MUMIA POWRACA John Whitman Przekład Edyta Jaczewska AMBER MUMIA POWRACA John Whitman Przekład Edyta Jaczewska ANBER Tytuł oryginału THE MUMMY RETURNS Redaktor serii ZBIGNIEW FONIOK Redakcja stylistyczna BEATA SŁAMA Redakcja techniczna ANDRZEJ WITKOWSKI Korekta MAŁGORZATA KĄKIEL EWA LUBEREK Ilustracja na okładce Copyright O 2001 by CliffNielsen Skład WYDAWNICTWO AMBER KSIĘGARNIA INTERNETOWA WYDAWNICTWA AMBER Tu znajdziesz informacje o nowościach i wszystkich naszych książkach! Tu kupisz wszystkie nasze książki! http://www.amber.supermedia.pl Copyright © 2001 Universal Studios Publishing Rights a division of Universal Studios Licensing, Inc. The Mummy and Mummy Returns are trademarks and copyrights of Universal Studios. Ali rights reserved under International and Pan-American Copyright Conventions. Published by arrangement with Universal Studios Licensing, Inc. For the Polish edition Copyright © 2002 by Wydawnictwo Amber Sp. z o.o. ISBN 83-7245-940-1 rok 4000 p,n.e. Prolog Wojownik wspiął się chwiejnym krokiem na szczyt piaskowej wydmy, a jego drogę znaczyły ciała wrogów i ślady krwi. Padł na kolana i jęknął z bólu. Rana w jego boku broczyła krwią. Czuł, że głowa mu płonie. Biała czaszka lśniła w słońcu. Przed laty, w czasie plemiennego rytuału w ojczystym Akadzie zdjęto mu skórę z głowy, odsłaniając nagą kość. Tamten ból był jednak niczym w porównaniu z udręką niedawnej porażki. Uniósł głowę i ryknął z wściekłością ku niebu i słońcu. -Jajestem Królem Skorpionem! Nikt mnie nie pokona! - Nie ujdziesz śmierci! - zawołał nagle jakiś głos. Wojownik poderwał się na równe nogi i obróciwszy się, stanął twarzą w twarz z tebańskim żołnierzem. Przez ostatnią godzinę zmierzył się już z tuzinem takich jak on. Przed rokiem Król Skorpion najechał Egipt od wschodu, z Akadu. Przed tygodniem przeprowadził przez pustynię dzie-sięciotysięczną armię, wierząc, że z murów egipskiego miasta Teby nie pozostanie kamień na kamieniu. Wczoraj, ku swemu zaskoczeniu, wojska Króla Skorpiona, złożone z zaprawionych w bojach weteranów, wpadły w pułapkę zastawioną przez Egipcjan i zostały zdziesiątkowane. Sam król ledwo uszedł z życiem, mieczem torując sobie drogę ucieczki na pustynię Ahm Shere. Egipcjanie ruszyli jego śladem. Król Skorpion, odkąd najechał te ziemie, zabił tysiące ich braci i egipscy żołnierze poprzysięgli, że nie spoczną, póki nie obedrą go żywcem ze skóry. Król-wojownik już cały dzień i noc obywał się bez snu. Sześć razy spotykał tebańskie patrole poszukujące go na pustyni i sześć razy zwyciężał w walce. Teraz spoglądał na kolejnego żołnierza. Ranny, ale nieustraszony, wielki wojownik zawołał szyderczo: - Egipski psie! Razem ze mną spotkasz boga Anubi-sa! Egipcjanin zaatakował. Król Skorpion z okrzykiem wzniósł w górę krótki miecz. Kiedy zadał straszliwy cios, na jego nadgarstku zalśniła bransoleta ze złotym skorpionem, a żołnierz legł martwy u jego stóp. Król Skorpion nie zdążył nacieszyć się zwycięstwem. - Tam jest! - dobiegł z oddali głos. Mężny wojownik ujrzał oddział rydwanów nadciągających jak huragan od strony pobliskiej wydmy. Odnalazła go cała egipska armia. - Nie! — krzyknął gniewnie Król Skorpion. - Nie pokonacie mnie! Rozejrzał się, ale nie miał dokąd uciekać. Gdy egipskie rydwany były już blisko, król raz jeszcze spojrzał w niebiosa. - Anubisie! - wezwał wielkiego boga umarłych. -Anubisie, wysłuchaj mnie! Podaruj mi armię, bym zniszczył swych wrogów, a... zbuduję ci piramidę ze złota. Oddam ci moją duszę! Jego słowa roztapiały się niczym drobinki piasku w bezmiarze pustyni. Zdawało się, że modlitwa króla pozostanie bez odpowiedzi. Nagle wojownik poczuł, że coś pełznie po jego stopie. Spojrzał w dół i zobaczył małego, śmiertelnie jadowitego skorpiona. Złapał go z okrutnym okrzykiem, a skorpion użądlił go swoim kolcem. Król poczuł, jak trucizna zaczyna krążyć w jego żyłach, lecz zamiast go zabić, dodała mu sił. Król Skorpion roześmiał się triumfalnie/Włożył skorpiona do ust i powoli przeżuł. Po chwili pustynia zniknęła, a z piasku wyrosły drzewa i rośliny; w jednej cudownej chwili powstała cała oaza. W cieniu drzew zaczęło budzić się do życia coś mrocznego; Z ziemi zaczęły wyłaniać się setki wojowników o głowach szakali, potworów przepełnionych złem i mocą Anu-bisa. Wszyscy wydali zgodnie bitewny okrzyk, który wstrząsnął niebem. Król Skorpion zaśmiał się. Znów miał własną armię. Od tamtego dnia minął rok, a ziemie Egiptu wciąż spływały krwią. Król Skorpion ponownie przemierzył pustynię, wycinając w pień wszystkich, którzy ośmielili się stawić mu opór. Wreszcie zwrócił się przeciwTebom, miejscu swej klęski, mając u boku piekielnych wojowników Anubisa. Zrównał miasto z ziemią i wymordował jego mieszkańców. Król Skorpion stał wśród ruin Teb, wdychając dymne opary porażki wielkiego miasta. Nagle ujrzał przed sobą ciemną postać, spowitą dymem i płomieniami, która spoglądała na niego gniewnym wzrokiem. Na szakalim pysku malował się szyderczy uśmiech. - Anubis - wyszeptał Król-Skorpion. - Przyszedłem po zapłatę - oświadczył bóg. Król Skorpion skłonił się nisko. - Mam oddać ci moją duszę? A co uczynisz z wojownikami Anubisa? - spytał, wskazując stojącą w pogotowiu armię. - Wrócą do wiecznych piasków i czekać będą na następne przebudzenie. Ty zaś podążysz za mną, by oczekiwać tego, co jest ci przeznaczone. Król Skorpion poczuł, że jakaś zimna dłoń ściska mu serce. Z ciała króla wydarto samą esencję życia. Przestał cokolwiek odczuwać. rok 1033 n.e. Rozdział pierwszy Kompleks świątyń liczył sobie ponad pięć tysięcy lat. Mury wzniesiono z sześciotonowych kamiennych bloków, potężne kolumny podpierały sklepienia, wznosząc się na dziesięć metrów w górę. Świątynie przetrwały wojny i rebelie, oparły się też niszczycielskiemu działaniu czasu. Pod świątyniami znajdował się labirynt katakumb; komnat pełnych tajemnic. Zdawało się, że w ich mrocznym wnętrzu unosi się historia całej cywilizacji, jakby przechowywano tam wspomnienia minionego świata. Po jakimś czasie wszystkie egipskie świątynie są takie same, pomyślał Rick 0'Connell i ziewnął, przechadzając się pomiędzy majestatycznymi murami. Od pierwszej przygody O'Connella w krainie faraonów minęło dziesięć lat. O mały włos nie stała się ona ostatnią. Większość współczesnych archeologów i poszukiwaczy skarbów zadowalała się poznawaniem starożytnego Egiptu poprzez obcowanie z jego zabytkami i skarbami, tymczasem 0'Connell swojej przygody ze starożytnością omal nie przypłacił życiem. Przed dziesięciu laty, wraz z innymi poszukiwaczami skarbów przypadkiem ożywił prastarą mumię; uwolnił z grobu człowieka zwanego Imho-tepem, którego skazano na wieczną śmierć za życia. Imhotepa udało się pokonać, ale zanim to nastąpiło, cały świat stanął na krawędzi zagłady. Niewiele też brakowało, by 0'Connell stracił Evelyn, jedyną miłość swojego życia, którą próbowano złożyć w ofierze. Po tak niebezpiecznych przygodach każdy normalny człowiek poszukałby sobie bezpieczniejszego hobby, jak choćby kolekcjonowanie lasek dynamitu albo udział w walkach byków. Ale nie C.Connell. Zamiast zmienić zainteresowania, ożenił się z Evelyn i wrócił na te piaszczyste obszary, dzieląc z żoną egiptologiczną pasję. Ostatnie dziesięć lat spędzili, podróżując między domem w Londynie a ruinami starożytnego Egiptu i ciężko pracując przy wydobywaniu z ziemi starych kości. O'Connell właściwie lubił to zajęcie. Od czasu do czasu trafiali na antyczne klejnoty lub cenne zabytki, dzięki którym zapominał o upale i odorze płynów do balsamowania zwłok. Poza tym musiał przyznać, że czuł nieodparty pociąg do prastarych egipskich ruin. Z zamyślenia wyrwał go cichy szelest piasku. Obrócił się na pięcie, rozpinając klapki futerałów na biodrach, i z szybkością wskazującą na sporą praktykę, wyrwał z kabur dwa rewolwery. Wyloty obu luf znalazły się dokładnie na wysokości twarzy ośmioletniego chłopca. 10 - Tato! -Alex! O'Connell natychmiast cofnął palce ze spustów i z irytacją wsunął rewolwery na miejsce. Jego syn spojrzał na wystającą z futerałów broń, wciąż mając przed oczami lufy mierzące w jego twarz. Przełknął głośno ślinę. - Chyba mi serce stanęło. O'Connell pokręcił głową. - Przecież kazałem ci czekać w świątyni. -Ale, tato... -Żadnych „ale", Alex. Tu na dole jest niebezpiecznie, zwłaszcza dla małych chłopców, którzy podkradają się do mnie chyłkiem. -Aleja tam widziałem twój tatuaż! - powiedział Alex, pokazując na rękę ojca. Na grzbiecie dłoni O'Connella wytatuowano różę wiatrów wskazującą południe, a rozpostarte nad nią skrzydła sokoła tworzyły kształt piramidy. W środku widniało Oko Horusa. - Co takiego? - spytał zbity z tropu O'Connell. -Widziałem twój tatuaż. Na ścianie obok wejścia jest kartusz, który wygląda dokładnie tak samo, z piramidą i okiem, i tak dalej. 0'Connell wzruszył ramionami. - No cóż, to chyba dowodzi, że Egipcjanie mieli dość rozumu, by tatuaże umieszczać na ścianach, a nie na własnej skórze. Zgiął i rozprostował palce dłoni, po raz nie wiadomo który przyglądając się tatuażowi. Miał go od tak dawna, że 11 nawet nie pamiętał już, kto i gdzie mu go zrobił. Mgliście przypominał sobie sierociniec i twarze starych ludzi patrzących na niego z góry. Potem były liczne rodziny zastępcze i szkoły. W końcu zostawił za sobą wszelkie wspomnienia z dawnych lat. Przyzwyczaił się do tatuażu takjak do innych blizn z czasów dzieciństwa. Ostatnio jednak coraz częściej spoglądał na niego. Może dlatego, że był coraz starszy? Nie, na pewno nie. Nigdy nie zachowywał się tak, jak nakazywał to jego wiek, nigdy też nie cierpiał na nadmiar rozsądku. 0'Connell oderwał wzrok od tatuażu i spojrzał w niecierpliwe oczy syna. - Posłuchaj - powiedział - zaraz tam pójdę i obejrzę ten kartusz. A teraz zmykaj. -Ale... - Żadnych „ale". Wracaj do świątyni, kolego. Alex nadąsał się. -1 co mam robić? Jego ojciec jęknął. - Nie mam pojęcia. Zaskocz mnie. Rozdział drugi Evelyn 0'Connell stała przed opieczętowanymi drzwiami, starannie omiatając piasek i kurz z płaskorzeźby przedstawiającej dwie walczące wręcz egipskie księżniczki. Scena nie była typowa dla tego okresu historycznego, ale wydawała się Evelyn dziwnie znajoma. Być może podobną płaskorzeźbę widziała kiedyś na fotografii lub choćby gdzieś o niej czytała, zwłaszcza że jej pasja do wszystkiego co egipskie zaczęła się jeszcze w czasach, kiedy Evelyn nosiła mysie ogonki. Kobieta stojąca teraz przed opieczętowanymi drzwiami zupełnie nie przypominała dziewczynki, którą kiedyś zauroczył egzotyczny świat faraonów. Evelyn 0'Connell spędziła ponad dziesięć lat, badając tajemnice Egiptu, i chociaż nigdy nie przyszłoby jej to do głowy, wyglądała zupełnie jak siostra księżniczek z płaskorzeźby. Już dawno temu porzuciła tradycyjne angielskie hełmy korkowe i ubrania khaki na rzecz strojów, jakie nosiły miejscowe kobiety. 13 Cieniutkie płótno i gaza w Anglii mogłyby razić, ale w gorącym klimacie północnej Afryki Evelyn czuła się w nich doskonale. Zatopiona w myślach Evelyn zauważyła czarnego węża, który sunął po piasku, dopiero kiedy prześlizgnął się po jej stopie. Natychmiast rozpoznała w nim jeden z najbardziej jadowitych gatunków egipskich węży. Zmarszczyła brwi. - Wynocha! - rzuciła krótko i szybkim kopnięciem posłała węża w powietrze. 0'Connell właśnie wszedł do komnaty i ledwie zdążył się uchylić. Wąż przeleciał nad nim i uderzył w przeciwległą ścianę. 0'Connell wyprostował się. - Nabierasz wprawy. Evelyn uśmiechnęła się z dumą. - Czego chciał Alex? - Pokazać mi coś, co znalazł - wyjaśnił Rick. - Na czym skończyliśmy? Zacierał przez chwilę ręce, przyglądając się opieczętowanym drzwiom. Potem, stanowczym gestem chirurga proszącego o skalpel, wyciągnął dłoń. - Młotek. Evelyn zamaszystym gestem położyła na niej niewielki młotek. 0'Connell ostrożnie postukał nim w drzwi i odłupał kilka maleńkich okruchów kamienia. - Dłuto - zażądał z żartobliwą powagą. Evelyn podała mu narzędzie, a on starannie wyrównał powierzchnię, nad którą pracował. - Pilnik - zażyczył sobie poszukiwacz przygód. Z przesadną delikatnością dotknął nim szczeliny drzwi. 14 Stojąca obok Evelyn jęknęła. - To potrwa wieki! Dobra, zróbmy to tak, jak lubisz -powiedziała, wręczając mu potężny łom. 0'Connell uśmiechnął się szeroko, wsunął łom w szczelinę i drzwi runęły z trzaskiem na ziemię. Komnata pełna była tarantuli, skorpionów i węży, ulubieńców i strażników sporej grupy zbutwiałych mumii. Evelyn weszła do środka i spojrzała na wszystkie te okropności, jak na wystawę dzieł sztuki. - Od chwili, kiedy przyśnił mi się tamten sen, myślałam tylko o tym miejscu - powiedziała z zachwytem. O'Connell zmarszczył nos. - Moje sny tak nie pachną. - Czuję się, jakbym kiedyś już tu była... Wiem, że tu kiedyś byłam. 0'Connell spojrzał na nią sceptycznie, a potem rozejrzał się po komnacie. - Słuchaj, Evy, przykro mi sprowadzać cię na ziemię, ale tu nikogo nie było. Przez ponad trzy tysiące lat. Ze ściany wystawał uchwyt na pochodnię. Evelyn złapała go i pociągnęła mocno w dół. Nagle otworzyło się ukryte wejście do następnego korytarza. Uśmiechnęła się do siebie. - Więc skąd ja tak dobrze wiem, dokąd mam iść? Rozdział trzeci Alex wdrapał się długim szybem prowadzącym z kata-kumb do wnętrza świątyni, rozkopując po drodze małe kopczyki naniesionego tam piasku. Tata jak zwykle zabrania mu każdej dobrej zabawy. Bo co to za frajda dla ośmiolatka jechać na drugi koniec świata, do Egiptu, łazić po zasypanych piaskiem świątyniach. Nie wolno mu nawet zejść do katakumb, żeby obejrzeć sobie grobowce i mumie. Po prostu czysta niesprawiedliwość. Kiedy Alex znalazł się na środku świątyni, spojrzał na sarkofag oparty o ścianę. Stanął w rozkroku, trzymając dłonie przy biodrach jak rewolwerowiec gotów w każdej chwili sięgnąć po broń. Szybkim jak błyskawica ruchem wyrwał z tylnej kieszeni spodni procę i wymierzył z niej do kamiennej trumny. - Tu jest niebezpiecznie - powiedział, naśladując ojca. -Zwłaszcza dla mumii, które podkradają się do mnie chyłkiem. ' **•• 16 Wsunął kamyk w uchwyt procy, naciągnął ją i strzelił. Kamyk przeleciał przez salę i uderzył wyrzeźbioną na sarkofagu postać dokładnie między oczami. - Słyszałeś to? Alex zastygł bez ruchu. Ten głos nie należał ani do matki, ani do ojca. - Nie marudź. To jakiś szczur, czy coś. Głosy dochodziły z jednego z wielu korytarzy, wychodzących z głównej sali świątyni. Nieznajomi mówili szeptem, ale kamienny korytarz działał jak potężny megafon i chłopiec słyszał każde ich słowo. - Zamknijcie się. Zróbmy swoje i wracajmy szybko do domu. Alex zaniepokoił się nie na żarty. Wiedział doskonale, że w świątyni nie powinien przebywać nikt niepowołany. Na dodatek przestraszył go ton tych głosów. To były twarde, bezduszne głosy ludzi, których mama nazywała kanaliami, a tata konkurencją. Chłopiec rozejrzał się niespokojnie, szukając jakiejś kryjówki. Jedną ze ścian świątyni podpierało wysokie na ponad dwanaście metrów rusztowanie. Podbiegł do niego i w parę sekund wspiął się na sam szczyt. Położył się płasko na brzuchu na deskach. Z jednego z korytarzy wyszło śmiało trzech mężczyzn. W rękach mieli groźnie wyglądające bułaty, a zza pasów wystawały im rewolwery. Szef trójki rozejrzał się po wnętrzu świą mi, sprytnymi oczami. Widok starożytn: 2 - Mumia powraca dny- i dzieł sztuki nie wzruszał go - nie obchodził go zeszły tydzień, a co dopiero minione tysiąclecie. Red Lasher interesował się wyłącznie tym, by wykonać swoją robotę i dostać zapłatę. Miał nadzieję, że Jacques i Spivey nie sprawią, iż pożałuje wciągnięcia ich w tę historię. Dawali sobie radę, póki robota szła zgodnie z planem, ale nie wiedział, jak się zachowają w razie niespodzianek. No cóż, jeżeli nie sprawią się dobrze, to gdy tylko załatwi 0'Connellów, zajmie się nimi i będzie po wszystkim. - Dobra - warknął - przejrzyjcie te graty. Zobaczcie, czy tu tego nie ma. "wyciągnął zza pasa pistolet. - O'Connellów biorę na siebie. Poniżej, w katakumbach, Evelyn ruszyła w głąb ukrytego w ścianie korytarza. Zastanawiała się, gdzie mogła czytać o tym miejscu. Nie przychodziła jej na myśl żadna książka, ani pergamin, ani papirus z hieroglifami, w którym byłaby o nim jakaś wzmianka. A przecież wszystko wydawało jej się takie znajome... Korytarz kończył się obszerną mroczną komnatą. Wsunęła do środka pochodnię i dostrzegła pokryte pajęczynami ściany i przegniłe fragmenty jakichś sprzętów. Jednak kiedy płomień pochodni zamigotał, oświetlając wnętrze, Evelyn odniosła wrażenie, że pomieszczenie oświetla inne, znacznie jaśniejsze światło. Nagle sceneria się zmieniła; w mgnieniu oka zniknęły minione cztery tysiące lat, a Eve-lyn ujrzała komnatę taką, jaką była w czasach największej świetności Egiptu. 18 Nie była sama. Przez drzwi naprzeciwko weszła egipska księżniczka. Wkomnacie zajej plecami Evelyn dostrzegła dwóch strażników pilnujących małej ozdobnej szkatułki. Zobaczyła, że księżniczka zatrzaskuje drzwi i obraca umieszczoną na nich słoneczną tarczę: dwa razy w prawo i raz w lewo. Zamknąwszy drzwi, księżniczka ruszyła do wyjścia, a jej piękna twarz zwróciła się w stronę Evelyn. Evelyn drgnęła i odskoczyła do tyłu... ...i znów znalazła się w swoich czasach. Wokół niej były tylko proch, pył i zamknięte drzwi. Evelyn przetarła oczy, ale wizja nie powróciła. Poruszyła pochodnią, próbując przywołać te same obrazy. 0'Connell przyglądał jej się ze zdziwieniem. - Hm. Wiesz, jeżeli zaczniesz nią machać naprawdę szybko, będziesz mogła napisać w powietrzu swoje imię... Evelyn zająknęła się, a potem zdołała wykrztusić: - Przed chwilą miałam wizję! Jak tamtą ze snu, ale bardziej wyraźną, jakbym naprawdę znalazła się tu w starożytnych czasach. 0'Connell gwizdnął. - Dobra, sny rozumiem, ale wizje to już lekka przesada. Dobrze się czujesz? - Nic mi nie jest. - Pochwyciła jego niedowierzające spojrzenie. - Naprawdę. - Dobrze... - wycedził 0'Connell. Podszedł do drzwi z łomem w dłoniach. Wbijając narzędzie w szczelinę, szarpnął raz, drugi, trzeci... ale drzwi ani drgnęły. Sapnął i mocniej ujął narzędzie. - Skoro faktycznie byłaś tu już kiedyś, pokaż mi jak to draństwo otworzyć! 19 Odsunął się od drzwi. Narzędzie nie zdołało ich nawet zarysować. Evelyn podeszła spokojnie, ujęła tarczę słoneczną i obróciła ją tak samo, jak zrobiła to w jej wizji księżniczka. Zamek otworzył się, a drzwi uchyliły z sykiem. 0'Connell podniósł ręce do góry gestem kapitulacji. - Okay, teraz zaczynam się ciebie bać. - Teraz i ja się siebie boję. Ze szczytu rusztowania Alex obserwował, jak dwaj uzbrojeni ludzie przetrząsają świątynię. - Tu jej nie ma, Jacques - mruknął jeden. - Nie zostawiliby jej na samym wierzchu. -Jakbyś się na tym znał, Spivey - odparł drugi. - No cóż, znam się na ludziach. Nikt nie zostawiłby na widoku rzeczy wartej takiej forsy, a już na pewno nie tu. Jacques przestał na moment grzebać wśród drobnych przedmiotów ustawionych na jednej z półek i spioruno-wał wzrokiem towarzysza. - Płacą nam za szukanie, więc szukajmy. Spivey spojrzał na niego równie ostro. -Wolałbym być na dole z Redem. Lepiej się nadaję do zabijania niż do grzebania w tych grotach. Alex czuł, że za chwilę stanie mu serce. Od początku wiedział, że ci ludzie to nic dobrego, ale myślał, że są tylko złodziejami grobowców. Czy oni naprawdę przyszli tu zabić mu mamę i tatę? Zastanawiał się, jak zejść na dół, ale zdawał sobie sprawę, że najmniejszy ruch może zdradzić jego obecność. 20 Trafił dłonią na leżący na platformie kamyk. Wsunął go w uchwyt procy, naciągnął ją i strzelił aż świsnęło. Kamyk uderzył Spiveya w tył głowy. - Au! - wrzasnął zbir. - Coś mnie uderzyło! Obrócił się na pięcie, ale Alex dobrze się schował. - O co ci chodzi? - Co tam marudzisz? - warknął Jacques, wpychając zabytkowe drobiazgi do swojej torby. Spivey jeszcze raz rozejrzał się po sali i potarł głowę. - Coś mnie ugryzło. Albo uderzyło. W głowę. - Szkoda, że ci jej nie urwało - wymamrotał pod nosem Jacques. - Szukaj dalej. Alex wstrzymał oddech i wymacał następny kamyk. Świst! Kamyk tak mocno strzelił Spiveya w plecy, że mężczyzna aż podskoczył. - O mój Boże, to boli! Tym razem Jacques widział, co się stało. Schylił się i podniósł kamyk. Zimnym wzrokiem zaczął lustrować wnętrze świątyni. Poniżej, u wejścia do katakumb, Red Lasher usłyszał krzyk Spiveya i zaklął, że wynajął do tej roboty tak kiepskiego fachowca. Już on da Spiveyowi powód do wrzasków. Ale to potem. Najpierw musi wykonać swoje zadanie, czyli jak najszybciej zabić Ricka i Evelyn O'Connellów. Rozdział czwarty Evelyn postąpiła parę kroków w głąb otwartej komnaty. Krąg światła pochodni stopniowo rozjaśniał mroczne wnętrze. Obejrzała się na męża i zrobiła kolejny krok. Z ciemności łypnęła na nią złowrogo twarz mumii. Evelyn krzyknęła i rzuciła się w tył. 0'Connell natychmiast wyskoczył przed nią i uderzył łomem, odcinając mumii głowę. Głowa przekoziołkowała w powietrzu i odbiła się od ściany. Ciało mumii ani drgnęło. Tak naprawdę, jego wygląd wyraźnie wskazywał na to, że nie poruszyło się ani razu od czterech tysięcy lat. Mimo to 0'Connellowi wcale nie zrobiło się głupio. W przeszłości mumie zrobiły im już kilka paskudnych niespodzianek i, jego zdaniem, każdy pretekst był dobry, żeby złoić im skórę. Były tam właściwie dwie mumie. Obie w stroju żołnierzy. - Strażnicy z mojej wizji - szepnęła Evelyn. 22 Między strażnikami stała ozdobna skrzynka ze złotym dyskiem na wieku. Evelyn pokiwała głową ze zrozumieniem i podbiegła do niej. - Król Skorpion - szepnęła. 0'Connell nigdy nie słyszał o Królu Skorpionie, ale słowa żony zapachniały mu pieniędzmi. Oboje ze zdumieniem wpatrywali się w skrzynkę. Evelyn mówiła dalej: - Uważa się, że to mityczna postać. Nic po nim nie zostało, nie znaleziono żadnych dowodów, żadnych wskazówek... 0'Connell zaczynał mieć złe przeczucia. - Może nie chcieli, żeby ktoś to znalazł. - Otwórzmy ją - powiedziała Evelyn, patrząc na niego z błyskiem w oku. O'Connell znał już to spojrzenie. Zazwyczaj widywał je w lustrze w te dni, kiedy wierzył, że się wzbogaci. Liczne doświadczenia podpowiadały mu jednak, co w takie dni zwykle go spotyka. Kłopoty. - Sam nie wiem, Evelyn. Może to nie jest dobry pomysł. - To tylko skrzynka. Żadna skrzynka jeszcze nikomu nie zrobiła krzywdy. O'Connell zacisnął zęby. - Tak, na pewno. I „żadna książka nie zrobiła jeszcze nikomu krzywdy", pamiętasz te słowa? Mięsożerne skarabeusze, śmiercionośne burze piaskowe, mumie, które rozdzierają ludzi na strzępy, a potem zmieniają się w potężnych czarowników... Mówi ci to coś? Evelyn wzruszyła ramionami i niecierpliwie dotknęła wieka skrzynki. - Przestań, nie możemy się teraz wycofać. 23 0'Connell zastanawiał się chwilę. Co złego może się zdarzyć? Ilu egiptologów i poszukiwaczy przygód dosięgła zemsta starożytnych za to, że otwierali ich grobowce i zabierali skarby? Niewielu. Szansa, że im samym przytrafi się to po raz drugi była naprawdę... - Dobra - powiedział. -Ale pamiętaj, ja tu byłem głosem rozsądku. - Choć raz w życiu... - odparła Evelyn z uśmiechem, chwytając łom i zabierając się do otwierania skrzynki. Alex patrzył, jak dwóch złodziei grobowców szuka go po całej świątyni. Ten o zimnych oczach, Jacques, wyglądał na łebskiego faceta, ale i on nie domyślił się, gdzie chłopiec się ukrył. Gdy mężczyźni odwrócili się do niego plecami, jeszcze raz strzelił z procy. Kamyk leciał w kierunku głowy Spiveya, ale w ostatniej chwili Jacques obrócił się na pięcie i złapał go w powietrzu, zaledwie parę centymetrów od celu. Jacques spojrzał w stronę, z której nadleciał kamień i wbił wzrok w Aleksa, zanim chłopiec zdążył schylić głowę. Oczy Aleksa rozszerzyły się ze strachu, gdy Jacques uśmiechnął się złym uśmiechem i strzaskał w dłoni kamyk na pył. - Zajmę się tym - powiedział Jacques, unosząc do góry miecz. 0'Connell obserwował, jak Evelyn próbuje otworzyć skrzynkę. Ponieważ zwykle to on zajmował się grubszą 24 robotą, musiał przyznać, że z przyjemnością popatrzy sobie teraz na jej wysiłki. Wydało mu się nawet, że słyszy jakieś przekleństwa. Oparł się niedbale o najbliższą mumię. - Dzięki za pomoc, kolego — zażartował, spoglądając na pozbawiony głowy korpus. I wtedy dostrzegł, że na szyi mumii wisi na łańcuszku złoty kluczyk. - Hm. Wiesz co, Evy? - powiedział. - Słuchaj no - sapnęła - może... nie mam... tyle siły... co ty... ale jestem pewna, że potrafię... otworzyć to drań-stwo! - Też jestem pewien, że potrafisz - powiedział, zdejmując łańcuszek z szyi mumii. - Zwłaszcza kluczykiem. Evelyn rzuciła mu spojrzenie, w którym irytacja mieszała się z wdzięcznością. Cofnęła się, a O'Connell wsunął kluczyk w zamek skrzynki. Klucz obrócił się z łatwością, stare zapadki kliknęły i zaskoczyły. Kiedy O'Connell uniósł wieko, rozległ się cichy świst, a ze środka uleciało powietrze zamknięte tam przez cztery tysiące lat. Wewnątrz skrzynki leżała kunsztowna, gruba złota bransoleta. Evelyn wydała długie westchnienie zdziwienia. - Bransoleta Anubisa. Kryjąc się za załomem korytarza, Red usłyszał, jak Evelyn wymawia te magiczne słowa. Tego właśnie szukali. O'Connellowie bardzo ułatwili mu zadanie. Opuścił rewolwer, mierząc O'Connellowi w plecy. Najpierw załatwi męża, potem rozprawi się z żoną. 25 Przez przymknięte oko dostrzegł, że kobieta pochyla się i bierze do ręki błyszczący przedmiot. Nagle ściany i posadzka jęknęły. Gdzieś w najgłębszych zakamarkach świątyni kamień otarł się o kamień. Ziemia zatrzęsła mu się pod stopami. Red zaklął, opuścił broń, odwrócił się i pobiegł przed siebie. 0'Connell i Evelyn próbowali utrzymać się na nogach, gdy ściany i posadzka zatrzęsły się wkoło nich. Eve-lyn odruchowo odłożyła bransoletę na miejsce i zatrzasnęła wieko skrzynki. - Trochę na to za późno, nie sądzisz? - powiedział 0'Connell. Evelyn wcisnęła mu skrzynkę do rąk. -Włóżją do plecaka. - Mam lepszy pomysł - stwierdził 0'Connell. - Zostawmy ją tutaj. - Trochę na to za późno, nie sądzisz? 0'Connell wrzucił skrzynkę do plecaka i założył go na ramię, a potem oboje zaczęli biec korytarzem. Alex cofał się powoli, gdy Jacques zaczął piąć się po rusztowaniu. Złodziej z krótkim mieczem w zębach i oczami utkwionymi w miejscu, w którym dostrzegł Aleksa, szczebel po szczeblu zbliżał się do szczytu rusztowania. Alex chciał uciekać, ale nie miał dokąd. - Jacąues posieka cię na kawałki, synu! 26 Nagle, potykając się, do sali wpadł Red. - Wynośmy się stąd! - wrzasnął. Spivey zdziwił się. - O czym ty mówisz? Jeszcze niczego nie znaleźliśmy! - Postarał się o to kto inny - uciął Red. - Zaufaj mi! Wybiegł ze świątyni, a Spivey ruszył jego śladem. Na rusztowaniu Jacąues spojrzał groźnie na Aleksa, a potem zsunął się po jednym ze wsporników i zeskoczył lekko na ziemię. Zatrzymał się na chwilę, kopnął deskę podtrzymującą konstrukcję rusztowania i biegiem rzucił się do wyjścia. Rusztowanie zaczęło się chwiać. Alex wyciągnął ręce, rozpaczliwie próbując utrzymać równowagę. Rusztowanie przechyliło się na bok i uderzyło w potężną kolumnę. Kiedy załamały się deski, Alex złapał się kolumny i przytrzymał ze wszystkich sił. Zamknął oczy i zagryzł zęby, a rusztowanie z hukiem runęło na ziemię, wzbijając tumany kurzu. Kiedy hałas ucichł, Alex zdał sobie sprawę, że nic mu nie jest. Ześliznął się na posadzkę, zdumiony, że udało mu się wyjść bez szwanku. Wszystkie te wstrząsy zaszkodziły jednak kolumnie. Potężny pylon zadrżał w posadach, przechylił się i uderzył w sąsiedni, a ten runął na następny. Chłopiec patrzył, jak wielkie kamienny przypory w zwolnionym tempie składają się jak kostki domina, niszcząc starożytną budowlę. - O kurczę! - powiedział. 27 0'Connell i Evelyn wybiegli z ukrytej komnaty w chwili, gdy do sąsiedniej wdarł się potężny strumień wody. Następny gejzer wybuchł tuż przed nimi, zagradzając im drogę ucieczki. Rozglądając się na prawo i lewo, 0'Connell zauważył odgałęzienie korytarza. Złapał Eve-lyn za rękę i rzucił się pędem w tamtą stronę. Tunel miał tylko kilka metrów i kończył się ślepą ścianą. - Dobra, następnym razem ty prowadzisz - powiedział 0'Connell. Zawrócili, ale wodajuż wypełniała korytarz. Strumień, który w nich uderzył niemal zbił ich z nóg. Udało im się utrzymać głowy nad powierzchnią, ale woda w kilka sekund dosięgła poziomu sklepienia i zakryła ich. O'Connell rozejrzał się, usiłując dostrzec coś przez ciemną mulistą wodę. Zawsze przecież jest jakieś wyjście, jeśli szuka się go dostatecznie wytrwale. Nie zobaczył jednak niczego poza ślepą ścianą, do której dotarli przed chwilą. Nie mieli dokąd popłynąć, dokąd uciekać. Przygarnął Evelyn do siebie i przytulił mocno, kiedy kończył im się ostatni oddech. Alex patrzył, jak kolejne kolumny opierają się jedna 0 drugą. Ostatnia zachwiała się pod naporem pozostałych 1 trwała tak przez moment, trzeszcząc i broniąc się przed upadkiem. Potem jednak, niczym tracący siły olbrzym, upadła na ścianę i z hukiem wyrwała z niej kilka pięcioto-nowych bloków kamienia. Ku zdumieniu Aleksa, przez otwór runęła woda, a za nią dwa ludzkie ciała. Prąd zaniósł je niemal pod nogi Aleksa. 28 To byli rodzice. Kompletnie mokrzy, niebotycznie zdziwieni i niezdolni wykrztusić słowa. Alex przełknął ślinę. - Hm... Mamo... tato... Mogę wszystko wyjaśnić. CConnell i Evelyn wybiegli z ukrytej komnaty w chwili, gdy do sąsiedniej wdarł się potężny strumień wody. Następny gejzer wybuchł tuż przed nimi, zagradzając im drogę ucieczki. Rozglądając się na prawo i lewo, CConnell zauważył odgałęzienie korytarza. Złapał Eve-lyn za rękę i rzucił się pędem w tamtą stronę. Tunel miał tylko kilka metrów i kończył się ślepą ścianą. - Dobra, następnym razem ty prowadzisz - powiedział CConnell. Zawrócili, ale wodajuż wypełniała korytarz. Strumień, który w nich uderzył niemal zbił ich z nóg. Udało im się utrzymać głowy nad powierzchnią, ale woda w kilka sekund dosięgła poziomu sklepienia i zakryła ich. CConnell rozejrzał się, usiłując dostrzec coś przez ciemną mulistą wodę. Zawsze przecież jest jakieś wyjście, jeśli szuka się go dostatecznie wytrwale. Nie zobaczył jednak niczego poza ślepą ścianą, do której dotarli przed chwilą. Nie mieli dokąd popłynąć, dokąd uciekać. Przygarnął Evelyn do siebie i przytulił mocno, kiedy kończył im się ostatni oddech. Alex patrzył, jak kolejne kolumny opierają się jedna 0 drugą. Ostatnia zachwiała się pod naporem pozostałych 1 trwała tak przez moment, trzeszcząc i broniąc się przed upadkiem. Potem jednak, niczym tracący siły olbrzym, upadła na ścianę i z hukiem wyrwała z niej kilka pięcioto-nowych bloków kamienia. Ku zdumieniu Aleksa, przez otwór runęła woda, a za nią dwa ludzkie ciała. Prąd zaniósł je niemal pod nogi Aleksa. 28 To byli rodzice. Kompletnie mokrzy, niebotycznie zdziwieni i niezdolni wykrztusić słowa. Alex przełknął ślinę. - Hm... Mamo... tato... Mogę wszystko wyjaśnić. Rozdział piąty Zgodnie z legendą, nawet gwiazdy nie chciały świecić nad Hamunaptrą, Miastem Umarłych. Jednak tej nocy nad prastarymi ruinami zapłonęły reflektory, omiatając każdy skrawek terenu wykopalisk i całą otaczającą go baterię dźwigów i buldożerów. Ponad setka egipskich kopaczy pracowała bezustannie pod czujnym okiem pięćdziesięciu uzbrojonych po zęby mężczyzn w czerwonych turbanach i długich czarnych szatach. W centrum całej tej krzątaniny tkwił namiot, obszerny jak pawilon i czarny jak ruiny umarłego miasta. Wewnątrz namiotu wysoki muskularny mężczyzna i szczupła ciemnowłosa kobieta stali przy stole, na którym leżały dwie księgi. Mężczyzna nazywał się Lok-Neh. Na czole miał wyraźnie wypisane pragnienie władzy. Niegdyś złodziej, szuler i zabójca wybrał w końcu karierę, która połączyła wszystkie te trzy profesje. Jako dowódca oddziału najemników 30 w czerwonych turbanach znalazł najlepszy sposób zaspokojenia zarówno żądzy krwi, jak i żądzy pieniądza. Stojąca obok niego kobieta była bardziej tajemnicza, a jej motywacje bardziej skomplikowane. Dlaczego ta młoda piękność zadawała się z najgorszymi mętami Środkowego Wschodu, Lok-Neh nie potrafił odgadnąć, a Meela mu się nie zwierzała. Mógł jednak zaświadczyć, że jej hart ducha potrafił zdeprymować najodważniejszych mężczyzn, a na temat Hamunaptry i innych starożytnych ruin posiadała wiedzę, o jakiej naukowcy mogli tylko marzyć. Lok-Neh podniósł ze stołu czarną skórzaną księgę i uderzył nią o blat. - Księga Umarłych daje życie. Postukał palcem w leżącą obok złotą księgę. - Księga Żywych je odbiera. Meela zmysłowym ruchem pogładziła palcami obie księgi i rzuciła Lok-Nehowi diaboliczny uśmiech. -Jesteśmy coraz bliżej. - Istotnie - odparł Lok-Neh. - Teraz, jeżeli Kustosz potrafi zrealizować choćby połowę swoich przechwałek, wszystko potoczy się zgodnie z planem. W tej właśnie chwili Kustosz stał jakieś trzydzieści metrów od nich, na krawędzi piaszczystego wykopu, skąd obserwował pracujących na dole kopaczy. Nagle, omal nie rozjeżdżając kilku robotników, podjechał land-rover i zahamował z piskiem opon. Z wozu wyskoczyli Red,Jacques i Spivey. - Macie to? - spytał. 31 - Hm, prawie - powiedział Red. - Coś się stało... Kustosz zmarszczył brwi. - Co się niby mogło stać? Zanim ktokolwiek zdołał mu odpowiedzieć, ziemia zatrzęsła się, niemal zbijając ich wszystkich z nóg. - Coś mniej więcej takiego - odparł Red. Ledwie zdołali otrząsnąć się z zaskoczenia, gdy ziemia zatrzęsła się ponownie. Robotnicy zaczęli się niepokoić, rozglądając się nerwowo po piaszczystych ścianach, które w każdej chwili mogły się na nich zawalić. Głupcy, pomyślał Kustosz, boją się tego, czego nie powinni się lękać, a o tym, czego powinni się bać, nie mają pojęcia. Następna chwila dowiodła, że miał rację. Z dna wykopu wyrósł kopiec piasku. Robotnicy cofnęli się i przyglądali mu się w osłupieniu. Nagle kopiec otworzył się, a z jego szczytu wzbiły się w nocne powietrze tysiące czarnych owadów. Wielkości pięści, szybkonogie i żarłocznie poruszające żuwaczkami, z grzechotem rozpełzły się po piasku jak szybko rosnąca plama. - Skarabeusze! - krzyknął ktoś. - Uciekajcie! Kilkudziesięciu ludzi zaczęło wspinać się po ścianach wykopu, piasek jednak obsuwał się pod nimi i wyglądało to tak, jakby próbowali popłynąć w górę wodospadu. Krzyki bezskutecznie szukających drogi ucieczki kopaczy niosły się w nocnym powietrzu głośnym echem. Nie mieli dokąd uciekać. Skrzyp! Skrzyp! Wciąż rosnąca chmara skarabeuszy szybko dogoniła robotników i zaczęła zjadać ich żywcem. 32 - Słodki Jezu! - stęknął Red i cofnął się przerażony, gdy robotnicy znikali pod masami głodnych owadów. Kustosz uśmiechnął się tylko i powiedział: -Jesteśmy coraz bliżej. Jeden z robotników, ciężko dysząc, wydostał się z wykopu. Na jego ciele nie było widać ani jednego skarabeusza, ale pod skórą wiło się i poruszało kilkanaście guzków, wygryzając drogę do organów wewnętrznych. Kopacz otworzył usta, by krzyknąć, ale wypadły z nich tylko skarabeusze i piasek. Red i jego podwładni rzucili się do land-rovera. Zbyt przerażeni, by sięgnąć po broń, podnieśli ręce żałosnym obronnym gestem, a skarabeusze rzuciły się w ich stronę. Kustosz tylko uniósł dłonie. Cała armia ludzi w czerwonych turbanach skierowała się w jego stronę z miotaczami płomieni i zagoniła skarabeusze z powrotem do wykopu. Kustosz już się odwracał, kiedy usłyszał, że kolejna grupa kopaczy nawołuje go z ożywieniem. - Tutaj! - krzyknął jeden z nich, wskazując palcem jeden z dźwigów pracujących wśród ruin. Z chwytaka dźwigu zwisał ogromny kamienny blok. Kolejny uśmiech przemknął przez usta Kustosza. - Znaleźliśmy go - rozpromienił się. - Znaleźliśmy! Meela i Lok-Neh podeszli szybko do wykopu; dwaj służący nieśli za nimi święte księgi. Meela odebrała złotą księgę z rąk służącego, bez wzruszenia spoglądając na pełną grozy scenę. Zwróciła się do Lok-Neha. 3 - Mumia powraca 33 - Użyli tej księgi, żeby przekląć Imhotepa, zgadza się? - Tak - odparł mężczyzna. - To jedyna rzecz, która może mu zaszkodzić? -Tak. Meela skinęła głową, a potem wrzuciła złotą księgę w sam środek wykopu. Skarabeusze uciekały przed nią ze skrzekiem, jakby sama obecność księgi raziła je żywym ogniem. Potem, przywoławszy Kustosza, Meela i Lok-Neh ruszyli w stronę dźwigu, by przyjrzeć się znalezisku. Red i jego ludzie z wahaniem wysiedli z wozu. -Widzieliście to? - spytał Jacąues z niedowierzaniem. - Tamta książka była ze złota! Z czystego złota! - ślinił się Spivey. Red otarł pot z czoła. - A bierz ją sobie, proszę bardzo - powiedział, wskazując w stronę wykopu. Patrzyli, jak buldożer spycha do niego pryzmę piasku, zasypując za jednym zamachem skarabeusze, księgę i ciała kopaczy. Kustosz, Meela i Lok-Neh podeszli do dźwigu w chwili, gdy gigantyczny kamienny blok delikatnie opuszczano na ziemię. W skale zatopiona była ohydnie zniekształcona ludzka postać o powyginanych kończynach, zastygła w wyrazie potwornej męki. - Imhotep - uśmiechnął się radośnie Kustosz. Imhotep. Jedna z najmożniejszych osobistości starożytnego Egiptu. Człowiek, który zdradził faraona, uwo- 34 dząc jego żonę, którego skazano na najgorszą śmierć, jaką potrafili zadać starożytni - śmierć ta oznaczała wieczne cierpienie i zabraniała jakiejkolwiek żywej istocie zakłócać miejsca spoczynku potwora. Jego grobowiec został już raz otwarty, a przebudzona z martwych mumia Imhotepa przeobraziła się w czarownika, który dzięki swojej mocy omal nie zawładnął światem. Powiodłoby mu się, gdyby nie pewien poszukiwacz przygód, nazwiskiem Rick CConnell i przyszła egiptolożka, Evelyn Carnahan. Meela zbliżyła się powoli i czule pogładziła policzek zmarłego. Za jej plecami Lok-Neh uniósł małą czarną urnę pokrytą skomplikowanym pismem. - Musimy teraz zbudzić tych, którzy mu służyli. Kustosz obrócił się do Reda i jego kompanów, którzy wreszcie dogonili resztę grupy. Zauważył przy tym samotnego kopacza, który wciąż jeszcze pracował na wykopalisku, uderzając oskardem w blok skalny. Kustosz pomyślał przelotnie, że nie zna tego człowieka, ale w ostatnim miesiącu najął do pracy tak wielu robotników... Nie zastanawiał się nad tym dłużej. Pstryknięciem palców przywołał do siebie trzech złodziei grobowców. - Dajcie mi to. Red wyciągnął przed siebie puste ręce. -Jak... hm... mówiłem już panu, okazja przeszła nam koło nosa. W oczach Kustosza pojawiła się lodowata wściekłość. - Potrzebujemy tej bransolety. Lok-Neh rzucił się do nich. 35 - Musimy ją mieć, zanim się otworzy! Ze świstem wyrwał z pochwy miecz. Meela już uśmiechnęła się do Lok-Neha zachęcająco, ale po chwili zawahała się, delikatnie dotknęła ramienia Kustosza i powiedziała: - Mówiłam ci, że Lok-Neh i ja powinniśmy byli zająć się tym sami. Kustosz spojrzał na nią niechętnie. - Nie chciałem, żeby twoja... hm... przeszłość... pogmatwała sprawę. - Słuchajcie państwo - powiedział Red uspokajająco -nie ma się czym martwić. Wiemy, gdzie ona jest. Zajmiemy się tym. Kustosz pokręcił głową. - Nie, my się tym zajmiemy. Dla was mam teraz inne zadanie. Meela zmarszczyła brwi. - Gdzie jest bransoleta? - W drodze do pięknego miasta Londynu - odparł Red. Kustosz spojrzał na pozostałą dwójkę i skinął głową. - Zatem musimy jechać do Londynu. Kustosz jeszcze raz obejrzał się w stronę samotnego robotnika. Oskard leżał jednak na ziemi, a mężczyzna zniknął. Rozdziaf szósty W Londynie lało. Rozpętała się jedna z tych gwałtownych burz, od których drży całe niebo. Deszcz bił 0 okiennice, a błyskawice rozdzierały ciemność nocy. Każdy uczciwy człowiekjuż dawno poszukał sobie schronienia -łącznie z 0'Connellami, którzy właśnie dotarli do swojego przestronnego domu na przedmieściach. Rick ledwo zdążył rzucić walizy w holu na parterze, a Evelyn już siedziała w bibliotece, przeglądając książki 1 notatki. Był to ogromny dwupoziomowy pokój, od podłogi do sufitu zastawiony regałami z książkami i antycznymi dziełami sztuki. - Zgodnie z moimi badaniami - zaczęła - ta bransoleta stanowi coś w rodzaju przewodnika. Wskazuje drogę do zaginionej oazy Ahm Shere. 0'Connell padł na fotel i położył nogi na biurku, nie przejmując się wodą, która kapała z jego butów na dębowy blat. 37 - Evy, wiem, o czym myślisz, ale wybij to sobie z głowy. Przed chwilą wróciliśmy do domu. Evelyn uśmiechnęła się przebiegle. - I to jest właśnie piękne. Jesteśmy już spakowani! - Podaj mi choć jeden sensowny powód - powiedział 0'Connell znużonym tonem. Evelyn usiadła mu na kolanach i przytuliła się czule do niego. - Kochanie, to oaza. Piękna, fascynująca, romantyczna oaza. 0'Connell musiał przyznać, że brzmi to interesująco. - Palmy? Odludna plaża? Chłodna woda? - Mhm - Evelyn pocałowała go w kark. O'Connellowi spodobał się pocałunek, więc odczekał chwilę, zanim powiedział: - Dobrze. A gdzie jest ukryty haczyk? Evelyn ześliznęła się z jego kolan i wróciła do swoich książek. - Och, to podobno miejsce spoczynku armii Anubisa - powiedziała lekkim tonem. 0'Connell zgarbił się i schował twarz w dłoniach. -Widzisz? Wiedziałem, że coś tu się kryje. Pozwól, że zgadnę: tą armią dowodzi pewnie Król Skorpion? Evelyn pokiwała głową. - Budzi się tylko raz na sześć tysięcy lat. -1 jeśli ktoś go nie zabije, spustoszy cały świat? Evelyn podniosła głowę znad książek. - Skąd wiedziałeś? 0'Connell rzucił jej znaczące spojrzenie. - Domyśliłem się. To się zawsze tak kończy. 38 Evelyn wzięła go pod ramię i poprowadziła po schodach na piętro biblioteki, mówiąc: - W tysiąc sto pięćdziesiątym roku przed Chrystusem Ramzes IV wysłał ostatnią znaną ekspedycję, której udało się dotrzeć do tej oazy. Ponad tysiąc ludzi. -1 żaden z nich nie wrócił. - Skąd wiesz? - Domyślam się - westchnął. - To się zawsze tak kończy. Evelyn zastanowiła się przez chwilę. - Czyja ci już mówiłam, że tam jest złota piramida? - Nie - odparł 0'Connell, wciąż nieprzekonany. U szczytu schodów Evelyn dodała obojętnie: - Aleksander Wielki wysłał swoje oddziały, żeby ją odnaleźć. - Chwała mu za to - powiedział 0'Connell i wzruszył ramionami. - Cezar też. - Co za facet. -1 Napoleon! - dodała Evelyn. - No, ale my nie musimy, prawda? - powiedział O'Connell. -Jesteśmy na to za mądrzy. - No cóż, rzeczywiście, żadna z wypraw nie wróciła -przyznała. O'Connell pokiwał głową. - Dzięki Bogu, że mamy więcej rozumu niż oni. Evelyn uśmiechnęła się i zaczęła zdejmować z półek mapy. 39 - Evy, wiem, o czym myślisz, ale wybij to sobie z głowy. Przed chwilą wróciliśmy do domu. Evelyn uśmiechnęła się przebiegle. -1 to jest właśnie piękne. Jesteśmy już spakowani! - Podaj mi choć jeden sensowny powód - powiedział 0'Connell znużonym tonem. Evelyn usiadła mu na kolanach i przytuliła się czule do niego. - Kochanie, to oaza. Piękna, fascynująca, romantyczna oaza. 0'Connell musiał przyznać, że brzmi to interesująco. - Palmy? Odludna plaża? Chłodna woda? - Mhm - Evelyn pocałowała go w kark. 0'Connellowi spodobał się pocałunek, więc odczekał chwilę, zanim powiedział: - Dobrze. A gdzie jest ukryty haczyk? Evelyn ześliznęła się z jego kolan i wróciła do swoich książek. - Och, to podobno miejsce spoczynku armii Anubisa - powiedziała lekkim tonem. 0'Connell zgarbił się i schował twarz w dłoniach. -Widzisz? Wiedziałem, że coś tu się kryje. Pozwól, że zgadnę: tą armią dowodzi pewnie Król Skorpion? Evelyn pokiwała głową. - Budzi się tylko raz na sześć tysięcy lat. -1 jeśli ktoś go nie zabije, spustoszy cały świat? Evelyn podniosła głowę znad książek. - Skąd wiedziałeś? O'Connell rzucił jej znaczące spojrzenie. - Domyśliłem się. To się zawsze tak kończy. 38 Evelyn wzięła go pod ramię i poprowadziła po schodach na piętro biblioteki, mówiąc: -W tysiąc sto pięćdziesiątym roku przed Chrystusem Ramzes IV wysłał ostatnią znaną ekspedycję, której udało się dotrzeć do tej oazy. Ponad tysiąc ludzi. -1 żaden z nich nie wrócił. - Skąd wiesz? - Domyślam się - westchnął. - To się zawsze tak kończy. Evelyn zastanowiła się przez chwilę. - Czyja ci już mówiłam, że tam jest złota piramida? - Nie - odparł O'Connell, wciąż nieprzekonany. U szczytu schodów Evelyn dodała obojętnie: - Aleksander Wielki wysłał swoje oddziały, żeby ją odnaleźć. - Chwała mu za to - powiedział O'Connell i wzruszył ramionami. - Cezar też. - Co za facet. -1 Napoleon! - dodała Evelyn. - No, ale my nie musimy, prawda? - powiedział O'Connell. -Jesteśmy na to za mądrzy. - No cóż, rzeczywiście, żadna z wypraw nie wróciła -przyznała. O'Connell pokiwał głową. - Dzięki Bogu, że mamy więcej rozumu niż oni. Evelyn uśmiechnęła się i zaczęła zdejmować z półek mapy. 39 Alex wtargał do biblioteki imponujących rozmiarów skrzynkę i postawił ją z hukiem. - Uch, to draństwo waży chyba cholerną tonę! - Alex! - zawołała Evelyn karcąco z galeryjki na piętrze. -Jak ty się wyrażasz?! Chłopiec uniósł dumnie głowę i powtórzył, perfekcyjnie naśladując wymowę angielskiego arystokraty: - Trochę to ciężkie. Nagle ze środka skrzynki dobiegło głośne kliknięcie. Co to? Pochylił się i zaczął nasłuchiwać. Cisza. A przecież przed chwilą wyraźnie coś słyszał. Wyciągnął z kieszeni kluczyk i zaczął otwierać antyczną skrzynkę... Na górze 0'Connell i Evelyn pogrążeni byli w dyskusji. 0'Connell nagle zrobił coś, czego nie robił nigdy: podszedł do najbliższej półki i zdjął z niej książkę. Potem zrobił coś jeszcze bardziej niewiarygodnego: zaczął ją czytać. Pokiwał głową ze zrozumieniem i powiedział: - Evy, ten pierwszy dziwaczny sen miałaś dokładnie sześć tygodni temu, prawda? Evelyn dobrze go pamiętała - właśnie ten sen sprawił, że rozpoczęli poszukiwania w tej, a nie innej części Egiptu. - Tak, chyba tak — odparła. - No cóż - powiedział 0'Connell - wyobraź sobie, że dokładnie wtedy przypadał egipski Nowy Rok... Początek Roku Skorpiona. Evelyn nie pomyślała o tym wcześniej. - Masz... masz rację - przyznała zaskoczona. 40 Jej mąż pokiwał głową. -Ja tylko radzę zachować ostrożność. Alex zajrzał do skrzynki i zobaczył bransoletę Króla Skorpiona. Była rozpięta! Dziwne. Poczuł, że ten przedmiot go przyciąga. Nie wiedział, czy sprawia to jego własna ciekawość, czy jakaś inna potężna siła. Musiał ją założyć. Spojrzał szybko na górę. Rodzice wciąż się spierali. Podciągnął rękaw i wsunął bransoletę na rękę. Klik! Zatrzasnęła się. Alex odskoczył do tyłu, ze zdumieniem wpatrując się w bransoletę. - Do tej pory raczej nie byliśmy ostrożni - wytknęła Evelyn. O'Connell wzruszył ramionami. - Nigdy przedtem nie miewałaś halucynacji z udziałem starożytnych księżniczek. W tamtej świątyni niewiele nas już dzieliło od kupna małej zgrabnej działki ziemi. - A po cóż mielibyśmy kupować ziemię? - Evelyn spojrzała na niego, skonfundowana. - Chodziło mi o kwaterę na cmentarzu - wyjaśnił jej 0'Connell. - O mało nie zginęliśmy. Evelyn westchnęła. - Och, dzięki Bogu. Wolałabym umrzeć, niż kupować ziemię. O'Connell odłożył książki i przyciągnął Evelyn do siebie. 41 - Evy, nigdy bym sobie nie darował, gdyby stała ci się krzywda. Tylko ty i Alex coś dla mnie znaczycie na tym świecie. Evelyn pochyliła się do męża. - No cóż - zażartowała - Stowarzyszenie Naukowe Bembridge istotnie błaga mnie, żebym zgodziła się kierować Muzeum Brytyjskim. Alex już chciał wołać rodziców na pomoc, gdy nagle dom zaczął się rozpływać. Chłopiec znalazł się na wielkiej, pustynnej równinie. Przed nim stały trzy gigantyczne piramidy i ogromny Sfinks. Znał to miejsce; był tam kiedyś z rodzicami. Poszukał w myślach właściwej nazwy. Giza. Płaskowyż Giza. Tylko że piramidy i Sfinks wyglądały teraz inaczej. Kiedy widział je przedtem, były trochę obtłuczone i zniszczone. W tej chwili wyglądały jak nowe. Po chwili, jak we śnie, jakaś siła uniosła Aleksa nad Nil i pustynię. Leciał jak na skrzydłach sokoła, nie zatrzymując się, póki nie dotarł do następnego słynnego miejsca, które zwiedzał z rodzicami, do świątyni Amona w Kar-naku. Raptem wizja skończyła się i Alex znów był w domu. Oniemiały wpatrywał się w bransoletę na swoim nadgarstku. Zaczął szukać zapięcia, ale zniknęło. Jego brzegi stopiły się, jakby bransoleta miała pozostać na jego ręce na zawsze. 42 0'Connell pocałował Evelyn, a potem cofnął się nieco, chcąc spojrzeć w jej piękne oczy - oczy, które przyjrzały mu się z takim współczuciem, kiedy przed laty spotkali się po raz pierwszy. Tkwił wtedy w piekielnym egipskim więzieniu. Ona była oschła, on zachował się wręcz bezczelnie, ale nawet wtedy jej spojrzenie było pełne współczucia. Evelyn uśmiechnęła się do niego i przyciągnęła go mocniej do siebie. - Mówiłam ci już, że cię kocham? O'Connell zmarszczył brwi, spoglądając ponad jej ramieniem. -Jonatan. - Słucham? - Evelyn zamrugała gwałtownie. - Jonatan - powtórzył O'Connell głosem, który zabrzmiał jak warknięcie. Odsunął ją od siebie i zrobił parę kroków, patrząc na żyrandol, który wisiał pod sufitem biblioteki. Zwisał z niego różowy koronkowy stanik. Evelyn przewróciła oczami i roześmiała się. -Jonatan! - ryknął O'Connell. Zatrzymał się tylko na chwilę i krzyknął w stronę parteru biblioteki: - Słuchaj no, Alex, zachowuj się grzecznie przez parę minut, dobra? Alex szybkim ruchem opuścił rękaw, zakrywając bransoletę i zatrzasnął wieko skrzynki. -Jasne! - odparł. 43 Chłopiec podniósł skrzynkę i zdziwił się nagle, jak łek-ka jest bez bransolety. Otworzył ją ponownie, wziął ze stołu jakiś wazonik, wrzucił go do środka i znów zamknął skrzynkę. Przy odrobinie szczęścia szybko pozbędzie się bransolety z nadgarstka i nikt o niczym się nie dowie. Matka zeszła ze schodów chwilę później. - Cieszysz się, że jesteś już w domu? - spytała, mierzwiąc mu włosy. -Jak nigdy - odparł Alex i uśmiechnął się z przymusem. Rozdział siódmy Jonatan Carnahan właśnie zajmował się tym, co lubił najbardziej: flirtował z piękną dziewczyną, która tańczyła Varsity Drąg tak stylowo, że od tygodni była na ustach całego Londynu. By ją oczarować, użył sprawdzonej i niezawodnej metody. W równych częściach składały się na nią pieniądze i komplementy, wzmocnione podwójną porcją czegoś, co można by łagodnie określić jako koloryzowanie faktów. Kiedy prowadził tancerkę przez hol domu siostry, obejmował ją jednym ramieniem, a drugą ręką toczył pojedynek z wyimaginowanym przeciwnikiem za pomocą ozdobnego złotego berła. - ...potem zabiłem mumię i wszystkich jej pachołków, i ukradłem to berło! Jonatan przystanął zaszokowany w drzwiach sypialni. Wewnątrz stało trzech ludzi w czerwonych turbanach i patrzyło na niego groźnie. 45 Chłopiec podniósł skrzynkę i zdziwił się nagle, jak lekka jest bez bransolety. Otworzyłją ponownie, wziął ze stołu jakiś wazonik, wrzucił go do środka i znów zamknął skrzynkę. Przy odrobinie szczęścia szybko pozbędzie się bransolety z nadgarstka i nikt o niczym się nie dowie. Matka zeszła ze schodów chwilę później. - Cieszysz się, że jesteś już w domu? - spytała, mierzwiąc mu włosy. -Jak nigdy - odparł Alex i uśmiechnął się z przymu- sem. Rozdział siódmy Tonatan Carnahan właśnie zajmował się tym, co lubił naj-I bardziej: flirtował z piękną dziewczyną, która tańczyła Varsity Drąg tak stylowo, że od tygodni była na ustach całego Londynu. By ją oczarować, użył sprawdzonej i niezawodnej metody. W równych częściach składały się na nią pieniądze i komplementy, wzmocnione podwójną porcją czegoś, co można by łagodnie określić jako koloryzowanie faktów. Kiedy prowadził tancerkę przez hol domu siostry, obejmował ją jednym ramieniem, a drugą ręką toczył pojedynek z wyimaginowanym przeciwnikiem za pomocą ozdobnego złotego berła. - .. .potem zabiłem mumię i wszystkich jej pachołków, i ukradłem to berło! Jonatan przystanął zaszokowany w drzwiach sypialni. Wewnątrz stało trzech ludzi w czerwonych turbanach i patrzyło na niego groźnie. 45 Nie przypominał sobie, żeby w rezydencji 0'Connel-lów kiedykolwiek mieszkali mężczyźni w czerwonych turbanach. - Przepraszam. Chyba trafiliśmy pod zły adres - zawołał, okręcając tancerkę na pięcie. - Mówiłeś przecież, że to twój dom - zaszczebiotała. - Pomyliłem się - odparł, próbując zawrócić do drzwi wyjściowych. Czyjeś mocne ręce złapały go od tyłu i wciągnęły do sypialni. Jeden z czerwonych turbanów wypchnął dziewczynę za drzwi i zatrzasnął je, a drugi siłą posadził Jonatana na krześle. Z cienia wyszedł Kustosz i uśmiechnął się do Jonatana złowrogo. Jonatan nie miał pojęcia, czemu jacyś uzbrojeni mężczyźni mieliby się pojawiać u jego drzwi. Niestety, po chwili przyszło mu na myśl pięć czy sześć powodów. - Pan nie jest mężem Sheili, prawda? - Nie - odparł Kustosz, podchodząc bliżej. Jonatan spróbował jeszcze raz: -Jeżeli pracujecie dla Johnny'go, zapłacę mu we wtorek. - Nie znam żadnego Johnny'ego - odparł Kustosz, zbliżając się jeszcze bardziej. Ładny pasztet, pomyślał Jonatan. W Londynie było przynajmniej dziesięciu partnerów w interesach albo czyichś mężów, którzy chętnie skręciliby mu kark, tymczasem do muru przyparł go facet, którego nigdy nie widział na oczy. - Szukamy bransolety Anubisa. 46 - Ach! Świetnie! Bardzo się cieszę! - odparł Jonatan. -Doskonała rzecz ta bransoleta Anubisa, naprawdę warto ją mieć! - Gdzie ona jest? - Ach, szukacie jej tutaj? Rozumiem. Cóż, nie mam pojęcia, o co chodzi. - Panie 0'Connell, moja cierpliwość się kończy... -Ja... -Jonatan przerwał. Co on powiedział? Panie O'Connell? - Chwileczkę, znalazł pan niewłaściwego człowieka... Jeden z ludzi w czerwonych turbanach przystawił mu nóż do szyi. Jonatan, nawet w najbardziej sprzyjających okolicznościach niezbyt wierny prawdzie, stanowczo nie zamierzał trzymać się jej, kiedy groziło mu to poderżnięciem gardła. Zmienił zatem taktykę. - Och, ta bransoleta?! Tak, oczywiście, przypominam sobie. Przegrałem ją w karty. Wypytujący go człowiek pochylił się nisko. - Dla pańskiego dobra, chyba nie... - przerwał, zauważając w dłoniach Jonatana berło. Wyrwał je i obejrzał dokładnie, nie wierząc własnym oczom. - To niemożliwe - mruknął. Z cienia wynurzyła się jeszcze jedna postać; kobieta ubrana w obcisłą suknię lśniącą od klejnotów. W jednej dłoni trzymała drewniane pudełko, drugą pogładziła Jonatana po policzku. -Ja się tym zajmę, Kustoszu. - No cóż, witam - powiedział Jonatan, natychmiast okraszając słowa porcją uroku osobistego. 47 - Gdzie twoja żona? - spytała Meela. - Moja ż.. .żona? - zająknął się Jonatan, którego to słowo zawsze wytrącało z równowagi. - Och, chodzi pani o Evelyn. Chyba pojechała do Baden-Baden. Albo do Tybetu. Ta dziewczyna to wolny duch. Nie wspominałem o tym wcześniej, ale obecnie jestem właściwie wolny... Meela postawiła pudełko na stoliku, otworzyła je i wyjęła z niego węża. - O, mamo - szepnął Jonatan. Meela uśmiechnęła się. - Egipskie kobry są dość jadowite. Ssss! Wąż był coraz bliżej. Jonatan sapnął i zakręcił się na krześle. Dwóch mężczyzn przytrzymało go za ramiona. - Na dole! - powiedział. - W... w... sejfie. Oczywiście. A szyfr do sejfu to... hm... trzy, dwadzieścia, pięćdziesiąt osiem... hm... To znaczy - trzy, cztery, pięć... czy coś... Meela powolnym ruchem przysuwała kobrę do szyi Jonatana. - Hej, poczekajcie! Powiedziałem wam, gdzie jest. Przecież powiedziałem! Meela pokiwała głową. - A tak naprawdę? - A tak naprawdę powiedziałem to, żebyście mnie nie zabili. Meela uśmiechnęła się. - Od kiedy to mamy taką umowę? Ścisnęła węża przy głowie, zmuszając ją do otwarcia szczęk. Na końcu zęba jadowego zalśniła perełka trucizny. 48 Zęby kobry sięgały już szyi Jonatana, gdy do pokoju wpadł CConnell. -Jonatan! Mówiłem ci, żadnych imprez! Bystre oczy O'Connellajednym spojrzeniem ogarnęły sytuację. Chociaż po niesfornym szwagrze mógł się spodziewać niemal wszystkiego, musiał przyznać, że widok jadowitego węża i ludzi w czerwonych turbanach nieco przekraczał granice jego wyobraźni. Za to dziewczyna pasowała idealnie. O'Connell wziął głęboki oddech. - Dobrze, moi państwo. Znając Jonatana, z pewnością zasłużył na to, co mu chcecie zrobić. - Och, wielkie dzięki! - wykrztusił Jonatan. Wąż był już zaledwie parę centymetrów od jego gardła. - Ale to mój dom - ciągnął O'Connell - a ja mam pewne zasady co do węża i obcinania ludziom kończyn, proszę więc natychmiast przerwać tę zabawę. Meela bez ostrzeżenia cisnęła kobrą w O'Connella. Po tylu przygodach z Evelyn O'Connell przywykł jednak do latających w powietrzu węży. Spokojnie chwycił kobrę w locie i przytrzymał za głowę. Uśmiechnął się szeroko do kobiety w wieczorowej sukni. - Ładna sztuka. Jeden z czerwonych turbanów przytrzymujących Jonatana rozluźnił nagle uścisk i sięgnął po broń, ale O'Con-nell rzucił w niego kobrą, która owinęła się wokół szyi mężczyzny. 4 - Mumia powraca 49 - Aaach! - krzyknął mężczyzna i zaczął szarpać kobrę, która zdążyła ugryźć go kilkakrotnie w twarz. W kącikach jego ust pojawiła się piana i padł na ziemię w gwałtownych konwulsjach. Człowiek trzymający nóż przy szyi Jonatana odwrócił się do 0'Connella. Jonatan wyrwał berło z ręki Kustosza i rzucił się do tyłu, przewracając krzesło. Czerwony turban cisnął nożem w 0'Connella, ale ten złapał go i odrzucił. Mężczyzna uchylił się, a nóż wbił się w pierś stojącego za nim kolejnego najemnika. Jonatan przeczołgał się nad ciałem zmarłego napastnika, ale nie zdołał uciec daleko, bo Kustosz złapał go za stopę. - Oddawaj to! - zawołał Kustosz, sięgając po złote berło. Jonatan uderzył go berłem w głowę i uciekł w najbezpieczniejsze, jak mu się zdawało, miejsce - do łazienki. O'Connell wykończył drugiego mężczyznę w turbanie i odwrócił się do kobiety, w samą porę dostrzegając, że spogląda ponad jego głową. Instynktownie schylił się i przeturlał na bok, a w tej samej chwili do pokoju wpadł następny napastnik i zaczął strzelać z karabinu maszynowego. Strzały goniły śladem O'Connella przez całą sypialnię, a ich drogę znaczyło roztrzaskane drewno i spękany gips. Kule przedziurawiły grzejnik i pokój zalała chmura pary wodnej. O'Connell rzucił się do łazienki i zatrzasnął drzwi. - Co nabroiłeś tym razem, Jonatanie? - zapytał, chowając się za wanną. Jonatan skulił się pod oknem. - Nic nikomu nie zrobiłem! 50 Górna część drzwi łazienki eksplodowała, rozdarta kulami. - Ostatnio - dodał Jonatan. O'Connell jęknął, a potem złapał Jonatana za ramię i wskazał okno. -Tędy! Wokół nich fruwały odłamki szkła. Wyskoczyli przez okno. Tak mocno uderzyli o ziemię że omal nie stracili przytomności. Deszcz i wiatr siekły ich twarze. O'Con-nell podźwignął się na nogi wyłącznie siłą woli i zaczął na wpół ciągnąć, na wpół pchać Jonatana przez trawnik dokładnie w chwili, gdy strzelec dopadł okna łazienki i zaczął zasypywać okolicę gradem kul. Dotarli biegiem do narożnika domu i skryli się za nim, a strzały powoli ucichły. Rozdział ósmy Kiedy 0'Connell zszedł na dół, by nawrzeszczeć na Jonatana, Evelyn została z Aleksem w bibliotece. Dopiero, kiedy poprosiła syna o klucz do skrzynki, zaczęła nabierać pewnych podejrzeń. - Hm... nie mam go - odparł. Evelyn zmarszczyła brwi. - Co to znaczy „nie mam"? Gdzie on jest? - Nie wiem. Evelyn pokręciła głową. - Alex, mówię poważnie. Jeżeli zgubiłeś klucz, napytałeś sobie biedy. Alex wysunął dolną wargę. - Nie zgubiłem, tylko nie mogę znaleźć, a to różnica. Evelyn usiłowała nie patrzeć na niego z gniewem. - Lepiej zacznij szukać. - Dobrze, mamo. Nic się nie martw! 52 Jednak w tej samej chwili znalazł się inny powód do zmartwienia. Do środka wszedł Lok-Neh. - Skrzynka. Natychmiast mija oddaj! Evelyn była oburzona. - Kim pan jest? I co pan tu robi? - Oddaj skrzynkę! - powtórzył Lok-Neh. Evelyn podbiegła do ściany biblioteki i wyrwała ze stojaka wielki rzymski miecz. Był ciężki, ale dziwnie wygodnie leżał w dłoni. - Wynocha z mojego domu - powiedziała zimno. AJex wytrzeszczył oczy ze zdumienia. - O rany, mamo?! To chyba nie najlepszy pomysł! Lok-Neh uśmiechnął się szeroko, a zza jego pleców wyszło trzech mężczyzn w czerwonych turbanach, każdy z potężnym bułatem w dłoni. Alex głośno przełknął ślinę. - To zdecydowanie nie jest najlepszy pomysł. Myślę, że trzeba zawołać tatę. - Oddaj mija, albo cię zabiję i sam ją wezmę - wycedził Lok-Neh. - Nie wydaje mi się. W drzwiach stanął nagle kolejny człowiek. W odróżnieniu od mężczyzn w czerwonych turbanach, ubrany był w czerń, a ramiona okrywał mu czarny płaszcz. Miał przystojną, wysmaganą przez wiatry pustyni twarz. - Med-Jai! - sapnęli jednym głosem wszyscy trzej najemnicy. Med-Jai. Wojownicy pustyni, którzy poświęcali życie, broniąc dostępu do mumii, by nikt nigdy nie uwolnił złych mocy zamkniętych we wnętrzu grobowców. 53 Evelyn natychmiast rozpoznała tego człowieka. Był to Ardeth Bay, przywódca Med-Jai. 0'Connellowie poznali go jako żądnego krwi zabójcę, który usiłował ich zamordować. Dopiero potem zdali sobie sprawę, że próbował jedynie uniemożliwić im przypadkowe ożywienie mumii przeklętego Imhotepa. Później walczyli wspólnie i o mały włos razem nie zginęli. Nie widziała go od dziesięciu lat. - Co... co ty tu robisz? Wojownik Med-Jai nie odrywał wzroku od czerwonych turbanów. - "wyjaśnienia lepiej odłóżmy na później. Lok-Neh postąpił gniewnie naprzód. - Ardeth Bay - warknął. Ardeth Bay wydobył spod fałdów płaszcza złowieszczo wyglądającą szablę. - Lok-Neh. Czerwone turbany zaatakowały. Ardeth Bay skoczył naprzód, krzyżując ostrza z Lok-Nehem, kopniakiem odsuwając na bok jednego z najemników. Pozostałe dwa czerwone turbany próbowały okrążyć Med-Jai i zaatakować go od tyłu. Ku własnemu zdumieniu, Evelyn ruszyła mu na pomoc. Skrzyżowała ostrza z jednym z napastników, a potem odskoczyła i drugiemu ciosem miecza skróciła jego brodę. - Hej! Mamo! Gdzie się tego nauczyłaś? - zawołał zaskoczony Alex. Evelyn była nie mniej zdziwiona; jej dłonie i ramiona poruszały się bez udziału świadomości. Odparowywała kolejne ciosy i unikała cięć zadawanych przez zajadłych napastników. 54 - Nie mam pojęcia! - zawołała. Jeden z atakujących przykucnął pod ostrzem jej miecza i wysuniętym barkiem pchnął ją na ścianę. Evelyn sapnęła, zaparło jej dech w piersiach, a napastnik zbliżył się i roześmiał, pokazując zepsute żółte zęby. Evelyn kopnęła go w krocze. Zgiął się wpół ze zduszonym okrzykiem, a ona kopnęła go w twarz. Kiedy jego głowa odskoczyła, wykończyła go potężnym prawym prostym. - Tego nauczył mnie twój ojciec! - powiedziała. Alex tak się zapatrzył na wyczyny matki, że napastnika, który złapał za skrzynkę, zauważył, kiedy było już za późno. Chłopiec rozpaczliwie usiłował mu ją odebrać, ale mężczyzna ważył pięćdziesiąt kilo więcej i z łatwością wyrwał skrzynkę z jego rąk. Nagle szabla Ardetha Baya przeszyła od tyłu serce napastnika. Skrzynka z brzękiem uderzyła o podłogę. Ardeth Bay ledwie zdążył wyrwać ostrze z ciała zabitego, gdy Lok-Neh zaatakował go ponownie. - Co jest w tej skrzynce? - zawołał Ardeth Bay, odparowując cios Lok-Neha. - Bransoleta Anubisa! - odkrzyknęła Evelyn, popychając kolejnego napastnika w czerwonym turbanie prosto na szklaną gablotę. - Masz ją?! - zawołał Ardeth Bay i potknął się. - Weź ją! Zabieraj ją natychmiast i uciekaj! -Ale... -Już! - wrzasnął Ardeth Bay. - Oni nie mogą jej dostać! Tonu głosu Med-Jai nie można było zignorować. Eve-lyn rzuciła miecz i podniosła skrzynkę. W tej samej chwili z mroku wynurzył się potężny mężczyzna i rzucił się na 55 Evelyn jak wicher. Zanim zdołała go powstrzymać, wziął ją na ręce i wyniósł z biblioteki. - Nie! - zawołał Ardeth Bay. Chciał za nimi biec, ale zatrzymał go Lok-Neh, który ciął go przez pierś ostrą jak brzytwa szablą. Ardeth Bay zatoczył się do tyłu. Lok-Neh spostrzegł, że Alex chowa się w kącie i cisnął w niego krótkim mieczem. Miecz przeleciał przez pokój, obrócił się w powietrzu i utkwił w ścianie, o milimetry mijając głowę chłopca. Lok-Neh i pozostali przy życiu najemnicy wybiegli z biblioteki. Rozdział dziewiąty O'Connell biegiem okrążył dom, kierując się w stronę frontowych drzwi, a Jonatan deptał mu po piętach. Przed domem zobaczył limuzynę, która ruszała z podjazdu. W samochodzie, między mężczyznami w czerwonych turbanach, mignęła mu doskonale znana głowa otoczona burzą brązowych kręconych włosów. - Evy! - krzyknął i rzucił się w pogoń podjazdem, ale limuzyna była już daleko. - Gdzie mój samochód?! - ryknął. -Jest na tyłach. 0'Connell chciał pędzić po samochód, ale zobaczył, że przez frontowe drzwi wypada z krzykiem Alex. - Tato! Tato! 0'Connell uściskał syna, a potem zobaczył człowieka, który stanął tuż za nimi. - Ardeth Bay - powiedział z nieodgadnionym wyrazem twarzy. - Cieszę się, że cię widzę. 57 Potem złapał Ardetha Baya za ramiona i przyparł do ściany. - Kim, do diabła, są ci ludzie i czego, do diabła, chcą? Med-Jai zaczął coś mówić, ale CConnell od razu mu przerwał. - Nie! Nieważne. Wszystko jedno. Chcę tylko wiedzieć, cholera jasna, dokąd zabrali Evy? Ardeth Bay spokojnie wyciągnął z fałdów swojej szaty fotografię. Było to zdjęcie, które zrobił w Hamunaptrze, przebrany za robotnika. Przedstawiało Kustosza i pozostałe osoby towarzyszące mu na terenie wykopalisk. - Mój przyjacielu, gdziekolwiek są ci ludzie, na pewno z nimi też jest twoja żona. Alex chwycił fotografię i wskazał mężczyznę stojącego pośrodku grupy. - Znam go! To kustosz z Muzeum Brytyjskiego! Ardeth Bay nie krył zdumienia. -Jesteś pewien? CConnell także przyjrzał się fotografii, zapamiętując twarze. - Zaufaj mu. Więcej czasu spędza w tym muzeum niż w domu. Trzeba było działać. CConnell ruszył na tyły domu do garażu, prowadząc Aleksa za sobą. Pozostali ruszyli ich śladem. Gdy biegli przez podjazd, CConnell odwrócił się do Ardetha Baya. - Dobra, ty tu jesteś, źli ludzie tu są, Evy zostaje porwana. Niech zgadnę... Ardeth Bay pokiwał głową. - Tak, uwolnili potwora z grobu. 58 Jonatan jęknął. - Słuchaj, nie chcę się czepiać, ale chyba twoim zadaniem było nie dopuścić do tego? Ardeth Bay odpowiedział chłodno: - Kobieta, która jest z nimi, wie rzeczy, jakich nie ma prawa wiedzieć żaden śmiertelnik. Znała dokładne miejsce pochówku potwora. Dobiegli do samochodu O'Connella, błyszczącego beau-forda rocznik 1933. Gdy wsiadali, Med-Jai mówił dalej: - Mieliśmy nadzieję, że zaprowadzi nas do bransolety. Zaprowadziła. A teraz ją zdobyli. Alex wcisnął się na siedzenie obok ojca. - A właśnie, że nie - powiedział z dumą chłopiec i podwinął rękaw. Ardeth Bay złapał go za nadgarstek i przyjrzał się z bliska bransolecie Króla Skorpiona. - Kiedy ją założyłem, zobaczyłem piramidy w Gizie, a potem wioooooo! Przez pustynię do Karnaku! - powiedział Alex dziarsko, starając się ukryć zdenerwowanie. Zamiast się ucieszyć, Ardeth Bay spiorunował go wzrokiem. -Zakładającją, zapoczątkowałeś reakcję łańcuchową, która może sprowadzić na świat zagładę. CConnell zazgrzytał zębami. - Ty - odezwał się do Ardetha Baya - przestań marudzić. A ty - warknął do Aleksa - dostaniesz za swoje. Ty -powiedział do Jonatana - wsiadaj. Ulice Londynu były śliskie od deszczu, ale CConnell pruł nimi niczym kierowca Formuły Pierwszej. Wciąż lało, a niebo od czasu do czasu rozdzierała błyskawica. 59 Przez kilka chwil jechali pogrążeni w mrocznym milczeniu. Ciszę przerwał wreszcie Med-Jai: - Przykro mi, jeżeli przestraszyłem twojego syna. Musisz jednak zrozumieć - teraz, kiedy włożył bransoletę, mamy tylko siedem dni, zanim obudzi się Król Skorpion. 0'Connell wziął ostry zakręt. - My? Jacy my? Ja tylko chcę odzyskać żonę. - Jeżeli Król Skorpion nie zostanie zabity, obudzi i przejmie armię Anubisa. Jonatan nachylił się z tylnego siedzenia. - Rozumiem, że to nie oznacza nic dobrego? 0'Connell spojrzał na niego we wstecznym lusterku. - Wtedy spustoszy świat. - Ach! - powiedział Jonatan, któremu humor wrócił, gdy tylko umilkły strzały. - Pustoszenie świata. Tradycyjna rozrywka. Ardeth Bay ciągnął: - Ktokolwiek zabije Króla Skorpiona, może odesłać jego armię z powrotem do świata umarłych. - Przerwał i spojrzał na 0'Connella. - Lub wykorzystać ją, by zniszczyć ludzkość i zawładnąć ziemią. -Więc to dlatego wykopali staruszka Imhotepa. Tylko ten twardziel może zmierzyć się z Królem Skorpionem. - Taki mają plan - zgodził się Med-Jai. Dojechali już do Muzeum Brytyjskiego i zatrzymali się przed wejściem. Deszcz lał jak z cebra. - Dobra, Alex - powiedział 0'Connell - masz tu zostać i pilnować samochodu. -Ja chętnie popilnuję - zgłosił się Jonatan, ale 0'Connell go zignorował. 60 Alex spojrzał na ojca z naburmuszoną miną. - Pilnować samochodu? Daj spokój, tato. To, że jestem dzieckiem, nie znaczy, że jestem głupi. O'Connell uśmiechnął się do syna i zmierzwił mu czuprynę. Gramoląc się z samochodu, Jonatan powiedział do Aleksa: -Jeśli zobaczysz, że ktoś wybiega stamtąd z wrzaskiem, to będę tylko ja. O'Connell westchnął. -Jonatanie, może faktycznie zostań tu z Aleksem. - Teraz mówisz rozsądnie - Jonatan z ulgą opadł na siedzenie. O'Connell i Ardeth Bay obeszli samochód i otworzyli bagażnik. Leżała w nim strzelba, karabinek maszynowy, pistolety i rozmaita inna broń. - Chcesz sztucer? - zaproponował O'Connell. Oczy Ardetha Baya błyszczały w deszczu. - Nie, wolę karabin. Kiedy O'Connell sięgnął po karabinek maszynowy, niebo przecięła błyskawica, na moment zalewając ich jasnym światłem. Ardeth Bay chwycił O'Connella za rękę i przytrzymał, wpatrując się w tatuaż na grzbiecie jego dłoni. Potem spojrzał O'Connellowi w twarz i zapytał: - Jeżeli powiem do ciebie: Jestem wędrowcem ze Wschodu, szukam zaginionego...? O'Connell zawahał się. Rozpoznał te słowa. Słyszał je gdzieś, kiedyś, bardzo dawno temu. Dalszy ciąg wyrwał mu się zupełnie wbrew jego woli: 61 ¦ - Odpowiem: Jestem wędrowcem z Zachodu, to mnie szukasz. 0'Connell zamrugał gwałtownie. Gdy tylko wypowiedział te słowa, zalała go fala wspomnień z dzieciństwa; z sierocińców i rodzin zastępczych. Jedno z nich było szczególnie wyraźne: twarz starego człowieka, który mówił mu przyjaznym głosem, że dokona wielkich rzeczy. - Pewien starzec nauczył mnie tego, kiedy byłem mały. Ardeth Bay spojrzał na 0'Connella z szacunkiem. - A więc to prawda. Jesteś wolnomularzem, templariuszem. 0'Connell szybko ładował naboje do strzelby. -Jestem... kim? Med-Jai wskazał tatuaż na jego dłoni - tatuaż, który odpowiadał rysunkowi na kartuszu, odkrytym przez Aleksa w świątyni. - Masz znak. 0'Connell cofnął rękę. - A, to? Zrobili mi go w sierocińcu w Hongkongu. - Ten znak świadczy o tym, że jesteś Obrońcą Ludzkości i Wojownikiem Boga. O'Connell wcisnął karabin maszynowy w dłonie Ar-detha Baya. Potem potrząsnął głową. - Pomyliłeś mnie z kimś innym. Rozdział dziesiąty Muzea nocą wyglądają niepokojąco. Posągi i dzieła sztuki, tak interesujące za dnia, po ciemku nabierają niesamowitych i groźnych kształtów; przyczajone w mroku, cicho obserwują człowieka. O'Connell i Ardeth Bay mijali je bezszelestnie i obojętnie. Groźba, której mieli stawić czoło była tysiąckroć bardziej przerażająca, a w dodatku realna. Zgadując, że przeciwnicy nie będą chcieli zwracać na siebie niczyjej uwagi, dwaj mężczyźni idący na pomoc Eve-lyn minęli Galerię Egipską i skręcili do znajdujących się w suterenie magazynów Kiedy zbliżyli się do wielkich składów, w których przechowywano niewystawione w muzeum eksponaty, usłyszeli śpiew niskich głosów. Weszli do zatłoczonej sali pełnej pak i skrzyń stojących pomiędzy nieopa-kowanymi przedmiotami, ogromnymi posągami i rozmaitymi dziwacznymi obiektami. Pochodnie rzucały migotliwe światło, a śpiew stawał się coraz głośniejszy. 63 Ardeth Bay pociągnął 0'Connella za rękaw i wskazał drabinę prowadzącą na podest zawieszony wysoko nad posadzką zagraconego składu. 0'Connell skinął głową i obaj bezszelestnie jak koty wspięli się na górę. Evelyn szamotała się dziko z więzami, którymi mocno skrępowano jej ręce i nogi, gdy mężczyźni w czerwonych turbanach nieśli ją na kamiennej płycie na środek magazynu. Kustosz i Lok-Neh klęczeli wśród kapłanów zanoszących śpiewy i otaczających kręgiem wielki, grubo ciosany blok kamienia. Evelyn spojrzała na kamień z niedowierzaniem. W skale zatopione było zniekształcone i zbutwiałe ciało mumii. Widok, sam w sobie okropny, przeraził ją tym bardziej, że doskonale wiedziała, kto to jest. - Imhotep - szepnęła. Mężczyźni dalej monotonnie śpiewali, a Kustosz umieścił przed skałą Księgę Umarłych i zaczął odczytywać z niej słowa w starożytnym egipskim. - Powstań! Powstań! Powstań! Przez zmumifikowane ciało Imhotepa przebiegła błyskawica. Mumia zaczęła się poruszać. Imhotep powoli wyswobodził ze skały ramiona, potem podniósł głowę, wydzierając ją kamieniowi, wreszcie uwolnił nogi. Mumia ożyła! Mężczyźni przerwali śpiew i pokłonili się przed ożywioną postacią Imhotepa. Potwór przyjrzał im się ohydnymi pustymi oczodołami i skinął głową. - Który mamy rok? - przemówił w starożytnym egipskim, dziwnie wymawiając słowa ustami bez języka. 64 Kustosz wystąpił gorliwie naprzód i odpowiedział w tym samym języku: - Panie, to Rok Skorpiona. Mumia szybkim ruchem obróciła głowę ku niemu. - Naprawdę? - Tak - odparł Kustosz. Imhotep odrzucił w tył zasuszoną głowę, śmiejąc się głośno i triumfalnie. Potem odwrócił się, coś wyczuwając. Evelyn spojrzała w tę samą stronę i zobaczyła Meelę, która zbliżała się do niego. Błysnęło i widok przed oczami Eve-lyn zmienił się, zupełnie jak w katakumbach w świetle pochodni. Meela szła teraz powolnym krokiem przez pałac faraona, niemal naga oprócz skomplikowanych malunków pokrywających jej ciało od stóp do głów. W nagłym przebłysku Evelyn zrozumiała, że Meela była w istocie Ank-su-namun, ukochaną Imhotepa. W mgnieniu oka wizja zniknęła i Evelyn znów zobaczyła Meelę. Kobieta stanęła tuż obok Imhotepa. Kustosz przyjrzał jej się. - Nie obawiaj się. Meela nawet na niego nie spojrzała. - Nie znam strachu. A potem w starożytnym egipskim dodała: -Jestem odrodzoną Ank-su-namun. Imhotep zmierzył ją spojrzeniem pustych oczodołów. - Tylko ciałem. Ale wkrótce... - Przegniłe wargi mumii i jego rozkładające się policzki ułożyły się w ohydny uśmiech. - Wkrótce sprowadzę z zaświatów twoją duszę. Lok-Neh wlał fiolkę kwasu do zamka skrzynki Króla Skorpiona. Przepalony kwasem metal zadymił. 5 - Mumia powraca 65 Gdy zamek się przepalił, Kustosz nachylił się gorliwie do ucha mumii. - Książę Imhotep będzie zadowolony — obiecał. Lok-Neh pokiwał głową i podniósł wieko skrzynki. W środku leżał jedynie jakiś stary wazonik. - Gdzie ona jest? Gdzie jest bransoleta? - wykrztusił Kustosz. Twarz Lok-Neha stężała. - Chłopak - warknął. Alex stał obok samochodu ojca i z ożywieniem opowiadał coś wujowi. -... a na samym szczycie tej złotej piramidy był ogromny diament. Jonatan nachylił się do niego zaciekawiony. - Wielki diament? Jak wielki? - Był tak duży, że odbijał promienie słońca i mrugał z daleka na podróżnych, przywołując ich na spotkanie śmierci. Tymczasem Meela całą uwagę skupiła na mumii. - Mam dla ciebie podarek, ukochany mój - powiedziała w starożytnym języku. Wskazała Evelyn, przywiązaną do kamiennej płyty. -Wiedziałam, że ucieszy cię widok jej śmierci. Imhotep mruknął z satysfakcją. Meela strzeliła palcami. Grupa kapłanów podbiegła i uniosła kamienną płytę, na której leżała Evelyn. Zanieśli 66 ją do wielkiego otwartego sarkofagu, w którym płonął ogień. - O mój Boże! - krzyknęła Evelyn, walcząc z więzami. Imhotep roześmiał się. - Zaświaty cię oczekują. - Poczekaj tylko! - wrzasnęła Evelyn. -Już ja cię z powrotem odeślę do grobu! Kustosz uśmiechnął się szeroko. - Nie wtedy, jeżeli najpierw złożymy cię w twoim. - Spalić ją! - rozkazał Imhotep. Kapłani podeszli do gorejącej trumny i przechylili płytę w stronę płomieni. Evelyn z krzykiem stoczyła się... .. .prosto w ramiona własnego męża, który parę sekund wcześniej zeskoczył z podestu. W tej samej chwili z góry otworzył ogień Ardeth Bay, zasypując kapłanów gradem kul. Kapłani rzucili się szukać osłony. Kustosz ukrył się za płonącym sarkofagiem. Meela schowała się za Imhotepem, a ten stał niewzruszony, gdy kule przeszywały jego ciało. Na zewnątrz, Jonatan i Alex usłyszeli huk wystrzałów. Spojrzeli po sobie i obaj rzucili się do drzwi samochodu. - Otwieraj, otwieraj, otwieraj! - wrzeszczał Alex. - Puszczaj, puszczaj, puszczaj! - krzyczał Jonatan. Przednie drzwi otworzyły się i obaj wskoczyli do środka. Jonatan wcisnął kluczyk w stacyjkę, przekręcił go gwałtownie.. . i kluczyk złamał się z trzaskiem w stacyjce. Alex wpadł w panikę. 67 - Złamałeś go! - Cicho, Alex! Jeśli ktoś tu ma prawo wpadać w histerię, to tylko i wyłącznie ja! 0'Connell z trzaskiem otworzył składany nóż i przeciął sznury krępujące Evelyn. W drugiej ręce trzymał strzelbę i ostrzeliwał z niej kapłanów, którzy rzucili się całą gromadą wjego stronę. Któryś pocisk trafił jednego z kapłanów prosto w pierś, odrzucając go w tył na innego. Obaj wpadli prosto do płonącego sarkofagu. Ponad nimi Ardeth Bay biegł wzdłuż podestu i strzałami z karabinu utrzymywał pozostałych w bezpiecznej odległości. Imhotep spojrzał prosto w oczy 0'Connella. - Ty! - ryknął, nie zwracając uwagi na kule dziurawiące mu pierś. Imhotep schwycił czarną urnę, którą Meela i Lok-Neh przywieźli z Hamunaptry i przesunął nad nią dłoń. - Powstańcie, moi słudzy! Zbierzcie swe kości! Zbierzcie swe członki! Otrząśnijcie ziemię ze swych ciał! Wasz pan przybył! Imhotep zerwał pokrywkę urny. Z jej wnętrza wytrysnęła chmura piasku i przybrała kształt czterech mumii żołnierzy. Evelyn i O'Connell wspięli się na podest i dołączyli do Ardetha Baya, a potem spojrzeli w dół i dostrzegli biegnące ku nimłnumie. - Tylko nie to. Znów oni -jęknął O'Connell. Imhotep wskazał na nich ręką i ryknął: - E-heeby-uut Set-nal 68 O'Connell złapał Evelyn za rękę i rzucił się do ucieczki, a tuż za nimi biegł Ardeth Bay. Jonatan i Alex usłyszeli krzyki mumii i wygramolili się z samochodu. - Co robić? Co robić? - zawołał Jonatan. Alex popatrzył na wuja, nie kryjąc rozczarowania. - Mnie pytasz? Przecież ja mam tylko osiem lat! Rozdział jedenasty O'Connell, Evelyn i Ardeth Bay wypadli przez boczne drzwi muzeum jak wystrzeleni z procy i rzucili się biegiem boczną alejką. Chwilę później cała ceglana ściana gmachu eksplodowała, przebita przez cztery mumie żołnierzy, które pognały za nimi. Trójka uciekających okrążyła narożnik muzeum i zatrzymała się z impetem przed frontowym wejściem. W samochodzie nie było nikogo! - Co, u diabła... - zaczął 0'Connell. Przerwał mu pisk opon i krztuszenie się starego silnika. Zza rogu wypadł jaskrawoczerwony piętrowy autobus. Zahamował, a gdy otworzyły się drzwi. 0'Connell i pozostała dwójka wskoczyli do środka. Evelyn uściskała Alek-sa, a 0'Connell rzucił Jonatanowi spojrzenie mówiące wyraźnie: Ja cię chyba zabiję". - Co się stało z moim samochodem? 70 - Byliśmy zmuszeni poszukać innego środka transportu - odparł jakby nigdy nic Jonatan. - Piętrowy autobus?! - krzyknął 0'Connell. Jonatan pokazał palcem Aleksa. - To jego pomysł. - Nieprawda! - zawołał Alex. - Prawda! - Nieprawda! -Jedźcie już! - krzyknęli Evelyn i O'Connell. Jonatan nacisnął pedał gazu i zmienił bieg. Autobus szarpnął i ruszył. O'Connell pobiegł na tył autobusu, dostrzegając w samą porę, że cztery mumie przebiegły po masce jego idealnie utrzymanego beauforda i zgniotły dach. Mumie przyśpieszyły kroku. Biegnąc z niewiarygodną prędkością, zaczęły doganiać autobus. - Nienawidzę mumii - warknął O'Connell. Ardeth Bay podszedł do niego. - A teraz cieszysz się, że mnie widzisz? - Zupełnie jak za dawnych dobrych czasów - warknął O'Connell i pobiegł na piętro autobusu, ładując po drodze strzelbę. Ze swojego punktu obserwacyjnego 0'Connell widział, jak mumie rzucają się do ataku, nieludzkimi głosami wykrzykując swoją żądzę krwi. Chociaż Jonatan przydusił pedał gazu do podłogi, mumie w parę sekund dogoniły autobus. O'Connellowi bardzo się to nie spodobało. Wystrzelił raz, a po chwili jeszcze szybko trzy razy. Kule wyrwały dziury w klatkach piersiowych dwóch mumii. 71 Mumie rozdzieliły się z wrzaskiem i po każdej stronie autobusu biegły dwie szkarady. Przemykały po ścianach budynków wzdłuż ulicy, a ich ciała poruszały się równolegle do jezdni. - Super - mruknął 0'Connell. Zanosiło się na niełatwą przeprawę. Pierwsza z ożywionych mumii zbliżyła się do autobusu na tyle, że potężnym skokiem dostała się na górę, lądując tak ciężko, że dach pojazdu zaczął się zapadać. O'Con-nell przyklęknął na jedno kolano i strzelił w górę, ale metalowy dach osłabił znacznie siłę strzału. Szpony mumii przebiły i oderwały kawał dachu. 0'Connell wystrzelił ponownie prosto w twarz mumii. Wrzasnęła pozostałą jej resztką twarzy i rzuciła się na 0'Connella. Strzelba wypadła Rickowi z ręki i potoczyła się przejściem między siedzeniami. Z parteru autobusu Ardeth Bay obserwował mumie żołnierzy, które zniknęły z pola widzenia, kiedy wspięły się na ściany budynków. Potem, bez ostrzeżenia, jedna z nich uderzyła w okno autobusu z taką siłą, że Med-Jai musiał się cofnąć. Szybko się jednak opanował i otworzył ogień z karabinu. Posypało się szkło. Kule przecięły ciało mumii, rozrywając je na pół. Dolna połowa mumii upadła na ulicę i potoczyła się po jezdni. Ardeth Bay wyrwał magazynek z karabinu i sięgnął po następny, ale autobus właśnie zarzucił i magazynek wypadł mu z dłoni. Pochylił się, żeby go podnieść, a kiedy się wyprostował, mumia żołnierza, którą dopiero co przeciął 72 na pół, wdarła się do środka, opierając na samych rękach i wyrwała mu z dłoni karabin. Med-Jai zaczął cofać się przejściem między siedzeniami, a korpus mumii przedzierał się na rękach, wrzeszcząc dziko. Zobaczył, że Evelyn ogląda się za siebie i chwytając Jonatana za ramię woła: - Skręcaj! Skręcaj! Autobus znowu zarzucił, przechylając się na lewe koła i przewracając latarnię. Ardeth Bay i mumia stracili równowagę. Med-Jai podniósł się na nogi, gdy mumia prze-czołgała się przez najbliższe siedzenie i uniosła ręce. Palce mumii kończyły długie na dziesięć centymetrów szpony, ostre jak brzytwy. Potwór rzucił się na Med-Jai, zostawiając na piersi wojownika pustyni krwawe ślady. Ardeth Bay wrzasnął, zataczając się do tyłu na Evelyn i Aleksa. - Skręcaj! Skręcaj! Skręcaj! - krzyknęła Evelyn do Jonatana. Jonatan posłusznie skręcił w prawo i potrącił zaparkowany na poboczu samochód. Tym razem mumia żołnierza była na to przygotowana. Przytrzymała się mocno siedzenia, a kiedy autobus znów wyrównał kurs, jeszcze raz uderzyła i zraniła Med-Jai do krwi. Na górze 0'Connell poczuł na sobie ciężar ciała mumii, która próbowała go przydusić do ziemi. Udało mu się zepchnąć ją z siebie, ale mumia natychmiast poderwała się na nogi i chwyciła O'Connella za gardło, z łatwością go podnosząc i waląc jego głową o sufit autobusu. 73 CConnell walczył o oddech, ale nie mógł zaczerpnąć powietrza. Zaczęło mu się robić ciemno przed oczami. Walił potwora w ramię, ale ten miał dziesięć razy więcej siły niż on i nie czuł bólu. Autobus bez ostrzeżenia mocno zarzucił. Mumia żołnierza i CConnell potoczyli się po podłodze. CConnell wylądował na czworakach i potrząsnął głową. Kiedy czarne plamy przestały mu latać przed oczami, zobaczył leżącą w przejściu strzelbę i zaczął się do niej czołgać. Ledwie zdołał dotknąć kolby czubkami palców, gdy autobus zarzucił ponownie, potrącając zaparkowany przy ulicy samochód i wyrzucając strzelbę na dach nad kabiną kierowcy. Mumia chwyciła CConnella za kark i zaczęła zaciskać palce. Evelyn zobaczyła, że Ardeth Bay uderza w ściankę oddzielającą siedzenie kierowcy od pasażerów. W tej samej chwili coś spadło z hukiem na dach kabiny. Odwróciła się, oczekując widoku kolejnej mumii, ale zobaczyła coś zupełnie innego: strzelbę. Evelyn złapała Jonatana za kołnierz i spojrzała mu w twarz. - Nie skręcaj! Wychylając się mocno przez boczne okno, sięgnęła i złapała broń. Za jej plecami mumia dźwignęła w górę Ardetha Baya i uniosła szponiastą dłoń, by zadać ostateczny cios. Jej triumfalny wrzask utonął w huku wystrzału, który oderwał jej głowę. 74 Evelyn przeładowała strzelbę i przycisnęła wylot lufy do brzucha potwora. Pozbawiona głowy mumia przeleciała przez przejście między siedzeniami. Ardeth Bay opadł na ziemię, rzucając Evelyn pełne wdzięczności spojrzenie. Ulga nie trwała długo. - Oj oj oj! - zawołał Jonatan. Tuż przed nimi wyrosła estakada dla pieszych przerzucona nisko nad ulicą. - Nie zmieścimy się! - wrzasnął Alex. Na górnym pokładzie O'Connell szarpał mumię za palce, usiłując wyrwać się z jej uścisku. Przed oczami zaczął widzieć gwiazdy... ale poza tym dostrzegł coś jeszcze... coś wielkiego, szarego i bardzo przypominającego niski kamienny most. Rozpaczliwie zaczął kopać i uderzać mumię, na moment uwalniając się z jej szponów. Padł na podłogę i zakrył rękami głowę. Mumia spojrzała na niego ze zdziwieniem. W ostatniej sekundzie obróciła się i na wysokości przedniej szyby dostrzegła estakadę dla pieszych. Autobus uderzył w mostek przy pełnej prędkości. Dolne dwie trzecie karoserii pojechało dalej, a górna jedna trzecia, w mgnieniu oka eksplodowała odłamkami szkła i stali. O'Connell zakrywał oczy i uszy rękami. Poczuł, że zasypały go odłamki szkła. Potem zapadła cisza, tylko wiatr i deszcz szumiały jednostajnie. Po paru sekundach odważył się podnieść głowę. 75 Dach zniknął, zniknęła też mumia żołnierza. CCon-nell klęczał pod gołym niebem, a przed sobą miał most Tower. Szybko poczołgał się do schodków i na pół zszedł, na pół ześliznął się na dolny poziom. Na przodzie autobusu Alex zarzucił ramiona na szyję Jonatana i zawołał: -Wujku Jonie, jesteś świetnym kierowcą! Jonatan też uścisnął chłopca, lecz nagle krzyknął, odsuwając go na bok. Kolejna mumia wsadziła głowę do środka. - Aaaaa! - wrzasnął Jonatan. - Aaaaa! - odwrzasnęła mumia, lecz w jej otwarte usta ktoś wsunął szybko lufę strzelby. - Alex, zamknij oczy - powiedział CConnell spokojnie, a potem nacisnął spust. Głowa potwora zniknęła, a korpus stoczył się po karoserii autobusu i zniknął za barierką mostu Tower. Alex wystawił głowę za okno i krzyknął: - Superzabawa, chyba że to wam ktoś dołoży, co? Jonatan zmienił bieg na niższy, bo autobus zaczął rzęzić i krztusić się. Masując sobie gardło, CConnell poszedł na tył wozu, gdzie Ardeth Bay siedział, przyciskając dłonie do ran. - Nic ci nie jest? - spytał CConnell. Med-Jai skrzywił się z bólu. - Wolę towarzystwo wielbłądów. CConnell położył dłoń na ramieniu wojownika, po czym podszedł do Evelyn, która uśmiechnęła się do niego ciepło. Uściskał ją i pocałowali się delikatnie. - Uch, czulą się - mruknął Alex i ruszył między siedzeniami szukać interesujących kawałków mumii. 76 Autobus zatrzymał się na drugim końcu mostu. Evelyn opuściła dłonie, którymi obejmowała męża w talii i przycisnęła je do jego piersi. - Co ja bym bez ciebie zrobiła? Wzruszył ramionami. - Czy wszystkie egiptolożki sprawiają tyle kłopotów? - Ratunku! Okrzyk był krótki i rozpaczliwy. CConnell rzucił się pędem na tył autobusu, ale i tak nie zdążył dotrzeć tam na tyle szybko, by zrobić coś więcej, niż tylko patrzeć jak Lok--Neh wlecze jego syna do czekającej w pobliżu limuzyny. W chwili, gdy CConnell wypadł z autobusu i rzucił się biegiem, limuzyna - i jego syn - zniknęli za zakrętem. Rozdział dwunasty I mhotep stał w najwyższym punkcie murów Muzeum Brytyjskiego. Niewielka armia jego sług skupiła się poniżej. Obok niego stała Meela - wcielenie ukochanej Ank--su-namun - i jeszcze jeden śmiertelnik, który zdecydował się mu służyć. Imhotep przemówił: - Teraz udam się do Ahm Shere i zabiję Króla Skorpiona. Odwrócił swoją straszną twarz do Meeli. -1 razem będziemy rządzić światem - odparła. Kustosz wystąpił niespokojnie naprzód. - Mój panie... oni mają Berło Ozyrysa. Widziałem je. Imhotep spiorunował Kustosza wzrokiem, a potem położył przegniłą rękę na ramieniu Meeli i znów zaczął oddychać spokojniej. - Podróż do Ahm Shere to pewna śmierć. Nigdy nie będą mieli okazji go użyć. 78 Pochylił się, chcąc pocałować Meelę. Najpierw cofnęła się ze wstrętem przed jego trupią twarzą, potem jednak uległa czarowi jego nieśmiertelnej mocy. Zobaczyła Im-hotepa takim, jaki był w dniach swojej świetności - młodego wspaniałego mężczyznę o brązowej skórze i silnych ramionach, w których trzymał Ank-su-namun. Meela ochoczo oddała pocałunek. Pozostający poza zasięgiem czaru Imhotepa Kustosz skrzywił się, widząc, jak Meela całuje przegniłe wargi mumii. rozdziel TRzynasTy O'Connell i Evelyn stali nad brzegiem Tamizy, pogrążeni w przygnębieniu głębszym niż ciemność burzowych chmur, wiszących nad Londynem. Ardeth Bay, z obandażowanymi ranami, pokuśtykał do nich i położył ręce na ich ramionach. - Nie obawiajcie się o swoje dziecko, przyjaciele -powiedział cicho. - Nie mogą zrobić mu krzywdy, bo nosi bransoletę. Evelyn spojrzała na męża. - Alex mają na ręku? 0'Connell pokiwał głową. - Powiedział, że kiedy ją założył, zobaczył piramidy w Gizie, a potem świątynię w Karnaku. Med-Jai przytaknął. - Kiedy dotrą do Karnaku, bransoleta wskaże im następny etap podróży. - Podróży do Ahm Shere - odgadła Evelyn. 80 Chwyciła męża za ramię. -Jeśli nie dotrzemy tam pierwsi, nie będziemy mieli pojęcia, dokąd jechać dalej. 0'Connell pokiwał głową. - Coś mi się zdaje, że przyda nam się latający dywan. Jęk lokomotywy podniósł się o jeden ton, zamienił w stały łoskot silnika i pociąg ruszył ze stacji w Kairze. Na dachu każdego wagonu jechało pięćdziesięciu uzbrojonych mężczyzn w czerwonych turbanach, przyglądając się, jak nikną w oddali potężne piramidy i Sfinks w Gi- zie. Kustosz i Meela siedzieli w luksusowej salonce. Lok--Neh pilnował Aleksa. - Kiedy książę Imhotep ostatni raz natknął się na CConnellów, zesłali jego nieśmiertelną duszę do świata podziemi - powiedział Kustosz. - Choć znów stanie się potężny, wciąż będzie można go zranić. Tylko z armią Anubisa będzie niezwyciężony. Podał Meeli czarną księgę. - Zawsze miej ją przy sobie. Alex zagwizdał z podziwem. - Hej, to jest Księga Umarłych1. Sięgnął po nią, ale Lok-Neh uderzył go po dłoni. Meela uśmiechnęła się kocim uśmiechem. -Jaki mądry chłopiec - zamruczała. - Mama musi za tobą strasznie tęsknić. -Jej głos stwardniał. -Jeśli chcesz ją jeszcze zobaczyć, lepiej bądź grzeczny. Alex skrzywił się. 6 - Mumia powraca 81 - Proszę pani, ja nie słucham nawet rodziców, a pani myśli, że będę słuchał pani? Meela odsunęła niesforny kosmyk włosów z twarzy Aleksa i odparła słodko: - Bo twoi rodzice nie wsuną ci do łóżka jadowitego węża, kiedy śpisz. Oczy Aleksa rozszerzyły się z przerażenia. Kustosz popatrzył na Lok-Neha. - Książę Imhotep chce się widzieć z chłopcem. Lok-Neh pokiwał głową i brutalnie pociągnął Aleksa w stronę tylnych drzwi wagonu. W tej samej chwili Red, Jacques i Spivey weszli przednimi, wnosząc przykryte kocem pudło. - Zdobyliście, o co was proszono? - spytał kustosz. Red pokiwał głową. - Och, bez problemu. Musieliśmy zabić dwóch strażników z muzeum, żeby to wynieść. Jacques zdjął koc i odsłonił skrzynię, która zawierała bezbożne organy Imhotepa, usunięte z jego ciała podczas mumifikacji. Bez nich nie mógł odzyskać pełnej mocy. Kustosz sięgnął po skrzynię, ale Jacąues odsunął ją, gniewnie przesuwając palcami po wypisanych na wieku hieroglifach. - Ta skrzynia jest przeklęta. Tu jest napisane, że istnieje jeden żywy, który zabije każdego, kto ją otworzy. - Tak, tak - powiedział Kustosz niedbale. - I wyssie z nich życie," a potem znów stanie się sobą. Wszyscy znamy tę historię. Red pokiwał głową. 82 - Słyszeliśmy też, że wszyscy ci goście z Ameryki, którzy znaleźli ją dziesięć lat temu, zginęli. Straszną śmiercią. Mając to na względzie... Spivey wystąpił naprzód z szerokim uśmiechem. - Chcemy dziesięć tysięcy. Kustosz zmarszczył brwi. - Umawialiśmy się na pięć. Red przycisnął skrzynię do siebie. - Dostaniemy dziesięć albo sprzedamy ją komuś innemu. Meela podeszła do nich i pogładziła Reda po ramieniu. - Niech będzie dziesięć. - Odwróciła się i skierowała w stronę tylnych drzwi. - Proszę za mną, panowie. Otrzymacie należną wam zapłatę. Lok-Neh wepchnął Aleksa do ostatniego wagonu. Był to wagon bagażowy, który został przekształcony w starożytną egipską świątynię. Niewielkie wnętrze oświetlały pochodnie, w maleńkich metalowych czarkach paliło się. kadzidło. Na środku stała postać o zakrytej kapturem twarzy. Lok-Neh skłonił się, a postać obróciła się do nich. - Aaaa! - wrzasnął Alex. W świetle pochodni ukazała się przegniła tWaife. potwora i puste oczodoły świecące czerwienią. ,•* > - Keetash issirian ibn... - zaczął Imhotep,-'. ."jeste^tym wybranym, który zaprowadzi mnie do Ahm Shere. Alex głośno przełknął ślinę. ' . ^ - A jeśli tego nie zrobię? Jeśli trochę... zabłądzę czy coś takiego? v v, 83 Imhotep uśmiechnął się groźnie. - Masz w sobie siłę, mały człowieku. Jesteś synem swojego ojca. Aleja wiem coś, czego ty nie wiesz. Imhotep złapał bransoletę na nadgarstku Aleksa. Chłopiec chciał się wyrwać z uścisku martwej dłoni, ale mumia trzymała go mocno. - Ta bransoleta to dar i przekleństwo. Piaski czasu już się przesypują na twoją niekorzyść. - Tak, tak - odparł Alex -już to słyszałem. Zakładam bransoletę, siedem dni, Król Skorpion się budzi. Imhotep roześmiał się chrapliwie. -A słyszałeś też może, że jeśli nie wejdziesz do wnętrza piramidy, zanim słońce padnie na nią siódmego ranka, bransoleta wyssie z ciebie życie? Alex zbladł. - Tę część przegapiłem - szepnął. Szybko zaczął liczyć na palcach. - Zaraz, chwila! To znaczy, że zostało mi tylko pięć dni! Mumia pokiwała głową. - Więc chyba lepiej byłoby nie zabłądzić, nie sądzisz? Alex zazgrzytał zębami. - Mój tata skopie ci tyłek. Zza drzwi dobiegł nagle głos Meeli. Imhotep szybko obrócił się na pięcie i wrócił do swojego ołtarza. Lok--Neh złapał mocno Aleksa za rękę i wyprowadził z wagonu. Meela weszła tylnym wejściem, a za nią Red, Ja-cques i Spivey. - Tutaj, panowie - powiedziała Meela - otrzymacie swoją sprawiedliwą zapłatę. 84 - Tylko żadnych sztuczek, kobieto - wycedził zdenerwowany Red. - Nie oddamy skrzyni, póki nie będziemy zadowoleni. - Satysfakcja na pewno was nie ominie - zamruczała Meela i wyszła z wagonu towarowego, płynnym ruchem zamykając za sobą drzwi. - Co, u diabła? - zawołał Red. Imhotep stał nieruchomo skryty w cieniu. - Kogo my tu mamy? - spytał Red, przypatrując się tajemniczej postaci. Imhotep wyszedł w krąg światła i ryknął. Trzej mężczyźni wrzasnęli z przerażenia, a Spivey obrócił się i zaczął walić w zamknięte drzwi. Metalowa płytka odsunęła się, ukazując piękną twarz Meeli. - On chce, żebyście otworzyli skrzynię. Szybko, skrzynia! - wrzasnęła kobieta i zatrzasnęła wizjer. Spivey rzucił się desperacko w stronę skrzyni. - Nie! - wrzasnął Jacąues. Spivey go zignorował. Chwycił za wieko skrzyni i szarpnął je. Wieko odskoczyło z sykiem i ze środka wydostał się biały opar. Imhotep w mgnieniu oka znalazł się obok Spiveya. - Aaaaaa! - zawył Spivey. Imhotep otworzył swoje potworne usta i zaczął wysysać ze Spiveya życie, sięgając do samej jego istoty, aż ciało mężczyzny osunęło się, skruszone, na podłogę. Imhotep ryknął jeszcze głośniej i rzucił zwłoki w stronę Reda i Jac- Mężczyźni cofnęli się i zaczęli strzelać. 85 Na zewnątrz wagonu Meela i Kustosz siedzieli spokojnie, słuchając huku wystrzałów, po którym dobiegły ich krzyki ludzi. Potem zapadła cisza. Drzwi wagonu towarowego otworzyły się i do salonki wszedł Imhotep. Zniknęło jego przegniłe skurczone ciało. Przed nimi stał Wielki Imhotep, Książę Piasków, który dwukrotnie pokonał śmierć. Rozdział czternasty To jest ten twój latający dywan? - zapytała sceptycznie Evelyn, przyglądając się rozpadającemu się budynkowi, przed którym stali. Wypłynęli z Londynu statkiem i dotarli do Kairu w rekordowo krótkim czasie. Tam 0'Connell wynajął samochód i zawiózł ich na pustynię, na najbardziej zapuszczony kawałek lądowiska, jaki kiedykolwiek widziano na Środkowym Wschodzie. Samotny blaszany hangar ozdobiony był szyldem, który sprawiał wrażenie, jakby za chwilę miał się urwać. Napis na nim głosił: LINIE LOTNICZE „LATAJĄCY DYWAN". Od chwili porwania Aleksa 0'Connell prawie się nie odzywał. Teraz jakby otrząsnął się z przygnębienia. - Wszystko będzie dobrze - obiecał. - To fachowiec. Drzwi otworzyły się i stanął w nich zarośnięty ubrudzony smarem mężczyzna. Miał potargane długie włosy i uśmiechał się miło. Uśmiech zniknął jednak, kiedy 87 rozpoznał Ricka O'Connella. Cofnął się do środka, zatrzasnął drzwi i zaryglował je. -Jest trochę nieśmiały - powiedział 0'Connell. -Jonatanie, zajmij się bagażami. Jonatan podniósł Berło Ozyrysa, z którym nie rozstawał się od nocnego ataku. - Mam pełne ręce roboty... - Słuchaj no... - warknął 0'Connell ostrzegawczym tonem, wyrywając mu berło z ręki. Jonatan zaczął się nagle spieszyć. - Dobrze, dobrze. Już biorę torby. 0'Connell wyjął broń i odstrzelił zamek w drzwiach hangaru, a potem otworzył je kopniakiem. Za drzwiami widać było oazę i niedużą wioskę; hangar składał się z trzech ścian i dachu. Pilot o zmierzwionych włosach stał przy niskiej ławce, pośpiesznie zbierając mapy i wpychając je do plecaka. - Chyba nie ucieszył się na twój widok - powiedziała Evelyn. 0'Connell potrząsnął głową. - Izzy nigdy mnie jeszcze nie zawiódł. - O'Connell, wybij to sobie z głowy! - krzyknął Izzy. - Za każdym razem, kiedy się z tobą zadaję, zaliczam kulkę! Ostatnim razem dostałem w tyłek! Spójrz tylko! Przez ciebie jestem w żałobie po własnym zadku! O'Connell przewrócił oczami. - Izzy, nie mamy czasu na wspomnienia. Potrzebujemy transportu. Natychmiast. - Nie! - odparł pilot. - Znów mnie postrzelą! Wiem to. Mówię ci. Pamiętasz ten skok na bank w Marakeszu? 88 Evelyn uniosła brew i spojrzała na męża pytająco. - Skok na bank? O'Connell uśmiechnął się czarująco i wzruszył ramionami. - To nie to, co myślisz. - To dokładnie to, co pani myśli - powiedział drwiąco Izzy. - Lecę wysoko, chowam się pod słońce, on mi każe zejść niżej. Lecę nisko, powolutku, kryję się i od razu dostaję postrzał! Leżę na środku drogi, śledziona mi wypada, a on odjeżdża sobie z jakąś tancereczką od tańca brzucha! Brew Evelyn podniosła się jeszcze wyżej. - Taniec brzucha? - Evelyn zwróciła się do Izzy'ego. -Wydaje mi się, że powinniśmy się bliżej poznać. O'Connell zdjął z ramienia torbę i rzucił ją na stolik Izzy'ego. - Przestań jęczeć. Tym razem dostaniesz forsę. Pilot zastanowił się, potem rozejrzał wkoło, wskazując na marną wioszczynę i bezkresne piaski. - O'Connell, a przyjrzałeś się choć trochę tej okolicy? Po co mi pieniądze? Gdzie, do diabła, mam je tu wydać? 0'Connell pchnął go w pierś złotym berłem. - Słuchaj, Izzy. Powiem krótko. Porwano mojego synka i zrobię wszystko, żeby go odzyskać. Każde słowo podkreślał pchnięciem berła. Izzy spoglądał zaskoczony na złotą laskę. 0'Connell poruszył nią w prawo, potem w lewo, a oczy pilota podążały za nią, jak oczy kota za uciekającą myszą. - O'Connell - powiedział Izzy - daj mi to złote cudo, a zabiorę cię, dokąd tylko zechcesz. O'Connell objął Izzy'ego. 89 - To rozumiem! Dał pilotowi berło, a Izzy odbiegł radośnie, żeby ukryć je w bezpiecznym miejscu. Jonatan wszedł do hangaru, uginając się pod ciężarem bagaży. Rzucił je na ziemię, otarł czoło i spytał: - Hej, gdzie mój złoty kijek? 0'Connell wzniósł kciuk w górę. - Nie martw się, postąpiliśmy właściwie. Jonatan spojrzał na niego podejrzliwie. - Na pewno? Mimo narzekań i niebudzącego zaufania wyglądu, kiedy Izzy zabrał się do roboty, działał szybko. Po chwili był spakowany i gotów do drogi. Kiedy jednak zobaczył trzynastu uzbrojonych jeźdźców, którzy z wprawą zatrzymali wierzchowce, wzniósł ręce do nieba i jęknął: - Mówiłem! Wiedziałem! Zaraz dostanę jakąś kulkę. Jeźdźcom przewodził Ardeth Bay. Zsiadł z konia i na powitanie uścisnął 0'Connellowi dłoń. Potem wskazał swoich towarzyszy. - To przywódcy dwunastu plemion Med-Jai. Ardeth Bay podniósł rękę. - Horus! - zawołał. Z nieba spadł sokół i wylądował na jego ramieniu. - A to mój najlepszy i najmądrzejszy przyjaciel. Będzie informował przywódców plemion, gdzie jesteśmy, żeby mogli za nami podążyć - przedstawił go Ardeth Bay, zasalutował swoim sprzymierzeńcom i zawołał: 90 - Harum bara shad\ Dwunastu mężczyzn oddało salut, zawróciło konie i odjechało. W oczach Ardetha Baya widniała duma, ale głos miał opanowany. - Jeżeli armia Anubisa powstanie, Med-Jai zrobią wszystko, by ją powstrzymać. Izzy zaprowadził całą czwórkę za róg swojego prowizorycznego hangaru. Wszyscy stanęli jak wryci. Nisko nad ziemią kołysał się sterowiec, przywiązany grubymi linami do skarłowaciałego daktylowca. Pod jego kopułą zwisał stary kuter rybacki. Całość sprawiała wrażenie chałupniczego eksperymentu. Izzy uśmiechnął się z dumą. - Ślicznotka, prawda? 0'Connell był wyraźnie rozczarowany. - Przecież to balon. - To sterowiec - poprawił Izzy. - Gdzie jest twój samolot? Izzy wyprostował się. - Samoloty to przeżytek. 0'Connell pomasował skronie. - Wiesz co, Izzy, miałeś rację. -Tak? - Ktoś cię naprawdę kiedyś zastrzeli. rozdziel PięraasTy Sterowiec płynął cicho niczym chmura przez oświetlone księżycem niebo Egiptu. W ogóle nie czuło się jego prędkości, chyba że spojrzało się w dół, na przesuwającą się poniżej ziemię. Ardeth Bay nerwowo chodził po pokładzie rybackiego kutra, głaszcząc Horusa. Jonatan stał przy bulaju kabiny i, włożywszy rękę do środka, szukał czegoś nerwowo. Ardeth Bay przyglądał mu się przez chwilę, a potem powiedział z namysłem: - 0'Connell nie chce w to uwierzyć, ale niczym Ho-rus leci na spotkanie przeznaczenia. Jonatan nie przestawał grzebać w kabinie. - Tak, tak. To bardzo ciekawe. Opowiedz mi coś więcej o tej złotej piramidzie. - Napisano, że od czasów Króla Skorpiona żaden człowiek, który zobaczył ją na własne oczy, nie wrócił stamtąd żywy - stwierdził ponuro Ardeth Bay. 92 Jonatan sięgnął jeszcze głębiej przez bulaj, posapu- - Gdzie to wszystko jest napisane? - poczerwieniał z wysiłku. - Ach! - Cofnął rękę, trzymając w niej Berło Ozyrysa. - No! Mam je! Niezłe, prawda? Med-Jai przyznał mu rację. - Istotnie. A skoro Kustosz zareagował na jego widok tak, jak mówiłeś, to znaczy, że jest bardzo ważne. Na twoim miejscu dobrze bym go pilnował. Jonatan przycisnął złotą laskę do serca. - Nawet bogowie mi go nie odbiorą. W tym momencie podszedł do niego Izzy i wyrwał mu berło z ręki. - To moje, chudzielcu. Łapy przy sobie. Jonatan zgarbił się. Ardeth Bay tylko się zaśmiał. Evelyn i 0'Connell siedzieli na dziobie kutra, przypatrując się oświetlonym księżycem krajobrazom. Poza skrzypieniem lin łączących kuter ze sterowcem żaden hałas nie zakłócał ciszy i na jakiś czas oboje zatopili się w rozmyślaniach o porwanym synu. Wreszcie 0'Connell przerwał milczenie: - Wiesz, nigdy ci tego nie mówiłem, bo to śmiesznie brzmi, ale kiedy cię zobaczyłem po raz pierwszy, miałem dziwne wrażenie, że to już się kiedyś zdarzyło. Evelyn uśmiechnęła się do swoich wspomnień. - Nie, więcej nawet... to znaczy... - ciągnął 0'Connell - czułem, że od tego nie da się uciec... że to przeznaczenie. Trochę dziwacznie to brzmi, prawda? 93 Evelyn wzięła go za rękę. - Nie, to brzmi całkiem normalnie. Jesteśmy sobie przeznaczeni, Rick. Pasujemy do siebie. Uścisnęła mocno jego dłoń, a oczy miała pełne łez. - Evy, odnajdziemy go... przysięgam. Podróż pociągiem stała się nieznośna; upał, dokuczliwe muchy, a na dodatek Aleksowi na nic nie pozwalano. Miał tylko siedzieć cicho. Postukiwał palcami w ramę okna, a Lok-Neh piorunował go wzrokiem. -Już jesteśmy na miejscu? - spytał chłopiec. - Nie - odparł Lok-Neh. -Już jesteśmy? -Nie. -Już jesteśmy? -Nie. -Już jesteśmy? Lok-Neh zerwał się na równe nogi i wbił ostrze noża między dwa palce dłoni Aleksa. Nóż zatopił się w drewnie ramy, chybiając o milimetry. Alex spojrzał na nóż szeroko otwartymi oczami i gdy tylko serce zaczęło mu bić na nowo, powiedział: - Super, to było niesamowite. Lok-Neh spojrzał na niego z obrzydzeniem. - O czym ty mówisz? - Wyrwał nóż z ramy. - Chybiłem. Lok-Neh usiadł, patrząc na Aleksa, jakby zastanawiał się, czy ma go żywcem usmażyć, czy ugotować. - Muszę iść do łazienki - powiedział Alex. Lok-Neh jęknął i zaprowadził go do niewielkiej łazienki; pozbawionej okna śmierdzącej klitki z ubikacją, której nigdy nie czyszczono. - O mój Boże, czy nikt tu nie umie spuszczać wody? Lok-Neh warknął coś i zatrzasnął za chłopcem drzwi. Bardzo z siebie zadowolony Alex złapał dwoma palcami zardzewiały łańcuszek i pociągnął. Wewnątrz toalety otworzyła się klapka, bezpośrednio pod nią były tory. Alex szybko złapał przerdzewiałą, obrzydliwą muszlę klozetową i szarpnął za nią, odrywając ją od podłogi i odsłaniając otwór na tyle duży, by mógł się przez niego przecisnąć. Ześliznął się przez otwór. Przeciskając się pod wagonem, przedostał się na samą krawędź, gdzie wdrapał się na bufor między dwoma wagonami. Potem, kiedy pociąg minął zakręt i potoczył się w kierunku świątyni w Karna-ku, zeskoczył. Uderzył o piasek, który wcale nie osłabił wstrząsu przy upadku, a potem podniósł się, poobijany i posiniaczony. Rzucił się biegiem w stronę potężnej świątyni, której wejścia strzegły masywne posągi. Usłyszał za sobą krzyki i pisk hamulców pociągu, ale nie zatrzymał się. Po chwili dotarł do świątyni i wbiegł do jej chłodnego wnętrza. W chwili, gdy przekroczył próg świątyni, doznał kolejnej wizji. Zobaczył Karnak taki, jakim był tysiące lat temu, niezniszczony i wspaniały. Potem wzniósł się ponad pustynię i trafił do świątyni na wyspie File około dwutysięcznego roku przed nasza erą. Nagle pojawił się potężny człowiek. Wizja zniknęła i Alex znalazł się twarzą w twarz z mężczyzną o brązowej skórze i okrutnej aroganckiej twarzy. Imhotep. Wojownik I 94 95 podniósł rękę, magicznym zaklęciem uniósł Aleksa nad ziemię i pogroził mu palcem. - Ts, ts, ts - zacmokał karcąco. Alex miał nieodparte wrażenie, że ledwie uniknął strasznej śmierci. Poczuł się nagle zupełnie bezbronny. Potężny Król Skorpion. podniósł rękę, magicznym zaklęciem uniósł Aleksa nad ziemię i pogroził mu palcem. - Ts, ts, ts - zacmokał karcąco. Alex miał nieodparte wrażenie, że ledwie uniknął strasznej śmierci. Poczuł się nagle zupełnie bezbronny. ~~ Potężny Król Skorpion. Alex otwiera skrzynkę Króla Skorpiona - duży błąd! Evelyn broni Aleksa. ¦i- Imhotep powrócił. Ardeth Bay, wojownik Med-Jai i jego sokół Horus. " t. L>' ń ,J V\ .tM Rozdział szesnasty Słońce chyliło się ku zachodowi, a sterowiec leciał nad Nilem. Ardeth Bay i 0'Connell siedzieli niedaleko dziobu, czyszcząc i ładując istny arsenał broni, którą zabrali ze sobą. - Jeśli mężczyzna nie zaakceptuje swojej przeszłości, nie ma żadnej przyszłości - odezwał się Ardeth Bay. 0'Connell wiedział, do czego zmierza przyjaciel. Wzruszył ramionami. - Nawet jeśli jestem wolnomularzem, templariuszem, co mi to daje w tej chwili? Med-Jai przerwał pracę. - To brakująca część twojego serca. Jeśli to zrozumiesz, będziesz mógł osiągnąć wszystko. - Brzmi świetnie. Ale powiedz mi, jakie niespodzianki może nam zgotować nasz stary znajomy, Imho- tep? Ardeth Bay zawahał się i wreszcie odparł: 7 - Mumia powraca 97 i -Jego moc szybko powraca. Gdy dotrze do Ahm She-re, nawet Król Skorpion nie zdoła go pokonać, skinął głową. czak. Evelyn i Jonatan pakowali resztę ekwipunku. - Zgodnie z legendą, kiedy stracił duszę, zdradził Anu-bisa i został przeklęty na wieczne czasy - powiedziała Eve- lyn. Jonatan mruknął: - Coś mi się zdaje, że rzucanie klątw na ludzi tylko dodaje im siły. O'Connell wskazał palcem Ardetha Baya. - No właśnie. O co w tym wszystkim chodzi? Dlaczego ich po prostu nie zabijać, na litość boską? - Klątwa rzucona na Króla Skorpiona była tak straszna, że nigdy jej nawet nie opisano -wyjaśniła Evelyn i spojrzała niespokojnie na O'Connella. O'Connell wytrzymał jej spojrzenie, a potem niecierpliwie popatrzył na Izzy'ego. - Gapienie się na mnie nie przyśpieszy lotu tej maszyny - powiedział Izzy. - Słuchaj, będziemy tam przed wschodem słońca. Słowo skauta. O'Connell uścisnął uspokajająco dłoń Evelyn. Uśmiechnęła się z wysiłkiem, a potem przeszła powoli na dziób statku. Kiedy Evelyn przyglądała się zachodowi słońca, nagle wydało jej się, że słyszy dobiegający z dołu śpiew. Dźwięk 98 wdzierał jej się w uszy, upiorny i niepokojący, aż wreszcie zapadła w trans... Imhotep stał w świątyni w Karnaku, śpiewając nad świętym jeziorem. Kiedy przemówił, nad wodą uniósł się opar. Meela wpatrzyła się w nią, a jej oczy zaszły mgłą, kiedy powoli poddawała się zaklęciu. - Nadszedł czas - zaintonował Imhotep — by ci przypomnieć, kim jesteś. I kim jesteśmy razem. Przesunął dłoń ponad mgłą, a ona rozstąpiła się, odsłaniając nie taflę wody, lecz wizję przeszłości, jej przeszłości. Meela zobaczyła pałac faraona, pałac, który znała tak dobrze, pałac, do którego od tak dawna tęskniła... Dwie egipskie księżniczki starły się w walce. Ich twarze zakrywały ozdobne złote maski. Były wojowniczkami, okrążały się wzajemnie w śmiertelnie groźnym tańcu, uzbrojone w krótkie trójzęby. Imhotep i faraon obserwowali je, obaj bardzo zadowoleni z pokazu sztuki walki, w której obie kobiety przewyższały najlepszych żołnierzy Egiptu. Jedria z księżniczek chwyciła drugą i cisnęła nią brutalnie o ziemię. Z twarzy leżącej kobiety spadła maska, odsłaniając rysy Evelyn. Druga księżniczka rzuciła się naprzód, zatrzymując ostrze swojej włóczni o włos od szyi Evelyn. Metalowy zatrzask maski zwyciężczyni odskoczył, maska spadła, ukazując twarz Ank-su-namun. Była zarumieniona triumfem, ale po błysku w jej oczach każdy mógł poznać, że 99 niczego nie pragnęła bardziej, niż zanurzyć ostrze w szyi rywalki. Ank-su-namun zmusiła się do uśmiechu i powiedziała: - Zrobiłaś wielkie postępy, księżniczko Nefertiti. Faraon, Imhotep i otaczający ich dworzanie klaskali w dłonie, gdy księżniczki wstały i zaczęły się kłaniać. -Wspaniale, wspaniale! - gratulował faraon. - Kto lepiej będzie strzegł bransolety Anubisa niż moja piękna córka? - Gestem wskazał Evelyn zwaną Nefertiti. - A kto lepiej ochroni moją osobę, niż moja przyszła małżonka? - Faraon objął Ank-su-namun. Nefertiti zauważyła, że jej rywalka omija spojrzeniem twarz faraona i patrzy znacząco na Imhotepa. Wizja ciągnęła się, aż do ostatniego dnia ich śmiertelnego żywota. Córka faraona stała na balkonie pałacu, ciesząc się chłodem nocy. Spojrzała przez dziedziniec w stronę prywatnych komnat ojca i nagle spostrzegła Imhotepa, który obejmował Ank-su-namun. W chwilę później do komnaty wszedł faraon, a żona i zdradliwy doradca zaatakowali go. - Pomocy! - zawołała Nefertiti do strażników stojących na dole. - Mój ojciec was potrzebuje! -Wychyliła się przez balustradę... ... i wypadła przez reling sterowca Izziego. 0'Connell rzucił się naprzód i złapał ją za rękę, ale pociągnęła go za sobą przez burtę. Drugą dłonią rozpaczliwie szukał jakiegoś oparcia i w ostatniej chwili udało mu się złapać za sieć, która przymocowana była do dna kutra. 100 Wisiał tam, trzymając mocno Evelyn i linę, a pod ich kołyszącymi się stopami rozciągał się cały Egipt. -Wybierasz się dokądś? - zapytał, uśmiechając się z wysiłkiem. Meela wciąż trwała w transie. - Uciekaj! Ratuj się! - wołała Ank-su-namun zwana Meelą. - Tylko ty możesz przywrócić mi życie! Ale Imhotepa odciągnęli jego kapłani. Kiedy przyszli po nią strażnicy, złapała miecz faraona i przebiła sobie serce. W świątynnej komnacie w Karnaku Meela krzyknęła, szeroko otwierając nieprzytomne oczy. Imhotep stał obok niej, odczytując słowa z Księgi Umarłych. Nagle duch Ank--su-namun uniósł się znad jeziora i opadł na Meelę. Drgnęła, obudziła się i popatrzyła na Imhotepa z miłością. - Ank-su-namun! - zawołał czule. - Imhotep - odparła z uśmiechem. Wskazał dłonią ruiny świątyni. - Nasza miłość przetrwała dłużej niż świątynie naszych bogów. Zadanie było trudne, ale pozostałej trójce udało się wciągnąć 0'Connellów z powrotem do bezpiecznego wnętrza kutra. Kiedy Evelyn doszła do siebie, opowiedziała im o swojej wizji. 101 - .. .tak więc - zakończyła - byłam księżniczką Nefer-titi. Ardeth Bay pokiwał głową, jakby ten fakt zupełnie go nie dziwił. - Trzy tysiące lat temu. Jonatan pochylił się naprzód i zapytał z błyskiem chciwości w oku: - Nie jestem pewien, ale chyba można tu mówić o dziedziczeniu praw majątkowych? 0'Connell zachował sceptycyzm. - Evy, posłuchaj, od jakiegoś czasu miewasz te sny i wizje... - Tak! - powiedziała gorączkowo. - Teraz wszystko nabiera sensu. To są wspomnienia z poprzedniego życia. -1 twierdzisz, że właśnie dlatego znaleźliśmy bransoletę? - Dokładnie! Księżniczka Nefertiti była... to znaczy ja byłam jej strażniczką. Ardeth Bay popatrzył na O'Connella. - Czy teraz mi uwierzysz, przyjacielu? Najwyraźniej twoim przeznaczeniem jest chronić tę kobietę. 0'Connell odparł ze spojrzeniem pełnym zjadliwego sarkazmu: -Jasne. Evy jest reinkarnacją jakiejś księżniczki, a ja jestem wojownikiem Boga. Ardeth Bay pochylił się ku niemu, jakby siłą woli chciał go zmusić do zaakceptowania przeznaczenia. -Jak inaczej wyjaśnisz jej sny i wizje, jej nie wiadomo gdzie nabyte umiejętności, biegłość w walce mieczem... Jak wyjaśnisz swój znak? 0'Connell wzruszył ramionami. - Zbieg okoliczności. Ardeth Bay uśmiechnął się. - Przyjacielu, granica między zbiegiem okoliczności a przeznaczeniem jest trudno uchwytna. I 102 Rozdział siedemnasty Alex krążył po sali świątyni w Karnaku. Nie mógł robić nic innego, bo jego kostkę otaczała stalowa obręcz, połączona łańcuchem z grubym kółkiem wbitym w kamienną posadzkę. Lok-Neh wpadł do środka z twarzą poczerwieniałą z gniewu i upokorzenia. Podszedł do Aleksa i podniósł nóż, ale chłopiec wyciągnął w jego stronę bransoletę i powiedział: - Wolnego, partnerze! Lok-Neh zacisnął zęby i opuścił nóż. - Kiedy nadejdzie czas, zabiję cię z prawdziwą przyjemnością. Alex pokiwał głową. - Ale do tej pory lepiej bądź dla mnie miły. Dobra, gdzie moja woda? Lok-Neh spurpurowiał. Ostatkiem sił zachowując panowanie nad sobą, podszedł ciężko do małej szafki z zapasami, nalał kubek wody i podał go Aleksowi. 104 - Co, bez lodu? - skrzywił się Alex. Lok-Neh sapnął i wypadł z sali. Alex popatrzył za nim, a potem odczekał, by zobaczyć, czy nie nadejdzie ktoś inny. Wszędzie panowała cisza, więc usiadł i wylał wodę na posadzkę. A potem zaczął lepić coś z piasku. 0'Connell i Ardeth Bay podkradli się pod świątynię w Karnaku z wyciągniętą i gotową do strzału bronią. Wagony pociągu stały na końcu torów, ciche i groźne. Obaj mężczyźni zbliżyli się do nich i wpadli do salonki, gotowi strzelać do wszystkiego, co się poruszy. Nic się jednak nie poruszyło. Wagony były puste. O'Connell wyszedł z wagonu bagażowego i rozłożył ręce. - Spóźniliśmy się. Ardeth Bay poczuł, że zamiera mu serce. Jeśli mu się nie powiedzie, trzy tysiące lat poświęceń na nic. - Zniknęli. Zgubiliśmy ich. Evelyn wśliznęła się do świątyni, której wnętrze również okazało się opuszczone. Poprzewracane kubki i resztki jedzenia wskazywały jasno, że ktoś spędził tujakiś czas i wyruszył dalej. Rozejrzała się z rozpaczą. Jej syn tu był, była tego pewna. Całkiem niedawno. Zdrowy i cały. Odnajdzie go... jakoś go odnajdzie. Zatrzymała się nagle. Na ziemi u swoich stóp zobaczyła jakiś kształt. I nie była to zwykła kupka piasku. 105 - Rick! - zawołała Evelyn. Podbiegł do niej natychmiast i wpatrzył się w maleńki zamek z piasku. Evelyn odetchnęła z ulgą. - To świątynia na wyspie File. 0'Connell uśmiechnął się z dumą. - Co za wspaniały chłopak, ten nasz Alex! Zbierajmy się! Parę chwil później Ardeth Bay przyczepił do nogi sokoła Horusa skórzany woreczek z zapisaną na kartce krótką wiadomością. Ptak z krzykiem wzbił się w powietrze. Horus przeleciał ponad piaskami wiele kilometrów, aż w końcu dotarł do armii ubranych w czarne szaty wojowników, obozujących na pustyni i niecierpliwie wyczekujących informacji od swego przywódcy. Oko sokoła bezbłędnie wyłowiło dowódcę. Ptak opadł w dół jak kamień i wylądował ze skrzekiem, by dostarczyć wiadomość. Dowódca rozłożył karteczkę i zawołał: - Świątynia na wyspie File! Dwanaście plemion Med-Jai wzniosło głośny wojenny okrzyk. Ale kiedy Evelyn i cała grupa poszukiwaczy dotarli na File, znaleźli tam tylko kurtkę Aleksa, a pod nią kolejny zamek z piasku. - Wielka świątynia w Abu Simbel - powiedziała Eve-lyn z uśmiechem. Ardeth Bay znów wysłał Horusa. Jeszcze dwa razy ptak spadał z nieba, przynosząc wiadomość, i dwa razy Med-Jai ruszali naprzód, wierząc upar- 106 cie, że jakoś zdołają pokonać niezwyciężone armie starożytnego boga. Sterowiec podążał wzdłuż lazurowej wstążki Nilu, wijącej się wśród kanionów. 0'Connell był podenerwowany. - Tak daleko w górę Nilu. Jesteśmy już poza granicami Egiptu. Evelyn przytaknęła. - Tak, ale wciąż w granicach starożytnego Egiptu. Za życia Imhotepa i Króla Skorpiona, faraonowie panowali nad całą tą ziemią, nawet tam, gdzie Nil rozdziela się na dwa nurty. - Evy... - odezwał się Jonatan, bawiąc się złotym dyskiem, który znaleźli na wieku skrzynki Króla Skorpiona. -Jedno szybkie pytanie, zanim zalecimy za daleko. - Wskazał na wyrzeźbione na dysku znaki. - Co to za faceci? - Wojownicy Anubisa. Słudzy Króla Skorpiona. - A te małe krasnalki tutaj? - Wskazał na figurki maleńkich ludzi. - Pigmeje kanibale - odparła Evelyn. - Faraonowie często porywali ich i sprowadzali do Teb. Mieli naprawdę paskudne charakterki. - Dobra. Świetnie - powiedział Jonatan z ulgą. - Teby są zupełnie gdzie indziej. Znakomicie. Evelyn nie była tak zadowolona, jak brat. Patrzyła, jak sterowiec przelatuje nad labiryntem kanionów wyrzeźbio-nych przez wody rzeki i jej odnogi. - Czy my go kiedykolwiek znajdziemy w tym labiryncie? - spytała zmartwiona. 107 0'Connell uścisnął ją uspokajająco. - Alex zostawi nam następny znak. Zobaczysz. Alex siedział nad brzegiem Nilu, lepiąc z piasku figurki. Nagle czyjś but rozdeptał i zniszczył wszystko, co ule-pił. Lok-Neh szarpnął Aleksa i poderwał go na nogi, warcząc: - Zostawiasz ślady? Po chwili pojawił się Imhotep, z miną bardziej rozbawioną niż wściekłą. - Jesteś bardzo sprytnym dzieckiem - odezwał się w starożytnym egipskim. Zamiast ukarać Aleksa, Imhotep wszedł do wody. - Mam nadzieję, że twoja matka i ojciec mieli udaną podróż - powiedział, podniósł ramiona i nad rzeką uniosła się potężna ściana wody... Izzy pierwszy usłyszał huk wody. Dźwięk był zbyt niski i długi; za głęboki jak na wiatr i za długi jak na grzmot. Zaciekawiony przeszedł na rufę kutra, a to, co zobaczył, ścięło mu krew w żyłach. - Rany boskie! - krzyknął. W dół kanionu gnała potężna ściana wody, zbliżając się do nich błyskawicznie z siłą, która unosiła wielkie kamienne bloki. - Izzy! - 0'Connell usiłował przekrzyczeć ryk wody. - Steruj w prawo! Na sterburtę! Na sterburtę! 108 Jeżeli Izzy w ataku paniki był w stanie robić cokolwiek, to właśnie wykonywać rozkazy, zwłaszcza wydawane przez Ricka 0'Connella, który znany był ze swego talentu do wychodzenia cało z nieprawdopodobnych opresji. Pilot zakręcił kołem sterowym tak szybko, jak tylko się dało, a kuter skręcił z bolesną powolnością w stronę odnogi głównego kanionu. Z wody wynurzył się kształt ludzkiej twarzy, otwierając wielkie, mokre usta. Imhotep. - Zastrzelcie go! Zastrzelcie go! Niech go ktoś zastrzeli! - wrzeszczał Izzy. 0'Connell pokręcił głową. - To nie podziała! Wierz mi! Już to przerabiałem. Izzy tylko czekał na taki moment, żeby wypróbować ostatnio zamontowane w kutrze ulepszenia. Pociągnął jakąś dźwignię. Buuum! Na obu burtach kutra odpaliły silniki rakietowe i pchnęły go w stronę bocznego kanionu. Ściana wody nie pokonała zakrętu i twarz Imhotepa zary-czała z wściekłości, znikając im z oczu. Wszyscy nasłuchiwali, jak woda z rykiem spływa sąsiednim kanionem. Jonatan pierwszy odwrócił się, by spojrzeć, dokąd właściwie lecą. - Hej... ludzie! - zawołał. Wszyscy odwrócili się również i zastygli ze zdziwienia. Odnoga, w którą wpłynęli, przechodziła w dolinę w kształcie wielkiej misy, którą w całości pokrywała dżungla. To nawet nie była oaza, ale morze żywej roślinności zagubione pośrodku pustyni. Ardeth Bay wyszeptał cicho: 109 - Ahm Shere. 0'Connell wyjął zza paska lunetę i przyjrzał się dżungli. Spośród zieleni wyłaniała się błyszcząca piramida z czystego złota. Na jej szczycie 0'Connell zobaczył świecący jak gwiazda diament. - O kurczę, to prawda! - powiedział. -Jeszcze nie jesteśmy na miejscu! - krzyknął Izzy. Tym razem poczuli to, nie tylko usłyszeli - kolejna ściana wody z hukiem pchała przed sobą powietrze, gnając w ich stronę z furią tysięcy lat deszczu. Jeszcze raz z kaskady wody uformowała się twarz Imhotepa, a jej usta otwarły się, by ich pochłonąć. Izzy znów odpalił silniki rakietowe. Zaryczały, eksplodowały. .. a potem płomienie zaczęły przygasać, aż zgasły całkowicie. Izzy zaczął kopać skrzynkę z dźwigniami. - Mówię, wam, Pan Bóg mnie nie lubi! Po tych słowach pochłonęła ich ściana wody. Sterowiec porwały tysiące ton wody. Każdy trzymał się, czego tylko mógł. Niebawem wody opadły, a na wpół sflaczały sterowiec oparł się o drzewa na skraju dżungli. Wszyscy byli przemoczeni i poobijani. Ale żywi. O'Connell zaczął przeszukiwać wrak, chcąc znaleźć jakąś broń. Ardeth Bay i Jonatan poszli w jego ślady. 0'Connell spojrzał na pogrążonego w szoku Izzy'ego, który oglądał swój sterowiec. - Idę po syna, a potem będę chciał szybko się stąd wydostać, wiec napraw to, Izzy. Izzy wskazał czaszę sterowca; zwisała smętnie brudna i pełna dziur. 110 - Nie rozumiesz?! On był wypełniony gazem, nie gorącym powietrzem! Gazem! Zęby oderwać się od ziemi, potrzebuję gazu. Skąd ja tu wezmę gaz? Z bananów? 0'Connell tylko spojrzał na niego w milczeniu, więc Izzy szybko zaczął szukać jakiegoś rozwiązania. - Dobra - powiedział - mógłbym chyba spróbować go przerobić, ale masz pojęcie, ile metrów sześciennych gorącego powietrza będę potrzebował? O'Connell wzruszył ramionami i poklepał Izzy'ego po plecach. -Jeśli ktokolwiek zdoła napełnić tego grata gorącym powietrzem, to właśnie ty. Kiedy skończyli się pakować, a Izzy drapał się po głowie, stojąc przy swoim sterowcu, Jonatan podszedł po cichu do wraku, zauważył Berło Ozyrysa, połyskujące w promieniach słońca, wsunął je do plecaka i powiedział dziarsko. - Zbierajmy się! Pozostali spojrzeli na niego zdziwieni, dodał więc trochę mniej pewnie: - To znaczy, jeżeli w ogóle mamy zamiar się zbierać. Poczekali jeszcze, aż Ardeth Bay napisze kolejną wiadomość i przymocuje ją do nogi Horusa. Ptak uniósł się w powietrze i, jak za każdym razem, Med-Jai obserwował, jak jego ulubieniec wzbija się w powietrze. Nie wiedział, że o rzut kamieniem od nich jeszcze jedna para oczu śledzi lot ptaka. Lok-Neh uniósł długą strzelbę i nacisnął spust. Pogrążoną od trzech tysięcy lat w ciszy dżunglę przeszył huk wystrzału. Rozległ się krzyk sokoła. 111 - Ahm Shere. 0'Connell wyjął zza paska lunetę i przyjrzał się dżungli. Spośród zieleni wyłaniała się błyszcząca piramida z czystego złota. Na jej szczycie 0'Connell zobaczył świecący jak gwiazda diament. - O kurczę, to prawda! - powiedział. -Jeszcze nie jesteśmy na miejscu! - krzyknął Izzy. Tym razem poczuli to, nie tylko usłyszeli - kolejna ściana wody z hukiem pchała przed sobą powietrze, gnając w ich stronę z furią tysięcy lat deszczu. Jeszcze raz z kaskady wody uformowała się twarz Imhotepa, a jej usta otwarły się, by ich pochłonąć. Izzy znów odpalił silniki rakietowe. Zaryczały, eksplodowały. .. a potem płomienie zaczęły przygasać, aż zgasły całkowicie. Izzy zaczął kopać skrzynkę z dźwigniami. - Mówię, wam, Pan Bóg mnie nie lubi! Po tych słowach pochłonęła ich ściana wody. Sterowiec porwały tysiące ton wody. Każdy trzymał się, czego tylko mógł. Niebawem wody opadły, a na wpół sflaczały sterowiec oparł się o drzewa na skraju dżungli. Wszyscy byli przemoczeni i poobijani. Ale żywi. O'Connell zaczął przeszukiwać wrak, chcąc znaleźć jakąś broń. Ardeth Bay i Jonatan poszli w jego ślady. 0'Connell spojrzał na pogrążonego w szoku Izzy'ego, który oglądał swój sterowiec. - Idę po syna, a potem będę chciał szybko się stąd wydostać, wiec napraw to, Izzy. Izzy wskazał czaszę sterowca; zwisała smętnie brudna i pełna dziur. 110 - Nie rozumiesz?! On był wypełniony gazem, nie gorącym powietrzem! Gazem! Żeby oderwać się od ziemi, potrzebuję gazu. Skąd ja tu wezmę gaz? Z bananów? O'Connell tylko spojrzał na niego w milczeniu, więc Izzy szybko zaczął szukać jakiegoś rozwiązania. - Dobra - powiedział - mógłbym chyba spróbować go przerobić, ale masz pojęcie, ile metrów sześciennych gorącego powietrza będę potrzebował? 0'Connell wzruszył ramionami i poklepał Izzy'ego po plecach. -Jeśli ktokolwiek zdoła napełnić tego grata gorącym powietrzem, to właśnie ty. Kiedy skończyli się pakować, a Izzy drapał się po głowie, stojąc przy swoim sterowcu, Jonatan podszedł po cichu do wraku, zauważył Berło Ozyrysa, połyskujące w promieniach słońca, wsunął je do plecaka i powiedział dziarsko. - Zbierajmy się! Pozostali spojrzeli na niego zdziwieni, dodał więc trochę mniej pewnie: - To znaczy, jeżeli w ogóle mamy zamiar się zbierać. Poczekali jeszcze, aż Ardeth Bay napisze kolejną wiadomość i przymocuje ją do nogi Horusa. Ptak uniósł się w powietrze i, jak za każdym razem, Med-Jai obserwował, jak jego ulubieniec wzbija się w powietrze. Nie wiedział, że o rzut kamieniem od nich jeszcze jedna para oczu śledzi lot ptaka. Lok-Neh uniósł długą strzelbę i nacisnął spust. Pogrążoną od trzech tysięcy lat w ciszy dżunglę przeszył huk wystrzału. Rozległ się krzyk sokoła. 111 - Horus! - zawołał Ardeth Bay. Potykając się, rzucił się w stronę zbitej ściany drzew. Po chwili przystanął, odwrócił się od reszty grupy i zaczął rozpakowywać swój plecak. - Co robisz? - spytał 0'Connell. - Muszę iść sam - odparł Med-Jai. - Muszę dać znać dowódcom, gdzie jesteśmy. Jeżeli armia Anubisa powstanie... 0'Connell stanął przed nim. - Potrzebuję twojej pomocy. Musisz mi pomóc odzyskać syna. Ardeth Bay patrzył na niego przez długą chwilę i dostrzegł w oczach 0'Connella wyraz niemej prośby. - Dobrze, pomogę ci - powiedział i uścisnął ramię przyjaciela. Rozdział osiemnasty Nad dżunglą zapadła noc. Panowała niesamowita cisza. Dżungla, która powinna tętnić życiem, milczała złowrogo. Nagle ciszę zakłóciły odgłosy ludzkich kroków i trzask pochodni. Hałas nasilał się z każdą chwilą, gdy Imhotep maszerował ze swoim orszakiem w stronę złotej piramidy. Imhotep szedł na czele, z Ank-su-namun u boku. Alex podążał za Lok-Nehem i Kustoszem. Zaledwie po kilku krokach minęli zwisającą z drzewa wielką sieć. Pełna była szkieletów w zbrojach. Niektóre wciąż trzymały tarcze. Kustosz przyjrzał się zbrojom i powiedział sucho: - Rzymscy legioniści. Minęli kolejną wielką sieć, a w niej szkielety w na wpół przegniłych niebieskich mundurach. - A tutaj - poinformował Kustosz wszystkich, którzy mogli go usłyszeć - mamy Francuzów z przełomu zeszłego stulecia. Oddziały Napoleona. 8- Mumia powraca 113 Wśród poszycia dostrzegli kilka szkieletów nadzianych na rożny do pieczenia. Ci ludzie zostali upieczeni żywcem. - Kto, w imię Anubisa, to zrobił? - spytał Lok-Neh, blednąc nagle. Wszyscy rozglądali się wkoło niespokojnie, nawet Kustosz i Ank-su-namun. Tylko Imhotep kroczył obojętnie naprzód. Ekipa spiesząca na ratunek Aleksowi znalazła dogodne miejsce na obozowisko na niewielkim wzniesieniu otoczonym skałami. Widać stąd było dżunglę i złotą piramidę, która nocą świeciła nieco przytłumionym blaskiem. Diament na jej szczycie chwytał nawet najdrobniejsze promienie światła gwiazd i błyszczał jak księżyc. Jonatan i Evelyn ładowali i układali strzelby, a Ardeth Bay i 0'Connell uzbrajali się po zęby. Med-Jai spojrzał na Jonatana, który niezgrabnie ładował długą strzelbę. - Znasz się na tej broni? Jonatan wypiął dumnie pierś. - Trzykrotny zwycięzca w Wielkim Polowaniu z Psami na Lisa! - Po czym o mało nie upuścił strzelby na ziemię. - Oczywiście, to było w czasach mojej młodości. Wojownik zaśmiał się, a Jonatan spłonął rumieńcem. -A ty sobie z tym radzisz? - zapytał i wskazał na krótki miecz u pasa Ardetha Baya. - Wkrótce się przekonamy. Jedyny sposób, by pokonać wojownika Anubisa, to ściąć mu głowę - odparł dziarsko Ardeth Bay i poklepał broń. 114 0'Connell dał Evelyn kilka ostatnich wskazówek na temat mierzenia do celu z długiej broni, ale ona scałowała mu te rady z ust i powiedziała po prostu: - Nie chybię. A teraz idź po naszego syna. Imhotep i jego orszak dotarli do miejsca pozbawionego drzew i zobaczyli w oddali złotą świątynię, której szczyt wznosił się do nieba, jakby chciał sięgnąć gwiazd. Lok-Neh szepnął coś do Kustosza, a ten z kolei przekazał jego słowa Imhotepowi: - Panie, teraz chłopiec nie jest już nam potrzebny. Imhotep machnął obojętnie dłonią. - Zróbcie z nim, co chcecie. - Chyba mam kłopoty - mruknął pod nosem Alex. Lok-Neh odwrócił się do chłopca z okrutnym uśmiechem. Ruszył wjego stronę, w oczach mając obraz tortur, jakie dla niego obmyślił. Jednak w połowie drogi do swojej ofiary Lok-Neh przystanął. Podniósł głowę. Między drzewami powiała sucha łagodna bryza. Niosła dziwny świszczący dźwięk, jakby wiatr gwizdał na suchych kościach. Imhotep przystanął, a wraz z nim cała karawana. - Coś się zbliża - szepnął Kustosz. Lok-Neh poczuł, że po karku spływa mu strużka zimnego potu. W tej samej chwili ogarnęło go również dziwne odprężenie. To właśnie lubił, w tym czuł się dobry. Jeśli ktoś chciał na nich zapolować, zaraz zamieni się z nim rolami. - Rozdzielić się! - krzyknął do swoich ludzi. - Oczy otwarte, broń w pogotowiu! 115 Żołnierze uformowali półkole, mierząc z broni w stronę dżungli. Nagle jeden z nich wrzasnął i zniknął. Zupełnie jakby zapadł się pod ziemię. - Spokojnie! - nakazał Lok-Neh. Kolejny mężczyzna krzyknął i tym razem Lok-Neh zobaczył, co się z nim stało. Mężczyzna został wciągnięty w głąb poszycia lasu. Usłyszeli jego wrzask - stłumiony krzyk agonii - a potem znów zapadła cisza. Jeden z ludzi dostrzegł coś na tle drzewa i zaczął strzelać się w tę stronę. Kiedy się zbliżył, zobaczył ludzki szkielet. Był mniejszy niż szkielet dorosłego człowieka i leżał oparty o drzewo, przytrzymywany przez skłębione gałęzie i liany. Szkielet Pigmeja. Kiedy mężczyzna zbliżył się jeszcze bardziej, złowrogie oczy stwora otworzyły się - choć właściwie nie miał on już oczu. Stwór syknął przez przegniłe zęby i przeszył mu serce krótką włócznią. Żołnierze zaczęli łamać szyk, cofając się w popłochu. Człowiek niosący oprawioną w skórę Księgę Umarłych krzyknął i obrócił się na pięcie. Wjego plecach tkwiło pełno strzałek wystrzelonych z dmuchawy. Padł twarzą do ziemi. Ank-su-namun pochwyciła z ziemi Księgę Umarłych i razem z Imhotepem rzuciła się biegiem przez dżunglę. Lok-Neh wyciągnął z pochwy miecz i zdecydował, że zanim pochłonie go koszmar Ahm Shere, zabije tego niesfornego chłopaka. Kiedy ruszył w stronę Aleksa, zieleń wokół karawany zdała się ożywać. Krzaki i drzewa zasyczały. Spomiędzy 116 krzaków posypały się włócznie i strzałki, tnąc i przebijając ludzi w czerwonych turbanach, którzy zaczęli wrzeszczeć i uciekać, strzelając na ślepo w dżunglę. 0'Connell i Ardeth Bay rzucili się w oszalałą ciżbę, siekąc ludzi w turbanach niczym dwa noże. 0'Connell ani na chwilę nie przestawał wypatrywać syna. Wreszcie dostrzegł Aleksa, który opierał się plecami o drzewo, a Lok--Neh szedł wjego stronę. - Alex! - zawołał, skacząc naprzód. Wystrzelił dwa razy, opróżniając magazynek i zbił z nóg dwóch ludzi w czerwonych turbanach. Kiedy zatrzymał się, by przeładować broń, kolejny mężczyzna rzucił się na niego od tyłu, wznosząc miecz. Kula przeszyła pierś napastnika, zabijając go na miejscu. 0'Connell spojrzał w stronę skał ponad linią drzew. Evelyn i Jonatan ani na moment nie przerywali ostrzału. O'Connell rzucił się naprzód, a na jego drodze mężczyźni w czerwonych turbanach padali na ziemię niczym ścięte drzewa. Lok-Neh uśmiechnął się do Aleksa przez żółte zęby i uniósł miecz. Wolałby, żeby ta śmierć była powolniejsza, bardziej bolesna, ale nie miał czasu. Dżungla ożyła klątwą Anubisa i Lok-Neh chciał zobaczyć, jak spada głowa Aleksa, zanim sam zginie. Lok-Neh ciął mieczem. Ale chłopca nagle ktoś szarpnął na bok! 117 Brzęk! Ostrze utkwiło głęboko w korze drzewa. Wyrywając miecz z pnia, Lok-Neh odwrócił się do 0'Connella, który zarzucił sobie syna na ramię i zaczął uciekać. Lok-Neh skrzywił się z wściekłością. Szykował się już, by cisnąć w nich mieczem, gdy na jego drodze stanął czarno odziany wojownik, o czarnych włosach i płonących gniewem oczach. Ardeth Bay. Lok-Neh i Med-Jai rzucili się na siebie. Szczęk ich szabel wzbił się ponad chaosem walki, a broń śmigała tak prędko i wściekle, że widać było tylko świetliste smugi. Lok-Neh walczył w tysiącu bitew i nauczył się wszelkich okrutnych i sprytnych sztuczek, które oddzielały żywych od zabitych. Med-Jai miał za sobą dziedzictwo trzech tysięcy lat przygotowań i całe życie poświęcił opiece nad światem. Obaj byli maszynami do zabijania, ludźmi urodzonymi, by walczyć. Uchylając się przed ciosem miecza, Med-Jai okręcił się, tnąc Lok-Neha przez korpus. Lok-Neh sapnął, a Ardeth Bay wyszarpnął ostrze, niemal przecinając wroga na pół. Lok-Neh osunął się na kolana, a potem padł twarzą do ziemi i zastygł w bezruchu. - To za Horusa - powiedział ponuro Ardeth Bay. Rozdział dziewiętnasty Kustosz pędził przez dżunglę, a tuzin ludzi podążało za nim ślepo, sądząc, że wie on, dokąd uciekać. Głupcy, pomyślał. Goniły ich setki szkieletów Pigmejów, a strzały z sykiem wylatywały spomiędzy poszycia, powalając, jednego po drugim, mężczyzn w czerwonych turbanach. Czterech żołnierzy potknęło się i wpadło do bezdennego rowu pełnego błota. Kustosz i dwaj pozostali ludzie minęli ich biegiem, nie zwracając uwagi na ich błagalne okrzyki. Szkielety skorzystały z tonących w błocie ludzi jak z kamieni w strumieniu, przebiegając po nich i wciskając ich głowy jeszcze głębiej w błotnistą maź. Ostatni dwaj ludzie w czerwonych turbanach krzyknęli i padli na ziemię, zaatakowani przez karłowate szkielety. Ożywieni kanibale zaczęli ich zjadać, aż nie zostało nic prócz kości. 119 Kustosz zatrzymał się. Byl zbyt inteligentny, żeby uciekać na oślep. Musi wymyślić coś innego, musi się dobrze zastanowić. Odpowiedź przyszła już po chwili i była tak oczywista, że roześmiał się głośno. - Król Skorpion - szepnął. - Dowiodę, że jestem lojalny. Kustosz wyjął zza pasa nóż i zaczął skalpować sobie głowę, a jego krzyki niosły się echem w nocnej ciszy. 0'Connell biegł przez dżunglę, wciąż niosąc Aleksa, aż natknął się na Evy i Jonatana, którzy ruszyli mu na spotkanie. Alex rzucił się w ramiona matki, a 0'Connell poklepał Jonatana po plecach. - Dobra robota, kowboju! - pogratulował. Chwilę potem Alex wysunął się z objęć matki i zaczął ciągnąć ojca za rękę. - Chodź, tato! Chodź! Musimy dostać się do piramidy! Muszę zdjąć tę bransoletę. I to zaraz! Wyczerpany Jonatan machnął na niego ręką. - Nie zdejmuj jej, Alex. Dobrze ci z nią. - Nie, słuchajcie! Nic nie rozumiecie! On mi powiedział, że bransoleta mnie zabije, jeżeli nie wejdę do środka piramidy, zanim padnie na nią promień wschodzącego słońca. Dzisiaj! - O mój Boże - szepnęła Evelyn. Ssss! Przerwał jej złowrogi syk szkieletów przedzierających się przez poszycie. - Czas znikać - krzyknął O'Connell, chwytając Aleksa za rękę. 120 Pobiegli, a dżungla na ich drodze ożywała. O'Connell obejrzał się za siebie i przez przerwy między drzewami dostrzegł setki szkieletów. - Rusz się, Jonatanie! - nakazał O'Connell szwagrowi, który zostawał z tyłu. Dotarli do wielkiego pnia drzewa przerzuconego nad głęboką szczeliną i przebiegli po nim. Po drugiej stronie szczeliny 0'Connell wyjął zza koszuli laskę dynamitu i zapalił zapałkę w chwili, gdy Jonatan wbiegł na kłodę. Tuż za nim podążała horda wrzeszczących i syczących szkieletów. - Poczekajcie na mnie! - krzyknął Jonatan. 0'Connell zapalił lont, skracając go do paru centymetrów. Kiedy Jonatan go minął, rzucił dynamit w najbliższy szkielet, który już był w połowie kładki. Szkielet złapał laskę i spojrzał na syczący i parskający lont, który właśnie się dopalał. Dynamit wybuchł, rozszarpując kilkanaście szkieletów. Kłoda przełamała się na pół i spadła na dno rozpadliny. Zmęczeni, ciężko dysząc, wypadli na polanę. - Dobra - sapnął O'Connell - chyba ich zgubiliśmy. Ale koszmar Ahm Shere nie ustępował i nie dawał chwili wytchnienia. Zanim zdążyli zrobić następny krok, dżungla wokół nich wręcz eksplodowała; szkielety zaczęły wyskakiwać zza każdego drzewa i z każdego cienia, otaczając ich w mgnieniu oka. Ssssss! Jeden ze stworów rzucił się na Aleksa, który uniósł rękę obronnym ruchem. Złota bransoleta zaświeciła w świetle brzasku, a szkielet cofnął się przerażony. Alex podniósł rękę jeszcze wyżej, ruszając w stronę ożywionych szkieletów, a te zaczęły cofać się, sycząc i dziko 121 wrzeszcząc. Alex postąpił jeszcze jeden krok, a szkielety odwróciły się i uciekły, znikając w poszyciu. Wjednej chwili dżunglę ogarnęła niesamowita cisza. 0'Connell i Alex spojrzeli po sobie ze zdziwieniem i ulgą. Nad nimi przemknął jakiś cień. Podnieśli głowy. Słońce zaczynało wschodzić. Sięgało już szczytów gór. - O mój Boże! - krzyknęła Evelyn. 0'Connell złapał Aleksa za rękę i zaczął biec. - Szybko! Alex i jego ojciec ścigali się ze słońcem. Kiedy światło zalało daleką linię wzgórz, dotarli do złotej piramidy i wbiegli po długiej rampie, wzdłuż której stały wielkie złote lwy. Słoneczne promienie poruszały się tak szybko, jak fala wysokiego przypływu. 0'Connell i Alex wpadli do wnętrza świątyni w chwili, gdy słońce padło na piramidę, która odbiła jasne promienie światła prosto w niebo. 0'Connell, wyczerpany, padł na posadzkę świątyni. Alex rzucił się obok niego, ciężko dysząc. Popatrzyli na siebie, a potem uśmiechnęli się. - Wiesz co? Trudno jest być ojcem - wysapał 0'Connell. Alex uśmiechnął się szeroko. - Tak, ale tobie to świetnie idzie. O'Connell objął syna. W tej samej chwili bransoleta na nadgarstku Aleksa otworzyła się. Chłopiec zerwał ją z gniewem i odrzucił jak najdalej. Jonatan i Evelyn nadbiegli od strony dżungli kilka chwil później. Jonatan wpatrywał się w wielką złotą piramidę oczami pełnymi zachwytu, ale Evelyn szukała wzrokiem tylko O'Connella i Aleksa. 122 Gdy odwróciła się i dostrzegła stojącą z tyłu Ank-su--namun, było już za późno. Kobieta zatopiła sztylet w jej brzuchu. W tej samej chwili Imhotep podkradł się do Jonatana, złapał go za gardło i cisnął nim przez polanę. Evelyn padła na kolana, a potem przewróciła się na bok. O'Connell widział to wszystko. W tej samej chwili, gdy pojawiła się Ank-su-namun zerwał się na równe nogi. Kiedy w jej dłoni pojawił się nóż, już biegł. Ale to wszystko stało się zbyt szybko. Gdy dotarł do żony, Imhotep i Ank-su-namun z Księgą Umarłych w ręku rzucili się do innego wejścia i zniknęli we wnętrzu złotej piramidy. O'Connell padł na kolana obok żony. - Och, nie. Nie! To nieprawda. To się nie może zdarzyć! Alex chciał podejść bliżej, ale O'Connell powstrzymał go ruchem ręki. - Zostań tam, Alex! - Tato, nic jej nie jest, prawda? - spytał chłopiec. -Mamie nic nie będzie? Jonatan podszedł i mocno przytulił Aleksa. O'Connell oparł głowę Evelyn na swoich kolanach. Wszędzie była krew. - Evy, przeżyjesz, jesteś taka silna. Tylko... tylko wytrzymaj jeszcze trochę. Rozejrzał się wkoło z rozpaczą. - Gdzie jest jakieś... nie mamy żadnych... ona potrzebuje pomocy... Evelyn otworzyła drżące powieki. Jej usta poruszały się bezgłośnie, aż wreszcie udało jej się wykrztusić: 123 - Alex... dbaj o niego... Alex... 0'Connell położył palce na jej ustach. - Evy, nic nie mów. Wszystko będzie dobrze. Zamknęła oczy. Kiedy ostatni oddech opuszczał jej ciało, powiedziała jeszcze: -Kocham... cię. Evelyn 0'Connell umarła. Rozdział dwudziesty Ból przekraczał wszystko, czego Kustosz kiedykolwiek doświadczył. Ale wciąż żył i tylko to się liczyło. Kustosz wbiegł, potykając się, do złotej świątyni. Usunął całą skórę ze swojej głowy i jego biała czaszka lśniła, odbijając złociste promienie światła. Krew wciąż spływała wąskimi strumyczkami po jego twarzy. Oszalały z bólu, nawet tego nie zauważał. Zobaczył za to leżącą na posadzce bransoletę Króla Skorpiona. Jakimś zakamarkiem udręczonego umysłu przypomniał sobie, że teraz nie ma już żadnej wartości, ale szukał jej tak długo, że nie zdołał się oprzeć. Podniósł bransoletę i wsunął na rękę, a potem wszedł głębiej do wnętrza piramidy. Imhotep i Ank-su-namun weszli do centralnej części piramidy i zeszli po schodach zbudowanych z samego 125 - Alex... dbaj o niego... Alex... 0'Connell położył palce na jej ustach. - Evy, nic nie mów. Wszystko będzie dobrze. Zamknęła oczy. Kiedy ostatni oddech opuszczał jej ciało, powiedziała jeszcze: -Kocham... cię. Evelyn 0'Connell umarła. Rozdzieli dwudziesty Ból przekraczał wszystko, czego Kustosz kiedykolwiek doświadczył. Ale wciąż żył i tylko to się liczyło. Kustosz wbiegł, potykając się, do złotej świątyni. Usunął całą skórę ze swojej głowy i jego biała czaszka lśniła, odbijając złociste promienie światła. Krew wciąż spływała wąskimi strumyczkami po jego twarzy. Oszalały z bólu, nawet tego nie zauważał. Zobaczył za to leżącą na posadzce bransoletę Króla Skorpiona. Jakimś zakamarkiem udręczonego umysłu przypomniał sobie, że teraz nie ma już żadnej wartości, ale szukał jej tak długo, że nie zdołał się oprzeć. Podniósł bransoletę i wsunął na rękę, a potem wszedł głębiej do wnętrza piramidy. Imhotep i Ank-su-namun weszli do centralnej części piramidy i zeszli po schodach zbudowanych z samego 125 piasku. Na dole znajdował się złoty krąg z wizerunkiem twarzy Anubisa. Kiedy Imhotep wszedł do kręgu, jego ciało drgnęło, jakby poraził je prąd. Pod jego stopami rozległ się niski grzmot. Imhotep odrzucił głowę do tyłu i krzyknął z żalu, gdy biały opar uniósł się z jego ciała i rozpłynął się w powietrzu. Opuściła go moc. Imhotep potknął się, nagle słaby i niepewny. Wyciągnął dłonie w stronę wazy stojącej na pobliskim piedestale, każąc jej się unieść. Nawet nie drgnęła. - Mój ukochany? - szepnęła Ank-su-namun. Imhotep zaśmiał się jak szaleniec. Otwierał i zaciskał pięści. - Wielki bóg Anubis odebrał mi moc. Widocznie życzy sobie, byśmy walczyli jak równy z równym. Kustosz przemierzał wnętrze piramidy, aż dotarł do płaskorzeźby skorpiona wyrzeźbionej w jednej ze ścian. Każde jego ramię dzierżyło jakąś okrutną broń. Na środku rzeźby widniał otwór. Kustosz spojrzał na bransoletę, a potem na ścianę. Wreszcie podniósł ramię i po łokieć wsunął je w otwór. Wyczuł w środku dźwignię i przekręcił ramię tak, jak przekręca się klucz. Rozległ się stłumiony dźwięk, jakby coś w środku zaskoczyło, a ściana rozsunęła się i nagle z postaci skorpiona trysnęły iskry i przebiegły po ścianach. Na miejscu zniszczonych murów pojawiały się ściany wyłożone czystym złotem. Iskry minęły O'Connella, odmieniając cały korytarz. Wypadły na zewnątrz piramidy, przemknęły przez dżunglę i dotarły do dwóch wydm, jednej czarnej, a dru- 126 giej złotawej. Kiedy fala boskiej mocy zniknęła, na złotą diunę wspięła się armia wojowników Med-Jai z Ardethem Bayem na czele. O'Connell wszedł do komnaty ze skorpionem i zobaczył Kustosza, który wciąż trzymał rękę w otworze. Z obnażoną czaszką i zakrwawionymi ramionami, mężczyzna wyglądał jak upiór. Kiedy zobaczył O'Connella, zaśmiał się. - Spóźniłeś się! - krzyknął tryumfalnie. - Uwolniłem armię Anubisa! Książę Imhotep wkrótce będzie nią dowodził! - Najpierw będzie miał ze mną do czynienia - warknął O'Connell i wyrwał rzeźbionemu skorpionowi topór o dwóch ostrzach. Kustosz spróbował wyciągnąć ramię, ale bezskutecznie. O'Connell podniósł topór. - Pomóc ci trochę? Zanim jednak zdążył zadać cios, Kustosz zaczął krzyczeć. Z wnętrza ściany dobiegł odgłos głośnego chrupania. Coś zaczęło zjadać rękę Kustosza, miażdżąc kości. Kustosz szarpał się rozpaczliwie, aż wreszcie wyrwał ramię, ale jego ręka była już tylko krwawym kikutem kończącym się nad łokciem. Kustosz miał oczy szaleńca, na jego wykrzywionych wargach pojawiła się piana. Nie mogąc znieść bólu, rzucił się do ucieczki, krzycząc w męce. O'Connell wycofał się szybko z komnaty, trzymając topór w pogotowiu. 127 piasku. Na dole znajdował się złoty krąg z wizerunkiem twarzy Anubisa. Kiedy Imhotep wszedł do kręgu, jego ciało drgnęło, jakby poraził je prąd. Pod jego stopami rozległ się niski grzmot. Imhotep odrzucił głowę do tyłu i krzyknął z żalu, gdy biały opar uniósł się z jego ciała i rozpłynął się w powietrzu. Opuściła go moc. Imhotep potknął się, nagle słaby i niepewny. Wyciągnął dłonie w stronę wazy stojącej na pobliskim piedestale, każąc jej się unieść. Nawet nie drgnęła. - Mój ukochany? - szepnęła Ank-su-namun. Imhotep zaśmiał się jak szaleniec. Otwierał i zaciskał pięści. - Wielki bóg Anubis odebrał mi moc. Widocznie życzy sobie, byśmy walczyli jak równy z równym. Kustosz przemierzał wnętrze piramidy, aż dotarł do płaskorzeźby skorpiona wyrzeźbionej w jednej ze ścian. Każde jego ramię dzierżyło jakąś okrutną broń. Na środku rzeźby widniał otwór. Kustosz spojrzał na bransoletę, a potem na ścianę. Wreszcie podniósł ramię i po łokieć wsunął je w otwór. Wyczuł w środku dźwignię i przekręcił ramię tak, jak przekręca się klucz. Rozległ się stłumiony dźwięk, jakby coś w środku zaskoczyło, a ściana rozsunęła się i nagle z postaci skorpiona trysnęły iskry i przebiegły po ścianach. Na miejscu zniszczonych murów pojawiały się ściany wyłożone czystym złotem. Iskry minęły O'Connella, odmieniając cały korytarz. Wypadły na zewnątrz piramidy, przemknęły przez dżunglę i dotarły do dwóch wydm, jednej czarnej, a dru- giej złotawej. Kiedy fala boskiej mocy zniknęła, na złotą diunę wspięła się armia wojowników Med-Jai z Ardethem Bayem na czele. O'Connell wszedł do komnaty ze skorpionem i zobaczył Kustosza, który wciąż trzymał rękę w otworze. Z obnażoną czaszką i zakrwawionymi ramionami, mężczyzna wyglądał jak upiór. Kiedy zobaczył O'Connella, zaśmiał się. - Spóźniłeś się! - krzyknął tryumfalnie. - Uwolniłem armię Anubisa! Książę Imhotep wkrótce będzie nią dowodził! - Najpierw będzie miał ze mną do czynienia - warknął O'Connell i wyrwał rzeźbionemu skorpionowi topór o dwóch ostrzach. Kustosz spróbował wyciągnąć ramię, ale bezskutecznie. 0'Connell podniósł topór. - Pomóc ci trochę? Zanim jednak zdążył zadać cios, Kustosz zaczął krzyczeć. Z wnętrza ściany dobiegł odgłos głośnego chrupania. Coś zaczęło zjadać rękę Kustosza, miażdżąc kości. Kustosz szarpał się rozpaczliwie, aż wreszcie wyrwał ramię, ale jego ręka była już tylko krwawym kikutem kończącym się nad łokciem. Kustosz miał oczy szaleńca, na jego wykrzywionych wargach pojawiła się piana. Nie mogąc znieść bólu, rzucił się do ucieczki, krzycząc w męce. 0'Connell wycofał się szybko z komnaty, trzymając topór w pogotowiu. 126 127 Ank-su-namun i Imhotep weszli do następnej komnaty, która wyglądała jak ogromny korytarz spowity mgłą. - Sam muszę stanąć przed Królem Skorpionem - powiedział Imhotep, zatrzymując ją ruchem dłoni. Ale Ank-su-namun mocno przytrzymała jego rękę. - Nie! Nie wolno ci! Bez swojej mocy zginiesz! Imhotep roześmiał się i wskazał na Księgę Umarłych wjej dłoni. -Jeśli on mnie zabije, ty możesz mnie ożywić! - Nie! - błagała. Imhotep ucałował swoją odwieczną ukochaną raz jeszcze, a potem ruszył korytarzem. Na zewnątrz piramidy Jonatan i Alex stali nad ciałem Evelyn. Alex płakał, a jego wuj szukał jakichś słów pociechy. - Spróbuj... spróbuj pomyśleć o tym w ten sposób, Alex - zaczął niepewnie. - Ona... ona jest już w lepszym świecie. Jak mówi dobra księga... Alex stłumił szloch. Wyprostował się, a oczy mu zapłonęły. - Co?! - zapytał. - Co „co"? - krzyknął zdezorientowany Jonatan. - No właśnie - powiedział Alex. - To jest to! I rzucił się biegiem do wnętrza piramidy. - O co chodzi? - wyjąkał Jonatan, biegnąc za nim. — O co chodzi? 128 0'Connell minął korytarz i wszedł do dziwnej, ciemnej groty. Tuż przy ziemi snuł się gęsty dym, a po jej ścianach pełgały niesamowite cienie. Komnata zdawała się nieprawdopodobnie wielka, nawet jak na wnętrze tak olbrzymiej piramidy. Na drugim jej krańcu obok pary wielkich wrót stał Imhotep. Przed nim wznosił się ogromny gong. Imhotep uderzył pałką w gong, który wydał dźwięk tak głośny, czysty i długi, że piramida zadrżała w posadach. 0'Connell rzucił się do ataku. Imhotep zobaczył go w ostatniej chwili i okręcił się, parując cios krawędzią pałki. Mężczyźni siłowali się, dopóki i kij, i topór nie wypadły z ich dłoni, tocząc się po ziemi i znikając w ciemności. 0'Connell cofnął się i złapał równowagę. Z jakiegoś powodu Imhotep nie używał magii, co bardzo O'Connel-lowi odpowiadało. Imhotep uśmiechnął się. — Wieczni nieprzyjaciele znów się spotkali. Teraz zobaczymy, czego sobie życzy przeznaczenie. 9- Ank-su-namun i Imhotep weszli do następnej komnaty, która wyglądała jak ogromny korytarz spowity mgłą. - Sam muszę stanąć przed Królem Skorpionem - powiedział Imhotep, zatrzymując ją ruchem dłoni. Ale Ank-su-namun mocno przytrzymała jego rękę. - Nie! Nie wolno ci! Bez swojej mocy zginiesz! Imhotep roześmiał się i wskazał na Księgę Umarłych wjej dłoni. -Jeśli on mnie zabije, ty możesz mnie ożywić! - Nie! - błagała. Imhotep ucałował swoją odwieczną ukochaną raz jeszcze, a potem ruszył korytarzem. Na zewnątrz piramidy Jonatan i Alex stali nad ciałem Evelyn. Alex płakał, a jego wuj szukał jakichś słów pociechy. - Spróbuj... spróbuj pomyśleć o tym w ten sposób, Alex - zaczął niepewnie. - Ona... ona jest już w lepszym świecie. Jak mówi dobra księga... Alex stłumił szloch. Wyprostował się, a oczy mu zapłonęły. - Co?! - zapytał. - Co „co"? - krzyknął zdezorientowany Jonatan. - No właśnie - powiedział Alex. - To jest to! I rzucił się biegiem do wnętrza piramidy. - O co chodzi? - wyjąkał Jonatan, biegnąc za nim. -O co chodzi? 128 0'Connell minął korytarz i wszedł do dziwnej, ciemnej groty. Tuż przy ziemi snuł się gęsty dym, a po jej ścianach pełgały niesamowite cienie. Komnata zdawała się nieprawdopodobnie wielka, nawet jak na wnętrze tak olbrzymiej piramidy. Na drugim jej krańcu obok pary wielkich wrót stał Imhotep. Przed nim wznosił się ogromny gong. Imhotep uderzył pałką w gong, który wydał dźwięk tak głośny, czysty i długi, że piramida zadrżała w posadach. 0'Connell rzucił się do ataku. Imhotep zobaczył go w ostatniej chwili i okręcił się, parując cios krawędzią pałki. Mężczyźni siłowali się, dopóki i kij, i topór nie wypadły z ich dłoni, tocząc się po ziemi i znikając w ciemności. 0'Connell cofnął się i złapał równowagę. Z jakiegoś powodu Imhotep nie używał magii, co bardzo O'Connel-lowi odpowiadało. Imhotep uśmiechnął się. - Wieczni nieprzyjaciele znów się spotkali. Teraz zobaczymy, czego sobie życzy przeznaczenie. 9- Ank-su-namun i Imhotep weszli do następnej komnaty, która wyglądała jak ogromny korytarz spowity mgłą. - Sam muszę stanąć przed Królem Skorpionem - powiedział Imhotep, zatrzymując ją ruchem dłoni. Ale Ank-su-namun mocno przytrzymała jego rękę. - Nie! Nie wolno ci! Bez swojej mocy zginiesz! Imhotep roześmiał się i wskazał na Księgę Umarłych wjej dłoni. -Jeśli on mnie zabije, ty możesz mnie ożywić! - Nie! - błagała. Imhotep ucałował swoją odwieczną ukochaną raz jeszcze, a potem ruszył korytarzem. Na zewnątrz piramidy Jonatan i Alex stali nad ciałem Evelyn. Alex płakał, a jego wuj szukał jakichś słów pociechy. - Spróbuj... spróbuj pomyśleć o tym w ten sposób, Alex - zaczął niepewnie. - Ona... ona jest już w lepszym świecie. Jak mówi dobra księga... Alex stłumił szloch. Wyprostował się, a oczy mu zapłonęły. - Co?! - zapytał. - Co „co"? - krzyknął zdezorientowany Jonatan. - No właśnie - powiedział Alex. - To jest to! I rzucił się biegiem do wnętrza piramidy. - O co chodzi? - wyjąkał Jonatan, biegnąc za nim. -O co chodzi? 128 0'Connell minął korytarz i wszedł do dziwnej, ciemnej groty. Tuż przy ziemi snuł się gęsty dym, a po jej ścianach pełgały niesamowite cienie. Komnata zdawała się nieprawdopodobnie wielka, nawet jak na wnętrze tak olbrzymiej piramidy. Na drugim jej krańcu obok pary wielkich wrót stał Imhotep. Przed nim wznosił się ogromny gong. Imhotep uderzył pałką w gong, który wydał dźwięk tak głośny, czysty i długi, że piramida zadrżała w posadach. 0'Connell rzucił się do ataku. Imhotep zobaczył go w ostatniej chwili i okręcił się, parując cios krawędzią pałki. Mężczyźni siłowali się, dopóki i kij, i topór nie wypadły z ich dłoni, tocząc się po ziemi i znikając w ciemności. 0'Connell cofnął się i złapał równowagę. Z jakiegoś powodu Imhotep nie używał magii, co bardzo O'Connel-lowi odpowiadało. Imhotep uśmiechnął się. - Wieczni nieprzyjaciele znów się spotkali. Teraz zobaczymy, czego sobie życzy przeznaczenie. 9- Rozdział dwudziesty pierwszy Ardeth Bay ustawił swoich ludzi wzdłuż szczytu czarnej piaskowej wydmy. Czekali. Nagle z piasku zaczęły wynurzać się jakieś stwory. To budziła się armia Anubisa. Wojownicy Anubisa w parę sekund sformowali szyk. Było ich dwa tysiące, na ich klatkach piersiowych ciasno rysowały się węzły potężnych mięśni. Stworzenia o głowach szakali uniosły broń i wydały barbarzyński okrzyk. Ardeth Bay i jego ludzie unieśli miecze i rzucili się przez wydmę na spotkanie wroga. Alex i Jonatan odnaleźli Ank-su-namun, gdy wpatrywała się w korytarz wiodący do kolejnej komnaty. Jonatan zaczął tańczyć wkoło niej, unosząc prowokacyjnie pięści. 130 - Chodź tu, a oberwiesz! - wysyczał. Ank-su-namun uśmiechnęła się. Odłożyła Księgę Umarłych i podeszła do niego powoli. - To za moją siostrę - powiedział Jonatan, wciąż podskakując i biegając wkoło niej. Zamilkł, kiedy wymierzyła mu dwa szybkie ciosy w twarz. Jonatan zatoczył się do tyłu na czubkach obcasów. Kiedy Ank-su-namun walczyła, Alex podkradł się i złapał Księgę Umartych. Egipska księżniczka wymierzyła Jonatanowi dwa kolejne ciosy i kopniaka w żebra. - Pośpiesz się, Alex! - sapnął Jonatan, padając oszołomiony na kolana. Alex już zaciągnął ciało matki w pobliże korytarza. Klęcząc obok niej, zaczął odczytywać inskrypcje. Matka kiedyś nauczyła go odcyfrowywać hieroglify, ale teraz słowa płynęły z jego z ust z nadspodziewaną wręcz łatwością. - Hootash baraba oos Veesbo. Ahm kum Ra. Ahm kum Dei - zaintonował. Alex słyszał jęki Jonatana, którego Ank-su-namun tłukła bezlitośnie, ale spróbował skupić się na tekście, który miał przed sobą. - Efday Shokran, Efday Shokran... - usiłował przypomnieć sobie ostatni symbol. - Nie wiem, jak się czyta ten hieroglif! Jonatan gorączkowo zasłaniał się włócznią, usiłując odparować ciosy Ank-su-namun. - A jak wygląda? 131 Alex zaczął wymachiwać ramionami jak ptak. -To jest... to jest bocian! Ank-su-namun złapała Jonatana za gardło i zaczęła go dusić. -Ach... ach... -wykrztusił. Alex rozjaśnił się. - Ahmenophus! Jasne. Eday shokran ahmenophusl - zawołał. W tym właśnie momencie Ank-su-namun kopnęła Jonatana w pierś i podniosła broń, by zadać ostateczny cios. Płask! Jakaś dłoń odsunęła ostrze od gardła Jonatana. Ank-su-namun obróciła się gniewnie. Za nią stała Evelyn 0'Connell. Odepchnęła księżniczkę na bok i krzyknęła do Aleksa i Jonatana: -Wy dwaj idźcie pomóc Rickowi. Sama się z nią rozprawię. Alex zawahał się, ale Jonatan wstał chwiejnie i pociągnął go za sobą. Kobiety zostały same. Evelyn i Meela. Nefertiti i Ank--su-namun. Evelyn wyrwała mały trójząb z ręki jednego z posągów i zaczęła okrążać przciwniczkę, która zbliżała się do niej kocimi ruchami i wreszcie zaatakowała. Uderzyła Evelyn, a ta uchyliła się i skontrowała cios. Księżniczka skoczyła do tyłu, unikając uderzenia i znów zaczęła ją okrążać. Evelyn opadły wspomnienia, prastare wspomnienia takiej właśnie walki toczonej na oczach tłumu dworzan 132 w komnacie tronowej faraona trzy tysiące lat temu. Wtedy przegrała. Teraz nie przegra. Nie może przegrać. Ank-su-namun znów zaatakowała, markując wysoki cios i uderzając nisko. Evelyn wykonała obrót, drugą nogą kopiąc rywalkę tak, że tamta straciła równowagę. Egipska księżniczka ciężko upadła na ziemię i w tej samej chwili Evelynjuż na niej siedziała, dotykając zimnym ostrzem jej gardła. Leżąca na plecach kobieta uśmiechnęła się szeroko. - Zrobiłaś duże postępy, księżniczko Nefertiti. Ramię Evelyn zadrżało. Chciała zakończyć to, co rozpoczęło się przed trzema tysiącami lat, ale zabić, z zimną krwią, nawet tę kobietę... Nagle komnatą zatrząsł ryk o sile gromu. Kiedy Eve-lyn podniosła oczy, Ank-su-namun uderzeniem dłoni odbiła ostrze trójzęba i rzuciła się do ucieczki. Evelyn chwyciła broń i pobiegła za nią. W komnacie Imhotep i 0'Connell zwarli się w gwałtownej walce. Imhotep okazał się równie zręczny w walce wręcz, jak przedtem w magii. O'Connell delektował się tą walką; wreszcie dostał w swoje ręce potwora, który dotąd był poza jego zasięgiem. Wymieniali ciosy niczym tytani; żaden nie zamierzał się poddać. Nagle zatrzęsła się ziemia. Imhotep podniósł z nadzieją oczy, a O'Connell uderzył go w twarz potężnym sierpowym. Imhotep poleciał w stronę posągu uzbrojonego skorpiona. Otarł krew z ust i zerwał ze ściany trójząb i sierp. O'Connell znalazł pod 133 przeciwległą ścianą podobny zestaw broni i znów stanął do walki. Mężczyźni rzucili się na siebie, żądni krwi. Iskry leciały za każdym razem, gdy ostrze trafiało na ostrze. Potężna komnata znów zadrżała w posadach. Wrota otworzyły się, a do środka wpadł z głośnym rykiem Król Skorpion. Od pasa w górę wyglądał jak za życia - potężny wojownik o odsłoniętej czaszce. Ale od pasa w dół Anubis zamienił go w gigantycznego skorpiona. 0'Connell i Imhotep przerwali walkę i cofnęli się na widok stojącego przed nimi potwora. Król Skorpion rzucił im gniewne pogardliwe spojrzenie, jakby wybierał sobie przeciwnika. Wreszcie, z rykiem rozczarowania, zdecydował się na Imhotepa i rzucił się w jego stronę, a nogi skorpiona zastukały na złotej posadzce komnaty. Imhotep cofał się ze złośliwym uśmiechem. Nagle wbił paznokcie w skórę na czole i krzywiąc usta, zdarł sobie skórę z czaszki. Padł na kolana i uderzył czołem, ukazując ohydnie obnażoną kość. -Jestem twoim sługą! - krzyknął. -Jestem twoim słu- Król Skorpion zawahał się, potem skinął głową, uznając poddaństwo Imhotepa. Parsknął i obrócił się w stronę 0'Connella. Na zewnątrz trwała zacięta bitwa. Ardeth Bay walczył jak szaleniec, tnąc na prawo i lewo, przedzierając się przez szeregi wojowników Anubisa, przepełniony bożym 134 gniewem. Wkoło niego walczyli inni Med-Jai, dzielni odwagą gromadzoną od tysięcy lat. Okrążyli potwornych żołnierzy i zaczęli napierać w kierunku środka koła, tnąc i siekąc. Koło się zacieśniało, aż Med-Jai znaleźli się naprzeciw siebie, a żaden przeciwnik nie stał już na nogach. Med-Jai wydali głośny okrzyk triumfu. Wszyscy poza Ardethem Bayem. On wiedział, że to jeszcze nie koniec. Odwrócił się i wbiegł na szczyt złotej wydmy, by ocenić sytuację. Stamtąd zobaczył to, czego się obawiał. Poza wydmami, na piaszczystej równinie stało kolejnych pięćdziesiąt tysięcy wojowników Anubisa. Na czyjś bezgłośny rozkaz ruszyli do kolejnego ataku na wojowników pustyni. 0'Connell uchylił się, kiedy jeden ze szponów skorpiona prawie go dosięgał. Szpon przeciął lity kamienny filar za jego plecami. Król Skorpion ryknął i rzucił się za nim, zbyt szybki, by przed nim uciec. Potwór złapał Ricka jak szmacianą lalkę i cisnął nim o przeciwległą ścianę. 0'Connell uderzył twarzą o twardą powierzchnię i, osuwając się po ścianie, pomyślał, że chyba pękł mu kręgosłup. Udało mu się jednak wstać. Spojrzał przy tym na tatuaż na swojej ręce i na rysunek na ścianie. Zorientował się, że są identyczne; patrzył na wizerunek mężczyzny, który nosił znak wolrtomularzy - templariuszy. Poza tym postać na ścianie trzymała w dłoni Berło Ozyrysa. Król Skorpion znów się zbliżył. 0'Connell odskoczył na bok, ale nie spuszczał oczu ze ściany. Rysunki pokrywały 135 jej płaską powierzchnię, ukazując tego samego człowieka w kilku pozach: trzymającego berło, nadającego mu inny kształt i wreszcie używającego go jak włóczni! - Dobra, dobra! - zawołał do wolnomularza z rysunku. - Uwierzyłem. Cieszysz się? 0'Connell pochylił się, gdy ogon skorpiona trzasnął jak bicz nad jego głową i uderzył w ścianę. Schronił się pomiędzy rzędem grubych na ponad metr kolumn. W tym momencie do komnaty wpadli Jonatan i Alex, blednąc na widok Króla Skorpiona. -Jonatanie! - krzyknął 0'Connell. - To jest włócznia! Twoje berło! To jest włócznia! Jonatan, nie mogąc oderwać oczu od Króla Skorpiona, odkrzyknął: -Tak? I co? -1 można go nią zabić! -Ach! Rozumiem! -powiedział wreszcie Jonatan, sięgając do plecaka po berło. - Daj mi to! - Alex wyrwał mu je z ręki i zaczął odczytywać wyryte na nim znaki. Szczypce i kolec jadowy Króla Skorpiona atakowały i uderzały w kolumny. 0'Connell był wyczerpany. Walczył już z czerwonymi turbanami, z ożywionymi Pigmejami, z Imhotepem, a teraz jeszcze z tym potworem. Widział też, jak na jego ramionach umiera żona. Król Skorpion dosięgnął go szczypcami i wyrzucił, obolałego, w powietrze. 0'Connell wylądował u stóp jakiejś kobiety, a kiedy podniósł oczy, zobaczył uśmiech, którego nie spodziewał się ujrzeć już nigdy w życiu. - Evy? - szepnął, a potem krzyknął. - Evy! 136 Skoczył na równe nogi, jakby wstąpiło w niego nowe życie. Jego żona znów żyła i nic więcej go nie obchodziło. Złapał trójząb, obrócił się i lekkim krokiem zaczął zbliżać się do Króla Skorpiona. jej płaską powierzchnię, ukazując tego samego człowieka w kilku pozach: trzymającego berło, nadającego mu inny kształt i wreszcie używającego go jak włóczni! - Dobra, dobra! - zawołał do wolnomularza z rysunku. - Uwierzyłem. Cieszysz się? 0'Connell pochylił się, gdy ogon skorpiona trzasnął jak bicz nad jego głową i uderzył w ścianę. Schronił się pomiędzy rzędem grubych na ponad metr kolumn. W tym momencie do komnaty wpadli Jonatan i Alex, blednąc na widok Króla Skorpiona. -Jonatanie! - krzyknął 0'Connell. - Tb jest włócznia! Twoje berło! To jest włócznia! Jonatan, nie mogąc oderwać oczu od Króla Skorpiona, odkrzyknął: -Tak? I co? -1 można go nią zabić! -Ach! Rozumiem! - powiedział wreszcie Jonatan, sięgając do plecaka po berło. - Daj mi to! - Alex wyrwał mu je z ręki i zaczął odczytywać wyryte na nim znaki. Szczypce i kolec jadowy Króla Skorpiona atakowały i uderzały w kolumny. 0'Connell był wyczerpany. Walczył już z czerwonymi turbanami, z ożywionymi Pigmejami, z Imhotepem, a teraz jeszcze z tym potworem. Widział też, jak na jego ramionach umiera żona. Król Skorpion dosięgnął go szczypcami i wyrzucił, obolałego, w powietrze. O'Connell wylądował u stóp jakiejś kobiety, a kiedy podniósł oczy, zobaczył uśmiech, którego nie spodziewał się ujrzeć już nigdy w życiu. - Evy? - szepnął, a potem krzyknął. - Evy! 136 Skoczył na równe nogi, jakby wstąpiło w niego nowe życie. Jego żona znów żyła i nic więcej go nie obchodziło. Złapał trójząb, obrócił się i lekkim krokiem zaczął zbliżać się do Króla Skorpiona. Rozdział dwudziesty drugi Med-Jai spoglądali w milczeniu, jak armia Anubisa, wrzeszcząc i powarkując, przypuszcza atak. Ardeth Bay zazgrzytał zębami i uniósł szablę. Wydał bojowy okrzyk, ten sam, który od trzech tysięcy lat przypominał wojownikom o ich dziedzictwie. Byli Med-Jai; dla tej chwili żyli i dla tej sprawy przysięgli umrzeć. Oddziały Med-Jai powtórzyły okrzyk tak głośno, że góry mogłyby zadrżeć w posadach. A potem, niczym spieniona fala, runęli na wroga. O'Connell z całej siły cisnął trójzębem w Króla Skorpiona. Broń jednak odbiła się od jego pancerza, nie wyrządzając mu żadnej krzywdy. A Imhotep podchodził coraz bliżej. - Pośpiesz się i zrób coś z tym wreszcie! - krzyknął O'Connell do Jonatana. 138 Przekręcając podstawę, Jonatan zdołał w końcu otworzyć Berło Ozyrysa i odsłonił spiczaste ostrze. Alex złapał za nie i pociągnął - wysunęła się klinga prawie półtorametrowej długości. Jonatan zważył włócznię w dłoni i podbiegł do Króla Skorpiona. Chciał wbić ostrze w plecy potwora, ale ten odbił je machnięciem ogona. Włócznia, wirując, przeleciała przez komnatę. 0'Connell złapał ją i wymierzył kolejny cios. Tym razem złota włócznia trafiła Króla Skorpiona prosto w pierś. - Aaaargh! - zaryczał potwór i zatoczył się do tyłu. Imhotep podbiegł do Króla Skorpiona, wrzeszcząc: - Nieeee! Król Skorpion krzyknął raz jeszcze i jego ciało pękło, zmieniając się w kulę czarnego dymu. Siła eksplozji cisnęła wszystkimi o ziemię. Piramida zaczęła się trząść w posadach. Ściany pękały, a posadzka rozstępowała się pod ich stopami. Otworzyła się ogromna szczelina i obaj - Imhotep i O'Connell - potoczyli się wjej stronę. Zdołali chwycić za poszarpaną krawędź posadzki, a pod ich stopami ziała przepaść bez dna, otchłań wiodąca do wieczności. - Rick! - zawołała Evelyn, podbiegając do krawędzi. - Nie podchodź, Evy! - ostrzegł. - Zostań tam! Imhotep usiłował znaleźć pewniejszy chwyt. - Ank-su-namun! - krzyknął. - Pomóż mi! Ank-su-namun kryła się w rogu komnaty i nie chciała podejść bliżej. Ziemia wciąż drżała, a ze sklepienia leciały kamienie, rozbijając się o posadzkę. Kiedy Imhotep znów zawołał jej imię, Ank-su-namun pokręciła głową. 139 Evelyn spojrzała na 0'Connella i nie wahała się. Skoczyła naprzód, uchyliła się przed spadającym kamieniem i dopadła rozpadliny. Rzucając się na posadzkę, złapała męża za nadgarstki i ostatkiem sił wyciągnęła go ze szczeliny. — Ank-su-namun! - zawołał znów Imhotep. Ale jego egipska księżniczka uciekła. Imhotep spojrzał z nienawiścią i zazdrością na Evelyn i 0'Connella. Potem jeszcze raz poszukał wzrokiem swojej odwiecznej ukochanej, po czym z ponurym uśmiechem puścił krawędź posadzki i runął w głąb czeluści, by spadać tak przez całą wieczność. Ank-su-namun uciekała na oślep, uchylając się przed spadającymi odłamkami. Dotarła do komnaty z wizerunkiem Skorpiona w tej samej chwili, w której część ściany rozpadła się, ukazując fosę pełną wijących się skorpionów. Oczy Ank-su-namun rozszerzyły się ze strachu. Spróbowała ominąć fosę, ale nagły wstrząs uniósł posadzkę. Potknęła się i z krzykiem wpadła do środka. Otoczyły ją skorpiony. Chwilę później zniknęła na zawsze. O'Connellowie i Jonatan biegli ile sił w nogach przez zapadającą się wkoło nich złotą piramidę. Dotarli do wyjściowej rampy, ale dalej biec już nie mogli. Wiał potężny wiatr, powalając drzewa i krzewy, ciskając je do wnętrza piramidy i odcinając im drogę ucieczki. -Jak się stąd wydostaniemy? - Evelyn starała się przekrzyczeć wiatr. 140 O'Connell dostrzegł otwór z boku piramidy. - Za mną! Prześliznęli się przez szczelinę i znaleźli na zewnątrz, niedaleko wyjścia. Jakaś siła wciągała do środka piramidy starożytne mumie i syczące szkielety, niczym w żarłoczną paszczę. Cała oaza została wyrwana z korzeniami, a wokół piramidy wirował zielony pył. -Jesteśmy w pułapce! - stwierdziła Evelyn. O'Connell objął ją i Aleksa. Jonatan skulił się za nimi. Nie było dokąd uciekać. - Hej, wy! - krzyknął nagle jakiś głos. O'Connell obejrzał się, ale nie zobaczył nikogo. Spojrzał na lewo, potem na prawo. Nic. Podniósł głowę. Nad ziemią unosił się szarpany przez wiatr stero- wiec. - Pośpieszcie się! - zawołał Izzy. - Nie będę tu sterczał cały dzień! Sterowiec zniżył się, a O'Connell podsadził Aleksa i Evelyn do środka kołyszącego się kutra. Potem on i Jonatan wskoczyli za nimi. Izzy pociągnął za dźwignię, napełniając balon gorącym powietrzem, i sterowiec zaczął się wznosić. Jonatan zatoczył się i wypadł za burtę, ale zaczepił stopą o tę samą sieć, która wcześniej uratowała 0'Connella i Evelyn. Wisiał głową w dół, a pod nim piramida gwałtownie wsysała do środka całą oazę. Kiedy piramida zaczęła się zapadać, sterowiec wzniósł się wyżej i przeleciał nad nią, niemal dotykając diamentu na jej szczycie. Jonatan złapał klejnot i wyrwał go. Chwilę później piramida zapadła się pod ziemię z ostatecznym, potężnym hukiem. Ziemia zamknęła się nad nią 141 i poza cichnącym echem gromów miejsce to wyglądało tak, jakby nigdy nie było tam żadnej oazy. Kiedy sterowiec uniósł się nad doliną, 0'Connell wciągnął Jonatana do kutra. Jonatan ściskał zdobyczny klejnot, jak ukochane dziecko. Evelyn i Alex uściskali Izzy'ego serdecznie. Pilot zarumienił się;j spojrzał na 0'Connella, który padł na pokład bez sił. . - Ó'Connell! Wyglądasz jak wymiociny mojego kota! Coś ty, u licha, wyprawiał? 0'Connell roześmiał się, a potem skrzywił z bólu. - Och, wiesz, przegniłe mumie, szkielety Pigmejów, gigantyczne owady, normalka - rzucił nonszalancko, a potem podszedł do burty kutra i spojrzał w dół. Poniżej stała armia Med-Jai, salutując mu mieczami o lśniących w słońcu ostrzach. 0'Connellowi wydało się, że u ich stóp leżą kopczyki piasku przypominające kształtem jakieś potwory, jednak po chwili zerwał się wiatr i rozwiał je na cztery strony świata. Jeden z jeźdźców odłączył się od pozostałych, odprowadzając sterowiec do najbliższej wydmy. Ardeth Bay. Wojownik dotknął otwartą dłonią serca, a potem pomachał 0'Connellowi. - Harum bara skąd! - zawołał. - Dziękuję wam jeszcze raz, przyjaciele! O'Connell także mu pomachał, a Ardeth Bay zawrócił konia. W tym momencie 0'Connell zrozumiał, że jest szczęśliwy. Nie tylko podniecony zwycięstwem albo zadowolony, że przeżył. Pamiętał, co Ardeth Bay powiedział mu 142 o akceptacji własnego przeznaczenia. Może Med-Jai miał jednak rację? Pomachał mu raz jeszcze i popatrzył na swoją rodzinę. Uśmiechnął się. To była część przeznaczenia, a przynajmniej ta jego część, której mógł być pewien. - Wracajmy do domu - powiedział. i poza cichnącym echem gromów miejsce to wyglądało tak, jakby nigdy nie było tam żadnej oazy. Kiedy sterowiec uniósł się nad doliną, CConnell wciągnął Jonatana do kutra. Jonatan ściskał zdobyczny klejnot, jak ukochane dziecko. Evelyn i Alex uściskali Izzy'ego serdecznie. Pilot zarumienił się^j spojrzał na 0'Connella, który padł na pokład bez sił. . - ĆConnell! Wyglądasz jak wymiociny mojego kota! Coś ty, u licha, wyprawiał? CConnell roześmiał się, a potem skrzywił z bólu. - Och, wiesz, przegniłe mumie, szkielety Pigmejów, gigantyczne owady, normalka - rzucił nonszalancko, a potem podszedł do burty kutra i spojrzał w dół. Poniżej stała armia Med-Jai, salutując mu mieczami o lśniących w słońcu ostrzach. CConnellowi wydało się, że u ich stóp leżą kopczyki piasku przypominające kształtem jakieś potwory, jednak po chwili zerwał się wiatr i rozwiał je na cztery strony świata. Jeden z jeźdźców odłączył się od pozostałych, odprowadzając sterowiec do najbliższej wydmy. Ardeth Bay. Wojownik dotknął otwartą dłonią serca, a potem pomachał CConnellowi. - Harum bara shad! - zawołał. - Dziękuję wam jeszcze raz, przyjaciele! CConnell także mu pomachał, a Ardeth Bay zawrócił konia. W tym momencie CConnell zrozumiał, że jest szczęśliwy. Nie tylko podniecony zwycięstwem albo zadowolony, że przeżył. Pamiętał, co Ardeth Bay powiedział mu 142 o akceptacji własnego przeznaczenia. Może Med-Jai miał jednak rację? Pomachał mu raz jeszcze i popatrzył na swoją rodzinę. Uśmiechnął się. To była część przeznaczenia, a przynajmniej ta jego część, której mógł być pewien. - Wracajmy do domu - powiedział. i Drukarn ia w Łodzi