Ewa Przybylska PTASI INSTYNKT I Julia dostrzegła głowę Jerzego płynącą nad tłumem wiernych. Rozstę-powali się przed nim skwapliwie, choć z całą pewnością nie z uprzejmości. Po prostu rozsuwał ich bezceremonialnie w swoim marszu główną nawą aż pod sklepienie chóru. Właśnie śpiewacy przypomnieli o sobie. Gruchnęły pienia wcale nie anielskie. Julia słuchała nieuważnie tej coniedzielnej kakofonii. Pochłaniało ją oczekiwanie. Na iskrę, która przebiegała przez nią jak błysk, gdy tylko ciemna głowa ukazywała się w polu widzenia. Wstydziła się tego, lecz równocześnie czekała, jak czeka się na smak oszałamiającego wina. Jerzy właśnie przystanął za jej plecami. Dotknął lekko jej ramienia. Nie obejrzała się. Stali obok siebie nieruchomo, a dla niej tylko ta znieruchomiała bliskość liczyła się w tej chwili, reszta, chór i cała ta liturgia były tylko pozłacanym tłem. Obróciła się lekko ku niemu. Nie napotkała oczu. Wzrok jego, pełen gniewu, skierowany był w jakiś punkt poza nią. Ciemne oczy jakby czegoś zabraniały. Zaskoczona poszła za nimi. Właśnie wierni padli na kolana. Szczupła sylwetka Małgorzaty, już nie osłonięta nikim, przybliżyła się jakby na wyciągnięcie ręki. Kolorowy witraż zalewał jaskrawym światłem głowy modlących się. Kapelusz Małgorzaty miał rubinowy kolor krwi. Drobna twarz, o której mówiono, że jest bardzo piękna, bielała w czerwonawym półcieniu szerokiego ronda. Nagle zdjęła kapelusz, jakby ją uwierał. Potrząsnęła głową, włosy wymknęły się spod klamry i rozsypały na czerwieni płaszcza. Wciąż patrzyła na nich. Julia posłała jej uśmiech. Małgorzata nie odwzajemniła go. Wcisnęła szybkim ruchem kapelusz na głowę, spuściła rondo, przekroczyła klęczącą 5 postać, po czym równie bezceremonialnie, jak Jerzy przed chwilą, ruszyła ku wyjściu. Jerzy odprowadził ją wzrokiem, nadal pełnym gniewu. Wciąż stali pośród klęczących jak dwa obeliski, aż wreszcie czyjaś dłoń ściągnęła ich w dół. — Gniewa się? — spytała szeptem Julia. — Kto? — odszepnął. — Przecież wiesz. — Ach, ta! — mruknął. Pomógł jej wstać. Obejrzał się. Nie widziała jego twarzy, ale czuła, że nadal nie jest ten sam. Poprowadził ją do wyjścia, osłaniając przed pchającym się tłumem. Była to jednak troska najzupełniej mechaniczna, tak to odebrała. Wciąż się rozglądał, jakby kogoś szukając. Dostrzegł proboszcza przecinającego dziedziniec. — Przepraszam — mruknął i odszedł. Lecz nie była to osoba, której szukał, z całą pewnością nie. Julia usunęła się pod mur, przyglądając się, jak pertraktuje z księdzem, surowo, nieustępliwie, omal niegrzecznie. Wiedziała, o co targują się, jak dwaj kupcy. — Nic się nie zmienił — usłyszała kpiący głos Małgorzaty. — Wciąż ten sam centuś. Lecz wygląda na to, że trafiła kutwa na kutwę. Zaszła Julię od pleców. Stanęła na wprost, wysoka, niezwykła elegancka. Uśmiechała się miło, oczy zachowując pełne ironii. — Jesteś ponoć bardzo inteligentna, słyszałam — ciągnęła, wciąż patrząc przez ramię na tamtych dwóch. — Cóż, wielka szkoda... — Co on ci zrobił? — spytała Julia spokojnie. — Nie uwiódł mnie, jeżeli to miałaś na myśli. Do głowy by mi nie przyszło, że chciałabym być uwiedziona właśnie przez niego — przyjrzała się Julii. — No cóż, wszystkiego najlepszego, mała. Spadliście po raz drugi z ambony. Mam nadzieję, że to twój przedostatni upadek. — Dlaczego przedostatni? — spytała Julia nadal spokojnie, wiedząc, że zdradzają ją oczy, na pewno zmącone. — Bo zlatuje się z ambony trzy razy, jeśli się nie mylę — odrzekła Małgorzata. — Z każdym obrządkiem jestem na bakier, tyle chyba o mnie słyszałaś. Kiwnęła głową. Odwróciła się, czerwony kapelusz przesuwał się chwilę 6 za ażurowym murem z cegieł, potem cała postać Małgorzaty ukazała się raz jeszcze w otwartej bocznej furtce, aż wreszcie zniknęła. — Czego chciała? — spytał Jerzy podchodząc. — Pogratulować. — Nie ona. — Zbieżność uczuć? — zażartowała Julia. Żachnął się. — Przesiedziałem z nią cztery lata w liceum, potem sześć na medycynie. Gdziekolwiek się obróciłem, wyrastała obok jak kłujący oset. Po co się tutaj przywlokła? — Pochodzi stąd. Jak my. — Niezupełnie. Co ci nagadała? — w twarzy miał gniew, a także coś jeszcze, czego nie potrafiła nazwać, ale co rozpraszało go tak dalece, że nie potrafił skupić wzroku ani na niej, ani na przepychającym się tłumie. — Nic — odpowiedziała. Jak zza grubej ściany zachrobotał w niej niepokój, uczucie dziwne, pojawiające się zawsze, gdy tylko nastroje ich rozbiegały się. — Aż dziwne — mruknął. Ujął ją pod ramię i poprowadził ku bocznej nawie. Ruszyli wolno ku łąkom. Po wąskiej, asfaltowej drodze, przecinającej łąki, uganiały się motorynki. Jazgot silników ścigał ich aż do zakola rzeki, szorującej po piaszczystym dnie. Trzciny zwężały i tak już wąskie koryto, nad brzegami siedzieli wędkarze i moczyli swoje kije, zatopieni po głowy w tatarakach. Od lasu nadciągała powoli zwiewna mgiełka, jak zwykle w jesieni. Objął ją na chwilę ramieniem. Gdy tak stali blisko siebie, schowani za kępę zrudziałych bzów, wszystko przestało się znowu liczyć. Dostrzegł to natychmiast. Przyciągnął bliżej. Spojrzała na niego pod górę, dostrzegła błysk satysfakcji w jego oczach. To było właśnie to, czego nie umiała pojąć, a co miało dla niej smak goryczy. Odsunęła się, już podzielona między uniesienie, które wciąż trwało, a uczucie narastającego zawodu. Usiedli na pagórku. Wszystko prztrd nimi i wokół nich było ciche, zatopione w zieleni, jakby zapomniane przez krzykliwy świat. Tutaj czas miał inny rytm, inne przemijanie, niekiedy odnosiła wrażenie, że mogłaby go z łatwością zatrzymać, na jak długo by chciała. — Zawsze z żalem stąd wyjeżdżam — odezwała się cicho. — Cholerna dziura — mruknął. 7 — Dziura, owszem. Ale dlaczego cholerna? — Bo jest. — Nie lubisz Borowa? — Dwadzieścia lat temu było dla mnie Paryżem. Całe życie doganiałem innych. Lecz niebawem zostawię ich w tyle. Zamilkł. Zapadł w jedno ze swych nagłych zamyśleń, nie tyle gorzkich, ile mamiących go wspaniałą iluzją, marzeniem o przewadze jakiejkolwiek i nad kimkolwiek, o odegraniu się, znała to, mówił o tym wiele razy. We-ssało go na krótko, ale tak wszechwładnie, iż na mgnienie zapomniał, że nie jest tutaj sam. Spoglądała na niego spod powiek, jak zwykle poruszona, Stała po jego stronie, wiedział o tym, i tak już między nimi zostanie, aczkolwiek była to strona niekiedy dla niej najzupełniej obca. Dotknęła jego ręki. Nie od razu zareagował. Patrzył na nią długo, surowość odpłynęła z jego twarzy. — Jesteś podobna do Catherine Deneuve, wiesz? — Już to mówiłeś ze sto razy. — Ale twoje włosy są naturalne. Mają kolor pszenicy. — To też mówiłeś. — A mówiłem, że pod tą anielską powłoką siedzi czarownica, która chce mnie porwać na miotle? — Dopiero chce? Jeszcze nie porwała? Zaśmiali się. Znowu zamilkli, zapatrzeni przed siebie. — Byłaś już w domu? — spytał znienacka. — Kiedy? — odrzekła zdziwiona. — Prosto z kościoła przyszliśmy tutaj. — Rzeczywiście — mruknął. — A rano ciebie w domu nie było. — Byłam u krawcowej. — Powiedzieli mi. — Byłeś u nas? Prosto z dworca? — spytała zaskoczona. — Po prostu wstąpiłem po ciebie — wyjaśnił niechętnie. — Sądzę, że to dość naturalne, prawda? — Oczywiście — powiedziała, ale on nie słuchał. — I za moment odmaszerowałem do znajomych — dokończył. — Mogłeś poczekać u nas — powiedziała. — Jeszcze się na mnie napatrzą — mruknął. — Niekiedy mam wrażenie, że ich nie lubisz — powiedziała z żalem. I 8 — Też mam takie wrażenie — odrzekł. — Zresztą z pełną wzajemnością. Umilkła. To także było nie do naprawienia. Odkąd po raz pierwszy przekroczył próg ich domu, już nie tylko jako były kolega Piotra, natychmiast coś między nimi wyrosło. Nawet ojciec, zawsze dla wszystkich serdeczny, zatracał swoją bezpośredniość i przysłuchiwał się rozmowie z nieokreślonym bliżej uśmiechem. — Ta wasza Marianna! — odezwał się Jerzy. — To jest dopiero numer. Trzęsie domem. Nawet twoja matka cichnie, gdy jej służąca zabiera głos. — Nie jest służącą. Są sobie bliższe niż siostry. — Co ty mówisz? — zdziwił się ironicznie. — Nigdy bym twojej matki nie podejrzewał, że zejdzie ze swojej wysokości do kogokolwiek. Jesteś tego pewna? — Najzupełniej. Jak twojej obiektywności — odrzuciła urażona. Znowu umilkli. Siedział półprofilem, zatopiony w rozmyślaniach, niezbyt miłych chyba, bo brwi miał ściągnięte. Była to niewątpliwie bardzo ładna twarz, z oczyma, które jej koleżanki nazywały niepokojącymi. Były niepokojące, były niespokojne, zawsze i nie tylko one, to także chyby się już ??? zmieni. Spoglądała na niego kątem oka, jeszcze nieco urażona, ale już owa przedziwna mieszanka czułości i smutku obejmowała ją wszechwładnie. Raptem wstał. Podał jej rękę i poderwał ku górze. Sięgała mu do ramienia, chociaż była wysoka. Znowu spoglądał dokądś nad jej głową. — Nigdy nie chciałbym ciebie zranić — rzekł nieoczekiwanie. — Wiem — odrzekła zaskoczona. Puścił ją. Nadal stali na wzgórzu, z dolinką rzeki pod nogami. Lecz zielony pejzaż niewiele go obchodził. Spoglądał przed siebie zasępiony. — Cokolwiek się wydarzy, pamiętaj, zawsze jesteś dla mnie ponad tym — odezwał się półgłosem. — Co się stało, Jerzy? — spytała cicho. Dostrzegł jej niepokój. Uśmiechnął się, obrócił twarzą ku czerwonym dachom miasteczka leżącego w dole. — Wsłuchaj się w tę pozorną ciszę — rzekł. — Przyjrzyj tej pozornej sielance. Nawet sobie nie wyobrażasz, co kotłuje się pod tymi pięknie wypalanymi dachówkami, pod tą obłudą. W rzeczy samej wszędzie jest podobnie, lecz w takim kojcu jak ten, ostrzej to widać. Wszędzie trzeba walczyć, wydzierać innym, jesteśmy jak psy bijące się o kość, od góry do \ 9 dołu przez wszystkie warstwy, jeżeli coś takiego, jeżeli chodzi o mentalność, jeszcze istnieje. Lecz nie wszyscy muszą rozdawać ciosy, nie patrząc komu. Jest coś takiego, jak beniaminiki tatusia czy dobrego splotu okoliczności. Nigdy nie byłem czyimś beniaminkiem. A człowiek bez poparcia niewiele w tym kraju znaczy. Pięć systemów przemienie, lecz w Polsce nic się nie zmieni, układy, układy, układy! Nikt, choćby najgenialniejszy, nie jest w stanie przedrzeć się przez te zasieki. Całe klany rodzinne władają niepodzielnie klinikami, w państwowych salach operacyjnych, państwowymi środkami, robi się prywatne operacje za ciężkie pieniądze. Codziennie na to patrzę! W kraju, gdzie bezprawie jest obowiązującym prawem, a zabawa w udawanie Greka narodowym sposobem na przeżycie, nikt normalny nie ma szans, absolutnie nikt, chyba że otworzy własną klinikę albo spakuje manatki i ruszy w świat. Wtedy te nasze patriotyczne władze, wciąż udając Greka, zaczną rozpaczać nad przeciekającym krwiobiegiem i na tym poprzestaną. Bo naprawę musieliby zacząć od siebie! Słuchała, nie przerywając. W miarę jak mówił, głos jego tracił gorycz, a nabierał twardości i nienawiści. Tylko do kogo? Słyszała to już wiele razy, w najbardziej nieoczekiwanych momentach, lecz wciąż od nowa zaskakiwał ją swoim nieprzejednaniem. Miała ochotę powiedzieć mu, poczekaj, bądź cierpliwy, jeszcze odegrasz swoją wielką rolę, wejdziesz do własnej sterylnej sali, pełnej chromów, i dokonasz, czego nikt przed tobą nie zdołał. Wierzył w to, ale on ze swoją gwałtowną, niecierpliwą ambicją nie ufał niczyim słowom. Niekiedy wątpiła, czy ufał jej. — Na pewno nic nie zaszło, Jerzy? — spytała cicho. Ucichł raptownie. -*- Co się miało zdarzyć? — odrzekł. — Chociaż tak — dodał po chwili. — Muszę wracać do Poznania najbliższym pociągiem. Mam dyżur za kolegę. Pewnie to zepsuło mi humor. Popołudnie miało być tylko dla nas. — Skoro musisz! — powiedziała z żalem. — Jestem lekarzem — powiedział nie patrząc na nią. — Czekają nas nieustające zmiany planów i nagłe rezygnacje, przygotuj się na to. Może nadejdzie taki czas, że przestaniesz mnie za to lubić, kobiety bywają zazdrosne o nieobecność — zamilkł, popatrzył na nią. — Na wszelki wypadek złóż przysięgę, Julio — rzekł żartobliwie, oczy zachowując uważne. — Przyrzeknij na tym tu zielonym balkonie, że nie opuścisz swego Romea, nawet wtedy, gdy przestanie być do niego podobny. 10 — Przyrzekam — odpowiedziała podobnym tonem, unosząc dłoń ku górze. — Przecież każdej chwili mogę o tym zapomnieć. Roześmiał się, oczy zachowując napięte. — Jedź ze mną — zaproponował nagle. — Odprowadź mnie ze cztery stacje albo nawet do samego Poznania. Trzeba jakoś uczcić ten nasz drugi upadek z ambony. Nie chcę się jeszcze z tobą rozstawać. Możesz przecież chociaż raz naruszyć wasz uświęcony porządek niedzieli i zostawić ich samych przy obiedzie — nadal patrzył na nią uważnie, jakby kontrolował reakcję. Głos miał żartobliwy, ale oczy temu przeczyły. Julia nie pojmowała, dlaczego. Dziwny niepokój znowu zachrobotał jak zza grubej ściany, ale tylko na moment, na mgnienie. Potem odepchnęła go. — Nie musisz nalegać — powiedziała wesoło. — Od dawna mam ochotę zrobić coś na przekór Mariannie. Pewnie mnie zabije. — Nie ciebie. Jest zaślepiona. — Tak jak ty? — spytała żartobliwie. — Nie znam tego uczucia — odrzekł jakby z żalem. — Ależ znasz je. Biel i chrom przyspieszają ci tętno. — Lecz zaostrzają ,wzrok. Nigdzie nie czuję się tak... oszukany, jak właśnie tam. Schodzili z pagórka ku stacji kolejowej. Widziała profil Jerzego. Znowu był koło niej tylko połową siebie. Lecz czy to może mieć jakieś istotne znaczenie, dla niej, dla nich, przecież zawsze wracał do niej na zielony balkon, jak do jedynego miejsca na ziemi, w którym czuł się bezpiecznie, powiedział jej to sam wielokroć. Julia stała w cieniu wielkiego kasztana. Była szósta, a zatem i podwieczorek zjedli bez niej. W chłodnej jadalni zapewne nie było już nikogo, nawet nieugięta Marianna zrezygnowała z czekania i krążenia od okien do drzwi swojej sterylnej kuchi, do której tylko kot Belzebub i, w drodze łaski, Julia mieli prawo wstępu. Łaska jednakże skończyła się, przynajmniej tego niedzielnego popołudnia. Wciąż w dziwnym nastroju, jaki zawsze zostawia po sobie smutek i niedosyt obcowania, przyglądała się swemu domowi. Nie był najpiękniejszy w miasteczku, ale miał to, co Marianna nazywała szykiem, a Adam z czułą ironią — historią bez stęchlizny. Wtem w ogrodzie ukazał się Piotr. Jej starszy brat był wysoki, lecz nie 11 . zy\ rodzinnej smukłości. Miał prawie sto dziewięćdziesiąt centy- odzieazi stUi ? wyglądał przysadziście nawet w najlepiej skrojonym metrów ao Sje sam dobrodusznie naigrawał. Julia czekała na niego uu ' . om Bvładlanieqo Julią z Werony, tak mówił od najdawniejszych zuśmiecneiN- ? 'at 'nie dotarł do furtki, był już dwa kroki od drzewa, pod którym stała. - krzvdło nie tyle z rozmachem, ile z roztargnieniem niewłaściwym Cl 5\ szcze jej nie dostrzegł, lecz to nie głębki cień, w którym stała, był S° \/czvną- ??^ w takim stanie, że nie mógł dostrzec niczego. Julia tego pr ? ^ njeg0 zaskoczona. Stanął raptownie. Głos Teresy, z natury stale obrażony, zatrzymał go w półruchu. Obrócił się skwapli- • '•' nokój zburzył do reszty wrodzoną łagodność jego twarzy vie, niep chowo cofnęła się głębiej w cień. Teresa zbliżyła się do męża Julia °ul . __.....___, , ...... .._,..,;•__.___.__.__:„„:„ • ? wvbieQł aż za parkan, wysupłał sylwetkę Julii z ochronnego cienia. WZr^_A to ty — powiedziała niechętnie. obrócił się także. Nim otworzył usta, Teresa odsunęła go niecierpli-poC|eszła do Julii. wie' rratuluję! — zaatakowała ostro, a jej nieduże czarne oczy wwier- Hłv sie W Ju'1^- J lia cofnęła się o krok. Teresa postąpiła za nią. _ popisałaś się! Czym? — spytała Julia spokojnie, patrząc na brata. ~~ 7awsze mówiłam, kto milczy, ten knuje! Świetnie udawałaś! — _ finęła P'otra za rękaw, ale on spojrzał szybko w inną stronę, jak przyciąg^ podobnych sytuacjach. — No, powiedz jej! Przypomnij tej wa- zawszedzjnnej maskotce, jaką to intrygę namotała! — cofnęła się, szarp- SZe) p' tra mocniej za rękaw, ale on wciąż uciekał wzrokiem, unikając oczu r l- Nie bądź tchórzem! Powtórz, co sam przed chwilą głośno powie- ?" ' No odważ się! — obróciła się ku Julii. — „Dokładnie tego po nim d eS'dzje'wałem". Tak powiedział. Ja bym dodała, po nich. Tego drania ktoś upoważnił! ra natychmiast zrozumiała, kogo dotyczył epitet. Obaj z Piotrem mieli U \n trzydzieści, z czego cztery lata przesiedzieli w sąsiednich ław-PrZ — Pukałam do mamy, ale nie otworzyła. Wiem, że jest u siebie. — Nie musi. Skoro jest u siebie. — W tym domu nigdy nie było tak zupełnie normalnie! — uniosła się Teresa. — Jak dla kogo — odrzekła Marianna równie głośno. — Kiedy skończyłam dziesięć lat, ojciec przyprowadził mnie tutaj, abym pomagała w kuchni. Ale aptekarz przyjrzał mi się, kupił tornister i posłał do szkoły razem ze swoją Marylą. I tak tu zostałam. Nigdy też nie usłyszałam, że jestem krótka i krzywa. Tak ty mi, Teresa, niczego o tym domu nie mów. Sama wyglądasz, jakbyś nigdy prawdziwego nie zaznała! — Jak śmiesz, Marianno! \ 46 — Dla ciebie nie jestem Marianną — odrzekła Marianna. — Pozwoliłam ci ze względu na Piotra. — Jesteś tutaj tylko służącą — przypomniała jej ostro Teresa. — Ale nie twoją. Zabieraj się więc z mojej kuchni i nie pokazuj więcej, bo dam ci rondlem w łeb! Trzasnęły drzwi. Obcasy Teresy zastukały o posadzkę w korytarzu, potem stuknęły drzwi wyjściowe, na ogród. Adam wyjrzał oknem. Skrócona o nogi, zasłonięta kapeluszem-kołem, Teresa prezentowała się niepo-kaźnie. — Grzybek sromotnik na przyciętym trzonku — powiedział Adam. — To moja żona — napomniał go Piotr. — Ubolewam, bracie — na to Adam. Piotr zamilkł. Wstał, z roztargnieniem przespacerował się przez pokój. Już był kimś jnnym, już pchało go, aby pobiec za Teresą i załagodzić sprawę. Adam obserwował go złośliwie uśmiechnięty. Piotr przystanął przed nim. — Nie pojmuję — rzekł szorstko — dlaczego wszyscy są przeciw niej. Nawet Marianna. — Słyszałeś ją przed chwilą. 1 nadal nie pojmujesz? Pojętny jesteś... — Traktuje sieją jak obcą. — Ona się tu nigdy nie przyjmie. Nie ta roślina. I nie ten grunt. — To moja żona — powtórzył Piotr już bezradnie. — Powiedziałem, współczuję ci. Piotr obrócił się ku drzwiom. Złapał za klamkę, ale zaraz cofnął się. Obejrzał się na Julię siedzącą pod oknem. Wrócił na sąsiedni fotel. — To twoja... sprawa poróżniła nas — rzekł z wymówką. — Nas? — podchwycił Adam. — Przecież stoisz z boku. — Teresa mówi... — Ją też zostaw na uboczu, skoro sama nie potrafi się tam zatrzymać — uciął Adam. — To moja żona — powiedział po raz trzeci Piotr. — Wszyscy wiemy, jak do tego doszło — odrzucił szorstko Adam. — Wybacz, jestem chamem. Ale wprost się o to prosisz. Piotr umilkł. Patrzył na swoje ręce, wreszcie bąknął, że musi pójść do apteki, bo to jego zmiana, ale nie ruszał się z fotela. Wzrok jego bezustannie wędrował od Julii do Adama, potem zatrzymał się tylko na niej. — Nie chcę, aby cię coś spotkało. 47 — Już mnie spotkało, Piotrek — odrzekła łagodnie. .— Tak mi przykro — ciągnął. — Wiem. — Nie powinnaś stąd wyjeżdżać. To błąd — rzekł niepewnie. Julia uśmiechnęła się do niego. Nie chciał, aby opuściła dom, bo tam w głębi nadal była jego Julią z Werony. Ale bał się jej obecności w miasteczku, bał się plotek, domniemywań, pytań zawoalowanych i takich wprost, na które nie umiałby odpowiedzieć, a które czyniłyby go coraz mniejszym w oczach Teresy. Nie umiał walczyć o należne sobie miejsce w domu, który stworzył i który utrzymywał. Był tego świadom i to czyniło go często bardzo nieszczęśliwym, tak przynajmniej przypuszczała. Niewykluczone bowiem, że i on był zupełnie kim innym, że jego dobroduszność i zgodliwość były tylko wygodnym sposobem na przeżycie. — Nie wyjeżdżaj, wszystko się jakoś ułoży — odezwał się znowu, lecz sam poczuł, że jest to naleganie tylko powierzchowne. Umilkł więc zakłopotany. — Muszę, sam wiesz, że muszę — powiedziała łagodnie. — W jakiejś części Teresa ma rację. Natychmiast to podchwycił. — Tak mówisz? — rzekł nieco pocieszony. — Tak mówię. Znowu zamilkł. To, co w nim jeszcze pozostało z dawnych lat, nakazywało mu nie uwierzyć ani jednemu słowu. Mimo to uwierzył. Pojaśniał cały. — To dobrze, że jesteś tak... rozsądna — powiedział. Adam żachnął się, ale nie rzekł słowa. Julia przyglądała się swemu starszemu bratu bez żalu. To, w czym ugrzązł od czterech lat, a czego w sobie w ogóle nie podejrzewał, podobnie jak ona nie dostrzegała w sobie i w kimś najoczywistszych rzeczy, trzymało go jak w imadle. — Masz pieniądze? — spytał. — Oboje, Julia i ja, mamy spadek po babci — wtrącił ostro Adam. — Trzecią część wziąłeś ty! — Tak, wziąłem, zapisała mi — potwierdził Piotr, nie myśląc, co mówi. — To było przecież sprawiedliwe, w końcu po rodzicach otrzymałem tylko aptekę. — Tylko? — podchwycił Adam. — Kto ci przeliczył poszczególne wartości? 48 — Każdy to wie — odrzekł Piotr bezradnie. Wstał. Zawsze wstawał szybko, gdy rozmowa przybierała niemiły obrót. Nie był błyskotliwy. Nie umiał dać odprawy nikomu, nawet im dwojgu o dziesięć lat młodszym, zawsze ustępował im z uśmiechem, nie rozumiejąc, że sam zastawia na siebie pułapkę. — W końcu miejsca ci zabraknie — rzekł Adam. — Tak, tak — potwierdził Piotr wcale nie słuchając. Na dole bowiem zastukały obcasy. Znał ten mocny, gwałtowny rytm. Zdecydował się. Ruszył do drzwi, obiecując, że jutro znowu wpadnie, po dyżurze. Słyszeli, jak zstępuje ostrożnie po schodach w dół, biedny zastraszony olbrzym, któremu się tak wiele przemieszało. — Nie ma wyjścia — powiedziała Julia do wspólnych myśli. — Ty to mówisz?! — żachnął się Adam. — Ja wyjście mam. — Owszem. Możesz dać się spłaszczyć, jak on. Poszedł do niej, złapał za ręce i zajrzał w oczy. — Wytrzymasz? Jesteś pewna? To nie jest sprawa chwili, właściwie to jest decyzja na całe życie. — Niekoniecznie — powiedziała. Umilkł. — Zabieg jest zawsze ryzykowny — rzekł. — Jest jeszcze inne wyjście. Zrozumiał bezbłędnie. Stracił oddech. — Nie mówisz serio — rzekł po chwili. — Uważasz, że nie mam prawa? — Nie dopuścić do urodzenia to nie to samo, co oddać już żyjące. — Na pewno nie. Mówili do siebie spokojnie, powoli, nie odrywając oczu, jakby nie mogli uwierzyć słowom. Zwłaszcza on. Zapamiętał ją inną, jakiej ona już siebie prawie nie pamiętała. To było tak dawno, tak okropnie dawno, chociaż czas stanął w miejscu i będzie stał jeszcze długo, nie pozwalając zapomnieć. — Gdy je zobaczysz, zmienisz zdanie. — Na razie nienawidzę. Oczy powiększyły się mu, ale nic nie rzekł. Przyciągnął ją tylko bliżej siebie i tak mocno ściskał ręce, że pomyślała, iż na pewno sczernieją. — Mógłbym go zabić! — rzekł przez zęby. 4 — Ptasi instynkt 49 — Co by to zmieniło — powiedziała zmęczonym głosem. — Stało się, Adam, po prostu stało się. — A dlaczego się tak stało? — spytał ostrożnie. Czekała na to pytanie. Lecz było ono jednym z tych, na które nie mogła odpowiedzieć. Nigdy bowiem nie będzie chciała przeżyć ponownie uczucia gwałtownego spadania na samo dno, na najdalsze dno, od kiedy zrozumiała, że przez dwa lata była nikim. — Nie chcesz, nie mów — powiedział cicho. — Kto inny ci to powie... za jakiś czas, ale nie ja, nie ja, nigdy, nigdy... — usłyszała nutki histerii w swoim głosie i on je usłyszał. Objął ją szybko, mrucząc coś po cichu. Lecz obawiał się niepotrzebnie, bezpieczna ucieczka w krzyk także nie została jej dana. II — Dziesiątego października tego a tego roku Pańskiego słońce prażyło jak w lipcu. Obłoki skraplającego się rozumu unosiły się nad pogłowiem ludzkim, przemierzającym ulice, jak w ciężkim amoku. Dwunogie tułowia maszerowały w tunelach, wdychając z rozkoszą smród. Nic więcej nie było im do pełni szczęścia potrzebne oprócz jeszcze gęstszego smogu, jeszcze krzykliwszych reklam nęcących z witryn sklepowych, w które wgapiali się pełni narastającej żądzy. Żądza bowiem była jedynym ocalałym uczuciem, sprzed potopu, kiedy jeszcze byli ludzkim gatunkiem, a nie jego skarlałą pochodną. Tak zacząłbym moją nową książkę — rzekł Adam. — Nadal piszesz? — Nawet przez sen. — O żądzy? — O zwierzętach, które jej nie znają. Znają głód. Mają w sobie głos, który im mówi, co trzeba. Jemu są posłuszni. Nic, cokolwiek robią, choćby na oczach ludzi, nie jest wyuzdaniem. Jest naturalne jak życie i śmierć. Szedł obok Julii wielkimi krokami, z profilu wyglądając jak jednogarbny wielbłąd. Plecak wypełniony do granic wytrzymałości wystawał zza jego barów, całkiem odpowiedzialnych — jak określał je sam. W pewnej chwili przystanął. Lustra wystawy odbiły ich postaci. Objął Julię ramieniem. — Jezusmaryja! — rzekł. — Ta sama twarz. Jesteś piękna prawie jak ja, nie da się ukryć. Głos miał wesoły, ale oczy jego migały niepokojem. Nawet gdyby przykrył je powiekami i tak by wiedziała, co myśli. Uśmiechnęła się. W odbiciu dostrzegła, że odwzajemnił jej uśmiech. Ruszyli dalej. — Rok akademicki się zaczął — odezwała się Julia. 51 — Studenci z piątego są prominentami. Nie muszą. Dotarli do Hali Mirowskiej. Czerwony neon, jak zwykle niekompletny, mrugał nieregularnie. Tłum handlarzy oblepiał czerwone mury, przepychał się we wszystkie strony ze swoim obnośnym towarem. Zwiędnięte cyklameny dogorywały w kałuży, pęczki natki tarzały się w prochu ulicy, kurze jaja wypadały na chodnik, rozbijając się o ludzkie nogi, samotny stróż porządku usiłował zaprowadzić ład w imieniu prawa, lecz wnet przycichł w zgiełku ludzkim i całej tej rynkowej kakofonii. — Pochłaniaj ten obrazek, podobnego nie ujrzysz nigdzie, nawet w najbardziej zapomnianym Kłaju! — powiedział Adam bez rozbawienia. — I pomyśleć, że właśnie w takim miejscu wykupiłem mieszkanie! Pociągnął Julię za sobą. Wypchany plecak torował mu drogę. Przecisnęli się obok rozłożonych na polowych łóżkach szmat, słynnych na całą Europę lumpeksów, obleganych przez wystrojone kobiety. Gwar nagle umilkł, jak uciął. To kolorowe budki odcięły ich od krzykliwej ulicy. Za budkami ciągnął się pas zieleni, jakby z innego obrazka. — Obejrzyj się jeszcze raz ?— poprosił Adam. — Masz za sobą pomnik byłego świętego, byłej formacji społeczno-politycznej. Nazywał się Marchlewski, a na chrzcie dano mu Julek, jeszcze pamiętam ze szkoły. Był tutaj w postaci główki. Nagle ją zdjęli, a na jej miejscu wypisali: „no to żegnaj, Julek". Julia roześmiała się. Z przęsła pomnika czarne kulfony przekazywały przechodniom lapidarne spostrzeżenie o przemijaniu. — Sit transit gloria mundi — rzekł Adam. — Załatwili go bez bicia w werble, bez marsza pogrzebowego i bez kropideł. Nawet pomówień nie było, tak bardzo dzisiaj popularnych. Ot, kilku wyrostków wykonało wyrok, nie bardzo pojmując na kim. Podjęli decyzję w imieniu historii, która swoim zwyczajem przemówi za kilkadziesiąt bezpiecznych lat. Pochodne rodzaju ludzkiego bowiem, nawet gdy przypadkiem mają mózg w komplecie, nawet w czasach, gdy odwaga staniała, nie zajmą w imię prawdy i nauki — chociaż to nie to samo — wyraźnego stanowiska. Nie dlatego, że jest to obiektywnie niemożliwe. Ale że może mieć konsekwencje. Ci, którzy uważają się za elitę, nie lubią ponosić skutków. — Nie tylko oni — Julia dosłyszała nutki znużenia w swoim głosie. Wiedziała, że on je również odnotował. — Wybacz, Dede — dodała cicho. — Dotarłam do miejsca, w którym wszystko jest aluzją. Nawet rzecz o kosmosie. 52 — Jesteś jego cząstką — mruknął, patrząc na nią uważnie. — Znikomą. Niedostrzegalną. Przewodzącą wciąż te same myśli. Nawet teraz, gdy patrzę na nieobecnego na cokole, przychodzi mi do głowy, że sama dopiero co kogoś z czegoś takiego zdjęłam. Chyba zwariuję, Dede. — To tylko drugi etap — stwierdził. — Jakby trzeci dzień po operacji. Czuje się wtedy odciętą nogę. Ale to przemija. Jeszcze trochę, a znowu weźmiesz cały świat w posiadanie, jesteś bardzo młoda! — Tak naprawdę mam tylko ciebie. — Złudzenie — odrzekł. — Które przeminie. Bo musi. Nie jesteś wyjątkiem. Przejdzie ci, do cholery. — W moim przypadku... nie tak szybko. Spojrzeli na siebie. Wiedza o nieuchronności następstw zakorzeniła się już w jej świadomości jak cierń, lecz za każdym razem, gdy jakieś słowo nazywało rzecz po imieniu, wszystko w niej nieruchomiało ze zgrozy. — Wiem, muszę przez to przejść — dodała cicho. — I przejdziesz! — odrzekł równie cicho. — Bo to był twój wybór. — Niezupełnie. — Nieprawda! Był czas, mogłaś tego uniknąć. Byłabyś już wolna. Zdecydowałaś inaczej. — Nie wiem, dlaczego. — Wiesz. Urodzisz dziecko, bo jest twoje. Tak to czujesz, chociaż nie jesteś tego pewna. Dobrze wiesz, że ojciec gra zawsze tylko drugorzędną rolę, jak w przyrodzie. Jak kot. Jak lew. Jak ktoś potrzebny w istocie na moment. Tylko tak na to patrz! Nigdy inaczej. Zamilkł. Nie dotknął jej ręki, to było zbyteczne. Nie spojrzeli nawet na siebie, to także było zbyteczne. Nawet gdyby dzieliła ich odległość tysiąca mil, nie byłoby to oddaleniem, wiedziała o tym. Ale on nie wiedział, że Julia siedząca obok na ławce jest już kimś innym. Nawet nie pochodną dawnej Julii, nawet nie cieniem, była tylko mechanizmem nakręcanym przez przypadki nie od uniknięcia. Milczeli, rozglądając się po rudziejącym parku. Był to właściwie długi, żółknący już parów, ocalały między wieżowcami. Przez tę zagubioną dolinę ciągnęli ludzie, wlokąc za sobą swoje ciężary, wypchane torby, wózki z płaczącymi niemowlętami, psy na rozciągających się smyczach. Każdy z przechodzących pchał przed sobą malutki kawałek życia, jaki mu dano. Jaki mu narzucono, bo przecież nikt z nich, gdyby miał wybór albo 53 gdyby odzyskał wzrok i węch, nie chciałby mieszkać pośrodku chaosu, krzyku i wielkomiejskiego śmiecia. Pośród ludzi, którzy zamiast oczu mają liczydła. Którzy nawet zdradę nazywają jednym ze sposobów życia. Których nie obchodzi żadna dolina, choćby najbardziej zielona. Powiedziała to głośno. Adam popatrzył na nią ze swego końca ławki i nie rzekł ani słowa. Mieszkanie miało powierzchnię przedziału kolejowego. Sufit wisiał tuż nad głową, a ściany, ilekroć zamykała oczy, zbliżały się ku niej, chcąc ją spłaszczyć. Julia stała w progu, uczucie duszności nie mijało, jak każdego dnia od dwóch tygodni. W takiej chwili jak błysk pojawiał się pod powiekami zielony pejzaż, utracony na zawsze. Jeżeli cokolwiek powinno być człowiekowi na zawsze odebrane, to pamięć miejsc, w których oddycha się swobodnie, jakby świat nie był wielką straszliwą klatką. Podeszła do okna. Oddech powoli wracał. W dole pieniła się pożółkła zieleń, drzewa z wysokości szóstego piętra przypominały rozczochrane krzewy, które okrywały sobą wszystko, co w dole. Wróble tłukły się między gałęziami, poniżej, na balkonie, kulejący szpak przesuwał się ostrożnie w stronę małego, ptasiego domku, naiwnie licząc na bezpieczne przetrwanie. Oddech wrócił całkowicie, tylko w tyle czaszki, wciąż w tym samym miejscu, czuwały wciąż te same myśli, czyhając na najmniejszy bodaj pretekst, aby dopaść jej nieustępliwie. Wychyliła się głębiej i tak, jak stała, weszła znowu, opierając się temu, w szpaler starych kasztanów, wiodących ku rzece. Szła tamtędy jak zaczadziała, a wszystko po drodze zmówiło się przeciw niej. Usiadła. Zieleń zamknęła się nad nią bezpieczna, pokrzykiwania chłopców dobiegały wyraźnie, pogwarki rybaków, przepychających łódki w lepsze miejsca, także były słyszalne, najmniejszy nawet dźwięk nie mógł się ukryć w tej przedziwnej ciszy, albo zlać z innymi dźwiękami, był krystaliczny, wyodrębniony, był sobą... Leżała tam wtopiona w zieleń, jakby stanowiła jej niepodzielną cząstkę, cudownie bezpieczna. Ostry dzwonek rozdarł sklepienie nad nią. Nie ruszyła się spod okna. Dzwonek powtórzył się, chłodny ciąg powietrza zasygnalizował jej, że Adam wszedł do mieszkania. — Zamykaj drzwi, tu nie Borowo! — powiedział. Odwróciła się. Jednym rzutem oka objął jej postać i już wiedział wszy- 54 stko. Podszedł, nie komentując. Stali obok siebie, myśląc o tym samym. Nie dało się myśleć o czymś innym, kiedy się miało pod sobą pożółkłe krzewy, symulujące drzewa. — Każdej chwili możesz stąd wyjechać — odezwał się. — Zostanę. — Jutro wracam do Wrocławia. — Wiem. — Mogę się przenieść na warszawską weterynarię. — Na piątym roku? — No to co. — Chcę być sama, Dede. — To dlaczego czujesz się jak skazana? — Nie czuję się tak. — Akurat! Zamilkli. — Rozczarowałam cię, Adam? — spytała cicho. — Zawsze milczałaś, gdy inni krzyczeli. Dlaczego więc, skoro już wykrzyczałaś swoje z ambony, chociaż inni woleliby, abyś milczała, nie trzymasz się tego krzyku? — Trzymam się go. Nie przestaję krzyczeć, nie słyszysz tego? — Jak z drugiego brzegu — odrzekł gniewnie. Chwilę przyglądali się kulejącemu szpakowi, krzątającemu się pracowicie wokół swego domku, balansującemu na barierce, obojętnemu na niebezpieczeństwo, a przecież każdej chwili mógł spaść jak kamień. Powiedziała to głośno. — Ma instynkt — odrzekł Adam cicho. — Piękny ptasi instynkt. Uratuje się nawet z przetrąconym skrzydłem. Znowu zamilkli. — Zaczęłaś grę o wszystko — podjął po chwili. — Zaczęłaś ją nieświadomie albo pozornie nieświadomie, jak nieświadomy jest pierwszy odruch samoobrony. Ale tam w sobie na pewno już wiesz, że nie był to tylko bunt chwili. Dobrze wiesz, że musiałaś tak postąpić, i rozumiesz, dlaczego. Nie odezwała się. — Żałujesz czasami... tej decyzji? — Nie! — odrzuciła. — Lecz niech będzie przeklęta. Wpadły na siebie w drzwiach księgarni. Małgorzata cofnęła się rozgnie- 55 wana, poprawiła przekrzywiony kapelusz, oczywiście, ogromny, już miała coś rzec, gdy twarz jej złagodniała. — Wielkie bogi, to ty? — powiedziała zaskoczona. Cofnęła się. Przepuściła kilka osób, po czym ujęła Julię pod ramię i uprowadziła dalej. — Odrabiam onkologię — wyjaśniła. — Druga specjalizacja, i to dużo rentowniejsza od pierwszej. Umiem myśleć matematycznie, mała. Wiem, mała, nie cierpisz, gdy się do ciebie mówi mała. A więc co tu robisz, mała, w tym głównym mieście Polski? — Mieszkam. — Nie może być lepiej — odrzekła Małgorzata. — Właśnie nie mam się gdzie podziać tego popołudnia. Masz może coś do jedzenia w domu? Koleżanka, u której się zatrzymałam, ma zazwyczaj tylko tyle, ile sama przyniosę. Szły obok siebie. Akurat dotarły do parku Za Żelazną Bramą. Obskurny obrazek ukazał się im w całym swym zaśmieconym blasku. Kilku emerytowanych młodzieńców popijało piwo, dwaj staruszkowie, wsadziwszy czapki-niewidki na głowę, załatwiali się pod drzewem, uczniowie z pobliskiej szkoły pracowicie wydeptywali ścieżki w wyłysiałych trawnikach, psy podnosiły nogi przy każdej ławce, a ich właściciele omawiali krzykliwie wady polskich polityków. — Uroczo tu — rzekła Małgorzata i spryskała sprayem wielkie psisko, właśnie podnoszące nogę. — Tego byś w Borowie nie miała. Nawet w Poznaniu są opóźnieni w tym rozwoju do tyłu, siusianie na czyjeś nogi jest tam nadal karalne. Ale to wszystko zacofana prowincja w stosunku do naszej stolicy. A propos dziury, byłam zeszłej niedzieli w Borowie. Ludzie są przeświadczeni, że wyjechałaś na studia. — Skończyłam je. — Tego nie wiedzą. — Piszę pracę magisterską. — To mi odpowiada na wiele pytań, których bym i tak nie zadała — na to Małgorzata. — Daleko jeszcze? — Dopiero zaczęłam pisać. — Pytam o, dom. — To właśnie tu. Małgorzata zadarła głowę. Piętnastopiętrowiec przedstawiał się nieźle od swej zewnętrznej strony. Gorzej było z tym, co w środku. 56 — Z tym zawsze jest gorzej — mruknęła Małgorzata, spryskując sprayem windę. Przeczytała kilka spostrzeżeń o polskim prezydencie, a także o rozumie sąsiada i o utajonych wdziękach niejakiej Iwony Zet. Zotawiła rzecz bez komentarza. — Nie ruszam się nigdzie bez sprayu — powiedziała. — Zbyt wielu młodych dżentelmenów uwrażliwiło się na urodę mojej torebki. Nie mam zamiaru tracić reputacji w tej Gomorze, skoro ocaliłam ją, z grubsza biorąc, w cnotliwym Borowie. Nie szwendaj się, moje dziecko, o zmroku. W tej jednej rzeczy uwierz telewizji. Weszły do mieszkania. Było wychłodzone. Szeroko otwarte okno balkonowe i perspektywa przed nim, na końcu której był Ogród Saski, pozwalała wierzyć, pod warunkiem że nie podeszło się bliżej, iż budynek zajmuje wspaniałą pozycję w wielkomiejskim tłoku. Małgorzata podeszła do okna i chwilę wpatrywała się przed siebie — a potem w dół. Wreszcie zamknęła okno. Spojrzała przez ramię na maszynę do pisania, okrytą pokrowcem. Na pusty stolik, i rozejrzała się szybko po pokoju. Z całą pewnością dostrzegła cały ten klimat tymczasowości, brak omal jakiejkolwiek rzeczy osobistej, nic, tylko biel odmalowanych ścian, puste kąty i tapczan zasłany tak, jakby nikt na nim nie sypiał. Potem znowu wróciła oczyma do maszyny. Nie skomentowała niczego. — Co robisz oprócz pisania? — spytała tylko. — Mam kilku uczniów. Jestem po anglistyce. — Przecież wiem — mruknęła Małgorzata. Zdjęła kapelusz, rzuciła nim jak dyskiem w stronę tapczanu, rozpuściła włosy, zrzuciła pantofle i zaczęła masować stopy. Nadal wyglądała niezwykle pięknie i nadal była w niej ta ledwo skrywana gorycz, niedostrzegalna, być może, dla innych, ale nie dla Julii. — To żaden dom, mała — odezwała się wreszcie. — To tylko taka sobie poczekalnia. Nie siedź w niej za długo i bez przerwy. To odkształca. Julia nie odezwała się. Małgorzata przyglądała się jej, wciąż masując stopy. Ruchem głowy spytała, czy właśnie tam jest łazienka. Po czym, nie pytając o zgodę, weszła do niej. Julia usłyszała szum wody spływającej do wanny. Za chwilę głowa Małgorzaty wysunęła się zza drzwi. — Co ci miałam rzec... Jerzy jest w Warszawie. Julia wpatrywała się w nią, czując jak ogarnia ją chłód. — Dlaczego? — spytała wreszcie. — Zjazd chirurgów. 57 Małgorzata odczekała, ale Julia nie spytała o nic. Cofnęła się więc do łazienki, szum wody ustał, za chwilę ukazała się w poranniku Julii, Rozsiadła się w fotelu. — Naleciała za gorąca — wyjaśniła. — Wybacz, nie jestem zbyt rozmowna — powiedziała Julia. — Nie za tobą przyjechał. Chwilę wpatrywały się w siebie. — Nic nie wie — mruknęła Małgorzata zapalając papierosa. Zaciągnęła się głęboko, odczekała, aż Julia się odezwie, lecz ta siedziała nadal jak skamieniała. — Krążymy tym samym korytarzem — odezwała się Małgorzata. — Poznałabym, gdyby o tobie wiedział. Julia nie zareagowała. — Nie chcesz rozmawiać? — Wszystko mi się nagle rozsypało — powiedziała cicho Julia. — Nie tylko o Jerzego chodzi, prawda? — spytała Małgorzata ostrożnie. Julia skinęła głową. Małgorzata odrzuciła papierosa. — Chodzi o nich? O dom? — spytała. — Zrozum i wybacz. Takiego przypadku nie mieli w swojej długiej historii rodzinnej. Rodzice pragną na ogół umieścić swe córki jak najprędzej w bezpiecznym związku. — Umilkła, jakby uderzona jakąś myślą, ale odepchnęła ją, jak coś niedorzecznego. — Nie, to nie ten przypadek — mruknęła i znowu sięgnęła po papierosa. Przyglądała się Julii znad smugi dymu, wciąż coś rozważając, wreszcie potrząsnęła głową. — Są głównym tematem w Borowie, rozumiesz to? Nie może im się to podobać. — Rozumiem — powiedziała Julia cicho — lecz nagle zobaczyłam wszystko w ogromnym powiększeniu. Siebie też. ? — Zawsze taki dzień przychodzi — mruknęła Małgorzata. Siedziała naga pod porannikem, z długą cygarniczką w palcach i wpatrywała się w pustą, białą ścianę naprzeciwko. Coś ją uderzyło. Rozejrzała się po bieli pozostałych ścian. — Na korytarzu stoi pakunek — powiedziała. — Niosłam go w inną stronę. Ale równie dobrze mogę tutaj zostawić. Idź, rozpakuj. Albo nie, zrobię to sama! Wstała. Poły porannika rozchyliły się ukazując długie nogi. Małgorzata zamachnęła nimi niecierpliwie, przywiązała się mocniej paskiem, po czym przyklękła obok pakunku. Zaszeleścił papier. Ukazały się dwa obrazy. Ustawiła je pod ścianą. Raptem coś się zmieniło. Z przygnębiającej monotonii 58 pokoju Julia weszła nagle w pełne blasku Karaiby. Oranżowy port właśnie przygasał w zatapiającym się słońcu, najróżniejsze odcienie brązów wypełzały z tła i powoli wchłaniały w siebie znieruchomiałe owale łódek, przecinki sylwetek ludzkich i palczaste liście palm. Była w tym cisza, namacalna fizycznie. Cisza wprawdzie nie zielona, lecz równie kojąca. Obok tej ciszy, całej w oranżach, stała samotność, zamknięta w szerokich ramach. Czerń uschniętego drzewa, z ramionami wyciągniętymi ku pomarańczowemu niebu, krzyczała do niej jak coś, co dawno straciło nadzieję. Julia nie zauważyła, że została sama. Dopiero po długiej chwili dotarł do niej szum wody w łazience i cichy śpiew kąpiącej się Małgorzaty. Dziewczyna przebiegająca parking zwracała uwagę. Przypominała egzotycznego ptaka, bajecznie kolorowego. Lecz cała ta pstrokacizna, którą nawkładała na siebie, nie psuła obrazu, przeciwnie, czyniła go bardziej interesującym. Julia patrzyła na tamtą, jak biegnie po przekątnej, lekko, jakby ją coś unosiło. Dziewczyna była już tuż, tuż. Nagle, wyprzedzając Julię, dostrzegła głęboką kałużę, bajorko wyżłobione przez wozy dostawcze, parkujące na tym dzikim parkingu. Przeskoczyła je, nucąc coś półgłosem. Przeskakując trzasnęła Julię torebką, nie zatrzymała się jednak. Nie powiedziała przepraszam, odwróciła tylko głowę, także nieco ptasią, z wąskim nosem i wąskimi oczyma, i roześmiała się. W tej samej chwili strumień tłustego błota pokrył jej nogi, drugi prysznic zbryzgał Julię, czerwona honda wpadała właśnie w trzeci z kolei dołek, nie dbając o przechodniów. Dziewczyna jednym skokiem dopadła wozu, trzasnęła pięścią w dach, poprawiła w szybę. Gwałtownie pchnięte drzwi samochodu omal nie zmiotły jej z chodnika. Kierowca był młody, wielki, wypasiony, teraz wściekły nie mniej niż dziewczyna. Julia stała obok, odwrót miała odcięty przez kałużę i tamtych dwoje, patrzących na siebie wrogo. Jasny płaszcz Julii przypominał abstrakcyjny plakat, wykonany tuszem. — Mam cię uciszyć, lalunia? — wrzasnął kierowca. Dziewczyna zgarnęła błoto z nóg i chlusnęła nim po nogawkach kierowcy. Osłupiał. — Zwariowana papuga! — ryknął. Bez uprzedzenia doskoczyła zwinnie i trzasnęła go torebką w twarz. I poprawiła z drugiej strony. 59 — Jedno za papugę, a drugie za wariatkę — powiedziała. Obejrzała się na Julię. — No, chluśnij go swoim błotem! — dźgnęła czubkiem parasola kierowcę w brzuch. — I uważaj, baranie. Oczy ci wykłuję, umiem to. Odwróciła się. Rozepchnęła tłumek gapiów, nie patrząc do tyłu, zrobiła zapraszający ruch ku Julii. Wtem zatrzymała się raptownie. Doszło do niej jedno słowo, wymówione przez kierowcę. Wypowiedział je cicho, ale wyraźnie. Tłum zagwizdał. Dziewczyna jak stała, zawróciła. Wycieraczki wozu wyfrunęły obie równocześnie i ugrzęzły w błocie. Za nimi poleciało lusterko boczne. Nim doskoczyła do drugiego, osiłek zasłonił je własnym ciałem. Tłum skandował: nie daj się, lalunia. Dziewczyna przemknęła pod ramieniem kierowcy, nie zdążyła złapać lusterka. Chłodny głos zapytał: — O co chodzi? Dziewczyna obejrzała się. — A, to władza! — powiedziała, wpatrując się w młodą twarz pod daszkiem. Rozgniotła lusterko obcasem, popatrzyła wyzywająco. — No, niech mnie pan teraz zaaresztuje. Młody policjant przenosił wzrok z dziewczyny na samochód, a z pojazdu na osiłka. Na koniec zapatrzył się w wycieraczki, których tylko czubek wystawał z kałuży. Zastanowił się. — To pana wóz? — spytał. — A czyj?! — wtrąciła dziewczyna. — Myśli pan, że poniewierałabym swój?! — To znaczy, pani się przyznaje? — Do wszystkiego — odrzekła. — Zabiłam Kennedy'ego, a przedtem Stalina. Tego tu barana nie zdążyłam, ponieważ zjawił się pan, panie władzo, a ja w obecności władzy szanuję prawo. Niech mnie pan natychmiast zaaresztuje, bo gdy tylko pan się odwróci, zabiję tego drania, jak poprzednich. Policjant schował notes. W oczach coś mu zamigotało. Obrócił się, starszy kolega nadciągał z odsieczą, zwabiony tłumem. Młody czekał, pełen ulgi. — Wnosi pan skargę? — spytał osiłka, wciąż oglądając się na kolegę- — Jasne, że wnosi — przerwała mu dziewczyna. Złapała Julię za rękę i przyciągnęła bliżej. Stały teraz, obie młode, obie ładne, obie zachlapane błotem po pas i wpatrywały się w policjanta, a on w nie z rosnącym zakłopotaniem. — Po naszej stronie jest to, co pan widzi osobiście 60 i naocznie — ciągnęła dziewczyna — zmarnowana odzież. I to, czego pan nie słyszał, rzucone na nas słowo, uznane przez wysoki sąd za obraźliwe. Po jego stronie te tutaj gówienka, pływające w wodzie. Ile one mogą razem kosztować, panie kapralu? — odnotowała kątem oka nadejście sierżanta, obróciła się ku niemu, potem ku osiłkowi, i zadała temu ostatniemu pytanie: — Umiesz liczyć, baranie? To oblicz sobie, co ci wyjdzie taniej, te tu gówienka czy zdzira bardziej po polsku. Ile teraz za nią dają, panie kapralu? — I zaraz do tłumu: — Nazwał mnie tak? — Nazwał — zapewnił ochoczo tłum. — No więc, ile dają, panie sierżancie? — przemówiła do tego drugiego, bez pośpiechu oglądającego zmarnowane akcesoria. Obejrzawszy je, obszedł samochód, pokiwał głową, zastanowił się. — Z pięćset tysiączków na pewno... — A za słowo, ile? — dopytywała się dziewczyna. Sierżant przyjrzał się jej bez pośpiechu. — Co do słowa, wypowie się kolegium — odrzekł. — A co do stłuczki, to sprawa umowy. Co piszemy? Wyjął notes i spojrzał wyczekująco. — Co wolisz, baranie? — ponagliła dziewczyna. — Bez inwektyw — poradził sierżant obojętnie. — To żadna inwektywa, tylko dokładny opis. Niech się mu pan lepiej przyjrzy — odrzekła dziewczyna. Teraz sierżantowi coś zamigotało w oczach. — Dobrze — odezwał się osiłek, patrząc wrogo na dziewczynę. — Niech będzie umowa. Jest remis. — Odezwij się, nie stój tak — rzekła dziewczyna do Julii. — Jesteś nie tylko poszkodowana, jesteś także koronnym świadkiem. W umowie musi być nasza strata, która jest większa niż tego tu. Pisz pan, panie sierżancie. Sierżant nie wyjął notesu. Zrobił tylko ruch dłonią, obejrzał podane prawo jazdy, papiery wozu. Potem czekał chwilę, z ręką wyciągniętą w stronę dziewczyny, aż przetrząśnie torebkę, w której nie znajdzie żadnego dokumentu, o czym był z góry przeświadczony. Wreszcie zasalutował. Powiedział w przestrzeń do gapiów, rozejść się, i zostawił rzecz, jak zastał, czyli ich troje naprzeciw siebie, a tłumek wokoło. Osiłek okręcił się, pokazał im plecy, zatrzasnął gwałtownie drzwi samochodu i ruszył, ale już bardzo uważnie. 61 — Baran! — zawołała za nim, a potem do ludzi: — No, czego tu, prźedstwienie skończone. Pa, pa kochaniutcy — zagarnęła Julię, jakby przyszły tu razem. Ujęła ją najpierw pod rękę, potem puściła, wymachując torebką maszerowała ostro. — Nie znoszę nie dokończonych historii — odezwała się ze złością — a ta właśnie jest taka. — Nie chlap, buty i tak mam pełne błota. — Przepraszam — powiedziała Julia. Dziewczyna nie zwróciła na to uwagi. Ciągnęła Julię za sobą, nie pytając o zdanie. Deszcz znowu zaczął padać, pełna wybojów ulica Grzybowska zmuszała je do uważnego manewrowania między koleinami. Dziewczyna była zawsze o pół kroku szybsza od Julii. — Uważaj! — krzyknęła znowu. — Przepraszam — powiedziała Julia. — Jezusie, czy mamy dzisiaj dzień uprzejmości? Nie mów stale: dziękuję, przepraszam, bo zwariuję. Jestem Renata, a ty? — Julia. — No to chodź ze mną, Julia. Mam w pobliżu koleżankę. Ogarniemy się u niej. Julia przytrzymała ją. — Co byś zrobiła — spytała — gdyby ci oddał? Renata zastanowiła się. — Przez sekundę bałam się tego — przyznała. — Ale zaraz znalazłam wyjście. — Jakie? — Kopnęłabym go, no wiesz, gdzie. Wbrew sobie Julia parsknęła śmiechem. — To nie dowcip — rzekła Renata. — To fakt nie do uniknięcia, po prostu życiowa konieczność — błysnęła swymi wąskimi oczyma, zaśmiała się. — A tak a propos wyglądu. Nawet teraz, z błotem na twarzy, bardzo jesteś podobna do tej, no, do tej wielkiej miłości mojej matki, do Katarzyny Deneuve. Mówił ci to już ktoś? — Mówił — odrzekła Julia krótko. W wąskich oczach Renaty coś błysnęło. — No to nie skłamał, przynajmniej w tej materii. Jesteś tak samo piękna i tak samo oddalona, jak tamta. To właśnie nie spodobało się mu? Julia zatrzymała się raptownie. Renata obejrzała się przez ramię. 62 — No dobra, raz w życiu mogę powiedzieć przepraszam, chociaż doprawdy nie wiem, za co. Staw z nieczynną fontanną i taplającymi się kaczkami zalany był słońcem. Tafla wody pozostała jednakże niezmiennie ciemna, nie ciemnością głębin, lecz płycizną ścieków. Do smarnego dna kłębiły się przegniłe liście, rozmoczone papiery, niezniszczalne folie i brud, czarny brud wielkiego miasta. Góry roztopionego srebra nie dałyby wodzie blasku, na zawsze pozostanie taka sama, ot, mętne oczko wpuszczone w więdnącą zieleń. Julia wpatrywała siew nie intensywie. Ale przywołany obraz, inny, pełen blasku, nie chciał przypłynąć. Może lepiej, że nie było już zielonego sklepienia nad nią, tego ochronnego parasola, pozornego zapewne, jak wszystko. Jak ta rozżarzona kula nazywana słońcem, która lada moment spadnie za Marszałkowską. A w momencie spadania, w mgnieniu krótszym od mgnienia, wyśle pod najbardziej płaskim kątem snopy promieni, zmuszając je, aby odmieniły zbrukany obraz. Aby rozlały bogactwo złota, kłamliwego jak wszystkie pozory. Raptem jakiś cień przesłonił blask. Podniosła oczy. Jerzy stał przy ławce. Wpatrywał się w Julię zaskoczony. Ogarnął ją nienawistny bezwład. Popatrzyła w górę, spokojna, chłodna, z uśmiechem przyklejonym do ust. — Dzień dobry — powiedział cicho. — To jednak ty! Widziałem cię wczoraj, nie wierzyłem oczom. Niestety, nie mogłem pójść za tobą, nie byłem sam. Nie odezwała się. Przysiadł obok. Czuła, że wpatruje się w jej profil, raptem bezradny. Słowa, które zawsze odnajdował z ogromną łatwością, pierzchnęły widać i oto siedział przy niej, milczący jak ona. — Załatwiam coś w ministerstwie — odezwał się. Nie zareagowała. Rozżarzona kula spadła nareszcie za Marszałkowską, złoto rozlało się po tafli wody, kaczki podniosły krzyk, dzieci zbiegające z górki nawoływały się donośnie, jeszcze chwila, a zapadnie zmrok, wczesny listopadowy zmrok, błagam cię, mroku, zapadnij jak najszybciej, jeżeli możesz, zapadnij na zawsze, błagam cię... — Jestem tu od kilku dni — odezwał się. Nie zareagowała. — Przyjechałaś do kogoś? Pobędziesz tutaj jakiś czas? — zwrócił się twarzą do niej, oczy sprawdzały każdą jej reakcję, lecz wiedziała, że nieru- 63 chomość nie opuści jej twarzy, ani dziś, ani jutro, może nawet nigdy. — Co porabiasz w Warszawie? Pytałem o ciebie na uniwersytecie. Powiedzieli, że otrzymałaś absolutorium, to akurat sam wiedziałem. Odpowiedz, proszę, przecież moglibyśmy się tutaj spotkać, na neutralnym gruncie, jutro, po, kiedykolwiek, jeśli tylko zechcesz. Nadal nie reagowała. Wtedy doknął jej ręki. Dostrzegł bladość jej twarzy, tego się ukryć nie dało. Z całą pewnością odczytał to po swojemu, wiedziała to, nie patrząc na niego. Chciał nakryć jej dłoń swoją, ale cofnęła ją raptownie. I to odczytał, jak chciał. — Nic się u mnie nie zmieniło, Julio — powiedział cicho. — Zapomnij, jeśli możesz. Spjrzała mu prosto w twarz. Była to wciąż ta sama przystojna twarz sympatycznego mężczyzny. Z oczyma, które, być może, nie kłamały. Lecz prawda, która była w nich, nie była już jej prawdą. Niestety, nie była nią już wtedy, dawno temu. Wpatrywała się w nią bez gniewu, nic, absolutnie nic, nawet cień dawnego zauroczenia nie musnął jej w przelocie. Jedynie w głowie rozrastał się lód, aż do wszechogarniającego bólu. — Odezwij się! — powiedział nagląco. — Przecież nie mogło tak mi-nąe. Nie masz prawa karać mnie za jeden błąd... Przecież potrzebujesz mnie, wiem o tym, mam prawo troszczyć się o ciebie. Poruszyła się raptownie. Zamilkł. Oczy jego sprawdziły najpierw jej twarz. Potem, jakby wbrew rozsądkowi, nieposłuszne woli, przesunęły się w dół po całej sylwetce. Nie zobaczysz niczego, myślała mściwie, za wcześnie, po stokroć za wcześnie. Wyczytał coś z jej oczu. — Nie masz prawa odtrącać mnie — odezwał się cicho. — To również moje dziecko. — Nie ma żadnego dziecka — powiedziała spokojnie. Patrzył niedowierzająco. Wstał i znowu usiadł. — To dlaczego opuściłaś dom? — spytał cicho. — Chciałam — odrzekła krótko. — Nie wierzę. Uśmiechnęła się. Musiało coś być w jej uśmiechu, bo wstał raptownie i zaraz usiadł, ogromnie poruszony. Nie spytał, poradziłaś sobie z tym? Ale miał to w oczach. Były pełne grozy, a także podziwu, którego sobie nie uświadamiał. Nie zmienił się, był dokładnie taki, jak przedtem. Szanował twardych, a gardził przegrywającymi, przyparci do muru wzbudzali w nim 64 lekceważenie. Już ją na tym miejscu ulokował. Kochał ją, być może prawdziwie. Być może jeszcze teraz w jakiś tam sposób, ale co znaczy takie uczucie. Nic, absolunie nic. Jest tylko bladym odbiciem dawnej prawdy, niczym więcej. — Nie byłaś niegdy twarda — odezwał się. — Nigdy. — Szkoda, prawda? Zamilkł. Zdjął kapelusz. Wiatr przeczesał jego włosy. Wciąż czarne, wciąż obfite. Jezusmaria, przecież minęło dopiero trzy miesiące, nie byłby w stanie wyłysieć, nawet gdyby chciał. Zaśmiała się krótko. Spoglądał na nią z boku, nieco przestraszony. Znowu chciał dotknąć jej ręki, lecz usunęła — Julio! — powiedział prosząco. — Nie chcę cię widzieć — odrzekła nie patrząc. — Nigdy! Zerwał się. Czekał chwilę, wpatrując się w nią. Wreszcie ukłonił się bez słów. Oddalał się wolno, jakby spodziewając się, że zostanie przywołany. Nie patrzyła za nim. Zmącone myśli układały się znowu w logiczny szereg. Odszedł nie do końca przekonany, że naprawdę odtrącono go. Nie rozumiał jej chłodu, jak przedtem nie pojmował zauroczenia. Z wszystkiego zapamiętał tylko jej łagodność, którą odczytywał jak słabość, na którą cały czas liczył. Kim była dla niego przez minione lata? Jakiż to błąd popełniła, że taką ją odbierał, że ośmielił się zagrać va banque o nią, nie obawiając się, że może przegrać wszystko. Siedziała nieporuszenie. Rozżarzona kula przepadła już w parku Za Żelazną Bramą. Po alejach Saskiego pełzał powoli mrok, dzieci żegnały się ze sobą hałaśliwie, co rusz zatrzymywał się przy ławce jakiś cień, czarniejszy od mroku, w którym się nieco później rozpływał. Świat tętnił obok jak za najgrubszą ścianą, na tej ławce, omal w poprzek drogi, tkwiła najzupełniej pojedynczo, najzupełniej z dala, bardziej niż wtedy, gdy opuszczała dom, wiedząc, że nie wróci tam nigdy. — O co ty błagasz to cholerne niebo, zadymione jak piekło? — zapytała ją Renata, stając w drzwiach. W dole konary drzew, już bezlistnych, nie kryły poruszających się przecinków ludzkich. W górze kłębiły się chmury równie zbrukane. — No, zamykaj okno! Ciągnie jak diabli. I drzwi zamykaj, u Boga Ojca, bo cię kiedyś wyniosą z tego apartamentu! Słyszysz mnie? 5 — Ptasi instynkt 65 Julia odwróciła się ku niej. Renata przeleciała jej sylwetkę spojrzeniem. — Który miesiąc? — spytała wprost. Julia straciła oddech. Zatrzymała się w drodze do kuchni. Patrzyły chwilę na siebie, jedna wciąż oszołomiona, a druga — uważnie, lecz bez ciekawości. — Kiedy dziewczyna z twoim wyglądem ustawia się plecami do świata, to to oznacza tylko jedno — rzekła Renata. — Niekoniecznie. — Z każdego mężczyzny można się wyleczyć, wiem coś o tym. Gorzej z tą drugą sprawą. Tutaj trzeba ciągnąć do końca, czy się to podoba, czy nie. Obeszła Julię, przecisnęła się przez lukę przy ścianie, po czym zniknęła w kuchni. Jej ciemna wąska głowa widoczna była poprzez szklaną powierzchnię. Co pewien czas spoglądała stamtąd na Julię, wciąż stojącą. — Nie masz mi za złe, że zachowuję się jak u siebie? — spytała, wtykając głowę w okienko. — A zmieniłoby to cokolwiek? — Na pewno nie. Wystaw filiżaniki. Upiekłam gniotą z jabłkami. Julia poruszyła się. Oszołomienie mijało. Renata dzwoniła w kuchni naczyniami, stawianymi byle jak na tacy. Przez ścianę ujadał pies, sufit rejestrował zabawę dzieci, właśnie forsowały Nysę, gdzieś ryczał telewizor, wszystko było jak zawsze, jak co dnia, a jednak coś się zmieniło. Podeszła do lustra w korytarzu. Odbiło jej postać jeszcze nie zmienioną. Rysy twarzy były wciąż te same, usta jakby nie tknięte goryczą, nawet oczy zachowały dawny spokojny blask, złudny, kłamliwy blask, powiedziała sobie. Za nim, za tą złudą, jest ciemność, pogrążasz się w niej każdej nocy wbrew wszelkim kłamstwom, wypowiadanym co dnia zamiast modlitwy. Od dziś będziesz się pogrążała i za dnia. — Co mówisz? — krzyknęła Renata. — Dopiero nazwane zaczyna funkcjonować naprawdę — odrzekła Julia. Renata stanęła w progu. Jej wąskie oczy wyczytały z twarzy Julii nawet to, co chciała przed sobą samą ukryć. Ustawiła filiżanki, nalała herbaty, wciąż o czymś myśląc. — Zgadza się — powiedziała. — Najpierw się myśli, że to kalendarz zwariował. Potem sama dostajesz bzika. Chcesz o tym mówić? 66 — Po co? — Żeby go nie dostać. Zapadło milczenie. — Co ty tu właściwie robisz? — spytała Renata. — Nigdzie nie wychodzisz. Nikt cię nie odwiedza, tylko od czasu do czasu ta wysoka lekarka od obrazów, w które wpatrujesz się jak zaczadziała. Pieniądze masz, chociaż nie pracujesz i chyba nigdy nie zarabiałaś, do tych rzeczy mam węch. Julia milczała. — Nie wyjdę stąd, choćby to miał być mój ostatni pobyt! — powiedziała Renata. — Mam oczy i widzę. Myślisz, że nie zapamiętałam twojej twarzy, gdy tak stałaś przy oknie i patrzyłaś w dół? Jak skazana! Co ty knujesz, do cholery?! I nie mów mi, że to tylko twoja sprawa! — A czyja? Spojrzenie Renaty uciekło. Nawet ożywienie opuściło na moment jej wyrazistą twarz. Chwilę spoglądała w okno. — Nie myśl, że się wtrącam — odezwała się. — Chociaż akurat to robię. — Owszem. — Nie robię tego dla siebie. — A dla kogo? Renata zbliżyła się do niej, Julia mała wrażenie, że dziewczyna wybuchnie. Ale ona opanowała się. — Znam takie sytuacje — odrzekła spokojnie. — Nie jestem niewinną nagietka. — Przepraszam — powiedziała cicho Julia. — Nie mów stale przepraszam. Już o to prosiłam! — Przepraszam — powiedziała Julia przepraszająco. Spojrzały na siebie, zaśmiały się krótko. I równie nagle umilkły. — Oddam je zaraz po urodzeniu — powiedziała Julia. W wąskich oczach coś błysnęło. — Nienawidzisz go? — Potem ono by mnie znienawidziło za brak miłości — odrzekła Julia. Oczy Renaty pełne były napięcia. Nawet usta, zawsze kpiące, ściągnęły się w jedną wąską kreskę. Czekała na jakieś słowo, ale nie spytała o nic. — No cóż — powiedziała wreszcie. — Takie rzeczy są do załatwienia. Istnieją sierocińce. 67 — Oddam je bezdzietnej rodzinie. — Owszem, w ten sposób zniknie bez śladu, już się oni o to postarają — powiedziała Renata zamyślona. — Masz kogoś? — Znajdę. — To zacznij już dziś. Namotaj inteligentnie i dalekowzrocznie to swoje wielkie życiowe kłamstwo, albo dokładniej, oszustwo. — Masz mi za złe? — Skąd. — Masz! — Po prostu nie wiem, po czyjej stoję stronie. — Po czyjej stronie? — podchwyciła Julia zaskoczona. — Mam na myśli dziecko — wyjaśniła Renata. Chwilę badały się oczyma. Ktoś zadzwonił do drzwi. Renata bez namysłu otworzyła je szeroko. W korytarzowym lustrze Julia dostrzegła twarz Jerzego. W panice cofnęła się o krok, ale drogę do łazienki miała odciętą. Przyłożyła ostrzegawczo palec do ust, lecz Renata nie spojrzał na nią. Wpatrywała się w przybyłego. Julia cofnęła się jeszcze o krok. Stojąc za skrzydłem drzwi pokojowych, przysłuchiwała się ściszonym głosom, nie rozróżniając słów. Potem doszedł do niej wyraźny głos Jerzego. — Muszę z nią mówić! — Nie ma jej — odrzekła Renata. — Słyszałem jej głos. — Pewnie zapisał się w ścianach. — Pani z nią mieszka? — To ona mieszka ze mną. Zapadła cisza. Przez uchylone drzwi Julia widziała odbity w lustrze wycinek obrazu, twarz Jerzego pełną niechęci i profil Renaty z ustami zaciśniętymi w kreskę. — Pozwoli pani, że zaczekam. — Nie. Nie był zaskoczony. Spodziewał się tego. Wpatrywał się w Renatę jak w osobistego wroga, lecz coś poza tym było w jego spojrzeniu. Jakieś pytanie, na które spodziewał się odpowiedzi? — Przyjdę jutro — oznajmił. — Niepotrzebnie. — Mimo to przyjdę. — Pana rzecz. A nie zapomniał pan o czymś? 68 Już odchodził. Zatrzymał się. — Zapomniał pan powiedzieć, że przeprasza za najście. Za nachalne najście. — To nie najście, młoda damo. — Gdybym dla pana była damą, zachowałby się pan grzeczniej. Chyba że pan w ogóle nie potrafi. Trzask drzwi powiadomił Julię, że rozmowa skończona. Renata wróciła do pokoju. Wpatrywała się chwilę w Julię. Nagle zagarnęła ją i pociągnęła na tapczan. Chwilę siedziały, milcząc. — Co za skurwiel! — odezwała się Renata impulsywnie. — Nie znasz go. Renata nabrała powietrza, ale raptem zrezygnowała. — Znam podobnych — powiedziała tylko. — Bałam się, że go wpuścisz — powiedziała Julia. — Nie ja. — Mógł cię wprowadzić w błąd. Wejść pod lada pozorem. — Nie mnie. Poznałam go od razu — zawahała się. — Nie patrz tak. Widziałam was razem przedwczoraj. — Na ławce w Saskim? — W Saskim. Nie wspomniałam, bo byłoby ci głupio. Siedziały wciąż blisko siebie. Julia miała wrażenie, że lada moment zacznie krzyczeć. Lodowata obręcz ściskała jej głowę, lecz skoro nie był to strach, to co. Tylko nienawiść? — Jak on tu trafił? — odezwała się. — Pewnie poszedł wtedy za tobą. — Pewnie tak. — Strzeż się. On posiedzi tutaj jakiś czas. — Skąd to wiesz? — Powiedział mi. — Tutaj w progu?! — A gdzież by?! — spytała gniewnie Renata. Znowu chciała coś rzec, ale machnęła tylko ręką. — To jeden z tych, co to myślą, że wszystko jest do wybaczenia — zerwała się. — Nie wytrzymam! — krzyknęła i podbiegła do okna. Wychyliła się głęboko, warkot silnika rozrywał ściany, błękitne spaliny biły aż do czwartego piętra. — Nie wytrzymam! — powtórzyła. Doskoczyła do swojej torby, wyjęła wielki burak i strzeliła nim precyzyjnie w dół. Rozległ się pełen oburzenia baryton. — Lepiej, żeby 69 miał dziurę w dachu aniżeli my w płucach! — obróciła się do Julii. — Pozbieraj się. — Nie rozsypałam się przecież. — Jesteś pewna?! — stanęła naprzeciw. — To po co łazisz od ściany do ściany? Po co patrzysz bez przerwy w dół?! — Co się stało, Rena? — spytała Julia cicho. Renata zamknęła okno. Zaciągnęła firankę. Poprzestawiała coś na stole, dołożyła jakieś ciasteczka, zrobiła ruch palcami, tyle a tyle jesteś winna, zapłać swoją działkę, a wszystko to, jakby myślami była gdzie indziej. Julia położyła na stole pieniądze, Renata nawet na nie nie spojrzała. — Cholera jasna! — powiedziała tylko. — Jerzy tak cię zdenerwował?! — Muszę w sobie poukładać pewne rzeczy po kolei — odrzekła. Przyjrzała się Julii. — Za dużo, jak na moje, powiedzmy, sumienie. — Nie byłaś sentymentalna. — I nie jestem! — wybuchnęła Renata. — Dlatego radzę, oddaj dziecko w dobre ręce, aby nie miało później ochoty odszukać ciebie. I zrób to w kosmicznej tajemnicy, bo ta ludzka się wyda! — Jednak masz mi za złe — powiedziała cicho Julia. — Mnie oddano w dobre ręce. A i tak się rypło. Zapadło milczenie. — Chcesz powiedzieć... — odezwała się po chwili Julia poruszona — że... — Dokładnie to. Wpatrywały się w siebie długą chwilę. Wszystkie tygodnie od tamtego szalonego dnia upływały na milczeniu, wpatrywaniu się w kogoś, w siebie, czy w ściany, i tak już zostanie, i tylko tak będzie wyglądał jej kontakt ze światem, tylko tak. Julia miała wrażenie, że otacza ją mgła, zza której twarz Renaty, zawsze pełna ironii, zmieniła siew maskę pełną udręki. — Byłam bogata! — odezwała się szorstko. — Miałam dwie mamusie. Jedna mnie urodziła w wielkiej tajemnicy, a druga wychowała w jeszcze większej. A i tak się rypło, mówiłam już. Miałam wtedy czternaście. — Po co to mówisz? — wyszeptała Julia wciąż jak zza mgły. — Wpadłam wtedy w histerię — zaśmiała się krótko. — Moja przybrana matka ma do dzisiaj kłopoty z ortografią, ale zawsze była mądrą 70 kobietą. Niezwykle mądrą. Nie walczyła ze mną ani o mnie. Po prostu jednego dnia wsadziła mnie w pociąg i zawiozła, skąd mnie przed dwunastoma laty przywiozła. — Nie chcę słuchać! — powiedziała Julia. — Stałyśmy tam pół dnia za drucianą siatką. Nie komentowała niecze-go. Nie podpowiadała. Wiedziała, że każdy musi prawdę o sobie zdobyć sam — przyciągnęła cukiernicę, usypała całym naczyniem tyle cukru, ile weszło, zanim się przelało. Zamieszała energicznie, po czym wypiła jednym łykiem, jak wypija się kieliszek wódki. Otrząsnęła się. — Nienawidzę słodkich płynów — rzekła pełna obrzydzenia — ale wypijam czasami, aby podtrzymać w sobie nienawiść do nich. Tak jak ty podtrzymujesz tę swoją w sobie — znowu zamilkła. Wpatrywała się przed siebie ze ściągniętymi brwiami, usta znowu przypominały wąską kreskę. — Stałyśmy tam w milczeniu. Przyglądałam się tamtym pełzającym robaczkom. Figurkom na krzywych nogach. Kundelkom łasym na każdy gest, na cień zainteresowania, na każde słowo, na zapach tych słów. Walczącym o miejsce przy „swojej pani", jak walczy się o życie. A ona, ta ich wspólna matka była wobec tej walki całkowicie bezradna. Widziałam to wyraźnie. I wiedziałam, dlaczego. Nie wolno jej było wyróżnić żadnego z nich, choćby najsłabszego, choćby najbardziej umierającego z braku dotyku jej rąk, ponieważ stałby się natychmiast obiektem zawiści i nienawiści. Zadziobaliby go. Było to przerażające. — Nie chcę tego słuchać! — krzyknęła Julia. — Wysłuchasz! — Przestań, proszę! — Gdy wróciłyśmy do domu, byłam cicha i potulna. Mówiłam proszę, dziękuję, a także przepraszam. A moja matka na to, przestań, do diabła! Bądź, jaka byłaś! Kapryśna, wredna i samowolna jak nikt na podwórku! A ja na to ze strachem, a nie przestaniesz mnie lubić? — A ona? — spytała cicho Julia. — Co ma lubienie to tego, odpowiedziała. Jak mi będzie za dużo, to strzelę cię w papę, jak dawniej. Rozryczałam się, jak nigdy. Na to ona, no widzisz, mała, zaczynasz rozumieć, że jak się kogoś bierze, to bierze się go ze wszystkim. — Nie potrafię tego. — Jak się mówi ze wszystkim, to to nie oznacza, że ze wszystkim. Podłość nie wchodzi w rachubę. Ani zdrada. 71 — Skąd wiesz, że był podły? — A nie był?! Julia wstała, podeszła do okna i zapatrzyła się w dół. Kulawy ptak przesuwał się coraz śmielej po barierce zawieszonej nad przepaścią. Złamane skrzydełko jakby się nieco uniosło. Głos Renaty mówił za plecami. — Potem przypadkowo natrafiłam na taki wiersz. Jeśli cię biorę, muszę cię wziąć całego. I chamstwo twoje przyjąć muszę... Nie pamiętam autora, nie był mi nigdy potrzebny. — Urszula Kozioł. — Znasz ten wiersz? — Znam. — Nie możesz... wziąć całego? — Nie. — Nie pytam, co zrobił. — I tak nie odpowiem. — Nie wyglądasz na zaciętą. — Taki układ rysów. — No, nie tylko. Jesteś, powiedzmy, łagodna. — Nie musi to oznaczać braku woli. — Gdy rozmawiam z tobą, to jakbym stąpała po śliskim lodzie. Nie zawsze, ale bardzo często. Schowałaś się za to swoje dobre wychowanie i stamtąd, jak przez dziurkę do klucza, patrzysz na świat. Co można zobaczyć z takiej perspektywy. — Zależy od oczu. — Nie jestem wykształcona jak ty. Skończyłam zasadniczą, a potem na kursach tę kosmetykę, która nie jest tak pachnącym zajęciem, jakby się wydawało. Kobiety mówią bardzo dużo. Amerykanki mają psychoanalityków, a Polki magiel i kosmetyczki. Ty wiesz, co one mówią? Nawet z maseczką na twarzy nie milkną, tak je przejadło od środka. A to, co mówią, nadaje się bez poprawek do filmu kryminalnego z jakąś idiotką w roli głównej, co to uwierzyła słowom drania. — Jestem idiotką. — Sęk w tym, że nie jesteś. Gdybyś była, już byś z tego wyszła, za młoda jesteś i za ładna. Wyszłabyś z innym facetem, i to byłoby prawidłowe. — Nie w mojej sytuacji. 72 — Zwłaszcza w twojej. — Daj spokój, Rena. — Nie będzisz go miała jeszcze długo. Czujesz się okradziona z czegoś, powiedzmy, jedynego, chociaż nie ma takich rzeczy na świecie. — Nieprawda. — A kuku. Moja matka mówi, że nikomu nie udało się jeszcze przeżyć życia, nie przepłacając jego wartości. Tylko pogrzeby mają swoją stałą taryfę, chociaż dzisiaj i one już nie — zaśmiała się krótko. — Myślisz, że nie widzę, jak wpatrujesz się w te twoje obrazy, jakbyś sama chciała stać się czarnym drzewem, jakbyś nim już była. Gdybym się siłą nie wepchała do tego domu, tkwiłabyś na krześle, przy maszynie, w którą ci się nawet papieru wkręcić nie chce. — Przemyślam temat. — Twoja praca dyplomowa nie jest w tej chwili nikomu potrzebna, nawet tobie. Ty zaś jesteś ogromnie potrzebna małemu. — Nie obchodzi mnie to. — A powinno. Czy to nie przypadkiem ty mówiłaś nie tak dawno, że kobiety palące w ciąży są przestępcami? A kim ty jesteś, nie jedząc omalże wcale?! Możesz nienawidzić, ale daj mu to, co się należy. Tego wymaga zwykła przyzwoitość. — Skończyłaś?! — Na dzisiaj. Czy myślisz, że jak zrobiłaś krechę przez kawałek życia, to ten kawałek sam odleci?! — zerwała się nagle, podniosła torbę, przeszukała ją, po czym zaczęła przetrząsać kieszenie płaszcza. — Wyjęłam coś ze skrzynki. To ten kawałek życia, który sam nie odpadnie. No, bierz! Julia odebrała kopertę. Nadawcy nie było, ale znała dobrze to duże, wyraźne pismo, równie dobitne jak głos piszącego. Odłożyła kopertę na stół, ale zaraz znowu wzięła ją do rąk. — Chcesz, to sobie pójdę — powiedziała Renata. — Po co? — odrzekła. — Żebyś mogła spalić, nie czytając. Julia rozcięła kopertę. List nie miał tytułu. Przebiegła oczyma, litery zlały się w jedno, lecz opanowała się. Dbstrzegła, że w miarę pisania pismo stawało się mniej równe. Lecz nawet gdyby było zupełnie rozchwiane, nie uwierzyłaby temu, gdyż i to mogło być tylko dobrze przemyślaną strategią. m 73 Podniosła głowę. Renata czekała. Raptem wstała i ruszyła do kuchni. Szum wody powiedział, że zmywa filiżanki i talerze. Me uwierzę, że to zrobiłaś — pisał. — Me łudź się zatem, że zostawię cię w spokoju. Nie masz prawa odebrać mi dziecka, cokolwiek bym zrobił, nie przestaję być jego ojcem, a sąd, każdy sąd, to uzna... List pełen był zamaskowanych gróźb i czułości, którą chciał zagrać jak argumentem albo której nie potrafił ukryć, bo nadal coś z niej kołatało się w nim, jakby przez pomyłkę. Na końcu było małe post scriptum, nie odbieraj mi tego dziecka, może w twoich oczach zasłużyłem na śmierć, wolałbym nawet to aniżeli świadomość, że gdzieś jest mój syn czy córka, lecz są dla mnie niedostępni. Jeżeli zostało w tobie chociaż trochę z dawnej Julii nie rób mi tego, proszę. Odłożyła biały karteluszek. Potem sięgnęła jeszcze raz po niego i przedarła na pół, potem jeszcze raz na pół, po czym wsunęła strzępy do koperty. Renata obserwowała ją z okienka, ale nie powiedziała ani słowa. — Można wejść? — kobieta spytała przez próg. Stała tam dłuższą chwilę, czekając na zaproszenie, spoglądając z coraz większym zakłopotaniem na milczącą Julię. Była niska, krępa, znakomicie skrojony płaszcz, w którym czuła się jak w obcej skórze, nie krył mankamentów figury — Mogę? — powtórzyła cicho. Cofnęła się, odczytała jeszcze raz numer mieszkania. Julia ocknęła się. — Przepraszam — powiedziała, robiąc przejście. Kobieta weszła. Chwilę stały naprzeciw siebie w pokoju. Miała wzrost Marianny i chyba jej wiek. Patrząc na Julię, zadzierała lekko głowę. Spod szerokiego kapelusza można było dostrzec tylko spierzchnięte usta, lekko zaciśnięte. Milczała. Wydawała się być dziwnie zahukana mimo tych wszystkich wspaniałości, które miała na sobie. Julia spojrzała mimo woli na dłonie kobiety. Były spracowane spracowaniem wieloletnim, którego nie wywabi żaden kosmetyk, żadne najlepsze mydło. — Przysłała mnie kosmetyczka, pani Renata — odezwała się cicho kobieta. — Chodzi o angielski. Wnuk nie chciał wejść, to bardzo dziwne dziecko. Coś załomotało w drzwi. Dziwne dziecko miało ze czternaście lat, wzrost wyrośniętego szesnastolatka, a oczy detektywa na nieustającej służbie. Przeleciał tymi oczyma postać Julii. Schylił się i nim to dostrzegła, 74 przemknął pod jej ramieniem do wnętrza. Usłyszała, jak mówi z wściekłością do swojej babki. — Niech ci się nie zdaje, że mnie zmusisz! Kobieta nie ruszyła się zza stołu. Siedziała sztywno wyprostowana, spod kapelusza spoglądały na Julię oczy, które musiały do wielu rzeczy przywyknąć. Julia podeszła do niej poruszona. Chłopak wyszarpnął spod stołu krzesło, już miał siąść, gdy usłyszał oschłe: — Wyjdź natychmiast. Zawisł nad krzesłem. Obrócił się zaskoczony, złość pierzchnęła z jego twarzy na moment, na krótką chwilę przypomnienia. Wpatrywał się w Julię intensywnie. Już ją gdzieś umiejscowił, i to w jakimś przykrym przeżyciu, bo oczy jego wypełniły się wzgardą. W tej samej chwili i ona go poznała. W skroniach zaczęło jej pulsować najzupełniej bez powodu, bo czymże w końcu jest obrazek sprzed kilku lat, troje dorosłych i chłopiec dziesięcioletni, obdzielający ich równymi porcjami nienawiści. Wciąż wpatrywał się w Julię. Wreszcie pchnął krzesło, aż wjechało pod stół. — Już wtedy nie należałem do grzecznych — powiedział przez zęby. — Tyle chyba pani pamięta?! Kobieta uniosła głowę, ale nie odezwała się. On zaś podszedł do drzwi, huknął nimi, po czym zawrócił, pytając ostro, czy można? Odpowiedział sobie, ależ proszę, jesteś mile widziany, pomaszerował do okna, stanął tam plecami do pokoju, odbierając nikłe światło. Zmienił się od tamtej pory, lecz nienawiść i wzgarda jakby wzrosła, odnotowała to, oszołomiona. — Nie chcę tych lekcji — oświadczył, nie obracając się. — Nie pojadę za nimi do Houston. Niech się tam pozabijają. — A więc nie stercz tutaj. Nie masz powodu — powiedziała szorstko Julia. Nie zareagował. Milczenie przeciągało się. Obrazek sprzed kilku lat narzucił się jej z całą plastycznością. Szeroka Aleja Przybyszewskiego, wysadzana platanami, czerwone zabudowania kliniki, za plecami mur z budką portiera, a przed nią wysoka postać kobiety z chłopcem u boku. Stał koło matki i przenosił wzrok z niej na Jerzego, wypełniony wzgardą, której przyczyn nie domyślała się wtedy, chociaż powinna była odgadnąć od razu. To bardzo dawna znajomość, powiedział później Je- 75 rzy, koleżanka z któregoś tam roku, rzecz zupełnie bez znaczenia. Uwierzyła w to, choć inteligencja dwudziestoletniej dziewczyny powinna była jej podpowiedzieć, że nie słowa odejmują czemuś znaczenie. Lecz wolała uwierzyć, chociała, aby kłamał, chciała już wtedy, gdy był dla niej jeszcze jednym z wielu. Chłopak nadal pokazywał jej plecy. Jego babka siedziała przy stole z oczyma wbitymi w obrus. Opuściła głowę tak nisko, że w pewnej chwili kapelusz stoczył się w dół. Przypominała teraz przydrożnego świątka, ze swoją ciemną, jakby wyciętą z drewna twarzą, równie udręczoną. Milczenie trwało, miało już namacalną konsystencję. — Rodzice chcą go ściągnąć do Ameryki — odezwała się cicho kobieta, wciąż nie podnosząc oczu. — Ale on nie chce się douczyć angielskiego, chociaż mówił dobrze. — Zmieniłem zdanie — rzucił spod okna, nie odwracając się. — Będę się uczyć. Od dziś. Tutaj. Trzy razy w tygodniu! — Nie udzielam lekcji. To omyłka — powiedziała cicho Julia. — Dobrze zapłacimy! — oznajmił szorstko. — Pieniądze nie maja znaczenia — odrzekła spokojnie. — Tak?! To dlaczego tak tu biednie?! — obrócił się, podszedł bliżej, wparł w Julę swoje ładne, nadal pełne wzgardy oczy. Nie zmienił zdania o niej, wciąż uważał, że brała udział w grze. Dla niego była nadal śmiertelnym wrogiem. — Będę tutaj przychodził! — oznajmił arogancko. — Na to trzeba mojej zgody — powiedziała wciąż spokojnie. Stara kobieta przyglądała się, nie ponaglając. Nie zapytała o nic, nie okazała krzty zdziwienia, jakby wszystko, co tutaj słyszała, było dla niej naturalnym następstwem rzeczy. Tylko jakiej? — To pani odbiła go mojej matce? — spytał cicho. — Właściwie powinienem panią za to lubić. — To twój garb, nie mój — odrzekła równie cicho. Zamilkł. Spojrzał na swoją babkę. Słyszała każde słowo, zrozumieli to oboje. Nie przejął się tym. Kobieta wstała. Nałożyła kapelusz byle jak. Ciemna, rzeźbiona w drewnie twarz zniknęła pod rondem. Podeszła do chłopca. Odsunął ją szorstko ramieniem. Obejrzał od stóp do głowy. Nie rzekł ani słowa, ale obie zrozumiały, że oto dostrzegł wszystko, że wysupłał po kolei najmniejszą bodaj rzecz, która by mogła ją ośmieszyć. Przeliczył kosmyki źle przyciętych 76 włosów, wymykające się spod kapelusza. I palce, które nie dały się mydłu, bo zaznaczyła je harówka całego życia. Patrzył tak, nie aby wstydził się swoich korzeni. Lecz że musiał dać ujście dla swojej pogardy, w przeciwnym razie któregoś dnia rozpadłby się na strzępki. — Pójdziemy już — powiedziała cicho kobieta. Ruszyli do drzwi. Nagle chłopiec przystanął. Wlepił oczy w obrazy, zalane światłem. Patrzył na nie, to podchodząc do ściany, to odsuwając się od niej. Port na Karaibach polśniewał swymi oranżami, bo krótkie listopadowe słońce dotarło właśnie do pierwszych łódek. Odcienie brązów powoli wypełzały z tła, europejskie światło na moment odmieniło egzotyczny pejzaż, unieruchomiło łodzie, cisza stała się nie tą ciszą, lecz jakby tylko zastygłą chwilą dla ukojenia oczu. Odwrócił się ku drugiemu obrazowi. Patrzył długo na czerń uschniętego drzewa, na nagość konarów unesionych w górę w niemym geście błagania. Pomarańczowe tło zwielokrotniało rozpacz tej uniesionej czerni, rozumiał to, poznała po twarzy i oczach przymkniętych na moment, może dla lepszego przypomnienia innego błagania. Stara kobieta spoglądała na wnuka uważnie. Wyraz oczu, schowanych pod rondem, był nie do odczytania. Lecz Julia odgadła z jej milczenia, że każde wypowiedziane przez chłopca słowo ma dla niej własne odniesienie, jest jak kamień dokładany od lat do sterty już ułożonych. Chłopiec wciąż wpatrywał się w obraz. — Samotność — powiedział. — Starość. — To nie zawsze to samo, ale co tam pani wie! — odczytał półgłosem nazwisko malarki: — Krystyna Krause — powtórzył kilka razy, zastanawiając się. — Nie, nic mi to nie mówi — mruknął — ale tym lepiej, tym lepiej, to tak jakbym go sam odkrył... — nadal pokazywał im plecy, głos stracił agresywność, był w nim głęboki namysł i upór powziętego postanowienia. — Będę malarzem, to przesądzone! Odwrócił się. — Jest pani jeszcze piękniejsza niż wtedy — rzekł. — Co mówię nie na przeprosiny. — Nawet mi to do głowy nie przyszło — odrzekła. — Przyjdę tu jutro. — Nie zastaniesz mnie. — Zaryzykuję. 77 Odwrócił się, trzasnął drzwiami. Chwilę wsłuchiwały się w odgłos walenia obcasami w betonową posadzkę. — Nie spodobał się pani — odezwała się kobieta. — Myślę, że i pani się nie podoba. — To syn mojej córki, tego nie da się zmienić żadnym nielubieniem — umilkła. Stała pod drzwiami, na moment nieobecna. — Nie wiedziałam, że pani ich zna — chciała jeszcze coś dodać, lecz zrezygnowała. Julia wpratrywała się w ciemną pobrużdżoną twarz, zupełnie niepodobną do tamtej, młodej, pełnej wyrazu, z oczyma wciąż oczekującymi na coś, tylko na co. Na Boga, przecież wszystko już między nimi skończyło się, zanim przystanęli naprzeciw siebie, przy czerwonym murze. Tak, tylko w tym były do siebie podobne, matka i córka, obie umiały czekać, obie potrafiły przekazać bez słów całą swą udrękę. Czerwony mur rozrósł się znowu za jej plecami, a przy nim tamtych dwoje, zapatrzonych, jakby byli zupełnie sami. Na krótko, na mgnienie, lecz powinna była wtedy zrozumieć, że tamci dwoje w ułamku sekundy zapomnieli, gdzie są i przy kim. Okłamał ją, nie było skończone, wtedy jeszcze nie, żegnał ją w milczeniu tymi swymi raptem wymownymi oczami, być może, nie na zawsze, na pewno nie na zawsze, nie byli oboje do tego przygotowani, kimkolwiek wtedy był, nie potrafił przeciąć żadnej sprawy w wybranym przez kogoś czasie. Może nie chciał tego, bo równałoby się to przegranej. A może nie mógł, nie był w stanie, bo to, co mieli wtedy oboje w oczach, patrząc na siebie, jakby byli sami, byh mocniejsze od rozumu. — Niczego nie rozumiałam, chociaż powinnam — powiedziała półgłosem, nadal gdzie indziej. Otrząsnęła się. Kobieta spoglądała na nią spod szerokiego ronda. — Rozumienie też niczemu nie pomaga — powiedziała cicho, snując swój wątek. Umilkła na chwilę. — Chłopiec nie chce za nimi jechać. Nie pozwala też Zosi. Powidział, że się zabije, jeżeli wywiozą Zosię... — Zosia... to kto? — spytała cicho Julia. — Jego siostra — odrzekła. Urwała, dodała ze smutkiem: — Człowiek ma dzieci po to, aby nie zapomniał być ludzki. Julia zamknęła za nią drzwi. Zmierzch wpychał się już przez okno, pokój szarzał przedwcześnie, jak zawsze o tej porze, drzewa w dole czerniały z chwili na chwilę, niebawem staną się swoim własnym cieniem. Niebawem całkiem wtopią się w ciemność, otrzymały ten nieoceniony dar, aby pewnej chwili przestać istnieć dla ludzkich oczu. Człowiek tego nie potrafi, choćby 78 najbardziej chciał. Nie ma miejsca na ziemi, gdzie mógłby istnieć nie odkryty przez nikogo, gdzie mógłby unieważnić wszystko, co za nim, chłopca skamieniałego z nienawiści również. Przecież była jeszcze wtedy wolna, nie przykuta do nikogo żadną myślą, żadnym pragnieniem wyłączności, dlaczego więc nie zrozumiała, że tamci dwoje stoją pod czerwonym murem jak ktoś czekający na ostateczny wyrok. Mrok już zapadł, ponaglony mgłą, przyklejającą się do szyb. Mleko rozlało się za oknem, cienie ludzi zjawiały się w mdłym kręgu połyskującej latarni. Z pobliskiej szkoły wysypała się druga zmiana. Za chwilę, krzykliwi jak sroki, pobiegną przez park, skosem przez zarośla i trawniki, ku swoim domom. Albo zboczą z trasy do tajnego baru z domowym piwem. Albo pójdą ulicą, wybijając szyby z parterowych mieszkań lub wrzucając petardy w bramy, jak co wieczoru, gdy ciemność czyniła świat bezkarnym. Nauczyła się odczytywać ich zamiary po barwie krzyku. Wiedziała, że każdej chwili beztroskie nawoływanie może się zmienić w agresywny wrzask. Byli dziećmi tego miasta, równie przerażającymi jak ono. Patrzyła w dół z narastającym uczuciem zagrożenia, to aberracja, powtarzała sobie, weszłam na tę krętą dróżkę i nigdy już z niej nie zejdę, nie ukryję się, bo gdzie, bo jak, przecież składam się z samych korytarzy bez wyjścia. Renata weszła bez dzwonienia. — Po raz setny mówię, zamykaj się! — Jednym rzutem oka ogarnęła pokój, otwarte okno, szal na parapecie, ale zamiast napomnieć, jak dotąd, zejdź, na Boga, z posterunku, powiedziała: — To nie twoja bezpieczna mieścina. Usiadła, wskazała palcem na okno, zrobiła pytający ruch, Julia bez słowa zamknęła je. — Ty wiesz, ile stłuczek? — odezwała się Renata. — Na krok nie widać. Cholerny listopad. — Przecież lubisz jesień. — Cholernie. Co chcesz mi powiedzieć? Przecież widzę, że masz mnie na żołądku? Wal wprost. — Dlaczego ich przysłałaś? — spytała Julia. Renata pokojarzyła natychmiast. — A dlaczego by nie? — Znasz ich dobrze? — Złapaną w sidła znam. Tę jego babkę. Przychodzi do mnie. — Dlaczego złapana w sidła? 79 — Nie umie się odciąć. — Od czego? — Tak cię nagle zainteresowała? — Od czego? — powtórzyła Julia. — A skąd mam wiedzieć?! Ona nie z tych, co się spowiadają. Ale ja to widzę. Zachowuje się jak ktoś, kto nie żyje swoim życiem. Także to zauważyłaś? Julia nie odpowiedziała. Być może, nie kłamała ta wszystko widząca dziewczyna. Być może, wie tylko to, co na wierzchu. Nie jest w stanie pokojarzyć osób, w żadnym razie nie. Lecz dlaczego przysłała ich właśnie do niej? — Uważam, że trochę grosza każdemu się przyda — odezwała się Renata — a oni mają tego w bród. Smarkacz jest zdolny, chociaż gorszy od najgorszej trucizny. Widziałaś już kogoś, kto by nie chciał się wynieść na drugą półkulę? Tam, gdzie dolary rosną na krzewach, a bezrobotni mieszkają w apartamentach? Wyglądasz, jakby cię pobielono wapnem! — Nie czuję się dobrze — odrzekła Julia. — Wobec tego lepiej ci nie dołożę — powiedziała Renata. — Co się stało? — spytała szybko Julia. — Na razie nic. Ale był tu znowu. — Kto? — rzuciła Julia omal bez tchu. — Zjawił się, gdy siedziałaś u tej twojej Małgorzaty. Rzecz jasna, nie wpuściłam go. Rozliczał mnie przez próg. —? Przecież wyjechał! — powiedziała cicho Julia. — Nie otrzymał na czas wizy. Amerykanie się droczą. — Skąd wiesz, że ma jechać do Stanów? — spytała Julia. — Mówiłaś mi. — Nie mogłam, bo nie wiedziałam. Małgorzata mnie poinformowała. Właśnie wczoraj. — No to on sam mi wyznał, właśnie wczoraj. Umilkły. Renata bawiła się rękawiczkami, nie unikała wzroku Julii. Dobrze wiedziała, co w tej chwili Julia myśli. Lecz do głowy by jej nie przyszło bronić się. — Co ci jeszcze powiedział? — spytała Julia po chwili. — Że sprawdził w administracji, na kogo jest mieszkanie. Dowiedział się, że na Adama. Wyraził zdumienie, co ja tu robię. Mieszkam z Adamem, odrzekłam, to mój osobisty narzeczony. Nie wierzę, powiedział z uśmie- 80 chem, wiesz jakim. Pan mnie obraża, rzekłam mu, czy wyglądam na niewinną nagietkę? Sprostował omyłkę. Nie pani wybór mnie zaskoczył, odrzekł. Lecz Adama. Koniec cytatu. Skurwiel, bez przepraszania. — Odpowiedziałaś na to? — Nigdy nie zostawiam ludzi bez odpowiedzi. To niegrzecznie. — Co powiedziałaś? — Normalnie. A mnie by zadziwiło, gdyby się pan zachował inaczej. Wszystko to przez próg i łańcuch, bo ja się zamykam, gdy tutaj jestem sama. Każdej chwili mógł się wepchnąć i sprawdzić, czy nie siedzisz za szafą. — Tutaj nie ma szaf. — On by je znalazł! Zamilkły. Julia zapatrzyła się znowu w okno. Przyłapała się na cieniutkiej nitce nadziei, równie niedorzecznej co nietrwałej, że, być może, w całej jego nieustępliwości jest coś bardziej ludzkiego, przeznaczonego tylko dla niej. Jak to jest właściwie z człowiekiem, spali ze sobą wszystkie mosty, albo one same się spalą, świadomość jego stanie się trzeźwa i uważna jak nigdy, a mimo to, gdzieś spoza najostatniejszego dna, wychynie nagle coś, co nie jest nawet słabym odbiciem prawdy, a jednak powraca, sto razy odrzucane. Nie z potrzeby serca, podpowiedziała sobie mściwie, tylko z pychy, nigdy nie podarujesz sobie ani też jemu, że byłaś tylko towarem do nabycia, niczym więcej. — Masz mi za złe, że wlazłam czterema łapami do twego ogródka? — odezwała się Renata. — To było nieuniknione. Znowu umilkły. Renata przyglądała się Julii tak uważnie, aż jej wąskie oczy zbliżyły się do siebie, zezując. — A jednak masz za złe! — stwierdziła. — Nie przysyłaj mi ludzi na angielski. — Szkoda. — Nie umiem uczyć. — To się naucz! — Poco?! — Żeby nie zwariować! Myślisz, że się nie znam na wyciu, którego nikt nie słyszy? Na waleniu łbem o ścianę. I to tylko daltego, że jakiś skurwiel, oglądany w słonecznych kolorach, zmienił nagle barwę? Kim on był, do jasnej cholery?! I co ci zrobił? No, odpowiedz, kim był? Bogiem, aniołem, diabłem, że się z nim pożegnać nie potrafisz? 6 — Ptasi instynkt 81 — Przestań! — To ty przestań walić łbem. Znałam kiedyś chłopaka, który nagle przemienił się w łajno. Mogę przeliterować, jeżeli brzydkich słów nie rozumiesz. W gówno, bardziej po polsku. Przez kreskowane. Chodziłam z nim do podstawowej, potem do zasadniczej, potem on poszedł do technikum, a ja do pracy. Ale czasu miałam dość, żeby zauważyć, jak kiełkuje drań. Nie chciałam. Bardzo mnie kochał, wprost szalenie. I równie szalenie kochał być wspaniałomyślny. Upajał się tym. Powiedziałam mu, że to niemęskie. Że to tylko odmiana samouwielbienia. Obraził się. Poradział mi, abym nie grała damy, bo nią nie jestem. Jestem zwykłym sobie podrzutkiem, przyjętym z litości. Strzeliłam go w papę i pokazałam drzwi. Czy wiedział, że ty od dawna wszystko wiesz, spytała moja matka. Bo jeżeli myślał, że coś przed tobą odkrywa, aby cię poniżyć, to nie wiąż się z nim. Z takim kramem nie wpuszcza się nikogo do swego ogródka. — A wiedział, że ty wiesz? — Nikt nie wiedział. Tylko niewielu z rodziny pamiętało jak przez mgłę, skąd się wzięłam. — Próbował potem spotkać się z tobą? — Uważał, te słowo przepraszam załatwi wszystko. Był toporniejszy, niż myślałam. Zamilkła, jakby uświadomiła sobie, że weszła znowu na podminowany grunt. Popatrzyła pytająco na Julię. — Chcesz mówić o swoim? — spytała. — Nie. — To ci coś powiem — powiedział cicho Renata. — Urodzisz psychicznego. — Nie obchodzi mnie to. — Ale obejdzie. Psychicznego trudniej sprzedać. Zapadła cis^a. — Wiem, nienawidzisz mnie czasami — odezwała się Renata. — Owszem. — To już coś. Znowu umilkły. — Powiem ci coś jeszcze — odezwała się znowu Renata. — Nienawidziłam jej, tej, co to mnie porzuciła na cudzym progu. Aż nagle pojęłam, że to nie ja, lecz ona była w pułapce. Nie w tej prawdziwej, bo już wtedy nieślubne dziecko, nawet w dobrej rodzinie, nie wywoływało szoku. Lecz 82 w tej przez nią wymyślonej. Takiej, jak twoja. Bała się, Jezu, jak ona musiała się bać, skoro dwa dni po urodzeniu zostawiła mnie na schodach bez listu, bez najkrótszej informacji. Może boi się jeszcze do dzisiejszego dnia, może budzi się spocona, że oto pewnego dnia odnajdę się i wma-szeruję w jej uporządkowane życie. I nagle wyda się przed dziećmi, jeśli je ma, i przed tym, z którym je ma, że nie jest godna zaufania. Że jest podła. Że złamała prawo natury, które tylko kobietę obarcza obowiązkiem kochania każdego bachora, nawet nie chcianego. Pomyślałam też w drugim rzucie trzeźwości, że być może wyleciałam jej całkowicie z pamięci, jak wylatuje nieważny fakt. I co powiesz? Ucieszyło mnie to. Z wyrachowania ucieszyło. Bo gdybym uwierała jej sumienie do dziś, musiałaby mnie znienawidzić. Coś musiałaby z tym fantem zrobić, aby nie zwariować. — W moim przypadku to niczego nie zmieni — rzuciła Julia. — Tak?! To dlaczego wyglądasz taraz jak drozd na uwięzi? Rudzielec wynurzył się nagle, jakby spod ziemi. Ruchome schody wyniosły go i ustawiły przed Julią, równie zaskoczoną jak on. Z trudem go poznała. Z rudego zarostu pozostały tylko baki wokół odmłodzonej twarzy. Okazało się, że naprawdę ma dopiero niewiele ponad dwadzieścia lat. — Cześć, panienko z Werony! — powiedział. Ujął ją pod łokieć i wyprowadził z tłumu, jak na niego niezwykle zręcznie. Dostrzegł też łopoczący na uwięzi szalik i złapał w locie odtruwający szyfon. A kiedy krnąbrna różowość wymknęła mu się z rąk, dopadł jej i przycisnął butem. Julia roześmiała się. — Stałeś się nad podziw szybki — powiedziała. — Na to wygląda — zgodził się. Ruszyli. Nie skomentował spotkania, jakby jej obecność w Warszawie była czymś naturalnym. Nie przyłapała go również na ukradkowym spojrzeniu, w tym również się nie zmienił. A jednak był inny, czuła to, nie wiedziała jednak, czego ta inność dotyczy. Niepokój, ten jej nieodstępny towarzysz, zaczął znowu skradać się ku niej. Dostrzegła, że płaszcz ma rozpięty, lecz bała się zrobić jakikolwiek ruch, aby nie zwrócić na siebie uwagi. Gardziła sobą za to, lecz pogarda, podobnie jak gniew, dawno już nie poddawała się jej woli. Dotarli właśnie do Ogrodu Krasińskich. Rudzielec rozejrzał się po krzewach, po sczerniałych konarach drzew, jakby porównywał to z czymś innym. Wykopał kilka puszek spod ławki, wytarł ją gazetą i zrobił 83 zapraszający gest. Usiedli. Jego brązowe oczy miały ten sam wyraz, co zawsze, gdy na nią spoglądał. Nie dostrzegła w nich żadnego pytania. Siedzieli w milczeniu jak dawniej, gdy tkwił pod sufitem, zupełnie nieobecny. — Poukładałaś już w sobie? — spytał znienacka. Wstrzymała oddech. Dostrzegł to od razu, dotknął przepraszająco jej dłoni. — Nie poukładane, niszczy — powiedział. — Spytaj jeszcze, dlaczego tu siedzę! — Po co, skoro jest widoczne. Znowu nie słowa pozbawiły ją oddechu. I nie — stwierdzony spokojnie fakt. Lecz głos pełen czułości i zrozumienia, tylko, na Boga, po co, po co?! — Mam dwadzieścia trzy lata, jak ty — odezwał się. — Z czego połowę przesiedziałem na drabinie, dostrzegając stamtąd tylko to, co było wygodne. Każdy ma swoje szklane pudełko, jak widzisz. Moje się właśnie stukło. Trochę za twoją przyczyną. Ale nie tylko. — Do czego zmierzasz w tej nowej roli, do której jeszcze nie przywykłeś? — spytała niechętnie. Zjawiły się dzieci, wypełniając krzykiem niewielki park. Wykopywały piłkę jak najwyżej, a potem, z ciekawością badacza i złośliwością gnoma, obserwowały, jak piłka wali w maski i dachy parkujących samochodów. Głuchy odgłos obijanej blachy niósł się daleko, ale nie ściągnął nikogo, nikt się nawet nie obejrzał. Każdy podążał swoją wąską, wydeptaną dróżką. — Byłem jak oni — odezwał się. — Jeszcze nie wiem, co zrobię. Mam w sobie jakieś obce ciało. — Jak ja! — przerwała oschle. Umilkł zaskoczony tonem. Znowu dotknął jej ręki, ale nie przeprosił. Nie poradził też, aby nie brała wszystkiego za aluzję, bo właśnie tym zwraca się uwagę, bo właśnie to jest ostatnim alarmowym dzwonkiem. Znowu rozdźwięczał siew niej, głośno, nachalnie, wyłącz się, błagam, nie jestem tutaj sama, wyszłam z moich białych ochronnych ścian i siedzę obok dziwnego człowieka, który kiedyś był mi życzliwy, który nigdy o nic nie pytał... — Pewnego dnia siedziałem sobie w lesie — odezwał się zamyślony. — Patrzyłem prosto w słońce w miejscu, gdzie nie tak dawno nie dało się zajrzeć niebu prosto w twarz, przesłaniała ją bowiem mroczna gęstwina 84 koron. Rozejrzałem się zaskoczony. Wysoki świerk, pod którym siedziałem, był jedynym pięćdziesięciolatkiem w tej przerzedzonej gromadzie. Nagle usłyszałem wizg piły tarczowej. Wstałem. Wóz na polanie wypełniony był długimi pniami. Ci, którzy je tam układali, spojrzeli na mnie bez strachu. Nie znałem ich. Jeżeli piśniesz słowo, rzekł jeden z nich, przepiłuję cię żywcem na pół i zakopię, w lesie. Nie bój się, uspokoił go mój najbliższy sąsiad, to tylko wsiowy przygłupek, rozumie co napisane, reszta mu wisi. A żyje z groszy, które sobie sam wypłaca, jeżeli je akurat ma. Zaśmiali się i odjechali. Usiadłem na ściętym pniu, poczułem się nagle jak ktoś, kto się komuś kiedyś sprzeniewierzył. Nagle zrozumiałem. Za mego życia, na moich oczach, w świecie na dotknięcie ręki, nastąpiła nie zauważona przeze mnie nagła zmiana miejsc, zachwiewając ustalonym porządkiem i stanem umysłów. Nie byli przygotowani do roli człowieka rozumnego. Zbyt długo bowiem lansowano w nich prymitywizm i nagradzano lenistwo, aż poplątało się im. Popełniłem błąd, Julio. Mówiłem ci, naiwny i zadufany, wylecisz na księżyc, wrócisz po milionach lat i zastaniesz miasteczko nie tknięte. Powróciłem z bliska i zastałem w nim nową, niepojętą generację. Chciwość, Julio, to przerażająca siła napędowa, obojętnie, czego dotyczy. — Wiem — powiedziała Julia. Spojrzał szybko. — Wiem, że wiesz — odrzekł i na chwilę zamilkł. — Wszedłem więc na ambonę i krzyknąłem NIE. Nie zrozumieli. Sięgnąłem więc po klucz, który otwiera wszystkie umysły, po skandal. Opowiedziałem o ubogich drwalach budujących trzecią willę, przy której pałac Czartoryskich — jeżeli nie brać pod uwagę smaku — wyda się nędzną lepianką. O niewłaściwej orce, która przeorała nasz kraj, wyrzucając na wierzch nieurodzajne warstwy. Opowiedziałem, że nadal jesteśmy ubogim regionem, w ubogim kraju Europy i odpowiada nam ogromnie ta opinia, ponieważ honor też u nas zubożał. Oczy wychodziły im na wierzch, gdy tak słuchali, siedząc w księgarni, do której zaszli z nudów w jesiennych ciemnościach. Spytali mnie, co z tego mam. Czy jestem może jednym z tych, co to prowadzą komuś kampanię wyborczą. A ja nie umiałem im odpowiedzieć, dlaczego. Do dzisiaj nie wiem, czy to jest odruch zniecierpliwienia, czy zadośćuczynienia za długie lata śpiączki. Nie wiem, czy komuś coś z tego przyjdzie, czy wzięli to tylko za wybryk szaleńca albo za wspaniałą rozrywkę, bo przecież mieli oczy i widzieli to co ja, długo przede mną. Obroty moje wzrosły, zrobiłeś sobie świetną reklamę, rzekł z uznaniem jeden z nich, odwiedzając mnie 85 każdego dnia. Po prostu nie chcę być dłużej nieobecny, odrzekłem mu. Ale nie zrozumiał. I miał do tego prawo. Bo czymże jest słowny protest, Julio? Muszę coś postanowić, muszę stać się kimś, aby zechcieli mnie słuchać, nie tylko jako tego, który mąci wodę. Znasz takie uczucie, kiedy się koniecznie chce coś robić, nie tylko dla siebie? Znasz taki przymus? — Może kiedyś, bardzo dawno... — odrzekła. — Musiałem ci to opowiedzieć — rzekł po chwili. — Właściwie nie mam nikogo. Właściwie tylko ty przybijałaś do mojej wyspy. — Już do niej nigdy nie przybiję — odrzekła. — Kto to wie — mruknął. Zapatrzył się przed siebie. — Od września do dziś minęło kilka mgnień wieczności. Ale ja czuję, że choćby minęła cała, do najostatniejszej sekundy, to jeszcze nie będzie nic w tej sprawie wiadome. W każdym razie dzięki, że mnie wysłuchałaś — uśmiechnął się, oczy zmieniły mu się, spod tej ciepłej brązowości wychynął nagle smutek albo może tylko mały, skrywany cień smutku, ale był tam. Był i podpowiedział jej, że oto właśnie wpływał do zatoki sprzed lat. Do zatoki Robinsona, w której, jak zapewniał ją wielokroć żartobliwie, będzie czekał, wpatrzony w horyzont, aż ukażą się piękne białe żagle. W tej jednej rzeczy, nigdy do końca nie nazwanej, wydawał się być wciąż ten sam. Znowu się uśmiechnął. Wiedziała, że nie do niej, tylko do myśli swoich upartych, nieustępliwych, skazanych na niespełnienie, podobnie jak jej. Ku swemu zaskoczeniu poczuła nagłą ulgę. Spokój dziwny i właściwie niczym nie uzasadniony, obejmował ją powoli, nie szkodzi, że tylko na tę krótką chwilę. — Pozwolisz coś dla siebie zrobić? — odezwał się. — Nie — odrzekła. Kiwnął głową, że tak właśnie myślał. — Nie wiedziałem, że ciebie tutaj spotkam — rzekł. — Wiem. — Nikt nie wie, że tu jesteś. Nie zapewnił o swojej dyskrecji. Nie miał w głosie żadnej nutki, która miałaby ją uspokoić, że jest tutaj bezpieczna, skoro właśnie tak wyobrażała sobie bezpieczeństwo. Lecz wiedziała, że właśnie to chciał jej przekazać. A także to, że cokolwiek się wydarzy, stoi po jej stronie. Cieniutka nitka żalu omotała ją na chwilę, na długość myśli, iż w tym, że nie istnieją uczucia równoległe, jest zawsze coś z nieprzemijającego smutku. 86 — Nawet w najgłębszej rzece nie da się niczego zatopić. Tak na zawsze — odezwała się. Skinął głową, że jest tego samego zdania. Siedzieli z mokrymi rózgami krzewów za plecami, koszem śmieci przed sobą, trawą usianą papierami, gdziekolwiek spojrzeć. Spoglądali na pożółkłą zieloność, pociętą dróżkami na najróżniejsze figury geometryczne i myśleli o innym miejscu, zupełnie niepodobnym do tego. Może nie myśleli podobnie albo na pewno — myśleli inaczej, ale czy to ma jakiekolwiek znaczenie, skoro ten sam obraz mieli przed oczyma. Małgorzata siedziała w fotelu. Z włosów kapała woda, na dywanie pełno było śladów mokrych stóp. Przyglądała się temu bez poczucia winy. Zaczepiła wzrokiem o maszynę do pisania, wciąż nakrytą pokrowcem. — Skończyłaś? — Obmyślam. — A materiały? Z głowy ją piszesz? — spytała Małgorzata bez złośliwości. Bez pośpiechu, jak pierwszego dnia, obejrzała ściany, odnotowując całą bezosobowość wnętrza. Zatrzymała się na przyniesionych przez siebie obrazach. — Jedyny krzyk w tym domu — mruknęła. — Odbieram to jak ciszę — powiedziała Julia. — Krzyczącą. Kim jest dziewczyna, z którą spotkałam cię w sklepie? — Renata. Znajoma. — Jerzego? Julia obróciła się raptownie. — Co ci przyszło do głowy?! — Rozmawiała z nim. Charakterystyczna. — Owszem, mówiła. Zaczepił ją. — Nie wyglądała na zaczepioną. — Nachodził nas tutaj ze dwa razy — powiedziała Julia. Lecz niepokój już przypomniał o sobie. Była to tylko wątła nitka, łącząca kilka zbiegów okoliczności, lecz czy tylko zbiegów? — Odnalazł mnie sam, pewnie któregoś dnia poszedł za mną. — Chyba że tak — mruknęła Małgorzata. — Niemniej uważaj. Jak go znam, nie da ci spokoju. — Przecież wyjeżdża, sama mówiłaś. — Coś się popierwiastkowało. Może papierków nie miał w komplecie. 87 Umilkły. — Czy on wie, żęty?... — odezwała się Małgorzata. — Dowie się niebawem, jeśli nie wyjedzie! — Tak, to ci skomplikuje sytuację. — Ale nie udaremni! — Czego? — spytała Małgorzata szybko. I umilkła. W twarzy miała niedowierzanie. — Zgadłaś! — powiedziała Julia. — Właśnie to! Nigdy go nie zobaczy! Oczy Małgorzaty rozszerzyły się. Opuściła włosy i zaczęła je rozczesywać, dzieląc powoli każde pasmo na jeszcze mniejsze. — Jesteś pewna, że tego chcesz? — spytała poprzez czarną zasłonę. — Tak. Małgorzata odrzuciła włosy. W twarzy nie miała już ani zdziwienia, ani nawet ciekawości. Był w niej tylko chłodny namysł badacza. — Nie jesteś zgorszona — odezwała się Julia cicho. — Zgadza się — wstała, ściągnęła porannik paskiem, rozejrzała się za torebką, wyjęła z niej przeróżne akcesoria, po czym wciąż z tą denerwującą powolnością, zupełnie jej obcą, zaczęła się malować. — Jako lekarka muszę cię jednak ostrzec przed pułapką. Przed hormonami. Odezwą się w tobie, czy tego chcesz, czy nie. Niektórzy utożsamiają je z miłością, co jest takim samym błędem, jak niedocenianie tych wszystkich instrumentów, którymi nafaszerowano człowieka, aby go skuteczniej osaczyć. Natura jest bardzo perfidna, pamiętaj o tym, moje dziecko. Znalazłaś już kogoś? — Nie. — Mam się rozejrzeć? — Nie. — Dochowam tajemnicy. — Nie. — Cóż, twoja wola — rzekła Małgorzata, sięgając po spódnicę i sweter. — Bądź jednak ostrożna. Adopcja poza prawem jest przestępstwem. — Wiem. — No to pięknie! — odwróciła się i wyszła, drzwi łazienki zostawiając otwarte. Lustro odbijało jej twarz z ustami pełnymi goryczy. — Miał jechać do Houston, prawda? — odezwała się Julia. — Jest kardiochirurgiem. 88 — Kto go tam ściągnął? — Pewnie inny kardiochirurg. Małgorzata odłożyła grzebień. Odwróciła się, złapała długie włosy w garść, zrobiła z nich pętlę i odrzuciła ją do tyłu. — Znałaś ją? — spytała Julia. — Po co ci to? — odrzekła Małgorzata. — Znałaś?! — Była bardzo elegancka. No i miała szczęście wyjść za ordynatora. Nic tak nie dodaje kobiecie blasku, jak właściwa oprawa, Jerzy rozumiał to od urodzenia. Potem się chyba w niej zadurzył, wystarczy? — Nie. — Patrzyłam na to z sąsiednich korytarzy, terminowałam wtedy na internie. Oni w jednym skrzydle, ja w drugim. A ten jej rogacz przyglądał się temu, nie wierząc oczom. Trzy lata grali swoją sztukę, każde po mistrzowsku. Ona, przyznaję, niekiedy z rozpaczą, ale tamci dwaj z pełnią zarozumiałości. Z absolutem wiary. Jeszcze się taka nie urodziła, która ośmieliłaby się odejść. Postaw na tym kropkę. To się rozleciało, zanim z tobą zaczął. — To się nie rozleciało — odrzekła Julia. Znowu stanęła plecami do czerwonego muru, z twarzami tamtych trojga przed sobą, z niezrozumiałym wówczas niepokojem w sobie. — Nie dla niej. Dlatego wyjechali. Dlatego on jedzie za nią do Houston. — Nie kochałam siew nim — odrzekła Małgorzata — lecz nie uwierzę, aby grał na dwie strony. Z tobą i z nią. Miałaś lepszą oprawę niż ona. I dziesięć lat mniej. — A jednak grał — powiedziała cicho Julia. Małgorzata zamyśliła się głęboko. Cofnęła się zapewne do czasu, w którym w przelocie widywała tamtych dwoje na korytarzu, a może i gdzie indziej. Przebiegała obok, a jej przenikliwe oczy odnotowywały za każdym razem, nawet tego nie chcąc, wszystko, co sobie przekazywali najbardziej tajemnie, tylko sobie znanym kodem, bo powstrzymywał ich lęk, przynajmniej powstrzymywał ją, usidloną między poczuciem winy a miłością nie do opanowania. Jakże musiała się bać, żyjąc w potrzasku! Julia uświadomiła sobie raptem, że tak jak ona widzi odbicie Małgorzaty w lustrze, tak Małgorzata widzi stamtąd jej twarz. Obróciły się ku sobie. — Co się wydarzyło, tak naprawdę? — spytała Małgorzata. Julia nie zaraz odpowiedziała. 89 — Jej syn spytał mnie tydzień temu, to pani odbiła go mojej matce? — Jak tutaj trafił? — Przypadkiem. — Zawsze miał w sobie bystrość śledczego i mściwość prokuratora. Tropił ich, nawet gdy znajdowali się o kilkanaście kilometrów od niego. Zamilkły. Małgorzata, już ubrana i umalowana, usiadła w fotelu. Nie patrzyły na siebie. Milczenie trwało. — Nie umiem pozbawić Jerzego wszystkich cech, które kiedyś podziwiałam — odezwała się Julia. — Bo to byłoby tak, jakbym kiedyś polubiła kamień. Umilkła. Małgorzata już nie miała chłodnych oczu badacza. Na moment oddaliła się jakby od Julii, w jakąś sobie tylko znaną uliczkę, skąd wróciła, nie patrząc na Julię. — Nienawidzisz, prawda? — spytała cicho. — Łudzę się, że schowam siew to uczucie — odrzekła Julia. — Błąd! — mruknęła Małgorzata. — Ono właśnie podtrzymuje temperaturę. — Muszę tamten czas unieważnić! — wybuchnęła Julia. — Muszę. — Takim jak ty to się nie udaje — odrzekła Małgorzata i znów na moment wciągnęła ją ta jej odległa uliczka. — Powlecze się to za tobą do końca. Może by się za mną nie powlokło... Może. Ale ty skazana jesteś na pamiętanie. — Już to usłyszałam w przystępniejszej formie. — Od tej z wąskimi oczyma? — Od niej. — Tylko ona tu przychodzi, prawda? Tylko ona wie? — To lojaina dziewczyna — powiedziała Julia szybko. — Mówisz to zbyt skwapliwie — odrzekła .Małgorzata. — Zachwiało się w tobie, prawda? Nie ufasz nawet mnie? — Dziwne — odrzekła Julia. — Ale tobie ufam. — Rzeczywiście, dziwne — rzekła Małgorzata. — Pamiętaj jednak, że bywają sytuacje bez logicznego klucza. Twoja właśnie do nich należy. Nie ty bowiem jesteś w niej najważniejsza, tak na to patrzą wszyscy ci sentymentalni obrońcy nie narodzonych dzieciątek. A potem, gdy one się już urodzą, nie kiwną palcem, nie potrząsną sakiewką. Ciebie jednak będą trzymali cały czas na muszce. A więc nigdy nie będziesz miała pewności, kto stoi prawdziwie przy tobie, zrozum to nareszcie. 90 Julia otworzyła drzwi. Chłopiec stał w progu, nieco niepewny. Miała wrażenie, że znowu urósł. — Mówiłem, że przyjdę — rzekł. Zgiął się w pół i wszedł przez drzwi pod jej ramieniem. Rozsiadł się nie proszony na krześle i rozglądał z przymrużonymi oczyma po wnętrzu, jakby był tutaj pierwszy raz. Na moment zatrzymał wzrok na obrazach. — Nie wygląda to na pokój dziewczyny — rzekł. — Bo nie jest. Skinął głową. Zapatrzył się w port na Karaibach, znowu skinął głową, robi wrażenie, mruknął i zamilkł. Nie był zbyt pewien siebie, już to samo w sobie było zdumiewające. Julia czekała, nie siadając. — Odprawiła go pani? — odezwał się. — Kogo? — Nie wyszła pani za niego? — Jeżeli traktujesz swój pobyt u mnie jak nieproszoną wizytę, to ona właśnie mija — powiedziała chłodno. — To pani ją tak traktuje — odrzekł. — Niepokoi panią, po co tu przyszedłem? Nie zareagowała. — Nie pozbędzie się go pani nigdy. Jak ona. Uciekła przed nim do Warszawy, a po dwóch latach do Houston i nie pomogło — zamilkł, czekał chwilę, podjął spokojnie: — Widziałem go wczoraj. Nie, przedwczoraj, czatował na panią w holu — spojrzał na nią, a ona nie dość szybko opanowała niepokój. — Może to było nawet przedwczoraj... Pokłóciliście się? O moją matkę? Nadal do niej pisze, o to poszło? Nie były to pytania. Były to półstwierdzenia. Opierał je na czymś, co sprawdził do ostatniego słowa, mówiły o tym jego oczy, znowu pełne wzgardy. — Mówią, że jestem podły. I to się zgadza. Czytałem ich listy. Kilku nie oddałem — odczekał, ale ona nie zareagowała, nie powiedziała, wyjdź stąd, tylko czekała, podzielona między gniew na niego a wzgardę dla siebie, na dalsze słowa. — Ma pani ochotę wyrzucić mnie za drzwi, prawda? — spytał kpiąco. — A wyszedłbyś? — Nie. Wstał, jednym ruchem zrzucił kurtkę na podłogę. Poprawił obszerny, zwisający poza biodra sweter, w którym wyglądał jak zatopiony cienki słupek. 91 — Byłem tutaj kilka razy — podjął. — Nikt mi nie otworzył. Dobijałem się dość długo, mnie także się pani nie pozbędzie tak łatwo. Jestem odważny. — Nie myl tego z tupetem i nachalnością. — A kto panią nauczył nie mylić tych uczuć? — Wyjdź stąd. — Zawrzyjmy rozejm. — Nie prowadzę z dziećmi wojny — odrzekła. — Zależy z czyimi — odrzekł. — Ale powiedzmy... To dlaczego traktuje mnie pani jak wroga? Bo jestem, no, synem rywalki? — zająknął się, przymrużone oczy zacisnęły się na moment. Gdy je otworzył, była w nich tylko sama złośliwość. — Mówią, że lubię grać cudzymi klockami. Że mam z tego wielką przyjemność. Ale to tylko połowa prawdy. Gram cudzymi, owszem, ale nie za darmo. Zawsze daję coś w zamian. — Odczekał. — Mam te listy — rzekł. — Nie interesuje mnie to. — Pisał je jeszcze pół roku temu. Potem oni wylecieli za ocean. Usiadła. Wzgarda do siebie rosła. Oto siedzi i czeka na następne słowa o kimś, kto się już nie liczy. A on, ten smarkacz przedwcześnie dojrzały, popędzany nienawiścią, wie o tym równie dobrze, jak ona. — Te klocki, czy jak to nazywasz, nie mają dla mnie żadnego znaczenia — odezwała się. — To dlaczego jest pani zdenerwowana? Zapadła cisza. Wpatrywali się w siebie, oboje nie chcąc tego. Jego twarz nie straciła nic z wrodzonej zuchwałości i nabytej pogardy. Ale zdradzały go oczy, raptem pociemniałe. Wstał, stanął plecami do niej i zapatrzył się w obrazy. Julia wiedziała jednak, że nie widzi niczego, ani oranżów zatoki, ani słońca wpadającego za widnokrąg, ani brązowych owali łódek. Nie docierała do niego nawet cisza zatrzymana w pejzażu. Myślał tylko o jednym. O tym, z czym przyszedł. Domyślała się, z czym. — Zmieni pani zdanie — odezwał się, nie odwracając głowy. Nie zmieniając tonu zacytował: — Ożenię się z nią, to postanowione. Jest za młoda, aby odróżnić grę od stanu faktycznego, nie dzwoń więc do niej. Zarozumiały głupiec! Nie zadzwoniłaby do pani nigdy, przenigdy! Nie znał jej! Kłamała całe lata, to prawda, ale nigdy by do pani nie zadzwoniła, wiem to na pewno. Nie dzwoniła ani razu, prawda?! — Nie — odrzekła Julia. 92 — No to bierzcie ten cholerny ślub! — wykrzyknął i odwrócił się ku niej. — Niech nareszcie będzie spokój! — Istnieją rozwody — odezwała się cicho Julia. — Powiedz o tym swojej matce. Zacisnął usta. Wparł w Julię oczy znowu pełne nienawiści. — Zabiłbym go wtedy! Ruszył do drzwi. Zamknął je cicho za sobą. Dostrzegła biały pakiecik leżący na fotelu. Jeszcze było słychać kroki oddalającego się. Zabrzęczał dzwonek zatrzymującej się windy. Jeszcze mogła go przywołać. Ruszyła do drzwi, ale nie otworzyła ich. Wróciła do pokoju. Siedząc w fotelu, patrzyła na biały pakiecik. Już wiedziała, że przeczyta. Nawet nie próbowała wmówić sobie, że zrobi to dla skuteczniejszego odcięcia się od czasu, który okazał się czasem zdrady. Przyjeżdżając do Borowa albo czekając na nią przed uniwersytetem, skracał sobie godziny obmyślaniem, co powie tamtej. Nie dostrzegł w tym niczego nielojalnego. Być może, pomyślała w histerycznym odruchu, wpadłyby na siebie w drzwiach jego mieszkania. Zacisnęła powieki. Znowu stali we czworo pośrodku chodnika, z czerwonym murem za plecami. Znowu wpatrywała się w bladą twarz kobiety z wymownymi oczyma, które już bardziej wymowne być nie mogły, a jednak nie pojęła wtedy. Stała obok spiętego do granic wytrzymałości chłopca, ledwo rejestrująca wydarzenie. A przecież powinna była zorientować się od razu, że tu coś jest, że trwa, że chociaż w oczach kobiety nie było nalegania, tylko smutna rezygnacja, to ten smutek jest bardziej wiążący niż jakiekolwiek słowa rozpaczy. Biały papier szeleścił. Koperty zostały rozcięte starannie, aby nie uszkodzić karteluszków. Piękne, równe pismo Jerzego powiadamiało oschle o konieczności rozstania. Lecz tu i ówdzie, między logiką i oschłością, plątały się słowa pełne czułości, wtrącone, być może, rozmyślnie, dla wyciszenia rozpaczy albo dla podsycenia jej. Coś zapewne oznaczały, coś kryły pod banalną powierzchnią. Ostatni miał datę sprzed pół roku i stwierdzał rzeczowo, iż oddalenia wprawdzie nie mierzy się odległością, lecz niemożliwość widywania się pomaga wygasnąć nawet nie tak beznadziejnym związkom, jak ich. Przyznał się zatem nawet przed sobą, że łączyło ich coś, co samoistnie wygasnąć nie mogło. Nie krył przed tamtą swych planów małżeństwa, nie okłamywał jej, może w mówieniu prawdy dostrzegał jedyną możliwość odcięcia się, a może chciał zadać tamtej po prostu ból, sprawdzić, jak daleko sięga jego wła- 93 dza nad nią, chociaż wiedział, że jest omalże bezgraniczna, skoro ta powściągliwa kobieta, na oczach swego syna, żegnała Jerzego całą swoją rozpaczą. Powoli złożyła karteluszki, pedantycznie według starych linii zagięcia. Powkładała do kopert. Ułożyła równiutko i ściągnęła gumką. Wpatrywała się w stosik, leżący przed nią na stole, w cudzą miłość, którą te kartki miały zniszczyć. Nie czuła niechęci, nie pojawił się nawet cień upokorzenia, że wszystko to działo się za jej plecami. Nie czuła nic oprócz wielkiego smutku, który nie jej dotyczył. Nie ma bowiem rzeczy bardziej poruszającej od cichej rozpaczy, nie jego, on nie znał cichych uczuć. Lecz tamtej, od początku skazanej na pominięcie, mającej świadomość ulotności związku, zadręczanej każdego dnia koniecznością prowadzenia kłamliwej gry, do której ją zmuszono. Z całą pewnością wybrałaby rozwód, choćby po to, aby dłużej nie kłamać. Albo odeszłaby bez rozwodu, gdyż byłoby to dla niej mniej okrutne od oszustwa. Lecz on tego nie chciał. Z całą pewnością nie chciał tego już wtedy, gdy jeszcze Julii nie miał w planie. Małgorzata miała rację, oprawa znaczyła dla niego więcej od samego klejnotu. Tamta kobieta, choćby przez niego najbardziej kochana, byłaby już niczym bez swojej oprawy, żadnym ułatwieniem w pokonywaniu drogi. Zapewne znała tę prawdę o sobie, być może, znała ją już od początku, dlaczego więc nie wskazała mu miejsca, na które zasługiwał. Czyżby młodsza od niej dziewczyna, nie odróżniająca jeszcze gry od stanu rzeczywistego, jak to określił, dla której był pierwszym mężczyzną, miała więcej siły o niej, już ukształtowanej? Albo więcej pychy, podpowiedziała mściwie i wstała. Podeszła do okna. Grudniowy obrazek, z ołowianym niebem nad obumarłymi drzewami, miał w sobie przygnębiającą moc. Stała jednak i wpatrywała się możliwie najdalej przed siebie, nie przyjmując do wiadomości, co kłębi się w dole. Oto sama na siebie zastawiła pułapkę, osiadła na wyspie z jedną tylko zatoką, z jednymi tylko myślami, z podejrzliwością, która stawała się pomału obsesją. Nawet tamten zagapiony Robinson, owe urocze pośmiewisko miasteczka, wypłynął nagle ze swojej zatoki w złudnej nadziei, że jego nieoczekiwane szaleństwo zmieni cokolwiek w obrazie, na który patrzał dwadzieścia lat, rozumiejąc tyle, ile uznał za wygodne. Obraz, w który ona wpatrywała się znacznie krócej, rozsypał się, lecz została pamięć gorsza od rzeczywistości, od której nie uwolni się nigdy. 94 Kobieta szyjąca na maszynie obróciła się ku drzwiom. Jej nieładna twarz pełna była życzliwości. — Pewnie jesteś Julia — powiedziała bez wstępu. — Siadaj, gdzie bądź. Renata zaraz wróci. — Myślałam, że nie wychodzi — odrzekła Julia. — Bo nie wychodzi. Benek ją wyniósł. Na kontrolę — obejrzała się przez rami.ę, pociągnęła nosem. — Zamknij drzwi. Trzaśnij, bo odskoczą. Ktoś gotuje kapustę, a ona nie jest do wąchania, tylko do jedzenia. Julia zatrzasnęła drzwi zgodnie z poleceniem. Z klatki schodowej biły przeróżne zapachy. Idąc w górę napotkała kilka kotów, zajadających z talerzy wystawionych na schody. Ściany były obdrapane, ale nie brudne. Wycieraczki po drzwiami eleganckie, a obok wymyślnych dzwonków pyszniły się wizytówki, wypalone w drewnie. — Znalazłaś miejsce do siedzenia? — odezwała się kobieta, nie przerywając szycia. Obejrzała łatany kawałek pod światło, westchnęła. — Nie cierpię szyć. — Znalazłam — odrzekła Julia rozbawiona. Rozejrzała się zaciekawiona. Kuchnia była ogromna, z wielkim piecem węglowym, na którym perkotało coś w garnkach. Krzesła i zydle poobwie-szane były naprawianą właśnie odzieżą. Pod ławą leżały rzędem zimowe buty. — Nie ma korytarza, a gdzieś musi to leżeć — wyjaśniła kobieta, nie oglądając się. — A tak w ogóle, to nigdy tu nie było porządnego porządku, bo jak? Człowiek by nic innego nie robił, tylko sprzątał — głos miała z natury szorstki, lecz mimo to czuło się w nim wesołość, jakby zawsze, do wszystkiego, co ją otaczało, starała się zachować dystans. W pewnej chwili wstała. Była wyższa, niż na to wyglądała. I dużo szersza. Puszysta, jakby to określiła Danuta Rinn. Podeszła do stołu zastawionego naczyniami, zgarnęła je na jedną stronę, drugą ręką wyrwała z kontaktu sznur od żelazka, pociągając za nim całe gniazdko. — Pewnego dnia kogoś kopnie — powiedziała. Spytała gestem, czy Julia napije się czegoś. Potem równie bez słów spytała, czy z cukrem. Julia roześmiała się cicho. Matka Renaty obejrzała się przez ramię. Z cukiernicą w dłoni zatrzymała się przy oknie, całą uwagę poświęcając czemuś, co działo się w dole. Julia obróciła głowę. Ze swego miejsca widziała w dole podwórka jakieś dziecko, wdrapujące się na trzepak, daremnie, po wielekroć, nigdy wyżej 95 niż do połowy. Aż raptem mała figurka osiągnęła górną poręcz i odpadła od niej. Rozległ się krzyk. — No, dowiedział się w porę, że można zlecieć — skomentowała matka Renaty. — Bardzo to potrzebne. Postawiła na stole filiżanki. Pokazała palcem na szufladę, w której Julia znalazła łyżeczki. Podeszła do drzwi i uchyliła je sprawdzając, czy mały nie krzyczy na schodach. Przykry zapach kapusty, skrzyżowany z zapachem kotów, wtłoczył się znowu do kuchni. — Trudno, jest zima — powiedziała. — Każdy chce jakoś przetrwać. Latem sobie same pójdą. Zjesz coś, Julia? — Dziękuję, nie. Matka Renaty usiadła naprzeciw i przyjrzała się Julii. Z bliska jej brązowe oczy wydawały się być wyjęte jakby z innej twarzy, tak były duże i piękne. — Blada jesteś — zauważyła. — Zawsze byłam. — To inna bladość — odrzekła. — W twoim stanie miewa się anemię. — Renata opowiadała o mnie? — spytała Julia. Kobieta roześmiała się. Zęby miała także duże i białe. — Moja Rena ma dziób otwarty, fakt — odrzekła. — Ale o tobie mówiła tylko, ile trzeba. Drzwi otworzyły się na całą szerokość. Do kuchni wkroczył barczysty mężczyzna. Na rękach trzymał Renatę, siedzącą tyłem do Julii. Renata miała nogę w gipsie aż za kolano. Osiłek kroczył przez kuchnię swobodnie, szeroko, roztrącając napotkane zydle. Przechodząc koło pieca, jedną ręką uniósł pokrywkę na garnku i powąchał z lubością. Obrócił się nieco przy tym, wtedy Renata zauważyła Julię. Cała rozbłysła. — Puść mnie, Benek! — nakazała. — Żebyś się znowu połamała?! — odrzekł. Pchnął kolanem drzwi. Ukazało się biało-niebieskie wnętrze, jęknęły sprężyny kanapy, na którą upuścił Renatę, po czym drzwi zatrzasnęły się. Matka Renaty bez pośpiechu zamknęła maszynę do szycia. Zgarnęła odzież z krzeseł, skinęła na Julię, usunęła z drzwi wielkiego Benka i obie weszły do środka. Renata siedziała jeszcze w kurtce na wąskiej kanapie. Pokój także był wąski, trochę ciemny, ale właśnie taki, jaki powinien być. Julia nie umiałaby 96 tego uzasadnić, lecz właśnie tak wyobrażała sobie terytorium podległe Renacie, małe, rzeczowe jak ona, pozbawione niepotrzebnych sprzętów. Uśmiechnęły się do siebie. Wielki Benek wtłoczył się do pokoju, niosąc przed sobą zydel. Siedzieli teraz we czworo, rozmawiając o tym, o owym, chaotycznie, ale nie bez sensu. Oczy Renaty zatrzymywały się często na twarzy Julii i wtedy na moment nieruchomiały. Dotarło to do Julii poprzez dziwny spokój i odprężenie, jakie zaofiarował jej nieoczekiwanie, w tak naturalny sposób, ten najprawdziwszy dom. Matka Renaty przyniosła z kuchni kawę. Nacisnęła klamkę łokciem, a drzwi zamknęła po prostu pchnięciem stopy. Benek opowiadał czwarty z kolei dowcip, nieudolnie jak trzy poprzednie, utykał bowiem co kawałek, szukając odpowiedniejszych, zastępczych słów. — Ty, Benek, mów lepiej, jak ci dziób urósł — poradziła matka Renaty. — Bo teraz jesteś nudny. Benek parsknął śmiechem. — Pani Nowakowa, pani to jest ale!... — wyraził swój pogląd, wciąż śmiejąc się. — Zawsze wprost, nawet przy gościach. Pośmiał się jeszcze chwilę, zapytał, kiedy ma się znowu zjawić, po czym rzekł, że pora na niego. Ale nie wstawał. — No tak, pora na mnie — powtórzył i nareszcie się podniósł. — Też tak myślę, Benek — rzekła Renata. — Upiekę ci za to sernik z rodzynkami. To jak, będziesz w środę o dwunastej? — A mam inne wyjście? — odrzekł Benek. — Masz. Możesz nie dostać sernika. Parsknął śmiechem. Zrobił gest ku Julii, to jak, żegnamy się czy nie, i wyszedł. Matka Renaty popatrzyła na nie, po czym podniosła się ociężale. Otworzyła drzwi do dużego pokoju, przestronnego, zastawionego ciemnymi meblami sprzed pół wieku, na których leżały szydełkowe serwetki. Pogme-rała w szufladach i poszła do kuchni bez żadnego pretekstu, bo pewnie nigdy go nie potrzebowała. — Fajna, nie? — spytała Renata z dumą. — Od nikogo sobie nie pozwoli, nawet ode mnie. — Umilkła, myślała teraz o czymś innym. Zwęziła oczy i wpatrywała się w Julię, jakby badała teren. — Prosiłam matkę, aby wysłała ten list do ciebie. To bardzo pilne — powiedziała i znowu zamilkła. — Znalazłam ludzi. Tacy średni. Chcą mieć dziecko. Muszą je mieć, bo się rozlecą — odczekała chwilę. — Mam dać odpowiedź. Zatrą ślady tak dokładnie, że nikt nie znajdzie. 7 — Ptasi instynkt 97 Julia słuchała oszołomiona, a także zaskoczona tym oszołomieniem, w którym nie było ulgi. — Jest dopiero grudzień — odpowiedziała. — To jest sztuka, do której trzeba się starannie przygotować — odrzekła Renata. — Trzeba ją odegrać przed sąsiadami, a nawet przed rodziną. Ona w swoim czasie wyjedzie, odpowiednio zmieniona. Powróci z dzieckiem. Julia milczała. — Zależy ci na zatarciu śladów, nie?! Spojrzały na siebie. Renata uciekła wzrokiem. — Tajemnica to wasz wspólny interes. Ona jej dochowa — rzekła. — Jesteś jeszcze ty — powiedziała Julia. — Można łatwo dojść po twoim śladzie. — Oszalałaś?! — krzyknęła Renata. — Nigdy bym mu nie powiedziała! Nigdy! — umilkła przerażona. — Akurat nie o nim w tej chwili myślałam — powiedziała Julia cicho. Wpatrywały się w siebie, obie zbielałe. — Nie spiskowałam! — odezwała się Renata. — Nachodził mnie. Chciał się dowiedzieć. — Nie zdradziłam cię. Nie wie, że będzie dziecko. Przysięgam. — Jeżeli nie wyjedzie z Polski, to się dowie. Jak ukryjesz sylwetkę przed jego oczyma?! Nie wyjdziesz z domu do samego końca?! Julia nie patrzyła na nią. Nie wierzyła ani jednemu słowu. Wszystkie najmniejsze zbiegi okoliczności ułożyły się nagle w logiczny ciąg. Nawet adres miał od niej. — To on kazał ci mnie poznać? — spytała cicho. — Zwariowałaś?! — krzyknęła równie cicho Renata. — Powiedz tym swoim średnim ludziom, którzy się nie chcą rozlecieć, że sprzedam dziecko w inne ręce! Wstała. Nie obejrzała się za siebie. Renata nie zawołała jej. Matka Renaty mieszała coś w garnku. Nie spytała o nic. Uczestniczyła w spisku, to pewne. Kiedyś sama musiała wykupić jakieś dziecko, dlatego stała po stronie Jerzego. Stała tam, ponieważ przypadek sprawił, że został ojcem. — Do widzenia — powiedziała do niej cicho, wychodząc. 98 — Julio! — zawołała za nią kobieta. — Kto przygotowuje zdradę, robi to sprytniej, nie jak ona — wskazała ruchem głowy na drzwi. Julia ukłoniła się ponownie, bez słowa. Szła ulicą, nie widząc mijanych ludzi i drzew. Każdy, kto zdradza, wierzy w niewykrywalność zdrady. I każdy wmawia sobie, iż nie miał wyjścia, żadne mądrości świata nie są w stanie zapobiec obłudzie zdrajców. Podchodzą z pięknymi słowami, pięknymi gestami, mówią prawdę, która jest prawdą najkrótszej chwili, wszystko, co robią, ma zawsze najpiękniejszą oprawę, aż nagle coś pęka. Czasem wystarczy jeden fałszywy ruch, słowo pozornie bez znaczenia albo zbyt pospieszna reakcja na cudze, albo list pełen pychy, cokolwiek, co nagle, wbrew planom, obnaża. Nawet rudzielec ze swoją brązowością, w której zatopił tyle ciepła, jest tylko kimś, kto się da pewnego dnia omamić wywodom o czyimś wyższym dobru. Szła ulicą, pozornie spokojna, odmierzająca kroki jak myśli, które podchodziły do niej równie spokojnie, z wnioskami nie do odrzucenia. Nigdy nie odetnie się od tamtego czasu. Nigdy. Zawsze coś gdzieś przetrwa w ludzkiej pamięci, w ludzkim odruchu udzielania pomocy tam, gdzie o nią nikt nie prosi, gdzie jest tylko znienawidzonym, narzuconym gestem... Dotarła na przystanek przy ulicy Kasprzaka, tuż przed Rondem ONZ. Tramwaj przemknął koło niej z wielkim hukiem. Ktoś szarpnął ją do tyłu sekundę wcześniej. Poznała ten głos i dotyk. Spojrzeli sobie prosto w twarz. Był blady i przerażony. Ujął ją pod ramię. Nie usunęła się. Przeprowadził przez ulicę, aż do małego skwerku. Tam się zatrzymali. — Odejdź! — powiedziała. — Bo się zabiję. Zamarł. Patrzył długo. Oswobodził swoją dłoń tak delikatnie, że nie poczuła tego. — Właśnie odchodzę — rzekł cicho. — Wyjeżdżam na rok. Odwróciła się i zostawiła go stojącego. Zza załomu muru wyłonił się nagle długi cień. Za nim wlókł się cień dużo mniejszy. Julia cofnęła się zbyt późno, już ją zauważył. Czekał tu na nią cierpliwie, z tupetem, który nazywał odwagą. Doskoczył do niej z półmroku korytarza, szybko, jakby się bał, że umknie mu. Mały cień podreptał za nim. Okazał się być dziewczynką, najwyżej czteroletnią, całą na czerwono. Spojrzała spod swego czerwonego kapturka na Julię, oczyma skądś znajomymi. — Mała musi, rozumie pani? — przemówił chłopak. 99 Bez słowa ruszyła w stronę mieszkania. Oni oboje kroczyli za nią, także bez słowa. Otworzyła drzwi. Chłopak błyskawicznie rozebrał małą. Czynił to z wprawą człowieka nawykłego. Dziecko było wysokie, szczupłe, bardzo skupione. Długie ciemne włosy związane były kokardą, też czerwoną. Mała spojrzała na Julię bez uśmiechu. Było to spojrzenie tak znajome, że wszystko, co dotąd mogłaby uznać za niemożliwe, za odepchnięte, powróciło, Chłopak stał oparty plecami o drzwi łazienki. — Siostra — rzekł. — Moim zdaniem, przyrodnia — wszedł do łazienki, pomógł małej podciągnąć rajtuzy. — Ile masz lat, powiedz tej pani. — Cztery i pół — odrzekła dziewczynka. Uśmiechnęła się powściągliwie. Nawet to jej przekazał, skąpy sposób uśmiechania się, jakby nigdy nie odczuwała potrzeby szerokiego uśmiechu. — Czy oprócz łazienki jest wam coś jeszcze potrzebne? — spytała, wpatrując się w replikę twarzy, którą zapamiętała w najdrobniejszym szczególe. — Podobna, prawda? — spytał chłopak szorstko. — Do mamy! — odezwała się mała z dumą. — Jak będę duża, też pofarbuję sobie włosy. — Na blond — powiedział chłopak. — Twój tata lubi blondynki. Zapadło milczenie. Chłopak osunął się w fotel, nie proszony. Julia stała w progu, mała zakrzątnęła się wokół drugiego fotela. Posadziła na nim czapkę, uformowaną w lalkę. Po namyśle, usztywniła czapeczkę rękawiczką i już miała przed sobą, co chciała. Krzątała się wokół lalki, rozmawiając z nią półgłosem. Zadając pytania, na które sama udzielała sobie odpowiedzi. Ich dwoje, milczących tuż obok, nie przeszkadzało jej, była samowystarczalna, absolutnie samowystarczalna, jak tamten. Ruchem dobrze zapamiętanym sprzed miesięcy, odgarniała włosy z czoła, aby niecierpliwie poruszając głową, znowu zasłonić nimi oczy, podobne nie tylko w kształcie, w wyrazie również. Julia wpatrywała się w dziecko ze spokojem, w którym nie było nic z ciszy. Był tylko bezruch cięższy od kamienia. A więc w dniu, gdy we czworo stali pod czerwonym murem, była już na świecie. Istniała, gdy spotykali się we dwoje omal codziennie, za plecami jej matki, bo przecież cokolwiek wtedy robili, było zdradą w stosunku do tamtej kobiety. Jakże mogła wtedy nie zrozumieć jego nalegań, aby nigdy nie przychodziła po niego do kliniki. Widywali się zawsze z dala od ludzi, których znał 100 dobrze. A ona, śmiesznie naiwna, brała to za wyróżniające ją pragnienie wyłączności. Nie był pewien tamtej odtrąconej kobiety. Lawirował, grając umiejętnie na uczuciach pierwszej i naiwności drugiej, prowincjonalnej Julii, która nie odróżniała gry od rzeczywistości, ponieważ wyhodowano ją w ciasnej oranżerii, z wszystkimi przesądami i obrzędami, jakie te oranżerie przez wieki produkowały. Jakkolwiek na to spojrzeć, to oni dwoje, z Jerzym, popełniali podłość. Nie liczy się, że jedno z nich nie miało o tym pojęcia, skoro powinno było mieć. Przyłapała spojrzenie chłopca, ani badawcze, ani pełne triumfu. Po prostu jakby w tej chwili odgrodził się od niej i od małej najgrubszą ścianą. Mała podeszła do niego. Podał automatycznie, o co poprosiła. Wypchała czapeczkę jeszcze jego rękawiczką i wróciła do zabawy. Z całą pewnością była dzieckiem, któremu wystarczą dwa patyki i już ma ręce pełne zajęcia. Zawsze podziwiała w tamtym ową rzadką na ogół umiejętność zagospodarowywania najmniejszej cząstki czasu. Wykorzystywania rekwizytów, jakie miał pod ręką. Nigdy nie trwał bezczynnie, jak ta mała tutaj. Krzątał się po swoim i cudzym życiu, jak na podporządkowanym wyłącznie sobie terenie. — Nie jest uciążliwa — odezwał się chłopak. — Nie przypomina innych bachorów. Dlatego znoszę ją. Jako tako. — Znosisz ją bardzo dobrze — powiedziała cicho. — Oszukano ją, jak mnie — odrzekł. — Jeszcze nie wie, że jest taka drugoplanowa. Taki środek, co to miał uświęcić cel. Jeszcze nie wie, że starym nie wyszła zabawa...To się jednak któregoś dnia rypnie i co wtedy? Podzielą nas między siebie? Dostanie się matce? Albo ojcu, tylko któremu? Umilkł. Obejrzał Julię uważnie. — Dlaczego pani nie zdejmuje płaszcza? Przecież zauważyłem! — Trzymaj się swojej sprawy. Po co przyszedłeś? — Właśnie się trzymam. To jego dziecko? Julia przysiadła na brzegu krzesła. Płaszcz rozsunął się, lecz było jej to obojętne. Patrzyła na chłopca bez gniewu. Myślała tylko o jednym, oto jeszcze jeden świadek gotów zeznawać przeciw niej. — Trafiłem! — powiedział z triumfem. — To zmienia sytuację całkowicie. Przestanie nas nachodzić. Będzie miał nareszcie swoje, do którego będzie mógł się głośno przyznać. — Mówił szybko, z rosnącym podniece- 101 niem. A także z niepokojem, nie był bowiem pewien niczego, nawet jej reakcji. Mała przystanęła obok stołu i wparła w brata uważne oczy przedwcześnie dojrzałego dziecka. Jeszcze nie pokojarzyła słów z ich barwą. Ale już coś do niej dotarło, oczy jej bowiem stawały się coraz bardziej skupione. Na pewno nie jeden raz, udając, że śpi w swoim pokoju, przysłuchiwała się gniewnym zarzutom, wśród których pojawiało się jej imię. Albo słowom pojednania, których słuchała, nie rozumiejąc również, dlaczego przyrzekają sobie wzajemnie wytrwanie dla cudzego dobra. Nie rozumiała istoty sprawy, lecz dobrze czuła, że została w nią wplątana. Julia przygarnęła nagle małą. Przemieszała gęste ciemne włosy, poprawiła kokardę, odgarnęła kilka pasemek z czoła, ale dziecko stało sztywne, milczące, wpatrzone w brata. — Opowiadałem o ciotce Neli — wyjaśnił małej. — Wiesz, jak lubi się kłócić z wujkiem Tolkiem. Mała skinęła poważnie głową. Wycofała się z objęć Julii, bez uśmiechu, nadal wpatrzona tylko w brata. Wstał. — Przyjdę jutro bez niej — rzekł cicho. — Niepotrzebnie. — Wszystko teraz od pani zależy. — Nic już ode mnie nie zależy. — On tylko czeka, żeby wrócić. — Niczego nie rozumiesz! — powiedziała. — Za młody jestem, co? — odrzucił agresywnie. — Są sprawy mające swoją własną logikę, która tak w ogóle logiką nie jest — odrzekła. — Dlatego nie można ich rozstrzygnąć. — Ale można je przeciąć — rzekł. — Tak raz na zawsze. — To mój ostatni dzień w Warszawie — oznajmiła Małgorzata wchodząc. — Stracisz mnie, dziecko. Weź się więc za jakąś pracę. — Mam z czego żyć — odrzekła Julia. — Wielka szkoda — na to Małgorzata krótko. Zrzuciła płaszcz, wycelowała kapelusz w lampę. Zapatrzyła się w Julię uważnie. — Odpowiedz uczciwie. Opuściłabyś dom, nie mając środków? Julia nie odpowiedziała. — Nalegam! — rzekła Małgorzata. — Co się stało? — spytała cicho Julia. 102 — Nic — usiadła w fotelu, zapaliła papierosa, gasząc go natychmiast. Rozejrzała się po pokoju, maszyna nakryta pokrowcem zatrzymała jej wzrok na dłużej. — A jednak coś się stało — powiedziała Julia. — Pomyślałam tylko, że duma bywa zawsze wprost proporcjonalna do ilości pieniędzy — odrzekła Małgorzata. — Wyjechałabym bez jednego grosza — wybuchnęła Julia. — Może — zgodziła się Małgorzata. — Ale cena byłaby nieporównywalnie wyższa, prawda? — Choćby była ostateczna — odrzekła Julia z takim wyrazem twarzy, że Małgorzata znieruchomiała — zapłaciłabym ją. Zapadła cisza. Wpatrywały się obie w ścianę, w obrazy, które, jak to powiedziała Małgorzata, były jedynym krzykiem w tej białej monotonii. Naj-okrutniejsze z wszystkiego jest czekanie, Julia myślała o tym nawet przez sen. — Mara ujmowała rzecz prościej — odezwała się. — Żołądek, mówiła, idzie zawsze przed sercem, a serce przed dumą, lecz przed tym wszystkim idą zawsze pieniądze. Była jednak łaskawa dla mnie, łaskawsza niż ty. Dodawała, że zdarzają się jednak wyjątki na tym zachlapanym świecie. — To wspaniała postać — mruknęła Małgorzata. — Jeszcze cię tutaj nie znalazła? — Znajdzie, jeśli jej powiesz — odrzuciła Julia. Małgorzata wyprostowała się. — Odszukać kogoś, moje dziecko, jest łatwiej, niż ci się wydaje — odrzekła. — Nie potrzeba tu zdrady. Ułożyła się z powrotem. Wpatrywała się w sufit, misterne kłębuszki dymu wędrowały w górę, śledziła ich zwiewne, nietrwałe serpentyny, oddalona myślami. — Nigdy nie podziwiałam tych, co to woleliby się zabić — odezwała się. — Jesteś do nich podobna — powiedziała Julia. — Pozornie. Nie ustępuję, to fakt. Biję się do ostatka, to drugi fakt. Ty zaś gotowa jesteś wycofać się nawet w śmierć! — Mam prawo! — Pozornie, mała. Znam się na desperacji, kiedyś byłam specem od tego. Dlatego radzę, bierz jakąś pracę. Wyjdź z tych ścian. Czeka cię gorszy czas niż ten, który jest za tobą. 103 — Nie znam gorszego. — To poznasz. A propos poznania, gdzie się podziała ta wąskooka dziewczyna? — Jest u siebie — odrzekła Julia. — Szkoda. Padła ofiarą? Julia wyprostowała się. Małgorzata zgasiła papierosa, obejrzała paznokcie, poprawiła szalik. — Wybacz, dziecko, od tego się zaczyna. Od skreślania ludzi z listy. — Co się zaczyna?! — Bzik — odrzekła krótko Małgorzata. Wstała, przyniosła z kuchni szklanki, nalała wody sodowej, wychyliła swoją jak wódkę, po czym usiadła i wpatrzyła się w zbielałą twarz Julii. — Chcesz zginąć przy tym?! — rzuciła szorstko. — Nawet gdyby, to co?! — A to, że nie zginiesz od razu. To trwa, moja mała. Wystarczająco długo, żeby kompletnie zwariować. A więc pomóż sobie, wyjdź z tej klatki, łaź, łaź po parku czy ulicach po pięć godzin. A może wolisz, żebym cię siłą wyprowadziła, wrzeszcząc: z drogi, oto idzie matka pokoleń?! Znasz mnie? Jestem do tego zdolna?! Odpowiedz! — Jesteś — odrzekła Julia patrząc w pełną gniewu twarz Małgorzaty. — A więc wynoś się stąd. Kup nową odzież, bo z tej wyrosłaś. Wyjdź prosto w ulewę. Bez parasola. Niech cię wypłucze do samej skóry. Wtedy dokładniej wyjdzie na wierzch, kim naprawdę jesteś! Julia nagle dostrzegła nadchodzącą Renatę. Kulała nieco, lecz mimo to szła szybko i lekko jak dawniej. W pierwszym odruchu Julia poderwała się z ławki. Opanowała się jednak. Usiadła z powrotem, nie patrząc w stronę nadchodzącej. Spod powiek widziała cień, zatrzymujący się przy klombie. Potem cień przesunął się i na chwilę odgrodził Julię od słońca. Potem znowu światło zalało jej twarz, cień bezszelestnie przysiadł obok na ławce. Julia uniosła powieki. Popatrzyły na siebie z bliska. Wąskie oczy były spokojne, nie pytały o nic. Stada kaczek ślizgały się lądując na zamarzniętym stawie. Kilkoro dzieci wypróbowywało twardość lodu, kując obcasami w cienką taflę. Mróz od kilku dni zelżał, topniały ślady wczesnej, przelotnej zimy, park tracił śnieżną biel, szarość i czerń wypełniały powoli obrazek 104 jakby wycięty z jakiejś litografii. Młody ojciec sterczał nad brzegiem stawu, paląc papierosa, podczas gdy jego mały syn, już po kostki w wodzie, wybijał dziury, naśladując starszych. Spod obcasa tryskały małe fontanny wody, lecz ojcu nic to nie mówiło, stał, palił i patrzył przed siebie. — Głupiec! — mruknęła Renata. Poruszyła się na ławce, ale nie wstała. — Gdzie spędzasz gwiazdkę? — spytała. — Nie wiem. Nadal nie patrzyły na siebie. Chłopiec stał już do połowy łydek w stawie, podczas gdy jego ojciec, zajęty rozmową z jakimś znajomym, ustawił się plecami do dziecka, ponieważ właśnie od stawu nadlatywał wiatr i gasił zapalniczkę. — W Warszawie? — kontynuowała Renata, wciąż nie patrząc. — Chyba tak. Mały wchodził coraz głębiej. Renata zerwała się. Doskoczyła do niego, wyciągnęła za kołnierz na brzeg, po czym postawiła między dwoma dyskutującymi. Nagle zamilkli, patrzyli w dół oszołomieni. Renata zdarła kozaczek z nogi dziecka. — To jest dziecko — powiedziała. — Tamto staw, a to tutaj — woda — wychlusnęła zawartość kozaczka w twarz mężczyzny. — Mówię na wypadek, gdyby pan nie wiedział. Ojciec popatrzył na Renatę, potem na małego. — Gdzieś wszedł?! — krzyknął. Mały rozpłakał się, znajomy odchodził szybkimi krokami. — Panu nie dałabym nawet psa na przechowanie — powiedziała Renata. — Bierz pan dziecko, bo złapie zapalenie płuc! Mężczyzna chwycił chłopca i oddalał się, nadal oszołomiony, nie dostrzegając, że mały wciąż trzyma kozaczek w ręce. Renata wróciła do ławki, Usiadła z rozmachem. Chwilę spoglądały za oddalającym się mężczyzną. Właśnie docierał do Grobu Nieznanego Żołnierza, mały wlókł się za nim, wciąż z butem w ręce, Nagle mężczyzna przystanął, spojrzał w dół na małego. Porwał go na ręce i zaczął biec. Renata zostawiła rzecz bez komentarza, nie spojrzała nawet na Julię, siedziały teraz, milcząc, obie z twarzami wycelowanymi w umykające już słońce. Niebawem spadnie za Marszałkowską, niebawem wszystko okryje zmrok, niebawem dzień skończy się jak wszystkie przed nim. Obrazki, na które patrzyły, te czy inne, wyjęte z codzienności, mogły stać się pretekstem do rozmowy, lecz nie staną się, to także minęło. 105 — Nie sprzedałam ciebie — odezwała się cicho Renata. — Nie musisz ze mną rozmawiać, dziś czy w ogóle. Ale uwierz mi. Nawet przez chwilę nie stałam po jego stronie. Chociaż miał prawo. — Nadal je ma. — Pieprzę prawo do najostatniejszego paragrafu! — wybuchnęła cicho Renata. — Nie wiem, co zrobił. Ale na pewno było to coś podłego. Umilkła. Tkwiły obok siebie, wpatrzone w zarywającą się taflę, pełną śmiecia i kaczek, uciekających przed rozszalałymi chłopcami. Julia widziała kątem oka ostry profil Renaty, smagły policzek, teraz poszarzały, jak zawsze gdy bladła. Może uchwyciła jakąś prawdę o nim, słuchając go w szumie ulicy albo w ciszy kawiarni, zależy gdzie ją przyłapał. Może pojęła, że usiłuje ją obezwładnić swoim pięknie modulowanym głosem, przytaczającym argumenty nie do odparcia dla sentymentalnych kobiet. Albo dla dziewczyn, które się wzięły znikąd. Albo dla takich, które wyrosły w ciasnej oranżerii. Przemawiał do niej zapewne, stawiając cudze dobro ponad swoim, i brzmiało to naturalnie, bo takie słowa zawsze brzmią naturalnie w uszach przyzwoitego człowieka. Słuchała go uważnie, najpierw przymuszona do słuchania, a potem już całą sobą, wpatrywała się w niego swymi wąskimi oczami i myślała pewnie o innym mężczyźnie, który nie chciał być jej ojcem. Na pewno tak było, nie inaczej. Wydobył z niej prawdę wbrew jej woli, ani się może spostrzegła, gdy potwierdziła jego przypuszczenia. Nie zdradziła jej, nie sprzedała, lecz nie potrafiła stać przy jej boku, być może, nikt tego nie potrafi. Myślała o tym nie czując goryczy. Widać nie istnieją uczucia bez ograniczeń, postawy bez uwarunkowań, cóż, stało się. — Nikt nie zna prawdy o tobie — odezwała się Renata. — Zwłaszcza on! Czyżbyś nigdy nie spotkała osoby, z którą można iść przez ogień? No to ci bardzo współczuję. Wstały równocześnie. Spojrzały na siebie krótko. Twarz Renaty nadal była szara, usta jak wąska kreska, a w oczach już nie przymrużonych — ogrom goryczy. Mruknęły do siebie „do widzenia", po czym obróciły się, każda w swoją stronę. Po kilku krokach dłoń Julii, jakby poza jej świadomością, wykonała gest przywołania. Nie odwracając się, szła dalej, ale już wolniej. Nie wiedziała nawet, czy gest, który był nie tylko przywołaniem, został zauważony. Po prostu szła przed siebie myśląc, że oto znowu oddala się od czegoś bardzo ważnego. 106 Wtem usłyszała stuk obcasów za sobą. Stuk nieco nierówny, utykający. Potem dłoń Renaty musnęła rękaw futerka, głos podjął jakąś banalną kwestię od środka, jakby dopiero co przerwały rozmowę. Szły teraz obok siebie, słuchając na przemian jedna drugiej. Nic z tego, o czym mówiły, nie zatrzymywało siew nich dłużej niż długość słowa, myślały bowiem o czymś innym, bo było ważniejsze niż cały ten nieuporządkowany świat. O trwaniu przy kimś. Jakkolwiek to trwanie czasem wygląda. W skrzynce leżała długa biała koperta, zaadresowana na maszynie. Nadawcy nie było, lecz znaczki powiedziały jej, skąd list nadszedł. Znieruchomiała, wsłuchiwała się w siebie, lęk powoli wypełzał z zakamarków jej mózgu. Spojrzała na dłonie, nie drżały, lecz nie ufała im, znała je zbyt dobrze. Wjechała na górę. Sufit przekazał codzienną porcję odgłosów bitewnych. Tym razem dzieci forsowały zapewne wysoki brzeg Normandii, klosze pod sufitem podzwaniały, ich szklany dźwięk obijał się o ściany. Jeszcze w płaszczu, jeszcze w czapce, podeszła do szuflady i wyszarpnęła ją. Spod papieru wyjrzała biała, długa koperta, podobna do tej trzymanej w ręce. Nie patrząc wbiła je obie głębiej pod bieliznę. Ciało miało już ciężar i chłód kamienia, lecz nie był to chłód, który oddala, niestety nie. Wciąż w płaszczu, podeszła do okna, ale nie otworzyła go. Zmatowiałe szyby odgradzały ją bezpiecznie od tego, co w dole, lecz nic nie było w stanie odciąć jej od białych kopert. Tej pierwszej, sprzed miesiąca, i tej drugiej, jeszcze nie rozciętej, zawierającej zapewne już precyzyjniejszy plan okrążenia jej, dokądkolwiek by uciekła. Podeszła do stolika. Wyszarpnęła ponownie szufladę, wydobyła koperty i położyła jedną obok drugiej na stole. Przedrzeć je, poszarpać na najdrobniejsze strzępy, zwłaszcza tę drugą. Nie sprawdzać zawartych w niej kłamstw, nie poznać niczego. Nagle zdrętwiała. Ulica Kasprzaka z nadlatującym kolosem podeszła do niej znienacka. Dopadł jej o sekundę wcześniej. Wyrywając, trzymał blisko siebie i jak najmocniej, w przeciwnym razie czerwony kolos zmiażdżyłby ich oboje. Trzymając, powinien był odkryć, że jej sylwetka nie jest już sylwetką Julii sprzed miesięcy. Mózg znowu wypełnił się lodem. Nożyczki same się znalazły. Odcięła brzeg koperty, nierówno, pospiesznie. Przebiegła tekst najpierw szybko, potem powoli, słowo po słowie. Zaadresowałem na maszynie, ponieważ widok mojego pisma mógłby cię zniechęcić do otwarcia listu. Albo, co gorsze, mógłby cię przerazić. Nie chcę, abyś się mnie bała, tego jednego naprawdę nie chcę. Pozostanę tutaj dłużej, niż myślałem. Podaję ci adres, bo — jakby to ujęła twoja Marianna — dobrze wychowany człowiek zawsze go podaje, aby nie być pomówionym, że nie życzy sobie kontaktu. Nie jestem dobrze wychowany, ale życzę sobie, łudzę się, że kiedyś napiszesz. Może to być tylko jedno zdanie, które mówiliśmy sobie po sprzeczkach — już po deszczu. Tymczasem żyj, jak wybrałaś, skoro tylko taki sposób przywróci ci równowagę. Julia odłożyła list. Potem znów wzięła go do rąk, złożyła na pół, potem jeszcze na pół i składała tak długo, aż zostało jej w palcach wąskie pasemko. Oparła je o wazon obok długiej koperty ze strzępkami w środku. Wciąż w płaszczu, z czapeczką na kolanach wpatrywała się w biel listów. A więc zmienił taktykę, sam pozostając nie zmieniony. Żadnych aluzji, żadnych oświadczeń o należnych mu prawach, żadnych gniewnych słów, tylko ten smutek schowany między wierszami. Może odczuwał go naprawdę. Może nie kłamał, może był tak przerażony, że nie był w stanie odkryć czegokolwiek wtedy, gdy trzymał ją blisko siebie, na moment przed zmiażdżeniem. Może nawet nie jest już ten sam, ale co z tego, skoro żadna prawda zawarta między jego słowami nie jest już godna wiary. Przeminęło, szkoda, że nie bez śladu. Że ten ślad pozostanie między nimi dwojgiem, nawet gdy uda się jej go zatrzeć. Wstała, otworzyła szeroko okno. Grudniowa mgła wpływała welonami do wnętrza. W dole, odgrodzeni od siebie tym białym rozlanym mlekiem, krążyli ludzie. Utykający szpak schował się zapewne w swoim domku. Na górze, nad nią, zapanowała cisza, lecz co z tego, skoro jest tylko ciszą, w której z trudem słyszała siebie. I tak już pozostanie przez następne miesiące, aż do końca. III Krzyk wypełniał pokój. Chłopiec był mały, lecz niezwykle silny i wytrwały w swoim proteście. Pochyliła się nad łóżeczkiem. Na chwilę ucichł. Z wyglądu sądząc, był tylko jej synem. Miał bardzo jasne włosy, które z pewnością ściemnieją. Oczy miał także jakby wyjęte z jej twarzy, duże, jasne, wycięte jak migdały. Stała nad nim i przyglądała się obojętnie. Nie budził w niej niechęci, no cóż, chociaż tyle. Zaczął wrzeszczeć od nowa, przerywając co pewien czas, spoglądając w górę na twarz zawieszoną nad łóżeczkiem. Czekała z odrobiną ciekawości, co dalej, jaką taktykę obierze to małe zwierzątko, dopominające się o uwagę. Nie czuje szmeru w twoim sercu, powiedziała matka Renaty, dzieci i zwierzęta mają w sobie radar. Jakże mógł dosłyszeć to, czego sama nie wychwytywała, wsłuchując siew siebie najuważniej. Nie zaskakiwało jej to, tak było nawet lepiej, właśnie tak miało być. Interesujące, czy tamci średni ludzie, wyszukani przez Renatę, czekający na niego niecierpliwie, bo miał ich uratować przed nimi samymi, wpatrywaliby się w niego z uczuciem bardziej ludzkim. Zapewne nie. Byłby dla nich tylko maskotką, ot, takim klajstrem, mającym skleić coś rozbitego. Wzięła małego na ręce. Ucichł. Mała twarz odzyskiwała alabastrową biel, która była bielą jej twarzy. Wpatrywali się w siebie długo. Zapewne była szalona, lecz dostrzegła w oczach dziecka pytanie. — Masz pięć miesięcy — powiedziała — a więc najwyższa pora, abyć sobie na to odpowiedział sam. Uśmiechnął się. Zawsze tak reagował na jej głos. To także ponoć było naturalne. Tyloma odruchami nafaszerowano człowieka, aby go skuteczniej osaczyć, że nikt nie miał właściwie szans pozostać sobą. 109 Wsadziła małego do wózka. Zjechała windą w dół. Park powoli obumierał, jak rok temu w październiku. I jak rok temu dzieci walczyły o kasztany i na kasztany albo ciskały nimi w taplające siew stawie kaczki. Usiadła na ławce nad wodą, jak co dnia, jak od roku. Słońce prażyło, mały przyglądał się liściom nad swoją głową, badawczo, ze skupieniem. Wyjęła skrypt, który miała przetłumaczyć. Przerzucała go pobieżnie, wciąż nieco rozproszona. Mały zaczął drzemać, mrucząc półgłosem, jakby sam siebie usypiał. Sąsiednią ławkę zajęła jakaś platynowa blondynka cała na różowo. Piesek też był platynowy, w kudełki nad czołem wpięto mu różową kokardę. Pieszczotliwy głos kobiety docierał do Julii jak dysonas. Obróciła się. Kobieta nie była stara, miała ładną twarz zadbanej lalki i morze obojętności w oczach, gdy tak spoglądała znad głowy pudla na przechodzących. Ręka jej głaskała psią głowę, co pewien czas pochylała się i przytulała do kudeł-ków usta. Julia przyglądała się temu ze swego miejsca, bez zdziwienia. Raptem pudliczka wyrwała się z rąk kobiety i runęła w stronę kosmatego psa, po wyglądzie sądząc, bezdomnego. Pląsała zalotnie koło niego, ocierając się o skołtunioną sierść. Pies szczekał, a nad jego poszczekiwaniem i skomleniem pudliczki unosił się rozpaczliwy krzyk kobiety, wróć do mamusi, Ti-neczko. Tinka nie wracała. Platynowa dama zerwała się z ławki. Utykając na zbyt wysokich obcasach, dobiegła do tamtych, już zaprzyjaźnionych. Złapała Tinę z obrożę i przemawiając pół czule, pół gniewnie, zaczęła odciągać ją od towarzysza. Kundel warknął groźnie. Był zabiedzony i całkowicie skundlony, ale zachował swój charakter, pobiegł więc za kobietą unoszącą pudlicę, wciąż warcząc i doskakując. W pewnej chwili dama zatrzymała się i całej siły kopnęła psa w nos. Odbiegł skowycząc. Julia siedziała nieporuszona. Blond dama ulokowała się znowu na ławce. Strofując pieszczotliwie pudlicę, zaczęła wyczesywać ostrożnie grudki błota z kudełków. Julia nie odrywała od nich spojrzenia. Nie było w tym obrazku właściwie niczego niecodziennego. Plutony dam różnej maści i wieku, nie zawsze samotnych, sięgały po klajster, którym pragnęły zalepić luki w swoim życiu albo połączyć to, co się rozleciało. Gdziekolwiek spojrzeć, wpychały się do oczu uczucia-protezy, mające zrekompensować jakąś pustkę, wrodzoną czy nabytą, podczas gdy oczywiste jest, że taki cud nigdy się nie zdarza. Lecz interesowność wrodzona człowiekowi nakazuje mu w taki cud uwierzyć, daje ci dach nad głową, a więc musisz mnie lubić, 110 nielubienie bowiem byłoby niewdzięcznością, zawsze tylko tak, zawsze coś za coś. Lecz nawet gdy się taki układ uda, to i wtedy jest tylko niczym innym, jak zwykłą umową handlową, zawartą na jakiś czas. Nagle znieruchomiała. Szeroką aleją od ulicy Marszałkowskiej zbliżały się dwie postaci. Tę drugą zapamiętała na całe życie. Zawsze nieomylnie, najbardziej z daleka, rozpoznawała ów szybki utykający krok, jak u szpaka z przetrąconą nogą. Mała garbata sylwetka była już blisko. Julia siedziała jak przykuta do ławki. Uczuciu ogromnej ulgi towarzyszył lęk. Nie widziały się od roku. — Dziecka nie wystawia się twarzą ku słońcu — upomniała ją gderliwie Marianna, jeszcze z marszu. — Ma zbyt cienkie powieki! Pozwoliła się pocałować w policzek, ale prawie to do niej nie dotarło. Patrzyła na wózek. Pochyliła się nad nim, pozorując, że sprawdza po kolei twardość materacyka, płaskość poduszki i suchość pieluszek, lecz zdradzała ją twarz. Nie było w niej ciekawości, lecz coś, co można było nazwać chciwością uczuć. Właśnie tak wpatrywała się w Julię wiele lat temu, gdy wracała ze szkoły. Właśnie tak sprawdzała, czy tornister nie był za ciężki, czy skóra zbyt chłodna, czy włosy nie wilgotne. Julia na zawsze zapamiętała szybkie dotyki rąk, szorstki głos i oczy, w których było oddanie. Mały spał cicho jak kamyszek. Marianna uchyliła czapeczki. Pokiwała głową. Właśnie takie włosy powinien był mieć, wyobrażała je sobie zapewne po sto razy dziennie. Rysowała z pamięci jego twarz, wiedziała o nim wszystko, niczego nie wiedząc i nie myląc siew żadnym szczególe. Wymarzyła go takim, no cóż, nie zawiódł chociaż jej. — Nie stój nade mną! — powiedziała Marianna szorstko do Renaty. — Siadaj, skoro już musisz. — Nie muszę — odrzekła Renata. Językiem migów, który opanowały obie do perfekcji, przekazała Julii informacje, że oto w październikowym przedpołudniu zapukała do drzwi, jak do swoich, i wyłożyła warunki, nawet się nie przedstawiając, zakładała bowiem, że Renata wszystko o niej powinna była wiedzieć. A jeżeli nie, to to także jest bez znaczenia. Migały do siebie oczyma omijając głowę Marianny, wciąż pochylonej nad wózkiem. — Przestańcie! — powiedziała do nich w pewnej chwili. — Nikt się tu nie musi oswajać. Tak naprawdę Julia ode mnie wcale nie wyjechała. Usiadła. Siedziały teraz we trzy, ciasno obok siebie, wcale na siebie nie patrząc. Patrzyły na małego. Nadal spał. Miał jednak w swojej spokojnej 111 twarzy coś, co mówiło Julii, że jest to cisza wymuszona. Ze on w tę swoją nieświadomość wpisał na długo przed urodzeniem przezorność ludzi mądrych, którzy nie domagają się nigdy rzeczy niemożliwych, nawet gdy im się to należy. Oszalałaś, powiedziała sobie, wciąż wpatrując się w dziecko, przemieszało ci się w głowie, to tylko pokrowiec wypełniony mlekiem i odżywkami, nic więcej. Albo roślina, albo motyl, albo ptak nie umiejący latać, jest tylko czymś, co składa się z samego instynktu, niczym więcej. Siedziały nadal milcząc. A mały nadal spał. — Mówię jej „ty" — odezwała się Marianna wskazując ruchem głowy na Renatę. — Skoro rządzi się u ciebie, jak u siebie, znaczy jest z tobą blisko. — Najbliżej — powiedziała Julia. Mariannie nie udało się ukryć żalu. — Była z tobą cały czas, tak? — Tak. Marianna umilkła. Renata wstała, pożegnała się pospiesznie, patrząc tylko na Mariannę, jakby chciała ją za coś przeprosić. Sylwetka Renaty zginęła już za drzewami, potem ukazała się na moment poprzez kryształki fontanny, wreszcie zniknęła. Marianna wciąż milczała. Wpatrywała się w dziecko, jakby nagle straciła wątek. — Rok to dużo czasu — odezwała się wreszcie. — Takie były warunki — odrzekła Julia. — Twoje. — Moje — potwierdziła Julia. Znowu zamilkły. W alejce pojawiło się nagle przedszkole, dzieci nadbiegały z krzykiem, ale mały nadal spał jak kamyszek. — Ten czas już minął — powiedziała Marianna. — Zmieniło się. — Nie, Mara. Nie minął. Nie zmieniło się. Marianna poruszyła się gwałtownie, ale nie rzekła słowa. — Nadal rzucałabym cień, Maro. — Maryla ma prawo być, jaka jest! — odrzekła Mara. — Już to mówiłaś. — Napisz do niej. Nie możesz rozmawiać z nimi tylko przez Adama! — Nie teraz. — Poślij im zdjęcie małego. — Mały nie ma zdjęć. — Zmieniłaś się, Julio — powiedziała Marianna z żalem. 112 Julia objęła ją przez plecy, chude i bardziej krzywe niż rok temu. — Mara — powiedziała serdecznie — wiem, dla ciebie byłam zawsze najważniejsza. — Dla nich też. — Ale inaczej. Ty byś stała przy mnie, cokolwiek by się zdarzyło. — Maryla... — Tak, wiem, ma prawo być, jak jest. Lecz ja również mam to prawo. Zamilkły. Dzieci wciąż biegały z krzykiem, ignorując nawoływania swojej pani, która nareszcie dała im spokój. Usiadła na ławce i stamtąd z obojętnością bezradnego człowieka, który woli być bezradny, przyglądała się, jak radzą sobie z każdym krzewem. — Skąd masz adres? — spytała Julia. — Od Adama? — Chowałam was równo — odrzekła Marianna. — Zawsze wiedziałam, co knujecie. Poza tym jest coś takiego jak księgi meldunkowe. Nawet w tej okropnej Warszawie. — A skąd wiedziałaś, że właśnie tutaj jestem? — Rypnął się — odrzekła krótko Marianna. Julia mimo woli roześmiała się. — Zawsze byłaś najlepszym detektywem świata — powidziała. — Mnie wystarczy ćwierć słowa. — Kiedy się... rypnął? — spytała Julia. Marianna zrozumiała. — Zaraz powiedział, że musisz być sama, bo wolałabyś się zabić, aniżeli... — urwała. — Uwierzyłaś, Maro? — spytała cicho Julia. — Gdyby to na inną głowę zwalił się nagle cały świat, już by się od tego rozleciała. Ty nawet o tym chcesz zadecydować sama. — To dlaczego dzisiaj tutaj jesteś? — spytała Julia. — Bo nadeszła pora — odrzuciła Marianna. — Sama ją odgadłaś? Marianna nie odpowiedziała. W chudej twarzy z blisko osadzonymi oczyma było tyle cierpienia, że Julia zrozumiała, iż obie przez cały ten czas dźwigały w sobie ciężar nie do udźwignięcie, Mara z pewnością bardziej przytłaczający, ponieważ tam, trzymana z daleka, w niszczącej niepewności, po prostu ginęła. Julia objęła ją znowu przez plecy, nie musiały słowa więcej do siebie powiedzieć, nawet najcichszego przepraszam. Mały już nie spał. Najpierw przeciągnął się, ziewnął, wciąż nie otwiera- 8 — Ptasi instnkt 113 jąc oczu. Marianna oswobodziła się lekko z uścisku Julii, pochyliła nad wózkiem. Mały otworzył oczy. Marianna pochyliła się głębiej. Wpatrywał się w obcą twarz, zawieszoną nad swoją. Nie zapłakał. Nie skrzywił się nawet. Patrzył tylko i patrzył. Nagle uśmiechnął się delikatnie. Marianna odwzajemniła uśmiech. Podała mu zabawkę. Nie przyjął. Wpatrywał się nadal uważnie, bez uśmiechu już, potem poszukał wzrokiem wkoło i zatrzymał go na Julii. Roześmiał się. Marianna wyprostwała się powoli. — Trzymasz go w smrodliwym mieście — zaatakowała. — Nie jesteś dobrą matką! — To bardzo trudna sztuka, Maro — odrzekła cicho. Marianna nie od razu odpowiedziała. Siedziała z zsuniętymi brwiami, z ustami zaciśniętymi z gniewu, lecz oczy miały łagodny blask, jakby w tej chwili podzielono Mariannę na dwie osoby. — To naucz się jej — powiedziała wreszcie. — Może... kiedyś... — odrzekła Julia. Marianna spojrzała w jej stronę. Wpatrywały się w siebie uważnie. Julia dostrzegła małą, pojedynczą łzę, zsuwającą się po policzku. Pojęła, że Marianna zrozumiała wszystko do najostatniejszego przemilczanego słowa, do najskrytszego uczucia. Julia popychała wózek szeroką aleją Saskiego. Park z dnia na dzień stawał w coraz to głębszych brązach i najprzeróżniejszych odcieniach żółci. Tylko trawa z właściwym sobie uporem trwała przy zielonej barwie. Przedszkolne dzieci jak zwykle grasowały między krzewami, a ich wy-* chowawczyni starała się jakoś przetrwać ten jesienny spacer w jesiennym plenerze, też jak zwykle. Mały nie spał. Spoglądał w górę, śledząc grę półcienia z takim skupieniem, jakby rozumiał coś z ulotności chwili. Jakby już dziś miał wiedzę, że życie jest tylko takim niepewnym światłocieniem, pląsającym plamkami słońca w szarej, przytłaczającej monotonii. Myślała o tym spokojnie, bez żalu, i to się z niej wypłukało, na szczęście zresztą. Mężczyzna wyłonił się nagle. Wyszedł z bocznej, ciemnawej alejki tak nieoczekiwanie, że przystanęła raptownie. Ten jej ruch zwrócił jego uwagę. Obejrzał się i też przystanął. Wówczas go poznała. Kurcz strachu przeminął. Mężczyzna zaczął iść ku niej. Nie zmienił się od tamtego czasu. Miał nawet ten sam beżowy płaszcz na sobie i ten sam szalik, co wtedy. Gdy 114 podszedł bliżej, okazało się, że i uśmiech zachował taki sam, jak wtedy, dwa miesiące temu, gdy skwapliwie pomagał jej pozbierać z ulicy rozsypane owoce. — Przestraszyłem panią? — spytał. — To tylko reakcja na nieoczekiwany cień — odrzekła. Spojrzał na dziecko, nie spało. Nie zapytał, syn czy córka, czy może jeszcze ktoś inny. Szedł koło niej, wyższy o głowę, jak tamten z dalekiego czasu. Mówił o rzeczach błahych, głosem, który nadawał tym błahostkom dodatkowy sens. To także już było, w czasie nie do odepchnięcia. — Miałem szczęście widzieć panią kilka razy — rzekł. — Z daleka. Nie mogłem podejść, niestety, nie byłem sam. Skwitowała to nieokreślonym uśmiechem. Mały odezwał się. Głos miał silny, ale miły, nawet płacząc po nocach nie rozrywał jej uszu. Stwierdzała to za każdym razem, daremnie szukając w sobie uczucia dumy. Był, jaki był, te słowa nagrały się w niej głęboko, na najskrytszej taśmie. Mały wyśpiewywał nadal jedną ze swych dziwnych pieśni, coś między gulgotaniem wody na kamieniach a ćwierkaniem ptaka. Nagle z przyśpiewu przeszedł w płacz. Mężczyzna pochylił się nad nim. Mały zamilkł. Wpatrywał się w jego twarz uważnie, bez zmrużenia powiek. — Nie jest dokuczliwy — powiedział mężczyzna. — Dawkuje tyranię. — Czyli jest inteligentny. — W każdym razie sprytny — odrzekła. — Nie sądziłem, że niemowlę może być tak uderzająco podobne do dorosłego człowieka — zauważył wpatrując się w dziecko. — Ma nawet pani uśmiech. Nie odpowiedziała. Dostrzegł jej nieuwagę, powiązał z sobą, lecz mimo to nie odchodził. Ujął połąk wózka i popychał lekko, aż ku ławce, na której zawsze siadała. — Właśnie koło tej fontanny zauważyłem panią pierwszy raz — powiedział. — Myślałam, że koło Hali Mirowskiej. — Nie. Tam już na panią zapolowałem — rzekł żartobliwie. Spojrzała zaskoczona. — Szczerze mówiąc, to ja wytrąciłem pani owoce z rąk — wyznał bez skruchy. — Na szczęście, nie zorientowała się pani. Głos miał wesoły, w oczach pląsały mu iskierki śmiechu, jakby cieszyła 115 go własna przemyślność. Lecz mimo to wyczuła, że jest również niespokojny. Rozbawiło ją to. Obawiał się zapewne, że zostawi go tutaj pośrodku alei albo na ławce pod kasztanem i odejdzie wyniośle, pchając przed sobą wózek, jak gdyby komukolwiek udało się odchodzić wyniośle z czterokołowym wehikułem przed sobą. Albo przeciwnie, może sądził, że zaśmieje się ogromnie uszczęśliwiona, że oto stała się obiektem czyjejś uwagi. Doprawdy, jeżeli jest chociaż trochę normalna, powinna była czuć się teraz wielce wyróżniona, nie czuła jednak już nic, nawet przelotnej wesołości. Dostrzegł to. Wstał, ale zaraz znowu usiadł. — Nie mogę nie wykorzystać tak pięknej okazji — rzekł z uśmiechem, spod którego wciąż wyglądał maleńki niepokój. — Byłby to grzech przeciw logice faktów. Tak więc, jeśli liczy pani na to, że zaraz stąd pójdę, to to jest błąd. Także w logice. Uśmiechnęła się i zobaczyła jego uśmiechnięte oczy. Były duże, zbyt duże, pomyślała, na co mężczyźnie takie oczy. Lecz nawet nie odnotowała koloru. — Już wtedy chciałem prosić o spotkanie — rzekł — lecz uśmiechnęła się pani tak samo chłodno, jak dziś. — Przepraszam — powiedziała obojętnie. — Nie mówiłem, że mi się ten uśmiech nie podoba — sprostował i zamilkł. Siedział obok niej, wpatrzony w rudziejącą zieleń, spokojny, jakby nie dostrzegł konieczności wypełnienia ciszy słowami. — Jakiś czas temu, dokładnie koło pana Marchlewskiego, już bez główki, przedstawiłem się pani — nagle przerwał ciszę. — Lecz daję głowę, nie zapamiętała pani nawet imienia. Zgadłem? — Tak. — Na imię mam Szymon, a dalej Konwerski. Skończyłem już trzydzieści dwa, dużo, prawda? — przestał oglądać zieleń i obrócił się ku Julii. — Jest pani zdumiewająco podobna do Catherine Deneuve! — Nawet życiorysy mamy podobne — odrzekła. — Też jestem samotną matką. — To brzmi uroczo — odrzekł natychmiast. — Najbardziej bałem się jakiegoś rycerza tuż koło pani! Przyjrzała mu się z ukosa. Naprawdę wydawał się być ucieszony, i to ponad miarę. Wprtrywał się w nią, jakby chciał jeszcze coś rzec, nie tylko z samego rozpędu, lecz z potrzeby, która kazała mu wytropić ją z tłumu. 116 Mały odezwał się, już ostrzej. Lecz zaraz przycichł, przyglądając się gałązce, poruszającej się przed jego twarzą. Mężczyzna zerwał drugą, bardziej kolorową, i pochylił się głębiej nad wózkiem. — Jak ci na imię? — zwrócił się do małego. — Jan — odrzekła odruchowo Julia. — A twojej mamie? Roześmiała się. — Julia. — Najpiękniej. Znowu umilklli. Mały śledził uważnie każdy ruch główki. Dzieci z przedszkola przebiegły z krzykiem, psy wykopywały róże na klombach, w symbolicznych ruchach symbolicznej higieny. Słońce wyjrzało na dłuższą chwilę i nadało rudziejącym liściom kolor złota. Gdyby nie ten krzyk wokoło, mogłaby się łudzić, że jest tutaj cicho i sennie, jak gdzie indziej. Zapewne i tam dotarła już jesień, zmuszając liście do opadania, choć z całą pewnością nie do tak szybkiego. Obumieranie drzew jest bowiem zawsze inne, naturalniejsze, gdy stoją obok siebie, wtopione w jedność z zielonym tłem. Rybacy wysiadują zapewne po staremu wśród szuwarów, wpatrzeni w spławik, albo suną bezszelestnie łodziami wśród trzcin w poszukiwaniu lepszego miejsca. Dzwony pamięci odezwą się o trzeciej, raz krótko, trzy razy długo i poproszą o wspomnienie o kimś, kto właśnie odszedł. Odmówią więc czym prędzej niedbałą zdrowaskę i ci w trzcinach, i ci, co obsiedli rynek z piwem w ręce. Zrobią to czym prędzej, bo ryba nie czeka, bo piwo się grzeje, po czym król piwoszy, Maniuś, zaciągnie ich pod bar, gdzie zaśpiewają jedną ze swoich pieśni, nawet dosyć równo i dźwięcznie... Gdzie jest tamten czas, gdzie są ci ludzie, gdzie jest wyspa, do której mogła przybijać o każdej porze, zawsze oczekiwana... — Mały zasnął — usłyszała. Aż podskoczyła. — Przepraszam — powiedział brzeżkiem warg, nie komentując niczego. — To ja przepraszam — odrzekła cicho. Uczucie lęku, który lękiem nie był, powoli odchodziło. Nie patrzyła na siedzącego obok, nie przeszkadzał jej, lecz lepiej by było, żeby sobie poszedł. — Mam odejść? — spytał. — Za chwilę. Przyjął to naturalnie. 117 - Dobrze -- powiedział tylko. -- Jak pani idzie tłumaczenie? Spojrzała zdziwiona. — Powiedziały mi to fiszki. Wypadły wtedy z torby razem z jabłkami. Sprytnie i błyskawicznie przeczytałem tytuł „W dżungli Makao". — O, to była prawdziwa dżungla — odrzekła. — Nabrano panią? — Zbankrutowali. To było wydawnictwo meteoryt. — Celowy manewr?! — Pewnie tak. Chcieli wyjść na swoje. — Co znaczą honoraria tłumacza w porównaniu z innymi kosztami! — rzekł. — Pomagają przetrwać. Mimo wszystko. — Sprytnie zastawili na panią pułapkę. Roześmiała się. — Nie tylko na mnie — powiedziała. — To był otwarty konkurs. „Dżunglę Makao" po angielsku rozerwano na dwadzieścia części. Każdy otrzymał swoją i z niezwykłą gorliwością przetłumaczył. — Znowu się roześmiała, wciąż miała przed oczyma zieloną wiekiem i stażem sylwetkę redaktora, który w matactwie zdawał się mieć jednak staż dłuższy od zawodowego. — A kiedy wszystko było już gotowe, zebrano klasówki. Dziewiętnastu osobom powiedziano, że niestety, nie wygrali konkursu, jedną osobę zaś zakwalifikowano. Mnie. Bo byłam pewnie najmniej zorientowana w takiej grze. Scaliłam cząstki w jedność — znowu się roześmiała, głos tamtego młodego wydawcy meteoryta brzmiał do dziś w jej uszach, miły, sympatyczny, kulturalny, bo kłamcy i oszuści zawsze takie głosy mają. Wytłumaczył jej kłamliwie, patrząc w oczy ze smutkiem przegrywającego, że niestety, firma nie jest w stanie wypłacić honorarium, bo taka jest sytuacja. — Jedyne, co w tym wszyskim było rzetelnego — powiedziała — to lekcja życia. Teraz tłumaczę reklamy kremów i środków piorących. Płacą od sztuki, i to od ręki. Czasem dostaję jakiś skrypt do przełożenia. Zamilkła. Dostrzegła jego wzrok. Wiedziała, że nie tekst i nie opisana sytuacja tak go zaskoczyły, lecz jej wygląd, raptem odmieniony. Jeszcze pamiętała, jaki kolor miały jej policzki w chwilach ożywienia, jak wyglądały oczy i jak brzmiał głos. — Zawsze rozśmiesza mnie cudza pazerność — powiedziała, już niechętna. 118 — Można jakoś wyżyć z tłumaczeń reklam? — spytał ostrożnie. — Nie mam żadnych trudności finansowych — odrzekła. — To pięknie — podjął wesoło, wcale nie tak wesoły. — To daje swobodę. Nie ma przymusu zarobkowania. Dysponuje się dniem — odczekał, ale nie zareagowała. — Proponuję sąd boży — ciągnął tym samym lekkim tonem, wpatrując się w Julię uważnie. — Jeżeli jeszcze raz spotkam panią przypadkowo, to znaczy, Bóg tak chciał. — W pana stategii nie ma przypadków — odrzekła. — To nieuczciwe. — Ale bardzo sympatyczne — wstał, spojrzał na zegarek. — Muszę iść, niestety. Z całą pewnością straciłem do tej chwili ze sto milionów na rzecz konkurencji. — Jest pan również lekkomyślny — powiedziała. — Dopiero się staję. Intensywnie — zapewnił — nie ma nic wspanialszego od zrobienia czemuś na przekór. To tak, jakby człowiek nagle zdjął maskę i pokazał światu wielką figę. — Lepiej pokazać, nie zdejmując maski. — To jest myśl — przyznał. — Nigdy nic do końca. Skąd taka młoda dama o tym wie? Do wiedzenia, śliczny Janie — powiedział w stronę wózka. Odczekał chwilę, ale nie podała mu ręki. Wobec tego wyciągnął swoją, zdjął jej dłoń z oparcia ławki, obrócił grzbietem w dół i popatrzył we wnętrze. Nie powiedział żadnego żartu o bliskiej przyszłości. Nie powiedział ani słowa. Uścisnął ją tylko lekko, po czym odłożył na oparcie. Stał jeszcze chwilę, pozwalając podmuchom wiatru przegarniać włosy, aż w końcu jego ciemna głowa stała się podobna do głowy chochoła. — Przyjdę tu jutro — powiedział cicho. — A potem każdego dnia... do samego końca świata... Ukłonił się. Nie spojrzała za nim. Nie znalazła w sobie nawet krzty pomieszania czy choćby ciekawości, bo oto ktoś przystanął nagle obok i nie zaraz odszedł. Świat wypełniony jest sympatycznymi ludźmi, co oznacza jedynie, że ten gatunek jeszcze nie wymarł tak całkowicie. Albo że nie uległ jeszcze jakiejś transformacji, co się pewnego dnia i tak stanie. Lecz cokolwiek się wydarzy, nie tyczy już jej, raz na zawsze skończone. Dobrze znany chłód wypełznął skądsiś, z jakiegoś zakamarka mózgu, gdzie trwał nieśmiertelny. Obejmował ją teraz powoli całą, nieustępliwie, aż do bólu. Znieruchomiała. Właśnie ten ból uświadomił jej nagle, że obojętność przestała być schowkiem, jak przedtem nienawiść. I to zostało jej zabrane. Czyżby rudzielec miał rację, że zbawcze otępienie mija dopiero długo, 119 długo po operacji? Czyżby na tej swojej bezludnej wyspie z jedną zatoką Robinsona poznał więcej praw rządzących człowiekiem, niż ona, rzucona nagle na obcy brzeg? Nie odbije od niego, bo dokąd? Do kogo? I nagle, oszołomiona jak przedtem, odkryła, iż w pytaniach tych nie ma wprawdzie goryczy, lecz jest dziwny smutek, jakby jej coś zabrano. Albo przywrócono wbrew jej woli. Ucichła. Było to bowiem odkrycie nie tylko porażające. Razem z dzwonkiem wpadł Adam. Powtórzył starą uwagę o zamykaniu drzwi. Przeliczył błyskawicznie sterty pieluszek i przyborów toaletowych, zatrzymał wzrok na łóżeczku, zapytał gestem, czy śpi, i opadł na fotel. — Jezu, im mniejsze dziecko, tym więcej zajmuje miejsca — rzekł. — Mówisz to dziewiąty raz. — Zgadza się. Wstał, obejrzał nowy nabytek, wysoki fotel dziecięcy z szelkami i oparciem, odczytał z nie odklejonej metki cenę, skinął głową, że tak to sobie też sam wyliczył, potem znowu opadł na fotel, długie nogi wysuwając na sam środek pokoju. Z tej jego nerwowości wyczytała, że nie jest tu tak sobie. — Ułatwię ci — odezwała się. — Przybyłeś jako forpoczta? — A jeśli tak? — To się nie trudź. Umilkł. Nie przerwała naprawiania zamka przy torebce. Spojrzała na niego spod powiek, obojętna, co jej przekaże. W każdym razie nic nowego, wszystko już było w rodzinnym repertuarze. Nie przeszedł na cudzą stronę, tego by nigdy nie zrobił. Lecz jakby przestał czuć się dobrze po tej, na której stali dotąd we dwoje. — Pieniądze skończą się kiedyś — powiedział. — Skróćmy rozmowę, Dede. Nie wrócę do domu. - — Przez całe życie chcesz się trzymać od nich z dala? — wybuchnął, spojrzał w stronę łóżeczka i ściszył głos. — Wszystko się przecież zmieniło. — Tam nie zmieniło się nic. — Powiem ci, co cię powstrzymuje — odrzekł. — Boisz się, że ktoś doniesie Jerzemu, iż ma syna. — Jerzy jest na drugiej półkuli. — Ale wróci. Nie schowasz się przed nim. Nie da ci spokoju. Odłożyła torebkę. — Dede — powiedziała cicho — to jest mi już obojętne. 120 — Nie oszukuj się — odrzekł. Podszedł do okna, otworzył je, ale zaraz zamknął. Podmuch wiatru wtłoczył do pokoju zapach spalin. — Tutaj nawet drzewa umierają inaczej. — Odwrócił się i siadł na powrót w fotelu. — Julio, nigdy nie byłem przeciw tobie, nawet gdy byłem. Lecz teraz przestałem cokolwiek rozumieć. Popełniłem błąd, pomagając ci w odejściu. — Zabiłabym się — powiedziała twardo. — Julio, minął rok! Wszystko się zmieniło. Nie chciałaś małego, ale on jest. Jest. — Nadal go nie chcę. Wpatrywał się w nią długo. — Chronisz go przecież — powiedział cicho. — Jest w tobie ta potrzeba. — Tylko potrzeba, bez radości dawania. — Wyjedź stąd — powiedział po chwili. — Poznań to twoje miasto, prawie rodzinne. Poczujesz się inaczej. Szkoły szukają anglistów, i nie tylko szkoły, ułożysz sobie życie, jak zechcesz. — Już jest ułożone — odrzekł. — Przerażasz mnie. — To dobrze. Przerażenie pomaga zrozumieć. Mały obudził się, ale leżał cicho. Popatrzyli na siebie ponad poręczami łóżeczka. W oczach Adama Julia dostrzegła ogrom czułości. Patrzył to na nią, to na małego, wciąż milcząc. W twarzy miał to, co Marianna nazywała wyzwaniem Dedego. Tylko komu je rzucał? — Przewinę go — powiedziała cicho. Bez słowa podał jej pieluszkę. Wtedy ktoś zadzwonił. Przez półprzy-mknięte drzwi Julia usłyszała głos ojca. Znieruchomiała. Ręce, jakby nagle skrępowane, z trudem utrzymywały małego. Najpierw wszedł ojciec. Nie obejrzała się na drzwi, ale wyczuła, że za nim stoi matka. Adam po prostu zniknął w łazience. Spoglądali na siebie we troje w milczeniu. Pomyślała, że chyba nie zapamiętała ich dobrze, albo tak bardzo się zmienili. Wzrok ich powędrował ku łóżeczku, lecz zaraz powrócił. Nie zapytali o nic. Bez jednego słowa wpatrywali się tylko w nią, w Julię, ongiś dla nich najważniejszą. Przyglądała się swojej pięknej matce ze smutkiem tak nieoczekiwanym, jak współczucie, które nią nagle zawładnęło. To była opoka, na której 121 opierała swoje życie. To był ktoś, komu ufała bardziej niż sobie. I ktoś, kto odwrócił się od niej, nieważne, że tylko na chwilę. — Marianna kazała wam przyjechać, prawda, mamo? — odezwała się. — Nie Marianna jest twoją matką — odrzekła matka z goryczą. Stuk drzwi powiedział jej, że Adam uciekł. Może zresztą nie była to ucieczka. Może pomyślał, że tylko oni we troje mają prawo zamknąć raz na zawsze sprawę. Odszedł nie wiedząc, że to się stać nie może. Nie on bowiem widział błysk ulgi w oczach tej pięknej kobiety, gdy usłyszała, że jej córka chce zapłacić za swój błąd w najdalszym odosobnieniu. Gdyby go widział, zrozumiałby, że ów błysk był cięższy od kamienia i nie da się go nigdy usunąć z pamięci. Jakże posłusznie zastosowali się do jej życzenia niekontaktowania się z nią pod żadnym pozorem i tak skwapliwie tego przestrzegali! Zapewne przez miniony rok żaden ich dzień nie było podobny do dni z odległego czasu. Zapewne też noce stały się dla nich dłuższe, ale byli w nich razem, przy sobie, we dwoje, żadna ciemność nie była w stanie ich wchłonąć. Myślała o tym wszystkim chłodno, tym chłodem, od którego nie pękała już głowa. Który tylko sprawiał, że myśli stawały się precyzyjniejsze. — Pozwolisz? Rozbierzemy się — powiedział ojciec. — Przepraszam — odrzekła z roztargnieniem, nie czyniąc żadnego gestu. Zdjął płaszcz, rozejrzał się, gdzie go złożyć. Lecz w tym przedziale kolejowym było tylko miejsce dla małego i dla kilku książek. Położył więc płaszcz na fotelu, po czym obejrzał się na żonę. Zdjął z niej futerko, okręciła się sztywna jak manekin, szukając oczyma wolnego miejsca. Julia bez słowa przełożyła odzież małego na wózek. Odczekała, aż usiedli. Sama stała nadal, wpatrzona w port na Karaibach, w te przepiękne brązy i oran-że, które każdego dnia ofiarowywały jej upragnioną ciszę. Ale dzisiaj i te kolory zawiodły, przybladłe owale łódek znieruchomiały, pomarańczowa kula zapadała się wolniej w zatokę. Wszystko toczyło się teraz w zwolnionym tempie, uwydatniając każdy gest, każdy błysk oka, gdy tak porozumiewali się ze sobą, wciąż nie wiedząc, od czego zacząć. Ojciec poszedł za jej spojrzeniem. Zapytał, od kogo to, może od Adama. Nie doczekał się odpowiedzi, zamilkł więc. — Chcę, żebyś wróciła — odezwała się cicho matka. — Jesteś pewna? 722 — Julio! — w głosie ojca był lęk. Lecz to nie o nią się obawiał, nie o swoją Julię. Jego niepokój obejmował tylko tę piękną kobietę, nikogo więcej. To ona była zawsze pod jego ochroną, zawsze i absolutnie. Było to oczywiste dla wszystkich już wtedy, dlaczego więc później stało się niezrozumiałe. — Co masz na myśli? — spytała matka. Głos jej pełen był goryczy, lecz równy i spokojny jak zawsze, gdy omawiała sprawy, określane przez nią jako konieczność. — Mój syn nosi moje nazwisko. Wasze — wyjaśniła Julia. — Tego się nie da w nieskończoność trzymać w tajemnicy — odrzekła matka. — Niekoniecznie — powiedziała Julia. Zapadła cisza. — Bierzesz odwet? — odezwał się cicho ojciec. — Tak, to wygodne ujęcie sprawy — odrzekła Julia. — Nie zrozumiałaś mnie, dziecko. — Rozumiałam was wtedy, tato. I rozumiem dzisiaj. Ale to już wszystko. — Niezupełnie. Ty nas osądzasz — rzekł za smutkiem ojciec. — A czegoś się spodziewał, tato? Że nagle przestanę myśleć!? Odwrócił oczy. Popatrzył na żonę, potem na łóżeczko, wreszcie utkwił wzrok w podłodze. — Czujesz się zdradzona, wiem — powiedział cicho i znowu spojrzał na tą, której spokój stawiał na pierwszym miejscu. Której bezpieczeństwo liczyło się bardziej niż oni troje razem wzięci. A przecież powinien był chociaż raz jeden w życiu zapomnieć o solidarności z tą piękną kobietą. Powienien był choćby najcichszym słowem, gestem najlżejszym zdradzić swoje uczucie, to prawdziwe, najgłębiej schowane. Przecież nie mogło się w nim zmienić wszystko, nie mógł nie pamiętać, kim była dla niego Julia, odkąd się pojawiła. Czekała, ale on nie powiedział ani słowa. Nie czuł potrzeby. Nie dostrzegał konieczności. Tak bardzo przywykł patrzeć nie swoimi oczami, że przestał już odróżniać lojaloność od tchórzostwa. — Jesteś pełna pychy, Julio — odezwała się cicho matka. — Jak ty, mamo — odrzekła spokojnie. Matka wstała. Wtedy odezwał się mały. Najpierw usłyszeli gulgotanie wody na kamieniach, potem delikatne ćwierkanie, wreszcie rozegrał się 123 i śpiewał półgłosem tę swoją codzienną pieśń zadowolenia, którego źródeł dotąd nie odgadła. Śpiewał coraz głośniej. Między prętami łóżeczka widzieli jego fikające nóżki, oswobodzone spod kołdry. Niebawem do śpiewu dołączył się grzechot zabawek, które podrzucał. Ojciec wstał raptownie. Podszedł i zapatrzył się w dół. Mały zamilkł na chwilę, potem roześmiał się i znowu podjął swoją pieśń. Julia poczuła spojrzenie matki na sobie. Nie powiedziała jednak, podejdź również, mamo. Wpatrywały się w siebie w milczeniu. — Jest... śliczny — powiedział ojciec. — Tak, to było bardzo miłe z mojej strony, że tej śliczności nie zabiłam w porę — odezwała się Julia. Znieruchomiała. Dostrzegła, jak spod przymkniętych powiek matki wypływała łza. W nagłym porywie uklękła przy niej, potem objęła ją mocno, czując, jak ramiona matki wiotczeją pod jej uściskiem. Dwoje starych ludzi dreptało przed nią, uniemożliwiając przejście. Światło zmieniło się na pomarańczowe, a ona wciąż była w połowie jezdni. W ostatniej chwili osiągnęła krawężnik, ale wciąż miała ich przed sobą, powolnych, niezdecydwanych. Samochody zatrąbiły, klaksony rozrywały uszy, krawężnik okazał się zbyt wysoki dla kółek, nie mogły go pokonać szybko. Nagle czyjaś dłoń poderwała wózek i wciągnęła na chodnik. Pojazdy przeleciały za plecami Julii, omal się nie ocierając o nią. — Owszem, to ja — usłyszała. Znowu urósł. Nie widziała go od trzech miesięcy, a i przedtem z daleka. Składał się teraz z samych nóg, które wyrastały mu spod pachy. Ciągnął za sobą małą, drepczącą w milczeniu, wpatrzoną ze skupieniem w wózek. Dłonie małego, obciągnięte białymi rękawiczkami, wykonywały dziesiątki ruchów, usiłując je zdjąć. Udało się. Biała rękawiczka wyfrunęła z wózka. Mała schyliła się, tak nie wolno, pouczyła małego, możesz się przeziębić. Szli teraz we troje, mała z jednej strony, on z drugiej, oboje zainteresowani tylko małym. — Nie jest do niego podobny — mruknął Jacek. Nie zareagowała. Dziewczynka, wyraźnie zachwycona, kroczyła obok, z głową pod budką. Już była w środku wymyślonej przez siebie zabawy.-Przemawiała półgłosem do małego, gruchała jak on, w jego ruchy rąk wplątała swoje, grała jakiś teatr, nauczony w przedszkolu, rozbawiona i skupiona równocześnie. Oni oboje z tyłu nie interesowali jej wcale. 124 — Mówł na nią Sophie — powiedział półgłosem Jacek. — Czy to nie śmieszne, wszyscy tutaj jesteśmy tylko przyrodni. — Jeszcze nie wyjechałeś? — powiedziała. — A mógłbym. Już go w Houston nie ma. Coś tam zaszło. — W klinice? — spytała bezwiednie. — Między nimi. Miałem to pani dawniej powiedzieć — zamilkł, odczekał, ale nie okazała zainteresowania. — Gdzieś tam przepadł. W Polsce nie pokaże się przed rokiem, może pani być spokojna. — Nie byłam niespokojna — odrzekła. — Nie jestem tępy, proszę pani. — Skoro nie jesteś, to dlaczego mnie nachodzisz? Niczego nie zyskasz. — Jest dziecko — odrzekł. Zatrzymała się. Wózek wyhamował, mała obejrzała się krótko, po czym wróciła do zabawy. Nawlekała rękawiczki na dłonie małego, przemawiając napominająco. Mały wpatrywał siew nią z zaciekawieniem. — Nie wie, że ma syna, prawda? — To nie zmieni twojej sytuacji. — Ale zmieni pani sytuację. — Jak mu na imię? — spytała mała, nie odwracając się. — Jan. — Mogę mówić na niego Jasiu? — przerwała zabawę. Popatrzyła w górę, najpierw na brata, potem na Julię. Julia odniosła wrażenie, że mała bawiąc się, zapisała w sobie każde słowo, wypowiedziane nad głową. Że zrozumiała ich sens. Była przecież dzieckiem wyhodowanym na przemilczeniach i unikach, na zawiłym kodzie kłamstw, miała go w sobie już przed urodzeniam, jak mały Jan miał milczące, uparte oczekiwanie. Teraz także na coś czekał. Spod przekrzywionej czapeczki spoglądały w górę oczy pełne uwagi, z całą pewnością i on rozumiał, o co toczy się gra, zwariowałaś, Julio, lecz dlaczegóż by nie, wszyscy jesteśmy szaleni, a skoro wszyscy, to dlaczego ten mały wyczekujący również nie... — Mogę? — ponowiła mała, zaniepokojona długim milczeniem. — Oczywiście — odrzekła Julia. — Lecz Jaś niewiele jeszcze rozumie. — Kiedyś zrozumie wszystko — mruknął chłopak. — Nie ucieszy się chyba. Relacja o fakcie bywa bardziej gorzka od samego faktu. 125 — Szantaż? — spytała półgłosem. — Owszem — uciekł spojrzeniem, patrząc w bok, powiedział najciszej, jak mógł: — Nadal wszystko od pani zależy. Matka się zabija, to jest jak czekanie na ostateczny wyrok. Niech się pani nareszcie zdecyduje. — Już się zdecydowałam, przykro mi. — Zmuszę panią. Nie chcę, żeby się mój dom rozleciał, chociaż już się rozleciał. Napiszę o małym. — Są ludzie bardziej uczynni od ciebie. — Co on pani takiego zrobił? — wykrzyknął cicho. Złapał wózek i przytrzymał go. Popatrzył jej prosto w twarz. — Poznałem go dobrze. Mnie nie zmylił. Tylko dla Sophie nałaził nasz dom. Tylko dla niej pchał się za nimi do Houston, wpatruje się w nią jak w obraz, są tacy faceci, co to mają bzika, i on do nich należy, a pani o tym dobrze wie — puścił wózek, popchnął go raptownie. — Może pani da spokój. Ale nigdy małemu! — To już będzie sprawa małego — odrzekła. Oczy rozszerzyły się mu. Znowu przytrzymał wózek, ściskał kurczowo pałąk, aż zbielały mu palce. Był bardziej dorosły, niż przypuszczała. I bardziej domyślny. Zrozumiał wszystko bezbłędnie. Milczeli, patrząc na siebie. — Pani kłamie — powiedział wreszcie. — Chciałabym, aby tak było. Zdjęła jego rękę z poręczy wózka. Mała odsunęła się sama, spoglądając badawczo w ich twarze. Nie spytała o nic. I ona była przedwcześnie dojrzała, a jeśli nie była, to wyczuwała całą swoją skórą najlżejszą zmianę klimatu. Jak mogła z tym żyć w domu, w którym nad jej głową wymieniano bezustannie spojrzenia, słowa, gesty tak łatwe do odczytania. Julia uśmiechnęła się do niej, ale dziewczynka nie zareagowała. Zostawiła ich stojących pośrodku drogi. Mała wsunęła swoją dłoń w rękę brata. Stali tak nierówni wzrostem i wiekiem, wpatrzeni w nią, oddalającą się powoli. Nagle mała uniosła rękę i pokiwała. Julia odpowiedziała machinalnie. Szła coraz szybciej. Mały śpiewał, tamtych dwoje, już nierozpoznawalnych, wplątanych w cudze kłamstwa, cudzą rozpacz i ukrytą miłość, wciąż stało na drodze. Cokolwiek przeżyli, nie mieli prawa domagać się od niej niczego. Nie mieli prawa dyktować warunków. Nawet tamten, gdziekolwiek w tej chwili jest, nie ma już żadnych praw, sam je sobie odebrał. Ktoś powiedział, że rzeczy nieosiągalne pozostawiają tylko lekki ślad w psychice człowieka, ślad delikatny, nie niszczący, jak nie niszczące bywa marzenie dla człowieka normalnego. Lecz dla tamtego wszystko, co nie- 126 osiągalne, było zawsze jak wielki cierń. Nawet gdyby miał możliwość usunąć go, nie uczyniłby tego, poniewż cierń był dla niego nie tyle bólem, ile dopingiem. Zwodził tamtą kobietę, bo była nieosiągalna. Osaczał ją słowami, twarzą, gestem, którym umiał się posługiwać, jak nikt. A potem zaofiarował jej córkę, aby już nigdy nie mogła się od niego uwolnić. A może to ona chciała skazać się na pamiętanie. I przecież wiedziała, musiała to spostrzec, nie była mniej inteligentna od swego syna, z całą pewnością odgadła, że tylko dziecko nie zniszczy nigdy ich wspólnoty. Tak skazała się na trwanie w cieniu, łudząc się, że wytrzyma, chociaż tam w głębi siebie czuła, że oto przeszła na ścieżkę szalonych. Marianna miała rację, najbardziej gorzką rację. Człowiekowi dany jest tylko jeden jedyny moment w życiu, aby mógł przejść na bezpieczną stronę. Aby mógł naprawić swój błąd. Moment na ogół nierozpoznawalny, nie wołający — wykorzystaj mnie, ponieważ niebwem przeminę. Matka małej przegapiła go, bo chciała go przegapić, i już za mgnienie stało się za późno, aby przejść na bezpieczna stronę. Nieoczekiwanie lunęło. Zaczęła biec. Mały uznał to za znakomitą zabawę. Jego śpiew stał się głośniejszy, przerywał go okrzykami radości, aż nagle wózek podskoczył na ostrym kamieniu, zaczepił kołem o drugi, przechylił się gwałtownie, dziecko wyfrunęło, jak podrzucone sprężyną. Złapała je w ostatniej chwili. Było to jak błysk, jak instnktowny odruch, szybszy i celniejszy od najbardziej świadomego. Trzymała małego kurczowo, siedząc w kałuży, w którą się obsunęła. Mały płakał bez głosu, samymi łzami. Czyjaś ręka pomogła jej wstać. Lepiej zmoknąć, niż lecieć po nierównej drodze, rzekł męski głos i umilkł. Chlupot obuwia powiedział jej, że mężczyzna sam nie skorzystał ze swojej rady i popędził przed siebie. Lało coraz mocniej. Kołderka w wózku przesiąkła wodą, obłożenie folią nic by już nie pomogło. Wsunęła małego za kurtkę, otulając szczelnie. Umilkł. Wpatrywał się w nią swoją zamgloną niebieskością tak badawczo jak mała Zosia, jakby znowu chciał zadać pytanie. Zwariowałaś, powiedziała sobie, to tylko pulchny worek wypełniony mlekiem, nic więcej, absolutnie nic... Popchnęła wózek pod drzewo, lecz nie dawało osłony. Ruszyła ku wiacie. Usiadła tyłem do Marszałkowskiej, wciąż z małym w ramionach. Nadal wpatrywał się w nią nieruchomo, jak patrzy się na kogoś, chcąc go rozpoznać albo zapamiętać na całe życie. Naprawdę zwariowałaś, Julio, przecież nawet nieważne jest, co pomyśli, jak się poczuje za lat kilkanaście, 127 gdy zrozumie, iż istnieje tylko dlatego, że pewnej stosownej chwili coś obcego w tobie postanowiło za ciebie i pozwoliło mu wejść w ten świat. Nie był to wybór sumienia, mój mały, ani następstwo tajemnych rachunków, po prostu przyszedłeś jako szok i takim zostaniesz... Wciąż lało. Ogród Saski przed jej oczyma spowity był mgłą. Jest takie miejsce, nad którym mgła unosi się inaczej, zawsze lekka, zwiewna, zawsze nieco błękitnawa, znikająca tylko na czas wielkich upałów. Wszystko, co żyje w tej kotlinie, przśwituje jak przez cienki woal, złagodzone, rozmazane, tylko wszelkie odgłosy niosą się tam ostrzej, zwielokrotnione przez wilgoć. W miejscu tym nawet o tej porze drzewa jeszcze nie pożółkły, jeszcze nie pozwalają opadać swoim liściom, jeszcze wszystko jest, jak powinno. Nigdy już nie zobaczy tego miejsca takim, jakie było. Może w ogóle nie zobaczy go nigdy, chociaż jedynie tam mogłaby odnaleźć coś z dawnej Julii. Człowiek powinien mieć dar powracania. Powinien być mu dany chociaż jeden raz w życiu. Instynkt ptasi, umiejętność odszukania miejsc, w których można przetrwać. Człowiek powienien mieć tę szansę powrotu, na krótko, bodaj na przelotną chwilę, dla nabrania oddechu, dla przypomnienia sobie na resztę dni pewnego krajobrazu i wszystkich jego barw i zapachów, i bliskości ludzi, którzy kiedyś byli przyjaźni, nie przedzieleni żadną linią. Gdzie jest tamten czas, który miał tylko własne strony, wspólne, zawsze bezpieczne. Dlaczego tylko ptakom dany jest ten cudowny dar powracania przez niewymierne przestrzenie. — Czy pani źle się czuje? — spytał jakiś głos. — Dobrze. Dziękuję. Wstała. Mały spał, otworzył oczy na moment, aby się upewnić, potem znowu zasnął. Trzymając go blisko siebie, z wózkiem spęczniałym wodą, ruszyła przez ulicę, wiedząc, że jest to, jak zawsze, powrót donikąd. — I love you — wyznała Stefanie Powers swojej ekranowej córce. — I ja ciebie kocham — wyręczyła Renata ekranową córkę Stefanie. — Oni wszystkich kochają, jak diabli — podsumowała matka Renaty, skrapiając pościel. — Aż dziw, że trafili do Wietnamu. — I wybili Indian do przedostatniego — Renata doskoczyła, wyrwała kabel z gniazdka, swąd przypalanej blielizny niósł się przez kuchnię. — Palisz moją wyprawę, mama! 128 — To pospiesz się ze ślubem — odrzekła beztrosko jej matka, oglądając przyżółkłe płótno. Julia roześmiała się cicho. Ból głowy powoli przemijał, mały spał pod oknem, krzyki dobiegające z podwórka przestały już bombardować jej skronie, w tym domu było coś, co pozwalało lżej oddychać. Z fotela, na którym ją posadziły, aby przeczekała rozsadzające pulsowanie, widać było przystojną Stefanię Powers obejmującą ekranową córkę. Wciąż śmiejąc się Julia podeszła do stołu, wzięła zniszczony kabel do rąk i obejrzała go uważnie, podczas gdy one wiodły nad jej głową prześmiewczy dialog o uczuciach Amerykanów. — Wtyczka pęknięta — przestrzegła. — Może być zwarcie. — Niewykluczone — zgodziła się matka Renaty, wpatrując się w ekran. — Przeszło ci twoje zwarcie? — Na siedem ósmych, proszę pani. — Mów mi ciotka, dawno prosiłam. — Jej chodzi o pokrewieństwo z Jasiem — wtrąciła Renata. Patrząc w telewizor, rzuciła Julii brzeg szeleszczącego prześcieradła. — Jest tego osiem sztuk — wyjaśniła. — No nie — rzekła ze zgorszeniem, wciąż patrząc w ekran — żeby w takiej chwili liczyć pieniądze. — Po tamtej stronie też byś potrafiła, nawet w czulszej sytuacji — odrzekła matka. — Nawet nasza Gizela tego się nauczyła, chociaż dojechała tylko o miedzę dalej od naszych rogatek. Zostawiła innym swoją architekturę i wzięła się za sprzątanie Trzeciej Rzeszy. — Czwartej, mamo. Wróciła do roli przodków. — O, przepraszam. Jej babka nie była służącą. Była pokojową, bez studiów, za to na salonach hrabiego Raczyńskiego — sprostowała matka Renaty. Mrugnęła do Julii porozumiewawczo, spytała ruchem ręki, co z głową, wskazała na Jasia, czy śpi, i wróciła do filmu, w którym Stefania relacjonowała właśnie swój stan psychiczny, uskarżając się na wysoką cenę, jaką zapłaciła za spowiedź przed psychoanalitykiem. — Magiel jest tańszy — zauważyła matka Renaty i nakazała: — Pstryknij no, dziecko. Daj polską politykę, w czarno-białym jest do zniesienia. Renata pstryknęła gałką. Julia spoglądała na nie sponad bieli szeleszczących prześcieradeł. Jak to jest, że dwie osoby, zawnętrznie do siebie niepodobne, obce sobie każdą tkanką, stały tak blisko siebie, bliżej niż ona, Julia, stała kiedykolwiek obok tych, co tak niecierpliwie na jej przyjście czekali. Co wymarzyli ją sobie, zanim się zjawiła. Jak to właściwie jest, skąd 9 — Ptasi instynkt 129 się bierze ta najbliższa bliskość, to odbieranie każdym nerwem każdego sygnału, przecież nie przychodzi to z więzów krwi ani też znikąd, ot, tak sobie najzupełniej kapryśnie. Gdzieś musi tkwić w kimś i czekać, aż się zjawi ktoś drugi, właśnie z takim gestem, jak trzeba, właśnie z takim słowem, jakiego się oczekuje, właśnie z takim głosem, który nie ma podobnych sobie, i właśnie z takim milczeniem, jakie między tymi dwiema tutaj, na ogół gadatliwymi, zapadało nagle... Stała z białymi nakrochmalonym płótnem w ręce, a owa pajęczyna myśli rozsnuwała się w jej głowie, jak wczoraj, jak co dnia, nachalnie, nie do odpędzenia. — Wróciło? — spytała matka Renaty. — Nie — odpowiedziała nieco nieprzytomnie. Matka Renaty spojrzała na nią bystro, lecz nic nie rzekła. Kołyszącym krokiem przespacerowała się przez kuchnię. Rozkloszowana spódnica czyniła jej biodra znacznie szerszymi. Wydawała się być masywną kulą toczącą się między meblami, z których każdy zagradzał jej drogę. Lecz nigdy nie wyglądała śmiesznie. Było w niej coś z Marianny. Coś z tego, co sprawiało, że nawet garb przestawał być garbem, gdy Marianna szła ulicą, mała, utykająca, z twarzą, którą musiała unosić nawet ku niskiemu rozmówcy. Na moment dopadło Julię dojmujące uczucie żalu, lecz odepchnęła je. Z ekranu buchał gwar przepełnionej sali. Agresywne głosy nakładały się na siebie w kosmiczną kakofonię. Matka Renaty znieruchomiała z imbry-kiem w ręce. Jej twarz zastąpiła komentarz słowny. Fizys Krzaklewskiego wypełniała ekran. Oczy lidera opozycji wpatrywały się w twarze kobiet, jak w osobistych wrogów. Kategoryczny, arogancki głos nakazywał ministrowi zmianę polityki. — Pstryknij tego szczuja, Renata. — Broni klasy robotniczej, mama. — Gdzie ją masz? Twój dziadek był klasą robotniczą. No, może trochę twój ojciec. Ale ci tutaj? Te przyuczone wyrobki? Te buble społeczne? — Trafisz przed Trybunał, mama. — Wielu trafia i wraca nietkniętych. — Kocham cię, mamo — rzekła patetycznie Renata. — I ja cię kocham — odrzekła podobnym tonem jej matka. Julia zaśmiała się. Pajęczyna rozwiewała się, tylko gdzieś, w zakątku mózgu, przyczaiła się mała nutka histerii, bo czymże w końcu jest niemożność zapomnienia. 130 Matka Renaty dokołysała się do wózka. Mały przebudził się właśnie, zagruchał najpierw po swojemu, lecz zaraz przeszedł w inny, bardziej kategoryczny ton. Matka Renaty pochyliła się, sprawdziła pod kołderką, uśmiechnęła się ze zrozumieniem i delikatnie wyjęła małego. Jednym ruchem zrzuciła pościel ze stołu i ułożyła na nim dziecko. Jej twarz, gdy pochylała się nad małym, miała w sobie tę samą chciwość, z jaką Mara wpatrywała się w nich dwoje, gdy wracali z podwórka. Julia patrzyła na tę masywną kulę, nagle lżejszą od piórka, poruszającą się szybko i zwinnie między stołem a stertą pieluszek, dotykającą z niesłychaną delikatnością ciała małego. Przemawiał do niej po swojemu, a ona rozumiała każdy dźwięk. Julia przyglądała się temu z dziwnym uczuciem, które nie było już obojętnością, lecz w którym nie było również nawet cienia żalu czy zazdrości. — Skoro masz chłopaka — odezwała się matka Renaty, unosząc małego i podrzucając go delikatnie w górę — to nie marnuj czasu na poezje. Masz dwadzieścia cztery lata i byłaby pora sprawdzić, czy stać cię na dziecko piękniejsze od naszego Jasia. — Herezja, mamo. — Ale jak wspaniała. Lepiej troje przed ślubem niż żadnego po. — Nie mogłabyś podać tego w subtelniejszej formie? — Na razie jestem żywa. A póki jestem żywa, mówię, co czuję. I żadna taka jak ty nie będzie mi zabraniać. Wiem, co myślisz, gdy wpatrujesz się w Jasia. — No, co myślę? — odrzuciła zaczepnie Renata. — Że jest to najpiękniejszy grzech, jaki można popełnić. Umilkły. Drzwi pokoju zatrzasnęły się za Renatą. Jej matka prowadziła z małym jedną z tych rozmów, w których pytania są najzupełniej nieczytelne dla innych, dla niego jednakże były zrozumiałe. Odpowiadał bowiem po swojemu, a ona rozróżniała każdy dźwięk, najsubtelniejszą intonację, mówiły o tym jej oczy, zawsze piękne, a teraz pełne dziwnego blasku. Drzwi otworzyły się z rozmachem. Renata już umalowana rzuciła od progu kosmetyczkę. — Popraw się. Chociaż takie jak ty tego nie potrzebują. Lecimy? Poszły. — Liczyła, że zostawisz na noc Jasia — odezwała się Renata. — Wiem. 131 Dotarły do przystanku. Siadły pod wiatą, mżawka przesłaniała perspektywę ulicy. Renata zapaliła papierosa. Milczały. — Sądziłam, że nie palisz — odezwała się Julia. — Też sądziłam. Znowu zamilkły — Palę od dziecka — odezwała się Renata. — Gram w pokera jak stary szuler. Gram w skata jak jeszcze starszy. Tańczyłam tango, zanim dobrze nauczyłam się mówić. A wiesz skąd to? Z mojego domu. Z domu prowadzonego przez rzeczową matkę — zaśmiała się. — Co sobotę przychodzili karciarze. Jak zabrakło czwartego, grałam ja. W tym jednym tata nie widział we mnie swej ukochanej jedynaczki. Albo grasz normalnie, albo fora na dół do piaskownicy, mówił. A kiedy Huta urządzała zabawę dla świata pracy, brali mnie ze sobą. Dyrektor tylko jeden raz oniemiał na mój widok, potem przywykł. Ojciec wytłumaczył mu, że jestem nadzwyczajnym dzieckiem i miewam nadzwyczajne pomysły, woli więc mieć mnie ze sobą. Balowałam więc między dorosłymi, owinięta serpentynami i obsypana confetti. Od czasu do czasu przespałam się na krześle. I tak do rana. Ale reszta była w domu, jak trzeba. Spanie o ósmej, i tak dalej. Nawet mleko wypijałam bez sprzeciwu i wcinałam szpinak, zamykając oczy, aby nie widzieć jego zjadliwej zieleni. Dobrze trafiłam — dodała po namyśle i umilkła. Siedziały obok siebie, obie milczące. Julia wiedziała, o czym teraz myśli Renata, jeszcze z zanikającym rozbawieniem w twarzy, lecz już z ustami ściągniętymi w kreskę, jak zawsze, gdy ogarniał ją gniew i smutek. Nie to decydowało, że każda z nich miała inny rodowód. Że na jedną czekano jak na wielkie szczęście, a druga przytrafiła się jak tragiczny przypadek, o którym trzeba natychmiast zapomnieć. Z całą pewnością nie tylko te różne drogi, którymi weszły w świat, uczyniły je takie. Coś było w niej, w Julii, coś pełnego pychy, co zamroziło w niej na zawsze naturalne odruchy. Nigdy już nie odbierze żadnego sygnału, żadnego tajemnego dźwięku przeznaczonego tylko dla niej. Może mały będzie taki sam, skoro jest tak bardzo fizycznie do niej podobny. A może za lat kilkanaście zapyta ze wzgardą, dlaczego znalazłem się akurat u ciebie, skoro mnie nie dostrzegasz. I popatrzy na nią z nienawiścią, jak tamten Jacek. Lecz nienawiść Jacka była tylko odwróceniem miłości, a tej przecież mały nigdy nie pozna. Myśląc o tym, Julia miała wrażenie, że zapada w mrok. Lecz nie był już to ten dawny mrok, dający chwilę ulgi. — O której seans? — spytała. 132 — Zdążymy — odrzekła Renata nie patrząc na zegarek. — Mogłaś kupić na wcześniejszy. — Mogłam. Ale raz chcę być na galowym. Tobie też się przyda taki pierwszy plan. — Nie jesteśmy odpowiednio ubrane. — O to chodzi. Dlatego zwrócimy uwagę. — Kończy się o dwudziestej drugiej. Nie wiem, czy taksówkarz zechce wziąć wózek z małym. — Zechce. Już ja mu to wytłumaczę. Julia roześmiała się cicho. — Albo zawezwiesz tego swojego Benka. — Albo zawezwę. Chociaż nie jest mój. I nie będzie — umilkła na chwilę, po czym wyjaśniła: — Myślimy w innych kolorach, kapujesz. — Kapuję — odrzekła Julia. Znowu umilkły. Mżawka uczyniła ulicę zupełnie niewidoczną, samochody przelatywały z szybkością, z jaką jeździ się autostradą, fontanny wody strzelały w górę z kolein, Renata w pewnej chwili złapała Julię za biodra i okręciła nią o sto osiemdziesiąt stopni. Siedziały teraz tyłem do jezdni, schowane w szklany narożnik wiaty. — Widziałam kiedyś taki film — odezwała się Renata. — Angielski. Nie pamiętam tytułu. Okropna prowincja, gorsza od naszej. Płotki i opłotki, a między nimi ludzie, którzy znali tylko jeden sposób na życie, powolne umieranie z nudów. A pośród nich dziewczyna, niekonwencjonalna, jak byś ty rzekła. Od małego dawała wszystkim kontrę. — Widziałam to. — Uwodziła po kolei wszystkich, co nosili spodnie, od smarkaczy po leciwych facetów, ciągle sprawdzając, czy może któryś z nich okaże się kimś. Nie znalazła. Aż zabrakło jej miejsca. — Znam to! — przerwała Julia niechętnie. — Wróciła, pchając wózek z dzieckiem. Szła przez plac, w centrum miasteczka i krzyczała na cały świat. Moje jest! Moje! Własne! — No to co? — odrzekła Julia sucho. — Wojowała z całym światem. Ty tylko ze sobą. To znacznie gorsze. — Moja rzecz. — Ona sprawdziła, czego chce. Ty tylko, czego nie chcesz. To za mało do życia. 733 — Przestań, do diabła! — krzyknęła Julia. — Pilnuj swego życia, jest wystarczająco pokręcone! Twarz Renaty rozbłysła. Okręciła się całą sobą i wpatrzyła w Julię. — Krzyczysz! — powiedziała szeptem, promieniejąc. — Wrzeszczysz! Najchętniej dałabyś mi w papę. No więc daj, proszę cię. Święty Józefie, nie mój patronie, bądźże pochwalony. — Nie przenocujesz mnie, bo gdzie — rzekła Małgorzata w progu. — Są materace — odpowiedziała Julia. — Jestem z lepszego domu — na to Małgorzata. Cmoknęła powietrze przy uchu Julii, zestrzeliła jednym ruchem pantofle z nóg, posłała kapelusz jak dysk w stronę wieszaka i opadła na fotel. Spojrzała na łóżeczko małego, ruchem głowy spytała, czy śpi. Nie spał. Zareagował natychmiast na dźwięk jej głosu. Odezwał się najpierw delikatnie, jakby tylko dla przypomnienia o sobie, potem już z gniewem. — Skąd on te wszystkie intonacje bierze? — zdziwiła się Małgorzata podchodząc do łóżeczka. Pochyliła się, mały uśmiechnął się szeroko, po czym znowu podniósł protest. Zrozumiały dlaczego. Małgorzata wróciła na fotel. Z nie zapalonym papierosem w ustach przyglądała się każdemu ruchowi Julii, nie kryjąc tego. Nie patrząc na siebie, wiedziały, że sprawdzają wciąż to samo, wciąż ten sam brak reakcji. Było to jak codzienny rytuał, nawet bez obecności Małgorzaty, nic, tylko automatyczne odruchy, nic, tylko poczucie obowiązku, tylko wprawa nabyta przez pięć miesięcy, śladu innego odczucia, nawet na mgnienie. Gdy niecałe pół roku temu obudziła się z koszmaru, ktoś siedział przy niej, trzymając ją za rękę. Mgła otaczała wszystko i nie chciała się rozwiać. Wreszcie, z wysiłkiem poznała Małgorzatę. Skąd się tu wzięłaś, spytała wtedy brzeżkiem warg. Tak się złożyło, odrzekła Małgorzata, wpatrując się w nią tak uważnie, jak w tej chwili. Znowu zapadła w sen, z którego budzono ją bezustannie, aby im nie uciekła ostatecznie. Lecz mały jest nad podziw mocny, powiedział nad jej głową głos pielęgniarki. Nie pokojarzyła wtedy tych słów ze sobą, jeszcze niczego nie kojarzyła, jeszcze głucha cisza wciągała ją w siebie, lecz oni ją stamtąd wydobywali z okrutnym uporem. Byłaś jedną nogą, wiesz gdzie, rzekła potem Renata. 134 Szkoda, odrzekła jej wtedy. Patrzyła na mały tłumoczek, leżący koło niej, już wtedy tylko tak go odbierała. — Znowu urósł — odezwała się Małgorzata, wciąż nie zapalając papierosa. — Cała jego praca — odrzekła obojętnie. Małgorzata nie powiedziała ani słowa. Mały cały czas rozmawiał ze sobą niezrozumiałym dla niej językiem, wpatrzony w Julię, jakby na coś czekał. W jego znieruchomiałej niebiesko-ści dostrzegła wciąż to samo pytanie, na które nie mogłaby odpowiedzieć. To czyste szaleństwo przypisywać mu cokolwiek więcej oprócz zwykłych odruchów, odruchów ssania, łykania, reagowania na temperaturę i wilgoć, na niewygodę, no, może i na obecność, lecz przecież nawet rośliny reagują na światło, na dźwięk i dotyk, dlaczegóż by więc on miał być tego pozbawiony. Położyła go do łóżeczka. Za chwilę znowu gulgotał śpiewnie. Już się w nim tamto podświadome oczekiwanie zatarło, wywodził swoje trele jak najbardziej szczęśliwy, chyba szczęśliwy prawdziwie. Znowu przychwyciła uważny wzrok Małgorzaty. — Przestałaś być muzykalna, co? — powiedziała Małgorzata i ruszyła do okna. Uchyliła je, lecz zaraz znowu zamknęła. — Odczuwasz brak czegoś, jak ja w tej chwili nikotyny? — Przestań. — Ani myślę. Rozumiem cię, moja mała, do najostatniejszej kropki. Ale nie bierz tego za akceptację. Zawsze traktowałam jak wielką bujdę takie literackie klepanie, że zrozumieć oznacza wybaczyć. A gówno. Rozumiem, że ktoś pragnie mnie zabić. Ale, na Boga, dlaczego mam mu to wybaczyć? — possała papierosa, sięgnęła po zapalniczkę i pstryknęła nią kilkakrotnie, jakby wypróbowując swoją siłę. Nagle znieruchomiała, płomień bił wysoko, a ona wciąż patrzyła na półkę. — No nie! — powiedziała i umilkła. Nie było wątpliwości, Małgorzata dobrze znała wysokie, równe pismo Jerzego. Wzięła kopertę do rąk i obróciła kilkakrotnie. — Nie czytałaś? — zapytała. — Nie. — Który z rzędu? — Trzeci. — Przeczytaj. 735 — Po ??. — Żeby wiedzieć. — Nie jest mi to potrzebne — odrzekła Julia. Małgorzata umilkła. — Kiedy obudziłaś się z koszmaru, równo pięć miesięcy temu — odezwała się cicho — jeszcze bardziej po tamtej stronie niż po tej, powiedziałaś do mnie, to ty? Ale nie było to do mnie, chociaż to ja trzymałam cię za rękę. — Do Marianny? — spytała Julia cicho. — Wiem tylko, że nie do mnie. — Żałowałam, że tamten mrok nie wessał mnie ostatecznie — powiedziała cicho Julia. — Wtedy Jerzy zagarnąłby małego. — Co by mnie to obchodziło! — umilkła i powiedziała po chwili zaskoczona tym, co mówi: — Nie chcę jednak, aby mały stał się kartą w grze. — Ale będzie — odrzekła Małgorzata. Sięgnęła po list, rozcięła kopertę i podała Julii, Czekała długo, aż Julia wzięła go do rąk. — Mam wyjść? Julia nie odpowiedziała. Karteluszek zapisany był nie do końca. Podpis był tak nieczytelny, jakby piszący nie mógł dłużej trzymać pióra w ręce. Ten jest ostatni. Wiem, jest chłopiec. Jan. Próbowałem wyobrazić go sobie, ale się nie udało. Nie obawiaj się jednak niczego. Zniszczyłem, co między nami. Lecz nigdy nie chciałbym zniszczyć Jana. Potrafisz w to uwierzyć? — Potrafisz? — spytała cicho Małgorzata. — Nawet nie spróbuję — odrzekła. Umilkły. Mały znowu zaczął śpiewć. Będziesz muzykiem, mały, myślała brzeżkiem innych myśli, a jeśli nim będziesz, ocalejesz, ktokolwiek chciałby cię zniszczyć, wygra tylko połowicznie, schowasz się bowiem w swoją muzykę, jak kto inny w bezpieczny kokon. Może ci się uda, mały, ja nie miałam tego szczęścia, mnie nic nie chroni, a teraz zabrano mi nawet pogardę... — Przedziera się słońce — usłyszała Małgorzatę. Podeszły do okna. Sprawdziły, co w górze, co w dole, ołowiane niebo, 136 już z jednej strony podświetlone, już z kawałkiem błękitu prześwitującego przez szarość, stawało się faktem, jak krótka obietnica zimowego dnia. — Byli? — spytała Małgorzata. — Byli. Małgorzata wcisnęła kapelusz na czoło. — Kto dał adres? — Sami doszli. — Ciężko im to szło. Zamknęły drzwi. Winda docierała do parteru. Przez wąski szklany prześwit zjeżdżającej klatki, ukazał się szeroki hol, w nim stojąca przy ścianie postać. Tym razem przyszedł sam. Dostrzegł je od razu. Ukłonił się i podszedł bez pośpiechu. Nie przyszło mu do dłowy spytać, czy może im towarzyszyć. Po prostu zajrzał pod budkę, powiedział, cześć, mały Jasiu, po czym krok w krok szedł obok nich. — Znam panią — odezwał się do Małgorzaty. — Patrzyłam, jak rosłeś — odrzekła. — Pani była także na jego liście? Tej tymczasowej? Małgorzata nie zwolniła kroku. Roześmiała się kpiąco. — Mały, głupi kapusiu! — powiedziała nie patrząc na niego. — Toś ty mu doniósł o Jasiu! — Już wie?! — wykrzyknął cicho. — Nie chcę o tym rozmawiać — odezwała się Julia. — Szkoda, że wie — ciągnął chłopak. — To była taka podniecająca gra. — Odejdź! — powiedziała Julia. — Ale nie skończona! — spoglądał tylko na Małgorzatę. Kroczył koło niej, popychając wózek. Uśmiechał się złośliwie z przyzwyczajenia raczej, nie złość bowiem trzymała go tutaj. Zatrzymała go jakaś nowa myśl, jakiś pomysł ocalenia czegoś, co i tak dawno się rozsypało. — Naprawdę nie skończona. Żaden skurwiel nie zrezugnuje z dobrej woli. Zejdzie z drogi na krótko, dla zmylenia, dla uśpienia uwagi, a potem znowu zjawi się, nieustępliwy, nachalny, jak najgorszy drań. Patrzyłem na to latmi. On nie da pani spokoju. Małgorzata przystanęła raptownie. Wózek podskoczył, głowa małego, podrzucona w górę, ukazała się na moment. Usłyszeli śmiech, szczęśliwy śmiech rozradowanego dziecka. Chłopak odruchowo zakołysał jeszcze raz wózkiem. Mały zachichotał. Julia stała z boku, jak ktoś nagle niepotrzebny. 137 Chłopak wpatrywał się w Małgorzatę, a ona w niego, raptem chłodna, bez gniewu. — Panią też obserwowałem latami — rzekł. — Wiem — odrzekła krótko. — Słyszałem kiedyś waszą rozmowę. Pani umie powiedzieć NIE. Powiedziała to pani mojemu ojcu bardzo spokojnie, ale on w to nie uwierzył. Wydzwaniał do pani i wydzwaniał, znałem już pani numer na pamięć, odczytywałem go z samego przekręcania tarczy. — Przyszedłeś tu dla mnie? — Pani zrezygnowała, zanim się zaczęło — ciągnął. — I nie dlatego, że on podrywał panią na złość mojej matce — odczekał, kreślił noskiem trzewika jakieś figury na piasku, nie patrząc na żadną z nich. Mały gruchał, wciąż przypominając o sobie. Julia wpatrywała się w tych dwoje, nieco oszołomiona. Raptem pojęła potrójną złożoność sprawy. —j Powiedziała pani NIE, bo nie lubi kradzionego — dokończył. — Nie byłoby kradzione — sprostowała. — Byłoby znalezione przy drodze. — Ale nie chciała się pani po tę zgubę schylić, bo byłem ja i Zosia. — Skoro umiesz wyciągać wnioski, nieważne czy prawdziwe, to dlaczego nie wyciągniesz ostatniego. Już po zabawie, dziecko. Gra się rozpadła, wszyscyśmy odegrali swoje role i pora na piękne słowo „żegnaj". — On go nie powie. — O którym z nich mówisz? — spytała ironicznie. — O tamtym — odrzekł. — O draniu. — Niczego już nie zyskasz, mały. — U pani nie zyskałbym ani ja, ani ktokolwiek w żadnej sytuacji, chyba żeby pani sama zechciała. Lecz są osoby, które wciąż czekają. Które od nowa można ograć. Nie chcę na to patrzeć — obrócił się raptownie ku Julii. — Nie panią mam na myśli. — To po co tu przychodzisz? — spytała cicho. — Bo pani może wszystko zmienić. — Przykro mi — odrzekła. — Przychodził każdego dnia. Udawał, że przychodzi do niej. Ale przychodził tylko dla Zosi. Wpatrywał się w nią jak w swoje odbicie. Ale wtedy nie było jeszcze Jasia... Ukłonił się i odszedł. Popychały wózek aleją, nie rozmawiając. Było 138 pusto, nawet panie z przedszkola nie zaufały cieniutkiej niebieskości przeświecającej przez chmury. — Kosmiczne szaleństwo! — mruknęła Małgorzata. — Coś z Mniszkówny. Wyjęła papierosa, zapaliła, kroczyła obok Julii, energicznie wydmuchując dym, długa cygarniczka wystawała spod ronda kapelusza zakrywającego pół twarzy. Lecz nie zdołała ukryć, jak jest poruszona. — Nie wiedziałam, zeznasz ich prywatnie — odezwała się Julia. — Nie spałam z ordynatorem, jeśli taką prywatę masz na myśli — odrzekła Małgorzata. Zgasiła papierosa, schowała cygarniczkę, chwilę zastanawiała się, nie aby przedłużyć milczenie, lecz żeby zebrać myśli. — Podobał mi się jak wszyscy diabli — powiedziała wreszcie. — Wpatrywałam się w niego na wykładach, ja, studentka pierwszego roku, zwracająca powszechną uwagę swoją urodą i nieobyciem. Latało za mną trzy czwarte mojego roku i połowa wyższego, ale on nie dostrzegał mnie ze swojej katedry. Zrozumiałam, gdy spotkałam ich w parku. Była taka... no, bezbronna. Zrozumiałam, że on nigdy nie zachwyci się taką przebojową dziewczyną, jak ja. Nie leży mu taka. Pomyślałam wtedy, że mogłabym się zmienić dla niego, lecz zaraz pojęłam, że jest to złudzenie najkrótsze z możliwych. Potem znów spotkałam ich w parku. Pchali przed sobą wózek z tym gówniarzem, który tak autorytatywnie do nas przed chwilą przemawiał. Wpatrzeni byli przemiennie w siebie i w niego. Zrozumiałam ostatecznie, że nie mam szans. — A jednak je miałaś. — Jako sugorat. Nie chciałam nim być. — Nie dlatego. — No to z pychy. — Nieprawda. Małgorzata przystanęła. — Nie próbuj mi wmówić, że jestem sentymentalna. Że para bachorów, w dodatku nie moich i niezupełnie ich dwojga, mogłaby mnie zatrzymać w drodze do celu. — Tak właśnie myślę — powiedziała Julia. Małgorzata mruknęła coś pod nosem. Ruszyła ostro przed siebie. W pewnej chwili zwolniła, usiadła na ławce i odczekała, aż Julia dojedzie. — Niech to wszyscy diabli! — powiedziała. — Chyba nadal mi na nim zależy. 139 — Może coś się zmieni. — Nawet gdyby, to nie reflektuję. To jeden z tych nielicznych, co to należą do jedynej idei. Nie sądź, że go za to podziwiam. — A jednak był gotów zapomnieć o tej swojej idei. — Na moment. W ostatniej chwili by się cofnął. A gdyby się nie zdążył wycofać w tej tak zwanej stosownej chwili, znienawidziłby mnie. Niekiedy miałam ochotę sprawdzić, czy prawidłowo myślę. Ale zrobiło mi się żal. — Kogo? — Czego. Ułudy, moje dziecko. Przepięknego mirażu, jak to jestem kochana dla siebie samej. Jak widzisz, jestem przebiegła, nie sentymentalna. Park opustoszał zupełnie. Przed Grobem Nieznanego Żołnierza zmieniała się warta. Wysokie, szczupłe sylwetki przemaszerowały jezdnię i teraz, twardo wybijając rytm na granitowym szlaku, kierowały się w stronę kolumn. Był w tym ich marszu jakiś niepowtarzalny wdzięk. Poruszali się jak tancerze, prowadzeni melodią bez śpiewności. — Gdy tak na nich patrzę, żałuję, że przeleciała mi trzydziestka — odezwała się Małgorzata. — Nie widać tego. — Ale ją mam. — Czy ty również nie trzymasz się jedynej idei? — Lepiej obejmować powietrze, moje dziecko, niż kogoś bardziej nieuchwytnego, tylko taką mam ideologię. Praktyczną. Umilkły. Julia dostrzegła nagle znajomą postać. Nadchodził, nie ukrywając, że się rozgląda. Nie był już w jesiennym płaszczu i nie miał odkrytej głowy, a mimo to poznała go z daleka. Spoglądała na niego chłodno, lecz bez niechęci. Nie zrobiła gestu, aby mu ułatwić podejście. Nie interesowało jej nawet, jak się zachowa, dostrzegłszy ją nagle nie samą i ani trochę przychętną. Małgorzata spojrzała przed siebie. Potem wróciła wzrokiem do Julii, uważna i jakby czegoś dociekająca. Lecz nie powiedziała ani jednego słowa, tylko z namysłem wpatrywała się w podchodzącego. Jego raptem rozjaśniona twarz i szybki ruch, z jakim zdjął kapelusz, dopowiedziały jej resztę. Lecz była za mądra, aby nie odgadnąć, że cała ta reszta jeszcze nie przemówiła do Julii, może nawet nie została przez nią odkryta. Miasto żyło za jej plecami, jak nieobecne. Jakby je ktoś nagle wymazał z mapy świata. Ucichły wszelkie odgłosy, tylko oślepłymi ulicami przemyka- 140 ły co pewien czas samochody, słyszała je tutaj wyraźnie, w swojej klitce zawieszonej na szóstym piętrze. Z dołu, z wąskiego tunelu zieleni pozbawionej liści, wyrywały się sporadyczne, ostre głosy tych, co żyli nocą. Co chowali siew nią, jak ona do niedawna. Siedziała pod oknem i wpatrywała się w ciemność. Nie była już to tamta ciemność, która wciągała ją w siebie. Która oklejała ją, pozbawiając tchu. Była to tylko czarna farba rozlana za oknem, jak w dzień rozlewała się mgła. Być może to tylko złudzenie, cały ten nagły spokój. Niewykluczone, że dzień podejdzie do niej znowu z obrazem nie do odrzucenia, ze słowem, którego zapomnieć się nie da, z tym wszystkim, co odłożyło się w niej na stałe, lecz teraz, w tej czarnej ciemności, zechciało nagle oddalić się na bezpieczną odległość. Siedziała nieporuszona, myślała o tym spokojnie, jak myśli się o czymś, czego się nie da uniknąć. Co jest tylko jakby zwykłym cytatem, wyciętym z większego tekstu. Kto podarował jej to nagłe oddalenie, tę ciszę, tak kiedyś niezbędną, skąd to przyszło tej nocy w tak dziwnym kształcie, nie prowokowane, nie proszone i nie zatrzymywane siłą. Nagle usłyszała jakiś dźwięk, dziwny, stłumiony, jakby nie mógł wydobyć się ze ściśniętego gardła. Wstała. Podeszła do łóżeczka. Mały spał, lecz nie był to sen, który daje schronienie. Głowa dziecka poruszała się, jakby chciała uniknąć ciosu. Dotknęła ręką czoła małego, było chłodne. Pod wpływem dotyku znieruchomiał. Nie otworzył oczu, nagle zaniósł się szlochem nie do opanowania, z samej głębi strachu. Wzięła go na ręce. Przylepił się do niej. Wszedł omalże w nią, jakby się chciał przed czymś schować. Odsunęła go nieco i wpatrzyła się w małą twarz skurczoną ze strachu. — Jestem tu — powiedziała cicho — Czego się boisz? Na dźwięk głosu otworzył oczy. Wpatrywał się w nią z napięciem, jakby chciał rozpoznać. W łagodnym świetle nocnej lampki twarz jego była kredowo biała. W tej znieruchomiałej bieli połyskiwały oczy nienaturalnie powiększone. — Nie bój się — powiedziała cicho. — Mama cię nigdy nie zostawi. Umilkła, omal bez tchu. Pełna osłupienia wsłuchiwała się w siebie, ciepło nie mijało, czuła, jak ogarnia ją całą. Zakołysała małym. Usiadła w fotelu pod oknem, trzymając go blisko siebie, wpatrzonego w nią, jak ona w niego. Leżał cicho, jakby się bał spłoszyć słowo, którego dotąd nie 141 słyszał. Lecz na pewno wiedział, że istnieje. Musiał mieć o nim pojęcie tam głęboko w sobie, rozumiał je teraz każdym nerwem swego ciała. Trzymała go, kołysząc lekko. Czuwali teraz oboje, jakby pilnując siebie nawzajem. Jakby oboje zapragnęli miejsca, które nie każdemu jest dane, jemu nie było dane do tej pory nawet na mgnienie. W betonowej ścianie naprzeciwko rozbłysło kilka okien, jak pozdrowienie od tych, co również nie spali. W jednym rozpłomieniła się światełkami wielka choinka, zapalona przedwcześnie, lecz z całą pewnością nie niepotrzebnie, ktoś czekał na nią, może gdzieś blisko w ciemnościach, a może daleko poza zasięgiem oczu, w innej klatce zawieszonej pod innym niebem. Mały zamknął oczy. Lecz nadal nie był to głęboki sen, nadal było to czuwanie, jakby ów strach, zagnieżdżony w nim, nie zauważony dotąd przez nikogo, nie chciał go opuścić. Skąd się bierze taka wiedza w małym tobołku wypełnionym mlekiem i odżywkami? Kto mu dał tę świadomość, że nie otrzymał czegoś, co jest niezbędne, aby przetrwać? Co się mu należało i o co upominał się samym tylko patrzeniem. Skąd do niej przypłynął ten nagły dar rozpoznania? Kto odkrył przed nią w tak naturalny sposób tajemny sekret unieważniania czasu, który przeminął? Myślała o tym wyciszona. Zimowy świt wtłaczał się już poszarzały między betonowe ściany. Przyklejał się szyb mleczną mgłą, a oni dwoje wciąż siedzieli pół śpiąc, pół czuwając, jakby chcieli jak najdłużej zatrzymać w sobie i tę noc, i to dziwne czuwanie. KONIEC WOKÓŁ NAS biblioteka powieści młodzieżowej 1. A. Minkowski 2. K. Siesicka 3. E. Przybylska 4. A. Minkowski 5. K. Siesicka 6. M . Kruger 7. R. Nowacka 8. K. Boglar 9. Z. Chądzyńska 10. K. Siesicka 11. K. Siesicka 12. E. Nowacka 13. M. Kruger 14. K. Siesicka 15. M. Borowa 16. M. Kruger 17. A. Bahdaj 18. K. Berwińska 19. E. Przybylska 20. S. Kowalewski 21. A. Lewańska 22. S. Kowalewski 23. A Minkowski 24. K. Siesicka 25. s. Kowalewski Szaleństwo Majki Skowron Ludzie jak wiatr Dotyk motyla Ząb Napoleona Beethoven i dżinsy Po prostu Lucynka P. Dzień, noc i pora niczyja Supergigant ? motylem Przez ciebie, Drabie! Moja droga Aleksandro Obok mnie Emilia z kwiatem lilii leśnej Odpowiednia dziewczyna Ch wileczke, Waler i o... Dominika znaczy niedziela Szkoła narzeczonych Telemach w dżinsach ??? Amore Ptasi instynkt Czarne okna Sonata dla hJatalii A jeśli powiem nie Zakładnik szaMca Przez dziurkę od klucza Nie ma ceny fia miód akacjowy