MICHAEL PALMER RECEPTA COREYA Z angielskiego przełożyła ZOFIA ZINSERLING Tytuł oryginału: THE COREY PRESCRIPTION Copyright © Michael Palmer 2001 Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo Albatros A. Kurylowicz 2003 Copyright © for the Polish translation by Zofia Zinserling 2003 Redakcja: Hanna Machlejd-Mościcka Konsultacja medyczna: Krystian Hermanowski Ilustracja na okładce: Jacek Kopalski Projekt graficzny okładki: Andrzej Kuryłowicz ISBN 83-7359-043-9 Dystrybucja: Firma Księgarska Jacek Olesiejuk Kolejowa 15/17, 01-217 Warszawa tel./fax: (22)-631-4832, (22)-632-9155 e-mail: hurt@olesiejuk.pl www.olesiejuk.pl Wydawnictwo L & L/Dział Handlowy Kościuszki 38/3, 80-445 Gdańsk tel.: (58)-520-3557, fax: (58)-344-1338 Sprzedaż wysyłkowa: merlin.com.pl/Dzial Obsługi Klienta Garażowa 7, 02-651 Warszawa tel.: (22)-607-7993, (22)-607-7996, fax: (22)-607-7992 e-mail: sklep@merlin.pl www.merlin.pl WYDAWNICTWO ALBATROS ANDRZEJ KURYŁOWICZ fax: (22)-842-9867 adres dla korespondencji: skr. poczt. 55, 02-792 Warszawa 78 Warszawa 2003. Wydanie I Skład: Laguna Druk: Abedik S.A., Poznań PROLOG Lipiec 1946 Ramirez odchrząknął z zadowoleniem i jednym haustem wychylił -swoją szkocką. Już miał sobie nalać, po raz czwarty tego wieczoru, kiedy „Rosa T." wzleciała na wysokiej fali i niezgrabnie przechyliła się na lewą burtę. Dzięki refleksowi, nabytemu z biegiem lat spędzonych na morzu, zręcznie dopasował kąt nachylenia butelki i napełnił kubek, nie uroniwszy ani kropli. Miał po sześćdziesiątce, lecz gęsta siwa broda i duży brzuch, w połączeniu z ciemną, ogorzałą cerą utrudniały określenie jego wieku. Wszyscy znajomi pamiętali bądź wyobrażali sobie Tomasa Ramireza wyłącznie w roli kapitana „Rosy T.". Frachtowiec, pierwotnie zaprojektowany i używany do transportu bananów, za jego czasów przewiózł wiele ciekawszych ładunków. Przed wojną Ramirez latami przemycał na nim kokainę i marihuanę do Stanów Zjednoczonych i Kanady, a do rozmaitych portów południowoamerykańskich wracał z nie-oclonymi wyrobami przemysłowymi i alkoholem. Wkrótce potem, gdy nasiliły się działania wojenne na Atlantyku, Ramirez zrozumiał, że jego specjalność wymaga pieniędzy i ochrony zarówno ze strony aliantów, jak Niemców. Pod banderą panamską „Rosa T." dostarczała broń z Niemiec par- tyzantom w Ameryce Środkowej i Południowej, kilkakrotnie zaś pod banderą niemiecką, w czarterze u Amerykanów, przewo/iła „biznesmenów" na wybrzeża Norwegii. W sumie od roku 1941 do 1945 kapitan i frachtowiec odbyli ponad trzydzieści rejsów transatlantyckich, a podczas paru ostatnich za wysoką opłatą przewieźli niemieckich przywódców wojskowych i politycznych do portów w Brazylii i Argentynie. Ramirez w pełni zasłużył sobie na międzynarodowe uznanie jako człowiek, który dobrze wykonuje swoją prace i nie pyta o ładunek, jeśli dostaje żądaną sumę. Przez wiele powojennych miesięcy jednak czarterów brakowało i nic nie zarabiał. Musiał zwolnić prawie całą dziewięcioosobową załogę, dwukrotnie zaś podjąć się legalnego, lecz źle płatnego przewozu. Raptem, pewnego skwarnego dnia w Panamie, wszystko się odmieniło. Ramirez znów stał się wypłacalny, skompletował załogę i wywiązywał się z czarteru tak lukratywnego, że dochód miał mu wystarczyć na wiele miesięcy. Tę odmianę losu zawdzięczał człowiekowi, który leżał pod pokładem na wąskiej koi w największej z trzech małych kajut. Załoga znała tylko jego imię, Nick, on sam zaś prawie cały tydzień rejsu spędził w swojej kabinie, skąd wychodził raz dziennie, aby zjeść skromny południowy posiłek i wypić trochę czerwonego wina z Ramirezem. Wszyscy na pokładzie mylnie sądzili, że pasażera przykuła do koi morska choroba. W istocie Nicholas Ferlazzo prawie szesnaście godzin na dobę poświęcał studiowaniu i uczeniu się na pamięć treści papierów, dokumentów i książek, otrzymanych od mężczyzn, którzy spotkali się z nim w Panamie, a przedtem zorganizowali jego podróż na północ frachtowcem Ramireza. Kapitan spoglądał właśnie na butelkę i zastanawiał się, czy nie wypić piątej whisky, kiedy jego zastępca i jedyny stały członek załogi zastukał do drzwi, po czym wetknął do kabiny twarz pokrytą siwym zarostem. — Nawiązaliśmy kontakt radiowy, panie kapitanie. Zgodnie z planem. Najdalej za godzinę... — Jaka jest nasza pozycja? — przerwał mu Ramirez. — Około sześćdziesięciu mil na północ od latarni w Eastport, stan Maine. Na kursie 280 stopni. — Zaraz będę na mostku. Co z pogodą? — Jest trochę mgły, ale powinniśmy się z nimi sczepić, jeśli wiedzą, co robią. — Jak dotąd wiedzieli — stwierdził Ramirez. Wiadomość o zbliżającym się spotkaniu Ferlazzo przyjął bez większych emocji, odłożył tylko mapy, które właśnie przeglądał, wyciągnął się na wznak i wpatrzył w gładką, szarą metalową ścianę. Miał niewiele ponad metr osiemdziesiąt wzrostu i dziewiętnaście lat, lecz zapuszczana od trzech miesięcy broda trochę go postarzała. Właściwie niczym się nie wyróżniał. To znaczy niczym z wyjątkiem oczu. Ciemne, niemal metalicznie brązowe, spoglądały spod grubych brwi i przymkniętych powiek tak przenikliwie, że tylko nieliczni potrafili dłużej w nie patrzeć. Miał tydzień, kiedy znaleziono go w starannie zszytych powijakach z tkaniny flagowej pod bramą małego sycylijskiego klasztoru nieopodal Syrakuz, jakieś osiemdziesiąt kilometrów na południe od Etny. Trafił do pobliskiego sierocińca, prowadzonego przez zakonnice z tego zgromadzenia, i spośród trzy-dzieściorga pięciorga dzieci niczym się nie wyróżniał do ukończenia trzeciego roku życia, kiedy to siostry znalazły go, siedzącego na uboczu i na głos czytającego bajki. Ze zdumieniem stwierdziły, że wcale nie umie czytać, tylko powtarza z pamięci to, co raz usłyszał. W wieku pięciu lat płynnie mówił po włosku i po łacinie, a zaczynał się uczyć francuskiego. Raz poznane fakty znacznie lepiej zapamiętywał, niż rozumiał, choć i to przychodziło mu z wyjątkową łatwością. Pogłoska o tym zadziwiającym dziecku obiegła okoliczne wsie, a pod koniec roku 1931 z położonej za górami pobliskiej Ragusy przyjechał je zobaczyć Dominico Ferlazzo. Z miejsca wyraził chęć zaadoptowania chłopca i jego propozycja, poparta dużym datkiem na sierociniec, została przyjęta. Na decyzję sióstr nie miało wpływu to, że nowy ojciec, najbogatszy padrone w Ragusie, parę lat wcześniej wrócił z Ameryki, gdzie rzekomo popadł w tarapaty; dla nich liczyło się to, że był człowiekiem pobożnym i wielkim dobroczyńcą Kościoła. Młody Nicholas Ferlazzo nie skończył jeszcze szesnastu lat, a już pod kierunkiem specjalnych nauczycieli opanował osiem języków i mówił nimi bez akcentu. Z pomocą innych instruktorów rozwinął swoje wyjątkowe umiejętności sportowe, poznał historię Włoch i Ameryki, stał się wyborowym strzelcem i zgłębił inne dziedziny wiedzy. Starszy Ferlazzo spędzał niezliczone godziny z synem, który przyjmował i odwzajemniał ojcowską miłość z tą samą żarliwością, z jaką poświęcał się studiom. Nicholas miał prawie piętnaście lat, kiedy pierwszy raz przespał się z kobietą, hożą dwudziestodziewięcioletnią pomocą kuchenną. Wkrótce po ukończeniu szesnastu lat zabił pierwszego człowieka. Zrobił to na prośbę ojca, który podczas jednego z ich częstych spacerów po brązowych, kamienistych wzgórzach wokół Ragusy powiedział: — Wiesz, Nicholas, że bardzo cię kocham i że jesteś dla mnie najważniejszy na świecie. — I ty także jesteś całym moim światem, ojcze — odparł młodzieniec. — Chciałem to usłyszeć, synu... Wiesz, Nicholas, że kiedy przed laty wyjeżdżałem z Ameryki, byli tu ludzie, którzy chcieli mi wyrządzić wielką krzywdę. Teraz już nie ma znaczenia, dlaczego pragnęli mnie zabić, ale mimo upływu lat wciąż tego pragną. Ostatnio doszły mnie słuchy, że do Palermo przyjechał niejaki Amadeo Secchi, a co więcej, że zamierza mnie zamordować. Lat mi przybywa i nie czuję się na siłach sam przed nim obronić. 10 — Opowiedz mi o tym człowieku, ojcze, to go znajdę i zabiję dla ciebie. — Stanie się tak, bo musi. Mam w willi informacje na jego temat. Ale nikt nie może cię zobaczyć ani w jakikolwiek sposób powiązać z jego śmiercią. — Rozumiem, ojcze — odrzekł Nicholas. Trzy dni później na pustej ulicy Palermo nieznany sprawca zabił Amadea Secchiego jednym strzałem w głowę. W ciągu następnych dwóch lat Dominico Ferlazzo trzykrotnie ponawiał takie żądania i trzem jego wrogom zadano śmierć w sposób równie oszczędny i niepozostawiający śladów. Młody Nicholas nie poczuwał się do winy ani nie miał wyrzutów sumienia z powodu tych zabójstw, bo jego wychowaniem moralnym kierował wyłącznie ojciec. Tymczasem coraz większy nacisk kładziono na uczenie Nicholasa przedmiotów związanych z życiem w Ameryce. Szybko dowiedział się od swoich preceptorów wszystkiego, co im było wiadomo o amerykańskim rządzie, historii społecznej i historii kultury, gospodarce, a nawet idiomach. Wojna nie przerwała edukacji Nicholasa, miała zresztą niewielki wpływ na jego rodzinę, a jeśli już o to chodzi, na większość mieszkańców Ragusy. W lutym 1946 roku po raz pierwszy dowiedział się, co zaplanował i przygotował dla niego ojciec. Starszy Ferlazzo poruszył ten temat podczas kolejnej przechadzki po zapylonych, porośniętych krzewami wzgórzach. Był jak zawsze w rozmowie z synem bezpośredni i szczery. — Lekarze w Palermo — powiedział, obejmując chłopca ramieniem — poinformowali mnie, że odrasta mi guz żołądka. Zaproponowali kolejną operację, ale nie ma prawie żadnej nadziei na usunięcie całego. Postanowiłem nie poddawać się zabiegowi, a ich zdaniem to kwestia najwyżej paru miesięcy. — Czy to pewne, ojcze? Są przecież inni lekarze, do których moglibyśmy się zwrócić. Może w Rzymie... 11 — Nie, synu — przerwał Dominico — to pewne. Wiem o tym od kilku tygodni i już zacząłem zabezpieczać ci przyszłość. Twoja matka pojedzie na północ, gdzie zamieszka u swojej rodziny, willa zostanie sprzedana. Dla mnie ważne jest teraz tylko to, żebyś mógł kontynuować studia. Potem Nicholas nigdy już nie był tak bliski łez. — Oczywiście nie przerwę nauki, ojcze. Ale willa... — To nie jest miejsce dla ciebie, Nicholas. Już wiele lat temu postanowiłem urządzić cię gdzie indziej, a teraz, po wojnie, znów otwierają się przed tobą liczne możliwości w Ameryce. Skontaktowałem się z twoim stryjem Peterem w Bostonie. Zgodził się zapewnić ci start w nowym życiu. Jego zdaniem możesz się dostać na jakiś amerykański uniwersytet, zna też bezdzietne małżeństwo, które chętnie zaopiekuje się tobą jak własnym synem. Wiem, że to przerażająca perspektywa, musisz mi jednak obiecać realizację tych planów. — Zrobię wszystko, o co mnie poprosisz, ojcze. Wiesz, że zawsze tak było. — Dobrze. Masz wyjechać latem. Peter prosił, abyś mu oddał ważną przysługę w zamian za to, że zatroszczy się o twoją przyszłość. Parę razy pomogłeś mi... no... rozprawić się z tymi, którzy chcieli mnie skrzywdzić, a teraz twój stryj pragnąłby, abyś wyeliminował jego wroga. To mój jedyny brat i byliśmy sobie bardzo bliscy, kiedy mieszkałem w Ameryce. Jego wrogów należy traktować tak jak moich. Po wykonaniu dla niego tej roboty będziesz mógł dalej się kształcić i prowadzić nowe życie. Do tego czasu musisz bardziej przykładać się do studiowania zagadnień amerykańskich i pomóc mi w zlikwidowaniu willi. W ciągu następnych miesięcy stan zdrowia starszego Ferlazza szybko się pogarszał. Na początku kwietnia chory zmarł w obecności syna. Młody Nicholas niczym nie zdradzał swych uczuć, tylko po pogrzebie godzinami wędrował po wzgórzach, gdzie kiedyś spacerował z ojcem. W czerwcu Peter Ferlazzo przysłał 12 mu wiadomość wraz z instrukcją, że ma spakować najniezbęd-niejsze rzeczy i wsiąść w Palermo na frachtowiec, odpływający do Panamy w Ameryce Środkowej. Po przybyciu na miejsce odbiorą go przyjaciele i załatwią mu przejazd do Stanów Zjednoczonych. Bez płaczu i prawie bez obaw Nicholas Ferlazzo opuścił po piętnastu latach dom i udał się do Palermo. To Ramirez pierwszy dostrzegł światła podpływającej łodzi. Ze żwawością, jakiej trudno byłoby oczekiwać po człowieku tak zwalistym, pognał na dziób „Rosy T." i wysłał umówiony sygnał. Z chwilą gdy odpowiedziały mu błyski, polecił swemu zastępcy zawiadomić Nicka. — Weź to. — Ramirez podał oficerowi krótki rewolwer. — Nie wypuszczaj go z kabiny, dopóki nie dam ci sygnału, że nam zapłacili. Potem płyniemy do Bostonu. Jest tam, jak słyszę, wiele pięknych kobiet, które chętnie pomogą nam wydać zarobione pieniądze. Oficer stał na posterunku pod drzwiami, a tymczasem Ferlazzo starannie pakował do torby marynarskiej wszystkie przestudiowane materiały i skromną garderobę. Z tej samej torby wyciągnął tekturowe pudełko o rozmiarach mniej więcej dwadzieścia na dwadzieścia centymetrów i wysokości dziesięciu centymetrów. Otworzył je, połączył dwa druciki i po nałożeniu pokrywki wepchnął głęboko w róg koi. Wygładziwszy cienki materac, czekał na znak. Przy lekkim kołysaniu Północnego Atlantyku Ferlazzo brał torbę marynarską i złaził po sznurowej drabince na pokład niewielkiej łodzi wycieczkowej, zacumowanej do frachtowca. Kapitan Ramirez, po parokrotnym przeliczeniu otrzymanych pięćdziesięciu tysięcy dolarów, stał na mostku, kiedy łódź odcumowała i skierowała się na północny wschód. Na jej pokładzie, już w odległości może pół mili od frachtowca, Ferlazzo spotkał się oko w oko ze swymi nowymi towarzyszami. 13 — Naprawdę zapłaciliście mu pięćdziesiąt tysięcy dolarów za dostarczenie mnie tutaj? — zapytał niedowierzająco. Jego gospodarz, dystyngowany mężczyzna w tweedowym ubraniu i szerokim krawacie, odpowiedział z uśmiechem: — W banknotach, których nikt nigdy nie próbowałby wydać. W tym momencie nocne niebo rozjaśnił błysk z południowego zachodu. Trzy sekundy później do uszu zebranych na pokładzie łodzi wycieczkowej doleciał stłumiony huk. W odległości niespełna mili „Rosa T." buchnęła płomieniem i przełamała się na pół. Zatonęła po pięciu minutach. Nicholas Ferlazzo zatrzymał się przy barze, aby nalać sobie szklaneczkę chianti, zanim wyciągnie się na miękkiej skórzanej kanapie i znów pogrąży w lekturze. CZĘŚĆ I Kwiecień 1978 ...Reasumując, ta 56-letnia Portugalka zgłosiła się w gabinecie z bólem prawego ramienia, spowodowanym, jak wykazało badanie, zapaleniem mięśnia trójgłowego. Na początek zaleca się unieruchomienie i aspirynę. Ciśnienie krwi wynosi 210/115, a obie siatkówki wskazują na długotrwale nadciśnienie. Niestety nie zdołałem przekonać pacjentki o potrzebie ponownego badania i leczenia. Planuje się nawiązanie kontaktu z jej synem, który mówi po angielsku, i z jego pomocą podjadę dalszych kroków w sprawie uregulowania ciśnienia. Kończę dyktować... L.T.C. Dziękuję. Lukę Corey wyłączył dyktafon, zamknął oczy i, odchylony do tyłu, pocierał garb nosa. Promień przedwieczornego słońca padł na róg jego biurka, migotliwą smugą położył się na wzorzystej tapecie gabinetu. Coreya zaprzątała myśl o dwudziestu dwóch osobach, których problemami zdrowotnymi zajmował się tego dnia. Przez dziesięć minut rozkoszował się ciszą, w czym przeszkadzał mu tylko ból w dolnej części kręgosłupa. Ostatnio te cholerne plecy zaczynały mu dokuczać chyba z każdym dniem wcześniej. — Mam trzydzieści sześć lat i połowę życia za sobą — mruknął pod nosem. Wstał, przeciągnął się i rozejrzał po gabinecie, trochę zagraconym, lecz emanującym miłe ciepło. Od czterech lat zajmował ten narożny pokój w sześćdziesięcioletnim domu, podobnym do innych budynków na przylądku Cod. Na umeblowanie gabinetu składało się szerokie, stare dębowe biurko, bardzo miękka niebieska kozetka i sięgający sufitu regał, wypełniony podręcznikami, notatnikami i nieoprawionymi czasopismami. Niskie beżowe krzesło stało na ukos do krzesła za biurkiem, dzięki czemu Lukę nie musiał robić tego, czego bardzo nie lubił — rozmawiać z pacjentem siedzącym po 17 drugiej stronie biurka. Na wprost pojedynczego okna z ośmioma szybkami wisiały na ścianie cztery certyfikaty w czarnych ramkach. Te wypisane ozdobnymi literami dokumenty stwierdzały, że gabinet należy do Lewisa Tylera Coreya III, który ukończył college w Harvardzie w 1963 roku, a szkołę medyczną na Uniwersytecie Missisipi w 1967. Dwa pozostałe certyfikaty poświadczały prawo doktora Coreya do praktyki lekarskiej w stanie Massachusetts i członkostwo Amerykańskiego Zrzeszenia Lekarzy Rodzinnych. W lewej dolnej szufladzie biurka leżał piąty dokument, w oryginalnej kopercie i nieoprawiony, pochwała prezydenta Stanów Zjednoczonych z lipca 1970 roku. Na kopercie, w płaskim czarnym pudełeczku, spoczywał medal ze srebrną gwiazdą i purpurowym sercem. Parominutową ciszę przerwały trzaski i długotrwałe buczenie leżącego na biurku pagera. Buczenie ucichło, po czym rozległ się nosowy, niemal bezpłciowy głos szpitalnej telefonistki: — Doktor Corey proszony jest o telefon na oddział nagłych przypadków. Doktor Corey, oddział nagłych przypadków, proszę. Tu K T Y 817, koniec. Lukę stanął przy oknie i popatrzył na rudzika, zapamiętale skaczącego po trawniku. Następnie z westchnieniem rezygnacji podszedł do biurka, wyłączył pager i podniósł słuchawkę. — Tato, czy mogę skończyć? Ćwiczę już prawie od godziny i jestem zmęczony. — Możesz skończyć, Lukę, jak zagrasz prawidłowo. Ponad tydzień pracujesz nad tą samą fugą i wciąż popełniasz te same błędy. No, a jak tu zostać gwiazdą fortepianowego recitalu pani Hartman, jeśli się nie opanuje prostej fugi Bacha? — Ale, tatku, ja po prostu nie mogę. 18 — Lukę, wiesz, że twoja matka i ja nie chcemy słuchać, jak mówisz „nie mogę". Więc zrób sobie jednominutową przerwę, a potem spróbujemy od początku. — Tak jest. Janet Dibbs była przełożoną pielęgniarek na oddziale nagłych przypadków szpitala w Strathmore i własna praca napełniała ją uzasadnioną dumą. Ponieważ Strathmore leżało na przylądku Cod, normalna liczba jego mieszkańców, wynosząca dziesięć tysięcy, w sezonie letnim wzrastała niemal dziesięciokrotnie. Na oddziale nagłych przypadków proporcjonalnie wzrastała liczba pacjentów, co rokrocznie pociągało za sobą trudności z personelem, które panna Dibbs zawsze potrafiła przezwyciężyć. Jeśli miała jakąś wadę, to tę, że lubiła podkreślać, jak bardzo troszczy się o chorych. Trzydziestojednoletnia i niezamężna Janet była oddana swej pracy, swemu szpitalowi i swoim podopiecznym. Głębokim szacunkiem, graniczącym z miłością, darzyła „dobrych doktorów" — mądrych i współczujących lekarzy — nie miała natomiast litości dla „konowałów", którzy odbębniali robotę albo głośno wyrokowali o życiu i śmierci na podstawie nikłych objawów klinicznych i którym brakowało odwagi, by poprosić o pomoc. Kilka razy Janet otwarcie zakwestionowała zalecenia „konowałów" w obecności innych członków personelu, a przynajmniej raz doniesiono na nią zwierzchniczce pielęgniarek, gdyż poprosiła chirurga o ocenę stanu zdrowia wyjątkowo ciężko chorego pacjenta, nie uzyskawszy zgody jego lekarza. Prawie od dnia swego przybycia do Strathmore Lukę stał się ulubieńcem Janet Dibbs. Jej uczucia zrodziły się i okrzepły podczas ratowania ich pierwszego wspólnego pacjenta, mężczyzny, u którego nastąpiło zatrzymanie akcji serca. Po zastosowaniu elektrowstrząsów rytm serca chorego prawie się unormował. Lukę wydawał odpowiednie polecenia silnym, 19 lecz opanowanym głosem, często akcentując swoje żądania słowem „proszę" i otwarcie komentując poprawne wykonanie zabiegów przez pielęgniarki. Zespół, złożony z trzech pielęgniarek i dwóch lekarzy, zaczął pracować w spokojniejszym rytmie, gdy wtem Susan Carmichael wykrzyknęła: — Panie doktorze Corey, nie słyszę jego ciśnienia. Przed minutą było 90 na 60. — Proszę zwiększyć dopływ kroplówki. — Już to zrobiłam. — Walt, zacznij znów masaż. Panno Dibbs, proszę o wlew z dopaminy. — Tak, panie doktorze. Jakie stężenie? — Słucham? — Dopamina, panie doktorze. Jakie ma być stężenie? Przez parę sekund na sali panowała absolutna cisza, przerywana tylko odgłosami masażu serca i aparatu tlenowego. Lukę, wpatrzony w podłogę, podniósł głowę, lekko ją przekrzywił i powiedział: — Cholera, panno Dibbs, zupełnie zgłupiałem. Czy może mi pani pomóc? — Myślę, że 800 miligramów na 500 centymetrów sześciennych soli fizjologicznej wystarczy. — Doskonale, proszę to zmieszać i podać. Wytrwałości, on sobie poradzi. Po dziesięciu minutach ciśnienie krwi się ustabilizowało. Lukę nie próbował przepraszać za swoją wpadkę. Uśmiechnął się tylko gorzko i zwrócił do Janet Dibbs przy pozostałych członkach zespołu: — Dzięki za wyratowanie z opresji. Oby tylko była pani przy mnie, jak mi się coś stanie. — Oddział nagłych przypadków, panna Dibbs. — Janet, tu Lukę. Co tam masz? — Pięćdziesięciopięcioletnią kobietę, która miała zapaść 20 podczas obiadu z przyjaciółmi. Nie ma tu lekarza, a ty jesteś na liście nocnych dyżurów. — Jaki stan? — Nie reaguje, ciśnienie 230 na 130, oddech 30, a puls 120, regularny. Pewnie udar. — Źrenice? — W położeniu środkowym, równe i reagujące. — Zrób EKG i podaj dekstran. Będę za dwie minuty. Lukę odłożył słuchawkę. Przez chwilę rozcierał sobie plecy, narzucił cienką brązową wiatrówkę i wyszedł tylnymi drzwiami. Zazwyczaj na piechotę przebywał te pięćset metrów z gabinetów lekarskich T. Kennera Putnama i Lewisa T. Coreya do wybudowanego przed piętnastoma laty szpitala. Tego wieczoru jednak śpieszył się do nagłego przypadku, więc postanowił pojechać swoim oldsmobilem z roku 1966, którego jeden z jego przyjaciół nazwał „Kong" po tym, jak bez zadraśnięć wyszedł ze zderzenia, kompletnie skasowawszy nowego dużego forda. Lukę lubił starego, masywnego oldsa, bo mieścił się w nim wygodnie mimo swoich stu osiemdziesięciu ośmiu centymetrów wzrostu i osiemdziesięciu ośmiu kilogramów wagi. Był mężczyzną przystojnym, o nieregularnych, wyrazistych rysach, z wyglądu „początkującym rzezimieszkiem", jak określiła go dawna sympatia. Ponieważ nie używał grzebienia, a proste, brązowawe włosy przeczesywał palcami, zawsze wydawały się zmierzwione, niemal skołtunione. Z taką prezencją i głęboko osadzonymi, niebieskozielonymi oczami najwyraźniej budził instynkty macierzyńskie u kobiet we wszystkich kategoriach wiekowych. Zdawał sobie sprawę, że chcą mu matkować, lecz nie umiał Pogodzić się z faktem, że niejedna uważa go też za mężczyznę Pociągającego fizycznie. Tych talentów i pewności siebie, które Wykazywał na gruncie zawodowym, brakowało mu w kontaktach z kobietami. 21 Drzwiczki starego oldsa po strome kierowcy jak zawsze nie chciały się odblokować. Lukę sięgnął do prawej tylnej kieszeni po kluczyk, przypomniał sobie, że nigdy nie zamyka samochodu, uśmiechnął się do siebie, uniósł nieco klamkę i otworzył drzwiczki. — Co oznacza ta trójka z francuskiego? — Madame Smeeth mnie nie lubi. Chyba nie podoba jej się mój akcent. — Słuchaj, Lukę, pani Smith od dawna uczy francuskiego i jeśli uważa, że masz zły akcent, to pewnie ma rację. Czy po szkole robiłeś dodatkowe ćwiczenia? — Nie. Trenowałem koszykówkę i... — Daj sobie spokój z treningiem. Wiesz doskonale, że tegoroczne oceny będąpo raz pierwszy brane pod uwagę. Czy mamy ci załatwić korepetycje z francuskiego? — Nie. To nie jest konieczne... — Nie sądzisz, Lew, że jesteś zbyt wymagający... — Margaret, wiem, że z trójkami nie można się dostać do college'u. — Spróbuję się poprawić w następnym okresie. — Dobrze, Lukę... i, Lukę... — Słucham? — Jestem zadowolony z tych piątek z pozostałych przedmiotów. Szpitalne oddziały nagłych przypadków, z ich ustawiczną krzątaniną i sztucznym oświetleniem, mają jakiś ponadczasowy charakter. Już same tylko liczne zegary ścienne, porozwieszane w różnych miejscach, pozwalają personelowi snuć domysły, jak mogłoby być w świecie zewnętrznym. Od pierwszych dni praktyki Lukę czuł się swojsko w tym otoczeniu. Dwudziestego pierwszego kwietnia o godzinie 18.15 na oddziale nagłych przypadków szpitala w Strathmore ruch był 22 szczególnie ożywiony. Bezradne wrzaski dziecka, któremu w sali numer 2 zakładano szwy, zlewały się z ciągłymi telefonami, a od czasu do czasu dolatywały zdania typowe dla oddziału ratunkowego: „Można prosić o jak najszybsze przywołanie CBC?", „... cóż, przenieście kogoś, ten człowiek powinien być na oddziale intensywnej opieki...", „Doktorze Clarke, pańska pacjentka leży już w sali numer 5. Jest bard/o zdenerwowana tym długim czekaniem...", „Więc powiedzcie jej, niech idzie do... mniejsza z tym, sam jej powiem". Lukę wszedł przez automatycznie rozsuwające się drzwi, rozejrzał się dookoła i po chwili ruszył do sali numer 6, zarezerwowanej dla najcięższych przypadków. Janet Dibbs regulowała dopływ kroplówki, druga pielęgniarka mierzyła ciśnienie trochę za tęgiej kruczowłosej kobiecie, która bez ruchu leżała na wąskim stole. Lukę obrzucił pacjentkę przelotnym spojrzeniem, po czym lekko się skrzywił i podniósł wzrok na siostrę przełożoną. — No więc? — Od mojego telefonu niewiele się zmieniło. Przywieziona karetką, przyszli jednak jacyś przyjaciele czy krewni. Są w poczekalni. Ona nazywa się Evelyn Samuels. Pięćdziesiąt siedem lat. Brak karty szpitalnej, ale Hazel z recepcji chyba ją zna i twierdzi, że mieszka sama. Lukę szybko badał Evelyn Samuels, co parę sekund zauważał kilka różnych rzeczy i notował je w pamięci, nie przestając rozmawiać z Janet Dibbs. Źrenice 4 milimetry, lekko reagują, nie ma spontanicznych ruchów oczu ani kończyn. Lekkie zesztywnienie szyi. — Co z ciśnieniem? — Skoczyło aż do 250 na 140. Ale tętno spadło do 80, a oddech do 15. —— Wygląda to na krwotok albo kryzys nadciśnieniowy. Daj 300 diazoksyny. Rytm serca regularny. Żadnych szmerów. Płuca czyste. 23 — Pani Olsen, poproszę o oftalmoskop. — Już, panie doktorze. Tętno na tętnicach udowych wyczuwalne, odruch Babińskiego obustronnie dodatni. — Proszę oftalmoskop, panie doktorze. — Dzięki. Poproszę o młoteczek do badania odruchów i sprawdzenie, czemu Janet tak się guzdrze z diazoksyną. Żadnych odruchów. Teraz szyja wydaje się trochę sztywniej sza. Tętno naszyjnych wyczuwalne. Na dnie oka żadnych wylewów, może trochę zamazane krawędzie tarczy nerwu wzrokowego. Naczynia siatkówki zwężone, ale prawie w normie. — Diazoksyna podana, panie doktorze. — Dobrze, zdaje się, że to krwotok. Proszę mi podać półlitrową butelkę mannitolu i sprawdzić, czy Lowenstein dyżuruje pod telefonem. Są już oznaki wzrastającego ciśnienia śród-czaszkowego. — Mam wezwać neurologa? — Tylko pod warunkiem, że będzie to Lowenstein. Tamci dwaj nie byli najlepsi. Och, Janet, powiedz też jej bliskim, że stan jest ciężki. Poproś, niech zaczekają. Wyjdę do nich, jak tylko będę mógł. Lukę wyprostował się nad stołem i skrzywił, bo po raz pierwszy od przyjścia na oddział zdał sobie sprawę z dokuczliwego bólu w plecach. Była teraz 18.45, a zanosiło się na długą noc. Trzeba jeszcze zrobić wieczorny obchód. — Proszę, przyniosłam mannitol. Doktor Lowenstein jest na zebraniu. — Wejście Janet wyrwało Lukę'a z krótkiej zadumy. — Nie podawaj go, dopóki nie zobaczymy, co się dzieje z ciśnieniem. W miarę możności sprawdzaj je co jedną, dwie minuty. Chcę porozmawiać z jej rodziną. Och, i proszę o tackę z cienkimi igłami. Chyba spróbujemy pobrać płyn rdzeniowy, aby sprawdzić, czy nie ma krwotoku. Trzy osoby, dwóch mężczyzn i kobieta, podniosły się na 24 widok Lukę'a i z głębi zatłoczonej poczekalni przeszły za nim do separatki na końcu oddziału. Mężczyźni mieli poważne, zatroskane miny. Kobieta płakała. — Nazywam się doktor Corey. Czy ktoś z państwa jest spokrewniony z panią Samuels? — zapytał Lukę i raptem przypomniał sobie, że na palcu pacjentki nie zauważył obrączki. — Nie, jesteśmy tylko przyjaciółmi. Byliśmy na obiedzie u Evelyn, kiedy dostała zapaści. — Odpowiadał jeden z mężczyzn, w wieku —jak domyślał się Lukę — od pięćdziesięciu pięciu do sześćdziesięciu lat, siwiejący, w niebieskiej sportowej marynarce, bez krawata. — Czy może mi pan powiedzieć, co się właściwie stało? — To było niewiarygodnie nagłe — odparł mężczyzna. — Wyglądała doskonale i chyba świetnie się czuła, gdy wtem złapała się za głowę, pochyliła do przodu i runęła na podłogę. Ani na chwilę nie przestała oddychać, puls miała raczej normalny, więc wezwałem pogotowie. — Czy był to atak? Wie pan, czy zażywała jakieś lekarstwa? — Nic mi o tym nie wiadomo, a przyjaźnimy się od paru lat — odezwał się drugi mężczyzna, z wyglądu czterdziestopięcioletni, zadbany, wypielęgnowany, w jasnożółtym swetrze i muszce. — Mogłaby to wiedzieć jej córka. Ma córkę. Wiesz, gdzie mieszka jej córka, Lii? — Jak ona się czuje, panie doktorze? — Kobieta imieniem Lii miała zapewne czterdziestkę, lecz wyglądała o dziesięć lat starzej. Była bardzo wymalowana. — Naszym zdaniem miała udar; najprawdopodobniej jakiś krwotok. Robimy wszystko, co się da, ale w tej chwili nie wygląda to dobrze. — Jej córka Karen pracuje w opiece społecznej w Nowym Jorku. Nie wiem, gdzie mieszka, ale Evelyn wciąż o niej mówi. Przyniosłam torebkę Evelyn. Może w portfelu znajdziemy adres Karen. 25 Lukę brał właśnie portfel do ręki, kiedy Janet Dibbs wetknęła głowę do pokoju. — Panie doktorze, czy może pan przyjść natychmiast? Oddał portfel kobiecie. — Proszę, niech pani poszuka czegoś o jej córce. Wrócę, jak tylko będę mógł. Janet mówiła bez przerwy, idąc z nim szybko do sali numer 6. — Lewa źrenica powiększyła się, jest dużo większa od prawej, ciśnienie spadło do stu dwudziestu, tętno zaledwie pięćdziesiąt i oddech też zwolniony. — Podłącz mannitol i przetaczaj możliwie szybko. Musimy podjąć próbę zmniejszenia obrzęku mózgu. Po założeniu kroplówki proszę o podanie jej dwunastu miligramów deksame-thasonu i założenie cewnika. A jeśli to katoliczka, Janet, wezwij księdza. Lukę przejrzał wyniki badań Evelyn Samuels i utwierdził się w przekonaniu, że ciśnienie śródczaszkowe rośnie dość szybko. Ponieważ nie dało się zrobić wiele więcej, pozostała mu tylko nadzieja, że zalecone przez niego środki zahamują proces. Przez dwie minuty stał i wpatrywał się w kobietę, która całkowicie zaprzątała jego myśli i pochłaniała energię. Zaledwie godzinę wcześniej nawet jej nie znał. Sądząc na pierwszy rzut oka, w młodości musiała być śliczna. Mimo nadwagi twarz miała dość szczupłą i delikatną, co podkreślały czarne włosy, przycięte do ramion. Spod plastikowej maski tlenowej przebijała cienka kreska różowawej szminki, a w każdym uchu tkwił kolczyk z perłą. Poza tym pacjentka nie miała żadnej biżuterii. Dopiero w tym momencie Lukę zauważył jej lewy nadgarstek i zastanowił się, ile razy, będąc lekarzem, przeoczył jakiś ważny znak szczególny, w rodzaju zniekształconej kończyny, bo skupiał ^ię na tym, co w danej chwili dolegało choremu. Kobieta 26 miała przegub ręki owinięty plastrem-przylepcem szerokości około czterech centymetrów. Lukę już zamierzał go zerwać, gdy Janet wniosła na tacy cewnik i zabrała się do roboty. — Kobieta w separatce znalazła chyba jakieś informacje o córce tej pani — powiedziała. — Pójdź tam, jeśli masz ochotę. Ja dopilnuję tu wszystkiego. Lukę obrzucił spojrzeniem plaster na ręce, postanowił go zdjąć przy pierwszej okazji i przeszedł do separatki, gdzie kobieta imieniem Lii, już z suchymi oczami i poprawionym makijażem, trzymała wystrzępiony kartonik. — Jest — powiedziała. — „W razie wypadku proszę zawiadomić pannę Karen Samuels, 888 West 57th Street, Nowy Jork, 1-212-877-4982". Kiedy Lukę brał kartkę, jeden z mężczyzn zapytał: — Jak ona się czuje? — Niedobrze. Wciąż jest nieprzytomna, ale robimy wszystko, co w naszej mocy. — Myśli pan, że na coś byśmy się tu przydali? — Jeśli chcą państwo zaczekać, proszę bardzo, ale w takich przypadkach trudno cokolwiek przewidzieć. Mogą też państwo zostawić swój numer telefonu. Zadzwonię, jak tylko nastąpi zmiana. — Dziękujemy, panie doktorze, tak będzie najlepiej. — Jesteś zajęty, Lukę? Czy mogę wejść? Chciałabym chwilkę z tobą porozmawiać. — Oczywiście, mamo, właśnie kończę tę cholerną chemię. Jeszcze cztery miesiące i będzie po wszystkim. Przynajmniej po szkole średniej. — Lukę, wiesz, że ciebie i Elizabeth kocham nad wszystko na świecie. — Naturalnie wiem o tym, mamo, i my też cię kochamy was oboje. — Ostatnio prawie nie rozmawiam z ojcem. 27 — To przez ten przeklęty college, mamo. Tata nie potrafi chyba zrozumieć, że... — Wiem, co się dzieje. Lukę, twój ojciec i ja jesteśmy małżeństwem od ponad dwudziestu lat. Ja najlepiej wiem, jaki potraf i być zawzięty i uparty. Od dnia twych narodzin chce dla ciebie tylko tego, co uważa za najlepsze... — Tak, mamo, ale to, co on uważa za najlepsze, niekoniecznie jest... — Zaczekaj, Lukę. Pozwól mi skończyć. Chcę tylko, abyś zrozumiał, że on kocha cię tak samo jak ja. Oczywiście poczuł się dotknięty, kiedy nie skorzystałeś z możliwości wcześniejszego rozpoczęcia studiów na Harvardzie. To jego uczelnia. Po prostu zakładał, że... — Na tym polega trudność. Zawsze zakłada, nie pytając mnie o zdanie. Czasami przyłapuję się na tym, że nie robię czegoś, na co mam ochotę, tylko dlatego, że on na to nalega. — I to dotyczy również college'u? — No... tak czasem myślę. —- Więc co zamierzasz? — Chyba od początku planowałem, że prędzej czy później przyjmę propozycję z Harvardu. — Jak mówiłam, twój ojciec jest uparty. Dobranoc, Lukę. — Zrobię to tylko dlatego, że ja chcę tam studiować. Dobranoc, mamo. Po powrocie do sali numer 6 Lukę spojrzał najpierw na Evelyn Samuels, która leciutko poruszała prawą ręką i obiema nogami, potem na Janet, wpatrzoną w niego z uśmiechem i podziwem. — Źrenice zmalały i trochę reagują na światło — oznajmiła. — Ruchy zaczęły się jakieś dwie minuty temu. Jeszcze jedno cudowne wyleczenie? 28 — Wątpię. — Lukę znów oglądał przez oftalmoskop siateczkę tętnic i żył na dnie oka Evelyn Samuels. — Spróbujmy pobrać trochę płynu rdzeniowego, a później postaram się złapać jej córkę w Nowym Jorku. Teraz proszę o pomoc. We dwoje ostrożnie przewrócili pacjentkę na lewy bok. Pielęgniarka jednym ramieniem przyciągała kolana Evelyn, drugim szyję, aby wygiąć jej plecy i ułatwić dostęp do przestrzeni między kręgami. Lukę przetarł skórę i wstrzyknął małą ilość nowokainy, na wypadek gdyby pacjentka poczuła ból. Następnie zmierzył położenie dwóch przylegających do siebie kręgów, gładko wbił cienką igłę i uśmiechnął się pod nosem, kiedy poczuł pierwsze, a następnie drugie ciche pstryknięcie. Krople płynu rdzeniowego spływały szybciej niż zwykle, blado-czerwone, a nie krystalicznie czyste, jak powinny. Kiedy dziesięć skapnęło do małej szklanej probówki, Lukę wyciągnął igłę. — Zabieram to do laboratorium — powiedział. — Wygląda kiepsko. — Na oddziale intensywnej opieki nie ma wolnych łóżek, Lukę. Możemy ją tu jeszcze jakiś czas zatrzymać? — Pewnie, dozuj mannitol mniej więcej po dwieście centymetrów sześciennych na godzinę. Spróbuję dodzwonić się do jej córki, potem zrobię wieczorny obchód, jeśli mi się uda. — Zamówić ci jakąś kolację? — Nie, dzięki. Przegryzę coś na jednym z pięter. Poza tym — dodał z uśmiechem — nie chcę jeść kolacji przed lunchem. Dopiero na drugim piętrze, czekając w pokoju lekarskim na połączenie z Nowym Jorkiem, przypomniał sobie o plastrze na nadgarstku. — Przykro mi, ale Karen wyjechała na weekend. Mówi jej współlokatorka Jackie. Czy mam coś przekazać? — Jackie, tu doktor Lewis Corey z przylądka Cod. Dzwonię, bo matkę Karen przywieziono do tutejszego szpitala. Podejrzewam rozległy zawał. 29 — O mój Boże. Czy ona, to znaczy, czy będzie... — Nie wiem. Może mi powiesz, jak mógłbym się skontaktować z Karen? — Nie, nie mam pojęcia. Jest na jakiejś farmie w Connecti-cut. Nie znam nawet nazwisk jej przyjaciół, z którymi pojechała. — Posłuchaj. Może jutro spróbujesz zadzwonić do niej do pracy i spytać, czy nie wiedzą, gdzie jest. Powiedz jej, żeby przyjechała na przylądek Cod albo zatelefonowała do doktora Lewisa Coreya, numer kierunkowy 617, potem 526-2990. — Panie doktorze, widziałam panią Samuels tylko raz, ale była dla mnie naprawdę miła. Czy mógłby pan zadzwonić później i powiedzieć mi, jak ona się czuje? — Oczywiście, Jackie. A ty się postaraj odnaleźć Karen, dobrze? — Postaram się. Do widzenia panu. — Do widzenia. Nie wszyscy lekarze robią w szpitalu obchód wieczorny, tak jak poranny. Często nie jest to właściwie konieczne albo możliwe. Lukę przywykł do wieczornych obchodów podczas praktyki w Szpitalu Miejskim w Bostonie. Lubił traktować obchody poranne roboczo, wieczorne zaś towarzysko: przystawał i upewniał się, czy pacjenci są przygotowani na noc, odpowiadał na ewentualne pytania ich bądź ich krewnych. Kiedy rozpoczął samodzielną praktykę i został wspólnikiem czcigodnego Kena Putnama, co wieczór robił obchód w szpitalu. Z biegiem lat jednak rosnąca liczba pacjentów i związany z tym nawał pracy zmusiły go do ograniczenia się do dwóch obchodów tygodniowo albo do weekendowych dyżurów „pod telefonem", pełnionych za siebie, wspólnika i jeszcze jednego lekarza ogólnego. Do dziewiątej zdążył zobaczyć dziesięciu pacjentów i pozostało mu jeszcze czterech, kiedy poproszono go o telefon na oddział nagłych przypadków. Janet, która podniosła słuchawkę, nie kryła entuzjazmu. 30 — Ocknęła się, Lukę. Nasza pani się ocknęła. Najpierw spytała o Karen, potem o lekarza. Ciągle coś mamrocze o kluczu. — Już idę. — Och, Lukę, po co ma ten plaster na ręce? — Nie wiem. Czekaj, może się dowiemy. W zadziwiającym przypływie energii Lukę zbiegł po schodach na oddział nagłych przypadków, przeskakując po trzy stopnie na raz. Plecy jakby przestały go boleć, a utykanie, zawsze trochę widoczne na równych powierzchniach, przestało rzucać się w oczy, gdy złapał za poręcz. Teraz na oddziale panował o wiele większy spokój. Lukę mijał po drodze gipsownię, gdzie przystanął i pośmiał się w duchu z ortopedy Johna Nowaka, który z twarzą i ramionami upstrzonymi gipsem, nucąc fałszywie, wygładzał gips na ręce chłopca w dresie ligi dziecięcej. Nowak spojrzał na drzwi i ruchem głowy wskazał dziewięcioletniego pacjenta. — Zanim ten wałkoń przejdzie do ligi młodzieżowej, musimy go nauczyć, jak się robi uniki przed wysokimi piłkami — powiedział. — Co, Lukę? — Lukę uśmiechnął się do kolegi, mrugnął do pacjenta i przeszedł do sali numer 6. Janet czekała na niego przy drzwiach. — Jest teraz żwawsza, Lukę — zapewniła. — Nadal nie rusza lewą ręką. Spytałam, dlaczego ma ten plaster, ale nie chce mi powiedzieć i nie pozwala go dotknąć. — Przysłali już wynik badania płynu rdzeniowego? — Tak. Zaczekaj. Mam gdzieś tę kartkę. O, jest. — Z kieszeni fartucha wyciągnęła plik papierów. — Włożyłam ją między rozkład dyżurów na oddziale w przyszłym miesiącu a listę sprawunków. Cukier 50, proteiny 140, białe komórki 30, czerwonych tak dużo, że nie dało się ich policzyć. Lukę słuchał z lekkim grymasem, ale nic nie mówił, dopóki nie podszedł do Evelyn Samuels. Choć niewątpliwie odzyskała przytomność, jej wygląd nie napawał go optymizmem. Prócz 31 zwiotczenia lewego ramienia zauważył wyraźne obwiśnięcie lewego policzka i zdecydowaną asymetrię źrenic, z których prawa była zauważalnie większa od lewej. Pacjentka miała oddech ciężki, płytki i dość szybki, skórę bladą, białą niemal jak ciasto. Lukę pomyślał, że prawie na pewno nie przeżyje tego wylewu krwi do mózgu. Skinieniem głowy dał znak Janet, która po czterech latach współpracy zrozumiała i wyszła cicho, zamykając za sobą drzwi. Lukę przyciągnął stołek, po czym usiadł tak, aby Evelyn Samuels mogła widzieć jego twarz. Celowo ulokował się z jej prawej strony, bo wiedział, że na skutek wylewu prawdopodobnie całe lewe pole widzenia jest zamazane. Przemówił powoli, głosem nieco donośniej szym niż zwykle. Odpowiadała chrypliwie i z przerwami, z trudem formułując poszczególne słowa. — Proszę pani, jestem doktor Corey. Znajdujemy się na oddziale nagłych przypadków szpitala w Strathmore. — Doktorze... Corey. Co... co się stało? — Zasłabła pani w domu. Chyba to był wstrząs... wylew. Proszę, niech się pani nie boi. Rozumie pani, co mówię? — Panie doktorze... Wstrząs? Czy... ja... umieram? Przez wiele lat szkolenia i praktyki Luke'owi nieraz zadawano to pytanie, nigdy jednak w takiej sytuacji. Zawsze miał czas się wykręcić, a przynajmniej zyskać pewność, jak dużo pacjent naprawdę chce wiedzieć. Miał czas na tłumaczenie, na różne „może" i „przypuszczalnie", wnoszące element nadziei. Co nie znaczy, że robił nadzieję, kiedy jej nie było. W przypadkach zaawansowanego raka często mówił pacjentom, że nie da się zrobić nic więcej, jak tylko możliwie skutecznie uśmierzać ból. W tej dziedzinie medycyny, a właściwie życia, zawsze czuł się nieswojo. Po z górą dziesięcioletniej praktyce lekarskiej wciąż jeszcze nie potrafił rozstrzygnąć kwestii, czy w ogóle ma prawo okłamywać pacjenta. Niekiedy to robił. Ale tej nocy nie mógł. — Proszę pani, atak był ostry — powiedział. — Robimy 32 wszystko, co w naszej mocy. Obecnie rokowania nie są dobre. Próbowałem się dodzwonić do Karen. Nie ma jej w domu. Liczę, że odezwie się trochę później, może jutro. Rozumie pani? — Rozumiem... proszę... klucz... wszystko... to jest wszystko... proszę... Karen... muszę oddać klucz Karen... wszystko... nikomu innemu... proszę oddać go Karen... — Jaki klucz, proszę pani? Gdzie jest klucz? Wymawiała słowa z coraz większym trudem i coraz ciszej, toteż Lukę musiał przyłożyć ucho do jej ust. — Plaster... plaster na mojej ręce. Prędko oderwał plaster i pod nim, na wewnętrznej stronie nadgarstka, znalazł klucz z brązu. Włożył go do kieszeni, plaster wyrzucił do śmieci. Kiedy znów odwrócił się do pacjentki, oczy miała zamknięte, oddech powolny i płytki. — Evelyn... słyszysz mnie, Evelyn? — Mówił jej niemal do ucha, trzymając ją za prawą rękę. — Evelyn, jeśli mnie słyszysz, proszę, uściśnij moją rękę. — Wciąż oddychała powoli, lecz nie reagowała. Lukę spojrzał na zegar nad drzwiami. Była 22.15. Janet piła kawę przy stoliku pielęgniarek. Obok, przed pustym krzesłem, stała filiżanka dla Lukę'a, z czarną kawą i niewielką ilością cukru. Lukę usiadł i wpatrzył się w wystygły już płyn, jakby z niego chciał wyczytać odpowiedź. Droga Mamo i Tato, Po tych dwóch latach, kiedy mogłem dzwonić albo wpadać do Was, jakoś dziwnie jest pisać aż z Maryland. Wczoraj profesor filozofii zatrzymał mnie po wykładzie, aby zapytać, czy ten doktor Lewis Corey, właśnie mianowany dyrektorem Krajowego Instytutu Zdrowia, to mój ojciec. Najpierw o mało go nie poprawiłem i nie powiedziałem, że mój ojciec jest dziekanem w szkole medycznej! Boże, tak wiele dokonałeś. 33 Tutaj idzie mi dość dobrze. Końcowe egzaminy za tydzień, jedyny, do którego naprawdę wkuwam, to fizyka. Jest gorsza niż kiedyś francuski! Mam dla Was złą i dobrą wiadomość. Najpierw ta zła. Nie przyjadę w lecie. Projekt, w którym uczestniczę w tutejszym ośrodku młodzieżowym, naprawdę rusza i obiecali płacić mi pensję, jeśli będę dalej pracował z dzieciakami w czasie wakacji. Wiem, jak bardzo chcieliście mieć Elizabeth i mnie w domu, ale przynajmniej ona będzie z Wami. Teraz dobra nowina. Zaczynam całkiem povmżnie myśleć o studiach medycznych i postanowiłem zrobić przynajmniej kurs wstępny. To znaczy, jeśli zdam fizykę! Widząc biedę i choroby dzieciaków w podupadłej części śródmieścia, postanowiłem, że spróbuję coś w tej sprawie zrobić. Od podjęcia teraz ostatecznej decyzji powstrzymuje mnie w pierwszym rzędzie myśl o tym, że będą do mnie przykładać miarę niewiarygodnych osiągnięć mojego ojca. Jeden doktor Lewis T. Corey na świecie to prawie aż za dużo... co, na litość, zrobiliby z dwoma! No, muszę się uczyć. Przy okazji informuję, że chodzę z całkiem niezwykłą kobietą, SarąRosen. Mam nadzieję, że kiedyśjąpoznacie. Ucałowania dla Was i dla Elizabeth Lukę Po sprawdzeniu, jak się czuje Evelyn Samuels, Janet wróciła do dyżurki pielęgniarek. — Bez większych zmian — powiedziała. — Ciśnienie w dalszym ciągu 100 na 60. Prawa źrenica mniej więcej taka sama, lewa jednak wydaje się teraz szersza. Co sądzisz? — Nie wiem. Gdyby do rana nic się nie zmieniło, myślałem o wysłaniu jej na neurochirurgię w Bostonie. Ale chyba nie będziemy mieli kłopotu z podejmowaniem tej decyzji. 34 — Czy wpadłeś na to, o jakim kluczu mówiła? — Tak, mam go. — Co? — Właśnie ten klucz miała przylepiony plastrem do ręki. — Klucz do czego? — Nie mam pojęcia. — Niesamowite! Chcesz powiedzieć, że przez cały czas nosiła klucz pod plastrem? — Tak sądzę. — Zagadkowe! Co zamierzasz z nim zrobić? — Chyba oddam go jej córce. Janet na chwilę odwróciła oczy od Lukę'a i spojrzała na zegar ścienny. Machinalnie odgarnęła z czoła kosmyk brązowych włosów, oparła łokieć na ladzie, a głowę na ręce. — Wychodzę za piętnaście minut, Lukę. Jedź ze mną. Zrobię ci jakiś obiad i... Przerwał jej z nutą irytacji w głosie. — Janet, już to przerabialiśmy ostatnim razem. Po prostu nie mogę. — Nic się nie musi stać. Zwyczajny miły obiadek. — Do diabła, Janet, proszę, nie traktuj mnie jak głupka. Podniósł głos na tyle, że jedna z pielęgniarek w drugim końcu oddziału oderwała wzrok od pracy. Janet mówiła szeptem: — Posłuchaj, Lukę, nie chciałam cię zirytować. Ale każdemu potrzebny jest ktoś bliski, a ja nie chcę, żebyś myślał, że się czegoś po tobie spodziewam. Na pewno we właściwym czasie wszystko ci się jakoś ułoży. W jego tonie było teraz więcej zmęczenia niż irytacji. Odpowiedział już na stojąco. — Posłuchaj, doceniam twoje zaproszenie. Naprawdę. Może następnym razem. Tak czy owak, zamierzam jeszcze tu zostać i zobaczyć, co będę mógł zrobić dla Evelyn. Z tymi słowami odwrócił się i poszedł do sali numer 6. Janet 35 patrzyła za nim, dopóki nie znikł jej z oczu, po czym skierowała się do świetlicy na tyłach oddziału, aby przy wyjściu podpisać listę. Kto to będzie, Lukę? — zastanawiała się w duchu. — Nie ty, dziecino, to pewne — odpowiedziała sobie na głos. — Nie ty. Evelyn Samuels odeszła cicho. O 1.30 Joan Porter, pełniąca nocny dyżur, obudziła Lukę'a, który zapadł w lekki sen na małej kanapce w świetlicy. — Panie doktorze, od dwudziestu minut nie mogę wyczuć pulsu u pani Samuels. Kiedy Lukę wstawał, przeszył go ostry ból w plecach, spowodowany tkwiącym głęboko kawałkiem metalu. Joan Porter, fachowa, choć niezbyt rozgarnięta starsza pielęgniarka, zareagowała po matczynemu. — Źle się pan czuje? Czy coś podać? — Nie, nic mi nie jest — odparł. — Ta kanapka nie poprawia postawy. Może jednak poproszę o dwie aspiryny. Łyknę je, ale najpierw zajrzę do sali. Od drzwi popatrzył na Evelyn Samuels. Leżała z zamkniętymi oczami, nieruchomo, tylko co piętnaście sekund jej pierś unosiła się w płytkim oddechu. Lukę usiadł przy chorej, ujął jej dłoń obiema rękami i oparł na nich czoło. Po dwóch minutach przestała oddychać. Jeszcze parę minut siedział na sali, a następnie wolno wrócił do Joan Porter. Łyknął dwie aspiryny, które mu podała. — W jakim wieku są pani dzieci? — zapytał markotnie. — Jedno jest w college'u, June ma szesnaście lat, a najmłodsze prawie dziesięć. — Czy któreś z nich chce zostać lekarzem? — Steven, ten w college'u. Ciągle o tym mówi. Dlaczego pan pyta? — Ze zwykłej ciekawości — odparł Lukę. — Niech pani 36 powie Stevenowi, że zapraszam go do mojego gabinetu, jak tylko przyjedzie do domu. — Bardzo pan jest miły, panie doktorze. Dziękuję. Na pewno będzie zachwycony. Och, panie doktorze? Przykro mi z powodu pani Samuels. — Taak. — Kiwnął głową. — Mnie chyba też. Poczłapał do telefonu, aby zadzwonić do Nowego Jorku. Współlokatorce Karen Samuels powiedział, że ciało pani Samuels pozostanie w szpitalu, dopóki Karen nie załatwi formalności. Zastanawiał się, czy nie wspomnieć o kluczu, ale w ostatniej chwili się rozmyślił. Następnie zadzwonił do miejscowego lekarza sądowego, który zgodził się z rana zobaczyć ciało i wystawić akt zgonu. Po podziękowaniach i pożegnaniu nocnej zmiany pojechał się przespać. Za pięć i pół godziny miał wrócić na poranny obchód i przystąpić do całodziennej pracy. Piętnaście minut wcześniej niż radio z budzikiem wyrwało go ze snu kilka głośnych grzmotów. Przewrócił się na drugi bok i popatrzył przez okno na ścianę deszczu, znoszonego przez wiatr znad Green Lakę w stronę domu o spadzistym, sięgającym niemal do ziemi dachu, gdzie od trzech lat mieszkał. Spał w większej z dwóch sypialni na poddaszu nad salonikiem i jadalnią, które tworzyły literę L. Okno na wprost łóżka wychodziło na wschód, dzięki czemu mógł oglądać malownicze wschody słońca nad jeziorem. Tego piątkowego rana jednak wschód wcale nie był malowniczy. Rytmiczny łomot ulewy nieuchronnie wprawiał Lukę'a w cie-Pfy, pogodny nastrój. Znalazł w radiu muzykę kameralną. Haydn, pomyślał. Ogolił się i poddał ciężkiej próbie skompletowania stroju. Sara zawsze mu dokuczała, że dobiera paski do kratek i gryzące się kolory. Metodą prób i błędów opracował bezpieczny system, który polegał na wieszaniu strojów w róż- 37 nych odcieniach brązu z jednej strony szafy, a w odcieniach niebieskich z drugiej. Przypadkowa czerwona koszula albo zielony sweter nieodmiennie trafiały do szafy w holu, skąd wyciągał je rzadko, jeśli w ogóle to robił. Widząc potoki deszczu za oknem, Lukę uśmiechnął się i dokonał dramatycznego wyboru rzeczy niebieskich. Już ubrany, podniósł zmięte spodnie, które miał na sobie poprzedniego dnia, i wysypał na łóżko zawartość kieszeni: dwa szpitalne pióra, portfel, bilon, trzy różowe kartki z wiadomością, że ktoś dzwonił, i stary zaśniedziały klucz. Dopiero po upływie pół minuty przypomniał sobie przebieg wczorajszych wydarzeń i wziął do ręki klucz. — Pewnie klucz do Samuelsowskich Klejnotów Rodzinnych — powiedział na głos, choć równocześnie zauważył, że pasuje on raczej do drzwi niż do kasy pancernej. Podrzucał go w górę, próbował złapać za swoimi plecami, a tymczasem zastanawiał się, gdzie mógłby schować to coś, co jego nieszczęsna pacjentka nazwała „wszystkim". Już miał położyć klucz w tekowym puzderku na komodzie, kiedy w szafie na półce, pod kilkoma innymi grami, spostrzegł krawędź składanej jak pudełko szachownicy. Ukradkowo zerknął przez ramię, otworzył szachownicę, włożył klucz między figury i odstawił pudełko na półkę. W nieprzemakalnym płaszczu z kapturem wyruszył do szpitala. Tego popołudnia Janet Dibbs spóźniła się do pracy o całe godziny. Utknęła w swoim camaro na zalanym odcinku drogi. Susan Carmichael pobiegła ją przywitać. — Nic ci nie jest? Nikt z nas nie pamięta, kiedy ostatni raz tak się spóźniłaś. Dzwoniłam do ciebie i... — Nie, nic mi nie jest — odparła Janet. Jej irytacja ulotniła się na widok takiego zatroskania personelu. — Nic jeszcze nie 38 zrobili z tą cholerną studzienką na Seaview. Ktoś się kiedyś w tej kałuży utopi. Susan zniżyła głos do szeptu. — Słuchaj, przyszedł mężczyzna i pyta o tę pacjentkę doktora Coreya, którą zajmowałyśmy się wczoraj wieczorem. Prosiłam go, żeby zaczekał w separatce. — O panią Samuels? Na którą salę ją przeniesiono? — Chodzi o to — wyjaśniła Susan zdyszana — że zmarła około drugiej nad ranem. Na naszym oddziale. Nie powiedziałyśmy mu tego. — A kto to taki? — Chyba przyjaciel. Podobno był tu wczoraj i doktor Corey obiecał do niego zadzwonić, jeśli jej stan ulegnie zmianie. Może zapomniał albo uważał, że jest za późno. — Pewnie śpieszyło mu się do domu — odparła Janet z nutką goryczy. I wzruszając ramionami, dodała: — Cóż, i Luke'owi wolno coś spieprzyć tak jak każdemu z nas. Jest w separatce? — Susan kiwnęła głową. — Dobrze, pójdę z nim porozmawiać. — To cwaniak — wyrwało się Susan, kiedy Janet wieszała płaszcz nieprzemakalny. Janet odwróciła się, przygładziła troszkę wymięty przód fartucha i uśmiechnąwszy się do przyjaciółki, poszła do mężczyzny. — Przepraszam. — Natychmiast zauważyła, że w słowach Susan nie było przesady. — Nazywam się Dibbs. Czy mogę w czymś pomóc? — O tak, proszę. Próbuję się dowiedzieć o panią Evelyn Samuels. Przywieziono ją tu wczoraj wieczorem z... chwileczkę. Czy to nie pani się nią zajmowała? — Niski, łagodny głos pasował do elegancko ubranego, wykwintnego mężczyzny. Serce Janet zabiło szybciej na widok jego wyrazistych rysów i ciemnoniebieskich oczu. Ma około czterdziestki, pomyślała; nie, może czterdzieści pięć lat, poprawiła się na widok kędzierzawych czarnych włosów, przyprószonych siwizną. 39 — Tak — odparła — prawie cały wieczór ratowaliśmy ją z doktorem Coreyem. Robiliśmy wszystko, co w naszej mocy. Zmrużył oczy i leciutko podniesionym głosem zapytał: — Co pani powiedziała? Janet nagle straciła głowę, świadoma własnej nieporadności. Usiadła i spróbowała się opanować. — Przykro mi... panie... — zaczęła po chwili. — Spear, nazywam się Jim Spear. — Oddychał szybciej, wychylony w stronę Janet. — Przykro mi, panie Spear — podjęła. — Pani Samuels zmarła około drugiej nad ranem. Doktor Corey i ja robiliśmy, co się dało, aby ją uratować, ale wylew był po prostu zbyt rozległy. — Psia kość — syknął z zaskakującą pasją. — Naprawdę mi przykro. Byli państwo bardzo zaprzyjaźnieni! — spytała Janet. Spear ukrył twarz w dłoniach, ale panował już nad głosem, który odzyskał dawną łagodność. — Bardzo. Niedługo mieliśmy się pobrać. — Och, to dla pana straszne. — Janet próbowała sobie wyobrazić, jakim sposobem Evelyn Samuels złapała mężczyznę tak przystojnego, a w dodatku o tyle od niej młodszego. — Jeśli mogłabym w czymś pomóc... — Czy zawiadomiono jej córkę? Wczoraj wieczorem daliśmy lekarzowi numer telefonu. — Próbował dzwonić, nie wiem jednak, czy zastał ją w domu. Może pan go spytać. — Spytam. To będzie okropny cios dla Karen. Były z matką bardzo zżyte. — Takie odniosłam wrażenie. Pani Samuels po odzyskaniu przytomności wciąż o nią pytała. Spear drgnął. — Odzyskała przytomność? — zapytał. 40 — Tak, pomyśleliśmy wtedy z doktorem Coreyem, że może z tego wyjdzie. Tyle że wylew... — Czy coś mówiła? — przerwał jej Spear. — Pytała o mnie czy o coś? Janet pożałowała mężczyzny i spróbowała powiedzieć coś, co ukoiłoby jego ból. — Tak, słyszałam, jak wymawia pana imię. Kilka razy. Doktor Corey rozmawiał z nią dłużej niż ja, ale zdecydowanie słyszałam, jak pyta o pana. O pana, Karen i klucz. O niczym więcej nie mówiła. — Klucz? — Spear popatrzył w oczy Janet, której znów szybciej zabiło serce. — Tak, klucz przylepiony plastrem do nadgarstka. Dała go doktorowi Coreyowi z prośbą o doręczenie jej córce. Ale po co go tam przylepiła? Spear z uśmieszkiem nachylił do Janet i powiedział: — Och, ten klucz. Był do skrzynki, którą trzymała pod łóżkiem. Pełnej starych pamiątek rodzinnych, jak mi się zdaje. Evelyn podchodziła do tych spraw sentymentalnie i zawsze powtarzała, że to jedyny klucz, więc nie chce go zgubić. Janet odwzajemniła uśmiech, przekonana, że tym razem poradziła sobie lepiej. — Cóż, u doktora Coreya klucz na pewno jest bezpieczny. Jeśli skontaktuje się pan z jej córką, może pan powiedzieć, żeby zadzwoniła do jego gabinetu. — I dodała: — Ciekawa jestem, czy przylepi go sobie do nadgarstka jak matka? — Wątpię — odrzekł Spear z uśmiechem. — Karen jest o wiele bardziej praktyczna i mniej romantyczna od Evelyn... od zmarłej. — Odwrócił oczy. — Niech pan posłucha — powiedziała Janet. — Teraz muszę wracać do pracy. Gdyby pan chciał jeszcze porozmawiać, o szóstej mam przerwę na kolację. — Miło się z panią rozmawiało, panno Dibbs... — Janet — wtrąciła. 41 — Janet. — Obrzucił ją ciepłym spojrzeniem. — Naprawdę doceniam to, że opowiedziałaś mi o śmierci Evelyn, i bardzo chętnie porozmawiam z tobą kiedy indziej, ale teraz pojadę do jej domu i zacznę porządkować sprawy, robić przygotowania do pogrzebu. — Znowu odwrócił oczy. — Zawsze służę pomocą. Jestem w książce telefonicznej. — Wstała, ceremonialnie uścisnęła mu rękę, po czym wróciła na oddział. Spear jeszcze przez kilka minut siedział i gratulował sobie,-że zdecydował się wrócić do szpitala. Nawet się nie spodziewał zdobyć aż tylu informacji od tej dobrze zbudowanej pielęgniarki. Od 2.30 rano próbował ustalić, czy Evelyn z kimś rozmawiała. To wtedy dyżurna pielęgniarka, co godzina odbierająca jego telefony, poinformowała go o śmierci pacjentki. Z pożądliwym uśmiechem na zaciśniętych wargach pomyślał: „Jak tylko będę miał w garści klucz, przelecę pannę Janet Dibbs. Co za fantastyczne cycki!". Kenner Putnam przez ponad dwadzieścia lat był na przylądku Cod lekarzem pierwszego kontaktu, zanim nawał pracy i bóle w klatce piersiowej zmusiły go do poszukania młodego współpracownika. Do znudzenia opowiadał historyjki o Strathmore przed wybudowaniem szpitala i z trzema zaledwie lekarzami. Słowa doktora Kena: „Myślicie, że wam ciężko...", stanowiły w towarzystwie sygnał do wysłuchania długiej opowieści albo do opuszczenia pokoju pod jakimś pretekstem. Mimo zamiłowania do tych wspominków Putnam był dociekliwym klinicystą i co wieczór godzinę poświęcał na czytanie czasopism medycznych. Był też najskuteczniejszym i najpotężniejszym politykiem w swoim zawodzie, dwukrotnym prezesem Okręgowego Towarzystwa Lekarskiego, często wymienianym jako kandydat na to samo stanowisko na szczeblu stanowym. Do jego ulubionych dewiz należała ta: „Nigdy nie rób sobie 42 z kogoś wroga, zanim się upewnisz, że nie będzie ci potrzebny jako przyjaciel". Nikt ze znajomych Putnama i jego młodego współpracownika nie potrafił w pełni zrozumieć, jakim cudem pozostali w tak dobrych stosunkach zawodowych przez cztery lata. Elegancki, gadatliwy Putnam zasadniczo się różnił od Lukę'a Coreya, posępnego abnegata i niezdary. Udało im się to jednak, głównie dzięki temu, że darzyli się szacunkiem, Lukę zaś chętnie odciążał starszego lekarza w pracy. W ten piątkowy wieczór Putnam tuż przed szóstą przeszedł krótkim korytarzem do gabinetu Lukę'a. Sprawiał wrażenie niezwykle poszarzałego i zmęczonego i rzeczywiście chwilę wcześniej rozpuszczał pod językiem tabletkę nitrogliceryny. Lukę zamknął sfatygowaną brązową teczkę, pełną artykułów do przeczytania i historii choroby do podyktowania, po czym z wyraźną troską odezwał się do wspólnika: — Dobrze się czujesz, Ken? Wyglądasz dość mizernie. — Nie dolega mi nic takiego, czego nie dałoby się wyleczyć mocnym burbonem — odparł Putnam mniej zawadiacko niż zwykle. — Znów ta angina, prawda? Moim zdaniem, Ken, naprawdę powinieneś... — Bzdura — przerwał mu Putnam. — Ty się zajmij hydrauliką i ogrodem, ja się zajmę leczeniem. — Ale, Ken... — Żadnych ale. Teraz wracaj do domu, do kobiety, z którą zamierzasz przehulać dzisiejszy wieczór, a ja zrobię obchód w szpitalu. — Putnam wymówił ostatnie słowo lekko podniesionym głosem i umilkł na chwilę, jak zawsze, kiedy miał o coś poprosić. — Ach, mógłbyś załatwić za mnie jedną drobną sprawę, jeśli masz czas. Chodzi o starszą panią nazwiskiem O'Brian. Dzwonił jej syn i mówił, że ma torsje i bóle brzucha. Będzie ci po drodze, a synowi jest obojętne, który z nas ją zbada, byleby nie musieli oddawać jej do szpitala. Zresztą chyba i tak prosił o ciebie. 43 — Dobry jesteś, Putnam — szydził Lukę. — Sprytnie się wymigałeś od godzinnego badania staruszki, nawet się nie zająknąłeś. Dobra, pójdę do niej pod warunkiem, że obiecasz zrobić sobie EKG... — Oto adres, młody człowieku — przerwał Putnam i upuścił kartkę na biurko Lukę'a. Wychodząc z gabinetu, mówił dalej: — Jeśli wymaga hospitalizacji, po prostu ją przyślij, to się nią zajmę. — Proszę bardzo — krzyknął Lukę w ślad za wspólnikiem, który otworzył drzwi i zniknął w chłodzie mglistego kwietniowego wieczoru. Westchnął, rozbawiony tupetem Putnama, wziął teczkę i małą czarną torbę lekarską, po czym skierował się w stronę olds-mobila. — Do cholery, Liz. On nie chce, żebyśmy przyjechali, więc nawet nie będą mogli jej poznać. Co, u diabła, dzieje się z tym człowiekiem ? I z matką. Można by oczekiwać, że przynajmniej tym razem mu się przeciwstawi. — Spokojnie, Lukę. Znasz tatę. Utarłeś mu nosa, bo nie pytając ich o zdanie, oznajmiłeś, że pobieracie się z Sara. Przejdzie mu jak zawsze. A kiedy wreszcie poznają Sarę, na pewno ją pokochają. — Chciałbym ci wierzyć. Był dostatecznie rozwścieczony, że pojechałem do Missisipi, zamiast pójść do jego Szkoły Medycznej na Harvardzie. Nigdy nie powie tego wprost, ale wiesz, co moim zdaniem naprawdę go gryzie? To, że się żenię z Żydówką. Odbiło mu na tym punkcie. — Hej, bądź rozsądny. Jego zdaniem nie powinieneś się żenić przed rozpoczęciem studiów, i tyle. — Pewnie, jakbym go teraz słyszał. „Margar et, jeśli sądzisz, Że zrobię tysiąc mil po to, aby włożyć idiotycz- 44 na czapeczkę, siedzieć w obcym kościele i patrzeć, jak mój syn żeni się z kobietą, której prawie nie zna, to się mylisz!". — Proszę cię, Lukę... — Tak to wygląda, Liz. Nie zamierzam odzywać się do tego człowieka, dopóki mnie nie przeprosi i nie zaakceptuje Sary. To moje życie i zamierzam zrobić z nim, co zechcę. Lukę z pewnym zdziwieniem stwierdził, że zgodnie z tym, co mówił Putnam, do Ruth O'Brian jest mu rzeczywiście po drodze. Musiał jednak trzy razy zaglądać do planu miasta, zanim wykombinował, jak tam dojechać. Znów zaczął mżyć deszczyk, a mgła była miejscami tak gęsta, że mógł posuwać się naprzód tylko wzdłuż białego pasa pośrodku jezdni. Prawie trzy kwadranse zajęło mu pokonanie jedenastokilometrowej odległości między gabinetem a zachodnim Strathmore. O 7.15 skręcił w Bayshore Drive i próbował dojrzeć we mgle numer domu. Ruth O'Brian mieszkała pod 285. Poza sezonem Bayshore, jak wiele ulic na przylądku Cod, dosłownie świeciła pustkami. W większości pastelowych domków było ciemno, paliło się tylko w paru większych, w których emerytowani właściciele spędzali cały rok. Trzy samotne, oddalone od siebie latarnie nie rozpraszały wieczornej mgły i mroków. Po obu stronach ulicy tylko co dziewiąty albo dziesiąty dom wyglądał na zamieszkany. Lukę już miał się zatrzymać przed jednym z nich i zasięgnąć informacji, kiedy po prawej stronie jezdni wypatrzył rząd numerowanych skrzynek na listy. Z zadowoleniem znalazł na którejś niedbale wymalowany numer 285. Po każdej stronie ulicy świeciło się na ganku jednego domu, więc wziął torbę lekarską i postanowił zapukać do domu z prawej. Był to numer 280. Lukę wpatrzył się przez mgłę w dom na- 45 przeciwko, aby ustalić, czy pali się tam w oknach, czy tylko na ganku. Zapewne dlatego, że powietrze było ciężkie, coraz głośniejszy ryk silnika dotarł do niego dopiero w chwili, kiedy pędzący samochód zbliżył się na odległość zaledwie paru kroków. Lukę nie zdążył ustalić, czy właśnie wtedy błysnęły reflektory, czy też on je dostrzegł we mgle. Uświadomił sobie tylko, że kierują się prosto na niego, w momencie kiedy o mało nie został rozjechany. Zareagował tak późno, że zanim potrącił go samochód, zdążył tylko postawić prawą nogę i uskoczyć w stronę lewego rynsztoka. Stał niemal równolegle do chodnika, kiedy prawy reflektor walnął go w udo i wyrzucił w górę. Lukę ciężko wylądował w błocie przed numerem 285, samochód zaś z piskiem opon przyśpieszył i odjechał. Przez kilka sekund, zanim naprawdę dał o sobie znać przejmujący ból w prawej nodze, Lukę próbował zorientować się w sytuacji. Jęknął głośno, a równocześnie poczuł, że spodnie i koszula przesiąkły wodą. Płaszcz nieprzemakalny miał zadarty na piersi, lewy policzek zanurzony w błocie. Z ogromnym wysiłkiem i niemałym bólem przewrócił się na bok, zabłoconą ręką przecierając mokre i brudne oczy. Powoli odzyskawszy jasność myśli, spod przymrużonych powiek popatrzył w ślad za samochodem, ale nie dostrzegł żadnego światła ani ruchu. Usiadł. Przez kilka chwil całkiem niepotrzebnie martwił się o przemakające w portfelu papiery. I wtedy dotarło do niego, że w ręce nadal ściska torbę lekarską. Kiedy ją podniósł, okazała się kompletnie zgnieciona. Najwyraźniej zamortyzowała uderzenie błotnika, toteż nawet uśmiechnął się blado na myśl, iż zawdzięcza jej życie. Dźwignął się na lewej nodze, po czym bardzo ostrożnie przeniósł ciężar ciała na prawą. Ból przeszył cały jego bok i nieomal zaparł mu dech, noga jednak się nie ugięła. Wciąż 46 trzymając spłaszczoną torbę i utykając, wszedł po dwóch stopniach na ganek Ruth O'Brian. Tam żółta lampa rozsiewała tajemniczy blask, lecz w domu było ciemno. Lukę dziesięć razy nacisnął dzwonek, później zaczął się dobijać. Próbował przekręcić gałkę, zaglądał przez małe szybki przy drzwiach. Wewnątrz nikt nie dawał znaku życia. Dom pod numerem 285 przy Bayshore Drive był pusty. Prawie w szoku, całkiem zdezorientowany Lukę pokuśtykał do oldsa i przez bite dwie minuty zmagał się z drzwiczkami po stronie kierowcy, zanim sobie przypomniał, jak się je otwiera. Teraz prócz paraliżującego bólu w prawej nodze czuł mdłości i rwanie w plecach. Po uruchomieniu silnika skierował się do szpitala, lecz — zważywszy na swój stan — zawrócił do domu. Ze spuszczoną głową stał pod prysznicem, obserwując spływającą z ciała krew i ciemne błoto. Sześćdziesiąt miligramów kodeiny trochę uśmierzyło ból i do stanu pomieszania dodało uczucie euforii. Bolał go teraz prawy bark, a w gorącej wodzie piekło paskudnie otarte ramię i dłoń. Ale zdecydowanie najbardziej ucierpiało jego prawe udo. Po zewnętrznej stronie nogi utworzył się brzydki czerwony obrzęk o średnicy dwudziestu centymetrów. Było kilka małych ranek i jedna długości pięciu centymetrów pośrodku zaczerwienienia. Sterczał z niej ostry ułamek szkła, więc przy każdym dotknięciu nogę Lukę'a przeszywał przejmujący ból. Włókna poharatanych mięśni zwisały z rozcięcia i jak trawa morska kołysały się w strugach wody. Po zakręceniu prysznica Lukę wytarł się i niezdarnie opatrzył krwawiącą ranę tamponem z gazy i plastrem. Pierwszy raz zwrócił wtedy uwagę na zdjęte i rzucone w kąt łazienki ubranie. Prawa nogawka jasnoniebieskich spodni była postrzępiona, resztki materiału przesiąknięte krwią. Na tym, co zostało ze 47 spodni i koszuli, zasychała warstewka błota. Przez chwilę Lukę zastanawiał się, jak zareagowałby personel oddziału nagłych przypadków na jego widok, gdyby przyszedł w tym stroju, po czym odwrócił się do muszli klozetowej i zwymiotował. Z wielkim trudem powstrzymał Janet Dibbs od wezwania Kena Putnama na oddział. Kiedy dowlókł się do gabinetu zabiegowego, akurat przyjmował tam innego pacjenta znakomity młody chirurg, Richard Thane. Po wysłuchaniu opowieści o wypadku i ucieczce sprawcy Thane zgrabnie znieczulił rany, oczyścił je i założył szwy. Usunięty ze środkowego rozcięcia kawałek reflektora miał ze cztery centymetry średnicy. Prześwietlenie nogi i barku niczego nie wykazało. Lukę złaził właśnie z kozetki, kiedy weszło dwóch policjantów. Rosiej szy (zapewne dawniej obrońca na boisku, pomyślał Lukę) przemówił głosem zaskakująco wysokim jak na człowieka tej postury. — Panie doktorze Corey, jesteśmy z drogówki. Policjant Norton i policjant Donaldson. — Lukę skinął głową, z uczuciem irytacji, a zarazem ulgi, że się zjawili. — Jedna z pielęgniarek zawiadomiła nas telefonicznie... o... o pańskim wypadku. Już drugi raz w tym tygodniu sprawca ucieka z miejsca zdarzenia. Bylibyśmy zobowiązani, gdyby pofatygował się pan z nami na komisariat celem spisania meldunku. — Słuchajcie, miałem piekielnie ciężki dzień. Czy nie można zaczekać z tym do jutra? Zresztą co tu spisywać. — Luke'owi wyleciało z pamięci, że dom pod numerem 285 był pusty. — Cóż, proszę pana, łatwiej byłoby panu opowiedzieć to dziś, za świeżej pamięci. A i my mielibyśmy większą szansę złapania winnego. Zrezygnowany Lukę wzruszył ramionami i z trudem włożył płaszcz. — Pojedziemy za panem, doktorze. — Niższy funkcjona- 48 riusz powiedział to z uśmiechem. — Chcemy mieć pewność, że po tym zszywaniu będzie pan mógł prowadzić. Kiedy Lukę, kuśtykając, skierował się do wyjścia, podbiegła Janet i chwyciła go za rękę. — Dobrze się czujesz, Lukę? Bo może byłoby lepiej, gdybyś został dziś u mnie i pozwolił starej superpielęgniarce zadbać o twoje zdrowie. Lukę popatrzył na nią. — Dzięki, Janet, ale nic mi nie będzie. Jestem tylko troszkę zakłopotany, bo tak mało mam im do powiedzenia. Nie zdążyłem nawet zobaczyć samochodu, który mnie potrącił, nie mówiąc o kierowcy. Ale dzięki za okazaną troskę. Nawiasem mówiąc, nie przeszkadza mi, że muszę jechać na komisariat, niepotrzebnie jednak dzwoniłaś na policję. — Skąd ci to przyszło do głowy, Lukę? Do nikogo nie dzwoniłam. — Mówili, że wezwała ich jedna z pielęgniarek, a tylko ty... Przerwał mu tęgi policjant, wołając od drzwi: — Lepiej niech pan rusza, doktorze, robi się dość późno. Lukę podrapał się w głowę, rzucił Janet zdziwione spojrzenie i w ślad za policjantem wyszedł z oddziału. W roku 1972 mieszkańcy Strathmore dopiero po siedmiu zebraniach zgodzili się przeznaczyć fundusze na budowę nowego komisariatu. Przeciwnicy projektu utrzymywali, że istniejący stupięćdziesięcioletni budynek w stylu kolonialnym, odnowiony i z dwoma aneksami, „całkiem wystarcza przy naszym wskaźniku przestępczości", ponadto, że proponowana konstrukcja z cegły i szkła wcale nie będzie pasować do „ogólnej atmosfery i stylu ulicy Głównej". Sprawa nowego komisariatu wzbudzała żywe emocje i wyglądało na to, że przedstawiony projekt może zostać odrzucony. Ale na tydzień przed ostatecznym głosowaniem komendant 49 policji Robert Paradise i jego ludzie zdobyli ogólnostanowy rozgłos, ujawniwszy „największą od lat operację narkotykową na tym terenie". Wtedy komendant sam wystąpił z namiętnym apelem na zebraniu mieszkańców miasta i wśród burzliwych oklasków olbrzymią większością głosów zadecydowano o budowie nowego pomieszczenia dla policji. Po upływie jakichś dziewięciu miesięcy, kiedy wykańczano już nowoczesny komisariat w Strathmore, na 22 strome „Cape Cod Sentinel" ukazał się artykulik, którego autor dowodził, że wszystkie zarzuty, wysunięte przeciw aresztowanym w czasie „wielkiej obławy", są bezpodstawne. Artykuł napomykał o pewnych zawiłościach prawnych, niczego jednak nie precyzował. Ku zdziwieniu Luke'a, w jasno oświetlonym komisariacie powitał go komendant Paradise we własnej osobie. Ten weteran drugiej wojny światowej, posiadacz odznaczeń, piastował stanowisko w Strathmore od lat dwudziestu pięciu i cieszył się reputacją bardzo twardego, lecz uczciwego policjanta. Choć rzadkie czarne włosy na czubku jego głowy dawno się wytarły i miał zaledwie metr siedemdziesiąt wzrostu, był krzepki, cienki w pasie, a szeroki w barach, dzięki czemu wyglądał na człowieka zdolnego sobie poradzić w najtrudniejszych sytuacjach. Tego wieczoru ubrał się w rozpinany sweter, ciemnoczerwoną wersję stroju służbowego. — Chcę panu wyrazić wdzięczność za przyjście tu o tak spóźnionej porze. Pan doktor sobie nie wyobraża, jak nas irytują te ostatnie cholerne potrącenia i ucieczki kierowców. — Pod wpływem tych uspokajających słów Lukę trochę się odprężył po ciężkich wieczornych przeżyciach. — Chętnie powiem tyle, ile będę mógł — zaczął — wszystko jednak działo się tak prędko. Czy zawsze jest pan na służbie o wpół do dwunastej w piątek wieczorem? — Czasami — po ojcowsku odparł Paradise. — Dziś przyjechałem specjalnie, kiedy chłopcy zawiadomili mnie, że to pan miał wypadek. Musimy się troszczyć o naszych lekarzy. 50 Nigdy nie wiadomo, może będę kiedyś leżał na jakimś stole, a pan będzie mnie ratował, prawda? — Zaśmiał się rubasznie, ubawiony własnym dowcipem. — Naszym zdaniem winne są dwa młode pijaczki z East Portsmouth. Parę razy, kiedy o mały włos nie doszło do wypadku, podobno śmiali się i zachowywali tak, jakby chcieli ludziom napędzić stracha. Dwa potrącenia były raczej przypadkowe. Lukę patrzył na policjanta ponuro. — Panie komendancie, mnie potrącono dzisiaj nie przypadkiem. Jestem prawie pewny, że umyślnie. Zaskoczył Paradise'a. — Ależ, panie doktorze... Lukę, prawda? Skąd ten pomysł? Lukę w przypływie irytacji zajął z lekka obronne stanowisko. — Doskonale — wypalił — pozwoli pan, że powiem, co się wydarzyło, a pan sam rozstrzygnie, czy to był wypadek. — Okej, Lukę, okej. Trochę się uspokój. Poślę po kawę i wtedy o wszystkim pogadamy. Jaką pijesz? Lukę oddychał teraz z mniejszym trudem. — Czarną, z jedną kostką cukru. Mam zaczynać? — Poczekajmy, aż łykniemy trochę tego gorącego płynu, dobrze? Może opowiesz mi coś o sobie. Od jak dawna pracujesz ze starym Putnamem? — Od jakichś czterech lat. Współpraca układa nam się doskonale. Dużo się nauczyłem — dodał Lukę, wciąż trochę nieswój. — I sam wyrobiłeś sobie w tym mieście znakomitą reputację. — Dzięki. — Lukę się uśmiechnął. — Nie pojmuję tylko, kto chciałby mi coś takiego zrobić. — Wolnego, Lukę. — Paradise odchylił się do tyłu na krześle i dmuchał na gorącą kawę, bo nie dało się jej pić. — Zacznij od początku i opowiedz wszystko po kolei. Lukę zrelacjonował wydarzenia ostatnich pięciu godzin, począwszy od wizyty, jaką Putnam złożył mu w gabinecie. Mówił bez pośpiechu, zastanawiając się nad każdym zdaniem, 51 aby brzmiało jak najbardziej rzeczowo. W miarę jak opowiadał, utwierdzał się w przekonaniu, że umyślnie próbowano go skrzywdzić, może nawet zabić. Ta perspektywa nie tyle napełniła go strachem, ile oszołomiła i rozgniewała. O tysiące kilometrów stąd zdarzały się już sytuacje, kiedy inni ludzie, pozbawieni twarzy, próbowali go zabić. Paradise słuchał w milczeniu, wpatrzony w niego brązowymi oczami. Poruszył się tylko raz, aby zapalić długie, cienkie cygaro, które wyciągnął z górnej szuflady biurka. Lukę skon- . czył, a on jeszcze przez kilka minut siedział zamyślony i spokojnie palił cygaro. Wreszcie odezwał się tonem cierpliwego nauczyciela, przekonanego, że prędzej czy później zdoła wytłumaczyć uczniowi trudne pojęcie. — Twoim zdaniem, Lukę, do tej pani O'Brian wezwano najpierw doktora Putnama? — Zgadza się, ale Ken powiedział, że chyba chodziło o mnie. — Okej, Lukę, pozwól sobie powiedzieć, jak ja to widzę. Putnam odbiera telefon od tego mężczyzny, kiedy sam czuje się nie najlepiej. Zapisuje adres, jaki w swoim przekonaniu usłyszał, mając tysiąc różnych rzeczy na głowie. Jedziesz na inną ulicę, natykasz się na wariatów, którzy dla zabawy napędzają ludziom śmiertelnego stracha, i bęc! Lądujesz na oddziale nagłych przypadków. — Proszę posłuchać, panie komendancie — odrzekł Lukę nieco poirytowany. — Może pan dowolnie potraktować podane przeze mnie fakty. Nie jestem paranoikiem, przekonanym, że ludzie nastają na moje życie. Ale to się zdarzyło i jak panu mówię, nieprzypadkowo. Paradise wpatrywał się w sufit, nie przestając mówić cierpliwym tonem zawodowca: — Okej, załóżmy, że masz rację. Musimy jeszcze odpowiedzieć na zasadnicze pytanie: „Dlaczego?". Czy podejrzewasz kogoś, kto miałby powód albo uważał, że ma powód tak cię urządzić? 52 Lukę wpatrywał się w niego osłupiały i kręcił głową. Coraz trudniej mu było znaleźć wygodną pozycję dla nogi. — Spróbujmy podejść do tego inaczej — ciągnął Para-dise. — Czy w pracy nie wydarzyło się nic niezwykłego? Nie umarł nagle któryś z pacjentów czy coś w tym rodzaju? Lukę'owi prawie natychmiast przyszła na myśl walka o życie Evelyn Samuels. — Poprzedniej nocy zmarła mi pacjentka. Nazywała się Samuels. Ale miała rozległy wylew i nie było szans. — Lukę nagle podniósł wzrok na komendanta i zaczął mówić szybciej. — Zaraz, miała ten klucz, przyklejony plastrem do nadgarstka, i mówiła o nim jak o najważniejszej rzeczy na świecie. I dała go mnie. — Co? — Paradise strzepnął popiół do popielniczki z muszli mięczaka. — Klucz. Powiedziała, że mam koniecznie oddać go jej córce, nikomu innemu. — Lukę myślał teraz bardzo szybko. — No, no, do czego był ten klucz? — Nie mam pojęcia. Jej córka wyjechała gdzieś na weekend i... nie, zaraz. — Lukę wyraźnie oklapł. — Nikt prócz jednej siostry w szpitalu nawet nie wiedział, że go mam. To nie mogło mieć związku z wypadkiem. Paradise pochylał się nad biurkiem, jakby coraz bardziej zainteresowany. — Nigdy nie wiadomo, co ludzie potrafią wywęszyć w tym mieście. Jeśli klucz był do czegoś wartościowego, może komuś na nim zależy i dlatego próbował zrobić ci krzywdę. Czy mógłbym zobaczyć ten klucz? — To zwykły stary klucz z brązu. Nie mam go zresztą przy sobie. Jest w domu. Poza tym nie mógł być powodem... — Może mimo wszystko pokażesz go nam — w pół słowa przerwał mu Paradise. — Mamy dostęp do ludzi, którzy potrafią wykombinować, do czego pasuje prawie każdy klucz. W tym momencie Lukę ziewnął, zdając sobie sprawę ze 53 swego kompletnego wyczerpania. Dochodziła północ. Wiedział też, że nieuważnie słucha komendanta. — Przepraszam pana. Ja naprawdę powoli się wyłączam. Spróbuję pomyśleć, kto miałby powód mnie skrzywdzić, i zadzwonię, jeśli na coś wpadnę. — Panie doktorze, pan mnie chyba nie zrozumiał. Wygląda na to, że klucz w pańskim posiadaniu może być ważny. Moim zdaniem powinien pan oddać go mnie i pozwolić, abyśmy stwierdzili, do jakiego zamka pasuje. Poślę z panem człowieka, który go weźmie. Lukę, całkiem już rozbudzony, wyraźnie zaniepokoił się natarczywością przesłuchującego i za wszelką cenę chciał już przenieść się z komisariatu do własnego domu. — Chwileczkę — powiedział. — Obiecałem tej pani, że oddam cholerny klucz jej córce do rąk własnych. Zaczekajmy, aż wróci, dobrze? — Jak pan chce, panie doktorze. Ale proszę pamiętać — w głosie zabrzmiała ostrzejsza nuta... przestroga? — to pana potrącono. Będę się starał zrobić, co się da, i możliwie najprędzej, żeby nic gorszego się panu nie przytrafiło. Lukę miał dość. Komendant jakby nagle zapomniał o swojej teorii na temat pijanych nastolatków i straszenia samochodem. Wstając, Lukę powiedział z taką pewnością siebie, na jaką umiał się zdobyć: — Panie komendancie, naprawdę doceniam pańskie zainteresowanie, słowo daję. Tyle że przed śmiercią tej pani do czegoś się zobowiązałem. Byłoby nie w porządku, gdybym oddał klucz nie jej córce, lecz komuś innemu, nawet policji. Proszę okazać cierpliwość. — Jak pan uważa. — W głosie Paradise'a zabrzmiało zniechęcenie. — Dzięki, panie komendancie. Zadzwonię, jak tylko przyjdzie mi do głowy coś, co mogłoby się okazać ważne. — I Lukę wycofał się do drzwi. 54 Odwrócił się, po czym, mocno utykając, wyszedł z komisariatu. Mówił sobie, że jest zanadto zmęczony, aby tej nocy się nad tym zastanawiać. Jutro, jak się prześpi, spróbuje zrozumieć, co się, u diabła, stało. — Chciał mnie pan widzieć, doktorze Zarrens? — Ach, tak, Corey, niech pan wejdzie i siada. Woda gotuje się właśnie na bunsenowskim palniku. Mam nadzieją, że lubi pan herbatę. Nie wiem, gdzie, u diabła, podział się słoik z rozpuszczalną kawą. — Może być herbata. — Dobrze, Corey. Przeglądałem dane, które pan zestawiał od chwili rozpoczęcia w naszym laboratorium eksperymentów z wzajemnym oddziaływaniem na siebie wirusów. Ma pan szansę zakończyć jeden z najlepszych studenckich projektów badawczych w tej szkole. Sądzę, Że przy odrobinie szczęścia i ciężko pracując przez parę najbliższych miesięcy, moglibyśmy zrobić z tego choć jedną, a przypuszczalnie dwie publikacje. — To naprawdę fascynujące. Od podjęcia studiów medycznych chyba nic nie inspirowało mnie tak jak praca pod pańskim kierunkiem. Zaczynałem szkołę z zamiarem zostania lekarzem pierwszego kontaktu, coraz częściej jednak myślę o wirusologii. — Czy pańskie badania w równym stopniu fascynują Żonę? — Cóż, nigdy właściwie nie przyzwyczaiła się do tego, że o drugiej nad ranem wyskakuję do laboratorium, aby zmienić kultury komórek, ale z pewnością niewiele mniej wymaga się od lekarza pierwszego kontaktu. — Cieszy mnie taki stosunek do badań, bo w nich upatruję pańską przyszłość. Ale, Corey, zna mnie pan chyba dość dobrze i wie, że nie wzywam do siebie ludzi 55 tylko po to, aby obsypywać ich pochwałami. Wyłonił się problem, który pan mógłby zapewne pomóc rozwiązać. — Jeśli chodzi o te wszystkie skażone butelki, to jak sądzę... — Nie, nie, Corey, niestety to nie takie proste. Chodzi o duży grant, o który ubiegamy się w Krajowym Instytucie Zdrowia. Podanie odrzucono. — Och, bardzo przykro mi to słyszeć, ale nie rozumiem, jak... — Corey, niewątpliwie zdaje pan sobie sprawę, jak niechętnie zwracam się do pana z taką prośbą, ale duża część naszych badań, włącznie z projektem, nad którym pan pracuje, zależy od tych pieniędzy. Chciałbym, żeby pan namówił ojca do ponownego rozpatrzenia naszego podania. Porobiłem w nim znaczące zmiany i... — Przykro mi, doktorze Zarrens, ale tego nie mogę zrobić. To wykluczone. Już odprawie dwóch lat nie widuję się ani nie rozmawiam z ojcem. Moja interwencja raczej by zaszkodziła, niż pomogła. — Corey, pan chyba nie rozumie, że i pańska przyszła praca zawisła na włosku. — Rozumiem, proszę pana, może aż za dobrze. Nic nie poradzę. — To znaczy, że pan nie CHCE. Cóż, Corey, jeśli w przyszłym tygodniu się pan zastanowi, proszę o wiadomość. W przeciwnym razie chyba powinien pan podsumować to, co dotychczas pan zrobił, a co my uznamy za studencki projekt badawczy. — Czy to wszystko, proszę pana? — Tak, Corey, życzę dobrego dnia. — Dziękuję panu za herbatę. W sobotę o 5.15 rano ból silniejszy od zmęczenia sprawił, że Lukę obudził się w mrokach swojego pokoju. Roscoe, biały 56 kocur, który odwiedził go przed dwoma laty, wypił miskę mleka i został już na zawsze, teraz leżał zwinięty przy jego prawej nodze. Ból przebiegł w dół aż do stopy, a kiedy Lukę usiadł raptownie, poczuł jego ukłucia w setkach innych miejsc. Odżyły chaotyczne wspomnienia wczorajszego koszmaru, a każdemu z nich towarzyszyły liczne pytania. „Czy to wszystko mogło być niezwykłym zbiegiem okoliczności?". Muszę porozmawiać z Putnamem. „Jeśli nie Janet dzwoniła na policję, to kto dzwonił?". Muszę porozmawiać z Janet. „Klucz?". Muszę porozmawiać z Karen Samuels. „Jeśli naprawdę chcieli mnie zabić, dlaczego nie zatrzymali się i nie wrócili?". Plastikowy flakonik z kodeiną stał na nocnym stoliku obok szklanki z nieświeżą wodą. Po zażyciu sześćdziesięciu miligramów Lukę położył się i czekał na uśmierzające ból ciepło. Pół godziny później zdołał wolno wstać z łóżka i podejść do okna. Blada niebieskoróżowa poświata po drugiej stronie jeziora zapowiadała pogodny wiosenny dzień, a na myśl o tym Lu-ke'owi rozjaśniło się w głowie. Po upływie godziny zesztywniały wsiadł do oldsa i pojechał do szpitala, gdzie na końcu podjazdu skrzywił się, prawą nogą nacisnąwszy hamulec. Przedtem nie zauważył szarego czterodrzwiowego buicka, zaparkowanego na końcu jego ulicy. Przed 9.30 i przybyciem Kena Putnama zdążył, kuśtykając, zrobić prawie cały poranny obchód. Pacjenci wyrażali zatroskanie istotą i przyczyną jego obrażeń, ale zbywał ich uwagami w rodzaju: „Nic poważnego, pani Shaw, wdałem się tylko wczoraj wieczorem w bójkę z rozzłoszczonym samochodem". Na bezpiecznych piętrach szpitalnych ulatniały się jego obawy. Nic się tu nie zmieniło, a choć musiał odpowiadać na krótkie pytania o sińce, chyba nikt nie zwracał na niego specjalnej uwagi. — Lukę, mój chłopcze — wykrzyknął Putnam na korytarzu drugiego piętra. — Co, u diabła, robisz w pracy po tych wczorajszych przeżyciach? 57 l — Można się z tego wylizać w dwa tygodnie na Wyspach Bahama. — A gdyby tak na początek zjeść śniadanie w kafejce? Opowiesz mi dokładnie, co się wydarzyło? — Putnam z przejęciem patrzył na świeżo obtarte grzbiety dłoni Lukę'a. Kawiarenka znajdowała się w podziemiach. Kobiety ze służby pomocniczej, które ją prowadziły, próbowały stworzyć przytulną atmosferę, więc zawiesiły kretonowe firanki i ozdobne lampy, ale miejsce to nadal miało wygląd szpitalny. Ledwie usiedli przy narożnym stoliku, Lukę zdał sobie sprawę, że nie jadł od prawie dwudziestu czterech godzin, i z entuzjazmem powitał perspektywę śniadania, choć kodeina przestawała działać. Putnam nie pozwalał mu ruszyć się z miejsca i sam przyniósł z bufetu sok, kawę i dwa talerze z jajkami na bekonie. — Przepadam za tym szpitalnym wiktem — oświadczył. — Czuję, jak każdy kęs spływa do mojej lewej arterii wieńcowej. Lukę jadł w milczeniu, dopóki Putnam go nie zagadnął. — Chyba ta głupia wizyta domowa, którą miałeś na moją prośbę, okazała się wielką przygodą. — Jeśli można to tak nazwać — odparł Lukę markotnie. — Skąd wiesz? — Zaraz do tego dojdziemy. Mógłbyś mi opowiedzieć, co się właściwie stało? Po raz drugi, choć mniej szczegółowo, Lukę zrelacjonował wydarzenia, towarzyszące wypadkowi. Napomknął o spotkaniu z komendantem policji, lecz przemilczał sprawę klucza i Evelyn Samuels. — Wiesz — zaczął Putnam, kiedy Lukę skończył. — Bob Paradise współpracuje ze mną w tym mieście już prawie ćwierć wieku. To chyba obdarzony największą wyobraźnią i najskuteczniejszy ze znanych mi policjantów, tak prostolinijny i uczciwy, jak to jest w tym zawodzie możliwe. Ale wiem od dawna, że jeśli zechce, potrafi umilić lub obrzydzić człowiekowi życie 58 w tym mieście. Wyrobił sobie taką pozycję, że do pewnego stopnia kontroluje działalność policji na całym przylądku, nie mówiąc o Strathmore. — Do rzeczy, Ken. — Lukę poczuł się nieswojo. Putnam po ojcowsku pokiwał głową. — Lukę Corey, szeryf z Zachodu. Zawsze strzela prosto z biodra. Lukę odpowiedział uśmiechem i po chwili się odprężył. — Komendant Paradise dzwonił do mnie dziś rano i powtórzył mi waszą wieczorną rozmowę. Zapewniłem go, że właściwie nie mogłem ci podać złego adresu. Paradise sprawdził ten dom. Należy do bankiera z Sudbury i jego żony. Przyjeżdżają tylko w sezonie. Światło na ganku zapala się za pomocą elektrycznego zegara. Sprawdzałem też w gabinecie i nie ma tam karty żadnej Ruth 0'Brian. Obaj uważamy, że zastawiono coś w rodzaju pułapki. Ale nie umiem powiedzieć, czy na ciebie, czy na mnie. To ja odebrałem telefon, pamiętasz. — Tak, Ken — zgodził się Lukę. — Ale wyraźnie pamiętam też, co mówiłeś: że początkowo proszono o mój przyjazd. — Może nigdy nie dowiemy się prawdy — podjął Putnam. — Komendant trochę się zdenerwował jakimś kluczem, który podobno ty masz. Powiedział, że nie chcesz go oddać, więc nie może stwierdzić, jakie ten klucz ma znaczenie. Mówiłem ci, Lukę, że Bob Paradise potrafi... — Nie powiedziałem, że nie chcę — przerwał mu Lukę. — Tylko że obiecałem umierającej oddać go do rąk własnych jej córki. Chryste, mogę przynajmniej spełnić taką prośbę. Putnam westchnął głośno. — Rób, jak uważasz, Lukę — powied/iał. (Czy Paradise nie użył tych samych słów? — zastanawiał się Lukę). Lukę wstał pierwszy. — Dzięki za śniadanie, szefie — powiedział. — Naprawdę było mi potrzebne. Posłuchaj, córka tej pani powinna wrócić 59 . do domu za dzień, dwa i na pewno potrafi wyjaśnić sprawę klucza. Nie ma on przypuszczalnie nic wspólnego z tą okropną nocą. — Gdybym mógł w czymś pomóc, Lukę, zadzwoń. Cały weekend spędzam w domu. Goodman zrobi za nas jutro obchód, więc nie musisz przyjeżdżać. — Wychodząc z kawiarni, Putnam otoczył Lukę'a ramieniem. Po obejrzeniu dwóch ostatnich pacjentów Lukę zadzwonił na patologię i dowiedział się, że w szpitalnej kostnicy nie ma żadnych zwłok do odebrania. Patologa nie było, a jego sekretarka nie miała pojęcia, kiedy i komu wydano ciała. Następnie Lukę poszedł do archiwum, gdzie dostał cienką kartę szpitalną Evelyn Samuels. Wziął ją do niewielkiej kabiny, przeznaczonej do dyktowania, i zaczął przeglądać, w miarę czytania robiąc notatki. Na pierwszej stronie takiej karty znajdują się liczne dane personalne — zdaniem wielu zbyt kompletne i zbyt osobiste. Fakt, że pracownik szpitala musi uzyskać i odnotować dziesiątki danych, zanim pacjent zdoła się doprosić o coś tak prostego, jak prześwietlenie palca, jednych zniechęcał i wprawiał w zakłopotanie, innym dostarczał tematu do żartów. Lukę nie potrafił zrozumieć, dlaczego trzeba wpisać miejsce urodzenia i wyznanie, zanim się zacznie pacjenta leczyć czy diagnozować w jakiejkolwiek części szpitala Rytuał uzyskiwania informacji na pierwszą stronę stał się tak ważną częścią systemu, że Lukę widywał pracowników izby przyjęć, wchodzących do gabinetu lekarskiego wkrótce po reanimowaniu pacjenta, u którego nastąpiło zatrzymanie akcji serca, ponieważ musieli wypełnić w kwestionariuszu takie rubryki, jak „nazwisko panieńskie matki" i „poprzedni adres zamieszkania". Tego rana był jednak wdzięczny pracownicy za dokładność. 60 Widocznie wcześniej niż on rozmawiała z Evelyn Samuels i zanotowała szczegóły nieznane nawet jemu. Nazwisko: Samuels, Evelyn Marie Nazwisko panieńskie: DeCarlo Data urodzenia: 19 marca 1922 Miejsce urodzenia: Boston, stan Massachusetts Wyznanie: katolickie Stan cywilny: wdowa * Adres: 104 Redfern Terrace, ForesWille, Mass. 02543 Telefon domowy: 442-6101 Zawód: artystka, pracująca na własny rachunek Nazwisko panieńskie matki: (rubryka niewypełniona) Najbliżsi krewni: Karen Samuels, 888 West 57th St, Nowy Jork, 1-212-877-4982 (córka) Poprzednio przyjmowana do szpitala w Strathmore: nie Na pozostałą część karty składała się historia przyjęcia chorej na oddział i podyktowany przez niego opis badania, niezawie-rający wzmianki o plastrze na przegubie ani o kluczu. Lukę oddał kartę, po czym wykręcił domowy numer Evelyn Samuels. Telefon nie odpowiadał, więc po chwili poprosił szpitalną centralę o połączenie z nowojorskim numerem Karen Samuels. Znowu na próżno. Przechylił się do tyłu, zamknął oczy i próbował w logiczny sposób wytłumaczyć to, co się wydarzyło w ciągu ostatnich osiemnastu godzin. Podobnie jak z telefonami, nic z tego nie wyszło. Ze szpitala wolno ruszył swym oldsem do domu, nadal krzywiąc się przy każdym hamowaniu. Za rogiem spostrzegł ulicę, którą poprzedniego wieczoru jechał na Bayshore Drive, i skręcił w nią machinalnie. Tym razem nie błądził. Uliczka była przyjemna, wręcz malownicza, a po jej lewej stronie otwierał się między domami wspaniały widok na zatokę. Okazało się, że Bayshore jest krótsza, niż sobie wyobrażał. 61 Numer 285 miała niewielka kryta gontem chata, pomalowana na szaro, z łuszczącymi się bladożółtymi obramieniami otworów. Kałuża, gdzie minionej nocy Lukę cierpiał takie katusze, już wyschła, a na chodniku przed domem nie pozostał żaden ślad zderzenia. „Ludzie Paradise'a dobrze pracują", pomyślał. Wsiadł do oldsa i pojechał do domu. Okienka samochodu osłaniały przed najlżejszym powiewem, słońce w zenicie przygrzewało i pod wpływem tego leczniczego ciepła zachciało mu się poczytać w hamaku za domem. Roscoe leżał w słońcu na słomiance przed frontowymi drzwiami. Lukę uśmiechnął się na widok swojego rozleniwionego ulubieńca i nachylił się, aby go pogłaskać. Wtedy dostrzegł krew. Obróciwszy kota, któremu głowa opadła do tyłu, zobaczył poderżnięte gardło i górny odcinek przeciętej tchawicy, więc prędko go puścił i odwrócił się na pięcie. Poczuł skurcze żołądka. Ciężko usiadł na ganku i oddychał głęboko, dopóki nie zauważył plamy krwi na ręce. Znów, drugi raz w ciągu dwunastu godzin, dostał gwałtownych torsji. W wandalski sposób potraktowano też wnętrze domu. Najwyraźniej przeszukano je dokładnie, tłukąc, co popadło. W kuchni z powyciąganych szuflad wysypano na podłogę zawartość. Dziesiątki zgarniętych z regałów książek rozrzucono w bawial-ni. Podnoszono dywany, przewracano lampy, ciśnięto w kąt i strzaskano delikatną ceramiczną wazę, którą niegdyś tak lubiła jego babka. Lukę przez kilka minut stał nieruchomo i rozglądał się po pokoju. Piekąca żółć nieprzyjemnie podchodziła mu do nosa, tętno w nodze pulsowało coraz szybciej. Jak w transie przeciął salon i po wyfroterowanych schodach wszedł na poddasze. Tam też zrobiono drobiazgowe przeszukanie, nie oszczędzając niczego. Misternie rzeźbione tekowe puzderko, które przywiózł z kraju oddalonego o trzynaście tysięcy kilometrów, niedbale rzucono na podłogę, od czego 62 pękło intarsjowane wieczko. Żadna rzecz nie pozostała nietknięta. Powoli, pełen coraz większych obaw, Lukę pokuśtykał do szafy i spojrzał na półkę. Była pusta. Dopiero kiedy odrętwiały padł na brzeg łóżka, spostrzegł róg szachownicy. Widocznie ciśnięto ją w kąt pokoju i przysypano zawartością szuflady biurka. Lukę na kolanach przełazi przez ten śmietnik, po czym lekko drżącymi rękami podniósł skrzyneczkę. Była zamknięta, figury grzechotały w środku, więc się uśmiechnął, jeszcze zanim ją otworzył. Kilka razy parsknął, wygrzebując klucz, po czym padł na wznak i zaniósł się od śmiechu. — Głupie dranie — wrzeszczał — złośliwe, krwiożercze, głupie, pieprzone dranie! Dziesięć minut później, kiedy wciąż jeszcze leżał i na przemian to wpatrywał się w sufit, to wybuchał niepowstrzymanym śmiechem, zadzwonił telefon. Lukę wolno uniósł i przyłożył do ucha słuchawkę, lecz milczał. Głos po drugiej stronie rozległ się niemal natychmiast. Był niski, kulturalny, o łagodnym, niemal kojącym brzmieniu. — Doktorze Corey. Proszę słuchać uważnie. Ma pan klucz, który należy do nas. To klucz do wielkiej sumy pieniędzy, zabranych nam przez panią Evelyn Samuels, i jesteśmy zdecydowani... bardzo zdecydowani... go dostać. Przykrości, jakie spotkały pana w ciągu ostatniej doby, dowodzą naszej determinacji. Rozumie pan? Przez chwilę Lukę się wahał, czy ma odłożyć słuchawkę, czy w nią wrzasnąć. Odetchnął jednak głęboko i powiedział z jak największym opanowaniem: — Nie mam klucza. Wszystkie te świństwa zrobiliście na próżno. — Doktorze Corey — ciągnął głos. — Śledziliśmy każdy pański ruch. Ma pan klucz i tak czy inaczej nam go odda. Lukę przestawał nad sobą panować. 63 — Poraniliście mnie, zdemolowaliście dom, poniszczyliście rzeczy, zarżnęliście kota... — Przykro nam, że w tak obrazowy sposób pokazaliśmy, na co nas stać, ale brakuje mnóstwa pieniędzy, bardzo dużej sumy, a pan ma klucz, który pomoże je odzyskać. Nie chcemy sprawiać panu dalszych przykrości. Właściwie jesteśmy gotowi sowicie wynagrodzić pana za współpracę. Przypuszczam, że za pięć tysięcy dolarów mógłby pan odkupić tych parę rzeczy, zniszczonych w trakcie przeszukania. Lukę'owi rozjaśniało się w głowie i wybiegał myślami naprzód. — Ile pan powiedział? — Pięć tysięcy dolarów, doktorze Corey, i jeszcze pięćset na przeprosiny za... ach... za wypadek, jaki przytrafił się pańskiemu kotu. — Rany boskie, tak bardzo zależy wam na tym kluczu, co? — Mam nadzieję, że wyraziliśmy się jasno — odrzekł głos. — Cóż, naprawdę go nie mam — oświadczył Lukę. — W każdym razie nie w domu. — Teraz to wiemy, doktorze Corey. — W głosie zabrzmiała nuta sarkazmu. — Jeśli go pan weźmie, umówimy się gdzieś na spotkanie i wymienimy go na pieniądze, powiedzmy, za dwie godziny? — Musi to być miejsce publiczne. Przyniosę go tylko tam, gdzie będę ludzie. — Lukę urwał, a po chwili dodał: — Biblioteka. Spotkam się z wami za dwie godziny w miejskiej bibliotece. — W bibliotece będzie świetnie. — Jeśli przyłapię kogoś na tym, że mnie śledzi, przysięgam, nigdy nie dostaniecie klucza. Mam Srebrną Gwiazdę na dowód, że nie boję się takich pogróżek. Nie przestraszy mnie to, coście zrobili czy możecie zrobić. Wiedzcie, że oddaję klucz dla pieniędzy, a nie dlatego, że poskutkowała wasza obrzydliwa przemoc. Bo bynajmniej nie poskutkowała. Jasne? 64 — Jak słońce, doktorze Corey. — Głos nadal był opanowany. — Zobaczymy się za dwie godziny w bibliotece. I niech się pan nie martwi, nikt pana nie będzie śledził. — Po krótkiej przerwie rozległ się trzask odkładanej słuchawki i sygnał. Lukę jeszcze przez chwilę przyglądał się panującemu dokoła bałaganowi. — Głupie dranie — powtórzył. Wstał i zaczął się krzątać, tak planowo i zdecydowanie, jak nie robił tego od niepamiętnych czasów. Klucz był z pociemniałego brązu i prawie na pewno pasował do drzwi albo do dużej szafy. Wyrytą na nim nazwę firmową Surelok i numer seryjny L4607106 Lukę zapisał na kawałku papieru, który wsunął do portfela. Następnie zamówił informację międzymiastową i zapytał s o numer Śródmiejskiego Zajazdu dla Zmotoryzowanych w centrum Bostonu. W recepcji kazali mu czekać kilka minut, zanim powiedzieli, że jest wolny pokój i będzie dla niego zarezerwowany do ósmej wieczorem. Podał nazwisko Francisa Sul-livana, swojego dowódcy kompanii w Wietnamie, napadniętego i zadźganego w sajgońskim zaułku. Starannie włożył klucz między dwa kawałki tektury, okleił je taśmą i umieścił w dużej kopercie, zaadresowanej do Francisa Sullivana, Śródmiejski Zajazd, dla Zmotoryzowanych, 381 Hun-tington Avenue, Boston, Mass. W górnym lewym rogu koperty napisał nazwisko swojej siostry i adres w Lexington, Mas-sachusetts. Wreszcie wrzucił książeczkę czekową i trochę odzieży do niebieskiej torby sportowej i poty szukał wśród rzeczy walających się dokoła biurka, aż znalazł mały zwitek znaczków. Dla pewności nakleił aż trzy na kopertę i włożył ją do torby. Po raz ostatni ogarnął spojrzeniem splądrowany dom i spełniając makabryczny obowiązek, wyniósł kota w torbie na zakupy do pobliskiego lasu, gdzie go pogrzebał. 65 Zanim zszedł z niebieską torbą do samochodu, rozejrzał się po ulicy, aby mieć pewność, że nikt go nie obserwuje. Przed drugą ruszył w kierunku Strathmore. Przystanął przy najbliższej skrzynce pocztowej i wrzucił list. W nastroju coraz większego podniecenia i wyczekiwania zbliżał się do śródmieścia, świadomy, że prawie nie czuje bólu w nodze i w plecach. Umyślnie wybierał najdłuższe, najprostsze ulice i wciąż sprawdzał w lusterku, czy nie jedzie za nim samochód. Nic nie zauważył. Następnie zatrzymał się przed supermarketem, gdzie często realizował czeki, i tak oczarował kasjerkę, że niezgodnie ze sklepowym regulaminem wypłaciła mu sto dolarów. Po dodaniu ich do posiadanych trzydziestu zrobił ostatni postój, zatankował starego oldsa i wolno wjechał w ulicę Główną, ale skierował się nie do biblioteki, tylko w stronę mostu Sagamore. Sprawdził na zegarku, że do zaplanowanej wymiany pozostało trzydzieści pięć minut. CZĘŚĆ II Ji, Do 1934 roku przylądek Cod był półwyspem, długim mniej więcej na sto dziesięć kilometrów, który niczym sękaty, zakrzywiony palec wcinał się w Ocean Atlantycki. Z Nowego Jorku i miejscowości położonych na południu statki mogły się dostać do Bostonu tylko opływając dookoła cały przylądek, z Provincetown na czubku palca, i przecinając Cape Cod Bay. W 1934 roku Wojskowe Służby Inżynieryjne zakończyły budowę kanału Cape Cod u nasady palca i w ten sposób skutecznie przekształciły półwysep w wyspę. Dwa mosty, jeden w Bourne na zachodnim końcu kanału, drugi w Sagamore na końcu wschodnim, zapewniają jedyne bezpośrednie połączenie z lądem. Lukę przebył odległość z centrum Strathmore w równe piętnaście minut, ustawicznie sprawdzając, czy nie wlecze za sobą ogona. Kiedy znalazł się na dojeździe do mostu, z parkingu przy restauracji ruszył trudny do określenia szary sedan i utrzymując tę samą co Lukę prędkość, podążał za nim w odległości może trzystu metrów. Po drugiej stronie mostu opadło z Lukę'a podniecenie, osłabła czujność, z jaką wpatrywał się w lusterko. Z oczami zmrużonymi w blasku popołudniowego słońca, padającego z lewej strony, 69 odchylił się na oparcie siedzenia i rozkoszował ciepłem. Za godzinę będzie bezpieczny i odpocznie w Śródmiejskim Zajeździe dla Zmotoryzowanych. Sedan był całkowicie zasłonięty przez dużą ciężarówkę, a siedzący w nim dwaj mężczyźni musieli tylko od czasu do czasu zjechać w lewo, aby sprawdzić, czy Lukę jest przed nimi. Dopiero kilka kilometrów na północ od Plymouth ciężarówka, nie sygnalizując, raptownie skręciła w prawo na zjazd. Kierowca sedana o mało nie pojechał za nią, ale w ostatniej chwili się połapał i prędko zawrócił na szosę. Lukę spostrzegł w lusterku właśnie ten nagły ruch. W kierunku północnym zmierzało niewiele samochodów i kiedy sedan został w tyle, Lukę zaczął przezornie dodawać gazu, dopóki nie wydusił z oldsa setki. Pasażer sedana był masywny i podobny do małpy, z grubymi wargami i nisko osadzonymi uszami, właściwie bez szyi i czoła. Kiedy olds wyrwał do przodu, spojrzał na chudego, dziobatego kierowcę i odezwał się chrapliwie: — Rozpoznał nas, Richie, jestem pewny. Bierzmy go. — Szef mówił, że mamy się trzymać za tym łachudrą i zobaczyć, dokąd jedzie — odparł Dziobaty. — Nie kazał go łapać. — Słuchaj, dupku — fuknął Małpolud —jeśli nas rozpoznał, to co mamy robić, jeździć za nim trasą widokową? No, gaz do dechy. Odskakuje. — Z tymi słowy wyciągnął ciężki rewolwer z pochwy pod kurtką i pieszczotliwie pogładził rękojeść. Dziobaty wcisnął gaz i samochód wystrzelił do przodu. Lukę wcale nie był pewny, czy sedan go ściga, dopóki nie zobaczył w lusterku, jak szybko się zbliża. W swoim czasie olds zapewniał i wygodę, i prędkość, ale po trzynastu latach użytkowania, z prawie dwustu tysiącami kilometrów na liczniku, powyżej stu dziesięciu trząsł niemiłosiernie. Lusterko wibrowało, toteż Lukę ledwie widział jadący za nim samochód, choć ten znajdował się w odległości niespełna 70 stu metrów. W ciągu następnych sekund przychodziły mu do głowy różne sposoby uniknięcia niebezpieczeństwa, ale kolejno je odrzucał. Na jedyny niezły pomysł wpadł, gdy zobaczył znak: „Parking, 1 kilometr". Postanowił dopuścić ich jak najbliżej, po czym raptownie skręcić na parking. Przy odrobinie szczęścia wyprzedzaliby go z lewej strony i nie zdołaliby skręcić w prawo. Wówczas mógłby albo wysiąść i uciec, albo się cofnąć i przez podwójną linię przejechać na nitkę szosy prowadzącą na południe. Szczęście mu jednak nie dopisało, przynajmniej jeśli idzie o realizację tego planu. Parking pojawił się, kiedy sedan był jeszcze o jakieś dziesięć jardów z tyłu. Lukę w braku innego wyjścia i tak skręcił. Wtedy przyczepa kempingowa, własność niemłodej pary z New Hampshire, jego refleks i cud sprawiły coś, czego nie dało się zaplanować. Starsi państwo, przy pobliskim stole piknikowym popijający kanapki mrożoną herbatą, przerażeni patrzyli na oldsmobila, który z piskiem opon wjeżdżał na parking i kierował się prosto na ich przyczepę. Lukę instynktownie wyczuł, że nie może jej wyminąć, więc nacisnął hamulec, niepomny na ból nogi. Sedan trzymał się tuż za nim, toteż nie miał prawie żadnej szansy zwolnić i z prędkością osiemdziesięciu kilometrów na godzinę rąbnął w tył oldsa. Lukę'owi głowa odskoczyła do tyłu, potem do przodu, kiedy jego samochód walnął w wóz kempingowy. Ten, pozostawiony na luzie, wystrzelił do przodu, wjechał na krawężnik i zatrzymał się zaledwie o półtora metra od swoich przerażonych właścicieli. Lukę zareagował w porę, zdążył się przygotować na wstrząs, a nawet ręką osłonić głowę przed zderzeniem z kierownicą. Pasażerowie sedana w ogóle nie mieli czasu. Dziobaty plasnął twarzą w kierownicę, strzaskał sobie nos i rozwalił starą bliznę po nożu na prawym policzku. Małpolud uderzył w szybę tym, co powinno być czołem, i wybił 71 kilkucentymetrową dziurę w bezodpryskowym szkle, którego reszta utworzyła pajęczynę pęknięć. Z okrzykiem zadowolenia Lukę poklepał tablicę rozdzielczą, ucałował kierownicę i pomknął na północ. Miał stłuczony prawy przedni reflektor i spore wgniecenia w tylnym zderzaku i bagażniku. Poza tym jego samochód wyszedł z kolizji bez szwanku. Zdziwiony, że pasażerowie sedana wpadli na jego trop, zastosował dodatkowy środek ostrożności i pojechał do Bostonu krętymi, gorszymi drogami, nie szosą. — Ile razy mamy wracać do tego samego, Saro? Po prostu nie mogę tego zrobić. \ — Do diabła, Lukę, dlaczego nie potrafisz zrozumieć, co czują? Przez ostatnie dwa lata studiów prawie nie widywałam mojego męża, jeszcze rzadziej widywałam go, kiedy odbywał pierwsza, połowę praktyki. Teraz mamy szansę na dwa łatwe łata w publicznej służbie zdrowia, a ty nie chcesz nawet złożyć podania w Krajowym Instytucie! — Składałem je w innych zakładach opieki zdrowotnej. • Po prostu nie zostałem przyjęty. — Lukę, twój ojciec jest dyrektorem... — Proszę cię, Saro, przestań. Nie odpowiedział na mój list, przemilczał zaproszenie na uroczystość rozdania r * dyplomów. Poza tym służba wojskowa to będą dobre dwa lata. Stacjonowanie w południowej Kalifornii będzie przygodą. Możemy podróżować. A nawet mieć dziecko, T jeśli zechcemy. *~* — Wszystko to pięknie się zapowiada, pod warunkiem Że nie wylądujesz w dżungli! >* — Hej, moja ślicznotko, chodź tu, to szepnę ci do " ucha, że powinnaś pójść za mną wszędzie. — Nie pojadą za tobą do delty Mekongu. 72 — Nie ma na to szans, piękna Saro. W wojsku na pierwszy rzut okapoznająnędznego tchórza. W Wietnamie chciałby mnie widzieć tylko Wietkong! A teraz czy wyśliź-niesz się z tego płaszcza kąpielowego, czy też mam paść na podłogę, wrzeszczeć i płakać, i czekać? — Nie, tylko proszę bez złości. Masz tu płaszcz kąpielowy. I jego zawartość. Kiedy ostatni raz wyszłam z kłótni zwycięsko ? — Właśnie w tej chwili, moja pani, właśnie w tej chwili. Cały Śródmiejski Zajazd dla Zmotoryzowanych był udekorowany barwami i motywami nawiązującymi do obchodów dwóchsetlecia odzyskania niepodległości. Nawet na zasłonach w pokoju jaskrawy wzór tworzyły czerwone, białe i niebieskie orły. Lukę zameldował się jako Francis Sullivan z Portland w stanie Maine. Ponieważ nie mógł się posłużyć kartą kredytową, zażądano od niego sześćdziesięciu dolarów z góry. — Już po moim obiedzie przy stoliku czwartym — mruknął pod nosem, kuśtykając po grubo wyściełanym korytarzu do swojego pokoju. Zamknął za sobą drzwi na dwa spusty, wrzucił skromną garderobę do komody, fornirowanej dębem, i zanurzył się w wannie z ukropem, nie starając się osłaniać szwów na prawym udzie. Po kolizji na parkingu oprócz poprzednich obrażeń dokuczał mu bolesny kurcz w szyi, a na czole wyskoczył guz. Leżał przez godzinę i tylko sztywnym ruchem wychylał się co pewien czas do przodu, aby dolać gorącej wody. Elizabeth Corey Butler zapakowała właśnie czteroletnią córeczkę do łóżka, kiedy zadzwonił telefon. Miała na sobie żółty pikowany szlafrok i poruszała się z naturalnym wdziękiem, 73 który już jako podlotka czynił ją pociągającą. Przez krótki czas zajmowała się nauczaniem, ale wolała życie przy mężu, profesorze Instytutu Technologicznego stanu Massachusetts, i dwójce dzieci. Zanim Elizabeth i Paul się pobrali, przyjaciele powątpiewali, czy poważny, konserwatywny Butler dotrzyma kroku tryskającej energią, pełnej życia Liz. W ciągu siedmiu lat małżeństwa jednak ich związek się zacieśnił i w razie potrzeby oboje chętnie szli na kompromis. — Do ciebie, Liz — zawołał z salonu Paul. — Dzwoni Lukę. Nic nie mówiłem o policji. Liz podbiegła zaniepokojona i chwyciła słuchawkę. — Lukę, co z tobą? Gdzie jesteś? — Hej, spokojnie. Jestem zdrowy. A przynajmniej w jednym kawałku. — Lukę, byli tu inspektorzy policji. Szukali cię. Nie chcieli powiedzieć, o co chodzi. Co się dzieje? Co się stało? — Inspektorzy policji? Z Lexington? — Nie, z Bostonu. Przyjechali jakąś godzinę temu, najzwyczajniej wmaszerowali do domu i rozsiedli się wygodnie. Na szczęście był Paul. Bo ja rozpadłabym się na kawałki. — Uspokój się, Liz. Wszystko jest w porządku. Dzwonię z Bostonu. Czy możesz poprosić Paula? — Oczywiście, ale o co chodzi? — Powiem ci za minutę, tylko daj mi Paula. — Słucham, Lukę. O co chodzi? — Paul Butler mówił z troską, ale i z nutą irytacji w głosie. Mimo iż Lukę zżył się ze szwagrem przez dwa ostatnie lata praktyki w Bostonie, dostrzegał rezerwę chemika i często nie umiał nawiązać z nim rozmowy. — Paul, czy na pewno byli z Bostonu? Chodzi mi o to, czy pokazali identyfikatory albo coś takiego? — To byli dwaj detektywi, Lukę. O ile mogłem się zo- 74 rientować, odznaki i identyfikatory mieli prawdziwe. Zechcesz mi powiedzieć, co się dzieje? Mówili, że uciekłeś z miejsca wypadku. Doznałeś obrażeń? A w ogóle gdzie jesteś? — Policja bostońska? — Cholera, do kraksy doszło zaledwie trzy godziny temu, pomyślał. Kim, u diabła, są ci ludzie?... Paradise, za tym musi stać Paradise... — Lukę, jesteś tam jeszcze? — Głos Butlera wyrwał go z oszołomienia. — Tak, Paul, jestem. Słuchaj, nie wiem, co się dzieje. Naprawdę nie wiem. Pacjentka dała mi coś przed samą śmiercią, a ktoś bardzo się stara to odebrać. Zdemolowali mi dom i nawet zabili mojego cholernego kota. — Co? — Mojego kota, oni... Hej, Paul, mniejsza z tym. Czy tobie i Liz nic się nie stało? Grozili wam czy coś takiego? — Nie, powiedzieli tylko, że muszą cię przesłuchać w związku z wypadkiem na szosie numer trzy. Miałeś wypadek? — Tak, no, coś w tym rodzaju. Uwierz mi, Paul, naprawdę me wiem, o co w tym wszystkim chodzi ani kim są ci ludzie, którzy... zaczekaj chwilę, jak, u licha, trafili do was? Nie mówili? — Nie, nie pamiętam, żeby mówili, jak trafili do nas. Ale Lukę już nie słuchał. Zastanawiał się pośpiesznie, jakim sposobem bostońska policja mogła tak prędko wpaść na trop jego siostry. Nasuwał się nieodparty wniosek, że powiedzieć o niej mogła tylko jedna osoba — Ken Putnam. Lukę pamiętał, iż wymienił Liz jako najbliższą krewną w kilku urzędowych dokumentach, włącznie z polisą ubezpieczeniową, którą razem z Putnamem wykupili przed dwoma laty. — Paul, proszę cię, posłuchaj. Jestem w Bostonie i nie odniosłem obrażeń. Chyba nic nie szkodzi, że nie znasz dokładnego miejsca mojego pobytu. Jak tylko się dowiem, kim są 75 ci ludzie, wszystko będę mógł wyjaśnić. Tymczasem staraj się uspokoić Liz. Zadzwonię za dzień, dwa. Dobrze? — Dobrze, Lukę, ale gdybyśmy mogli pomóc... — Już pomogłeś, Paul. Mam nadzieję, że nikt więcej nie będzie was niepokoić. Odezwę się niebawem. — Powodzenia, Lukę. — Dzięki, Paul, będę z wami w kontakcie. Tuż przed 13.30 Luke'a obudziła pokojówka, która weszła ze swoim wózkiem do pokoju i dopiero gdy stanęła nad łóżkiem, zorientowała się, że on jeszcze śpi. Telewizor był włączony jak prawie czternaście godzin wcześniej, kiedy Lukę zapadał w drzemkę. Dziewczyna zatrzymała się na chwilę, popatrzyła na duży fioletowy siniak na jego czole, po czym — gęsto się tłumacząc — opuściła pokój. Przed wstaniem z łóżka Lukę zadzwonił do Kena Putnama, który potwierdził, że podał policji nazwisko i adres jego siostry. Pełen zatroskania, z wyjątkową i nietypową skwapliwością zgodził się zastępować nieobecnego kolegę. Choć Lukę nie zapoznał go ze szczegółami sobotnich wydarzeń i nie chciał zdradzić, skąd dzwoni, Putnam zaoferował wszelką możliwą pomoc, włącznie z finansową, prawną i schronieniem. Lukę podziękował mu i obiecał zgłaszać się codziennie. Potem wziął prysznic, ogolił się, ubrał i spróbował zadzwonić do Karen Samuels. Telefon odebrała jej współlokatorka, Jackie Gallante. Powiedziała mu, że z Karen nawiązano kontakt poprzedniego dnia i że prosto z Connecticut pojechała na przylądek Cod, aby zorganizować pogrzeb matki. — Czekam na wiadomość od niej, panie doktorze — powiedziała Jackie. — Myślałam nawet, że to ona, kiedy pan zadzwonił. Da mi znać, kiedy mam przylecieć na pogrzeb. 76 — Chciałbym z nią pomówić, Jackie — rzekł. — Myślisz, że zastanę ją w domu matki? — Powinna tam być. Chwileczkę, panie doktorze, mam gdzieś numer... — W porządku. I ja go mam. Dziękuję za pomoc. Karen Samuels natychmiast podniosła słuchawkę i zaczęła mówić, ledwie Lukę się przedstawił: — Och, panie doktorze, tak się cieszę, że pan dzwoni — powiedziała zdyszana. — Przyjaciele matki mówili mi, jak się pan starał ją ratować. Bardzo panu dziękuję. Ja... ja po prostu nie mogę w to wszystko uwierzyć. — Współczuję pani z powodu matki, panno Samuels. Robiliśmy wszystko, co w naszej mocy, lecz wylew był rozległy. Gdyby z tego wyszła, byłaby sparaliżowana. Trzyma się pani? — Trzymam się. Wszyscy tu byli cudowni i okazali mi wiele serca. Pogrzeb odbył się wczoraj, zaraz po moim przyjeździe. Zajęli się tym przyjaciele matki. Tak bardzo mi pomagają, nie wiem, co bym zrobiła bez... — Panno Samuels, czy w tej chwili jest pani sama? — zapytał z naciskiem. — To znaczy, czy może pani porozmawiać ze mną o pewnych sprawach, które wynikły w związku ze śmiercią pani matki? — Tak, jestem sama — odparła, nieco zdziwiona. — A o co chodzi? — Panno Samuels, tuż przed śmiercią pani matka odzyskała przytomność i zdążyła dać mi klucz, przedtem przylepiony do nadgarstka. Kazała mi obiecać, że oddam go pani do rąk własnych. Od tej pory ktoś czy też grupa ludzi bardzo się stara mi go odebrać. Czy domyśla się pani, do czego jest ten klucz albo z jakiego powodu ktoś chciał wyrządzić mi krzywdę, a potem mnie przekupić, aby go dostać? 77 — O mój Boże — wykrztusiła. — Mam nadzieję, że nic się panu nie stało. Naturalnie wiedziałam o kluczu. Od lat nosiła go pod tym plastrem. Ale właściwie nigdy nie wierzyłam, że to klucz do tak dużych pieniędzy, jak mówiła. Była artystką, panie doktorze, miała bujną wyobraźnię i skłonność do przesady. — Panno Samuels, bardzo chcę oddać pani ten klucz. Ale moim zdaniem powinniśmy się przekonać, komu na nim zależy, bo w przeciwnym razie mogłaby pani popaść w takie jak ja tarapaty. Jestem teraz w Bostonie. Czy mogłaby pani przyjechać i omówić to wszystko ze mną? — Dzisiaj? — Im szybciej się to wyjaśni, tym lepiej. Kimkolwiek są ci ludzie, mogą być bardzo groźni. — Panie doktorze — powiedziała z wahaniem — jest pan pewny, że... — Proszę, panno Samuels — przerwał lekko poirytowany. — O mało mnie nie przejechali, zdewastowali mi dom. Muszę się z panią zobaczyć, i to szybko, bo inaczej źle się to skończy. No więc może tu pani dziś przyjechać czy nie? — Tak... chyba tak. Mam samochód. Gdzie przyjechać? Lukę już miał ją skierować do Śródmiejskiego Zajazdu, kiedy pomyślał o szarym sedanie, jadącym za nim z przylądka. Poprosił więc, żeby odłożyła słuchawkę, i zarezerwował jej pokój w pobliskim Sheratonie. — Wiem, że to może wyglądać na przesadę, na coś z sensacyjnej powieści — przyznał, połączywszy się z nią po raz drugi — ale niech pani będzie ostrożna. Za mostem proszę zjechać z szosy i kluczyć po bocznych drogach, dopóki się pani nie upewni, czy nie ma pani ogona. Mnie wypatrzyli wczoraj chyba na moście Sagamore. Dobry dojazd do miasta może być szosą 24. Niech pani weźmie mapę, może się przydać. Proszę się zameldować w Sheratonie, zadzwonię o siódmej, aby się umówić. 78 — Dobrze — powiedziała — ale moim zdaniem ta konspiracja jest zbędna. — Proszę zrobić to dla mnie. Lukę przez prawie całe popołudnie oglądał w swoim pokoju mecz Red Sox z drużyną nowojorską, która dostała tęgie lanie. O piątej wyszedł, bo chciał poszukać cichej ulicy, gdzie mógłby się spotkać z Karen Samuels i mieć pewność, że nikt jej nie śledzi. Jednokierunkowa Blacklow Street, ciągnąca się przez cztery kwartały i kilkoma przecznicami połączona z sąsiednią ulicą, wydała mu się idealna. Podtrzymywała go na duchu świadomość, że niedługo wyjaśnią się choć częściowo powody tego trzydniowego zamieszania. W drodze powrotnej do hotelu okrążył dwa kwartały domów, gdy wtem dostrzegł czarno-biały wóz patrolowy, jadący Hun-tington Avenue mniej więcej w jego kierunku. — Hej, Corey — szepnął do siebie i przylepiony do bramy, obserwował ulicę. — Nie uważasz, że to już za wielka paranoja? — Roześmiał się na głos, bo przypomniał sobie krzykliwy plakat, który jego współlokator w college'u zawiesił nad swoim biurkiem. Na purpurowym tle bladozielony napis głosił: „Chociaż jesteś paranoikiem, NIE oznacza to, że przestali na ciebie czyhać!". Lukę był zadowolony, wręcz dumny z precyzji, z jaką zrealizowany został plan spotkania z Karen Samuels. Zza rogu czwartej przecznicy Blacklow Street patrzył, jak dziewczyna pewnym krokiem idzie w jego stronę, ubrana w zielony płaszcz, który mu opisała. Za nią nie dostrzegł nikogo, a kiedy się zbliżyła, przywołał ją gestem i we dwoje przeszli do następnego kwartału. Dopiero w jej pokoju hotelowym odprężył się na tyle, że dotarło do niego, jaka jest niewiarygodnie piękna. Długie, proste, kruczoczarne włosy, opadające kaskadą do połowy pleców, tworzyły idealną oprawę dla twarzy w kształcie serca i zielonych oczu ze złotymi cętkami. Bluzka w kolorze cyt- 79 rynowym i brązowe spodnie w dyskretny sposób podkreślały chyba najlepszą figurę, jaką kiedykolwiek widział. Jeszcze większe wrażenie zrobiło na nim to, że dziewczyna nosi się naturalnie, jakby nieświadoma własnej urody. Poczuł ściskanie w gardle i głos mu się załamał, kiedy wypowiedział pierwsze słowa. Z dużym wysiłkiem powstrzymywał się od ciągłego patrzenia na nią. Ona, przeciwnie, sprawiała wrażenie całkiem swobodnej i w trakcie rozmowy wyciągnęła się na łóżku. Stopniowo odrywał się myślami od bólu i przemocy, jakich doświadczył w ciągu minionych siedemdziesięciu dwóch godzin. Ciepło i piękno kobiety, która przyszła mu pomóc, były znacznie bardziej namacalne i rzeczywiste niż wszystko inne, czego doznał. Najpierw niepewnie, lecz z coraz większą ulgą opowiadał ze szczegółami o śmierci jej matki i późniejszych niezwykłych wydarzeniach. Karen słuchała uważnie, czasami kręcąc głową z niedowierzaniem, kiedy przedstawiał co bardziej makabryczne fragmenty tej historii. Pod koniec Lukę się nachylił, impulsywnie ujął jej rękę w obie dłonie. — No, więc na tym stoimy — rzekł. — Teraz pani kolej. Niech mi pani opowie o swojej ekscentrycznej matce-artystce i jej magicznym kluczu. Albo jeszcze lepiej, pozwoli mi odsapnąć po tym szaleństwie i opowie o sobie. — Nie ma wiele do opowiadania — zaczęła, leniwie przewracając się na bok. — Jestem pracownicą socjalną w Nowym Jorku, ale prawie wyłącznie do tego ograniczają się moje kontakty z ludźmi. Zawsze prowadziłam dość samotniczy tryb życia. Może dlatego, że jestem jedynaczką. Parę bliskich związków z mężczyznami, ale mało zażyłych przyjaźni z kobietami. — Co chce pani przez to powiedzieć? — zapytał. Obraz tej ślicznej dziewczyny, ubranej w dżinsy i bawiącej się z przyjaciółmi na farmie w Connecticut, kilkakrotnie stawał mu w czasie rozmowy przed oczami. 80 — Po prostu to — odparła, patrząc na niego ze zdziwieniem .— że po złym doświadczeniu z moją pierwszą współlokatorką w college'u nie miałam już bliskiej przyjaciółki ani współlokatorki. — A ja myślałem, że... — Lukę urwał w pół zdania. Nagle w żołądku urósł mu olbrzymi guz. Nie potrafił się skupić i uporządkować myśli. Kiedy po bardzo długiej, jak mu się zdawało, przerwie znów zdołał przemówić, słowa popłynęły z jego ust miarowo, monotonnie. W żaden sposób nie umiał ukryć rosnącego niepokoju. Guz w żołądku stawał się coraz większy. — Karen, kto to jest Jackie? — zapytał. — Jackie? Nie znam żadnej Jackie. — Jeszcze nad sobą panowała, ale nieświadomie odsunęła się od niego. — A teraz słuchaj, i to uważnie, Karen czy kimkolwiek jesteś — powiedział, ona zaś cofała się przed jego głosem, z którego przebijała z trudem hamowana wściekłość. — Zadam ci parę pytań o matkę. Odpowiedz na nie teraz, i to zgodnie z prawdą. Jak nazywała się z domu? — Co to znaczy? — wykrzyknęła, już znacznie mniej opanowana. — Zwariowałeś czy co? Nie rozumiem, jaki... Lukę pochylił się do przodu i uderzył ją w twarz z siłą i gwałtownością tak samo zaskakującą dla niego, jak dla niej. — Do cholery! — wrzeszczał. — Chcę usłyszeć nazwisko panieńskie Evelyn Samuels albo dowiedzieć się, kim jesteś. Przez tych parę ostatnich dni dużo przeżyłem i przysięgam, że jeśli przyłapię cię na kłamstwie, to zabiję. Po jednej stronie jej bladej twarzy wystąpiła gruba czerwona pręga, a w kąciku ust pokazała się kropla krwi. Karen przeniosła się z łóżka na fotel i tam przycupnęła, wstrząsana łkaniem. — Proszę, bardzo cię proszę, nie bij — błagała. — Nie powiedzieli mi, że zrobili ci coś złego. Naprawdę. Nie wiem nawet, o co w tym wszystkim chodzi. Musisz mi wierzyć. 81 Lukę osunął się na kolana i ukrył twarz w dłoniach. Jego rozkoszna rzeczywistość znów zamieniła się w koszmar, większy i straszniejszy niż kiedykolwiek. — Dobrze — powiedział w końcu. — Już cię nie uderzę. Ale tylko jeśli zaczniesz od początku i powiesz mi, kim jesteś i jak cię w to wciągnęli. Wierzchem dłoni otarła kącik ust i o mało nie zwymiotowała na widok własnej krwi. — Nazywam się Connie. Connie Evans. Jestem aktorką. Przynajmniej wtedy, kiedy pracuję. Ostatnio nie szło mi za dobrze. Dlatego nie mogłam odmówić temu facetowi, kiedy zaproponował mi pięćset dolarów za to, że tu przyjdę i wezmę od ciebie klucz. Chryste, od sześciu miesięcy nie zarobiłam takiej sumy. Musisz mi wierzyć, Lukę, że... — Mów dalej — rozkazał. — Ten facet, z którym spotkałam się raz czy dwa razy, zadzwonił i powiedział, że jeśli przyjadę na przylądek, bez trudu zarobię pięćset dolarów za odegranie roli. — Jak on się nazywa? — Jim... Jim Spear. Powiedział, że to będzie łatwe i niczym mi nie grozi. Ale kiedy tam przyjechałam, trzymali tę dziewczynę przywiązaną do krzesła i zagrozili, że jeśli nie zrobię tego, czego chcą, potną mi twarz. O mój Boże. Co mi teraz zrobią? Musisz mi pomóc, Lukę, proszę. — Związaną dziewczyną była Karen Samuels? — T-tak. Oni czekają na wiadomość ode mnie w domu jej matki. Powiedzieli, że nigdy z nią nie rozmawiałeś i nie wiesz o niej nic prócz tego, że jest pracownicą socjalną z Nowego Jorku. — Głupie dranie — mruknął Lukę. — Powiedziałaś „oni". Ilu ich tam jest? — Tylko dwóch. Spear i mężczyzna, do którego mówił Bob. Nie znam jego nazwiska. — Opisz go. 82 — Niski, ale naprawdę silny z wyglądu, jeśli wiesz, o co mi chodzi. Chyba po czterdziestce, choć nie bardzo umiem określać wiek. Taki jakby do połowy łysy, tu z tyłu — mówiąc to, wskazała na czubek głowy. — Paradise! — syknął Lukę. — Co? — Nic, nic. Czy to z tobą rozmawiałem przez telefon? — Zmusili mnie do tego. Słowo daję. Prawdziwa Karen nie chciała im pomóc. Nie chciała rozmawiać ze mną ani z tobą przez telefon. Próbowała nawet kopnąć Jima Speara w... no, wiesz. A kiedy to zrobiła, on ją uderzył. Jeszcze mocniej niż ty mnie. — Słuchaj. — Pożałował tej dziewczyny, tak jak on ofiary czyjegoś szaleństwa. — Przepraszam, że cię uderzyłem. Wyczerpuje się moja cierpliwość, a nie znajduję nikogo, z kim mógłbym otwarcie porozmawiać. Czy ludzie Speara czekają na mnie w tym hotelu? — Nie wiem, Lukę. — Jakby się trochę uspokoiła i mówiła szczerze. — Przyjechałam sama, nikt też nie kontaktował się ze mną. Miałam odebrać od ciebie klucz i zadzwonić do nich w drodze powrotnej na przylądek. — Daj mi kluczyki do swojego samochodu — rozkazał. — Ale jak ja... — Do cholery, Connie, przeprosiłem za to, że cię uderzyłem, ale zrobię to znowu, jeśli nie dasz mi kluczyków i nie powiesz, gdzie zostawiłaś samochód. Po otrzymaniu kluczyków i kwitu parkingowego polecił jej położyć się na brzuchu na jednym łóżku. Prześcieradło z drugiego podarł na pasy i starannie przywiązał jej kończyny do nóg łóżka. Choć obiecywała nie robić hałasu, jeszcze jeden kawałek płótna zużył na knebel, starając się w miarę możności oszczędzić jej niewygody. Na koniec przykrył ją kocem po szyję. — Po prostu spróbuj zasnąć — powiedział i ruszył do drzwi. — Och, Connie — dodał, gdy popatrzyła na niego 83 szeroko otwartymi oczami — daj mi znać, gdybyś kiedyś potrzebowała referencji. Jesteś cholernie dobrą aktorką. Tylko następnym razem uważaj, jaką wybierasz rolę. Uchylił drzwi i wyjrzał. Korytarz był pusty. Po zawieszeniu na gałce tabliczki z napisem „Nie przeszkadzać" Lukę zszedł tylnymi schodami z siódmego piętra na parking w podziemiu. Czas znowu stawić czoło wrogowi, pomyślał, tyle że tym razem trochę bardziej planowo. Miejski szpital w Bostonie leżał w odległości trzech kilometrów na południe od hotelu. Jak wiele dużych miejskich szpitali, był zlepkiem architektonicznym. Na niewielkim obszarze budynki duże i małe, nowe i stare, przeznaczone do rozbiórki i w budowie tworzyły skupisko, połączone siecią podziemnych tuneli, które pracownicy nazywali szczurzymi norami. Lukę przez cztery lata odbywał w tym szpitalu praktykę jako jeden z ponad trzystu młodych lekarzy, co roku gotowych pracować z górą osiemdziesiąt godzin tygodniowo w najtrudniejszych warunkach w zamian za siedem tysięcy dolarów i niewymierne korzyści naukowe. Stażyści i lekarze zamieszkali w szpitalu, umiejący robić swoje mimo niedostatecznej liczby pielęgniarek, przestarzałego sprzętu i obstrukcjonizmu władz miejskich, często wychodzili stąd jako szczególnie uwrażliwieni specjaliści w swoich dziedzinach. Lukę po raz ostatni był w szpitalu przed prawie trzema laty, lecz nie dostrzegł w nim wielu zmian. Yolkswagena Connie zostawił na bocznej ulicy i wszedł bocznymi drzwiami do budynku, gdzie lekarze sypiali podczas nocnych dyżurów, jeśli znaleźli na to czas. O tej porze, po 21.30, szpital właściwie świecił pustkami. Lukę bez trudu znalazł pomieszczenie z tłu-mokami czystych białych kitli, dostarczonymi przez szpitalną pralnię. 84 D/iesięć minut później, w białej kurtce i spodniach lekarza zamieszkałego w szpitalu, wysiadł z windy na ósmym piętrze chirurgii. Zdecydował się na przyjazd do szpitala, ponieważ musiał mieć jakąś broń, którą mógłby unieszkodliwić jednego lub obu mężczyzn, przetrzymujących Karen Samuels. Po głębszym namyśle postanowił uzbroić się w leki. Nie chciał zadać nikomu trwałych obrażeń, a nie byłby zdolny posłużyć się nożem lub pałką. Na wojnie nosił w rejonach walk pistolet i karabin M 16, lecz strzelał z nich wyłącznie na strzelnicy. Zawsze uważał, że lekarzowi nie wolno z rozmysłem zamordować drugiego człowieka. Przyszło mu do głowy, ze gdyby miał kiedyś umyślnie kogoś zabić, zrobiłby to tej nocy. Brał pod uwagę kilka wstrzykiwanych leków, których odpowiednia dawka mogła unieszkodliwić mężczyznę, nie zagrażając jego życiu. Większości z nich powszechnie używali anestezjolodzy, on zaś zdobył pewne doświadczenie w ich stosowaniu, kiedy odbywał trzymiesięczny staż anestezjolo-giczny. Z udawanym zdecydowaniem i swobodą wszedł przez drzwi wahadłowe na blok operacyjny. Światło paliło się tylko w jednej z dwudziestu dwóch sal, oznaczonej numerem cztery: zespół chirurgów ratował tarn człowieka z raną postrzałową. Przez zamknięte drzwi Lukę słyszał nerwową, ożywioną rozmowę trzech lekarzy i trzech pielęgniarek. Czekał kilka minut, wsłuchany w dramat, który się tam rozgrywał. W swoim zaabsorbowaniu nie zauważył nadejścia pielęgniarki, dopóki się nie odezwała. Zaskoczony, obrócił się w jej stronę i natychmiast poczuł przypływ adrenaliny oraz towarzyszącą mu pustkę w klatce piersiowej. Pielęgniarka była krępą kobietą o krótkiej szyi i górnej wardze porośniętej dużą ilością ciemnych włosów. Zielony nieprzemakalny fartuch podkreślał jej tuszę. Patrzyła na Lukę'a z zaciekawieniem i dezaprobatą. 85 — Przepraszam, panie doktorze, co pan tu robi? — zapytała. — Jestem doktor Sullivan — odrzekł, rozpaczliwie próbując wybiec myślą naprzód i ocenić, jak wielkim zagrożeniem może się okazać pielęgniarka. — Zgodnie z planem zaczynam jutro staż anestezjologiczny i przyszedłem się zorientować, zobaczyć, gdzie co jest. — W jakim programie pan uczestniczy? — rzuciła mu wyzwanie, podparta pod boki, rozkraczona, wpatrzona w tęczowy siniak na jego czole. Dłonie mu zwilgotniały; nie było odwrotu. Trudno będzie zakończyć tę rozmowę, pomyślał. — Jestem starszym uczestnikiem programu praktyki rodzinnej — powiedział. — Dlaczego siostra pyta? — Cóż, panie doktorze — odparła. — Na pewno nie spędził pan dużo czasu na bloku operacyjnym. Nikomu nie wolno wejść na to piętro bez zielonego kitla. Odetchnął z ulgą. Napięcie zmalało. — Jezu — powiedział z uśmiechem pełnym zakłopotania. — Co za początek. Niby mam dawać przykład młodszym lekarzom, a wpadam na chirurgię ubrany na biało. Dzięki, że powstrzymała mnie siostra przed zrobieniem prawdziwego głupstwa, bo mogłem na przykład wejść prosto na salę operacyjną. Wskaże mi pani, gdzie jest pokój lekarzy? Naprawdę chciałbym popatrzeć, co robią z tym przypadkiem. — Drzwiami i na lewo — powiedziała już łagodniej. — Dzięki. A gdzie wieszają swoje rzeczy praktykanci? — Ich gabinet jest ostatni na prawo, za salą operacyjną. Z tętnem wciąż przyśpieszonym wyminął pielęgniarkę i poszedł do pokoju lekarzy. W chirurgicznej zielem wrócił na blok operacyjny i skierował się prosto do gabinetu anestezjologów. Drzwi były otwarte. Zadrżał z podniecenia, prawie natychmiast wypatrzywszy poszukiwaną rzecz na półce po lewej stronie starego, obdrapanego, olbrzymiego biurka. 86 Stały tam w rzędzie trzy tacki z rurkami, igłami i dziesiątkami ampułek leków w zastrzykach. Jak przewidywał, na każdej tacce znajdowało się po kilka ampułek potrzebnych mu leków oraz mała płócienna torebka z laryngoskopem, używanym do przesunięcia języka pacjenta i odsłonięcia strun głosowych przed intubacją. Opróżniwszy taką torebkę, włożył do niej strzykawki, igły i po trzy ampułki każdego z wybranych leków — pancuronium i ketaminy. Wetknął torebkę do tylnej kieszeni zmywalnych spodni, które podciągnął jak najwyżej, aby koszulą zasłonić wypukłość. Minął czwartą salę operacyjną i już znajdował się niespełna sześć metrów od wyjścia, kiedy pojawienie się krępej pielęgniarki przyśpieszyło bicie jego serca o co najmniej sześć uderzeń. — Doktorze Sullivan, doktor Klein mówi, że nie będzie mu przeszkadzać, jak pan wejdzie i popatrzy na koniec zabiegu. Proszę za mną, dam panu ochraniacze na buty i maskę. Przez godzinę, która jemu wydawała się wielokrotnie dłuższa, Lukę stał za chirurgiem i wykręcał szyję, aby patrzeć w pole operacyjne. Na przemian albo przeklinał siebie za zbytnią powolność w znalezieniu wymówki i narażenie się na tę zwłokę, albo śmiał się z tej absurdalnej sytuacji. Oto on, opanowany, niepanikujący doktor Lukę Corey, w stroju praktykanta i w odległości wielu kilometrów od domu, obserwuje operujących młodych, obcych lekarzy, podczas gdy wypchana lekami i strzykawkami kieszeń uciska mu prawy pośladek. Wreszcie, gdy tamci już mieli zamknąć cięcie od mostka do kości łonowej, odstąpił od stołu, podziękował zespołowi za zgodę na obserwowanie operacji i wycofał się za drzwi. Piętnaście minut później wjeżdżał yolkswagenem na drogę szybkiego ruchu i kierował się na południowy wschód, do oddalonego o sto kilometrów przylądka Cod. Elektroniczna tablica przy szosie wskazywała temperaturę 47 stopni Fahren-heita i godzinę 23.09. 87 Lukę położył przywłaszczony woreczek obok siebie na przednim siedzeniu. W razie potrzeby miał nadzieję posłużyć się ketaminą, jednym ze środków znieczulających o szybszym działaniu, o tyle wyjątkowym, że skutecznym niezależnie od tego, czy poda się go dożylnie, czy domięśniowo. Wkrótce po takim zastrzyku pacjent popada w stan „dysocjacyjnego znieczulenia", w którym zanika uczucie bólu, a wszystkie inne sposoby postrzegania zostają zakłócone, jak po hałucynoge-nie. W dwie minuty po otrzymaniu odpowiedniej dawki keta-miny człowiek staje się całkiem spokojny i zasadniczo nieszkodliwy. Drugi środek, pancuronium, nie działa znieczulająco. Raczej jak kurara, której jest pochodną, szybko poraża wszystkie grupy mięśni. Lukę wolałby go nie stosować, bo wiedział, że wśród grup mięśni, które zostałyby porażone, są też mięśnie oddechowe. Bez pomocy respiratora ktoś, komu by wstrzyknięto dość dużą dawkę pancuronium, zmarłby w przeciągu paru minut. Lukę zabrał takie ilości obu leków, że mógłby nimi unieruchomić lub zabić kilku mężczyzn. Nawet w wieczornym chłodzie kierownica pozostawała wilgotna od potu, kiedy z przyjemną prędkością osiemdziesięciu kilometrów jechał na południe. 14 sierpnia 1969 Kochany Lukę, Nigdy jeszcze nie musiałam zrobić rzeczy tak trudnej i przykrej jak napisanie tego listu. Ogromnie chciałam usiąść z Tobą i powiedzieć Ci, co się działo i co czuję. Upłynęło jednak pół roku, odkąd wysłali Cię do tego okropnego miejsca, a ja nawet nie mam pojęcia, kiedy wrócisz do domu. Przez te wszystkie wspólnie przeżyte lata chyba wyłącznie rozmawiamy o tym, o ile lepiej będzie nam w przyszłym roku. Wiesz nie gorzej ode mnie, że i przed Twoim wyjazdem do Wietnamu nie było za dobrze. Złości mnie, że nigdy nie potrafiłam dzielić się Tobą z medycyną i Twoimi pacjentami, ale chyba taka już jestem. Lukę, należysz do najlepszych, najwrażliw szych i najcudowniejszych łudzi, jakich znam. Chcę, abyś wiedział, Że Cię kocham i przypuszczalnie nigdy nie przestanę. Niestety nasza miłość nie potrafi zapewne zrównoważyć tego, co w życiu straciliśmy przez ostatnich sześć łat. Ciężko mi było znosić wszystkie te samotne noce w czasie Twoich studiów i praktyki szpitalnej. Teraz, kiedy jesteś oddalony o tysiące kilometrów, odczuwam stały, przewlekły, tępy ból. Wystąpiłam o rozwód i wyraźnie powiedziałam moim adwokatom, że nie chcę zabrać niczego, czego nie wniosłam do naszego małżeństwa. Więc przynajmniej nie powinno być kłótni o to, co kto sobie weźmie. Chcę też, abyś wiedział, że nie tylko rozkład naszego związku skłonił mnie do podjęcia tego kroku. Poznałam mężczyznę, szlachetnego, nieskomplikowanego mężczyznę, który bardzo mnie kocha. Pracuje od dziewiątej do piątej i każdego wieczoru wraca do domu. Jest znacznie mniej podniecający od Ciebie, ale zawsze obecny, kiedy potrzebna mi czyjaś bliskość i wsparcie. W listach do Twoich rodziców i do Liz próbowałam wytłumaczyć, co czuję i dlaczego przeprowadzam rozwód. Proszę, nie próbuj odwieść mnie od tego. To tylko utrudniłoby sprawę nam obojgu. Mam nadzieję, że wkrótce wrócisz do domu i będziesz mógł ułożyć sobie życie. Wiem, że jest gdzieś kobieta, której wystarczy charakteru i siły na małżeństwo z Tobą i z medycyną. Niestety, ja nie okazałam się taką kobietą. 89 Nigdy nie przestaniesz być obecny w moich myślach i sercu, mam też nadzieję, że kiedyś będziemy mogli usiąść i porozmawiać jak przyjaciele. Ściskam Sara O wpół do pierwszej Lukę po raz pierwszy przejechał przez Redfern Terrace w mieście Forestville. Jak na większości bocznych ulic na przylądku Cod, parę latarni na słupach wzdłuż pasa drzew służyło raczej do dekoracji niż do oświetlenia. Okolica była zalesiona, a parcele na ogół duże. Lukę nabrał odwagi, gdy zauważył, że dom Evelyn Samuels oddzielają od posesji jej sąsiadów gęsto rosnące dęby i sosny. Kilkakrotnie go minął, starając się nie zmieniać prędkości, bo to mogłoby zwrócić uwagę osób, które znajdowały się wewnątrz. Przed schludnym, białym domem ranczerskim o czarnych okiennicach rozciągał się niewielki trawnik, z rzadka porośnięty drzewami, oraz żwirowany podjazd, prowadzący do wiaty. Świeciło się w oknach z prawej strony domu, lewa była ciemna. Mały samochód, zagraniczny albo kompakt, stał pod wiatą, dwa inne po obu stronach ulicy. Podczas drugiego przejazdu Lukę dostrzegł słowo POLICJA z boku tablicy rejestracyjnej niebieskiego, nieoznaczonego sedana. Przejeżdżając kolejny raz, szybko wciągnął powietrze i zacisnął ręce na kierownicy, kiedy zobaczył wgnieciony prawy reflektor i błotnik czarnego forda, zaparkowanego dokładnie na wprost domu. Po zastanowieniu odrzucał kolejne pomysły, bo musiał ułożyć taki plan, który pozwoliłby mu znaleźć się sam na sam z każdym z dwóch mężczyzn, przebywających pod numerem 104. Wreszcie, nadal niezdecydowany, zaparkował samochód w sąsiednim kwartale i ostrożnie przeszedł lasem na tyły domu. W prawej kieszeni kurtki miał dwie strzykawki, w każdej zaś obezwład- 90 niającą dawkę ketaminy. Dwie strzykawki w lewej kieszeni zawierały śmiertelne dawki pancuronium. Noc była chłodna i niezwykle cicha, więc Lukę uważał, że ludzie w domu na pewno słyszą łomot jego serca, który rozbrzmiewał mu w uszach niczym wystrzały armatnie. Pochylony tak nisko, jak na to pozwalał ból w nodze, szybko przeciął wąski placyk za domem i przypłaszczył się do ściany. Kolejno zaglądał do okien, aż przez jedno boczne zobaczył przytulnie urządzony salonik i w jego polu widzenia pojawiły się równocześnie trzy osoby. Paradise i Spear grali w karty i popijali piwo przy niskim stoliku na wprost kominka z polnych kamieni. Duże, pląsające języki ognia rzucały zniekształcone, niesamowite cienie na przeciwległą ścianę. Dziewczyna siedziała, toteż widział tylko tył jej głowy i ręce związane za oparciem krzesła. Obserwował ją przez kilka minut. Głowę miała przechyloną na bok i nie wykonywała żadnych ruchów, tylko jej ramiona unosiły się rytmicznie. Co jakiś czas salwy śmiechu mężczyzn rozbrzmiewały w rześkim kwietniowym powietrzu. Lukę delikatnie namacał strzykawki w kieszeni i wrócił na placyk za domem. W miarę jak patrzył na wiatę i las dokoła, kiełkujący w jego głowie plan nabierał coraz bardziej realnych kształtów. Pod wiatą stał w kącie prawie pełny dwugalonowy kanister z benzyną. Na skraju lasu leżał duży stos chrustu, a obok tylnych drzwi domu gruby plik gazet. Lukę musiał kilkadziesiąt razy ostrożnie przemierzyć placyk, kiedy jednak skończył, wał chrustu, wysoki ponad metr, ciągnął się wzdłuż całej tylnej ściany. Przy samej ziemi Lukę powtykał w niego na chybił trafił zmięte gazety. Zasapany klapnął na chłodny trawnik i siedział, z zadowoleniem kontemplując swoje dzieło. Wtem skamieniał, bo z bardzo bliska, z prawej strony, doleciało basowe, groźne warczenie. Na skraju lasu, w odległości niespełna trzech metrów, stal duży doberman, wychylony 91 do przodu, z obnażonymi zębami i czarną sierścią lśniącą w księżycowym blasku. Co prawda Lukę nie bał się dużych psów w sposób przesadny, ale też nigdy nie czuł się na luzie w ich obecności. Choć trudno wyjaśnić dlaczego, akurat w tym momencie nie zląkł się, a przynajmniej nie spanikował. Przez nieskończenie długą chwilę zarówno on, jak piękne zwierzę trwali w całkowitym bezruchu, nie spuszczając się z oczu, niemal stykając się mgiełkami oddechów. W końcu Lukę powolnym, płynnym gestem podniósł ramię i wysunął zaciśniętą pięść w stronę psa. Warczenie ustało natychmiast i zwierzę, z rozszerzonymi nozdrzami, zrobiło kilka kroków do przodu, tak że jego pysk znalazł się w odległości niespełna metra od ludzkiej ręki. Nagle z głębi gardła wydobył się upiorny syk, pies cofnął się o krok, zawrócił i jednym długim susem wpadł między drzewa. Parę sekund później Lukę poderwał się i szybko przebiegł lasem na następną ulicę. Obszedł kwartał dokoła i zbliżył się do forda z przeciwnej strony, niewidoczny za nim od strony domu. Odetchnąwszy z ulgą, że drzwiczki są otwarte, zwolnił dźwignię, aby podnieść maskę. Przez trzydzieści sekund, kiedy ją podnosił i odłączał głowicę rozdzielacza zapłonu, można było zobaczyć go z okna, w którym jednak nikt się nie pokazał. Tą samą okrężną drogą wrócił na tyły domu, pochlapał chrust benzyną, wytyczył nasączonymi benzyną gazetami szlak do vegi pod wiatą, a resztę paliwa rozlał pod samochodem. Co sił w nogach umykał przez las, kiedy wał chrustu stawał w płomieniach. Paradise zauważył ogień na parę sekund przed wypadnięciem okna w jadalni. Z okrzykiem przerażenia skoczył w stronę sięgających do ziemi złotych stor, które już się zajęły. Fala nieznośnego gorąca zatrzymała go ze dwa metry od okna. Zły, lecz zdolny nad sobą zapanować, bo nauczył się tego w czasie wieloletniej służby w policji, zwrócił się do Speara, jakby przykutego do krzesła. 92 — Cała pieprzona tylna ściana stoi w ogniu — wrzasnął. — Dzwoń po strażaków, 444-1122. Muszę się stąd wynosić przed ich przyjazdem. Spear się poderwał i nieprzytomnie rozejrzał dookoła. — Co z nią zrobimy? — krzyknął. — Zabierz ją do siebie — odwrzasnął Paradise, kierując się do drzwi. A w stronę Karen rzucił: — Jeśli będzie ci sprawiać kłopot, przestrzel jej kolano. Teraz dzwoń po tę cholerną straż. Wciąż nie wiemy, czy to, czego szukamy, jest w tym domu. Wypadł na ulicę i na pełnym gazie odjechał policyjnym wozem. Trzask ognia, pochłaniającego już całą tylną ścianę, zmusił Speara do wywrzaskiwania adresu w słuchawkę, zanim się upewnił, że straż go rozumie. Karen Samuels siedziała teraz z podniesioną głową i patrzyła na jego gorączkową bieganinę. Usta miała zatkane białą chustką, więc jej pierś ciężko unosiła się przy każdym oddechu, lecz szaroniebieskie oczy skrzyły się raczej ciekawością i rozbawieniem niż strachem. Spear brutalnym szarpnięciem poderwał ją na nogi. Nie rozwiązując rąk, skrępowanych z tyłu, narzucił jej na ramiona płaszcz i zapiął go z przodu. Kłąb czarnego dymu wciskał się przez strzaskane okno, a temperatura w pokoju nieprzyjemnie rosła, kiedy Spear wypychał Karen frontowymi drzwiami na podjazd. Obejrzawszy się na vegę, która już stała w płomieniach, ruszył w kierunku forda. Kilku gapiów, na ogół zaspanych i w szlafrokach, sterczało po jednej stronie domu i obserwowało pożar. Nikt nie zastąpił drogi Spearowi, kiedy popędzał Karen na drugą stronę ulicy i wciągał na przednie siedzenie forda. Silnik nie chciał zapalić, więc Spear zaczął rozpaczliwie kręcić kluczykiem, wypróbo-wywać światła, klakson i radio, wszystko naraz. W tym momencie niebo pojaśniało jak w dzień, a ziemia dosłownie zadrżała od wybuchu vegi. 93 Z tyłu Lukę prawie rozpłaszczył się na podłodze pod narzuconym na siebie ciemnym kocem, dzierżąc w prawej ręce strzykawkę z ketaminą. W chwili rozbłysku i wybuchu Spear obrócił głowę w prawo. Lukę szybko poderwał się za oparciem jego siedzenia i lewym ramieniem mocno ścisnął go za gardło. Równocześnie wbił mu całą igłę w nasadę szyi i nacisnął tłok. Spear nie zdołał rozluźnić uchwytu, więc zaczął gmerać pod marynarką, aby wyciągnąć rewolwer. Lukę, świadomy tego, co się dzieje, przemówił z całą stanowczością, na jaką umiał się zdobyć: — Jeszcze nie zaaplikowałem ci śmiertelnej dawki, ale jedno naciśnięcie kciuka i jesteś trup. Więc połóż ręce na kierownic) i tam je trzymaj. — Spear znieruchomiał, lecz nie podniósł rąk.j Lukę mocniej objął go lewym ramieniem i wrzasnął: — Połóż* je tam, do cholery. Ale już! Spear powoli uniósł ręce. Zdał sobie sprawę z łomotania w piersiach, kiedy rytm serca stał się trzykrotnie szybszy niż zwykle i mimowolnie zaczęła wzrastać liczba oddechów. Raptem ogarnęło go przyjemne ciepło, ochłonął ze strachu. Poczuł, że jego mięśnie zaczynają drgać rytmicznie. Przez szybę obserwował sunący ulicą długi, czerwony wóz strażacki. Siedział spokojnie, bo uwagę jego przykuwały migotliwe błyski pożaru, gra złotych i pomarańczowych kolorów wypełniała mu głowę. Lukę zwolnił uchwyt i wyciągnął strzykawkę, a jednocześnie sięgnął po rewolwer Speara. — Nie bój się, Karen — powiedział, wyjmując z jej ust chustkę. — Jestem Lukę, doktor Corey. Wszystko będzie dobrze. Nie zrobi ci już krzywdy. Zaczęła coś mówić, lecz wysiadł z samochodu i na powrót wkręcił głowicę rozdzielacza. Przyjechał drugi wóz strażacki, a liczba widzów po drugiej stronie ulicy wzrosła do kilkudziesięciu. Jeden strażak krzyknął do Lukę'a: 94 l — Hej, bracie, co się stało? Możesz usunąć się z drogi? — Przewód się obluzował — odpowiedział Lukę. — Już nas me ma. Wśliznął się na przednie siedzenie, a całkowicie uległego Speara zepchnął na Karen. Spearowi wszystko zaczynało się zlewać: światło, kształty, barwy i czas, na niczym nie potrafił się skupić. Próbował coś powiedzieć, lecz wydawał tylko niewyraźne, gardłowe dźwięki. Ford szybko ożył, Lukę odjechał powoli i po chwili stanął. Kluczyki wsadził do kieszeni, rozwiązał Karen, Spearowi zabrał portfel. Oboje przesiedli się do volkswagena i ruszyli, pozostawiając za sobą płomienie i chaos. Żadne z nich nie odezwało się ani słowem, dopóki nie oddalili się od mostu Sagamore. Wreszcie, nie patrząc na nią, Lukę zapytał: — Dobrze się czujesz? — Taak. Pewnie, że dobrze. Przez dalsze dziesięć minut jechali w milczeniu. Lukę był skrępowany i nie wiedział, co powiedzieć, a tym bardziej, co zrobić. Zgodnie z zegarkiem, dawno minęła druga. Siląc się na delikatność, odchrząknął, przeciągnął się i zerknął w prawo. Karen siedziała sztywna, wyprostowana, na podkulonej nodze, i obojętnym wzrokiem wpatrywała się przed siebie. Samotna łza spływała po jej lewym policzku. Dziewczyna sprawiała wrażenie zmęczonej i bardzo kruchej. Lukę przełknął ślinę i znów spróbował się odezwać. — Przykro mi z powodu pani matki — zaczął. — Dzięki. I mnie też. Niech pan posłucha, panie doktorze — dodała — potrzebuję jeszcze dziesięciu minut, aby się w tym połapać. Okej? — Mam na imię Lukę. I proszę się nie śpieszyć. Zresztą chcę odjechać trochę dalej. Przez następny kwadrans słychać było tylko uspokajający warkot volkswagena i niekiedy siąknięcie nosem albo cichy 95 szloch Karen. Nagle, po trzech głębokich wdechach, obróciła się na siedzeniu i oparła o drzwiczki. — Wiesz, muszę przyznać — powiedziała — że to dzięki tobie byłam dziś na jednej z dwóch czy trzech najbardziej twórczych i wyjątkowych randek w życiu. Niewątpliwie robisz rzeczy... ach... w swoim stylu. Całkowicie zaskoczony, Lukę odpowiedział podobnie. — Myślałem, że to ci się spodoba. Zależało mi, żeby było proste. Gustowne, lecz nie jarmarczne. Wiesz, nam, wiejskim chłopakom, nie tak łatwo jest wybrać odpowiedni wieczór dla dziewczyny z wielkiego miasta. Jeśli naprawdę dobrze się bawiłaś, powinniśmy zaplanować coś podobnego na następny weekend; choćby splądrowanie i spalenie Rzymu. — Może wolałabym puścić z dymem Paryż — odparła. — A skoro już o tym mowa, czy naprawdę spaliłeś mój dom i wysadziłeś w powietrze samochód? — Wtedy wydawało się to słuszne — powiedział z zakłopotaniem. — I było. — Uśmiechnęła się. — Dziękuję za wydobycie mnie z tarapatów. — C'est rien. Odezwała się dopiero po paru minutach. — Lukę, nie śpię już drugi dzień. Czy stać nas na motel? — Oczywiście. Chyba jest tam na prawo. — Więc jedź — powiedziała. — Tylko uważaj. Wszystko tak się układało, że wcale nie byłabym zdziwiona, gdybyśmy zobaczyli szyld „Motel Batesów", zupełnie jak w Psycho. — Poradzimy sobie — zapewnił. — Wystarczy mi tych magicznych zastrzyków dla Normana Batesa i jego matki. Ale niepokoi mnie jedno. — Och? Co mianowicie? — Kiedy ostatni raz byłem z tobą w motelu, to wcale nie byłaś ty. Pomóż mi rozproszyć wątpliwości. Kim jest Jackie? — Hm. Wdową po świętej pamięci Arim? 96 — Spróbuj jeszcze raz — powiedział. — Mam. Pierwszą czarną zawodniczką pierwszej ligi. Druga baza dla Dodgersów. Średnia życiowa odbić 280. — Daje ci ostatnią szansę, Karen, czy kimkolwiek jesteś. Potem śpimy w volkswagenie; ja na tylnym siedzeniu. — Dobra. — W jej głosie zabrzmiała rezygnacja. — Pewnie myślisz o mojej współlokatorce, Jackie Gallante. Tylko nie oczekuj po niej za dużo. Jej życiowa średnia odbić to chyba zaledwie około 110. Chichotali, kiedy ziewająca recepcjonistka zapisywała ich nazwiska i dawała im klucz do pokoju 23 w motelu Bel-Aire w Weymouth. Lukę stał nad umywalką, szorował sobie twarz i przez uchylone drzwi relacjonował przebieg wieczornych wydarzeń. — Właśnie wtedy postanowiłem spróbować i pojechałem na przylądek, aby cię wyrwać z ich szponów. — Mówiąc to, wszedł do pokoju. Większa część jego opowieści nie została jednak wysłuchana. Ubranie Karen leżało w kącie na krześle, ona sama zaś spała smacznie. Lukę zgasił światło, wśliznął się pod koc na drugim łóżku i długo wpatrywał się w mrok pokoju, dopóki nie pogrążył się w mrokach snu. Godzinę później ocknął się na tyle, aby zdać sobie sprawę, że wlazła do jego łóżka i znowu zasnęła, przytulona do jego lewego boku. Wsunął rękę pod jej plecy, ona zaś ułożyła się w wygodnym zagłębieniu. Niebawem zapadł w głęboki sen bez majaków. Obudził się parę minut po południu i stwierdził, że jest sam. Narzuciwszy ubranie, wypadł na dwór. Karen leżała pod rozłożystym klonem, na trawiastym pagórku na wprost Bel-Aire. Wsparta na łokciu, uśmiechała się do niego, kiedy przechodził przez szosę. Z bliska po raz pierwszy zauważył, że jest dość drobnej budowy; szczupła, o jasnej karnacji, na dziewczęcy 97 sposób śliczna. Włosy w kolorze jesiennego złota miała przycięte tuż nad ramionami, a w ich cieniu jej duże, owalne oczy były mgliście szare. Półksiężyc ciemnego siniaka pod prawym okiem wcale jej nie szpecił. Świeże wonie rozwijających się roślin przesycały kolejny ciepły, roziskrzony wiosenny dzień. Promienie słońca przebijały się między listkami stuletniego klonu i rzucały krążki światła na ziemię. Kilka godzin leżeli w cętkowanym cieniu i opowiadali sobie różne historie ze swego życia. Nie wspominali o dziwacznym następstwie wydarzeń, które przywiodły ich oboje w tak mało prawdopodobne miejsce. Karen, jak dowiedział się Lukę, była jedyną córką jedynaczki. Wychowała się w Bostonie, lecz w wieku dwunastu lat wysłano ją do prywatnej żeńskiej szkoły w Yermont. Jej ojciec albo umarł, albo odszedł, kiedy była niemowlęciem, i chyba niewiele więcej o nim wiedziała. — Tylko o moim ojcu nie mogłam swobodnie rozmawiać z matką — powiedziała. — Ona prawie nigdy nie płakała, ale któregoś wieczoru, po tym, jak zasypałam ją dziecinnymi pytaniami o niego, znalazłam ją rozszlochaną na kanapie. Nigdy więcej nie zadawałam tych pytań. Może dlatego tak trudno mi uwierzyć, że po tylu latach nie potrafiłeś jakoś pogodzić się z ojcem. — Nie byłoby ci tak trudno uwierzyć, gdybyś go znała — odrzekł, skubiąc łodygę małego mlecza. —Albo może powinienem powiedzieć „znała mnie i mojego ojca". W ciągu paru ostatnich lat napisałem do niego dwa razy, przesłałem wiadomości, ale nie poruszyłem poważnych tematów. Na żaden list nie odpowiedział od razu, robił to dopiero po upływie kilku miesięcy. Nigdy nie napomknął, że pisałem, informował mnie tylko o najnowszych osiągnięciach w dziedzinie medycyny, do których się przyczynił, i dorzucał parę linijek o tęsknocie matki za mną. — Z nią też się nie widywałeś? 98 — Matkę widywałem. Ze dwa razy na rok przyjeżdża do Lexington, do mojej siostry. Zwykle mówiła, że głupio zachowujemy się obaj z ojcem i że wystarczy, aby jeden wyciągnął rękę do drugiego, a wszystko jakoś się ułoży. W końcu zmęczyło ją chyba to, że niczego nie osiąga z ojcem w Marylandzie, potem zaś napotyka na ten sam upór u mnie w Bostonie, bo teraz już prawie nigdy o tym nie wspomina. — To naprawdę smutne — powiedziała. — Po ukończeniu college'u uznałam, że dotąd trzymano mnie pod kloszem, więc pojechałam do Nowego Jorku i zaczęłam pracować w opiece społecznej. Dziewięćdziesiąt procent dzieciaków, które widuję, nie ma ojca, podobnie jak ja. A ty go masz, on przypuszczalnie bardzo cię kocha i wiele w życiu osiągnął, tobie jednak brakuje siły, aby podnieść rękę i go dotknąć. Na pewno ktoś, komu wystarczyło odwagi, aby zrobić to, co ty zrobiłeś zeszłej nocy, jest do tego zdolny. — Uwierz mi — powiedział po chwili — to, co zrobiłem w nocy, było połączeniem desperacji i głupoty. Odwaga nie ma z tym nic wspólnego. — Kiedy słyszę, jaki byłeś w stosunku do ojca, prawie ci wierzę. — Przysunęła się i zaczęła go całować, najpierw delikatnie, potem mocniej i bardziej namiętnie. — Mniejsza o odwagę — szepnęła, kiedy starał się utkwić wzrok w liściu, aby nie dostać zawrotu głowy. — Zrobiłeś dla mnie coś niewiarygodnego, cudownego. Zamierzam się przekonać, co w twoim życiu jest do zrobienia, i w miarę możności pomóc ci w tym. Parę minut później byli już w pokoju, nieporadnie rozbierali się nawzajem, a potem kochali. Ona owijała wokół niego smukłe ciało, jędrnymi piersiami ocierała się o jego tors, potem o usta. Czuł podniecenie, narastające szybko... za szybko, jak sobie uświadomił. Kilka razy odetchnął głęboko i spróbował zwolnić tempo. Z kolei ona wetknęła mu język do ucha i całowała go z coraz większą pasją. 99 Wargami sunęła po jego szyi, po całym ciele. Już kiedy ją wziął, usiłował choć trochę zapanować nad podnieceniem. Po paru sekundach jednak skończył. Zaklął, odwracając głowę. — Tylko nie to, do cholery. — Hej, Lukę — szepnęła Karen uspokajająco. — Jeśli ta „cholera" oznacza, że za wcześnie miałeś orgazm, nie powinieneś się przejmować. Jesteśmy dla siebie nowi, całkiem nowi. Czego oczekujesz? Ja prawie go miałam, kiedy cię całowałam na tym pagórku. Jesteś piękny dla oka i seksowny w dotyku. Ja chyba też. Pochlebia mi świadomość, że tak na ciebie podziałałam. Czy nie możemy poleżeć, tylko się obejmując? A kochać później. Musisz wiedzieć, że w żaden sposób nie mógłbyś mi sprawić rozczarowania. Popatrzył na nią, ale żadna odpowiedź nie przychodziła mu do głowy. Po krótkiej przerwie znów się kochali i Lukę poczuł radosne odprężenie, jakiego nie doznawał od pierwszych chwil, które spędził z Sara. Potem, gdy leżeli spokojnie, wpatrzeni w siebie, Karen dotknęła jego ust palcem. — Doktorze Corey — rzekła — trzymaj się mnie nadal, jeśli możesz. Myślę, że mamy sobie dużo do powiedzenia. Jeszcze później ubrała się i poszła po pastę do zębów, szampon i zimne mięso na obiad. Po jej wyjściu Lukę poszukał czegoś do czytania. W pokoju była tylko jak zawsze Biblia gedeonitów oraz przewodnik po przylądku Cod i południowym wybrzeżu. „Strathmore, Massachusetts — przeczytał Lukę — to zapewne najspokojniejsze i najbardziej malownicze ze wszystkich miast górnego przylądka. Przybysz stwierdzi, że z miasta, żyjącego w gorączkowym pośpiechu, przeniósł się do bezczasowej wioski, kiedy będzie przemierzał wąskie, wysadzane drzewami ulice, mijał okazałe stare domostwa, często jeszcze z epoki wielkich drewnianych żaglowców". Roześmiał się i pokręcił głową, bo zakrawało to na ironię. 100 Nagle do pokoju wpadła Karen. — Mój Boże, Lukę! — wykrzyknęła. — Włącz telewizor. Nadają teraz wiadomości. — Wyglądała tak, jakby uszła z niej ostatnia kropla krwi, a padając na brzeg łóżka, nie panowała nad drżeniem. — Opanuj się — powiedział uspokajającym tonem lekarza. — Po tym, co przeszliśmy, na pewno nie ma rzeczy, z którą we dwoje nie umielibyśmy sobie poradzić. Weź te poduszki, podłóż sobie pod plecy i spróbuj wziąć się w garść. Zobaczę, czy potrafię złapać wiadomości. — Och, Lukę, to było straszne. — Łkała. — W sklepie mieli mały telewizorek za ladą i raptem... proszę cię, może będzie coś z Bostonu. — Oto główne wydarzenie wieczoru w skrócie — głos prezentera o parę sekund wyprzedził obraz. — Lekarz z przylądka Cod poszukiwany w związku z brutalnym gwałtem i uduszeniem bostońskiej modelki. Dalsze szczegóły w wiadomościach o jedenastej. Komunikaty na bieżąco. Luke'owi pokój zawirował przed oczami, a żołądek podszedł do gardła. — O Boże, nie — powtarzał w kółko. — Zamordowali ją, Lukę — wrzeszczała Karen histerycznie. — Zgwałcili i zamordowali. Nie chciała im pomóc, więc jej grozili. Błagała tylko, żeby nie pokaleczyli jej twarzy. A teraz ją zamordowali. Choć sam był roztrzęsiony, Lukę mocno ją obejmował. Nie znajdował najprostszych słów, by ją uspokoić. Przypomniał sobie piękną twarz i nieskazitelne ciało Connie Evans, w uszach rozbrzmiały mu jej błagania o pomoc. W końcu zaczął zmieniać kanały, szukać innego programu lokalnego. Kiedy trafił na kanał czwarty, obojgu dech zaparło. Na ekranie ukazała się jego fotografia en face, w mundurze, zrobiona w wojsku tuż przed zwolnieniem ze służby. Pełni niedowierzania słuchali o śmierci Connie Evans. 101 — Na krótko przed południem — mówił prezenter — pokojówka odkryła ciało i powiadomiła kierownika bostońskiego Sheratonu, który wezwał policję. Ofiara została ciężko pobita i wykorzystana seksualnie, następnie zaś uduszona. W związku z morderstwem poszukiwany jest lekarz z przylądka Cod, doktor Lewis T. Corey. Według źródeł policyjnych widziano, jak trzydziestosześciolemi Corey wchodzi do hotelu z panną Evans wieczorem w dniu poprzedzającym jej śmierć. Nikt nie zgłosił, że widział później wychodzącego z pokoju Coreya lub ofiarę. Koroner George Kimball stwierdził, że zgon nastąpił mniej więcej o trzeciej nad ranem. Coreya, odznaczonego weterana wojny w Wietnamie, zidentyfikowano na podstawie znalezionych w pokoju odcisków palców. Dwudziestodwulet-nią pannę Evans zatrudniała dorywczo bostońska agencja modelek Diamont Girls. Ofiara mieszkała w Quincy, lecz w hotelu zameldowała się pod nazwiskiem Karen Samuels z Nowego Jorku. Pokazano ekscytującą fotografię upozowanej Connie. Wdzięcznie obracała się w lekkiej jak mgiełka białej sukni, z odrzuconą do tyłu głową i rozwianymi długimi czarnymi włosami. Jej uśmiech przywoływał na myśl obiad przy świecach i cur-voisiera przy kominku. — Podejrzany Corey jest lekarzem pierwszego kontaktu w Strathmore. Stan wolny. Ekran znów wypełniła jego fotografia w mundurze, podczas gdy głos z udaną obojętnością mówił dalej: — Jesteśmy z kamerą w Strathmore, gdzie reporterka Rhoda Martin zaraz przeprowadzi wywiad z doktorem T. Kennerem Putnamem, starszym wspólnikiem w miejscowym Zespole Medycznym, zatrudniającym doktora Coreya. Na ekranie pojawiła się ładna młoda brunetka z dużym okrągłym mikrofonem w ręce oraz Ken Putnam, odprężony, lecz z zaciśniętymi ustami. — Jestem tu, na przylądku Cod, z doktorem Kennerem 102 Putnamem, wspólnikiem podejrzanego o zabójstwo Lewisa Coreya. Panie doktorze, od jak dawna zna pan doktora Coreya? — Od ponad czterech lat wspólnie z doktorem Coreyem prowadzimy praktykę lekarską, Rhodo. — Widać było, że Putnam, który obycie z telewizją zawdzięczał wieloletniej działalności politycznej, zachowuje swobodę i opanowanie. Patrzył prosto w kamerę i spokojnie odmierzał słowa. — Kiedy ostatni raz rozmawiał pan z doktorem Coreyem? — zapytała Rhoda Martin. — W sobotę rano zrobiliśmy razem obchód, Rhodo. Od tego czasu się nie odezwał. — Czy w tę sobotę wydawał się czymś niezwykle wzburzony? — Właściwie nie, Rhodo. — Daj spokój, Ken — rzucił Lukę drwiąco. — Czy to nie zbytnia poufałość? Jeszcze raz zwróć się do niej po imieniu, a pewnie zechce umówić się z tobą na randkę. — Poprzedniego dnia — ciągnął Putnam — doznał lekkich obrażeń nogi i głowy w wypadku samochodowym, ale poza tym był chyba w dobrym nastroju. Nie mogę uwierzyć, aby doktor Corey miał coś wspólnego z tą ohydną zbrodnią. Jeśli nas ogląda, proszę go, niech się sam zgłosi. — Bardzo panu doktorowi dziękuję. Rozmawialiśmy z doktorem Kennerem Putnamem, wspólnikiem podejrzanego o zabójstwo Lewisa Coreya. Doktor Putnam zaapelował do doktora Coreya, aby skontaktował się z nim lub z policją. Z przylądka Cod mówiła dla kanału czwartego Rhoda Martin. — Dziękuję, Rhodo. Jeśli idzie o sprawy krajowe... Przez kilka minut żadne z nich nie mogło się odezwać. Ich krótka sielanka skończyła się jak nożem uciął. Na błogie pół dnia uwolnili się od koszmaru, zerwali irracjonalny łańcuch przemocy i zamieszkali w krainie tkliwości, słów i uczucia. 103 . Ten świat raptem zniknął. Jak drobnymi stworzonkami morskimi, porwanymi falą, znów miotały nimi niezrozumiałe siły, rzucały ich tam, gdzie żadne z nich nie chciało się znaleźć. Lukę mówił głosem drżącym, załamującym się, coraz cichszym; jego podpuchnięte oczy błyszczały, ręce mocno zaciskały się na jej dłoniach. — Nie popuszczą — powiedział. — Nie dadzą spokoju. A kiedy dostaną to, czego chcą, rozwalą nas bez chwili namysłu. Ta biedna dziewczyna do wczoraj nie wiedziała o naszym istnieniu, teraz zaś nie żyje z powodu czegoś, co jest w naszych rękach. Już czas, Karen. Nabierz tchu i opowiedz mi wszystko na temat klucza. Wszystko. Siedziała na łóżku nieruchomo, z podniesioną głową i podkulonymi nogami. Nie szlochała, tylko jakby go nie widząc, wpatrywała się w coraz gęstszy mrok. Lukę znowu dostrzegł w jej oczach błysk sprzeciwu, który zaczął mu się z nią kojarzyć. — Lukę — zapytała w końcu — czy ci ludzie są w jakiś sposób odpowiedzialni za śmierć mojej matki? — Nie sądzę. Zapewne od dawna miała wysokie ciśnienie, ale nigdy nie zwróciła się z tym do lekarza. — Ten Spear, który mnie wepchnął do samochodu, wiesz, matka go kochała. Kręcił się koło niej kilka lat i napisała mi, że w końcu, po parokrotnych oświadczynach, zgodziła się wyjść za niego za mąż. Była naprawdę uroczą kobietą. — Bez wątpienia — powiedział Lukę, widząc, z jakim trudem Karen nad sobą panuje. Starannie dobierał słowa. — To ona namalowała te mariny w waszym salonie? — Należały do jej ulubionych — odparła Karen. — Drań nie odstępował jej, bo chciał dostać klucz, prawda? Lukę zdołał odwrócić wzrok, ale zabrakło mu słów. — Cieszę się, że miała taką śmierć — powiedziała Karen gwałtownie. — Bóg raczy wiedzieć, co by jej zrobił, gdyby dostał to, czego chciał. Żałuję, że go tam nie zabiłeś, naprawdę żałuję. 104 — Proszę cię, kochanie, posłuchaj — odezwał się cicho. — Im bardziej będziemy wkurzeni, tym łatwiej popełnimy błąd. Musisz być niezwykle opanowana, a może uda nam się z tego wybrnąć. Pochyliła się i mocno ścisnęła go za szyję. — Jeśli wyjdziemy z tego cało, ty pacanie, do końca życia będziesz miał ręce pełne roboty z tą oto kobietą. Jesteś na to przygotowany? — Zaryzykuję. No, więc ile wiesz? — Mniej, niż mógłbyś się spodziewać — zaczęła. — Niemal odkąd sięgam pamięcią, matka nosiła ten klucz przylepiony do kostki albo do przegubu. Prawie na pewno miał związek z mężczyzną, u którego pracowała w Bostonie. — Opowiedz mi o nim — poprosił Lukę. — Był jakimś biznesmenem, a ona jego sekretarką. Na imię miał Peter, ale chyba nigdy nie słyszałam jego nazwiska. Chociaż właściwie z nami nie mieszkał, był dla mnie niemal jak ojciec. Kiedy miałam sześć czy siedem lat, zaczął spędzać z nami dużo czasu. Przynosił mi prezenty, na moje urodziny zabierał mnie do zoo. Według mnie bardzo się z matką kochali, mimo iż wyglądał na znacznie starszego od niej. Umarł, kiedy miałam dziesięć albo jedenaście lat. Wtedy jedyny raz byłam na pogrzebie. Spear kazał spalić matkę w krematorium bez żadnego pogrzebu na dzień przed moim przyjazdem do domu. Jak to się skończy, chcę jej wyprawić pogrzeb. Prawdziwy, z kwiatami, muzyką i wszystkimi jej przyjaciółmi, w pokoju pełnym jej obrazów. To byłoby piękne, prawda? — To będzie piękne — powiedział z naciskiem. — Twoim zdaniem klucz dał jej ten Peter? — Prawie na pewno. Mniej więcej w rok po jego śmierci matka wysłała mnie do szkoły prywatnej. Chyba wtedy, w 1963 roku, miała klucz. Nigdy o tym nie rozmawiałyśmy, tylko ten jeden raz, kiedy przyjechałam na wakacje z college'u. Wydała na moją cześć obiad, a po wyjściu gości przegadałyśmy wiele 105 godzin. Musiała być podchmielona, bo bełkotała i co pewien czas zalewała się łzami. Mówiła o tym, jaka jest samotna po śmierci Petera i jak on mnie kochał. Później powiedziała, że schował dla nas coś bardzo wartościowego i dopóki ona do tego nie zajrzy, zawsze będzie mieć pieniądze i poczucie bezpieczeństwa. Lukę, wychylony do przodu, ze zdumieniem słuchał tej opowieści. — Potrafisz sobie wyobrazić, co to było? — zapytał. — Nie. Matka chyba też nie wiedziała. Raz na miesiąc pojawiała się w domu albo w jej samochodzie koperta z pieniędzmi. O ile wiem, matka nie znała ich źródła. Ale ze sprzedaży swoich obrazów nie mogłaby żyć i posyłać mnie do college'u. — Szantaż — szepnął Lukę. — Co? — Co mogłoby mieć dla kogoś tak wielką wartość pod warunkiem, że pozostanie u niej? Jesteś pewna, że matka nie wiedziała, co to takiego ani skąd pochodzą pieniądze? — Jeśli wiedziała, trzymała to przede mną w tajemnicy, a po tej nocnej rozmowie ja chyba nie chciałam wiedzieć. — Ale musiała ci przecież powiedzieć, do czego jest klucz. Gdzie to coś jest schowane. — Możesz mi wierzyć lub nie, ale zanim te kreatury mnie związały i zaczęły bić, nie byłam nawet pewna, czy klucz ma związek z pieniędzmi, które ona dostaje. Powiedziała mi tylko coś, co może... zaczekaj sekundę... — Co to takiego, skarbie, przypomnij sobie? Patrzyła teraz przed siebie, w dal. Z zaciśniętymi szczękami, mrużąc oczy, wpatrywała się poprzez mrok w scenę z zamierzchłej przeszłości. Głowę miała przekrzywioną, a mówiła bardzo wolno, jakby z wielkim wysiłkiem odgrzebywała słowa w pamięci. — Tak, to było tamtej nocy po przyjęciu. Płakała, potem się 106 śmiała. Mówiła, jaka była dumna, że poszłam do college'u i że tak sprytnie wymykałam się do mojego kącika dumania, gdzie spędzałam długie godziny, wyglądając przez okno. Lukę obserwował ją zafascynowany. — Później powiedziała, że mój kącik dumania to miejsce bardzo specjalne. Mówiła, że on zawsze tam będzie, a jeśli kiedyś popadnę w tarapaty, będę mogła tam pójść, posiedzieć sama i znaleźć odpowiedzi na nękające mnie pytania. — Kącik dumania? — powtórzył Lukę zdziwiony. Zdołała się uśmiechnąć. — Tak nazywałam miejsce pod oknem w domu mojej opiekunki. Chodziłam tam, kiedy miałam jakieś kłopoty. Znajdowało się na strychu, a okno było ładne, okrągłe, podzielone drewnianymi listwami jak duży szklany tort. — Czy to było w Bostonie? — Tak, o parę przecznic od naszego dawnego domu. Przesiadywałam tam po szkole, kiedy matka była w pracy, a czasami zostawałam na noc, kiedy szła gdzieś z Peterem. Po wyjeździe do internatu bywałam tam rzadko, po naszej przeprowadzce na przylądek już ani razu. — Kiedy się przeniosłyście? — Z górą dziesięć lat temu. Myślisz, Lukę, że klucz pasuje do tego domu? — Wszystko wydaje się możliwe — odparł. — Ale skąd twoja matka mogła wiedzieć, że kącik dumania będzie tam, ilekroć zechcesz do niego pójść? Opowiedz mi o tym domu i swojej opiekunce. Co pamiętasz? — Och, to był piękny stary dom. Mieszkałyśmy w Mattapa-nie, a on znajdował się w podobnej dzielnicy. Moja opiekunka miała na imię Theona. Była olbrzymią Murzynką, najmilszą, najcudowniejszą osobą na świecie. Wiesz, gdzie jest Mattapan? — Tak, chyba w pobliżu Dorchester. O ile jednak pamiętam, to dość nieciekawa dzielnica. — Już wtedy zaczynała zmieniać charakter. Wydaje mi się, 107 że właśnie dlatego matka postanowiła przenieść się na przylądek. Zresztą chciała być bliżej morza. Bardzo lubiła malować plażę i tereny bagniste. — Zaczekaj — wykrzyknął podniecony. — Muszę to sobie uporządkować. Twoja matka sugerowała, że dom tej Theony będzie zawsze dla ciebie otwarty? W jakim wieku jest Theona? Wiesz, czy jeszcze żyje? — O tak, dowiedziałabym się, gdyby coś jej się stało. Rok w rok przysyła nam kartkę na Boże Narodzenie. Matka próbowała ją namówić, żeby odwiedziła nas na przylądku, ale chyba zawsze uniemożliwiała jej to choroba. Jest znacznie starsza od matki. Przypuszczam, że zanim podjęła się opieki nade mną, zdążyła odchować wszystkie swoje dzieci. — Ale dlaczego ten dom? Czy był własnością Theony? — Nie mam pojęcia. — Myślisz, że potrafiłabyś go odnaleźć? — Chyba tak. Nad frontowymi drzwiami miał piękne okrągłe okno witrażowe. Okno w moim kąciku dumania znajdowało się od tyłu. Na pewno, gdybyśmy pojechali do naszego dawnego domu, umiałabym stamtąd trafić. — Więc musimy jechać do twojego dawnego domu. Ale trzeba najpierw wziąć klucz. — To znaczy, że go nie masz? — Nie, wysłałem go na moje nazwisko do Śródmiejskiego Zajazdu dla Zmotoryzowanych i... cholera, ciekawe, czy uznali, że rezygnuję z pokoju, bo nie zgłosiłem się ubiegłego wieczoru. Karen, musimy się dostać do telefonu. Budkę telefoniczną znaleźli w pobliżu. Lukę z ulgą usłyszał zapewnienie, że pokój jest nadal dla niego zarezerwowany. Następnie, możliwie najbardziej rzeczowym tonem, zapytał, czy nie ma korespondencji dla Francisa Sullivana. — Jest dla pana list, panie Sullivan. — Bardzo dziękuję. Wrócę z żoną do Bostonu trochę później. 108 — W takim razie będzie pan musiał ponownie się zameldować. Jest dodatkowa opłata za drugą osobę. — Doskonale. Jedno z nas przyjedzie wieczorem, zapłaci i odbierze pocztę. — Dziękuję, że pan zadzwonił. Lukę zatelefonował też do siostry, która zgodnie z jego przewidywaniami szalała z niepokoju. — Och, Lukę, gdzie jesteś? Nic ci się nie stało? — zapytała drżącym głosem. — Jestem zdrowy i cały, Liz. Wiesz, że nie zrobiłem krzywdy tej dziewczynie. — Oczywiście, że wiem, ale byli tu dwa razy, szukali cię. Myślę, że teraz obserwują dom. Dzwoniła matka. O tej historii piszą już waszyngtońskie gazety. Podobno tata jest okropnie zdenerwowany. — Ciekawe, czy z mojego powodu, czy dlatego, że to zaszkodzi jego wizerunkowi. — Proszę cię, Lukę... W tej chwili rozległ się cichy, lecz nieomylny trzask na linii. — Do diabła, Liz, założyli ci podsłuch albo inne urządzenie. Czy ty... — Lukę, przestań! Wiesz, że nigdy nie zrobiłabym czegoś takiego. — Przepraszam, Liz, naprawdę. Słuchaj, nie załamuj się. Wszystko się jakoś wyjaśni. Zadzwoń do matki i powiedz jej, że nic mi nie jest. Kocham cię, Liz. Do widzenia. Parę minut później, po powrocie do swojego pokoju, obejrzeli rozłożoną na łóżku zawartość portfela Jima Speara. Oprócz stu pięćdziesięciu dolarów gotówką interesujące były dwie karty kredytowe i prawo jazdy. A także wizytówka, na której Spear figurował jako konsultant w dziedzinie inwestycji. Lukę już miał ją wyrzucić, kiedy spostrzegł zanotowany na odwrocie numer „Stonehill, 549-2477". Wsunął ją wraz z innymi cennymi przedmiotami do własnego portfela. 109 — Teraz musimy znaleźć bezpieczny sposób poruszania się po Bostonie. Masz jakiś pomysł? — zapytał. — Farba do włosów i wąsy? — podsunęła. — Może jeszcze klapka na oko i drewniana noga — odrzekł niezbyt entuzjastycznie. Nagle rozpogodził się i roześmiał: — Mam, to doskonałe. — Słucham, panie magiku. — Rzecz naprawdę prosta i powinna być skuteczna. Zamiast się maskować, będziemy w miarę możności jak najbardziej rzucać się w oczy, ale w taki sposób, że ludzie będą usiłowali na nas nie patrzeć. — Sądzisz, że siniak na twojej głowie może wpływać na ocenę sytuacji? — spytała. x — Śmiesz kwestionować słowa pomysłodawcy i uczestnika wielkiej operacji desantowej na Redfern Terrace? Wstydź się. Poza tym musimy coś zrobić, a ja naprawdę nie czuję się bezpieczny, kiedy pomyślę, że tylko farba do włosów i sztuczne wąsy miałyby mnie chronić przed dożywotnim więzieniem. Albo czymś gorszym. — Dobra, sir Lukę — powiedziała. — Jaki jest plan? Po upływie półtorej godziny wolno podążali Boylston Street w stronę bostońskiego parku. Karen, w nowo nabytym trenczu i miękkim zielonym kapeluszu, popychała na wózku Lukę'a. On miał na głowie irlandzki sportowy kapelusz i był po pachy owinięty brązowym kocem, niedbale przerzuconym przez oparcie w taki sposób, że zakrywał wymalowany z tyłu napis SZPITAL MIEJSKI. W szpitalu nikt się nie dziwił, kiedy wywoziła go przez ruchliwy oddział nagłych przypadków na jednym z tamtejszych wózków. Ten brak reakcji należy w pierwszym rzędzie przypisać talentowi, z jakim Lukę grał pacjenta z porażeniem mózgowym, wykonując nawet spazmatyczne, niekontrolowane ruchy ramionami i twarzą. Pomysł Luke'a zrodził się z bliskiej przyjaźni, jaka przed 110 paru laty łączyła go z innym praktykantem. Lekarz ten, Stan Willman, cierpiał na silne porażenie mózgowe. Jego zaburzenia ruchu były tak krępujące dla otoczenia, że wiele osób nie potrafiło w nim dostrzec zapewne najznakomitszego lekarza, jaki kiedykolwiek odbywał praktykę w miejskim szpitalu. — Założę się o obiad u Lochobera — powiedział kiedyś Lukę'owi — że mógłbym przez tydzień nosić żywego grzechot-nika na ramieniu, a ludzie by tego nie zauważyli, bo tak bardzo by się starali omijać mnie wzrokiem. Po nieudanej próbie podjęcia prywatnej praktyki Willman rozpoczął wreszcie karierę wykładowcy i badacza. Lukę czytał wiele ważnych prac, które wyszły z jego laboratorium. Zgodnie z przewidywaniami Lukę'a mogli bez przeszkód poruszać się po ulicach Bostonu, oglądać wystawy, a nawet zjeść obiad pod kawiarnianym parasolem. Żaden z policjantów, mijanych po drodze, nie zwrócił na nich uwagi. Dotarli do Śródmiejskiego Zajazdu dla Zmotoryzowanych, gdzie Karen, wchodząc frontowymi drzwiami, zdjęła płaszcz i pokazała się w białej, koronkowej, przezroczystej bluzce. Do tego stopnia oszołomiła niemłodego recepcjonistę, że dosłownie się potknął, kiedy gnał po list do jej męża. Parę minut później zatrzymali taksówkę i załadowawszy wózek do bagażnika, kazali się zawieźć na Mattapan. Pochwala Za Odwagę Odznaczenie Armii Stanów Zjednoczonych Srebrna Gwiazda z Dewizą Zwycięstwa Kapitan Lewis Tyler Corey III Służba Medyczna Stanów Zjednoczonych Waszyngton, Dystrykt Kolumbii 8 grudnia 1970 Po sześciu miesiącach służby w Republice Wietnamu kapitan Corey poprosił o przeniesienie do Medycznego Zespołu Reagowania Trzeciego Dowództwa Grupy w Bien 111 Hoa. Przed swoim przeniesieniem dobrze pełnił służbę z dała od Unii frontu jako lekarz zespołu Miłphapp w sierocińcu TayNinh. Późnym popołudniem 21 września 1969 Corey ochotniczo poszedł na patrol z plutonem Pierwszego Pułku Kawalerii Stanów Zjednoczonych. Nagle patrol dostał się pod ciężki ostrzał moździerzowy. Trzej Żołnierze natychmiast odnieśli rany i leżeli na otwartym polu. Ogień nieprzyjacielski był tak silny, że dotarcie do nich wydawało się niemożliwe. W obliczu tego ognia i wzmagającego się ognia zaporowego z moździerzy Corey pognał na środek pola i przeniósł najpierw jednego, potem drugiego z rannych w stosunkowo bezpieczne miejsce w otaczającej dżungli. Podczas drugiej wyprawy raniony w nogę, mimo to, kulejąc, wyszedł na środek pola po trzecią ofiarę. Był oddalony zaledwie o kilka kroków od bezpiecznego miejsca, kiedy w pobliżu rozerwał się pocisk moździerzowy, ciężko raniąc go w nogi i plecy i zabijając niesionego żołnierza. Pierwszych dwóch rannych ewakuowano razem z Coreyem i wszyscy przeżyli. Tą śmiałą akcją i całkowitym lekceważeniem niebezpieczeństwa kapitan Corey bezpośrednio przyczynił się do uratowania życia swoim dwóm towarzyszom. Za ten bohaterski czyn uchwałą Kongresu i Armii Stanów Zjednoczonych został odznaczony Srebrną Gwiazdą z Dewizą Zwycięstwa. CZĘŚĆ III Czterdzieści kilometrów od Bostonu, w odległym /akątku Lincoln w stanie Massachusetts, szary cadillac eldorado z chrzęstem opon sunął po żwirowanym podjeździe przez gęsto zadrzewiony teren. Dzięki przemyślanym przepisom strefowym i absurdalnym cenom nieruchomości Lincoln pozostaje jedną z najbardziej ekskluzywnych i niedostępnych sypialni Bostonu. „W Lincoln nie można właściwie kupić dużej posesji — często powtarzają klientom pośrednicy. — Tam trzeba się urodzić". Cadillac przejechał podjazdem pięćset metrów, zanim dotarł do ciężkiej metalowej bramy, zawieszonej na dwóch kamiennych słupach, wysokości dwóch i pół metra i ponad metr grubości. Reflektory oświetliły wmurowaną w jeden z filarów czarną metalową tabliczkę z wypisaną wypukłymi złotymi literami nazwą STONEHILL. Kierowca nie pofatygował się, aby oznajmić o swoim przybyciu, nie wysiadł też z samochodu. W mgnieniu oka jednak wyłączono prąd o napięciu dziesięciu tysięcy woltów, przebiegający przez bramę i prawie niewidoczne druciane ogrodzenie za kamiennymi filarami. Dwaj mężczyźni, każdy z rewolwerem w jednej i potężną latarką w drugiej ręce, podeszli do wozu i oświetlili najpierw kierowcę, potem tylne siedzenie. Zgodnie z rytuałem, kierowca opuścił szybę 115 i podał jednemu z nich kluczyki. Ten po otworzeniu i zbadaniu zawartości bagażnika zwrócił kierowcy kluczyki, następnie machnięciem ręki zezwolił mu na przejazd. Jakieś czterysta metrów za bramą las nagle się rozstąpił, ukazując rozległy, idealnie utrzymany gazon, otoczony kolistym podjazdem wielkości toru wyścigowego. Wokół dużej, misternie rzeźbionej marmurowej fontanny pośrodku trawnika rosły w kilku rzędach nienagannie przystrzyżone krzewy. Na samym końcu podjazdu wznosiła się elegancka rezydencja z białej cegły. Stonehill, dom wzorowany na wielu budynkach w stylu Long Island, miał szeroką werandę, liczne kominy, spadziste dachy i różnorakie intrygujące wieżyczki. Wyglądało na to, że w ogromnej rezydencji palą się dosłownie wszystkie światła, jednak prócz cadillaca nie było widać innych pojazdów. Kierowca wysiadł i po dwunastu marmurowych stopniach przemknął do drzwi frontowych z wdziękiem poruszającego się harmonijnie sportowca. Ciemny, dobrze skrojony garnitur podkreślał jego bardzo wysoki wzrost, wyjątkową szerokość barów i wcięcie w pasie. Twarz gładka, bez zmarszczek, i faliste blond włosy nadawały mu wygląd filmowego idola, którym kiedyś tak bardzo pragnął zostać. Zatrzymał się tuż przed masywnymi dębowymi drzwiami, wyjął zza pasa niezwykły rewolwer o długiej lufie i zawiesiwszy go na jednym palcu, wyciągnął przed siebie ręce, obrócone dłońmi do góry. Drzwi cicho się otwarły, a on wszedł do przestronnego, jasno oświetlonego holu. Dwaj mężczyźni podeszli po czarno-białej mozaikowej posadzce, odebrali mu broń i marynarkę; następnie wprowadzili go do olbrzymiego, wyłożonego orzechową boazerią gabinetu pana Alberta Juliana. Gość ruszył prosto do baru i nalał sobie brandy, bo wiedział, że gospodarz każe mu czekać i pojawi się nie wcześniej niż za pięć minut. Rozsiadł się więc w miękkim fotelu, pociągał drinka i bładoniebieskimi oczami wodził po bogatym wnętrzu. 116 Nazywał się Damian Steele i od lat sam pławił się w zbytkach, a choć nie miał aż takiego majątku jak Albert Julian, mógł sobie pozwolić na zakup willi w Yirgin Gordo, Aspen i na hiszpańskiej Riwierze. W wieku lat trzydziestu dziewięciu Damian Steele osiągnął szczyt zawodowej kariery. Jego honoraria były tak wysokie, że wystarczały mu trzy zlecenia rocznie. Od prawie piętnastu lat był płatnym zabójcą i zawsze wykonywał zadania. Mimo to żadna policja na świecie nie miała choćby jego zdjęcia, odcisku palca czy rysopisu. Przestrzegał zasady, że pracę załatwia mu agent w Nowym Jorku. Tylko życzenie kogoś, kto zajmował taką pozycję jak Julian, mogło go skłonić do osobistego stawiennictwa celem omówienia szczegółów. Jego honorarium wynosiło każdorazowo sto tysięcy dolarów plus koszty, a mimo to oferty znacznie częściej odrzucał, niż przyjmował. — Witaj w Stonehill, Damianie. — Albert Julian wkroczył do gabinetu. Steele wstał i serdecznie uścisnął człowieka, który dał mu kilka najwcześniejszych zleceń i jeszcze od czasu do czasu powiększał sumę na jego koncie w banku szwajcarskim. — Miło mi cię widzieć, Don Alberto. Dobrze wyglądasz. — Zapamiętaj, Damianie, że czasy Don Alberta dawno minęły — powiedział Julian. Był w czerwonym jedwabnym szlafroku i poruszał się żwawo, bynajmniej nie jak siedem-dziesięciolatek, Z gęstymi siwymi włosami i orlim nosem miał taką prezencję, że dobrze by pasował do każdej ambasady czy sali konferencyjnej. — Jestem wdzięczny za wsparcie, udzielone w tak krótkim terminie. — To ja jestem panu wdzięczny. Gdyby nie pańska pomoc, może nadal skamlałbym o epizodyczne rólki gdzieś w Hollywood. Nawiasem mówiąc, zdążyłem już dziś zająć się tą drobną sprawą na przylądku Cod. Nazwałbym to bardzo nieszczęśliwym wypadkiem. — Wyszedłem z błędnego założenia, że ten niewydarzony 117 Spear potrafi zrobić coś, jak należy. Bardzo bym chciał, Damianie, aby mój syn Carl przysłuchiwał się naszej rozmowie. Odpowiedzialność za tak dużą organizację zaczyna mi ciążyć i mam nadzieję, że Carl wkrótce przejmie moje obowiązki. — Jak pan sobie życzy, Don Alb... panie Julianie. Będę rad, jeśli się do nas przyłączy. Julian oddalił się na krótko i wrócił z synem, młodzieńczym odbiciem ojca, tyle że kruczoczarnym. Po grzecznych prezentacjach nalał trzy drinki i dopiero wtedy rozsiadł się w dużym fotelu na wprost Steele'a. Carl z uszanowaniem zajął miejsce po prawej ręce ojca, na stojącej w pobliżu dwuosobowej ed-wardiańskiej kanapce. — Carl — zaczął Julian — chcę wyrazić zadowolenie ze sposobu, w jaki załatwiłeś tę sprawę z dziewczyną w Bostonie. — Młodszy Julian skromnie spuścił oczy. — Dopilnuj, aby ludzie, którzy osobiście wykonali robotę, dostali należyte wynagrodzenie. Musisz się nauczyć hojności w stosunku do tych, którzy dobrze ci służą, a bezwzględności w stosunku do tych, którzy zawodzą. Damian zechciał nam pomóc w okazaniu niezadowolenia panu Spearowi. Moim zdaniem komendant policji jest dla nas na tyle cenny, że ten jeden raz możemy mu darować. — Carl kiwał głową, lecz milczał. — Czasy są ciężkie, Damianie, o wiele jednak łatwiejsze niż kiedyś. Od lat usiłujemy stworzyć sytuację, zapewniającą wzrost ekonomiczny i bezpieczeństwo naszym dzieciom i wnukom. Na ogół wyeliminowaliśmy już konkurencję w różnych dziedzinach naszej działalności. Rodziny w Chicago, Miami, Las Yegas i na wybrzeżu są zadowolone i po raz pierwszy w historii żyją w zgodzie. Obecnie, w przeddzień naszego największego osiągnięcia, pojawiły się trudności. Ponieważ stało się to na naszym terenie, inne rodziny patrzą z uwagą, ciekawe, jak je przezwyciężymy. Dzwoniono już z Chicago i z Los Angeles, wyrażając zaniepokojenie zwłoką w usunięciu tego potencjalnego zagrożenia dla naszego programu. 118 Steele słuchał uważnie. Jego opalona twarz była jak pozbawiona wyrazu maska. Wiedzę o wspomnianych przez gospodarza organizacjach miał bardzo powierzchowną, słyszał, że w ostatnich latach jedno źródło władzy zdołało połączyć grupy przestępcze z całego kraju w sposób, którego jak dotąd nie uważano za możliwy. — Chyba najlepiej będzie, jeśli zapoznam cię z tłem zaistniałej sytuacji, zanim poproszę o znalezienie z niej wyjścia. — Panie Julianie — przerwał Steele. — Wie pan, że nie muszę wiedzieć więcej, niż pan chce mi zdradzić. Już się zobowiązałem służyć panu wszelką pomocą. — Wiem, Damianie, wiem. Ale mam nadzieję, że to, co zaraz powiem, utwierdzi cię w przekonaniu o potrzebie dyskretnego i skutecznego działania. Poza tym mój syn nie bardzo się w tym orientuje, a chcę, aby osobiście nadzorował projekt. Starszy Julian wydał synowi bardzo ważne polecenie, nawet nie skinąwszy głową w jego stronę. Carl lekko wychylił się do przodu i zaczął nerwowo okręcać duży złoty pierścionek z brylantem na małym palcu lewej ręki. Jako jedynak z drugiego małżeństwa swojego ojca, czerpał z tego faktu korzyści i był przedmiotem uwagi, której na ogół nie poświęcano jego dwóm starszym siostrom. Choć w szkole średniej osiągał znacznie większe sukcesy sportowe niż naukowe, po jej ukończeniu zapisano go do Yale. W college'u spędził trzy miesiące i doznał poważnej kontuzji kolana, następnie zaś wrócił do domu i podjął pracę w jednym z licznych ojcowskich przedsiębiorstw. Przez ponad dziesięć lat o wiele bardziej interesowały go kobiety i dobre samochody, lepiej też radził sobie z nimi niż z interesami. Pewnej nocy, po kilku latach takiego obijania się, dostał porządne lanie od konkurencyjnej organizacji, a po dłuższym pobycie w szpitalu zaczął bardziej się liczyć z życzeniami ojca i poznawać zawiłości kierowania szeroko zakrojoną, zróżnicowaną działalnością kryminalną. Nigdy się nie dowiedział, że tą 119 Li. konkurencyjną organizacją byli w istocie ludzie jego ojca, którzy mieli mu pomóc w ustaleniu hierarchii wartości. Teraz dosłownie zadrżał z podniecenia, kiedy usłyszał, że ojciec zleca mu najważniejsze z zadań, co w dodatku daje szansę bliskiej współpracy z legendarnym Damianem Steele'em. „Muszę pamiętać i zadzwonić do tej laski z domu mody, odwołać jutrzejsze spotkanie", pomyślał. Albert Julian, odchylony do tyłu, z rękami splecionymi na brzuchu, zabrał głos. Wzrok przenosił z twarzy Steele'a na niewielki ogień, trzaskający na kominku, i z powrotem. — Pod koniec lat pięćdziesiątych i w początkach sześćdziesiątych — zaczął — kilka rodzin ubiegało się o kontrolę nad najpoważniejszymi operacjami finansowymi na północnym wschodzie. Przez jakiś czas sprawy wyglądały naprawdę źle i po każdej ze stron ginęło wielu ludzi, dobrych ludzi. Każda rodzina miała na usługach własną grupę polityków, policjantów, sędziów i reporterów, więc nie ulegało wątpliwości, przynajmniej dla mnie, że na dłuższą metę wygra organizacja, skupiająca w swych szeregach ludzi najbardziej wpływowych i potężnych. Moim zastępcą i najbliższym przyjacielem był w tamtym okresie niejaki Ferlazzo, Peter Ferlazzo, twardy, lojalny i przez wiele lat najbardziej niezawodny z ludzi, jakich miałem. Potem zadał się ze swoją sekretarką i wszystko zaczęło się rozlatywać. Och, ale ona rwała oczy. Z gęstymi czarnymi włosami, twarzą i ciałem anioła. Miała wtedy dzieciaka, chyba nieślubnego. Pete'owi nie robiło to jednak różnicy. Była sporo młodsza od niego i jak się domyślam, stary zrzęda nie potrafił trzymać języka za zębami. Tak czy owak, wiedziała o naszej działalności tyle, że chciała, aby się Pete wycofał, zanim spotka go coś złego. Pewnie dzień i noc żądała od niego zerwania z rodziną; o ile mi wiadomo, mogła mu nawet odmawiać, dopóki jej nie posłuchał. Obojętne co robiła, dość, że w końcu ugiął się pod naciskiem 120 i postanowił odejść. Napisał do mnie długi list z oświadczeniem, że zrywa z Organizacją. Dla zapewnienia bezpieczeństwa sobie i dziewczynie zabrał te jedną rzecz, na której stratę w tym momencie najmniej mogliśmy sobie pozwolić: spis wszystkich ludzi, jakich trzymaliśmy w kieszeni... kongresmanów, sędziów, pełny zestaw. Do listu dołączony był pakiet z kopiami ksiąg i różnych dokumentów Organizacji. Pete chciał tylko tego, żeby jemu i jego kobiecie dać spokój. Napisał, ze nikt nigdy nie zobaczy tych nazwisk ani rachunków, dopóki nie będziemy ich niepokoić, w przeciwnym jednak razie prasa i inne organizacje dostaną wszystko. Wiem, ze dużo go to kosztowało, ale jak zawsze musiałem podziwiać jego inteligencję i skrupulatność. Tak jak obiecał, nikt nie dostał tych papierów do ręki. Parę lat później dowiedział się, ze ma raka, i przyjechał złożyć mi wizytę. Do tego czasu pozbyliśmy się już prawie całej konkurencji albo ją wchłonęliśmy, tak jak teraz, ale na marginesie wciąż pozostawało paru graczy, którzy mnie skubali. Poszliśmy tutaj na długi spacer do lasu i wspominaliśmy dawne czasy. Mówił, jak bardzo mnie zawsze kochał i szanował i jak trudno mu było wycofać się w taki sposób. Ponieważ umierał na raka i w ogóle, wybaczyłem mu i nawet obiecałem oddać w miarę możności przysługę. Powiedział mi, że ta jego kobieta, ta Evelyn, wie, gdzie są nasze papiery. Jeśli obiecam się nią zaopiekować, on gwarantuje, że nikt ich nigdy nie zobaczy. Próbowałem ubić z nim lepszy interes, ale uparty stary osioł nie ustąpił. Więc po śmierci Pete'a zacząłem jej posyłać tysiąc dolców miesięcznie, a ona dotrzymała złożonej przez niego obietnicy. W tym momencie Julian wstał, przeciągnął się i wolno podszedł do baru. Steele siedział, cierpliwie dotykając palcem krawędzi kieliszka, natomiast Carl nie potrafił zapanować nad podnieceniem, które wywołał fakt, że ojciec dopuścił go do towarzystwa i podzielił się z nim tak cenną informacją. 121 — Ależ, ojcze — powiedział, zrywając się z kanapki — to wszystko zdarzyło się tak dawno temu. Nie rozumiem, jak... — Siadaj, Carl — warknął Julian. — Siadaj i bądź cicho. — W dalszym ciągu starannie nalewał trzy drinki, bo chciał, aby znów zapanował dramatyczny nastrój, wywołany jego opowieścią. Aby załagodzić wybuch syna, jeszcze trochę marudził z dokładaniem do kominka i roznoszeniem po jednym drinku, nim zasiadł w fotelu i zaczął mówić dalej. — Całymi latami budowałem i umacniałem Organizację, próbowałem doprowadzić do zjednoczenia i zgody z innymi rodzinami w kraju. Ponieważ Evelyn Samuels nie sprawiała mi kłopotów, wydawało się, że najlepiej będzie posyłać jej ten tysiąc miesięcznie i zapomnieć o całej sprawie. Ale jednym z punktów układu pokojowego, który pomogłem zawrzeć, był wizerunek, że rodziny połączą środki i wpływy, także na polityków, policjantów i innych. Chociaż wielu ludzi, którzy figurowali w skradzionych kartotekach, już nie żyło albo straciło dla Organizacji przydatność, ten i ów działa nadal, wciąż sprawuje taką czy inną władzę. Ze trzy, cztery lata temu parę innych rodzin, zwłaszcza Moretti z Chicago i jego ludzie, zaczęło nalegać, abym podjął jakieś kroki w celu odzyskania tych ksiąg. Posłałem Jimmy'ego Speara na przylądek Cod, gdzie mieszkała kobieta. Był wygadany, lubił szpanowac, więc bez większego trudu zbliżył się do niej. Twierdził nawet, że zgodziła się wyjść za niego za kilka miesięcy, i był pewny, że po ślubie zdoła się dowiedzieć, gdzie są papiery. Do zeszłego tygodnia właściwie niczego nie potrafił z niej wyciągnąć, ale innym rodzinom i mnie wystarczało, że się z nią ożeni. Aż tu parę dni temu ta Samuels dostaje wylewu, doznaje wstrząsu czy czegoś takiego i umiera. Od tej pory mam same kłopoty, na ogół spowodowane nieudolnością Speara. Dowiedział się, że tuż przed śmiercią dała temu swojemu lekarzowi klucz i kazała mu obiecać, że odda go jej córce do rąk własnych. 122 Spear uważał, z czym się zgadzam, że klucz ma związek ze schowanymi papierami. I że córka wie, co się nim otwiera. Cóż więc idiota robi? Sam postanawia dopaść lekarza i odebrać mu klucz, zanim ten odda go dziewczynie. Ale nie liczy się z tym, że lekarz jest kimś w rodzaju bohatera wojennego i nie da sobie w kaszę dmuchać. W rezultacie traci lekarza, dziewczynę i klucz. Tu masz rolę do odegrania ty, Damianie, i ty, Carl. Chcę ich dostać. Chcę ich dostać szybko i chcę ich śmierci. Ale dopiero jak się dowiecie, gdzie są papiery, i jak mi je oddacie. Mówiąc to, Julian wstał, wolno podszedł do olbrzymiego biurka z hebanu i mahoniu, z jego górnej szuflady wyjął dużą brunatną teczkę. Po powrocie na swoje miejsce wręczył teczkę Steele'owi, który znowu dał dowód cierpliwości i dojrzałości, bo zamiast ją otworzyć, czekał na dalsze instrukcje. — Cała Organizacja będzie do twojej dyspozycji — podjął Julian. — Carl wie, kim są ci ludzie i co robią najlepiej. Zgodnie z naszym planem ten doktor Lewis Corey jest niby poszukiwany przez policję za zabójstwo dziewczyny w pokoju hotelowym. Nasi przyjaciele w policji już wiedzą, że dziesięć tysięcy dolarów nagrody dostanie ten gliniarz, który dopilnuje, abyśmy dopadli Coreya pierwsi. Moi ludzie obserwują dawny dom Pete'a w Belmont, miejsce, gdzie ta Samuels mieszkała w Bostonie, nawet dom siostry lekarza w Lexington. Dom Samuels spłonął doszczętnie, zapewne podpalony przez Coreya, więc nie ma powodu sądzić, że on tam pojedzie. Świadomość, że jest poszukiwany przez policję, powinna działać hamująco. Ponieważ szuka go tylu gliniarzy i naszych ludzi, ponieważ jego fotografia jest we wszystkich gazetach i w telewizji, spodziewam się go schwytać, zanim położy łapę na papierach, a przynajmniej zanim wpadnie na pomysł, jak je wykorzystać. W teczce jest trochę fotografii i tyle informacji o doktorze, ile zdołaliśmy zebrać. O dziewczynie mamy ich jeszcze mało, ale na moje polecenie zajmuje się tym Lopresti i jego brat. Mamy wszelkie powody sądzić, że są razem, gdzieś w okolicach 123 *' Bostonu. Policja rozesłała opis jego samochodu, a kopia tegol opisu jest w teczce. Jak ich schwytasz, Damianie, będą twoi. Nie obchodzi mnie, co zrobisz ze szczątkami. Chcę tylko dostaćj te papiery i wiedzieć, że żadne z nich już nie żyje. Jasne? — Zaczniemy dziś wieczorem, panie Julianie — rzekł! Steele. — Carl może jechać ze mną do miasta i zatrzymać siej w moim hotelu. Zgadzasz się, Carl? — Oczywiście, Damianie, tak bliska współpraca z tobą to| dla mnie zaszczyt. Steele skinął głową na znak, że lubi, jak mu się okazuje! należyty szacunek. Zwracając się znowu do starszego Juliana, i pozwolił sobie nawet na uśmiech, co mu się rzadko zdarzało. — Rzeczywiście wygląda na to — powiedział — że są teraz w niezbyt korzystnej sytuacji. W porównaniu z niektórymi innymi sprawami, jakie wspólnie rozpracowywaliśmy w przeszłości, ta powinna być stosunkowo łatwa. — Nie oceniaj tego lekarza zbyt nisko, Damianie. Spear był głupcem, ale nie mięczakiem, a ten Corey załatwił jego i paru jego zbirów. — Nigdy nikogo nie oceniam za nisko, panie Julianie -zapewnił Steele. — To był klucz do mojego sukcesu i sposób na przeżycie tylu lat. Jestem wdzięczny za możliwość przysłużenia się panu, Don Alberto. Julian zgodził się na użycie jego dawnego tytułu w tym kontekście i serdecznie uścisnął najpierw Steele'a, potem swojego syna. — Zanim wyjedziecie, zjemy razem obiad — powiedział. — Sądzę, że Burton czeka na nas w jadalni. Wybrałem twoje ulubione, o ile pamiętam, wina, Damianie. Noc była wyjątkowo ciemna, niebo pochmurne, a ziemia tu i ówdzie zasnuta mgłą, gdy taksówka wolno jechała aleją Blue Hill w stronę Mattapanu. Mattapan, wciśnięty między bostoń- 124 skie dzielnice Hyde Park i Dorchester, od lat stanowił główne skupisko miejscowej ludności żydowskiej. Okazałe, starannie utrzymane jedno- i dwurodzinne domy ciągnęły się w falistym terenie wzdłuż ulic, częstokroć osłonięte od strony chodników i jezdni wysokimi wałami porządnie przystrzyżonych krzewów. Oprócz dużej populacji żydowskiej w dzielnicy żyły też inne grupy etniczne — Polacy, Niemcy, irlandzcy katolicy i mniej liczni Włosi. W latach sześćdziesiątych dość szybko zaszły tu zmiany, bo wiele starszych rodzin przeniosło się na przedmieścia Newton, Milton i tereny położone na zachód od miasta, wzdłuż trasy 128, gdzie było przestronniej. Pod koniec dekady na Mattapan sprowadziło się dużo czarnych i nieraz trzy lub cztery rodziny wynajmowały mieszkania w domach ongiś jednorodzinnych. Wzrosła przestępczość na ulicach, liczne zakątki od kilku lat popadały w ruinę. Ale stopniowo lokalne organizacje murzyńskie zaczęły tu zapuszczać korzenie i wąskie uliczki już jakby odzyskiwały swój dawny charakter i urok. Karen ze zdumieniem stwierdziła, jak słabo i niewyraźnie pamięta to miejsce. Niemal przez godzinę wskazywała zdezorientowanemu taksówkarzowi jedną ulicę po drugiej. — To wszystko wygląda tak niewiarygodnie obco! — powiedziała. — Może powinniśmy dać spokój i wrócił tu za dnia. — Jeszcze piętnaście minut — szepnął Lukę, obserwując przeskakiwanie cyfr na liczniku. — Im szybciej dowiemy się całej prawdy, tym większą mamy szansę na uratowanie własnej skóry. — Kapelusz miał stale nasunięty na twarz, a ilekroć sobie przypomniał, robił grymas czy kurczowy ruch ramieniem, aby kierowca zbyt długo się w niego nie wpatrywał. Po kolejnych dziesięciu minutach właściwie już nie wierzył, ze Karen naprawdę coś sobie przypomni, gdy wtem wychyliła się do przodu i, bacznie wpatrzona w widok za oknem, krzyknęła do taksówkarza: — Tam, na prawo, ten mały park. Proszę nas tam zawieźć. 125 Park był raczej placykiem zabaw, z drabinkami, piaskownicą i wysokimi huśtawkami na metalowych palach. Karen wysiadła, podeszła do piaskownicy i popatrzyła najpierw prosto przed siebie, potem w górę i w dół ulicy. Następnie podbiegła do taksówki i powiedziała zdyszana: — Jesteśmy na miejscu, Lukę. Dom, w którym mieszkałam, znajduje się tam dalej, przy ulicy odchodzącej w prawo. Chyba nazywa się Alter czy Almon. Istotnie była to aleja Alton, ledwie zaś Karen znalazła się na niej, bez większego trudu rozpoznała swój dawny dom. W słabym świetle dość staroświeckich latarni ulicznych wąski jednopiętrowy dom o dwóch werandach wydawał się szary, choć był zapewne biały. Kiedy podjechali bliżej, Karen wychyliła się do przodu, gotowa zatrzymać kierowcę, ale Lukę raptem ścisnął ją za ramię i polecił: — Panie kierowco, proszę dodać gazu i stanąć tam za rogiem. Coraz bardziej zdezorientowany taksówkarz usłuchał, tymczasem zaś Lukę szepnął jej do ucha: — Widziałaś samochód na podjeździe sąsiedniego domu? — Chyba tak, a bo co? — zapytała. — Siedziało w nim dwóch mężczyzn. Widziałem ich wyraźnie. Ten po stronie kierowcy miał na głowie kapelusz, drugi palił. Po prostu sobie siedzieli. Chyba nie zauważyli taksówki, ale i tak powinniśmy trochę poobserwować ten róg ulicy. — Jesteś pewny, Lukę? — O ile w ogóle mogę być czegoś pewny. Myślisz, że trafisz stąd do domu swojej opiekunki? Ktoś musi wiedzieć, że jesteśmy razem. Nie wyobrażam sobie, aby ten komendant policji ze Strathmore miał czelność powiedzieć kolegom z Bostonu, co się zdarzyło wczoraj wieczorem, więc może to nie są policjanci. Może pracują dla Speara. Przez chwilę w milczeniu rozważała jego słowa, po czym zwróciła się do kierowcy: 126 — Proszę jechać tam, w prawo, i powoli. — A do Lukę'a powiedziała: — Szukamy domu ciemnego. W każdym razie wtedy był ciemny. Może ciemnoczerwony. I miał okrągłe witrażowe okno nad frontowymi drzwiami albo w ścianie z boku. Nie jestem pewna. Przez następnych dwadzieścia minut znaleźli pięć takich domów. Karen wypatrzyła pierwszy z nich niemal natychmiast, śmiało wyskoczyła z taksówki i popędziła krótkim chodnikiem od frontu. Na dzwonek odpowiedział czarnoskóry olbrzym w czerwonej trykotowej Luszulce, która o mało nie pękała pod naporem jego klatki piersiowej. Górował nad Karen, niemal wypełniał drzwi. W jednej ręce trzymał puszkę piwa, w drugiej ogromne cygaro. Z tylnego siedzenia taksówki Lukę bez trudu słyszał jego basowy głos. — No i co my tu mamy? Laleczkę? Kogo szukasz? Theony? To imię murzyńskie. Szukasz czarnej kobiety? Żadna tu nie ma tak na imię. Może będziesz musiała poprzestać na mnie. Przecież mógłbym coś dla ciebie zrobić. No, dobrze już, dobrze, przepraszam. Tak sobie zażartowałem. Nie bądź taka wściekła. Naprawdę chętnie bym pomógł, ale nie znam żadnej Theony. Miło mi. Hej, naprawdę przepraszam, jeśli cię zdenerwowałem. Lukę patrzył, jak Karen odwraca się od olbrzyma i na sztywnych nogach podchodzi do taksówki. — Taka byłam pewna, że to tutaj — powiedziała i kręcąc głową, wśliznęła się na siedzenie. — Mówił, że nawet nie słyszał o żadnej Theonie. — Słyszałem, co mówił. Zauważyłaś rozmiary tej bestii? — Pewnie, a bo co? — I miałaś odwagę stawić mu czoło? Mógłby kichnięciem zmieść cię z ulicy. — Och, martwiłeś się o mnie, Lukę. Jak to miło z twojej strony — powiedziała bez cienia uśmiechu. — Ale zapominasz, że pracuję w nowojorskim Wydziale Opieki Społecznej. W naszym biurze ktoś powiesił wyhaftowany na kanwie napis: NIE 127 BÓJ SIĘ, RAZ KOZIE ŚMIERĆ. Zresztą — poważnie popatrzyła na Lukę'a — jego matka siedziała w bujaku i robiła szydełkiem dywanik, ale ty tego nie mogłeś widzieć, bo zasłaniał ją plecami. Tulili się do siebie, dopóki nie przeszkodził im taksówkarz, który niespokojnie rozglądał się na wszystkie strony. — Hej, wy tam z tyłu — krzyknął przez dziurkę w ochronnym pleksiglasie — chyba powinniśmy już ruszać. Tu niebezpiecznie jest za długo stać taksówką. Zresztą czy na pewno będziecie mogli zapłacić za ten kurs? Wyciągnęli szyje, popatrzyli na taksometr, który teraz wskazywał dobrze ponad czterdzieści dolarów, i zachichotali. W końcu Lukę powiedział: — Może dziś dajmy sobie z tym spokój i zobaczmy, jak to będzie wyglądało za dnia. — Proszę cię, Lukę, jeszcze chwilkę — błagała. — Wiem, że to gdzieś tutaj. Po prostu wiem. — Dobra, będziemy krążyć piętnaście minut, ale tym razem tylko zapiszemy adresy i wrócimy jutro. Zgoda? — Umowa stoi — odparła. — Proszę jechać tą ulicą w lewo. Cztery wytypowane przez Karen domy mieściły się w obrębie dwóch kwartałów. Wszystkie miały spadziste dachy, ganeczki od frontu i duże okrągłe lub owalne okna witrażowe. W drodze powrotnej do śródmieścia Lukę podsunął myśl, że może warto byłoby zadzwonić z rana do hipoteki i zapytać o nazwiska właścicieli. Podjęli tę decyzję i w milczeniu dojechali do centrum, gdzie taksiarz, najwyraźniej niespokojny, pomógł posadzić Lukę'a na wózku. Udobruchany hojnym napiwkiem, zatrąbił, kiedy ich mijał. Za ten niezbyt udany wypad zapłacili prawie sześćdziesiąt dolarów. Damian Steele tkwił przy oknie swojego apartamentu na czternastym piętrze Boston Plaża i obserwował nocną krzątaninę 128 na ulicy w dole. Dochodziła jedenasta, a żaden z punktów kontrolnych nie przekazał wiadomości o ściganej parze. Steele dokładnie przejrzał zawartość teczki Coreya i rozłożył papiery na dużym okrągłym stole w saloniku. Czerwonymi kółkami obwiódł te dane, dzięki którym łatwiej byłoby mu przewidzieć ruchy Coreya. Był pełen podziwu dla przedsiębiorczości i operatywności Alberta Juliana. W niespełna pięć dni Julian zgromadził ogromny materiał na temat osoby, o której poprzednio nic nie wiedział. Teczka zawierała odbitki artykułów ze „Strathmore Chronicie", świadectwa wojskowe, liczne fotografie, szczegółową charakterystykę człowieka i jego rodziny, jakby sporządzoną przez psychologa, i rzeczywiście będącą jego dziełem. Po parokrotnym przeczytaniu papierów Steele namalował w wyobraźni względnie dokładny obraz doktora Lewisa T. Coreya. Bez trudu zrozumiał, dlaczego Spear i jego ludzie nie potrafili przewidzieć i kontrolować jego posunięć. Liczne wskazówki znajdowały się w teczce. Corey zdumiewał beztroskim podejściem do własnego bezpieczeństwa i obojętnością w obliczu śmierci. „Zarysowuje się typ człowieka — brzmiał raport — któremu o wiele bardziej leży na sercu dobro innych niż własne. Najbardziej logicznym wytłumaczeniem takiej postawy jest dość głęboka depresja, zapewne wywołana niepowodzeniem osobistym, niedostatkiem miłości w okresie dorastania albo jednym i drugim. Dokument 3 C, kopia wywiadu, przeprowadzonego przez policję z ojcem Coreya w Waszyngtonie, przemawia za słusznością tej tezy. Ojciec nic właściwie nie wiedział o ewentualnym miejscu pobytu syna. Ponadto stwierdził, że od kilku lat ani Corey się z nim nie kontaktuje, ani on nie rozmawia z synem. Nie rozwodził się nad przyczynami tego stanu rzeczy, lecz w przekonaniu przeprowadzającego wywiad prawie na pewno powiadomiłby policję, gdyby Corey do niego się odezwał. W trakcie wywiadu ani razu nie próbował przekonać i 129 rozmówcy, że jego syn byłby niezdolny do popełnienia zbrodni, o którą go podejrzewają. Za powyższym wnioskiem przemawia też rozwód Coreya, przebieg służby i zachowanie jako lekarza. Dokument 5 to kopia pochwały za odwagę, mówiącej o »całkowitym lekceważeniu przez niego niebezpieczeństwa*. Nie jest to typowe zachowanie lekarzy medycyny, z których zaledwie pięciu dostało podobne odznaczenia w czasie całej wojny wietnamskiej. Przez ostatnie cztery lata Corey pracował jako lekarz pierwszego kontaktu w małym miasteczku. Tamtejsze źródła (Dokumenty 2 A, B i C) używały określeń w rodzaju: »zaan-gażowany«, »samotnik«, »surowy«, nawet »ponury«. Ale według tych samych źródeł jest »niezwykle inteligentny*, »pomysłowy«, »łatwy w rozmowie*. Jedno ze źródeł stwierdza, że prawie cała energia tego człowieka wyładowuje się na zewnątrz. Nawiasem mówiąc, taką osobowość mają na ogół najlepsi i odnoszący największe sukcesy lekarze. Ich poświęcenie i osiągane w pracy wyniki to rezultat troski o pacjentów, nie o siebie samych. Reasumując, oceniany osobnik jest, jak wyraźnie stwierdzono, wyjątkowo bystry i zaradny. Ale dość trudno przewidzieć jego działania, ponieważ brak mu siły napędowej, jaką jest instynkt samozachowawczy, decydujący o postępowaniu większości ludzi. Tego rodzaju osobowością nie da się manipulować, nieskuteczne byłyby bezpośrednie groźby czy zadawanie bólu, ale przypuszczalnie coś można by osiągnąć, grożąc, że zada się ból innym osobom. W bezpośrednim zetknięciu osobnik ten zapewne prędzej by umarł, niż spełnił żądania, których nie mógłby przyjąć. Zachodzi małe prawdopodobieństwo, że niesprowokowany użyłby w stosunku do drugiego człowieka siły". Podczas gdy Steele stał i w zadumie wyglądał przez okno, Carl Julian leżał rozwalony na kanapie po drugiej stronie pokoju 130 i czytał magazyn „Hustler". Jak dotąd, jeśli sprawiał Steele'owi zawód, to dlatego, że brakowało mu inteligencji i przenikliwości, był natomiast w doskonałej kondycji, zapalony i chętny do współpracy. „Przynajmniej nie powinien zawadzać" — pomyślał Steele, nadal wpatrzony w uliczną krzątaninę. Z tej wysokości, dumał, widzi ludzi trochę tak, jak ich widzi w ogóle. Dla niego są to istotki podobne do owadów, pośpiesznie przemykające między samochodzikami w poszukiwaniu małych przyjemności, najwyraźniej obojętne na resztę zabieganych istotek. Na moment uwagę jego przykuła scena, rozgrywająca się po przeciwnej stronie ulicy, gdzie czterech chamów naśmiewało się z kobiety i chorego, którego popychała na wózku. Mężczyźni ustawili się w poprzek chodnika i naśladowali jego nerwowe ruchy. On lekko się uśmiechnął, kiedy kobieta po krótkim wahaniu siłą przepchnęła wózek między dwoma brutalami, o mało jednego nie rozjechawszy. Steele patrzył za nią, dopóki nie przecięła następnej przecznicy i nie znikła w tłumie. Potem zauważył, że mężczyźni chyba się przegrupowali i zaczepiają trzy wysztafirowane bywalczynie nocnych klubów. Z niesmakiem pokręcił głową i wrócił do tec/ki Coreya. Po raz kolejny przeczytał skąpe dane, zebrane przez informatorów Juliana na temat Karen Samuels. Dwadzieścia sześć lat, nigdy nie miała męża, musi być albo brzydka jak diabli, pomyślał, albo należeć do feministek. Lekturę przerwał mu dzwonek telefonu. Carl przewrócił się na bok i nie wstając z kanapy, podniósł słuchawkę. — To Corrigan — wyjaśnił z dłonią na mikrofonie. — Jeden z poruczników policji, kupionych przez ojca. Chce pan z nim mówić? Steele prędko wziął do jednej ręki słuchawkę, do drugiej bloczek i ołówek. — Tak? — Tu Dave Corrigan z szesnastego komisariatu, a pan kim jest? 131 — Człowiekiem, z którym na polecenie pana Juliana ma pan współpracować, nie zadając pytań. Co pan ma, poruczniku? — Przepraszam, po prostu chciałem zachować ostrożność, to wszystko. — W porządku, więc jakie ma pan informacje? — Właściwie żadnych. Nie mam nic ważnego, ale pan Julian kazał donosić panu o wszystkim, co się wydarzy w sprawie Coreya. — Owszem. — Steele starał się nie okazywać zniecierp-l liwienia gadulstwem policjanta. — Chcę wiedzieć wszystkoj czego się pan dowie, i to natychmiast. — No więc to dotyczy samochodu dziewczyny zabitej przez Coreya, Connie Evans. _ 71 — Nie możemy go znaleźć. To wszystko. Nie ma go przed jej domem w Quincy ani na parkingu Sheratona. Jest poszukiwany listem gończym i detektywi, którzy prowadzą dochodzenie w tej sprawie, mówią, że może jeździ nim Corey. — Opis? — Volkswagen typu garbus, czerwony, rok 1974, Massa-chusetts, numer 426-NMP. — Coś jeszcze? — Jak dotąd nic. — Dobra, niech mnie pan informuje o wszystkim, co wypłynie. Jeśli nikt nie odpowie pod tym numerem, proszę dzwonić na drugi, podany przez pana Juliana, i zostawić wiadomość. Po odłożeniu słuchawki Steele wręczył kartkę Carlowi. — Szukaliśmy nie tego samochodu. Zadzwoń na wszystkie punkty kontrolne i opisz im ten drugi. Corey i dziewczyna kręcą się po Bostonie, jestem pewny. — Taak, zastanawiałem się nad tym — powiedział Carl. — Skąd ta pewność, że są tutaj? Gdybym ja wiedział, że jestem poszukiwany w związku z zabójstwem, byłbym już w połowie drogi do Brazylii. Mamy prawie setkę ludzi rozstawio- 132 nych na tym terenie. Dlaczego nie w Worcester albo na przylądku? — Chodź tu, Carl, i spójrz na plan. — Steele chciał logicznym wywodem raczej siebie utwierdzić w przekonaniu, niż oświecić Carla. — Iksami są na nim zaznaczone wszystkie miejsca, które, jak nam wiadomo, mają związek z Coreyem albo z dziewczyną; dom jego siostry, dawny dom Ferlazza w Belmont, dawny dom zmarłej kobiety, jego college, szpital, gdzie pracował... niezbyt od siebie oddalone. Liczymy na to, że policja przeczesze te tereny, których my nie możemy sprawdzić, ale oni na pewno ukrywają się gdzieś tutaj, w czyimś domu albo w motelu. Muszą wiedzieć, że policja ma opis wozu Coreya, więc chyba bezpieczniej czują się w tym drugim. Nawet jeśli już są w posiadaniu papierów, których szuka twój ojciec, nie mają dokąd z nimi pójść. Więc najlepsze, co mogą /robić, to na jakiś czas się przyczaić w nadziei, że sprawa przycichnie. Ponieważ na Coreyu ciąży zarzut zabójstwa, nie wyobrażam sobie, aby zaryzykowali i zwrócili się do policji, ale gdyby się na to zdecydowali, bardzo ułatwiliby nam pracę. Kapujesz? — Cieszę się, że to nie mnie ścigasz. — Ja też — odparł Steele, nie widząc w tym nic śmiesznego. — A teraz przekażmy naszym ludziom informację o samochodzie. Karen skorzystała z betonowego pomostu, aby chyłkiem dostać się do garażu pod Śródmiejskim Zajazdem dla Zmotoryzowanych, stamtąd zaś windą zawiozła Lukę'a do ich pokoju. Wzięli razem prysznic i, wyciągnięci na łóżku, oglądali klucz, który zapoczątkował serię obecnych wydarzeń. Wieczorna gazeta donosiła na pierwszej stronie o zabójstwie Connie Evans, zamieściła też zdjęcie wojskowe i dyplomowe Coreya. Nowych informacji było jednak mało. — Klucz wygląda dość niewinnie, prawda? — zapytał. 133 — Do czego, twoim zdaniem, pasuje, Lukę? — Chyba do jakichś drzwi. Może jest dowodem w starej sprawie o zabójstwo czy coś takiego. Nie rozumiem tylko, dlaczego jest taki ważny. Mogłoby się wydawać, że wszystko, co da się nim otworzyć, da się też wyłamać, a przynajmniej otworzyć dorobionym kluczem. Może powinniśmy pójść do ślusarza i zapytać, czy po numerze seryjnym nie pozna, do czego jest klucz. Zanim wysłałem go tutaj, zapisałem numer, na wypadek gdyby list zaginął. Już wtedy myślałem, że bez ślusarza się na obejdzie. — Dlaczego im go nie oddałeś? — spytała. — Czego? — Klucza. Dlaczego nie oddałeś Spearowi klucza w Strath-more? — Nie wiem. Pewnie dlatego, że za bardzo chciałem spełnić życzenie umierającej starszej pani. Popatrzyła na niego z dezaprobatą. — Przepraszam, Karen. — Zasłonił sobie twarz. — Mówię tak dlatego, że znałem ją tylko jako śmiertelnie chorą kobietę. W dodatku wcale mi się nie podobało, że mną dyrygują. — Ale tak ryzykować życie... — Uwierz mi, że gdybym miał dość rozumu i dostrzegł grożące mi niebezpieczeństwo, pewnie już byliby w posiadaniu klucza. Ale według mnie teraz i tak nie dadzą nam spokoju, żeby nie wiem co, więc właściwie nie mamy wiele do stracenia, niezależnie od tego, co zrobimy. — Jakoś nie potrafię tak na to patrzeć. Lukę, rozwiodłeś się tyle lat temu. Dlaczego drugi raz się nie ożeniłeś? — Bo jeszcze nie spotkałem odpowiedniej kobiety. Nie mam nic przeciwko temu, żeby znów spróbować, ale jak dotąd po prostu to mi nie wyszło. Co ma do rzeczy fakt, że nie jestem żonaty? — Może ma, a może nie ma. — Popatrzyła mu głęboko w oczy. — Bardzo kochałeś żonę, prawda? 134 — Chyba tak. Ale jak mówiłaś, to było dawno temu. — Idę o zakład, że nie pozwoliłeś żadnej kobiecie zbliżyć się do siebie, bo się bałeś znów zostać zraniony. Głowę daję. — Jeśli to psychoanaliza, może powinienem zachować się typowo i położyć na kozetce. — Och, uraziłam cię. Przepraszam, Lukę. Nie chciałam być wścibska. Ale po tych ostatnich strasznych przejściach stałeś mi się bardzo bliski. Jeśli złoszczą cię albo krępują moje głupie pytania, postaram się lekko je potraktować. — Rzecz nie w tym, że mnie złoszczą czy krępują — odparł. — Tylko w tym, że... — Urwał. Patrząc jej prosto w oczy, wyznał: — Masz rację. Czuję się skrępowany tym, co mówisz. Do diabła, nie wiem, kogo próbuję oszukiwać. Zwłaszcza teraz, kiedy chyba już niedługo banda zbirów posieka nas na drobne kawałki. Przez jakiś czas po zwolnieniu ze szpitala wojskowego w Japonii nie mogłem się zmusić do umawiania się z kobietami. Potem dostałem list od Sary. Wyszła za tego faceta i spodziewała się dziecka. Dopiero wtedy do mnie dotarło, że to koniec, i trochę zacząłem się umawiać. Wszystko było dobrze, dopóki któraś poważnie się mną nie zainteresowała. Wtedy zamykałem się w sobie. — Chodzi ci o seks? — O to też, ale nie tylko. Nie chcę opowiadać ci o okropnych scenach zerwania, jakie wtedy następowały. — Wyobrażam sobie — powiedziała. — Więc uciekłeś i ukryłeś się na przylądku Cod, co? — Może. Zdawało mi się, że powinienem mieszkać tam, gdzie życie toczy się troszkę wolniej. Lubię leczyć, naprawdę. Był czas na grę na fortepianie, na próby malowania, na spacery po plaży, kiedy mi przyszła ochota. — Zawsze sam i zawsze bezpieczny — powiedziała. — Nie zawsze sam. Nadal się umawiam, jak zechcę. — Ale żadnych związków, co? Wytrzymał jej spojrzenie i tylko wzruszył ramionami. 135 — Lukę — rzekła w końcu — musimy się z tego wywinąć. I wywiniemy się. A kiedy to zrobimy, chcę, abyś mi zaufał. Dzielił się ze mną. Żadnych wymagań, żadnego ryzyka, tylko wspólnota. Myślisz, że dasz radę? — Myślę, że to może być pytanie akademickie, ale jeśli rzeczywiście się wywiniemy, bardzo bym chciał, abyś ty pierwsza spróbowała zrobić coś z tym, co ze mnie zostanie. Dłuższą chwilę leżeli w ciemnościach, badając się nawzajem dłońmi, wargami, ciałami. On odkrył gładkie wklęśnięcie w miejscu, gdzie jej plecy przechodziły w jędrne pośladki, i wiele rozkosznych minut spędził na wodzeniu palcem po jego konturze. Jej ciepłe wargi rozsmakowywały się w jego szyi, na dłużej zatrzymywały się pod lewym uchem. Zrazu pieścili się wolno, jakby noc miała nigdy się nie skończyć. Potem ona pokierowała nim delikatnie i kochali się z takim żarem i namiętnością, jakby nie wierzyli, że dożyją jutra. Każdą cząstką ciała jedno drugiemu zadawało pytania. Zawsze znajdowali na nie odpowiedzi. On się przekonał, że ona najbardziej lubi leżeć na boku, z podciągniętymi kolanami, grzbietem przyciśnięta do jego piersi. Rytm ich oddechów i poruszeń stopniowo zlewał się w jeden, podczas gdy szukali nowych sposobów sprawiania sobie nawzajem przyjemności i je znajdowali. Nagle zadygotali, jakby na chwilę połączyła się i eksplodowała cała ich energia. Nad miastem gruba zasłona chmur zaczęła się przerzedzać i wąski promień księżycowego światła wpadł przez okno do pokoju, skąpał oboje w srebrzystej poświacie. Dochodziło południe, kiedy Lukę dodzwonił się do hipoteki. Karen wyszła wcześniej i wróciła z kwartą mleka czekoladowego i torbą pączków, które spałaszowali, aż im się uszy trzęsły. Potem zaplanowali strategię na dzień bieżący. Postanowili nie kusić losu, więc Lukę miał zostać w hotelu, a ona znaleźć ślusarza. Olśniewająca w granatowych spodniach i złotym 136 swetrze, schowała klucz do kieszeni, włożyła trencz i zielony kapelusz z szerokim rondem, po czym wypadła z pokoju, zarzekając się, że nie wróci, dopóki nie odkryje sekretu klucza. Po jej wyjściu Lukę trochę pochodził, a następnie wyciągnął się na łóżku, zamknął oczy i jeszcze raz przeżywał w pamięci miłosne uniesienia. Zdał sobie sprawę, że nigdy dotąd kobieta tak go nie podniecała, a zarazem tak nie uspokajała. Wielokrotnie wyobrażał sobie, że doznaje takich uczuć, ale właściwie na to nie liczył. I oto pojawia się dziewczyna, która w parę dni pomaga mu dotrzeć do miejsc od lat w jego wnętrzu zamkniętych. „Chcę mieć okazję ją poznać — myślał. — Musimy jakoś znaleźć na to czas. Jeśli ją skrzywdzą, ja... cholera. Nie mogą jej skrzywdzić". Kobieta w wydziale ksiąg wieczystych, z którą połączył się za trzecim razem, przedstawiła się jako pani Federman. W przeciwieństwie do dwóch poprzednich urzędniczek była pogodna i wydawało się, że bardzo chce mu pomóc. — Nazywam się Frank Sullivan, proszę pani — powiedział. — Jestem tu w Bostonie, bo chcę kupić parę nieruchomości w okolicach Mattapan-Dorchester. Wczoraj pojechałem taksówką, aby obejrzeć je bez pośrednika, ale co do czterech nie było pewności, do kogo właściwie należą. Mam nadzieję, że będzie pani mogła to sprawdzić, jeśli podam adresy. — Chętnie panu pomogę — odparła. — Ale z zasady nie podajemy takich informacji przez telefon. Hipoteka mieści się w budynku Stallworth, Ingram Street 3, i gdyby pan przyjechał i wypełnił... — Na tym polega trudność, proszę pani. Chodzi o to, że jestem sparaliżowany od pasa w dół i niełatwo mi poruszać się po mieście wózkiem. Naprawdę nie znoszę prosić o coś, co jest niezgodne z przepisami, ale gdyby mogła mi pani pomóc przez telefon, wybawiłaby mnie pani z kłopotu. — Och, doskonale pana rozumiem. Mój brat od prawie dziesięciu lat jeździ na wózku. Wypadek samochodowy. Wiem, |Pr 137 jak to utrudnia życie. W większości budynków publicznych brak choćby najbardziej podstawowych udogodnień dla osób niepełnosprawnych. Wiem, jak bardzo Tom, to znaczy mój brat, nie lubi załatwiać spraw w mieście. — Więc pomoże mi pani? — Postaram się, panie Sullivan. Proszę mi podać adresy, które pana interesują. Oddzwonię i podam panu nazwiska właścicieli, jak tylko je sprawdzę. Z westchnieniem ulgi podyktował jej cztery adresy, zapisane przez Karen ubiegłego wieczoru, po czym usiadł i czekał na telefon. W braku czegokolwiek do czytania włączył telewizor i obserwował cierpienie, intrygi i dramat w Szpitalu Ogólnym. „Jak się to wszystko skończy — pomyślał — może spróbuję zrobić z tego scenariusz telenoweli. Nie ma co. — Roześmiał się. — Powiedzieliby, że nawet dla nich to za mało prawdopodobne. — Spoważniał i smętnie pokiwał głową. — A poza tym, Corey, jak się to wszystko skończy, będziesz pewnie siedział w więzieniu. I tylko pod warunkiem, że dopisze ci szczęście". Niespełna dwie godziny później wróciła Karen i zastała go śpiącego na wznak, z poduszką przyciśniętą do twarzy. Cicho zamknęła drzwi, na palcach podeszła do komody i ostrożnie otworzyła przyniesioną przez siebie papierową torbę. Wyciągnęła z niej dużą butelkę szampana, dwa kieliszki, okrągły ser i dwie świece. Zapaliła je, przebrała się w przezroczystą bluzkę i w pozie modelki stanęła przy butelce szampana. — Hej-ho — zanuciła — obudź się, śpiący królewiczu. Zagadka nietypowego klucza została rozwiązana. Lukę, pogrążony w znacznie głębszym śnie, niż sądziła, błyskawicznie usiadł, z rękami wyciągniętymi, jakby chciał się osłonić przed napastnikiem. Nie zwrócił uwagi na niespodziankę, którą przygotowała, lecz natychmiast spojrzał na zegarek. — Niech to diabli — powiedział. — Już czwarta trzydzieści. 138 — Hej, Lukę! — zawołała. — Jestem tutaj. Co się z tobą dzieje? — Hę? Och, cześć. — Był wyraźnie zirytowany. — Przepraszam, ale rzecz w tym, że przeklęta baba z hipoteki w ogóle nie oddzwoniła. — No, już nie musi. Trafiłam na żyłę złota. Widzisz, zdążyłam nawet kupić to i owo na oblewanie sukcesu. — Odstąpiła do tyłu i znów wskazała na szampana i świece. — Hej, to fantastyczne. Wytropiłaś numer seryjny? — Tak. Och, Lukę. To było takie podniecające. Zeszłam kawał miasta, rozglądając się za ślusarzem. Dopiero na rogu małej uliczki zobaczyłam maciupeńki sklepik z maciupeńkim szyldem w witrynie i słowem „Ślusarz". W środku siedział poczciwy mały człowieczek z sumiastymi wąsami. Wszędzie piętrzyły się tysiące zamków, a on, jakby w nich zagrzebany, pracował przy czymś w rodzaju maszyny do kluczy. Tak czy siak, pokazałam mu klucz i spytałam, czy można jakoś dojść, do czego pasuje. Przyjrzał się mu dokładnie, powiedział, że jest stary, a on nie ma nawet surówki na zrobienie duplikatu. — Dalej, szybko — ponaglał ją Lukę podniecony. — I czego się dowiedziałaś? — Nie chcesz nawet wysłuchać tego barwnego kontekstu? — Szczegóły mogą zaczekać. Do czego pasuje ten cholerny klucz? — Do biurowca. — Do czego? — Biurowca. Dla ścisłości, do jednego z biur na szóstym piętrze. Zapłaciłam facetowi dwadzieścia pięć dolarów, żeby zadzwonił do producentów kluczy. Chyba mu się spodobałam. Trwało to jakiś czas, ale odpowiedzieli, że wszystkie klucze z tej serii sprzedano razem firmie budowlanej. Podali mu adres i potrafili nawet określić, na którym piętrze jest biuro. Więc jutro tam pojedziemy, otworzymy drzwi i raz na zawsze rozwiążemy zagadkę. 139 — Hej, wolnego, mała. Powiedz mi, gdzie jest ten budynek. — W śródmieściu. Boston Place 3. ^ — A ta cała historia z twoim kącikiem dumania? — Nie wiem. Może to, co powiedziała mi matka, nie ma żadnego związku z kluczem. — A jak ty sądzisz. Miała coś na myśli, mówiąc o kluczu, czy nie miała? — W jego głosie zadźwięczała wyraźna nuta irytacji. — Lukę, o co chodzi? Czy zdenerwowałam cię czymś, co powiedziałam albo zrobiłam? Powiedz otwarcie, zamiast się tym zadręczać. W jednej chwili z małej dziewczynki znów przedzierzgnęła się w kobietę. Usiadła na brzegu łóżka, ale nie próbowała go dotykać ani ponaglać. Wytrzymywał jej spojrzenie, jak długo potrafił, po czym odwrócił wzrok. — Nie pozwolisz mi udawać chojraka, co? — powiedział. — Przepraszam, skarbie. Ale przed zaśnięciem myślałem o tym, jak cudownie było w nocy. Chyba się zląkłem, że kiedy wreszcie znalazł się ktoś taki jak ty, pozostało nam zaledwie parę godzin. Przysunęła się bliżej i wzięła go w ramiona. Łzy wezbrały mu w oczach, a jedna spłynęła po policzku. — Nie wierzysz, że się z tego wykaraskamy, prawda? — zapytała. Już miał odpowiedzieć, kiedy zabrzęczał telefon. Lukę z takim pośpiechem sięgnął po słuchawkę, że o mało nie przewrócił Karen. — Tu Sullivan — powiedział. — Panie Sullivan, mówi Cecelia Federman. Pamięta pan, z hipoteki? Przepraszam, że tak długo to trwało, ale interesanci korzystali z paru potrzebnych mi ksiąg, więc musiałam czekać. — Nie szkodzi. — Spróbował złapać oddech. — Jestem szalenie wdzięczny za pomoc. Czy zdołała pani ustalić nazwiska właścicieli? — Tak, ale żaden nie mieszka pod żadnym z tych adresów. 140 — Nic dziwnego. Mam ołówek. Czy mogłaby mi pani podać nazwiska i adresy? Choć pierwsze trzy nazwiska nic mu nie mówiły, kolejno je zapisał. Przy czwartym tak gwałtownie wciągnął powietrze, że usłyszała to Karen. Dużymi drukowanymi literami napisał: 22 ABBOTT STREET — WŁAŚCICIELKA EYELYN D. SA-MUELS. Kiedy odłożył słuchawkę, popatrzyli na siebie w milczeniu. Wreszcie odezwała się Karen: — To dlatego mi powiedziała, że mój kącik dumania zawsze tam będzie. Nie miałam pojęcia, że prócz naszego domu posiada jakiś inny. — Jesteś pewna, że ślusarz nie wpuścił cię w maliny? — Najzupełniej pewna. Jak mówiłam, chyba podziałałam na jego starcze hormonki. Chyba naprawdę chciał mi pomóc. — Nie do wiary — jęknął. — Przed chwilą nie mieliśmy do czego dopasować klucza, teraz mamy aż dwa takie miejsca. Cóż, wieczorem biurowiec odpada. Chyba złożymy wizytę twojej opiekunce. — Chciałabym jakoś do niej zadzwonić, powiedzieć, kim jesteśmy, i upewnić się, że zastaniemy ją w domu. Im mniej będziemy musieli się pokazywać, tym lepiej. W dzisiejszej wieczornej gazecie znów był na pierwszej stronie artykuł z twoim zdjęciem. Domyślam się, że lekarz medycyny, który wchodzi w kolizję z prawem, to sensacyjna wiadomość, nie sądzisz? — Człowiek ze stopniem naukowym jest na świeczniku. Zaraz po przyjeździe do Strathmore przekonałem się, że niech tylko wyskoczy mi krosta na nosie, wiadomość o tym już jest w lokalnym szmatławcu. Cóż, nie za wiele możemy zrobić do zapadnięcia zmroku, więc może byśmy tak wypili szampana i oblali to, że jesteśmy razem. Wziął butelkę i obluzowywał korek, nie przestając mówić: — Wiesz, moi rodzice muszą być tym wszystkim kompletnie załamani. Chyba powinienem do nich zadzwonić, jak będziemy 141 przechodzili koło automatu. Na rozum biorąc, nikt nie ma stuprocentowej pewności, że jesteśmy w Bostonie. Jeśli telefon rodziców jest na podsłuchu, mogliby się tego domyślić, nawet po minucie rozmowy. Według mnie najmądrzej byłoby się przyczaić, choćby do czasu, kiedy wykombinujemy, co z kluczem, albo trochę przycichnie sprawa zabójstwa. Niespodziewanie Karen zwróciła się do niego z wyrazem oszołomienia. — Zaraz, zaraz, w tej chwili coś sobie przypomniałam. Tak, Theona ma na nazwisko Settles. Jestem tego pewna. T. Settles spod numeru 22 na Abbott Street figurowała w bostońskiej książce telefonicznej. Karen wykręciła numer, dopiero po piątym dzwonku słuchawkę podniosła kobieta. — Halo — powiedziała Karen — czy mogę mówić z panią Theona Settles? — Jestem przy telefonie. A kto mówi? — Theona miała głos chropawy, ale silny, samogłoski zaś przeciągała jak wielu czarnych z północy. — Theona. Taka jestem szczęśliwa, że się dodzwoniłam. Mówi Karen. Karen Samuels. Pamiętasz mnie? — Czy pamiętam? Kochana Karen, cudownie jest cię słyszeć. Nie widziałam cię już z dziesięć lat albo więcej. Jak matka? — Właśnie dlatego dzwonię, Theono. Mam dla ciebie bardzo smutną wiadomość. Matka miała rozległy wylew. Umarła w zeszły czwartek w szpitalu w Strathmore. Przez chwilę po tamtej strome panowało milczenie. Potem Theona powiedziała: — Cóż to była za kobieta, ta twoja matka. Czy wiesz, że przez te wszystkie lata nie chciała brać ode mnie czynszu. Próbowałam jej płacić, ale nie chciała przyjmować pieniędzy. A teraz mówisz, że odeszła. Czy długo chorowała? — Nie, od lat nie była u lekarza. Po prostu zasłabła u siebie w domu i umarła parę godzin później. Theono, mam małe 142 kłopoty i czy chcesz w to wierzyć, czy nie, chyba ty potrafisz mi pomóc. Czy mogłabym przyjść wieczorem i zobaczyć się z tobą? — Oczywiście, Karen, to będzie dla mnie największa przyjemność. Mam zebranie Stowarzyszenia Miejskiego do jakiejś ósmej trzydzieści, potem będę w domu. Nie poszłabym na zebranie, ale to ja założyłam Stowarzyszenie, więc wszyscy oczekują ode mnie rady. Przez tyle lat życia człowiek czegoś się uczy i chyba tę odrobinę mądrości mogę im teraz ofiarować. Mogłabyś przyjść około dziewiątej? Dokucza mi artretyzm w kolanie i nawet z laską ruszam się jak mucha w smole. Powrót do domu powinien mi zająć pół godziny. — Dziewiąta bardzo mi odpowiada. — Wiesz, jak dojechać, dziecko? — Chyba tak, Theono. Nie martw się, trafimy. Przyjedzie ze mną mój przyjaciel Lukę. — Absztyfikant? — Tak jakby. Posłuchaj, naprawdę cieszę się, że cię zobaczę. Będziemy około dziewiątej. Dokładnie o dziewiątej piętnaście wysiedli z volkswagena przed domem numer 22 na Abbott Street. Lukę szedł w kapeluszu nasuniętym na oczy, bo zdecydował się zostawić wózek w pokoju hotelowym i zejść tylnymi schodami do podziemnego garażu. Bez większego trudu znaleźli dom, a podniecona Theona Settles na powitanie obsypała ich pocałunkami i nieomal zmiażdżyła w uścisku. Miała figurę olbrzymiej piłki plażowej. Przy wzroście zaledwie półtora metra ważyła grubo ponad dziewięćdziesiąt kilogramów. W niebieskiej sukience i zawiązanym na plecach fartuszku, z okrągłą hebanową twarzą bez zmarszczek i młodzieńczą, anielską miną nie wyglądała na swoich siedemdziesiąt lat. Młodzieńczy był też jej ciepły, otwarty sposób bycia i piskliwy śmiech. Posadziła ich w saloniku na mocno podniszczonej kanapie, 143 cicho weszła ze srebrną zastawą do herbaty na drewnianym wózku i opadła na fotel, który z biegiem lat dopasował swój kształt do jej figury. — Ostatnio nie mam okazji do częstego podejmowania gości — powiedziała. — Wyglądasz wspaniale, Theono — wykrzyknęła Karen. — Chyba ani trochę nie zmieniłaś się od czasu, kiedy wycierałaś mi nos i zmuszałaś mnie do picia mleka. — Ale ty się zmieniłaś! Mój Boże, wyrosłaś na piękną kobietę. Matka pisała mi w swojej ostatniej kartce o twojej pracy w Nowym Jorku i nie mogłam uwierzyć, że upłynęło już tyle czasu. Ale nie przyjechałaś tu słuchać mojego gadania o dawnych czasach. Powiedz Theonie, jakie masz kłopoty. I nie krępuj się, kochanie. Już dawno przestałam słuchać czyichś sądów. — Co masz na myśli? — Och, daj spokój. Jestem stara, ale nie ślepa. Ten twój przystojniak ma twarz, którą łatwo jest zapamiętać nawet z fotografii w gazetach. — Lukę nigdy nikogo nie skrzywdził, Theono. Matka dała mu ten oto klucz, który musi pasować do czegoś bardzo ważnego, i od tej pory, próbując go odebrać, robią z nami straszne rzeczy. — Hej, wolnego. Zacznij od początku i opowiedz mi wszystko po kolei. Karen relacjonowała przebieg wydarzeń powoli i możliwie najbardziej szczegółowo. Od czasu do czasu Lukę dorzucał jakąś informację. Theona przez jakieś pół godziny słuchała w milczeniu, dopóki Karen nie skończyła. — Rzeczywiście paskudna sprawa — stwierdziła, kiedy Karen przestała mówić. — Mężczyzna, którego nazywasz Peter, był właścicielem tego domu. Miał w Belmont wiedzmowatą żonę. Chodziłam do nich sprzątać. Na nazwisko mieli Ferlazzo, Peter i Julia Ferlazzo. No więc pewnego dnia pan Peter zapytał, 144 czy nie zechciałabym się tu przenieść i opiekować się tobą w zamian za czynsz. W ten sposób się tutaj znała/łam. Twoja matka bardzo go kochała, a on kochał ją. Ale jego żona nie chciała słyszeć o rozwodzie i groziła, że jeśli spróbuje się z nią rozejść, ona go zniszczy. Starał się jak najwięcej czasu spędzać z twoją matką, a ja zajmowałam się tobą. Po jego śmierci twoja matka powiedziała mi, że zostawił jej ten dom, a ona chce, abym dalej w nim mieszkała, choć już się tobą nie opiekuję. Ciągle planowałyśmy spotkanie po waszej przeprowadzce na przylądek, ale zawsze coś stawało na przeszkodzie. Cóż, dziecko, to miejsce, które nazywasz kącikiem dumania, jest tam nadal. Napijmy się jeszcze herbaty, zanim pójdziemy na górę zobaczyć, co się tam uda znaleźć. Dla Damiana Steele'a przełom nastąpił dokładnie o dziewiątej trzydzieści. Dzień był długi, denerwujący, a sprawa odnalezienia Coreya i dziewczyny nie posuwała się naprzód. Carl zaczynał powoli tracić cierpliwość i raz Steele, ledwie nad sobą panując, warknął na niego, aby przestał wyłamywać palce. Po raz dziesiąty przejrzał całe akta, rozebrał i wyczyścił zrobionego na zamówienie walthera o długiej lufie. Carl też odczuwał zdenerwowanie i poirytowanie. Jego propozycja sprowadzenia do pokoju dwóch kobiet spotkała się z kategorycznym sprzeciwem, ilekroć zaś próbował nawiązać z osławionym mordercą rozmowę, ten odpowiadał monosylabami. W jednej z rzadkich chwil, kiedy się rozgadał, Steele powiedział, chodząc niespokojnie: — Musieli zapaść się pod ziemię. Nie wierzę, że wyjechali z Bostonu, więc na pewno ukryli się gdzieś niedaleko. Kiedy mieliśmy ostatnie meldunki od zespołów sprawdzających motele w rejonie siódmym? — Przerwał mu telefon. — Tak? 145 — Czy to ten człowiek? — Tak. Co macie? — Tu Berggren z rejonu trzeciego. Chyba ich znaleźliśmy. Volkswagen stoi zaparkowany przed domem w Dorchester, Abbott Street dwadzieścia dwa. Nie było go tam, kiedy sprawdzaliśmy ulicę półtorej godziny temu. — Jesteś pewien numeru rejestracyjnego? — Nie ma wątpliwości. To ten wóz. — Nie spuszczajcie go z oka, ale nie pokazujcie się w polu widzenia. Już jedziemy. — Zwracając się do Carla, Steele powiedział: — Wiedziałem. Są w Dorchester, na Abbott Street. To tutaj. Zaledwie o parę przecznic od dawnego domu matki. Włożyłeś sznur do samochodu? Dobrze. Ruszamy. — Theono — powiedział Lukę — bardzo chętnie przegadałbym z tobą całą noc, ale powinniśmy pójść na górę i zobaczyć, co tam jest ciekawego. Nie ma żadnej gwarancji, że to coś pomoże mnie oczyścić z zarzutu zabójstwa, ale moim zdaniem nie mamy dużo czasu. Okrągła, wiecznie młoda kobieta okazała się jeszcze mądrzejsza i bardziej czarująca, niż się Lukę spodziewał. Uważnie wysłuchała każdego ich słowa i zdawała się rozumieć wszelkie niuanse trudnego położenia, w jakim się znaleźli. — To już naprawdę dno, kiedy nawet nie można ufać policji — powiedziała. — Podejrzewam, że na ogół policjanci są dobrzy i uczciwi, ale nie da się w porę odróżnić ich od złych. Większość moich ludzi nie wierzy policjantom, nawet czarnym. Mówię im, że ktoś musi na początek zaufać komuś drugiemu, tyle że na razie chyba nikt nie chce słuchać takiej mądrości. Wiec co zamierzacie zrobić z rzeczą, którą schowała Evelyn, jak już ją znajdziecie? — Nie wiemy — odparł Lukę. — W pewnym stopniu zależy to od tego, czym ona będzie. Jeśli natrafimy na pieniądze albo 146 coś w tym rodzaju, będziemy w równie wielkim kłopocie jak dotąd. Po pierwsze, liczymy na znalezienie tego, zanim oni nas znajdą, a po drugie, że to jest dla kogoś na tyle ważne, że może się stać dla nas kartą przetargową. Tylko Karen i mężczyzna, któremu zależy na kluczu, wiedzą, że nie byłem z tą dziewczyną, kiedy ją zamordowano. A chyba na niego nie bardzo można liczyć. Kiedy wstawali, frontowe i tylne drzwi domu równocześnie otwarły się z trzaskiem i w mgnieniu oka czterech mężczyzn, w tym trzech z wyciągniętą bronią, znalazło się w saloniku. Lukę szybko postąpił w stronę frontowych drzwi. Zatrzymał go głos wysokiego, elegancko ubranego mężczyzny, jedynego, który nie trzymał broni. — Jeszcze jeden krok, doktorze Corey, a panna Samuels będzie miała dziurę w stopie. Na dźwięk ich nazwisk Lukę poczuł, że wiotczeją mu wszystkie mięśnie. Przez parę chwil łudził się, że mogą to być rabusie, szukający czegoś niezwiązanego z nim i Karen. Teraz znieruchomiał na parę sekund, po czym w milczeniu opadł na kanapę. Wysoki mężczyzna odezwał się znowu. — Wy dwaj — skinął na stojących po swojej lewej ręce — zaprowadźcie tę miłą panią do sypialni, a potem zaczekajcie w samochodzie. Carl i ja musimy załatwić z doktorem Coreyem i panną Samuels pewien interes. — Głos miał cichy, lecz apodyktyczny i tak lodowaty, że Lukę'a ciarki przeszły. Podczas gdy dwaj mężczyźni wyprowadzali Theonę, Lukę siedział nieruchomo i wykonywał ćwiczenie umysłowe, którymi uspokajał się w wielu krytycznych sytuacjach zawodowych. „Głęboki wdech, zatrzymaj powietrze. Wypuszczaj je powoli... rozglądaj się dokoła... skup się... skup się na... skoncentruj... rozluźnij... podejmij decyzję". W kryzysowej sytuacji medycznej poleciłby sobie następnie: działaj, lecz tu nie mogło być mowy o działaniu, przynajmniej na razie. Bacznym spojrzeniem, wyostrzonym przez lata przebywania 147 na oddziałach szpitalnych i w gabinetach lekarskich, zaczął oceniać dwóch mężczyzn, rolę, jaką odgrywali. Trudniej niż kiedykolwiek przedtem było mu się skupić, przede wszystkim dlatego, że myślami wciąż wybiegał do siedzącej obok niego drobnej kobiety. Na pozór wydawała się niewiarygodnie odprężona i opanowana, ale wystarczyło przyjrzeć się uważnie, aby zobaczyć, jak nagle zesztywniała. Z kamienną twarzą rytmicznie pocierała kciukami dwa pierwsze palce u rąk. „Nie mogę pozwolić, aby ją skrzywdzili... nie mogę", powtarzał sobie w duchu. Z dużym wysiłkiem przystąpił do taksowania napastników. Od samego początku było jasne, który jest bardziej niebezpieczny. Ten imieniem Carl sprawiał wrażenie nieśmiałego i nie całkiem pewnego siebie. Z szacunkiem stał w niewielkiej odległości za wysokim i jakby czekał na jego rozkazy, zanim się poruszył. Przywódca wyglądał na absolutnie pewnego siebie, a oszczędność jego ruchów świadczyła o wielkim opanowaniu. Patrząc, jak z rozmysłem idzie do stołowego po krzesło z twardym oparciem, Lukę nie wątpił, że czeka ich trudna i przypuszczalnie bolesna przeprawa. — Siadaj, Carl — powiedział mężczyzna, wskazując fotel, który parę minut wcześniej zajmowała Theona. Potem ustawił krzesło na wprost kanapy, w odległości paru stóp od nich, i siedział przez chwilę, przenosząc wzrok z jednego na drugie. — Doktorze Corey — przemówił — nazywam się Steele, Damian Steele. Najpierw chcę panu pogratulować wyobraźni i zaradności. W ciągu tych paru ostatnich dni sprawiał nam pan wiele kłopotów. — Więc niech pan powie swojemu panu Jimowi Spearowi, że nie zamierzamy pomóc mu bardziej niż w Strathmore — rzuciła Karen wyzywająco. — Odważne słowa, panno Samuels. Ale zapewniam panią, że chociaż pan Spear pracował kiedyś dla nas, Firma przestała, powiedzmy, korzystać z jego usług. 148 Oboje zrozumieli, co ma na myśli, i Karen znów opadła na kanapę. — A teraz, po dokonaniu prezentacji, uważam, że powinniśmy przejść do rzeczy. Doktorze Corey, proszę położyć na tym stole wszystko, co ma pan w kieszeniach. Proszę poruszać się wolno. Dziękuję. Wydaje mi się, że przedmiotem naszej transakcji jest klucz, zgodzi się pan? — Uniósł klucz do góry i obracał nim przed ich oczami. — Na wszelki wypadek, Carl, zechciej zinwentaryzować zawartość torebki i kieszeni płaszcza młodej damy. Nie chcielibyśmy przeoczyć innych kluczy, które mogliby mieć przy sobie. — Niepotrzebnie się pan fatyguje — powiedział Lukę. — To ten klucz. — Lukę! — Karen była zbulwersowana tym, że tak łatwo się poddał. — Nie mamy dobrej pozycji przetargowej. Poza tym, skoro już wzięli to, czego chcą, mogą się stąd wynieść i dać nam spokój. Pościg zakończony, a my przegraliśmy. I tyle. — Mądrze powiedziane, panie doktorze. Ale myli się pan co do jednego drobiazgu. Mamy klucz, to prawda, jednak jest on tylko połową tego, czego byśmy od pana chcieli. Druga połowa dotyczy wskazania zamka, do którego pasuje ten kłopotliwy kawałek metalu. — Bądź rozsądny, Steele. Myślisz, że ukrywalibyśmy się tu nadal, gdybyśmy mieli pojęcie, do czego jest ten klucz? Na pewno Spear wiedział. Nie powiedział wam, zanim... ach... zwolniliście go z waszej Firmy? — Niestety nie powiedział. Jeśli o to chodzi, doktorze Corey, jestem skłonny panu wierzyć. Ale chcę pana ostrzec, że choć nie jest łatwo mnie rozzłościć, ludziom zdarza się paskudnie oberwać, kiedy coś wytrąci mnie z równowagi. Nie wykluczam możliwości, iż pan mnie okłamuje, i chcę, aby pan wiedział, że jeśli przyłapię pana na kłamstwie, każę panu siedzieć i patrzeć, jak będę po kawałku odcinał pannie Samuels palce. Czy przy- 149 pomniał pan sobie jakieś dodatkowe informacje, które mogłyby mi się przydać? Lukę skrzywił się i zagryzł wargę, aby zachować choć minimum kontroli nad odruchami żołądka i jelit. Karen poczuła zimny pot pod pachami i na skroniach. Zadrżała. — Nie ma nic innego — zdołał powiedzieć Lukę. — Musi pan wierzyć, że niczego bym nie ukrywał. — Doskonale, doktorze. Carl, gdybyś był tak dobry i porządnie skrępował tych dwoje, zostawię cię tu przy nich na straży, a sam pojadę odwiedzić zaprzyjaźnionego z nami! ślusarza. Och, i jeszcze coś, doktorze. Chcę, aby pan wiedział, że kiedy wrócę, przywiozę też wystarczającą ilość pentatholu. Może pan być pewny, że całkiem dobrze się nim posługuję i że ma pan czas tylko do mojego powrotu, więc niech pan szuka w pamięci informacji, które mogłyby być dla mnie przydatne. Panna Samuels ma takie śliczne, delikatne dłonie. Steele przesunął swoje krzesło na drugą stronę pokoju i siedział, dopóki Carl nie skrępował im rąk w przegubach i nóg w kostkach. Potem skinął na Carla, żeby ten odprowadził go do frontowych drzwi, i tam powiedział: — Nie waż się tknąć dziewczyny, Carl. Przynajmniej do czasu, kiedy dowiemy się od nich tego, czego chcemy. Wtedy będzie twoja. Na tę obietnicę Carl poczuł przypływ krwi w kroczu, bo wyobraził sobie Karen Samuels przywiązaną do łóżka za ręce i nogi, podobnie jak Connie Evans. Z tą Evans miał orgazm od samego patrzenia, jak się wyrywa i błaga, więc musiał pozwolić jednemu ze swoich ludzi, aby ją zgwałcił. Tym razem bardziej się opanuje, obiecał sobie. Obaj mężczyźni znikli im z oczu na parę sekund, a przez ten czas Lukę zdołał szepnąć do Karen: — W ogóle się nie odzywaj. Ani słowem. Niezależnie od tego, co się stanie. Rozumiesz? — Kiwnęła głową, kiedy zaś 150 Carl wrócił do pokoju, przysunęła się, oparła głowę na ramieniu Lukę'a i zamknęła oczy. — Carl, co masz z tego wszystkiego? — zapytał Lukę. — Niech pan słucha, doktorze Corey, proszę siedzieć i być cicho. — Lukę zdał sobie sprawę, że po raz pierwszy słyszy go mówiącego. Odchylił się na oparcie, przymknął oczy i bacznie obserwował każdy ruch Carla. Strażnik siedział przez parę minut, ziewnął, wstał, podszedł do biblioteki Theony i zaczął przerzucać książkę w broszurowej oprawie. Wreszcie wrócił na swoje krzesło z talią kart i zaczął stawiać pasjansa, ziewnąwszy, jak zauważył Lukę, jeszcze dwa razy. W głowie Lukę'a stopniowo zrodził się i wykrystalizował plan. Dziesięć minut później Carl wstał znowu, sprawdził ich więzy i skierował się do łazienki. Z chwilą gdy Lukę poczuł, że ich nie słyszy, zwrócił się do Karen i szepnął z możliwie największym naciskiem: — Karen, złotko, słuchaj uważnie. Chcę, żeby parę minut po jego powrocie rozbolała cię głowa, tak okropnie jak nigdy. Odegraj to dobrze. A potem tylko zrób dokładnie to, co ci powiem. Myślisz, że potrafisz? — Skinęła głową, a on delikatnie pocałował ją w czoło. — Nie dawaj za wygraną, mała. To może być nasza jedyna szansa i musimy ją wykorzystać. Właśnie chciała coś powiedzieć, kiedy zaszumiała woda w toalecie i Carl wrócił na krzesło. Upłynęło jeszcze pięć minut, zanim Karen zaczęła się wiercić, następnie łapać powietrze, mrugać oczami i kiwać głową. Carl popatrzył na nią, a tymczasem odezwał się Lukę: — Co się stało, kochanie, co ci jest? — Zaczęła się skręcać i Lukę ze zdziwieniem dojrzał łzy, napływające jej do oczu. — Och, Lukę, to znowu migrena — wykrztusiła. — Już dawno nie miałam tak silnej. Nie wytrzymam. Chyba zwymiotuję. Obserwując ją, zalaną łzami, Lukę wierzył, że potrafi zwymiotować. 151 — Carl — odezwał się błagalnie — ona cierpi męczarnie. Pozwól mi wstać i zobaczyć, czy w apteczce nie ma czegoś, co mógłbym jej dać na uśmierzenie bólu. — Nic z tego. Zostań na miejscu. I powiedz jej, że ma się uspokoić i zamknąć, bo inaczej ją zaknebluję. — Jeśli zwymiotuje, a będzie miała knebel, udusi się i umrze. Myślisz, że to by się spodobało panu Steele'owi? — Pan Steele to moje zmartwienie. Teraz jej powiedz, żeby się uspokoiła, dobrze? — Carl wyraźnie zaczynał się czuć nieswojo, w miarę jak jej jęki przybierały na sile. — Spróbuję, ale musisz mi pomóc. Zgaś światło i bądź całkiem cicho. — Trochę oszołomiony Carl wykonał polecenie i jako jedyne źródło światła pozostawił lampę w stołowym. Lukę zaczął przemawiać do Karen uspokajającym, łagodnym tonem: — A teraz, Karen, oddychaj wolniej i słuchaj mnie uważnie. Musisz się odprężyć albo głowa jeszcze bardziej cię rozboli. Teraz zamknij oczy, oddychaj wolniej i skup się na moimi głosie. Niech wszystko inne wypłynie z ciebie i myśl tylko o moim głosie. Właśnie tak. Zrelaksuj się i opuść bezwładnie | ręce na kolana. Kącikiem oka Lukę widział, że Carl ziewa i nieświadomie opuszcza ręce na kolana. — Jeszcze mocniej zaciśnij oczy i pozwól, żeby ból z ciebie wypłynął. Skup się tylko na brzmieniu mojego głosu. Już oddychasz wolniej. Wolniej. I twoje ramiona są coraz cięższe, f — Jej oddech stawał się wolniejszy, a głowa zaczynała lekko się kiwać, podczas gdy Lukę mówił dalej. — Słuchaj mojego głosu. Nie wolno ci słuchać innych dźwięków prócz mojego głosu. Oczy masz zamknięte, powieki ciężkie. Czujesz już zmęczenie, wielkie zmęczenie. Nie chcesz niczego innego, tylko snu. Nie chcesz niczego prócz snu. Po upływie nie więcej jak pięciu minut Lukę nabrał pewności, że oboje śpią. Carl stawiał nawet mniejszy opór, niż się Lukę ' 152 spodziewał, i siedział bez ruchu, z zamkniętymi oczami, równo oddychając. Lukę nie przestawał mówić. — Policzę wstecz od dziesięciu. Kiedy dojdę do dwóch, Carl, będziesz mógł otworzyć oczy. Ale nie będziesz mógł się poruszyć ani przemówić, jeśli ci nie każę, zaczynam: dziesięć, dziewięć, osiem, siedem, sześć, pięć, cztery — podniecony obserwował lekkie trzepotanie powiek Carla — trzy, dwa — oczy całkiem się otwarły — jeden, zero. — Lukę odetchnął głęboko i uśmiechnął się na widok Karen, śpiącej spokojnie obok mego. Był na paru kursach hipnozy i często stosował tę metodę, kiedy pacjenci mieli problemy z nadwagą czy z paleniem. Teraz w milczeniu błogosławił liczne godziny spędzone na przyswajaniu jej sobie. Pomysł zahipnotyzowania Carla bez jego wiedzy Lukę zaczerpnął z pokazu, zapamiętanego ze studiów. Wtedy profesor celowo zahipnotyzował nie tylko swoje medium, lecz także prawie całe dwa pierwsze rzędy słuchaczy. Później wykazał, że studenci, „nieumyślnie" zahipnotyzowani, poprzedniej nocy spali średnio o dwie i pół godziny krócej niż ci, którzy oparli się jego metodzie. Lukę starannie dobierał słów, pamiętając, ze Carl bardzo dosłownie zareaguje na każdy dany mu rozkaz. — Carl — powiedział — po całym pokoju rozpełzły się długie pnącza winorośli, zielone pnącza z dużymi liśćmi. Widzisz je? — Carl skinął głową. — Carl, winorośl oplotła się wokół nas wszystkich i utrudnia nam oddychanie. — Carl zaczął oddychać z wysiłkiem. — Musisz oswobodzić ręce i podejść tutaj, zanim pnącza całkiem cię skrępują. — Carl uwolnił ręce i podszedł do Lukę'a. — Teraz musisz rozwiązać pędy, które krępują moje ręce. Dobrze, Carl. O to chodziło. Teraz winorośle schną, a ty możesz śmiało położyć się na kanapie. Dobrze, Carl. Wyciągnij się, już. Zamknij oczy i powiedz mi, jak się nazywasz. — Carl Julian. 153 — A gdzie mieszkasz, Carl? — W Lincoln. Lukę chciałby zadać więcej pytań, ale nie mógł tracić cennego czasu na przesłuchiwanie płatnego mordercy. — Dobra, Carl — powiedział. — Chcę, żebyś spał głębokim snem, i tylko ja mogę cię obudzić. Następna osoba po mnie, która się do ciebie odezwie, będzie prawdziwym aniołem, ze skrzydłami i aureolą. Rozumiesz? Carl znów kiwnął głową. Z kolei Lukę zwrócił się do Karen: — Słyszysz mnie, Karen? Dobrze. Rozwiążę pnącza, którymi masz skrępowane ręce i nogi. Chcę, żebyś potem wstała i poszła ze mną. Kiedy znaleźli się w kuchni, powiedział: — Teraz, Karen, pstryknę palcami. Zrobię to, a ty obudzisz się taka wypoczęta i świeża jak nigdy. Obudziła się natychmiast i stała, mrugając oczami, usiłując połapać się w sytuacji. — W pewnym sensie przez cały czas wiedziałam, co się dzieje — rzekła — ale po prostu nie mogłam w to uwierzyć. Jesteś fenomenalny! Jak wpadłeś na ten pomysł? — Porozmawiamy później — szepnął. — Teraz trzeba działać. Nie mam pojęcia, za ile czasu Steele wróci. Idź i upewnij się, że Theonie nic nie jest. Ja sprawdzę naszego przyjaciela w pokoju. I w miarę możności nie podchodź do okna. Dwóch pozostałych zbirów siedzi chyba w zaparkowanym od frontu samochodzie. Parę minut później Theona, z latarką w ręce, kuśtykała po schodach na strych, a oni dwoje następowali jej na pięty. Lukę'owi strych wydał się typowy: wszędzie pudła, stare meble, połamane ramy od obrazów i kurz. Kurz pokrywał wszystko. Znajdował się tam nawet klasyczny manekin krawiecki z drutu i tkaniny, od lat nieużywany, więc zardzewiały. W miejscach, gdzie spadzisty dach stykał się ze ścianą, wysokość wynosiła 154 niespełna metr. Pośrodku jednak, pod szczytem dachu, Lukę łatwo mógł się wyprostować. — Nie byłam tu od dość dawna — oględnie wyraziła to Theona, kiedy omijając przeszkody, kierowali się na środek strychu. Jedynym stałym źródłem światła była tu goła czterdziestowatowa żarówka, toteż zakamarki tonęły w mroku. — Tam, dziecko. — Theona wskazała na tylną ścianę. — Tak, Lukę, to moje okno. Szybko podszedł do okna, oglądał je przez chwilę, po czym odwrócił się do kobiet, kręcąc głową z wyraźnym rozczarowaniem. Okrągłe okno, podobne do opisywanego przez Karen, znajdowało się w małym, głębokim na jakieś sześćdziesiąt centymetrów wykuszu. Pod nim i pod ścianami biegła solidna obudowana ława, wysoka na dziewięćdziesiąt centymetrów. Lukę bez trudu wyobraził sobie małą Karen, która siedzi tu z podkulonymi nogami i obserwuje, co dzieje się na podwórkach w dole. Sama ława nie była niczym nakryta, a o ile się zorientował, nic innego na strychu nie mogło ich interesować. Zbierał się do wyjścia, lecz Karen złapała go za ramię. — Zaczekaj, Lukę. Jeszcze minutę. Mam uczucie, że już nigdy tego miejsca nie zobaczę. — Podbiegła do okienka i skuliła się na ławce. W milczeniu siedziała wciśnięta we wnękę i wilgotnymi oczami wpatrywała się w bezchmurną kwietniową noc. — Właśnie tak siadywała tutaj w dzieciństwie — szepnęła Lukę'owi Theona. — Wyrosła na piękną kobietę! Lukę potaknął, z wzrokiem wciąż wbitym w scenę przy oknie. Nieruchomy profil Karen, rysujący się na tle lekko rozjaśnionego okna, napełniał go takim samym ciepłem, jakie często odczuwał na widok niektórych ulubionych obrazów w Bostońskim Muzeum Sztuki. W końcu z wysiłkiem powrócił myślami do rzeczywistości i podszedł, aby podać Karen rękę. Kiedy to robił, prawą nogą kopnął w podstawę ławy. 155 Zdążyli już zejść z paru pierwszych stopni, kiedy zaświtało mu w głowie, że kopnięciu towarzyszył taki odgłos i uczucie, jakby noga uderzyła w coś masywnego, a nie pustego, jak można by oczekiwać. Pod wpływem impulsu zawrócił i pognał do ławy. Opukał ją z wierzchu i z boków, najpierw mocno, potem stosując techniki perkusyjne, jakimi posługuje się lekarz, aby określić wielkość organów, takich jak serce i wątroba. Rezonans nigdzie nie był charakterystyczny dla czegoś wypełnionego powietrzem. Lukę przerzucił kolejno zawartość stojących obok dwóch kartonów. Kobiety obserwowały go zafascynowane i zdezorientowane. Nagle z okrzykiem „eureka" wyciągnął stary drewniany tłuczek do mięsa i zaczął nim walić od spodu w wystający brzeg ławy. Po minucie deska uniosła się do góry. Lukę drżącymi rękami sięgnął w głąb schowka, cofnął się i ukląkł na zakurzonej podłodze. — W głowie mi się nie mieści, że tak mało brakowało, a bylibyśmy poszli — powiedział. — Karen, to jest tutaj, tak jak mówiła twoja matka. Mały prostokątny sejf w zagłębieniu pod ławą okienną obetonowano ze wszystkich stron, tak że tylko drzwiczki pozostały odsłonięte. Karen oświetliła je latarką i wykrzyknęła: — Czy to nie szczyt wszystkiego! Po tylu przejściach wreszcie jesteśmy u celu, a Steele ma ten cholerny klucz. — Przyjrzyj się dokładnie — powiedziała Theona, stwierdziwszy coś, co już zobaczył Lukę. — To sejf. Zobacz uchwyt i tarczę. Nie wejdzie tam żaden klucz na świecie. Karen przez chwilę patrzyła na Lukę'a, po czym się odwróciła. Napięcie i podniecenie, które przez ostatnie trzy dni rozpalały ich entuzjazm, uleciały jak powietrze z przekłutej dętki. Ruchem robota Lukę wypróbował gruby stalowy uchwyt sejfu. Nic nie wskazywało na luz czy błąd konstrukcyjny. Od odpowiedzi na pytania, nadziei na przyszłość, nawet szansy 156 przeżycia dzieliło ich kilka centymetrów. Centymetrów, które równie dobrze mogłyby być latami świetlnymi. W końcu Lukę stwierdził: — Niczego teraz nie zrobimy. Połóżmy deskę na miejsce i spływajmy, zanim zjawi się Złotowłosy. Ukryjemy się gdzieś na tydzień, dwa, a potem spróbujemy tu wrócić. Steele może mieć klucz, ale nie ma gwarancji, że zdoła znaleźć to miejsce. — Pewnie — powiedziała ponuro. — Nie wierzysz w to bardziej niż ja. Lukę, ten człowiek na dole ma broń. Użyjmy jej, może uda się wziąć Steele'a przez zaskoczenie. — Daj spokój, Karen, Steele to zawodowiec. Poza tym, nawet gdybyśmy zdołali go zaskoczyć, mocno powątpiewam, czy w razie konieczności mógłbym się tą bronią posłużyć. Myślisz, że potrafiłabyś zastrzelić kogoś z bliska? — Nie wiem, Lukę, ale się nie boję. O cholera, o czym ja mówię? Nie, nie wiem, czy mogłabym kogoś zastrzelić. — No więc, moim zdaniem, lepiej nie ryzykować. Przynajmniej jeśli teraz się wymkniemy, na pewno jeszcze przez jakiś czas będziemy żywi i cali. — Zaczekaj, Lukę — poprosiła, kiedy zaczął wsuwać deskę na miejsce. — Pomyślmy o tym jeszcze chwilę. Niezależnie od tego, co matka i Peter schowali w sejfie, do czego jest klucz? — Nie wiem. Może inne rzeczy są ukryte w biurowcu. Może tam jest kombinacja cyfr do sejfu. Z pewnością zrobiono go na zamówienie, więc w grę wchodzi niemal każda kombinacja: data urodzin, numer telefonu, coś w tym rodzaju. Tak czy owak, skarbie, nadal mam seryjny numer klucza, więc niewykluczone, że moglibyśmy zamówić nowy u tego twojego ślusarza. Zaniesiemy numer do jego warsztatu, jak tylko znajdziemy kryjówkę. Dopóki jesteśmy na wolności i razem, mamy szansę. Do diabła, zaszliśmy tak daleko, prawda? Karen nie odpowiedziała na te słowa otuchy, więc Lukę przestał wbijać gwoździe i obrócił się do niej. 157 — O co chodzi? — zapytał. — Co się stało? — Lukę, słyszałeś to, co sam przed chwilą powiedziałeś? — Oczywiście, powiedziałem, że dopóki jesteśmy na wolności i razem... — Nie, nie. Chodzi mi o kombinację do sejfu. — Karen, nie wiem, co próbujesz... — Klucz, Lukę, nie rozumiesz? Powiedziałeś, że mogli zrobić każdą kombinację do sejfu... — Mój Boże — wykrzyknął i zaczął szukać portfela. — To pasuje, prawda? Cholera, nie mogę znaleźć numeru. Czy dałem go tobie? Nie, zaczekaj, chyba na tym go zapisałem. Jest tutaj, Theono, poświeć z bliska. Bliżej, Theono. Jeszcze nie mogę go odczytać. Tak, tutaj. L-4-6-0-7-1-0-6. Karen, ile jest na tarczy numerów? Zdjęła wierzch ławy i uklękła, aby popatrzeć, a Theona oświetliła metalową tarczę. — Dziewięćdziesiąt pięć, nie, jest więcej nacięć, myślę, że dziewięćdziesiąt dziewięć. Lukę ukląkł obok niej i przytknął kartkę do tarczy. — No, więc skąd zaczniemy? — Nie widzisz teraz, Lukę? Numer wygląda nawet na kombinację — powiedziała podniecona. „L" mogłoby oznaczać, że zaczyna się obracać w lewo. Kilkakrotnie obrócił tarczę w lewo i popatrzył na Karen. — Chyba straciłem umiejętność logicznego myślenia. Co dalej? — Może to tylko pobożne życzenie, ale załóżmy, że zera się nie liczą, służą tylko do oddzielania cyfr w kombinacji? Starannie wykręcił czterdzieści sześć, potem cofnął się w prawo i zatrzymał na siedemdziesięciu jeden. Wreszcie znów pokręcił w lewo i zatrzymał się na szóstce. Popatrzył najpierw na Theonę, potem na Karen i dopiero wtedy złapał za uchwyt. Wszyscy troje równocześnie wstrzymali dech, kiedy za niego 158 pociągał, i razem wypuścili powietrze, kiedy uchwyt nawet nie drgnął. Dla pewności jeszcze raz wykręcił liczby, możliwie najbardziej gładko — z takim samym rezultatem. — Tyle, jeśli chodzi o ten pomysł. — Lukę pokręcił głową rozczarowany. — Zaczyna brakować nam czasu. Nawet jeśli kombinacja zawiera się w numerze seryjnym, cyfry mogły zostać połączone na tysiące sposobów. Wymyślenie jej mogłoby nam zająć wiele godzin. — Lukę, proszę cię, jesteśmy tak blisko. Na pewno na właściwym tropie. Przez cały czas, kiedy to się działo, ani razu nie zachowywałeś się jak tchórz. Teraz mówisz tak, jakbyś umierał ze strachu, a zachowujesz się, jakbyś myślami błądził o tysiące kilometrów stąd. O co chodzi? — Zwariowałaś? Ten szaleniec może wrócić lada moment. Myślisz, że zamierzam siedzieć w milczeniu, kiedy będzie kroił cię na kawałki? — Te ostatnie słowa wymówił zamierającym głosem. — Czy czasem nie widzisz rzeczy takimi, jakie są? — zapytał z czułością. — Boję się. I to po raz pierwszy, jak powiedziałaś. Kocham cię. Może bardziej niż kogokolwiek przedtem. Po prostu nie mogę się skupić na niczym innym, wciąż myślę, że ktoś cię skrzywdzi. Zaprząta mnie wyłącznie to, żeby się stąd wydostać i być z tobą. Objęła jego szyję i przytuliła głowę do piersi. — Lukę, ja też cię kocham. I z każdą wspólnie spędzoną chwilą bardziej. Ale chcę czegoś więcej niż jeden dzień czy tydzień, nie chcę też stale oglądać się do tyłu. Nasza szansa na wspólne życie znajduje się za tymi drzwiczkami. I, do cholery, dla tej szansy jestem gotowa cierpieć, umrzeć, może nawet zabić. Teraz przestań się o mnie martwić i skup się na tym, jak otworzyć sejf. Schodzę na dół po broń tego mężczyzny. Theono, ty zostań tutaj i trzymaj latarkę. Zaraz wracam. Pocałowała go delikatnie i zbiegła po schodach. 159 Kiedy wróciła po dwóch minutach, klęczał nieruchomo, z brodą opartą na splecionych ramionach, i wpatrywał się w żeliwne drzwiczki. — Czy próbował wszystkiego? — zapytała Karen Theonę. Ta pokręciła głową. — Lukę? — Zaczekaj, mała. Jestem prawie pewny, że... Jezu drogi, mam. — Uśmiechnął się do niej. — Miałaś rację. Te cyfry to kombinacja. — Więc dlaczego to nie działało? — Miałaś kiedyś w szkole szafkę z taką kombinacją? — Oczywiście, ale nadal nie... — To druga cyfra. Musimy minąć pierwszą, zanim się na niej zatrzymamy. Starannie wykręcił cyfry po raz kolejny, robiąc pełny obrót po czterdziestu sześciu, zanim zatrzymał się na siedemdziesięciu jeden. Wrócił na szóstkę, złapał za uchwyt i pociągnął. Zamek zaskoczył natychmiast, a Lukę tym samym ruchem otworzył drzwiczki. Wrzasnęli, kiedy oświetlił latarką wnętrze sejfu. — To wygląda na jakąś książkę. Jest twoja, Karen, więc ty powinnaś pełnić honory domu. Wilgotnymi i bynajmniej nie pewnymi rękami sięgnęła do środka. Wyciągnęła dwie rzeczy: jakąś księgę w sztywnej oprawie i czarną skórzaną torbę, tak wypchaną wycinkami prasowymi, że się nie domykała. Karen prędko zaczęła wertować księgę. — Pełno w niej dat i liczb, spisanych w kolumnach — powiedziała — a u góry każdej strony są inicjały. Sądzisz, że mają coś wspólnego z haraczami czy czymś takim? — Nie wiem. Ale teraz nie pora się nad tym zastanawiać. Zjeżdżajmy stąd, dobra? — Tak! Ty weź te rzeczy. Ja biorę broń. — Strzelałaś kiedyś? 160 — Nie, ale zapewniam cię, Lukę, że jak przyjdzie co do czego, strzelę. Starannie położył deskę na poprzednie miejsce, wziął księgę i torbę, a zanim zaczął schodzić na dół, uścisnął obie kobiety. Już w kuchni zwrócił się do Theony. — Czy można się stąd wydostać tylnymi drzwiami? Kiwnęła głową. — Tak, jest tędy przejście na następną ulicę. Poczekajcie, aż zadzwonię. Na pamięć wykręciła numer. — Halo, Charlotte? Theona Settles. Czy Junior jest w domu? Dobrze. Chcę z nim mówić. I proszę, pośpiesz się, to bardzo ważne. Halo, Junior, tu Theona. Potrzebuję twojej pomocy. Dobrze, na to liczyłam. Mam tu dwoje przyjaciół, którym trzeba pomóc w szybkim wydostaniu się z naszej dzielnicy. Myślisz, że mógłbyś im dać samochód? Dobrze. Ona ma na imię Karen, on Lukę. Są biali, ale mimo to przyzwoici. Nie, przyślę ich do ciebie. I słuchaj, Junior, tym dzieciakom depczą po piętach paskudne typy. Uważaj. No, tak czy owak, może powinieneś sprawdzić, czy Davy i George albo jeszcze inni kręcą się w pobliżu. Nie chcesz mieć kłopotów? Spodziewam się. Dzięki za pomoc. Będą za chwilę. Odłożyła słuchawkę i zwróciła się do Karen i Lukę'a: — Wszystko jest umówione. Junior Ellis podstawi wam samochód. Jego dom znajdziecie z łatwością. Nie chciałam, aby ktoś podjeżdżał tu wozem i zwracał na siebie uwagę. — Da nam swój samochód? — zapytał Lukę zdumiony. — Przecież nie powiedziałam swój. Powiedziałam samochód. Przez ostatnich dziesięć lat Junior Ellis nie miał chyba jednego samochodu, który nie byłby trefny. Och, ale to dobry chłopak. Tylko tak strasznie lubi samochody. A teraz słuchajcie uważnie. Przejdźcie zaułkiem po lewej stronie podwórka na następną ulicę. Dwie przecznice dalej na lewo skręćcie w Fountain Street. Dom Juniora jest na tej ulicy, o jakieś 161 dwie przecznice od skrzyżowania. Nie znam numeru, ale Junior powinien czekać na dworze. Zapamiętaliście te wskazówki? — Pewnie — powiedział Lukę — ale idziesz z nami, prawda? Nie zostawimy cię tutaj. — Nie, dam sobie rade, dziękuję. Jak tylko się oddalicie, wezwę policję i na naszego przyjaciela będzie po jego powrocie czekał miły komitet powitalny. A teraz biegnijcie. — To nonsens, a co będzie, jak Steele wróci, zanim... Zdanie pozostało niedokończone. Wszyscy troje wydali stłumiony okrzyk i odwrócili się jak na komendę, kiedy na ganku rozległy się kroki. — Szybko, zwiewajcie. Mnie nic się nie stanie. — Theo-na jeszcze mówiła, kiedy otwarły się drzwi od frontu. Ucałowali ją szybko, po czym zbiegli po paru schodach do tylnych drzwi. Damian Steele fałszywie nucił pod nosem, zbliżając się zamaszyście do domu numer dwadzieścia dwa na Abbott Street. Wieczór miał bardzo udany. Coreya i dziewczynę złapał nadspodziewanie łatwo, a Don Alberto, uradowany tą wiadomością, obiecał dorzucić dwadzieścia pięć tysięcy po zakończeniu pracy. W dodatku Brian okazał się absolutnie sensacyjny. Pozostawiwszy Carla na straży więźniów, Steele udał się prosto do swojego apartamentu w Plaża, gdzie przebrał się w czarny jedwabny szlafrok i odbył dwie rozmowy telefoniczne. Najpierw zadzwonił do Stonehill i z ust Don Alberta usłyszał wyrazy zadowolenia, że uwinął się tak szybko, jak również troski, że trzeba do rana czekać na ślusarza. Steele powiedział Carlowi, że idzie do ślusarza, nie miał jednak zamiaru zrobić tego wcześniej niż z rana. Potem zadzwonił do pokoju 1208 w tym samym hotelu. 162 Czekał tam Brian Mundt, krajowej sławy adwokat, którego Steele poznał przed dwoma laty w nowojorskim barze. Od tej pory spędzali razem tyle czasu, na ile Mundt mógł się wyrwać ze swojej firmy prawniczej i z domu, od żony i trójki dzieci. Steele'owi tego czasu było zawsze za mało. Mundt podniósł słuchawkę po trzecim sygnale, a na dźwięk jego głosu serce Steele'a zabiło szybciej. Już prawie dwa miesiące upłynęły od ich ostatniego spotkania i Steele'owi zbierało się na wymioty, ilekroć pomyślał, że musi spać w jednym pokoju z tym głupim, spotniałym kogutem, Carlem Julianem, gdy tymczasem Brian jest zaledwie o dwa piętra niżej. Mundt wszedł do apartamentu Steele'a bez pukania. W ręku miał walizeczkę z olejkami, wibratorami i innymi przyborami, których obaj lubili używać. Teraz, niewiele po czterdziestce, dawny zapaśnik z Michigan był fizycznie bardzo zmieniony. W jego żonie te zmiany budziły odrazę, Steele'a natomiast wprawiały w zachwyt. Grupy mięśni, niegdyś twarde i wyraźnie zarysowane, zmiękły i zlały się ze sobą, a w pasie do poprzednich siedemdziesięciu dziewięciu centymetrów przybyło prawie piętnaście nowych. — Myślałem, że już nigdy nie zadzwonisz — powiedział Mundt. — Jeszcze jeden dzień czekania w tym pokoju, a byłbym zwariował. — Przepraszam, Brian. Dopiero parę minut temu udało mi się odczepić od tego nieroba Juliana. Zostawiłem go na straży przy doktorze i dziewczynie. Teraz mamy zaledwie godzinkę, ale jutro po południu powinienem mieć wszystko zapięte na ostatni guzik. — Wiesz, Damian, mogłem ostatnie dwa dni spędzić w Nowym Jorku i trochę popracować. Chryste, ale mnie urządziłeś. — Skąd mogłem wiedzieć, że Don Alberto każe mi niańczyć tego dupka, swojego syna. Hej, nie kłóćmy się teraz, kiedy mamy tylko godzinę. Dobra? 163 Mundt kiwnął głową i zaczął się rozbierać. Steele zsunął z siebie szlafrok, podszedł do kochanka, jedną ręką złapał go za mięsistą część brzucha, drugą silnie uderzył w twarz. Rozpoczął się rytuał. Zanim skończyli, Steele zdążył zadać Mund-towi ból dosłownie w każdą część ciała i obaj całkiem opadli z sił, lecz byli zadowoleni. Na drogę powrotną na Abbott Street Steele wybrał garnitur jasnobrązowy, jeden z dziesięciu wiszących w szafie, i jasnoniebieską koszulę pod kolor. Następnie włożył do kieszeni pudełeczko z igłami, strzykawkami i kilkoma ampułkami pen-tatholu sodu, po raz ostatni spojrzał na śpiącego Mundta i zszedł na podziemny parking. Pentatholu użył z górą rok wcześniej i cieszył się, że będzie miał okazję znowu z niego skorzystać. Ostatnim razem, w Paryżu, zorganizował porwanie francuskiego ministra obrony i zastosował ten środek, aby szczegółowo dowiedzieć się o związki seksualne i nadużycia finansowe kilku wpływowych członków francuskiego parlamentu i gabinetu. Zgodnie ze strategią, przyjętą przez Steele'a wiele lat wcześniej, po uzyskaniu od ministra informacji, dokonano na nim egzekucji. Od tej zasady nie będzie odstępstwa także w przypadku tych dwojga, pomyślał. Zaraz po wejściu frontowymi drzwiami do domu Theony Settles wyczuł kłopoty. Pozostawieni na ulicy ludzie nie zameldowali o jakichś niezwykłych hałasach czy ruchu, ale już w przedpokoju nabrał pewności, że w głębi domu słyszy kroki. Zanim dotarł do saloniku, spostrzegł walający się na podłodze kawałek sznura. Instynktownie rozpiął marynarkę, odsłaniając rękojeść wetkniętego za pas rewolweru. Trochę czasu zajęło mu uporządkowanie tego, co zobaczył. Carl Julian leżał na kanapie, z poduszką wepchniętą pod głowę. Ręce i nogi miał mocno skrępowane, lecz na twarzy wyraz błogości. Steele popatrzył na niego stropiony i zdegustowany. Potem w drzwiach do kuchni spostrzegł obserwującą go Theonę. 164 Nie powiedział do niej ani słowa, tylko obrócił się w stronę kanapy. — Carl, co się, u diabła, dzieje? Gdzie Corey i dziewczyna? Zbliżył się do Carla i stanął jak wryty, bo usłyszał charakterystyczny odgłos zamykania drzwi. Okręcił się na pięcie i dwoma długimi krokami przemierzył odległość do wąskiego korytarzyka przy kuchni. Przywarł do futryny, z bronią gotową do strzału. Atak nastąpił, lecz z nieoczekiwanej strony. Theona zaszła go od tyłu; kiedy tak się czaił, stęknęła z bólu i całym ciężarem zwaliła się na niego. To uderzenie rzuciło go na linoleum, a jej cielsko dosłownie go nakryło. Potężnymi ramionami młóciła go po twarzy i klatce piersiowej. Z namysłem, bez zbędnych ruchów czy utraty energii, puścił rewolwer, przesunął ręce wzdłuż jej boków i objął ją za grabą szyję. Oba kciuki położył na twardej wypukłości krtani, którą naciskał z coraz większą siłą. W niespełna dziesięć sekund Theona przestała go okładać, wkrótce też usłyszał chrupnięcie zgniecionej krtani. Po dalszych dziesięciu sekundach ciało napastniczki zupełnie zwiotczało. Cienka strużka śliny wypłynęła spod jej grubego, sinego, wywalonego języka, wilgoć zalała lewe udo Steele'a, gdy nastąpił niekontrolowany skurcz pęcherza. Steele brutalnie i z niemałym wysiłkiem zepchnął z siebie ciało, po czym skoczył do tylnych drzwi. Ta fatalna w skutkach napaść dała Lukę'owi i Karen dziewięćdziesiąt sekund przewagi. Lukę odczuwał coraz dokuczliwszy ból w lewym boku, ostrzejszy niż w nogach i plecach. Wciągał w płuca duże hausty powietrza i choć zmuszał się do zrobienia każdego kolejnego kroku, nie nadążał za Karen, która już czekała na niego na rogu ulic Briar i Fountain. 165 — Chodź, skarbie — zawołała — to ta ulica. Jeszcze dwie przecznice i będziemy na miejscu. Dasz rade. Odcinek do przebiegnięcia był dość długi, a jemu wydawał się bez końca. Wydostali się z zaułka na środek ulicy i zaczęli biec. Karen, szybka i zwinna, momentalnie wyprzedziła Lukę^. Nogi rozbolały go po kilku krokach, a po pokonaniu stu metrów niemal ustał. Ból z niedawno zszytej rany w prawym udzie rozchodził się w górę. Nawet będąc w dobrej formie, Lukę nie biegał szybko, teraz zaś posuwał się na rozdygotanych nogach zaledwie truchtem, pod pachą ściskając księgę i skórzaną torbę. Poruszał się niezdarnie, głowę miał spuszczoną i tylko wtedy zdawał sobie sprawę, że podąża do przodu, kiedy przecinał mętną plamę światła pod jedną z rzadkich tutaj latarni. Kiedy się zbliżył do rogu, skinął głową na znak uznania dla Karen, która stała i obserwowała go, wsparta pod boki. Z odległości zaledwie kilku kroków zobaczył nagły wyraz przerażenia na jej twarzy. I raptem rozprysło się tylne okienko samochodu, zaparkowanego na prawo od niego. — Uważaj, Lukę — wrzasnęła Karen, wskazując ulicę za jego plecami. Obrócił się i zobaczył sylwetkę Damiana Steele'a, przykucniętego w pozycji strzeleckiej o jakieś dziesięć latarni dalej. — Biegnij, Karen — sapnął. — Dam sobie radę. Odwróciła się i pomknęła Fountain Street, a on za nią, lecz coraz bardziej pozostawał w tyle, bo biegł zygzakami, aby utrudnić celowanie. W boku rwało go nieznośnie, głowa podskakiwała w sposób niekontrolowany. Nagle prawa noga zahaczyła o płytką dziurę w jezdni i runął na twarz. Upuścił zarówno księgę, jak torbę, a siłę uderzenia zamortyzował kolanami i wyciągniętymi rękami. Zdarł z nich skórę, więc nowy ból przeszył mu ramiona i nogi. W niemal kompletnych ciemnościach, bardzo niespokojny, kręcił się dokoła i po omacku szukał zgubionych przedmiotów. 166 Przez kilka sekund wydawało się, że nie znajdzie żadnego. Prawie sparaliżowany ze strachu, dotknął palcami, a następnie ścisnął w dłoni skórzaną torbę. Na czworakach, nie zważając na pieczenie obtartych dłoni i kolan, próbował szukać księgi, kiedy dostrzegł Steele'a, oddalonego już tylko o sześć latarni i szybko posuwającego się naprzód. Poderwał się niezdarnie i pobiegł chwiejnym krokiem. Wpatrywał się w mrok przed sobą, nie mógł jednak dojrzeć Karen. Coraz dotkliwszy ból w nogach, boku, rękach i kolanach sprawiał, że każdy krok wymagał ogromnego wysiłku. Chwilami Lukę był pewny, że słyszy tupot ścigającego go mężczyzny. Kiedy zmuszał się do zrobienia kroku, głowa mu opadała, po czym znów podskakiwała. Wyraźnie zwolnił tempo i oblał się zimnym potem na myśl, że Steele dopadnie go już za parę minut. W rzeczywistości Steele nie potrzebowałby na to nawet minuty, gdyby nie zatrzymał się tam, gdzie upadł Lukę. Pościg podjął, mocno ściskając księgę pod prawą pachą. Został dwadzieścia kilka kroków w tyle, lecz nie wątpił, że bardzo prędko je nadrobi. Lukę zbliżał się do kresu wytrzymałości. W biegu całkiem stracił rytm, wymachiwał ramionami i nogami, w ogóle nad nimi nie panując. Jego rezygnację pogłębiała niemożność wypatrzenia Karen. Nagle do reszty zabrakło mu tchu na skutek uderzenia głową jakby w mur, który okazał się rosłym czarnym mężczyzną, stojącym pośrodku drogi. W czarnych spodniach i czarnej kurtce mężczyzna byłby niewidoczny, gdyby nie białka jego szeroko otwartych oczu. Wzrostu miał co najmniej metr dziewięćdziesiąt, ważył sto kilkadziesiąt kilo, a wyglądał tym bardziej imponująco, że w prawej ręce trzymał rewolwer z krótką lufą. Na niego zderzenie tak podziałało, jakby Lukę był piórkiem, niesionym przez wiatr. Lukę natomiast chrząknął, kiedy uszło z niego powietrze, i runął na ulicę. Mężczyzna wyciągnął rękę i bez wysiłku poderwał go na nogi. 167 — Spokojnie, synu — szepnął gromkim głosem, bo zapewne nie umiał szeptać. — Wszystko będzie dobrze. Teraz możesz już nie biec. Twoja dziewczyna jest z przodu z Juniorem. Podejdź do niej. My się zajmiemy tym facetem, który cię goni. Mówiąc to, wskazał Luke'owi lśniącego srebrnego lincołna za swoimi plecami i żylastego Murzyna, który stał niedbale przy drzwiczkach po stronie kierowcy. Kiedy Lukę mijał rosłego młodzieńca, kącikiem oka zauważył jakiś ruch: to jeszcze sześciu czy ośmiu mężczyzn wyłoniło się z cienia i stanęło obok olbrzyma. Steele dotarł do ludzkiej barykady niemal w tej samej chwili, w której Lukę znalazł się przy samochodzie. Steele, z rewolwerem gotowym do strzału, szybko ocenił sytuację, zdjął palec ze spustu i wetknął broń za pas. Nie mniej niż czterech mężczyzn, oddalonych od niego o pięć kroków, trzymało broń, a on wiedział, że potrafią jej użyć. Niepostrzeżenie opuścił wzdłuż boku rękę, zaciśniętą na księdze, i patrzył, jak Lukę siada za kierownicą lincołna. Zanim jeden z mężczyzn odezwał się do niego, zdążył zapamiętać numer rejestracyjny. — Takie odłożenie broni było sprytnym posunięciem, panie? — Davis, Bili Davis. — Mam nadzieję, że Mama Settles dobrze się czuje. Nie zrobił jej pan krzywdy, prawda? — Czuje się doskonale — skłamał Steele, wciąż desperacko poszukując jakiegoś słabego punktu, który mógłby wykorzystać. Nie znalazł żadnego. Na pewno trafiłby trzech czy czterech, zanim choć jeden złożyłby się do strzału, ale gra nie była warta świeczki, odkąd miał księgę. Jak gdyby czytając w jego myślach, czarny olbrzym rzucił ostrzegawczo: — Nie wiem, jakie sztuczki pan planuje, ale dobrze radzę wybić je sobie z głowy. — Posłuchajcie, chłopcy — powiedział Steele, siląc się na swobodę. — Do was nic nie mam. To ten facet w samochodzie 168 ukradł mi forsę i ważne papiery i już któryś miesiąc próbuje mnie szantażować. Nie chcę sobie napytać biedy, ale zależy mi na tych papierach i daniu mu nauczki. Muszę go dopaść i odebrać mu papiery. Jest to dla mnie warte, powiedzmy, pięć tysięcy dolców. Przepuśćcie mnie, a będziecie mogli podzielić się pieniędzmi, jak uznacie za stosowne. Ogromny mężczyzna przez minutę taksował go wzrokiem od stóp do głowy. Potem wolno opuścił rewolwer. Steele poczuł przypływ podniecenia na myśl, jak łatwe okazało się przekupienie tych typów. — Już — powiedział, sięgając do tylnej kieszeni. — Jak tylko pozwolicie mi wyciągnąć portfel, zaraz dostaniecie pierwszą ratę. — Nie tak szybko, przyjacielu — powstrzymał go głos rosłego mężczyzny. — Nie ma tu człowieka, od którego coś by się Mamie Settles nie należało. Masz szczęście, bo nie kazała cię załatwić, prosiła tylko, żebyśmy ci nie dali zbliżyć się do Karen i jej chłopaka. Więc stój grzecznie, cicho i spokojnie. Po ich odjeździe może pozwolimy, żebyś niepodziurawiony wrócił tam, skąd przyszedłeś. Steele stał z uczuciem absolutnego zawodu, gdy ożywał silnik lincolna i samochód z dwójką pasażerów wolno odjeżdżał ulicą. Nie dało się zrobić nic więcej, jak tylko zapamiętać numer rejestracyjny. Dopiero kiedy wóz skręcił za następnym rogiem i zniknął im z oczu, czarny mężczyzna odezwał się ponownie: — No, panie Davis, teraz pańska kolej. Jeśli pan delikatnie położy mi na dłoni dziesięć banknotów studolarowych, pozwolimy panu zawrócić i pójść tam, skąd pan przyszedł. — Steele usłuchał i już się odwracał, gdy doleciało do niego ostatnie ostrzeżenie: — I, panie Davis, puszczamy pana wolno, bo nie mamy powodu pana zabić... na razie. Ale jeśli stwierdzimy, że zrobił pan Mamie Settles jakąś krzywdę, będzie pan żył tylko dopóty, 169 dopóki pana nie znajdziemy. A teraz niech pan zjeżdża. Wstąpimy do Mamy za chwilę, wiec zdąży pan opatrzyć jej siniaki, jeśli jest potłuczona. W niespełna godzinę później Steele podjeżdżał żwirowaną drogą do Stonehill. Księga spoczywała obok niego, Carl Julian zaś leżał wyciągnięty na tylnym siedzeniu. Kilka uderzeń dłonią w twarz częściowo go rozbudziło, nadal jednak mrugał oczami i kręcił głową, jakby chciał odzyskać jasność umysłu. Jego mętne i chaotyczne odpowiedzi na pytania Steele'a wskazywały, że prawie na pewno dostał środki odurzające. Albert Julian znacznie więcej uwagi poświęcił księdze niż synowi, którego kazał zanieść do sypialni i trzymać pod strażą. Oglądał karty książki, podczas gdy Steele relacjonował przebieg wieczornych wydarzeń, kłamliwie podając miejsce swego pobytu w tym czasie, kiedy uśpiono Carla. — Więc po rozstaniu z tym zespołem rewiowym czarnuchów zabrałem pańskiego syna i przyjechałem prosto tutaj. — Czy dokładnie rozejrzałeś się w miejscu, gdzie upadł Corey? — warknął staruch. Jego głos bynajmniej nie zdradzał zadowolenia z powodu odzyskanej księgi. — Właściwie nie — bąknął Steele, nieco zmieszany. — Już miałem książkę. Proszę posłuchać, niepotrzebnie martwi się pan Coreyem. Jeśli chodzi o ścisłość, jest w jeszcze gorszej sytuacji niż poprzednio. Nie żyje kolejna kobieta, a odciski jego palców muszą być w całym domu. Mam numer rejestracyjny samochodu, którym odjechali, i już podałem go przez telefon naszym patrolom i Corriganowi w komisariacie. I niech się pan nie martwi, Don Alberto, nie oczekuję zapłaty przed wykonaniem pracy. Julian nie odpowiedział, dopóki nie przejrzał ostatniego zapisu w księdze. Dopiero wtedy popatrzył na Steele'a i pokręcił głową z wyraźnym rozczarowaniem. 170 — Musisz tam wrócić, Damianie — powiedział. — Wrócić na miejsce, gdzie to znalazłeś. — O czym pan mówi? Co jeszcze tam jest? — Przez wszystkie lata mojego życia, Damianie, nigdy nie prosiłem nikogo o wybaczenie, z jednym tylko wyjątkiem, Matki Najświętszej, ale teraz proszę ciebie. Steele w milczeniu obserwował wyraźne zakłopotanie człowieka, zdaniem wielu najpotężniejszego na świecie. W ciągu ostatnich minut czuł szalenie przykry zapach, a teraz nagle zdał sobie sprawę, że wydziela go nogawka spodni, zmoczona na skutek śmiertelnego skurczu pęcherza czarnej kobiety. Wstrząsnął się mimo woli i skrzywił ze wstrętem. Wyraz jego twarzy został dostrzeżony. Julian popatrzył na niego z lekkim zdziwieniem. — Poczułeś się dotknięty, że proszę cię o wybaczenie? — zapytał. — Nie, nie, Don Alberto. Zrobiło mi się jakoś nieswojo. Proszę, niech pan mówi dalej. Co jeszcze jest do znalezienia? — Ludzie z tej księgi na ogół już nie żyją i w żadnym wypadku nie stanowią dla Organizacji zagrożenia. Byłem pewny, że jeśli ją odzyskasz, odzyskasz też komplet dokumentów, schowanych przez Petera Ferlazzo. Muszę mieć akurat te dokumenty, nie księgę. Gdyby trafiły w niepożądane ręce, oznaczałoby to koniec wszystkiego, nad czym tyle lat pracowaliśmy. — Ale dlaczego nie powiedział mi pan od razu? — Proszę, abyś mi wybaczył, bo zrobiłem głupstwo. Dobrze jednak, że nie mówiłem o dokumentach Carlowi, bo nie najlepiej się dziś spisał. Po prostu sądziłem, że im mniej jest osób wtajemniczonych, tym lepiej. Steele w milczeniu przeżuwał tę nową informację. Dokumenty, niezależnie od tego jakie, dla Alberta Juliana znaczyły tyle, że przez prawie dwa dziesięciolecia płacił za milczenie, nie mówiąc już o tym, że polecił zabić co najmniej cztery osoby. Steele uznał, iż woli nadal nic o nich nie wiedzieć. 171 — Nie musi pan za nic przepraszać — powiedział w końcu. — Doktor Corey prawie na pewno nie miał takich dokumentów w chwili, gdy padał, wrócę tam jednak i jeszcze raz się rozejrzę. Jeśli wolno mi o coś prosić, to żeby pan dalej strzegł tajemnicy tych papierów. Chciałbym wiedzieć, co w nich jest, tylko pod warunkiem, że w pana przekonaniu ma to istotne znaczenie dla mojej pracy. — Doskonale, Damianie. Chwilowo ja jeden będę znał sekret. Musisz jednak wiedzieć, jak bardzo ważne jest możliwie najszybsze odnalezienie dokumentów, lekarza i dziewczyny. Znowu dzwonili z Chicago. Dali nam dodatkowe dwa dni na odzyskanie papierów, zanim przyślą tu swoich ludzi, aby się tym zajęli. W żaden sposób nie zdołam ich powstrzymać, gdy przyjadą, a wielu czeka na taki właśnie dowód słabości i bałaganu i szykuje się do przejęcia naszych tutejszych operacji. — Znajdziemy dokumenty i tych dwoje — powiedział Steele z przekonaniem. Nagle wychylił się do przodu, kiwając głową i wyłamując palce, co u niego było niezwykłą oznaką ożywienia. — Klucz, Don Alberto, o mało nie zapomniałem o kluczu. — Wyciągnął go z kieszeni i podał starszemu mężczyźnie. Julian przez kilka chwil w zadumie dotykał klucza, po czym zacisnął go w garści i zamknął oczy, jakby próbując wyczuć jego znaczenie. — Popraw mnie, Damianie, jeśli się mylę. Twoim zdaniem Corey nie miał księgi, kiedy go wiązałeś i odbierałeś mu klucz. — Zgadza się. — Potem jakoś wydostał księgę od kobiety, a do tego klucz nie był mu potrzebny. Może masz rację, przyjacielu. Może stary Peter gdzieś indziej schował papiery, których szukamy. Zostaw mi klucz, weź dwóch moich ludzi i wracaj tam, gdzie lekarz upuścił księgę. Ja skontaktuję się z naszymi ludźmi w policji i każę dokładnie przeszukać dom starej kobiety. Jutro będziemy wiedzieć z całą pewnością, do czego pasuje klucz. 172 Tymczasem chcę, aby odnaleziono Coreya. Masz moje środki do dyspozycji. — Dziękuję, Don Alberto. To nie powinno potrwać długo. Steele wstał i uległ chwilowej panice, kiedy nogawka spodni przylgnęła mu do uda. Starannie maskując wstręt, odciągnął wilgotny materiał od skóry i poprzysiągł, że zatrzyma się w hotelu i najpierw weźmie prysznic. A po zakończeniu całej sprawy, pomyślał, Carl Julian drogo zapłaci za to, że naraził mnie na takie obrzydlistwo. Zapłaci bardzo drogo. CZĘŚĆ IV l 'J Lukę, siedź spokojnie i daj mi założyć bandaż. Słyszałam, że lekarze są najgorszymi pacjentami na świecie, ale do tej pory nie wiedziałam, co to znaczy. Górna lampka w lincolnie stanowiła minimalne, lec/ wystarczające oświetlenie i Karen starannie owinęła mu prawą rękę gazą. Za oknem gałęzie dębów kołysały się niesamowicie w podmuchach porannego wiatru i rytmicznie ocierały się o dach i szyby. Samochód stał zaparkowany przy końcu drogi gruntowej w rezerwacie Blue Hills, na południe od miasta. Zaledwie zdolny utrzymać kierownicę, Lukę usiadł na miejscu pasażera i, osunąwszy się na drzwiczki, drzemał przez godzinę, zanim Karen znalazła otwartą aptekę. Ból wywołany obtarciem dłoni i kolan i pulsowaniem w plecach bynajmniej nie dał się porównać z cierpieniem i rozpaczą po stracie księgi. Karen, zapewne z uwagi na jego stan, nie zadawała żadnych pytań, kiedy wyznał jej prawdę. Jechali w całkowitym milczeniu, dopóki nie skręcili na ten wąski trakt. — Cholera, ależ piecze — stękał Lukę podczas przemywania zadrapań mertiolatem. — Gadasz głupstwa — skarciła go Karen. — Farmaceutka powiedziała, że wcale nie będzie bolało. Teraz uspokój się 177 i bądź grzeczny, a ja opatrzę ci drugą rękę. Jak się z tego wykaraskamy, każę ci dla odzyskania formy biegać po plaży. Kiedy wypełnisz przygotowany przeze mnie program treningowy, nie dogoni cię żaden rewolwerowiec na świecie. — Nie wykaraskamy się z tego, Karen — wymamrotał markotnie. — Jezu, ależ naknociłem. — Nie mów tak, Lukę — zażądała aż nazbyt spokojnie. — Jesteśmy razem, mamy samochód i kryjówkę w lesie. Zważywszy na to, gdzie byliśmy przez parę ostatnich dni, moim zdaniem jest nieźle. Zresztą nadal mamy torbę z wycinkami prasowymi. Może dzięki nim zorientujemy się, co takiego ważnego było w księdze. — Posłuchaj — warknął — możesz przynajmniej być ze mną szczera. Z mojej winy mamy od zera do paru szans na przeżycie, a ty siedzisz tu i traktujesz mnie z góry, jak niegrzecznego chłopczyka. Możesz przynajmniej... — Przestań i zamknij się, doktorze Mądralo. — W jej głosie dźwięczała stanowczość i tłumiona histeria, których Lukę nigdy w nim nie słyszał. — Jakim prawem udzielasz mi pouczeń na temat naszych wzajemnych stosunków? Nie licząc pacjentek, ostatnią kobietą, z którą ty się dogadywałeś, była pewnie twoja matka, a i z nią chyba nie za dobrze ci wychodziło. Do diabła, Lukę, nie będę tu siedzieć, mazgaić się, mówić, że mam stracha, że tak bardzo cię kocham i tak na tobie polegam; i tak bardzo się boję ciebie stracić. Tyle powinieneś już wiedzieć. Zamiast wprawiać mnie w przygnębienie, powinieneś szukać wyjścia z sytuacji... — Urwała równie nagle, jak zaczęła, i ujęła jego twarz w dłonie. Łzy napłynęły jej do oczu, dolna warga drżała w sposób niekontrolowany. — Przepraszam, Lukę, że tak na ciebie naskoczyłam — załkała. — Ale przecież... — Taak, rzeczywiście na mnie naskoczyłaś — odparł z wyraźną irytacją. — Nie rozumiem cię, Karen, naprawdę nie rozumiem. Czegoś tam musi ci brakować. Oto jesteśmy na 178 pontonie, tysiące kilometrów od lądu, i przebijamy gumę. A ty, zamiast być przygnębiona, zaczynasz liczyć, że z wody wynurzy się ryba ze sprzętem do łatania tratw w pysku. Co się z tobą dzieje? Przez kilka minut patrzyła na niego bez słowa. Wreszcie odezwała się głosem ani zagniewanym, ani defensywnym. Raczej zrezygnowanym. — Wiesz, czym jest choroba Guilliana-Barrego, prawda, Lukę? — Potaknął, trochę zbity z tropu nagłą zmianą jej nastroju. — No więc w wieku szesnastu lat zachorowałam na to... — podjęła — na postępujący paraliż. Najpierw osłabły mi nogi i zaczęłam źle chodzić. Później nie mogłam ruszyć niczym od szyi w dół. Oddychanie wymagało straszliwego wysiłku. Lekarze mówili, że muszę być podłączona do żelaznego płuca. Mówili, że gdy z czasem infekcja ustąpi, mam szansę wyzdrowieć. Dziewięć miesięcy przeleżałam w tym żelaznym płucu, Lukę, widząc matkę i moich przyjaciół w lusterku, zawieszonym tuz nad twarzą. Przez dziewięć miesięcy karmiono mnie łyżeczką i myto gąbką. Przez dziewięć miesięcy nigdy nie spałam dłużej niż dwie, trzy godziny. Przez dziewięć miesięcy często odliczałam czas w minutach. Prawie całymi dniami tylko tak leżałam, wpatrzona w mój maleńki świat, odbity w tym małym okrągłym lusterku. Najpierw chciałam umrzeć. Chciałam odebrać sobie życie. Nie mogłam nawet na tyle się poruszyć, aby to zrobić! Potem zaczęłam się skupiać na odzyskiwaniu zdrowia. Uznałam, że jeśli mam w życiu tylko tę szansę, wy dobrzej ę i w pełni ją wykorzystam. Zrozumiałam, Lukę, że nikt i nic nie może być tak straszne jak to, co przeżywam, i obiecałam sobie, że jeśli się wyliżę, każdą chwilę życia będę traktować jak ostatnią. Koniec z głębokimi depresjami. Koniec z litowaniem się nad sobą. Koniec z biadoleniem. I wtedy nastąpiła poprawa. Najpierw ramiona i oddech, 179 później nogi. Miesiące fizjoterapii; miesiące zastanawiania się, czy będę kiedyś chodzić. Ale zaczęłam, Lukę. Zaczęłam chodzić, bo chciałam. Przez cały ten czas dużo myślałam o tym, z jakim mężczyzną gotowa byłabym spędzić resztę życia. Ty masz niemal wszystko to, co spodziewałam się znaleźć u swego partnera. Wszystko z wyjątkiem akceptacji i czerpania podniety z życia dniem dzisiejszym. Tu widzę pewne braki. Dostrzegam w tym trudność, lecz do przezwyciężenia. No, chciałeś poznać przyczyny mojego pozytywnego nastawienia do każdej kwestii. Mogę powiedzieć tylko, że... — Dość, Karen — przerwał — nie mów nic więcej. Nie trzeba. Jak zwykle trafiłaś w sedno. Wiele lat temu przestałem wierzyć, że spotka mnie jeszcze coś dobrego. Liczyłem tylko na to, że będzie w mym życiu mnóstwo ludzi wdzięcznych za wyleczenie i umożliwienie im tego, na co ja nigdy nie miałem czasu. — Albo czego bałeś się spróbować — wtrąciła. — W pewnym sensie. A właśnie kiedy znajduję coś, co według mnie może uzasadniać robienie pewnych rzeczy, być powodem, dla którego się istnieje, ludzie próbują mi to odebrać. Po prostu nie wiem, jak długo jeszcze wytrzymam. — Lukę, kiedy wreszcie zrozumiesz, że nie musisz walczyć sam? Nigdy już nie będziesz musiał walczyć sam. Czy to nic dla ciebie nie znaczy? — Może zacznie znaczyć, kiedy uwierzę, że to prawda. Przepraszam, Karen. Z całego serca. Nie stawiaj na mnie krzyżyka. Przynajmniej na razie. W dalszym ciągu podtrzymuj mnie na duchu, a ja zrobię, co w mojej mocy, abyśmy znaleźli dla nas miejsce trochę bezpieczniejsze i bardziej przytulne niż skradziony samochód, zaparkowany na końcu jakiejś pustej bocznej drogi. A teraz przejrzymy te wycinki. Sięgnął po torbę, leżącą na podłodze. Kiedy to robił, Karen zgasiła lampkę nad ich głowami. Pocałowali się i siedzieli po 180 ciemku, objęci ramionami. Oddychali coraz wolniej, aż wreszcie usnęli. Lukę obudził się po paru godzinach, gdy promienie porannego słońca wlewały się już między drzewami i odbijały od pomalowanej na zamówienie srebrnej maski lincolna. Przez dziesięć bolesnych minut zmieniał pozycję. Z rękami i kolanami jakoś sobie poradził, ale wszystkie inne grupy mięśni gniewnie protestowały przeciwko jakiemukolwiek ruchowi. W lusterku zobaczył, że oprócz żółknących i zieleniejących siniaków na czole ma jeszcze zadrapanie na czubku nosa. Patrząc tak na siebie, pomyślał o wywiadach telewizyjnych z zawodowymi pięściarzami, którzy przegrali walki, bo natrafili na znacznie lepszych przeciwników niż oni. Bandaże z gazy, porządnie założone na obie ręce, nie osłabiały wrażenia porażki. Przez krótką chwilę chichotał, bo wyobraził sobie, jak zareagowałby jego bardzo poprawny partner, doktor Ken, gdyby zobaczył go w takim stanie, nie mówiąc już o wybitnym uczonym, doktorze Lewisie T. Coreyu. Dopiero w tym momencie zdał sobie sprawę, że drzwiczki po stronie kierowcy są uchylone, a Karen i torby z wycinkami nie ma w polu widzenia. Ostrożnie wydostał się przez drugie drzwiczki i powłócząc prawą nogą, pokuśtykał przed siebie. Poranne niebo było jasne, lecz upstrzone gęstymi, szarawymi chmurami. Z zachodu dął dość rześki wiaterek, a między drzewami majaczył gruby zwał jeszcze bardziej złowrogich chmur. Za dwie, trzy godziny zerwie się burza, pomyślał Lukę. Co to, u licha, za dzień? Albert Julian ramieniem przyciskał słuchawkę do ucha. Siedział z twarzą pozbawioną wyrazu, ale nawet przygodny znajomy nie miałby wątpliwości, że jest w stanie silnego wzburzenia i zaniepokojenia. Poranne światło sączyło się do jego gabinetu przez częściowo zaciągnięte story. Czasami 181 z błyskiem odbijało od kostki lodu w szerokiej szklance bur-bona, którą trzymał w lewej ręce, zataczającej rytmiczne kręgi. Przez telefon więcej do powiedzenia miał niewątpliwie jego rozmówca. Julian odzywał się na ogół monosylabami i potakiwał. Podczas gdy słuchał, odruchowo kreślił geometryczne gryzmoły w górnej części żółtego arkusza papieru, od czasu do czasu zaś przerywał rysowanie, aby dopisać coś na coraz dłuższej liście u dołu stronicy. Była środa 27 kwietnia, za kilka minut dziesiąta. Don Alber-to Juliano, obecnie Albert Julian, po raz ostatni spożywał alkohol w godzinach porannych przed dziewięcioma laty, w dniu śmierci swojej żony. — Słusznie, padrone — mówił, panując nad rytmem i brzmieniem głosu. — W moim odczuciu nie trzeba zmieniać terminarza La Tartarugi... — Oczywiście, padrone, jaką jeszcze mogę dać gwarancję prócz mego życia... — Ale dlaczego?... — Zapewniam, że podano mu środki odurzające. Nic nie wie o La Tartarudze... — Ale to mój syn!... — Tak, padrone... — Steele też?... — Tak, padrone... — Daję słowo. Carl zostanie usunięty jeszcze dziś, a Steele zaraz po odzyskaniu materiału. Jak mówiłem, nie sądzę, aby lekarz i dziewczyna mieli papiery. Są nadal tam, gdzie schował je Peter. Mamy klucz. Teraz nie powinno to już trwać długo. — Tak, mój padrone. Dzień La Tartarugi jest bliski. Nikt z nas nie sprawi ci zawodu. Albert Julian starannie odłożył słuchawkę i dłuższą chwilę siedział nieruchomo, martwym wzrokiem wpatrzony w wysokie, wąskie okna po drugiej strome gabinetu. Wreszcie niczym robot odstawił szklankę, położył blok na pobliskim stole i pod- 182 szedł do okien. Niski, szary zwał chmur zakrył słońce i zdawał się dość szybko przesuwać na północny wschód. — II giorno per morte — wymamrotał Julian. — D/ień do umierania. Carlo, mój synu, koniec z tobą. Sam jesteś sobie winien. Nie mogę ci już pomóc. Nikt już nie może ci pomóc. Z wilgotnymi, błyszczącymi oczami poczłapał jak automat do dużego intarsjowanego biurka z orzecha włoskiego i mahoniu. W tylnym prawym rogu biurka znajdował się długi, wąski telefon głośnikowy w drewnianej obudowie, a pod nim rząd małych dźwigienek. Julian sięgnął do jednej z nich, ale się zatrzymał, jakby niezdolny dalej wyciągnąć ręki. Ciszę gabinetu zakłócało tylko stłumione tykanie wahadła w dużym, bogato rzeźbionym zegarze szafkowym w południowo-wschodnim kącie pokoju. Julian cofnął się trochę, zdecydowanie postąpił do przodu i nacisnął przełącznik. W niespełna minutę później drzwi się otwarły. Mężczyzna wypełniał framugę niemal tak szczelnie jak dwuskrzydłowe drzwi. Za jego plecami znajomi często nazywali go Człekopodobnym. Nikt, włącznie z jego panem i najbliższym przyjacielem, Albertem Julianem, nie mógłby ukuć bardziej obrazowego określenia. Postać wzrostu stu dziewięćdziesięciu trzech centymetrów stanowiła zaledwie tło dla niezwykłego oblicza. Głowa, wielkością i kształtem zbliżona do piłki do koszykówki, mocno wspierała się na ramionach. Nie istniało nic zbliżonego do szyi. Zwaliste cielsko ważyło dobrze ponad sto trzydzieści kilo, a na końcu nieproporcjonalnie krótkich ramion wyrastały dłonie, w których dojrzały melon wyglądałby na niewiele większy od cytryny. Ale jeszcze bardziej niż jego rozmiary rzucał się w oczy absolutny brak owłosienia — Alopecia totalis. Lśniąca skóra na czaszce spływała w dół kilkoma dużymi fałdami w miejscu czoła, zakończonego dużą, dość prostą fałdą tam, gdzie mogłyby znajdować się brwi. Oczy były niewiele większe od dwóch 183 rodzynków w morzu śmietany, a pozostałych rysów twarzy w ogóle nie dało się określić. Mężczyzna używał nazwiska Yictor Barker, chociaż z górą pięćdziesiąt lat wcześniej urodził się w Palermo jako Vito Bacciarelłi. Zabił ponad sto osób, mężczyzn i kobiet, zazwyczaj na życzenie albo dla bezpieczeństwa Don Alberta Juliana, swojego padrone od prawie trzydziestu lat. Jeśli nie miał żadnego specjalnie zleconego zadania, nigdy na dłużej niż minutę nie odstępował Don Alberta. Kiedy Julian nacisnął przełącznik na biurku, w pokoju Yictora na piętrze rozbłysło na pulpicie światełko i rozległ się brzęczyk, co oznaczało wezwanie do gabinetu. Albert Julian wskazał masywną kanapę przy kominku olbrzymowi, który przeszedł przez pokój z zadziwiającą płynnością i wdziękiem, po czym usiadł bez słowa. — Yictor, rozmawiałem z II Padrone Grandę. Niepokoi się, że Carlo przez swoją nieudolność mógł zagrozić La Tar-tarudze. Człekopodobny przemówił chropawym głosem: — Czy mam popilnować panicza do zakończenia La Tar-tarugi? Julian przez kilka minut nie mógł się zdobyć na odpowiedź, po czym rzekł: — Chciałbym, żeby to było takie proste, mój przyjacielu. Upłynęło jeszcze sporo czasu, a żaden z nich nie odzywał się ani nie patrzył na drugiego. Wreszcie Yictor wstał i spoglądając na wygasły kominek, zapytał po prostu: — Dzisiaj? Albert Julian lekko skłonił, a następnie odwrócił głowę. Człekopodobny odczekał chwilę, po czym ruszył do drzwi. — Yictor — zawołał za nim Julian głosem ochrypłym i bezbarwnym. — Po załatwieniu tej sprawy zechciej odszukać pana Damiana Steele'a. Zostań z nim. Pomagaj mu. Po odzyskaniu dokumentów on też musi zostać zneutralizowany. 184 — Z pewnością, mój padrone. Naprawdę przykro mi z powodu pana Carla. — Mnie też, Yictor. Mnie też. Wiatr dął silniejszy i bardziej porywisty, kiedy Lukę przecinał polankę o jakieś dwieście kroków oddaloną od lincolna. Karen biegała na skraju dość gęstego lasu dębowo-klonowego, czasem schylała się po kamyk i gnała z nim, aby przycisnąć kolejny wycinek prasowy. Układała artykuły w półkole, a patrzącemu z daleka Luke'owi wydawało się, że co najmniej trzydzieści, czterdzieści ich leży już w równych rzędach na trawie. Spostrzegłszy go, Karen stanęła uśmiechnięta, z rękami wspartymi na biodrach, z przekrzywioną na bok głową i komiczną miną rzeczoznawcy. Lukę'a uderzyła ogromna świeżość, energia i uroda, których nie straciła mimo wszystkich tych przejść. — Stój w miejscu — zawołała wesoło, podnosząc ręce, jakby po to, aby go wziąć w ramki. — Chcę na zawsze utrwalić tę scenę. Jeśli ty nie wyglądasz na wziętego prosto z Powrotu mumii, nie wiem, kto mógłby tak wyglądać. — Dalej trzymała w górze tę niby ramę i streszczała scenariusz z silnym brytyjskim akcentem: — A wówczas, gdy piękna lady Karen patrzyła przerażona, Ramzes Czwarty, zmarły przed dwoma tysiącami lat, wlókł się w jej stronę po polanie, zionąc w porannym powietrzu upiornym oddechem, powiewając bandażami, podparty pod boki. Krew zastygła w jej żyłach na myśl, że przed wypiciem porannej kawy będzie musiała kochać się z tą obmierzłą kreaturą. Gdyby tak umył zęby albo chociaż zmienił parę tych bandaży, pomyślała, kiedy odżyło przelotne wspomnienie pasamonika z Liverpoolu, którego ongiś mogła poślubić. Jak się czujesz, o wielki Ramzesie? Cechowała ją ta sama co zawsze niespożyta energia. Lukę 185 zaczął wydawać pomruki, niby to naśladując mumię, i jeszcze wyraźniej powłóczyć prawą nogą. — Najpierw naleśniki, później te rzeczy — chrumknął. Oboje się roześmieli, ona zaś pobiegła przez wysoką trawę, aby go uścisnąć. Jej pocałunek był wilgotny, słodki, podniecający. Lukę padł na ziemię i pociągnął Karen za sobą. Pocałowała go jeszcze raz i pieszczotliwie przesunęła ręką po jego ciele. — Mój Boże! — wykrzyknęła — mimo wszystko w tej starej mumii tli się życie. — Potrzyj mi lędźwie, a pójdę za tobą, dokądkolwiek zechcesz — powiedział z okropnym akcentem, ni to jak Bela Lugosi, ni jak Boris Karloff. Trawa była chłodna, z odrobiną wilgoci. Nad nimi szare chmury przepołowiły błękitne niebo. Przez długą chwilę leżeli, trzymając się w objęciach i czasem robiąc ruch, aby pocałować się w brodę, w nos albo pogładzić czoło. Wreszcie Lukę, w przewidywaniu zmiany pogody, przewrócił się na bok, usiadł i oparł ręce na kolanach. — Czytałaś artykuły? O czym są? — zapytał. — To dziwne, Lukę, naprawdę dziwne. Przeczytałam tylko dwa, ale wszystkie są o tej samej osobie. Mnóstwo wycinków nie ma dat, lecz najwcześniejszy datowany, jaki znalazłam, pochodzi z 1955 roku, a ostatni z roku 1965. Jak dotąd nie mam nic późniejszego, ale chyba w tym roku umarł Peter. Widocznie zbierał je sam. Jeszcze parę jest w teczce. Chodź, zobacz, co zrobiłam. Próbowałam ułożyć je chronologicznie. Większość wycinków jest z gazet bostońskich, ale kilka też z „Timesa". To musi coś oznaczać. Najpierw popatrz, kogo dotyczą. Wstał dosyć obolały, po czym, trzymając się za ręce, podeszli do porządnie ułożonych artykułów. Niektóre były tylko fotoreportażami. Inne wielokolumnowymi omówieniami, z przylepionym u dołu dalszym ciągiem z kolejnych stron. Przez dziesięć minut Karen i Lukę przeglądali je na klęczkach, w milczeniu. Wszystkie były na pożółkłym, lecz na ogół dobrze 186 zachowanym papierze gazetowym. Niekiedy Lukę podnosił oczy na Karen i wymieniał z nią zdziwione, zatroskane spojrzenia. Kolekcja była chronologicznym i szczegółowym zapisem początków kariery publicznej i politycznej mężczyzny nazwiskiem Nicholas Fearing. Tego samego, który zaledwie półtora roku wcześniej wywarł tak znaczny wpływ na wybór prezydenta z listy demokratycznej. I tego samego, który od dnia inauguracji przez szesnastoma miesiącami tak skutecznie pełnił urząd wiceprezydenta Stanów Zjednoczonych. Błyskotliwego, zaradnego, energicznego, darzonego wielką sympatią Nicholasa Fearinga. Złotego Chłopaka polityki amerykańskiej. Pracownicy wraz z kierownictwem firmy Nathan Goldsteyn i Spółka, Import, Eksport i Składowanie szybko, potulnie przeszli gęsiego do małego pomieszczenia na końcu korytarza. Firma zajmowała szóste piętro biurowca przy Boston Place pod numerem trzecim. Ruchami ludzi kierował przerażający olbrzym, tym straszniejszy, że ogromną głowę i twarz miał nieowłosione, a w prawym łapsku dzierżył pozornie dość skomplikowany pistolet maszynowy. Przy wejściu do windy i na schodach rozstawiono straże, a pan Nathan Goldsteyn wbrew woli asystował przy dokładnym, systematycznym przeszukaniu całego piętra. Skłonił go do tego rewolwer z długą lufą, który trzymał przy boku dobrze ubrany apollo. Goldsteyn miał nadwagę, czerwoną twarz i nawyk odpalania jednego papierosa od drugiego. Chrząkał lub kaslał niemal ustawicznie, strząsając popiół na złoto-czerwoną wykładzinę, w miarę jak Steele prowadził go z jednego pokoju do drugiego. Goldsteyn klął pod nosem na myśl o tym, że ominie go lunch z ponętną sekretarką Dalekowschodniej Kompanii Handlowej. 187 — Dziś niewątpliwie jest w spodniach — mamrotał. — I akurat zjawiają się te dupki. Zapewne nie będzie chciała mieć ze mną do czynienia po tym, jak ją w ten sposób wystawię do wiatru. Więc powrót do Shirley i kolejnego odcinka epopei „Mało podniecająca żona". Cholera. — Mówił pan coś, panie Goldsteyn? — zapytał Damian Steele. — Nie, nie, przeklinałem tylko pana i pańskich przodków. Niech pan posłucha, blondasku, jeśli mi pan powie, czego szukacie, może potrafię zaoszczędzić nam wszystkim mnóstwa czasu i zachodu. Już mówiłem, że nie ma tu gotówki. Teraz, jak wiadomo, są wyłącznie komputery. Posługuję się komputerami i kartami kredytowymi, toteż zazwyczaj nie mam nawet dziesięciu centów na płatną toaletę. Więc dlaczego nie wsadzi pan swoich zbirów do windy i nie zjedzie na pierwsze piętro, żeby obrabować Lipshitza, jubilera? — Panie Goldsteyn — cicho powiedział Steele — jeśli się pan nie zamknie i nie odsunie tej szafy od ściany, będę zmuszony odstrzelić panu dłoń. Czy to jasne? — Jasne jak słońce, ty złodzieju — odrzekł Nathan Goldsteyn, z wysiłkiem przesuwając mebel. Klucz doskonale pasował do drzwi pomieszczeń firmy. Goldsteyn siedział za biurkiem oszołomiony, zdenerwowany, zły, paląc, podczas gdy Damian Steele metodycznie przeszukiwał jego gabinet, jak również starannie przeglądał zawartość szuflad biurka i kartotekę. W poszukiwaniu skrytki oderwano nawet wykładzinę i opukano deski podłogi. Nie znaleziono nic związanego z Peterem Ferlazzo, Nathan Goldsteyn zaś twierdził, że nic nie wie o żadnym makaroniarzu. — Jakiego rodzaju firma była na tym piętrze, zanim pan otworzył tu biuro, panie Goldsteyn? — zapytał Steele, wertując papiery w segregatorach. — Jesteśmy tu od ośmiu, nie, od dziewięciu lat. Nie orientuję się, kto, u diabła, wynajmował lokal przed nami. Mam nadzieję, 188 że kimkolwiek był, zasrana spółka, do której należy ta rudera, zapewniała mu lepszą obsługę. Dwa kawałki miesięcznie za tych parę lichych pokoików i dobry adres. Bez dodatkowej opłaty za pieprzone karaluchy. — Dość tych żartów, panie Goldsteyn — powiedział Steele z wyraźną irytacją. — Niech pan idzie do tamtego pokoju i siedzi cicho z resztą personelu, a nikomu nie stanie się krzywda. Goldsteyn rozgoryczony zastosował się do polecenia. — Dziwna sprawa z tym kluczem, Yictor — mówił Steele, przemierzając wąski pokój. Człekopodobny milczał, skinął jednak masywną głową jakby na znak zgody. Dwaj zawodowcy zostali sami w gabinecie Nathana Goldsteyna, który wraz ze swymi pracownikami przebywał pod strażą w innym pokoju na końcu korytarza. — Jeszcze raz zastanówmy się, co wiemy o tym choler-stwie. — Steele nie oczekiwał ze strony Człekopodobnego ani pomysłów, ani nawet słownej zachęty, mówił tylko na głos do siebie, co często mu się zdarzało. Z niepojętych dla niego samego i nigdy nieanalizowanych przyczyn czuł się w towarzystwie olbrzyma niezwykle pewnie i bezpiecznie. Rzucało się w oczy, jakim sposobem Don Alberto Juliano potrafił sobie zapewnić natychmiastowy szacunek i posłuch, kiedy Yictor Barker bez słowa stał u jego prawego boku. Steele chodził i mówił, w roztargnieniu odliczając kolejne punkty na swoich długich, wymanikiurowanych palcach. — Peter Ferlazzo chce się wycofać z Organizacji, więc zabiera i ukrywa papiery, jego zdaniem na tyle ważne dla Don Alberta i Rodziny, że zapewnią mu dalsze życie. Przynajmniej część dokumentów chowa gdzieś w domu czarnej kobiety. Z czasem dowiaduje się, że jest umierający. Zdradza sekret tej Samuels i wręcza jej klucz. Po latach, kiedy ona leży umierająca w szpitalu, prosi swojego lekarza, by oddał go jej córce do rąk własnych. Na lekarza, córkę i klucz natykamy się w domu 189 czarnej kobiety. Przed ucieczką nie mają niczego. Po ucieczce mają przynajmniej starą księgę, chociaż klucz jest u mnie. Idziemy w trop za kluczem i stwierdzamy, że pasuje do drzwi tego biura. Tylko że tutaj absolutnie nic nie ma związku z osobami Ferlazzo czy Samuels, z Organizacją, z czymkolwiek. Więc klucz nic nie znaczy? Ma umyślnie wprowadzać w błąd? Jeśli tak, to jaki związek ma starsza pani z przylądka Cod z kluczem do biura na szóstym piętrze bostońskiego budynku? Klucz nie jest cholerną zmyłką, zapewniam cię, Yictor. Rozwiązalibyśmy tę zagadkę, gdybyśmy lepiej wiedzieli, jakim człowiekiem był Peter Ferlazzo i co robił, kapujesz? Tylko że, moim zdaniem, nie mamy czasu się dowiadywać. Zaczyna przychodzić mi do głowy, że w ogóle jest mało czasu. Tak, proszę pana, mało czasu. Teraz Steele przechadzał się i mówił szybciej, coraz szybciej wypowiadał na głos kolejne myśli. Yictor Barker nadal trwał bez ruchu, oczyma jak czarne paciorki prawie niepostrzeżenie podążając za ruchami legendarnego mordercy. W duchu zastanawiał się nad tym, jaką metodę „zneutralizowania" Damiana Steele'a wybierze po zakończeniu wspólnej pracy. Ręce albo drut, zadecydował ostatecznie. — Dobra, dobra — mówił Steele. — Cóż to wszystko oznacza? Oznacza, Yictor, mój przyjacielu, że musimy wrócić do domu tej czarnej kobiety. Odpowiedź jest tam. Musi być tam. Oznacza to również, że według wszelkiego prawdopodobieństwa nasz doktor i jego pani mają dokumenty. Jeśli tak, można się spodziewać, że wkrótce gdzieś wypłyną. Może dzisiaj. Będziemy potrzebowali więcej ludzi, Yictor. Dużo więcej. Obserwacja wspólnika doktora na przylądku Cod, jego siostry, nawet jego rodziców w Marylandzie. Obserwacja mieszkania dziewczyny w Nowym Jorku i wszystkich innych ich przyjaciół lub krewnych, o jakich zdołamy się dowiedzieć. Wkrótce gdzieś wypłyną. Muszą. I będą potrzebować pomocy. 190 Zadzwoń do Don Alberta z zapytaniem, czy może to wszystko zorganizować. Zadzwoń też do naszego człowieka w bostoń-skim komisariacie policji i powiedz mu, że za godzinę, najdalej dwie, musimy się dostać do tego domu w Mattapanie. Za trzy kwadranse spotkamy się w hotelu, skąd wyruszymy. Ty załatw telefony, ja się zajmę naszym gospodarzem, panem Goldsteynem, i jego pracownikami. Są jakieś pytania? Masywne ramiona nieco uniosły się w górę, a różowa, podobna do piłki głowa obróciła się raz w prawo, raz w lewo. Steele skinieniem głowy i uśmiechem wyraził aprobatę, po czym ruszył na koniec korytarza. Nathan Goldsteyn, wywołany za drzwi przez Damiana Steele^, skończył właśnie szóstego „cholernie leczniczego" koola, którego wziął od swojej sekretarki, jedynej oprócz niego pa-laczki w gronie dwunastu osób, stłoczonych pod strażą w pokoju biurowym. — Co teraz, Harpo? — zapytał już z mniejszą brawurą. — Gdzie jest Mister Clean? — Panie Goldsteyn, albo jest pan szalenie odważny, albo niewybaczalnie głupi, nie mam pewności, jaki. — Steele mówił opanowanym, lecz stanowczym głosem, który zawsze robił na słuchaczach wrażenie i napędzał im strachu. — Tak czy owak, z jakiegoś powodu nie chcę, aby spotkało pana coś złego. Rozumie pan? Goldsteyn z trudem przełknął ślinę i kiwnął głową. Bez lekceważących uwag. — Jeśli się dowiem, że albo pan, albo któryś z pańskich pracowników pisnął słówko o naszej wizycie, odszukam was wszystkich, począwszy od pana, i uśmiercę w sposób bardziej bolesny, niż potrafi pan sobie wyobrazić. Moimi źródłami informacji są wszelkie agencje, jakie ewentualnie zechciałby pan powiadomić. Ma pan jakieś pytania, panie Goldsteyn? Goldsteyn poczuł skurcz okrężnicy i wiedział, że musi lecieć do toalety. Przecząco pokręcił głową. 191 — Powiedziałem: Czy ma pan jakieś pytania, panie Gold-steyn? — Każde słowo Steele'a było policzkiem. — Nie, proszę pana. Nie mam pytań. — Struny głosowe Nathana Goldsteyna były dosłownie sparaliżowane. — Znakomicie — stwierdził Damian Steele, zanim odwrócił się powoli i sprowadził z piętra resztę swoich ludzi. Nathan Goldsteyn najpierw popędził do ubikacji, potem ostrzegł swoich pracowników, że każdy, kto wspomni komuś o porannym zajściu, straci pracę, zanim się zdąży obejrzeć. Można było powiedzieć o nim wszystko, tylko nie to, że jest niewybaczalnie głupi. Przyciśnięte kamykami wycinki prasowe zaczęły trzepotać jak papierowe ryby na haczykach. Wiatr się wzmógł, pomyślał Lukę, i zmienił kierunek na północno-wschodni. Parę pierwszych kropli deszczu, niesionych podmuchem, przeleciało nad polaną, a niebo przybrało barwę ciemnoszarą. Nadciąga straszna burza, powiedział sobie, a jakby dla potwierdzenia jego słów rozległo się kilka dalekich grzmotów, z których każdy był nieco głośniejszy od poprzedniego. — Chyba należałoby to poskładać — zawołał Lukę do Karen, pochłoniętej lekturą nows/ych wycinków. — Natrafiłaś na jakieś wielkie rewelacje? Pokręciła głową i złożyła artykuły w jednym końcu półkola, obiecując sobie równocześnie, że nie da Luke'owi poznać, jakie ogarniają zniechęcenie i zwątpienie. Zaszliśmy za daleko, powtarzała sobie, o wiele za daleko, i teraz nie możemy przegrać. Więc ty, Karen Samuels, zaczerpnij tchu i weź się w garść. Ten człowiek cię potrzebuje. Potrzebuje ciebie, żeby rozumieć. Potrzebuje ciebie, żeby być silnym. Potrzebuje pewności, że nic, nawet życie, nie ma wartości, jeśli nie można cieszyć się nim we dwoje. Ty w to wierzysz, czujesz to w tej chwili. Musisz mu pomóc, żeby i on nie bał się tak czuć. 192 Popatrzyła na niego. Pochylony, w roztargnieniu układał jeden artykuł na drugim. Jego sińce i bandaże, jego cierpienia, fizyczne i duchowe, nagle przyprawiły ją o mdłości, wiec zaczęła oddychać powoli, głęboko, starając się nie zwymiotować na jego oczach. Z trudem zdołała nad sobą zapanować. Czy dla nich to już koniec? Czy wszystko się skończyło, jeszcze zanim miało szansę naprawdę się zacząć? „Boże, dlaczego? — krzyknęła w duchu. — Dlaczego?". Podeszła na sztywnych nogach i podniosła wymiętą czarną skórzaną torbę. Kiedy się pochyliła, aby zebrać złożone na kupkę wycinki, parę pozostawionych w torbie artykułów spłynęło na ziemię i pofrunęło z wiatrem kawałeczek dalej. Rzuciła się w pogoń za nimi, a tymczasem Lukę przemówił, nie podnosząc oczu: — Karen, one mają mniejszą wartość, niż sądziłem. Tamci musieli jednak szukać księgi. Nie tego. To znaczy, nie mamy nawet dowodu na to, kto zbierał artykuły, nie mówiąc już o ich znaczeniu. Zresztą nie rozumiem, jakie mogłyby mieć znaczenie, nawet gdyby Peter Ferlazzo i Nicholas Fearing byli przyjaciółmi. Do licha, ten, kto to wszystko robił, ma teraz księgę, więc może już nam nie zagrażają. Może dadzą nam spokój. Bo czego jeszcze mogliby od nas chcieć? Co o tym myślisz, Karen? Nie odpowiedziała. Z nagle ściśniętym żołądkiem odwrócił się w stronę, w której ostatnio ją widział. Odsapnął głośno, gdy zobaczył, że siedzi ze skrzyżowanymi nogami, kilka kroków dalej, i połyka jeden z artykułów. Pokiwał głową pełen rezygnacji, widząc, że go nie słyszała, a następnie zajął się składaniem wycinków. W ciągu ostatnich paru minut temperatura wyraźnie spadła i zamiast rzadkich kropli deszczu wiatr przywiał delikatny pył wodny. — Chodź, mała — zawołał Lukę. — Lada moment zacznie się ulewa. Wracajmy do samochodu i zastanówmy się, co robić z resztą dnia. Wiesz, mówiłem właśnie, że teraz, kiedy już '• " 193 , mają księgę, może dadzą nam spokój. Może nawet zaniechali pościgu. Oczywiście nadal ciąży na nas zarzut zabójstwa, ale ktoś musi nas wysłuchać i uwierzyć naszym słowom, nie uważasz? Po raz drugi nie odpowiedziała na pytanie, nie potwierdziła jego domysłów. — Nic ci nie jest, Karen? — spytał dość zaniepokojony. — N-nie. Oczywiście dobrze się czuję — odparła. — Tutaj, włóż te artykuły tutaj. Po powrocie do samochodu pokażę ci, co znalazłam. — Co? No, mów. Co tam masz? — Powiem w samochodzie. Zaraz rozpada się na dobre. Zresztą to nie ma pewnie większego znaczenia. Ale już wiedziała, że mówi nieprawdę. Ostatnie pięćdziesiąt kroków do lincolna przebiegli w strugach deszczu. Gałęzie dębów trochę ich osłaniały, lecz potęgowały ciemności na drodze i niesamowity efekt częstych błyskawic. Kanonada grzmotów była teraz prawie nieprzerwana. Zmoczeni i zdyszani wepchnęli się przez jedne drzwiczki do samochodu. Łoskot ulewy na dachu, niczym salwy z broni ręcznej, wtórował ogniowi ciężkiej artylerii. Lukę na sekundę zamknął oczy, od nowa przeżywając to, czego doświadczył pod prawdziwym ostrzałem artyleryjskim i karabinowym w dżungli, oddalonej o tysiące lat i miliony kilometrów. Tam nigdy, ani razu naprawdę się nie bałem, pomyślał. Dlaczego teraz tak się pocę i trzęsę? Otworzył oczy i zdał sobie sprawę, że Karen obserwuje go w milczeniu. — Wojna? — zapytała, jakby czytając w jego myślach. — Czy tego już nie za dużo? Wyglądasz jak Afrodyta, biegasz jak Hermes, a na dodatek wiesz, co komu chodzi po głowie. Cóż, niech mnie, który wyglądam jak Mars, a biegam jak cierpiący na podagrę Zeus, wolno będzie zapewnić, że nie 194 umiem odgadnąć twoich choćby najprostszych myśli, jeśli nie wyrazisz ich słowami. Więc dlaczego nie powiesz, co tam znalazłaś? Bez słowa wyjaśnienia podała mu kopertę, którą dla osłony przed deszczem wetknęła pod bluzkę. Koperta była stara, całkiem stara i pożółkła. Ktoś zaadresował ją wiecznym piórem, drobnymi, schludnymi literami, spośród których „a" i parę spółgłosek wskazywało, że pisać nauczył się nie w Stanach Zjednoczonych. Krótki adres zwrotny brzmiał: „D. Ferlazzo; Ragusa, Sycylia". Adresatem był „Pan Peter Ferlazzo, z listami Northeast Produce Company, 3 Boston Place, Boston, Massachusetts, Stany Zjednoczone Ameryki, pokój 703". W dolnym lewym rogu koperty i w dolnym prawym na jej odwrocie wypisano drukowanymi literami słowa „poufne i osobiste". Znaczek był włoski, stempel lekko zamazany i wyblakły. Lukę podniósł kopertę do lampki i niemal na pewno odczytał na znaczku datę 1946. Cokolwiek znajdowało się w kopercie, przypuszczalnie zostało wysłane z górą trzydzieści lat wcześniej. Nie próbował ukryć drżenia dłoni, kiedy otwierał kopertę i wyjmował jej zawartość. Dudnienie deszczu i grzmotów nie ustawało, ale Lukę Corey nie zwracał na to uwagi. Nie czuł już dotkliwego bólu. Jeszcze zanim rozłożył kruche, pożółkłe kartki, wiedział. W rękach trzymał powód zabójstw, terroru, całego tego koszmaru. List składał się z dwóch i pół starannie zapisanych stronic. W prawym górnym rogu miał datę: 4 Gennaio 1946. Poza oderwanymi rogami dwóch kartek był cały. Zaczynał się nagłówkiem „Carissimo Fratello", a kończył: „Con affezione immortale, Domenico". W całym tekście, napisanym po włosku, Lukę potrafił zrozumieć zaledwie parę słów. Spojrzał na Karen i z powątpiewaniem wzruszył ramionami. — Jak dobrze władasz włoskim, moja pani? — zapytał. 195 — Współczesnym czy klasycznym? — Uśmiechnęła się skromnie. — Chcesz powiedzieć, że znasz oba? — Nie, w żadnym z nich ani słowa. — Odpowiedziała mu bezradnym wzruszeniem ramion i oboje się roześmieli. — Poważnie, Lukę, co myślisz? — Myślę, że to może być ważne. Może być wszystkim. Musimy to dać do przetłumaczenia, i tyle. Dopóki tego nie zrobimy, niczego nie będziemy pewni. — Nie chodzi o list, głuptasie, tylko o fotografię. Tę fotografię. — Fotografię? Nie widziałem żadnej... — Koperta, Lukę. Zajrzyj do koperty. Zdjęcie wciśnięte było w róg koperty. O wymiarach trzy na trzy, znakomicie zachowane. Najwyraźniej amatorskie, przedstawiało chłopaka, zapewne kilkunastoletniego, z wyrazem powagi stojącego przed dużą rezydencją. Ubrany był w ciemny golf, który podobnie jak gęste, ciemne włosy tworzył oprawę wyrazistej, dość ładnej twarzy. Wydawało się, że pozowanie do fotografii trochę chłopca krępuje. — Kiepska technika, ale twarz jakaś znajoma — powiedział Lukę. — Lukę, mówisz serio? — Karen ze zdumieniem kręciła głową. — O co ci chodzi? — Jeszcze raz spójrz na fotografię, doktorku. Czy pozostawia wątpliwości? Lukę jeszcze przez chwilę patrzył na zdjęcie, po czym szeroko otworzył oczy, gdyż uwierzył. Karen znowu miała rację. Właściwie nie mogło być wątpliwości. Z wiekiem młodzieniec bardzo się zmienił, prawie wcale natomiast nie zmieniły się jego włosy, oczy, kształt ust. Chłopak z fotografii był wiceprezydentem Nicholasem Fea-ringiem. 196 — Corey ma dokumenty, wszystkie. Teraz jestem tego pewny, Don Alberto. Damian Steele rozmawiał przez telefon, wyciągnięty na kanapie w apartamencie hotelowym. Z aprobatą powiódł wzrokiem po swoim opalonym nagim ciele i napiął jeden, potem drugi muskuł. Brian Mundt, w samych tylko jasnoniebieskich jedwabnych slipach, siedział pod przeciwległą ścianą, palił fajkę i z zadowoleniem wyglądał przez okno. Jak zwykle Damian wart był czekania. — Proszę pozwolić, że zacznę od początku i powiem, co zrobiliśmy, a pan na pewno się zgodzi, że dokumenty nie są już w schowku... tak, jestem sam. Dlaczego? Yictor? Och, jest w swoim pokoju na końcu korytarza. Był bardzo pomocny, Don Alberto, dziękuję, że zaproponował mi pan jego współpracę. Mundt podszedł i podał drinka Steele'owi, relacjonującemu spotkanie z Nathanem Goldsteynem i późniejszą wyprawę do domu Theony Settles. — Zachodził związek między czarną kobietą a pańskim przyjacielem Ferlazzo. Stwierdziliśmy, że kurz na jej strychu nosi ślady dookoła ławki pod oknem, rozebraliśmy tę ławkę i znaleźliśmy sejf wpuszczony w beton, wbudowany w miejsce pod siedzeniem. To sejf Argus, firmy bostońskiej, więc Yictor i ja wybraliśmy się tam i przeprowadziliśmy z prezesem rozmowę handlową. Potrzeba było pięciu tysięcy i postraszenia pewnymi nieprzyjemnościami, ale w końcu spojrzał na sprawę z naszego punktu widzenia... to znaczy, z punktu widzenia Yictora... i podał nam kombinację. Sejf jest pusty, Don Alberto. Steele leżał i słuchał, a tymczasem Mundt ukląkł przy nim i zaczął masować mięśnie jego prawej łydki. Steele zniecierpliwiony pokręcił głową i odegnał go ruchem ręki. Zakrył słuchawkę, po czym szepnął z uśmiechem: — Nie teraz, ty idioto. — Mundt odpowiedział uśmiechem, poklepał się po nagiej pachwinie i wrócił na swój fotel. 197 — Nie, Don Alberto, nic nie mówiłem. Klucz? Tak, i mnie nie dawało to spokoju. Na pomysł wpadłem dopiero po powrocie do hotelu. Pański Peter Ferlazzo był bardzo ostrożny i przebiegły. Posłużył się numerem seryjnym, wyrytym na kluczu, i zastosował go jako kombinację do sejfu. Corey od początku musiał o tym wiedzieć i zapisać numer. Na pewno nie mylę się co do Ferlazza, Don Alberto. Nie wyobrażam sobie, aby mógł pan przeżyć tyle lat i zajść tak wysoko z gorszymi przyjaciółmi i doradcami... Nie, ani słowa o Coreyu i dziewczynie. Oni i samochód są poszukiwani listem gończym, więc czuję, że niebawem nastąpi przełom. Ale chyba ułatwiłoby mi sprawę, gdybym wiedział, co ci dwoje właściwie mają. Proszę mi powiedzieć o tych dokumentach tyle, ile pan może, aby po ich złapaniu uniknąć dalszych potknięć... List i fotografia, to wszystko. Po włosku? Obojętne. Nie znam ani słowa po włosku i chyba nie chcę wiedzieć, co jest w liście... Tak, muszą niedługo znowu wyjść z ukrycia, a kiedy to zrobią, my ich złapiemy. Zależy mi na Coreyu, Don Alberto, bardzo mi zależy. A to, na czym tak bardzo mi zależy, zawsze dostaję. Wie pan o tym, prawda?... Jestem mu coś winien za to, że odurzył Carla... Co?... Och, Don Alberto, bardzo panu współczuję. Kiedy pogrzeb?... Uszy Coreya zostaną złożone do grobu obok pańskiego syna, Don Alberto, obiecuję to panu. Tak, proszę pana, zadzwonię, jak tylko go złapiemy. Dziękuję panu. Steele odłożył słuchawkę, wolno podszedł do Mundta i zaczął mocno masować szeroki kark. — Ktoś mnie wyręczył i odpłacił temu dupkowi Carlowi Julianowi za kłopoty, jakich mi narobił. No dobrze, chyba dzięki temu będziemy mieli jeszcze trochę czasu dla siebie. Jesteś teraz zajęty? „Nic nie wskazuje na to, że rozległy niż, obejmujący cały północny wschód, będzie się przesuwać. Dopóki więc nie 198 zacznie oddziaływać wyż znad Wielkich Jezior, pogoda pozostanie deszczowa i zmienna. Zgodnie z lokalną prognozą opady ciągłe i burze, niekiedy bardzo gwałtowne, utrzymają się przynajmniej przez jutrzejszą noc...". Lincoln powoli zmierzał na północ, do Bostonu, zderzak w zderzak z innymi samochodami, stłoczonymi na południowo- -wschodniej drodze szybkiego ruchu, bez cienia sympatii nazywanej przez mieszkańców Nowej Anglii „drogą przez mękę" albo „największym parkingiem świata", na której ruch dodatkowo utrudniała nieustanna ulewa. Karen pochyliła się do przodu i pogłośniła prognozę pogody. Miała na sobie nowe levisy, kraciastą koszulę i granatowy sweter, które kupiła w pasażu handlowym Braintree. Lukę popatrzył na nią i zrobiło mu się ciepło na widok pełnych piersi pod opiętym swetrem. Przyszło mu do głowy, że nie znał jeszcze tak ślicznej, delikatnej i pełnej życia kobiety. — Posłuchaj, Karen — powiedział. — Mam pomysł. — Głupim szczęście sprzyja. — Uśmiechnęła się, a jemu serce podskoczyło w piersi. — Bardzo zabawne — stwierdził szyderczo i mówił dalej: — Przez parę ostatnich dni coraz łatwiej nam było się przystosowywać do każdej nowej sytuacji, prawda? — I? — I utknęliśmy w metalowym lodowcu, posuwającym się z prędkością paru centymetrów na godzinę. — Więc? — Więc włączamy w tym statku automatycznego pilota, wynurzamy się na powierzchnię co jakieś dziesięć minut, aby sprawdzić pozycję zbiorników gazu w Dorchester, wskakujemy na tylne siedzenie i próbujemy pobić nowy rekord do Księgi Guinnessa. — No, no, panie doktorze. Może i nie za często miewasz pomysły, ale jak już, to... — I co powiesz? 199 l I Jn — Powiem, żebyś patrzył na drogę, a ja położę ci głowę na kolanach. Nawet jeśli nie ustanowimy żadnych rekordów, przynajmniej nie wylądujemy w rowie. — Nie bądź taka pewna. — Nachylił się i pocałował jej jasne włosy, kiedy mościła się na siedzeniu i przytulała policzkiem do jego kolana. Wyciągał właśnie rękę, aby ściszyć radio, kiedy zaczęto nadawać wiadomość o zabójstwie Theony Settles. Z zamkniętymi oczami, bez słowa i bez ruchu przywarli do siebie, podczas gdy rzeczowy głos prezentera przypominał im o koszmarze. Policja znalazła ciało o trzeciej nad ranem, po otrzymaniu anonimowego telefonu. Zdaniem lekarza, który ją zbadał, ofiara została uduszona jakieś dwie godziny wcześniej. Listem gończym poszukiwany jest doktor Lewis Corey, którego odciski palców znaleziono w całym domu zamordowanej kobiety. Policja już poszukuje doktora Coreya w związku ze zgwałceniem i uduszeniem przed trzema dniami w bostońskim hotelu modelki Connie Evans. Słuchając, Karen coraz mocniej ściskała go za prawe kolano. — Przypuszcza się, że Corey podróżuje z kobietą, Karen Samuels, lat dwadzieścia sześć, około metra sześćdziesiąt wzrostu, blondynką o niebieskich oczach. W chwili ostatniego meldunku jechali kradzionym srebrnym lincolnem Continental, tablica rejestracyjna stanu Massachusetts, numer 684-PJC. Ten, kto ich dostrzeże, powinien niezwłocznie zawiadomić policję, a do podejrzanych zbliżać się z wielką ostrożnością. Mogą być uzbrojeni i należy ich uważać za wyjątkowo niebezpiecznych. — Ona wiedziała, Lukę, prawda? — odezwała się Karen. — Tak, wiedziała — odparł i wyłączył radio. — Przypuszczalnie próbowała go zatrzymać, aby umożliwić nam ucieczkę. — Muszą za to zapłacić, Lukę. I za tę biedną Connie również. Niech ich diabli wezmą. Była taką wspaniałą kobietą. — Karen usiadła i ukryła twarz w dłoniach. 200 l — Po pierwsze, musimy się dowiedzieć, kim są — powiedział. — A zanim to zrobimy, spieprzajmy z tej drogi. Mają opis samochodu. Numery rejestracyjne, na litość boską. Steele utrzymuje bezpośredni kontakt z policją, która robi dokładnie to, co jej każe. Cholera. Teraz nie wchodzi już w rachubę podjęcie ryzyka i oddanie się w ręce sprawiedliwości. Odpada kolejna możliwość. Według moich obliczeń zostaje tylko jedna. — Przetłumaczyć list i dociec, o co w tym wszystkim chodzi? — Owszem, ale najpierw trzeba zjechać z tej cholernej szosy. Jeśli facet z tyłu słucha w radiu tego samego co my, już jest po nas. Skorzystam z tamtego zjazdu i mniej uczęszczanymi drogami, które znam, dotrę do Cambridge. — Do Cambridge? — Na uniwersytet Harvarda. Spróbuję znaleźć na italianis-tyce kogoś, kto podejmie się przetłumaczyć list. A kiedy będę tym zajęty, ty możesz rozpocząć poszukiwania w Widener. — Czy to biblioteka? — Biblioteka przez duże B, ciemna maso. Ja się zajmę listem, ty rozpracowywaniem Nicholasa Fearinga. Niezwykłym zbiegiem okoliczności pojazdy nagle przyśpieszyły, dzięki czemu Lukę mógł zjechać z południowo-wschod-niej drogi szybkiego ruchu na bulwar Morrisey, prowadzący do miasta. Wprawdzie prędkość nieco ograniczały pozalewane w wielu miejscach ulice, bo deszcz nie ustawał, ale już po upływie półtorej godziny znaleźli się na Massachusetts Avenue, w pobliżu Harvard Sąuare. — Myślisz, że dalsze korzystanie z tego samochodu jest bezpieczne? — zapytała Karen. — Nie, na pewno igramy z ogniem, ale nie mamy innego wyjścia. Niestety nie możemy złapać naszego przyjaciela Juniora i poprosić o wymianę wozu. — Z chichotem pokręcił głową. 201 VI — Lukę, tam, zjeżdżaj tam! — wykrzyknęła nagle. — Gdzie, co widzisz? — Prawie nie panował nad głosem, tak donośnym, że zaskoczył ich oboje. — Podziemny parking. Wjedź tam — poleciła, wskazując na niski betonowy budynek z dużym czerwono-niebieskim szyldem „Kryty parking, 3 dolary maksimum". Lukę ze wzruszeniem ramion, powstrzymując się od zadania setki pytań, które cisnęły mu się na usta, skręcił na parking, wziął kwit i wjechał na górę. Po znalezieniu pustego miejsca na drugim poziomie, wprowadził na nie lincolna. Nie zdążył go jeszcze zatrzymać, kiedy Karen wyskoczyła i pobiegła wzdłuż rzędu zaparkowanych samochodów. — Wróć, tygrysico, i zdradź mi, co właściwie robimy — zawołał. Cofnęła się i popatrzyła mu w twarz, pocierając brodę jak profesor, który szuka odpowiednich słów, aby wyjaśnić trudne pojęcie głupkowi. — Czy potrafisz ukraść zamknięty samochód? — spytała. — Nie, a bo co? Ty potrafisz? — Skądże znowu. — Przez chwilę udawała nadąsaną. — Ale chyba wiem, jak ukraść tablice rejestracyjne. To nie zda się na wiele, ale przynajmniej zapewni nam jakąś przewagę, której teraz nie mamy, prawda? — Przytaknął, rozbawiony jej zaradnością. — A samochód jest nam potrzebny, co? — Znów potaknął. — Dobra — mówiła dalej. — Ty znajdź tablice z trzema cyframi i trzema literami, podobnymi do naszych, a ja pójdę kupić śrubokręt i szczypce. — Tak, szefie, ale po co takie numery? — Oj dziecko, dziecko. — Pokręciła głową. — Po to, żeby właściciel tamtego drugiego samochodu nie od razu zauważył nowe tablice. Bierz się do roboty. — Ruszyła w stronę schodów. — Jesteś naprawdę niesamowita, wiesz o tym? — krzyknął za nią. 202 — Postaraj się wybrać volkswagena—odkrzyknęła głośnym scenicznym szeptem. — Właściciele volkswagenów raczej nie używają kart kredytowych, więc może nie tak zaraz będą patrzeć na tablice rejestracyjne. George Karajanian, sprzedawca ze sklepu meblowego przy Central Sąuare, miał prawie cztery tygodnie później dowiedzieć się od policji, że tablice rejestracyjne nie są od jego volkswagena. Dowiedział się o tym dopiero wtedy, kiedy go zatrzymano za zlekceważenie znaku „stop", po czym przez cały wieczór wyjaśniał tę sprawę, zamiast oglądać wyścigi psów. Profesor Alexander D'Ambrosio nadawał ostateczny szlif pytaniom egzaminacyjnym z początków włoskiego, kiedy Lukę zastukał do jego drzwi. — Proszę wejść — zawołał D'Ambrosio, do pewnego stopnia wdzięczny za tę przerwę w pracy. Był mężczyzną chudym, zdaniem Lukę'a pięćdziesięcioparoletnim. Okulary w szylkre-towych oprawkach i siwizna na skroniach nadawały mu wygląd typowego nauczyciela akademickiego. Kurze łapki potęgowały wrażenie ciepła, jakie emanowało z jego ciemnobrązowych oczu. Luke'owi natychmiast przypadł do serca. — Na pewno szuka pan italianistyki, a nie szpitala? — zapytał D'Ambrosio na widok licznych sińców i zabandażowanych rąk Lukę'a. — Wypadek motocyklowy. — Lukę z uśmiechem wzruszył ramionami, w nadziei, że zachowuje się dość swobodnie. — Rozmawiałem z pańską sekretarką. Powiedziała, że chyba mógłby mi pan pomóc. — Cóż, ona powinna wiedzieć. Od tak dawna jest moim Piętaszkiem, że będę musiał odtąd nazywać ją moją Sobótką. — Lukę z pewnym wysiłkiem zdołał uśmiechnąć się bardziej promiennie. — Może na początek powie mi pan, z kim 203 mam przyjemność. Nie wygląda pan na początkującego studenta. — Ani na magistranta. Odbywam praktykę lekarską w szpitalu w Cambridge. Tom Putnam. — D'Ambrosio wstał, instynktownie wyciągając rękę, którą cofnął, bo znów zauważył bandaże Lukę'a. — Więc w czym mogę panu doktorowi pomóc? — Chciałbym prosić o przetłumaczenie listu — odrzekł Lukę i zajął twarde krzesło po drugiej stronie biurka, nieco zmieszany i z niewiadomych przyczyn zalękniony. — Na włoski czy na angielski? — Profesor się uśmiechał, a Lukę z cichym westchnieniem zaczynał odzyskiwać panowanie nad sobą. — Och, na angielski. Nie przyszło mi do głowy, że ktoś mógłby prosić o tłumaczenie na włoski. — Rzeczywiście mało kto o to prosi. Przepraszam za nonszalancję, panie doktorze. A więc co to za list. Lukę wyciągnął kartki i podał je nad zasłanym notatkami biurkiem. — Znalazłem go na naszym strychu — skłamał — w kufrze ze starymi zdjęciami i papierami. Wszystkie napisane były po angielsku, więc naprawdę zaciekawiło mnie, czego dotyczy ten list po włosku. Jest chyba sprzed ponad trzydziestu lat. — Chyba tak — odparł D'Ambrosio z roztargnieniem. Czytał już drugą kartkę. W ciągu paru minut przejrzał cały list. Kiedy podniósł oczy, nie pozostała w nich ani odrobina ciepła, którego miejsce, jak wyczuwał Lukę, zajęło zmieszanie połączone z troską. — Może mi pan powiedzieć coś więcej o tym liście, panie doktorze? Na przykład, kto mógł być nadawcą czy adresatem? — Właściwie nie, proszę pana — odrzekł Lukę. — Wiem tylko, że prawie cała zawartość kufra należała do dziadka mojej 204 żony. Według niej był jakoś powiązany z mafią. Dlatego tak nam zależało na przetłumaczeniu listu. D'Ambrosio przez prawie minutę bacznie wpatrywał się ciemnymi oczami w oczy Luke'a. Potem z rezygnacją wyciągnął żółty bloczek z szuflady biurka i wraz z piórem podał go Lukę'owi. — Jest tu parę słów, które nie mają angielskich odpowiedników, panie doktorze. Każde z nich zastąpię zbliżonym słowem angielskim albo spróbuję możliwie dokładnie oddać jego sens. Jeśli będę tłumaczyć za szybko i pan nie nadąży z zapisywaniem, proszę mi powiedzieć. — Zrobię to — obiecał Lukę, znów świadomy, że profesor się w niego wpatruje. D'Ambrosio zaczął tłumaczyć wolno, monotonnie, modulując głos nie bardziej niż pisarz sądowy. Lukę bez trudu nadążał z pisaniem, lecz w miarę jak poznawał treść listu, oblewał się lodowatym potem pod pachami i na całym ciele. Tętno waliło mu jak szalone, a mimowolna hiperwentylacja spowodowała zawrót głowy, jeszcze zanim profesor doszedł do końca. Obaj siedzieli w milczeniu, kiedy Lukę wczytywał się w list. Teraz wiedział już na pewno, dlaczego tak wiele osób zginęło, a życie jego i Karen straciło wartość szybciej niż akcje na giełdzie w roku dwudziestym dziewiątym. Nie patrzył na D'Ambrosia, od czasu do czasu musiał jednak przerywać lekturę i zamykać oczy, bo gabinet wirował dookoła niego niepowstrzymanie. 4 stycznia 1946 Najdroższy Bracie, To będzie, jestem pewien, mój ostatni list do Ciebie. Bóle tak się teraz nasiliły, że muszą co parę. godzin przyjmować leki. Lekarze proponowali mi kolejną operacją. Nie zgodziłem się na nią, ponieważ właściwie nie ma gwarancji sukcesu. 1 - ' 205 Ale jestem gotów, P eter. Nadszedł czas i jestem gotów. Dzięki Tobie. Niewątpliwie znasz mnie dość dobrze i rozumiesz, że jakimś sposobem pozostałbym przy życiu do chwili zabezpieczenia syna i zapewnienia mu przyszłości. Teraz spokojnie mogę czekać na śmierć. Dobrze nam się żyło, bracie, przed moją deportacją. Wspomnienia tych lat podtrzymywały mnie w wielu trudnych chwilach i zabiorą je ze sobą do grobu. A teraz to Nicholas, Twój bratanek, mój syn, ma zacząć w Ameryce takie życie, jakiego ja nigdy nie mogłem prowadzić. Wysłane Ci pieniądze należy tak wydatkować: 20 000 dolarów na załatwienie mu przejazdu i udokumentowanie nowej tożsamości. 50 000 dolarów dla Nicholasa i jego nowej rodziny, włącznie z jego nauką na amerykańskim uniwersytecie. 20 000 jest dolarów dla ciebie. Musisz tak załatwić jego przejście do nowego życia, aby nic nie wiązało go ze mną ani z żadnym innym członkiem Rodziny. Należy mu dać szansę pójścia własną drogą. To błyskotliwy młody człowiek, Peter. Zdaniem niektórych geniusz. Już mówi po angielsku i francusku jak rodowity Anglik czy Francuz, a jego nauczyciele twierdzą. Że zadziwiająco dobry jest z historii i matematyki. Na koniec chcę Ci napisać o egzekucji, jakiej Nicholas dokona dla Ciebie i Twojego Don Alberta. Zgodził się to zrobić, bo ja go poprosiłem. Jak już pisałem, na moje życzenie wyeliminował trzech ludzi. Byli nimi Molinaro, Secchi i Pająk, których przysłał tu za mną Provone. Podaję ci nazwiska tylko po to, abyś mógł zapewnić swojego Padrone, że robota zostanie wykonana po cichu i dobrze. W sposób typowy dla Nicholasa. Musisz jednak pamiętać, Peter, że ma to być ostatnia egzekucja, o jaką się go poprosi. To moje przedśmiertne życzenie. 206 Nicholas wie, że ma zostać w willi po moim odejściu. Będzie czekać i zastosuje się do Twoich instrukcji. Do jego paszportu i innych dokumentów, jakie musisz wyrobić, dołączam kilka ostatnich zdjęć. Bóg z Tobą, mój Bracie. Z dozgonną miłością Dominico — Fascynujące — powiedział wreszcie D'Ambrosio. Odchylił się na krześle i w zadumie stukał o siebie palcami złożonych rąk. — Czy na kopercie było jakieś nazwisko? Coś, co by wskazywało, kim może być ten Peter czy Nicholas? — Absolutnie nic. — Lukę zbytnio się pośpieszył. — Jeśli nie zrobi to panu różnicy, chciałbym mieć odbitkę listu do własnej wiadomości i do celów naukowych. Może po przeprowadzeniu niewielkich badań mógłbym się czegoś dowiedzieć o ludziach, wspomnianych w tym niezwykłym liście. — Doskonale, zrobię odbitkę i jutro ją przyniosę — bąknął Lukę, przypomniawszy sobie jednocześnie, że obok biurka sekretarki widział kserokopiarkę. — Znakomicie — powiedział D'Ambrosio. — Proszę ją zostawić u Barbary, jeśli mnie pan nie zastanie. — Lukę zastanawiał się właśnie, dlaczego profesor nie zaproponował skorzystania z tutejszej kopiarki, gdy ten wstał i skinął głową na znak, że rozmowa jest skończona. Lukę podziękował, wziął list wraz z tłumaczeniem i wycofywał się do wyjścia, świadomy, że D'Ambrosio nie spuszcza go z oczu. Ledwie się odwrócił i chwycił za gałkę u drzwi, D'Ambrosio przemówił. Jego słowa, spokojne i niewyrażające żadnej opinii, ukłuły Lukę'a boleśnie. — Miło mi było pana poznać, doktorze Corey, szkoda tylko, że w tak niesprzyjających okolicznościach. Lukę stał nieruchomo, z zamkniętymi oczami, twarzą zwró- 207 cony do drzwi. Profesor dręczył go, jeszcze przez chwilę zachowując milczenie, po czym zwolnił morderczy uścisk. — Możesz się odprężyć, Lewis. Odwróć się. Nic ci z mojej strony nie grozi. Lukę odwrócił się sztywno, z wysiłkiem wytrzymując wzrok D'Ambrosia. — Mówią mi Lukę, proszę pana. Skąd... skąd pan... — Znam twojego ojca, Lukę. Zasiadaliśmy razem w kilku komitetach, kiedy pracował na uniwersytecie. Zawsze lubiłem porozmawiać z nim po zakończeniu tych nudnych zebrań. Od samego początku śledzę twoją sprawę w gazetach. Nie mogłem zrozumieć, jak... — To długa, skomplikowana historia, proszę pana — przerwał mu Lukę. — Mogę pana tylko zapewnić o swojej niewinności i o tym, że tłumacząc ten list, może bardzo mi pan pomógł w dotarciu do sedna sprawy. — Lukę, jeśli mogę jeszcze na coś się przydać... — Zrobił pan już nadspodziewanie dużo — powiedział Lukę, pamiętając o Connie Evans i Theonie Settles. — Dziękuję. — Pamiętaj, że jeśli będę mógł, chętnie ci pomogę — zawołał D'Ambrosio, gdy Lukę, kulejąc, wychodził z gabinetu. — Jak na człowieka, który nie istniał przez jedną trzecią swojego życia, Nick Fearing znakomicie sobie poradził. — Karen, oparta o ściankę boksu w czytelni, żuła krawędź styropianowej filiżanki z niedopitą letnią czarną kawą. Na stole, przy którym siedziała, walały się wyrwane z bloku żółte kartki, na ogół z obu stron pokryte ozdobnymi, lecz rzadkimi gryz-mołami, jakimi posługiwała się od czasów college'u. Lukę odniósł wrażenie, że jest nietypowo rozmamłana, z jasnoniebieską połą koszuli wyłażącą spod ciemniejszego swetra i opadającym na czoło kosmykiem pszenicznych włosów. 208 d— Co sądzisz o liście? — zapytał i wyciągnął rękę, aby poprawić jej włosy, ale zaraz ją cofnął, bo takie mu się podobały. — Nie ma w nim chyba żadnych rewelacji, może prócz tego kawałka o morderstwie. Na pewno doskonale pasuje do zebranych przeze mnie informacji. Wydaje mi się coraz bardziej przerażające, ze będąc mordercą i wiceprezydentem, Fearing musiał w dodatku mieć niewiarygodną organizację za sobą, albo pod sobą. Kto wie? — Mów dalej, mała — nalegał Lukę. — No, więc popatrz, co nas spotkało. Jak dotąd, wiemy, że Fearing ma ludzi na przylądku Cod, nawet tego zdeprawowanego komendanta policji. O ile nam wiadomo, ma ludzi w bos-tońskim wydziale policji, jak też w gazetach i rozgłośniach radiowych. W domu Theony zlokalizowali nas w godzinę po naszym przyjeździe. Obserwują dom twojej siostry i przypuszczalnie założyli jej nawet podsłuch telefoniczny. A przez cały ten czas Fearing faktycznie przebywa w dalekim Waszyngtonie. Mój Boże, Lukę, nie wiadomo, jak wielkiej sile politycznej stawiamy czoło. Ale właśnie teraz żadne z nas na pewno nie chce sobie tego uświadomić. Lukę westchnął, po czym zaczaj: wiercić łyżeczką dziury w swojej styropianowej filiżance i roztrząsać słowa Karen. Styropian wprawdzie nie musi się trzymać kupy, ale jej wywód niewątpliwie wiąże się w logiczną całość. Odruchowo wyciągnął fotografię młodego Nicholasa Fearinga/Ferlazzo i ustawił przed nimi na stole. — Nie wygląda na mordercę — stwierdziła Karen w zadumie. — Podobnie jak Baby Face Nelson — skonstatował Lukę ponuro. — Wszystko to jest bardzo zagmatwane. Jak, u diabła, można wybrać oszusta na wiceprezydenta Stanów Zjednoczonych? Czy nie należałoby sprawdzać środowiska i pochodzenia osób ubiegających się o urząd? 209 — Chybaby należało — powiedziała Karen. — Ale jak usłyszysz, czego się dowiedziałam, zapewne nikogo nie będziesz obwiniać o brak podejrzliwości. Stryja Petera i jego przyjaciół cechowała wyobraźnia i dokładność. Po prostu wszystko zapięli na ostatni guzik. Nie zostawili żadnego śladu. Może tylko list i zdjęcie. A co za tym idzie, nas. Jak się czujesz na fałszywym tropie? — Nieźle — odparł — choć wydaje się, że jesteśmy u kresu możliwości. — Rozpogódź się, Lukę. — W jej głosie zadźwięczała nutka gniewu. — Usiądź wygodnie i posłuchaj skompilowanej przeze mnie barwnej biografii cara Nicholasa. A potem, jeśli nie potrafimy obmyślić kolejnego posunięcia, pozwolę ci upaść na duchu. Dobra? Uśmiechnął się, pocałował ją i wrócił na swoje miejsce. — Nicholas Mark Fearing — zaczęła — urodzony w Po-well, stan Montana, 6 listopada 1928. Skorpion... wpadłbyś na to? Rodzice: dawno zmarły wielebny Joseph Fearing i jego równie dawno zmarła żona Mary. Niezły numer, Lukę. Chodzi mi o to, że ci ludzie nie budzili zastrzeżeń. W 1930 roku zacny kapłan i jego małżonka rzekomo zabrali tryskającego zdrowiem chłopaczka i wyjechali na misje do Afryki. Nie mogę znaleźć żadnej wzmianki na temat miejsca ich pobytu ani ich dokonań, niemniej jednak idę o zakład, że istnieje gdzieś barwny opis ich dobroczynnej działalności. Tak czy owak, po dłuższym pobycie na Czarnym Lądzie Fearingowie powrócili do Stanów... — Zaczekaj — przerwał Lukę. — Niech zgadnę. W 1946. — Inteligentnie i prawidłowo, mój synu. No i proszę. Ot tak sobie znika siedemnaście, osiemnaście lat. — Nieoczekiwanie głośno strzeliła palcami, co odbiło się echem od cichych regałów bibliotecznych. — A co ze świadectwami, metrykami urodzenia? Na pewno musi być... 210 — Czy mogę kontynuować, czy też ty zamierzasz się znaleźć w centrum uwagi? — Przepraszam — powiedział. — I mnie to zastanowiło, więc zadzwoniłam do ratusza w Powell w Montanie. Urzędniczka bynajmniej nie wyglądała na zdziwioną moimi pytaniami i wyjaśniła mi, ze nie ja jedna chcę zdobyć dane biograficzne, dotyczące najwybitniejszego syna ich miasta. Potem wygłosiła częściowo przygotowane przemówienie, wynosząc pod niebiosa przymioty Fearinga i jego działalność dla dobra ludzkości. Wreszcie powiedziała, że miasto jest wdzięczne wiceprezydentowi za hojną pomoc w odbudowie ratusza po wybuchu i pożarze, który w roku 1964 niemal doszczętnie zniszczył stary budynek i znajdujące się w nim archiwa. Oczywiście Fearing był wtedy tylko gubernatorem Massachusetts. — Niewiarygodne — zdołał wykrztusić Lukę. — Całkiem niewiarygodne. — O ile wiem, nikt z Fearingów nigdy nie wrócił do Powell. Przynajmniej do czasu, kiedy w sześćdziesiątym czwartym Nick pojechał tam oddać do użytku nowy ratusz. Jego rodzice nie żyli już wtedy od jakichś czternastu lat. Tragiczny wypadek samochodowy, wiadomo. Jeszcze jeden fałszywy trop odpada. — Odwaliłaś ładny kawał roboty, moja pani — przyznał, — Jest więcej, ale to na ogół zwykła biografia. Nadal nie wyczuwam, jaki z niego człowiek, wiem tyle, co widziałam w telewizji albo czytałam w gazetach, zanim to wszystko się stało. Jest uosobieniem Amerykańskiego Marzenia. Ubogi syn ubogich misjonarzy, we wczesnym dzieciństwie uczą go rodzice. Szkołę średnią kończy oczywiście w Lawrence, stan Massachusetts. Studia na Harvardzie podejmuje w 1948, dyplom robi jako jeden z najlepszych w swojej grupie w 1951, na rok przed terminem. Potem prawo na Harvardzie. Redaktor „Przeglądu Prawniczego", mogłabym dodać. Później praca w proku- 211 raturze okręgowej. Musiał działać dość skutecznie, skoro w 1958, w podeszłym wieku trzydziestu lat, mianowano go prokuratorem okręgowym. Jego poprzednik zmarł jakoby w trakcie pełnienia obowiązków. Hmmm. — Rzeczywiście hmmm — zgodził się Lukę. — Co dalej? — Stanowy prokurator generalny od 1960 do 1962, wice-gubernator przez dwa lata. Gubernatorem został w wieku trzydziestu sześciu lat, kiedy gubernator O'Brian objął jakąś posadę w Waszyngtonie. Reszta, jak powiadają, jest historią. Nieustraszony Fearing, najtwardszy prokurator generalny w dziejach Stanów Zjednoczonych; zdeklarowany wróg przestępczości zorganizowanej; postrach skorumpowanych przywódców związkowych. Wreszcie startuje w wyborach u boku George'a Tabora, zapewne najnudniejszego, najbardziej nieudolnego prezydenta, jakiego kiedykolwiek wybraliśmy. W jednym wstępniaku wyczytałam, że w trakcie kampanii Tabor nie potrafiłby chodzić, żując gumę, gdyby go Fearing nie nauczył. — Ciekaw jestem, czy twoja matka domyślała się zawartości sejfu — powiedział Lukę w zadumie. — Wątpię. Matka nigdy nie potrafiła trzymać buzi na kłódkę. Gdyby wiedziała, chybaby mi powiedziała. Ze względu na nią cieszę się, że nie wiedziała. Cóż, my wiemy. I co z tym zrobimy? Lukę nie miał okazji odpowiedzieć na jej pytanie. Zgrabna brunetka, z wyglądu wcale niepodobna do bibliotekarki, podeszła do ich boksu i oznajmiła, że bibliotekę zaraz zamykają na noc. — Chyba możemy wrócić tu jutro — rzekł Lukę, kiedy zbierali notatki. — Po co? — Musimy jeszcze więcej dowiedzieć się o Fearingu. Jak dotąd mamy tylko garść domysłów i wyblakłą starą fotografię. Wiemy, że jesteśmy na dobrym tropie, ale jeśli spróbujemy przekonać kogoś innego na podstawie posiadanych przez nas 212 dowodów, pewnie razem wylądujemy w stanowym szpitalu w Bridgewater albo nawet gorzej. — Jeśli wylądowalibyśmy tam razem, nie byłoby to takie złe — zauważyła z uśmiechem. — Dobra. Więc znajdź teraz jakiś nocleg. W tej okolicy musi być mnóstwo pensjonatów. Burza ucichła i tylko wiatr zacinał drobnym deszczem, kiedy schodzili ze stopni biblioteki i szli na ukos przez ciemny trawnik Harvard Yard. Dokonane w tym dniu odkrycia, myślał Lukę, zamiast ułatwić, jeszcze bardziej utrudniały ich sytuację i źle wróżyły na przyszłość. Ściskało go w gardle, w miarę jak sobie uświadamiał, że może to być ich ostatnia wspólnie spędzona noc. W pensjonacie, w pokoju na drugim piętrze, Lukę leżał w mosiężnym łóżku, wsparty na dwóch poduszkach. Kochali się kilkakrotnie w ciągu nocy i jeszcze raz z rana, po przebudzeniu. Teraz spływało na niego nieznane od lat ukojenie. Z podziwem obserwował Karen, która w samych białych majtkach wykonywała serię ćwiczeń rozciągających, a przez następny kwadrans pięknie kontrolowanego Tai Chi. Szare poranne światło otaczało aureolą jej ciało, jak znów zauważył, dziecinne i kobiece zarazem, gibkie i muskularne, rozwinięte i zmysłowe. Takie ciało za dwadzieścia lat będzie równie ładne i ponętne jak dzisiaj. Uśmiechnąwszy się, powoli zapadał w sen. Kiedy zamykał oczy, miejsce jej delikatnego piękna zajęła nagle przerażająca podobizna Damiana Steele'a. Jego kręcone blond włosy płonęły, a skóra miała zielonkawy odcień, od którego żołądek podchodził do gardła. Steele wykrzywiał twarz w groteskowym, złym uśmiechu, błyskał przekrwionymi oczami, połyskiwał bielą zębów. Lukę, wstrząsany dreszczem, bezskutecznie próbował otworzyć oczy. Potem twarz wybuchnęła śmiechem, a ten 213 piskliwy, szyderczy śmiech zmieszał się z sapaniem przerażonego Lukę'a. Obraz nabrał wyrazistości, śmiech niemal ogłuszał, gdy wtem, równie nagle, jak się pojawiło, widziadło znikło, przy uchu Lukę'a zaś rozbrzmiał cichy głos. — Obudź się, Lukę. Lukę, nic się nie stało. Wszystko jest w porządku. — Głaskała go po czole i ostrożnie rozprostowywała jego zaciśnięte palce. Otworzył oczy, przez chwilę patrzył w jej twarz, a potem objął ją i z całej siły przytulił. Stopniowo oddychał coraz wolniej, przestawał się trząść. Karen cofnęła się i delikatnie ujęła jego dłonie. — Lepiej? — Kiwnął głową. — Chcesz się zabrać do pracy? — Znów potaknął. — Musiałeś mieć okropny sen. Później mi o nim opowiesz. — Jaki mamy dziś dzień? — zapytał i usiadł. — Czwartek, Lukę, dwudziestego ósmego. — Tydzień. — Co? — Tydzień — powtórzył. — Tylko tyle czasu upłynęło od wylewu twojej matki. Jezu, co za tydzień. — Jazda, duży chłopcze. Ubierz się. Zajmiemy się przeszłością, jak tylko uporamy się z przyszłością, dobra? — Prowadź — powiedział, podnosząc koszulę i spodnie, rzucone poprzedniego wieczoru na podłogę. Pod rękę wyszli w wilgoć poranka i skierowali się do Wide-ner. Deszcz ustał, ale ze względu na porywy wiatru i groźbę ulewy włożyli kaptury nieprzemakalnych kurtek, nie zwracając niczyjej uwagi. Zgodnie z sugestią Luke'a wybrali okrężną drogę na Harvard Yard i przystawali w bramie mniej więcej na każdym rogu, aby mieć pewność, że nie są śledzeni. Żadne z nich nie lekceważyło tego środka ostrożności. Na stopniach biblioteki włączyli się w nieprzerwany strumień ponurych studentów, którzy z zaciśniętymi wargami wchodzili po mokrych od deszczu schodach. 214 — Czas egzaminów końcowych — zauważył Lukę, ironicznie kręcąc głową. — Wszystko i nic. — Co masz na myśli? — zapytała. — To, że dopóki człowiek studiuje, nie widzi, jak jest w istocie bezpieczny i ograniczany, zwłaszcza w okresie sesji egzaminacyjnej. — Ściszył głos do szeptu, kiedy przechodzili przez oszklone żelazne drzwi. — Na myśl o tym, jak małe w porównaniu z obecnymi miałem wtedy zmartwienia, chce mi się podejść do każdego z tych kujonów z osobna, porządnie nim potrząsnąć i powiedzieć, że o wiele więcej się nauczy, jeśli zamiast tyle czasu spędzać z nosem w zatęchłych książkach, poświęci go na zdobywanie wiedzy o tym, co się naprawdę dzieje. Samo życie. To powinien być program obowiązkowy. — Bezwzględnie — przyznała. — A Nickowi Fearingowi możemy zlecić napisanie podręcznika. — Wiesz, to wcale nie takie śmieszne. — Będzie śmieszne, Lukę. Naprawdę już niedługo, po prostu wiem, że będzie. W ich wczorajszym boksie siedział chłopak z trądzikiem i nieprawidłowym zgryzem. Był całkiem schowany za stertą książek, Lukę zobaczył jednak dość, aby na głos wyrazić zdziwienie, dlaczego na Harvard zaczęto przyjmować dzieciaki zaraz po szkole średniej. Oboje z Karen szli wzdłuż rzędu zajętych nisz, aż w końcu rozłożyli notatki na stole w jedynej wolnej. — Więc od czego dziś zaczynamy? — spytała Karen. — Gazety będą chyba najlepsze. Ty weź „Timesa", ja „Glo-be". Muszą mieć mikrofilmy jednego i drugiego. Może później sprawdzimy „Washington Post". To też muszą mieć. Zacznijmy od ostatnich numerów i potem się cofajmy. — Ale czego szukamy? — Pewnie czegoś więcej o tym człowieku — odparł. — Powiązań. Wzorów. Wszystkiego, co może łączyć Fearinga 215 z mafią. Wszystkiego, co może być dla nas wskazówką, jak wykorzystuje urząd wiceprezydenta. Mam to okropne, głupie uczucie, że nie zamierza być wice przez sześć następnych lat kadencji Tabora. — Wygląda na to, że taka cierpliwość naprawdę do niego nie pasuje, co? — Powiedzmy tylko, że nie chciałbym być agentem, który ubezpiecza George'a Tabora na życie. Chodź, spróbujemy poprosić o pomoc bibliotekarzy z księgozbioru podręcznego. Powiedz im, że zbieramy materiały do książki. — Świetnie. — I dorzuciła: — Możemy ją zatytułować Co się stało z małym Nickiem? Po południu mieli już dziesiątki stron notatek i obojgu tak samo pękały z bólu głowy. Siedzieli naprzeciwko siebie w boksie, delektowali się kanapkami z grubo krojoną pastrami, które Karen przyniosła od Elsie, i czekali, aż zacznie działać połknięta aspiryna. — Ty, mała, mów pierwsza — powiedział. — Czy jako pracownica socjalna zdołałaś dopatrzyć się w naszym facecie jakichś odchyleń od normy? — Lukę, zostawmy Nicholasa Fearinga przynajmniej na czas lunchu. Czuję się tak, jakbym przy tym czytniku usmażyła sobie gałki oczne. Przy pierwszej okazji zrezygnuję z prenumeraty „Timesa". Co za dużo, to niezdrowo. Przez następną godzinę rozwodzili się nad zaletami Bostoń-skiego i Metropolitalnego Muzeum Sztuki, nad korzyściami, jakie przynosi wykształcenie przygotowujące do zawodu, i nad najlepszymi filmami, jakie w życiu widzieli (Lukę: Tysiąc clownów, Karen: Annie Hali i Szlachectwo zobowiązuje). Nagle, w trakcie krótkiej dyskusji, poświęconej porównaniu opowiadań Cheevera i Faulknera, Karen umilkła, po czym rzekła z ciepłym uśmiechem: 216 — Dzięki, tego mi było potrzeba. Uśmiechnął się w odpowiedzi, otworzył własną teczkę z notatkami i zaczął przeglądać kartkę po kartce. Zebrane przez niego informacje niewiele wnosiły do tego, co już wiedzieli. Nicholas Fearing był fenomenem... zjawiskiem. Jeśli w ogóle miał w sobie coś niezwykłego, zauważył Lukę, to na pozór całkowity brak wrogów politycznych, a właściwie nawet krytyków w prasie. Zyskał powszechny poklask, „Newsweek" i „Time" zamieściły jego zdjęcia na okładkach z tej racji, że na przestrzeni paru tygodni osobiście zajął się rozstrzygnięciem dwóch trudnych, skomplikowanych sporów pracowniczych. W jednym przypadku, po zakończeniu trzymiesięcznego strajku hutników, Fearing nie spotkał się ze strony pracodawców i pracowników z ani jednym słowem niezadowolenia z ugody, do której doprowadził. Karen też nie udało się znaleźć żadnych oczywistych nieboszczyków w badanych przez nią szafach. Spośród faktów, jakie zebrała, największe wrażenie zrobiła na obojgu liczba wniesionych oskarżeń i surowych wyroków, które zapadły przeciwko szefom zorganizowanych grup przestępczych na żądanie Fearin-ga, ówczesnego prokuratora generalnego. Kilka ważnych figur, nietykalnych w okresie walki Roberta Kennedy'ego ze zorganizowaną przestępczością, odsiadywało długie wyroki, a dwaj spośród ludzi najpotężniejszych, Sammy Gambone z Providence oraz Arthur Krenz, właściciel największego hotelu i kasyna w Las Yegas, widocznie woleli popełnić samobójstwo, niż być oskarżani przez Fearinga. — Niewiele tego, prawda? — podsumowała Karen. — Pozornie tak — odparł. — Ale kiedy mówiłaś, wciąż mi się zdawało, że coś słyszę, choć właściwie nie słuchałem. Rozumiesz? — Chyba... chyba tak. — Pozwól, że dla przykładu opiszę ci, jak większość lekarzy radzi sobie z trudnymi problemami — podjął. — Po pierwsze, 217 zawsze zakładają, że gdzieś jest odpowiedź, wyjaśnienie trudnego przypadku. Potem zbierają wszelkie informacje, które, ich zdaniem, mogą być ważne, i szukają wzorców diagnostycznych. Jeśli nic z tego nie wychodzi, zbierają więcej informacji i cały proces rozumowania zaczynają od nowa, nigdy nie zapominając o podstawowej przesłance, że odpowiedź istnieje. Czasami muszą zmienić pogląd na przyczynę choroby i zamiast w jednym procesie, upatrywać jej w dwóch czy trzech rzeczach, które równocześnie się powikłały. Dobry lekarz, jeśli jest na tyle bystry, aby zbierać właściwe informacje, prędzej czy później znajdzie prawidłową odpowiedź... albo przynajmniej na tyle prawidłową, że pacjent dobrze na tym wyjdzie. — I według ciebie odpowiedź na pytanie o Fearinga jest już w naszych notatkach? — Może nie cała, ale jakaś jest. Klnę się, że przez sekundę prawie ją miałem. — No i co dalej? Więcej informacji? — zapytała Karen, wyczuwając w nim niedostrzeganą przedtem energię i zdecydowanie. Jeśli kiedyś znów zachoruję, pomyślała, chcę, żeby to on się mną opiekował. Bo gdzież są ci wszyscy wielcy lekarze, kiedy ktoś ich najbardziej potrzebuje? — Więcej informacji — przyznał. — Jeszcze dwie, trzy godziny. Musi nastąpić przełom. W pewnym momencie ktoś się zorientuje, dlaczego moja twarz wydaje mu się znajoma. A wtedy, uf, nie będzie już czasu. Po upływie półtorej godziny nastąpił przełom, na który liczyli. Nieoczekiwanym źródłem wiadomości okazała się rubryka towarzyska bostońskiego „Globe" sprzed trzech lat. Lukę prędko przerzucał kartki, koncentrując się na pierwszych stronach i artykułach wstępnych, resztę każdego numeru właściwie ignorując. A tu akurat podszedł do czytnika po powrocie z toalety i spostrzegł twarz Fearinga na dużym grupowym zdjęciu u dołu już przejrzanej strony. — Słyszę, choć właściwie nie słucham, widzę, choć nie 218 patrzę — powiedział na głos, raz i drugi odczytując podpis pod zdjęciem i krótki towarzyszący mu tekst. — Karen, chodź, zobacz. — Krzyknął za głośno. Szybko pochylił się nad czytnikiem, kiedy kilku pilnych studentów zwróciło twarze w jego stronę. — No, niech mnie... — mruknęła. Stała z rękami na ramionach Lukę'a, wpatrzona w czytnik. — Za duży zbieg okoliczności? — O wiele za duży — zgodził się Lukę triumfalnie. — O wiele za duży. — Teraz chichotał, a Karen obejmowała go za szyję i nie spuszczała wzroku z fotografii. Autor artykułu nazwał to polityczną galą dekady, mającą na celu zbiórkę funduszy. Wielki jubel po pięć tysięcy dolarów od osoby w Stonehill, domu przemysłowca Alberta Juliana. Podczas uroczystości sfotografowani zostali kandydat na wiceprezydenta Nicholas Fearing, jego żona Angela, gospodarz Albert Julian i jego syn Carl. — Carl Julian, człowiek, którego kochać może tylko ojciec — zauważył Lukę, przepisując do notesu artykuł, z datą i numerem strony. Następnie rozejrzał się przez ramię w prawo i w lewo, wyjął mikrofilm z czytnika i wsunął do kieszeni. — Panie doktorze. — W głosie Karen zabrzmiało rozczarowanie. — Mogę pogodzić się z tym, że jest pan gwałcicielem i mordercą, ale drobnym złodziejaszkiem? Cóż, matka zawsze mówiła, że nie znam się na ludziach. — Przynajmniej to tylko numer „Globe", a nie czegoś ważnego, w rodzaju „Mechaniki dla wszystkich" — odrzekł i złożył notatki. — Chodź, zabieramy nasze rzeczy i spływamy. — Dokąd idziemy? — zawołała za nim. — Po garść drobnych i do telefonu. Moim zdaniem ktoś o nazwisku Albert Julian niecierpliwie oczekuje pogawędki z nami. — Ależ, Lukę, czy możemy mieć pewność, że ojciec jest w to wszystko zamieszany wraz z Carlem? 219 — Carl to zbir. Wątpię, czy potrafiłby znaleźć wyjście z pokoju, gdyby w nim było więcej drzwi niż jedne. Tu kierowniczą rolę odgrywał ktoś potężny, a sama, ty sama uznałaś za mało prawdopodobne, aby Fearing mógł to robić z Waszyngtonu. Musi to być Albert Julian. Zresztą spójrz — dodał, wyjmując z portfela wizytówkę. — Zabrałem ją naszemu przyjacielowi Jamesowi Spearowi. — Stonehill 549-2477 — przeczytała. — Mój Boże, to dom Juliana. Numer jego telefonu? — Masz wątpliwości? — Chodźmy, kapitanie, znajdę jakąś zaciszną budkę telefoniczną. Czy w razie gdyby była dość zaciszna, moglibyśmy... — Innym razem, szalona kobieto. Innym razem. Albert Julian źle się czuł od śmierci syna. Zaczęły mu dokuczać częste zawroty głowy i przy kilku okazjach dostał w trakcie posiłku na tyle niespodziewanych torsji, że nie zdążył wstać od stołu. Trochę czasu próbował spędzać w ogrodzie, a znacznie więcej niż zwykle w długim na trzy i pół metra basenie z biczami wodnymi. Ale nawet dodanie do jacuzzi dwóch specjalnie zatrudnionych naj śliczniej szych dwudziestoletnich modelek nie łagodziło objawów. W ciągu ostatnich paru lat erekcja przychodziła mu z trudem, teraz nie miewał jej w ogóle. Po raz pierwszy od bardzo dawna wyładował gniew i frustrację na jednej z kobiet, co jego kosztowało kilka tysięcy dolarów, a ją ponaddziesięciogodzinny zabieg chirurgiczny. Wbrew sobie Julian przy kilku okazjach przeklinał Don Nicholasa Ferlazzo i ślubowanie, jakie wraz z innymi głowami Rodzin złożył tej nocy przed prawie dwudziestu laty, kiedy przystąpili do realizacji swoich planów. Obecnie musiał złożyć jedynego syna na ołtarzu La Tartarugi. Zaledwie parę godzin upłynęło od pogrzebu Carla. Julian leżał wyciągnięty na olbrzymim łożu z drewna tekowego, a do 220 połowy opróżniony kieliszek starego koniaku stał na niskim stoliku obok. Julian próbował zasnąć, lecz bezskutecznie. Zaprzątały go barwne, przykre wspomnienia, związane z genezą i ewolucją La Tartarugi. Wreszcie, zmożony alkoholem, w pewnym stopniu ulegając chorobliwej fascynacji, odprężył się, zamknął oczy i pozwolił obrazom przepływać pod powiekami. Właściwie był to poniekąd jego pomysł. Jego i Don Nichola-sa. Jest rok 1957... czerwiec... Rodzinie Juliano się nie układa, interesy źle idą. Zdecydowany wysiłek, zmierzający do wyeliminowania dwóch najbardziej wpływowych konkurencyjnych Rodzin nowoangielskich, doprowadził do daremnego przelewu krwi i wielkiej kompromitacji jego ludzi. Coraz trudniej było o pieniądze i Alberto Juliano wiedział, że jest tylko kwestią czasu, kiedy kula mordercy albo katastrofa finansowa doprowadzi jego osłabione imperium do ruiny. Nicholas Fearing dużo wcześniej poznał zawiłości i niuanse amerykańskiego systemu gospodarczego, prawnego i politycznego i miał je w głębokiej pogardzie. Amerykańską formę sprawowania władzy nazwał „konstytucyjną hipokryzją"; rządzili ludzie umiarkowani, niedouczeni, o wąskich horyzontach, którzy łatwo dawali sobą manipulować temu, kto miał pieniądze, którzy łatwo przegrywali na sali sądowej i podlegali każdej z kilku różnych form kontroli. — Możemy mieć to wszystko, Don Alberto — powiedział. — Cały kraj. Narzędzia mamy tu w głowach i w naszym pragnieniu. Jest nam potrzebna tylko cierpliwość i staranne planowanie. Dalej chwalił swojego ojca, stryja, Juliana i innych za to, że położyli podwaliny, na których teraz można budować. Opowiadał się za tym, żeby Rodziny w całym kraju, zamiast sobie nie ufać czy ledwie się tolerować, zorganizowały się i realizowały wspólne cele. Przeciwnicy tych planów będą usuwani w drodze manipulacji finansowych, nacisków prawnych i tylko w razie konieczności siłą. Na początek Don Alberto zwoła 221 najsilniejsze Rodziny z całego kraju i nakłoni je do współpracy obietnicami niewyobrażalnych jak dotąd bogactw i władzy dla nich, ich dzieci i dzieci ich dzieci. Początek będzie powolny i niepewny. Każdą Rodzinę trzeba będzie stale utwierdzać w przekonaniu, że Don Alberto potrafi zapewnić to, co obiecał, zarówno kontrolę nad związkiem zawodowym, jak nad fabryką czy politykiem. W końcu, dzięki planowaniu i manipulowaniu pod kierunkiem Fearinga, obietnice zostaną spełnione. Zrazu nikt prócz Juliana i jego najbliższych doradców, jak podkreślał Fearing, nie powinien wiedzieć o jego istnieniu, zdolnościach i szybko rosnących wpływach politycznych. Z czasem tylko donowie organizacji uczestniczących dostąpią przywileju i poznają sekret. Cel: stopniowe opanowanie głównych gałęzi przemysłu, obu izb Kongresu i ostatecznie samej prezydentury. Mimo licznych obaw, Juliano, widząc zdecydowanie, jak również inteligencję Fearinga, świadomy też własnej niepewnej sytuacji, wyraził umiarkowane zainteresowanie. Najpierw jednak sam wysunął parę żądań. Fearing spełnił wszystkie i w ciągu roku Don Alberto Juliano, osłabiona głowa słabej Rodziny, przeobraził się w Alberta Juliana, finansistę, poważnego przemysłowca i nadzorcę wszystkich operacji Syndykatu na północnym wschodzie. Zmian dokonywano niepostrzeżenie, po mistrzowsku i nic nie wskazywało, że Fearing macza w tym palce. Początkowo w niektórych trudniejszych sytuacjach trzeba było uciekać się do szantażu, grozić użyciem siły i stosować przemoc. Ale tylko wtedy, kiedy Fearing uznał, że wyczerpały się środki konwencjonalne. Manipulował ludźmi, sytuacjami, nawet całymi systemami gospodarczymi z wprawą arcymistrza, anonimowo grającego listownie w szachy z nowicjuszem. Prawie równo w dwa lata po wstępnych dyskusjach z Fearin-giem Albert Julian zebrał szefów sześciu najpotężniejszych 222 organizacji w kraju. Podczas tego spotkania na ustronnej wyspie Wielki Kajman na Morzu Karaibskim stworzono prawdziwe ramy dla La Tartarugi. Fearing wprawdzie pozostał w Bostonie, ale utrzymywał codzienny kontakt z Julianem. Potrafił kierować przebiegiem posiedzeń, nie zaniedbując przygotowań do objęcia urzędu gubernatora Massachusetts. To Don Alberto zaproponował odpowiednią nazwę dla ich ruchu. Nowy sojusz, zainspirowany przez olbrzymie żółwie morskie, żyjące na tej wyspie, przybrał nazwę La Tartaruga — Żółw. Powolny, lecz nieubłagany. Cierpliwy i w zasadzie niezniszczalny. Sześć miesięcy później, kiedy wszyscy przywódcy organizacji zdążyli się przekonać o geniuszu Juliana, Fearing spotkał się z nimi po raz pierwszy i ostatni, znów na Morzu Karaibskim. Tam wyjaśnił, na czym polega jego zakulisowa rola. Łatwo przekonał donów i śluby La Tartarugi złożono i dosłownie przypieczętowano krwią. — Nic nie może stanąć na drodze do całkowitej realizacji La Tartarugi. Żadne głupie uprzedzenia. Żadne konflikty finansowe. Żadne względy uczuciowe. Żadne więzy krwi. Wszystko należy podporządkować woli większości. Stopniowo wola większości miała się stać wolą Nicholasa Fearinga. Teraz, kiedy zbliżała się najważniejsza godzina La Tartarugi, od Alberta Juliana zażądano złożenia największej ofiary w imię wyższych celów... ofiary z życia jedynego syna... człowieka dość ograniczonego, który popełnił tylko to przestępstwo, że za dużo wiedział, był za mało inteligentny i zupełnie nad sobą nie panował. A o śmierć syna Julian uparcie obwiniał takie nic z przylądka Cod, nazwiskiem Lewis Corey. Julian zada ból i śmierć temu zeru i każdemu z członków jego rodziny. La Tartaruga pomści śmierć Carla. Linia Lewisa Coreya w męczarniach zniknie z powierzchni ziemi. 223 — Mówi Burton, sir. — Trzask interkomu tuż przy głowie wyrwał Juliana z zadumy, z każdą chwilą boleśniejszej. — Tak, co jest? — zapytał, nie starając się ukryć irytacji. — Telefon, sir. Ten ktoś mówi, że nazywa się doktor Lukę Corey i że pan chciałby z nim porozmawiać. — Skąd, na litość boską, wziął mój... mniejsza z tym, Burton. Odbiorę telefon tutaj. — Wstał zesztywniały, powoli podszedł do marmurowej umywalki na wprost łóżka i ochlapał twarz zimną wodą. Następnie dopił koniak i najpierw znów się położył, a dopiero potem podniósł słuchawkę. — Tu Albert Julian. — A tu doktor Lukę Corey. Wie pan, dlaczego dzwonię. — Na dźwięk cichego, opanowanego głosu magnata Lukę poczuł, że częściowo opuszcza go determinacja i agresywność, w jakich się utwierdzał. — Niestety nie, panie Corey. Ale byłbym ciekaw, skąd pan ma mój prywatny numer. — A teraz, Corey, doktorze śmieciu, zobaczymy, czy dorównasz prawdziwemu zawodowcowi, pomyślał Julian. Lukę przez chwilę nie mógł się zdecydować, toteż nie odpowiedział od razu. Obrócił się w ciasnej kabinie telefonicznej i obserwował Karen, buszującą po sklepie jak inni klienci. Akurat wtedy spojrzała na niego i oczy ich się spotkały. Kiwnęła głową, on dość niepewnie wzruszył ramionami, ona odpowiedziała stanowczym uniesieniem kciuka. Takiego właśnie wsparcia potrzebował. — Tu doktor Corey, proszę pana — zaczął z jak największą mocą. — Pora nie jest chyba odpowiednia na gierki. Od tygodnia straszą mnie i prześladują. Zamordowano dwie dobre, niewinne osoby i wiem, że znaczna, jeśli nie cała odpowiedzialność za to spada na pana. Wiem właściwie dużo więcej. Toteż albo będzie pan ze mną szczery, albo zwrócę się z tą informacją do władz. Czy wyrażam się jasno? Albert Julian poczuł, że czerwienieje. Dobre, niewinne osoby, 224 pomyślał. Zamordowałeś mojego jedynego syna, ty bezczelny gnojku. Zamordowałeś mojego syna, a teraz rzucasz te puste pogróżki. Odetchnął głęboko, zanim się odezwał, ale musiał mocno ścisnąć słuchawkę, aby nie wypadła z trzęsącej się ręki. — Może pan zakładać, doktorze Corey, że wiem coś niecoś o sytuacji, w jakiej się pan znajduje. A dlaczego zdecydował się pan zadzwonić do mnie? W rzeczywistości Lukę spodziewał się tylko tego, że uzyska przez telefon potwierdzenie udziału Juliana w przestępstwach. Zachęcony powodzeniem, postanowił trochę nacisnąć i zmienić tekst, który poprzednio omówił z Karen. — Chcę wyjechać, proszę pana. W zamian za milczenie chcę ludzi odpowiedzialnych za morderstwa, popełnione na Connie Evans i Theonie Settles. Chcę gwarancji bezpieczeństwa dla siebie i Karen Samuels. Chcę je mieć w formie listu, potwierdzającego pański udział w całej tej sprawie. List dostanę w zamian za informację, którą mam, a na której panu zależy. Wreszcie chcę pieniędzy... dla ścisłości, pół miliona dolarów. Po otrzymaniu listu, pieniędzy i po bezpiecznym wyjeździe z kraju przyślę panu te materiały. — Tętno Luke'a zdążyło już przekroczyć setkę, ręce zaczęły mu się trząść. — Doktorze Corey. — Julian wyraźnie podniósł głos. — Na pewno zachowuje się pan z dużą brawurą jak na człowieka, który nie może nawet pokazać się w miejscu publicznym, bo grozi mu aresztowanie za dwa zabójstwa. Co takiego mógłby pan mieć, co dla mnie byłoby warte pół miliona dolarów, nie mówiąc już o przyznaniu się do niepopełnionych zbrodni? — To kolejne gierki, proszę pana. Wiem wszystko. Ferlazzo, Fearing, Damian Steele, wszystko. — Lukę nabrał tchu i uznał, że równie dobrze może teraz wyłożyć ostatnią kartę. Nie potrafił przewidzieć, jaki to odniesie skutek. — Co więcej, mam informacje od pańskiego syna, Carla, uzyskane po tym, jak go 225 zahipnotyzowałem. Wystarczające, aby jemu i przypuszczalnie panu narobić wielkich kłopotów. Albert Julian milczał dość długo. Kiedy wreszcie przemówił, potok jego słów, wypowiadanych histerycznym, piskliwym głosem, świadczył, że już nie potrafi ukrywać swoich myśli ani trzymać języka za zębami. — Mój syn Carl nie żyje, ty kanalio. Nie żyje przez ciebie. Nie będę z tobą wchodził w układy, bo chcę twojej śmierci. Zobaczę cię martwym. Nie będę z tobą wchodził w układy, bo nie muszę. Myślisz, że świstek papieru może La Tartarudze pokrzyżować plany? Co zrobisz ze swoim bezcennym papierkiem? Do kogo z nim pójdziesz? Na policję? Jest nasza. Do gazet? Też są nasze. Do polityków? Ha. Nie masz dokąd pójść, Corey. Nie masz dokąd. I wiesz o tym teraz. Zawrę z tobą jedną ugodę i obiecam, że umrzesz mniej straszną śmiercią, jeśli oszczędzisz mi wysiłku i pozwolisz się zlokalizować. To są twoje gierki. Próżne, czcze pogróżki, których w żaden sposób nie możesz wykonać. Prowadź swoje gierki, jak długo masz ochotę. Ale wiedz, że już przegrałeś. Jesteś trup. Nie pogrzebią cię, żeby twoje ciało mogły oskubać ptaki i rozszarpać bezpańskie kundle. Mój jedyny syn zostanie pomszczony. Lukę zaniemówił i niemal w szoku mocno przyciskał słuchawkę do ucha. Słuchał mrożących krew w żyłach jęków, przerywanych piskliwym śmiechem, dopóki w końcu nie rozległ się trzask, a po nim nie zapadła cisza. Przez kilka minut siedział nieruchomo, wpatrzony w słuchawkę, aż wreszcie Karen zrozumiała, że dzieje się coś bardzo złego, i siłą otworzyła drzwi kabiny. — Lukę, co się stało? Nic ci nie jest? — zapytała. — Wydostań mnie stąd — wymamrotał. — Wydostań mnie stąd teraz. Bez słowa pomogła mu wstać i wyprowadziła go ze sklepu w chłód szarego popołudnia. Wlókł się przed siebie, prawą ręką trzymając Karen, pustym wzrokiem wpatrując się w chod- 226 nik. Ostatecznie skręciła na mały, błotnisty plac zabaw i usiadła obok Lukę'a na dwóch kłodach, stanowiących część artystycznie ułożonej spirali do wspinaczek. Trzej czarni chłopcy, którzy bawili się w nadrzewnym forcie, gniewnie popatrzyli na intruzów, po czym przez placyk umknęli na ulicę. Lukę nieomal płakał, kiedy wreszcie zdołał przemówić łamiącym się, ochrypłym głosem. — Wszystko skończone, Karen — powiedział i podparł rękami czoło. — Julian zwariował. Jest gorzej, niż sądziliśmy. Uważa, że zabiłem mu syna. Nie spocznie, dopóki nie zginę. To kompletny wariat. — Lukę, proszę cię, mów wolniej i weź się w garść — błagała. — Zrób parę głębokich wdechów i powiedz mi, co się właściwie stało. Patrzył na nią przez chwilę, po czym znów zaczął mówić, lecz już nie zalewał się łzami, tylko trząsł się od spazmatycznego szlochu i mocno ją obejmował. Zdała sobie sprawę, że po tym prawie ustawicznym bólu, niepewności i rozczarowaniach jest bardzo bliski załamania. — Kocham cię, Lukę — szepnęła, delikatnie gładząc go po włosach. — Cokolwiek się stanie, nic tego nie zmieni. Dopiero po piętnastu minutach na tyle się opanował, że mógł dokładnie opowiedzieć o telefonicznym pojedynku z Albertem Julianem. Słuchała uważnie, a kiedy skończył, cicho gwizdnęła przez zęby. — Ty w to wierzysz, skarbie? — spytała chwilę później. — W co? — odrzekł ponuro. — W to, że kontroluje policję, gazety i polityków, czy też w to, że na jego życzenie ptaki oskubią mnie do kości? Po namyśle zwalniam cię od odpowiedzi na moje pytanie i sam odpowiadam twierdząco. Tak, wierzę we wszystko, co mówi. — Ale jeśli to prawda, dlaczego ci powiedział? Niby co miał na tym zyskać? — Nie zamierzał mi nic mówić, najwyżej coś obiecać, 227 1 żebyśmy wyszli z ukrycia. Potem wspomniałem Carla, a on oszalał. Wrzeszczał do telefonu. Jezu, szkoda, że go nie słyszałaś. — Czy nie przychodzi ci do głowy, czym jest ta La Tartaruga? — zapytała, ścierając ostatnie łzy z jego policzków. — Nie, zapewne tajną nazwą ich tajnej organizacji, całkiem jak w cholernej powieści szpiegowskiej. Jakie to ma znaczenie teraz, kiedy jesteśmy załatwieni? Wie o tym Julian i my wiemy. Nasza jedyna nadzieja to jeszcze raz do niego zadzwonić i próbować dobić z nim targu. — Uważasz to za możliwe? — Tylko dopóki drań nie przywoła ptaków i kundli. — Lukę zadrżał. — Myśli, że zabiłem mu syna. Zapewne kolejny przykład działalności Steele'a. — Lukę, musi być ktoś, do kogo moglibyśmy się zwrócić. Co sądzisz o tym profesorze italianistyki? Powiedział, że udzieliłby pomocy, gdyby mógł. — Karen, spójrz prawdzie w oczy. Julian ma rację. Nikt nie uwierzy ludziom ściganym za dwa zabójstwa. Z chwilą gdy wypuścimy z rąk list i fotografię, nic nam nie zostanie. A komu, u diabła, mielibyśmy je oddać? Wykładowcy z Harvardu? W jaki sposób mogłoby to nam pomóc? Musimy znaleźć kogoś wpływowego, kto przynajmniej może nie należeć do nich. Kogoś, kto pozwoli nam przedstawić sprawę, zanim nas odda w ręce policji. Skąd mamy wiedzieć, do których polityków, dziennikarzy czy policjantów możemy się zwrócić? Jeśli zaryzykujemy i źle wybierzemy, to koniec z nami. Kocham cię. Chcę, żebyśmy żyli. Nie mogę się zmusić do podjęcia takiego ryzyka, kiedy tyle jest do stracenia. Myślę, że najlepszym rozwiązaniem będzie ucieczka. Wstała i zrobiła parę kroków do tyłu, wpatrzona w rząd starych dwupiętrowych domów po jednej stronie placu zabaw. — Dokąd, Lukę? Mając sto dolarów i kradziony samochód, 228 dojedziemy najwyżej do Worcester. Nie, sam mówiłeś: załóż, że jest odpowiedź... — Ale to się odnosiło do problemu medycznego — zaprotestował i sfrustrowany rozłożył ręce. — To co in... Nie dokończył zdania. Krzyknęła podniecona, podbiegła do niego i uklękła na wilgotnej ziemi, opierając mu ręce na kolanach. — Lukę, opowiedz mi o Krajowym Instytucie Zdrowia. — Patrzyła mu pod nogi. — To dość ważne miejsce, prawda? Zmieszanie, wywołane tym wybuchem, trwało zaledwie parę sekund. Nawet się nie pofatygował, aby strząsnąć z kolan jej ręce, kiedy wstawał i piorunował ją wzrokiem. — Oszalałaś, Karen? Nie ma najmniejszej szansy na pomoc mojego ojca. — Dlaczego? — Nie zanosiło się na to, że ustąpi. — Od lat ze sobą nie rozmawiamy. Dla niego umarłem już dawno temu. — Skąd wiesz, Lukę? — Wstała. — To twój ojciec. — Co nie znaczy... — Sam mówiłeś, że zajmuje ważne stanowisko w Waszyngtonie — przerwała. — Tak, ale nie widzę, jakim... — I jest mało prawdopodobne, że mógłby być jednym z ludzi Fearinga, prawda? — Tak, ale... — Nie widzisz, Lukę, że może nam pomóc? Kocha cię. Pomoże. Musisz tylko z nim porozmawiać. Proszę cię, Lukę, zadzwoń do niego. Zrób to teraz. — Jej słowa się zlewały, łzy prawie napływały do oczu z podniecenia. — Posłuchaj, Karen — powiedział cicho i przyciągnął ją do siebie. — Kocham cię ponad wszystko, co znałem dotąd, ale... — Nie! — wrzasnęła i odepchnęła go do tyłu. — Jeśli naprawdę się kogoś kocha, nie ma żadnych „ale". Jeśli naprawdę się kogoś kocha, wykorzystuje się każdą szansę, podejmuje 229 każde ryzyko. Zapomina o dumie i stawia wszystko na jedną kartę! Lukę, to dla mnie. Dla nas. Zadzwoń do niego, na litość boską, zadzwoń do niego. — Łzy spływały po jej twarzy, lecz w oczach błyskała stal i ogień. Przez kolejną minutę wytrzymywał jej spojrzenie, potem zaczął się odwracać, w końcu znów popatrzył jej w oczy. Jeszcze chwilę milczeli, zanim wolno wyciągnął do niej rękę. — Chodź — powiedział. — Lewis T. Corey Trzeci zaraz zadzwoni do Lewisa T. Coreya Drugiego. — Opowiedz mi o pracy swojego ojca — poprosiła, kiedy wracali do drugstore'u. — Czym jest ten cały Instytut Zdrowia? — Możesz mi wierzyć lub nie, ale naprawdę i ja niewiele o nim wiem. NIH... tak nazywa się w skrócie... jest wieżą z kości słoniowej na szczycie wieży z kości słoniowej. Znajduje się w Bethesdzie, tuż pod Waszyngtonem, i jest na tyle duży, że po przerobieniu na osiedle mieszkaniowe rozwiązałby w pewnej mierze problem zagęszczenia w mieście. Stoi tam trzydzieści, czterdzieści budynków, po jednym na każdą dziedzinę wiedzy medycznej, jaką sobie można wyobrazić, i spory szpital, gdzie wypróbowuje się nowe metody leczenia na pacjentach, którym ośrodki medyczne nie mają już nic do zaoferowania. Teren jest piękny, atmosfera publikuj-albo-zgiń straszna, a potencjał intelektualny imponujący. — I twój ojciec jest dyrektorem? — Tak, a w dodatku dość przyzwoitym, o ile zdołałem się zorientować. Pierwszym od z górą stu lat nie wywodzącym się z agencji. Był dziekanem na Harvardzie, wiesz, i z pewnością początkowo napotykał na trudności ze strony urażonej tamtejszej starej gwardii. — Ale ją zawojował tym znanym Coreyowskim wdziękiem, prawda? — zapytała Karen, przeskakując przez szpary w chodniku. 230 — Chyba było to połączeniem odrobiny znanego Coreyow-skiego wdzięku z mnóstwem złośliwych Coreyowskich cięć finansowych. — Oboje się roześmieli. — Czy kręci się koło waszyngtońskich ważniaków? — Jeszcze dwie szpary, dwa skoki. — Niewątpliwie — odparł Lukę. — Mój ojciec to wytrawny polityk. Zawsze nim był. Wcale bym się nie zdziwił, gdybym usłyszał, że w ciągu ostatnich paru tygodni jadł obiad z Taborem bądź z Fearingiem albo z nimi oboma. — A czy się nie zdziwi, jak się dowie, że w rzeczywistości jadł obiad z Nickym Ferlazzo, mordercą wyjątkowym? — Zachichotała. — Myślisz, że mógłbyś go złapać w pracy? — Mam nadzieję, bo nie pamiętam, czy domowy telefon ma zastrzeżony. Tu nigdy nie miał zastrzeżonego. Tak czy owak, nie ma jeszcze piątej. Posłuchaj, Karen. Zamierzam spróbować. Proszę cię, nie obiecuj sobie za wiele. Znam go. — Ufam ci, kochany — powiedziała, kiedy wchodzili do drugstore'u. — Tylko panuj nad sobą, wysłuchaj, co ma ci do powiedzenia, a na pewno wyniknie z tego coś dobrego. Bardzo chciała posłuchać chociaż części rozmowy, więc nakłoniła Lukę'a, aby drzwi kabiny zostawił niedomknięte. Zgodził się dopiero wtedy, kiedy obiecała mu nie przerywać, i wykręcił numer. Karen, oparta o budkę, od niechcenia kartkowała książkę w broszurowym wydaniu, Lukę natomiast* usadowił się wygodnie, bo przewidywał, że będzie go łączyć kilka telefonistek. Nieco zaskoczony i nieprzygotowany, usłyszał głos tylko jednej sekretarki, a zaraz potem zatroskany głos ojca. — To naprawdę ty, Lukę? Jesteś zdrowy i cały? Oboje z matką umieramy z niepokoju. Lukę wciągnął powietrze i odetchnął z ulgą, zanim się odezwał. — Tak, tato, to ja, jestem zdrowy i cały. Przynajmniej na razie. 231 — Mój Boże, Lukę, ależ mieliśmy tydzień. Policja przychodziła do domu kilka razy. Matka trzyma się ostatkiem sił. Gdzie jesteś? — Spokojnie, tato. Powiem ci wszystko. Jestem w Bostonie. Z kobietą, z Karen Samuels. Mamy kłopoty, wielkie kłopoty. — Urwał na chwilę, aby zebrać myśli, lecz ojciec odezwał się natychmiast: — Lukę, musisz pójść na najbliższy komisariat. Detektywi, którzy tu byli, twierdzili, że najpewniej zostaniesz zabity, jeśli nie oddasz się w ręce policji. Idź na najbliższy komisariat, a ja przylecę pierwszym samolotem. Weźmiemy ci najlepszych prawników i udzielimy wszelkiej pomocy. Kochamy cię, Lukę. Chcemy być z tobą w tych trudnych chwilach, niezależnie od tego, co zrobiłeś. — Tato, ja nic nie zrobiłem. — Zdziwiła go irytacja we własnym głosie. — Przypadkowo wpadłem na trop spisku, który zmierza do przejęcia władzy w kraju. Wiem, że to brzmi niewiarygodnie, ale ścigają nas, ponieważ mamy dowody, że do spisku należy Nicholas Fearing. Nie możemy iść na policję, bo i ona jest w to zamieszana... no, niecała, ale... — Uspokój się, Lukę — przerwał mu ojciec. — Wiem, że to dla ciebie ciężka próba, ale musisz się uspokoić i posłuchać. Sądząc po tym, co mówisz, nie jesteś zdrowy. Mam przyjaciół w Bostonie, najlepszych specjalistów w swoich dziedzinach. Mogą ci pomóc, jeśli tylko powiesz mi, gdzie... — Nie potrzebuję żadnego cholernego psychiatry, tato. — Lukę siłą powstrzymywał się od wrzasku. — Nie jestem para-noikiem i nie jestem mordercą. To, co mówię, jest prawdą. — Dobrze, Lukę — odparł ojciec z zawodowym opanowaniem. — Wierzę ci. Więc teraz mi powiedz, gdzie jesteś, a ja sprowadzę ci pomoc, jak tylko... — Nie. Niepotrzebna mi tego rodzaju pomoc. Chcę, aby ktoś wpływowy, sprawujący władzę, a niezamieszany w ten spisek wysłuchał mnie i przeczytał to, co mam. Tato, bynajmniej 232 nie bezpodstawnie sądzę, że prezydentowi Taborowi może zagrażać wielkie niebezpieczeństwo. Na pewno gdybyś porozmawiał z nim albo z którymś z jego doradców, oni... — Lukę, musisz się uspokoić — przerwał mu ojciec, tym razem karcącym, stanowczym tonem. — W chwili obecnej najbezpieczniejszym dla ciebie miejscem jest albo policja, albo szpital. Pójdź albo tu, albo tam i zadzwoń do mnie, a ja zaraz przyjadę. — Nie słuchasz mnie, tato. Do diabła, nigdy mnie nie słuchałeś. Dzwonię do ciebie i proszę o pomoc, a ty masz mi do powiedzenia tylko tyle, żebym się oddał właśnie w ręce tych ludzi, którzy próbują mnie dopaść. Cóż, mniejsza z tym. Dotąd radziłem sobie sam i dalej sobie poradzę. Dzięki, choć nie ma za co. Nie czekając na odpowiedź, odłożył słuchawkę. Ze złością otworzył drzwi kabiny i wyszedł ze sklepu, a Karen . prawie pobiegła za nim. W końcu, kilka przecznic dalej, przystanął i obrócił się do niej. — Widzisz, mówiłem, że nie będzie słuchać. — Może i nie słuchał — odparowała. — Ale, do cholery, Lukę, ty też nie słuchałeś. Nie mogłam uwierzyć własnym . uszom. Czy zdajesz sobie sprawę, że mówiłeś jak paranoik? Choć nie jestem lekarzem, miałam ochotę powiedzieć, że należy zamknąć cię w zakładzie dla twojego własnego dobra. — Ale wszystko, co mówiłem, było prawdą. — Wiem, durniu. Ale skąd, u diabła, ma to wiedzieć twój ojciec, kiedy ciskasz gromy i odkładasz słuchawkę? To przesądza sprawę, skarbie. Od tej pory ty zostajesz podwładnym. — Co to ma znaczyć? — Że ja przejmuję komendę. Albo robimy, co powiem, albo ryzykujemy i idziemy na policję. — Karen, wiesz doskonale, że nie możemy... — A pierwsze, co powiem, to że osobiście zobaczę się z twoim ojcem. 233 * — Co? — zapytał z niedowierzaniem. — Myślisz, że uda ci się wydostać z Bostonu bocznymi drogami? — Tak, ale dlaczego? — Bo masz ruszyć do Waszyngtonu dziś wieczorem. Sam. Sprzeczali się prawie godzinę, zanim Lukę ustąpił, widząc jej stanowczość i zdecydowanie. Nie chciała właściwie niczego zmienić w swoim planie, który opierał się na założeniu, iż zgodnie z oczekiwaniami Juliana i jego ludzi ona i Lukę będą podróżować razem, jak również na fakcie, że nigdzie nie publikowano jej zdjęć. Co najważniejsze, nie wątpiła w możliwość przekonania jego ojca o prawdzie tego, co on tak nieudolnie usiłował powiedzieć. — Pojadę tam następnym autobusem i zobaczę się z nim jutro — oznajmiła. — Ty jedź bocznymi drogami, tylko wieczorem, i postaraj się dotrzeć do Waszyngtonu pojutrze. To będzie sobota. Wybierzemy jakieś miejsce spotkania i jeśli nie zdołam sprowadzić tam twojego ojca, przyjdę sama. Jeśli złapie cię gdzieś policja, po prostu do niego zadzwoń. Przyjedziemy po ciebie oboje. Nawet w nocy NIH musi mieć możliwość skontaktowania się z nim w nagłym wypadku. Z równym zdecydowaniem i uporem przedstawiała mniej istotne szczegóły swojego planu. Lukę miał wziąć oryginał listu, zdjęcie i artykuły. Ona będzie mieć tłumaczenie listu, wszystkie ich notatki i mikrofilm. Spotkają się w gabinecie jego ojca w NIH o ósmej wieczorem w sobotę. Kiedy zaparkowali samochód na Boylston Street, kilka przecznic od dworca autobusowego, Lukę właściwie już wierzył, że jej pomysł może okazać się dobry. Po całodziennej mżawce znowu rozpadał się ulewny deszcz, a oni siedzieli z wilgotnymi oczami, trzymali się za ręce i słuchali krzepiącego bębnienia o dach lincolna. — Cokolwiek się stanie, Karen — powiedział Lukę w końcu — chcę, abyś wiedziała, że... 234 — Hej, wypraszam sobie takie gadanie. — Podniosła palec do ust. — Tylko mnie pocałuj. Będziesz mógł mi powiedzieć wszystko, co zechcesz, jak się spotkamy w Waszyngtonie... powtórzyć to tysiąc razy, jeśli ci przyjdzie ochota. Dobrze? — Dobrze. Całowali się długo i delikatnie, po czym ona otworzyła drzwiczki i wybiegła na deszcz. On patrzył za nią, dopóki jej żółty płaszcz nieprzemakalny nie zniknął za rogiem Arlington Street, a następnie zaczął opracowywać trasę do Bethesdy. Postanowił udać się na południowy zachód, do Connecticut, następnie przeciąć stan Nowy Jork, wjechać w głąb Pensylwanii i dopiero tam skręcić na południe do Marylandu. Po uruchomieniu silnika spojrzał na siedzenie, które dotychczas zajmowała Karen. Rewolwer Carla Juliana był starannie wetknięty między fotele. Wiedziała, że Lukę nie zechce mieć broni, więc postanowiła nawet nie pytać. Podniósł kawałek czarnej śmiercionośnej stali, zważył w dłoni i ostrożnie umieścił w schowku. Przeciąwszy Clarendon Street, wyjechał z miasta w kierunku południowo-zachodnim. s s CZĘŚĆ V Damian Steele nigdy nie lubił kart, a jeśli chodzi o ścisłość, żadnych innych gier. To, że okoliczności zmusiły go do gry w remika z takim dziwolągiem jak Yictor Barker, jedynie potęgowało jego frustrację i zniecierpliwienie. Przegrana blisko stu dolarów do Człekopodobnego zadała niemal śmiertelny cios samokontroli Steele'a. Był późny sobotni ranek, Bnan Mundt zaś wyjechał do Nowego Jorku już przed dwoma dniami. Corey nie dawał nowego znaku życia i po czwartkowym telefonie do Juliana więcej się nie odezwał. Deszcz wciąż lał jak z cebra, a po czterdziestu ośmiu godzinach, spędzonych w pokoju hotelowym z Yictorem, Steele nadal nie był pewny, czy olbrzym zna inne słowa niż „rermk" i „ja daję". Kilka razy mało brakowało, a Damian byłby powiedział Albertowi Julianowi, że ponieważ Carl tak schrzamł robotę, on me czuje się zobowiązany doprowadzić sprawy Coreya do końca. Telefon zadzwonił, kiedy wpatrywał się w pierwszą od godziny dobrą kartę. Na rutynową kontrolę Juliana było za wcześnie, toteż z lekkim dreszczem podniecenia rzucił karty i po pierwszym dzwonku podniósł słuchawkę. Odezwał się Albert Julian. 239 — Damian, Corey wyszedł z ukrycia i w zasadzie go mamy — oznajmił. — Hej, wolnego, proszę mi opowiedzieć, co się stało. Gdzie jest? — W Pensylwanii. Jest w Pensylwanii. Nie wiem, jak się tam, u diabła, dostał, ale nadal jedzie lincolnem. Ma tablice jakiegoś ciołka z Watertown. Musiał je ukraść przed odjazdem. — Sprytne. — Steele lekko skłonił głowę na znak podziwu. — Wcale nie takie sprytne. Pozwól sobie powiedzieć, co się stało. Jest miasteczko Roseburg w środkowej Pensylwanii, ze sto dziesięć kilometrów na północny zachód od Harrisburga. Wygląda na to, że sędzia z trzema policjantami urządził kontrolę radarową i łapał samochody z innych stanów, bo potrzebował pieniędzy na drobne wydatki. Sędzia, jeśli rzeczywiście jest sędzią, to od kilku lat jeden z naszych ludzi. — Niech pan mówi dalej — ponaglał Steele. — No więc dziś wczesnym rankiem gliniarz, który nazywa się Colton, wypatrzył lincolna, jadącego sześćdziesiątką przez jedną z ich nieoznakowanych stref szkolnych, gdzie obowiązuje prędkość trzydziestu kilometrów na godzinę. Polecił kierowcy zjechać na pobocze, poprosił o prawo jazdy i dowód rejestracyjny. Kierowca sięga do schowka i nagle Colton patrzy w lufę spluwy. — Jakiej? — Jakiejś krótkiej. Tak czy owak, Corey każe facetowi się cofnąć, wsiada z nim do wozu patrolowego, wywozi go na drogę gruntową i przykuwa kajdankami do drzewa. Potem wraca wozem patrolowym do lincolna, wyłącza radio, unieruchamia silnik i oddala się jakby nigdy nic. — Histeryczna, śpiewna nuta w głosie Juliana sprawiła, że Steele poczuł się bardzo nieswojo. — Był z dziewczyną? — Nie, sam. — Więc skąd pewność, że to on? 240 — Pozwól mi skończyć, Damian. Colton prawie przez godzinę obejmuje drzewo, zanim zostaje przez kogoś znaleziony. Następnie idzie do telefonu i dzwoni do sędziego, który ma nasze ogłoszenie o nagrodzie, i dzwoni do chłopaków z piątego komisariatu. To Corey, włącznie z siniakami na twarzy. Decydującym argumentem były fałszywe tablice rejestracyjne. — Skąd pan wie, że go mamy? — Opowieść starszego mężczyzny zaczęła Steele'a irytować. — Helikopter, Damian. Załatwiłem policyjny helikopter z Harrisburga. Jakieś piętnaście minut temu wypatrzyli Coreya, jadącego na południe, mniej więcej dziewięćdziesiąt kilometrów od granicy z Mary landem. Jedzie bardzo wolno, zatrzymuje się na terenach zalesionych i w ogóle się nie śpieszy. — Teraz Julian naprawdę się śmiał. — Gdzie jest dziewczyna? — Nie wiem, a bo co? Steele nie zadał sobie trudu, aby odpowiedzieć na pytanie. Kartkował dokumenty, choć zawartość obu teczek znał prawie na pamięć. — Niech pan im każe tropić Coreya, ale go nie zdejmować — powiedział. — Nie zamierzałem tego robić — odparł Julian już z większym opanowaniem. — Co? — Chcę go, Damian. Chcę, żebyście pojechali tam z Vic-torem i dostarczyli go mnie. On mnie skompromitował w oczach innych. Bardzo. Mój odrzutowiec czeka na was na Logan. Lećcie tam i przywieźcie go, najlepiej, ale niekoniecznie żywego. Będzie na was czekać radiowóz, jak tylko wylądujecie. Nasi ludzie postarają się, żeby Corey możliwie najszybciej miał ogon. — Doskonale. — Steele z uczuciem pewnej ulgi stwierdził, że multimilioner mówi głosem bardziej zbliżonym do dawnego. — Niech mi pan odda jedną przysługę, zanim wyruszymy. 241 Corey zmierza chyba do Waszyngtonu. Mieszka tam jego ojciec. Niech pan sprawdzi, co zauważyli ludzie, obserwujący dom ojca. Czy nie było jakiegoś nieoczekiwanego ruchu albo gości? Proszę zadzwonić do mnie, a wtedy wyjedziemy. Mam przeczucie, że dziewczyna już tam jest i czeka na Coreya. „Uda ci się, Corey. Naprawdę się uda", pocieszał się Lukę, jadąc wzdłuż Rockville Pikę na południe, w stronę Krajowego Instytutu Zdrowia. Odległość do zjazdu szacował najwyżej na piętnaście kilometrów. Dziesięć mil do Karen i początku końca tego koszmaru. Popatrzył na czarną skórzaną torbę, która wraz ze swą niewiarygodną zawartością niewinnie spoczywała na siedzeniu obok. Następnie sięgnął do kieszeni kurtki nieprzemakalnej i namacał rewolwer. Po tym, co się zdarzyło w Rose-burgu, uznał, że schowek w niepożądany sposób ogranicza dostęp do broni. Ból w plecach i nogach, nasilający się podczas jazdy, niemal ustąpił pod wpływem podniecenia, wywołanego bliskością Bethesdy. Po raz pierwszy od wielu godzin Lukę mógł chociaż częściowo skoncentrować się na tym, co się dzieje dokoła, bo wciąż pojawiające się obrazy ze snów na jawie przestały być tak żywe jak przedtem. W miarę jak ubywało kilometrów, przed oczami przesuwali mu się Karen, Fearing, domek rodzinny w New Hampshire, Ken Putnam, Evelyn Samuels, szpital wojskowy w Tokio, ojciec i inne rzeczy. Dochodziła siódma wieczorem, ale wydawało się, że jest później, bo lokalnie występowały zamglenia, a na niebie nisko wisiały szare płachty chmur. Lukę z ukłuciem zazdrości popatrzył na dwie roześmiane pary, najwyraźniej jadące do miasta w poszukiwaniu nocnych rozrywek. Karen, moja maleńka, pomyślał, jak tylko się z tego wykaraskamy, porwę cię do miasta na wieczór, który potrwa cały tydzień. Przez ostatnią godzinę czy dwie coraz silniej piekły go oczy. 242 Pod wpływem nagłego impulsu skręcił w wysadzaną drzewami boczną ulicę, zaparkował i przejrzał się w lusterku. Jego zdaniem, podpuchnięte, mocno przekrwione oczy znakomicie pasowały do dwudniowego ciemnego zarostu. W ciągu czterdziestu ośmiu godzin, jakie upłynęły od wyjazdu z Bostonu, spał trochę lekkim snem w samochodzie albo okolicznych lasach, gdyż drzemki uważał za bezpieczniejsze niż zatrzymanie się w motelu. Problem jedzenia też rozwiązywał rozsądnie, kupując posiłki z automatów na stacjach benzynowych. — Więc od jak dawna jest pan w tym opłakanym stanie? — zapytał swego odbicia. Ponieważ nie udzieliło odpowiedzi, z westchnieniem zawrócił na podjeździe i znowu skierował się na szosę. Przez kilka nerwowych godzin po zajściu z roseburskim policjantem większą uwagę zwracał na lusterko niż na drogę przed sobą. Stopniowo, w miarę jak posuwał się w głąb Marylandu, słabła jego czujność, a miejsce napięcia zajmowała euforia, podsycana zmęczeniem. Gdyby w tej chwili popatrzył w lusterko, zobaczyłby czarnego cadiłlaca z kierowcą tak olbrzymim, że jego bezwłosa głowa zdawała się zasłaniać więcej niż pół szyby. Yictor Barker przeklął się za niedbalstwo, wskutek którego tak blisko podjechał do Coreya. Zdjął nogę z gazu i wpuścił dwa samochody między siebie a lincolna. Potem z sąsiedniego siedzenia podniósł radiowy aparat nadawczo-odbiorczy. — Nadal go mam. Ta sama droga i kierunek — powiedział. — Jesteśmy zaledwie o parę kilometrów od miejsca pracy jego starego. Widocznie tam jedzie. Podaj Steele'owi nasze namiary i miejsce przeznaczenia. Powiedz mu, że dopadnę typa, jak będę wiedział, że ma dokumenty. Podam moją pozycję, kiedy go zwinę. Kierując się w stronę wysokiej, szerokiej sylwetki Centrum Klinicznego, Lukę wjechał na teren NIH od zachodu. Jakieś dziesięć lat wcześniej spędził tu jeden dzień u przyjaciół 243 l i pamiętał, że w holu jest informacja, w której zamierzał spytać o drogę do budynku administracji. Na słabo oświetlonym parkingu za szpitalem zobaczył niespełna dziesięć samochodów. Zaparkował i stał przy lincolnie, rozprostowując ręce i nogi, kiedy cadillac zatrzymał się o kilka miejsc dalej. Lukę nie zauważył Yictora Barkera, dopóki ten nie wysiadł z samochodu i wolno ruszył w jego stronę. Na sobie miał ciemny trencz, w ręce coś na kształt laski, choć właściwie nie utykał, tylko drobił i kolebał się jak kaczka. Łysą czaszkę nakrył rozbrajająco śmieszną kraciastą czapką, a wolną ręką machał do Lukę'a. — Młody człowieku, och, młody człowieku — zawołał cichym, piskliwym głosem, jak się wydało Luke'owi, wyraźnie sepleniąc. — Mógłby pan pomóc staremu kalece? — Przykro mi, proszę pana, ale sam jestem tu gościem. — Barker wciąż się zbliżał i dopiero kiedy odległość zmalała do niespełna trzech kroków, Lukę zdał sobie sprawę z jego naprawdę imponujących rozmiarów. Odruchowo ścisnął mocniej czarną skórzaną torbę, równocześnie zaś zrobił niepewny krok do tyłu. Te środki ostrożności podjął jednak o wiele za późno. Dla odwrócenia jego uwagi Barker upuścił laskę. Jeszcze nie ucichł odgłos uderzenia o płyty chodnika, a już olbrzym dwoma długimi, szybkimi krokami zagrodził Lukę'owi drogę. Zanim spadła na niego łapa wielka jak młot dwuręczny, Lukę kątem oka dostrzegł ruch i machinalnie zrobił unik. Mimo to oberwał w głowę, tuż za uchem, chociaż cios wymierzony był w skroń. Lukę kilka stóp przeleciał w powietrzu, po czym runął na szorstki asfalt. W głowie nie zdążyło mu się rozjaśnić na tyle, aby mógł pokierować swoimi ruchami, tymczasem zaś Człeko-podobny dopadł go, złapał za gardło i podniósł tak wysoko, że Lukę tylko czubkami palców dotykał ziemi. Później powoli, równo, niemal cierpliwie, potężne dłonie zaczęły się zwierać. Po paru sekundach Lukę przestał odczuwać ból i strach, ogarnięty mglistym uczuciem, że pływa. Różowa twarz bestii, 244 oddalona zaledwie o parę centymetrów, wykrzywiała się w groteskowym uśmiechu. Wreszcie nawet ona zaczęła się zamazywać. Jakby z odległości kilku kilometrów Lukę dosłyszał dziwny, ostry dźwięk... wystrzał z gaźnika? Odgłos petardy? Niemal w tej samej chwili imadło przestało się zaciskać na jego szyi i jak lalka upadł na ziemię. Człekopodobny cofnął się o dwa kroki i wciąż z uśmiechem patrzył na przód swojego płaszcza. W pewnym momencie spadła mu czapka i Lukę odrętwiały wpatrywał się w potężną, lśniącą głowę. Dopiero po upływie kilku sekund, zauważywszy rewolwer w swojej prawej ręce, zaczął odtwarzać przebieg wypadków. Tymczasem Barker znów na niego ruszył. Za drugim razem wystrzał był o wiele głośniejszy, ale jakby na olbrzyma nie podziałał. Lukę strzelał jeszcze trzykrotnie, zatrzymując Człeko-podobnego albo zmuszając go do cofnięcia się o krok. Po piątym strzale zobaczył pośrodku czoła małą, ciemną dziurkę, która ukazała się nagle, tylko o ułamek sekundy wcześniej niż strużka krwi, spływająca głęboką bruzdą. Barker wyglądał na nieco oszołomionego, lecz wciąż stał w odległości niespełna półtora metra, wielki i ciemny jak góra na tle szarego wieczornego nieba. Lukę pociągnął za spust kolejne dwa razy, lecz odpowiedziały mu tylko bezsilne trzaski z pustych komór. Niezdarnie spróbował się podnieść. Zanim jednak to zrobił, ręce znów zacisnęły mu się na szyi, miażdżyły nadwerężone mięśnie, dusiły osłabioną chrząstkę. Powróciło uczucie, że pływa, i tym razem zamieniło się w szarą mgłę, potem w ciemność. Obudził go dotkliwy ból i głód powietrza. Tylko kiedy trzymał głowę pod dziwnym kątem, szyja mniej pulsowała, a do płuc dostawała się wystarczająca ilość powietrza. Yictor Barker leżał nieruchomo na czarnym chodniku tuż obok, nie-widzącymi oczkami wpatrzony w niebo, z małą kałużą już krzepnącej krwi w jednym z nich. 245 W rzeczywistości to drugi strzał, i tylko ten drugi okazał się zabójczy. Zadraśnięcie aorty piersiowej, która nie wytrzymała i w końcu eksplodowała pod zwiększonym naporem krwi, kiedy przypuścił ostateczny atak. Z bolesną powolnością Lukę dźwignął się niepewnie i podniósł upuszczoną torbę. Zatoczył pełne koło, lecz na parkingu nie dostrzegł żadnego innego znaku życia. Potem, nie patrząc więcej na człowieka, którego przed chwilą zabił, pokuśtykał do Centrum Klinicznego. Niebieskowłosa kobieta w informacji spojrzała na niego ze strachem i obrzydzeniem, w końcu jednak przestała go przekonywać, że budynek administracji jest zamknięty, i udzieliła wskazówek. Szyję i krtań miał tak obrzmiałe, iż mówił ledwie dosłyszalnym szeptem. Mimo to musiał pohamować nagłą chęć powiedzenia ciekawskiej starszej pani: „Wszystko w porządku, dyrektor jest moim ojcem". Jej wskazówki były równie dobre, jak maniery kiepskie, i już po paru minutach Lukę wchodził granitowymi schodami do dość staroświeckiego budynku administracji. Z zewnątrz nie zauważył, aby paliło się w pomieszczeniach innych niż dobrze oświetlony frontowy hol. Ku jego zdziwieniu drzwi były otwarte, co pozwalało mieć nadzieję, że Karen z ojcem już się zjawili. W kącie, przy nieproporcjonalnie małym biurku, siedział strażnik w mundurze, schowany za sportową kolumną „Washington Post". — Przepraszam — szepnął Lukę. — Mam się tu spotkać z doktorem Lewisem Coreyem. Czy już przyszedł? — Nie mogę panu pomóc — z wyraźnym południowym akcentem odparł strażnik, zerkając znad gazety. Chociaż między nią a czapką od munduru Lukę mógł zobaczyć tylko jego oczy, zaświtała mu niemiła myśl, że już gdzieś te oczy widział. Zbliżył się na tyle, aby popatrzeć nad gazetą, i ledwie stłumił okrzyk, kiedy ujrzał całą twarz mężczyzny. Mimo starannie 246 podkręconych wąsów strażnik wyglądał wręcz groteskowo. Był opuchnięty, blady, o cerze niemal żółtej. Ciemnobrązowy odcień jego zębów przyprawiał o mdłości. Jeszcze większe wrażenie robiła zaogniona blizna, krętą linią biegnąca spod prawego oka, obok kącika ust do środka brody. Mniejsza, choć równie barwna blizna przecinała lewy policzek i znikała pod czubkiem wąsów. Z ust sterczało grube cygaro, kolorem niemal idealnie dobrane do zębów, a nad nim kłębił się gryzący dym. Bardzo niechętnie spotkałbym się z kotem, który mu to zrobił, pomyślał Lukę i uśmiechnął się w duchu. — Doktor Corey — wychrypiał. — Przyszedłem tu na spotkanie z doktorem Lewisem Coreyem. — Nie tutaj — padła odpowiedź. — Cóż, zaczekam w jego gabinecie. — Zamknięty. — Strażnik pokręcił głową i wrócił do przerwanej lektury. — Niech mi pan tylko powie, gdzie jest jego gabinet, to tam zaczekam. — Teraz Lukę ledwie mówił i odczuwał coraz większą irytację i złość, bo podejrzewał, że krtań może się całkiem zapaść. — Po schodach, korytarzem na prawo. Dobrze się pan czuje? Lukę odwrócił się bez słowa i krótkimi schodami ruszył na górę. W połowie korytarza zobaczył gołe nogi, wystające zza drzwi. Z dreszczem przerażenia możliwie najszybciej pokuśtykał w stronę nieruchomej postaci. Oparty o drzwi gabinetu jego ojca siedział niemłody mężczyzna. Był martwy, rozebrany do bielizny, srebrne włosy miał pozlepiane zakrzepłą krwią. Paradoksalnie pogodna twarz pstrzyła się kapkami krwi. Ze strzaskanego tyłu czaszki sterczały ostre ułamki kości. Luke'a zemdliło, kiedy się cofał i zawracał w stronę schodów. Oddalony od niego o jakieś dwanaście, piętnaście metrów stał strażnik z uśmiechem na twarzy. Znikły wąsy, cygaro i blizny. Czapka leżała na podłodze u jego stóp, a gęste, faliste blond włosy nawet z tej odległości wyglądały na starannie uczesane. 247 Obiema rękami mocno trzymał na wysokości pasa ciężki rewolwer z długą lufą, wycelowany w Lukę'a. Lukę bezwiednie wymówił nazwisko Steele'a, lecz przez opuchnięte, niewrażliwe struny głosowe tylko z sykiem wydostało się powietrze. — Do tej pory moi ludzie zdążyli już schwytać twojego ojca i dziewczynę, Corey. Jest po wszystkim — spokojnym głosem zawołał Steele, ani na krok się nie zbliżając. — Z łaski swojej trzymaj obie ręce tak, żebym je mógł widzieć, i wolno idź w tę stronę, a ja przejrzę zawartość twojej torby. Lukę prawie bez obracania głowy popatrzył najpierw na martwego strażnika, potem w drugi koniec korytarza, gdzie czerwone światło nad wyjściem jarzyło się w odległości niespełna ośmiu metrów. Zrobił ruch raczej instynktownie niż planowo, w równej mierze powodowany strachem o Karen, co myślą o własnej ucieczce. Obróciwszy się nagle, dał nurka w cień pod ścianą, a następnie poderwał się na nogi, kiedy w głębi korytarza rozległ się wystrzał i tynk odprysnął przy jego twarzy. Ledwie zrobił trzy chwiejne kroki w stronę wyjścia, huknął drugi wystrzał, po którym niemal natychmiast nieokreślony ból przeszył jego lewą nogę. Lukę obrócił się o prawie sto osiemdziesiąt stopni, zanim walnął w ścianę i runął na podłogę. Leżał na wznak, z zamkniętymi oczami, resztki energii zużywając na wciąganie powietrza. Oberwał tuż powyżej lewego kolana, lecz jego umysł nie potrafił już zlokalizować bólu. W rezultacie czuł się tak, jakby całą dolną połowę ciała przypalano mu gorącymi węglami. Steele podszedł korytarzem wolno, prawie od niechcenia, czerpiąc ogromną przyjemność z tego, co rozpościerało się przed jego oczami. Lukę leżał nieruchomo, oddech miał płytki, nogawkę spodni już czerwoną od krwi. Starając się nie dotknąć swojej ofiary, Steele podniósł czarną skórzaną torbę i zbadał 248 jej zawartość. Z zadowoleniem pokiwał głową, bo najpierw znalazł list, potem fotografię. — Niezły był z pana przeciwnik, doktorze Corey — powiedział, patrząc na kałużę krwi, która coraz szerzej rozlewała się na płytach podłogi. — W ostatnich dniach nauczyłem się podziwiać pańską zaradność. Według mnie z kim innym naprawdę mógłby pan wygrać. Lukę szklistymi oczami popatrzył w górę. Wzrok miał coraz bardziej zamglony i w cieniu ledwie widział twarz Steele'a, Myślał wyłącznie o Karen. Chciał błagać o jej życie, skoro już mieli ten obrzydliwy list i zdjęcie. Chciał okłamać Steele'a, powiedzieć, że w ręce trzyma tylko duplikaty. Ale nie mógł już wydać żadnego dźwięku. — Nic pan nawet nie usłyszy, doktorze Corey, obiecuję — powiedział Steele, powoli wprowadzając rewolwer w jego pole widzenia. Lukę przygryzł dolną wargę i jak zahipnotyzowany wpatrywał się w otwór lufy. To, co nastąpiło, było mieszaniną odgłosów i ruchu. Najpierw okrzyki, potem znikający mu z oczu rewolwer, później strzały. Trzy? Cztery? I w końcu głuchy łoskot, gdy wysoka postać wyprostowała się i runęła obok niego na podłogę. Kroki, głosy, raptem nowe twarze. Dwóch mężczyzn, młodych mężczyzn, z wyciągniętą bronią pochylających się nad nim. Dalsze kroki i jeszcze jedna twarz, znajoma. Głos ojca dotarł jakby z długiego tunelu: — Słyszysz mnie, Lukę? Żyjesz? O mój Boże. Wezwijcie karetkę! Prędko! Szara mgła rozwiała się na chwilę, potem zgęstniała, niemal przesłoniła zatroskaną twarz. Nagły dotyk ręki na ramieniu i inna twarz. Z wielkim wysiłkiem Lukę zamrugał, spróbował patrzeć w jeden punkt. Najpierw siwe włosy, potem znajome oczy i orli nos, wreszcie rozpoznanie. Prezydent George Tabor. — Teraz nic ci nie grozi, synu — powiedział. — Jest tu pomoc. — Raptem twarz także zaczęła się rozpływać, a na jej 249 miejscu pojawił się kojący blask, który jakby emanował z sylwetki prezydenta. Lukę wolno zamknął oczy i wreszcie pogrążył się w coraz gęstszej ciemności. Pustkę wypełnił raczej jej zapach niż dotyk. Z twarzą o kilka centymetrów oddaloną od jego twarzy, z policzkami lśniącymi od łez delikatnie głaskała go po czole. — Karen — zdołał wymówić. Karen zmusiła się do uśmiechu i przytknęła mu wargi do ucha. Mrok podpełzł z powrotem, nabrał intensywności, kiedy głosy odpłynęły dalej. — Skończyło się, Lukę. Wszystko jest skończone. — To były ostatnie słowa, jakie usłyszał. EPILOG 2 czerwca 1978 Margaret, Karen, posłuchajcie. Stało się, jak zapowiedział Tabor. — Lewis Corey Senior siedział w swoim mocno wytartym skórzanym fotelu i czytał niedzielną „Post". Poranne słońce wlewało się przez wykuszowe okno do wyłożonego ciemną boazerią pokoju, napełniając go ciepłem i życiem, których zwykle mu brakowało. — Poczekaj chwilę, Lewis — zawołała jego żona. — Kawa już się prawie zaparzyła. Przyjdziemy za minutę. Karen, kochanie, weź ciasteczka i połóż je na tej tacy. Znając mojego męża, wiem, że jeśli za parę minut nie będzie miał audytorium, okropnie podskoczy mu ciśnienie! — Wyobrażam sobie — odparła Karen ze śmiechem. W długim jasnoniebieskim szlafroku i w puszystych żółtych rannych pantoflach cicho kręciła się po kuchni, wnosząc do niej własny rodzaj słońca. — Bułeczki są gotowe. Chodźmy posłuchać ostatnich wiadomości. Dwuosobowa damska procesja ruszyła do gabinetu, podała kawę z ciasteczkami, po czym zajęła wygodne punkty obserwacyjne na grubym dywanie. Chociaż Corey każde nowe wydarzenie traktował jak coś niezwykłego, Karen i Margaret przywykły do niemal codziennych prasówek i cieszyły się nieskrywanym entuzjazmem, z jakim odczytywał wiadomości. 253 Na moment oderwał wzrok od gazety, aby się upewnić, że słuchaczki są na miejscu. Potem, bez żadnego wstępu, zaczął czytać, starannie unikając redaktorskiej intonacji czy komentarza. — „Fearing ogłasza swoją dymisję. Wiceprezydent nie przyznaje się do wykroczeń, lecz ustępuje w interesie partii i jedności narodowej. Pod coraz silniejszym naciskiem kongresowej komisji finansów, badającej jego ewentualne nadużycia, wiceprezydent Ni-cholas Fearing ogłosił dziś swoją dymisję. Podczas konferencji prasowej w Waszyngtonie, stojąc w towarzystwie żony i córek, Fearing nazwał dochodzenie Kongresu »połowaniem na czarownice* i utrzymywał, że nie popełnił żadnego wykroczenia. Z niedawnych dochodzeń wynika, że mogły być nieścisłości w zeznaniach podatkowych wiceprezydenta z trzech lat poprzedzających jego wybór, a po Kapitelu krążą plotki o licznych oskarżeniach, wniesionych przeciw człowiekowi, którego większość obserwatorów uważała za pewnego następcę prezydenta Tabora. Prezydent konsekwentnie odmawiał komentowania sytuacji, lecz na dziś zaplanował wystąpienie w telewizji krajowej o siódmej wieczorem. Zapewne wtedy przyjmie z żalem dymisję wiceprezydenta i przedstawi plany wyboru następcy". Corey przejrzał artykuł do końca, uznał, że nie zawiera dalszych nowych informacji, i uroczyście odłożył gazetę. — Zacny stary Nick — powiedziała Karen. — Odwaliłeś kawał porządnej roboty i naprawdę będzie nam ciebie brakowało! Jak pan myśli, doktorze Corey, co się stanie potem? — Nie wiem, Karen — odrzekł, nabijając fajkę Sherłocka Holmesa specjalną mieszanką tytoniu. — Jak na ironię przyczyną jego upadku są te same manipulacje finansowe, za pomocą których tak skutecznie niszczył innych. Słyszałem, że George chce wydalić Fearinga z kraju za rok 254 albo wcześniej, jeśli uzna, że zidentyfikowano już większość członków La Tartarugi — podjął. — Fearing skończy zapewne, pisząc książkę na pokładzie swojego jachtu u wybrzeży własnej wyspy na Morzu Egejskim. — Lepsze to od własnego kraju w Ameryce Północnej — stwierdziła Karen. — Szkoda, że Albert Julian tego nie doczekał i nie wziął w tym udziału. Z prawdziwą przyjemnością czytałabym o jego procesie w gazetach. — Tacy mężczyźni rzadko stają przed sądem, Karen — powiedziała Margaret Corey. — Choć zazwyczaj to bystry prawnik wybawia ich z opresji, a nie flakonik tabletek nasennych. — Nigdy cię o to nie pytałem, Karen — odezwał się Corey — ale jestem ciekaw, co zamierzałaś zrobić, gdybym nie chciał się ? tobą zobaczyć albo gdyby moje plany wędkarskie doszły do skutku i gdybym w dniu twojego przyjazdu był na rybach? — Co zrobilibyśmy wszyscy, gdyby pan nie dał się przekonać, nie zadzwonił do prezydenta Tabora i nie wezwał paru ludzi z jego ochrony? Bylibyśmy już pewnie głównym daniem na jednym z obiadów Fearinga w Białym Domu. — O co chodzi z obiadem? Nie jadłem jeszcze śniadania. Wszyscy troje jak na komendę zwrócili się w stronę drzwi, w których stał Lukę, wsparty na kulach. Gips na jego lewej nodze pokryty był rysunkami i podpisami, między innymi tylu najwybitniejszych w kraju polityków, że łowcy autografów skręcaliby się z zazdrości. — Lukę, wiesz, że nie powinieneś jeszcze spacerować bez pomocy — upomniała go matka. — Nic mi nie jest — odparł Lukę z irytacją. — Mimo to — dorzuciła, ściskając go, Karen — uważam, że dla odmiany powinieneś słuchać zaleceń lekarza. Nie chcę, abyś pod pretekstem choroby wykręcił się od udziału w ceremonii. — Jakiej ceremonii? x — Ślubnej, głuptasie. — Czyjej? — Odpowiem na to pytanie — rzekła Karen—jak tylko się oświadczysz. — Uważasz, że dasz sobie z nią radę, Lukę? — zapytał jego ojciec. — Cierpliwości i zrozumienia, tato — powiedział Lukę. _ Najpierw okaż jej trochę cierpliwości, potem trochę zrozumienia, a w końcu jej ustąp. To właściwy klucz.