Grzegorz Hołub Rany boskie, Mąja! Ty masz źlew głowie Z Mają spotkaliście się już w książeczce „Rany boskie, dziadek zwariował". Ale od tego czasu w jej życiu sporo się zmieniło; w życiu każdego z nas, a zwłaszcza gdy jest to osóbka tak żwawa jak Maja, każdy dzień przynosi jakieś zmiany. Maja założyła własną bandę. No i, przede wszystkim, poszła do szkoły. Ta szkoła znajduje się w innej miejscowości. Droga do szkoły prowadzi przez las. Czai się w nim Ślepy, okropny zbój. Maja nic a nic się nie boi, ale idąc, woli nie rozglądać się na boki. Autor 5 To znowu ja, Maja. Nie jestem pewna, czy mnie pamiętacie. Dlatego na wszelki wypadek przypomnę. Spotkaliśmy się w książeczce „Rany boskie, dziadek zwariował". Z przykrością muszę powiedzieć, że tylko parę osób odwiedziło mnie w Reszkach, niewielkiej wsi na Mazurach. Ale nawet w książeczce też nie wszyscy spotkaliście się ze mną. Moja mama uważa, że jak się kogoś zaprasza, to się na takie spotkanie przychodzi. Chociaż nie zawsze i nie we wszystkim zgadzam się z mamą, w tym przypadku obie jesteśmy takiego samego zdania. Bo to naprawdę nie jest za grzecznie, jeżeli bez ważnej przyczyny nie korzysta się z czyjegoś zaproszenia. Z powodu tych, co nie spotkali się ze mną w pierwszej książeczce, i dlatego nic albo niewiele o mnie wiedzą, muszę teraz opowiedzieć o sobie parę słów. Mam już prawie siedem lat i, jak mówi dziadek, jestem żwawą dziewuszką. Według dziadka wszędzie mnie pełno, a zwłaszcza tam, gdzie mnie nie posiali. Mieszkam z mamą, tatą i dziadkiem. Mama nazywa się Helena, tatuś - Janek, 8 a dziadek, szalenie fajnie i śmiesznie - Teofil. W moim życiu najważniejszy jest dziadek. Nie, nie dlatego, że mama i tatuś są nieważni. Bynajmniej. Są ważni, nawet bardzo. Ale dziadek jest poza wszelkimi ważnościami. Dziadek, chyba żartując, twierdzi, że jestem posażną panną. No bo tak: mam psa Szkaradka, kurę Czubat-kę, gąskę Filomenę, kotkę Pannę Mariannę. Chociaż nie, Panna Marianna jest trochę moja, a trochę mamy, z tym że bardziej chyba mamy niż moja, bo to jej codziennie kotka przynosi upolowane myszki. Mam też cie-laczka co się nazywa Cielaczek. Nie wiem, w którym momencie Cielaczek przestał być cielacz-kiem i niedługo będzie już dorosłą krówką. A dokładniej, stanie się to wtedy, gdy Cielaczek uro- 9 dzi ciełaczka. Aha, zapomniałabym o baranie Bekajle. O Be-kajle w żadnym wypadku nie należy zapominać, a zwłaszcza wtedy, gdy jest się w pobliżu stadka owiec, bo Bekajle wcale a wcale to się nie podoba. Muszę wam powiedzieć, że udało mi się Bekajłę obłaskawić. Kiedy baran chce mnie uderzyć rogami, wskakuję mu na grzbiet i hajda! ruszmy przed siebie. Spinam boki barana piętami, podobnie jak bodzie się ostrogami prawdziwego konia. Dziadek mnie tego nauczył, bo on służył w Zanie-meńskim Pułku Kawalerii. Mnie się te galopki na baranie bardzo podobają, chociaż Bekajle - chyba nie za bardzo. Ale ja staram się jemu wytłumaczyć, że w życiu niekoniecznie robi się tylko to, na co ma się ochotę. Do spółki z dziadkiem mamy konie, Kasztankę i Maćka. Tak naprawdę, chociaż konie są taty, one należą do nas wszystkich, najbardziej jednak do dziadka i do mnie. Dlaczego bardziej? Ano dlatego, że według dziadka konie tatusiowi służą do pracy, mnie i dziadkowi - do życia. Sami powiedzcie, co jest ważniejsze: praca czy życie? Jasne, że życie! I dlatego, uważam, Kasztanka i Maciek powinny być nasze, moje 10 i dziadkowe. Ale tata, z jakiegoś powodu, jest głuchy na moje argumenty. No i mamy jeszcze Dylewską Górę. To znaczy mamy ja i dziadek. O tym, że ona jest nasza, wiemy tylko my. Postanowiliśmy, że nikomu, nawet mamie i tacie, o tym nie powiemy. Patrząc z dziadkiem na Dylewską Górę, dajemy sobie do myślenia. Dylewską Górę można oglądać z kuchennego okna. Jednak najlepiej daje się do myślenia, siedząc za stodołą. Jeżeli mama albo tata nie mogą nas nigdzie znaleźć, wiedzą, że siedzimy z dziadkiem w kucki oparci plecami o wierzeje stodoły. Tatuś, podenerwowany, zwykle pyta wtedy: „Na co się tak gapicie? Wpatrujecie się w nie wiadomo co, jak sroka w gnat". Postanowiliśmy, że Dylewska Góra będzie naszą górą po tym, jak dziadek powiedział, że każdy człowiek ma własną górę, na którą, chce czy nie, musi wejść. Pamiętam, że 11 strasznie się wtedy zdziwiłam, że na świecie jest aż tyle gór, i powiedziałam, że absolutnie nie chcę mieć własnej góry. Chcę, tłumaczyłam bliska płaczu, żebyśmy my, to znaczy dziadek i ja, mieli wspólną górę. I że najlepiej, żeby była nią właśnie Dylewska Góra. Dając sobie do myślenia zauważyłam, jak łatwo wspiąć się z Dylewskiej Góry do nieba. Wystarczy zrobić jeden krok i już jest się w niebie. Zaproponowałam wtedy, pamiętam, żebyśmy, dziadek i ja, poszli do nieba razem. Mówiłam, że absolutnie nie godzę się, żeby dziadek szedł tam sam. Powiedziałam jeszcze, że z chodzeniem do nieba nie musimy za bardzo się spieszyć. Przecież tutaj, na ziemi, nie jest nam źle. A poza tym, mam jeszcze małe nóżki nienawykłe do chodzenia po górach. Pójdziemy, jak jeszcze trochę urosnę. Dziadek śmiał się ze mnie, ale chętnie obiecał nie spieszyć się z chodzeniem do nieba. Tylko czy mogę wierzyć w jego zapewnienia? Nigdy przecież do końca nie wiem, kiedy dziadek mówi serio, a kiedy żartuje. Dlatego nie mam pewności, czy rzeczywiście jestem posażną panną. Ale najgorsze jest to, że nie wiem, do czego służy bycie posażną panną. 12 \ 1-? już wiemy, że najważniejsza w życiu jest higiena. Jak tylko zaczęliśmy chodzić do szkoły, nasza pani nam to powiedziała. I teraz powtarza to przy każdej okazji, tak że my, dzieci, zapamiętaliśmy to najlepiej ze wszystkiego, czego nas nauczono w szkole. Jakub od Morka uważa, że z tym ciągłym mówieniem o higienie pani Monika jest już nudna. A w ogóle to mocno przesadza. Wcale, ale to wcale higiena nie jest znowu taka ważna. Można bez niej zupełnie dobrze się obyć. Zanim on zaczął chodzić do szkoły, nikt mu nic o higienie nie mówił, no i co? -Jakoś dawaliśmy sobie radę bez tej całej higieny, prawda? - zaperza się. - Sama Maja powiedz, czy nie mam racji? -szuka u mnie poparcia. Nie wiem, co mam mu odpowiedzieć. Jestem już przyzwyczajona, że zanim usiądę do stołu, muszę umyć rączki. Moja mama bardzo tego pilnuje. Co prawda, czasem zdarza się jej zapomnieć sprawdzić, ale ja nawet wtedy, sama z siebie, dbam o czystość. Uważam, że niemiło je się brudnymi rączkami. 14 To wcale nie jest tak, że dopiero od naszej pani dowiedziałam się, że trzeba mieć czyste ręce. Zanim poszłam do szkoły, ja już o tym wiedziałam. Zresztą chyba każde dziecko to wie. Jednak o tym, że nie tylko należy myć ręce, ale trzeba też dbać o higienę, dzieci na ogół dowiadują się dopiero w szkole. Przepytałam o to wszystkie koleżanki i kolegów i okazało się, żadna mamusia nic im nie mówiła o higienie. Dlatego powiedziałam Jakubowi: - Myślę, że pani Monika lepiej zna się na higienie, niech się więc ona nią zajmuje. A my, tak jak dotychczas, będziemy się tylko myli, bez zawracania sobie głowy higieną. Muszę powiedzieć, że z mojej higieny nasza pani jest na ogół zadowolona. No owszem, zdarza się, że na pauzach nachodzi mnie ochota wdrapywać się na drzewa, które, bywa, zwłaszcza po deszczu, mocno brudzą. Nieźle potrafię też ufa-frać się grając z chłopakami w piłkę nożną. Ale nawet wtedy, jeżeli zdążę, staram się jakoś doprowadzić do ładu. Jednak nie zawsze zdążę. I wówczas nasza pani wyraża swe niezadowolenie. Bynajmniej nie mam do niej o to żalu, chociaż - wydaje się - od kogo, jak od kogo, ale od pani nauczycielki moż-naby oczekiwać tej odrobiny zrozumienia i wyrozumiałości dla człowieka. Gdyby nasza pani wspinała się na drzewa, wcale nie byłaby aż taką czyściochą. 15 Zauważyłam, że wszystkie dzieci bardzo się starają o to, żeby pani była z nich zadowolona. Bo my naszą panią bardzo lubimy. Lubimy, kiedy nazywa nas „kochanymi szkrabami". I ona bardzo często tak do nas mówi. Nie przypominam sobie, aby kiedykolwiek nas mocno skrzyczała albo powiedziała o kimkolwiek „wstrętny bachor", chociaż parę razy to chyba miała wielką ochotę tak powiedzieć. Swe niezadowolenie z powodu higieny nasza pani okazuje najczęściej Jakubowi od Morka. Nie, wcale nie jest tak, że jest wobec niego niesprawiedliwa. Jest sprawiedliwa. Szczerze mówiąc, to Jakub od Morka i może jeszcze Monika z Glaznot mają największe zaniedbania w higienie. Nie wiem, jak jest z Moniką, ale Jakub bardzo się stara o higienę, naprawdę. Wiele razy idąc do szkoły, zatrzymujemy się w lesie nad rzeczką. Jakub kuca wtedy nad wodą, nabiera garść mułu i szoruje ręce. Szoruje mocno, aż robią się całkiem czerwone, w niektórych miejscach to prawie do krwi, ale niewiele to pomaga. - E, to na nic się zda - mówi za każdym razem, oglądając krytycznie swoje dłonie. - Ten cholerny brud pewnie wżarł mi się już w skórę. - Ty, Jakub, tu mi nie choleruj! - ostrzegam kolegę, bo ja naprawdę nie lubię, kiedy się przeklina. Zwłaszcza jeśli robi się to bez powodu, a do tego jeżeli klnie ktoś, kogo lubię. Co innego Monika z Glaznot. Ona klnie bez opamiętania i nawet bez żadnej potrzeby. Myślę, że ona musi to robić. Jeżeli z jakiejś przyczyny nie może kląć, w ogóle nic nie mówi. Z tego powodu, pytana przez panią, zwykle milczy jak zaklęta. No, ale Jakub przecież nie jest taki jak Monika. Dlatego bardzo chciałabym mu pomóc. 16 -Jak chcesz, wytłumaczę pani, skąd biorą się brudki, które wżerają się w skórę - zaproponowałam. - Bo nasza pani tego nie wie - tłumaczyłam. Ona wie wszystko na temat higieny. Ale skąd bierze się brak higieny, to, myślę, rozumie chyba niewiele. Bo niby skąd, biedna, miałaby to wiedzieć? - Jasne, że nie rozumie - poparł mnie Błażejek. - Nasza pani jest jakby nie z tego świata, ona jest trochę taka Matka Boska. W ten oto sposób pani Monika została naszą Matką Boską. I nikt już nie próbował jej tłumaczyć, że Jakub od Morka, choćby nie wiem jak się starał, z higieną zawsze będzie na bakier. Mój dziadek często powtarza, że Jakub ma za dużo na głowie. Ja też uważam, że on nie ma kiedy stać się czyściochem. Każdego ranka musi wyprowadzić krowy na pastwisko, potem dźwiga kubły z karmą dla świń. Do obrządzenia ma jeszcze owce, musi zajrzeć też do kurnika. Strasznie dużo ma do zrobienia w ciągu całego dnia, ale rano - najwięcej. Przed wyjściem do szkoły co najwyżej zdąży opłukać ręce, bo musi jeszcze przecież założyć inne ubranie - to, w którym obrządza świnie i krowy, cuchnie nie do wytrzymania. Nawet śniadania nie je jak wszystkie inne dzieci. W biegu łapie skibkę chleba, zarzuca tornister na plecy i już pędzi, żeby się ??? rr^późnić Do szkoły mogą spóźnić się wszystkie inne dzieci, ale nie Jakub. W naszej klasie jest sporo dzieciaków, które nie tylko że się spóźniają, ale bywa, że w ogóle nie przychodzą do szkoły. Jak ich potem pani pyta, dlaczego byli nieobecni, mówią byle co - że bolała ich głowa, że musieli pilnować młodszego braciszka, że popsuł się budzik. Różne rzeczy wymyślają. A Jakub wymyślać nic nie musi. Nie pamiętam, żeby kiedykolwiek spóźnił się, tym bardziej - był nieobecny na lekcjach. Bywa, że jak zatrzymujemy się w lesie nad rzeczką, mam wielką ochotę trochę się pobawić. Ale Jakub się nie zgada. - Chodźmy już, bo się spóźnimy - ponagla. Wtedy ja proszę: - Pobawmy się, tylko troszeczkę. O, taką ociupinkę - pokazuję ociupinkę mniejszą niż paznokieć. - Nie ma mowy o żadnej ociupince! - powtarza. - Nie mam zamiaru spóźniać się przez was. - Wielka mi rzecz. No to co, że się spóźnimy? - wspiera mnie Błażejek. - Szkoła nie zając, nie ucieknie -wtóruje mu Tadzik. Ale Jakub, nie oglądając się na nas, zakłada tornister na plecy i rusza przed siebie. A my - co mamy robić? - podążamy za nim. Zwykle jestem wtedy mocno rozeźlona na Jakuba. Uważam, że choć jesl 18 bardzo fajny, w takich przypadkach zachowuje się całkiem niefajnie, bynajmniej nie jak dobry kolega. Kiedyś poskarżyłam się nawet dziadkowi. _ Powiedz dziadku, dlaczego on taki jest? Dlaczego nigdy się nie spóźnia? Mógłby to zrobić choćby raz, choćby dla zasady. - Mógłby - przyznał dziadek. - Ale się nie spóźnia... dla zasady. - Ty dziadku znowu żartujesz! - obruszyłam się. - Przecież pytam ciebie nie z próżnej ciekawości. Ja to naprawdę muszę wiedzieć. -Jak mus, to mus - skarcony dziadek położył uszy po sobie. - Myślę, że nie spóźnia się, bo dla niego szkoła jest ważna. - E, dziadku, też masz wytłumaczenie! Dobrze wiesz, że dla mnie ona również jest ważna... mimo wszystko - zapewniłam. - Podobnie jak zabawa nad rzeczką, jak uganianie się ze Szkaradkiem i tyle innych rzeczy. - Chcesz powiedzieć, że dla Jakuba szkoła jest najważniejsza? - domyśliłam się. Mimo wszystko nie mogłam pojąć, dlaczego akurat dla Jakuba szkoła jest aż taka ważna. Myślałam o tym i myślałam. Próbowałam nawet przebadać Jakuba. W końcu znów zwróciłam się do dziadka. Ale on nie chciał na ten temat rozmawiać. Zbył mnie, mówiąc: - Gdybyś każdego ranka musiała karmić świnie, uganiać się za stadem krów, wiedziałabyś na pewno, dlaczego szkoła jest taka ważna. Jakub bardzo stara się być dobrym uczniem. I muszę przyznać, ostatnio idzie mu coraz lepiej, nawet pod względem higieny, przynajmniej do ostatniego czwartku. 19 Nie wiem, jak jest gdzie indziej, ale w mojej klasie pani Monika codziennie bada „stan higieny uczniów". Tak się to nazywa. Nasza pani sprawdza wtedy czystość rączek, szyi, buzi, włosów. No i nóg. A dokładniej to jednej nogi; pani widocznie uznała, że sprawdzanie czystości obu nóg to strata czasu. Dlatego w poniedziałki, środy i piątki pokazujemy prawą nogę, lewą - we wtorki i czwartki. Trochę się więc zdziwiliśmy, kiedy w ten ostatni czwartek pani przed rozpoczęciem lekcji powiedziała: - Drogie dzieci, a teraz zdejmijcie buty i skarpety z prawych nóżek. Chcę zobaczyć, czy zostały należycie umyte. Posłusznie zdjęliśmy buty z prawych nóżek, chociaż większość z nas pamiętała, że w czwartki pokazuje się lewe nogi. Nikt jednak nie protestował, bo w końcu, jakie to ma znaczenie, lewe czy prawe nogi, prawda? Jedynie Jakub od Morka zdjął but z lewej nogi. Pani pewnie tego by nie zauważyła, gdyby nie Andrzejek, ten od Tetmera. - Proszę pani, proszę pani -zawołał - on zdjął but z lewej nogi. - Jakub nie odróżnia lewej nogi od prawej - śmiała się Ula. 20 Inne dzieci też się zaczęły naśmiewać z Jakuba. Ja nie śmiałam się, bynajmniej. Z czego tu się śmiać? Każdy może się pomylić. Szczerze mówiąc, nie zawsze i nie od razu wiem, gdzie jest lewa, a gdzie prawa strona. Ale Jakub się nie pomylił. On z rozmysłem pokazał lewą nogę- - Dziś jest czwartek - tłumaczył się, zmieszany, cały w pąsach. - W czwartki pokazujemy lewą... - Wiem. Pomyliły mi się dni, przepraszam - powiedziała pani. - Ale skoro już wszyscy pokazują prawą nogę, dla porządku zdejmij i ty, Jakubku, but z drugiej nogi. Jakub zrobił to z wyraźnym ociąganiem. Dopiero kiedy ściągnął skarpetkę, zrozumieliśmy, dlaczego. Pani dosłownie oniemiała, jak zobaczyła, że nogi Jakuba nie pasują do siebie - przy lewej czyściutkiej, prawa była jak ta święta ziemia. Muszę powiedzieć, że w tamten czwartek pani Monika nie miała najlepszego dnia. Wszystko dlatego, że na zakończenie badania „stanu higieny uczniów" postanowiła sprawdzić czystość naszych głów. Głowy mieliśmy jak należy. Do czasu wszystko szło więc jak z płatka. Ale do czasu. Podczas sprawdzania „stanu higieny uczniów" na głowie Moniki z Glaznot nasza pani nagle odskoczyła od niej jak oparzona. Widzieliśmy, że nie jest w stanie wydusić z siebie choćby słowa. - Niech się pani nie boi - spróbowała pocieszyć naszą nauczycielkę Krysia, która siedzi w jednej ławce z Monisią. - To, proszę pani, tylko weszki. One są małe i specjalnie nie gryzą. Czasem spacerują sobie po naszej ławce wte i wewte, nie robiąc nikomu żadnej krzywdy. 21 Pomyślałam, że podobnie jak pani, albo jeszcze bardziej, przerażona byłaby moja mama. Dlatego postanowiłam, że na przerwie poproszę Monikę o jedną weszkę. Ale zrobię mamu- i si psikusa! Nie jestem tylko pewna, czy Monika zechce mi ją dać. ?? straszny z niej chciwus. Nigdy nikomu nic nie da za darmo. Z drugiej jednak strony, co jej ubędzie z powodu jednej wszy? Ma ich przecież tyle, że, bezpańskie, wychodzą i wędrują sobie po klasie, nie robiąc nikomu krzywdy. Tatuś kupik traktor bez n/egodztwośct Mo i stało się: tatuś kupił traktor. On jest cały pomarańczowy. To znaczy cały jest z żelaza, a tylko go w tej fabryce od traktorów pomalowano na kolor pomarańczowy. Tatuś powiedział że nie wszystkie traktory są pomarańczowe. Bywają traktory różne, np. zielone, niebieskie, żółte albo czerwone. Ale tatuś wybrał właśnie pomarańczowy. - Uważam, że kolor pomarańczowy najbardziej rzuca się w oczy - tłumaczył. - Chciałem, żeby moja córeczka od razu widziała, gdzie w polu jestem i co ja tam robię. No i fajnie, że tatuś kupił ten traktor. Tak powiedział dziadek. I jeszcze dodał: proszę bardzo, niech teraz ten traktor, głupie bydle, poci się, pracując w polu. On, dziadek, nie ma nic przeciwko temu. Ani mu w głowie przejmować się jakąś bezduszną maszyną. Zauważyłam, że dziadek jest jakby obrażony na bezduszną maszynę. W każdym bądź razie - omija traktor z daleka. I może jeszcze trochę udaje, że traktora nie zauważa. Chociaż, z drugiej strony, jak go nie zauważyć, kiedy toto z war- 24 kotem i hurgotem wjeżdża na podwórko, że aż kury uciekają sdzie pieprz rośnie, a wystraszone gęsi próbują wzbić się w powietrze. Przeciwko hałasom czynionym przez traktor najgłośniej protestuje Filomena. Moja gąska ciągle nie może się uspokoić chociaż silnik dawno jest już wyłączony. Wtedy co ja mam robić, przytulam Filomenę, a ona, użalając się, powtarza mi tuż przy uchu to swoje gę, gę. Głaszczę ją po długaśnej szyi, aż się w końcu ucisza. Ja, w przeciwieństwie do dziadka, jestem strasznie ciekawa tego traktora. Ale to nic dziwnego. Według mamy, jestem ciekawa wszystkiego. I dlatego ciągle są ze mną kłopoty. Jeżeli z tej ciekawości popadam w jakieś tarapaty, mamusia już nawet nie krzyczy, tylko tuląc mnie, podobnie jak ja swoją gąskę, powtarza: „Oj, Maja, Maja, zobaczysz, napytasz ty sobie kiedyś kłopotów". Jak pamiętacie, z powodu traktora musiałam się stać koniokradem. Wszystko przez to, że tatusiowi brakowało pieniędzy na zakup traktora. Właśnie dlatego chciał sprzedać Kasztankę i Maćka, co - jak zauważył dziadek - byłoby z jego strony wielką niegodziwością. Byłam gotowa zrobić wszystko, żeby tatuś z powodu koni nie popadał w niegodziwość. Najpierw pomyślałam, że jakbyśmy z dziadkiem pożyczyli tacie trochę pieniążków, to on by może pozostawił nam nasze 25 konie. Okazało się, że dziadek nie ma żadnych pieniędzy, a ja w śwince-skarbonce miałam tyle groszaków, co kot napłakał. No i wtedy co ja miałam robić, stałam się koniokradem. A było tak: W nocy wyprowadziłam Kasztankę i Maćb stajni i pojechałam Bląberę, żwirownię, jest między Reszka mi i lasem. Ukryłam konie na dnie wykopu. One tam spokojnie pasły się aż do rana. Do domu wróciłam dopiero wtedy, gdy było już za późno, żeby jechać na targ do Lubawy. Co się w domu działo, lepiej nie wspominać. Wystarczy, że powiem tylko tyle: spokojnie nie było, bynajmniej. Ale jedno w tym wszystkim było dobre: tatuś już nawet nie wspomniał o sprzedawaniu koni. Widocznie, myślałam, ktoś mu te niegodziwości wybił z głowy. Tylko kto? Wszystko to trochę mnie niepokoiło. Czy nie kryje się za tym jakiś podstęp? Dlatego postanowiłam wziąć dziadka na spytki. 26 - Dziadku - spytałam - jak myślisz, kto odwiódł tatę od zrobienia niegodziwości? - O czym ty dziecko mówisz? O jakie niegodziwości ci chodzi? - Oj dziadku, dziadku. Najpierw mówisz, a potem sam nie pamiętasz, co mówisz. Powiedziałeś, że sprzedanie Kasztanki i Maćka byłoby ze strony taty wielką niegodziwo-ścią. I ja się z tobą zgodziłam, absolutnie. To na pewno byłaby wielka niegodziwość. No co, naprawdę nie pamiętasz? - Może i mówiłem - przyznał dziadek z wyraźnym ociąganiem. Po czym dodał tonem usprawiedliwienia.- A bo to, widzisz Maju, człowiekowi w złości czasem wymsknie się coś takiego, czego nie powinien mówić, zwłaszcza że, prawdę mówiąc, konie są twego taty, nie nasze. I on ma prawo je sprzedać, a my nie możemy nawet powiedzieć marnego słowa. Przez dłuższą chwilę zastanawiałam się nad tym, co mi tłumaczył dziadek. W końcu, zrezygnowana, musiałam przyznać dziadkowi rację. - Przecież nie jestem głupia. Sama wiem, że tak naprawdę one są jego, nie nasze - przyznałam. Ale zaraz poprawiłam się: - Bardziej jego niż nasze. Mów dziadku co chcesz, jednak ja nadal uważam, że sprzedając je, tatuś nie postąpiłby za godziwie. To pewne jak amen w pacierzu - tłumaczyłam z pełnym przekonaniem. A ponieważ nie należę do osób, które łatwo ustępują, ponowiłam pytanie: -No więc, jak myślisz dziadku, kto odwiódł tatę od sprzedania koni? Od razu wiedziałam, że dziadek zna odpowiedź na moje pytanie. Ale z jakiegoś powodu nie chce tego powiedzieć. 27 A przynajmniej bardzo stara się, żebym w jego głosie wyczuła wahanie. - Wychodzi mi na to, że twoja mama - powiedział z ociąganiem. A ja byłam ogromnie rada, że w końcu potrafiłam wydusić z niego to oświadczenie. - Rany boskie, jak ona to zrobiła? - zapytałam, pełna podziwu, a jednocześnie z niedowierzaniem. No, bo tak. Z powodu zapowiedzianej przez tatę sprzedaży koni, dziadek, który mimo osiemdziesięciu lat wcale nie wyglądał na dziadka, nagle, z dnia na dzień, stał się prawdziwym dziadkiem - jego zawsze zawadiacko podkręcone do góry wą- siska nagle zrobiły się jak wąsy suma, a włosy, sztywne, nieugięte, sterczące jak druciana szczotka, zmieniły się nie do poznania. Pamiętam, powiedziałam mamie: „Coś mi się zdaje, że dziadkowe włosy położyły uszy po sobie". Mama przyznała mi rację. Ze smutkiem pokiwała głową. Wtedy zdobyłam się na odwagę i powiedziałam, że tu nie ma co kiwać głową, tylko trzeba na gwałt ruszyć głową, żeby go ratować. Jednak mama żadnych obietnic co do ratowania nie 28 poczyniła. Na szczęście on sam się uratował. Po tym, jak tatuś, nie sprzedając koni, kupił traktor, dziadek natychmiast, sam z siebie, stał się znów dziadkiem, który nie wygląda jak dziadek. Tatuś często powtarza, że nic samo z siebie się nie dzieje. Za wszystkim, twierdzi, stoi jakaś przyczyna. I więc i za tym, że tatuś postąpił godziwie, kupując traktor bez sprzedawania koni, też musi coś albo ktoś się kryć. No i w końcu dziadek, przyciśnięty przeze mnie do muru, wydukał, że tym cudotwórcą jest mama... Uznałam, że to bardzo fajnie mieć mamę-cudotwórcę. Ale jeszcze fajniej być samemu takim cudotwórcą. Ileż spraw to by mi rozwiązało! Przez kilka dni dziadek miał mnie z głowy. Zwyczajnie, nie miałam dla niego czasu. Musiałam przecież zdecydować, co jako cudotwórca zmieniłabym w pierwszym rzędzie. Bo tak od razu, na hura, wszystkiego nie da się zmienić. W odmienianiu świata pewnie również obowiązuje jakiś porządek oraz kolejność. Postanowiłam, że najpierw zrobiłabym coś takiego, żeby dziadek stał się ciut młodszy. Nie, nie przeszkadza mi to, że ma on, jak sam mówi, osiemdziesiąt kilka wiosen. Ależ skąd! Bynajmniej nie chciałabym, żeby nagle stał się młody. Bo prawdziwy dziadek musi swój wiek mieć! A mój dziadek jest najprawdziwszy z prawdziwych. Ale troszeczkę młodszy mógłby jednak być. Bo teraz, grając ze mną w piłkę, od razu dostaje zadyszki. Jakby ubyło mu kilka lat, grałby w piłkę ile by tylko chciał. A przy okazji, za jednym zamachem, załatwię sobie nową futbolówkę - zdecydowałam. W sprawie futbołówki musiałam naradzić się z chłopakami. Bo Jakub od Morka za każdym razem jak Błażejek 29 przymierza się do „jedenastki" albo kornera, ostrzega: „Pamiętaj, nie wal za mocno, piłka ledwie zipie". A wtedy Bła-żejek skarży się: „Do chrzanu z taką grą, kiedy trzeba grać na pół gwizdka". Dlatego chłopaki strasznie się ucieszyli, gdy im powiedziałam, że będziemy mieć nową futbolówkę. - A skąd weźmiesz tyle forsy ? - zainteresował się Błażejek. - No właśnie - przyłączył się Jakub. - Skąd? Powiedziałam, że żadnych pieniędzy nie mam i nie potrzebuję. Że nowiuteńką piłkę sobie wyczaruję. -Jak to - wyczarujesz? - zdumiał się Błażejek. - No, właśnie. Jak? - Najzwyczajniej w świecie - oświadczyłam pewnym głosem. A ponieważ po minie chłopaków widziałam, że trudno 30 im w tę zwyczajność czarowania uwierzyć, szczerze wyznałam: -Dokładnie to jeszcze nie wiem, jak się czaruje. Są jakieś sposoby. Moja mama zna się na tym. Mama wzięła i wyczarowała tacie pieniądze, i on kupił traktor. Kupił bez sprzedawania koni. Jak mi nie wierzycie, możecie sami zobaczyć traktor. Stoi na podwórzu. O tym i Jakub, i Błażejek wiedzieli bez zaglądania na nasze podwórze. U nas, w Reszkach, jak ktoś kupi nowy telewizor, a cóż dopiero traktor, wiedzą wszyscy. Nowiusieńki traktor był dla chłopaków liczącym się argumentem. Bo jak nie wierzyć w możliwość czarowania, skoro traktor stoi, można go zobaczyć i dotknąć. Ale ja, dla umocnienia ich w wierze, pochwaliłam się jeszcze, jak to za pomocą czarów sprawię, że dziadek stanie się młodszy. Błażejkowi bardzo się spodobało, że można stać się młodszym. Początkowo Jakuba to również jakby ucieszyło. Ale potem, nagle, spuścił głowę, przygarbił się. Wyglądał dokładnie tak, jak futbolówka, z której zeszło powietrze. -Jakub, co się stało? - zapytałam zaniepokojona. - E, nic - bąknął. - Mama mówiła, żebym raz dwa wracał. Miałem jej podać coś do jedzenia. Sama przecież nie weźmie. Na śmierć zapomniałem - tłumaczył się. Patrzyliśmy z Błażejkiem, jak odchodzi: niewyrośnięty, przygarbiony, z rękami prawie aż po łokcie w kieszeniach zbyt obszernych, chyba tatowych spodni - żałosny ośmiolatek wyglądający jak pięcioletni szkrab. 31 - Co mu się stało? - zapytał z kolei Bła-żejek. - E, nic - bąknęłam. Ale ja już wiedziałam. A przynajmniej domyślałam się, jak straszną przykrość zrobiłam Jakubowi. Dlaczego nie pomyślałam o mamie Jakuba? Przecież ja bardzo lubię ciocię Janeczkę. Mimo że od urodzenia Jakuba leży sparaliżowana, uśmiecha się, gdy mnie widzi, wypytuje o to, o tamto. Pyta, bo ją wszystko interesuje, a nie tylko - z grzeczności. Jest w ogóle fajna. Myślę, że bardzo trudno być fajnym, uśmiechać się i cieszyć cudzym szczęściem, jak trzeba leżeć nieruchomo całymi latami. A ja o cioci Janeczce nawet nie pomyślałam. Zamiast wyczarować uzdrowienie cioci Janki, załatwiam nową futbolówkę. Zgrzeszyłam, mocno zgrzeszyłam - myślałam w panice. - No nie wiem, czy mi ksiądz Witold da grzechów odpuszczenie. Nie pożegnawszy się nawet z Błażejkiem, popędziłam do domu z mocnym postanowieniem poprawy. I przez cały czas powtarzałam w myślach: „Uzdrowię ciocię Janeczkę, na pewno ją uzdrowię. Niech mi tylko dziadek opowie, jak mama czarowała tatę. Niech dokładnie opowie, z najdrobniejszymi szczególikami. A przy okazji sprawię, że Jakub od Morków nie będzie musiał tyrać jak ostatni parobek - obrządzać świń, karmić i doić krów i w ogóle tego wszystkiego, co teraz robi od rana do nocy, przez co nie ma na nic czasu, i przeważnie to wcale a wcale nie ma kiedy bawić się ze mną". Zziajana, dopadłam dziadka, który w spichlerzu nasypywał zboże do worków. 32 - Dziadku, szybko. Raz dwa naucz mnie czarowania - zawołałam, z trudem łapiąc powietrze. Dziadek niespiesznie odstawił worek, usiadł na nim, otarł spocone czoło, wcale przy tym nie patrząc na mnie. Zachowywał się trochę tak, jakby mnie nie zauważał. Całym sobą pokazywał, że bynajmniej nie pali się do robienia czegokolwiek raz dwa. I trudno się dziwić, że nie było mu spieszno, jako że przynajmniej kilka razy dziennie każę mu coś zrobić raz dwa. - Jakiego czarowania? - zapytał. - Czyś ty, Maja, rozum postradała? - Dziadku, nie drocz się ze mną. To naprawdę ważna i pilna sprawa. Sam mi opowiadałeś o czarowaniu. Teraz ono na gwałt jest mi potrzebne. Tylko nie mów znowu, że nie wiesz, o co chodzi. Już dawno zauważyłam, że z pamięcią nie jest najlepiej u mego dziadka. Owszem, on często tylko udaje, że nie pamięta. Ale tym razem wcale nie udawał. I dlatego musiałam przypomnieć naszą rozmowę o tym, kto odwiódł tatę od sprzedania koni. - Powiedziałem, że twoja mama - przypomniał dziadek. - No właśnie. I co? - I nic - dziadek wyraźnie, chyba szczerze, nadal nic a nic nie rozumiał. - Chodzi o to - tłumaczyłam - jak ona to zrobiła. 33 - Myślę, że użyła sposobu. - Jakiego, dziadku, sposobu? Z jakiegoś powodu dziadek nie miał ochoty opowiadać o sposobach, jakie mama ma na tatę. Po jego minie widziałam, że wolałby już zakończyć tę rozmowę. Ja jednak nie ustępowałam. - No - ponagliłam. - Wychodzi mi na to, że użyła babskiego sposobu. To mi dało do myślenia. Ale nic wymyślić nie mogłam. Zrozumiałam jedno, i zaraz to powiedziałam dziadkowi: - Myślę, że taki sposób to dobra rzecz. Czy ja też mogę mieć jakieś własne sposoby? - zapytałam pełna nadziei. - Ho, ho, ile ich wnusiu masz! - śmiał się dziadek. - Rzekłbym, że masz ich bez liku.. - A jakie na przykład? - Różne. Jeżeli nie zrobię czegoś, co ty chciałabyś mieć, wtedy moja wnusia od razu znajdzie jakiś sposób, że ja, stary głupiec, tańczę tak, jak mi zagrasz. Wszyscy siedzimy w kuchni i dos wiadcz amy rodzinnego szczęścia X już jest jesień. Od kilku dni cały świat spowiła szaruga. Za oknem siąpi nieustanna mżawka. Pogoda taka, że jak powiada dziadek, psa z domu nie wygonisz. I rzeczywiście, Szkaradek rozłożył się na środku kuchni i ani myśli wychodzić na dwór. - A to szelma - zrzędzi tatuś z udawaną złością. Tak naprawdę to mówi to z sympatią, a nawet czułością. - Rozłożyło się panisko na pół kuchni, a ty człowiecze omijaj zwierza, uważaj, żeby broń Boże nie nadepnąć na jego kudły. Kundel rozpuszczony jak dziadowski bicz. Gdzie to widziane, żeby wielkie psisko całymi dniami wylegiwało się w domu. - Niby kto go rozpuścił? - zapytał dziadek. I już wiedziałam, że rozpoczyna się przekomarzanie między tatą i dziadkiem, do którego dochodzi co najmniej kilka razy dziennie z byle powodu albo i bez powodu. - Masz oczywiście na myśli mnie i to Bogu winne dziecko? - No i proszę. Nie darmo powiada się: uderz w stół, a odezwą się nożyce. A jak myślisz, dziadku, kogo ja mógłbym mieć na myśli? Oczywiście, że was. Tylko zwariowany dziadek i jego nie mniej szalona wnusia... - ...wywracają świat do góry nogami, tak? To miałeś na myśli, kochany zięciu? - mocno zaperzył się dziadek. Ale ja wiedziałam, że i tym razem z wielkiej chmury będzie mały deszcz. Tata i dziadek poswarzą się trochę, nawet na siebie pokrzyczą, a po pięciu minutach będą rozmawiać jakby nigdy nic. - Rób, jak chcesz. W końcu ty tu jesteś gospodarzem. Twoje, nie moje zdanie się liczy. Kto by tam zawracał sobie głowę dziad- kiem-rencistą. Nie chcesz mieć w mieszkaniu psa, nie będziesz go miał. - I zwracając się do Szkaradka, zawołał: -Niedobry psie, ruszże się!... 37 Szkaradek leży z przymknie- j^,— tymi oczami, pewien, że nikt go ^--k jednak nie ruszy. Od czasu do f**^Z i tt czasu leniwie unosi powieki, ?^ *\\ ? ti żeby zerknąć, co się wokoło V,,\ \ f^^^-JJ dzieje. I o co znowu cały ten ??^^^^? ^^^^^^ hałas. Póki co, ani mu w głowie słuchać polecenia dziadka. Jak byłam mała, o, taka malutka, pamiętam, pytałam: „Dziadku, co ptaszki mówią?" I dziadek chwilę nadsłuchiwał, a potem opowiadał: „Dzień dobry, Maju -tłumaczył „od ręki" ptasią mowę. - Czy dobrze dzisiaj spałaś?" albo kiedy indziej dla odmiany ptaszki pytały: „Ma-jeczko, kiedy nam przyniesiesz trochę ziarenek?". Teraz jestem duża i już wiem, że z ptaszkami nie da się „po ludzku" rozmawiać. Ale ze Szkaradkiem bez trudu mogę się dogadać. Często przemawiam do niego i on przeważnie wie, o co mi chodzi. A skoro wie, to znaczy - rozumie. Podobnie jak ja rozumiem, o co Szkaradek prosi. Wystarczy uważnie popatrzeć. Teraz na przykład, rozglądając się wokoło, zdaje się mówić: - Czemu miałbym wychodzić? A bo to mi źle w kuchni? O co ten cały raban? Powiedzcie, komu tu zawadzam, no komu? Ale dziadek, zajęty swarzeniem się z tatą, nie zwraca uwagi na Szkaradka. Uchyla drzwi do sieni i woła: - No, kundlu, fora ze dwora! - Zaraz, zaraz - odzywa się tatuś, zerkając w okno. - Nie bądź dziadku taki raptus. Coś mi się zdaje, że teraz to zaczyna już mocno siąpić. Trzeba nie mieć serca, żeby wyganiać 38 zwierzaka na taką pluchę. - Po czym dodaje pojednawczo: -Może zaraz się przejaśni, to go dziadku wygonisz. - Po czym mówi do Szkaradka: - Leż sobie piesku spokojnie. Nie pozwolimy ciebie skrzywdzić. - Wychodzi na to, że to niby ja miałbym być tym krzywdzicielem?! - pyta dziadek podniesionym głosem. - Sama Hela powiedz, czy ten twój mąż ma dobrze w głowie? Jak ty kobito z nim wytrzymujesz? On nawet świętego wyprowadzi z równowagi - zapewnia z wielkim przekonaniem - a cóż dopiero człowieka z krwi i kości. Normalnie to dziadek jest jak najbardziej człowiekiem z krwi i kości, ale tym razem chyba postanawia być święty, bo poprzestaje na oświadczeniu: - Wiedz, ani mi w głowie krzywdzić to biedne zwierzę. Ani teraz, ani kiedykolwiek indziej. Czasem myślę, że tak naprawdę, to mama jest świętym człowiekiem, skoro z takim spokojem znosi nieustanne sprzeczki między dziadkiem i tatą. Albo, po prostu, swój rozum ma i wie, że nic one nie znaczą i na niczym się kończą. W każdym bądź razie mimo uszu puściła pytania dziadka. Na ogół mamusia nic sobie nie robi z codziennego swarze-nia się dziadka i taty. Co najwyżej, kiedy tatuś i dziadek przebiorą zwykłą miarę w pokrzykiwaniu na siebie, wzrusza ramionami i mówi do mnie: „Popatrz, Maju, jakie te chłopy głupie". I wtedy ja czuję, że my, kobiety, jesteśmy naprawdę o wiele mądrzejsze od „głupich chłopów". Prawdę mówiąc to my, kobiety, nie mamy dzisiaj czasu zajmować się dziadkiem i tatą. Mamy na głowie o wiele ważniejsze sprawy. Wczoraj, nad wieczorem, mama przyniosła do kuchni dzieżę z zakwasem. Pewnie nie wiecie, co to takiego 39 Szkaradek leży z przymknie- jw^,— tymi oczami, pewien, że nikt go ^?~ ?. jednak nie ruszy. Od czasu do ?**???'^ A czasu leniwie unosi powieki, ?^ *\ \ f tl żeby zerknąć, co się wokoło Vy». \ i > rnamy, jak długosię_dak_ ' Vieźle się rozeźliłam. Na swoje usprawiedliwienie podam, że rozeźliłam się dopiero po trzech dniach. Przez te trzy dni każdą wolną chwilę spędzałam przy czyszczeniu najpierw błotników do naszej bryczki, potem orczyków. W tym czasie dziadek ciągle był zajęty reperowaniem uprzęży. Wcale nie wyglądało na to, że lada moment zakończy swoją robotę i przyjdzie, jak obiecywał, mi z pomocą. Właśnie czyściłam drugi orczyk, gdy nagle naszła mnie myśl. Pomyślałam: co jest, kurcze blade, przecież to nie jest sprawiedliwe. Ja tu tyram jak potępieniec, a oni, ta cała nasza banda, co robi? Oni najzwyczajniej w świecie nic nie robią! Przyjdą na gotowe. Muszę wam powiedzieć, że do naszej bandy należy sporo dzieci, z tym że nikt - oprócz mnie oczywiście i może jeszcze Jakuba od Morka - nie jest w bandzie na stałe, od początku do końca. Bywa, że niektórzy zapisują się i wypisują po kilka razy dziennie. Najczęściej robi to Balbina, siostra Błażejka. Ona jest wredna, pyskata i paskudna. Stale chce się rządzić. Jeżeli nie zamierzamy jej słuchać, grozi: „To ja się wypisuję z waszej bandy!" A wtedy ja mówię: „No to się wypisuj, wiel- 80 ka mi rzecz!". I wówczas ona czasami rzeczywiście się wypisuje. Ale najczęściej - zostaje. I przez jakiś czas mamy z nią spokój. Jednak po chwili znów próbuje nami rządzić. Dlaczego tak z nią jest? Nie wiem. Ona już taka jest. Inne dzieci nie wypisują się z bandy tak często. Ale, przyznaję, zdarza się, że od czasu do czasu mówię komuś: „To ja cię wypisuję z bandy". Jednak następnego albo nawet jeszcze tego samego dnia znów bawimy się wszyscy razem, jakby nic się nie stało. Tylko Jakubowi od Morka nigdy nie powiedziałam, że go wypisuję. Jestem pewna, że jakby Jakub się wypisał, to on nigdy by już nie wrócił. Bo on już taki jest. W tym rozeźleniu pomyślałam, że nie ma co, trzeba zrobić tak, żeby była sprawiedliwość. Nie wiem jak wy to robicie, ale ja naszą bandę zwołuję metodą „podaj dalej", chociaż na początku latałam po całej wsi i zwoływałam każdego oddzielnie. Musiałam przy tym mocno się ubiegać, no i zajmowało to strasznie dużo czasu. Teraz powiadamiam Jakuba od Morka, on leci do Błażejka, Błażejek - do Janusza. I tak idzie to przez całą wieś, szybko i sprawnie. Nie minęło i pół godziny, jak przyszli po kolei: Jakub od Morka, Janusz, Tadzik, Błażejek, Balbina i Brygida. 81 Od razu powiedziałam, jak się sprawy mają. A mają się tak, że remontujemy z dziadkiem bryczkę i niedługo będziemy nią jeździć wszędzie, na Dylewską Górę i różne inne wycieczki. Więc kto ma ochotę z nami jeździć, niech bierze się do roboty Postawiłam sprawę na ostrzu noża, mówiąc: kto nie pracuje, ten nie jeździ. Moja przemowa odniosła chyba zbawienny skutek - wszyscy, nawet Balbina, zabrali się z zapałem do roboty. - Pracujecie jak robotne mrówki - pochwalił nas dziadek, który, zwabiony rejwachem, natychmiast zjawił się w szopie. -Ani się obejrzę, jak bryczka stanie na nogach. - Dziadku, chciałeś chyba powiedzieć na kołach? - Co na kołach? - Bryczka, dziadku. Bryczka stanie na kołach. -Ależ ten mój dziadek jest roztrzepany! Całe szczęście, że ma wnuczkę, która go pilnuje. - Ach tak, na kołach - przyznał, bynajmniej nie zbity z pan-tałyku. - Cieszę się, że was tu widzę. O, nawet Tadzik przyszedł. - Właściwie to nie powinienem był dzisiaj przychodzić do Mai - zaznaczył Tadzik. - Mam podobną robotę w domu. Mój brat od miesięcy składa do kupy auto. Pan zna mego starszego brata, Witka? On, jak nikt inny, rozumie się na samochodach - chwalił się bezwstydnie. - To będzie prawdziwe auto - dodał, aby podkreślić wagę i znaczenie tego, co robi jego brat. Wcale mi się nie podobało przechwalanie się starszym bratem i autem, dlatego powiedziałam: - Aut nie składa się do żadnej kupy. Samochody się montuje. 82 Gdybym miała zamiar pognębiać Tadzika, mogłabym jeszcze zauważyć, że na samochodach nikt, nawet jego brat, się nie rozumie. Na samochodach można się znać. Pomyślałam jednak: a, niech tam, puszczę to mimo uszu. Bo ja Tadzika nawet lubię. Owszem, on jest samochwałą, ale to mi specjalnie nie przeszkadza. Tyle że on, głupek, zamiast być wdzięczny za łagodne potraktowanie, brnął dalej: - Taka bryczka, ciągniona przez dwie szkapy, to jest nic. Auto mego brata to będzie dopiero bryka! Zgadnijcie, ile ten samochód będzie miał koni? -ale nikt, mimo zachęty, nie miał ochoty zgadywać. - To są konie mechaniczne - pouczał nas. - One są o wiele lepsze niż takie zwyczajne szkapy. Normalny koń raz dwa się męczy, trzeba go karmić, czyścić, doglądać. A ten mechaniczny nigdy nie dostaje zadyszki. Wylewasz trochę benzyny do baku i o nic już nie musisz się martwić. Normalnie za to gadanie o szkapach, co ciągną brykę, przylałabym Tadzikowi od razu, bez oglądania się na cokolwiek. Wiedziałam jednak, że dziadek byłby mocno niezadowolony, gdybym to ja, gospodyni, wszczęła burdę. A poza tym, jakby się to potem doniosło do mamy, dopieroż bym się 83 nasłuchała! Nie wiem, skąd mamie przyszło do głowy, że dobrze ułożone panienki w żadnym wypadku nie powinny wdawać się w bójki z chłopakami. Ja o tym nawet wiem, tyle że zwykle przypomina mi się to po, a nie przed bójką. Sami jednak rozumiecie, że musiałam Tadzika jakoś skarcić. Zastanawiałam się właśnie nad zastępczym sposobem karcenia. Ale Błażejek, zadziwiony opowieścią Tadzika, natychmiast wykorzystał moje niezdecydowanie. - Witek mówi, że kilkadziesiąt. Macie wy pojęcie!? - No to będziesz miał nielichy kłopot z przeliczaniem takiego tabunu koni - zauważył dziadek. Mówiąc to zachował kamienną twarz, chociaż, wiedziałam, wszystko w nim bulgotało. Za to myśmy pokładali się ze śmiechu. Wyobraziliśmy sobie, jak Tadzik, któremu rachunki idą jak z kamienia, biedzi się przy liczeniu tych koni. I już nie musiałam szukać zastępczych sposobów karcenia. Wyręczył mnie dziadek. Ależ on ma łeb! Nie raz miałam okazję przekonać się, że nic tak nie boli, jak ośmieszenie. - Tak, tak, świat się zmienia - zauważył dziadek, który, wykorzystując naszą nieuwagę, natychmiast wskoczył na swego konika, czyli opowieść o tym, jak było za jego czasów. - Za mego dzieciństwa nawet rower był rzadkością. Na cyklistów 84 patrzono jak na wielkie dziwowisko. Ludzie zbiegali się, żeby ich zobaczyć. - Proszę pana, kto to byli ci cykliści? - zainteresował się Błażejek. - Dawniej rowerzystów nazywano cyklistami. Taki cyklista jeździł nie na rowerze, lecz na bicyklu - tłumaczył dziadek. -Automobile, czyli samochody pojawiły się znacznie później. I wywoływały jeszcze większą sensację. Cyklista jadący na bicyklu był cudakiem. Każdy widział, że porusza nogami, i dlatego jedzie. Automobil był natomiast czymś zupełnie niepojętym. Bo czy było do pojęcia, że tej jakiejś cudacznej dorożki nikt nie ciągnie, nie popycha, a mimo to porusza się toto. - Cały czas tak się dziwiono? - zdziwiła się Balbina. - No, tak, dziwiono się. Chociaż nie mogę powiedzieć, że zwyczajni ludzie mocno zaprzątali sobie głowy automobilami. Można było przeżyć pół życia i nie zobaczyć żadnego auta. - To czym ludzie jeździli, jak nie było automobili? - teraz z kolei zdziwił się Tadzik. - Bogacze jeździli automobilami, a zwyczajni ludzie, biedacy - końmi - objaśnił dziadek. -Jacy bogacze? - chciał wiedzieć Błażejek. - Nie wiem, jacy. Prawdę mówiąc, to z bogaczami nigdy nie byłem za pan brat. Myślę, że jacyś ministrowie, prezydent, właściciele fabryk. Na pewno ordynat Radziwiłł miał automobil, a może nawet kilka automobili? Nigdy go nie widziałem, chociaż mieszkałem w jego ordynacji. Zdziwienie Tadzika czy Balbiny było niczym w porównaniu z moim zdziwieniem. - Rany boskie, dziadku, przemieszkałam z tobą kawał życia i nie wiedziałam, że miałeś ordynację. Co to takiego ta 85 ordynacja? Czy to jakiś medal? A może skarb? Zastanów się, może mógłbyś, jeżeli nie całą, to przynajmniej część ordynacji odzyskać? - Ależ skąd, żaden to medal i żaden skarb. Ordynacja to posiadłość. Nie jakiś tam jeden majątek, ale właśnie posiadłość. W posiadłości ordynata Radziwiłła było ileś miasteczek, było, bo ja wiem, może z kilkadziesiąt wsi. A wśród nich wieś Blikany, w której ja mieszkałem. Ordynat nigdy Blikan nie nawiedził. Może nie wiedział, że taka wieś w ogóle istnieje? Chwilę zastanawialiśmy się nad tym, co opowiedział dziadek. Było to ogromnie interesujące. I w ogóle coś takiego, co dawało do myślenia. Najbardziej chyba dało do myślenia Brygidzie. - Czy to nie dziwne? - zauważyła. -Kiedyś bogacze jeździli automobilami, a zwyczajni ludzie - końmi? — Teraz jest dokładnie odwrotnie -zgodził się z nią dziadek. - Nawet biedak, jak się uprze, może sobie za grosze kupić jakieś auto i rozbijać się nim jak prezydent albo jakiś inny ważny minister. Tak, tak, świat się zmienia. Bez przymykania oczu widzę przed sobą tamtych cyklistów i automobilistów, ordynatów, prezydentów i ministrów. Wszystko, co przeżyłem i co widziałem przez osiemdziesiąt lat, defiluje teraz przede mną. Tak, tak, świat się zmienia - powtórzył. 86 Przyglądałam się dziadkowi. Nagle posmutniały i zgaszony, bynajmniej nie przypominał kogoś, kto cieszy się z tego, że świat się zmienia. Chwilę jeszcze marudził, po czym chyłkiem, bez słowa wymknął się z szopy do swojej roboty. Po wyjściu dziadka nikt już nam nie przeszkadzał. Najpierw pracowaliśmy w milczeniu. Ale milczenie jest nudne. Chyba dlatego Jakub od Morka zapytał: - Ty, Maja, opowiedz, jaka ta bryczka ma być? - Odpowiedziałam, że koniecznie parokonna, żeby Kasztanka i Maciek nie musieli być darmozjadami. I że pomalujemy ją na kolor pomarańczowy, a listwy po bokach będą brązowe. - Zobaczycie, będzie elegancka - obiecałam. - Diabła tam elegancka. Wcale nie elegancka - zgłosił swój sprzeciw Tadzik. - Trzeba ją koniecznie pomalować na czarno. Wszystkie eleganckie auta są czarne. Mój brat Wtek mówi, że żadna ekskluzywna bryka nie może być pomarańczowa. Musi być czarna. - Co to, chcesz jeździć karawanem? - oburzyła się Balbina. - Do takiego karawanu za żadne skarby nie wsiądę -oświadczyła zdecydowanym tonem. Też nie chciałabym jeździć czarną bryczką. Nasza bryczka musi być radosna. A czerń jest smutna. Z drugiej jednak strony, wcale nie podobało mi się zdecydowane, władcze oświadczenie Balbiny. Cóż to, może myśli, że bez niej nie potrafimy pojechać na Dylewską Górę i inne wycieczki? Dlatego powiedziałam: - Wcale nie musisz. Nikt nie musi. Pojadą tylko ci, co naprawdę chcą. - I ci, co nie boją się długich podróży - poparł mnie 87 Tadzik. Nagle coś sobie chyba przypomniał, bo zawołał: - O, kurcze, Maja, twoją bryczką za daleko nie będziemy jeździć. - Niby dlaczego? - zdziwił się Jakub od Morka. - Bryką mego brata moglibyśmy wybrać się choćby i na drugi koniec Polski. Jadąc bryczką Mai będziemy musieli wracać do domu przed nocą. Po ciemku nie wolno jeździć bez świateł. Jak się nie ma świateł, od razu płaci się mandat. - Nic nie zapłacimy. Będziemy mieć światła - zapewniłam. I pokazałam latarnie. Latarnie wędrowały z rąk do rąk. Wszyscy oglądali je z uwagą. - Ale fajowe! Zupełnie jak w dyliżansie - zachwycił się Janusz. - Ty, Maja, a co będzie się w nich świeciło? - Najlepiej dajmy normalne samochodowe żarówki. Mogę wypożyczyć od Witka - zaofiarował się Tadzik. - Głupiś - skarcił go Jakub od Morka. - Normalne żarówki dobre do auta. A u nas muszą być światła prawdziwe. W naszej bryczce wszystko musi być prawdziwe, dokładnie takie, jak w kowbojskim filmie. I wtedy Błażejek zaproponował, aby wszyscy chłopcy byli kowbojami, takimi najprawdziwszymi, jak z westernu. - To kim będą dziewczyny? Chyba nie kowbojami? - zaniepokoił się Tadzik. - W ostateczności tylko Maja mogłaby robić za kowboja. Ona jeździ na koniu jak szatan, jak prawdziwy kowboj. Sam widziałem. - Będą dziewczynami z saloonu - zdecydował Błażejek. -To one będą jechały dyliżansem, a my, kowboje, dogonimy je, zaczniemy do nich strzelać, a te, co przeżyją - porwiemy. -1 co z nimi zrobimy? - chciał wiedzieć Jakub od Morka.- 88 Co za pożytek można mieć z dziewczyny? - W saloonie dziewczyny tańczą, śpiewają, siedzą kowbojom na kolanach. Prawie w każdym westernie to pokazują. Sam widziałem - zapewniał Janusz. - Chciałbyś, żeby Balbina siedziała ci na kolanach?- zapytał Tadzik. - Głupiś! Po co miałaby siedzieć? - Jak mam siedzieć Januszowi na kolanach, to w ogóle nie jadę - oświadczyła Balbina. Brygida powiedziała, że Balbina nie ma racji. Jeżeli one mają być dziewczynami z saloonu, powinny robić wszystko, co takie dziewczyny w westernie robią. To chyba oczywiste. W ogóle, jak można tego nie rozumieć? Po dłuższej dyskusji doszliśmy do wniosku, że to, co dziewczyny z saloonu mają robić, dokładnie ustali się potem. W tej chwili mieliśmy na głowie ważniejsze sprawy. - Czym dogonimy dyliżans? - spytał Janusz. - Skąd weźmiesz konie? Nawet nie mamy od kogo pożyczyć. W całych Reszkach tylko Maja ma konie. I to był prawdziwy kłopot. Milczeliśmy. Zdawaliśmy sobie sprawę, że sytuacja jest bez wyjścia. I wtedy odezwał się Tadzik: - Możemy dogonić autem Witka. On nam je na pewno pożyczy. -Wdziałeś, żeby prawdziwy kowboj jeździł autem? Głupiś ty, twój brat i wasze auto - rzekł Błażejek. - Odwołaj, coś powiedział, bo jak nie, dostaniesz w dziób. Tadzik, jak pamiętacie, był przez swoją mamę, panią Zofię Ciwun, trzymany po całych dniach nie w kojcu, lecz w pokrzywach. W końcu stał się na tyle silny, że przebił się przez po- 89 krzywy. I już go więcej jego mama nie zostawiała w pokrzywach. Potem, nie wiadomo, chyba z powodu tych pokrzyw, zawsze był najsilniejszy ze wszystkich chłopaków w całej naszej klasie. Dlatego lubił wszystkim dawać w dziób. Błażejek nie chciał odwołać tego, co powiedział. No i chłopaki zaczęli się tłuc. Wiedziałam, że mama będzie bardzo nie-rada, że się biją. Dlatego chwyciłam Tadzika z tyłu za kołnierz. W końcu to on rozpoczął bójkę. Tadzik, mocno przez mnie pociągnięty, z impetem uderzył głową o drewnianą ścianę szopy, aż deska pękła. Co prawda deska była spróchniała, ale jest faktem, że Tadzik już nie miał ochoty się bić. I chyba dlatego tym bardziej był zły. Zły z bezsilnej złości. - Głupia, wariatka, kopnięta jakaś - wykrzykiwał. Ale ja nic. A niech wyzywa, co mi to szkodzi? - pomyślałam. Ale to go chyba jeszcze bardziej rozeźliło. - Kopnięta wnusia kopniętego dziadka - zawołał, podnosząc się z klepiska. Normalnie to rzuciłabym się na niego, jak zraniona lwica. Ale ja wciąż pamiętałam o mamie, która, ilekroć coś przeskrobię, mawia, że powinnam była mieć wzgląd na nią. Postanowiłam, przynajmniej tym razem, mieć, jak długo się da, wzgląd na nią. Z tego powodu poprzestałam na zapewnieniu: - Żebyś wiedział, że mój dziadek nie jest kopnięty. -Jest. Sam powiedział, że widzi to, czego nie widać. - No, czego niby nie widać, czego? - Jak ktoś siedząc w Reszkach widzi prezydentów i ministrów, ma zwidy i musi być kopnięty. I tego to już było za wiele. Od razu zapomniałam, co mama mówi na temat dobrze ułożonych panienek. Bez chwili zastanowienia rzuciłam się na Tadzika. 90 Nie wiem, co bym z nim zrobiła, gdyby nie nadbiegł dziadek i nas nie rozdzielił. Potem, wieczorem, leżąc w swoich łóżkach jak zwykle rozmawialiśmy z dziadkiem. Uważałam, że mimo wszystko nie był to najgorszy dzień. Jedno mnie tylko niepokoiło. Dlatego zapytałam: - Pamiętasz, Brygida powiedziała, że kiedyś bogacze jeździli samochodami, a teraz jeżdżą końmi. My będziemy jeździć Kasztanką i Maćkiem. Dziadku, czy my też będziemy bogaci? - Nie wydaje mi się, żebyśmy mieli stać się bogaci. Ale jeździć będziemy jak bogacze. Ułożyłam się na wznak, aby nie uciskać pulsującej boleśnie śliwki na czole. Uśmiechałam się, przypominając spuchnięty nos Tadzika. Miałam wielką ochotę pogadać jeszcze z dziadkiem, ale obawiałam się, że wkrótce usłyszę jego chrapanie. - Dziadku - zawołałam stłumionym głosem. - Śpisz? -No? 91 - Powiedz, czy ty jesteś kopnięty? Przez dłuższą chwilę dziadek, chyba mocno zaskoczony, nie odpowiadał. - Co ci, bąbelku, przychodzi do głowy? Kto tak powiedział? - Tadzik. -1 ty stanęłaś w mojej obronie, tak? Nie odpowiedziałam. Bo co miałam powiedzieć. - Dziękuję ci. Nie mogłam pozwolić, aby dziadek teraz zasnął. - Nie odpowiedziałeś na moje pytanie. Jesteś, czy nie jesteś kopnięty? Jeżeli jesteś, możesz śmiało się przyznać. Nikomu nie powiem. Czułam, że dziadek, leżąc w swoim łóżku, śmieje się bezgłośnie. Pełno śmiechu było też w jego w głosie, gdy odpowiedział: - Troszeczkę jestem. - I po chwili, już bardzo poważnym głosem zapytał: - Żałujesz, że jestem? - Nie. Cieszę się - odpowiedziałam. Naprawdę się cieszyłam. Bo co by mi przyszło po zupełnie normalnym dziadku? 5 trasz nie j es tein 5te5kniona wiosny Uest wiosna. To znaczy niezupełnie jest, ale będzie, już niedługo. Ja to czuję, widzę i słyszę. Wiosnę czuję mniej więcej od połowy zimy. Dlaczego czuję ją już w środku zimy? Dokładnie to nie wiem, dlaczego. Jakoś już tak jest, że wiosną czekam na lato, latem - na jesień. Ale najbardziej to jesienią oczekuję na zimę. Już na początku listopada zakładam kalendarzyk, żeby wykreślać z niego kolejne daty, dzień po dniu, aż do Gwiazdki. Gwiazdka jest najważniejsza z całej zimy, a może nawet z całego roku. Po Gwiazdce zima łagodnie ześlizguje się ku wiośnie. I wreszcie ona jest już tuż, tuż, blisko, prawie na wyciągnięcie ręki. Zimą, jak wrócę ze szkoły, zanim się obejrzę, już zapada zmrok. I tyle mam z tego zimowego dnia. Minął dzień, ale jakby go w ogóle nie było. Ale gdy ma się ku wiośnie, można już do woli nacieszyć się dniem. Już się go, ten dzień, widzi. Nawet jak trzyma siarczysty mróz, w południe, w słońcu, z sopli, co wiszą u strzechy, normalnie zmrożonych na kamień, nagle, jedna za drugą, skapują kropelki. Wystarczy szeroko otworzyć buzię. One, te kropelki, same wskakują do buzi. Są 94 za małe, żeby odczuć ich smak. Kiedy mama pyta dlaczego stoję jak wrona, z rozdziawioną buzią, odpowiadam, że smakuję wiosnę. Właśnie z tego smakowania wiem, że ona jest na wyciągnięcie ręki. O nadejściu wiosny wie chyba również Filomena. Przez cały rok ze stadkiem gęsi przychodzi pod moje okno i budzi mnie każdego ranka. Tyle że zimą gąski nie gęgają za długo. Może im za bardzo marzną bose stopki? Ale im bliżej wiosny, tym dłużej i mocniej hałasują. I jeszcze coraz więcej zwyczajnych ptaszków ćwierka za oknem. Najpierw słyszę pojedyncze, jakby nieśmiałe ćwir, ćwir. Potem, z każdym dniem coraz więcej tego świergotania. Lubię, leżąc w łóż-ku, słuchać jak ptaszki śpiewają. Tego akurat nie jestem pewna, ale chwilami wydaje mi się, że one wołają: „Wstań, Maju, już czas do szkoły, czas! Jeszcze bardziej wyczulony na wiosnę jest dziadek. On się na porach roku, a zwłaszcza na wiośnie, lepiej zna. Ja wiem tylko tyle, że z nadejściem wiosny dnia przybywa, a z pól znika śnieg, i że słoneczko coraz mocniej przygrzewa. Ale dokładnie, od którego dnia rozpoczyna się wiosna, tego jeszcze nie umiem powiedzieć. Dlatego pytam o to dziadka: 95 - Czy kiedy z pola znikną ostatnie płaty śniegu, to już na pewno będzie wiosna? - No, niekoniecznie. Bywa, że roztopy przychodzą na początku zimy, kiedy ho, ho jak daleko jeszcze do wiosny. Tak naprawdę, Maju, jej nadejście liczy się od chwili, kiedy w drzewach, krzewach i wszelkich innych roślinkach zaczynają krążyć soki. - A co to takiego, te soki? - próbuję dociec. - Czy one są podobne do soczków, które mama robi latem z wiśni i porzeczek? - Ależ gdzież tam! Zupełnie nie takie same. - No to jakie? - nie ustępuję. Bo ja, jak mówi mama, jestem z tych, co chcą wiedzieć wszystko od razu. - Co ja ci będę tłumaczył - opędza się ode mnie dziadek. - Sama spróbujesz, to zobaczysz. Oczywiście, chciałam natychmiast zacząć próbowanie. Ale według dziadka tego nie da się zrobić szast-prast. - Po pierwsze - wylicza dziadek - te soki muszą same z siebie zacząć krążyć w roślinkach. - A po drugie? - bo skoro dziadek już zaczął swoją wyliczankę, to jasne, że po drugie też musi być. - Po drugie, to twój tata musi pojechać do wójta, żeby dostać zezwolenie na ścięcie brzozy i klonu w naszym ogrodzie. Nic z tego nie rozumiałam. No bo co, kurcze blade, jakiś wójt ma do naszych drzew w naszym ogrodzie? Co innego ja. Żadnego zezwolenia na ścinanie drzew nie dam, i już. Czy dziadek z tatą nie wiedzą, że te drzewa są mi bardzo potrzebne? Nie wiedzą, jak wspaniale można ukryć się wśród gałęzi, gdy bawię się z bandą dzieciaków w chowanego? A jak uczę Szkaradka tropienia, to gdzie najlepiej mogę się zaszyć? Cóż 96 to, dziadek z tatą nie wiedzą, że jeżeli schowam się przed Szkaradkiem gdzieś nisko, on raz dwa mnie wytropi. Ale kiedy wejdę na wierzchołek brzozy, bynajmniej nie od razu mnie wywęszy. Mocno zdenerwowana na tatę i dziadka, zażądałam, żeby dziadek dokładnie wytłumaczył, jak to jest z wójtem, brzozą i klonem. - Jeżeli chodzi o wójta, to ma on sporo na głowie - zaczął swoje tłumaczenie dziadek. - Jest takim pilnowaczem nie tylko w naszym ogrodzie - domyśliłam się. - On pilnuje drzew w całej swojej gminie, prawda? - No właśnie - potwierdził dziadek. - Masz pojęcie, co by to było, gdyby w gminie nie było wójta? Każdy by brał siekierę i ścinał, jak popadnie, co mu tylko nawinie się pod rękę. - I dlatego w gminie musi być ktoś taki, kto pilnuje, żeby nie było jak popadnie - dodałam. - No właśnie. On się nazywa wójt. On dba o porządek, o ochronę przyrody. W ogóle jest jakby takim gospodarzem. - Coś jak mój tatuś? - Tyle że twój tatuś gospodarzy w małym gospodarstwie, a wójt - w całej gminie. Miałam już jasność, co do wójta. Teraz chodziło tylko o to, żeby ten wójt upilnował brzozę i klon przed tatą i dziadkiem. W 97 Ale dziadek zaraz mi wytłumaczył, że oni chcą ściąć moje drzewa nie ot tak sobie. Na tym miejscu posadzimy morelę i gruszę lukasówkę. Ta lukasówka, zdaniem dziadka, ma bardzo smaczne i bardzo soczyste owoce. - Morelki są też fajne — zauważyłam z lekka udobruchana. - Dziadku, czy koniecznie trzeba ścinać drzewa, żeby spróbować soków, które krążą? Dziadek powiedział, że bynajmniej nie po to ścina się drzewa. W ściętych drzewach nic już nie krąży. - Ścięte drzewka umierają, prawda? - spytałam. Nie mogę powiedzieć, żeby było mi lekko na sercu. W ten oto sposób dowiedziałam się, że drzewka zostaną ścięte nie z powodu soków, które krążą. Aby spróbować soku, wystarczy nawiercić w pniu drzewa niewielki otwór, zamontować blaszaną rynienkę, po której sok spłynie do podstawionego słoika albo butelki. - W żadnym wypadku nie spróbuję soku. Ani mi się śni -oświadczyłam zdecydowanym tonem. - A to niby dlaczego? - Dziadku, ty nie masz serca. -Mam. - Ale nieczułe. Zimne jak lód. - A to niby dlaczego? -Jeszcze się pytasz! Pomyśl, to będziesz wiedział. Byłbyś rad, gdyby to w tobie wywiercono niewielki otwór i zamontowano blaszaną rynienkę? - zapytałam. Gorączkowo zebrałam się do zbierania swoich zabawek, przygotowując się do opuszczenia dziadka, który okazał się tak niewiarygodnie bezduszny i okrutny. - Nie będę piła soku. Nawet mi nie proponuj. 98 Dziadek natychmiast mnie przytulił. Próbowałam uwolnić się z jego ramion, 'grywałam się nie za mocno, a tylko troszeczkę. Bo tak naprawdę, to nie wierzyłam, że dziadek ma zimne, nieczułe serce. Chciałam tylko, żeby dziadek jakoś się wytłumaczył ze swojej bezduszności. I on mi wyjaśnił, że spróbuję soczku tylko z tych drzewek, które i tak zostaną ścięte. - Normalnie to drzewek nie wolno kaleczyć - zapewniał. -Normalnie na pewno bym tego nie zrobił. Nawet o czymś takim bym nie pomyślał. Można powiedzieć, że doszliśmy do porozumienia. Więc kiedy w parę dni później dziadek uznał, że soki w drzewach i innych roślinkach zaczęły już krążyć, nawierciliśmy otwory w brzozie i klonie i zamontowaliśmy rynienki. I co powiecie, do słoików od razu zaczął skapywać sok. - Dziadku, spójrz, jaki czysty - zawołałam sza lenie podekscytowana. Czysty jak źródlana woda. - Spróbuj, jaki dobry. Lepszy niż źródlana woda. - Dobry jak nie wiem co - przyznałam uradowana. -Lepszy niż lemoniada ze sklepu cioci Irenki. A zimny, że aż w ząbki kłuje. Wkrótce miałam już ty le soku, że nie byliśmy w stanie - dziadek, 99 mama, tata i ja — go wypić. Zaproponowałam więc, że zorganizuję przyjęcie dla mojej bandy. Na „drewniany" soczek przyszedł Jakub od Morka i Janusz, Tadzik i Błażejek, Balbina i Brygida. Wszystkim sok bardzo smakował. Dziewczynki uznały, że ten z klonu lepszy, bo słodszy. 5zuka\i5frty tajemnic na dnie studni fc-arządziłam spotkanie ze swoją bandą za naszą stodołą. Ależ skądże! Wcale nie po to, żeby dawać sobie do myślenia patrzeniem na Dylewską Górę. Od dawania do myślenia mam dziadka. Zresztą nikt, oprócz mnie i dziadka, nie wie, do czego służy Dylewska Góra, i że ona jest nasza. Myślę, że gdyby ktoś się o tym dowiedział, to ona już nie byłaby taka zupełnie nasza. Dopóki na ten temat nie puścimy pary z ust, ona będzie wyłącznie nasza. Jeżeli chodzi o moje nie- puszczanie pary z ust, jestem siebie pewna. Jak mam trzymać tajemnicę, to ją trzymam. O mnie nikt nie może powiedzieć, że jestem papla. Z dziadkiem - różnie bywa. On trochę jest papla, a trochę nie jest. Ale mnie i naszych tajemnic nigdy nie zdradził. I nigdy, przenigdy nie zdradzi. Tego jestem pewna. Postanowiliśmy spotkać się nie ot tak sobie, lecz z okazji. Okazją było nadejście wiosny. To znaczy ona, wiosna, nadeszła jakiś czas temu i już „zdążyła zazielenić łąkę oraz poprzetykać ją żółciutkim kwieciem dmuchawców" (tak było napisane w wierszyku, co go pani Monika kazała nam nau- 102 czyć się na pamięć). Spotkaliśmy się, żeby zorganizować piknik. Organizowanie pikniku polegało na przyniesieniu z domu czegoś do jedzenia. Jakub od Morka najpierw nie wiedział, co to takiego ten piknik, ale Balbina wytłumaczyła mu, że jak się zje poza domem to, co się przyniosło z domu, to to już jest piknik. Na tym to polega. Do organizowania pikniku nadają się w Reszkach różne miejsca. Według mnie, byłoby najfajniej, gdybyśmy zrobili piknik w lesie albo na Bląberze. Bląbera to, jak pamiętacie, takie miejsce za wsią, gdzie kiedyś stał dom, a teraz jest tylko głęboki dół wykopany przy wybieraniu żwiru. Jednak na te fajniejsze miejsca nie zgodziła się moja mama. Powiedziała, że proszę bardzo, mogę robić piknik, ale nigdzie daleko. Wiem dlaczego: mama z przezorności woli mieć mnie na oku. Ona bardzo się boi, żebym znowu nie narobiła jakichś głupstw. I ja mamie szczerze obiecałam, że, blisko czy daleko, ze wszystkich sił będę wystrzegała się robienia głupstw. I to wcale nie były takie sobie obiecan-ki-cacanki. Naprawdę, miałam zamiar trzymać się z daleka od wszelkich wygłupów. Tak że właściwie to nie moja wina, że tego wiosennego dnia pokusa robienia głupstw 103 znów nas nawiedziła, mimo że tym razem mama miała mnie na oku. Jak się dobrze zastanowić, to pastwisko za stodołą wcale nie jest złym miejscem na piknik. Mimo pasących się tam naszych owiec, krów i koni, mieliśmy dość miejsca na robienie pikniku. Zdaniem mamy nic, ale to naprawdę nic nam na pastwisku nie zagrażało. - A studnia, która znajduje się naprzeciw stodoły? - przypomniałam mamie, żeby potem w razie czego nikt nie miał do mnie pretensji. - Jest należycie zabezpieczona przez twego tatę - uspokoiła mnie mama. - A sadzawka? - przywołałam kolejne niebezpieczeństwo. - Nawet tak szalonemu dziecku jak ty, Maju, nie przyjdzie do głowy zażywać kąpieli w sadzawce wczesną wiosną - mama zlekceważyła również i to zagrożenie. Po czym poradziła: - Jeżeli chcecie, możecie rozłożyć się z piknikiem w cieniu łóz, tych, co rosną nieopodal sadzawki. W poczuciu dobrze spełnionego obowiązku co do ostrzeżenia mamy przed czyhającymi zagrożeniami i pokusami, mogłam z czystym sumieniem udać się na piknik. Taki piknik to, uważam, niezła rzecz. Przede wszystkim dlatego, że nie wymaga on specjalnych przygotowań. Wystarczy wziąść z domu trochę jedzenia i udać się na umówione miejsce. Szczerze mówiąc, byłam zaskoczona, że pikniki robi się tak łatwo, chociaż w ich robieniu nie mieliśmy żadnego doświadczenia. Na piknikach trochę znała się jedynie Brygida, bo ona z nas wszystkich jest najstarsza. I to właśnie ją wypytywaliśmy, co i jak. - Czy do jedzenia można przynieść byle co? - chciał na przykład wiedzieć Jakub. 104 - Byle co zostaw w domu - poradziła Brygida. - Na piknik przynieś coś dobrego. - Ale co? - Chłopaki na jedzeniu zupełnie się nie znają - kpiąco zaśmiała się Balbina. - Na pewno wszyscy przyniosą byle co. - Sama jesteś byle co - bronił się Jakub. - Ty to niby znasz się na wszystkim, mądralina jedna! Wiedziałam, że jeszcze jedna kąśliwa uwaga Balbiny, a skończy się to bójką. A wtedy moja mama będzie mocno nierada, zwłaszcza jeżeli do bójki dojdzie jeszcze przed piknikiem. A poza tym bardzo nie lubię, gdy ktoś naśmiewa się z Jakuba. Zresztą, pomyślałam, kto Jakubowi zrobi coś do jedzenia? Przecież nie sparaliżowana ciocia Janeczka! Nam nasze zdrowe mamusie mogą przygotować, jakie tylko wymarzymy frykasy. Dlatego poradziłam: - Możesz wziąć gotowane jajka, koniecznie na twardo. W dalszą podróż wszyscy zawsze biorą jajka gotowane na twardo - przypomniałam. - Też mi daleka podróż! Będzie ze sto kroków od domu -dalej naśmiewała się Balbina. - Nieważne, ile kroków - poparł nas Janusz. - Podoba mi się pomysł z jajkami. Ja też wezmę jajka na twardo. - Chybaście powariowali! Mamy jeść same jajka!? - zaniepokoiła się Brygida. - Wymyślcie coś innego. Wymyśliłam klopsiki. Dokładniej to w wymyślaniu dopomogła mi mama. Innym też pewnie pomagały mamusie, bo gdyśmy ułożyli przyniesione jedzenie na ceratowym obrusiku - źle to nie wyglądało. I tak, oprócz jajek na twardo, były malutkie kiełbaski, co się nazywają „pyszne" (one są naprawdę pyszne!), były pie- 105 rożki z mięsem i były naleśniki. No i moje klopsiki. Brygida i Balbina zrobiły ładne kanapki z różnymi różnościami na wierzchu. Gdy to wszystko dokładnie obejrzał Błażejek, od razu uznał, że taki piknik to naprawdę dobra rzecz i że powinniśmy robić sobie pikniki codziennie. - Najlepiej, jeżeli od razu zjemy, co jest do zjedzenia - zaproponował. - Przynajmniej będziemy mieć wolne ręce. -1 pełne brzuchy - dodała Balbina. Strasznie śmieliśmy się i z Błażejka, i z pełnych brzuchów. Większością głosów postanowiliśmy, że nie rzucimy się na jedzenie jak wygłodniałe wilki. - Wcale nie jesteśmy wygłodniałe wilki - zapewniła Brygida. - Zjemy, jak się trochę pobawimy. - To w co się bawimy? - zapytał Błażejek, wciąż nieudo-bruchany, żeśmy nie pozwolili mu mieć wolnych rąk. - W berka? - zapytałam. - E tam! Ciągle berek i berek - Błażejek dał upust swemu 106 niezadowoleniu. - Chodź, Janusz, obejrzymy, co jest do obejrzenia. Do obejrzenia była przede wszystkim studnia. Zanim się spostrzegłam, chłopcy zdjęli z cembrowiny tatusiowe zabezpieczenie. - Ej, chodźcie zobaczyć! - zawołał Janusz. Przechyleni przez cembrowinę, zaglądaliśmy w głąb studni, w której nie było wody. - Ty, Maja, a ta rura?... - Tadzik wskazał na rurę w studni. -Ale co?... nie rozumiałam pytania. - Dokąd ona idzie? - Do stajni. Tam była pompa. Z tej studni za pomocą pompy ciągnęło się wodę do pojenia koni. Jak zrobili we wsi wodociąg, najpierw zepsuła się pompa, a potem znikła woda ze studni. - Może się obraziła? - wyraził przypuszczenie Janusz. - Kto? - nie zrozumiała Balbina. - Woda, ma się rozumieć. - Czy woda może się obrazić? - zgłosiła zasadniczą wątpliwość Balbina. - No to studnia. - A studnia może? - Oczywiście, że może - potwierdziłam. -Może, bez cienia wątpliwości. Dziadek uważa, że studnia to 107 coś więcej niż tylko dziura w ziemi. U nas był kiedyś majster od kopania studni. Według niego każda studnia ma własną duszę. - I własną tajemnicę - dodał Janusz. - Słyszałem, że na dnie każdej studni ukryte są jakieś tajemnice, cała masa tajemnic. Dlatego, jak się ma tajemnicę, która ciąży, najlepiej wypowiedzieć ją w głąb studni. Ona tam, zabezpieczona, będzie na nas czekała. Nikt nam jej wtedy nie wykradnie. -1 już ona człowiekowi nie ciąży?- upewniała się Brygida. - Nie wiem - przyznał Janusz. - Nigdy jeszcze nie miałem tajemnicy, która by ciążyła. Słuchajcie, czy ktoś ma tajemnicę, która ciąży? Nikt nie miał takiej tajemnicy. Mieliśmy jedynie zwyczajne tajemnice. Tylko Błażejek nie miał pewności, czyjego tajemnice są zwyczajne. Dlatego koniecznie chciał się dowiedzieć, jakie tajemnice ciążą człowiekowi. - Wszystkie grzeszne tajemnice ciążą człowiekowi - stwierdził bez cienia wątpliwości Jakub. Wyglądało to na dobre wytłumaczenie, tyle że teraz nie wiedzieliśmy, które tajemnice są grzeszne. ^ - Myślę, jak się kogoś zabije i nikt o tym nie wie, to jest równocześnie i grzeszna, i ciążąca człowiekowi tajemnica -wyraził przypuszczenie Janusz. Takich tajemnic, ma się rozumieć, nie mieliśmy. Ale to wcale nie znaczyło, że nic nie możemy powierzyć studni. Potwierdziła to Brygida, mówiąc: - A co to za różnica, jaką ma się tajemnicę? Tajemnica to tajemnica. - Słusznie - zauważył Błażejek. - Przekażemy studni tajemnice, jakie mamy, i będzie spokój. 108 Do powiedzenia swojej tajemnicy pierwsza zgłosiła się Brygida. - Cofnijcie się - zarządziła. - Chcę powierzyć ją studni, a nie wam. No to nieco się cofnęliśmy. Ale tylko nieco. Brygida, niezadowolona, zawołała: -Dalej! Krytycznie przyglądała się, jak się wycofujemy. W końcu uznała, że może już bez ryzyka powierzyć swoją tajemnicę studni. Usłyszałam szept, ale słów nie zrozumiałam. Błażejek chyba zrozumiał, bo zapytał: - Którego Bartka? Zamarę czy Jankowskiego? - Żadnego nie kocham! - zapewniła, mocno zmieszana. -A żebyście wiedzieli, że zmyśliłam swoją tajemnicę. Wszystko zmyśliłam. - Wcale nie zmyśliła - potwierdziła Balbina. - Kocha Bartka Jankowskiego. Wszyscy to wiedzą. I to nie jest żadna tajemnica. - Zmyślone tajemnice w ogóle się nie liczą - powiedziałam. - Zresztą nie wydaje mi się, żeby studnia pozwoliła zamydlić sobie oczy byle jakimi tajemnicami. Podchodziliśmy po kolei do studni, żeby przekazać jej nasze prawdziwe tajemnice. Ostatni stanął przy studni Tadzik. Strasznie długo coś szeptał. I wcale mu potem nie ulżyło. Przeciwnie, wyglądał na niezadowolonego. - Słuchajcie, coś mi się zdaje, że z tymi tajemnicami w studni to czyste łgarstwo - powiedział. - Poczekajcie chwilę, wejdę do studni, aby sprawdzić, co i jak. -Jak wejdziesz? - nie rozumiał Błażejek. 109 - O, tak! - zawołał Tadzik. I zanim zdążyliśmy się opamiętać, wszedł do studni. Z zapartym tchem obserwowaliśmy Tadzika, który zsuwał się w dół po rurze, opierając się plecami o cembrowiny. -1 co? - zawołałam w głąb studni. -No, nie wiem - doszedł nas dudniący głos Tadzika. -Jakby mi ktoś pomógł... Nie zauważyłam chętnych pomocników. I wtedy pomyślałam: co jest, kurcze blade, mógł wejść Tadzik, mogę i ja, cóż to, jestem od niego gorsza? Wcale nie byłam gorsza. Weszłam do studni równie albo jeszcze szybciej niż Tadzik. Trochę porozglądaliśmy się z Tadzikiem za tajemnicami na dnie studni. Szczerze mówiąc, nie za wiele było tam do oglądania. W końcu nie pozostawało nam nic innego, jak wyjść ze studni. Okazało się, że nie jest to takie łatwe. Po wyjściu oboje byliśmy nieźle zziajani. Przyglądałam się sapiącemu Tadzikowi i oczom własnym nie chciałam wierzyć. - Czy ja wyglądam tak samo jak on? - spytałam nieco spłoszona. - Tak samo. Albo jeszcze gorzej - stwierdził Jakub. - 110 Szczerze mówiąc, chyba już nie można być bardziej brudnym. Trochę obmyliśmy ręce w sadzawce. A ponieważ nie mieliśmy lusterka, innymi zabrudzeniami nie musieliśmy się martwić. Zawsze można przecież uznać, że coś, czego się nie widzi, tego nie ma. Więc spokojnie, tak jak inni, przystąpiliśmy do piknikowej uczty. Muszę powiedzieć, że szybko i sprawnie zjedliśmy jajka na twardo i klopsiki, pyszne kiełbaski i pierożki, naleśniki i kanapki. Nie zostało nic. Tadzik zjadł nawet olcruszynki. Po czym, leżąc brzuchem do góry, dał wyraz swemu zadowoleniu: - Ależ się obżarłem! Z doświadczenia wiedziałam, że kiedy Tadzik się obeżre, trudno go ruszyć z miejsca. A to przecież żadna atrakcja -najeść się i nic nie robić, zwłaszcza na pikniku. Dlatego, pełna obaw, powiedziałam: -Ale jeszcze się pobawimy?... Nie wyczuwałam w nikim żadnego zainteresowania zabawą. Jedynie Błażejek zapytał sennym głosem: -W co? - W berka?... - niepewnie podsunęłam pomysł. Pamiętałam, że Błażejek tego dnia już raz odrzucił propozycję bawienia się w berka. I oczywiście, miałam rację. Od razu się zjeżył: - Rany boskie, co ty znowu z tym berkiem?!... Nikt nie stanął w obronie berka. Jedynie Tadzik, wciąż leżąc do góry brzuchem i wpatrując się w gałęzie łozy nad sadzawką, zauważył: - Można by tu zrobić fajną huśtawkę. Pomysł z huśtawką wszystkim się spodobał. 111 Raz dwa przyniosłam ze stodoły parcianą linkę. Jakub wspiął się na łozę. Na wskazanej przez nas gałęzi uwiązał oba końce linki i - huśtawka była gotowa. Nawet fajnie się na niej huśtało. Jak się mocniej rozbujało, śmigało się prawie aż nad środek sadzawki. Jednak takie spokojne huśtanie bardzo szybko nas znudziło. W końcu Tadzik zbuntował się: - Do chrzanu z takim huśtaniem - powiedział. - A mnie się to podoba - wyznała Balbina. - Bo ty jesteś baba - powiedział Błażejek. - Tadzik ma rację. Huśtamy się jak jakieś dzidziusie. No i proszę, pomyślałam, Błażejkowi dziś nic się nie podoba. Najpierw nie chciał bawić się w berka, teraz huśtanie mu nie służy. - Co proponujesz? - zapytałam. Błażejek nic nie zaproponował. Ale Tadzik miał pomysł: - Spójrzcie na tę gałąź, o tam, wysoko. Zróbmy zawody. Kto podczas huśtania trąci ją nogą, ten wygrywa. Wszyscyśmy próbowali dosięgnąć gałęzi, ale nikomu to się nie udało. Wreszcie przy- 112 szła kolej na Tadzika. A on, przyznać muszę, huśta się jak szatan. Z zapartym tchem obserwowaliśmy, jak on to robi. Z każdym wahnięciem był bliżej tamtej gałęzi. Przy następnym wychyleniu już jej dotknie, na pewno dosięgnie! - kibicowaliśmy. I byłby dotknął, gdyby... Nagle usłyszeliśmy: traaach!.... Tadzik fiknął koziołka w powietrzu i poleciał głową w dół, na sam środeczek sadzawki. Rozległ się plusk i - nic więcej. Zaległa przeraźliwa cisza. Po Tadziku pozostały tylko kręgi na wodzie. - Rany boskie, poszedł na dno! - szepnął Jakub. - On nie umie pływać. Nic, a nic nie pływa - wołał wystraszonym głosem Janusz. Ale Tadzik wypłynął. Tylko, co to było za pływanie!... Miotał się, jak ryba w sieci. I co chwila znowu szedł na dno. - Topi się! - krzyczała Brygida -Jak Bozię kocham, topi się. Róbmy coś! Ale co mieliśmy zrobić? Na szczęście wiedział to Jakub. Chwycił ułamaną gałąź z przyczepioną do niej linką. Dał Błażejkowi linkę do przytrzymania, a gałąź rzucił najdalej, jak mógł. Gałąź upadła na wodę nieopodal Tadzika. On się jej od razu uchwycił i już nie puścił. Wracając do domu podejrzewałam, że mamusia nie będzie zachwycona wyglądem córeczki, która szukała tajemnic na dnie studni. Dlatego marzyłam o jednym: żeby się tylko nie natknąć na mamusię. Ale, ma się rozumieć, od razu się na nią natknęłam. W takich przypadkach mama zwykle mówi: „Moja panno, marsz do wanny. Ale już!". Może dlatego, że to mama miała mieć mnie na oku, tym razem nic takiego nie usłyszałam. Węc z własnej woli poszłam się wykąpać. 113 Leżąc w wannie doszłam do wniosku, że jednak był to piknik udany nad wyraz. Na pewno będziemy go pamiętać. A przecież nie wszystkie pikniki się pamięta, prawda? ?±<- Tadzik dostał duru brzusznego ab o czegoś gorszego |^?|?? »vie wiem komu, ale chyba dziadkowi powinnam zawdzięczać, że mamy duży ogród i jeszcze większy sad. Z ogrodu, w którym najwięcej miejsca zajmuje warzywniak, ma pożytek mama, a z sadu - wszyscy, chociaż największy na pewno ja. Bardzo lubię wszelkie owoce, ale nie wszystkie tak samo. Na pierwszym miejscu w lubieniu są u mnie gruszki i śliwki. Na drugim - maliny. Trochę dalej - wiśnie i jabłka. Najmniej odpowiadają mi porzeczki, bo kwaśne. Jem je z musu i z namowy mamy. Mama uważa, że porzeczki, zwłaszcza te czarne, mają najwięcej witamin i dlatego są najzdrowsze. Nie wiem, czy zauważyliście, że to, co smaczne, z jakiegoś powodu zdrowiu nie służy, a to, co bardzo zdrowe, specjalnie smaczne nie jest. Moja mama stara się o zdrową i smaczną kuchnię, ale nie zawsze jej to wychodzi. Parę dni temu, przynajmniej jeśli chodzi o smak, zdecydowanie nie wyszła jej zapiekanka. Dlatego jedząc, trochę kaprysiłam. I wtedy mama wygłosiła mowę, jaka ta zapiekanka zdrowa ? ?? w niej różnych różności. Słuchałam tego cierpliwie, muszę powiedzieć, wyłącznie z grzeczności, ale w końcu zauważyłam z cierpką 116 miną: „Oj, mamo, ostatnio niestety prowadzisz bardzo, ale to bardzo zdrową kuchnię". Ten, kto zakładał nasz sad - a jestem prawie pewna, że był to dziadek - musiał długo myśleć. No i wymyślił coś takiego, że jabłonie, grusze i inne drzewka owocowe nie dojrzewają w tym samym czasie. Nawet porzeczki mamy wczesne i późne. Te wczesne robią się czerwone w końcu roku szkolnego, a te późne - pod koniec wakacji. Mogę więc jeść porzeczki przez całe lato, ale to mnie za bardzo nie cieszy. Bardziej cieszyłabym się ze śliwek. Nasze uleny są żółciutkie, przeogromne i przepyszne. Tylko co z tego, skoro o tym, że są przepyszne, wiem nie tylko ja. Wiedzą też szpaki i osy. No i zanim się obejrzę, śliwek na śliwce już nie ma. A na porzeczki one, te szpaki i osy, nawet nie spojrzą! Widać ich mamusie nie każą im dbać o swoje zdrowie. Z niektórymi drzewami jestem zaprzyjaźniona. Tak mi się przynajmniej zdaje. Tuż za płotem, obok domu, rośnie na przykład grusza. Ona ma bardzo smaczne, soczyste owoce. Soczyste są dopiero wtedy, gdy dobrze dojrzeją. Gdy nadchodzi czas dojrzewania, ja jej się dokładnie przyglądam. Mija dzień za dniem, a grusza - nic, wcale nie wygląda na dojrzewającą. Zaczynam się już nawet niecierpliwić, bo z powodu żniw mam coraz mniej czasu na śledzenie, a nawet na pamiętanie o gruszy. Dopiero kiedy tatuś skosi żyto, przypominam sobie o gruszy. Wdząc, że owoce nie są ani trochę bardziej dojrzałe, mówię gruszy: „No nie wiem, maja panno, czy zdążysz dojrzeć. W tym roku chyba się jednak spóźnisz". Nazywam gruszę „moją panną", bo tak mówi do mnie mama, jeżeli coś przeskrobię albo z czymś się spóźniam. To, że jestem karcona, wcale mnie, ma się rozumieć, nie cieszy, ale „moja panna" bardzo mi się podoba. 117 Po kilkunastu dniach zwozimy z tatą i dziadkiem wysuszone snopki żyta. Ja jak zwykle siedzę na snopkach, poukładanych na drabiniastym wozie, wysoko aż pod niebem. Kiedy wjeżdżamy na podwórze i jesteśmy akurat na wprost mojej gruszy, wołam do taty: „Zaaatrzymaaaj!". Odgarniam liście na najwyższych gałęziach i, co powiecie, znajduję kilka mocno zarumienionych, soczystych gruszek. Mówię wtedy w myślach: „No, spisałaś się, moja panno. Wcale się nie spóźniłaś." Nie wiem, skąd nagle biorą się dojrzałe gruszki, ale myślę, że nie tylko ja gruszę, lecz także grusza mnie obserwuje. Kiedy widzi, że już niedługo będę zwoziła z pola snopki zboża, pewnie mówi: „Nie marudź, słoneczko, nie marudź. Przy-grzej troszeczkę mocniej. Mam tu taką dziewczynkę, co się nazywa Maja. Będzie jej smutno, jeżeli nie dam jej rumianych gruszeczek". Innym zaprzyjaźnionym ze mną drzewem jest jabłoń, ta co rośnie przy płocie Bolka-mleczarza. Ma ona duże, zielone jabłka. Im się do dojrzałości wcale a wcale nie spieszy. Dopie- 118 ro z nadejściem jesieni z lekka się rumienią. I wtedy to już idziemy z dziadkiem zrywać jabłuszka. Dziadek zrywa jabłka z niskich gałęzi, a ja - z wysokich. Śmigam po drzewie, jak małpka. Kiedy wspinam się na najwyższe gałęzie, przestraszony dziadek woła: „Uważaj, Maja, uwaaażaaa-aj!" Ale ja muszę przede wszystkim uważać, żeby przy zrywaniu jabłuszek nie łamać gałązek. Dlatego nie mogę mocno ciągnąć jabłuszek. Zrywam je bardzo delikatnie, lekko obracając, a równocześnie drugą rączką przytrzymując gałązkę. Dziadek mówi, że jeśli przy zrywaniu owoców nie kaleczy się drzewka, jabłoń z wdzięczności w następnym roku da nam jeszcze więcej jabłuszek. Kosze pełne jabłek zanosimy do domu i układamy na strychu. Układa się je bardzo uważnie, żeby broń Boże nie poobijać. Jabłuszka nie powinny się też ze sobą stykać, bo wówczas, jeżeli któreś zachoruje, choroba przenosi się na inne jabłka. Jabłuszka leżą na strychu aż do zimy, a bywa że i dłużej. Jak się potem wchodzi na strych, czuje się niebywały zapach jabłek. Zdaniem dziadka, taki zapach mają tylko nasze jabłka. Te kupowane w sklepie albo na targu w ogóle nie pachną. Gdy nadchodzi Gwiazdka, najładniejsze jabłuszka wieszam na choince. Najchętniej powiesiłabym cały kosz jabłek, 119 ale mama mnie mityguje: „Zlituj się, dziecko - mówi. - Choinka to nie jabłoń. A gdzie powiesisz bombki i inne ozdoby?". A dziadek na to: „Wieszaj, wieszaj, Maja. Choinka powinna być nie tylko do oglądania, ale i do jedzenia". Jak znam dziad- ka-pasibrzucha, to on by wolał, żeby była bardziej do jedzenia niż do oglądania. Z mego powodu, i trochę też dziadka-pasi-brzucha, nasza choinka im dłużej stoi, tym mniej jest do jedzenia. Muszę wam powiedzieć, że w Reszkach nie każde dziecko ma swój sad. Doprawdy, nie wiem czemu u wielu dzieci nie rosną żadne drzewka owocowe. Ale, myślę, że powód jest oczywisty: one nie mają swego dziadka Teofila. Uważam, że dzieciom byłoby o wiele lepiej na świecie, i w ogóle byłoby sprawiedliwej, gdyby każdemu dziecku został przydzielony dziadek Teofil. Do naszego sadu często zakradają się dzieciaki. Różne dzieciaki. Niekoniecznie tylko te, które nie mają własnych drzewek owocowych. Dziadek o tym wie i wcale się z tego powodu nie gniewa, byle tylko nie łamały gałęzi. „Wandali nie będę tolerował" - przestrzega. Nie mogę powiedzieć, że one zakradają się z jego przyzwoleniem. On tylko przymyka na to oko, bo pamięta, że sam, będąc dzieckiem, buszował po sadach sąsiadów. Nie wiem, jak gdzie indziej, ale u nas, w Reszkach, buszowanie po cudzych sadach jest traktowane normalnie. No pewnie, jakby ktoś poszedł do cudzego sadu z workiem, byłoby to złodziejstwo. Ale gdy do sadu zakradnie się kilkoro dzieciaków, żeby zjeść parę jabłek, to przecież żadne złodziejstwo, prawda? To tylko psota. Właśnie z psoty ze swoją bandą również buszuję po cudzych sadach, chociaż czego jak czego, ale własnych owoców mi nie brakuje. 120 Nasz sad świetnie nadaje się do różnych psot i zabaw. Najczęściej bawimy się w chowanego. Wystarczy wspiąć się na któreś drzewo i ukryć się wśród gałęzi. Ten, co kryje, musi się sporo nabiedzić, nim poznajduje wszystkie dzieciaki. Czasem, nie wiem czemu, jesteśmy znudzone psoceniem, a nawet zabawą w chowanego. Tak właśnie było ostatnim razem. Zwołałam swoją bandę. Wszyscy od razu przyszli. Ale nikt nie chciał się bawić. Z jakiegoś powodu, a właściwie bez powodu, byliśmy tego dnia nie w sosie. Ale ja, jako gospodyni, czułam się w obowiązku coś zaproponować. Powiedziałam: - Może pobawimy się w berka? 121 - Nie, w berka nie będę się bawił - oświadczył Jakub od Morka. - Boli mnie noga. - Przed chwilą skakałeś przez płot - zdziwiła się Brygida. - Wtedy cię nie bolało? - Skakałem, bo chciałem. Co, skakać nie wolno? - Dlaczego boli? - zaciekawiła się Balbina. Jakub wzruszył ramionami. - Nie wiem, czemu. Boli, zwyczajnie. Co, bez powodu nie może boleć? Jeżeli tego dnia myśmy byli nie w sosie, to Jakub na pewno tkwił w nim po uszy. - To może pobawimy się w chowanego? - wystąpiłam z drugą propozycją. - E tam. Co to za zabawa? - rzekł z kolei Janusz. - Przynajmniej ja nie zamierzam bawić się w chowanego. - Dlaczego nie w chowanego? - znów spytała Balbina. - Bo nie boli mnie noga. Jakub od Morka uśmiechnął się kwaśno, ale my pokładaliśmy się ze śmiechu. - Więc co? Mamy tu bez końca sterczeć bezczynnie? - zaniepokoiłam się. - Możemy pobawić się w zbieraczy wiśni - wpadł na pomysł Tadzik. - Kto prędzej zbierze, ten wygrywa. Tadzik jest urodzony do zawodów. Bez przerwy chce się z kimś ścigać. I strasznie się denerwuje, kiedy przegrywa. Ja w zbieraniu wiśni jestem naprawdę dobra. Pomyślałam więc, że mam sporą szansę dać mu nauczkę. Przyniosłam każdemu dziecku po jednej łubiance. Od razu zabraliśmy się do zbierania. Jakub od Morka, chyba z powodu bolącej nogi, prawie wcale nie zbierał. Balbina i Brygi- 122 da też specjalnie nie przykładały się do roboty. W ściganiu się brali udział Janusz, Tadzik, no i ja. Ale Janusz, okazało się, nie ma talentu do zrywania wiśni. Tak więc na placu boju pozostaliśmy tylko my, Tadzik i ja. Nie minęło nawet pół godziny, jak Tadzik ogłosił swój triumf: - Mam pełną łubiankę. Wygrałem. Jestem pierwszy, jestem pierwszy, bezapelacyjnie pierwszy! Spójrzcie, dzieci, jak wygląda lider! ^?%^_ A to wstrętny samo- ** *41 chwała! Przecież wcale ej\ nie pierwszy. Pierwsza \ byłam ja. On tylko ? &? pierwszy zawołał, że ????«??/ pierwszy. ||?/ - Twoje pierwszeń- ^123-3 stwo nie liczy się. Po | \ pierwsze, twoja łubianka X \T nie do końca pełna. - Jak to niepełna?! Pełna aż po brzegi - wykrzykiwał. - Gdzie ty masz oczy? - Pełno to ty masz szypułek - oburzyłam się. - Zbieranie z szypułkami nie liczy się. Dlatego ty też się nie liczysz. Powstał spór, czy z szypułkami liczy się, czy nie liczy. Po mojej stronie stanął Jakub od Morka i Błażejek, po stronie Ta-dzika - Balbina i Brygida. Decydujący głos należał do Janusza. Ale przeciwko jego głosowi wystąpiła Balbina. -Jego głos skreślam - ogłosiła. - On na zbieraniu wiśni zupełnie się nie zna. Spójrzcie tylko, jaką lichotę ma w kobiałce. A poza tym, on zawsze staje po stronie Mai. 123 Wyglądało na to, że spór nie zostanie rozstrzygnięty, a zawody trzeba będzie uznać za nieważne. Na takie rozwiązanie nie chciał zgodzić się Tadzik. On, ma się rozumieć, musiał zwyciężyć. Był z tych, co dążą do zwycięstwa, choćby po trupach. - Zróbmy tak: wygra ten, kto więcej i szybciej zje zebrane wiśnie - zaproponował. Nawet Jakub od Morka, mimo bolącej nogi, od razu zabrał się do zjadania wiśni. Wydawać by się mogło, że kto jak kto, ale ja, właścicielka sadu, mam wprawę w zjadaniu wszelkich owoców. Tymczasem od początku dało się zauważyć, że samotnym liderem jest Tadzik. On ładował wiśnie do buzi obiema rękami! Jadł jak maszyna, a właściwie - połykał jak maszyna. Z wrażenia otworzyłam buzię. A że z otwartą buzią nie da się nic zjeść, Tadzik z każda chwilą stawał się jeszcze bardziej zdecydowanym liderem. Przyjrzałam mu się dokładniej. On naprawdę połykał wiśnie! Połykał z pestkami. Nie mogłam nawet zaprotestować. Przystępując do zawodów, nikt nic przecież nie mówił na temat pestek. Ale z tego Tadzika cwaniak! - pomyślałam. -On rzeczywiście idzie do zwycięstwa choćby po trupach. Szybko spostrzegliśmy, że w tych zawodach nie mamy żadnej szansy. A że mieliśmy po dziurki w nosie wiśni, patrzyliśmy już tylko, jak Tadzik łyka wisienki. - Daj spokój, już wygrałeś - ogłosiła Brygida. I, zaniepokojona, dodała: - Jeszcze się rozchorujesz. Tadzik wyglądał dokładnie tak, jak powinien wyglądać usatysfakcjonowany triumfator. I jak prawdziwy zwycięca był mocno zmęczony. Swój stan ciała i ducha ujął w słowach: - Ale się obżarłem. Chyba zaraz się porzygam. 124 Nie wyglądało mi na to, że Tadzik żartuje. Dlatego powiedziałam: - Rzygaj, ile chcesz, ale nie w moim ogrodzie. Okazało się, że obawy Balbiny sprawdziły się. Nazajutrz przyjechało pogotowie i zabrało Tadzika do szpitala. Kiedy pani Zofia Ciwun wróciła do domu, całą moją bandą udaliśmy się do niej zapytać, jak się Tadzik czuje. Jego mama pochlipując powiedziała, że z Tadzikiem nie jest dobrze: - Lekarz uważa, że ma coś z brzuchem. Dostał bardzo wysokiej gorączki. Podejrzewają u niego dur brzuszny. Zabrali Tadzika na oddział zakaźny. I rozszlochała się na dobre. Wracałam do domu mocno zmartwiona, ale i trochę pokrzepiona na duchu. Szczerze mówiąc, nie za bardzo lubiłam panią Zofię Ciwun. Bo czy można lubić taką mamę, która trzymała swego synka w pokrzywach? Ale teraz, skoro płacze - pomyślałam - znaczy to, że jednak martwi się i kocha Tadzika. Mogę więc odtąd ze spokojnym sumieniem nazywać ją ciocią, tak jak nazywam w mojej wsi wszystkie nieprawdziwe lubiane ciocie. Wracając rozmawialiśmy o Tadziku. - A nie mówiłam - przypomniała Balbina - że Tadzik może się rozchorować. No i, proszę, dostał jakiegoś duru brzusznego. - Dur brzuszny to pestka - zauważyła Brygida. - Zęby tylko nie było z tego czegoś gorszego. Milczeliśmy. Nie było nam wesoło, o nie! 125 Po burzy jestem ulicznicą zykowaliśmy się na długą chorobę Tadzika. No bo jak ktoś dostaje bardzo wysokiej gorączki... Jego mama powiedziała, że od gorączki jeszcze gorszy jest zakaźny oddział. Potem swoje dołożył też dziadek. Jak tylko usłyszał, że Ta-dzik jest chory, i na co on zachorował, znacząco pokiwał głową. A gdy po tym kiwaniu zaczęłam natarczywie dopytywać się, co Tadzikowi grozi, dziadek najpierw nie chciał nic mówić. Nic-nie-mówienie u dziadka to fatalny znak. W końcu udało mi się wydusić z niego, że ten dur brzuszny każdemu źle wróży. On, dziadek, nie chciałby być złym prorokiem, ale... Tu dziadek znacząco zawiesił głos. Doprawdy, niepotrzebnie dziadek, zawieszając głos, mnie straszył. W dwa dni później Tadzik, jak gdyby nigdy nic, zdrów i wesół, wrócił ze szpitala. - To cudownie, że ci doktorzy od razu wzięli i wyleczyli ciebie - ucieszyłam się. Tadzik wzruszył ramionami, co odczytałam jako podanie w wątpliwość uzdrawiające umiejętności doktorów. Potwier- 5 127 dziły to słowa samego Tadzika, który na ten temat tyle tylko miał do powiedzenia: -1 tam, doktorzy!... - Jak to, nie doktorzy?... - nie rozumiał Błażejek. - Sam się wyleczyłem - oświadczył z dumą w głosie Tadzik. Nie dziwiłam się tej dumie. No bo skoro ktoś sam, bez pomocy doktorów, potrafi wylizać się z ciężkiej choroby, ma prawo być dumny, prawda? -Jak się wyleczyłeś?- zapytałam, bo takie rzeczy naprawdę warto wiedzieć. Gdybym znała sposoby radzenia sobie z chorobą, wcale nie musielibyśmy prosić felczera Saszkę, żeby ratował dziadka Teofila. - Zwyczajnie - odpowiedział. - Poszedłem za potrzebą. -1 co!? - niecierpliwiłam się, oczekując na właściwą odpowiedź, jak sobie poradził z chorobą. Po co on nam opowiada, że chodził za potrzebą? Każdy chodzi. Czym się tu przechwalać? -1 nic. Co miałoby być? To nie wiesz, po co chodzi się do ubikacji? - dziwił się Tadzik. - Załatwiłem, co miałem do załatwienia. Prawie od razu choroba minęła. Minęła, jak ręką odjął. Ale głupek! - pomyślałam. - Też znalazł sobie sposób na radzenie z chorobą. Ale i ja nie byłam za mądra, wierząc w Ta-dzikowe uzdrawiające umiejętności. 128 Wiedziałam jedno: o uzdrawiających zdolnościach Tadzika będę jeszcze musiała z kimś porozmawiać, żeby dokładnie ustalić, co i jak. Ale to wszystko potem, postanowiłam, patrząc z niepokojem na ciemniejące z każdą chwHą niebo. Póki co nic, oprócz burzy i tego, że ona lada moment się rozpęta, już się nie liczyło. U nas w Reszkach, kiedy nadciąga burza, wszyscy starają się jak najszybciej uciec do swoich domów. Bynajmniej nie przed deszczem. Wiosną albo latem, jak się zmoknie na deszczu, jest to nawet przyjemne. Natomiast każde, choćby najmniejsze dziecko wie, że burzy należy się bać. Boją się jej i dzieci, i dorośli. Zdaniem mego dziadka, burza w mieście to zupełnie inna sprawa. Inna z powodu piorunochronów, które znajdują się wysoko na dachach kamienic. Te piorunochrony chronią ludzi i domy. Jak się ma piorunochron, można, zdaniem dziadka, nie zawracać sobie głowy burzą. Gdy jest się chronionym przez piorunochron, można myśleć: grzmi, to niech grzmi, strzelają pioruny, no to nich strzelają! W Reszkach nikt tak nie pomyśli. Bo w naszej wsi nie ma żadnego piorunochronu, żadniuteńkiego. I dlatego każdy musi sam, jak potrafi, chronić się przed piorunami. Myślę, że mój dziadek zna się na piorunach jak nikt inny. I on mi tłumaczy, co mam robić, a przede wszystkim - czego nie robić, gdyby burza złapała mnie na przykład w szczerym polu. „Nigdy - ostrzega - nie chowaj się pod drzewem. Na świecie nie ma nic gorszego niż piorun. Lepiej przemoknąć do suchej nitki, niż być trafionym przez piorun". Ja również uważam, że zdecydowanie lepiej. Ze wszystkich piorunów, o których opowiada dziadek, najbardziej podoba mi się piorun kulisty. Ten kulisty jest 129 strasznie psotny. Podobno potrafi wejść do chałupy kominem, pochodzi sobie trochę po mieszkaniu, porozgląda, pospaceruje tam i siam, i wyjdzie, jak gdyby nigdy nic. Wychodzi, nie czyniąc nikomu żadnej krzywdy. Prawdę mówiąc, strasznie bym chciała popatrzeć, jak on chodzi i rozgląda się po mieszkaniu. Czy on dlatego chodzi po cudzych mieszkaniach, że, podobnie jak ja, jest strasznie ciekawski? Na pewno nie jest za dobrze wychowany, skoro zakrada się do cudzego mieszkania bez żadnego zaproszenia. Ja nawet bym go do nas zaprosiła, gdyby nie mama, która przed burzą zamyka dokładnie wszystkie okna po to, żeby nie było cugu, czyli przeciągu. A jak nie ma cugu, żaden piorun nie pofatyguje się z odwiedzinami. Dziadek uważa, ze bać się trzeba zwyczajnych piorunów. Taki zwyczajny piorun wcale nie żartuje. Jak trafi w człowieka, od razu zabije, a jak uderzy w chałupę czy jakieś inne za- 130 budowanie - pożar gotowy. W naszej wsi wszyscy najbardziej boją się pożaru od pioruna. Dlatego podczas burzy dorośli patrzą w okna i zgadują, gdzie uderzy piorun. Dzieciom podczas burzy nie wolno stać przy oknie. Ale ja nie daję się za daleko odgonić. Zwykle przytulam się wtedy do dziadka i patrzę na to, co dzieje się na dworze. A dzieją się, mówię wam, rzeczy straszne, tak, straszne, ale i piękne. Po każdym uderzeniu pioruna na moment kulę się ze strachu, po czym mówię: - Ależ walnęło! Czy to aby nie w nasze wierzby za stodołą? - Chyba gdzieś dalej - zauważa tatuś. - Pewnie aż za torem kolejowym. Ale teraz to już naprawdę blisko strzeliło. Wyglądało to tak, jakby ktoś sypnął garścią iskier po naszym podwórzu. Sama nie wiem kiedy nie tylko ukryłam głowę pod dziadkową kapotą, ale i mocno zacisnęłam powieki. - Jezus, Maria! - usłyszałam przerażony głos mamy - naprawdę niewiele brakowało, a trafiłoby w spichlerz. I tak, nieraz przez godzinę albo i dłużej, okrzyki przerażenia mieszają się z westchnieniami ulgi, że szczęściem jeszcze tym razem w nas nie trafiło. Ta dzisiejsza burza, co przyszła zaraz po powrocie Tadzika ze szpitala, przetoczyła się nad Reszkami wyjątkowo szybko. Trochę postrzelała piorunami i poszła sobie w stronę Dylewskiej Góry. Wszyscyśmy odetchnęli z ulgą, a ja ogłosiłam: - No to ja już lecę na ulicę. I już wiedziałam, że teraz dziadek, jak zwykle, zapyta: „Dziecko drogie, a po co ty tam lecisz?" Na co ja, też jak zwykle, odpowiem: „Będę ulicznicą!". Dziadek zaśmiewa się wtedy do łez. Wem, on pyta tylko po to, żeby się znowu pośmiać, chociaż ja nie widzę w tym nic śmiesznego. Z czego tu się 131 śmiać, no z czego? Skoro idę na ulicę, to jestem ulicznicą, prawda? Ależ ten mój dziadek bywa dziwny! W Reszkach, po burzy, tworzą się na ulicy wielkie kałuże. Nam, dzieciom, te kałuże w niczym nie wadzą, przeciwnie -służą do zabawy. Dlatego bardzo je lubimy. Woda w nich jest ciepluteńka, chociaż nie za czysta. Ale akurat to nam wcale nie przeszkadza. W końcu nie idziemy kąpać się w kałużach, lecz bawić. Ale tak naprawdę, to po takiej zabawie wracam do domu dokładniej wykąpana niż po kąpieli w wannie. To, że będę ulicznicą, ogłaszam kiedy jeszcze słychać dudnienie grzmotów, dochodzące z oddali. I dlatego mama za każdym razem mówi: „Poczekaj, chmura może jeszcze powrócić". Ja się wtedy strasznie niecierpliwię, chociaż, przyznaję, obawy mamy są słuszne - bywa, że rzeczywiście burza wraca. Trochę to dziwne, że burza chodzi jak chce, tam i z powrotem. Dlatego pytam: „Dziadku, jak myślisz, dlaczego chmura, 132 która już sobie poszła, wraca do Reszek?". Dziadek, zakłopotany, drapie się po głowie. Od razu widać, że on tego też nie wie. Tak sobie myślę, że na temat chodzenia chmur po niebie chyba niewiele osób cokolwiek wie. Jednak dziadek, zamiast szczerze przyznać się do swej niewiedzy, pyta: „Co byś ty, Maju, zrobiła, jakbyś odeszła z Reszek?" Jak można pytać o takie rzeczy? Przecież to oczywiste. „Zaraz bym wróciła z powrotem do naszej wsi" - oświadczam bez chwili wahania. „Ale dlaczego?" - chce wiedzieć dziadek. „Bo Reszki to najfajniejsze miejsce na całej ziemi" - mówię. „Może - zastanawia się dziadek - chmurze również podoba się nasza wieś?". „I dlatego do nas wraca? - pytam z niedowierzaniem. - Ale w końcu każda chmura odchodzi. Nie było jeszcze żadnej chmury, która by u nas została na zawsze". „Ty też kiedyś odejdziesz, odejdziesz na zawsze" - stwierdził dziadek zasmuconym głosem, jakby już widział mnie odchodząca na zawsze. „Nigdy, przenigdy nie odejdę!" - obiecuję z pełnym przekonaniem. Jestem tego pewna, chociaż... Tak, pewna, ale nie tak zupełnie do końca. Bo gdzieś tam jednocześnie myślę: „Jak mnie kiedyś mama albo tato mocno zgniewają, wezmę i sobie pójdę. Pójdę na zawsze. Albo nie całkiem na zawsze. Dokładnie jeszcze nie wiem. Zastanowię się, jak będę odchodziła". I wreszcie dudnienie grzmotów milknie zupełnie, więc mama nie ma już nic przeciwko temu, żebym była ulicznicą. Wyszłam. Ale na ulicy - żywej duszy. Od razu zrobiło mi się trochę smutno na duszy. Bo, wierzcie mi, nie jest fajnie samotnej ulicznicy. Wtedy nawet ganiać po kałużach nie ma się ochoty. Na szczęście po chwili pojawił się Jakub od Morka i Janusz. A potem cała czereda dzieciaków od Mamotów, a wszystkie na „B": Basia, Bogusia, Beata, Bożena, Blanka, 133 Brygida, Balbina i Błażej. - W co się bawimy? - zapytał Błażejek. Przez chwilę zastanawiamy się, w co możemy się bawić. - Są różne możliwości - zauważył Janusz. - Na S przykład jakie? -dociekała Balbina. - Różne - powtórzył. - Ale jakie? - nie ustępowała. - A skąd ja mam wiedzieć, jakie!? - zdenerwował się. -Jakbym wiedział, to bym nie mówił, że różne. - Możemy być tabunem dzikich mustangów - zaproponował Błażejek. Wszystkim pomysł Błażejka bardzo się spodobał, tylko Balbina miała zastrzeżenia. Chodziło jej chyba o to, że to nie ona wymyśliła dzikich mustangów. - Nie chcę być żadnym dzikim mustangiem - powiedziała. - To kim chcesz być? - dopytywał się teraz z kolei Jakub. - Proszę bardzo, mogę być mustangiem, ale nie dzikim -wyjaśniła. - Ujarzmionym? - domyśliłam się. Jakub wzruszył pogardliwie ramionami. 134 - Phi! Ujarzmiony mustang to żaden mustang. To zwyczajna szkapa. Zwyczajną szkapą nikt, nawet Balbina, nie miał zamiaru być, więc cały tabun straszliwie dzikich mustangów bez zwłoki ruszył galopem przez kałuże, rozpryskując wodę na wszystkie strony. Nieopodal sklepu cioci Ireny do pędzącego tabunu dołączył Tadzik, a potem też i inne dzieciaki. Gdy się nam dzikie mustangi znudziły, staliśmy się nieustraszonymi żeglarzami. Wszyscy nieustraszeni żeglarze z naszej wsi wzięli udział w wielkiej bitwie morskiej. Strzelaliśmy do siebie kulami lepionymi z błota. Moja banda jest doskonale wyćwiczona w celnych rzutach. Nie mieliśmy więc problemów z opanowaniem nieprzyjacielskiego okrętu. Ten okręt był potem bardzo użyteczny podczas polowania na żarłocznego rekina, którym był Bartek Jankowski, piątoklasista. Okazało się, że nie tak łatwo osaczyć rekina, zwłaszcza żarłocznego. Zajęło to nam bardzo dużo czasu. Z tego powodu wróciłam do domu, przyznaję, ciut późnawo. Na szczęście tego dnia mamusia, nie wiem czemu, była nadspodziewanie dla mnie łaskawa. Jak mnie zobaczyła, złego słowa nie powiedzia- 135 ła. Czułam, że ma bardzo dużo do powiedzenia, ale z jakiejś przyczyny jakby odjęło jej mowę. W końcu usłyszałam tylko kategorycznie brzmiące polecenie: - Moja panno, marsz do wanny, ale już! Nie protestowałam, chociaż, muszę powiedzieć, że krew miała pełne prawo wzburzyć się we mnie za takie potraktowanie kapitana okrętu. Moim zdaniem moja mama z tą kąpielą trochę przesadziła. Ona chyba nie za dobrze mi się przyjrzała. Tego wieczoru wróciłam przecież do domu wykąpana dokładnie, jak nigdy dotąd. Szkaradek nie będzie Otrasznie się martwię. Martwię się o swoją przyszłość. O to, jaka ona będzie. Wszyscy mi mówią, że - jak tak dalej pójdzie - nie będzie ona zbyt różowa. A Bartek Jankowski, jak tylko mnie zobaczy, zaraz woła: „Ja twoją i twojej bandy przyszłość widzę czarno". On chyba wie, co mówi. Jest bardzo mądry. Bo on, wyobrażacie to sobie! chodzi już do piątej klasy. A ja chodzę i chodzę do tej szkoły i ciągle jestem w pierwszej klasie. Ja tego ciągłego chodzenia do szkoły na pewno w końcu nie wytrzymam. Nie wiem, może byłoby łatwiej, gdyby chodzenie do szkoły zaczynało się od piątej albo nawet szóstej klasy i potem, powoluśku, schodziło coraz niżej. Każde dziecko przecież wie, że łatwiej z górki się zstępuje, niż wchodzi pod górkę. Nie pociesza mnie też nasza nauczycielka. Pani Monika jest bardzo miła. Ona często powtarza, że rada by nam nieba przychylić. I ja jej nawet wierzę. Nie bardzo tylko wiem, jak takie przychylanie nieba przez panią Monikę miałoby wyglądać. Przecież nawet mój dziadek takich sztuczek z przychylaniem nieba nie próbuje robić, chociaż on do robienia różnych 138 różności ma nadzwyczajny talent. Poza tym, dlaczego pani Monika, choć taka miła, robi nam niemiłe rzeczy? No, powiem wam, na płacz mi się czasem zbiera, jak pani zacznie zadawać słupki. Mówi: „Drogie dzieci, zróbcie te trzy słupki... i jeszcze cztery na końcu strony... i jeszcze cztery na stronie następnej". A ja potem siedzę kołkiem w domu i nic innego nie robię, tylko ciągle słupkuję. Z powodu słupków nie mam kiedy zajmować się moim gospodarstwem. Najmniejszy kłopot mam z kotką Panną Marianną. Z Panny Marianny zawsze była trochę taka Zosia-samosia. Ona ze wszystkim sama sobie daje radę. Niczyjej pomocy nie potrzebuje. Zresztą kotka nie do końca jest moja. Już wam mówiłam, że ona trochę jest moja, a trochę mamy, z tym że bardziej mamy niż moja. Więc jakby co, zajmowanie się Panną Marianną spadnie na mamę. Ale Filomena jest wyłącznie moja. Jeżeli za długo siedzę nad słupkami, Filomena z innymi gąskami przychodzi pod moje okno i bardzo głośno gęgoli. Ja tu 139 mozolnie liczę, ?? to jest sześć dodać trzy, a jednocześnie słyszę, że Filomena bez końca i w coraz większym zdenerwowaniu powtarza gę, gę, gę. W końcu gąsior Filip, mocno już zniecierpliwiony, a może nawet zły nie na żarty, robi długie sssss, jakby chciał powiedzieć: „Nie będę, jak kto głupi, sterczeć pod jej oknem przez wiek cały". FHomena, próbując gąsiora udobruchać, coś mu widać tłumaczy, bo znów powtarza swoje gę, gę. Domyślam się, że w gęsiej mowie to chyba znaczy: „Filipie, nie bądź w gorącej wodzie kąpany. Maja zaraz skończy słupki i na pewno do nas wyjdzie". A ja przez to wsłuchiwanie się w ich gęgolenie zapominam, ile to jest sześć dodać trzy, chociaż miałam to już wyliczone na paluszkach. Nic jednak nie szkodzi, ponownie raz dwa to policzę. Gorzej, że mam jeszcze do policzenia słupek trudniejszy, trudniejszy przynajmniej z kilku powodów. Bo nie tak łatwo dodać do ośmiu cztery i pięć, i sześć. W takich momentach żałuję, że mam tylko dziesięć paluszków. Na szczęście, jak mi brakuje paluszków, dodaję łóżka swoje i dziadka, i jeszcze krzesła. Do dodania mam też okna. I właściwie, gdy to wszystko zbiorę to kupy, niczego mi już więcej nie trzeba. Mogę liczyć wte i wewte wszystkie słupki do dwudziestu. Z całego mego zwierzyńca największe zrozumienie dla moich słupków ma Szkaradek. Choćbym nie wiem jak długo mo- ___________I 140 zoliła się nad rachunkami, Szkaradek nie okazuje najmniejszego zniecierpliwienia. Spokojnie leży sobie na środku mego i dziadkowego pokoju. Jeżeli robienie słupków przedłuża się, Szkaradek przymyka oczy. Nie wiem, może zwyczajnie przysypia albo może tylko nie chce patrzeć, jak strasznie się męczę. Jestem pewna, że Szkartadek chętnie by mi pomógł w liczeniu. Coś mi się jednak zdaje, że on nie jest za mocny z rachunków. Ale z wychowania fizycznego byłby na pewno najlepszy z całej naszej klasy. Kiedyś, pamiętam, nasza pani po powrocie z jakiejś konferencji ogłosiła, że musi teraz bardziej zadbać „o stan rozwoju fizycznego uczniów", czyli nasz. Z tej dbałości o rozwój fizyczny postanowiła nauczyć nas, jak się skacze wzwyż. Szczerze mówiąc to tylko ja i członkowie mojej bandy, zdaniem pani Moniki, skakaliśmy dobrze, chociaż nie za dobrze. Dlaczego akurat nam skakanie poszło dobrze, chociaż nie za dobrze - to chyba oczywiste. Wszystko można mi zarzucić, tylko nie brak dbałości o stan rozwoju fizyczne- 141 go mojej bandy. No więc kiedy pani wyznała, że jest załamana naszym rozwojem fizycznym, zaproponowałam, żeby Szkaradek pokazał dzieciom, jak należy skakać. „On, proszę pani, na pewno chętnie to zrobi. A ja chętnie go przyprowadzę" - zapewniałam żarliwie. Doprawdy nie wiem, czemu pani Monika nie chciała, żeby Szkaradek uczył dzieci w naszej szkole. Nie wiem, kto mógłby mi pomóc z tymi słupkami. Mam wątpliwości, czy odpowiednim pomocnikiem byłby na przykład Bartek. Jak się dobrze zastanowić, to Bartek jest owszem mądry, ale nie za mądry. Bo, sami powiedzcie, czy to jest mądre naśmiewać się z moich kłopotów ze słupkami? A Bartek ciągle się naśmiewa. I przy każdej okazji powtarza: „Zapamiętajcie szkraby, to, czego teraz się uczycie, to nic, kompletna betka. Poczekajcie na lekcje przyrody, dopiero zobaczycie! -odgraża się. - To, że pani Teodozja nie będzie miała dla was litości, jest pewne jak dwa razy dwa. Ona jak zacznie przepytywać z pasatów, pióra się z was posypią. Wiecie, co to są pasaty?" Oczywiście nie wiedzieliśmy, co to są te pasaty. Nigdy nawet takiego słowa nie słyszeliśmy. Ale nie brzmiało ono swojsko, o nie! Od pasatów, przynajmniej mnie, mróz szedł po plecach. Mocno spłoszona, zwierzyłam się dziadkowi z mego lęku przed pasatami. - Kto ci grozi pasatami? - spytał dziadek. -Jak to kto? Bartek, oczywiście. - A to głupi szczeniak - zezłościł się dziadek. - Będzie mi tu straszył moją wnusię. I to czym? Niech no tylko go spotkam. Dam mu takie pasaty, że popamięta. Moimi kłopotami z pasatami zainteresowała się też mama. 142 Ale nie widać było, aby - w przeciwieństwie do dziadka -w sposób widoczny tym się przejęła. - Odpuść to sobie - poradziła. - Bartek straszy? No to niech straszy. Ty nie musisz się bać. Zaręczam, wtedy on przestanie straszyć. I nie musisz się na niego złościć. Każdy, Maju, ma jakieś wady. A Bartek - gdyby nie jego skłonności do straszenia młodszych dzieci - to całkiem do rzeczy chłopak, prawda? Zanim dziadek zebrał się do dawania Bartkowi pasatów, zabrała się za niego pani Teodozja. Z tego powodu Bartek jest ostatnio mocno przybity, a i my wcale nie tacy radośni. Bo co przyjdzie nam z tego, że po całych dniach będzie on wkuwać pasaty? Mojej bandzie Bartek jest bardzo potrzebny do zupełnie czego innego. Dlatego uważamy, że to wcale nie jest sprawiedliwe, że pani Teodozja bierze go sobie na wyłączność. Do czego mojej bandzie służy Bartek? O, do wielu rzeczy! Już wam opowiadałam, jak po burzy uganialiśmy się po wszystkich kałużach wzdłuż drogi. Bartek był wtedy rekinem. I myśmy go osaczali, co wcale nie było łatwe, i dlatego trochę 143 spóźniłam się do domu. Ale Bartek potrafi być nie tylko rekinem. Niedawno był dzikiem. Dzika też osaczaliśmy. Tropiliśmy go po wszystkich polach. I kiedy mieliśmy go już osaczyć do końca, Bartek czmychnął na cmentarz. Nie było to z jego strony w porządku. Zdecydowanie woleliśmy stracić dzika, niż ryzykować tropienie między grobami. Nie to, że baliśmy się cmentarza. Wcale się nie baliśmy. Ale woleliśmy trzymać się od tego miejsca z daleka. Tak, Bartek czmychnął na cmentarz i w ten sposób się uratował. Ale myśmy mieli pełne prawo upominać się o rewanż. - Teraz jednak nie będziesz już mógł być dzikiem - zastrzegł się Janusz. -1 nie ukryjesz się na cmentarzu - ostrzegła Balbina. - To kim mam być? - zainteresował się Bartek. - Będziesz koczkodanem. Będziesz uciekać, ale tylko po drzewach. Raz dwa zostaniesz złapany. Mamy wprawę w wspinaniu się na drzewa - ostrzegłam. - Na pewno złapiemy- potwierdził Jakub. - Nie umkniesz nam, bo dokąd? - Chyba, że do nieba - zaśmiała się Balbina. Uciekanie po konarach drzew to nie to samo co ot takie sobie ganianie po ziemi. Byliśmy ciekawi, czy Bartek podejmie wyzwanie. Wydawało się, że on, pełen rozterek, wciąż waha się przed podjęciem decyzji co do bycia koczkodanem. Ale Bartek nawet się nie zastanawiał. On wiedział. Wiedział, że z panią Teodezją nie ma żartów. - Nie będę ani dzikiem, ani koczkodanem - stwierdził mocno przygaszonym głosem. - Mam problem. - No? - zamarliśmy w oczekiwaniu na wyjawienie próbie - 144 mu, który jest ważniejszy od bycia nie tylko dzikiem, ale i koczkodanem. - Pani Teodozja kazała mi nauczyć się słupków. - Słupków? - nie chciałam wierzyć własnym uszom. Całej mojej bandzie wydało się dziwne, jak można nie umieć słupków, chodząc do piątej klasy. Więc może Bartek wcale nie jest taki mądry, mimo że jest ho, ho ile od nas starszy. - Możemy pouczyć się razem - J / ? zaproponowałam. - W gruncie &xJj i—2Ł rzeczy słupki to żadne halo - dodałam ku pokrzepieniu zestrachanego serca starszego kolegi. Okazało się, że to nie takie zwyczajne, pierszaczkowe słupki. Słupki Bartka były inne. On taki słupek miał nawet narysowany na kartce, oglądał dokładnie tak, jak wazon, do którego wstawiono karafkę. - Takie słupki są w kwiatach - pouczył nas Bartek. W każ-dziutkim, nawet najmniejszym kwiatku jest jeden słupek i są pręciki, dużo pręcików. Z niedowierzaniem jeszcze raz przyjrzałam się rysunkowi na kartce. - Czy ty aby na pewno uważnie słuchałeś pani Teodozji? -zapytałam. 145 - ?? ??? - ?? z tą karafką i wazonem to jakieś łgarstwo. Nigdy jeszcze nie widziałam żadnego takiego kwiatka, do którego ktoś by mógłby wstawić nie tylko wazon, ale i karafkę - objaśniłam. - No właśnie. To kwiatki wstawia się do wazonu, a nie odwrotnie. Coś ci się Bartek poplątało - poparła mnie Balbina. - Czy ja mówiłem, że ten słupek jest taki? - zdenerwował się Bartek. - On tylko tak wygląda. - Nic a nic z tego nie rozumiem. Jeżeli taki nie jest, to jak może tak wyglądać? - zastanawiał się Jakub. Tego nawet Bartek nie wiedział. Z powodu Bartkowego słupka znaleźlibyśmy się w kropce, gdyby nie Janusz, który przytomnie zauważył: - Nieważne, jaki on naprawdę jest. Ważne, że coś takiego pani Teodozja wymyśliła. Czym się ty Bartek martwisz? Okazało się, że zmartwieniem Bartka nie był rysunek, lecz to, co napisane obok rysunku. - Od dwóch godzin powtarzam: znamię słupka, łagiewka pyłkowa, osłona zalążka, komórka jajowa - skarżył się Bartek. -I co? -1 nic. Kompletna pustaka w głowie. - Jeżeli uczę się czegoś wyjątkowo głupiego, staram się to z czymś skojarzyć - zwierzyła się Balbina. - Znamię słupka na przykład od razu zapamiętam, bo mam znamię na szyi. Choćbym nie wiem jak się starała zapomnieć o moim znamieniu, zawsze o nim pamiętam. - A mnie szalenie podoba się łagiewka pyłkowa - ogłosiłam. - A, proszę bardzo, bądź sobie łagiewka pyłkową - powiedział rozbawiony Błażejek. 146 Kiwnęłam głową na znak, że łaskawie godzę się być łagiewka pyłkową. Zęby jednak Błażejek nie wyobrażał sobie za wiele, od razu dodałam: - Nie mam dla ciebie dobrej wiadomości. Według mnie możesz być co najwyżej kiełkującym ziarnkiem pyłku. Potem, trzymając kartkę z rysunkiem pani Teodozji, przydzieliłam pozostałym członkom mojej bandy te różne zaląż-nie, osłonki i owocnie. W ten sposób Tadzik został zdrewniałą częścią owocni, Brygida - zalążnią, Bartek - osłoną zalążka, Janusz - komórką jajową. - Nie będę żądną komórką jajową - nieoczekiwanie zbie-sił się Janusz. - To kim chcesz być? - Nie wiem. Te wszystkie osłonki już mi się pokiełbasiły. Pokaż kartkę, to powiem. - Nie jest jeszcze obsadzona szyjka - zauważyła Brygida. -Chcesz być szyjką? Bo jak nie, możesz zamienić się ze mną na zalążnię - zaproponowała. 147 - Nie będziemy się niczym zamieniać - zdecydowałam. -Już i bez tego robi się groch z kapustą. To jak, bierzesz szyjkę? - zwróciłam się do Janusza. -Jest jeszcze jakiś zalążek - przypomniał Janusz, który nie wiadomo dlaczego nie chciał być również szyjką. - Zalążek już zarezerwowałam dla Jakuba - stwierdziłam zdecydowanym tonem, aby przeciąć niepotrzebną dyskusję. - Doprawdy nie wiem czemu zawsze co najlepsze trzymasz dla Jakuba - oburzył się Janusz. Na szczęście Jakub powiedział, że jest mu wszystko jedno, kim będzie, dzięki czemu od razu mogliśmy przystąpić do gry. Postanowiliśmy, że zagramy w zgniłe jajo. Zamiast wymawiać czyjeś imię, będziemy wywoływać przydzieloną każdemu z nas część słupka. Bawiliśmy się świetnie,, dopóki Brigida nie spróbowała wywołać Błażejka. Zanim zdążyła wypowiedzieć „kiełkujące ziarnko pyłku"- piłka spadła na ziemię. Spróbowała rzucić jeszcze raz. Potem próbowaliśmy wszyscy. Przy okazji zrobiliśmy konkurs na szybkie mówienie. Najszybciej mówiła Balbina. - Ona strzela słowami jak pistolet maszynowy - zauważył z podziwem Jakub. - A ty, zamiast mówić, cedzisz słowa. Zanim wypowiesz „kiełkujące", piłka ze trzy razy odbije się od ziemi. - No i co z tego? Za to ty rzucasz piłkę jak baba. - Nie kłóćmy się - zaapelowałam. - Lepiej sprawdźmy, co Bartek zapamiętał ze swego słupka. Okazało się, że najlepiej zapamiętał kiełkujące ziarnko pyłku, ale w żaden sposób nie mógł nauczyć się łagiewki pyłkowej. Z łagiewki wychodziły mu nagietki i takie różne inne głupoty. 148 Przy pożegnaniu poradziłam Bartkowi: - Przed zaśnięciem powtórz sto razy „łagiewka pyłkowa". -1 najlepiej wcale już nie myśl o nagietkach - dodał Błaże- jek. Bezradnie patrzyliśmy za Bartkiem, jak odchodził z mocno zgnębioną miną. Wcale teraz nie wyglądał nam ani na szalonego dzika, ani na psotnego koczkodana. - Czy moglibyśmy mu jeszcze jakoś pomóc w zapamiętaniu słupka? - głośno zastanawiał się Janusz. Nikt z nas nie miał żadnego pomysłu. Co gorsze, wcale nie byłam pewna, czy Bartek, przepytywany w szkole przez panią Teodozję, znowu nie pomyli łagiewek z nagietkami. - Na pewno byłoby mu łatwiej, gdyby pani Teodozja zamiast pytać, zagrała z nim w zgniłe jajo - zauważyłam. Po powrocie do domu swymi obawami podzieliłam się z dziadkiem, który zupełnie nieoczekiwanie strasznie się zezłościł. Najpierw myślałam, że dziadek wciąż złości się na Bartka z powodu pasatów. Ale okazało się, póki co pasaty poszły jakby w niepamięć. - Trzeba być ostatnim głupkiem, żeby uczyć dzieciaki takich durnot - wykrzykiwał dziadek. - A wcale nie! - zawołałam. - Pani Teodozja nie jest żadnym ostatnim głupkiem - zaprotestowałam, oburzona do żywego. - Ona jest bardzo miła. Pani Monika też jest miła, ale tylko w naszej klasie. Bo nasza pani w innych klasach nie uczy. Pani Teodozja uczy w różnych klasach i w tych wszystkich klasach jest bardzo miła. Uczy nie tylko durnot o słupkach. Różnych różności uczy - tłumaczyłam. Dziadek chyba wszystkiego mógł się spodziewać, tylko nie 149 mego gwałtownego protestu. Zaczął więc wycofywać się w popłochu: - Wiem, wiem. Jest i mądra, i miła. Tylko co ona, biedna, ma robić, skoro każą jej uczyć tych wszystkich durnot? Gdzieś tam w ministerstwie albo jeszcze wyżej siedzi taki gość, co ma w głowie pełno jakichś łagiewek i o niczym innym nie marzy, jak tylko o tym, żeby wszystkie dzieci we wszystkich szkołach też miały łagiewki w głowach. Ale wiesz co, Maju? One, te łagiewki, w żadnej głowie za długo nie zagrzeją miejsca. Bo człowiek już taki jest, że nie pamięta tego, co niewarte pamiętania. Nie wiem, może dziadek ma rację? Chociaż, jeśli o mnie chodzi, pamiętam - nie wiadomo dlaczego - przeważnie właśnie to, co niewarte pamiętania. Przynajmniej tak uważa nasza nauczycielka. Pani Monika jeszcze o tym nie wie, ale tak naprawdę najłatwiej zapamiętuję to, czego się boję. Dlatego nie mogę zapomnieć o słupach, zwłaszcza że Bartek powiedział, że to co najgorsze w słupkach jeszcze przede mną. Na przykład mnożenie. Bartek uważa, że mnożenie jest podobne do dodawania. Jak się doda dwa do dwóch albo pomnoży dwa przez dwa - wychodzi tyle samo. Ale jak się doda dwa do czterech i pomnoży dwa przez cztery, to już nie tyle samo. Dlatego, myślę, z tym mnożeniem musi być jakieś straszne szachrajstwo. Póki co, nie wiem jeszcze, jakie. 150 Chodziłam za Czubatka krok w krok / vie myślcie sobie, że bycie posażną panną to takie wielkie szczęście. Przynajmniej ja uważam, że nie jest to bynajmniej fajne. Podobnie chyba myśli dziadek Teofil, bo często powtarza: „Im większe gospodarstwo, tym większy ból głowy". Dokładnie to nie wiem, co oznacza ten ból głowy. Ale, myślę, że dziadkowe gadanie da się przetłumaczyć na normalny język w ten sposób: „Im większe gospodarstwo, tym większy kło-pot . Spośród wszystkich dzieci w mojej wsi ja jestem najbardziej posażną panną. I dlatego mam prawo mieć największy ból głowy. Najwięcej kłopotów przysparzają mi bynajmniej nie te największe zwierzęta z mego gospodarstwa. Z Cielacz-kiem na przykład nie mam żadnych kłopotów. Najpierw Cielaczek był zwyczajnym cielaczkiem. Właściwie nie wiadomo kiedy mój Cielaczek stał się dorosłą krówką. Przynajmniej ja nie musiałam się o to starać. On sam z siebie stał się krówką. I przez cały ten czas Cielaczkowi ani w głowie było robienie mi jakichś kłopotów. Bo, sami powiedzcie, co to za kłopot wypuścić Cielaczka na pastwisko, gdzie on skubie trawkę, jaką 152 chce i ile chce. A zimą karmieniem wszystkich krówek zajmuje się dziadek. Cielaczek, podobnie jak inne krowy, dostaje wtedy do jedzenia siano i sieczkę. Cielaczek, mimo że jest mój, o nic innego nie prosi. Czasem tylko sama z siebie daję mu różne łakocie, ale tylko po to, żeby wiedział, że on jest mój. Jak się ma gospodarstwo, trzeba się na tym znać. Ja już wiem, że łakocie bardzo dobre dla mnie niekoniecznie cieszą Cielaczka. Dlatego zawsze pytam dziadka: - Czy Cielaczek będzie zadowolony, gdy dam mu kawałek czekolady? - Wydaje mi się, że karmienie krowy czekoladą to nie najlepszy pomysł - odpowiada dziadek. - A jak myślisz - nie ustępuję - co by Cielaczka najbardziej ucieszyło? Czy są jakieś krowie łakocie? Dziadek sięga wtedy po brukiew albo buraka. - Pamiętaj, nigdy nie dawaj mu całej brukwi ani buraka -ostrzega. 153 - Dlaczego? - Może się zadławić. - I co wtedy? Będzie po Cielaczku? - Trzeba będzie go ratować. - Jak się ratuje krówki? - zaciekawiłam się. - Jeżeli ja się zakrztuszę, ty uderzasz mnie w plecy. Czy tak samo mam robić z Cielaczkiem? - Z Cielaczkiem na pewno nie tak samo - twierdzi dziadek. - Z Cielaczkiem o wiele, wiele łatwiej. Za to z kurką Czubatka o wiele trudniej. W poprzedniej książeczce opowiadałam już wam, co za ziółko z tej mojej kurki. Nie, nie chodzi o to, że ona, w przeciwieństwie do innych kurek, wcale nie jest biała, tylko sro-kata. Nie wiem, może z powodu koloru swoich piórek, Czubatka nie trzyma się innych kur. Chodzi własnym ścieżkami, co strasznie denerwuje koguta, który, jak wiecie, jest od pilnowania porządku. Gdy tylko Czubatka oddala się od stadka kur, kogut rusza za nią. Dogania Czu-batkę, wskakuje i depcze po niej. W ten sposób ją karci. Ja, ma się rozumieć, bronię swoją kurkę przed kogutem. He razy zobaczę, że kogut zabiera się za deptanie Czubatki, odganiam go. „Idź precz, ty głupie kogucisko!" - wołam. I co powiecie, nie wiadomo z jakiego powodu Czubatka bynajmniej nie wygląda na zadowoloną ? mojej obrony. 154 Mam za dużo na głowie, żeby bez przerwy zajmować się pilnowaniem Czubatki i koguta. Mówiąc szczerze, to są dni, kiedy w ogóle nie zajmuję się Czubatka. I wtedy kogut depcze po niej, ile chce. Myślę, że z powodu tych moich zaniedbań w pilnowaniu wzięły się kłopoty z Czubatka. Okazało się, że od dłuższego czasu moja kurka zamiast znosić, jak inne kury, jajka w kurniku, znosi je gdzie indziej, nie wiadomo gdzie. Powiadomiła mnie o tym mama. - Miej oko na Czubatkę - poprosiła. - Tylko ty, córeczko, potrafisz wyśledzić, gdzie ona te jajka znosi. Oczywiście opowiedziałam od razu dziadkowi o moich kłopotach z Czubatka. - Dlaczego Czubatka nie jest jak inne kury? - zastanawiałam się głośno. - Chodzi ci o to, że nie jest biała? - Nie tylko o to, dziadku. Ona w ogóle jest inna. "Wszystkie kury znoszą na przykład jajka w kurniku, w gniazdach, a moja Czubatka - diabli wi- 155 dzą gdzie. Może się jej coś w głowie przestawiło od tego deptania? - Czy ja wiem?... dziadka to chyba nie za bardzo przekonywało. - Chociaż z drugiej strony... Przecież nie na darmo powiada się, że gdyby kózka nie skakała. Ale, ale - przypomniał dziadek - czy ty, moja panno, nie jesteś za mała na ciskanie diabłami?... - ...to by nóżki nie złamała - dopowiedziałam ulubione dziadkowe powiedzonko, co pozwoliło mi puścić mimo uszu dziadkowe zastrzeżenia co do diabłów. Powtarzasz to, ile razy uderzę się albo skaleczę. - Jakoś nie brakuje mi okazji, żeby to powtarzać - zauważył mimochodem dziadek. Po czym, po zastanowieniu, poradził: - Trudno, Majeczko, musisz zabrać się za śledzenie Czu-batki. Gdzieś przecież ona te jajka znosi. Szukaj, same się nie znajdą. Raz dwa przeszukałam wszystkie zakamarki. Akurat to nie sprawiało mi kłopotów. Znam je przecież jak własną kieszeń. Sama się w nich ukrywam, kiedy bawimy się w chowanego. Ale w żadnym zakamarku nawet śladu po jajkach. - Mówię ci to jeszcze raz. Nie ma rady, trzeba śledzić Czu-batkę - powtórzył dziadek. - Musisz chodzić za nią krok w krok. Przez kilka kolejnych dni starałam się naprawdę chodzić za Czubatką krok w krok. Dziwne było to, że ja ją wytrwale śledziłam, a ona - nie zwracała na mnie najmniejszej uwagi. Spokojnie wyszukiwała na podwórzu ziarenka i malutkie kamyki albo, tak jak i inne „zwyczajne" kury, grzebała w piasku. A na mnie nawet się nie obejrzała. Nie wiem czemu, ale ciągle wydawało mi się, że jednak bezustannie ma mnie na oku. I jakby przy tym kpiąco się uśmiechała. Muszę 156 powiedzieć, że strasznie mnie to złościło. No bo, sami powiedzcie: w mojej bandzie, nie bez powodu, jestem uznawana za najlepszą specjalistkę od tropienia. A teraz, kurcze blade, co? Ja, sławny tropiciel, nie potrafię wyśledzić zwykłej kury?! Co gorsze, wystarczyło, że na moment spuściłam ją z oka (a przecież nie można bez przerwy wpatrywać się w kurę!), Czubatką znikała na amen. Przed chwileczką była Czubatką, a po chwili - nie Czubatki! Po trzecim ~»> ma zniknięciu Czubatki, już nie wytrzymałam. A ponieważ akurat w tym momencie nawinął mi się tata, rozpłakałam mu się w mankiet. Beczałam trochę z żalu nad sobą, a trochę ze złości, z tym że bardziej chyba ze złości. - Opowiedz, co ci się złego przydarzyło? - zapytał tatuś, głaszcząc mnie po główce. Muszę powiedzieć, że w takich sytuacjach dziadek bardziej od taty potrafił się znaleźć. Dziadek pociesza mnie wtedy, tuląc albo nawet biorąc na kolana, a tata - tylko głaszcze po głowie. Nie wiem czemu tata nie rozumie, że to przecież za mało na to, żeby człowiekowi od razu ulżyło. - Głupia kura! - zawołam, ciągle pochlipując. - Czy ty tato wiesz, że ona po raz trzeci zrobiła ze mnie głupka?! d' i -Tf J * > ' # > m * 1 1 '"" i / \ ^4^... mm 157 No i opowiedziałam tacie o tym, jak to ja, krok w krok, chodzę za Czubatką. A mimo to - ona znika. Nie potrafię jej upilnować. I ponownie się rozbeczałam, z tym że teraz to już zdecydowanie mniej ze złości, a więcej z żalu nad sobą. Tatuś, czułam to, zachowując powagę, tam w środeczku jednak nie za bardzo się przejął. Mimo to zawołał z gromkim głosem: - Błąd! - wykrzyknął. - Robisz Maja wielki błąd. Czubatką nie może wiedzieć, że ty ją śledzisz. - To co mam robić? Mam jej nie śledzić? - Oczywiście, że śledzić. Ale tak, żeby ona tego nie widziała. Najlepiej - z ukrycia. Następnego dnia przyczaiłam się za spichlerzem. Z uwagą obserwowałam swoją kurkę. A ona, mówię wam, wyglądała jak prawdziwe niewiniątko. Trochę pogrzebała pazurkami ziemię, pokręciła główką na wszystkie strony, porozglądała, jakby chciała powiedzieć: „Patrzcie, czy ja jestem choć trochę podobna do kogoś, kto za chwilę da drapaka, no powiedzcie sami?!" Następnie podreptała w tę i w drugą stronę, po czym nawet nie wiem kiedy - znikła za drewutnią... Kiedy nazajutrz zasadziłam się do śledzenia kury za drewutnią, Czubatką pomaszerowała gdzieś za stodołę. Oczywiście od razu popędziłam za nią, ale okazało się, moja kurka już dała gdzieś drapaka. Sam diabeł wie, gdzie! Zezłościłam się, jak rzadko kiedy. Tak rozzłościć nie potrafi mnie nawet Tadzik. Ze zdenerwowania zaczęłam nawet mówić sama do siebie. Głośno odgrażałam się Czubatce: - No, poczekaj, nie będziesz mnie za nos wodziła. Potańcu-ję ja z tobą. Odechce ci się figli. Już ja się za ciebie zabiorę. 158 Ale sama wiedziałam, że to strachy na Lachy. Bo co ja jej mogłam jeszcze zrobić? Dlatego, uznałam, że czas najwyższy wezwać na pomoc moją bandę. Błażejek zaproponował, żebyśmy urządzili polowanie z nagonką na Czubatkę od samego rana, a więc w sobotę albo w niedzielę - wtedy, gdy nie chodzimy do szkoły. W polowaniu mieli wziąć udział wszyscy członkowie bandy, a w razie konieczności - zwerbowani myśliwi spoza naszego koła łowieckiego. - Nie żartuj, chyba nie będziesz rozsyłać wici i organizować pospolitego ruszenia w całych Reszkach z powodu głupiej kury! ? - oburzył się Jakub od Morka. - O, przepraszam. Moja Czubatką już pokazała, że głupia nie jest. Co to, to nie - wystąpiłam w obronie swojej kury. Z drugiej strony, z tym pospolitym ruszeniem to Jakub ma rację. Dlatego powiedziałam: - Jestem na mur pewna, że sami sobie poradzimy. Tym razem Czubatką nam się nie wymknie - obiecałam. Wydawało się, że zapowiedź ostatecznej rozprawy z Czubatką spełni się lada moment. W sobotę na moim podwórzu stawiła się cała banda, a wszyscy - w bojowym nastroju, zdyscyplinowani i bezgranicznie posłuszni przywódcy bandy. Przywódcą byłam, ma się rozumieć, ja. Nie tylko dlatego, że zawsze jestem szefem swojej bandy, ale i dodatkowo z tego względu, że było to polowanie na Czubatkę, która do mnie przecież należała. Na swego zastępcę wyznaczyłam Jakuba. Ja wskazywałam stanowiska obserwacyjne, Jakub był rozprowadzającym. Wszyscy mieli siedzieć na wyznaczonych miejscach cicho jak trusie i mieć oczy szeroko otwarte. 159 Tadzika kazałam zainstalować w stodole. Miał ukryć się w sąsieku i siedzieć zupełnie bez ruchu, oczywiście obserwując całą stodołę. - Niewykluczone, że Czubatka zakrada się właśnie do stodoły i gdzieś tam na słomie lub w sianie urządziła sobie gniazdo - ostrzegłam. Balbinę zamknęliśmy w spichlerzu. Naturalnie, że w spichlerzu kura nie znosiła jaj, bo w żaden sposób przez zamknięte drzwi nie mogła się tam dostać. Ale z okna w spichlerzu można było obserwować, co się dzieje w przylegającym do niego składziku; składzikowa graciarnia również była wymarzonym miejscem na utajnione gniazdo. Z wierzchołka gruszy Janusz miał znakomite pole obserwacyjne na cały ogród, Błażejek obserwował podwórze, a Brygida - cały rozległy teren za stodołą. Nad całą akcją miałam, jako dowódca, czuwać ja. Do pomocy wzięłam sobie Jakuba. Był moim adiutantem do specjalnych poleceń. Uznałam, że akcja została przygotowana bez zarzutu. Z satysfakcją obserwowałam, co dzieje się na podwórzu. A na podwórzu nie działo się nic. I o to nam chodziło. Czubatka przechadzała się tam i siam, popatrując to w lewo, to w prawo. A patrz sobie, patrz - pomyślałam. - I tak nic nie wypatrzysz. Mój oddział przeszedł do głębokiej konspiracji. Niewykluczone, że Czubatka ujawniłaby zakonspirowane gniazdo, gdyby nie nieoczekiwane zdarzenie, które kompletnie pomieszało nam szyki. Nieco senną atmosferę sobotniego przedpołudnia nagle przeszył przeraźliwy pisk. Nie ulegało wątpliwości, że dochodził on ze spichlerza. Pisk był, można 160 powiedzieć, paraliżujący - na moment całe podwórze zamarło. Znieruchomiało stadko kur, gąski zatrzymały się w pół kroku, zaniepokojony Szkaradek zjeżył sierść na grzbiecie. Po chwili wszyscy, nie wyłączając mamy, taty i dziadka, rzuciliśmy się do spichlerza. Janusz, spadając z gruszy, gruchnął o ziemię, a Tadzik pędził z jakąś płachtą, która, uczepiona nogi, wzdymała się za nim niby czasza spadochronu. Kury gdakały, a gęsi próbowały wzbić się w powietrze. Słowem, zapanował ogólny rwetes i niewyobrażalne zamieszanie. O dziwo, pierwszy do drzwi spichlerza dopadł dziadek. - Rany boskie, co się stało? - zawołał, otwierając drzwi na oścież. 161 - Mysz, mysz! - wołała Balbina, która, spanikowana, z impetem wpadła wprost w dziadkowe ramiona. - Strasznie wielka mysz. Ona szła prosto na mnie. - Na pewno chciała cię zjeść - stwierdził bez cienia wątpliwości Błażejek, który jednak nie wyglądał na przejętego zagrożeniem, które jeszcze przed chwilą czyhało na jego siostrę. - Skoro boisz się myszy, po co się pchasz do spichlerza? - Skąd mogłam wiedzieć?... wydukała Balbina, która straciła swój zwykły rezon. - A jak myślisz, gdzie mają być myszy, jak nie w spichlerzu? - Co one tam robią? - chciała wiedzieć Balbina. - Czyhają na takie, jak ty, dziewczynki - powiedział Jakub. I wszyscy roześmieliśmy się, nie wyłączając mamy, taty i dziadka. Tylko Balbinie ciągle nie było do śmiechu. Zycie na naszym podwórku z wolna wracało do normy. Dorośli udali się do swoich zadań, a my - na naradę. - Nie ma co ukrywać, bitwa została przegrana - stwierdziłam oczywisty dla wszystkich fakt. - Ale wojna jest jeszcze do wygrania - dodałam na pocieszenie. Miny członków bandy nie wróżyły łatwych zwycięstw w następnych bitwach. Przeciwnie, panował nastrój przygnębienia i zniechęcenia. - Coście tak pospuszczali nosy na kwinty? - spytałam. -Jak mówię, że wojna jest do wygrania, to jest do wygrania -usiłowałam wykrzesać choć trochę entuzjazmu z członków bandy. - Ba, łatwo powiedzieć - bąknął mój adiutant. - Wygląda na to, że Czubatka ma swoje sposoby na oddziały lądowe - zauważył Janusz po dłuższym zastanowieniu. - A jakie mogą być jeszcze oddziały? - spytała Brygida. 162 - Różne. Morskie, powietrzne. - To co, wyślemy przeciwko Czubatce krążownik albo pancernik?- zaśmiał się Jakub. - Albo dywizjon samolotów? - dodał Tadzik. Nie potrafiłam zdobyć się bodaj na blady uśmiech, ba! nawet na cień uśmiechu. Sprawa wyglądała na poważną. Zauważyłam, że Czubatka przed udaniem się do ukrytego gdzieś gniazda rzeczywiście łypie podejrzliwym okiem po całym podwórku. A gdyby tak, zastanawiałam się, poobserwować ją z góry? Nawet przez myśl jej nie przejdzie, że jest podglądana z powietrza. Tylko jak mamy ją stamtąd śledzić? Z samolotu, z balonu? Ponieważ nic rozsądnego nie przychodziło mi do głowy, ogłosiłam, że spotkamy się nazajutrz z samego rana. - Jeszcze nie wiem, co zrobimy, ale na pewno coś się wymyśli - obiecałam. Nazajutrz od razu zaprowadziłam swoją bandę za oborę, za którą rośnie wysoka brzoza. Jej gałęzie sięgają ponad płaski dach. - Trzeba wspiąć się na brzozę, wejść na gałąź, z gałęzi - na dach. Proste, prawda? - Genialne - przyznał Jakub. - Od dziś nazywamy ciebie Mają Wielką albo Wysoką. - I Welką, i Wysoką - zdecydował Błażej. Biednej Czubatce chyba nawet przez myśl nie przeszło, że może być obserwowana z góry. Wdząc, że nie ma ani mnie, ani mojej bandy, nawet się specjalnie nie kryła. Od razu udała się w najgęstszy maliniak. Po kilku godzinach Czubatka opuściła gniazdo. Skorzysta- 163 łam z tego i zabrałam czternaście znalezionych jajek do domu. Mama obejrzała je nad żarówką. - One już się nie nadają do jedzenia. Niedługo wyklują się z nich kurczaczki. Zanieś jajka z powrotem. Jak się kurczaki wyklują, będą twoje - obiecała. Trochę się ucieszyłam, ale i troszeczkę zmartwiłam. Ucieszyłam, bo miło jest mieć takie rozćwierkane kurczaczkowe kuleczki, zmartwiłam, bo może ja będę wtedy już zbyt posaż-ną panną? Mam dobre serduszko i ak uważa mama. Ona mi to mówi przy różnych okazjach. A czasem nawet i bez okazji. Chociaż z tym moim serduszkiem różnie bywa. Kiedy na przykład bardzo, ale to naprawdę bardzo, bardzo chcę coś dostać albo, powiedzmy, bardzo pragnę, żeby mamusia koniecznie mi coś kupiła, a ona nie chce tego czegoś dać albo kupić, z powodu braku pieniążków na przykład, wówczas, bywa, pytam: „Mamusiu, czy ty aby na pewno mnie kochasz?". W takich przypadkach mamusia jest mocno nierada albo wręcz mówi: „Niedobre dziecko! Ty nie masz serca". Na ogół jednak mam serce. I ono, jak już we mnie jest, jest dobre dla mojej mamusi i wszystkich innych ludzi również. Dziadek uważa, że w gruncie rzeczy jestem jeszcze mała i dlatego nie wszystko wiem, jak wiedzieć trzeba. Albo wydaje mi się, że wiem, a potem nagle okazuje się, że nie wiem. Jak byłam, o taka malutka, doskonale wiedziałam, co to znaczy kochać. Nie musiałam pytać, jak się kocha i kto kogo kocha. A teraz, jak jestem już trochę większa, a nawet jakby duża (chociaż dziadek uważa, że wciąż jestem mała) coraz częściej 166 zastanawiam się nad tym, jak się powinno kochać i kto kogo tak naprawdę kocha. Z dziadkiem rozumiemy się bez słów. I my bardzo często rozmawiamy bez słów. Kiedy jednak do wyjaśnienia czegoś niezbędne są słowa, idę do mamy. Zauważyłam, że przy pomocy słów najlepiej rozmawia mi się właśnie z mamą. Zwykle rozmawiamy o moich wątpliwościach. Nie wiem, co wam mówią wasze mamusie, ale moja mama powiedziała, żebym zawsze do niej przychodziła z wszelkimi wątpliwościami. A ja mam zawsze całą masę wątpliwości. Jak nie mam co ze sobą zrobić, zbieram wszystkie swoje wątpliwości i idę do mamy. Ostatnio na przykład sporo moich wątpliwości dotyczy tego, czy jestem jak trzeba kochana. Dlatego przy pierwszej okazji zapytałam: - Mamo, czy ty aby mnie kochasz? - Kocham. - Bardzo? - Bardzo. - Ale jak bardzo? Dziadek powtarza, że kocha mnie tak bardzo, że czasem ma ochotę udusić mnie albo schrupać. Czy ty też masz ochotę mnie schrupać? - Mam wielką ochotę -zapewnia mama. -A wiesz, dlaczego? - No, dlaczego? - Bo jesteś słodsza niż najsłodszy cukie- 167 reczek. Chcesz być moim cukiereczkiem? Mogę cię schrupać natychmiast - zapewniła mamusia. - Teraz nie mam jeszcze ochoty dawać się schrupać. Lepiej poczekajmy z tym chrupaniem. Powiedz lepiej, po czym poznaje się, że się kogoś kocha? Mama nie odpowiedziała od razu. Czyżby nawet ona nie wiedziała, jak się poznaje miłość? - Poznaje się chociażby po tym, że się o kochanej osobie myśli - oświadczyła po dłuższym namyśle. -1 nic więcej?- zdziwiłam się. - Wielka mi rzecz - myśleć! Ja bez przerwy o czymś myślę. Bardzo często myślę na przykład o chmurach. Czy to oznacza, że ja je kocham? - Wiem, wiem, jak często myślisz o chmurach - potwierdziła mamusia, w tym przypadku chyba jednak z przesadną powagą. - Często za często? - spytałam na wszelki wypadek, aby się upewnić, że mama nie ma nic przeciwko myśleniu o chmurach. Ona pewnie nie wie i nawet się nie domyśla, że my z dziadkiem bardzo lubimy patrzeć i myśleć o chmurach. -Jesteś pewna, że wystarczy myśleć? Nic więcej? Nie wiem, czy to, o co spytałam mamę, jest takie ważne. Z jakiegoś powodu mamusia znów długo zastanawiała się nad odpowiedzią. - No, nie tylko się myśli. Pragnie się też coś zrobić dla kochanej osoby. - A jak się bardzo, ale to bardzo kocha, to dla takiej osoby pragnie się zrobić wszystko, prawda? - No, prawie wszystko - przyznała mama. - Przed chwileczką mówiłaś, że kochasz mnie bardzo -przypomniałam na wszelki wypadek. - Czy mogłabyś... 168 Jeżeli ktoś nigdy nie widział, jak wzrokiem miota się błyskawice, powinien był w tym momencie spojrzeć na moją mamę. Była rozgniewana nie na żarty. Nie mogłabym!... - powiedziała dobitnym głosem niepozo-stawiającym cienia wątpliwości. - Ty niedobre, podstępne dziecko! Wiedz, że nie wiem i nie chcę wiedzieć, co mogłabym. Rozumiesz? Za bardzo się nie pogniewałam na mamę. Pomyślałam, że skoro ona nie mogła zrobić tego, o co zamierzałam ją poprosić, to trudno. A ja wcale nie jestem niedobre, podstępne dziecko. Wcale. I mama się o tym sama przekona. Przekona się, że ją kocham. Będę o niej myślała. I jak trafi się okazja, wszystko dla niej zrobię. Ale okazja jakoś się nie trafiała. Dlatego różne takie okazje wymyślałam. Wymyśliłam na przykład smoka, przed którym ratowałabym mamusię z narażeniem własnego życia. No tak, ale skąd wziąć smoka, który by chciał pożreć moją mamusię? Okazało się, że nie muszę szukać żadnego smoka. Któregoś dnia mamusia powiedziała: - Córeczko, czy mogłabyś coś dla mnie zrobić? Powiedziałam oczywiście „tak". Powiedziałam to bez wahania i bez chwili zastanowienia. Zupełnie przy tym nie pamiętałam, że mamusia wcale a wcale nie była zachwycona, gdy to ja niedawno próbowałam ją o coś poprosić. Bo ja mam nie tylko dobre serduszko, ale i nie jestem pamiętliwa. Przyznaje mi to nie tylko dziadek. Tak uważa również Jakub oraz niektóre inne dzieci. Tylko ci, którym mówię: „Wypisuję ciebie z mojej bandy!", wcale tak nie uważają. Z tym że one uważają tak w złości. W złości, jak wiecie, mówi się różne rzeczy. A to, co się wtedy mówi, potem już się nie liczy. 169 - Z najmilszą chęcią zrobię to, o co mnie poprosisz - zapewniałam mamusię. - Przecież wiesz, że dla ciebie zrobię wszystko. Czy to coś ważnego? - zapytałam. Bo, szczerze mówiąc, skoro mam coś dla mamy zrobić, wolałabym, żeby nie było to jakieś byle co. I to rzeczywiście nie było żadne tam byle co. Sprawa przedstawiała się poważnie. Tatuś kupując traktor, pożyczył pieniążki z banku. Ale ten bank wcale nie jest dla nas dobry. On, ten bank, jest źle wychowany. Ciągle upomina się o zwrot pożyczki. Ja, jak pożyczę komuś trochę groszaków, oczywiście pamiętam o tym. Ale ja jestem dobrze wychowana i wiem, że nie wypada namolnie upominać się o zwrot pożyczki. To zrozumiałe, że jeżeli ktoś nie oddaje pieniążków, to Znaczy, że ich nie ma. Odda, jak będzie miał. Mimo że tatuś dwoił się i troił, a mamusia rysowała na szkle więcej niż zwykle obrazków, które jeden pan sprzedaje w Krakowie w takim miejscu, co się nazywa Sukiennice - nadal nie mieliśmy tyle pieniążków, żeby ten bank się nie odgrażał, że przyjdzie i zabierze traktor. -1 dlatego dziadek, tatuś i ja musimy pojechać do Ostródy na targ. Załadujemy na bryczkę co się da i spróbujemy to sprzedać - tłumaczyła mama. - Czy w Ostródzie co się da sprzedaje się na Manhattanie? - spytałam. - Rzeczywiście, tak nazywają ten targ. A skąd ty to wiesz?-zdziwiła się mama. - Od dzieciaków. Dzieciaki, mamusiu, wszystko wiedzą, tylko dorośli nie wiedzą, że one wiedzą - tłumaczyłam najbardziej przystępnie, jak umiałam. - Jesteś pewna, że dziadek musi jechać, żeby sprzedawać co się da? 170 Szczerze mówiąc, wolałabym, żeby nie jechał. Z dziadkiem byłoby mi raźniej. Jak zostaję w domu sama, wcale nie jest mi fajnie. Jest smutno i czas się okropnie dłuży. - Również nie jestem zachwycona, że zostaniesz w domu sama. Strasznie się będę niepokoiła. Jednak bez dziadka niewiele uda się nam sprzedać. On, jak nikt inny, potrafi zachęcać ludzi do kupowania. Ma do tego prawdziwą smy-kałkę. - Dziadek ma całe mnóstwo talentów - przyznałam. - On często mówi o sobie, że ma nadzwyczajny łeb do interesów. Jak myślisz, mamusiu, dlaczego dziadkowi, mimo talentu do interesów, nie zawsze starcza pieniążków na kupowanie mi landrynek? Moje spostrzeżenie co do braku pieniążków na kupno landrynek chyba dało mamie do myślenia. I wcale nie były to myśli radosne. W każdym bądź razie zanim mi odpowiedziała, kilka razy ciężko westchnęła. - Ludzie mają wiele talentów. Ale niewielu jest takich, co je wykorzystują należycie. To mi też dało do myślenia. Postanowiłam przy najbliższej okazji zaapelować do dziadka, żeby jednak spróbował lepiej wykorzystywać swój nadzwyczajny łeb do interesów. W Ostródzie na Manhattanie największy ruch panuje we wtorki i w piątki. Zdaniem dziadka, wtedy najłatwiej sprzedać co się da. Tatuś postanowił, że pojadą na targ w najbliższy piątek. W przeddzień wyjazdu, w czwartkowy wieczór, wyznałam dziadkowi: - Ależ jestem podekscytowana! - Rany boskie, skąd ty znasz takie słowa? - zdziwił się dzia- 171 dek. - Szczęść Boże, chodzę po tym świecie osiemdziesiąt parę lat i ani razu nie byłem wyekscytowany. - Podekscytowany, dziadku - poprawiłam. - Zapamiętaj dobrze: podekscytowany. Jakbyś uważniej oglądał telewizję, to byś wiedział - tłumaczyłam. - Oni tam bardzo często mówią takie nienormalne słowa. Słuchaj, czy ty też jesteś podekscytowany? - Jestem. Nawet bardzo. - A czym? - Tym, że zostaniesz w domu sama. - Czyli tym samym, co ja - stwierdziłam. - My się jednak dziadku we wszystkim zgadzamy - zauważyłam uradowana. - Tak, wygląda na to, że dobraliśmy się w korcu maku -przyznał dziadek. Z powodu tego podekscytowania spałam jak zając pod miedzą. I wstałam też skoro świt, dzięki czemu mogłam pomóc tacie i dziadkowi zaprząc do bryczki Kasztankę i Maćka. - Pamiętaj, córeczko - upomniała mnie nie wiem już który raz mama, całując na do widzenia - dzisiaj ty będziesz gospodynią. Musisz mieć na wszystko oko - dodała, sadowiąc się na tylnym siedzeniu. - A gdyby pojawili się Cyganie... - ostrzegł tatuś. - ... uważaj na kury - przyłączył się do ostrzeżeń dziadek. - ... i chcieli ci powróżyć... - Powiem im, że sama potrafię antycypować swoją przyszłość. Tatuś z jakiegoś powodu nie dokończył zdania. Również mama wyglądała tak, jakby jej odjęło mowę. Tylko dziadek, przyzwyczajony, że powtarzam to, co usłyszę w telewizji, niczemu się nie dziwił. Zaciął konie i ruszył z kopyta. 172 A ja od razu wzięłam się do roboty. Jak zostaje się samemu na gospodarstwie i trzeba zabrać się za robienie tego, czym normalnie zajmują się wszyscy, a więc mama, tata i dziadek, to oczywiste, że na żadne głupstwa nie ma się czasu. Na szczęście, nawet w największym zapracowaniu można myśleć ?? się chce i o czym się chce. Ja myślałam przede wszystkim o mamie, no i jeszcze o tym, co mamusia mówiła. Postanowiłam jak najwięcej myśleć o mamusi, żeby ona wiedziała, że ją kocham. Myślałam, myślałam, aż w końcu wymyśliłam, że głupio myślę. Bo skąd moja mama będzie wiedziała, że jej córeczka tyle o niej myślała? Na szczęście przypomniałam, że jak się kogoś kocha, nie tylko myśli się o kimś takim, ale i chce się dla niego zrobić wszystko. Tak mówiła mamusia. A ona wie, co mówi. Wiedziałam, że jak coś dla mamy zrobię, ona od razu to zobaczy. I wtedy może już nigdy nie powie o mnie: „Ty niedobre dziecko!". "Wiedziałam, że nie może to być coś ^^ normalnego, co codziennie robi się w obej-/mfj^k ściu. Bo kto zauważy, że nasypało się kur-'m\lJ]\ kom ziarenek? Tylko kurki to zauważą. X^^v^V Wiadomo, że codziennie karmi się //*[?'. ?_???-? Szkaradka, koteczkę, kurki, a i gąski f 0~?7?*<) A ^^ również; gdyby Filomena musiała U? ? -i ;_ chodzić głodna, dopieroż by się V——* 1 - rozgęgała! I dlatego po wyjeź- | * \ _'. dzie mamy od razu za- jęłam się karmieniem wszystkich moich domo- 173 wych pasibrzuchów. Trochę to mi zajęło czasu, przez co nie miałam kiedy nawet pomyśleć o tym, co mogę zrobić dla mamy. Ale w końcu powiedziałam sobie, że nie ma co, teraz zajmę się mamą. Długo myślałam, co taka dziewczynka o dobrym serduszku powinna zrobić dla swojej kochanej mamusi. Myślałam, myślałam, ale nic wymyślić nie mogłam. Od tego myślenia to aż zrobiłam się głodna. I wtedy już wiedziałam, co mamę ucieszy. Przecież ona, ale nie tylko ona, dziadek i tata również, po powrocie będą strasznie głodni. Jak cały dzień będą zajęci sprzedawaniem tego, co się da, kto będzie myślał o jedzeniu?! Kto im na tym Manhattanie da jeść? Nikt. I wtedy okaże się, że tylko Maja potrafi się o nich zatroszczyć. Dopieroż zrobię niespodziankę, podając im gorący obiad! U nas gotowaniem obiadów zajmuje się mamusia. Ale ja często jej pomagam. Dlatego mniej więcej wiem, co i jak się gotuje. Weźmy taki ryż. Bierze się garnek, nalewa do niego wodę i stawia na kuchennej płycie. Gdy się woda zagotuje, wsypuje się ryż. I tyle. Aha, trzeba jeszcze pamiętać o soli. Nie zapomniałam o soli. Nie pamiętałam tylko, ile sypie się ryżu. Na pewno dużo. Sama nieraz widziałam, że po ugotowaniu garnek jest pełniuteńki ryżu. Dlatego sypałam i sypałam ryż do garnka. Na szczęście mamusia ma w spiżarni duże zapasy. Ciągle nie dość pełny garnek nagle, nie wiadomo dlaczego, zrobił się, sam z siebie, aż za pełny. Po chwili ryż zaczął z garnka wypływać. No to postawiłam drugi garnek. A potem trzeci. Zaczęłam się nawet trochę martwić, co na to wszystko powie mama. Ale zaraz się pocieszyłam. Ona chyba da sobie wytłumaczyć, że dobrze się stało. Bo po co codziennie trudzić 174 się gotowaniem? Czy nie lepiej od '""X razu ugotować tyle ryżu, żeby starczyło go na tydzień albo nawet na dłużej? Jak mi tak dobrze poszło z ryżem, postanowiłam, że usmażę sobie jajecznicę. Smażenie jajecznicy to naprawdę nic trudnego. I wszystko pos z płatka (bo znów by nie to, że miałam a pod patelnią - za niepotrzebnie zdjęłam fajerki. Od strasznie dużego ognia rozgrzany smalec nagle się zapalił. Bardzo się przestraszyłam. Nie wiedziałam, jak go ugasić. Wedziałam jedno: strażacy gaszą ogień wodą. No to nabrałam wody do rondelka i buchnęłam na ogień. A on buchnął do góry, aż po sufit. Spanikowana, zrzuciłam patelnię na podłogę. Bałam się, co mama powie, jak zobaczy czarne plamy na suficie i na podłodze. Ale mamusia tylko mnie mocno przytuliła. A potem, chyba żeby pocieszyć, powiedziała, że wszystko dobre, co się dobrze kończy. 175 Była/r) niewolnic q w haremie v-/d czasu do czasu muszę od nowa tłumaczyć dziadkowi, jakie to korzyści mamy, jeżeli ja, zamiast uganiać się ze swoją bandą po całej wsi, bawię się u nas. Korzystam ja, bo nie latam po kominach, ale korzysta i dziadek, bo ma mnie stale pod ręką, a mama - na oku; chociaż, między nami mówiąc, nie wiem doprawdy, czemu dziadek koniecznie chce mieć mnie pod ręką, a mama na oku. Niektóre dzieciaki buntują się przeciwko temu, że stale spotykamy się u mnie. Ale wtedy mówię im, że komu się nie podoba, proszę bardzo, wcale nie musi tu przychodzić. I należeć do mojej bandy - też nie musi. Mamy ustalone, że do bandy należy tylko ten, kto chce. No i jeszcze ten, kogo ja nie wypiszę. Od czasu do czasu ogłaszam: „No to ja ciebie wypisuję z bandy". I naprawdę wypisuję. Wypisuję za różne rzeczy. Przeważnie wtedy, jak się pokłócimy. Ale jak się już nie kłócimy, to przyjmuję z powrotem. Tatusiowi zdarza się trochę marudzić z powodu czynionego przez nas bałaganu, zamieszania i harmideru. Gdy zaczyna marudzić za bardzo, przenosimy się gdzie indziej. Po jego 177 ostatnich marudzeniach (wstyd nawet mówić - tatuś marudził z powodu złamanych grabi, których użyliśmy do czyszczenia naszej sadzawki z wodorostów; to chyba oczywiste, że jakby nie były takie liche, to by się nie złamały) postanowiliśmy, że póki co, będziemy spotykać się u Błażejka. Mimo że moja banda służy do zabawy, muszę powiedzieć, że my nie tylko się bawimy. Dużo też rozmawiamy. O różnych rzeczach rozmawiamy. To ostatnie spotkanie u Błażejka rozpoczęło się właśnie od rozmowy o szkole i o wakacjach. - Macie wy pojęcie, że już niedługo wakacje - zagaił Ta-dzik. - A mnie się ciągle wydaje, że chodzę do szkoły ledwie od wczoraj, a tu, proszę - wakacje lada dzień. Szybko to zleciało, prawda? - Wcale, ale to wcale nie tak szybko - powiedziała Balbina. - Mam dość chodzenia do szkoły. O, potąd - pokazała na czubek nosa. 178 -1 ja też mam dość - poparła siostrę Brygida. - Też dokładnie potąd. - I ja też, jak najbardziej - zdeklarował się Janusz. - Jak tylko poszedłem do szkoły, od razu miałem jej dość, od pierwszego dnia. Do tych, co mają dość, nie dołączył Jakub, no więc i ja też nie miałam dość, chociaż, jeżeli o mnie chodzi, tak naprawdę to wcale nie byłam pewna, czy mam dość, czy nie dość. Wiedziałam jedno: nie mogę być przeciw temu, za czym jest Jakub. Przecież Jakub jest prawie zawsze za tym, za czym jestem ja. Dzieciaki z tego powodu czasem się z nas naśmiewają. Niesłusznie. Bo czy to coś oznacza? Uważam, że nic, absolutnie nic. Niby dlaczego miałoby to cokolwiek oznaczać? - A ja się tam wcale nie cieszę, że już niedługo wakacje -wyznał Tadzik. Mocno nas to zdziwiło. No bo jak można nie cieszyć się z wakacji? To z czego mielibyśmy się cieszyć? - Nasze wakacje są nudne - wyjaśnił Tadzik powód swego niecieszenia. Nudne? Tego to już zupełnie nie rozumieliśmy. - Tak, nudne i niesprawiedliwe. Inne dzieci jeżdżą na kolonie, obozy. A my, gdzie jeździmy? -Jeżdżę na pole do żniw, zwożę snopki z pola - powiedziałam, gdzie jeżdżę. -1 to jest właśnie niesprawiedliwe - tłumaczył Tadzik naszą niesprawiedliwość. - Mój tatuś uważa, że Reszki są na końcu świata. Dlatego, myślę, na takie kolonie musielibyśmy jechać strasznie długo. To by się nam zupełnie nie opłacało - podał powód naszego niejeżdżenia Błażejek. 179 - Prawda, jak się jest na końcu świata, wszędzie jest daleko - potwierdziła Brygida. - Dokądkolwiek by się nie ruszyło, zawsze będzie się tam jechało z końca świata. -A właśnie, że nieprawda! - gwałtownie zaprotestowałam. - Co, nieprawda? - Że Reszki są na końcu świata. Dziadek uważa, że nasza wieś jest w środku świata, w samym jego środeczku. No i zaczęliśmy się kłócić, gdzie jest nasza wieś. Prawdę mówiąc za tym, że Reszki są w środku świata, byłam tylko ja. W żaden sposób nie mogłam ich przekonać do tego, co mówił dziadek. I to mnie coraz mocniej złościło. Kto wie, może w końcu zmuszona byłabym powiedzieć: „Wobec tego ja was wypisuję z mojej bandy. Wszystkich was wypisuję!". Prócz Jakuba oczywiście. Bo Jakub w ogóle nie zabierał głosu. Ale wreszcie się odezwał: - To zależy - powiedział. - Co, zależy? - Jak się na to patrzy - objaśnił. - Każde miejsce na ziemi jest i na końcu, i w środku świata. Tego nawet ja nie rozumiałam. No bo jak można jednocześnie być i tu, i tam, w środku i na końcu świata? Przecież to strasznie głupie, prawda? Dziwne, że Jakub tego nie rozumie. Na jego usprawiedliwienie muszę powiedzieć, że czasem mówi on coś, co w ogóle jest nie do pojęcia. Wszyscy o tym wiemy. I wtedy wolimy go już o nic nie pytać. - Słuchajcie, czy jakieś dziecko z Reszek było kiedyś na koloniach? - zapytałam, byle tylko zapytać. Chodziło mi jedynie o to, by zostawić w spokoju Jakuba z jego środkiem i końcem świata. - Bartek Jankowski był kiedyś na obozie - przypomniał Ta-dzik. 180 -1 co? Fajnie tam było? - dopytywaliśmy się, mocno zaciekawieni. - Pewnie, że fajnie. Mieli zbiórki, apele, fajnego wychowawcę. O nic nie musieli się martwić. Bo ten wychowawca mówił im, kiedy mają iść spać, a kiedy wstawać, bardzo ich pilnował. Zdaniem Bartka był naprawę fajny. - Nie wiem, czy chciałabym mieć w wakacje kogoś, kto by mówił, kiedy mam wstawać, kogoś, kto nic, tylko by mnie pilnował - zgłosiłam moje zasadnicze zastrzeżenie. - I bez wychowawcy moja mama robi to aż za dobrze. A do pilnowania mam nie tylko mamę, ale i Szkaradka. - Po kiego grzyba mi jakiś wychowawca? - dziwił się Janusz. - Uważam, że wakacje bez wychowawcy są o wiele lepsze. Nawet na naszą panią Monikę bym się nie zgodził, chociaż ona bardzo stara się być miła. - I jest miła - przyznałam. - Myślę, że niełatwo być miłym przez cały rok. Jestem za tym, aby ona przynajmniej w wakacje trochę odpoczęła od bycia miłą. - Słusznie, niech ona, bidula, też odpocznie - łaskawie zgodził się Błażej. Strasznie śmialiśmy się z tej biduli. Ciągle rechotaliśmy jak opętani. Już, już śmiech w nas wygasał, ale wtedy któreś z nas przypominało bidulę, czyli naszą panią (która jest naprawdę miła), i znów pokładaliśmy się ze śmiechu. W końcu wszyscy zgadzaliśmy się, że nie chcemy żadnego wychowawcy. Tylko Tadzik miał wątpliwości: - W ostateczności mogę zgodzić się nawet na wychowawcę, byleby tylko on mnie zwolnił z pomagania przy żniwach. Powiedziałam, że nie wiem, jak cała moja banda, ale ja strasznie lubię sianokosy i żniwa. Lubię pomagać dziadkowi 181 przy ustawianiu snopków w mendle. A już wprost przepadam za zwózką siana z łąki. Dziadek układa siano na drabiniastym wozie, a ja je udeptuję. Zdaniem dziadka, nikt tego nie robi tak dobrze, jak ja. Potem jedziemy z dziadkiem na furze, wysoko, prawie pod niebem. - To siano naprawdę tak mocno pachnie? - zdziwiła się Balbina. - Pachnie, jak diabli - zapewniałam. - Ale dokładnie, to jak pachnie? - pytała dalej. O rany, ale głupie pytanie. - Zwyczajnie pachnie - odpowiedziałam, wzruszając ramionami. - Jak siano. 182 Balbina, widziałam, nie była zadowolona z moich objaśnień. Z pomocą przyszła jej Brygida. - Chcecie, możemy sprawdzić, jak pachnie siano - zaproponowała. - Cały sąsiek w naszej stodole mamy założony sianem. Nic nikomu nie mówiąc, weszliśmy do stodoły i zabraliśmy się za wąchanie. - Czujecie? - zapytałam, wciągając nosem tyle powietrza, ile się dało. Inne dzieci robiły to samo. - Czuję chyba nie tylko zapach siana - powiedział Janusz. - Siano na łące pachnie trochę inaczej. W stodole w ogóle było jakoś inaczej. Przez szpary w deskach prześwitywało słońce, tworząc jasne smugi. Wirowały w nich drobinki kurzu. Ale poza tym panował półmrok, tajemniczy i niesamowity. - To co robimy? - zapytał Błażej ek. - Możemy się pobawić - zaproponował Jakub i wdrapał się na sąsiek z sianem. Ruszyliśmy za nim. Tadzik rzucił we mnie naręczem siana. 183 No to ja w niego. A zaraz potem rzucaliśmy w siebie sianem wszyscy. Zziajani, ciężko dysząc, zagrzebani w sianie, odpoczywaliśmy. - Ono naprawdę mocno pachnie - przyznała Balbina. -1 mocno kłuje - stwierdziła Brygida. - Wielka mi rzecz, że kłuje. Patrzcie, mamy księżniczkę na ziarnku grochu - kpił Tadzik. - Ja, jakbym miał spać na sianie, wygrzebałbym grotę z tajemniczym przejściem, żeby nikt mnie nie mógł znaleźć. Spałbym wtedy, ile bym chciał. Słuchajcie, a może warto już teraz pomyśleć o grocie w sianie? Co wy na to? Będziemy tam się spotykać. Założymy prawdziwe sprzysiężenie i będziemy spiskować. Owszem, podobał się nam ten pomysł z grotą. Ale najmocniej zainteresowało nas to sprzysiężenie, służące do spiskowania. - Przeciwko komu będziecie spiskować? - spytałam. - Oczywiście, przeciwko wam, dziewczynom - powiedział Tadzik. - A przeciwko komu można by tu spiskować? Natychmiast oświadczyłyśmy, że wobec tego niech nie liczą na to, że przystąpimy do ich sprzysiężenia. A spiskować przeciwko nim też będziemy. - Żebyście wiedzieli - ostrzegła Balbina - że w spiskowaniu mamy wprawę. -1 żebyście wiedzieli, że w grocie nie będziecie mogli z nami mieszkać - mnożyłyśmy pogróżki. - Same zbudujemy sobie pieczarę i same w niej zamieszkamy. A was nie chcemy w ogóle u nas widzieć. Jesteście nie do życia. Straszni z was bałaganiarze. Musiałybyśmy sprzątać po was na okrągło. I aby ich ostatecznie pognębić Brygida dodała: 184 - Nasza pieczara nie będzie, jak wasza grota, zwykłą norą do spania. Zobaczycie, urządzimy w niej harem. Ale żaden z was, chłopaków, nie będzie należał do haremu. - Do czego służy harem? - zapytał Błażejek. Dokładnie to nikt z nas tego nie wiedział. Jedynie Janusz coś słyszał o haremie. Wyjaśnił to Błażejkowi w ten sposób: - Do haremu się przychodzi. Mieszkają tam same kobiety. One są niewolnicami. Te niewolnice nic nie robią, tylko wykonują taniec brzucha - Janusz pokazał, jak one, te niewolnice, wykonują taniec brzucha. - A potem zalecają się do ciebie (ale jak się zalecają, tego już nie pokazał), a ty nic, siedzisz sobie rozparty jak basza. I jest ci z tym bardzo dobrze. Do tego właśnie służy harem. - Czyli jest on do tego, żeby było nam dobrze? - upewniał się Błażejek. - No właśnie - potwierdził Janusz. Więc jak tylko myśmy zbudowały swoją pieczarę, chłopcy od razu przyszli do haremu, chyba po to, żeby było im dobrze. Ale wcale nie było im dobrze. Było strasznie ciasno i duszno. Najszybciej zraził się Tadzik: - A idźcie wy z takim haremem! Po czym wdrapał się na belkę i skoczył na siano. Skoczył wprost na pieczarę. No to ja, niewiele myśląc, również wdrapałam się na belkę i skoczyłam na grotę zbudowaną przez chłopaków. Potem wszyscy wdrapywaliśmy się na belkę, ustawialiśmy się w rządek i po kolei skakaliśmy. Po kilku rundkach Tadzik powiedział: - Nudne takie skakanie. Teraz skacząc robimy w powietrzu fikołka - zarządził. 185 - To się fachowo nazywa salto - objaśnił Jakub. - Jak go zwał, tak go zwał. Ważne, żeby zrobić fikołka. Fikołka zrobił Tadzik, ale i ja zrobiłam. Potem ja zrobiłam dwa fikołki, ale i Tadzikowi też się to udało. Więc spróbowaliśmy zrobić po trzy fikołki. Ale nie udało to się ani mnie, ani Tadzikowi. - Jak na trzy salta, belka jest za nisko - fachowo ocenił Jakub. - Należałoby skakać z czegoś wyższego. Nic wyższego w stodole nie było. - Za stodołą jest stóg słomy - przypomniał Błażejek -Można by na niego skoczyć. - No dobrze, ale z czego mamy skakać? - spytałam. - Nie wiem, chyba tylko z dachu. Wspólnymi siłami przystawiliśmy drabinę. Od razu zauważyłam, że Tadzikowi niespieszno z wchodzeniem na dach. Mnie ta wspinaczka również się nie uśmiechała. Pomyślałam jednak, że kto jak kto, ale ja nie mogę dać plamy. Łatwo mówić: „Ja ciebie wypisuję z bandy", trudniej -podjąć ryzykowną decyzję. Pomyślałam jeszcze, że oto nadszedł moment, kiedy trzeba pokazać, co jestem warta jako herszt bandy. 186 Po wykonaniu trzech salt chyba nie wyglądałam najlepiej. Przynajmniej na to wskazywałyby okrągłe z przerażenia oczy mamy. Poprzez łzy z oczu i krew z buzi zdołałam wydukać, że po wykonaniu trzech fikołków nie zdążyłam wyprostować nóg i kolanem uderzyłam w zęby. - A teraz one o, jak się ruszają! - pokazałam mamusi. I rozbeczałam się na dobre. Po raz pierwszy widziałam, że mamusia miota się, nie wiedząc, co ma robić, i że nie potrafi opanować drżenia rąk. W końcu przyniosła zmoczony w zimniej wodzie ręcznik, przyłożyła mi do buzi i łamiącym się głosem wyszeptała: - Rany boskie, Maja! Ty masz źle w głowie. Pani dentystka powiedziała, że nic mi nie będzie. Za karę mam przez trzy dni jeść kleiki. A przez całe życie - nie skakać z dachu i nie robić fikołków. Co do kleików, zgoda, ale nad fikołkami - jeszcze się zastanowię. Z am ó wiła/ri 5 obie niespo az te wanego ____gościa arna często powtarza, że jak się ma dobre serduszko, to ono, to serduszko, kocha wszystkich ludzi. Zdaniem mamusi ja mam bardzo dobre serce i dlatego powinnam lubić wszystkich ludzi. I ja ich na ogół lubię, z tym że nie wszystkich tak samo. Uważam, że są ludzie, którzy nie za bardzo zasługują na to, aby ich lubić. Kiedyś nie lubiłam na przykład pani Zofii Ciwun. Nie, bynajmniej nie dlatego, że przychodziła do nas i brechała. Brechała na mnie. Mówiła mojej mamie: „Ta wasza mała rozpuszczona jak dziadowski bicz". Jej zdaniem moi rodzice, nie wspominając już o dziadku, zupełnie zwariowali na moim punkcie. A wszystko przez to, że jestem jedynaczką. „Przydałby się wam jeszcze co najmniej jeden bachor". Zdaniem pani Zofii Ciwun, właśnie dlatego, że dobry Bóg nie poskąpił jej bachorów i ma ich całą czeredę, nie musi się nimi przejmować. „Same się chowają - tłumaczy z dumą. - Tego ostatniego, Tadzika, to już zupełnie nikt nie pilnował. Sadzaliśmy go w pokrzywach i mieliśmy spokój. Ale nawet on krzywdy nie miał - od czasu do czasu przecież podrzucało mu się coś do jedzenia". Mamę, pamiętam, strasznie dzi- M 189 wiły opowieści pani Ciwun. Dlatego pytała: „Nie płakał, siedząc w pokrzywach?". „A kto by go tam słuchał? Dziecko od tego jest, żeby płakało. Jak ma ochotę, moja złociutka, trochę popłacze i przestanie". Z powodu tych opowieści, pamiętam, mocno znielubiłam panią Ciwun. Uważałam, że ona nie zasługuje na to, żeby ją lubić. I wcale jej nie lubiłam, mimo dobrego serduszka, które powinno kochać wszystkich ludzi. Z powodu tego nie-lubienia nie nazywałam pani Ciwun „ciocią"; nie wiem, czy już wam mówiłam, że w Reszkach na wszystkie panie, które zna się i lubi, mówi się „ciocia", nawet jeżeli one ciociami nie są. A jednak co do pani Ciwun bardzo się myliłam. Przekonałam się o tym wtedy, gdy Tadzik trafił do szpitala i lekarze uznali, że jest chory na tyfus. Pani Ciwun opowiadając to płakała. Od razu postanowiłam, że odtąd również na mamę Ta-dzika będę mówiła „ciocia". Jak się spotykamy z naszą bandą, rozmawiamy czasem o tym, kto kogo lubi i dlaczego. Bywa, że te nasze rozmowy kończą się straszną kłótnią. No bo jak tu się nie kłócić, skoro większość z nas uważa, że tylko niewielu ludzi w Reszkach nadaje się do lubienia; według Balbiny w naszej wsi jest sporo ludzi, których z czystym sumieniem należałoby wystrzelić na Księżyc. Właściwie to nie mam za wielkiego żalu do Balbiny za takie gadanie. Ja przecież wiem i rozumiem, że dobra Bozia nie każdemu daje czułe serduszko, co kocha wszystkich ludzi. Najczęściej kłócimy się o Waltra Eckerta, który jest w naszej wsi pompiarzem w wodociągu. Zdaniem Błażejka, z Wal-tra-pompiarza to nic dobrego. 190 - To stary pijus, ostatni ochlapus - rozpoczyna Błażejek każdą naszą rozmowę na temat Waltra. - Chyba na kominie można zapisywać każdy dzień, gdy jest trzeźwy. - Jego pierwszego należałoby wystrzelić na Księżyc -wtóruje bratu Balbina. - A właśnie, że nieprawda! - wykrzykuję, oburzona jak nie wiem co. - Co, nieprawda? - dopytuje się Błażejek, oburzony, że ja jestem oburzona. - Chyba nie powiesz, że jest absentem. - Abstynentem - poprawiam, bo ja jestem mocno oblatana we wszystkich tych dziwnych słowach, które mówią w telewizji. - No, niech ci będzie - zgadza się Błażejek. - Więc jak, powiesz, czy nie powiesz, że nieprawda? Pewnie, że nie powiem. Tym bardziej nie powiem, że moim zdaniem Walter też ma dobre serce. Jednak jakbym 0 czymś takim powiedziała, dopiero by mnie obśmiano. Dlatego poprzestaję na stwierdzeniu: - Owszem, Walter pije, ale tylko dlatego, że musi. - Jak to musi? Dlaczego musi? Nikt nie musi być pijusem. Ani mi się śni opowiadać komukolwiek, dlaczego Walter musi pić. Kto ciekawy, niech sam się dowie. Bo ja na przykład jestem strasznie ciekawska. Dlatego pytam ludzi o wszystko. 1 oni mi opowiadają różne różności. Waltra też pytam o wszystko. I on rozmawia ze mną nie jak niektórzy dorośli, co to odpowiadają dziecku byle co, byle tylko odpowiedzieć. Pamiętam kiedyś powiedziałam Waltrowi: - Pijesz, wujku, tę wódkę i pijesz. Czy ona jest aby dobra? Walter wykrzywił twarz dokładnie tak, jak - zauważyłam - robią to dorośli pijąc wódkę. 191 są - Strasznie niedobra - powiedział i wzdrygnął się, również dokładnie tak, jak to się robi po wypiciu wódki. - To dlaczego pijesz? - Muszę. Tego to już zupełnie nie rozumiałam. Owszem, ja też, bywa, piję lekarstwa, chociaż dobre to one nie Ale lekarstwa pije się, aby być zdrowym. Natomiast każde dziecko wie, że picie wódki zdrowiu nie służy. Dlaczego wobec tego Walter musi pić? Ale on z jakiegoś powodu, widziałam, wolałby na to pytanie nie odpowiadać. Tyle że ja, zdaniem dziadka, jestem niby pijawka - jak się przyssę, nie sposób ode mnie się uwolnić. Więc i z Waltra wydusiłam w końcu wyznanie. - A bo, widzisz, ręce mi się trzęsą - wydukał. - No to co, że się trzęsą? - spytałam. - Czy z tego powodu trzeba zaraz pić wódkę? Co ma piernik do wiatraka? -Jak sobie trochę wypiję, przestają się trząść. - Naprawdę? - zdziwiłam się. - A to dopiero! Kto by pomyślał, że z wódki takie dobre lekarstwo. - Przestają się trząść, jak ręką odjął - zapewnił. Po tej rozmowie przez kilka dni zaraz po obudzeniu z niepokojem oglądałam swoje dłonie. Na szczęście nie trzęsły się. 192 Aż strach pomyśleć, co by to było, gdybym i ja musiała pić wódkę. O Waltra nie raz wypytywałam moją mamusię. Bo ja się naprawdę o niego martwię. A już po tym, jak dziadek przepowiedział, że Walter w końcu zapije się na śmierć, przez ???? dni o niczym innym nie mogłam myśleć. No więc nagabywana przeze mnie mama powiedziała w końcu, że cały kłopot z Waltrem na tym polega, że nie ma się nim kto zająć. - Ktoś, kto ma dobre serduszko? - domyśliłam się. - Ktoś taki, jak ja? - Taki jak ty, ale nie ty! - powiedziała mama twardym głosem. Wiem, że kiedy ona w ten sposób mówi, nie ma żądnego odwołania. Na wszelki wypadek postanowiłam jednak zapytać: - Dlaczego nie ja? - Bo jesteś na to za mała. Nic mamie nie powiedziałam, ale postanowiłam, że jak jeszcze trochę podrosnę, na pewno zajmę się Waltrem. Ale póki co, Walter zajął się nami. A było tak: Zbliżało się Boże Narodzenie. Już nie chodziliśmy do szkoły, więc mieliśmy sporo wolnego czasu. Spędzaliśmy go ślizgając się na zamarzniętej sadzawce, tej co koło Bolka-mle-czarza. - O rany, jakbym chciała, aby na Gwiazdkę spadł śnieg -powtarzałam od czasu do czasu. Wszystkie dzieci również tego chciały, ale ja chyba najbardziej. - Cieszmy się z tego, co jest - odpowiadał mi Błażejek i rozpędzał się do ślizgania, ile tylko miał pary. Pewnie, że się cieszyłam z tęgiego mrozu, który trzymał już 193 od tygodnia. Ale z drugiej strony, trochę się też martwiłam. Bo Jakub od Morka powiedział (a on się na tym najlepiej z nas wszystkich zna), że śnieg nie ma zwyczaju padać w tęgi mróz. - Zacznie padać dopiero wtedy, gdy mróz popuści - przepowiedział. No więc ślizgaliśmy się czekając, aż mróz popuści, z tym że powinien popuścić trochę, ale nie za bardzo. Bo to żaden interes zamienić mróz na deszcz. Ślizgaliśmy się, ślizgali, aż w końcu Balbina powiedziała: - E tam! Idę do domu. Nudne to ślizganie. Mam już tego dość. My też już mieliśmy prawie dość. I pewnie prędzej czy później poszlibyśmy jej śladem, gdyby nie napatoczył się Walter. Próbował również się ślizgać. Zauważyłam, że dorosłym, nawet jak są trzeźwi, ślizganie nie za bardzo wychodzi. A Walter trzeźwy na pewno nie był. - Wujku - odezwała się Brygida - sam widzisz, że ślizganie się na butach jest fajne, ale nie za fajne. Zrobiłbyś dla nas karuzelę, co? 194 W Reszkach dorośli nie mają zwyczaju zajmować się dziećmi. Jak się dorosłych o coś poprosi, mówią, że nie mają czasu i żeby im nie zawracać głowy. I nawet jeżeli nie są zajęci, też nic dla dzieci nie zrobią. Ale Walter nie jest jak wszyscy inni. Bo on, myślę, ma dobre serce. Dlatego nie dał się nawet długo prosić. Powiedział: „Dobra", i poszedł sobie. Po chwili przyniósł kawałek pala. \S?fyciął w lodzie niewielką przerębel i wstawił w nią pal. - Tylko nie ruszajcie go - ostrzegł. - Przez noc mróz zabetonuje palik na mur. Kiedy nazajutrz pojawiliśmy się na lodzie, zobaczyliśmy, że do pala jest już umocowany żerdź. Od razu przywiązaliśmy na jej drugim końcu sanki. Po kolei siadaliśmy na sanki, a pozostali pchali żerdź. Sanki pędziły, aż w uszach gwizdało. Mówię wam, pyszna zabawa! Nie pamiętam, czy już wam wspominałam, że jestem chowana przez mamę na damę. Dlatego od czasu do czasu ona czuje się w obowiązku przypominać mi, że jak chce się być damą, trzeba przestrzegać pewnych form. „Jeżeli na przykład ktoś dla ciebie coś zrobi, powinnaś za to pięknie podziękować" - tłumaczy. Bo na tym właśnie polega bycie damą. Zaproponowałam Jakubowi, żebyśmy razem poszli pięknie podziękować Waltrowi. Ale on powiedział, że mam iść sama. Nie nalegałam, bo nie byłam pewna, czy Jakuba obowiązuje przestrzeganie form. Nigdy przecież nie mówił mi, że chce być damą. Co miałam robić? Postanowiłam podziękować Waltrowi sama. A przy okazji chciałam wybadać, czy naprawdę nie ma on nikogo, kto by się mógł nim zająć, przynajmniej do czasu, zanim ja podrosnę. 195 - Wujku - powiedziałam, chociaż on nie jest moim prawdziwym wujkiem, tak jak i niektóre ciocie wcale nie są moimi ciociami - idą święta. Czy ty gdzieś wyjeżdżasz? - A dokąd ja miałbym wyjeżdżać? - zdziwił się Walter. - I nikt do ciebie nie przyjeżdża? - Kto i po co miałby przyjeżdżać do mnie? - jeszcze bardziej zdumiał się Walter. - Naprawdę nie masz nikogo? - teraz z kolei dziwiłam się ja. - Nie mam. - To niemożliwe. Każdy kogoś ma. Ja na przykład mam dziadka, tatuś i mamusia mają mnie - tłumaczyłam. A po chwili zastanowienia dodałam: - To strasznie smutne nie mieć nikogo i być niczyj. Ty naprawdę jesteś niczyj? - Też miałem tatę i mamę, ale już nie mam. Wygląda na to, że teraz jestem niczyj. Wszystko było zupełnie jasne. Nie było o czym rozmawiać. Ale nie mogłam tak po prostu odejść. Czułam, że muszę coś powiedzieć. - I co teraz? Będziesz w święta sam? Twoje święta muszą być strasznie smutne. - No, nie za bardzo. Zdążyłem już się przyzwyczaić. Przyglądałam się dokładnie Waltrowi, gdy mi to mówił. I powiem wam, wcale, ale to wcale nie wyglądał na choćby trochę przyzwyczajonego. I wtedy szczęśliwie przypomniało mi się, że na wigilijnym stole mama stawia dodatkowy talerz dla niespodziewanego gościa, gdyby ktoś taki chciał się u nas pojawić. Opowiedziałam Waltrowi o tym naszym obyczaju. - Czy mógłbyś być naszym niespodziewanym gościem? -spytałam. 196 Walter uśmiechnął się blado. - Nie wiem, czy nadaję się na niespodziewanego gościa -rzekł z wahaniem. I dla wyjaśnienia dodał: - Nigdy jeszcze nie byłem niespodziewanym gościem. Jak się teraz nad tym zastanawiam, wcale nie mogłam mieć pewności, czy Walter chciał być niespodziewanym gościem. Ale wtedy nie miałam cienia wątpliwości. Po powrocie do domu, rozradowana, zawołałam: - Mamusiu, dziadku, tato, wiecie co? Wyobraźcie sobie, na wigilijny wieczór zamówiłam sobie niespodziewanego gościa. - Kogo?! - zapytała mamusia, pełna najgorszych przeczuć. Ale ja wciąż jeszcze nie dostrzegałam jej spłoszonego spojrzenia. - Zaprosiłam Waltra. Zaproponowałam, aby był naszym niespodziewanym gościem. Nigdy nie lubiłam tego niezajęte-go miejsca i pustego talerza - tłumaczyłam. - Dlatego dobrze się stanie, że na naszej Wgilii to miejsce zajmie Walter. Ależ miałam szczęśliwy pomysł, prawda mamusiu?! Zresztą - dodałam - lepszy znajomy niespodziewany gość, niż ktoś, kogo się zupełnie nie zna. Sam dobry Bóg wie, kto może się napatoczyć, prawda? Nie bez powodu mówi się, że strzeżonego Pan Bóg strzeże. Jakie to szczęście, że nikt mnie nie ubiegł z zaproszeniem Waltra. Mama, dziadek i tatuś milczeli. To mi powinno było dać do myślenia. Ale ja wciąż byłam pełna entuzjazmu. - Prawda, że dobrze zrobiłam, mamusiu? - powtórzyłam. - Nie powiem, że źle zrobiłaś - odezwała się wreszcie mama - ale zrobiłaś coś, co do ciebie nie należy. - O tym, jakich i kiedy chcemy mieć gości póki co decydujemy jeszcze my, dorośli - dorzucił tatuś. 197 Od razu się rozpłakałam. Wprost zanosiłam się od płaczu. - Jak możecie tak kłamać? - wołałam urywanym głosem, wciąż szlochając. - Wcale nie czekacie na niespodziewanego gościa, wcale. I ten dodatkowy talerz też nie jest naprawdę. On jest tylko na niby. Tym razem nie dziadek, lecz mama wzięła mnie na kolana. Głaszcząc po plecach tłumaczyła: - Nieprawda, córuchno, nic nie jest na niby. Masz prawdziwie dobre serduszko. To ono kazało ci zaprosić Waltra. Nikt z nas - ja, tatuś i dziadek - nie mielibyśmy do ciebie ani trochę pretensji, gdybyś najpierw nas zapytała, a dopiero potem zaprosiła. Bardzo chciałam już nie płakać, ale w żaden sposób nie potrafiłam przestać. Udało mi się tylko wykrztusić z siebie: - Przepraszam, mamusiu. - Za co przepraszasz, córeńko? - Za wszystko. I za to też, że wciąż płaczę, chociaż nie chce mi się już płakać. I mimo kapiących z oczu łez roześmiałam się, bo bardzo mi się spodobało, że można płakać bez chęci płakania. A mama, wciąż głaszcząc mnie nie tylko po plecach, ale i główce, powiedziała: - Twoje małe serduszko teraz bardzo cierpi. No cóż, okazuje się Maju, że nie za dobrze jest mieć dobre serce. Ale ja myślałam już nie o serduszku, które cierpi, lecz o tym, jak dobrze jest mi na mamy kolanach. I nie wiem, jak długo bym się jeszcze wtulała w mamę, gdyby nie przemówił dziadek: - Słowo się rzekło, kobyłka u płotu. Chodź, Maja, musimy porozumieć się z Waltrem. 198 Szybko jednak wróciliśmy do domu. - I co? - spytała mama. - A nic. Leży w ubraniu i butach na łóżku, pijany jak bela. Nie sposób go dobudzić. Kiedy on zdążył się upić? - dziwił się dziadek. Również myślałam o tym i myślałam, zwłaszcza wtedy, gdyśmy siadali już do wigilijnej wieczerzy. Obok mnie stało wolne krzesło, a na stole mamusia postawiła pusty talerz. - Dziadku, czy to nie dziwne, że jak byliśmy u Waltra, nie wyczułam zapachu wódki. Blażejek mówi, że kiedy Walter jest pijany, na kilometr jedzie od niego wódą. I wtedy odezwała się mama. Powiedziała: - Poczekajmy z wigilijną wieczerzą. Ty, Maja, idź po Waltra. Leć i nie wracaj tu bez niego. G wiąz dką tnie liś/ny udan ą-dz ia dko w i nie udało się 5 faj ożyć chałupy O nas święta zaczynają się, zanim się naprawdę zaczną. Bo co by to były za święta, jakby trwały tylko tyle czasu, ile trwają? One tak naprawdę to trwają tylko dwa dni. No i jeszcze trochę świętowania jest z tego dnia przed pierwszym świątecznym dniem, czyli w Wigilię. Czy przez dwa świąteczne dni człowiek może się nacieszyć, ile chce, świętami? Stanowczo nie może! Dlatego ja cieszę się już od końca listopada. Mniej więcej na miesiąc przed Gwiazdką zakładam swój osobisty kalendarzyk. Potem, codziennie rano, wykreślam dzień, który minął. I chociaż doskonale pamiętam, ile jeszcze dni zostało do Gwiazdki, na wszelki wypadek od nowa je codziennie przeliczam. A może przez noc, myślę, jakiś dzień mi się gdzieś zawieruszył? I co wtedy? W nocy dzieją się przecież różne dziwne rzeczy. Ale, na szczęście, nie ma żadnego zamieszania i nieporządku. Wiecie dlaczego? Chyba 201 wyłącznie dlatego, że te wszystkie przedświąteczne dni są zapisane na mojej kartce. I jeszcze dlatego, że one, te zapisane w kalendarzyku dni, wiedzą, jak ja skrupulatnie i dokładnie potrafię liczyć. Na żadne psikusy nie mogą sobie pozwolić. Zupełnie inaczej jest z mamą. Ona nie ma kiedy pilnować przedświątecznych dni. Musi przecież zadbać o porządki w całym domu. Dlatego od czasu do czasu pyta: - Maju, ile jeszcze dni zostało do świąt? Wtedy ja zaglądam do mego osobistego kalendarzyka, dokładnie podliczam i mówię: - Wychodzi na to, mamusiu, że szesnaście, piętnaście, czternaście - różnie mówię, czyli tak, jak mi wychodzi z rachunków. - Rany boskie, czy ja aby na pewno wyrobię się ze wszystkim przed świętami? - nieodmiennie powtarza mama i ciężko wzdycha. - Na pewno zdążysz, mamusiu - pocieszam ją. A kiedy to nie skutkuje, dodaję: - Jakby co, pomogę ci. Chętnie ci we wszystkim pomogę. Przecież wiesz. - Oj, wiem, wiem! - przytakuje mama. - Nie raz zdarzało mi się doświadczać twojej pomocy - mówi nieco zagadkowym tonem. A ja przyglądam się mamie uważnie i trochę się jej dziwię. Bo, nie wiem czemu, ona mi ciągle jakoś nie wygląda na pocieszoną. Uważam, że tego liczenia przedświątecznych dni nigdy za dużo. Dziadek nie bez powodu mawia, że każdy człowiek jest omylny. Ba, łatwo dziadkowi mówić. Wyobrażacie sobie, co by to było, gdybym ja się pomyliła? Pół biedy, jakbym ogłosiła, że Gwiazdka jest o dzień czy dwa wcześniej niż naprawdę jest. Wtedy mielibyśmy dłuższe święta. Ale, nie daj Bóg, po- 202 mylić się w drugą stronę. Dopieroż by było! Sama sobie ukradłabym jeden świąteczny dzień. Strata nie do naprawienia. U nas na drugim miejscu w pilnowaniu świąt jest dziadek Teofil. Kiedy ja zakładam swój kalendarzyk, dziadek ogłasza: „Będę sposobił się do świąt". Nikt dokładnie nie wie, na czym to jego sposobienie polega. Jedno jednak daje się zauważyć: dziadek żwawiej się wtedy krząta. Gdyby ktoś spytał mamę, tatę albo mnie, co dziadek Teofil robi od rana do nocy, zgodnym chórem odpowiedzielibyśmy, że się krząta. Ale dziadek nazywa to inaczej. On mówi, że przez cały dzień jest na nogach. Bo, jego zdaniem, zdrowemu człowiekowi nie przystoi żadne próżniaczenie się. „Jeżeli ktoś za dnia wyleguje się w łóżku - mawia - znaczy to, że jest chory. Do kogoś takiego należy wezwać felczera Saszkę". Owszem, bywa, że dziadek mówi: „Ale mnie zmorzył śpik. Chyba kapinkę się przyłożę". I przykłada się w kuchni na leżance. Ta jego kapinka trwa minutkę, przy wyjątkowo mocnym śpiku - pięć minut. Potem dziadek podrywa się z leżanki i od nowa zaczyna się krzątać. Prawdę mówiąc i bez zaglądania do swego kalendarzyka wiedziałabym, kiedy do świat jest już blisko. Bo wtedy dziadek zabiera się do reperowania i czyszczenia uprzęży. A zaraz potem - do przygotowania sań. A wszystko po to, aby pojechać do lasu po choinkę. Przedtem czyścimy z dziadkiem Kasztankę i Maćka. Bo wyprawa po choinkę nie jest czymś zwyczajnym. Dziadek mówi, że nawet Kasztanka i Maciek powinny czuć, że idą święta. Mija dzień za dniem, a ja wciąż się martwię. Martwię się o to, czy Bozia sypnie na święta śniegiem. Ja wiem, że Gwiazdka bez śniegu to też Gwiazdka. Tyle że nie taka, jak trzeba. 203 Dlatego ledwie zbudzę się, od razu biegnę do okna. A tam -wciąż ani śladu śniegu. Więc w końcu któregoś wieczoru mówię dziadkowi: - Poprosimy Bozię, żeby nie zapomniała? - O co mamy prosić? -chce wiedzieć dziadek. - O śnieg. Od kilku dni, jak idę o szkoły, modlę się o śnieg. Modlę się w myślach. Dzieciaki nawet nie wiedzą, że ja się modlę. Ale jak widzisz, Bozia z jakiejś przyczyny mnie nie słucha. Może jednak za cicho się modlę? Z tego co wiem, Bozia jest wiekowa, chyba nawet starsza od ciebie. A ty dziadku nie zawsze słyszysz, nawet jak mówię głośno. - Według mnie, Bóg nie musi słuchać, żeby słyszeć. On po prostu o wszystkim wie. Wie, że w Reszkach jest taka żwawa dziewczynka, co się nazywa Maja - tłumaczył mi dziadek. -Ale, masz rację, warto się pomodlić, przypomnieć się Bogu. Bo on, myślę, ma bardzo dużo spraw na głowie. Może zdarza mu się o tym i owym zapomnieć? Tak, powinnaś się pomodlić. - Ksiądz Witold powiedział, że Bozia bardzo uważnie słucha, jak dzieci mówią pacierze. I jeżeli ktoś bezmyślnie klepie zdrowaśki albo ojczenaszki, jest bardzo nierad - tłumaczyłam dziadkowi. I po zastanowieniu dodałam: -Ja wiem, dzieciaki również Bozi zawracają głowę z powodu różnych głupstw. 204 Dlatego, myślę, byłoby dobrze, żebyś ty też poprosił. Bo jak już dorosły o coś prosi, wiadomo, że to rzecz poważna. Wieczorem mówiliśmy z dziadkiem pacierze w sprawie śniegu na święta. Modliliśmy się nie za krótko, ale i nie za długo - żeby bez potrzeby nie naprzykrzać się Bozi. Dziadek uważa, chyba słusznie, że wszystko powinno mieć swoją miarę. Nazajutrz, jak zwykle podczas tych ostatnich dni, pobiegłam do okna. To, co zobaczyłam, kazało mi wszcząć alarm: - Dziadku, dziadku, obudź się, natychmiast! - A czy to ja śpię? Ho, ho od kiedy nie śpię. Leżę tylko tu sobie i myślę - tłumaczył się dziadek ze swego porannego leniuchowania. Normalnie to bym wytknęła dziadkowi próżniaczenie się. Ale teraz było to zupełnie nieważne. - Spójrz tylko, ile napadało śniegu! - zawołałam. - Wiem. Sypało przez całą noc. Zaczęło podać, jak tylko położyliśmy się do łóżek. - Ależ nasypało - zachwycałam się. - Mów, co chcesz, ale Bozia naprawdę się postarała. Kto by pomyślał, że za pomocą modlitwy można sprowadzić na świat aż tyle śniegu. To dobrze, że nasz pacierz był naprawdę skuteczny. Bo widzisz dziadku, ja mam jeszcze tyle spraw do załatwienia... I już od razu zaczęłam myśleć, o co by tu w pierwszej kolejności warto poprosić. Ale dziadek nie był zachwycony moim pomysłem. - Nie waż się występować z następnymi prośbami - zagroził. - Cóż to, Bóg ma się tylko tobą zajmować? Dał, co miał, i za to Bogu podziękuj. Po południu, jak wróciłam ze szkoły, dziadek powiedział: 205 - No, Maja, zaprzęgajmy konie. Jedziemy do lasu. Usłyszał to tatuś i od razu się nastroszył. - Do lasu? A niby po co? - Po choinkę, tatusiu - objaśniłam tatę, chociaż on doskonale wiedział, po co jedziemy. - Mamy choinkę... - Sztuczną - pogardliwie prychnął dziadek. Takie rozmowy prowadzimy z tatą przed każdą Gwiazdką. A zaczęło się od tego, że tatuś kupił na posezonowej wyprzedaży sztuczną choinkę. Dziadek, pamiętam, obejrzał ją uważnie ze wszystkich stron. „Ładna - przyznał. - Ale sztuczna". I od tej pory sztuczna choinka leży sobie na strychu. A my z dziadkiem nadal przywozimy z lasu choinkę prawdziwą. Po prawdziwą choinkę nie można ot tak sobie pojechać. Dopieroż by było, gdyby każdy jechał do lasu i ścinał drzewa wedle swojej fantazji. Nawet dziecko wie, że w lesie nie można się szarogęsić. Od pilnowania porządku w lesie jest leśniczy. Każdy las ma swego leśniczego. W naszym lesie leśniczym jest Grzonkowski. I my z dziadkiem najpierw jedziemy do tego Grzonkowskiego. On nam za dziadkowe pieniążki wypisuje kwit. Potem my z tym kwitem jeździmy legalnie po calut-kim lesie i wybieramy najładniejszą choinkę. A ponieważ robimy to legalnie, nikt nie ma prawa powiedzieć nam złego słowa - tak uważa dziadek. Ja, podobnie jak dziadek, uważam, że co prawdziwa choinka, to prawdziwa. Jak już się ją ustawi w pokoju, to w całym mieszkaniu pachnie lasem. Strojenie choinki to zadanie moje i dziadka. Bo my się na tym najlepiej znamy. I jak tylko przywieziemy choinkę, od ra- 206 zu zabieramy się za jej strojenie. Bo choinka jest najważniejsza z całego Bożego Narodzenia. - W tym roku również musimy zrobić tak, aby choinka była i do oglądania, i do smakowania - zastrzegam się. A dziadek na to: - A gdzież tam! Ma być i do smakowania, i do oglądania. Ależ z mego dziadka pasi-brzuch! O co jak o co, ale o jedzenie to on potrafi zadbać! Chociaż, szczerze mówiąc, też mi odpowiada, że najpierw jest do jedzenia, a potem do oglądania. Mamy różne różności, które zawiesza się na choince do oglądania. I tak: mamy bombki, duże i małe, mamy gwiazdę i papierowe łańcuchy, anielskie włosy oraz wiele innych ozdóbek. - Nie wieszaj za dużo tych świecidełek - ostrzega dziadek. - Szkoda miejsca. A chodzi o to, aby jak najwięcej miejsca wygospodarować na to, co da się zjeść. Więc wieszamy najładniejsze jabłuszka z tej jabłoni, co rośnie koło płotu Bolka- mleczarza. Jabłka zawieszone na choince zjadamy z dziadkiem legalnie - one są 207 nasze. Bo to my, ja i dziadek, pielęgnujemy jabłoń (chociaż tak naprawdę ona pielęgnuje się sama), zrywamy jabłka, układamy na strychu. Mama kupuje dużo cukierków w błyszczących kolorowych papierkach, kupuje różne batoniki, wafelki. Cukierki i inne słodkości z choinki zjadamy nielegalnie. I aby mama nie zauważyła robionego przez nas spustoszenia, wykrawamy kawałki ziemniaków, starannie zawijamy je w papierki zdjęte z cukierków oraz batoników i wieszamy z powrotem na choince. Patrz, Maju - cieszy się dziadek -choinka ciągle jest w najlepszym porządku, chociaż mamy z niej tyle pożytku. 0*4 ?^?^*??^\ W końcu zapominamy, ^n^ V*-"*~^nLp>-A gdzie na choince wiszą prawdziwe łakocie, a gdzie te „ziemniaczane". Wymyśliłam więc zabawę w „trafiony - nietrafiony". No i jest sporo uciechy, gdy zamiast cukierka czy wafelka znajdujemy w papierku kawałek kartofla. Gramy w „trafione -?-"' nietrafione" w tajemnicy przed mamą, ale ona to widzi. Udaje, że się na nas gniewa. Ale ja wiem, że jest radosna i szczęśliwa. A jak przy tym rozbawiony jest dziadek!. W końcu mama, uśmiechając się ciepło i już wcale nie udając, że się gniewa, mówi: - Dziadku, ależ z ciebie dziecko. 208 - Mamo, z dziadka całe dziecko - dodaję. I wszyscy, mama, tatuś, ja, a i dziadek też, zaśmiewamy się z „całego" dziecka. Z tegorocznej Gwiazdki będę miała sporo do pamiętania. Przede wszystkim - prezenty. Ale one, szczerze mówiąc, niespecjalnie są do pamiętania. Wiem, że niektóre dzieci, na przykład Janusz, strasznie czekają na św. Mikołaja - co też on tym razem przyniesie mi w worku? - zastanawia się każdy dzieciak. Ja, owszem, też jestem ciekawa. On, ten Mikołaj, nawet się postarał - przyniósł mi sporo zabawek. Najbardziej podobał mi się drewniany konik. Będę się nim bawiła, choć wiem, że zabawkowy konik nie umywa się do prawdziwej Kasztanki i Maćka. Prawdę mówiąc, to każdą kolejną Gwiazdkę zapamiętuję z tego, że się stale na coś czeka. Nigdy, w żaden inny dzień nie ma się aż tyle czekania. Czekam na pierwszą gwiazdkę na niebie, żeby wystraszyć mamusię, że już czas siadać do wigilijnej wieczerzy, a ona jeszcze niegotowa. Czekam, że dziadek przyniesie ze stodoły siano, które wkładamy pod obrus na wigilijnym stole na znak, że pamiętamy o biednym małym Jezusku, który spał w stajence w żłobku na sianie. Wiem, że mama jak co roku powie: - Zlituj się, dziadek, nie kładź tyle siana. Talerze będą się przewracały na stole. Ale dziadek, nie znający litości, odpowie: - Co tam będę żałował Jazuskowi siana. Niech przynajmniej u nas zazna wygód. I ułoży na stole grubą warstwę siana. Czekam też, żeby kury poszły spać. Bo dopiero wtedy będę mogła wysypać ziarenka dla wróbelków i innych ptaszków, 209 aby i one mogły cieszyć się z Wigilii. Bo normalnie, jak wysypię nawet nie wiem ile ziarenek, kury wydziobią wszyściutko, do ostatniego ziarenka. Nic wróbelkom i innym ptaszkom nie zostawią. Takie z naszych kurek pasibrzuchy! Ale najbardziej to czekam na zakończenie wigHijnej kolacji. Mamusia uprzątnie wtedy ze stołu, w czym ja, ma się rozumieć, jej bardzo pomagam. A różnymi okruszkami to zajmuję się wyłącznie ja. Bynajmniej nie wyrzucam ich do kubła. Zbieram je bardzo starannie. Są one przeznaczone dla koni, krówek i wszystkich innych zwierzątek w naszym gospodarstwie. - Bardzo mało tych okruszków - skarżę się mamie. - Zwierzątka zjedzą i nawet się nie obłiżą. A ja bym chciała, aby one też cieszyły się ze świąt. - Nie martw się - uspokaja mnie dziadek. - Możesz być pewna, że poczują święta. Po drodze zajrzymy do spichlerza. - I krówki, i koniki, i wszystkie inne zwierzątka dostaną coś ekstra? - upewniam się. Dziadek nawet nie musi odpowiadać. Wiem, że przy dziadku krzywdy nie będą miały. Czekam na pójście do zwierzątek i czekam. Po obfitej wigilijnej kolacji chce mi się trochę spać. Ale o spaniu nie ma mowy. Muszę jakoś dotrwać do północy. - Mamusiu, jesteś pewna, że w wigilijny wieczór o północy zwierzęta mówią ludzkim głosem? - bo mimo wszystko jakoś trudno mi uwierzyć, że tak jest naprawdę. Wolałam zapytać o to mamę, a nie dziadka, mimo że normalnie to o wszystkim innym rozmawiam właśnie z nim. Z doświadczenia wiedziałam jednak, że przy takich tematach dziadek, bywa, baje mi niestworzone rzeczy. A wtedy ja, oburzona, mówię: „Dziadku, 210 nie jesteś wiarygodny!". Natomiast mama jest wiarygodna zawsze i pod każdym względem. —Jestem pewna - potwierdza mama, chociaż nie wiem czemu tej pewności w jej głosie nie czuję. - I ja też usłyszę mówiące zwierzątka? - Akurat tego to już nie jestem pewna. - Nie jesteś pewna? Dlaczego? - spytałam, mocno rozczarowana. - Mówiące zwierzątka mogą usłyszeć tylko ci, co nie na-grzeszyli - tłumaczyła mamusia. - Nie wiem, jak u ciebie, Maju, jest z grzechami. O nic już mamę nie pytałam. Dziadek często powtarza, że jestem optymistką. Ale jeśli chodzi o moje niegrzeszenie, jakoś bardzo trudno mi było być optymistką. W każdym bądź razie - miałam duże wątpliwości. I to mi bardzo ciążyło. Dlatego wolałabym jak najszybciej dowiedzieć się, czy zwierzątka wreszcie przemówią do mnie ludzkim głosem. Ksiądz Wtold chyba jednak ma rację, gdy mówi, że nie można grzeszyć bezkarnie. No tak, pewnie już się domyślacie, że zwierzątka nie przemówiły do mnie. To, szczerze mówiąc, mnie nie zaskoczyło. Zdumiało co innego. Gdyśmy weszli do stajni, nasze koniki jak zwykle powitały nas rżeniem. -1 co? - zapytał dziadek. - Usłyszałaś ludzką mowę? - Przemówiły do mnie... - Tak?! - dziadek zrobił wielkie oczy. - ...końskim językiem - dokończyłam zdanie. - Dziadku, co one powiedziały? - bo jednak byłam ogromnie ciekawa, co koniki w taki wieczór mówią. 211 - A ja niby skąd mam to wiedzieć? - spytał dziadek. - To ty też nie słyszysz zwierzątek przemawiających do nas ludzkim głosem? - Oczywiście, że nie. Milczałam. Dopiero po chwili zdołałam się odezwać. - Rany boskie, dziadku, to ty też grzeszysz?! Ty chyba wstydu nie masz! Wróciłam do domu jakby trochę obrażona na dziadka. I bardziej niż trochę nim rozczarowana. Na szczęście nazajutrz to mi przeszło. W najlepszej komitywie graliśmy z dziadkiem w „trafiony - nietrafiony". A wieczorem po kolacji śpiewaliśmy kolędy. Wieczór w naszym domu i za oknem, w sadzie z drzewami w śnieżnych czapach, i jeszcze dalej - w caluteńkiej naszej wsi, był jak w śpiewanej przez nas kolędzie „Wśród nocnej ciszy". Było ciepło, przytulnie, miło. Nie jestem pewna, ale wydaje mi się, że najwięcej ciepła mieliśmy ze świeczek, które paliły się na choince. 212 - Może to i dobrze, dziadku - odezwała się mama - że nie zgodziłeś się założyć elektrycznych lampek. - Jasna sprawa, co świeczki, to świeczki - skwapliwie zgodził się z nią dziadek. W pół godziny później wcale nie było miło i przytulnie. A wszystko dlatego, że na chwilę wyszliśmy do kuchni. Od niezgaszonych świeczek zapaliła się choinka, od choinki - firanka. Na szczęście tatuś w porę wrócił po coś do pokoju. Po świętach rozmawialiśmy oczywiście o tym, jakie te święta były. Chyba najtrafniej podsumował je tatuś, mówiąc: „Gwiazdkę mieliśmy bardzo udaną - dziadkowi nie udało się sfajczyć chałupy". 213 ???? ho 5 ?) "? ! Oh ?