Jadwiga Jasny-Mazurek Opowiadania z trzeciego piętra Niby wstęp — Mamo, czy kiedy byłaś mała, żył wtedy Napoleon? - zapytałam moją mamę któregoś dnia. — Tak. A w wolnych chwilach, między jedną bitwą a drugą, kolebał mnie w kołysce. Robił to zawsze jedną ręką, bo drugą miał zatkniętą za bluzę wspaniałego munduru. — A którą ręką cię kolebał? — Tego nie pamiętam, ale możesz sprawdzić. Przyjrzyj się portretowi Jego Cesarskiej Mości. Tą ręką mnie kolebał, która nie jest zatknięta. — Żartujesz, prawda? 5 - A ty nie? — spytała moja mama. I z nią tak jest zawsze. Gdyby inna dziewczyna zapytała swoją mamę, czy kiedy była mała, żył Napoleon - byłby to na pewno początek długiego wywodu, dlaczego absolutnie nie mogło tak być. A może nawet ta inna mama wpadłaby w złość, że jej córka uważa ją za aż tak starą. Albo jeszcze ta inna mama kazałaby swojej córce przeczytać o Napoleonie wszystko, co się tylko da. I wszystko to nie byłoby najweselsze. A u nas w domu jest zupełnie inaczej. O czym śpiewają stonogi - Od dzisiaj przez cały tydzień będziemy się bawić w traperów — powiedziała mama przy śniadaniu. - Nie będę chodził do szkoły?! - ucieszył się mój brat. - Traperzy przez całe życie wędrują, więc i my będziemy chodzić wszędzie tam, gdzie trzeba. - Czyżby zepsuł się samochód? - zaniepokoił się tata. - To też może się zdarzyć - powiedziała mama. Nie wytrzymałam i zapytałam: - Co się stało? - Ja już wszystko rozumiem - powiedział szybko tata. - Mamie rozeszły się pieniądze i czekają nas ciężkie czasy. Będziemy sami zdobywać pożywienie, narażając przy tym swoje życie. - Tato, my dwaj będziemy polować! Na dzikie zwierzęta! I codziennie wyprawimy się do lasu - zapalił się mój brat. 6 Mama pokiwała głową. - Proponuję wam wspaniałą zabawę na cały tydzień, a wy podejrzewacie mnie o najgorsze. Wtedy ja zapytałam najgrzeczniej, jak potrafiłam: - Powiedz, mamo, dlaczego będziemy się bawić w traperów? Czy nie lepiej w Indian albo w chowanego? - Może być w Indian. Z zabawą w chowanego nasze najbliższe życie nie będzie miało nic wspólnego, a jeśli już - to nie my będziemy się chowali - powiedziała tajemniczo mama. -A kto będzie się chował? - mój brat był dociekliwy. - Nie kto, a co. Powiem krótko: przez najbliższy tydzień nie będzie ciepłej wody - oznajmiła mama, a my jęknęliśmy straszliwie. Bardzo nie lubimy nie mieć w kranie ciepłej wody i na wieść o tym nieszczęściu odechciało się nam wszystkiego, a szczególnie takich zabaw. - Nie chcę być traperem ani Indianinem! Chcę mieć ciepłą wodę - protestował mój brat. - Co ci szkodzi — mruknął tata. — Traper nigdy się nie myje. Mama spojrzała i na tatę, i na mojego brata. Zrozumiałam, że to ja muszę uratować sytuację. Powiedziałam więc: - Biedni są traperzy, skoro mają do mycia tylko zimną wodę. — A wieczorem, po kolacji, próbowałam namówić mamę, żeby jednak nagrzać sobie wody do mycia. - Zrobimy próbę — zaproponowała mama. — Jeśli uda nam się umyć obie nogi w zimnej wodzie, uznamy, że ciepła jest nam niepotrzebna. 7 - Dobrze. Ale zacznijmy od jednej - upierałam się. Kiedy wkładałam lewą nogę do miski pełnej zimnej wody, mama zaczęła śpiewać piosenkę: - Jedna noga, druga noga, trzecia noga... - Co ty tam nucisz, mamo? - To jest piosenka stonogi. Czyżbym ci nigdy nie opowiadała, że stonogi przy myciu nóg śpiewają sobie właśnie tę piosenkę?! - Nigdy mi tego nie mówiłaś - powiedziałam, zanurzając drugą nogę w zimnej wodzie. - To jasne. Śpiewają ją po to, by nie pominąć przy myciu żadnej nogi. A to może się łatwo zdarzyć, kiedy ma się sto nóg, czyż nie? -Nie, mamo. One śpiewają tę piosenkę dlatego, że myją nogi w zimnej wodzie. - Możliwe. Nigdy dotąd nie przyszło mi to do głowy — powiedziała bardzo poważnie mama, podając mi ręcznik. Diabełek Mama zawsze robi generalne porządki w najmniej oczekiwanych porach. Ni stąd, ni zowąd postanawia przekopać całą szafę i zaprowadzić w niej zupełnie nowy system, który ma pozwolić każdemu z nas w jednej chwili znaleźć to, co chce. Przez cały następny tydzień każdy z nas zamęcza mamę pytaniami: - Co się stało z ręcznikami, zawsze leżały po lewej stronie? - Gdzie są moje skarpetki? - Czy zamiast koszuli mam włożyć piżamę? 8 - Zginął mój zielony sweterek, czy nie wiesz, gdzie jest? Potem w szafie robi się taki bałagan, jaki był, wszyscy wszystko znajdują bez pytania i tak jest do następnych porządków. To samo dzieje się w szafkach kuchennych, w szufladach, na półkach z książkami i w ogóle wszę- ' dzie. Kilka dni temu, kiedy mama sprzątała pawlacz nad drzwiami w pokoju, usłyszałam nagle dziwny, znajomy głos. - Co ty tam robisz? Chodź, pobawimy się. No chodź! Pobiegłam do pokoju. Mama uśmiechała się, a na ręce miała pacynkę, naciągniętą jak rękawiczkę. - Diabełek! — ucieszyłam się. - Bawisz się ze mną czy nie?! - zapytał Diabełek. - No pewnie! — zawołałam i zaczęłam zachowywać się tak jak wtedy, kiedy miałam trzy albo cztery lata. — Schowaj się — namawiał mnie Diabełek. — Będę cię szukał. Liczę do dziesięciu wspak. — Po diabelsku, prawda? — Dziesięć, dziewięć, osiem, siedem, sześć, pięć, cztery, trzy, dwa, jeden! Szukam! — zawołał Diabełek i zaczął mnie szukać po swojemu. Przewracał krzesła, rozrzucał poduszki, ściągał obrus. — Gdzie jest serek?! — zawołał nagle dzikim głosem. — Muszę go zjeść! Muszę go zjeść natychmiast! Wyszłam ze swojej kryjówki, jak wtedy, kiedy miałam trzy albo cztery lata, a Diabełek zabierał się do mojego twarożku. Nie lubiłam nigdy białego sera i dopiero teraz uprzytomniłam sobie, że zjadałam go tylko dlatego, że Diabełek chciał mi go wykraść. — No, gdzie jest twarożek?! — złościł się Diabełek na ręce mojej mamy, wygrażając mi obiema łapami. — Chodź tu bliżej, Diabełku, powiem ci coś na ucho — poprosiłam. Przystawił swoje ucho jak mógł najbliżej i aż łapy zacierał z ciekawości, co też usłyszy. A ja wyszeptałam cichutko: — Postrasz mnie, że zjesz szpinak albo zieloną sałatę, albo cykorię... i nie daj się już schować na pawlaczu. Pies w domu Któregoś dnia mój brat zapragnął mieć psa. I to koniecznie wilczura, czyli — jak mówi mój tata — owczarka alzackiego. Mama od razu się nie zgodziła. — Będę w ciągłym niebezpieczeństwie, czując na sobie bezustannie jego złowrogie spojrzenie. A poza tym taki 10 pies jest za duży. Już to widzę - mówiła - jak daję mu kość, pozwalam mu ją gryźć w kuchni, a on kładzie się z tą kością i cała kuchnia wypełnia się jego cielskiem. Nie mogłabym nic ugotować. Nie! Stanowczo się sprzeciwiam! Nie mogę przecież narażać całej naszej rodziny na śmierć głodową tylko dlatego, że jakiś pies gryzie kość w kuchni — zakończyła swój wywód i wyszła gotować obiad. Mój brat, widząc, że sam nic nie wskóra, pozwolił mi mieć tego psa, którego jeszcze nie mieliśmy, na spółkę z nim. — Jak się razem uprzemy, to pozwolą nam mieć psa — powiedział. Następnego dnia do psiej spółki przyłączył się tata. — Czy on nie może gryźć tej kości w przedpokoju albo na balkonie? — zapytał. — No właśnie! — wykrzyknęliśmy jednocześnie, ja i mój brat. — Może ją gryźć, gdzie zechce, byle to nie był wilczur czy inny pies w tym rodzaju — odpowiedziała mama. To już było coś. Teraz wiedzieliśmy, że w naszym domu będzie pies. — Czy chcesz, aby nasz pies był malutki, powiedzmy, taki jak kot? — zapytał mój brat. — Tego by jeszcze brakowało — oburzyła się mama. — Pies powinien być psi. — Jak to: psi? — nie rozumiałam, co to znaczy. — Chyba każdy pies jest psi. — Skądże! - odrzekła mama. - Kiedy stałam się uczennicą pierwszej klasy, mój tata podarował mi psa. — Tobie to było dobrze — wyrwało się mojemu bratu. 11 — Był to mały kundelek — mówiła dalej mama. — Wprawdzie potem podrósł, ale tylko troszkę. Zawsze był niewielki. I pewnie dlatego traktowałam go nie jak psa, ale jak lalkę. Ubierałam w sukienki i kapelusze. Zmuszałam do chodzenia na dwóch łapach. Uczyłam mówić. Myłam mu zęby i uszy. Znosił to wszystko bardzo dzielnie. Ale teraz myślę, że byłam dla niego niedobra i gdyby był większy, to nie pozwoliłby robić z siebie kukły. Gdyby był większy, byłby bardziej psi. - A może on lubił być lalką? — pomyślałam głośno. - Na pewno nie lubił! - oświadczył mój brat. -1 z tego wniosek, że nasz pies powinien być duży, najlepiej wilczur — dodał. - Znowu zaczynasz! - krzyknęła mama. — Już raz mówiłam, że nie czułabym się bezpiecznie z taką bestią w domu, no i to złowrogie spojrzenie. Okropne! Tyle jest innych dużych, wspaniałych psów. Wiem nawet, gdzie taki jeden jest do kupienia. Teraz jest malutki, ale wyrośnie na ogromnego, kudłatego teriera. Macie pojęcie, jaki będzie piękny?! Popatrzyliśmy na siebie, chcąc sprawdzić, czy na pewno usłyszeliśmy to, co usłyszeliśmy. Okazało się, że na pewno. Jeszcze tego samego dnia mieliśmy w domu cudowne szczenię. To była ona. Beżowobrązowa, z grubymi łapami, podciętym ogonkiem i cudownym wesołym spojrzeniem. Sikała to tu, to tam i nikogo to nie złościło, taka była piękna. - Słyszałam kiedyś mądre zdanie - powiedziała mama. - Rasa psa ma znaczenie tylko w pierwszej chwili. - Nie zamieniłbym go, to znaczy jej, na żadnego innego psa - stwierdził mój brat z przekonaniem. Wycieczka do dziury Były to zupełnie inne wakacje niż zwykle. Pakowaliśmy się w deszczu, wyjeżdżaliśmy w deszcz, a nad jeziorem też padało. - Jutro musi być pogoda — oświadczyła stanowczo mama. I wyobraźcie sobie... Pod wieczór deszczowe chmury popłynęły za las, a w nocy oglądaliśmy gwiazdy. Tata, jak zwykle, zabrał ze sobą lunetę i atlas nieba. Bardzo lubię wiedzieć, jak która gwiazda czy planeta ma na imię. Ale jeszcze ciekawsze są gwiazdozbiory: tajemnicze, kropkowane rysunki na niebie. Dopóki nie potrafiłam ich nazwać, nie wiedziałam nawet, że istnieją. Nie rozróżniałam ich wśród tylu gwiazd. To tak jakby chodzić po mieście i nie wiedzieć, że są w nim parki, place, ulice... i że mają swoje nazwy. A moim zdaniem niebo jest ciekawsze od miasta. Jest jak bajka, kiedy widzi się na nim Oriona, Perseusza, Koronę Północy... I jeszcze ciągle się zmienia. Co innego widać na niebie zimą, co innego w lecie. 13 Patrzyliśmy zachłannie na niebo, żeby oswoić się z gwiazdozbiorami, które mieliśmy obserwować co wieczór, co noc, przez całe wakacje. Mój brat specjalizował się w obserwowaniu satelitów. Ja też lubiłam je oglądać. Wyglądały jak gwiazdy, tyle tylko, że wędrujące. Pojawiały się i znikały. Długo nie mogłam uwierzyć, że pochodzą z Ziemi, że zbudowali je ludzie. — I gdzie jest ta pogoda, którą zapowiedziałaś wczoraj? — zapytał z samego rana tata, nadsłuchując bębnienia deszczu o namiot. — Drobna pomyłka. Piękna pogoda jest teraz nad morzem. My na razie będziemy się cieszyć deszczem — odpowiedziała beztrosko mama. I poszliśmy na grzyby. Było ich mnóstwo. Uwielbiam zbierać grzyby, zwłaszcza kiedy są. Wtedy wstępuje we mnie duch konkurencji. Nie wiem dlaczego, ale muszę być najlepsza — zawsze chcę nazbierać najwięcej. — To jest mój rejon! — wrzeszczę na całe gardło, nie dopuszczając nikogo do miejsca, które sobie upatrzyłam. Potem pysznię się przed wszystkimi, że znalazłam najwięcej grzybów, a kiedy zdarzy mi się, że jest ich mniej - mówię, że moje są za to bez robaków, bo złe wyrzucałam od razu. Ale najbardziej leśne wędrówki lubi nasz pies. Już na samo „las" uśmiecha się. A w lesie?... Buszuje, nurkuje w chaszcze, tarza się po mchu, czołga w paprociach, kopie dziury pod drzewami... węszy, tropi, goni... tylko od czasu do czasu wyziera z gęstwiny i sprawdza, gdzie jesteśmy. Z psem zbieranie grzybów jest jeszcze przyjemniejsze. Po kilku dniach deszczu, a nocach pogodnych mieliśmy już wszystkie ubrania mokre albo wilgotne, wszys- 14 tkie książki przywiezione ze sobą przeczytane, słoiki wypełnione marynowanymi grzybami, baterie w radiu zupełnie wyczerpane. Nie wiedzieliśmy, co ze sobą robić, a i w niebo też już nam się patrzeć nie chciało. — Nic tu po nas — zdenerwował się tata. — Zwijamy się i wracamy. Lubię deszcz, ale za oknem. Dosyć mam tego czekania na pogodę. — Kto jeszcze się poddaje? — zapytała mama. — Nie wiedziałem, że to moknięcie jest walką — powiedział tata z kpiną w głosie. — Wszystko jedno, czym jest, a czym nie jest. Nie należy opuszczać tego wspaniałego miejsca, które chwilowo jest trochę mokre i zachmurzone. — A masz jakiś inny pomysł? — zapytał tata. — Właśnie chciałam wam zaproponować wycieczkę do miasta. — Do tej dziury, pełnej moknących wczasowiczów? — Do tej dziury — potwierdziła mama. — Co wy na to? — tata zwrócił się do nas, do mnie i do mojego brata. — Możemy pojechać do dziury — zgodziliśmy się jednocześnie. — Wiedziałam, że mogę na was liczyć! — ucieszyła się mama. W dziurze było nam wspaniale. Kupiliśmy sobie kilka takich książek, których nadaremnie szukaliśmy w naszym mieście. Zaopatrzyliśmy się w baterie do radia, słodycze i inne wspaniałości. Zjedliśmy obiad przy stole — to niby zwyczajne, a jednak bardzo cieszy po kilku dniach jadania na pieńku. Popatrzyliśmy na ludzi, którzy się śpieszą... i kiedy wróciliśmy na naszą po- 15 lane nad jeziorem, wydała nam się taka cicha, piękna i przytulna. — Słońce! Słońce! Uszczypnijcie mnie! — zawołała mama, bo właśnie słońce niemrawo wyjrzało zza chmur. — Wygraliście — tata pogodził się z myślą o spędzeniu reszty wakacji nad jeziorem. Początek dnia Tylko mama i pies lubią wcześnie rano wstawać. Mama wprawdzie wypiera się tego, twierdzi, że gdyby mogła, to wylegiwałaby się całymi dniami. Ja jednak myślę, że mówi tak tylko po to, żeby nam nie było przykro — bo my jesteśmy strasznie źli na to ranne wstawanie. Chociaż ja ostatnio nawet polubiłam pobudki. Otwieram jedno oko i widzę, że mama się gimnastykuje. Zamykam oko i niby śpię. Wiem, że za chwilę mama podejdzie do mojego łóżka i zapyta: — Czym będziesz dzisiaj? Leżę cichutko i obmyślam odpowiedź. — Czym dzisiaj będziesz? — pyta mama. — Zającem — odpowiadam. — Szkoda. Pies przed chwilą oświadczył mi, że tylko z tobą pójdzie na pierwszy spacer. Jak będziesz zającem, to cię pogoni. Wiesz, jaki on jest. — Przed nim będę udawała, że jestem sobą. — Mam nadzieję, że w to uwierzy — mówi mama i wychodzi do kuchni. Robi dla mnie i dla psa śniadanie, a ja się myję, ubieram, ścielę łóżko... - Nie lubię sałaty! - protestuję przy śniadaniu. 16 - Przede mną nie udawaj, że jesteś sobą. Wiem, żeś zając. A zające przepadają za sałatą. Zjedz dwa listki, resztę dostaniesz na obiad — mówi mama, a ja zjadam śniadanie z rzodkiewkami i sałatą. Potem wychodzę z psem i spacerując planuję, że jutro rano powiem mamie, że jestem małpką. Ciekawe, czy dostanę banany na śniadanie. Ale następnego dnia, kiedy już wiadomo, że jestem małpką, a na śniadanie jest: jajko, mleko, bułka oraz oczywiście rzodkiewki i sałata... mama mówi: — Czyżbyś nie wiedziała, że małpy jedzą wszystko? A wiesz dlaczego? Z ciekawości. One się niewiarygodnie wszystkim interesują. — Słyszałam, że są też bardzo złośliwe — odpowiadam. -1 mogą na złość nie zjeść sałaty. — To zupełnie niemożliwe. Każda małpa jada sałatę ze względu na jej kolor. One przepadają za zielenią. Mieszkają, jak wiesz, w koronach drzew. I znowu zjadam sałatę, której nie cierpię. A spacerując, jak co rano, z psem, obiecuję sobie, że jutro nie będę żadnym zwierzątkiem — będę klownem. — Świetnie! — cieszy się mama, kiedy jej to rano przy budzeniu oznajmiam. — Wreszcie będziesz się gimnastykować, klown musi być bardzo zwinny. — Przede wszystkim jako klown ubiorę się bardzo śmiesznie i pomaluję twarz — planuję głośno. — Oczywiście — mama na to. — Ale dopiero przed występem. I pomyśl o żartach, którymi zabawisz nas dziś wieczorem. Myślę o żartach jedząc śniadanie, obmyślam swój popis klowna spacerując z psem. Po spacerze biorę drugie śniadanie i biegnę do szkoły. Na dużej przerwie czeka mnie niespodzianka. Wyjmuję śniadanie, oprócz bułki jest jajko, a na nim napis: „rozbij je po blefusku". — Co to znaczy rozbić jajko po blefusku? — pytam wszystkich. Nikt nie wie. Po powrocie do domu (wracam zawsze pierwsza i czeka na mnie tylko pies) znajduję na stole książkę „Podróże Guliwera", obok leży kartka od mamy: „Jeśli jeszcze nie wiesz, jak rozbić jajko po blefusku, przeczytaj tę książkę. Przedtem jednak odgrzej zupę i zjedz ją, a potem wyprowadź psa na spacer. Mama". Wyprowadziłam psa, zjadłam odgrzaną uprzednio zupę i zabrałam się do czytania. No i doczytałam się. „Za dawnych czasów, jak wszyscy pamiętają, był zwyczaj obierania jajek na miękko od grubszego końca. Niestety, dziadek miłościwie panującego cesarza, gdy był jeszcze dzieckiem i jadł pewnego razu śniadanie, skaleczył 18 sobie palec przy obieraniu jajka z grubszej strony. Wówczas jego ojciec wydał surowe zarządzenie, aby odtąd wszyscy obierali jajka od cieńszego końca. Lud był bardzo oburzony tą ustawą i dzisiaj nasze dzieci uczą się na lekcjach historii o sześciu wojnach domowych, które z tego powodu wybuchły w kraju. Jeden cesarz utracił w tych wojnach życie, a drugi koronę. Do naszych sporów krajowych mieszali się zawsze królowie Blefusku, pomagali buntownikom na wszystkie sposoby i przyjęli u siebie wielu zbiegów lilipuckich. Co najmniej jedenaście tysięcy ludzi wolało umrzeć w obronie Grubych Końców, niż poddać się nowemu prawu i obierać jajka od końca cieńszego. (...) Królowie Blefusku oskarżali nas często, iż nie stosujemy się do przykazań, które dał nam Wielki Prorok Lugstrog i które wszyscy nasi księża powtarzają nieustannie we wszystkich kościołach. Ale Wielki Prorok pisze w Świętej Księdze takie słowa: »Wszyscy pobożni ludzie mają zaczynać obieranie jaj od końca wygodniejszego«. Moim zdaniem wcale z tego nie wynika, że gruby koniec jest wygodniejszy, jak chcą Królowie Blefusku".* Odtąd rozbijam jajka po blefusku, a potem je zjadam — po swojemu. Bajki W naszym domu zawsze był zwyczaj bajkowania przed spaniem. Były bajki czytane, były z płyt... Ja najbardziej lubiłam te opowiadane, zmyślane na poczeka- * Jonathan Swift „Podróże Guliwera" w opracowaniu Jacka Bocheńskiego i Mariana Brandysa, NK, Warszawa 1981. 19 niu, do których i ja mogłam czasem coś dorzucić, wymyślić. Aż wreszcie doszło do tego, że to ja opowiadałam mojej mamie bajkę na dobranoc. — Mamo, umówmy się, że dzisiaj jestem bardzo mała i ty mi opowiesz bajkę — powiedziałam któregoś wieczoru. — A jaki teraz mamy miesiąc? — zapytała mama ni stąd, ni zowąd. — Maj. Tylko nie mów mi, że w maju nie mogę być malutka. — Nie powiem. Pomyślałam sobie tylko, że w maju powinno się opowiadać bajki o owcach. — Dlaczego właśnie o owcach? — Bo gdy ty sobie tu leżysz, a ja siedzę obok ciebie, owce pasą się na halach. Trawa jest teraz soczysta i świeża, jest jej wszędzie pełno, nie muszą jej szukać; a ile w niej kwiatów... — Dobrze. Opowiedz mi o owcach — zgodziłam się. — „Bee, bee, bee"... — rozlegało się od rana na Hali Niskiej — zaczęła swoją bajkę mama. — Słychać też było muzykę dzwoneczków przywiązanych do szyi co dwunastej owcy. Słońce świeciło radośnie. Spore wełniane stado pasło się grzecznie, pysk przy pysku, a wielki, kudłaty, biały pies łaził niby leniwie dookoła, pilnując, żeby stado było stadem. Stary baca pykał fajkę i patrzył przed siebie. Wydawało się, że nie obchodzi go nic z tego, co dzieje się dookoła: ani owce, ani pies, ani dźwięczące dzwoneczki... a jednak było zupełnie inaczej. Baca, patrząc hen, na turnie i wierchy, słuchał tego: bee, bee, bee. „Cosik mi się widzi — powiedział w pewnej chwili sam 20 do siebie, a może do psa. — Widzi mi się, że trza nom iść dalej". „Już najwyższy czas" — odezwała się czarna owca półgębkiem. Bo jak ci wiadomo, w każdym stadzie jest choćby jedna czarna owca. „Ty nie pyskuj!" — upomniał ją baca. „Już się nawet odezwać nie można?" — szukała dalej zaczepki. „Ano, nie można. I ma być cicho" — powiedział baca. Czarna owca coś tam jeszcze mruczała, skubiąc trawę, ale baca już nie zwracał na nią uwagi. Zaczął się zbierać do drogi. Pies od razu zrozumiał, o co chodzi. Obiegł stado kilka razy dookoła, a potem usiadł i czekał na rozkazy bacy. „Hań, piesku, no ruszaj!" — w końcu padła komenda. I ruszyli. Wełniane stado posłusznie wędrowało tam, dokąd zaganiał je pies. Baca szedł przodem. Szli, szli, aż dotarli do bardzo dziwnego miejsca. Był to wąwóz, a może przesmyk — wąskie przejście między górami prowadzące na jeszcze bardziej zieloną łąkę. Przesmyk był tak wąski, że mieściła się w nim tylko jedna owca, i to z trudem. Początkowo nie bardzo chciały się przeciskać, żadna nie chciała iść pierwsza... ale w końcu poszły kolejno, jedna za drugą: biała, biała, biała... — A czarna? — zapytałam mamę. — Jeszcze nie. Ona była gdzieś w środku stada. Sto owiec przed nią i tyle samo za nią stało w kolejce, żeby się przecisnąć. A może mniej. Spróbuj je policzyć. — To będzie strasznie długo trwało — zauważyłam. — Tak. Aż zaśniesz. 22 — Już wiem. To z tej bajki wziął się zwyczaj liczenia baranów przed snem, żeby szybciej zasnąć. To strasznie nudne — marudziłam. — Ale skuteczne. One się przeciskają przez przesmyk, a ty sobie leżysz i liczysz. Jedna, druga, trzecia, czwarta, piąta... Doliczyłam do sześćdziesięciu, mama zasnęła przy pięćdziesiątej drugiej owcy. Podarunki — Jakie święta są lepsze, Wielkanoc czy Gwiazdka? — zadałam pytanie, na które sama nigdy nie potrafiłam odpowiedzieć. — To zależy — mama, widać, nie była zdecydowana. — Od czego? — Od pory roku. Myślę, że w zimie lepsza jest Gwiazdka, a na wiosnę — Wielkanoc. — Tak też mi się zdawało — powiedziałam i poszłam do swojego pokoju, aby dokończyć prezent dla babci. Bo była w naszej rodzinie niepisana umowa, że na wszelkie domowe święta, jak Imieniny, Urodziny, Gwiazdka, Wielkanoc, dorośli, czyli mama, tata i dziadkowie, prezenty kupują, zaś dzieci, czyli ja i mój brat, robią je same. — Tobie to dobrze — mówiłam mamie przed każdą uroczystością, na którą przygotowywałam prezenty całymi popołudniami i wieczorami. — Tobie to dobrze. Idziesz do sklepu, kupujesz, co chcesz, i już masz prezent. A ja głowię się, wymyślam, potem zbieram materiały, z których można zrobić to, co wymyśliłam. I robię, 23 robię, robię... aha, i jeszcze pakuję to, co sama zrobiłam. A ty, mamo, kupujesz prezent już opakowany. Też bym tak chciała. Mama popatrzyła na mnie uważnie i powiedziała: — I tak też będzie. Kiedy już dorośniesz, będziesz pra-. cować, zarabiać, też pójdziesz do sklepu i kupisz prezenty. To będzie wspaniałe! Wyobraź sobie — wchodzisz do sklepu i widzisz: cukierki, mąka, sól, cukier, czekolady, dżemy, sery... — Mamo! Przecież nie kupujesz prezentów w sklepie spożywczym — oburzyłam się. — Nie? Rzeczywiście — roześmiała się mama i mówiła dalej: — Wchodzę więc sobie do sklepu odzieżowego, patrzę... a tam spodnie, bluzki, koszule, krawaty... — Krawaty dla taty! I już masz prezent! — zawołałam. — Nigdy nie kupuję krawatów, bo się na tym nie znam. W tym sklepie kupuję najwyżej coś dla ciebie albo dla babci. Potem długo proszę sprzedawczynię, żeby zechciała zapakować mi to ładnie z osobna. Idę dalej, prosto do księgarni... — W księgarni kupujesz prezent dla mnie! — domyślam się. — I dla ciebie, i dla synka, i dla taty, i dla babci, i dla dziadka. Obładowana książkami idę dalej z przekonaniem, że koniecznie muszę kupić coś jeszcze. Wchodzę do sklepu muzycznego... — A w nim kupujesz prezent dla mojego brata i dla taty — przypominam sobie. — Tak. Wychodzę ze sklepu. W jednej ręce trzymam prezenty odzieżowe, w drugiej książki, w trzeciej płyty i nuty, czwartą ręką ocieram pot z czoła... 24 — A co robisz piątą i szóstą ręką, mój ty chrząszczy-ku? — pytam mamę. — To proste. Przeliczam pieniądze, które mi jeszcze zostały. — I ile ich masz? — Szkoda liczyć, i tak nie wystarczy mi na to wszystko, co chciałabym dla was kupić - odpowiada mama. — Wracasz do domu, prawda? — Tak, i to jak najkrótszą drogą, cały czas rozmyślając, jak tu wejść do mieszkania niezauważenie. Skradam się cichcem po schodach, piątą ręką otwieram drzwi... — A szóstą oganiasz się przed psem, który wita się z tobą, jak zwykle, bardzo wylewnie, przewracając cię razem z wszystkimi pakunkami już w progu... — No właśnie. Mówiłam, że ten pies jest za duży, ale nikt mnie nie chciał słuchać. — Mamusiu, a co chciałabyś dostać ode mnie na Święta? — zapytałam. — Czapkę niewidkę, córeczko. Może być zielona z czarnym. Zrobisz taką dla mnie? Wakacje Nasze wakacje były zawsze niespodzianką. Nigdy moi rodzice nie planowali ich zbyt dokładnie. Po prostu kiedy nadchodziła pora wakacji, siadaliśmy wszyscy nad mapą Polski, zamykaliśmy oczy i każdy z nas kładł palec na mapie, gdzie popadnie. A ponieważ wszyscy lubiliśmy jeziora, wybieraliśmy spod palców takie miejsca, które były najbliżej nich. Któregoś roku mój 25 palec, zupełnie zresztą przypadkowo, wskazał jezioro o bardzo pięknej nazwie - Wilczkowo. Zachwyciliśmy się tą nazwą. - Wyruszamy pojutrze - oznajmił tata. - Dlaczego dopiero pojutrze? Nie mogę tak długo czekać. Jestem bardzo ciekawa, jak to Wilczkowo wygląda. Nigdy tam nie byłam. Jedziemy jutro - mama była niecierpliwa. Od razu zaczęliśmy przygotowania. Tata razem z moim bratem na środku pokoju sprawdzali materace, czy nie są dziurawe, czy śledzie są w komplecie, czy linki nie pozrywane oraz czy lampa i latarki świecą jak należy. Ja i mama zajęłyśmy się kuchnią. Zrobiłyśmy zakupy: cukier, sól, mąka, ryż, makaron, mleko w proszku, miód, dżemy, żółty ser... Do wieczora smażyłyśmy mięso, wkładałyśmy je do słoików i to były nasze konserwy. Dom pachniał jak przed najwspanialszą ucztą. Rano specjalista od pakowania, czyli tata, włożył wszystko do naszego maleńkiego samochodu tak zmyślnie, że było w nim jeszcze miejsce i dla psa. Samochodzik zdawał się być dumny z tego, że wiezie tyle rzeczy, i wyglądał tak, jakby chciał nam powiedzieć: „Wiem, że wymagacie ode mnie za wiele, ale nie martwcie się". I spełnił nasze oczekiwania. Byliśmy już bardzo blisko jeziora Wilczkowo, tak przynajmniej wynikało z mapy. Tata siedział za kierownicą, a mama pilot — obok. — Zaraz będzie skrzyżowanie, skręcisz w prawo — komenderowała. — Zgadza się. Jest skrzyżowanie. Skręcam na Fis-taszki — informował tata. — Takiej miejscowości nie ma. Jedź dalej. — Może się pomyliłaś? Sprawdź jeszcze raz — tata nie dowierzał. — A wiesz, że masz rację — przyznała mama ze spokojem. — Cały czas patrzę na zupełnie inny fragment mapy. Zawracamy. — Co?! — krzyknął tata, który zawsze jest zdenerwowany za kierownicą. — Jest tak, jak myślałeś. Pomyliłam się. 27 I kiedy tata zaczął przymierzać się do zawracania, mama powiedziała: — Na żartach się już nie znasz czy co? Jedź dalej tak, jak mówię, i nie podważaj słuszności moich komend. Uważaj, za zakrętem będzie skrzyżowanie, wjedź w drogę na Żółtodziób. — Tak jest! Skręciliśmy. Po chwili asfaltowa droga zmieniła się w kocie łby, dalej była żwirówka, a w końcu zaczął się las. To, czym teraz jechaliśmy, trudno byłoby nazwać drogą. Były tam wyboje, mnóstwo kałuż, które wypełniały spore wyrwy w ziemi. Żadnych drogowskazów, choć droga miała mnóstwo odgałęzień i krzyżówek. I wtedy tata ustalił nasze położenie względem słońca. — Kierując się na północny zachód, wyjedziemy prosto na jezioro — oświadczył dumnie. Trwało to jednak dosyć długo i chociaż rodzice przez cały czas dowcipkowali z naszej sytuacji, wyczuwałam coś w rodzaju grozy, a może to był tylko niepokój o to, że zabłądzimy. Po prostu bałam się, że już nigdy nie wyjedziemy z tego lasu. Tylko pies miał coraz weselszą minę, ale on tak bardzo lubi las, że obojętne mu było, czy znamy drogę, czy nie. Pogrążona w strachu, nawet nie zauważyłam, że przez las prześwituje coś migotliwego i niebieskiego. — Nareszcie! — zawołała mama. — Niezupełnie. Musimy znaleźć polanę — tata trzeźwo ocenił sytuację. — Dlaczego nigdy nie rozbijemy namiotu w lesie? — zapytał mój brat. - Rzeczywiście! Że też nam to nigdy nie przyszło do 28 głowy — zdziwiła się mama. — Rozbijemy namiot w lesie! Nie trzeba będzie nosić drzewa na ognisko, po prostu codziennie podpalimy jedno z tych obok namiotu. Pod koniec wakacji zrobi się z naszego obozowiska coś w rodzaju polany, żeby nie powiedzieć — pogorzeliska. — Coś ty! - oburzył się mój brat. - Ognisko w lesie?! — A jak? Czy możesz sobie wyobrazić wieczory pod namiotem bez ogniska? — mama nie ustępowała. Nikt nie potrafił wyobrazić sobie wieczoru pod namiotem bez ogniska. A tymczasem samochodzik posuwał się powolutku wzdłuż jeziora i za chwilę zobaczyliśmy to, na co każde z nas tak czekało. Polana! Była niewielka, za to jezioro... rozciągało się hen. To było to! Wybiegliśmy z samochodu i każdy zajął się czym innym. Rodzice zastanawiali się, w którym miejscu ustawić namiot. Mój brat sprawdzał, czy jezioro jest głębokie zaraz przy brzegu, czy dopiero trochę dalej. Ja pobiegłam do lasu, żeby zobaczyć, czy rosną już grzyby. Tylko pies nie mógł się zdecydować, czy woli się kąpać, czy węszyć po lesie, biegał więc od wody do lasu i z powrotem najszybciej jak potrafił. — Zbiórka! — zawołała mama. - Chłopcy rozkładają namiot, dziewczyny kuchnię, pies niech nie przeszkadza! - rozkazała i wzięliśmy się wszyscy do pracy. — Wam to teraz dobrze — zaczęła opowiadać mama. — Kiedy ja byłam w waszym wieku, nawet nie wiedziałam, że istnieją namioty, a moi rodzice nigdy nie wyjeżdżali na urlop... Ustawcie tak namiot, żeby z kuchni był widok na jezioro. 29 — Będzie wiało - ostrzegł tata. — To ustawcie tak, żeby nam nie wiało i żebym gotując mogła patrzeć na jezioro. O czym to ja mówiłam? Aha! Że moi rodzice nie wyjeżdżali na urlop. Mama zajmowała się domem i lato spędzała, robiąc zapasy na zimę. Wekowała kompoty, smażyła konfitury, robiła marynaty... Zaś mój tata w czasie urlopu robił to, na co nie miał czasu przez cały rok. Budował altanę w ogródku, przekopywał grządki i tam, gdzie zwykle rosły buraczki, nagle pojawiał się klomb z cyniami; sadził żywopłot, strzygł żywopłot... — Sól, cukier, herbatę i kawę ustaw przy butli z gazem, muszę je mieć stale pod ręką — powiedziała mama do mnie. — A wy pompujcie materace i w ogóle przygotujcie wszystko do spania. Zaraz spadnie rosa - pogoniła tatę i brata, którzy po ustawieniu namiotu zasiedli do słuchania opowieści. — To ty, mamo, nigdzie nie wyjeżdżałaś na wakacje? — zapytałam. — Wyjeżdżałam razem z bratem na kolonie, a z rodzicami jeździliśmy wyłącznie do babci, do wujków i cioć. Czasem było to niezwykle ciekawe, bo ciotki i wujkowie też mieli dzieci. Podczas gdy nasi rodzice siedzieli przy stole, rozmawiali, jedli i rozmawiali i rozmawiali i jedli... my wyczynialiśmy najdziksze swawole. — Na przykład co? Co robiliście? — zapytał mój brat, który zawsze chciał wszystko wiedzieć bardzo dokładnie. — Bądź cierpliwy. Śpiwory rozłóż na materacach i przygotuj przybory do mycia — rozkazała mama i opowiadała dalej: 30 - Najbardziej lubiłam jeździć do mojego wujka kolejarza. Miał dwóch synów, którzy ciągle bili się ze sobą o to, że jeden na drugiego mówił: „Ty ciapcio ciapcio-wata!". Ale nie dlatego lubiłam ich odwiedzać. Wujek mieszkał tuż przy starej parowozowni. Otóż w tej parowozowni stało kilka starych lokomotyw. Stały tam sobie zapomniane, wygasłe i dostępne naszym zabawom. — Jak można się bawić lokomotywą, która nie jeździ? — zdziwił się mój brat. — Ja bym się bawiła w maszynistę — powiedziałam. — Myśmy bawili się po prostu w chowanego — wyznała mama. — W lokomotywie?! W chowanego?! — brat roześmiał się zdziwiony. — Uhm... zabawa była pasjonująca. Kryliśmy się w kotłach, w kominie, w węglarkach, w zbiornikach na wodę, w paleniskach... do dziś pamiętam budowę parowozu. — Ja bym się tam inaczej bawił. Jeszcze nie wiem jak, ale inaczej — przechwalał się mój brat. — A ja wymyśliłam dla ciebie zabawę, na teraz — powiedziała mama. — Niestety, też w chowanego. — Teraz?! Jestem głodny — zaprotestował. — Właśnie. Kolacja gotowa, ale nie zjemy jej, dopóki nie znajdziesz pieńków. Na pewno gdzieś tu są — zapewniła go. — Ale gdzie one są? — Poszukaj. Potrzebne są cztery małe i jeden duży. — Czyja też mogę się bawić, już wszystko zrobiłam? — zapytałam. — Właściwie to wszyscy możemy się pobawić w chowanego — zgodziła się mama. 31 I zaczęło się. Przeszukaliśmy krzaki wokół polany, miejsce obok miejsca. — Znalazłem! — zawołał tata i wyniósł z krzaków ławę z deski na dwóch pieńkach. — Nie mogę go ruszyć. Pomocy! — wzywałam innych, bo znalazłam ogromny pień, który mógł nam służyć jako stół. I tak po chwili mieliśmy komplet „mebli". Wygodnie jak w domu zasiedliśmy do kolacji. Było nawet miejsce dla leśniczego, gdyby przypadkiem do nas zawitał. Główna rola — Mamo, mamo! Nasza klasa robi przedstawienie i ja będę grała główną rolę! — krzyczałam już od progu. — Gratuluję ci — ucieszyła się mama. — Nie masz pojęcia, jaka jestem szczęśliwa. Zaraz zacznę się uczyć roli. Mam bardzo dużo tekstu... — nie mogłam przestać mówić. — Czy będę zmuszona uszyć ci kostium? — Jeszcze nie wiem. Pani nic.na ten temat nie mówiła. Wiem tylko, że będę pchłą, pchłą Szachrajką. To jest bardzo śmieszne... — Będziesz pchłą Szachrajką?! To wspaniała rola! — powiedziała mama. — Czy ty grałaś kiedyś w teatrze? — zapytałam. — I tak, i nie. Masz oczywiście na myśli teatrzyk szkolny, prawda? — Opowiedz o swojej roli — poprosiłam, bo byłam bardzo ciekawa, a mama nigdy na ten temat nic nie opowiadała. 32 — To nie była prawdziwa rola, to był tak zwany ogon. Grałam kawkę w wierszu Tuwima według starej bajki rosyjskiej o rzepce. — Dlaczego nie dostałaś głównej roli? — Było mi przykro za mamę. — W tej bajce nie było głównej roli Najważniejszy był narrator, a narratorem była nasza pani od polskiego. I tak czułam się dumna, bo więcej niż połowa klasy nie dostała żadnej roli. — W naszej klasie też nie wszyscy dostali role — chełpiłam się. — Moja mama — mama opowiadała dalej — była bardzo dumna z roli, jaką dostałam, i jeszcze tego samego dnia zaprojektowała dla mnie piękny kostium kawki. Potem go szyła wieczorami przez cały tydzień. Kostium był nadzwyczajny. Czarna peleryna, która mogła udawać skrzydła. Czarna czapeczka i dziób, przymocowany do jedwabnej pończochy, którą naciągnąć miałam na głowę. Jedwabna pończocha! Nie masz pojęcia, co to wtedy znaczyło. Wtedy panie nie nosiły elastycznych rajstop ani nylonowych pończoch, a te jedwabne były bardzo drogie. Moja mama miała ich tylko trzy pary. Przymierzałam je czasem po kryjomu. Opowiadania z trzeciego piętra — To był na pewno najpiękniejszy kostium — powiedziałam. — Oczywiście. Byłam tego pewna, nawet nie widząc kostiumów moich koleżanek i kolegów. Wszyscy chwaliliśmy się nimi przed sobą. Nie mogłam się doczekać dnia przedstawienia. Codziennie mieliśmy próby po lekcjach, ale bez kostiumów, naszej pani wystarczała informacja, że są gotowe. — I co, i co? — niecierpliwiłam się. — I nadszedł wreszcie ów dzień. Przedstawienie miało się odbyć na dużej przerwie. Wszystkie klasy, nawet te najstarsze, miały nas oglądać. Ach! Jeszcze ci nie opowiedziałam, jak odbywała się moja codzienna droga do szkoły — zmieniła temat mama. — Kiedyś mi mówiłaś, że twój brat odprowadzał cię do szkoły i że bardzo się tego wstydził, że chodzi z taką smarkulą, i kazał ci iść za sobą, w pewnej odległości — przypomniałam. — No właśnie. A tego dnia, kiedy miało się odbyć nasze przedstawienie, pozwolił mi iść obok siebie. I wyobraź sobie, niósł mój kostium kawki jak coś niezwykle cennego. Niósł go przez całą drogę do szkoły, a było to dosyć daleko — opowiadała mama. — To bardzo śmieszne, prawda? — Teraz to jest śmieszne, ale wtedy byliśmy strasznie poważni. Pamiętam do dziś, jak niemiłosiernie wlokły się te trzy lekcje przed dużą przerwą. Wreszcie zadzwonił dzwonek. Szybko przebraliśmy się w kostiumy. Mój był najpiękniejszy, do dziś jestem o tym przekonana. Potem poszliśmy cichutko za kulisy. 34 Nie wiem, czy ci mówiłam, że w naszej szkole była prawdziwa scena, z kurtyną, kulisami, deskami... Koledzy ze wszystkich klas już czekali w sali, słychać było charakterystyczny szmerek widowni, szmerek poprzedzający przedstawienie, jak w prawdziwym teatrze. I zaczęło się. Aktorzy, czyli my, nic nie mówiliśmy, tylko odgrywaliśmy pantomimicznie, gestami i ruchami całego ciała, to, co nasza pani, jako narrator, recytowała. Na scenę wychodzili kolejno: dziadek, rzepka, babcia, wnuczek, szczeniaczek Mruczek, kot Kicia, kurka z podwórka, gąska, bociek... Serce biło mi coraz mocniej, już niedługo ja miałam wyjść na scenę, nasłuchiwałam słów narratora: „... Skakała drogą zielona żabka, Złapała boćka - rzadka to gratka! Żabka za boćka, Bociek za gąskę, Gąska za kurkę..." „Jeszcze nie, jeszcze nie" - powtarzałam sobie. „...Kurka za Kicię, Kicia za Mruczka, Mruczek za wnuczka..." „Już, już niedługo" - mówiłam do siebie i czułam, że mam wypieki, bardzo byłam zdenerwowana. „...Wnuczekza babcię, Babcia za dziadka, Dziadek za rzepkę..." 35 „Już!" - pamiętam, że krzyknęłam i właśnie miałam wyjść na scenę, kiedy usłyszałam: „...Tak się zawzięli Tak się nadęli, Że nagle rzepkę Trrrachl — wyciągnęli! Aż wstyd powiedzieć, Co było dalej! Wszyscy na siebie Poupadali..." Po chwili rozległy się brawa. Wszyscy śmiali się i klaskali i nikt nie zauważył, że nasza pani zapomniała wyrecytować: „...A na przyczepkę Kawka za żabkę, Bo na tę rzepkę Też miała chrapkę". Stałam za kulisami i płakałam. Przedstawienie się skończyło, a ja stałam i płakałam, coraz rzewniej, coraz głośniej. Nie mogłam się uspokoić. I dziób mi zamókł od łez, i nie miałam jak wytrzeć nosa, bo na głowę miałam naciągniętą jedwabną pończochę mojej mamy. Musiałam wyglądać bardzo żałośnie i zabawnie jednocześnie. Tak myślę teraz - zakończyła swoją opowieść mama. — Mamusiu, dlaczego mi opowiedziałaś tę smutną historyjkę właśnie dzisiaj? — zapytałam. 36 - Bez żadnego powodu, po prostu przypomniało mi się to zdarzenie. — Czy myślisz, że i mnie może spotkać coś podobnego? — dopytywałam się. — W żadnym przypadku. Nie może się zdarzyć, aby pominięto główną rolę w przedstawieniu, ale może się zdarzyć, że rola jest nieudana, ale to już zależy tylko od ciebie. — A uszyjesz mi kostium? — Uszyję. Kara automatyczna Najpierw usłyszałam delikatne stukanie w płótno namiotu drobniutkich kropelek, jednej, a potem drugiej i jeszcze, i jeszcze... biegły, jakby je ktoś gonił, prędzej i prędzej. Otworzyłam oczy. — Śpij! Pada — szepnęła mama. — Muszę wyjść — mruknęłam. — Ja też muszę, a śpię. — To może wyjdziemy razem — odezwał się tata. Tata często się odzywa, kiedy myślę, że jeszcze śpi. — Na mnie nie liczcie. Będę spał, dopóki nie przestanie padać — mruczał mój brat niewyraźnie. — Chciałabym teraz być bardzo mała, w pieluszce -rozmarzyłam się. — To było życie! Szkoda, że tego nie pamiętam — powiedział brat, nie otworzywszy nawet oczu. — Ale ja pamiętam! - przypomniała mama. — Ja też. Do dziś mam przed oczami te olbrzymie stosy pieluch — dorzucił tata. 37 — To ja już lepiej wyjdę — zdecydowałam się. I zaczęłam zbierać się do wyjścia. A po mnie wyszli wszyscy. Poranny spacer po lesie w piżamach i płaszczach deszczowych jest bardzo zabawny. Każdy stąpa najostroż-niej jak potrafi, żeby nie strącić kropli z drzew, tylko pies gania, jak gdyby nigdy nic, potrącając krzaki i co mniejsze drzewka, jakby padającego deszczu było mu jeszcze za mało. Po tej wyprawie wróciliśmy wszyscy mokrzy i rześcy, o dalszym spaniu nie było mowy. Deszcz gęstniał. — Ciekawe, co też będziemy robić po śniadaniu? — mój brat zastanawiał się głośno. — To co zwykle. Zagramy w marynarza — odpowiedziała mu mama. — Ja nie gram! Znowu na mnie wypadnie zmywanie! — zbuntował się. — Tym lepiej. Skoro jesteś taki pewny, że na ciebie wypadnie, to możesz zmywać od razu — poradziła mama. — Mamo, a kiedy on już pozmywa, to co będziemy robić? — zapytałam. — Mamo! Ona się ze mnie wyśmiewa! Powiedz jej — skarżył brat. — Raz, dwa, trzy! Marynarz! — mama zapobiegła wiszącej na włosku kłótni. Wszyscy odruchowo podnieśliśmy w górę po jednej ręce. Mama wystawiła jeden palec, tata trzy, mój brat pięć, a ja dwa. — Liczę od psa w prawo — oświadczyła mama. — Jeden, dwa, trzy, cztery, pięć, sześć, siedem, osiem, dziewięć, dziesięć, jedenaście! 38 — Juhu! — mój brat zawył zwycięsko. — To niesprawiedliwe! — wyrwało mi się. — Zawsze wypadało na niego. Dlaczego właśnie dzisiaj, w taki deszcz, ja mam zmywać! — Zaraz ci to wytłumaczę. To jest tak zwana kara automatyczna. Zjawisko występujące dosyć często, ale nie aż tak, by każdy mógł to zauważyć — mama tłumaczyła cierpliwie. — Za co? Za co kara? Przecież nic złego nie zrobiłam — broniłam się. — To nie jest zwykła kara. To jest kara automatyczna. Szydziłaś z brata, że na niego zawsze wypada zmywanie, no i od razu wypadło na ciebie. Samo tak się zrobiło. Automatycznie. — Rozumiem — powiedziałam i wyszłam z namiotu na deszcz zmywać po śniadaniu. Od tego dnia uważniej obserwowałam to, co się dzieje dookoła. Badałam przyczyny różnych zdarzeń i przypadków. Koniecznie chciałam wyśledzić zjawisko kary automatycznej. I szybko przyznałam rację mojej mamie. Kara automatyczna naprawdę istnieje. Jeszcze tego samego dnia zdarzył się wypadek potwierdzający tę tezę. A było to tak. Mój brat złapał żabę i jak zwykle zaczął mnie tą żabą straszyć. Uciekałam przed nim. Nie dlatego, żebym się bała, bo nie boję się ani pająków, ani żab, ani zaskroń-ców, ani żadnych innych stworzeń, choćby nawet myszy. Uciekałam tak sobie. A mój brat gonił mnie po całej polanie i wrzeszczał: - Wrzucę ci ją za kołnierz! Posadzę ci ją na głowie! 40 Ona jest zimna! Ta żaba ma cztery nogi! Zobacz, jak nimi rusza! Nagle pośliznął się i już leżał. W kałuży. Właśnie w tej jednej jedynej kałuży, jaka była na polanie. — Kara automatyczna! Kara automatyczna! - wołałam, kulając się ze śmiechu. Kara automatyczna, jak się wiele razy przekonałam, jest wspaniałym środkiem na różne głupie zachowania. Któregoś popołudnia wracaliśmy z tatą z zakupów. Na schodach wywiązała się dyskusja na temat planów na wieczór. — Co dzisiaj jest w telewizji? - zapytał mój brat. — Wszystko jedno. I tak nie będziecie oglądać. Jest już za późno - orzekł tata. — To niesprawiedliwe! Dorośli zawsze mogą oglądać telewizję, kiedy tylko chcą, a my nie! — mój brat protestował, a ja go poparłam. — A właśnie, że będę oglądać! — zawołałam i tupnęłam nogą, to znaczy chciałam tupnąć, ale moja stopa trafiła w nic i... spadłam ze schodów. Cerowanie Przed którymiś świętami wymyśliłam dla mamy prezent praktyczny. Postanowiłam zrobić szydełkiem ozdobne chwytki do garnków. Mama często się parzyła gotując, byłam więc niezmiernie dumna, że dzięki mnie nigdy więcej nie będzie m iała bąbli na palcach. Robiłam ten prezent, jak wszystkie inne, w tajemnicy. Nikomu nie było wolno wejść do mojego pokoju. Tylko 41 mój brat miał prawo wstępu, bo on, podobnie jak ja, przygotowywał prezenty w ukryciu. Chwytki zrobiłam bardzo szybko, w dwa popołudnia. Były okrągłe, bardzo kolorowe i gdyby nie ich grubość, można by sądzić, że to serwetki. Jedno tylko mnie niepokoiło, otóż chwytki miały dziurę w samym środku. Nie potrafiłam tak zacząć robótki szydełkiem, żeby nie powstawała dziura. Żeby mama nie sparzyła się przez tę dziurę, zacerowałam ją. Wreszcie nadszedł wieczór rozdawania prezentów. Nie mogłam się doczekać, co powie moja mama, kiedy zobaczy chwytki. W końcu doczekałam się. Mama powoli rozpakowywała moją dla niej paczuszkę. Próbowała przez papier odgadnąć, co w niej jest. Wreszcie wyjęła je, obejrzała i... odtańczyła „taniec radości obdarowanego". A potem zatrzymała się i przyjrzała się chwytkom dokładniej. - To ty potrafisz cerować? — zapytała. I odtąd dziury w skarpetkach, swetrach, spodniach... ceruję sama. Gotowanie Od czasu do czasu moja mama lubi gotować. Poznajemy ten czas po siatkach wypełnionych zakupami, które przynosi do domu. - Zaraz się zaczną eksperymenty kulinarne - rozmarza się tata. I rzeczywiście. Wspaniałe zapachy z kuchni wypełniają całe mieszkanie. Wszyscy lubimy ten czas gotowania, duszenia, smażenia i pieczenia. Potrawy wówczas przyrządzane mają eg- 42 zotyczne nazwy i niezwykły smak. Kosztujemy je, naradzamy się, co zjemy najpierw, a co potem. Lubimy nie tylko jeść. Lubimy wtedy być w kuchni i pomagać mamie, uczestniczyć w tym szaleństwie. Czekamy na taki dzień, upominamy mamę, że już czas. Ja, kiedy już zaczęłam czytać i pisać, założyłam sobie kajet, w który wklejałam co ciekawsze przepisy kulinarne, wycięte z gazet i tygodników. Nauczyłam się też trochę gotować. Pewnego dnia dzwonek do drzwi oderwał mnie od smażenia pomidorów z cebulką. Przyszła moja koleżanka z sąsiedniej klatki. — Chodź się bawić — zaproponowała. — Nie mogę. Gotuję zupę pomidorową — odpowiedziałam. — Dla lalek? — zapytała koleżanka. — Nie. Dla rodziny, na obiad. Popatrzyła na mnie bardzo dziwnie i wyszła. Chyba mi nie uwierzyła. Pływanie Mój brat potrafi dopiąć swego. Po raz pierwszy przekonałam się o tym parę lat temu, podczas wakacji. Koczowaliśmy wtedy nad jeziorem. Tuż za naszym namiotem zaczynał się las, który nie miał końca. Całymi dniami wędrowaliśmy po lesie i nigdy nie udało nam się dotrzeć na drugi jego kraniec. Bardzo też trzeba było uważać, żeby się nie zgubić. Tata nawet wydał zakaz wychodzenia do lasu bez opieki, ale zakaz ten dotyczył właściwie tylko... mamy i mnie. Bo my we dwie potrafimy się zgubić nawet w zagajniku. 43 Było zimno, pochmurno, często padało, zdarzały się też ulewy. Nikt z nas nie ukrywał, że wolałby słoneczną pogodę. W deszcz nie było wiosłowania ani żeglowania, ani kąpieli, mama nie mogła się opalać... Aż tu pewnego dnia zabłysło słońce. Chmury pogubiły się gdzieś i już tego lata nie wróciły nad nasze jezioro. Mój brat natychmiast wbiegł do namiotu, a kiedy z niego wyszedł — był już gotowy do kąpieli. — Mamo! — zawołał. — Naucz mnie pływać! — Dzisiaj?! — przeraziła się mama, która właśnie mościła sobie miejsce do opalania. — Obiecałaś — przypomniał brat. — To prawda. Ale nie obiecałam, że dzisiaj - mama broniła się słabo. — Powiedziałaś, że nauczysz mnie pływać, kiedy będzie słońce — obstawał przy swoim. — Bardzo żałuję, że nie dodałam jeszcze jednego warunku. — Jakiego? — Dobrze wiesz, jakiego. I wtedy mój brat pobiegł prosto do jeziora. Zanurzył się do pasa w wodzie i zawołał: — Woda jest bardzo ciepła! Naprawdę! — Niech już będzie — zrezygnowała mama i włożyła kostium kąpielowy. - Niechybnie umrę po tej lekcji pływania i ty będziesz temu winien — dodała wchodząc do wody. Lekcja zaczęła się od tego, że mama stała w wodzie, zanurzona po pas, a mój brat podpływał do niej strzałką. Odbijał się mocno nogami od dna, a potem kładł się na wodzie i tak płynął, nie ruszając ani rękami, ani nogami. 44 <^?&< — Świetnie! Jeszcze raz! Teraz było dobrze! Cudownie!... — chwaliła go mama. — Coraz lepiej! Znakomicie! — powtarzała. Ja siedziałam na brzegu i zazdrościłam mojemu bratu. — Chodź tu do nas! - zawołała do mnie mama, szczękając zębami. Od razu zrobiło mi się przyjemniej. Ale nie weszłam do tej lodowatej wody. Przestałam tylko zazdrościć, że mama uczy jego, a nie mnie. Potem mama zanurzyła się aż po szyję, a mój brat dopływał do niej żabką. Nie trwało to długo; wrócili do brzegu wpław. — Umiem pływać! Umiem pływać! — krzyczał mój brat, biegając tam i z powrotem wzdłuż brzegu. Mama, sina i dygocąca z zimna, piła łapczywie gorącą herbatę i coraz mocniej opatulała się kocami. — Ucz mnie dalej — prosił brat — teraz na plecach! — Czyżbyś zapomniał, że twój ojciec też umie pływać? — zapytała mama. — Tata?! Tata w życiu by nie wszedł do takiej zimnej wody! 45 — Ja wejdę — powiedziała mama. — Juhuuuu! — Ale jutro. I to jak będzie słońce. — Jutro?! A jak jutro nie będzie słońca?! — biadolił mój brat. Ale mama była nieustępliwa. Ponarzekał więc jeszcze trochę, a potem poszedł na drugi koniec polany, gdzie od paru dni mieszkali podobni do nas miłośnicy wakacji w kucki. Po kilku zaledwie minutach zobaczyliśmy tatę Piotrka i mojego brata, zdążających w stronę wody. — Pan Sylwek nauczy mnie pływać! I nurkować! — chwalił się mój brat. I tak też się stało. Po kilku dniach umiał pływać lepiej niż mama. Czasem chciałabym być taka jak on. Postanowić, uprzeć się i dopiąć swego. Postanawiać już potrafię, tak przynajmniej twierdzi moja mama. A ja wiem, że jak przychodzi co do czego, to znajduję tysiące powodów, żeby tego, co postanowiłam, nie robić dziś. Mówię sobie: jutro. Albo: któregoś dnia. Choinki Zawsze najbardziej niecierpliwie czekam na coś, co szczególnie lubię. — Popatrz, mamo. Oni już mają choinkę! — mówię co roku o tej samej porze. — A oni jeszcze nie mają — odpowiada mi mama, co roku tak samo. — A my? — dopytuję. — Będziemy mieli — zapewnia mama. 46 - Ale kiedy? - Jak przyjdzie pora. Nienawidziłam słowa — pora. Pora spać, pora przyjdzie, pora to zrobić, późna pora... - Dlaczego muszę zawsze tak długo czekać na choinkę? — nie daję za wygraną. - Dlaczego nie? Lecz jeśli to dla ciebie aż takie przykre, to kupimy ją już jutro. Niech sobie schnie. Zawsze myślałam, że lepiej, kiedy my czekamy na choinkę, a nie ona na nas — powiedziała mama. - Przecież ja czekam na choinkę cały rok, czy to jeszcze za mało? - wyznałam ze łzami w oczach. - Cały rok? Nie wiedziałam. W takim razie musimy kupić choinkę natychmiast. Jedziemy! - Nie musimy nigdzie jechać. Widziałam, że sprzedają choinki na naszym osiedlu, za garażami — wyjaśniałam, wkładając kurtkę i buty. - Jeszcze lepiej — ucieszyła się mama. I poszłyśmy. Za garażami było bardzo dużo choinek i nikt ich nie kupował. Mogłyśmy z mamą wybierać, przebierać, rozważać, czy kupić tę wysoką smukłą, czy tę małą rozłożystą, czy raczej tę wysoką i rozłożystą zarazem. - Miałaś rację, córeczko — powiedziała mama. — To odpowiednia pora na kupowanie choinek. Czekały tu na nas. - Czy kupimy obie? - zapytałam. - Myślę, że tak będzie najlepiej. Dużą wysmukłą i małą rozłożystą. Co ty na to? Przyniosłyśmy obie choinki do mieszkania i nie zważając na porozumiewawcze i pełne politowania dla 47 nas spojrzenia taty i mojego brata -postawiłyśmy je na balkonie. Stały obie te choinki dostojnie, chociaż w kuble z wodą i przywiązane do balustrady, żeby ich wiatr nie przewracał. Patrząc na nie, nie widziałam ani plastikowego kubła, ani sznurka, widziałam tylko, że są piękne, i wyobrażałam sobie, że mieszkamy w lesie. — Którą choinkę zabierzemy do babci? — odezwał się nagle tata. — Ojej! Zapomniałam, że spędzamy święta u babci. Wyleciało mi to z głowy. — Mama podeszła do balkonu. — Przecież zawsze jeździmy na święta do babci — zdziwił się mój brat. — No to co? — zapytała mama. — Chciałbym się jednak dowiedzieć, po co nam choinka, a zwłaszcza dwie, kiedy nie będzie nas w domu? — nie ustępował tata. — Przecież co roku mamy choinkę. Taka jest tradycja. — Dla mamy sprawa była oczywista. — No właśnie — upierał się tata. — I dlatego chciałbym wreszcie wiedzieć, dlaczego kupujemy choinkę, skoro nigdy nie spędzamy świąt w domu. — Kto nie lubi choinki w domu, ręka w górę! — rozkazała mama. Zaległa cisza. Popatrzyliśmy wzajemnie na siebie. I nikt nie podniósł ręki. — Koniec dyskusji — mama uznała, że sprawa choinki nie wymaga już żadnych wyjaśnień. Kilka dni później wszyscy razem przystrajaliśmy nasze choinki. Tata nabijał je na stojaki, brat zakładał lampki, a ja i mama wieszałyśmy bombki i różne cacka. W tym cermoniale szczególną rolę znajdował dla siebie pies. Chodził i węszył. Siadał i przyglądał się. Obwąchiwał każdą bombkę, każde cacko i śmiesznie przekrzywiał łeb to w lewo, to w prawo — wyglądało to tak, jakby mówił: ho, ho, ho... 4 — Opowiadania z trzeciego piętra Kiedy choinki były już przystrojone i ustawione, jedna w pokoju, druga na balkonie, mama usiadła na fotelu i powiedziała: — Zaczęły się święta! Możemy jechać do babci. — Czy dziś możemy jeszcze nie jechać? — zapytał nieśmiało tata. — Dziś wam daruję, ale jutro pojedziemy już na pewno — mama uśmiechnęła się ze zrozumieniem. I pojechaliśmy. Święta były radosne, wypełnione spotkaniami z miłymi, bliskimi nam ludźmi, na które zawsze tak bardzo się cieszymy. Były zachwyty nad prezentami, zwłaszcza tymi, które zrobiliśmy sami, mój brat i ja, i nad tymi, którymi nas obdarowano. Po świętach wróciliśmy do domu. Nasze choinki czekały na nas i zdawały się mówić: ...„święta się nie skończyły, wcale się nie skończyły i nie skończą się, dopóki my tu będziemy...". Rozumieliśmy to i było nam wesoło. Dowcipy Pewnej zwykłej niedzieli pojechaliśmy do lasu. Ten las znaliśmy na wylot, co zresztą nie przeszkadzało mamie i mnie gubić się w nim, ilekroć tylko znalazłyśmy się tam same. Tej niedzieli spacerowaliśmy wszyscy razem, więc o gubieniu się nie mogło być mowy. Byliśmy już niedaleko młodnika, kiedy mój brat pochylił się nad małym krzaczkiem i zapytał: — Mamo, co to jest? 50 — Czarne jagody. - To dlaczego czerwone? — mój brat był dociekliwy. — Bo jeszcze zielone - wyjaśniła mama. I wszyscy w jednej chwili wybuchnęliśmy śmiechem. - Oto przykład - pouczył nas tata - przykład na to, że dowcipów nie trzeba wymyślać. Dowcipy tworzą się same. Słyszeliście? — Z pewnością masz rację, ale nie w tym przypadku. Ja ten dowcip znałam. Teraz tylko przypomniał mi się -mama nie dawała za wygraną. — To jednak nie znaczy, że nie mogłaś takiej odpowiedzi sama wymyślić w tej sytuacji - bronił swego tata. — Nie jestem pewna, może kto inny na moim miejscu — odpowiedziała mama. — Strasznie mi gorąco - przerwał spór mój brat. 51 — Szły dwie agrafki przez pustynię — zaczęła opowiadać mama. — „Strasznie mi gorąco" — powiedziała jedna. „To się rozepnij" — poradziła jej druga. — To znam — stwierdził tata. — Ja też. A jak jesteś taki mądry, to opowiedz dowcip, którego nie znasz - mama wyraźnie prowokowała. — Nikt mnie nigdy nie rozumie — zezłościł się tata. — A ja nigdy nie mogę mieć racji, ilekroć z tobą dyskutuję. Rodzice rozmawiali coraz szybciej, każde obstawało przy swoim i już się zdawało, że się pokłócą, kiedy mama opowiedziała pewną starą przypowieść, którą kiedyś czytała: — Pewnego dnia dwóch filozofów przechodziło przez mostek. Zatrzymali się na nim i obserwowali ryby pływające w wodzie. „Jakież te ryby są wesołe" — odezwał się Pierwszy filozof. „Skąd możesz wiedzieć, że są wesołe, skoro nie jesteś rybą?" — zapytał Drugi filozof. „Skąd możesz wiedzieć, że nie wiem, skoro nie jesteś mną?" — odpowiedział Pierwszy. Zaczęli się sprzeczać, a kiedy po chwili spotkali Trzeciego filozofa, poprosili go, by ich rozsądził. Trzeci zgodził się. Kiedy wysłuchał Pierwszego, orzekł: „Masz rację". Po wysłuchaniu Drugiego osądził: „Ty też masz rację". „Przecież nie możemy mieć obaj racji!" — oburzyli się Pierwszy i Drugi. „Macie rację" - powiedział Trzeci filozof. 52 Imieniny Kiedy obudziłam się rano, mamy już nie było w namiocie. Nie powitał mnie też pies, co było jawnym dowodem, że go nie ma. Myjąc się w jeziorze, rozmyślałam nad tym, dlaczego dzisiaj jest inaczej niż zwykle. Nie czekałam długo na rozwiązanie tej zagadki. Czyściłam właśnie zęby, kiedy usłyszałam przedziwną pieśń w obcym języku, śpiewaną przez mamę z bukietem w ręku. Obok stał pies w wianku ze stokrotek. Witając się ze mną, skorzystał z okazji i wykąpał się w jeziorze, co było mu zabronione ze względu na reumatyzm, na który od roku się uskarżał. Mama zakończyła pieśń i wręczyła mi bukiet, a były to: gałązki z malinami i jagodami oraz leśne kwiatki. — Mam imieniny — domyśliłam się. — Nareszcie! — powiedziała mama. — Cały rok na nie czekałam. Wszystkich dziwiło, że ja nigdy nie wiem, kiedy są moje imieniny. To mama zmienia datę moich imienin z roku na rok, w zależności od kalendarza, który kupuje zwykle dopiero w połowie lutego nowego roku. Imię mam zwyczajne, Magda, natomiast dzień imienin w każdym kalendarzu przypada kiedy indziej, a to w maju, a już to w listopadzie, w tym roku zaś okazał się w lipcu. — Mamo, a czy ktoś jeszcze wie, że dziś są moje imieniny? — zapytałam szeptem. — Jeszcze nie, ale zaraz wszystkim to oznajmię. Niech no tylko się obudzą — zapewniła mnie mama. 53 To były najbardziej udane ze wszystkich moich imienin, bo celebrowane przez cały dzień i przez wszystkich mieszkańców polany nad jeziorem. Było tak przyjemnie, że przy wieczornym ognisku uradzono, aby następnego dnia obchodził imieniny pan Sylwek, w środę pani Katarzyna, a w czwartek mój brat... Brzydkie wyrazy Kiedy byłam jeszcze bardzo mała, na naszym podwórku zapanowała moda na tak zwane brzydkie słowa. Przeklinaliśmy, grając w kapsle, bawiąc się w berka, a zwłaszcza w piaskownicy. Mój brat pozwolił sobie nawet na „wyrazy" w obecności mamy. Mówił i patrzył, co mama na to. A mama zapytała: — Podoba ci się to, co mówisz? — Wszyscy teraz tak mówią. — Muszę więc i ja się tego nauczyć. Będziemy tak do siebie mówili, chcesz? — Chcę — zgodził się mój brat. — No, to umyj, gnoju, ręce, i to natychmiast! Bo jak kopnę w dupę! Zamarliśmy obydwoje, a po chwili mój brat powiedział: — Przepraszam. I odtąd nie używaliśmy brzydkich słów, a jeśli nam się czasem coś jeszcze wyrwało, to na pewno nie w obecności mamy. Jakież więc było moje zdumienie, kiedy podczas odrabiania lekcji usłyszałam z sąsiedniego pokoju podniesiony głos mamy: 54 — Tylko bez wyrazów! Wiesz, że tego nie znoszę! Wyjdź i milcz! Myślałam, że mama nakrzycza-ła na mojego brata, ale zaraz przypomniałam sobie, że brat jest na treningu. Taty też nie było, a nawet gdyby był, to mama nigdy nie odezwałaby się do taty w ten sposób. Pobiegłam do pokoju mamy, ale nie zobaczyłam tam nic ponad to, że mama pisała na maszynie i jadła truskawki, a obok siedział pies i patrzył to na mamę, to na salaterkę z truskawkami. — Rozmawiasz z psem? — zapytałam. — Zawsze z nim rozmawiam - odpowiedziała mama, jakby nie było w tym nic nadzwyczajnego. — A o czym z nim rozmawiasz? — Przed chwilą o truskawkach. Prosił, żebym mu je dała. Tłumaczyłam, że psy nie jadają truskawek. Nie uwierzył. Dałam mu w końcu jedną, żeby się przekonał, że mam rację. -I co? — Zgodził się ze mną, że nie lubi truskawek, ale dalej siedział i liczył wszystkie, które zjadałam. — Może on myśli, że te, które ty jesz, są inne niż ta, którą mu dałaś - próbowałam wytłumaczyć zachowanie psa. — Toż mu już wyjaśniłam, że wszystkie smakują jednakowo. Dwa razy prosiłam, żeby przestał tak łakomie na nie patrzeć. Próbowałam też zawstydzić go, mówiąc, że dobrze wychowany pies nie zwraca uwagi na to, że inni jedzą. — I co on na to? — byłam coraz bardziej ciekawa. — Aż wstyd powtarzać. Powiedział mi, że widocznie źle go wychowaliśmy, skoro tak się zachowuje, jak nie powinien — odpowiedziała mama. — Bezczelny jest — uznałam. — No właśnie. Też mnie to zezłościło i wyprosiłam go z pokoju. I... wyobraź sobie, że on zamiast grzecznie wyjść, zaczął pyskować, i to używając brzydkich słów! — Nie mogę w to uwierzyć. — Mnie to też zdumiało. A najbardziej fakt, że w ogóle zna brzydkie wyrazy. Bo niby skąd, nikt z nas tak nie mówi. Gdzie pies mógł się ich nauczyć? — rozmyślała na głos mama. — Myślę, że na podwórku — powiedziałam. Trzęsący się Indianin Nie mniej od Świąt lubiłam Imieniny albo Urodziny moje i brata. W taki dzień zapraszaliśmy koleżanki i kolegów i wydawaliśmy „przyjęcie". Któregoś lata, w przeddzień moich Imienin, mama zapowiedziała, że zrobi na to moje przyjęcie pewien przysmak, który w żaden sposób nie będzie się mógł nazywać inaczej, niż się nazywa. — A jak on się nazywa? - dopytywałam. — Jak go zobaczysz, sama zgadniesz — mama nie chciała zdradzić tajemnicy. — A czy to będzie słodkie, czy kwaśne, czy słone? -próbowałam jednak dowiedzieć się czegoś bliżej. 56 — Będzie wspaniałe i jak znam się na gościach, to w mig to zjedzą i tylko uszy będą im się trzęsły. Zaraz po powrocie ze szkoły wzięłam się do przygotowywania przyjęcia. Zrobiłam cały półmisek zabawnych kanapek w kształcie zwierzątek i kwiatków, wzory miałam w mojej „książce kucharskiej". Przygotowałam też duży dzban cytrynowej lemoniady, zrobiłam to niechętnie, bo miała być coca-cola, ale mama się nie zgodziła, twierdząc, że nie jest zdrowa, „zwłaszcza dla dzieci, a już szczególnie w dużych ilościach" — powiedziała. Szukając w lodówce miejsca na dzban z lemoniadą, zauważyłam coś dziwnego. W dużej porcelanowej misce... Tak! To było właśnie to! W pomarańczowej galaretce zatopione były owoce, ułożone tak, że wszystko to razem wyglądało jak wojowniczo ozdobiona twarz Indianina. Dookoła groźnej twarzy pysznił się pióropusz z wiórków kokosowych i ścinków skórki pomarańczowej... — To jest on — usłyszałam tuż nad głową głos mamy. — Już wiem, jak się nazywa — pochwaliłam się. — Indianin! — O, tak. — Mama \*& ——*s^ ^3" szybkim ruchem wyjęła ^ «- miskę z lodówki. Indianin zatrząsł się i przez chwilę jego pióropusz i cała twarz trwała w śmiesznych grymasach. _^- — Wspaniały! — Przyszło mi teraz do głowy, że z nim jest coś nie tak — powiedziała mama. — Każdy inny trząsłby się w lodówce z zimna, a nie dopiero wtedy, kiedy z niej wyjdzie. — Rzeczywiście dziwny — zgodziłam się. — Trzęsie się z ciepła, a nie z zimna, no i przede wszystkim ze strachu. Wystarczy go dotknąć i już cały dygoce. — Dziękuję ci, mamo. — Miło mi, że ci się podoba. A czy masz jakiś pomysł na przyjęcie? — zapytała mama. — Jaki pomysł? Zrobiłam kanapki i lemoniadę. Ciastka też są. No i ten Trzęsący się Indianin! To chyba wystarczy? — A czym gości zabawisz? — Czym bądź. Jest telewizor, radio, kilka płyt... Pogadamy, pośmiejemy się. Jak zwykle. — E tam. Jak zwykle! To nudne - wybrzydzała mama. — To co mam wymyślić? — Zastanówmy się przez chwilę. Można, chociażby na początek, przygotować jakiś konkurs z nagrodami. Lubicie konkursy, prawda? — Jeszcze jak! — zapaliłam się. — Ale na co ma być ten konkurs? — Pomyślmy chwilę. Może to być konkurs na Najstraszniejszą Przygodę. Niech każdy z was opowie, ze swojego życia, o czymś, co go przeraziło, co nim wstrząsnęło, czego się bał... — poradziła mi mama. 58 — Aha! - ucieszyłam się. - Bardzo lubimy takie historyjki. — Można też zrobić odwrotnie, to znaczy, opowiadać nie straszne historie, ale zabawne, śmieszne. Każdemu chociaż raz w życiu zdarzyło się coś tak śmiesznego, że chciałby o tym wszystkim opowiedzieć. — Konkursy to wspaniały pomysł. Ale co z nagrodami? Skąd ja je teraz wezmę? — zmartwiłam się. — Z mojego koszyka — powiedziała najzwyczajniej mama. Pobiegłam do przedpokoju, bo tam zwykle stał koszyk mamy. Stał tam i tym razem, tylko że było w nim zupełnie co innego niż zwykle. — Co tak cicho w przedpokoju? — zawołała mama. — Osłupiałam! — odkrzyknęłam. — To dobrze. W osłupieniu nie będziesz w stanie rozpakować tych paczuszek. — Już mi przeszło! Teraz jestem bardzo ciekawa tego, co w nich jest. — Jak chcesz — powiedziała mama i podeszła do mnie. — Jeśli nie rozpakujesz ich teraz, to ich zawartość będzie dla ciebie taką samą niespodzianką, jak dla twoich gości. A poza tym, co to za nagrody takie wymię-toszone; zapakowane, rozpakowane, zapakowane... — Dobrze. Jakoś wytrzymam. Ale nie mogłam się doczekać piątej godziny. Na szczęście moi goście też okazali się niecierpliwi, bo prawie wszyscy przyszli przed czasem. Było mi bardzo przyjemnie, że wszystko zjedli i wypili, chociaż nie była to cola. Na koniec wniosłam Trzęsącego się Indianina, a zrobiłam to w taki sposób, żeby się trząsł jak najbardziej. Pod- 59 czas ceremonii wnoszenia mój brat wydawał z siebie dzikie indiańskie okrzyki, te najbardziej przeraźliwe ze wszystkich, jakie znał. Tuzin atakujących Indian nie zrobiłby takiego jazgotu. Potem każdy z nas wymyślał inny sposób na „przestraszenie" Trzęsącego się Indianina. Wreszcie, przy kolejnej próbie „straszenia" go, cała galaretka popękała i wtedy zjedliśmy ją błyskawicznie. Smakowała tak samo wyśmienicie, jak wyglądała. A potem były już tylko konkursy. Pogasiliśmy lampy, zapaliliśmy świece i w tej tajemniczej, mrocznej atmosferze zaczęły się najpierw straszne opowieści, a później wesołe. Pierwszą nagrodę — prawdziwy owczy dzwoneczek -zdobył Wojtek, bo jego opowieść była straszna i śmieszna jednocześnie. Opowiadanie Wojtka — Było to w ubiegłym roku podczas wakacji, które spędzałem, jak zwykle, z rodzicami nad jeziorem. — To tak, jak my! — zawołałam, zapominając o umowie nieprzerywania opowieści. — Zawsze jeździmy w to samo miejsce - mówił dalej Wojtek — znamy tam wszystkich i wszystko. Nasz namiot stał nad wodą na niewielkiej polanie, a niedaleko stamtąd, w lesie, mieszkali zaprzyjaźnieni z nami od lat leśniczy z leśniczyną. Ona robiła pyszne pierogi z jagodami, a on przychodził na nasze cowieczorne ogniska nad wodą i opowiadał o lesie i o zwierzętach tak ciekawie, że wszyscy żałowaliśmy, że nie mieszkamy tu na stałe. Leśniczemu zawdzięczam swoje dobre stopnie z biolo- 60 gii i to, że nie boję się chodzić po lesie nawet w najczarniejszą noc. Ale któregoś wieczoru leśniczy nie przyszedł do naszego ogniska. Zjedliśmy sami kolację, pożartowaliśmy z wydarzeń minionego dnia, nie było jednak tak wesoło, jak zwykle. Co chwila każde z nas zerkało w stronę ścieżki, którą zawsze przychodził leśniczy. Co chwila mówiliśmy o czym innym, rozmowa nie kleiła się; aż wreszcie wstałem i zdecydowałem się. „Pójdę do leśniczówki, może tam się coś stało i trzeba im pomóc" — i poszedłem. Drogę znałem tak dobrze, że mógłbym nią iść z zamkniętymi oczami, co i tak nie miało żadnego znaczenia, bo ciemno było jak w beczce. Szedłem po omacku i bardzo byłem dumny z siebie, że się nie boję. „Jeszcze tylko zakręt w lewo i będę w leśniczówce" — pomyślałem sobie, gdy nagle... Coś czarnego, wielkiego, ciepłego, puszystego i dyszącego... wskoczyło na mnie! Przewróciłem się, a to coś... polizało mnie po twarzy mokrym, ciepłym jęzorem. „Zgaga"... — wyszeptałem drżącym głosem, choć zdawało mi się, że krzyczę. Zgaga to była suka leśniczego. To ona na mnie napadła tak niespodziewanie. A właściwie przywitała się ze mną. Po chwili podszedł do nas leśniczy. „A! To dlatego tak pognałaś! — powiedział do psa. — Już myślałem, że zwietrzyła jakąś zwierzynę" — wyjaśnił. Dygotałem i dzwoniłem zębami; nie mogłem się uspokoić nawet na tyle, by powiedzieć leśniczemu „dobry wieczór". I właśnie od tego zdarzenia nie boję się chodzić nocą po lesie. 61 Rozmowy z psem Nie każdemu przyznaję się, że rozmawiam z naszym psem, choć doszło już do tego, że gadamy przy każdej okazji. Na porannym spacerze pies wymusza na mnie, żebym z nim poszła aż do fontanny, chociaż codziennie mu tłumaczę, że rano nie mam tyle czasu. Po powrocie ze spaceru od razu podnosi wrzask, że jego miska jeszcze pusta. — Mama zrobi ci śniadanie, ja muszę lecieć do szkoły, spieszę się — tłumaczę. — Wolę, jak ty mnie karmisz. Mama mi skąpi. Uważa, że jestem tłusty. Ciągle mi to wypomina. Znowu mi da biały ser... — marudzi pies. — Zostawię ci coś z obiadu — obiecuję i wybiegam do szkoły. Kiedy wracam po lekcjach, już na schodach słyszę, jak wyrzeka, że od siedmiu godzin jest sam w domu, że strasznie tęsknił, że już nie wiedział, co ze sobą począć... — Przesadzasz jak zwykle — kwituję ten jazgot. — Przecież wiem, że przez cały ten czas spałeś. Poza tym to było pięć godzin. — Jak śmiesz mnie tak podejrzewać! Jestem uczciwym, porządnym psem i pod waszą nieobecność pilnuję domu — mówi pies i obrażony wychodzi do kuchni, nie spuszcza jednak ze mnie oka, bo wie, że za chwilę pójdę z nim na długi spacer. — Pierwszy! — krzyczy i wybiega przede mną z mieszkania. 62 Na schodach nie może się zdecydować, czy iść za, czy przede mną. - Przepuść mnie! — woła co rusz to. - Mówi się: przepraszam — pouczam psa. Najbardziej jest nieznośny, kiedy uda mu się zauważyć kota. Zapomina wtedy o dobrych manierach, które wszyscy w nim wyrabialiśmy. Pędzi za kotem na oślep, zagania go w najgorszy kąt i potem stoi przed nim, merdając ogonem i tupiąc nogami. - Zostaw go! — rozkazuję. - Nie mogę! — odwarkuje pies. - Wstydziłbyś się. Widzisz, że kotek się boi - próbuję go speszyć. - Wiem. Właśnie to lubię - odszczekuje radośnie. - Ach tak! - krzyczę i ciągnę go za ogon, bo wiem, że tego nie znosi. - Dobrze, już idę - zgadza się niechętnie. Idziemy dalej. Ku mojemu zdumieniu widzę, że pies się skrada. - Co ty tam znów wytropiłeś? - pytam. - Ciiicho, kot - odpowiada szeptem. - Gdzie? - Jako żywo, nie ma nigdzie żadnego kota. - Pst! - syczy pies i skrada się dalej. Wreszcie dostrzegam obiekt jego zainteresowania i nie wytrzymuję: - To jest papier! - pękam ze śmiechu. -Każdy może się pomylić. To przez grzywkę! Zawsze mi ją zaczesujesz na oczy. A poza tym skradałem się do kota, tylko on uciekł, nie zdążyłaś go nawet zauważyć - mówi dużo, jak zawsze wtedy, gdy jest zawstydzony. 64 Siedzę nad szkolną lekturą, do jutra muszę przeczytać jeszcze trzydzieści stron. Nagle pies zaczyna się kręcić po mieszkaniu. Chodzi ze spuszczonym łbem, zagląda pod szafę i we wszystkie możliwe kąty. Po chwili staje z uśmiechem i oznajmia: — Znalazłem piłkę! — Nie mam czasu — próbuję się go pozbyć. — Ach tak! Kiedy ty masz ochotę pobawić się ze mną, to ja muszę mieć czas - odgryza się pies. — Przecież nic innego nie masz do roboty. Nie chodzisz do szkoły, nie pracujesz... — Co ty o tym wiesz! A nawet gdybym istotnie nic nie robił, to czy zawsze muszę mieć ochotę do zabawy? - pyta. Robi mi się głupio i już nie mogę mu odmówić. Szalejemy z piłką po mieszkaniu. — Podobno miałaś czytać — przypomina mi brat. — Ktoś musi się pobawić z psem — odpowiadam. — Ciekawe, jak ty to jutro wytłumaczysz w szkole. Może powiesz pani, że pies cię poprosił, żebyś się z nim pobawiła - kpi brat. — Też jestem ciekaw — sepleni pies z piłką w pysku. Babski dzień — Jutro — powiedziała tajemniczo mama przy kolacji. — Co jutro? — zapytał tata. — To nie dotyczy chłopców — odparła mama. — O której? — zapytałam. — Jak zwykle, o trzeciej. 5 — Opowiadania z trzeciego piętra 65 Raz w miesiącu zostawiałyśmy naszym chłopcom, to znaczy tacie i bratu, kartkę z informacją: Babski Dzień. Babski Dzień to jest coś, czego nam wszyscy zazdrościli i czego, tak naprawdę, nikt nie rozumie. Nie jest to właściwie nic szczególnie nadzwyczajnego. Po pierwsze, nie jest to dzień, tylko popołudnie, zaledwie kilka godzin. Po drugie, można by to nazwać na przykład: Załatwianie Różnych Koniecznych Spraw, i byłoby to prawdą. Zaczynamy od fryzjera. Pani Wandzia czeka już na nas. Myjemy głowy, strzyżemy się i., z minuty na minutę stajemy się coraz ładniejsze. Potem wędrujemy przez miasto, przeglądając się w szybach wystawowych. Przy okazji wstępujemy do sklepów i kupujemy różne, na pozór niepotrzebne rzeczy. — Popatrz! Zupełnie nowe kredki. Niby woskowe, ale inne — zwracam mamie uwagę na to, co interesuje mnie szczególnie. — Koniecznie musimy je kupić - mówi mama, przeglądając różne papeterie. Nie może się zdecydować, czy wybrać białą, czy różową, więc kupuje obie. W księgarni okazuje się, że jest „Słownik frazeologiczny języka polskiego", o którym mama zawsze marzyła. — Muminki! Muminki! — wrzeszczę. — Kupujemy! — odkrzykuje mi mama. Wszyscy patrzą na nas dziwnie, prawie wrogo, tylko pan księgarz, który zna już nas trochę, uśmiecha się. Z księgarni wychodzimy z pokaźną paczką. Niesiemy ją na zmianę. 66 fi W. Teraz kolej na fa-tałaszki, jak nazywa to mój tata. Mama właśnie wymyśliła sobie, dla mnie, kolorowe skarpety do kolan. Znajdujemy je już w czwartym sklepie. Tak się wspaniale składa, że ten sklep jest tuż obok małej MJ^Ciaj»4"-' \ ?2? kawiarenki, w której \?''? >^l Jftwk P°daJą przepyszne lody. — Przejadłyśmy trzy pary podkolanówek -mówi mama płacąc. — Nie do wiary — dziwię się. Potem kupujemy jeszcze wełnę w różnych kolorach, bo mamy w planie robienie dużego swetra, &? takiego, który będzie w sam raz na mnie i mamie będzie w nim znakomicie. Obładowane jak wielbłądy kupujemy jeszcze bilety do kina na bardzo głupią komedię i tam, chichocząc, kończymy nasz Babski Dzień. Jeszcze tylko wrócić do domu. I już. A któregoś dnia przy kolacji tata powiedział: — Jutro. — Co jutro? — zapytała mama. — To nie dotyczy dziewczyn — odpowiedział mój brat. v 67 Pisanie Tych bajek, które sobie z mamą opowiadamy przed snem, zebrało się bardzo dużo, bo to przecież codziennie jedna albo i dwie. Niestety, większości z nich nie możemy sobie przypomnieć, a także określenie „zebrało się" jest nieprawdziwe, bo tych bajek właściwie wcale nie ma... - Mamo, jak to jest z tymi naszymi bajkami: są czy ich nie ma? — zapytałam. - Oczywiście, że są — odpowiedziała mi mama. - A gdzie one są? - W tobie i we mnie. W naszej pamięci. - No tak, ale nie wszystkie - narzekałam. - Za to zostały te najciekawsze. - A gdybyśmy je zapisywały, to byłyby wszystkie -upierałam się. - A gdybyśmy je potem czytały, to i tak wracałybyśmy tylko do tych najbardziej udanych - obstawała przy swoim mama. - No nie wiem — powątpiewałam. - Ale ja wiem. Byłoby tak samo jak z książkami. Stoją sobie na półce, wszystkie przeczytałaś, a po które sięgasz po raz drugi i trzeci...? - Po Muminki, po „Anię z Zielonego Wzgórza"... - Ja też, kiedy wspominam nasze bajki, to najczęściej myślę o tych kilku: o Biedronce, która nie wiedziała, jak wyglądają biedronki, o Podstępnych Temperach, o Fidry-gale kolekcjonerze... - I ja! Ja też myślę właśnie o tych - przyznałam się. 68 — No widzisz. Wcale nie musimy ich zapisywać. I tak je pamiętamy. — A jednak mi szkoda, że ich nie zapisujemy. Może gdyby ktoś inny je przeczytał, to też by mu się spodobały? — powiedziałam wreszcie to, o co mi naprawdę chodziło. — Możemy spróbować - zgodziła się mama. I tak zaczęło się moje pisanie, które trwa do dziś. Początek bajki Kiedy nadszedł wreszcie wieczór, który wyznaczyłyśmy sobie z mamą na spisywanie naszych bajek, i zasiad-łyśmy nad wielkim zeszytem pełnym białych kartek... okazało się, że niewiele pamiętamy. — A widzisz? A nie mówiłam? — Przypomniałam sobie naszą niedawną rozmowę i zrobiło mi się strasznie żal tych nie zapisanych, nie pamiętanych bajek. Zupełnie jakbym utraciła nieoceniony skarb. — Nie martw się. Skoro raz udało nam się je wymyślić, uda się i po raz drugi. Zaczynamy. Raz, dwa, trzy — ty! — Może od tej o Fidrygale? — Jeśli dobrze pamiętam, to ta bajka była jakby częścią opowieści o Dwóch Dziwadłach. Tych z pomarańczowej włóczki, które wyruszyły w świat i miały mnóstwo przygód — przypomniała mama. — Oczywiście! Tak było. — I zabrałam się do pisania. Początek poszedł gładko. Dziwadła Dwa wyruszały właśnie do lasu: „Zamiast nóg miały same stopy, a i to malutkie. To nic... w końcu taki na przykład wąż nie ma nawet stóp, a też potrafi zajść, dokąd tylko chce. Na szczęście Dziwadła Dwa nie były takie zupełnie maleńkie. Większe od jeży, mniejsze niż zające. Bo gdyby były zbyt małe, to znaczy mniejsze, niż były, to dreptałyby jeszcze wolniej. A to już byłaby przesada. Wędrowały ścieżką przez las i patrzyły przed i za siebie, w lewo, w prawo i w górę, i w dół... Aż tu nagle!" - Stanęły oko w oko z obiektywem kamery filmowej -wtrąciła mama. „Bo właśnie tego dnia buszował po lesie Zenobiusz Z., który koniecznie chciał sfilmować borsuka wyłażącego lub włażącego do nory. Ten znany w kraju operator oglądał już niejedno i pewnie dlatego widok Dziwadeł Dwóch zrobił na nim tylko takie wrażenie, jakie zwykle robiły rzeczy widziane po raz pierwszy. »Może to przybysze z obcej planety?« — pomyślał przez chwilę i filmował dalej. Oba razem i każde z osobna, a potem ich ogonki, brzuszki, oczy, uszy, łapy i... Już prawie wszystkie szczegóły utrwalił na taśmie, kiedy ni stąd, ni zowąd pojawił się tuż przy norze borsuk. I Zenobiusz Z., chcąc nie chcąc, musiał zająć się tym, po co do lasu przyjechał. Sfilmował więc dokładnie borsucze włażenie do nory, a kiedy skończył, po Dziwadłach Dwóch nie było śladu". 70 - Kiedy Zenobiusz Z. pokazał swój film redaktorom w telewizji, zrobiło się straszne zamieszanie. - Mama najwyraźniej przypomniała sobie szczegóły naszej bajki. — Większość z nich była skłonna nie wierzyć w to, co zobaczyli: - „To zwykły fotomontaż!" - „Triki! Po prostu triki!" - „Fałszowanie rzeczywistości. Nie dajmy się zwieść". - Nie pamiętam, co działo się dalej - zmartwiła się mama. -To może ja sama dokończę? Bajkę o Fidrygale mam w głowie od początku do końca. - Ciekawam, jak sobie poradzisz. I pamiętaj, że zostawiłyśmy Dziwadła Dwa w lesie, idą sobie dalej przed siebie. A może teraz są już zupełnie gdzie indziej? To się okaże. — Mama uśmiechnęła się do mnie i wyszła. A ja na trzeciej stronie wielkiego zeszytu zaczęłam swoje pierwsze samodzielne pisanie dla przyjemności i dla pamięci. O Fidrygale S. — kolekcjonerze „Pewnego popołudnia Fidrygał S. jak zwykle włóczył się po okolicy. Spacerowanie było jedną z dwóch pasji Fidrygała S., a nie było to takie zwyczajne chodzenie, żeby tylko chodzić tak sobie. Już na pierwszy rzut oka widać było, że Fidrygał S. czegoś szuka, ale nie tak, jakby coś zgubił, tylko jakby chciał znaleźć. A to jest różnica. Chodził powoli, rozglądając się, kluczył, zawracał, przystawał, przyglądał się i... prawie zawsze udawało mu 71 się znaleźć coś niezwykłego. Właśnie! Bo drugą, obok wędrówek, pasją Fidrygała S. była kolekcja, zbieranie rzeczy niespotykanych, zadziwiających, nie wiadomo czego. I tak właśnie pewnego popołudnia Fidrygał S., spacerując jak zwykle po okolicy; zobaczył Dziwadła Dwa. Nawet im się nie przyglądał, nawet chyba nie przystanął... Po prostu nagle schylił się, złapał jedną ręką jedno, a drugą drugie Dziwadło i wprawnym ruchem włożył je do torby, która zwisała mu z ramienia. Zawsze odpięta, gdy pusta — gotowa ukryć zdobycz. Tego dnia Fidrygał S. już nie powędrował dalej. Zawrócił i pobiegł na skróty do swojego domu. Zdyszany otwierał drzwi, sapiąc mył ręce, a na stole Dziwadła Dwa czekały, żeby je wyjąć z torby, bo same — mimo licznych prób — nie potrafiły się wydostać na zewnątrz. Torba pełna była oczywiście zamknięta. No i wreszcie wszyscy troje stanęli oko w oko. Z jednej strony zdumiony i szczęśliwy Fidrygał S., a na wprost jego nosa Dziwadła Dwa, też zdziwione, ale nie tak bardzo. — Ja chyba śnię! - wykrzyknął Fidrygał S. i zaczął przyglądać się Dziwadłom przez lupę: zawsze tak czynił, ilekroć badał to, co chciał włączyć do swojej kolekcji. — Co to za grymasy?! Ja tu się głowię, bo nie wiem, jak was nazwać i w ogóle, a wam się na miny zebrało! Stać mi tu prosto, dopóki nie zbadam i nie opiszę! — wykrzykiwał Fidrygał S. radośnie. — Nie myślcie sobie, że się nie dowiem, kto wy jesteście lub co — mamrotał piskliwie. — To, że nigdy dotąd takich dziwadeł nie spotkałem, nie znaczy, że nikt o was nic nie wie! 72 Tak mówił, a w głębi duszy marzył o tym, żeby I ikt poza nim nie widział nic podobnego. — Zaraz się wszystko wyjaśni - odgrażał się dobrŁu-sznie, wertując grubą księgę pt. »Nieprawdopodobwch rzeczy zbiór opisany«. Dziwadła Dwa zaglądały razem z nim do tej ksj^gi. Tyle że widziały wszystko do góry nogami. Co fiie miało większego znaczenia, bo narysowane w księże rzeczy były tak dziwne, że z którejkolwiek strony by się je oglądało - wyglądały jednakowo nieprawdopodobnie. — No, no, no... Same widzicie, że w tej księdze was nie ma - powiedział Fidrygał S., sięgając po drugą, równie starą i ogromną. — I tu was też nie ma! Nie ma! Nie ma! — krzyczał Fidrygał, podskakując. — A do tych nowych nie ma co zaglądać. Przejrzałem je wczoraj, kiedy porównywałem ten eksponat — wyjaśnił Fidrygał S., wskazując ręką półki, na których... Dziwadła Dwa aż przycupnęły ze zdumienia. Czego tam nie było?! A co było?! Fidrygał S. widząc, w jaki zachwyt wprawiła Dziwadła Dwa jego kolekcja, powiedział bardzo powoli, słowo p° słowie: — Zawsze marzyłem, żeby mieć coś, czego nikt ? ma, czego nikt przede mną nigdy nie widział, o cz)*1 by nawet nikt nie wiedział. Z początku próbowało AJ sam coś takiego zrobić, ale niestety... tworzyłem rzec»r nieoryginalne, które przypominały inne, ogólnie znal1. Zacząłem więc szukać, znajdywać, gromadzić rzec™ niezwykłe i tak powstała największa kolekcja w okolicy. Jak widzicie - zbieram wyłącznie rzeczy... — Tu przerwał swoje zwierzenia, spojrzał poważnie na Dziwadła Dwa i powiedział ze smutkiem: — Obawiam się, że jesteście zwierzętami. Co?! Co mają znaczyć te dziwne ruchy? Zaprzeczacie mi? Rozumiecie, co do was mówię? To przecież niemożliwe! I znów zaczął podskakiwać. A potem spoważniał i spokojnie powiedział: — Nie wiem, co się dzieje i co to wszystko ma znaczyć, ale cokolwiek by to było, to nie jest to zupełnie normalne. Na wszelki wypadek położę się do łóżka... I tak pewnie nie zasnę! — dodał zamyślony". Nie wiem, nie mogę sobie przypomnieć, czy kiedykolwiek dokończyłyśmy tę bajkę tak, jak powinno się bajki kończyć. Nasze kończyły się na ogół tym, że główny bohater zasypiał albo przynajmniej miał taki zamiar. Bywało, że następnego lub któregoś innego wieczora opowiadałyśmy dalszy ciąg, jakąś inną przygodę wymyślonej przez nas postaci i znowu kończyłyśmy ją tym, że noc i pora spać. Wyciąganie wniosków — Z czego wyciąga się wnioski? Takie mniej więcej pytanie zadałam kiedyś mojej mamie. A było to tak dawno temu, że jeszcze wyobrażałam sobie, że wniosek to jest coś różowego. — Ze wszystkiego — usłyszałam wymijającą odpowiedź, która oznaczała, że „kiedy dorosnę, to zrozumiem". 74 I zrozumiałam. Właśnie pisząc bajkę o Fidrygale S. Tak trudno było mi przypomnieć ją sobie w szczegółach, że wyciągnęłam z tego wniosek lub, jak mówią niektórzy, doszłam do wniosku. Nie jest różowy. Ma kształt książeczki. Spisuję w niej prawie wszystko to, co pamiętam. Takie opowiadania z trzeciego piętra. Może kiedyś, gdy będę dorosła, przeczytam je swoim dzieciom. * Spis treści Niby wstęp........................... 5 O czym śpiewają stonogi................ 6 Diabełek ............................ 8 Pies w domu ......................... 10 Wycieczka do dziury................... 13 Początek dnia ........................ 16 Bajki................................ 19 Podarunki ........................... 23 Wakacje............................. 25 Główna rola.......................... 32 Kara automatyczna.................... 37 Cerowanie........................... 41 Gotowanie........................... 42 Pływanie ............................ 43 Choinki............................. 46 Dowcipy............................. 50 Imieniny............................. 53 Brzydkie wyrazy ...................... 54 Trzęsący się Indianin................... 56 Opowiadanie Wojtka................... 60 Rozmowy z psem...................... 62 Babski dzień ......................... 65 Pisanie.............................. 68 Początek bajki . . . ..................... 69 O Fidrygale S. — kolekcjonerze........... 71 Wyciąganie wniosków.................. 74 Kochani Czytelnicy! Zapraszamy do KLUBU PRZYJACIÓŁ DZIECI Z BULLERBYN Oto jedna z książek serii KLUBU PRZYJACIÓŁ DZIECI Z BULLERBYN. Seria wzięła swoją nazwę właśnie od tytułu wesołej opowieści znakomitej szwedzkiej pisarki Astrid Lindgren. Te książki łatwo poznasz. Z tyłu na okładce mają znak serii, poza tym wszystkie są wesołe i bardzo ciekawe. Zostały przecież wybrane specjalnie dla Ciebie. A Ty odnajdziesz w nich dzieci podobne do siebie. Jeśli masz 8-12 lat, to też jesteś z Bullerbyn i przekonasz się, że książki z serii Klubu staną się Twoją najmilszą lekturą. Razem z ich bohaterami będziesz cieszyć się, śmiać się i płakać, przeżywać ich trochę zwyczajne, a trochę niesamowite historie, wędrować po drogach i ścieżkach Krainy Przygód. Możesz także należeć do Klubu Przyjaciół Dzieci z Bullerbyn i być jego honorowym członkiem. Wystarczy tylko wyciąć, a potem wypełnić dokładnie i czytelnie kartę zgłoszenia znajdującą się na następnej kartce. Kartę tę przyślij w kopercie pod adresem: Klub Przyjaciół Dzieci z Bullerbyn Wydawnictwo „Nasza Księgarnia" ul. Smulikowskiego 4 00-389 Warszawa Po otrzymaniu Twojego zgłoszenia wyślemy Ci pocztą legitymację Członka Klubu. Na odwrocie karty zgłoszenia znajdziesz listę książek, które możesz zamówić. Podkreśl wybraną pozycję i wpisz liczbę egzemplarzy. (Są to tytuły nie tylko z serii Klubu). Zamówione książki otrzymasz za zaliczeniem pocztowym z dwudziestoprocentową zniżką, przewidzianą właśnie dla Członków Klubu. Raz w roku, zawsze w styczniu, Członkowie Klubu, którzy zamówili najwięcej książek, otrzymają od Wydawnictwa specjalne dyplomy i nagrody-niespodzianki. Wśród pozostałych Członków Klubu rozlosowanych będzie 30 wspaniałych nagród książkowych. % % ? PS Członkowie Klubu mogą zgłaszać do Wydawnictwa „Nasza Księgarnia" swoje ulubione, najciekawsze książki, które powiększą serię. (Trzeba podać tytuł i autora). Dzięki temu seria będzie się ciągle rozrastała. KARTA ZGŁOSZENIA Imię i nazwisko Dokładny adres Data Proszę o przyjęcie mnie w poczet członków KLUBU PRZYJACIÓŁ DZIECI Z BULLERBYN Jeśli już jesteś członkiem. KLUBU PRZYJACIÓŁ DZIECI Z BULLERBYN, wpisz swój numer Podpis X Książki, które możesz zamówić: Lp. Autor 1. C.Aubry 2. W.Badalska 3. L. Carrol 4. B.Hertz 5. A. Holmberg 6. H. Januszewska Ch. Perrault 7. M. Jaworczakowa 8. /. Jurgielewiczowa 9. E.Knight 10. A. Lindgren U. A. Lindgren 12. A. Lindgren 13. A. Lindgren 14. P. MacLachlan 15. A.A. Milne 16. L.M. Montgomery 17. L.M. Montgomery 18. M Tomaszewska 19. A.C. Yestly 20. wybór E. Brzoza Liczba egzem- Tytuł Cena plarzy Bella i Sebastian 9,60 Jak oswoić czarownicę 7,20 Alicja w Krainie Czarów (oprawa twarda, kolorowe ilustracje) 18,00 Ze wspomnień Samowara 7,60 Latający detektyw 5,80 Bajki Kota w Butach (oprawa twarda, kolorowe ilustracje) 25,00 Coś ci powiem, Stokrotko 7,20 0 chłopcu, który szukał domu 7,80 Lessie, wróć 7,70 Madika z Czerwcowego Wzgórza 7,70 Madika i berbeć z Czerwcowego Wzgórza 7,70 Nils Paluszek 7,50 Ronja, córka zbójnika 7,50 Wyspa milczenia 6,60 Kubuś Puchatek, Chatka Puchatka (oprawa twarda, kolorowe ilustracje) 26,50 Jana ze Wzgórza Latami 7,80 Złoty gościniec 8,30 Kim jest wujek Tomek? 8,20 Sekret taty i ciężarówka 8,20 Baśnie i legendy polskie (oprawa twarda, kolorowe ilustracje) 45,00 Proszę o przysłanie mi za zaliczeniem pocztowym wskazanych przeze mnie książek. Podpis Na sumę, którą należy zapłacić przy odbiorze przesyłki, złożą się: ceny książek i koszty wysyłki. Zamówienia realizujemy do czasu wyczerpania nakładu.