem jak karawana opuściła St. Boniface, podróżnicy ciągle jeszcze byli na szlaku. Grandin rozglądał się po niebie szukając oznak polepszenia się pogody. Noc po nocy szybko nadciągające burze gnębiły wędrowców. Pioruny i grzmoty rozrywały niebo, a błyskawice uderzały w najwyższe drzewa. Nikt nie mógł zasnąć, dopóki burza nie wyczerpała swej wściekłości, zwykle na jakąś godzinę przed świtem. A wtedy wszyscy zapadali w niespokojny sen, ponieważ dokuczliwa mżawka przenikała ubrania i koce, potęgując zdenerwowanie. Po rannej modlitwie biskup Grandin ostrzegł swych rekrutów-misjonarzy o czekającym ich niebezpieczeństwie. - Dzisiaj musimy poruszać się nad wyraz ostrożnie. Jak widzicie, błoto jest tak głębokie, że nasze wozy zanurzają się w nie po osie. Jedna się złamała. Nie chcemy, żeby jeszcze raz to się zdarzyło. Trawa na zboczach wzgórz jest śliska, a co gorsza musimy się przeprawić przez północną odnogę rzeki Saskatchewan. Jej brzegi są strome. Módlmy się, żeby Bóg wyprowadził nas na twardy grunt. Nagle trzask. To woźnice strzelili z batów, kiedy wozy rozpoczęły jeszcze jeden dzień powolnej, męczącej jazdy. Wszystko szło dobrze aż do przeprawy przez rzekę. Przez wzburzony brunatny nurt wozy przeprawiły się płaskodenną łodzią na brzeg, skąd woły zaczęły się wspinać na strome wzniesienie. - Hej, uwaga! - krzyknął któryś z woźniców. - Nie mogę sobie dać rady z moim wołem, koniecznie chce zawrócić do rzeki. - Zwierzę nagle się obróciło i ruszyło pędem wraz z wozem wyładowanym czterystukilogramowym ładunkiem. Wóz wpadł do wody i zatonął, nim ktokolwiek zdołał coś zrobić. - Szybko, ratujcie kufer, są w nim dary od papieża! - Ale nie tylko ten kufer wpadł do wody. Biskup Grandin stracił całe swoje ubranie, rodzinne zdjęcia, narzędzia i wiele innych rzeczy tak bardzo potrzebnych jego misjom. Przez kilka dni obozowali na brzegu rzeki i próbowali odzyskać choć część przedmiotów. Ale wszystko zniknęło bezpowrotnie. Przyjmując ten cios z taką samą rezygnacją co pięć lat temu niszczycielski pożar, Grandin zapisał w swoim dzienniku: "Taka była święta wola Boga. Pomimo ponawianych wielokrotnie wysiłków niczego nie odzyskaliśmy". Wkrótce potem karawana się rozdzieliła, kilku misjonarzy udało się na zachód do St. Albert, podczas gdy biskup Grandin i reszta podskakując i trzęsąc się na wozach pojechała na północ do Ile a la Crosse. W miesiąc później on także miał odbyć podróż na zachód, by rozpocząć nowy etap życia jako pierwszy biskup St. Albert. 11. ŚMIERĆ WĘDRUJE PRZEZ PRERIĘ Najpierw słychać było salwę za salwą, nim z gęstej mgły porannej wyłonili się Metysi na koniach. Wóz Grandina zatrzymał się tak gwałtownie, że biskup omal nie wypadł. W dali rozległ się wystrzał armatni, nie wiadomo czy miało to być pozdrowienie, czy przestroga. - Czyżby groziła nam potyczka z Indianami? - zawołał biskup chwytając woźnicę za ramię. Nim ten mógł odpowiedzieć, co najmniej trzydziestu ludzi radośnie krzycząc otoczyło wóz biskupa, strzelając raz po raz na wiwat. Jeden z nich prowadził osiodłanego konia. Grandin uniósł rękę w pozdrowieniu. Rozglądając się po twarzach szukał kogoś znajomego, na przykład ojca Lacombe'a. Jego zmieszanie pierzchło, kiedy przywódca małego oddziału wyjaśnił, po co wyjechali mu na spotkanie: - Proponujemy, by ksiądz biskup konno udał się do misji. To tylko pięć kilometrów. - Podniecone konie chrapały i stały bardzo niespokojnie podrzucając łbami i oganiając się ogonami. Biskup odetchnął głęboko, żeby opanować wzruszenie. - Zgoda. No, nareszcie dotarliśmy do St. Albert. Było to 25 października 1868 roku. W tym dniu rozpoczął się nowy etap w życiu Grandina, oficjalne objęcie przez niego wikariatu apostolskiego St. Albert. Dosiadł konia przybranego w czerwone, zielone i białe pompony i wkrótce znalazł się u stóp wzgórza misyjnego, gdzie spora gromada Indian i Metysów przywitała go radosnymi okrzykami. Podczas jazdy na szczyt wzgórza przybyli zatrzymali się przy pierwszym z kilku łuków, zbudowanych z tej okazji, żeby wysłuchać przemówienia powitalnego ojca Alberta Lacombe'a i miejscowych przywódców Metysów. Ojciec Lacombe wyszedł naprzód. - Witaj, księże biskupie. Od dawna czekaliśmy na tę chwilę. Bo choć nasza misja jest biedna, bogata jest duchem i pragnie szerzyć Ewangelię wśród Indian Kri i Czarnych Stóp. Grandin objął wzrokiem tę niewielką grupę. Byli to krzepcy myśliwi i traperzy, jakaś kobieta, która podniosła w górę małego chłopczyka, by zobaczył, skąd to całe zamieszanie. Oto był jego lud: mężczyźni i kobiety gotowi iść za swoim nowym biskupem. - Dziękuję wam, moi przyjaciele. Dobry Bóg wiele dla nas uczynił. Po krótkim odpoczynku rozpoczął swój pierwszy oficjalny obchód rozłożonej na wzgórzu misji. Mroczne niebo nagle się otworzyło i rozbłysło radośnie słońce. Suche liście trzeszczały pod jego stopami, kiedy podszedł do krawędzi wzniesienia, żeby przypatrzyć się, jak w dole rzeka Sturgeon, która płynęła meandrami z zachodu z Wielkiego Jeziora Niewolniczego, niknie na wschodzie, żeby wreszcie wpaść do Północnego Saskatchewanu. - I proszę spojrzeć, mamy most, prawdziwy most dzięki ojcu Lacombe. Teraz podczas przeprawy przez rzekę wozy nie będą się już przewracać, przynajmniej tutaj. W dolinie poniżej naliczył czterdzieści domów. Był tu żyzny czarnoziem, ogrodzone pola odpoczywały po żniwach - widoczne świadectwo, że misjonarze i tutejsi mieszkańcy walczą o to, by wśród świerków i topoli stworzyć nową społeczność. - No i co ksiądz biskup sądzi o naszej dolinie? - Ojcze Albercie, jakże tu pięknie. Dobrze wybrałeś to miejsce. Mamy już prawie listopad, a śniegu jeszcze nie widać. My, ludzie północy, nie przywykliśmy do takich luksusów. - Ksiądz biskup poczuje się swojsko za parę tygodni, kiedy z północnego zachodu nadlecą pierwsze śnieżyce, a temperatura spadnie gwałtownie poniżej zera. Większą różnicę widzę w tutejszych ludziach. Wielu z nich nie przyjmuje nauki Ewangelii. - Nie miałem dotąd wiele do czynienia z nizinnymi Indianami Kri i z Czarnymi Stopami. Tu ojciec jest ekspertem. Jak oni się do siebie nawzajem odnoszą? Jak należy do nich podejść? - Indianie Kri i Czarne Stopy są śmiertelnymi wrogami. Musimy znaleźć jakiś sposób, żeby położyć kres ich walkom, a co gorsza masakrom. Znacznie trudniej jest nawrócić Czarne Stopy niż Indian Kri. Jedyny sposób, to wędrować razem z nimi, i co ważniejsze, żyć razem z nimi. - Ojciec zamierza żyć razem z nimi cały czas? - spytał biskup. - My to nazywamy "pójść w prerię". Każdej wiosny i każdego lata Indianie spędzają cztery miesiące polując na stada bawołów. Setki myśliwych zabierają swe rodziny, nawet dzieci, żeby mieć pomoc w oprawianiu tych wielkich zwierząt. Muszę się stać jednym z nich. - Niech Bóg ci błogosławi, ojcze. Nie muszę ci chyba mówić, żebyś zbytnio nie ryzykował. Potrzebny nam jest każdy nasz misjonarz. Boże Narodzenie i najzimniejsze miesiące Grandin spędził w St. Albert. Warunki przypominały mu zimę spędzoną w Forcie Good Hope. Tylko tym razem zamiast czterech misjonarzy, ośmiu mieszkało w ciasnym długim baraku, który spełniał rolę mieszkania, kościoła i warsztatu. Spali na podłodze owinięci w skóry bawole. Chleb, który Grandin tak bardzo lubił, pojawiał się rzadko, tylko z okazji świąt. Oblaci żywili się pemikanem. Było to przygotowane przez Indian sproszkowane mięso, gotowane w tłuszczu i długo suszone w worku. Jeden z misjonarzy tak napisał do swojej rodziny: "Potem rąbie się je siekierą, a ma ono cudowny smak świecy. Oprócz tego żywimy się mięsem suszonym na słońcu, równie delikatnym, jak skóra". Mimo to ojcowie i bracia byli zdrowi i nawet przybierali na wadze. Biskupa Grandina nazywali "Armatą", co było aluzją do zbyt dobrze odżywionych księży proboszczów we Francji. Zimę roku 1868-69 oblaci spędzili zastanawiając się nad przyszłością tej misji. Martwili się, jak rozdzielą swoje skromne zasoby wśród miejscowej ludności. Postanowili, że w St. Albert trzeba zbudować nowy kościół, który będzie służyć pięciuset Metysom, osiadłym wokół. Myśleli również o tym, że w niedalekiej przyszłości będą musieli obsłużyć tysiące imigrantów, którzy zaczną się osiedlać na Północno-zachodnich Terytoriach, zaanektowanych przez Kanadę w roku 1870. Misjonarze zdawali sobie sprawę z tego, że również dla Metysów i Indian czas nie stoi w miejscu. Wypadki toczyły się szybko. Wkrótce po to, żeby przeżyć, będą musieli oni przyjąć pewne obyczaje białych osadników. Od wieków preria dostarczała Indianom wszystkiego, czego potrzebowali, na przykład bawoły dawały im pożywienie, odzienie i skóry na wigwamy. Wkrótce wielkie stada bawołów znikną. Biskup Tache oceniał, że w ostatnim ćwierćwieczu XIX stulecia biali myśliwi zabijali rocznie milion tych zwierząt. Franciszkanki już teraz uczyły miejscowe dzieci nowych umiejętności: uprawy roli, obróbki drzewa, trochę języka francuskiego i angielskiego - co zdaniem misjonarzy będzie bardzo potrzebne przyszłym pokoleniom, kiedy już nie będzie bawołów, a w Paryżu zmieni się moda i handel skórami przestanie być opłacalny. Biskup Grandin martwił się bardzo tym, jak potoczy się życie jego rozległej diecezji, sięgającej od granicy ze Stanami Zjednoczonymi aż po Morze Arktyczne. Jedno z największych zagrożeń przyszło z całkiem nieoczekiwanej strony. Otóż jego stary przyjaciel, biskup Tache, postanowił przekazać najpiękniejszą, najbardziej zasobną Misję Matki Boskiej Zwycięskiej w Lac La Biche północnej diecezji biskupa Farauda. Biskup Tache założył tę misję z przeznaczeniem na ośrodek zaopatrzenia dla dalekiej Północy. Kiedy superior generalny oblatów na podstawie ustaleń Kongregacji Rozkrzewiania Wiary określił granice nowej diecezji Grandina, Lac La Biche znajdowało się na jej terytorium. Na skutek silnej presji biskupa Tache Grandin bardzo niechętnie zgodził się zrezygnować z tej misji. "Nigdy nie przypuszczałem, że stanie się to w takim pośpiechu" - napisał do Tache. Rozpaczliwie potrzebował zasobów Lac La Biche, żeby choć trochę złagodzić krańcową biedę, w jakiej żyli jego misjonarze i uczniowie w St. Albert. Nie miał ani centa. A co gorsza, obciążał go dług wysokości dziesięciu tysięcy franków, które jak sądził, winien był Kongregacji Rozkrzewiania Wiary, urzędowi watykańskiemu odpowiedzialnemu za misje. Pieniądze pożyczał tylko w wyjątkowych sytuacjach. Jak bardzo był zrozpaczony, widać wyraźnie z zapisów dziennika: "Stan moich finansów przeraża mnie, pozbawia wręcz odwagi. Co uczynić, żeby oszczędzić jeszcze więcej? Nie mam żadnego pomysłu". Błagał o pomoc rodziny Metysów: "Mam sześciu uczniów pod opieką. Proszę więc was o skóry, żeby można z nich uszyć dla nich spodnie. Waszym zdaniem ważniejsze jest robienie namiotów z tych skór, ale bez namiotu można chodzić, a bez spodni nie". Zapewne z radością witał koniec roku 1869. Miał nadzieję, że lata siedemdziesiąte nie będą tak obfitować w klęski jak lata sześćdziesiąte. Zaliczyć do nich trzeba było pożar, który zniszczył w jednej misji cały zapas paszy dla bydła. W St. Albert pożar zniszczył zapas drewna opałowego na zimę oraz czterdzieści tysięcy gontów i większość budulca zgromadzonego na placu, na którym postanowił wznieść nowy kościół. Przedwczesny mróz zwarzył plony, tak że niewiele zostało do zebrania. W różnych wypadkach misja straciła siedem koni i dwa woły. Zareagował na to wszystko tak jak zwykle, kiedy znalazł się w obliczu osobistej klęski. W liście do ojca Józefa Fabre napisał: "Samo bogactwo świata nigdy nie będzie w stanie dopełnić dzieła Boga. My w naszych misjach musimy umieć obywać się bez bogactwa". Nie był teoretykiem zza biurka, biadającym nad złym losem. Przywiązywał do nóg rakiety śnieżne albo dosiadał konia i pokonywał setki kilometrów, żeby posługiwać Indianom, Metysom i garstce białych. Jego posługa nie ograniczała się do spraw religijnych, obejmowała znacznie szerszy zasięg. Był on nauczycielem, lekarzem, nawet grabarzem, kiedy członkowie rodziny czy przyjaciele odmawiali pochówku swoich zmarłych w obawie, że zarażą się ospą albo inną groźną chorobą, przeklętym darem białego człowieka. - Dzięki Bogu, że ksiądz biskup do nas przybył. - Faktor w Forcie Carlton mocno potrząsnął ręką biskupa. - Jeden z moich pracowników zmarł na ospę, drugi zachorował. Wokoło umierają Indianie i Metysi. Ten chory jest protestantem, ale chce koniecznie porozmawiać z księdzem biskupem. Jego pastor nie przyjechał. A moim zdaniem wkrótce będzie za późno. Czy ksiądz biskup go odwiedzi? - Faktor z niepokojem czekał na odpowiedź. - Oczywiście, oczywiście, a gdzie on się znajduje? - Zaprowadzę księdza biskupa. Ale proszę obiecać, że ksiądz biskup nie dotknie jego ręki. Choroba szybko się szerzy, ja nawet boję się oddychać w jego pokoju. Czy ksiądz biskup nie będzie miał mi za złe, jeśli tam nie wejdę? I proszę pamiętać, broń Boże go nie dotykać. - Jeśli wyciągnie do mnie rękę, żebym go pocieszył, to wtedy go dotknę. Po kilku minutach biskup wyszedł z izby chorego, powoli starannie zamykając drzwi. - Wypoczywa teraz, niewiele mam nadziei na to, by wyzdrowiał. Ale przynajmniej gotów jest na śmierć. A teraz, gdzie są ci pozostali? - Chorzy znajdują się przeważnie w namiotach stojących wokół fortu. Garstka tych, którym udało się uniknąć ospy, obozuje w zaroślach i na otwartych przestrzeniach. Nie zbliżają się do nikogo, kto ma gorączkę. Grandin szedł od namiotu do namiotu, czyniąc to wszystko, co mogło przynieść ulgę chorym. Nie miał żadnych lekarstw, by zwalczyć epidemię, która po prostu musiała sama wygasnąć. Słuchał spowiedzi umierających, przysuwając ucho blisko ich warg, żeby usłyszeć ostatni słaby szept wyrażający żal i skruchę za grzechy. Wielu z nich prosiło, aby ich ochrzcił przed śmiercią. - Pilny list do księdza biskupa od ojca Lacombe'a. - Faktor prawie podbiegł do Grandina, który przystanął na chwilę, żeby odpocząć. - Wysłany przez jego specjalnego gońca - dodał zdyszany, z trudem łapiąc oddech. Biskup rozdarł kopertę, żeby przeczytać spiesznie napisany list: "Proszę o natychmiastowy powrót do St. Albert. Mamy wielu chorych, w tym kilku naszych ojców i braci. Obawiam się, że wszyscy umrzemy, a wtedy nie będzie komu posługiwać chorym. Bardzo proszę, by ksiądz biskup wrócił". Grandin złożył list i powiedział: - Ojciec Lacombe chce, bym spiesznie wracał do St. Albert. Nim odjadę, odwiedzę resztę chorych i zbiorę wszystkich zmarłych, żeby ich pochować. - Wyjechał następnego dnia rano. Otaczał go zdradliwie piękny krajobraz. Równiny, wzgórza, jary skąpane były w jesiennym słońcu, ostatnie liście spadały zrywane podmuchami rześkiego zachodniego wiatru. Nic nie świadczyło o tym, że natura niszczy mieszkańców tej części kraju, że zmusza przerażonych mężczyzn, kobiety i dzieci do ucieczki ze skupisk ludzkich. Gdy znajdował się niedaleko St. Albert, był świadkiem, jak biegnący szlakiem młody Indianin nagle zachwiał się i padł, co znaczyło, że podstępna choroba, nieubłaganie ścigająca Indian i Metysów jest blisko. - Wszyscy umierają, wszyscy umierają! - zawołał Indianin ściskając w jednej ręce koc, a w drugiej kawałek mięsa. Biskup przykrył chłopca, leżącego nieruchomo na trawie, starając się go pocieszyć, przytaczając słowa, które zawsze mówił tym, którzy tak często w ciągu ubiegłych kilku tygodni znajdowali się u progu śmierci. Kiedy przywiązał swego konia przed misją w St. Albert, zza węgła domu ukazał się ojciec Lacombe. Twarz miał znużoną, pooraną zmarszczkami. - Niech ksiądz biskup wejdzie i odpocznie trochę, potem wyjaśnię sytuację. - Obaj usiedli przy stole, a jeden z braci przygotowywał herbatę. - Jakoś się trzymamy, a ci, którzy zachorowali, czują się lepiej, ale epidemia szaleje wśród naszych osadników. Większość naszych misjonarzy wyjechała, żeby pomagać chorym i grzebać zmarłych w St. Paul i w Lac Ste Anne. Z całej diecezji nadchodzą prośby o pomoc. Ludzie umierają tak szybko, że nie nadążamy z kopaniem grobów. Chowamy po siedem osób w jednym grobie. - Natychmiast zacznę wizytować chorych w domach. Następnego ranka biskup Grandin zaniósł Eucharystię Cunnighamom, Belcourtom, Laderoutom i wielu innym rodzinom, mieszkającym nad rzeką Sturgeon. Podczas jednej z tych wizyt Indianin w średnim wieku upadł przed biskupem na kolana, a łzy spływały mu po policzkach. - Ty jesteś wielkim kapłanem, umiesz się modlić, zlituj się nade mną. Módl się za mnie. Umarło sześcioro moich dzieci, jedno mi tylko zostało. Nie gniewam się o to na Wielkiego Ducha. Módl się do Niego. Błagaj Go, by mi zostawił to jedno, które jest chore, żeby się mogło mną na starość opiekować. - Na szczęście dziecko wyzdrowiało. Na siedmiuset mieszkańców St. Albert zmarło trzysta osób. Kiedy widać już było, że epidemia wygasa, Grandin dostał pilną wiadomość od ojca Witalisa Fourmonda, który pomagał grupie wędrownych Indian Kri: "Proszę natychmiast przybyć. Ospa zabija setki naszych myśliwych". Mimo nasilenia choroby nadal polowali oni na bawoły, żeby ci, którzy przeżyją, nie umarli z głodu podczas okrutnych miesięcy zimowych, jakie ich czekały. Kiedy biskup Grandin zatrzymał konia na skraju obozowiska rozbitego na trawiastej równinie, otoczyła go grupa obszarpanych, chwiejących się mężczyzn i kobiet. Ojciec Fourmond trzymał wodze konia, podczas gdy Grandin chodził wśród chorych. - Straciliśmy tylu naszych najlepszych myśliwych. Prawie wszyscy pozostali są chorzy. Ci tutaj są zdrowi. Odwiedziny księdza biskupa bardzo podniosą ich na duchu, dodadzą im sił. - Wszędzie gdziekolwiek się udaję, tyle jest cierpienia. Ale tutaj jest chyba gorzej niż gdzie indziej, bo tutaj próbują polować chorzy i umierający - rzekł Grandin. - Często nie ma nikogo na tyle silnego, żeby założyć uprząż koniom - odparł ojciec Fourmond. - Trudno sobie wyobrazić, jak bardzo chorzy cierpią, kiedy padają na ziemię w prerii, i co przeżywają, kiedy widzą, że drapieżne zwierzęta tylko czyhają, żeby znowu ktoś umarł. Biskup szedł od jednego namiotu do drugiego, nie zważając wcale na swoje zdrowie. Polecił się Bożej opiece w Forcie Carlton i potem znowu w St. Albert. Czemuż by właśnie teraz Bóg miał go opuścić? Podtrzymywał ogień, gotował jedzenie, udzielał sakramentów i pocieszał umierających. Przerażający widok ofiar ospy, odrażający zaduch - nic nie mogło odstraszyć misjonarzy od posługiwania chorym, którym przysięgli służyć. Następnego dnia biskup odprawił mszę świętą na dworze, żeby modlić się publicznie do Boga i błagać Go o pomoc. Grupa wiernych szła za nim w procesji od jednego wigwamu do drugiego. Wysoko nad głową trzymał Eucharystię, błogosławiąc chorym i błagając Wielkiego Ducha, żeby uwolnił ich od bicza Bożego, który szalał po całej zachodniej Kanadzie. Kiedy w końcu Indianie nabrali odporności, choroba zaczęła słabnąć i wreszcie zniknęła. Ospa dotknęła prawie każdej rodziny, powodując śmierć jednej trzeciej miejscowej ludności. Indianie i Metysi nigdy nie zapomnieli, ile serca i poświęcenia okazał im biskup i jego misjonarze w czasie jednej z największych tragedii, jaka ich spotkała. Heroizm oblatów, ich ofiarność sprawiły, że wiara katolicka zaczęła się szybko szerzyć. Nieszczęścia we własnym wikariacie wystarczyły, by całkowicie pochłonąć uwagę Grandina, a jednak w miarę możności śledził on również wydarzenia w Europie. Wojny i powstania nękały Francję i całą Europę. Państwo Kościelne stało się przedmiotem ataku nacjonalistów włoskich. Wydarzenia roku 1870 tak wstrząsnęły Grandinem, że napisał list do papieża Piusa IX, który wtedy właśnie przewodniczył obradom Pierwszego Soboru Watykańskiego, żeby potwierdzić swoje wyznanie lojalności i przyjaźni. Wszyscy misjonarze jego wikariatu podpisali list. W odpowiedzi otrzymali podziękowanie Ojca Świętego. Wśród potoku tych nieszczęść radosnym wydarzeniem stał się dla Grandina ślub Jana Baptysty Pepina, jego "małego, dużego wikarego". Ślubu, który odbył się w pewien sierpniowy dzień w Ile a la Crosse, udzielił młodej parze oczywiście on sam. Wczesna przeszłość panny młodej była nieznana, jej rodzice dawno zmarli. Nawet jej nazwisko zaginęło. Biskup z wielkim entuzjazmem napisał o tym małżeństwie: "Ich wykształcenie, chrześcijańskie przygotowanie, wszystko to rokuje nadzieje, że staną się wzorową rodziną. Doprawdy wielce cieszę się z tego związku". Baptysta wkrótce przeniósł się wraz z żoną do St. Albert i nadal towarzyszył biskupowi w jego podróżach. - Za pomyślność rodziny Pepinów - Grandin wzniósł toast podczas przyjęcia weselnego. - Za pomyślność rodziny Pepinów - zawtórowali wszyscy obecni. Ponieważ była tylko jedna droga, którą można się było wydostać z tej odległej osady, Grandin podróżował w tej samej karawanie co młoda para. Był to chyba pierwszy wypadek w zachodniej Kanadzie, żeby biskup towarzyszył nowo poślubionym podczas ich miesiąca miodowego. 12. KAŻDE NIEBEZPIECZEŃSTWO ZDARZYĆ SIĘ MOŻE - Zobaczyłem, że Natus, wódz Czarnych Stóp, odrzuca swój koc i chwyta strzelbę. Krzyki i jęki świadczyły o tym, że jego najbardziej znienawidzeni wrogowie, Indianie z plemienia Kri, zaatakowali obóz pod osłoną nocy. Chcieli zabić jego ludzi śpiących spokojnie w namiotach. - Ojciec Lacombe pochylił się wprzód, starając się przypomnieć sobie każdy szczegół tego wydarzenia, kiedy tak bliski był śmierci. - Natus zaczął głośno krzyczeć, by wszystkich obudzić, zanim zostaną wymordowani. Kule rozdzierały wigwamy. W ciemności zerwałem się na równe nogi. Odblask śniegu umożliwił mi odnalezienie ubrania. Włożyłem sutannę, następnie zawiesiłem na szyi krzyż i zacząłem się modlić. O, jak bardzo żarliwie się modliłem. Wiedziałem, że to jedyny ratunek. "O Boże Wszechmogący, składam Ci moje życie jako ofiarę za nawrócenie Twego ludu z plemienia Kri i Czarne Stopy. Weź moje życie, jeśli to położy kres ich wzajemnemu zabijaniu się i przyprowadzi ich do Ciebie". Ojciec Lacombe zakołysał się na krześle i zaciągnął fajką. - Mów dalej, Albercie, mów dalej. I co było potem? W jaki sposób zostałeś ranny? - Biskup Grandin pochylił się, żeby lepiej słyszeć. Znajdowali się w zacisznej, ciepłej misji w St. Albert. Chciał znać wszystkie szczegóły tego wydarzenia, w którym jego przyjaciel o włos uniknął śmierci. - Jeszcze dzisiaj napiszę do ojca Fabre. Sądzę, że on nie słyszał o twoich podróżach z Indianami. Chcę, by superior generalny wiedział, jakie niebezpieczeństwa nam grożą. Lacombe podniósł do ust filiżankę i wypił łyk herbaty. Chociaż te niezwykłe wydarzenia miały miejsce trzy lata temu, w roku 1865, niezwykle dokładnie pamiętał każdy ich szczegół. - Nie wiedziałem, co począć. Ze wszystkich stron widać było błyski strzałów. Natus próbował zebrać nieliczną garstkę mężczyzn, którzy nie poszli na polowanie. Ja głośno krzyczałem, żeby wiedzieli, że misjonarz jest z nimi. Zewsząd rozlegały się okrzyki wojenne i jęki rannych. W pewnej chwili omal nie zostałem stratowany przez pędzące konie. - Dobrze wiem, jaki to straszny hałas. Nawet przyjacielska salwa na powitanie mnie ogłusza. A taki atak musiał być znacznie gorszy. Ale co się stało dalej? - Pobiegłem, żeby pomagać, komu tylko mogłem. Ranni i umierający chwytali mnie za rękę. "Zlituj się nad nami, módl się za nas" - błagali. Pewna kobieta, ranna w głowę poprosiła, żebym ją ochrzcił. Umarła na moich oczach. Jakiś wojownik wpadł do wigwamu i oskalpował ją, a potem porwał leżące obok dziecko. Rozpoznałem, że napastnikami byli nie tylko Indianie z plemienia Kri, ale także z plemienia Assiniboin i Saulteaux. Zniszczyli dwadzieścia pięć wigwamów i zabrali wszystko, co miałem, łącznie z brewiarzem. Nim zdołałem temu przeciwdziałać, jeden Indianin z plemienia Czarne Stopy zastrzelił i oskalpował wojownika, który zabrał mój brewiarz. To było straszne. Potem oddał mi brewiarz. - Co się dalej wydarzyło? Jak zakończyła się walka? - Na ratunek przybyli wojownicy z sąsiednich dwóch obozów Czarnych Stóp, ale walka trwała aż do świtu. Wtedy zrobiłem białą flagę, znak zawieszenia broni, a potem ruszyłem z nią w stronę napastników, wokoło świstały kule. W gęstym dymie trudno było mnie rozpoznać. Czarne Stopy przestały strzelać, ale Indianie z plemienia Kri nie przerwali ognia. Nagle rykoszetowa kula uderzyła mnie w czoło i omal nie powaliła na ziemię. Kiedy Czarne Stopy zobaczyli, że się zachwiałem, zaczęli krzyczeć do swoich wrogów: "Przestańcie strzelać! Zabiliście misjonarza!" Ogień ustał jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Atakujący wyraźnie byli zawstydzeni i jęli wołać: "Nie wiedzieliśmy, że z wami jest misjonarz. Nie chcemy dalej walczyć!" Wielu zaczęło całować mnie w rękę, mówiąc, przy tym, że muszę być dobrym człowiekiem, ponieważ kule się mnie nie imają. - I co ksiądz biskup o tym sądzi? - Oczywiście szczęśliwy jestem, że ojciec przeżył, ale co się stało z rzeczami ojca? - Indianie Kri nas przeprosili, ale niczego nie odzyskałem, ani ubrań, ani koców, ani konia. Koce musiałem pożyczyć. Po sześciu dniach przebijania się przez zaspy śnieżne dotarliśmy do naszego domu w Górach Skalistych. Myślałem wtedy, że zaraz zemdleję, jeszcze nigdy w życiu nie czułem się tak wyczerpany, tak słaby. Biskup Grandin i jego misjonarze, choć dobrze wiedzieli, że mogą zginąć podczas częstych napaści i potyczek walczących ze sobą plemion, nie rezygnowali ze swobodnego poruszania się wśród Indian. Uważali niebezpieczeństwo i utratę swego skromnego dobytku za cenę, jaką muszą płacić. Biskup przyłączył się do ojca Lacombe'a oraz innych misjonarzy, żeby dotrzeć do Indian Kri mieszkających na równinach, i przez wiele miesięcy żyć razem z nimi w krańcowo prymitywnych warunkach. Już codzienne zdobywanie dostatecznej ilości jedzenia było tam wielkim problemem. Nieraz przez wiele dni nie mieli co jeść. Najczęściej udawało się upolować kaczki, natomiast mięso jelenia było rarytasem. Bawoły były dla plemienia Kri ruchomym sklepem mięsnym. Kiedy myśliwi zabili bawoła, wszyscy ucztowali. Podczas wieczornego posiłku mężczyźni i kobiety siedzieli naprzeciw siebie, tworząc półkole. Podczas jedzenia nikt nie zważał na żadne formy, używano wyłącznie palców i zębów, w przeciwnym razie biesiadnik odszedłby głodny. Kiedy mięso było w garnku, wystarczyło wyciągnąć je ręką i kłaść bez żadnych ceremonii na kawałku drewna, jak na talerzu. O ile obyczajom przy jedzeniu brakowało jakiegokolwiek wyrafinowania, to jeśli ktoś znał język Kri, po zakończeniu posiłku czekała go wielka niespodzianka, o czym pisał pełen podziwu Grandin: "Potem zaczynały się przemowy i fajka znowu krążyła wkoło. Indianie Kri mówili z taką swobodą i tak wytwornie, że gdyby byli w Europie, każdy z nich śmiało mógłby zostać adwokatem". On sam oraz inni misjonarze wykorzystywali te chwile po wieczerzy, żeby uczyć Indian religii białego człowieka. Mówili o Bogu, o Jego dobroci i miłości, o grzechu, o niebie i piekle. Indianie uczyli się modlitw i tego, jak sakramenty - chrzest, spowiedź i Eucharystia - mogą wzbogacić ich duchowo. Misjonarze rozumieli życie Indian. Wiedzieli, że wiara chrześcijańska rozkwitnie dopiero wtedy, gdy zakorzeni się nie tylko na samym dole, ale zostanie przyjęta przez wodzów. Osiągnięcia, jakie mieli wśród bardzo opornych Indian Kri, zdumiały Grandina. Na początku lat siedemdziesiątych obliczył, że jest już wśród Indian tego plemienia pięciuset chrześcijan - dorosłych i dzieci. Zapał Indian, żeby poznać najdrobniejsze szczegóły nowej religii, zaskakiwał również ojca Lacombe: - Otworzyłem kiedyś moją pocztę w obecności kilku Indian Kri oraz ich wielkiego wodza imieniem Polna Trawa. Jeden z listów był od papieża, zwołującego właśnie Pierwszy Sobór Watykański (1869-70). - Papier, który czytasz, przyniósł ci zapewne dobre nowiny, bo jesteś taki zadowolony - powiedział wódz. - Wielki mistrz modlitwy wzywa wszystkich innych mistrzów modlitwy, żeby się zebrali wokół niego. - Czy jestem godny wymówić imię wielkiego mistrza modlitwy? - Tak, ty wodzu, jesteś katechumenem, wkrótce zostaniesz ochrzczony. Wszyscy niedługo będziecie synami Piusa IX. - Czy powiesz nam jego imię, tak byśmy się go nauczyli? - Pius Dziewiąty, Pius Dziewiąty - kilkakrotnie powtórzyłem imię papieża. Polna Trawa jak zahipnotyzowany cicho powtarzał imię papieża: "Pius Dziewiąty, Pius Dziewiąty, Pius Dziewiąty", a potem zwrócił się do swego ludu, i zawołał mocnym głosem: - Pius Dziewiąty, Pius Dziewiąty! Wstańcie! - rozkazał. - Powtarzajcie wraz ze mną imię wielkiego mistrza modlitwy. - Indianie wstali, a wtedy wódz z namaszczeniem zaczął śpiewnie wymawiać imię papieża. Wszyscy obecni przyłączyli się, tworząc chór nigdy dotąd nie słyszany na prerii: - Pius Dziewiąty. Kiedy ostatnie echo ścichło w dali, stary wódz poprosił: - Pozwól mi zobaczyć znak papieża na tym liście. - Z szacunkiem ucałował podpis Ojca Świętego. Indianie poszli za jego przykładem. Opowiadając tę historię biskupowi Grandinowi oraz innym oblatom, Lacombe zwykle dodawał komentarz: - Płakałem, kiedy zobaczyłem, jak głęboko imię naszego wspólnego ojca poruszyło serca i umysły Indian. Pomyślałem sobie wtedy, że jest to może jakieś zadośćuczynienie za te zniewagi, jakimi jego czcigodne imię jest obrzucane przez narody, które twierdzą, że są cywilizowane. Polna Trawa stał się żarliwym chrześcijaninem i starał się przerzucić most nad przepaścią, jaka dzieliła jego lud i białych. Kiedy w roku 1876 część Indian nie chciała podpisać Traktatu Numer Sześć dla środkowego Saska-tchewanu i Alberty, tak gorąco przekonywał innych wodzów o potrzebie współpracy z białymi, że zmienili decyzję. Przedstawiciel rządu, aby wyrazić uznanie dla Polnej Trawy, ofiarował mu liczne dary, wśród nich również pistolet. Niestety broń ta stała się przyczyną śmierci wodza. W kilka miesięcy po podpisaniu traktatu, kiedy przyjaciele Polnej Trawy podziwiali ten pistolet w jego wigwamie, któryś przypadkiem z niego wystrzelił, zabijając na miejscu jednego z wielkich wodzów zachodniej Kanady. Biskup Grandin zaczął się jednak obawiać, że cały wysiłek jego życiowej misji spełznie na niczym z powodu braku pieniędzy na utrzymanie odległych placówek. W roku 1871 sytuacja była rozpaczliwa. Zmuszony do robienia drastycznych oszczędności wstrzymał budowę nowej katedry w St. Albert. Czasowo zrezygnował z misji w St. Paul (obecnie jest to wschodnia Alberta), tłumacząc misjonarzom, że na razie trzeba te sprawy odłożyć. Głód był nienasyconym potworem pożerającym zapasy. Ci, co przeżyli epidemię ospy w roku 1870, napływali do St. Albert prosząc o żywność i schronienie. Ojcowie przynosząc na rękach swoje dzieci błagali: - Choroba zabiła mi żonę. Kto pomoże wychować dzieci? - Jeszcze większe współczucie budziły dzieci bez rodziców. "Liczba sierot rosła niezwykle szybko. Wychodziły z każdego zakątka, z każdej szczeliny. Te małe biedactwa miały wielki apetyt. Trudno to sobie wyobrazić, ale w ciągu ośmiu, dziesięciu dni zjadały połowę wołu" - zapisał Grandin w swoim dzienniku. Oprócz tej ludzkiej biedy trapił go jeszcze jeden problem: otóż kierował diecezją, na którą nadal nie dostał oficjalnych dokumentów z Watykanu. Poczta do zachodniej Kanady dochodziła powoli i opóźnienie sięgało już trzech lat, co rujnowało plany biskupa Grandina, który pragnął, żeby Kościół stał się czymś tak nieodzownym w łańcuchu życia na prerii, jak wędrujące przez nią wielkie stada bawołów. - Jeśli Bóg zechce, by nasza praca przetrwała i mogła się rozwijać, tak się stanie. Ale myślę, że On chce, byśmy poprosili o pomoc. A jakiż może być lepszy sposób, żeby trafić do Niego niż przez Jego Matkę - powiedział kiedyś ojcom i braciom. - Nasz lud nie jest skory do dawania. Nie ma nic, żeby nam dać, co by mogło nas utrzymać i podtrzymać. Sądzę, że powinniśmy uczynić dwie rzeczy. Po pierwsze: poprosić mego brata Jana, moją siostrę Melanię i wielu innych krewnych i przyjaciół we Francji, żeby się za nas modlili. Po drugie: diecezję poświęcić Matce Boskiej Zwycięskiej. Dzwon misyjny wezwał wiernych, by zebrali się w nie-ukończonej katedrze. Wdrapywali się z trudem na wzgórze, gdyż wiał silny północny wiatr. Grandin na dzień modlitwy wybrał dzień Niepokalanego Poczęcia, 8 grudnia 1871, by formalnie oddać diecezję pod opiekę Matce Boskiej Zwycięskiej. - Ave Maria... "Zdrowaś, Maryjo" - rozległa się modlitwa i przez szczeliny w belkach rozniosła się po dolinie. Procesja ojców i braci przeszła wolno przez lodowatą nawę katedry. Biskup Grandin właściwie nie zdawał sobie sprawy, że w tym dniu stał się oficjalnie biskupem St. Albert. Watykan bowiem zatwierdził ustanowienie diecezji we wrześniu, jednak on jeszcze nie otrzymał tej wiadomości. Formalne objęcie wikariatu przez biskupa Grandina St. Albert świętować miało w kwietniu roku następnego. - O, Matko Przenajświętsza, nie pozwolisz, by tak wszystko zostało, jak jest. Wzmacniałaś i pomagałaś apostołom w ich przeciwnościach, uczyń to i dla nas - modlił się przed ołtarzem z zamkniętymi oczyma, ukrywszy twarz w dłoniach. Nie słyszał, że wokół niego wszyscy kaszlą z powodu suchego zimnego powietrza. Wróciły wspomnienia pełnych cierpień dawnych podróży. Znowu mozolnie, krok za krokiem, wędrował za psim zaprzęgiem przez Wielkie Jezioro Niewolnicze. Wiatr wbijał mu w twarz ostre jak igły kryształki lodowe. I oto był w swoim starym, zniszczonym kanu. "Janie Baptysto, uważaj! Przed nami skały. Tam po prawej. Rozbijemy się!". Grandin gwałtownie przechylił się na bok. Kanu zachwiało się, ale wypłynęło na spokojniejszą wodę. "Chwała Ci, Boże" - wyszeptał biskup. Ojciec Hipolit Leduc pochylił się i kładąc dłoń na ramieniu biskupa spytał: - O co chodzi, księże biskupie? Czy stało się coś złego? - Nie, nie, wszystko w porządku. - Grandin wstał powoli, a na jego twarzy malowały się przeżycia minionych lat. - Maryjo, Matko nasza, poświęcam Ci diecezję St. Albert jako Matce Boskiej Zwycięskiej. A choć mógł wyrzucić z pamięci wspomnienia, to jego ciało nie mogło się pozbyć śladów minionych trudów. "Zdrowie mam dobre, ale zauważyłem, że się starzeję. Pewno będziecie się z tego śmiać" - napisał w jednym z listów do domu. - "A jednak to prawda. Moje oczy nie są już takie jak dawniej. Nie mogę już czytać lub pisać przy świecy bez okularów. Pamięć mnie zawodzi, a nogi są jeszcze gorsze. Nie tak dawno mogłem jeszcze chodzić na rakietach śnieżnych przez całą zimę. Wkrótce będę nic niewart". Był w kwiecie wieku, liczył czterdzieści dwa lata, ale włosy już mu siwiały. Zawodził jego organizm osłabiony długimi latami nadmiernych wysiłków. Nie poddawał się jednak słabości, postanowił pracować jeszcze więcej. Tylu ludzi zależało teraz od oblatów. St. Albert nie może ich zawieść. Oficjalnie objął swoją diecezję 7 kwietnia 1872 roku. Kiedy status prawny był już potwierdzony, biskup Grandin zachęcał ojców, braci i siostry zakonne, by zdwoili wysiłki, żeby szerzyć wiarę katolicką wśród rozrzuconych plemion indiańskich, wśród Metysów i handlarzy skórami. Musieli oni pracować na rozległym terytorium, rozciągającym się od granicy amerykańskiej aż do południowego krańca jeziora Athabaska, na wschodzie od Zatoki Hudsona i na północy do Morza Arktycznego. Środki na ich utrzymanie zależały głównie od hojności rodziny Grandina i przyjaciół we Francji. Postanowił odwdzięczyć się za tę pomoc mianując pośmiertnie ojca Sebaux honorowym wikariuszem St. Albert. "Jest to tylko skromny wyraz mojej wdzięczności". Pragnął mianować swego brata Jana honorowym wikariuszem generalnym diecezji, ale nie zrobił tego, gdyż obawiał się zarzutu, że popiera rodzinę. "Byłby to tytuł wyłącznie honorowy, na który z pewnością zasługujesz z racji tych przysług, jakie nam oddałeś. Ale sądzę, że nadanie go przeze mnie, Twego brata, byłoby sprawą niesłuszną. Nawet, gdybym był papieżem, nie chciałbym, żebyś był kimś innym niż proboszczem z Martigne". Stanowisko wikariusza generalnego przypadło ojcu Lacombe. "Nie uważaj, że wyniki pracy w diecezji St. Albert są wyłącznie moją zasługą - napisał do niego Grandin. - Są także Twoją zasługą. Ale przede wszystkim to dzieło Boga, a my jesteśmy Jego robotnikami". Nazajutrz po formalnym objęciu St. Albert, biskup Grandin spakował swoje juki. - Koń księdza biskupa jest gotów - powiedział jeden z braci. - Przywiązany do słupa na dworze. Czy biskup wyjeżdża w daleką drogę? - Najpierw odwiedzę Misję świętego Joachima w Ed-monton, stamtąd zrobię objazd innych misji. Najbardziej mi jednak zależy, żeby lato spędzić z Indianami Kri i z Czarnymi Stopami. - Będziemy się modlić o szczęśliwą podróż księdza biskupa. - Módlcie się za cały nasz lud. Choroby znowu atakują Indian, a handlarze wódką usilnie pracują. Uczynią wszystko, żeby tylko jak najwięcej zarobić. A najgorsze, że alkohol budzi przemoc. Wyobraź sobie, bracie, że pewien młody człowiek podczas pijatyki zakłuł nożem swoją żonę. Oto jakie są skutki cywilizacji. - Jeszcze jedno, księże biskupie, kilka minut temu przybył jeździec. Przyniósł wiadomość, że grupa Indian Kri jest w drodze do St. Albert, chcą zobaczyć katedrę. Indianie nie wierzą, że można wznieść taką budowlę. Podróżują od paru dni i chcą rozmawiać z księdzem biskupem. - Oczywiście, że z nimi porozmawiam, bracie. Poczekam, aż tu przyjadą. Biskup na misjach musi być wszystkim, nawet przewodnikiem dla zwiedzających. Jeśli już teraz uważają katedrę za cud, to poczekaj, co będzie, jak skończymy jej budowę i zawiesimy nasze nowe obrazy. Przybyli Indianie rozbili swoje wigwamy wokół kościoła. Stali patrząc z zachwytem na katedrę, potem obeszli ją dookoła, zdumieni jej rozmiarami (liczyła dwadzieścia pięć metrów długości na dwanaście szerokości). - Witajcie, moi bracia. Wejdźcie do namiotu Boga. Wielki Duch czeka na was. A ja chciałbym porozmawiać z każdym z was. Biskup Grandin podchodził kolejno do każdego gościa, prosząc przy tym, by traktowali katedrę z szacunkiem, tak jak swoje własne święte miejsca. Dopiero wtedy gdy Indianie wszystko obejrzeli i dotknęli dłońmi gładkiego drewna ścian, powiedział im, że musi wyjechać, by odwiedzić ich braci i siostry rozrzuconych na wielkim terytorium. Jego kasztanek nerwowo drgnął, kiedy włożył stopę w strzemię i wskoczył na siodło. Ścisnął konia piętami i skierował go drogą w dół zbocza w stronę rzeki Sturgeon. "Spokojnie, stary, nie tak nerwowo" - ostrzegł konia. W dolinie rozległ się dźwięk dzwonu. Zatrzymał się, by odmówić Regina Coeli, zwykłą modlitwę południową w okresie wielkanocnym. "Królowo nieba, wesel się, Alleluja". Modląc się za swoich misjonarzy prosił Boga, by dał siłę wytrwania nowym ojcom i braciom, którzy porzucili domy i rodziny, by pracować bez żadnych szans na nagrodę w tym życiu. "Raduj się i wesel, Panno Maryjo". On miał wiele powodów, by się radować. Ojciec Lacombe wkrótce wybierał się do wschodniej Kanady, żeby szukać wsparcia dla misji. Grandin wiedział, że Matka Przenajświętsza nie może odmówić jego modlitwom. Z Watykanu i od przyjaciół we Francji otrzymał więcej pomocy, niż się spodziewał. Spojrzał w dół na dolinę rzeki Sturgeon. Płaty śniegu nadal jeszcze leżały w cienistych miejscach na południowym brzegu rzeki. Osiki i topole były jeszcze nagie. Zapowiedź wiosny ukazywała się tam, gdzie słońce grzało ziemię - zauważył malutkie, zielone pędy traw. Ale nawet ta obietnica nowego życia nie mogła ukoić bólu po śmierci ojca. Wiadomość przyszła zaledwie kilka dni temu. Bóg przecinał jego więzy ze Starym Krajem. Tak, jak ziarno pada na glebę, żeby zakiełkować w następnym roku, tak biskup Grandin otrzymany od rodziców dar wiary musi wykorzystać jako fundament swojej pracy. Nigdy nie przestanie modlić się za nich, ale musi się pogodzić z ich odejściem. Bóg wypełni pustkę po nich. "Bo zmartwychwstał Pan prawdziwie, Alleluja". 13. JEGO LUD ZAGROŻONY Wioślarze płynęli ostrożnie. Wzrokiem badali brzeg, szukając prymitywnego drewnianego krzyża, który - jak im powiedzieli inni - znaczył grób brata Aleksego Renarda. - Tutaj, jest tutaj! - zawołał brat Aleksander Lambert. - Krzyż jest tam, kilka metrów dalej. Zauważyli pagórek z piasku. Pięciu mężczyzn modliło się w duchu, żeby to nie był grób brata Aleksego, żeby on nadal żył, żeby zagubił się w wielkiej puszczy, otaczającej Lac La Biche. Wyciągnęli kanu na brzeg, wyładowali swoje zapasy, po czym wylali z kruchej łódki wodę, która przedostała się przez niewielką dziurę. Dwóch ludzi zaczęło kopać u stóp krzyża. Pozostali trzej się przypatrywali. Tylko uderzenia łopat przerywały ciszę, gdy systematycznie usuwali górną warstwę piachu. Wkrótce odkryli kości i każdą po kolei zaczęli sprawdzać, szukając śladów zębów dzikiego zwierzęcia, pumy lub niedźwiedzia, które mogło zaatakować zaginionego brata i go zabić. ?- Czy widać jakieś oznaki napaści? - spytał jeden z mężczyzn. - Nic takiego nie ma - odparł brat Lambert. - Ale spójrzcie na czaszkę, widać w niej pęknięcie. Musiał zostać zabity siekierą, którą znaleźliśmy. Na jej ostrzu widać zaschniętą krew. Mężczyźni nadal nie chcieli uwierzyć, że znaleźli szczątki brata Aleksego, a przecież była to prawda. - Niech Bóg miłosierny da wieczny spoczynek duszom wiernych zmarłych - wyszeptał Lambert, przeżegnał się, a potem zebrał starannie kości, żeby je odwieźć do misji. - Amen - krótka odpowiedź ledwie była słyszalna, gdyż potężny podmuch wiatru niosący tumany piasku stłumił słowa. Zaskoczeni tym, zaczęli zasłaniać oczy przed ostrymi, mocno kłującymi ziarnkami piasku. Szybko czyniąc znak krzyża popatrzyli na siebie, a potem odwrócili się od otwartego grobu. Owych pięciu mężczyzn chciało jak najszybciej załadować kanu i wracać do Lac La Biche, żeby tam przekazać szczątki zmarłego misjonarza ojcu Hipolitowi Leduc, ale ich robota nie była skończona. Musieli jeszcze przeszukać brzeg i pójść w głąb lądu, żeby znaleźć jakiś ślad zaginionej dziewczyny, sieroty i Ludwika Lafranca, przewodnika Metysa, który towarzyszył jej i bratu Aleksemu, kiedy opuszczali Athaba-skę. Po przeszukaniu gęstych zarośli po obu stronach ścieżki, misjonarze nie znaleźli nic, co świadczyłoby o tym, jaki los spotkał dziewczynę. Chociaż natrafili na kilka spalonych kości, nie mogli ich zidentyfikować. Przypuszczali tylko, że zabójca mógł częściowo zjeść ciała swych ofiar. Wieść o okrutnym morderstwie brata Aleksego w lipcu 1875 roku bardzo poruszyła tych, którzy go znali, jako oddanego sprawie misjonarza. Często podróżował z Grandinem. Biskup przypuszczał, że brat Aleksy zginął dlatego, że stanął w obronie dziewczyny, napastowanej przez Metysa. I dlatego uważał go za męczennika. "Zatrzymałem jego ubrania i toporek, jako cenne relikwie". Nadal jednak nie rozwiązana była tajemnica losów dziewczyny i przewodnika. Większość ludzi była zdania, że to przewodnik zabił Aleksego i dziewczynę. Ale gdzie on się podział? Choć Zachód był rozległy, nie można było przecież ukryć się tak, by ktoś wreszcie nie wytropił śladu. Wkrótce zaczęły krążyć opowieści o duchu, który nocami krążył wokół obozowisk indiańskich. - Boimy się wychodzić po zmroku, nasze psy znikają - powiedział biskupowi Grandinowi pewien stary Indianin z plemienia Bobrów. Którejś nocy, gdy obóz skąpany w poświacie księżycowej spał, Indianin, który stracił jednego z najlepszych psów, postanowił zaczaić się ze strzelbą, by przyłapać tego ducha. - Stój! - zawołał widząc cień przemykający od jednego wigwamu do drugiego. Ale postać ukazała się przez krótką chwilę na tle słabego poblasku dogasającego ogniska i zniknęła. Indianin nadal czekał w ukryciu. W pewnym momencie zauważył kogoś skulonego, ledwie widocznego, kto nagle wstał, zrobił kilka kroków i znowu zniknął. Indianin wycelował starannie. Mięśnie jego naprężyły się. Krople potu spływały mu z czoła. - Stój! - krzyknął znowu, kiedy postać pomknęła, żeby ukryć się wśród drzew. Bum... Strzał jak wykrzyknik podkreślił powagę rozkazu. Z ciemności rozległ się jęk. Cień został trafiony. Z wigwamów wybiegli ludzie, w rękach trzymali strzelby. - Co się stało? Do kogo strzelałeś? - Do ducha zabójcy brata Aleksego. Do tego, który kradnie nam żywność i zabija nasze psy. Ścigajmy go, nim ucieknie. Indianie nikogo nie znaleźli w wysokiej trawie rosnącej wokół obozu, a bali się wejść w gęstwinę leśną. Ledwie się rozjaśniło, kilku mężczyzn rozpoczęło poszukiwania. Ciało przewodnika znaleziono w pobliżu obozu. Przemoc, ta nie chciana towarzyszka podróży misjonarzy, często pojawiała się na szlaku, w nieoczekiwanej formie. Również pogoda bywała jednym z najbardziej podstępnych wrogów. Silne, szybko nadciągające burze śnieżne chwytały w pułapkę nie spodziewających się niczego podróżników. Jedną z ofiar był Ludwik Daze, świecki pomocnik oblackich misji. Zamarzł na śmierć w listopadzie 1874 roku podczas wyprawy myśliwskiej. Nagła zamieć zatarła wszelkie znaki orientacyjne na szlaku, poraziła jego zmysł kierunku, kiedy samotnie wędrował przez pięć, może sześć dni, szukając schronienia. I ta śmierć, podobnie jak w przypadku brata Aleksego, była znowu smutnym przypomnieniem niepewności życia w tym dzikim kraju. Dwie inne klęski wystawiły znowu na próbę wiarę Grandina. Letnia burza z gradem potłukła sto pięćdziesiąt szyb z cennego szkła w katedrze oraz w innych budynkach misji St. Albert. O wiele groźniejsze było zniszczenie dobrze zapowiadających się plonów na okolicznych polach. Wyżywienie miejscowej ludności w zimie zależało przecież od zbioru zbóż. Farmerzy bezradnie patrzyli, jak grad niszczy zasiewy. Oczekiwali, że misja zapełni ziarnem ich prawie puste worki. Dzieci osierocone podczas epidemii ospy nadal były pod opieką oblatów i franciszkanek. Coraz więcej dzieci i starych ludzi pukało do drzwi Grandina. - Księże biskupie, jesteśmy głodni. Czy możesz nas nakarmić? - A biskup nie mógł przecież im odmówić. Drzwi jego stały zawsze otworem dla potrzebujących, ale to dzięki zaradności sióstr miłosierdzia wszyscy głodni byli karmieni. Gotowały owsiankę z kartoflami, kapustą, burakami, z rzadka tylko dodając trochę mięsa. Nawet piekły z tych produktów "ciastka" na deser. To jedzenie było bardzo skromne i monotonne, ale pomagało przeżyć. Siostry miłosierdzia, znane powszechnie jako "szare siostry" z Montrealu, dbały o głodnych i bezdomnych od dnia 24 września 1859 roku, kiedy to siostra Emery (Zoe Leblanc), siostra Adela Lamy i siostra Alfonsa (Marie Jacque) przybyły do Lac Ste Anne, sześćdziesiąt kilometrów na zachód od Edmonton, żeby opiekować się chorymi i otworzyć szkołę. W roku 1863 przeniosły się do misji St. Albert, gdzie założyły nową szkołę i szpital. Ponadto w 1870 roku zbudowano w centralnej Albercie pierwszy budynek szpitalny, żeby leczyć chorych na ospę i tyfus. Zakres pracy tak szybko się rozszerzał, że w roku 1894 siostry zaczęły szukać odpowiedniego miejsca w Edmonton, by zbudować General Hospital. Na całym zachodzie Kanady, wszędzie tam, gdzie znajdowały się misje oblatów wraz z kapłanami pracowały siostry miłosierdzia. Na początku były tylko trzy, a w roku 1978 prawie dwieście. Nie tylko kolejki po żywność martwiły biskupa Grandina, stary wróg znowu wystawił na próbę jego cierpliwość. W liście z dnia 4 grudnia 1876 biskup napisał: "Kilka miesięcy temu ogień zniszczył budynki misji w St. Paul, tak że nie mamy tam ani szkoły, ani żadnego innego zakładu dla Indian". Ale było też trochę dobrych wiadomości w owych latach. Sprawdzianem wysiłku misjonarzy było przyjęcie wiary w Chrystusa przez duże grupy Indian. Podczas czteromiesięcznego objazdu swojej diecezji w 1874 roku Grandin stwierdził, że wszyscy Indianie w Ile a la Crosse przyjęli wiarę. Wśród przygotowujących się do bierzmowania był także jego dawny przeciwnik - "Syn Boga", który swego czasu tylu Indian skłonił do zerwania z misjonarzami, ale to była dawno zapomniana przeszłość. W swoim dzienniku biskup Grandin napisał: "Wszyscy Indianie nie tylko są katolikami, ale większość z nich jest wzorowymi katolikami. Bogu niech będą dzięki". Taka właśnie postawa Indian pozwalała zapomnieć o tysiącach lodowatych nocy spędzonych na szlaku. Rozgrzewało to biskupa Grandina młodzieńczym entuzjazmem tak, że gotów był odwiedzić każdą misję, nawet najdalej położoną i trudno dostępną. Zapłacił jednak za te wszystkie noce,, które przespał w wilgotnym ubraniu na mokrej trawie, cierpiał na ostrą infekcję ucha, jeszcze jedną dolegliwość więcej. Ale i to brzemię znosił bez skargi. Do swego brata Jana napisał: "Ojcowie tutaj nalegają, bym udał się do Francji i zasięgnął porady specjalistów, a ja nie wiem, co zrobić. Postanowiłem stanowczo, bez względu na cenę, jaką musiałbym zapłacić, że udzielę ostatniej lekcji moim misjonarzom i mojemu ludowi tu w powierzonej mi placówce. Jestem w pełni przekonany, że moja śmierć będzie błogosławieństwem dla diecezji". Ale ta lekcja, której tak bardzo chciał udzielić, była jeszcze odległa. Jego argumentacja, że ktoś inny mógłby bardziej skutecznie kierować pionierską diecezją, nie przekonała władz kościelnych. Choć długa była lista chorób, na które cierpiał biskup, uważano, że jest jedynym człowiekiem, który poradzi sobie z falą imigrantów napływających do zachodniej Kanady, skuszonych obietnicą rządu kanadyjskiego, że preria zostanie podzielona i każdy osadnik otrzyma sto sześćdziesiąt akrów ziemi pod uprawę i budowę własnego domu. Dla wielu jeszcze cenniejszym prezentem była wolność, ucieczka od wojen nękających Europę i od życia w społeczeństwie, w którym garstka uprzywilejowanych wykorzystywała ubogą większość. "Nareszcie mamy własny piec, do którego mogę napluć" - w taki sposób niejeden z osadników kwitował swoje pierwsze chwile na własnej ziemi. Ale co miało się stać z Indianami i Metysami, wspaniałymi myśliwymi, którzy również cieszyli się tym cennym darem - wolnością - od tysięcy lat? Biskupi - współbracia Grandina - byli przekonani, że to on właśnie może uratować tę ludność od całkowitego wyniszczenia. Europejska cywilizacja już zniszczyła pradawny indiański styl życia. - Wysoki kapłanie, powiedz nam, co mamy robić? - zawołał pewien stary Indianin z plemienia Kri. - Gdybyś tu był, kiedy ja byłem młody, zobaczyłbyś wielkie stada bawołów pasących się na rozciągających się wzdłuż Północnego Saskatchewanu - równinach, a było ich tyle, że zatarasowałyby ci całą drogę. Teraz odeszły, dokąd? Na wszystkich bagniskach, które byś mijał, pracowały bobry. Gdzie one są dzisiaj? Co się z nimi stało? Nie martwię się o siebie. Nie martwię się tym, gdzie ci przybysze rozrzucą moje kości. Ale co stanie się z moimi dziećmi i dziećmi moich dzieci? Biskup Grandin nie mógł udzielić staremu człowiekowi zadowalającej odpowiedzi. Nikt nie mógł. Biskup czuł, jak rośnie napięcie wśród indiańskiej ludności, która doświadczała tych niedobrych zmian. Nowi farmerzy nie mogli tolerować tego, by stada bawołów tratowały ich zbiory. W rezultacie bawoły - główne źródło żywności, ubrania i schronienia Indian - prawie wyginęły. Rząd federalny szybko ustanowił nową administrację dla europejskich osadników. Uformowana Zachodnia Konna Policja miała swoje oddziały w Forcie Mac Leod i w Battle-ford. Ścigały one swobodnie dotąd grasujących handlarzy wódką, koniokradów oraz innych przestępców. I taką rolę policji biskup Grandin popierał, ale policja miała również odegrać rolę polityczną; reprezentować autorytet nowego rządu federalnego. W latach siedemdziesiątych Indianie podpisali siedem traktatów, zmuszających ich do opuszczenia terenów na preriach, z których powstały trzy prowincje i zamieszkania w rezerwatach, gdzie mieli jakoby możliwość zachowania swojego trybu życia. Mimo obietnic składanych przez przedstawicieli rządu warunki życia Indian tak się pogorszyły, że zimą niektórym groziła śmierć głodowa, a wiele kobiet i dzieci nie miało w co się ubrać. W latach między rokiem 1870 a 1890 biskup Grandin napisał bardzo wiele listów do premiera i wicegubernatora Północno-zachodnich Terytoriów, wskazując na trudną sytuację Indian i prosząc o pomoc dla nich. W liście z dnia 24 stycznia 1881 roku zwrócił się do premiera Johna A. Macdonalda: "Wydaje mi się, że w Ottawie nikt nie ma pojęcia o wielkiej nędzy naszych Indian z Północno-Zachodnich Terytoriów, zwłaszcza w zimie. W lecie dostają wynagrodzenie, polują na kaczki, zbierają dzikie owoce i mogą jakoś przyzwoicie żyć, ale w grudniu, w naszym zakładzie w St. Albert, od początku miesiąca wydaliśmy blisko sześćset posiłków..." Odpowiedź była zawsze taka sama. Rząd federalny nie poczuwał się do żadnej odpowiedzialności za Indian, których nie obejmowały traktaty, a porozumień nie zamierzał zawierać, dopóki nie była potrzebna ziemia pod osadnictwo. Ojciec Albert Lacombe, który w roku 1873 przeniósł się do Winnipegu, żeby pracować w Manitobie przez siedem lat, przyłączył się do Grandina i pozostałych biskupów, którzy nie ustawali w wysiłkach, by doprosić się jakiejś sprawiedliwości dla Indian. W roku 1875 napisał do Aleksandra Morrisa, wicegubernatora Północno-zachodnich Terytoriów: "Jeszcze jedną przyczyną demoralizacji Indian, i to nie najmniejszą, jest w pewnych okręgach nieuczciwość urzędników rządowych, kiedy mają do czynienia z Indianami. Niewiedza Indian i brak kompetencji są wykorzystywane po to, żeby ich oszukiwać i kłamać im albo w traktatach, albo w innych sprawach ich tyczących. Kiedy zorientują się, że zostali oszukani, ich niezadowolenie nie ma granic..." Ojciec Lacombe nalegał, by władze federalne broniły i opiekowały się wszystkimi Indianami i pozyskały ich zaufanie przed przybyciem imigrantów. "Co do mnie, to uważam, że zbyt mało daje się Indianom w zamian za ich ziemie. Podpisując z nimi traktaty pozbawiamy ich ziemi, terenów łowieckich, rzek, jezior i zostawiamy im tylko rezerwaty, które wkrótce otoczone przez osiedla białych często będą pozbawione wszelkiej zwierzyny". Grandin zastanawiał się, jak długo Indianie znosić będą taką nędzę. Na podstawie traktatów, do których podpisania namawiał rząd, swoboda ich poruszania się stawała się coraz bardziej ograniczona, przehandlowana za ziemię w rezerwatach. Czy Indianie rozumieli, jak bardzo ich życie się zmieniło pod rządami potężnych białych? Poprawił się w fotelu. Lata walki z przeciwnościami wyczerpały go. Bóg uratował go od głodu i śmierci na szlaku, ale tamte jego problemy były proste w porównaniu z niebezpieczeństwem, jakie groziło przeżyciu Indian. Czy on sam mógł zmienić umysły i serca ludzi w Ottawie? Może, ale nawet Panu Bogu byłoby trudno rozmawiać z politykami, którzy postanowili zamienić puste połacie tego kraju na farmy i rancza. Ile czekało go pracy. Ileż listów do napisania. Nie wolno mu tracić kontaktu z rodziną i przyjaciółmi w Europie. Bez ich pomocy nie byłby w stanie kontynuować pracy w diecezji. W latach siedemdziesiątych i osiemdziesiątych napisał wiele listów do premiera sir Johna Macdonalda i wicegubernatora Morrisa, prosząc o akcję rządową, żeby pomóc głodującym Indianom. W czasie tych lat biskup Grandin musiał walczyć z własnym kiepskim zdrowiem, które pogorszyło się na skutek wypadku, jaki wydarzył się w lipcu 1877 roku podczas jego powrotnej podróży ze spotkania z biskupem Północy Henrykiem Faraudem, na którym omawiano sytuację Indian. Konie ciągnące wóz potknęły się, wskutek czego wypadł na ziemię i stoczył ze stromego brzegu rzeki. - Nic mi nie jest - powiedział przewodnikowi - boli mnie tylko przegub ręki. Musimy się pospieszyć, mam tyle do zrobienia w St. Albert. Doznał znacznie cięższych obrażeń, niż chciał przyznać. Uporczywe bóle uszu i głowy nasilały się. Potrzebna mu była opieka lekarska, i to taka, jaką mógł otrzymać tylko w Europie. Ojciec Hipolit Leduc, jeden z doradców Grandina, postanowił działać wbrew jego woli. W roku 1877 wysłał list do ojców i braci w diecezji: "Stan zdrowia księdza biskupa pogorszył się. Coraz bardziej dokuczają mu silne bóle uszu. Jak dotąd wszystkie wysiłki naszych lekarzy i naszych dobrych sióstr zakonnych nic nie pomogły, jak również nasze publiczne i prywatne modlitwy. Jego cierpienia są udręką... Mimo to myśli i mówi o was nawet podczas najcięższych ataków choroby. Nie trzeba dodawać, że mimo cierpień nadal praktykuje najbardziej heroiczne cnoty". Kiedy superior generalny dowiedział się o stanie zdrowia biskupa Grandina, polecił mu natychmiast przyjechać na leczenie do Francji. Ale nawet to nie wystarczyło, żeby skłonić go do wyjazdu. Dopiero wtedy, gdy ojcowie i bracia diecezjalni zaczęli błagać, żeby posłuchał rozkazu generała, wyraził zgodę. Obawiając się, że może już nigdy nie zobaczyć St. Albert, biskup Grandin zostawił diecezję pod opieką ojca Leduca i przygotował się do długiej podróży do domu, do Francji. 14. POWOLNE MĘCZEŃSTWO Biskup Grandin wypoczywał na pokładzie statku, siedząc w fotelu, wyciągnięte nogi otulone miał kocem, chroniącym od chłodnej bryzy wiejącej znad Atlantyku. Postawił kołnierz płaszcza, a pulsujące bólem uszy owinął szalem. Zamyślony obserwował wyścig wielkich zielonych fal, w którym żadna nie mogła odnieść zwycięstwa. Wdychał głęboko słone powietrze, zapach oceanu był ożywczym środkiem przywracającym mu siły po wyczerpującej podróży z St. Albert do Montrealu, gdzie spotkał wielu swoich przyjaciół. Ucieszyło go zwłaszcza spotkanie z siostrzenicą, zakonnicą Marią Heurtebise Grandin, córką Anny. Wstąpiła do sióstr miłosierdzia, żeby poświęcić swe życie misjom wuja. To ona miała łagodzić jego cierpienia podczas ostatnich lat życia. Trudne problemy diecezji bardziej go martwiły niż własne zdrowie. Kiedyś Zachód Kanady był terytorium w znacznej mierze francuskojęzycznym. Teraz w związku z przybyciem tak wielkiej liczby imigrantów z Wielkiej Brytanii i krajów innych niż Francja, język francuski był zagrożony. Grandin uważał, że musi zdwoić wysiłki, by dotrzeć do większości osadników, mówiących po francusku, w przeciwnym bowiem razie jego misjonarze i społeczności, którym posługiwali w kraju na ogół anglojęzycznym, znajdą się w izolacji, a to ułatwi napływ misjonarzy anglikańskich i protestanckich. Jego niepokój budziła też postawa niektórych faktorów w fortach Kompanii Hudsońskiej. W przeszłości służyli oni gościną oblackim misjonarzom, nawet dawali im działki pod budowę kaplic. Teraz potrafili zamknąć drzwi przed wędrującymi oblatami. Mnóstwo nowych skomplikowanych problemów pojawiło się wraz z budową wiodącej ze wschodu na zachód linii kolejowej Canadian Pacific, która była nie tylko symbolem postępu białych, lecz również narzędziem ich dominacji. Czarne Stopy zagroziły, że zablokują tor na terenie swego rezerwatu. A przecież każde zahamowanie osadnictwa mogło być tylko zjawiskiem przejściowym. Nowe, rozwijające się szybko osady, jak Calgary i Fort Macleod, były tego świadectwem. Bardzo przykry był ciągle trwający zatarg z biskupem z Athabaska-Mackenzie, Henrykiem Faraudem, dotyczący kontroli nad misją La Biche. Żeby położyć kres temu sporowi, biskup Tache jako mediator postanowił, że Faraud zajmie się kwestiami materialnymi tej misji, Grandin zaś duchowymi. Niestety takie rozwiązanie nie doprowadziło do układu przyjacielskiego, spowodowało dalsze przykre nieporozumienia. Obaj biskupi nie potrafili i nie mogli rozgraniczyć dokładnie, który z nich i za co będzie płacić. Na terenie tak rozległym i tak biednym pieniądze zawsze odgrywały zasadniczą rolę. Misjonarze nie mogli liczyć na to, że Indianie będą ich utrzymywać z tradycyjnych ofiar. W rezultacie często głodowali. W tej indiańskiej społeczności obowiązywały prawa zwyczajowe. Jeśli ktoś ofiarował dary, w zamian oczekiwał znacznie większych. Biskup Grandin polegał na innych zupełnie funduszach, by zaopatrzyć i utrzymać swoich misjonarzy oraz wielu innych ludzi, którzy od niego zależeli. Otrzymywał pewne wsparcie z Kongregacji Rozkrzewiania Wiary w Rzymie, jak również od swych krewnych i przyjaciół, ale zawsze było tego za mało. - Przepraszam, wasza ekscelencjo, pragnąłbym przypomnieć, że jutro lądujemy w Hawrze - powiedział steward. - Muszę mieć bagaż waszej ekscelencji wcześnie rano, tak by można go było bezzwłocznie wyładować. Biskup Grandin podniósł wzrok. - Z tym nie będzie żadnego kłopotu - odparł z uśmiechem. - W tę stronę podróżuję z niewielką ilością rzeczy. Za to powrotna droga do Kanady wymaga sporo czasu i przygotowań, gdyż zawsze nazbiera się sporo tego, co wyżebrałem, i niewiele tego, co kupiłem. Po paru dniach znalazł się jako pacjent w szpitalu La-riboissiere w Paryżu. - Drogi księże biskupie, ksiądz ma obustronne chroniczne zapalenie uszu - powiedział mu znany specjalista. - Rada jest prosta, za wszelką cenę należy unikać zimna. Wiem, że ksiądz biskup mieszka na stałe w Kanadzie, ale nic więcej nie mogę doradzić. Grandin zasięgnął porady jeszcze u innego lekarza. Jego kuracja polegała na wdmuchiwaniu powietrza do nosa i uszu. I choć lekarz uważał, że słuch pacjenta znacznie się poprawił, to pacjent był odmiennego zdania, gdyż pod wpływem kuracji bóle się nasiliły. Poza tym kosztowała więcej, niż był w stanie zapłacić. - Muszę wyjechać, żeby zarabiać na życie - wyjaśnił lekarzowi. Spieszno mu było, by w odpowiedzi na liczne prośby wygłaszać w całej Francji kazania na temat życia w misjach. Pierwsze kazanie wygłosił w słynnym kościele Świętej Magdaleny w Paryżu. Musiał być ostrożny. Watykańska Kongregacja Rozkrzewiania Wiary ostrzegła biskupa, by nie zbierał pieniędzy podczas tych objazdów. W przeciwnym bowiem razie Kongregacja ograniczy fundusze, jakie regularnie otrzymywał dla diecezji St. Albert. Próbował obejść tę potężną organizację, zwracając się bezpośrednio do papieża i do wielu innych wpływowych ludzi, których znał. Papież Pius IX mu odpowiedział: - Zorganizuj stowarzyszenie wspierające twoje misje, a ja je zatwierdzę. - Ale zanim Grandin zdołał otrzymać formalną zgodę papieską, Pius IX zmarł. Władze watykańskie nie odnosiły się zbyt entuzjastycznie do idei takiego stowarzyszenia, ale biskup nie ustawał w wysiłkach, żeby zdobyć ich poparcie. Postanowił przedstawić swój plan nowemu papieżowi. Leon XIII wyraził zgodę - poparcie innych wyższych duchownych wystarczyło, żeby zyskać dla tego projektu jego przychylność. - Jak mógłbym powiedzieć nie, kiedy taka organizacja zajmie się zbieraniem pieniędzy na utrzymanie katolickich szkół na wielkich obszarach północnego zachodu Kanady. Jak tylko zostanie założona, ksiądz biskup będzie miał mój podpis. - Grandin był uszczęśliwiony. Nareszcie będą pieniądze na budowę szkół, w których Indianie będą się uczyć jak żyć i przeżyć w krainie opanowanej przez białych ludzi. - Chciałbym prosić o jeszcze jedną łaskę, Wasza Świątobliwość. - Proś, o co chcesz. Oczywiście z zachowaniem rozsądku. - Mam tu obrazki Waszej Świątobliwości. Czy Wasza Świątobliwość mógłby je podpisać, gdyż chciałbym je dać moim misjonarzom jako pamiątkę tej podróży? - Zaraz je podpiszę - powiedział Leon XIII i wszedł do swojego gabinetu. W chwilę później Grandin usłyszał naglące wezwanie: - Księże biskupie, szybko, zdarzył mi się wypadek! Grandin wbiegł do pokoju. Papież miał minę wielce zakłopotaną. - Niech ksiądz biskup sobie wyobrazi - powiedział - że zamiast użyć piasku do wysuszenia atramentu, chwyciłem kałamarz i zalałem kilka obrazków. Obawiam się, że zostały całkowicie zniszczone. Biskup Grandin był szczęśliwy, że wyjeżdża z Rzymu mając zgodę papieża na założenie stowarzyszenia. Jednak nie zdawał sobie sprawy z tego, że Kongregacja Rozkrzewiania Wiary nie miała zamiaru natychmiast podjąć papieskiej akceptacji. Nie ma formalnej zgody papieskiej, nie ma współpracy. Ponieważ nie było podpisu papieża, Kongregacja Rozkrzewiania Wiary robiła wszystko, by przeszkodzić biskupowi Grandinowi w utworzeniu konkurencyjnej organizacji, która miała zbierać pieniądze. Pracownicy Kongregacji wyraźnie o tym mówili. - Nie ma mowy o publicznych kwestach. Jeśli ksiądz biskup to uczyni, przestaniemy wspierać diecezję St. Albert. Biskup był załamany. Usiłował przekonać wyższe władze Kongregacji. - Moja praca różni się całkiem od waszej. W żadnym wypadku nie mogę z wami współzawodniczyć. Papież wyraził na to zgodę, jak również wielu kardynałów i prefekt Kongregacji Rozkrzewiania Wiary. - Ale wkrótce dowiedział się, że jego głównym oponentem jest kwestor Kongregacji. Był przekonany, że kwestor jednak wysłucha jego osobistej prośby. Dotąd jego apele spotykały się z przychylną reakcją, ci, którzy go poznali i słyszeli, jak przemawiał, składali hojne ofiary dla misji. Niestety, tym razem biskup Grandin doznał największej obrazy i poniżenia w całym swoim życiu. "Kwestor zganił mnie surowo, że próbowałem znaleźć pomoc, której Kongregacja Rozkrzewiania Wiary nie mogła mi udzielić. Mimo to, że jestem od blisko dwudziestu lat biskupem, potraktował mnie jak sztubaka, który został przyłapany na płataniu złośliwego figla swemu nauczycielowi". Biskup musiał się wycofać - chciał przecież zachować pomoc Kongregacji. Jego marzenia o szkołach będą musiały jeszcze zaczekać. Jeśli Bóg będzie tego pragnął, Bóg znajdzie na to fundusze. W stacjach misyjnych diecezji St. Albert symboliczne dzwonki szkolne już się rozlegały. Każdy z misjonarzy próbował uczyć czytania, pisania i arytmetyki, ale niewielu z nich miało na to dość czasu. Z czasem Grandin założył pięć dużych szkół, w tym trzy z internatem, którymi kierowały siostry miłosierdzia. Biskup i jego misjonarze byli zdania, że jedyną szansą dla Indian były szkoły z internatami. Zgromadzone razem dzieci łatwiej mogły się uczyć języków białych ludzi i tego, jak żyć w nowym, dziwnym świecie farmerów i ranczerów. Dawne dni polowań i rybołówstwa kończyły się. Niewiele można było zrobić dla starych Indian, żyjących przeszłością. Misjonarze mieli nadzieję, że to właśnie dzieci będą podstawą przyszłości tego ludu. W liście z roku 1881 biskup Grandin ukazał innym biskupom misjonarzom nurtujące go myśli: "Podobnie jak wy, sądzę że Indianie będą musieli zniknąć, ale ja chciałbym ich posłać do raju". Dla Grandina warunkiem tego raju było przyjęcie Jezusa Chrystusa i Jego Kościoła, zasadniczego celu misji. Był jednak głęboko przejęty sprawą przetrwania Indian jako jednostek i jako ludu. Dla niego jedynym sposobem, żeby tak się stało, było "zrobić" z nich Francuzów. Opisał ten proces w swoich pismach, w których opowiadał o podróżowaniu z młodym Indianinem: "Jeden z nich, którego uważam za kogoś więcej niż syna, ponieważ uratowałem go od nędzy i wychowałem, otrzymał imię po biskupie, którego darzyłem wielkim szacunkiem. Ma na imię Sebaux - w ten sposób zmieniamy Indian we Francuzów nawet poprzez nadawanie im imion". Lojalność Grandina wobec Indian była niezachwiana. Wierzył w to, że powszechne nauczanie pomoże im przetrwać. Bez tego z pewnością znikną z zachodniej Kanady. Rząd kanadyjski obiecał płacić nauczycielom połowę pensji, ale potrzeba ich było znacznie więcej. Gdzie szukać tych nauczycieli? Przekonał Zgromadzenie Wiernych Towarzyszek Jezusa, których dom macierzysty znajdował się w Ste Anne d'Auray we Francji, by podjęło się pracy w jego diecezji po tym, jak kilka anglojęzycznych zgromadzeń odmówiło założenia szkół internatowych i średnich szkół dla dziewcząt w Prince Albert, Calgary i Ed-monton. "Wasza ekscelencja prosi mnie o poświęcenie. Dobrze, uczynimy to dla Boga" - odpowiedziała matka Józefina Petit, przełożona generalna Zgromadzenia Wiernych Towarzyszek Jezusa. Było to w roku 1883. Mimo że Kongregacja Rozkrzewiania Wiary odmówiła biskupowi Grandinowi zezwolenia na założenie własnego stowarzyszenia pomocy misjom, wielu jego francuskich rodaków oraz wiele ludzi z innych europejskich krajów zgłaszało swe poparcie. Kiedy Francuzi dowiedzieli się o jego działalności w tajemniczej i romantycznej Kanadzie, doszli do wniosku, że jest bohaterem, nie tylko wybitnym przedstawicielem Kościoła, lecz także Francuzem zasługującym na ich najwyższy szacunek. W wyniku takiej postawy osób wierzących brat biskupa, Jan, zebrał na jego misje tysiące franków. Pewne zdarzenie bardzo zakłopotało Grandina, ale zarazem wskazuje, jak bardzo Francuzi kochali i szanowali "biskupa Indian". Właśnie kończył bierzmowanie ośmiuset dzieci w kościele Świętego Leonarda w Alencon, która to uroczystość kończyła jego trzydniową wizytację w diecezji Seez. Wikariusz generalny Labreton, którego znamy tylko jako kanonika, wygłosił wielką mowę pochwalną na cześć Grandina, mówiąc o jego ogromnym poświęceniu dla Indian. Słysząc to biskup bardzo się zaniepokoił, wolałby, żeby wikariusz generalny mówił o kimś innym. Czuł, jak pod mitrą zbierają mu się kropelki potu, miał wrażenie, że głowę uciska mu coraz ciaśniejsza, jakby stalowa opaska. Nagle się wyprostował. "Nie, on tego nie zamierza zrobić - szepnął. - Całować moje stopy? O, nie". - Czcigodny księże biskupie, widzisz tych kapłanów zgromadzonych wokoło, ty, który przez śniegi i lody nie kończących się prerii niosłeś dobrą nowinę Ewangelii, pozwól ucałować twe stopy tak bardzo zmęczone, że teraz ledwie mogą nieść twoje wyczerpane ciało. Grandin nie mógł odmówić. Kanonik chciał dać publiczny dowód swojej pokory. Biskup skinął więc głową i zdjął buty. Trzydziestu księży, w tym jego brat Jan, zbliżali się pojedynczo, klękali i całowali jego stopy. Zaczerwieniony Grandin kręcił się niespokojnie. W pewnej chwili jakaś kobieta krzyknęła: - Jakże byłabym wdzięczna Bogu, gdyby mój syn został misjonarzem! W miarę jak rosła popularność biskupa Grandina, również dzięki zamieszczonym we francuskich gazetach opisom jego przygód, otrzymywał wiele zaproszeń, żeby przemawiać podczas publicznych zgromadzeń. Czuł się jednak bardzo skrępowany, kiedy musiał bywać w salonach ludzi bogatych, śmietanki społeczeństwa francuskiego. To, co mówił o biedzie i ofierze, tak mocno kontrastowało z życiem tych, którzy wyrażali się o nim z zachwytem. Choć ci ludzie nie mieli zamiaru zmienić własnego stylu życia, z chęcią słuchali człowieka, który zostawił wszystko, by z heroicznym oddaniem służyć Indianom. Przemówienia biskupa były proste i bezpośrednie. Słuchacze cenili bardzo jego szczerość. Choć z pewnością był sławny z racji swych błyskotliwych powiedzeń, kiedy nadarzyła się okazja, potrafił znaleźć zręczną ripostę. Podczas obiadu, na który zaprosił go pewien dziennikarz, gospodarz spytał żartobliwie: - Jaka jest różnica pomiędzy słowem Grandin i gredin (po francusku oznacza to łajdak)? Biskup spojrzał znad talerza, przez chwilę milczał, a potem się uśmiechnął: - Drogi przyjacielu, czasem może to być zaledwie szerokość stołu. - Świetna riposta - powiedział dziennikarz i wybuchnął śmiechem. Przemówienia w salonach Paryża dały Grandinowi możność kontaktu z ludźmi, którzy zafascynowani opowieściami o nieujarzmionych rubieżach Ameryki Północnej, którzy urzeczeni jego prostotą mogli hojnie wspierać dzieło misyjne. Mówił ze swadą o trudach, z jakimi borykali się jego misjonarze, o tym, jak chętnie poświęcali wszystko, nawet własne życie. - Możemy po prostu umrzeć z głodu i zimna. Nie dane jest nam to szczęście, by umrzeć nagłą śmiercią męczeńską. Nasze biedne misje nie są poetyczne. Nasze życie jest długotrwałym męczeństwem, znanym tylko Bogu. - Stale powtarzał to niczym nie ubarwione przesłanie. A jednak nie odstraszał ludzi, wręcz przeciwnie, przyciągał ich. Młodzi seminarzyści ochotniczo zgłaszali się do pracy w jego diecezji. Podobnie było wiele lat temu z nim samym - młodym seminarzystą przygotowującym się do kapłaństwa - kiedy biskup Tache rozpalił jego duszę. Choć bardzo potrzebował misjonarzy do pracy wśród Indian i imigrantów, zawsze bardzo starannie wybierał przyszłych współpracowników. Często młodzi ludzie, marzący o przygodach w nieznanym kraju, nie zastanawiali się nad tym, iż misjonarskie życie wymaga ustawicznych ofiar i poświęceń. Biskup nie chciał żadnych nieporozumień. Ci młodzi ludzie musieli być pewni swego powołania, tego, że chcą służyć Bogu w taki a nie inny sposób. Oczywiście przygoda kusiła tych, którzy zamierzali zrezygnować z wygodnego życia w dziewiętnastowiecznej Francji i podjęli pełne wyrzeczeń bytowanie na rubieżach Kanady. "Jeśli zdecydujecie się jechać, niech to będzie dla Boga i tylko dla Boga. I od Boga oczekujcie nagrody. Wolę nawet pozostawić niektóre osady chrześcijańskie bez kapłana, niż dać im kapłana nieodpowiedniego. Jak widzicie, wyrażam się bardzo jasno". Rzeczywistość szybko dowiodła, jak bardzo na czasie były te ostrzeżenia o niebezpieczeństwach życia misjonarzy skierowane do europejskich seminarzystów. Wkrótce po powrocie, w ciągu osiemnastu miesięcy, z wielkim żalem brał udział w pogrzebie dwóch młodych ojców, brata oraz innego zakonnika. Trzech misjonarzy utonęło podczas wypadku z łodzią, a jeden z ojców zamarzł na śmierć. Z biskupem Grandinem pracowali misjonarze pochodzący wyłącznie z Francji, ale marzył o tym, by stworzyć rodzimy kler. Jednym z jego najważniejszych osiągnięć było założenie niższego i wyższego seminarium w St. Albert, gdzie mieli się uczyć miejscowi chłopcy pragnący zostać kapłanami. Kiedy pod koniec roku 1877 wyjeżdżał do Europy, było tylko czterech seminarzystów, których miał pod opieką bratanek biskupa, Henryk Grandin, syn brata Florencjusza. Pod koniec życia marzenia biskupa się zrealizowały, w roku 1890 wyświęcił Edwarda Cunninghama, pierwszego Metysa, który został oblatem, a następnie w roku 1901 ojca Patryka Beaudry'ego. Po dwóch latach spędzonych we Francji biskup Grandin postanowił wracać do swej diecezji. Wszystkie próby leczenia zawiodły. "Nie ma sensu jechać do Paryża po to, żeby ktoś mi dmuchał w uszy" - taki wyciągnął wniosek po kuracjach u siedmiu lekarzy, którzy właściwie tylko uśmierzali ból. Podczas męczącej drogi powrotnej do St. Albert podjął decyzję dotyczącą swej przyszłości. "Bóg mi powierzył misję w kraju, gdzie bywa bardzo zimno... Wolę umrzeć dwadzieścia lat wcześniej i umrzeć na posterunku, niż opuszczać moje misje, żeby przedłużyć sobie życie". Konie z trudem ciągnęły dwa powozy w zamarzniętych koleinach wąskiej drogi. Słońce wisiało nisko nad horyzontem, promieniując jednak ciepłem rzadko spotykanym w końcu listopada. Kiedy powóz pożyczony od starego przyjaciela znalazł się na południowym wzgórzu, górującym nad rzeką Sturgeon, strzały armatnie i z broni palnej zakłóciły ciszę późnego popołudnia. Kawalkada konnych otoczyła podwody. Ojca Hipolita Leduca, który reprezentował oblatów z St. Albert na zebraniu kapituły generalnej we Francji, oraz kilku nowych misjonarzy z Quebecu zdumiało to powitanie. Konni jechali przodem w stronę mostu ojca Lacombe'a. Kiedy biskup Grandin wysiadł z powozu, ojcowie i bracia ubrani w czarne sutanny i białe komże uklękli, by otrzymać jego błogosławieństwo. Metysi oraz inni mieszkańcy osady poszli za ich przykładem. - Benedicat vos omnipotens Deus... - Nad głowami klęczących popłynął głos Grandina. - "Niech Bóg wszechmogący błogosławi was..." - W tym momencie rozległ się dzwon misyjny witający przybyłych. Po zakończeniu przemówień biskup Grandin ubrał się w złocisty ornat i trzymając pastorał w ręce, zajął honorowe miejsce pod baldachimem, żeby ruszyć na czele kończącej uroczystości procesji. W połowie wzgórza przeszedł pod łukiem powitalnym. Znowu rozległy się strzały armatnie. Kiedy procesja skręciła na dziedziniec misyjny, zmierzając w kierunku małej katedry, zdumiał się widząc duży budynek, swoją nową siedzibę. Jak dobry był Pan Bóg, że został wzniesiony ten solidny dom chroniący przed mroźnymi zimami, letnim deszczem i upałem. Wśród radości powrotu na chwilę zapomniał o wszystkich troskach i zmartwieniach. Oto miał namacalne dowody, że jego walczący Kościół wzrastał. - Jestem tu po to, by żyć z wami i umrzeć z wami - wzruszony powitaniem powiedział swemu ludowi. - Chwała Bogu za to, że jestem w domu. - Wyciągnęły się liczne dłonie, żeby uchwycić jego rękę. Później tego wieczoru poczuł silny ból głowy, nad ranem wrzód w uchu pękł, co przyniosło ulgę. Zasypiając pomyślał, że będzie potrzebował każdej odrobiny energii, jaką zdoła z siebie wykrzesać, aby stawiać czoła nowym trudnościom, jakie go czekały. 15. POJEDYNEK ZE "STARYM JUTREM" - Nie, panie premierze, nie chcę, by szkoły zawodowe dla naszych Indian były prowadzone przez ludzi, których pan premier wyznaczy. My nie próbujemy zrobić z naszych Indian i Metysów dżentelmenów, my chcemy, żeby stali się chrześcijanami. A to jest zadanie dla księży i zakonnic, a nie dla urzędników państwowych. - Ależ, księże biskupie, ten pomysł ma jednak zalety. Takie szkoły działają we Francji i to, o ile wiem, z dużym powodzeniem. Ostatecznie ksiądz biskup urodzony jest we Francji. A zatem musi mieć wrodzoną sympatię - jak sądzę - do francuskiego systemu nauczania. Szeroki uśmiech rozjaśnił twarz sir Johna A. Macdonalda, podczas gdy Grandin starał się opanować wzburzenie. Przez ponad godzinę próbował przekonać Macdonalda o konieczności stworzenia w St. Albert, Lac La Biche oraz Ile a la Crosse szkół z internatami dla Indian. Premier planował zbudowanie szkół, jednej w Battleford dla protestantów, drugiej dla katolików w miejscu, które dopiero miało być wybrane. Macdonald oparł się wygodnie w swoim trzeszczącym fotelu, z rękami założonymi na tył głowy. Biskup poruszył się niespokojnie na niewygodnym krześle. Miał nadzieję, że to, czego nie zdołały załatwić sążniste listy, może dokona się podczas osobistego spotkania. Wziął inicjatywę w swoje ręce i w roku 1882 pojechał do Otta-wy, żeby przedstawić premierowi nad wyraz trudne problemy Indian i misjonarzy. Pragnął też powiadomić Macdonalda o nieuczciwości jego urzędników, którzy niweczyli wysiłki misjonarzy, by przygotować miejscową ludność do wymogów nowego życia. Wyliczył dokładnie długą listę krzywd wyrządzonych Indianom przez urzędników federalnych. - Panie premierze, tracimy czas. Pańscy ludzie na zachodzie prześladują moich misjonarzy oraz mój lud. - To bardzo poważny zarzut. Czy ksiądz biskup może tego dowieść? Nagle biskup się zachwiał. Macdonald widział, jak jego okolona białymi włosami głowa powoli opada, po chwili wyprostował się i znowu zaczął mówić spokojnym opanowanym głosem: - Panie premierze, żąda pan dowodów na poparcie tego, że pańscy ludzie nas prześladują. Niestety nie mogę temu zadośćuczynić. Fotel Macdonalda zakołysał się powoli głośno skrzypiąc, co podkreśliło długą ciszę. Premier miał nadal zadowoloną minę. - Mogę tylko opowiedzieć. A wtedy pan sam oceni postępowanie swoich ludzi - ciągnął. - W mojej diecezji St. Albert większość dzieci indiańskich to rzymscy katolicy. Natomiast ci, którzy zarządzają rezerwatami i podejmują niekorzystne dla Indian decyzje, są w przeważającej części protestantami. Większość instruktorów w szkołach rezerwatowych to protestanci. Duchownym innych wyznań wolno budować swoje szkoły obok szkół katolickich, nam nie. Mimo że nasze szkoły są przepełnione, mamy zbyt mało pieniędzy, żeby płacić nauczycielom. Szkoły prowadzone przez inne wyznania są prawie puste. Wyznania te mają więcej pieniędzy niż trzeba, żeby opłacać swoich nauczycieli. Co więcej, do małych rezerwatów spędzacie bardzo wielu Indian i zabraniacie im oddalać się z nich. Dlatego też nie można zgromadzić ich na większe zebrania. - Ależ, księże biskupie, ksiądz nie może o wszystko obwiniać rządu. Indianie zgodzili się na podpisanie traktatów. Przyjęli warunki. Przecież to ksiądz biskup i jego misjonarze byli ich doradcami. Wy też musicie ponosić część odpowiedzialności. Trzeba pozwolić, żeby czas zrobił swoje. Zachód dopiero się formuje. - Panie premierze, zmuszało się mój lud do masowego zabijania bawołów, teraz przymiera on głodem. Jeśli będziecie nadal budzić jego gniew, spowodujecie znacznie groźniejsze żniwo śmierci. Biskup Grandin nie spodziewał się wiele uzyskać od człowieka, którego przeciwnicy polityczni nazywali "Stare Jutro", ponieważ czyniąc obietnice, nigdy nie ustalał terminów ich dotrzymania. W wyniku takiej opóźniającej taktyki stosowanej przez premiera nie doszło do żadnych ustaleń w sprawie długiej listy zarzutów przedstawionych przez Grandina. - Rozumiem troskę księdza biskupa, że chce kształcić swój lud i mieć prawo własności do ziemi, na której znajdują się poszczególne misje. Sprawy te przedstawię mojemu gabinetowi - powiedział ostro Macdonald, wstając. Spotkanie było skończone. Grandin spędził pięć miesięcy w Ottawie odwiedzając każdego, kto miał jakąś władzę i do kogo mógł dotrzeć. Jego dziennik świadczy o tym, jak ciężko pracował: "14 luty. Cały ranek spędziłem w parlamencie. Rozmawiałem z różnymi ministrami, senatorami, posłami. Wróciłem dość zmęczony". "3 marzec. Idę spotkać się z ministrem ceł... Zgodnie z jego radą poszliśmy do ministra finansów... Dowiedziałem się, że minister spraw wewnętrznych przekazał moją sprawę panu Edgarowi Dewdney'owi (komisarzowi rządowemu do spraw Indian i wicegubernatorowi Północno -zachodnich Terytoriów)". I choć spotykał się z zachętą i obietnicami poparcia, potrzebował potwierdzenia na piśmie, że premier zrealizuje przynajmniej część jego postulatów. Każda zwłoka bardzo go niecierpliwiła. "Przykro mi, lecz sir John nie może nic zrobić, dopóki sesja się nie skończy". Grandin uparcie ścigał polityków, a oni równie uparcie szukali wymówek, dlaczego nie podejmują żadnych konkretnych działań. Gazeta montrealska "L'Etandard" podziwiała wieloletnie, pełne ofiar życie Grandina, które wiódł w nad wyraz trudnych warunkach, nazywając go "nowym bohaterem" i ponaglała rząd federalny, by spełnił żądania biskupa. "Jeśli władzom federalnym naprawdę zależy na szybkim i bezpiecznym zasiedleniu północnego zachodu i jeśli nie chcą one, by trzeba było eksterminować Indian, tak jak to robią nasi sąsiedzi (aluzja do wojen z Indianami w Stanach Zjednoczonych), najlepiej zrobią, gdy będą sprzyjać rzymskokatolickim misjom". Wreszcie przyszedł list z sekretariatu premiera. Owszem będą pewne ustępstwa. Grandin miał takie uczucie, jakby znalazł w prerii skrytkę z pemikanem. Wyjechał z Ottawy mając prawo własności ziemi dla wszystkich misji w swojej diecezji, a rząd terytorialny miał wyznaczyć i opłacać dwujęzycznego sędziego pokoju. To były bardzo małe zwycięstwa zważywszy, że Macdonald odmówił wszelkich funduszy na prowadzenie założonych przez biskupa domów opieki dla indiańskich dzieci. Premier odrzucił plan biskupa Grandina, który przewidywał utworzenie trzech szkół zawodowych i zaczął realizować własny plan zbudowania jednej szkoły dla katolików i jednej szkoły dla protestantów. Walka o szkoły trwała i nie widać było jej zakończenia. Biskup nauczył się doceniać potęgę prasy i to, że politycy szybko reagują, jeśli w grę wchodziły sprawy mające wpływ na głosy wyborców. Wiedział też, że Indianie nie doceniali wagi chrześcijańskiego wykształcenia. Jeśli mogli wybierać, woleli naukę w szkole publicznej, po to, żeby się nauczyć angielskiego i zdobyć praktyczne wiadomości. Mimo to biskup nie tracił nadziei. Po długich latach walki na szlaku z północnym wrogim klimatem wiedział, że na wypadek jakichś nieprzewidzianych okoliczności zawsze trzeba mieć zapas żywności. Ojciec Albert Lacombe był jego sekretnym atutem w batalii o szkoły, człowiekiem idealnie nadającym się do podjęcia walki politycznej. "Nie zapominaj, że musisz stale nękać tych dżentelmenów z rządu, żeby coś od nich uzyskać. Powiedz im, że gdyby cię wyśmiali tak, jak to zrobili ze mną, to ja wrócę do Ottawy. Nie dam im spokoju, dopóki nie zrobią czegoś konkretnego". Grandin wracał do domu z jeszcze jednym częściowym zwycięstwem. Otóż biskupi kanadyjscy obawiając się, że nowe stowarzyszenie pomocy misjom może osłabić ofiarność potrzebną w innych dziedzinach, głosowali przeciwko tej organizacji. Zamiast tego zgodzili się na organizowanie raz w roku zbiórki przeznaczonej w całości na finansowanie szkół Grandina. Zbiórka taka miała pewne dobre strony, dawała biskupowi Grandinowi szansę na zainteresowanie swoją diecezją całego kraju. Biskupi proponowali też, by w liście pasterskim zaapelował nie tylko o fundusze, ale i o to, by zgłaszali się młodzi ludzie, którzy chcieliby zostać oblackimi braćmi zakonnymi. W pierwszym swym liście pasterskim w roku 1883 napisał: "Nasi bracia, choć formalnie nie są misjonarzami, są nimi naprawdę, bo oni przecież w ramach własnych możliwości współpracują z kapłanami, by rozwijać cywilizację i rozszerzać panowanie Chrystusa. Są wśród nich wykwalifikowani stolarze, mechanicy, krawcy, szewcy i tak dalej. Wszyscy oni pracują ciężko, z całym oddaniem i podobnie jak księża i biskupi nie pracują dla ziemskich korzyści, ale wyłącznie dla chwały Boga i zbawienia dusz". Rozpocząwszy swoją ogólnokanadyjską kampanię biskup Grandin wrócił w 1883 roku do St. Albert wraz z trzema nowymi księżmi, dwoma braćmi, czterema młodymi ludźmi, którzy pragnęli zostać misjonarzami oraz ośmioma zakonnicami (należącymi do Zgromadzenia Wiernych Towarzyszek Jezusa), które miały pracować w nowych szkołach internatowych dla dziewcząt. Diecezja potrzebowała każdego pracownika, jakiego biskup mógł zwerbować. W tym czasie dwadzieścia pięć parafii i misji służyło Indianom, Metysom i tysiącom nowych osadników. Linia kolejowa Canadian Pacific szybko posuwała się na zachód, nie tylko przyspieszając transport w tym rozległym kraju, ale również zmieniając życie prerii. Ostatni gwóźdź w tory transkontynentalnej linii miał być wbity w roku 1885. Masowy napływ imigrantów poważnie obciążał i tak skromne zasoby Grandina. Nowe osady potrzebowały szkół, kościołów i kapłanów, którzy mówiliby językami przybyszów. Biskup Grandin postanowił z całym uporem walczyć o to, by Kościół miał prawo zakładania szkół. Mimo że w roku 1875 parlament kanadyjski zagwarantował wszystkim prawo do nauki w szkołach wyznaniowych i prawo do własnego języka, przekazując te postanowienia władzom terytorialnym do wykonania, biskup Grandin był nadal czujny. Ten jego upór dopomógł rodzicom katolickim wprowadzić te prawa do aktu konfederacji, kiedy Alberta i Saskatchewan stały się w roku 1905 prowincjami. I znowu zaczęły się dni intensywnej pracy w St. Albert, przerwane niezwykłym wydarzeniem. W dniu 15 września 1884 roku dzwony jego katedry i klasztoru rozdzwoniły się nagle, mącąc spokój wrześniowego poranka. Zwykle oznaczało to jedno z dwojga: albo osadzie groziło niebezpieczeństwo, albo była jakaś specjalna okazja do uczczenia. Idąc po schodach ganku domu misyjnego Grandin usłyszał przez otwarte okno gwar rozmów. To misjonarze, którzy bardzo rzadko spotykali się w tak licznym gronie, opowiadali sobie o życiu i przygodach wśród lasów i prerii. Kiedy wszedł, wszyscy umilkli i czterdziestu ojców i braci padło na kolana. Słychać było tylko brzęczenie muchy. Na dworze dzwony radośnie wzywały wszystkich, by uczcili dwudziestą piątą rocznicę objęcia diecezji przez biskupa Grandina. Widok współbraci i przyjaciół klęczących przed nim bardzo go zakłopotał. Dał więc znak, żeby usiedli. Pierwszy przemówił ojciec Leduc: - Ten świąteczny dzień jest dniem naszej radości, naszej własnej chwały, bowiem chwała ojca promieniuje na synów jego. Wasza ekscelencjo, ofiarujemy ci nasze serca wraz z całą miłością, do jakiej są one zdolne. U twych stóp składamy nasze całkowite oddanie się pracy, jaka ci została powierzona, a która jest w pełni pracą Bożą. Oto dajemy ci ofiary, jakie zebraliśmy u naszych krewnych, dobroczyńców i przyjaciół. Potem ojciec Leduc wprowadził biskupa do katedry. Na ołtarzu leżały nowe szaty liturgiczne, monstrancja oraz inne paramenty liturgiczne. Dwa anioły wyrzeźbione w drewnie przez brata Patryka Bowesa zdobiły kościół. Biskup ze wzruszeniem przyjął kielich i mszał - dar oblatów z całego świata. - Jestem głęboko wzruszony - powiedział bardzo cicho. Przez łzy spojrzał na zamglone postacie mężczyzn i kobiet - ludzi, którzy wraz z nim pracowali. Najwięcej go cieszyło to, że jego misjonarze byli wierni swemu powołaniu i jemu samemu. O wiele ważniejsze niż dzisiejsza uroczystość było powszechne uznanie, jakim cieszyła się wytrwałość jego misjonarzy, niezachwiana wobec głodu, mrozów, chmar komarów, które ludzi i zwierzęta przyprawiały nieomal o szaleństwo. Wyraził też swoje uznanie zebranym w kościele: - Jeśli zrobiłem choć trochę dobrego, to nie zrobiłem tego sam... W tym kraju często podróżujemy saniami ciągniętymi przez psy. Najbardziej ceniony jest pies przewodnik, ponieważ to on prowadzi pozostałe. Ale nie jest najlepszy ten, który pracuje ponad miarę albo wysila się ciągnąc najmocniej. Bowiem ci za nim, którzy też pracują, mają wtedy wiele kłopotów. Stoję na czele tej diecezji. I zostałem dzisiaj wielce uhonorowany, ale te wszystkie honory są przeznaczone również dla innych, bowiem to oni zasługują na nie o wiele bardziej niż moja niegodna osoba. Pomimo wysiłków, żeby pomniejszyć owe zaszczyty, biskup Grandin nie mógł od nich uciec. Wiele osób przybyło z Edmonton oraz innych odległych misji, żeby go uczcić. Misjonarze anglikańscy również złożyli mu gratulacje, a był to gest dobrej woli, który dopomógł złagodzić nieco napięcia i usunąć nieco goryczy, jakie nagromadziły się przez dziesięciolecia pomiędzy tymi dwoma wyznaniami. Chociaż dla biskupa było to kłopotliwe, że traktowano go jak bohatera, uważał, że te uroczystości przyczynią się do wzmocnienia społeczności chrześcijańskiej. W swoim dzienniku napisał: "Najważniejsze jest, żeby to wszystko posłużyło na chwałę Boga". Uroczystości dwudziestopięciolecia posługi biskupa zachodniej Kanady stały się okazją, by misjonarze oblaccy mając wreszcie nieco czasu mogli nacieszyć się swymi osiągnięciami. W powszechnym uznaniu ich sukcesów kryła się jednak bolesna niepewność co do przyszłości Indian i Metysów. Indiańscy wodzowie, tacy na przykład jak Kruczy Pazur, wódz Czarnych Stóp w południowej Albercie, głęboko przeżywali stałą ekspansję białych. Kiedy gwizdki pociągów Canadian Pacific zaczęły rozlegać się o kilka kilometrów na wschód od Calgary, Kruczy Pazur wysłał ostrzeżenie, iż linia kolejowa nie może odciąć części jego rezerwatu. Jeśli to nastąpi, rozgniewa się tak bardzo, że rozkaże swoim wojownikom zmasakrować robotników budujących linię. Biskup Grandin zaczął szukać kogoś, kto zaproponowałby kompromis, dzięki któremu nie doszłoby do rozlewu krwi. Tym człowiekiem był ojciec Albert Lacombe, którego Czarne Stopy darzyły zaufaniem. Pracownicy z Canadian Pacific nie chcieli konfrontacji z Indianami, ale też nie zamierzali ustąpić. Czarne Stopy również nie zamierzały ustąpić. Dziś była to linia kolejowa. Jaki powód będzie jutro, żeby im zabrać jeszcze więcej ziemi? Biskup z niezwykłą uwagą słuchał każdego słowa ojca Lacombe, kiedy opowiadał o pertraktacjach z sir Williamem Van Hornem, naczelnym dyrektorem Canadian Pacific. - Uzyskać zgodę Van Horne'a nie było łatwo. Moje propozycje przesłałem za pomocą ich telegrafu. Cóż to za cudowny wynalazek! Pod żadnym pozorem nie chcieli wstrzymać robót ani nawet zwolnić ich tempa. - A jak przekonałeś wodza, żeby zachował rozsądek? - Gdy tylko Van Horne zgodził się na moją propozycję, kupiłem sto kilogramów cukru, taką samą ilość herbaty i tytoniu oraz kilka worków mąki. Byłem gotów. Potem wysłałem wiadomość, że chcę rozmawiać z Kruczym Pazurem i jego plemieniem. Kiedy ojciec Lacombe w roku 1883 opisywał scenę spotkania w Gleichen, biskup doskonale mógł to sobie wyobrazić. Wielki wódz przybył konno, starszyzna plemienna i wojownicy zebrali się wokół niego, ich konie uderzały kopytami o ziemię, ogonami opędzając się od much. Ileż to razy stał samotnie przed wodzami indiańskimi w podobnych sytuacjach, prosząc, by raz jeszcze rozważyli swoje decyzje. Grandin mógł niemal słowo w słowo wyrecytować to, co mówił ojciec Lacombe. Ale najpierw, zgodnie ze zwyczajem należało rozdzielić dary, a dopiero potem misjonarz mógł zabrać głos. - Proszę was, wysłuchajcie mnie - zaczął Lacombe pertraktacje z Czarnymi Stopami. - Jeśli znajdzie się wśród was ktoś, kto może powiedzieć, że w ciągu piętnastu lat, jakie spędziłem z wami, choć raz służyłem wam złą radą, niech powie to bez lęku. - Misjonarz spojrzał najpierw na Kruczy Pazur, potem kolejno na starszyznę. Nikt się nie odezwał. - Moi przyjaciele, dzisiaj mam tylko jedną radę dla was. Niech biali przejdą przez waszą ziemię i niech wybudują swoją linię kolejową. Nie mogą tej ziemi zabrać wam na zawsze. Kilku Indian zaczęło szemrać. Kruczy Pazur wyciągnął rękę: - Niech wódz modlitwy mówi. Jest naszym przyjacielem. Musimy go wysłuchać. >- Biali, którzy przejdą przez wasze ziemie, to robotnicy. Wasz spór dotyczy ich zwierzchników. To z nimi musicie załatwić tę sprawę, a nie zabijać tych, którzy układają tory. Powiedziałem ich wodzom, że jesteście bardzo rozgniewani i że będziecie walczyć o waszą ziemię. Oni rozumieją, ile ona dla was znaczy. Wicegubernator zgodził się przyjechać za parę dni, żeby wysłuchać waszych skarg. Jeśli nie zgodzicie się na jego propozycję, wtedy możecie zmusić robotników do odejścia. Indianie w pośpiechu zaczęli omawiać propozycję, ojciec Lacombe stał w milczeniu patrząc na nich, jego czarną sutannę szarpał silny wiosenny wiatr. W przemówieniu swym użył całej siły perswazji, mając nadzieję, że w ten sposób uniknie się masakry. Teraz Kruczy Pazur musiał zdecydować, czy Indianie posłuchają jego rady, czy też zaatakują budowniczych linii kolejowej. Kruczy Pazur podniósł rękę nakazując ciszę i stanąwszy przed misjonarzem rzekł: - Wodzu modlitwy, od dawna jesteś naszym przyjacielem. Wysłuchaliśmy twojej mądrej rady. Jeśli będziemy pewni, że ludzie z linii kolejowej dadzą nam więcej ziemi, niż ta, co jest potrzebna do zbudowania tej linii, to my nie wyrządzimy krzywdy robotnikom. Biskup Grandin oparł się wygodnie w fotelu, a uśmiech rozjaśnił jego oczy: - Kruczy Pazur jest bardzo przebiegłym wodzem. Dobrze wie, że zabicie robotników niczego nie rozwiąże. Ale co z wicegubernatorem? Czy Dewdney naprawdę przyjechał? Edgar Dewdney spotkał się z Kruczym Pazurem i jego plemieniem kilka dni później. W zamian za teren zajęty pod linię kolejową obiecał dać sto razy tyle ziemi na południowym krańcu rezerwatu. Gdyby wódz nie przyjął tej propozycji, Dewdney oświadczył, że robotnicy przerwą pracę i wyniosą się z rezerwatu. - Oczywiście Czarne Stopy przyjęły tę propozycję. - Nie mogli odmówić korzystnej transakcji. Prace przy budowie linii kolejowej znowu zostały podjęte i robotnicy w czerwcu dojdą do gór. Niestety nie wszystkie konflikty pomiędzy miejscową ludnością i białymi bywały tak łatwo rozwiązywane, bez stosowania przemocy. Długa lista krzywd Metysów, którzy nadal nie mieli prawa własności swojej ziemi, była przyczyną tajemnych spotkań w odległych chatach. Rząd federalny znieważył Metysów, właścicieli ziemi, kiedy złamał obietnicę, że ich charakterystyczne długie, wąskie farmy pozostaną nietknięte. Zebrali sześćset dolarów, żeby wysłać ojca Leduca oraz jeszcze jednego delegata do Ottawy, by nakłonili oni władze federalne do zmiany decyzji. Dzięki stanowczemu poparciu biskupa Grandina żądania Metysów z St. Albert zostały wreszcie zaspokojone. Chociaż w okręgu St. Albert Metysi wygrali, nie mogli zyskać prawa własności ziemi w innych okolicach. Premier Macdonald ignorował ostrzeżenia misjonarzy, a nawet własnych urzędników, że powszechne oburzenie, jeśli się go nie załagodzi, może doprowadzić do wybuchu rebelii na terenach w dorzeczu Północnego i Południowego Saskatchewanu. Ale "Stare Jutro" nie zamierzał zrezygnować z polityki siły. Biskup Grandin i jego misjonarze chcieli być rzecznikami pokoju. Popierali żądania Metysów, żeby ostatecznie ustalić ich prawa do ziemi, tak, by mogli mieć pewność, że nikt ich z niej nie wyrzuci. Na początku lat osiemdziesiątych gniew i wzburzenie coraz bardziej narastały. Zdaniem Grandina tylko rozległe rezerwaty mogły być wystarczającymi "buforami" pomiędzy Indianami i rozproszonymi na dużych obszarach białymi osadnikami. W tym samym czasie oblaci nalegali na Metysów oraz wodzów indiańskich, żeby powstrzymywali swoich najbardziej gwałtownych współbraci, którzy byli przekonani, że Macdonald ulegnie tylko strzałom z winchesterów. 16. NIGDY WIĘCEJ ŻEBRANINY Wędrujący Duch przyklęknął na kolanie w głównej nawie małego, zbudowanego z bali kościółka pod wezwaniem Matki Boskiej Dobrej Rady w Frog Lakę (obecnie w Albercie, na granicy prowincji Saskatchewan, na północ od Lloydminster). Pochylił się nad swoim naładowanym winchesterem, jednym palcem od niechcenia uderzając o spust. Wysoki, smukły Indianin dobrze wiedział, jak niezwykle ważną częścią walki na prerii, polegającą na stosowaniu taktyki ataku i ucieczki, jest terror. Wojenny wódz Indian Kri z Równin był gotów do walki. Jego czarne kręcone włosy (co jest rzadkością u Indian) splecione były w warkoczyki, na głowie miał czapkę ze skóry rysia, którą zdobiło pięć piór orła - oznaka walki. Żółta wojenna farba pokrywała jego powieki, usta i brodę. Wędrujący Duch patrzył na ojca Feliksa Adelarda Fafarda. Misjonarz z Frog Lake starał się nie dostrzegać groźnych gestów i narastającego hałasu, podczas gdy odprawiał mszę w Wielki Czwartek, 2 kwietnia 1885 roku. Otwarta rebelia, której tak bardzo obawiali się misjonarze, w każdej chwili groziła wybuchem. Francuscy Metysi dość już mieli politycznych uników premiera Macdonalda. Metys, Ludwik Riel, mistyk i przywódca, nie zgadzał się na dalsze czekanie. Ogłosił swój tymczasowy rząd prowincji Saskatchewan 8 marca 1885 roku, podobnie jak to uczynił piętnaście lat temu w Manitobie. Gabriel Dumont, król myśliwych polujących na bawoły i dowódca zbrojnych oddziałów Riela, wygrał pierwszą bitwę 26 marca, kiedy jego ludzie zabili kilkunastu policjantów i ochotników z Duck Lake. Wodzowie Indian Kri uważali, iż przyłączając się teraz do buntowników mają szansę na odzyskanie dawnej wolności. - Dominus vobiscum - powiedział ojciec Fafard zwracając się do przerażonych wiernych. Z pewnością Pan był z tymi mężczyznami i kobietami, teraz gdy nienawiść wojowników Kri dosięgła zenitu. - Et cum spiritu tuo - odparł odważnie samotny głos - "i z duchem twoim". Ojciec Fafard modlił się żarliwie, by Duch Święty oświecił go tego dnia, zmieniając słabość w siłę. Tylko francuski misjonarz mógł się przeciwstawić Wędrującemu Duchowi. Ale jak? Obietnice nie miały już żadnego znaczenia. Fafard obawiał się, że jeden rozkaz wodza wystarczy, by rozpocząć masakrę. Młodzi wojownicy chodzili po kościele, pyszniąc się swymi strojami, śpiewając i tańcząc w takt rytmu bębna, pili przy tym alkohol zrabowany ze składu Kompanii Hudsońskiej i domów osadników. Fafard dał znak ręką ojcu Feliksowi Marchandowi, młodemu księdzu zNoobliskiej misji w Onion Lake, żeby nie interweniował. Wiedział, że wojownicy zaczną strzelać przy najdrobniejszym podejrzanym geście. Nagle bez żadnego ostrzeżenia wódz wojenny, który krążył po głównej nawie kościoła, oddał serię strzałów, która przeszła nad głowami księży. Indianie i biali przypadli do ziemi. Okno zabrzęczało, odłamki szkła i drzewa spadły na głowy tych, którzy skulili się pod drzwiami szukając schronienia. - Matko Najświętsza Dobrej Rady, ratuj nas - powtarzał ojciec Fafard. Małą grupkę swoich wiernych, mieszkających w Onion Lake zabrał do Frog Lake, ponieważ sądził, że w ten sposób uchroni ich od ataku. Ojciec Fafard pracował wśród Indian od dziesięciu lat. Był przyjacielem Wielkiego Niedźwiedzia, wodza Indian Kri. Niestety misjonarze nie wiedzieli, że Wielki Niedźwiedź stracił kontrolę nad swoimi wojownikami. Wędrujący Duch podniecony wiadomością o zwycięstwie Metysów nad policją w Duck Lake, o blisko trzysta kilometrów na wschód, namówił młodych wojowników, by pomalowali się barwami wojennymi. Nienawidził białych za to, że ich traktaty zmusiły go do przehandlowania wolności wśród lasów i prerii na zamknięcie w nowych rezerwatach. Ojciec Fafard szybko skończył odprawiać mszę. Jeśli inni wojownicy zaczną strzelać na oślep, mogą zabić wszystkich. Na zewnątrz kościoła może uda mu się przekonać Indian, żeby spokojnie wrócili do obozu Wielkiego Niedźwiedzia. Ksiądz stał przed ołtarzem prosząc Indian, żeby wyszli. Słysząc to Wędrujący Duch zmarszczył się groźnie. - Wychodźcie! - zawołał do zebranych. - Wychodźcie! Indianie i biali spiesznie wybiegli przed kościół. Kapłani powoli zdejmowali szaty, grając na zwłokę, zastanawiając się, co uczynić, żeby uspokoić Indian i uchronić białych od niebezpieczeństwa. - Szybciej! - krzyknął Mały Niedźwiedź, gdy misjonarze zaczęli wychodzić z kościoła. - Ale ja muszę zamknąć kościół. Mały Niedźwiedź spojrzał z nienawiścią i uderzył ojca Fafarda kolbą strzelby, trafiając blisko oka. Z rany trysnęła krew. Ludwik Goulet, Metys, skoczył na Małego Niedźwiedzia. - Daj spokój! - krzyknął Fafard. - Oni zabiją nas wszystkich. W kilka minut później grupa wiernych znalazła się przed domem sąsiadującym z kwaterą oddziału policji. Wędrujący Duch rozkazał im iść o kilometr dalej do obozu Wielkiego Niedźwiedzia, obiecując, że żadnemu z białych nie stanie się krzywda. Tom Quinn, agent federalny do spraw Indian, odmówił. - Jeśli chcesz żyć, pójdziesz.' - wrzasnął Wędrujący Duch. - Mam dosyć ciebie i twoich wojowników, nigdzie się stąd nie ruszę. - Quinn nie lubił Indian, pomimo że jego matka była Metyską, a on sam ożenił się z Indianką z plemienia Kri. Wędrujący Duch nienawidził Quinna, ponieważ często odmawiał Indianom żywności, chyba że wykonali jakąś dodatkową pracę. Nazywali go oni "Człowiek, który zawsze mówi nie" i "Siuksowy Mówca", z powodu jego indiańskiego pochodzenia. - Ja też mam ciebie dość! - zawołał Wędrujący Duch. - Zaraz cię zabiję - i strzeli! Ouinnowi prosto w głowę. Teraz już nie można było powstrzymać przemocy. Wędrujący Duch tańczył na drodze wokół ciała agenta wymachując strzelbą i śpiewając: - Zabić Siuksowego Mówcę.' - Zabić, zabić - w odpowiedzi krzyknęli Indianie. Biali zamknięci pod strażą w jednym z domów patrzyli na siebie z niedowierzaniem. A więc stało się najgorsze. Ktoś przegrał w śmiertelnej konfrontacji z Wędrującym Duchem. Matki próbowały ukryć przerażone dzieci. Widząc, co się dzieje, Wielki Niedźwiedź zrozumiał, że jego autorytet jako wodza Indian Kri z Równin nie tylko został zagrożony, ale w ogóle przestanie się całkowicie liczyć, jeśli zabójstwo Quinna spowoduje daisze śmiertelne ofiary. Utorował sobie drogę wśród tańczących wojowników, którzy pod wpływem alkoholu podnieceni widokiem krwi sączącej się z rany agenta, znajdowali się w stanie szału. Krzyknął, żeby przestali, starając się zagłuszyć przeraźliwe okrzyki rozwścieczonego tłumu. Konie cofnęły się, kopytami wybijając rytm werbla na tle przerażających wrzasków pieśni wojennej Indian Kri. Wędrujący Duch i Wielki Niedźwiedź starali się przekrzyczeć ten straszny hałas, żeby zwrócić na siebie uwagę. - Zabić, zabić! - wołali wojownicy. - Spokój, spokój! - wołał Wielki Niedźwiedź. Kilka salw było dowodem, że Wędrujący Duch zwyciężył w tym śmiertelnym pojedynku na głosy. Kiedy ojciec Fafard przyklęknął, by pocieszyć Johna Delaneya, zapewne następną ofiarę, Goły Kark spokojnie podniósł strzelbę i strzelił do misjonarza. Ten ciężko ranny, żył jeszcze, jęczał. Chodzące Niebo, młody Indianin Kri, którego Fafard żywił, ubierał i przyjął na łono Kościoła, podniósł strzelbę i strzelił prosto w głowę misjonarza. Widząc to ojciec Marchand z krzykiem podbiegł do umierającego. Wtedy Wędrujący Duch odwrócił się i strzelił. Młody kapłan zginął na miejscu, twarzą padając w topniejący śnieg i błoto. Ojciec Fafard zmarł wkrótce potem. Nie wszyscy Indianie przyłączyli się do tej masakry. Zabicie dziewięciu białych budziło u wielu Indian oburzenie i sprzeciw, ale nie byli oni w stanie powstrzymać innych od rabowania i podpaleń. Wojownicy wypili wino mszalne ojca Fafarda i chodzili po kościele ubrani w jego szaty liturgiczne. W trzy dni później, w Niedzielę Wielkanocną, nastąpił ostatni akt świętokradztwa. Rozpasani wojownicy wrzucili ciała obu misjonarzy do piwnicy kościoła i podpalili go. Kiedy nad Frog Lake ukazał się duży dym, Indianie wycofali się w przerażeniu. Zły znak ukazał się na niebie. Dym z płonących ciał i bali kościoła ułożył się w kształt mężczyzny i konia. Ich zdaniem oznaczało to, że wkrótce pojawią się setki białych na koniach, którzy pomszczą śmierć zabitych. Wiadomości o tych strasznych morderstwach szybko dotarły na południowy zachód do Edmonton, wzmagając jeszcze strach, jaki wywołało zwycięstwo Metysów 26 marca w Duck Lake. Telegraf wystukiwał tę okropną wiadomość. Mieszkańcy Edmonton, którzy spotykali się w sklepach i salonach zadawali sobie wzajemnie pytanie: "Czy inni Metysi oraz Indianie Kri przyłączą się do powstania?" Duża grupa Metysów z St. Albert nie była groźna dla Edmonton, bo wielu białych mieszkańców miało również poważne zatargi o ziemię z rządem federalnym. Ale wstrząsające wieści o masakrze we Frog Lake i napad w dniu 3 kwietnia dwóch band Indian Kri na rządowy skład towarów w Saddłe Lake blisko St. Paul wywołało w Edmonton panikę. Uczestnicy zorganizowanego naprędce zebrania w salonie Kelleya opracowali plan obrony. Mieszkańcy wzmocnili mury starego Fortu Edmonton, leżącego na północnym brzegu rzeki Północny Saskatchewan (dzisiaj przy Ulicy 109), miało to być schronienie dla kobiet i dzieci. Wielu ludzi z tego okręgu schroniło się w misji St. Albert. Byli przekonani, iż tylko biskup Grandin potrafi ich ocalić. Zamieszkali w szkołę, w warsztatach, wszędzie tam, gdzie było trochę miejsca. "Nie mamy amunicji ani broni palnej. I bardzo się z tego cieszę. Mam nadzieję, że to będzie nasz ratunek. Nie nabijajcie strzelb... Jeśli Indianie przyjdą, wyjdę im na spotkanie z dwoma kapłanami i kilkoma Metysami. Zrobimy wszystko, co w naszej mocy, żeby nie dopuścić do rozlewu krwi". Mimo obaw, to nie w St. Albert doszło do konfrontacji, lecz o sto kilometrów na południe do Edmonton w pobliżu Ponoka. Wódz Grzmiące Niebo i jego wojownicy z plemienia Niedźwiedzi ze Wzgórz przyłączyli się do rewolty. Złupili magazyn Kompanii Hudsońskiej i farmę w Battle River Crossing. 12 kwietnia, przed udaniem się na północ, żeby przyłączyć się do sił Wielkiego Niedźwiedzia w Forcie Pitt i stamtąd dokonać napadu na policję i ochotników, postanowili odtańczyć taniec wojenny. To opóźnienie dało okazję ojcu Konstantynowi Scolleno-wi, irlandzkiemu misjonarzowi plemienia Niedźwiedzi ze Wzgórz, żeby uspokoić podnieconych wojowników. Wódz Grzmiące Niebo przekonał się, że odwaga jednego człowieka może przeciwstawić się planom Indian. - Zaczekajcie. Musicie mnie wysłuchać, nim będzie za późno. Wielu waszych młodych ludzi umrze. - Ojciec Scollen nie lubił, jak go lekceważono. Wszedł w sam środek wojennego tańca, szukając kogoś, kto mógłby przekonać tych, których nazywał "młodymi łajdakami", żeby go wysłuchali. Wojownicy oddali na postrach kilka strzałów nad jego głową, ale misjonarz nie wycofał się. - Riel, Riel, nie posłuchamy cię! - krzyczeli do Scollena. Ale jeden posłuchał. Misjonarz przekonał wodza, który nazywał się Krótki Ogon, że Indianie stracą znacznie więcej, niż mogą zyskać. Wódz przepchnął się przez tańczący krąg, żeby uciszyć bębny. W zamieszaniu, jakie nastąpiło, ojciec Scollen posłużył się bronią, której wojownicy ze strzelbami nie mogli sprostać. Wygłosił dwugodzinne kazanie, które wreszcie rozproszyło zebranych. Na szczęście Czarne Stopy oraz inne plemiona na południu nie przyłączyły się do rebelii, głównie dzięki pracy ojca Lacombe'a i biskupa Grandina. Kiedy walki zostały zlokalizowane do północnych osad z powodu poważnych błędów taktycznych popełnionych przez Riela i Dumon-ta, przywódcy Metysów zrozumieli, że marzenie o zwycięstwie pierzcha. Ostateczną klęską było starcie z siłami generała brygady Fryderyka Middletona pod Batoche w środku maja 1885 roku. Podczas gdy przedstawiciele rządu przygotowywali proces Riela w Reginie i poszukiwali Dumonta, który uciekł, biskup Grandin zaczął odbudowywać swoje misje i leczyć głębokie rany zadane jego ludowi. Śmierć ojca Fafarda i ojca Marchanda, zranienie ojca Juliana Mouli-na, od trzydziestu dwóch lat duszpasterza parafii Batoche, przygnębiły biskupa. Kiedy walka się skończyła, pojechał na północ, żeby wizytować misje i miejsce masakry we Frog Lake. Rozpłakał się podczas modlitwy nad grobami obu zamordowanych misjonarzy. Na jego prośbę wzniesiono krzyż w miejscu, gdzie zginęli. "Od czasu powrotu z Europy straciłem ośmiu misjonarzy. Tylko dwaj z nich zakończyli życie w łóżku. Pozostali albo zamarzli na śmierć, albo zostali zabici przez Indian" - napisał biskup do matki ojca Fafarda. Opisał śmierć jej syna, napisał także o tym, z jaką troskliwością pewna Indianka zaopiekowała się ciałami obu zabitych misjonarzy. - "Zachowałem dla Pani różaniec Jej wspaniałego syna". Biskup Grandin miał przed sobą trudne zadanie odbudowania kościoła we Frog Lake oraz ośmiu innych misji uszkodzonych lub zniszczonych podczas prowadzenia walk. Czekały go też trudne rozmowy pojednawcze z wieloma Metysami, którzy byli zdania, że misjonarze ich zdradzili. Choć odmówili poparcia dla używania przemocy, to przecież od początku narastania niezadowolenia oblaci popierali słuszne żądania Metysów, domagających się od rządu Kanady ostatecznego załatwienia roszczeń do ziemi. W swoich listach i rozmowach z najwyższymi władzami biskup Grandin stale mówił o konieczności podjęcia szybkich decyzji, by doprowadzić do uczciwego rozwiązania tych spraw. Świadczy o tym ton jego listu z roku 1884 do ministra robót publicznych Hektora Langevina. "Ubolewam nad tym, w jaki sposób rząd okazał prawdziwą pogardę dla tego kraju. Członkom rządu nie wolno ignorować faktu, że zarówno Metysi jak i Indianie posiadają narodową dumę i wpadają w gniew, kiedy sądzą, że się nimi pogardza. A kiedy zostaną doprowadzeni do ostateczności i cierpliwość ich się wyczerpie, ani misjonarze, ani biskup nie będą w stanie przywołać ich do rozsądku. I dlatego usilnie proszę Wielce Szanownego Pana Ministra, aby użył całego swojego wpływu, tak by ich słuszne żądania zostały rozpatrzone". Biskup Grandin rozumiał, jak ważna jest sprawa ziemi dla Metysów. Był świadkiem tego, jak do niedawna samowystarczalni Indianie ponosili teraz fatalne skutki zależności od zdobyczy cywilizacji białych i naśladowania najgorszych obyczajów ich życia. Ale Indianie przynajmniej mieli swoje rezerwaty, które do nich należały. Dla Metysów nie trzeba było traktatów, by prawnie regulować współżycie z białymi. Bez Metysów handel skórami nigdy nie byłby możliwy. A teraz rząd lekceważył fakt, że trzeba zapewnić im nowe warunki życia, by mogli zająć się uprawą ziemi, gdyż handel skórami zamierał. Riel próbował zaspokoić żądania Metysów budując nowe chrześcijańskie społeczeństwo. "Riel uderzył mnie jako człowiek niezwykle aktywny zarówno w sprawach religii, jak i polityki. Obawiam się, że może popaść w obłęd. Wielu misjonarzy i Metysów podziela moje obawy. Ale większość Metysów uważa go za wyrocznię" - pisał biskup Grandin w kilku listach, w których ostrzegał rząd o niebezpieczeństwie lekceważenia roszczeń Metysów. Ludwik Riel popadł w konflikt z misjonarzami, ponieważ łączył taktykę polityczną z religijnymi aspiracjami. Kiedy ojciec Aleksander Andre, superior oblatów na północy Kanady, odmówił uznania stworzonego przez niego rządu tymczasowego, przywódca Metysów nazwał go zdrajcą i oskarżył wszystkich misjonarzy o zdradę miejscowej ludności. Przepaść znacznie się pogłębiła, gdy ksiądz Witalis Fourmond, w marcu, przed wybuchem rebelii, ostrzegł Metysów podczas niedzielnej mszy w Bato-che, że kapłani nie będą udzielać im sakramentów, gdyby chwycili za broń przeciwko władzom. Tak ostre stanowisko oblatów zaskoczyło Metysów. Przeciwstawienie się gwałtom było zrozumiałe, ale jak misjonarze mogli odmawiać sakramentów, pokarmu ich dusz? Po tej pamiętnej mszy Riel dał wyraz swej wściekłości wobec ojca Fourmonda podczas wymiany słów na kościelnym placu. - Ojciec zamienił kazalnicę prawdy na trybunę polityczną, trybunę fałszu i niezgody, odmawiając sakramentów tym, którzy podnieśli broń w obronie swych świętych praw! - krzyczał przywódca Metysów. By dowieść, że jego misja miała poparcie Kościoła, Riel pokazał trzy listy od biskupa Ignacego Bourgeta z Montrealu. Ojciec Fourmond nie poddał się. - Już je widziałem, to stare listy. Nie popierają twych żądań. Nie mam nic więcej do powiedzenia. Milczący tłum rozstąpił się, kiedy misjonarz szybko skierował się do kościoła. Pompon na jego birecie podskakiwał na silnym marcowym wietrze, kiedy próbował go przytrzymać na głowie. Oblacki krzyż wetknięty ukośnie za cyngulum również się chwiał. Oburzony Riel zwrócił się do zebranych: - Nie słuchajcie tego kapłana, słuchajcie mnie. Wytłumaczę wam, co się dzieje. - Krąg mężczyzn i kobiet wokół niego zacieśnił się. Który z nich mówił prawdę? Czy powinni iść za misjonarzami, czy za człowiekiem, którego nazywali prorokiem? Wysoki, skupiony Riel stojąc na śniegu przykuwał uwagę. Jego sposób mówienia hipnotyzował zalękniony tłum: - Duch Boży uciekł od papieża w Rzymie, żeby spłynąć na biskupa Bourgeta w Montrealu, na człowieka, który rozumie i popiera naszą walkę o nowe chrześcijańskie społeczeństwo w tym kraju. Jeśli kapłani nie poprą naszej krucjaty, to pójdziemy do walki bez nich. Jeśli nie będą udzielać życiodajnych sakramentów, to ja będę ich udzielać. Rozłam pogłębił się jeszcze bardziej w kilka tygodni później, gdy Riel znowu sprzeciwił się misjonarzom i poprowadził grupę swoich zwolenników, żeby zająć parafialny kościół świętego Antoniego Padewskiego w Batoche. Rozgniewany ojciec Julian Moulin nazwał Riela "heretykiem". - Raczej jestem protestantem - powiedział Riel, śmiejąc się z kapłana. A kiedy ojciec Moulin odchodził, Riel zawołał za nim: - Rzym upadł! Później, kiedy Moulin odrzucił propozycję sprawowania roli pierwszego kapłana nowej religii, przywódca Metysów zagroził, że wygoni go z zachodniej Kanady. Odmowa ojca Walentego Vegreville pełnienia funkcji kapelana wojskowych sił Metysów jeszcze bardziej rozgniewała Riela. - Wobec tego ja będę waszym księdzem - powiedział swojemu ludowi. Riel wierzył, że jego misja polega na tym, by stworzył nową, bardziej surową wiarę na zachodzie Kanady. Exovidat, rada rządząca Metysów, ogłosiła ją: "żyjącym, katolickim i apostolskim Kościołem Nowego Świata". Podczas, gdy najbardziej fundamentalne zmiany polegały na tym, że przestano wierzyć w ognie piekielne i zastąpiono doktrynę o realnej obecności Chrystusa w Eucharystii obecnością symboliczną, Riel również ustalił praktyki, które miały wpływ na codzienne życie Metysów. Nadał religijne nazwy dniom tygodnia, sobotę ogłosił chrześcijańskim dniem obrzędów. Tylko jeden z dziesięciu członków rady rządzącej nie poparł rezolucji oficjalnie ogłaszającej Riela prorokiem. Niektórzy Metysi oskarżali teraz oblatów, że zdradzili rebelię przed decydującą bitwą pod Batoche, udzielając generałowi Middletonowi informacji o ich liczebności i zasobach. Misjonarze zaprzeczyli tym oskarżeniom, twierdząc, że honorowali swoje pisemne zobowiązanie, że nie staną po żadnej stronie. Po rebelii doszło do nieprzewidzianych zdarzeń. Kiedy walka została zakończona, Riel i misjonarze, których generał trzymał jako zakładników w stacji misyjnej Świętego Antoniego, szybko się pogodzili. Ostre słowa, jakie wcześniej padały zarówno ze strony Riela, jak i misjonarzy, zostały wybaczone i zapomniane. Riel, którego oblaci oskarżali o stosowanie przemocy, "Antychryst", który próbował zniszczyć Kościół, wycofał swe religijne roszczenia i umarł na szubienicy mając przy sobie jako osobistego kapelana ojca Aleksego Andre, tego samego superiora oblatów, który przed rebelią Metysów nalegał, by premier Macdonald przekupił ich przywódcę sumą pięciu tysięcy dolarów amerykańskich i skłonił go do powrotu do Stanów Zjednoczonych. Kiedy zaś Riel czekał na egzekucję w celi w Reginie, ojciec Andre nazwał go "świętym". Biskup Grandin był bardzo rozgoryczony śmiercią swoich dwóch misjonarzy i zniszczeniem ośmiu stacji misyjnych. Niewiele osób miałoby mu wtedy za złe, gdyby zrezygnował ze swojej diecezji i wrócił do Francji. On jednak pozostał i natychmiast podjął energiczne działania. Pomagał ofiarom, głodnym i bezdomnym kobietom i dzieciom, których mężowie i ojcowie w wyniku rebelii zostali pogrzebani wśród osik i topoli. W swoim dzienniku zapisał: "Mam wrażenie, jakbym słyszał stąd płacz wdów i sierot. Widzę nędzę i niedolę naszych biednych chrześcijan. Boję się nienawiści i zemsty". Aby położyć kres dalszym aktom zemsty po egzekucji Riela, biskup prosił przedstawicieli rządu, by wybaczyli więźniom politycznym, takim jak Poundmaker, Wielki Niedźwiedź, Maksym Lepine oraz wielu innym, skazanym za udział w rebelii. Zostali oni uwolnieni w roku 1887 po ogłoszeniu powszechnej amnestii. Biskup Gran-din nie tylko karmił głodnych i udzielał schronienia bezdomnym. Raz jeszcze dowiódł, jak bardzo solidaryzuje się z ludem Metysów publicznie obarczając winą za rebelię nieuczciwe metody postępowania rządu federalnego w trakcie załatwiania ich słusznych żądań. W roku 1886 w petycji skierowanej do markiza Landsowne'a, gubernatora generalnego Kanady, biskup pisał: "Nie oszczędzam naszym Metysom zarzutów, ale chciałbym powiedzieć Waszej Wysokości przy całym należnym szacunku, że winą obarczyć należy również rząd kanadyjski. Gdybym miał ten sam autorytet u członków tego rządu, jaki mam u Metysów, spytałbym ich grzecznie, ale jasno: - Ile to petycji i skarg wysłali Metysi do rządu, który odmówił im nawet zaszczytu odpowiedzi?" A już największą ironią był fakt, że w czasie procesu Riela komisja rządowa kontynuowała powolne nadawanie aktów własności ziemi tym Metysom, którzy się o to zwrócili już podczas walk. Kiedy zaś one się skończyły, żądania Metysów dotyczące ziemi, które doprowadziły do rozlewu krwi, zostały w szerokim zakresie spełnione. 17. STARY WOJOWNIK WALCZY Dwaj bracia pielęgniarze okryli biskupa Grandina prześcieradłem i kocem. Doktor Piotr Bazy podszedł do łóżka: - Drogi księże biskupie, moje badanie wykazało, że ksiądz biskup ma kamienie w pęcherzu, co sprawia wiele cierpień. Mogę przynieść ulgę, ale tylko wtedy, jeśli je skruszę. Muszę jednak ostrzec, że operacja nie będzie łatwa. Zawsze też istnieje pewne niebezpieczeństwo, ale jestem pewien, że to nie nowina dla księdza biskupa. - Doktor urwał, żeby biskup przemyślał jego słowa. - Dziś mamy wtorek. Jeśli ksiądz biskup wyrazi zgodę, przeprowadzimy operację w piątek. Do tego dnia proszę jak najwięcej wypoczywać, leżeć w łóżku. Biskup Grandin skinął głową potakująco: - Będę gotów. - Miał zaufanie do tego lekarza, gdyż Bazy był jednym z najlepszych paryskich chirurgów. Miał mu asystować siostrzeniec biskupa, doktor Rafał Ruch. Grandin mógł się spodziewać, że bracia ze Zgromadzenia Świętego Jana Bożego, którzy prowadzili szpital, zapewnią mu znakomitą opiekę. Raz jeszcze biskup Grandin przybył do Paryża, szukając pomocy lekarskiej. Wiedział, że nikomu nie uda się go wyleczyć, ale miał nadzieję, że bardzo ostre bóle zostaną na tyle złagodzone, by mógł prowadzić nadal swoją pracę. Najbardziej obawiał się tego, że może umrzeć z dala od St. Albert, jedynego miejsca, które uważał teraz za swój dom. Biskup otworzył dziennik i zaczął pisać: "Czwartek, 23 lutego, 1893. Mój pokój zamienił się w aptekę. Jest tu mnóstwo buteleczek wypełnionych kolorowymi płynami, mnóstwo bandaży, gumowych prześcieradeł i nieskończone ilości instrumentów chirurgicznych, na które wprost boję się spojrzeć. To wszystko mi nie pomoże, tylko mnie denerwuje. Wątpię, bym mógł wiele spać tej nocy. Jestem w rękach Boga. Niech się stanie Jego wola... Przyjmę śmierć jutro albo później, jak się Bogu spodoba. Nie ma dla mnie znaczenia, kiedy to nastąpi i jak. Jedyne, czego pragnę, to umrzeć w Jego miłości, i by okazał mi swe niezmierzone przebaczenie". Biskup często pisał o śmierci i swym pragnieniu, by czynić tylko wolę Boga. Często też mówił, że nie boi się śmierci, ale momentu po śmierci. Dla niego ten moment mógł być nawet jutro. Miał teraz sześćdziesiąt cztery lata. Biskupem był od trzydziestu czterech lat, lat uciążliwych podróży i wyrzeczeń, które tak zniszczyły jego zdrowie, że właściwie nic już nie można było zrobić. Zawsze, ilekroć czuł, że ogarnia go bezgraniczna rozpacz, szukał ratunku w Bożym miłosierdziu. Podobnie czynił na szlaku misyjnym, kiedy otulony kocem układał się do snu w zaspie śnieżnej. Mimo iż Bóg nie miał go natychmiast powołać, biskup Grandin czuł zbliżającą się śmierć. Z każdym rokiem tracił coraz więcej bliskich sobie ludzi. Ciosem była w roku 1892 śmierć księdza Aleksandra Leopolda Sebaux, człowieka, który podtrzymywał go na duchu i dodawał odwagi podczas pobytu w seminarium. Teraz z rodziny Grandinów, w której było trzynaścioro dzieci, żyli tylko Jan i Melania, ta najmilsza młodsza siostra, towarzyszka trudnego dzieciństwa i wczesnej młodości. Ostatnie lata powinny były przynieść biskupowi Grandinowi spokój i wytchnienie, ale tak się nie stało. Dawniej, pokonując wezbrane rzeki i paraliżujący mróz, ryzykował życiem, teraz prowadził trudne boje przy stole konferencyjnym, stosując przemyślną strategię. Musiał przy tym budować nowe szkoły, kościoły i szpitale, żeby zadośćuczynić potrzebom nowo przybyłych osadników, co wymagało stałego poszukiwania szczodrych dobroczyńców, którzy finansowaliby jego diecezję. Opowiadał więc swoje dzieje ludziom siedzącym w wygodnych ławkach kościelnych Quebecu, we wschodnich Stanach Zjednoczonych i w Europie, budząc ich podziw swymi misjonarskimi przygodami. Nie udawało mu się jednak otworzyć na tyle szeroko ich portfeli, by można było pokryć wszystkie wydatki jego misjonarskiej diecezji. "Przysparzamy sobie wielu cierpień, a zyskujemy tak niewiele. Co za praca!" O piątej rano następnego dnia, 24 lutego, biskup Grandin z trudem wstał z łóżka, aby przed operacją odprawić mszę świętą. Dzień ten był również specjalny dla innej przyczyny. Trzydzieści dziewięć lat temu młody Witalis Grandin został zawiadomiony, że ma jechać na misje do północno-zachodniej Kanady. Opadły go wspomnienia pełnych łez pożegnań, obaw przed życiem na pustkowiu, o tym wszystkim myślał przygotowując się do jeszcze jednego przełomowego wydarzenia. Reszta dnia była zamglona. Chloroform uśpił go, ale nie uśmierzył całkowicie bólu. Podczas gdy doktor Bazy miażdżył kamienie, kilkakrotnie krzyczał. Operacja zakończyła się tylko częściowym sukcesem. Prowadząc nadal kurację biskup Grandin mógł jednak kontynuować swoją pracę nie cierpiąc już na tak dotkliwe bóle. Dawny jego optymizm szybko wrócił. W kilka dni później, kiedy doktor Bazy pokazywał odgniecenia na swoich rękach, skutek trudnego zabiegu, biskup zażartował: - Proszę, oto moja ofiara. A kiedy lekarz zaniepokoił się drobnymi komplikacjami, pacjent udzielił mu porady: - Odwagi, doktorze. Trochę więcej cierpliwości. Wreszcie czuł się na tyle dobrze, że mógł opuścić szpital. - Niewiele mogłem zrobić - powiedział doktor Bazy. - Życie księdza biskupa nie będzie łatwe. Ale przy odpowiednim staraniu będzie ksiądz biskup mógł wykonywać swoje obowiązki. - Dziękuję, doktorze. Ale jak się przedstawia sprawa pańskiego honorarium? Z pewnością winien jestem panu dużą sumę za operację i leczenie. Doktor Bazy pochylił się, żeby ucałować pierścień biskupa. - Ksiądz biskup nic nie jest mi winien. Proszę tylko o modlitwę za mnie i za moją rodzinę. To będzie najlepsza zapłata. Biskup Grandin zamieszkał u Jana, obecnie kanonika przy katedrze w Laval. Stąd podejmował podróże do Belgii i Rzymu, zawsze gotów opowiadać swoje dzieje, prosić o pomoc i rekrutować nowych misjonarzy. Boży wojownik nie mówił nikomu, że jest to jego ostatnia pożegnalna, europejska podróż. Ale jednak tak było. Publiczne pożegnania były wystarczająco trudne dla kogoś tak wrażliwego jak biskup Grandin. Jednak najbardziej obawiał się pożegnań z Melanią i Janem, sny o tym prześladowały go ustawicznie. Biskup Grandin obejrzał się, gdy wielkie drzwi kościoła Świętego Józefa zamknęły się głośno. Patrzył, jak główną nawą Melania idzie wolno do ołtarza, przy którym miał odprawić swoją ostatnią mszę w Le Mans. Młoda dziewczyna, która wraz z nim pasła owce, zniknęła dawno temu. Miał nadzieję, że zbliżająca się teraz stara kobieta nie przyjdzie tego ranka. - Tak wcześnie, a do tego ten okropny deszcz. Zapomniałem, jak mocno pada we Francji. Nie powinnaś była... - Witalisie, przestań wreszcie być biskupem. To było oczywiste, że przyjdę. Jak mogłabym nie spędzić razem z tobą tych ostatnich chwil? Nie jesteśmy już wcale tacy młodzi. Przez chwilę trzymał jej dłoń w swojej ręce, a potem odwrócił się do ołtarza, żeby rozpocząć odprawianie mszy. Schylił się i zaczął mówić: - Introibo ad altare Dei... "I przystąpię do ołtarza Bożego". Potem napisał w swoim dzienniku: "Odprawiłem tę mszę z wielkim smutkiem w sercu". Gdy msza została skończona, oboje uklękli w wilgotnym kościele, deszcz bębnił o witraże w oknach. Biskup odmówił modlitwy dziękczynne. Odkładali moment rozstania tak długo, jak tylko mogli. Wreszcie Witalis Grandin wziął krzyż z ołtarza, ucałował go, a potem podał Melanii. Ucałowała go delikatnie, potem uścisnęła brata i odeszła. Czekało go jeszcze bolesne pożegnanie z Janem. Obaj bracia szli powoli nabrzeżem w Hawrze w stronę czekającego statku. Rozmawiali o dniu, w którym Witalis po raz pierwszy wyjeżdżał do Północnej Ameryki. Było to czterdzieści lat temu. Sądzili wtedy, że widzą się po raz ostatni, a przecież wracał potem co najmniej sześć razy. Młodzi, tryskający wówczas energią ludzie, pragnęli odpowiedzieć na wezwanie Boga i służyć Kościołowi. Teraz starzy już duchowni szli raz jeszcze do kabiny odpływającego statku. W ich wieku rozstanie było trudniejsze. Obaj byli pewni, że nigdy więcej się nie zobaczą. - Czy masz na pewno cały swój bagaż, Witalisie? Nie chcesz chyba nic zostawić. Czeka cię długa droga powrotna. - Biskup mógł dostrzec łzy w zmarszczkach okalających oczy brata. - Chciałbym mieć jakiś pretekst, by wrócić. Kto wie, co Bóg nam jeszcze przeznacza. Może jeszcze raz wrócę? Obaj mężczyźni się uścisnęli. - Dziękuję ci, że byłeś takim szczodrym dobroczyńcą dla moich misji. Mój lud cię błogosławi. Kiedy statek zakołysał się łagodnie, przez chwilę ich wilgotne policzki się zetknęły. Nagle rozległ się gwizdek, ostrzegający pasażerów, że czas się rozstać. Z ociąganiem weszli na schody, wiodące na główny pokład, który wszyscy odprowadzający spiesznie już opuszczali, podczas gdy marynarze robili ostatnie przygotowania do wyjścia statku w morze. Biskup Grandin stał z rękami opartymi o reling, a wiatr rozwiewał jego siwe włosy. Podniósł kołnierz i szczelniej otulił się płaszczem. Podczas gdy statek powoli oddalał się od nabrzeża, płynąc w kierunku rozległej przestrzeni wodnej, bracia machali sobie rękami, krzycząc słowa pożegnania. I choć Jan stracił już z oczu malejącą postać na pokładzie, ciągle czekał, aż wreszcie statek zniknął mu za horyzontem. Witalis stał przy relingu, dopóki Francja nie stała się tak dobrze znaną mu z poprzednich podróży wąziutką, jak nakreśloną ołówkiem linią. Ostatni raz pomachał ręką i zszedł do swojej kabiny. W St. Albert w kwietniu 1894 roku pękła jeszcze jedna nić - utracił swego najbliższego w Kanadzie przyjaciela. Dostał pilny telegram, żeby przyjeżdżał jak najrychlej, ponieważ arcybiskup Aleksander Tache jest umierający. Sześć tygodni temu Grandin zatrzymał się w St. Boniface, żeby go odwiedzić. Już wtedy widział, że koniec zbliża się szybko, pospieszył więc bez zwłoki do łoża przyjaciela. - Księże biskupie, ponownie udzielę ci absolucji. A potem odprawię w twojej intencji świętą ofiarę. - Ale nim Grandin skończył celebrować mszę, arcybiskup odszedł do Pana. Swe uczucia biskup Grandin przelał na papier dziennika: "Ciężkie przeżycia zabijają mnie bardziej niż praca. Ten wspaniały biskup był dla mnie ojcem. Jego imię, jego autorytet, jego pisma były dla nas wszystkich wspaniałą posługą". Ledwie odbył się pogrzeb, a już na Grandina zaczęto wywierać nacisk, by został następcą zmarłego arcybiskupa. Odrzucił tę propozycję z powodu wieku i pogarszającego się stanu zdrowia. Był w owym czasie najstarszym biskupem w Kanadzie. "Trzeba o tym pamiętać - napisał - że jestem biskupem od trzydziestu siedmiu lat. Zgodzę się tylko na przeniesienie do nieba i bardzo tego oczekuję". Znowu rozpoczął kampanię pisania listów, korespondując z braćmi biskupami w Quebecu, Paryżu i Rzymie. Zamiast odmówić wprost nominacji na arcybiskupa St. Boniface, poprosił o koadiutora, biskupa pomocniczego, który dzieliłby z nim pracę w St. Albert. W trzy lata wcześniej przekonał papieża Leona XIII, że należy utworzyć nową diecezję Prince Albert i powierzyć ją biskupowi Albertowi Pascalowi, przekazując jej odległe misje na Dalekiej Północy, które należały do St. Albert. Miał nadzieję, że papież wysłucha jego prośby i mianuje arcybiskupem St. Boniface człowieka młodszego, znacznie zdrowszego, a "biskupa Indian" zostawi w St. Albert. Pod koniec lata ucieszyła go bardzo wiadomość o mianowaniu ojca Ludwika Filipa Adelarda Langevina, utalentowanego misjonarza oblackiego, nowym arcybiskupem St. Boniface. W przeszłości biskup Grandin często szukał pomocy u swego przyjaciela Aleksandra Tache, arcybiskupa St. Boniface. Teraz role się odwróciły. Arcybiskup Langevin szybko przystąpił do walki o używanie języka francuskiego i zakładanie w Manitobie katolickich szkół, co zagwarantowały władze federalne, ale czemu sprzeciwiał się rząd prowincji. Zażarta walka polityczna z legislaturą Manitoby, z parlamentem kanadyjskim, nawet z Przyboczną Radą Królewską w Londynie przyspieszyła śmierć arcybiskupa Tache. Teraz, kiedy dyskusja stawała się coraz bardziej gwałtowna, nagłówki gazet niemal codziennie o niej informowały. Arcybiskup Langevin był więc pod stałą presją. Poskarżył się kiedyś biskupowi Grandinowi: "Życie jest nie do zniesienia. Myślę, że umrę. Nigdy jeszcze nie byłem tak bardzo nieszczęśliwy". Biskup Grandin próbując dochodzić sprawiedliwych praw dla swego ludu zmuszał się, by prowadzić rozmowy z politykami Macdonalda. Wkrótce zrozumiał, że jest to nie tylko kwestia woli, ale również i taktyki. "Drogi księże biskupie - napisał do Langevina - rozumiem, co przeżywasz, jakie masz obawy. Zapewniam Cię, że podzielam je wraz z Tobą, ale proszę, nie trać ducha". Problem Manitoby nie był odosobniony. Taka sama walka językowa i religijna toczyła się na wielkich obszarach Północno-zachodnich Terytoriów. Przez pół wieku europejska cywilizacja, ogarniająca te równiny, była głównie francuska i katolicka. Teraz imigranci, którzy mówili wieloma językami i wyznawali różne religie, podawali w wątpliwość jej zasługi. Grandin dobrze znał działające mechanizmy. W okresie wyborczym politycy składali liczne obietnice. Ale realizacja ich rzadko kiedy następowała szybko. Z jaką nadzieją patrzył na proklamację w 1869 roku, która gwarantowała przestrzeganie wszelkich obywatelskich i religijnych przywilejów na Terytoriach Północno-zachodnich. Zgodnie z nią katolicy i protestanci powinni byli mieć takie same prawa. W osiem lat później zagwarantowano nie tylko prowadzenie przez katolickich misjonarzy szkół, ale i używanie języka francuskiego. Ale w roku 1899 przeciwnicy języka francuskiego na północnym zachodzie postanowili go wyeliminować z powodów praktycznych, twierdząc, że koszty drukowania dokumentów jednocześnie po francusku i angielsku są zbyt duże. Kościół utracił znaczną część kontroli nad szkołami katolickimi z powodu zmian personalnych w organach podejmujących decyzje. Biskup Grandin z niedowierzaniem obserwował, jak dwulicowi potrafili być politycy, żeby tylko wygrać wybory. Na przykład mówiący po angielsku polityk, Edward Blake, protestant, popierał prawa francuskiej mniejszości. Z kolei Wilfryd Laurier, katolik, polityk z Quebecu i przyszły kanadyjski premier, odnosił się do niej nieprzychylnie. Zdaniem biskupa Grandina te różne polityczne gry były bezpośrednim atakiem na Kościół i próbą usunięcia wpływu misjonarzy. Kiedy urzędnicy Biura do Spraw Indian odmówili katolickim mieszkańcom rezerwatu Thun-derchild pożywienia, ponieważ nie zapisali oni swych dzieci do szkoły protestanckiej, postanowił, że nadszedł czas, by odbyć jeszcze jedną podróż i spotkać się z premierem. Kiedy biskup zagroził, że o swoich zarzutach powiadomi prasę, Macdonald stał się nagle niezwykle uprzejmy. Zaprosił biskupa do swego domu na obiad i posłał po niego wybitą aksamitem karetę wraz ze służącymi w liberii. "Nigdy jeszcze nie przyjąłem zaproszenia na obiad i okazywanych mi honorów z większą odrazą" - zapisał Grandin. Owo spotkanie w 1890 roku spowodowało natychmiastową pisemną zgodę na uznanie szkół w Lac La Biche i obietnicę założenia dwóch nowych szkół zawodowych w Duck Lake (obecnie w Saskatchewan) i w Onion Lake na północny wschód od Edmonton oraz zgodę na pracę misjonarzy w rezerwatach. Walka o uzyskanie pełnych praw dla francuskich katolickich szkół zajęła biskupowi Grandinowi prawie wszystkie lata dziewięćdziesiąte. Pisał listy, organizował wystąpienia, przypominał politykom o złożonych obietnicach. Papież Leon XIII popierał działania Grandina oraz innych biskupów kanadyjskich, potępiając publiczne szkoły, które uważał za moralnie nijakie i pozbawione religijnych podstaw. Wysłał nawet swego przedstawiciela, kardynała Rafała Merry Del Vala, żeby doprowadzić do zawarcia porozumienia z rządem federalnym. Mimo obietnic nic nie wyszło z tych wszystkich zabiegów. Tak jak biskup Grandin odważnie przeciwstawiał się Macdonaldowi, kiedy nie zgadzał się z polityką federalną, tak samo nie oszczędzał nowego premiera, sir Wilfryda Lauriera, któremu wyliczył szczegółowo wszystkie niesprawiedliwości systemu nauczania. Ten, kto walczył tak zaciekle, nie mógł się zgodzić na półśrodki. Grandin oczekiwał, że premier w pełni dotrzyma danego słowa. - Pozwolę sobie dodać, wielce czcigodny sir Wilfrydzie, że nie tylko biskupi będą przed Bogiem zdawać sprawę ze swoich czynów. Niestety większość mieszkańców zachodniej Kanady przestała używać języka francuskiego i posyłać swe dzieci do szkół katolickich i tego faktu nie mogły zmienić ani śmiałe listy, ani uderzenia pięścią w stół. Gdyby tak namówić młodych ludzi z Quebecu, by przenosili się na Zachód, a nie wyjeżdżali do Stanów Zjednoczonych, może byłoby wtedy tylu mówiących po francusku osadników, że fakt ten zwróciłby uwagę polityków. Grandin próbował przekonać braci biskupów w Quebecu do zachęcania młodych, przedsiębiorczych parafian, by przenosili się na zachodnie tereny Kanady. A kiedy otrzymał odpowiedź, że nie widzą oni żadnych perspektyw życia na bezludnych równinach, stwierdził z goryczą: "Ile tysięcy młodych ludzi co roku wyjeżdża do Stanów Zjednoczonych? Wielu z nich nie tylko traci dusze, ale też i zdrowie. Są straceni dla waszej prowincji i dla Dominium... Gdyby tylko jedna czwarta tych ludzi, którzy wyjechali do Stanów, udała się na zachód, stanowilibyśmy nadal większość. Albo przynajmniej bylibyśmy na tyle liczną mniejszością, że nie istniałby problem z ustalaniem dla niej specjalnych praw". Pomimo że nie znalazł zrozumienia i poparcia, biskup Grandin nie rezygnował z dalszych wysiłków. Opracował program osiedleń i posłał go ojcu Lacombe do Quebecu. Szacunek, jakim ojciec Lacombe cieszył się na zachodzie, sprawił, że stał się również sławny we wschodniej Kanadzie. Pracując razem z ojcem Janem Baptystą Morinem skłonił wystarczającą liczbę mówiących po francusku osadników, żeby stworzyć kilka nowych osad: Morinville i Legał, na północ od Edmonton, oraz Beaumont na południe od miasta. Żeńskie zgromadzenia zakonne nareszcie zaczęły okazywać większe zainteresowanie diecezją biskupa Grandina, który bardzo się ucieszył, kiedy Siostry od Wniebowstąpienia Matki Boskiej z Nicolet w Quebecu postanowiły pracować w Edmonton. "Przybywajcie tylko dla Boga. Przybywajcie i zdobywajcie dusze... Żeby czynić dobrze Indianom, musicie ich kochać i im się poświęcić. Nie liczcie na ich wdzięczność". Matka generalna Matylda Leduc poprosiła o czas do namysłu i modlitwy przed podjęciem tej zasadniczej decyzji, w wyniku której jej zakonnice miały się znaleźć na szlakach północnego zachodu, w świecie tak bardzo odległym od brukowanych ulic Montrealu. Kiedy po czterech miesiącach modlitw i rozważań nie zapadła ostateczna decyzja, Grandin napisał do niej: "Wielebna matka ma rację, prosząc Boga o radę w modlitwie, ale nie można przecież liczyć na bezpośrednie objawienie". I siostry przyjechały. Po przeszło czterdziestu latach prostego, pełnego poświęceń życia, gdzie ślub ubóstwa był zasadniczą normą życia, biskup Grandin zgodził się na pewne ulgi w surowej regule, której zawsze przestrzegał. W roku 1892 ojciec Lacombe zorganizował wycieczkę siedmiu biskupów z zachodniej Kanady do Brytyjskiej Kolumbii, gdzie mieli wziąć udział w festiwalu Indian katolików. W drodze odwiedzili biskupa Grandina korzystając z jego gościnności. Potraktował tę wizytę jako wielkie wydarzenie i po raz pierwszy pozwolił w swojej siedzibie posłać prześcieradłami łóżka i podać cukiernicę na stół. Po odjeździe gości cukiernica zaczęła się pojawiać częściej. Fakt ten świadczył o początku zmian w surowym życiu misjonarskim. Pod koniec lat dziewięćdziesiątych biskup Grandin żył pod coraz większą presją występujących potrzeb. Jego diecezja wymagała tworzenia nowych szkół i szpitali, a on posiadał bardzo skromne środki finansowe. W roku 1897 diecezja została podzielona na pięć dystryktów: St. Albert, Edmonton, Calgary, Saddle Lake i terytorium w południowej Albercie zajęte przez Czarne Stopy, w sumie sześćdziesiąt pięć stacji misyjnych. W roku 1898 cztery siostry miłosierdzia i jedna pielęgniarka przyjechały, by założyć szpital Miłosierdzia Bożego, drugi szpital w Edmonton, o jedną przecznicę oddalony od General Hospital prowadzonego przez siostry franciszkanki. Człowiek, który nocował w zaspach śnieżnych i rękami wyciągał jedzenie ze wspólnego garnka, podczas rozmowy wieczorem z przyjaciółmi Indianami starał się odkryć, co Boża Opatrzność przeznaczyła dla jego diecezji. Martwił się, że wpływ Kościoła będzie słabł, ponieważ politycy, przedstawiciele innych wyznań i urzędnicy administracji sprawowali coraz większą kontrolę. Grandin pragnął przed swoją śmiercią oddać diecezję zdolnemu, nowemu biskupowi. 18. NALEŻĘ DO BOGA Pióro skrzypiało zapisując papier linijkę za linijką. Wreszcie Grandin miał pomocnika, biskupa koadiutora, kogoś, kto poprowadzi diecezję po jego śmierci. Dzięki niech będą Bogu i papieżowi Leonowi XIII. Szybko musi tę radosną wiadomość przekazać swemu ludowi. Bez żadnego ostrzeżenia nagły atak kaszlu wstrząsnął jego schorowanym ciałem. Sięgnął po szklankę wody, stojącą na stole, który pełnił rolę biurka. Podczas obiadu powiedział księżom i braciom: - Ta dobra nowina pozwala mi zapomnieć, jak bardzo jestem zmęczony i chory. Odłożył pióro. Chciał się zastanowić, usłyszeć, jak brzmią słowa, które pragnął napisać od tak dawna. Wziął w cienkie, delikatne palce papier i podniósł blisko oczu. "Jak wiecie, podeszły wiek, choroba i inne dolegliwości uniemożliwiały nam od pewnego czasu wypełnianie obowiązków naszego urzędu. Jak długo były one tylko trudne, było dla nas wielką radością wypełniać je..." List pasterski z roku 1897 był jakby testamentem wyrażającym wielką miłość biskupa Grandina do ludu, któremu miał służyć aż do śmierci przez dalsze pięć lat. "Tym człowiekiem, którego mianował nasz Ojciec Święty w imieniu Boga i na naszą prośbę, którego kandydaturę poparł nasz ukochany metropolita oraz inni biskupi naszej prowincji, jest biskup Emil Józef Legał... Wątpimy, czy biskup Legał będzie w stanie kochać was mocniej niż my, ale możemy was zapewnić, że będzie kochać tak samo. A wy, do których piszemy może po raz ostatni, będziecie go kochać tak, jak kochaliście nas, bo jest on tym wybranym przez Boga. Jest naszym bratem i naszym synem, ponieważ mamy nadzieję, że będziemy mieć przywilej nałożenia naszych rąk na niego". Grandin konsekrował nowego biskupa, swego następcę, 17 czerwca 1897 roku. Ojciec Legał odkładał właśnie narzędzia, gdy otrzymał zawiadomienie o nominacji na biskupa. Kończył robić trumnę dla młodej dziewczyny, która nagle zmarła. Podczas szesnastu lat, które spędził na południu z Czarnymi Stopami, służył im, jak tylko potrafił. Indianie tego plemienia nazywali go "Sportitapi" - Ten, Który siedzi Wysoko. Był ich nauczycielem, lekarzem, nawet grabarzem. Na ogół opornie ulegali misjonarzom w przyjmowaniu wiary, lecz ilekroć biskup Grandin prosił ojca Legała, żeby przeniósł się do innej, łatwiejszej misji, ojciec odmawiał, nie chciał opuścić tego plemienia. Jego odpowiedź była zawsze taka sama: "Wolę zostać wśród moich Indian, mimo skromnych wyników mej posługi i bezowocności wszystkich naszych wysiłków. Trzeba jeszcze wielu lat, wielu może pokoleń, żeby zmienić te narody. Jacyś misjonarze muszą być jednak obecni podczas tych jałowych, pozbawionych sukcesów lat. A ja chcę być jednym z nich". Mimo tej ogromnej chęci pozostania wśród Czarnych Stóp, gdy otrzymał wezwanie swoich przełożonych, Emil Józef Legał nie mógł odmówić. Dla starego biskupa Grandina fakt, że nie musiał już tygodniami podróżować i sam wypełniać wszystkie codzienne obowiązki, był wielką ulgą. Odzyskał dobry nastrój, chodził prawie z dawnym wigorem. - Emilu, usiądź na kilka minut. Nie mamy wiele czasu na rozmowę. - Biskup Grandin odsunął krzesło od stołu i czekał, aż ojciec Legał usiadł. - Muszę jechać do St. Boniface, żeby porozmawiać z arcybiskupem Langevinem o problemach imigrantów z Galicji. Przyjeżdżają pociągami towarowymi. Na zachodzie jest już ich trzydzieści tysięcy. Wielu przyjeżdża tylko z tym, co mają na grzbiecie. - Tak, nasi księża skarżą się, że wielu innych imigrantów nie akceptuje Galicjan. Odnoszą się do nich z pogardą, ponieważ mają inne obyczaje, ich zdaniem, gorsze niż obyczaje Indian. - A co ze znacznie ważniejszym problemem, problemem religijnym? - Grandin pochylił się, żeby usłyszeć, czego dowiedział się Legał. - Ci imigranci uważają, że pragniemy zmienić ich z grekokatolików w rzymskich katolików, zniszczyć wszystkie ich obyczaje oraz język. I dlatego nie chcą w ogóle mieć do czynienia z naszymi kapłanami. - Emilu, musimy im jasno powiedzieć, że nie chcemy ich latynizować. Nasi kapłani także muszą to zrozumieć. - Jedyne wyjście, to znaleźć dla nich księży obrządku greckokatolickiego - odparł Legał. - Tak, masz rację. Tę sprawę przedstawię arcybiskupowi. Może ma jakieś kontakty w Europie, żeby sprowadzić tu ich księży. Problem okazał się znacznie trudniejszy do rozwiązania, niż obaj biskupi w St. Albert sobie wyobrażali. Po kilku nieudanych próbach ściągnięcia z Europy księży, którzy mogliby objąć duchową opieką Galicjan, ukraińskich katolików, jak ich nazywano w roku 1898, biskup Grandin wysłał w roku 1900 ojca Lacombe'a wprost do cesarza Franciszka Józefa i biskupów austriackich z prośbą o pomoc. Kiedy i to nie dało nadziei na szybkie przybycie księży, w roku 1902 posłał ojca Alfonsa Jana, oblata, który próbował posługiwać grekokatolikom osiedlonym pod Edmonton, by podjął jeszcze jedną próbę sprowadzenia z Europy księży mówiących po ukraińsku. Janowi udało się dojść do porozumienia z reformowanymi bazylianami z Galicji. W roku 1899 biskupi Grandin i Legał musieli zająć się jednym z najważniejszych jubileuszy w dziejach St. Albert - pięćdziesięcioleciem kapłaństwa ojca Lacombe'a. Zostały wysłane zaproszenia na uroczystości, które miały odbyć się dnia 25 września, by uczcić "Dzień Ojca Lacombe'a". Nadsyłano gratulacje z odległych misji, instytucji rządowych oraz rezerwatów indiańskich z całej Kanady i zza oceanu, aby uczcić człowieka, którego Indianie Kri nazwali "Szlachetną Duszą". Mówcy podkreślali fakt, że pięć dziesiątków lat pełen poświęcenia służył miejscowej ludności i nowym osadnikom. Toast biskupa Grandina zakończył jubileusz tego niezwykłego człowieka. Nie mówił jak biskup, który chwali jednego ze swych kapłanów, mówił z uczuciem, jakie łączy dwóch przyjaciół po wieloletniej, pół wieku trwającej wspólnej pracy: "Ilekroć potrzebny jest mediator, delegat do rozmów z rządem, z Canadian Pacific Railway czy w jakiejś innej ważnej misji, zawsze proszono mnie o wysłanie ojca Lacombe'a. Umiał trafić do każdego". Wyjaśnił, dlaczego ojciec Lacombe nie został biskupem, jak się powszechnie tego spodziewano. Misjonarz wolał wędrować po bezdrożach Zachodu i jeszcze dalej, wszędzie tam, gdzie najbardziej był potrzebny. "Bóg, który wszystkim kieruje z najwyższą mądrością, chciał, żeby był wolny, dostępny dla wszystkich i do wszystkiego". Uroczystości uświetniono pokazem sztucznych ogni, które rozjarzyły niebo nad St. Albert. Wspaniałe widowisko, jakiego wiele ludzi tam żyjących nigdy nie widziało. Dla biskupa Grandina ten krótkotrwały blask był wiele mówiącym znakiem. "Wszelka chwała świata przemija" - napisał. - "Jubileusz ojca Lacombe'a zakończył się, ci wszyscy, którzy przybyli z tej okazji, opuścili nas. A uroczystości, żeby nie wiem jak piękne, przemijają jak wczorajsze sztuczne ognie. Pozostała tylko pamięć. Podobnie jest z życiem: rakieta, która osiągnie najwyższą nawet wysokość, zaczyna spadać i wkrótce znika, dając trochę światła. Najczęściej podkreśla ono tylko ciemność nocy". Podczas ostatnich dni życia biskup Grandin sprawiał wrażenie, że chce wykorzystać każdą chwilę, by móc zakończyć swoje dzieło. Najbardziej było to widoczne w postępowaniu z kapłanami. Do jednego z nich napisał: "Mój drogi przyjacielu, jedyna rzecz, której musisz się obawiać, to przeciętność, ponieważ ona pozbawia nas darów Ducha Świętego. Jesteśmy biedni, bez wartości, cherlawi, bądźmy więc przynajmniej ludźmi ze szlachetnymi otwartymi duszami. Jest nas niewielu, nasze cnoty muszą nadrabiać ilość. Mówmy zawsze "tak" Bożemu natchnieniu, a nie naszym ludzkim skłonnościom". Zachował jednak umiar w tym spiesznym kończeniu dzieła Bożego. Do innego księdza napisał: "Musisz zająć się sobą. Sądzę, że można być pełnym zapału nie zabijając siebie. Ponieważ Bóg postanowił posługiwać się nami, naszym obowiązkiem jest nie nadwerężać zdrowia ani go rujnować. Biedny człowiek, który dzięki pracy konia zarabia na swój codzienny chleb, mógłby na przykład mieć więcej pieniędzy, gdyby koń pracował dzień i noc, ale zwierzę wkrótce by padło, a ten człowiek więcej by stracił niż zarobił". Nareszcie skorzystał sam z tej rady. Mając mniej obowiązków mógł cieszyć się różnymi uroczystościami, które odbywały się w St. Albert, takimi jak poświęcenie nowego niższego seminarium czy położenie kamienia węgielnego pod nową katedrę. Przeżywał też momenty kłopotliwe. Po przeszło czterdziestu latach sprawowania godności biskupiej nadal nie lubił okazywania mu nadmiernych względów. Pewnego wieczoru, po kolacji biskup Legał zaprosił go do sali rekreacyjnej, gdzie zbierali się ojcowie i bracia. - Drogi księże biskupie - zaczął - mamy dla ciebie dar i spodziewamy się, że przyjmiesz go wraz z życzeniami księży, zakonnic i członków twojej rodziny - mówiąc to ojciec Lacombe uroczyście ściągnął zasłonę, ukazując zrobione z białego gipsu popiersie Grandina. Biskup uśmiechnął się, podczas gdy zebrani głośno wyrażali swój zachwyt. Kilka lat temu, kiedy ojciec Lacombe zaproponował mu wyrzeźbienie takiego popiersia, zabronił tego. Uważał, że jest wystarczająco wiele fotografii - był nawet portret - które mogły przypominać, jak wyglądał! Mimo to podziękował za dar, nie chcąc zranić uczuć ojca Lacombe'a. "Powinni byli zrezygnować z tego niewczesnego luksusu dla mnie" - napisał. Gdybym był słynnym biskupem, a nie biskupem-żebrakiem, z czego byłem znany, to inna sprawa. "Uważam to za szaleństwo i bardzo żałuję, że tak się stało". Przeżył też niezwykle smutny moment, kiedy na czternaście miesięcy przed śmiercią otrzymał następujący telegram: "Kanonik zmarł. Podpisano: Fryderyk Grandin". Melania, siostra biskupa, zmarła kilka miesięcy wcześniej. Z trzynaściorga rodzeństwa teraz tylko on został przy życiu. Wraz ze śmiercią Jana diecezja straciła misjonarza, który, choć nigdy nie opuścił Francji, niezmordowanie opowiadał o heroicznych czynach biskupa Indian każdemu, kto chciał słuchać i wesprzeć jego dzieło. Pomimo szybko pogarszającego się stanu zdrowia biskup Grandin nadal był wzorem dla oblatów, którzy razem z nim mieszkali pod jednym dachem. Co rano, nim jeszcze wszyscy wstali, szedł do kaplicy, gdzie odprawiał Drogę Krzyżową. Podczas ostatnich kilku tygodni przed śmiercią posuwał się od jednej stacji do drugiej na kolanach. Do późnej też nocy modlił się przed tabernakulum. Cierpienia spowodowane licznymi chorobami nie mogły przeszkodzić mu w codziennych modlitwach. "Przez pięćdziesiąt lat codziennie rano oddawałem się medytacjom. Obawiam się, że raz nie zrobiłem tego, jak należy. Nieraz tyle spraw odwraca uwagę i przeszkadza w skupieniu! Mam nadzieję, że w niebie nadrobię to wszystko" - napisał w swoim dzienniku. Ojcowie i bracia byli świadkami, jak trudne były ostatnie dni biskupa. Szeptem opowiadali sobie o licznych przykładach jego cierpliwości i humoru. "Dobrze jest żyć obok biskupa Grandina" - powtarzał często pewien starszy brat. Byli też świadkami, jak łatwo wpadał we wzburzenie, jeśli widział, że coś grozi Kościołowi lub Zgromadzeniu Oblatów. Równie szybko przepraszał lub wyświadczał przysługę, żeby ukoić czyjeś zranione uczucia. Do końca życia zawsze w Nowy Rok miał zwyczaj odnawiać śluby zakonne, chociaż jako biskupa nie obowiązywała go już reguła oblacka. "Dzisiaj, jak co roku, z wielką radością odnowiłem na kolanach moje śluby, w duchu padając do stóp ojca generała". Pod koniec stycznia 1902 roku biskup Grandin nie mógł już odprawiać mszy świętej. W dwa tygodnie później miał atak, który ledwie przeżył. Ojciec Leduc podał mu komunię i namaścił olejami świętymi, biskup przyszedł jednak do siebie mimo poważnych dolegliwości żołądkowych oraz wielu innych. Nie mógł już czynnie pracować w diecezji, ale nadal żywo interesował się wydarzeniami i decyzjami Kościoła, który wkroczył w wiek dwudziesty. Po raz ostatni biskup Grandin wystąpił publicznie w St. Albert dnia 6 kwietnia, podczas konsekracji biskupa Gabriela Breynata, nowego ordynariusza diecezji Mackenzie. Z trudem wstał z łóżka, żeby powitać sześciu przybyłych biskupów i razem z nimi dać się sfotografować. Dnia 2 czerwca, czując coraz większe osłabienie, poprosił biskupa Legała, by udzielił mu ostatnich sakramentów i wezwał swych przyjaciół na pożegnalne spotkanie. Po całej misji rozniosła się wiadomość: "Biskup jest umierający". W wielkiej ciszy ojcowie i bracia, zakonnice i inni pracownicy misji zebrali się w pokoju biskupa. Jego siostrzenica, siostra Maria Heurtibise Grandin, stała blisko wuja. Kiedy usłyszał, że jego bratanek ksiądz Henryk Grandin nie mógł przybyć tego dnia z powodu fatalnego stanu dróg, przyjął tę wiadomość z rezygnacją, jaką zawsze okazywał, kiedy przeżywał gorzkie rozczarowanie: "Oto jeszcze jedna ofiara, jaką on i ja złożymy Bogu". Za oknem drozdy i wróble ćwierkały radując się wspaniałym czerwcowym dniem. Młode zielone listki drżały w lekkim powiewie wiatru. Czując, że opuszcza go życie, poprosił, by jego oblacka rodzina oraz pozostali zebrani uklękli przy jego łóżku. Biskup Legał tak opisał tę scenę: "Przez jakieś dziesięć minut mówił do nas, potem bardzo osłabł. Następnie poprosił o przebaczenie tych, których mógł obrazić. Podziękował wszystkim ojcom, braciom, siostrom, Zgromadzeniu Oblatów i wszystkim dobroczyńcom za to, co zrobili dla niego i dla diecezji... a potem ich pobłogosławił". Po krótkim odpoczynku odzyskał nieco sił i wtedy odnowił śluby ubóstwa, czystości i posłuszeństwa oraz oblacki ślub wytrwania przez całe życie w zgromadzeniu, "tak mi dopomóż, Panie Boże". Kiedy przyjął komunię świętą i sakrament chorych, koło jego łóżka wolno przeszła procesja, każdy całował go po raz ostatni. Każdego pocieszał i mówił słowa otuchy. Podczas tego dnia kilka osób przyszło do niego raz jeszcze na osobiste rozmowy. Siostra Maria odwiedziła go kilka razy, rozmawiali o krewnych we Francji. Witalis Grandin mówił o tym, jak mają żyć, by zyskać szczęście duchowe. Tego dnia wieczorem siostra Cecylia Wagner, jedna z franciszkanek, które pielęgnowały biskupa Grandina, słysząc pukanie do drzwi wejściowych, poszła je otworzyć, był to doktor Blais. - Właśnie miałam pana wezwać - powiedziała. - Ksiądz biskup jest znacznie słabszy niż wtedy, kiedy pan tu był. Wątpię, czy przeżyje tę noc. Arystydes Blais rzucił kapelusz na krzesło w hallu i poszedł za franciszkanką do sypialni biskupa. Kiedy lekarz wszedł do słabo oświetlonego pokoju, ojcowie i bracia zebrani wokół łóżka odsunęli się na bok. Na prośbę siostry Wagner opuścili pokój, żeby lekarz mógł spokojnie zbadać pacjenta. Biskup Grandin był bardzo spokojny, gdy lekarz sięgnął po przegub jego ręki, by zbadać puls. - Jak z bólami, wasza ekscelencjo? - Właściwie bez zmian. Czasem trochę gorzej, czasem trochę lepiej. - W swojej torbie mam lekarstwo, które by je złagodziło. Proszę tylko o wyrażenie zgody. Wiem, jakie jest w tej sprawie stanowisko księdza biskupa. Chory poruszył wargami, ale Blais nie mógł już odczytać słów. Pochylił się nisko, zbliżając ucho do warg biskupa. - Niepotrzebne są żadne lekarstwa, doktorze. Przyjmuję moje cierpienie. Lekarz ścisnął rękę Grandina, a potem odwrócił się do siostry Marii. Popatrzyła mu prosto w oczy, potrząsnął głową. - Nie mogę zrozumieć, jak wytrzymuje tak wielkie cierpienia - wyszeptał. - Ma ogólne zapalenie dróg moczowych, wysoką gorączkę, serce bije szybko, nieregularnie. To sprawa godzin. Wiem, że siostra robi wszystko, żeby mu pomóc. Gdyby tylko pozwolił podać sobie środek antybólowy. - Całe życie przeżył w cierpieniu, panie doktorze. Każdy ból ofiarowywał Bogu. Trudno oczekiwać, by się teraz zmienił. Doktor Blais wrócił do łóżka chorego i przy nim ukląkł. - Jeśli waszej ekscelencji starczy sił, bardzo proszę o błogosławieństwo. - Grandin nakreślił znak krzyża, ale słowa były tylko szeptem. "Chcieliśmy siedzieć przy nim na zmianę przez całą noc, ale on uważał, że to niepotrzebne. Noc spędził z nim tylko brat August Landais, który go pielęgnował podczas choroby" - napisał biskup Legał. Biskup Grandin stracił przytomność około trzeciej nad ranem. Legał pospieszył do jego łóżka, by towarzyszyć mu podczas ostatnich chwil. Umierający odzyskał przytomność, ale cierpienie było nie do zniesienia. Jego głośne jęki rozlegały się w całym domu. "Jezus, Maryja, Józef" - powtarzał wiele razy. Agonia zaczęła się około piątej. Członkowie zgromadzenia znowu uklękli wokół jego łóżka. Ucałował swój oblacki krzyż. Ojciec Michał Merer, spowiednik biskupa, udzielił umierającemu ostatniego błogosławieństwa. Rozległ się szmer modlitwy, aby dobry Bóg złagodził cierpienia biskupa. "Zacząłem modlitwy za konających. Kiedy już prawie je kończyłem, biskup Grandin przestał oddychać. Jego piękna dusza uleciała do Boga, jego ziemska wędrówka była skończona, znalazł spokój". Smugi czerwieni znaczyły właśnie północno-wschodnią część nieba nad St. Albert, kiedy rozległy się dzwony kościelne zawiadamiające o śmierci biskupa Indian. W farmerskich domach nad rzeką Sturgeon zerwali się z łóżek mężczyźni i kobiety, wiedząc, że zmarł ich przyjaciel. Przez pięć dni wierni przechodzili wolno główną nawą katedry koło trumny biskupa Grandina, by po raz ostatni pomodlić się w jego obecności. Indianie i Metysi, których kochał jak braci, siostry zakonne, imigranci z Europy, ludzie wybitni i mniej znaczący na północnym zachodzie Kanady przybyli, by złożyć wyrazy szacunku i miłości temu, który był jednym z nich. Przynosili różańce, medaliki oraz inne dewocjonalia, żeby dotknąć nimi rąk biskupa i jego zniszczonej sutanny, w której kazał się pochować. Chcieli nadal zachować z nim więź, która by opromieniała ich życie. - Requiem aeternam dona ei, Domine... "Pokój wieczny daj mu, Panie". Gdy 10 czerwca biskup Legał rozpoczął uroczystą mszę świętą żałobną, o dach i okna katedry uderzał ulewny deszcz. Tłum wypełnił kościół, schody i cały teren wokoło, aż po krawędź wzgórza nad doliną rzeki Sturgeon. Nie chcąc opuścić biskupa, którego tak bardzo kochali, żałobnicy stali ciasno obok siebie, żeby choć w ten sposób chronić się przed czerwcową burzą. Po zakończeniu mszy i udzieleniu pięciu tradycyjnych absolucji, kilku mężczyzn spuściło trumnę do tymczasowego grobu przed kościołem. Miała ona tam pozostać, dopóki nie zostanie wybudowana nowa katedra i krypta, w której miało się znaleźć miejsce wiecznego spoczynku nie tylko biskupa Grandina, ale z czasem ojców Lacombe'a i Leduca. Dnia 19 marca 1906 roku ciało biskupa zostało przeniesione do obecnego miejsca - do kościoła parafialnego w St. Albert. W roku 1912 siedziba władz diecezji została przeniesiona do pobliskiego Edmonton, a diecezja St. Albert stała się archidiecezją Edmonton. W trzydzieści pięć lat po śmierci biskupa Grandina: 24 lutego 1937 roku, w Watykanie został wydany dekret o wszczęciu jego procesu informacyjnego. Witalis Justyn Grandin został ogłoszony Sługą Bożym w roku 1966. Obecnie trwa proces beatyfikacyjny, a katolicy kanadyjscy mają nadzieję, że pewnego dnia zostanie on kanonizowany i ogłoszony świętym. W oświadczeniu, które jest jego ostatnią wolą, biskup Grandin objawił tego samego ducha, który inspirował go za życia, i który sprawia, że nawet po śmierci jest potężny: "Ponieważ jestem zakonnikiem i misjonarzem, żyję i czynię dobrze tylko dzięki darom ludzi miłosiernych. Nie mam absolutnie nic do ofiarowania, nic do mnie osobiście nie należy. Ja sam należę do Boga i całkowicie jestem Jego własnością... Gdybym zmarł podczas wizytacji mojej diecezji, ale nie w żadnej z misji oblackich, pragnę, by w miejscu, w którym bym zmarł, został wzniesiony duży drewniany krzyż, znak głoszący Odkupienie. Gdybym utonął, pragnę, aby został wzniesiony krzyż w miejscu, gdzie zdarzył się wypadek albo tam, gdzie zostało znalezione moje ciało. Pragnę być odziany w moją starą sutannę i pochowany w prostej trumnie, zrobionej przez jednego z naszych braci. O jedno proszę Boga, bym umarł w Jego miłości i by sądził mnie On z wielkim miłosierdziem". Leonard Głowacki OMI BISKUP GRANDIN - KILKA POŻYTECZNYCH ZBLIŻEŃ Opowieść o Biskupie Indian zachodniej Kanady, czytana wśród polskich realiów, może budzić różne uczucia. Jedno jest pewne: nie potrzeba nadzwyczajnej wrażliwości, aby nawiązała się żywa więź z tym człowiekiem w jego egzystencjalnych zmaganiach dla dobra innych. Niestrudzony misjonarz, który przemagając własne choroby i cierpienia, trawiony gorączką nieustannie podąża ku innym ze słowem Dobrej Nowiny o zbawieniu; który naraża się na śmierć głodową i zamarznięcie wśród śnieżnych bezdroży; kapłan i biskup, który bez chwili wahania czy lęku pochyla się nad ofiarami epidemii, który zawsze jest gotów nieść posługę najbiedniejszym i na wszystko się waży w obronie praw człowieka - taki człowiek jest kimś żywym, współczesnym i bliskim. Jednak oglądany w scenerii dla nas niecodziennej, na tle śnieżnych pustaci i nieogarnionych prerii, w śmiertelnych zapasach z głodem i żywiołem zimy, właściwej północnej Kanadzie, nabiera cech egzotycznych. Siłą faktu zbliżają go one do postaci ze świata przygody. Byłoby wszakże wielką szkodą, gdyby przez ten świat - nasz wewnętrzny świat egzotyki - został wchłonięty i stał się jednym z jego bohaterów, tracąc cenne rysy indywidualne swojej wyrazistej i bogatej osobowości. Sługa Boży biskup Witalis Grandin jest człowiekiem wielkiej miary i prawdziwym bohaterem właśnie w kontekście warunków geohistorycznych, w jakich wypadło mu żyć i wypełniać swoją życiową misję. Było to posłannictwo misjonarza i biskupa misyjnego w północno-zachodniej Kanadzie w drugiej połowie XIX wieku. W trakcie lektury śledzimy, z jaką wiernością realizował to powołanie, jak odważnie podejmował trud i ryzyko swojej codzienności, która dla nas ma posmak egzotycznej przygody. Poznajemy jednak człowieka rzeczywistego w jego egzystencjalnej rzeczywistości i zadzierzgamy z nim głęboką więź. Staje się kimś bliskim i potrzebnym w swoim wymiarze antropologicznym: jako człowiek, który mimo trudności swojej drogi, nigdy z niej nie zszedł i nigdy nie zrezygnował z siebie doskonalszego. Zapatrzony w cel nadrzędny stale przekraczał siebie i gotów był narazić się na wszystko, aby niosąc najwyższe dobra innym, zmierzać do własnej pełni. Oglądany w tej perspektywie, biskup Grandin staje się nam naprawdę bliski, a powiedzieć trzeba, że jest - czy może być - nawet bliższy niż spontanicznie czujemy. Nie ma znaczenia to, że żyjemy w sto lat później i warunki się zmieniły. Wręcz przeciwnie, pewne wartości, które on wówczas akcentował i za które płacił wysoką cenę, dzisiaj rozumiemy lepiej niż jego współcześni i one wyznaczają wciąż żywą relację do Biskupa Indian. Jest nam bliski nie tylko w osobistym dążeniu do pełni rozwoju osobowego i w niestrudzonej wrażliwości na innych ludzi, ale także wtedy, gdy jako zwierzchnik Kościoła misyjnego na terenie różnorakich konfliktów i poszukiwania swego oblicza, staje po stronie mniejszości i pokrzywdzonych, gdy żąda dla wszystkich równych praw, popiera rozwój, zażegnuje waśnie, buduje pokój. Jest jeszcze wymiar specjalny. Jako członkowie Kościoła Powszechnego, który coraz pełniej czuje się misyjnym i coraz usilniej stara się czyste ziarno Ewangelii, bez przymieszek regionalnych, siać na glebę każdej kultury, powinniśmy u biskupa z St. Albert dojrzeć poszukiwanie i praktykę tego, co dziś nazywamy inkulturacją misyjną. Sługa Boży miał głębokie poczucie odpowiedzialności za dzieło ewangelizacji na powierzonym sobie terenie. W polu jego widzenia byli wszyscy ludzie, jacy tam żyli czy przebywali, i wszystkich ogarniał swoją troską. Wśród nich w swoim czasie znaleźli się także Polacy. Stanowi to jeszcze jeden element, że ten mądry biskup jest nam bliższy niż myślimy. Rozwijanie wszystkich aspektów tego bogatego życia nie wydaje się konieczne i zaprowadziłoby za daleko. Jednak niektóre zbliżenia na pewno są potrzebne, aby postać biskupa-misjonarza, nic nie tracąc ze swej egzotyki, nabrała cech jeszcze bardziej osobistych i stała się źródłem naszego ubogacenia. Dlatego przede wszystkim trzeba ogarnąć wzrokiem szersze tło historyczne ówczesnej działalności misyjnej oblatów i wejść w ducha, jaki ich ożywiał, aby z kolei przejść do metod stosowanych w ewangelizacji przez biskupa Grandina i obrazu społecznego jego diecezji, w którym wydaje się słuszne podkreślić stosunek do grupy nam najbliższej - do Polaków. 1. Kiedy wiosną 1854 roku świeżo wyświęcony kapłan, ojciec Witalis Grandin opuszczał Francję udając się na misje nad Rzeką Czerwoną (Red River, Riviere Rouge) w Kanadzie, Zgromadzenie Misjonarzy Oblatów Maryi Niepokalanej było jeszcze bardzo młode. Wchodziło zaledwie w drugie ćwierćwiecze swego istnienia po aprobacie papieskiej (1826). Początkami sięgało niewiele dalej, a wyglądały one nad wyraz skromnie. Założyciel był w pełni aktywności i sam kierował rozwojem instytutu, szczególnie dużo serca wkładając w sprawę misji zagranicznych, na które osobiście posyłał swoich misjonarzy. Dodać wypada i to, że najbliższe mu były właśnie misje w Kanadzie, jako najtrudniejsze. Sięgając do początków jego dzieła trzeba stwierdzić zgodnie z rzeczywistością, że nie były one efektowne ani personalnie, ani materialnie, ani nawet wizją twórczą. Młody kapłan Karol Józef Eugeniusz de Mazenod patrząc na ruinę religijną swojej ojczyzny po wstrząsach rewolucji i zakusach antykościelnych Napoleona I, zaczął rzetelną ewangelizację, zwracając się na pierwszym miejscu do młodzieży i ludzi szarej pracy. Odzew, z jakim się spotkał z ich strony, utwierdził go w słuszności wyboru tego rodzaju apostolstwa i kazał mu rozglądać się za współpracownikami, podzielającymi jego rozeznanie. Na początku 1816 roku mógł liczyć na kilku kapłanów. Nie czekając dłużej, z jednym z nich już w styczniu zamieszkał w starym pokarmelitańskim klasztorze w Aix w Prowansji, na południu Francji, aby wspólnie się modlić i oddawać głoszeniu rekolekcji. Obaj byli pełni nadziei, że ich grono wkrótce się powiększy, ale bynajmniej nie myśleli o formie życia zakonnego. Wciągała ich jednak nieodparcie posługa misjonarska, a przeżywając głęboko to, czemu się poświęcili, i doceniając coraz pełniej dobrodziejstwa swojej apostolskiej wspólnoty, w krótkim czasie doszli do przekonania, że powinni ją bardziej umocnić. Tak zrodziła się myśl o przekształceniu jej w zgromadzenie zakonne. Nowa orientacja szybko zdominowała nastawienie pierwotne, a decyzja papieża Leona XII, który grupę misjonarską w 10-lecie jej powstania aprobował jako zgromadzenie zakonne pod nazwą Misjonarzy Oblatów Maryi Niepokalanej, przecięła wszelkie wahania i stała się źródłem dobrze zrozumiałego ożywienia. Znalazło to wyraz w działalności wewnątrz kraju i w stosunku do szerszych perspektyw. Mianowicie, kiedy biskup Ignacy Bourget z Montrealu zwrócił się do biskupa Eugeniusza de Mazenoda o misjonarzy dla Kanady, mała jego wspólnota jednomyślnie - a mówi się nawet, że z entuzjazmem - wypowiedziała się za przyjęciem zaproszenia. Konsekwencją tej zgody był fakt wielkiej wagi: w 1841 roku oblaci - czterej ojcowie i dwaj bracia - znaleźli się nad Rzeką św. Wawrzyńca w Kanadzie Wschodniej. Założyciel siłą apostolskiego pragnienia wzniósł się wtedy na wyżyny proroctwa: w jego wizji Montreal i Kanada Wschodnia jawiły się jako brama, poprzez którą jego duchowi synowie wkraczają na szeroki szlak misyjny, podążając wciąż dalej, na krańce świata. 2. W owym czasie olbrzymie przestrzenie północno-zachodniej Kanady przemierzał niestrudzony biskup Norbert Provencher. Wysłany przez biskupa Plessis z Quebecu w 1818 roku jako wikariusz generalny z jednym kapłanem i jednym klerykiem, w 1820 otrzymał godność biskupią, a w 1844 roku powierzony mu teren został erygowany jako wikariat apostolski. Jednak mimo upływu tylu lat i mimo bohaterskich wysiłków, owoce jego pracy były nikłe. Nie udało mu się także pozyskać większej liczby kapłanów, którzy by się zdecydowali zostać na stałe w jego "diecezji". W omawianym przełomowym okresie miał ich czterech. Liczba ta stanowiła dotychczasowy rekord, nie mogła jednak zapewnić potrzebnej skuteczności. Biskupa najbardziej bolało to, że ciągle nie można było podjąć planowanej ewangelizacji Indian. O. Teofil Ortolan, historyk misyjnych dziejów Kanady, tak pisze: "Nawrócenia były prawie wyłącznie wśród francuskich Metysów. Byli to potomkowie dawnych Kanadyjczyków, którzy przybyli w te regiony przed stu i stu pięćdziesięciu laty jako agenci lub urzędnicy Kompanii Północno-Zachodniej albo kompanii wcześniejszych i pożenili się z kobietami miejscowymi. (Zgodnie z francuską praktyką językową jeszcze w początkach naszego wieku autor nazywa je bezceremonialnie dzikuskami, sauvagesses, p.L.G.). Wobec braku księży katolickich, pozbawieni kościoła i ołtarzy, ci Kanadyjczycy wprawdzie porzucili całkowicie praktyki religijne, lecz zachowali wiarę i przed śmiercią mówili swoim dzieciom: Pewnego dnia przyjdą ludzie modlitwy, aby was nauczyć tego, co macie czynić, żeby Bogu służyć tak, jak On tego pragnie, i żeby zasłużyć na niebo. Rozpoznacie ich po dwu znakach: będą odziani w czarne suknie i nie będą mieli żon". W rzeczy samej te znaki rozpoznawcze skutecznie pomagały wielu Metysom. Ochrzczeni i nie ochrzczeni często przyjmowali katolickich kapłanów jako wysłanników nieba, zapowiadanych przez pokolenia rodziców. Jednak koczownicze plemiona Indian stanowiły ciągle nie rozwiązany, trudny problem. Nadzieję dojrzał biskup w oblatach, którzy już pracowali w Kanadzie Wschodniej. Zwrócił się więc do arcybiskupa w Quebecu, aby zaprosił oblatów nad Rzekę Czerwoną, do jego diecezji. Fakt, że chodziło o prawdziwe misje wśród Indian, miał znaczenie decydujące. Biskup de Mazenod do prośby przychylił się chętnie i wykonaniem pokierował bardzo stanowczo. W ten sposób dnia 25 sierpnia 1845 roku, po 63 dniach drogi wodnej i po przepłynięciu trzech tysięcy kilometrów w indiańskich łódkach z kory (kanu), na brzeg Rzeki Czerwonej w Saint Boniface wysiedli misjonarze oblaci. Byli to ojciec Piotr Aubert i diakon Aleksander Tache. Biskup Provencher, który oczekiwał tego momentu jako znaku nowej nadziei, wyszedł naprzeciw przybywającym, ale powitanie wypadło zgoła niekonwencjonalnie, a nawet niezręcznie i przykro dla obu stron. Weteran misji nie potrafił lub nie chciał ukrywać swego poczucia zawodu, że tylko dwóch, a właściwie jeden... bo ten drugi, młody, niskiego wzrostu, wcale się nie liczy. Zapamiętano słowa, jakie wymamrotał biskup: "Posyłają nam dzieci! Tutaj potrzeba mężczyzn!" Był wyraźnie niepocieszony i nieprzejednany: "Jeśli nie jesteś kapłanem, mogłeś zostać w domu". Miał prawo nie okazywać entuzjazmu przy pierwszym spotkaniu, ale też pierwsze nie kontrolowane wrażenia wkrótce poszły w niepamięć. Młody diakon tylko wzrostem był mały. Poza tym wszystko w nim było wielkie. Nie uszło to uwagi biskupa. W sześć tygodni po przybyciu nad Rzekę Czerwoną diakon został wyświęcony na kapłana. Następnego dnia - dziwne odwrócenie kolejności - złożył wieczystą profesję zakonną i odprawił Mszę św. prymicyjną. W 1846 roku wysłany na północ, o 1200 km od St. IJoniface, zakłada misję lle-a-la Crosse. Tak w kilka miesięcy po wylądowaniu rozpoczął swoje nieustanne wędrówki misyjne w myśl rozkazu: "Iść możliwie najdalej, nieść Dobrą Nowinę zbawienia dzikim Północy i Zachodu". Zaczął białą epopeję, która miała doprowadzić oblatów do koła arktycznego. W 1850 roku w lle-a-la Crosse, przed ukończeniem 27 roku życia, otrzymał nominację na biskupa. Nominacja ta, podpisana bez konsultacji z Założycielem, uratowała misje północne, ponieważ biskup de Mazenod nie mogąc się doczekać owoców trudu swoich misjonarzy już chciał wszystkich odwołać. W trzy lata później, po śmierci biskupa Provenchera, pierwszy oblat-biskup w Zachodniej Kanadzie, Aleksander Ta-che, objął rządy w diecezji St. Boniface (a w 1971 został arcybiskupem). Taki był w ogólnym zarysie układ stosunków misyjnego Kościoła terytorium północno-zachodniej Kanady, kiedy przybył tam o. Witalis Justyn Grandin. Przyjęty przez młodego biskupa Aleksandra zaczął wstępować w jego ślady na szlakach misyjnych i przecierać nowe, a także przejmować odpowiedzialność za rozwój Kościoła na tym terenie, o czym już wiemy z opowieści Franka Dolphina. 3. Rozwój ewangelizacji dokonywał się w heroicznym trudzie misjonarzy zdumiewająco szybko. Oblaci w tym czasie pracowali już także w innych częściach świata: w Teksasie, na Cejlonie w Azji (SriLanka), i w Afryce Południowej, a w Europie na wyspie Wielka Brytania. Kanada więc nie była jedynym terenem misyjnym zgromadzenia. Wszędzie było trzeba coraz więcej pracowników ewangelicznych. Założyciel tym usilniej wzywał swoich synów do gorliwości zakonnej, ducha ofiary i posłuszeństwa, a Pan Bóg dawał coraz więcej powołań. Realizowało się dzieło, którego nie sposób było przypisać ludzkiej strategii. W roku śmierci biskupa de Mazenoda (1861), w misjach nad Rzeką Czerwoną, gdzie w 1845 r. rozpoczynali dwaj oblaci, było ich razem 30 (2 biskupów, 20 ojców, 8 braci) i przemierzali cały kraj: od St. Boniface do Gór Skalistych i od granicy amerykańskiej do Oceanu Lodowatego. Wkrótce potem terytorium zostało podzielone na nowe jednostki administracji zakonnej i kościelnej, przybyli nowi biskupi (o. H. Faraud mianowany w 1862 i o. Izydor Ciut w 1864), a ze stacji misyjnych wyrastały stolice biskupie. Niewątpliwie można tu mówić o sukcesie w kategoriach statystycznych. Jednak nie był to sukces łatwy i złożyły się nań różne czynniki. Na pierwszym miejscu oczywiście działanie łaski, która zależy tylko od Boga. Dalej, sprawiedliwość każe wymienić pomoc Sióstr Szarych, które włączyły się w te misje z całą odwagą i zyskały miano bohaterek Dalekiej Północy. Nie można też pominąć ludzi z Kompanii Hudsońskiej, którzy niekoniecznie z życzliwości, a czasem nawet wbrew sobie, w wyniku konkretnych układów, udzielali przecież pomocy, bez której misjonarze musieliby stanąć bezradnie lub nawet zginąć. Ze strony samych misjonarzy trzeba podkreślić ducha, jaki ich prowadził na misje i który ich w tej pracy ożywiał oraz metody, jakie w niej stosowali. Wyszli oni z mocnej szkoły Człowieka "z wiatru i ognia", Człowieka z porywu Pięćdziesiątnicy, pełnego żaru nadprzyrodzonej miłości, apostolskiego zapału i męstwa. Jedna z jego maksym brzmiała: "Niczego nie zaniedbać, na wszystko się ważyć, aby powiększyć Królestwo Chrystusa!" A "wszystko" oznaczało u niego - wszystko, bez ograniczeń, bez wyjątków: "Walczyć na śmierć i życie", "oddać życie, gdyby zaszła potrzeba" (Przedmowa do Konstytucji). Więc też: "dopóki nie odda się wszystkiej krwi, nie ma o czym mówić" (List do o. Tempiera, 22 sierpnia 1817). Do takiej postawy dochodzi się przez pracę nad własnym uświęceniem, przez praktykę samozaparcia i czystą intencję, aby "zabiegać jedynie o chwałę Bożą, pożytek Kościoła i zbawienie dusz" (Przedmowa do Konstytucji). Założyciel rozumiał dobrze, że misje Zatoki Hudsońskiej są ponad siły naturalne. Zwracał uwagę, że misjonarze potrzebują nadprzyrodzonej pomocy i łaski, aby się nie załamać. Miał świadomość, że stale byli narażeni na różne cierpienia, niedostatki i wyrzeczenia, a jednocześnie mógł pisać: "Wiem, że wszystkie wasze cierpienia ofiarujecie Bogu za zbawienie biednych dusz, tak bardzo opuszczonych, które z Jego łaski prowadzicie do poznania prawdy, do miłości Jezusa Chrystusa i do wiecznego zbawienia" (List do ojców Farauda i Cluta, luty 1859). Stawiając wysoko ich "wzniosłą posługę", nie wahał się sięgać do samych początków ewangelizacji. Ukazywał tę samą działającą Moc z Wysoka. Jego odpowiedź na relację z Misji Narodzenia (Nativite) może tutaj posłużyć jako swoiste podsumowanie tej postawy: "Najpierw musiałem dziękować Dobremu Bogu za Jego nieustanną pomoc i cuda, jakich raczył dokonać przez waszą posługę. A następnie w duchu przycisnąłem was do serca, do łez wzruszony tym, co musieliście wycierpieć, aby zdobyć te dusze dla Jezusa Chrystusa, który przyoblókł was swą potęgą i podtrzymał swoją łaską wśród tylu trudności (...). Trzeba się cofnąć aż do pierwszej nauki św. Piotra, aby znaleźć podobne sprawy". Po tym zestawieniu już całkiem śmiało pouczał, że misjonarz jest apostołem jak św. Piotr i zasługuje na specjalny szacunek. Człowiek uprzywilejowany, bo pierwszy mówi o Bogu ludziom, którzy Go nie znają, odradza ich w wodzie chrztu i prowadzi do zbawienia (List do o. Farauda, maj 1857). Studiując dzisiaj korespondencję ówczesnych misjonarzy, ich wyznania w dziennikach i świadectwa z rozmów trzeba stwierdzić, że duchowo tkwili oni w tej atmosferze Bożego misterium. Dokładali swoją cząstkę do realizacji Królestwa, które nadchodzi. W charyzmacie swego powołania znajdowali potrzebne siły i radość. O. Tache czuje się dumny, że został wybrany do "tej szlachetnej misji" i dodaje otuchy matce, aby podzielała tę jego dumę i radość, gdy "uzbrojony krzyżem zbawienia" biegnie na ratunek najbardziej opuszczonym . Samego Założyciela niejako umacnia w gorliwości misyjnej, bo jakże miłość do Boskiego Zbawiciela nie miałaby skłonić oblatów do tej pracy, skoro innych sprowadza tu chęć lichej zapłaty. "Jakże to pocieszający obraz - pisał do matki - gdy Panu Bogu służą i kochają Go w tych miejscach, gdzie jeszcze dziesięć lat temu nie wiedziano o Jego istnieniu". Do wujka: "Zawsze czuję się dobrze, zawsze szczęśliwy, że mogę pracować dla chwały Boga i zbawienia moich biednych dzikusów". O. Henryk Grollier, pierwszy kapłan, który dotarł do Eskimosów na Terytoriach Północno-Zachodnich, gasnący przedwcześnie szeptał: "Chwała Boża była jedyną siłą napędową działania w całym moim życiu. Jeśli dla chwały Bożej trzeba, abym tę ziemię opuścił, czynię to całym sercem". Jego współtowarzysz, o. Jan Seguin zaświadcza: "Chwała Boża i zbawienie dusz były jedynym celem jego życia, a także tematem majaczenia" przed śmiercią. Podobnych świadectw można cytować wiele. Taki był duch i taka była gorliwość apostolska ówczesnych misjonarzy. II 1. Misjonarze udający się na swój zakonny posterunek czuli się posłani przez władzę kościelną - co w naszej dobie tak mocno podkreślił Paweł VI w adhortacji Evangelii nuntiandi, p. 60. Nieśli w sobie wielką miłość do Zbawiciela i ludzi biednych, a także byli świadomi mocy Ducha Świętego, działającego przez ich posługę. Nie zaniedbywali jednak środków i metod naturalnych. Można powiedzieć, że przez praktykę wypracowali swoją metodę, o której dziś trzeba myśleć z tym większym uznaniem, wobec ciągle zaprzątającego umysły ludzi Kościoła i nie rozwiązanego problemu inkulturacji. Podczas kongresu misjologicznego, zorganizowanego w Rzymie w 1982 roku na temat: "Oblaci i ewangelizacja", znalazło się także zagadnienie ewangelizacji w praktyce biskupa Grandina i jego współpracowników . Przedstawiono sprawy bardzo interesujące. Zasadą było głoszenie Ewangelii w języku miejscowym.. O. Grandin najpierw przez kilka miesięcy uczył się języka Indian szczepu Kri. Gdy znalazł się wśród innego szczepu, też zaczął od uczenia się języka. Sprawa była tym trudniejsza, że nie było gramatyk ani słowników. Trzeba przyznać, że pierwsi misjonarze mieli wielkie przekonanie do tej metody i nie brakowało im zapału. Łączyli to po prostu ze swoim powołaniem. O. Aleksy Andre pragnął doskonale poznać język Indian, aby ich wprowadzać w znajomość świętej wiary. "Jestem zdecydowany użyć wszelkich sił i zdrowia, jakie mam od Pana Boga, aby szerzyć znajomość tak dobrego i godnego miłości Zbawiciela"'. Chyba i to jest prawdą, że podchodząc z takim nastawieniem do języków, opanowali je szybko i mogli samotnie pracować wśród autochtonów. Z czasem zaczęli katalogować zasoby tych języków, układali gramatyki, słowniki i inne pomoce. Przez to jednak nie należy rozumieć, jakoby wszyscy bez wyjątku mieli takie samo zrozumienie tej sprawy. Niektórym się wydawało, że dla samych Indian będzie korzystniej, jeśli się nauczą języka angielskiego. 2. Misjonarze zamieszkiwali wśród Indian. Tak postępując mieli na względzie nie tylko uczenie się i doskonalenie języka jako narzędzia ewangelizacji, ale dobro samej ewangelizacji. Indianie ze swej natury byli koczownikami. Przenosili się z miejsca na miejsce, podążając za zwierzyną łowną, która im dostarczała pożywienia. Z kolei ze skórami zwierząt ciągnęli w pobliże placówek Kompanii Hudsońskiej, aby je sprzedać. Gdziekolwiek się zatrzymywali, w ich obozowisku zjawiali się również kapłani. Rozpoczynali ewangelizację. Prowadzili lekcje katechizmu, pouczenia przygotowujące do poszczególnych sakramentów, błogosławili małżeństwa, godzili zwaśnione; wdrażali do życia chrześcijańskiego. Liczba spotkań w ciągu dnia zależała od szczególnych okoliczności, ale ojcowie wykorzystywali czas maksymalnie. Z drugiej strony od początku zaczęli myśleć o pomocach katechetycznych, co zwłaszcza u tych prostych ludzi miało specjalne znaczenie. A więc drukowali w językach miejscowych katechizmy, śpiewniki, książki z modlitwami (co wiązało się w sposób naturalny z koniecznością nauki czytania i pisania, przynajmniej co pojętniejszych; na następnym etapie będzie zakładanie szkół i kolegiów). Ojciec, a później biskup Grandin, gdy po raz pierwszy spotykał się z niechrześcijanami, zaczynał od uczenia znaku krzyża świętego, podstawowych prawd wiary i modlitw (Ojcze nasz, Zdrowaś). Przedstawiał także główne zasady moralne. Mówił o Bogu, który wynagradza za dobro i karze za zło, o potrzebie religii i o piekle. W tej katechizacji ważną rolę w ukazywaniu prawd wiary odgrywały obrazy. Ta najprostsza metoda wizualna wszędzie święciła tryumfy, a może najbardziej działały na wyobraźnię obrazy przedstawiające diabła. Szeroko były stosowane także katechizmy w obrazach, tak zwane drabiny chronologiczne, udoskonalone przez ojca Lacombe'a. "Misjonarze doszli do przekonania - podsumuje rzetelny badacz przedmiotu, o. Champagne - że tradycyjny katechizm nie jest dostosowany do mentalności Indian i nieświadomie wrócili do apostolskiego kerygmatu. W tym wyborze nie chodziło o jakąś szczególną teologię przepowiadania, lecz był to skuteczny środek w pracy z Indianami. Katechizm taki zawierał święte dzieje, prawdy wiary i naukę moralną, w sposób prosty i jasny dla wiernych". Na specjalną wzmiankę zasługują pieśni. Stawały się one skutecznym narzędziem w głoszeniu prawd wiary. O. Witalis Grandin wcześnie zauważył - i pisał o tym do swojej siostry Melanii - że Indianie lubią śpiewać. Dostarczono im pieśni i piosenek, a te poniosły szeroko Dobrą Nowinę o zbawieniu. Śpiewali je nawet ci Indianie, którzy jeszcze nie widzieli katolickiego kapłana. Jako biskup przykładał wielką wagę do obrzędów i ceremonii. Uroczyste Msze, procesje, szaty liturgiczne i stroje duchowne były czynnikiem służącym dziełu misji. Rozdawał także krzyżyki i medaliki nie tylko katechumenom, ale i poganom, aby świętymi znakami wypierać amulety pogańskie. Oprócz spotkań grupowych praktykowane były również spotkania osobiste z misjonarzem. W tym miejscu warto przypomnieć stanowisko biskupa Witalisa, oparte na szerokim doświadczeniu, że zasadniczym argumentem, który przemawiał za przyjęciem głoszonej wiary, była dobroć i miłość kapłana. Zdanie Pawła VI, "że w Kościele za pierwszy środek ewangelizowania należy uważać świadectwo życia prawdziwie i ściśle chrześcijańskiego, które trwa w nierozłącznej wspólnocie z Bogiem, a zarazem w nieograniczonej gorącości ducha poświęcenia się dla innych" (EN, 41) - zawiera zatem także doświadczenie misjonarzy Dalekiej Północy z poprzedniego wieku. Pozostawali oni wśród ludzi, którym nieśli dar Ewangelii i dawali dowody prawdziwej miłości. Najbardziej było to widoczne w trosce o chorych i serdeczności wobec dzieci. Cieszyli się więc zaufaniem i autorytetem, a przez ich poświęcenie i bezinteresowną miłość działał Duch Święty, "który jest głównym sprawcą w szerzeniu Ewangelii", jak to przypomniał z naciskiem tenże papież Paweł VI. "Techniczne środki ewangelizacji są dobre, ale choćby były absolutnie doskonałe, nie zastąpią cichego tchnienia Ducha". I trzeba o tym pamiętać, że" jak w początkach Kościoła, tak i dzisiaj On działa w każdym głosicielu Ewangelii, jeśli tylko poddaje się Jego kierownictwu" (EN, 75). 3. Sakrament chrztu w pierwszej ewangelizacji ma szczególną rangę. Praktyka misjonarzy na omawianym terenie była uwarunkowana trybem życia ludności indiańskiej. Wśród nomadów nie można było zorganizować katechumenatu w sposób systematyczny. Dlatego też, aby dorosłych przygotować do chrztu, robiono spotkania okresowe, choćby one były możliwe tylko raz w roku lub nawet rzadziej. Biskup Grandin kandydatom do chrztu stawiał wyraźne wymagania: znajomość głównych prawd wiary i podstawowych modlitw (potrzebnych do odmawiania różańca), a także świadectwo życia chrześcijańskiego, odkąd weszli w kontakt z kapłanami. W stosunku do chorych i staruszków wymagania były mniejsze. Dzieci chrzczono wszystkie bez wyjątku, choćby rodzice byli poganami. Miało to swoje uzasadnienie w poziomie higieny i warunkach kraju, gdzie śmiertelność dzieci była wysoka, a przecież chrzest włącza do społeczności Kościoła. W tej sytuacji miała swoje źródło praktyka, że od pierwszych spotkań uczono, jak udziela się chrztu świętego i wyjaśniano dokładnie wszystkie elementy potrzebne do ważności sakramentu. Udzielenie chrztu katechumenom nie kończyło ich chrystianizacji. Ochrzczonym trzeba było się zajmować nie mniej niż katechumenem. Dla biskupa Witalisa istniała wielka różnica między Indianinem ochrzczonym i Indianinem przemienionym w chrześcijanina (un Indien chretien et un Indien christianise). Takim chrześcijaninem staje się on stopniowo, gdy coraz lepiej rozumie prawdy wiary i zdobywa się na odwagę, aby według nich żyć, przezwyciężając nawyki, wytworzone w poprzednim, pogańskim okresie życia. W tej sprawie biskup przez praktykę pastoralną doszedł do przekonania, że bierzmowanie najbardziej pomaga w poznaniu i pogłębieniu wiary. Uważał zatem, że wytwarza ono dyspozycje, pozwalające dopuścić nowego chrześcijanina do pierwszej komunii. Praktyka misjonarzy w dopuszczaniu do pierwszej komunii od bardzo surowej, nawet jansenistycznei, przechodziła pewną ewolucję - nie bez interwencji samego biskupa de Mazenoda - ku złagodzeniu warunków. Najpierw zaczęto udzielać komunii chrześcijańskim małżonkom. (Inna sprawa, że z samym sakramentem małżeństwa były kłopoty, ze względu na stare zwyczaje pogańskie: małżeństwa na próbę). W latach osiemdziesiątych - zwłaszcza w starszych misjach, panowała już znaczna elastyczność w sprawie wieku. Biskup był zdania, że dzieci w wieku 11-13 lat mają prawo do sakramentu Eucharystii, ale trzeba je dobrze przygotować. 4. Jeśli chodzi o spowiedź, trudności wynikały z sytuacji ogólnej, jak szczupła liczba kapłanów, odległości, warunki klimatyczne. O częstej, czy regularnej spowiedzi nie mogło być mowy. Spotykając się rzadko, kapłan mógł mieć różne wątpliwości co do swoich penitentów. Wiemy przecież z tekstów katechez, że misjonarze kładli wielki nacisk na przemianę życia i żądali wyraźnej różnicy w postępowaniu po przyjęciu Ewangelii. Dla umocnienia woli poprawy i wytrwania sięgano po stare formy pokuty publicznej, jak to było w początkach Kościoła. Z drugiej strony trzeba sobie uświadomić, że ogólny poziom wiedzy religijnej nie był wysoki. Zdarzało się, że chorzy, w niebezpieczeństwie śmierci, wiedzieli tylko tyle, że byli ochrzczeni. Nie pamiętali żadnych modlitw, nie potrafili nawet się przeżegnać. Łatwo się domyślić, że spośród tych chrześcijan, żyjących w tak wielkim rozproszeniu tylko niewielu miało okazję przyjąć sakrament chorych. Dla umocnienia chrześcijan i postępu ewangelizacji biskup Grandin wysuwał różne inicjatywy, np. kształcenie katechetów, zakładanie bractw, stowarzyszeń i konfraternii, zaprowadzanie nabożeństw i praktyk specjalnych. Nie wszystkie te inicjatywy zostały podjęte, czy to z braku sił, czy może i z braku zrozumienia, jednak świadczą one o wielkiej trosce biskupa o swój Kościół, o nieustannym doskonaleniu metod i poszukiwaniu środków prawdziwej, głębokiej ewangelizacji. III 1. W tym miejscu trzeba dodać nowy, ważny element. W owym czasie próbowania nowych metod duszpasterskich zmieniał się dość radykalnie obraz środowiska społecznego. Miało to związek z rozwojem cywilizacji przemysłowej, budową dróg i kolonizacją bezludnych obszarów. Na tereny zachodnie Kanady coraz liczniej napływali ludzie o innym profilu, emigranci z różnych krajów. Opuściwszy swoje kraje rodzinne szukali oni lepszych warunków do życia, ale także nieśli ze sobą swoje potrzeby duchowe. W latach osiemdziesiątych - sto lat temu - wśród kanadyjskich emigrantów zaczęła się zaznaczać obecność ludności z ziem polskich. Statystycznie jest to sprawa dość trudna w związku z sytuacją Polski, która jako państwo nie istniała. W spisach rządowych i sprawozdaniach misjonarzy nie znających języków słowiańskich, mówi się zazwyczaj o "Galicjanach". Określenie to z kolei przeniknęło do opracowań i książek, czego przykładem może być ta, którą właśnie mamy przed sobą. Niektórzy dość pochopnie utożsamiają owych Galicjan - lub bodaj znaczny ich procent - z Rusinami i unitami, co nie jest ścisłe. Inni znowu Galicjan biorą za Polaków i posługują się tymi określeniami zamiennie, co także nie oddaje rzeczywistości. U schyłku wieku, nosząc się z konkretnym zamiarem założenia polskiej parafii w Winnipegu, arcybiskup Adelard Langevin OMI w liście do generała zakonu stwierdza, że jest tam "175 rodzin mówiących po polsku", a nieco dalej pisze o "pięciu lub sześciu setkach Polaków, czyli Galicjan". . Zagadnienie jest zatem dość złożone i trudne. Jednak prawdą pozostanie, że ludności polskiej przybywało. Świadczą o tym archiwa parafii polonijnych, które z biegiem czasu kolejno zakładano (i wiele z nich przetrwało do dzisiaj), a zwłaszcza notatki sporządzane przez misjonarzy polskiego pochodzenia lub przynajmniej znających język polski; świadczą także listy biskupów na nich oparte i kierowane do zakonnych i kościelnych władz centralnych. Pisma te dowodzą jednocześnie dobrego rozeznania w terenie i wielkiej duszpasterskiej troski. Istotnie jest to przedmiot interesujący z wielu względów. Misjonarze, którzy udawali się do Kanady z myślą o Indianach, musieli się ustawić do nowej rzeczywistości, bardziej złożonej, podlegającej stałym przemianom. Wszędzie przybywało białych. Nas interesują Polacy. Zazwyczaj przyjeżdżali oni zwerbowani przez agentów, którzy przedstawiali Kanadę w jasnych kolorach. Na miejscu przekonywali się nieraz bardzo drastycznie, że ta nowa ziemia obietnic nie jest aż tak gościnna i nie hołubi nikogo, kto zwyczajnie szuka chleba, a zwłaszcza jeszcze nie zna języka pierwszych przybyszów. Rozrzuceni wśród prerii, aby zagospodarować przydzieloną sobie ziemię, czuli się samotni i zagubieni. Pracujący w miastach i wzdłuż budowanych linii kolejowych, a przede wszystkim głównej arterii mającej połączyć wschód z zachodem, albo też zaangażowani w kopalniach byli w sytuacji nieco lepszej. Tworzyli pewne skupiska. Jednak to nie zdejmowało z nich poczucia obcości w nowym kraju i nie broniło przed przykrościami, na które byli narażeni. Zazwyczaj też dopiero w tej sytuacji zdali sobie sprawę, jakim dobrodziejstwem jest wiara i uczestnictwo w praktykach religijnych. A tego właśnie tutaj nie mieli i to była najbardziej przykra strona życia pośród obcych. Jeśli nawet zjawiał się ksiądz, język stanowił barierę nie do przekroczenia. 2. Jest faktem dobrze poświadczonym dokumentami, że los naszych emigrantów żywo obchodził misjonarzy i biskupów. Od początku mieli w nich swoich orędowników i przyjaciół. Nie będzie przesady w twierdzeniu, jeśli się powie, że zapewnienie im opieki duszpasterskiej należało do największych trosk biskupa Grandina w ostatnich latach jego rządów. Wielkie terytoria północno-zachodniej Kanady uległy już wówczas podziałom na mniejsze jednostki administracji kościelnej - mniejsze w stosunku do całości, ale znacznie większe, np. od Polski - na tzw. wikariaty misyjne. Sam biskup Grandin rezydował w St. Albert, w Prince Albert (Saskatchewan) - nowy biskup oblat, Albert Pascal, w St. Boniface (po śmierci arcybiskupa Aleksandra Tache) arcybiskupem został Adelard Langevin OMI. Biskup Indian był wśród nich seniorem, a znany z bogatego doświadczenia i świętości życia cieszył się osobistym autorytetem, tak że powierzali mu pewne sprawy, aby występował w imieniu ich wszystkich. Otóż właśnie ci trzej biskupi - a dodać trzeba i czwartego, biskupa Emila Legała OMI, koadiutora i późniejszego następcę biskupa Grandina - rozwinęli podziwu godną akcję, aby ludności polskiej i innym Słowianom w Kanadzie zapewnić kapłanów mówiących ich językami. Czuli się za nich odpowiedzialni biskupi i zwyczajni misjonarze, ponieważ "ci biedni ludzie, nie znając języka ani zwyczajów kraju, do którego przychodzą, są narażeni na demoralizację i są wyzyskiwani" . Rozwiązania szukali na wszystkich możliwych drogach. Doraźnie wysyłano kanadyjskich księży do Polski, aby się nauczyli języka i równocześnie prowadzono starania w Kongregacji Rozkrzewiania Wiary, a także czyniono zabiegi u władz państwowych na dworze wiedeńskim. W Kongregacji układ wydawał się zachęcający, bo jej prefektem był kard. Mieczysław Ledóchowski, ale nadzieje z tym wiązane okazały się płonne. Cesarz odsyłał do władz kościelnych. Wtedy powstał śmiały plan założenia na ziemiach polskich seminarium, które by kształciło kapłanów dla Polaków w Kanadzie . Inną formą rozwiązywania problemu były podróże do rodzimych krajów emigrantów, aby osobiście dotrzeć do instancji i kapłanów. Przed opisaną przez autora tej opowieści podróżą ojca Alberta Lacombe'a - a dotarł on aż do ówczesnego Lwowa i Stanisławowa, w drodze powrotnej składając wizytę na dworze cesarza Franciszka Józefa - już w 1897 roku wybrał się na teren cesarstwa, z którego wywodzili się nasi emigranci, biskup Albert Pascal w towarzystwie jednego kapłana. Podróż nie spełniła nadziei. Pracując w Kanadzie z ramienia zakonu i w łączności z nim, kanadyjscy pasterze ze swoją troską nieustannie zwracali się do administracji generalnej, przedstawiając dane liczbowe i stan ducha naszych wiernych. Było to działanie z perspektywą. W seminariach zgromadzenia wśród kleryków znajdowali się także alumni z rodzin polskich. Biskupi wiedząc o tym usiłowali przekonać generała zakonu, żeby ich przydzielił do tego duszpasterstwa, gdy skończą studia. Nie było więc dziełem przypadku, że Albertowi (Wojciechowi) Kulawemu w Ottawie dnia 17 kwietnia 1898 roku udzielił święceń arcybiskup Langevin. Parę dni później neoprezbiter napisał list z zapewnieniem o "skorym, całkowitym i radosnym posłuszeństwie", ponieważ miał już pewne informacje, że wkrótce otrzyma skierowanie do pracy w jego archidiecezji. W czasie zdumiewających możliwości technicznych i niewspółmiernego tempa może nas wprawić w podziw, jak szybko kursowała korespondencja i toczyły się wypadki w tamtych czasach. Dnia 6 maja 1989 r. Albert Kulawy znajdował się już w Winnipegu - naprzeciw St. Boniface, po drugiej stronie Rzeki Czerwonej - jako pierwszy kapłan polski, który miał zostać na stałe w Manitobie ". Fakt, że w listach biskupów nieustannie wraca jego osoba, stanowi inny wyraz ich troski o duszpasterstwo Polaków. "Ci dzielni ludzie - pisał arcybiskup Lange-vin - płaczą słuchając kapłana mówiącego ich językiem. Skarżą się, że są opuszczeni. Trzeba by im zbudować kościół w Winnipegu". 3. Pierwszy wpis w rejestrze ochrzczonych parafii Ducha Świętego w Winnipegu z podpisem ojca Wojciecha nosi datę 28 września 1898, miejsce Valley River ". Nie ma ksiąg, w których by rejestrowano miejsca celebracji Mszy św. lub sakramentu pokuty. Wiemy jednak, że szybko zdołał odwiedzić wszystkich rodaków w okolicach Winnipegu i już w sierpniu tegoż roku spełniał posługę w prowincji Alberta, w Strathcona koło Edmontonu , czyli w odległości 1300 km od miejsca swego pobytu. We wspomnianym wyżej liście arcybiskup Adelard Langevin robi nadzieję, że ojciec Kulawy po Bożym Narodzeniu znowu powróci do Edmontonu. Tempo pracy młodego kapłana jest imponujące, ale świadczy ono o zapotrzebowaniu i wielkim duchowym głodzie Polaków. Można wyrobić sobie o tym pojęcie czytając fragment listu, jaki biskup Legał pod datą 17 marca 1899 napisał z Calgary w Albercie: "Przewielebny ojciec Kulawy przybył wczoraj; urządził małą misję dla mieszkających w Calgary. Wszyscy się wyspowiadali; przyszli na swoją Mszę dziś rano. Następnie ojciec Kulawy o godz. 8 wsiadł do pociągu do Edmontonu. Odwiedzi wszystkich Galicjan rozproszonych w okolicach Edny (...) Spodziewam się, że jego przyjście zrobi wiele dobrego". Jeszcze niewiele lat temu w okolicach Edmontonu można było spotkać ludzi, którzy sięgając wspomnieniami do lat dziecięcych opowiadali, jak rodziny polskie z daleka ciągnęły na skraj dróg i traktów leśnych, aby wyczekiwać, kiedy będzie przejeżdżał misjonarz . Często ci ludzie mieli już za sobą dłuższą tułaczkę po świecie, zanim postanowili osiąść na dobre w Kanadzie. Ojciec Arystydes Philippot opowiada przygodę, jaka się przydarzyła rodzinie Banachów w związku z biskupem Grandinem, zanim jeszcze ojciec Wojciech zaczął swoją służbę. W rodzinie były trzy pokolenia: dziadkowie, żonaty syn Stanisław i wnuki. Pracowali, jak mogli, aby wyżyć, a najbardziej cierpieli z tego powodu, że nie było misjonarza z językiem polskim. Nie mogli więc się wyspowiadać i przystąpić do komunii. Gdy kobieta skarżyła się na to w pracy, ktoś ją skierował do St. Albert. Tam jest biskup, który mówi wszystkimi językami i chętnie przyjmuje. Nie zwłócząc zaprzężono do wozu, wszyscy wsiedli i ruszyli w drogę. W St. Albert najpierw spotkało ich rozczarowanie: biskup ich nie rozumiał, gdy mówili po polsku. Jednak Stanisław i jego żona umieli już nieco po angielsku, zaczęli się porozumiewać. Wtedy biskup pouczył ich, jak mogą sobie dopomóc nawzajem, aby wszyscy mogli się wyspowiadać. Po przyjęciu komunii byli szczęśliwi jak dzieci i zabierali się do odjazdu, ale ku ich zdziwieniu brat furtian ich zatrzymał: biskup prosi do stołu na wspólny obiad. Gościom dano honorowe miejsca, a biskup osobiście im usługiwał. Ośmieleni jego dobrocią zaczęli prosić o księdza mówiącego ich językiem. - "Znam jednego polskiego oblata, odpowiedział biskup Grandin, który mieszka w Winnipegu. Napiszę do niego, a gdy będę wiedział, kiedy przybędzie, każę to wam ogłosić. Uczestnicząc we Mszy św. w Strathcona, dobrze słuchajcie ogłoszeń. Podadzą wam dzień, w którym ojciec Kulawy do was przyjedzie". Jesienią ojciec Wojciech-Albert zjawił się u Banachów, a potem kolejno odwiedzał wszystkie polskie rodziny i nowo powstające ośrodki wzdłuż kolei od Calgary aż do Gór Skalistych. W tym czasie, gdy ojciec Albert oddawał się swemu apostolstwu, przemierzając tysiące kilometrów, toczyła się sprawa jego młodszego brata, Jana Wilhelma, który pozostawał jeszcze w seminarium, ale był już wyświęcony. Ojciec Kasjan Augier, superior generalny, znajdował się w trudnej sytuacji, ponieważ zabiegał o niego każdy z biskupów. Jednak troska pasterska, która się w tym wyrażała, w krótkim czasie znalazła formę bardziej wielkoduszną. W gruncie rzeczy chodziło o formalność, czy stronę prawną. Praktycznie miejsce tak zwanego stałego pobytu nie ograniczało przestrzeni pracy kapłańskiej. Wszyscy to dobrze rozumieli, a biskupi rzecz uzgodnili na specjalnym spotkaniu. Toteż gdy generał - może nieco zdenerwowany - zwrócił się z sugestią, żeby między sobą porozumieli się w sprawie ojca Jana, arcybiskup St. Boniface, 4 kwietnia 1899 mógł spokojnie zapewnić, że to się już stało . Ze względu na język, który znali tylko ze środowiska rodzinnego i który muszą doskonalić, na razie niechaj obaj ojcowie będą w Winnipegu. Jeden się zajmie organizowaniem parafii - bo taki ośrodek jest potrzebny - a drugi będzie odwiedzał wiernych w rozproszeniu. Tak więc 8 maja 1899 roku znalazł się w Winnipegu, w prowincji Manitoba, drugi polski oblat: ojciec Jan Wilhelm Kulawy. W 1901 będzie trzeci: ojciec Karol Greczel, a potem liczba ich będzie nadal wzrastała. 4. Starzejący się, schorowany biskup Grandin mógł patrzeć w przyszłość ze spokojem. Widział jak polscy oblaci niestrudzenie przebiegają jego teren, pierwsza polska parafia w Kanadzie zachodniej pod wezwaniem Ducha Świętego w Winnipegu stwarzała dodatkowe gwarancje. Wyrośnie przy niej pierwszy klasztor polskich oblatów, duszpasterzy polonijnych. To mógł przewidzieć. Swoim wewnętrznym wzrokiem człowieka kontemplacji mógł widzieć wiele. Ale chyba i on nie przewidział, że ojciec Jan Kulawy w 1919 roku będzie pierwszym oblatem, który stanie na polskiej ziemi, aby tam podjąć dzieło nowego tworzenia; że znajdzie się w grupie ojców, którym będzie dane stać się założycielem polskiej prowincji zgromadzenia. Tego zapewne nie przewidział świątobliwy biskup, lecz można sobie wyobrazić, jak spoglądając z nieba uśmiechał się z aprobatą, że realizuje się zamysł zrodzony za jego czasów w Kanadzie: oblaci zakładają w Polsce seminarium, szkołę przyszłych misjonarzy, których mu brakowało, na których ciągle czeka tylu ludzi. Historycznie biorąc oblaci w Polsce rzeczywiście zaczęli od niższego seminarium duchownego i kolejno zakładali domy formacji wszystkich szczebli. Dla ich prowadzenia wielu ojców musiało nawet wycofać się z Kanady i na wzór pszenicznego ziarna obumrzeć dla tej służby, aby w swoim czasie mogli ją podjąć inni, wzrastający w ich nowym trudzie. Przy okazji wypada zaznaczyć gwoli ścisłości historycznej, że oblaci wkroczyli na polskie ziemie jako misjonarze oddani głoszeniu misji i rekolekcji parafialnych. Pierwszy klasztor miał spełniać różne funkcje. Jednak prawdą pozostanie, że gdy podjęli realizację starych zamierzeń i pragnień, gdy otwarli seminarium, to nawet przy największych trudnościach personalnych nie zrezygnowali z nich, a niektórzy byli wyłącznie do niej przeznaczeni. Rozwój następował zadziwiająco szybko. Przyszła kolej na klasztory o innym profilu: wyłącznie misjonarskie lub stanowiące połączenie ekip misjonarskich z duszpasterzami i dziełami specjalnymi. Szczególne miejsce zajęły sanktuaria maryjne: Markowice koło Inowrocławia na Kujawach i Kodeń nad Bugiem na Podlasiu, a także najstarsze polskie sanktuarium, Święty Krzyż w Górach Świętokrzyskich - wszystkie do dziś stanowiące nieustającą misję. Implantacja zgromadzenia w Polsce w ciągu niewielu lat przyniosła pożądane efekty. Liczni ojcowie i bracia mogli zasilać szeregi misjonarzy w Kanadzie i na Cejlonie, jak również podjąć duszpasterstwo polonijne we Francji. Po drugiej wojnie światowej, która boleśnie dotknęła polską prowincję oblatów i wpłynęła na zmianę jej granic, ojcowie i bracia odważnie przystąpili do odbudowy klasztorów i reaktywowania zadań. Z członków pracujących lub w czasie wojny rozproszonych poza granicami kraju zostały erygowane dwie wiceprowincje polskie: we Francji i w Kanadzie, które stara polska prowincja w dobie kryzysu powołań nieustannie zasila. Niezależnie od tego podjęła misje w Skandynawii, w Kamerunie i na Madagaskarze. Ostatnio zaczęła zasilać misje w Paragwaju i w Afryce Południowej, aż wreszcie - jakby zamykało się jakieś koło historii - nasi najmłodsi misjonarze stanęli w prowincji zakonnej obejmującej północne tereny Kanady i noszącej imię wielkiego Biskupa Indian. A "najmłodsi" również w tym sensie, że wśród nich są klerycy. W cieniu świątobliwego biskupa, w promieniowaniu jego ducha i relikwii, na ziemi przemierzanej przez niego słowem Ewangelii i w głębi serca z troską o wszystkich, będą kończyli swoje studia i wejdą na misjonarską drogę. IV Tu nareszcie powiedzieć trzeba jeszcze jedną ze spraw najciekawszych i najpiękniejszych, stanowiących także jedną z najbardziej niezawodnych miar człowieka. W tym wypadku właściwie chodzi o dwóch ludzi: biskupa Witalisa Grandina z Francji i brata Antoniego Kowalczyka z Polski, których wspólna matka duchowa - zgromadzenie - zbliżyła w Kanadzie. 1. Antoni Kowalczyk urodził się we wsi Dzierżanów, parafii lutogniewskiej koło Krotoszyna, dnia 4 czerwca 1866 roku w rodzinie chłopskiej. Jako młody człowiek, po terminie u majstra kowalskiego, udał się ówczesnym zwyczajem na okresowy pobyt do Niemiec. Doraźnym celem było zdobycie większej praktyki zawodowej, ale były w to wkalkulowane także korzyści materialne, ponieważ rodzina była biedna i liczna. W Bożych planach ta podróż miała cel innej natury, cel do którego trzeba dorosnąć, aby mógł się objawić. W tym miejscu należy pewne sprawy wyjaśnić i stwierdzić coś znamiennego. Antoni, który wyrastał w trudnych czasach niewoli narodowej i ucisku religijnego, umiał nie tylko się modlić jak jego rówieśnicy, ale prowadził głębokie życie wewnętrzne. Przekonujemy się o tym właśnie wtedy, gdy znalazł się w Hamburgu, w środowisku wrogim religii i kiedy praktycznie nie mógł liczyć na pomoc duszpasterską. Potrafił się wówczas zdobyć na heroiczny akt wiary, a w poczuciu zagrożenia utraty wzroku, nadzieję złożył w Bogu. Poszedł do kościoła i rozpoczął drogę krzyżową . Przy stacji szóstej przez uczynek św. Weroniki prosił Chrystusa o cud. Pan Jezus go wysłuchał. Młody czeladnik kowalski odzyskał wzrok i równocześnie stwierdzamy, że ma dobry słuch duchowy - jest uczniem Jezusa Chrystusa, umie Go słuchać. Po tej modlitwie w kościele Antoni już nie planował swego życia, lecz słuchał głosu wewnętrznego, który nim kierował. Stał się człowiekiem wiedzionym przez Ducha. To jest podstawowa tajemnica, która wyjaśnia dalszy bieg jego życia. Wiedziony wewnętrznym głosem odnalazł - właśnie tak, a nie: trafił, czy spotkał - katolicką rodzinę, przez którą miał poznać zgromadzenie misjonarzy oblatów i wejść na drogę powołania. Został bratem zakonnym i w 1896 roku wyjechał do północno-zachodniej Kanady, na misyjny teren biskupa Witalisa. 2. Obecnie na Albertowym - Wojciechowym wzgórzu w St. Albert, nie opodal domu misyjnego, który był równocześnie rezydencją biskupa, obaj spoczywają blisko siebie: biskup w krypcie kościoła, brat na przyległym, malowniczym cmentarzu misji, w rzędzie rozpoczętym grobem biskupa Legała. W krypcie za sarkofagiem biskupa jest gablota z podobizną brata i pamiątkami po nim. W dawnej rezydencji biskupiej, która teraz nosi nazwę Centrum im. Biskupa W. Grandina, obok pamiątek po biskupie, honorowe miejsca zajmują pamiątki po bracie Antonim. To tylko kilka paralel czysto zewnętrznych i można je oceniać rozmaicie, lecz nadawanie im większej wagi wydaje się słu-szniejsze od pomniejszania. W odległym o kilkanaście kilometrów Edmontonie, w Archidiecezjalnym Archiwum jest przechowywany pewien dokument, który to potwierdza. Krótki list brata Antoniego do biskupa, list, który swoją warstwą słowną mówi bardzo mało, a odsłania i każe się domyślać wiele przez swoją jakość i fakt zachowania go dla historii. Okoliczności były następujące: W rok po przybyciu do swojej misji w Lac La Biche w charakterze pilnie potrzebnego mechanika, brat Antoni uległ wypadkowi i amputowano mu prawą rękę. Biedny kaleka przeżywał poważne obawy, czy przez to nie stanie się dla misji ciężarem i czy w ogóle będzie mógł pozostać w zgromadzeniu. Biskup Grandin, który całą duszą był przy bracie i słał mu słowa otuchy, usprawiedliwia się w swoich pamiętnikach, że nie mógł pojechać, aby go odwiedzić w szpitalu. Stan zdrowia nie pozwalał mu opuścić pokoju, przez tydzień czasu nie odprawiał Mszy św. Nie mogąc udać się osobiście posłał swego koadiutora, biskupa Emila Legała. Jego ustami potwierdzał swoje wcześniejsze zapewnienia, że zgromadzenie i misje potrzebują brata, osobiście bardzo go ceni i bierze na siebie wszelkie sprawy formalno-prawne. Zdaje się, że dość wyraźnie biskup Grandin prosił także o napisanie listu i ośmielał, aby się nie krępował pisać po francusku - znane były kłopoty językowe Antoniego - swoją ocalałą lewą ręką, bo taki list sprawi biskupowi przyjemność. Prośba biskupa dla brata miała moc zobowiązującą. Bez niej nie zdobyłby się na odwagę pisania do dostojnika kościelnego i to jeszcze po raz pierwszy posługując się w tym celu lewą ręką. Jednak najpierw wolał posłużyć się ręką cudzą, po prostu kilka zdań podyktował. Kiedy ten list był skończony, czy dlatego, że nie pisał go własną ręką, jak zdawałoby się sugerował biskup, czy może dlatego, że dyktując drugiej osobie nie dość dobrze siebie wyraził, nasz kaleka sięgnął po pióro i na połówce zeszytowej kartki, w wąską linię, napisał swoje pierwsze słowa lewą ręką: Ave Maria. Księże Biskupie i Drogi Ojcze, pozdrawiam. Proszę mi pobłogosławić. Brat Kowalczyk OMI". Tak krótko i lakonicznie. I w tym był cały brat Antoni - "Brat Ave" - pełen szacunku dla kapłanów, a tym bardziej biskupów, korzystający z każdej okazji, aby prosić o błogosławieństwo, które głęboko rozumiał, oszczędzający każdego słowa, jeśli uznał, że milczenie jest lepsze. Ale w tym również był cały biskup Grandin, że zachował ten skrawek papieru z kilku słowami, do tego napisanymi bardzo niezgrabnie - karteluszek zwyczajnego brata, kaleki, Polaka. 3. Poza wszelkimi innymi względami, które tu odegrały rolę, trzeba przede wszystkim dojrzeć duchową więź, jaka złączyła tych dwu ludzi od początku ich znajomości. Biskup Indian znany z apostolskiego hartu i świętości życia, w momencie, kiedy zjawił się na jego terenie brat Kowalczyk, miał wielu wspaniałych misjonarzy i współpracowników, ale ten okazał się najbliższy duchem. U pasterza tej miary, który czuł się ojcem duchowym owczarni, zawsze na pierwszym miejscu liczył się człowiek wewnętrzny, a nie wykonywane dzieła i osiągnięcia. O wartości stanowiła dyspozycja duchowa i poziom świadomości realizowania Bożych zamysłów wokół siebie i w sobie, czyli nieustanne oddawanie się Bogu w prostocie serca i czystej intencji. Pod tym względem pokorny brat Antoni wyprzedzał wszystkich. Nie przeszkadzał mu brak biegłości w języku, utrata ręki nawet pomogła. Biskup to widział i czuł. Obaj byli sobie nawzajem bliscy i przejrzyści. Tak powstała jedna z tych wielkich, zadziwiających przyjaźni duchowych, które budują i zdumiewają. Przyjaźń oparta na wewnętrznym zrozumieniu i zażyłości, którym nie potrzeba ludzkich słów lub starczy bardzo niewiele. Okres rekonwalescencji po wypadku brat Antoni spędził na Wzgórzu św. Alberta w domu misyjnym, pod jednym dachem z biskupem. Ten czas dla nich obu był dany jako łaska pogłębienia zażyłości, wzajemnego ubogacenia i umocnienia na drodze powołania. Obaj pragnęli z całych sił być doskonałymi zakonnikami, obaj czuli się i byli misjonarzami w tym samym zakonie - każdy ze swoistą rolą do spełnienia w budowaniu Królestwa: "różne są rodzaje posługiwania, ale jeden Pan, różne są działania, lecz ten sam Bóg, sprawca wszystkiego we wszystkich" (1 Kor 12,5-6). Jeśli Antoni w tym czasie doznał łaski całkowitego uwolnienia od przeszłości i zakorzenienia w nowym kraju, do którego przybył na mocy posłuszeństwa zakonnego, to wolno tę łaskę widzieć w powiązaniu ze świątobliwym biskupem, i podobnie staremu biskupowi misyjnemu potrzebny był młody misjonarz, świątobliwy brat zakonny. Boża tajemnica - kto komu bardziej. W kilkanaście miesięcy później, dnia 17 stycznia 1899, w dniu wieczystej profesji brata Antoniego, którą złożył na Wzgórzu św. Alberta, biskup Grandin ofiarował mu pamiątkowy obrazek Serca Jezusowego, wypisując takie słowa: "Żyj i zużywaj się dla Boga. Chodź zawsze w Jego obecności, a On będzie twoją wielką nagrodą". Biskup, który wszystko poświęcił Bogu, a wyniszczając się w Jego służbie, był sędziwy bardziej trudem życia i cierpieniami niż wiekiem, dobrze wiedział, że wypisuje trudną radę. Ale ze swego doświadczenia wiedział również i to, że spośród wszystkich rad i zaleceń, jakich w życiu udzielał, to najgłębiej przeniknie do serca. Jak ewangeliczne ziarno trafi na dobry grunt i będzie owocować. Przez kilka lat dane im było pracować i zużywać siły dla tej samej cząstki Kościoła pod kanadyjskim niebem. Obecnie obaj oczekują chwały ołtarzy. Jeśli Namiestnik Chrystusa, Jan Paweł II, który jako arcybiskup krakowski modlił się nad grobem brata Antoniego, z woli Bożej wpierw włączy do liczby błogosławionych pokornego Brata Ave, to przez niego jeszcze bliższy nam stanie się Biskup Indian, jego mądry przyjaciel. Bo złączyła ich misja, a zjednoczonych w Bogu śmierć nie rozdzieliła. Zapewne już niejeden raz w życiu przeżywaliśmy osobliwe doświadczenia, że postać uprzednio nieznana lub znana tylko trochę, zaczyna się w nas rozrastać i staje się cząstką naszego duchowego bogactwa, a nawet znakiem i wezwaniem. Tym razem jesteśmy bogatsi o ciekawą osobowość misjonarza i zarazem biskupa misyjnego Północno-Zachodniej Kanady. Jego sylwetkę na kartach opowieści nakreśloną w stylizacji egzotycznej, poprzez kilka zbliżeń ujrzeliśmy jeszcze w innej perspektywie - w kategoriach jego codzienności. Zabieg celowy i potrzebny. Bo niezależnie od szerokości geograficznej i zakresu obowiązków, jakość człowieka wyraża się poprzez sieć jego relacji i konkretne akty odniesień. U biskupa Grandina można podziwiać jego hart i determinację w stosunku do ogromnych zadań, powierzonych mu przez Kościół, ale może jeszcze bardziej godne podziwu jest jego ludzkie oblicze w kontakcie z bliźnimi. Prawdziwa mądrość serca uczyła go, jak godzić wielką odpowiedzialność z wymogami praktycznej miłości bliźniego, a hasło "pracy dla chwały Bożej i zbawienia dusz" przekładać na język zwyczajnej, prostej życzliwości, oddania drugim, gościnności, troski, przyjaźni - indywidualnego traktowania każdego człowieka. Tysiące ludzi, za których czuł się odpowiedzialny, nigdy nie stały się anonimową masą. W gruncie rzeczy nie powinno to dziwić. Taka jest prawda i tajemnica świętości. Przecież wszystkie najszlachetniejsze ludzkie uczucia i płynące z nich wyrazy zewnętrzne najpewniejsze oparcie mają w tym, co Boże w człowieku. Jeśli zaś chodzi o biskupa Grandina, to nie ma wątpliwości, że najbardziej jego wyborem było oddanie swego życia Bogu i zawierzenie Bogu. Konsekwencją było podążanie drogą powołania i wypełnianie jego wymagań bez uników i bez półśrodków. Chciał żyć według Bożego planu i uświęcać się wykonując swoje obowiązki. Dlatego też odsłaniają one tajemnicę i dar jego świętości, jak w różnej formie, zależnie od okoliczności, wszystkim chciał nieść dobro, dobro największe. Stąd gorliwość misjonarska, stosowanie różnych metod i sposobów duszpasterskich, stąd występowanie o równouprawnienie i w obronie praw człowieka, tworzenie jedności, budowanie pokoju, stała gotowość serca i uczuć, aby każdego podnosić. Taki był Biskup Indian. Gdy podążał w dal aż do kresu możliwości, linia horyzontalna nie osłabiała pionowej - zawsze dążył do Boga. A w miarę jak sam pełniej uzyskiwał swoje oblicze w zjednoczeniu z Bogiem, tym skuteczniej pomagał w tym każdemu, kto znalazł się na jego misjonarskiej drodze. UWAGI Rozdział 1 Dramatyczne przeżycia Witalisa Grandina, który dwukrotnie otarł się o śmierć w przeciągu kilku tygodni zimą 1863-64, po raz pierwszy zostały dokładnie opisane przez księdza E. Jonqueta w książce pt. Mgr Grandin (Montreal 1903). Mało jest wyczerpujących prac w języku angielskim o życiu Grandina. Istnieją dwa źródła: ks. Leon Hermant napisał: Thy Cross My Stay (Toronto 1948), a M. B. Venini Byrne, From the Buffalo to the Cross (Calgary 1973). Dziennik biskupa dopiero ostatnio został przetłumaczony z języka francuskiego na angielski przez pracowników Archiwum Prowincji Alberta. Jego liczne listy do rodziny i przyjaciół, pisane przez prawie pół wieku, jakie spędził w Kanadzie, zostały częściowo przetłumaczone na język angielski przez ks. Antoniego Duhaime OMI z St. Albert, wicepostulatora zajmującego się sprawą kanonizacji biskupa Grandina. Rozdziały 2, 3 i 4 Dzieciństwo Grandina i jego lata młodzieńcze są dowodem, jak przedziwnymi drogami Bóg prowadzi ludzi do specjalnych powołań. Przecież byłoby zrozumiałe, gdyby młody Witalis doszedł do wniosku, że Bóg nie chce, by został księdzem, a już na pewno misjonarzem w zamorskim kraju. Jego trzej biografowie: Jonquet, Hermant i ks. P. E. Breton (Vital Grandin, OMI, Pa-ris 1960) mówią o walce, jaką musiał stoczyć, żeby osiągnąć swój cel. Spotkanie Witalisa Grandina z biskupem Aleksandrem An-toninem Tache oraz ich trwająca przez całe życie przyjaźń świadczą o tym, jak bardzo drugi człowiek może zmienić kierunek naszego życia. Biskup Tache był jednym z wielkich pierwszych oblatów misjonarzy, którzy przybyli do zachodniej Kanady. Urodzony w Fraserville, Quebec, w roku 1823, jeden z pierwszych nowicjuszy oblackich w Kanadzie, był też pierwszym księdzem wyświęconym na zachód od Wielkich Jezior. Dokładnie w trzy lata po wyświęceniu na księdza, w wieku 27 lat, został biskupem koadiutorem St. Boniface. W roku 1853 po księdzu Józefie Norbercie Provencher został biskupem wielkiej diecezji, sięgającej aż po Góry Skaliste i Biegun Północny. St. Boniface stało się archidiecezją w roku 1871. Rozdział 5 Misja Narodzenia Pańskiego znajduje się na północno-za-chodnim brzegu jeziora Athabaska przy pionierskiej osadzie Fort Chipewyan, jednym z ważniejszych ogniw sieci handlowej Kompanii Hudsońskiej. Podróż do tak odległych misji była długa i trudna, o czym wkrótce Witalis Grandin miał się przekonać. Dla nieśmiałego z natury i przywykłego do skromności w seminariach francuskich Grandina prawie całkowity brak odosobnienia był jeszcze jednym utrudnieniem tych podróży. Rozdział 6 Grandin podziwiał energię i oddanie, z jakim pracowali handlarze skórami i ludzie zatrudnieni w fortach Kompanii Hudsońskiej, ale widział też i oceniał bardzo krytycznie fakt, że wyzyskiwali większość Indian i byli wobec nich bezwzględni. Peter C. Newman w swojej Company ofAdventurers, t. 1 (Markham, Ont. 1985), nazywa Indian "duchami historii kanadyjskiej". Wedle Newmana byli oni częścią kanadyjskiej rzeczywistości, nie tyle byli wykorzystywani, co ignorowani. Dowodzi on, że Indianie byli o wiele bardziej sprytnymi handlarzami, niż to sugerują opisy historyczne, gdzie utarł się stereotyp Indian wymieniających cenne skóry za świecidełka. Z punktu widzenia biskupa Grandina Indianie byli tymi, którzy przegrywali w starciu dwóch kultur. Niestety handlarze skórami nie rozumieli tego, co było oczywiste dla misjonarzy. Biskup znał liczne przykłady wrogości Kompanii Hudsonskiej wobec francuskich oblatów. Jednak są też dowody, że ta Kompania nieraz wolała misjonarzy katolickich od misjonarzy protestanckich i anglikańskich, ponieważ nie towarzyszyły im żony i dzieci, nie mieli więc dodatkowych obowiązków. Wydarzenia z życia Grandina świadczą także o tym, że biskup i handlarze z Kompanii Hudsonskiej wielokrotnie współpracowali, kiedy trzeba było zapomnieć o różnicach językowych i religijnych po to, żeby przeżyć w surowym klimacie i trudnych nadgranicznych warunkach. Misjonarze byli wstrząśnięci okrucieństwem niektórych plemion indiańskich zabijających, jak zostało stwierdzone, swoje dzieci i kobiety, gdy uważali to za konieczne. Pisze o tym Jonquet (s. 71, tłumaczenie z oryginału francuskiego): "Nierzadko się zdarzało widzieć męża zabijającego swoją żonę, kiedy doszedł do wniosku, że musi się jej pozbyć. Wszystkie te okrucieństwa wydawały się tak naturalne biednym indiańskim żonom, że uważały, iż są przeznaczone do tego, by je znosić... Ale dzięki Ewangelii wszystko się zmieniło: matki i żony wkrótce odzyskały swoje prawa. Pewien Indianin przejęty nauczaniem ojca Grandina podszedł do niego i rzekł: "Kiedy tyś powiedział nam, że Syn Boga wziął sobie matkę z kobiet, stało się dla mnie całkiem jasne, że kobiety mają duszę i niebo jak mężczyźni"". Rozdział 7 Bez wątpienia wielką siłą biskupa Grandina była jego determinacja, by sprzeciwiać się wszelkim zakusom, które mogłyby skrzywdzić Indian pod względem fizycznym lub duchowym. Nie zamierzał tolerować żadnego fałszywego proroka, odciągającego jego lud od wiary katolickiej. W tym przypadku cały styl życia Indian Montanów oraz ich skąpy dobytek były zagrożone. Ta sama postawa cechowała Grandina w stosunkach zarówno z duchownymi innych wyznań, próbującymi nawracać Indian, jak i przedstawicielami rządu, którzy załatwiali sprawy szkół dła Indian oraz dotyczące własności ziemi. Mimo iż Grandin niechętnie podjął się pełnienia obowiązków biskupa, jego determinacja, by robić to co słuszne, niezależnie od przeszkód oraz troska o Indian sprawiły, że był idealnym człowiekiem, by prowadzić i rozwijać misyjny Kościół na zachodzie Kanady. Rozdział 8 W owych czasach nie było jeszcze mowy o duchu ekumenicznym między misjonarzami oblatami a duchownymi anglikańskimi i protestanckimi. Każda ze stron uważała, że ta druga propaguje dzieło diabła. Wroga postawa spowodowała wiele napięć i konfliktów, których leczenie trwało wiele dziesiątków lat. Ksiądz Claude Champagne w Les debutes de la mission dans le Nord-Ouest Canadien (Ottawa 1983, przypis 180, ss. 88Ś89) przytacza niezwykle ciekawe cytaty z angielskich dokumentów, ukazujące głębię międzywyznaniowej wrogości i obraźliwe słownictwo dzisiaj nie do pomyślenia. Staranny wybór przez Grandina miejsca pod przyszłą misję Opatrzności Bożej w roku 1862 był wstępem do podzielenia wielkiej diecezji St. Boniface. Z czasem północne misje utworzyły wikariat Athabaska-Mackenzie pod zarządem biskupa Henryka Farauda. Rozdział 9 Chrzczenie Indian, którzy przyjęli wiarę, było ważną funkcją katolickich misjonarzy, ale krytykowano ich, że czynią to zbyt pośpiesznie. Ojciec profesor Claude Champagne z Instytutu Misjologicz-nego Uniwersytetu św. Pawła w Ottawie, zrobił następującą obserwację na ten temat: "Ze swej strony Grandin i misjonarze jego diecezji chrzcili z reguły każde dziecko, jakie im pokazano. I nie miało znaczenia, czy rodzice dziecka byli katolikami, protestantami czy katechumenami, mogli nawet w ogóle nie być chrześcijanami, ponieważ dla misjonarzy liczyło się to, że wśród dzieci była bardzo wysoka śmiertelność. Przez chrzest między dziećmi a Kościołem nawiązywała się specjalna więź (odnosiło się to zarówno do protestantów, anglikanów jak i katolików). Chrzest osoby dorosłej zakładał, że zna ona podstawowe tajemnice wiary i modlitwy konieczne do odmawiania różańca oraz prowadzenia chrześcijańskiego stylu życia. Od chorych misjonarze wymagali mniej". Rozdział 10 i 11 Więcej szczegółów na temat początkowych trudności, jakie poprzedzały założenie diecezji St. Albert i powstanie osady wokół misji w St. Albert znajdą czytelnicy w dwóch książkach, które napisał Emile Tardif, OMI, dla uczczenia stulecia obecnego miasta St. Albert: Saint Albert and Centenaire de Saint-Al-bert; Saint Albert Centennial: 1861-1961 (Edmonton 1961). Rozdział 12 Ojciec Albert Lacombe (1827-1916) z St. Sulpice (Quebec) odegrał wybitną rolę w rozwoju Kościoła katolickiego na zachodzie Kanady. Otwartego, bezpośredniego ojca Lacombe'a, w którego żyłach płynęła indiańska krew i dlatego rozumiał doskonale mentalność Indian, biskup Grandin obarczał najtrudniejszymi zadaniami. O niezwykłych dziejach tego misjonarza piszą P. E. Breton w książce: The Big Chief ofthe Prairies: The Life of Father Lacombe, którą przetłumaczył Hugh A. Dem-psey (Montreal, Fides 1956) oraz James G. MacGregor w książce: Father Lacombe (Edmonton; Hurtig Publishers 1975). Rozdział 13 i 14 Wszędzie tam, gdzie w zachodniej Kanadzie powstały misje, wkrótce przybywały siostry franciszkanki, by prowadzić szpitale i szkoły dla miejscowej i białej ludności. Jedynie one rozwijały działalność charytatywną na wielkim terytorium, aż do czasu, kiedy przybyli ojcowie i bracia ze Zgromadzenia Wiernych Towarzyszy Jezusa, siostry ze Zgromadzenia Wniebowzięcia Matki Boskiej i siostry miłosierdzia. M. B. Venini Byrne w książce: From the Buffalo to the Cross omawia szczegółowo wielkie dzieło, jakiego siostry zakonne dokonały w diecezji Calgary. Rozdziały 15, 16 i 17 Sir John Macdonald, pierwszy premier Kanady, był największym przeciwnikiem biskupa Grandina, w jego nieustającej walce o prawa dla języka francuskiego, o szkoły katolickie i rzetelne załatwianie kwestii związanych z własnością ziemi należącej do osadników, Indian i Metysów. Jakie było tło przemian w tym nowym kraju i jego polityka możemy dowiedzieć się z książki Donalda Swainsona pt. John A. Macdonald, the Man and the Politician (Toronto 1971). Ostatnia książka, którą napisał Nicholas Tkach, Alberta Catholic Schools. A Social History (Edmonton, University of Alberta Publication Services, 1983) ukazuje rozwój katolickich szkół w Albercie. Pretensje Indian i Metysów wobec rządu federalnego, a zwłaszcza wobec premiera Macdonalda znalazły swą kulminację w rebelii Riela w roku 1885. W tym zatargu biskup Grandin i jego misjonarze byli po stronie Indian i Metysów, ale nie zamierzali brać udziału w jakichkolwiek formach przemocy. Rebelia oraz jej fatalny wpływ na stosunki między misjonarzami, Metysami i Indianami to bardzo skomplikowana sprawa. O tym ważnym zdarzeniu w historii Kanady szczegółowo piszą B. Beal i R. C. MacLeod w książce Prairie Fire: The 1885 North-West Rebellion (Edmonton; Hurtig Publishers 1985) oraz Joseph Kin-sey Howard w Strange Empire: A Narrative of the Northwest (New York 1952). Rozdział 18 Ostatnie dni biskupa Grandina były takie same jak całe jego życie. Nie bacząc na własne cierpienia przejęty był tylko tym, co uważał za wolę Boga wobec siebie, i problemami tych, którzy go otaczali. W krótkim pisemnym oświadczeniu, które zostało częściowo zamieszczone w tym rozdziale doktor, później senator, Arystydes Blais z St. Albert relacjonuje jego ostatnie godziny: "Biskup chorował przez całe życie, ostatecznie zmarł na zakażenie dróg moczowych, bardzo ciężką i bolesną chorobę, która często powoduje opuchliznę gruczołu krokowego, a w rezultacie całkowite zatrzymanie moczu... Złączyliśmy się w modlitwie z wiernymi jego diecezji w intencji tego świętego człowieka, który ubrany w swoją starą sutannę poszedł prosto do nieba błogosławionych".