LUDWIK ŚWIEŻAWSKI O WYTRWAŁYM WĘDROWCU Ludwik Śwleiawskl O wytrwałym wędrowcu Ludowa Spółdzielnia Wydawnicza T Opracowanie graficzne RYSZARD DUDZICKI LUDOWA SPÓŁDZIELNIA WYDAWNICZA Warszawa 1971 Wyd. I. Nakład 20 000+239 egz. Pap. druk. V kl. 80 g, 82X104 cm z fabryki we Włocławku. Oddano do składania 17 II 1971 r. Podpisano do druku w lipcu 1971 r. Druk ukończono w sierpniu 1971 r. Ark. druk. 8, ark. wyd. 4,5. Zakłady Graficzne w Toruniu, ul. Katarzyny 4. Nr zam 487. U-106 CENA ZŁ 16,— O wytrwałym wędrowcu górskim opowieść pierwsza Gdy będziesz na Dolnym Śląsku w Karkonoszach i powędrujesz srebrną granią ku wyniosłej Śnieżce, nad którą słońce roztoczy koronę blasków, albo będziesz szedł zielonym grzbie^ tem Gór Izerskich ku modremu Wysokiemu Kamieniowi, gdzie cię owieje swobodny wiew górski, może spotkasz samotnego wędrowca, rosłego a pochylonego w ramionach, z brodą rozwichrzoną, podpierającego się czekanem. Ujrzawszy go, nie miń obojętnym spojrzeniem, lecz pozdrów życzliwie. Będziesz szczęśliwy, zobaczywszy go na drodze, bo czegokolwiek zapragniesz, jeśli to będzie szlachetne pragnienie, spełni ci się wkrótce. Wiedzą o tym starzy ludzie, którzy dowiedzieli się od swoich dziadków, a tym opowiedzieli o nim ich praojcowie. W każdym podaniu przekazana jest odległa prawda, która wydaje się baśnią, jak wszystko, co zdarzyło się dawno temu. Jeżeli masz serce i oczy otwarte, to zobaczysz nawet dzisiaj wiele czarodziejskich zdarzeń. A kim jest ten dziwny wędrowiec, opowiem ci, jeżeli masz ochotę posłuchać. Przed wieloma laty żyła w górach na Dolnym Śląsku dobra, pracowita kobieta. Miała dom na leśnej porębie, gdzie hutnicy wytapiali szkło i rzeźbili kryształy. Mąż jej był hutnikiem, a kiedy umarł, kobieta pomagała hutnikom w pracy i wychowywała jedynego synka. Ale był to zły chłopiec. Nikogo nie lubił, najbardziej bawiło go, jeśli komuś sprawił przykrość. Nie chciało mu się nic robić, tylko, jak się to mówi, bąki zbijał. Tak rósł ten chłopak, wszystkim dając się we znaki. I dla matki był złym synem. Nie dbał o nią, w niczym nie pomógł, gdy zmęczona wracała z huty. Nawet nigdy nie odezwał się do matki dobrym słowem. Do domu przychodził tylko zjeść posiłek i przespać się. Gniewał się jeszcze, gdy na czas nie miał gotowej strawy. Matka nie skarżyła się nigdy. Nieraz jednak w samotności ocierała gorzkie łzy, rozmyślając, jak to dziecko nie ma dla niej serca. Postarzała się prędko i coraz więcej traciła siły. Przestała chodzić do pracy, a także roboty przy gospodarstwie męczyły ją i wyczerpywały. Syn jej tymczasem wyrósł na wysokiego, nieokrzesanego drągala, który zabawiał się tylko w kompanii równie jak on niesfornych wyrostków. Pewnego listopadowego, dżdżystego dnia ko- bieta czuła się bardzo osłabiona, a w izbie zabrakło drzewa do palenia. — Ej, synku — powiedziała matka — poszedłbyś do lasu nazbierać chrustu, bo taka dziś jestem słaba, że aż mi się w głowie mąci. — Nie pójdę — wzruszył ramionami z niechęcią. — Nie ma już czym palić, a jakże mi iść w taki czas i drzewo dźwigać, gdy ledwie nogami powłóczę. A dla ciebie nic by to nie było skoczyć do lasu i drew nanosić, młody jesteś, silny. Niedobry chłopiec odburknął coś, nie ruszył się z izby. Matka nic już nie powiedziała, tylko owinęła się chustką i sama poszła po drzewo. Wiatr wiał przejmujący, powietrze było deszczowe. Znękana kobieta ślizgała się po mokrych głazach leżących na ścieżce leśnej. Zeszła w gą-szcza, zbierała chrust, spadłe gałęzie, porzucone drwa, a gdy nazbierała dużą wiązkę, podźwignęła ją na plecy i aż jęknęła. Powoli wracała do domu uginając się pod ciężarem. Uczuła jednak, że nie poradzi. Już chciała zrzucić brzemię, gdy zatroskała się, że jeśli drzewa nie przyniesie do domu, to ogień w piecu wygaśnie i synowi jej będzie zimno spać w nocy. „Nie chcę, ażeby przeze mnie cierpiał" — tak sobie myślała i stękając szła coraz po wolniej, gdy naraz osłabła, przewróciła się i już nie wstała więcej. Daremnie czekał zły syn na powrót matki. Na- gle przejęła go trwoga, wypadł z domu, dobiegł do leżącej wśród lasu i zawołał: — Wstańcie, wstańcież przecie, matko! Nie musicie dźwigać, za wielki to dla was ciężar, sam go zaniosę! Ale było już za późno. Matka jego nie żyła. Ogarnęła go rozpacz. Czyż nigdy już nie ulży matce, nigdy nie potrafi jej pomóc? Nie, już jej nie wskrzesi ani nie odwróci tego, co się stało. Zrozumiał, że sprawiła to jego złość zatwardziała, brak miłości i wdzięczności synowskiej. Podniósł naręcz drzewa leżącą obok, lekka była dla niego, a dla niej nazbyt ciężka. Nie pomógł matce, a teraz już na nic podnosić ciężar z ziemi. Rzucił wiązkę z powrotem, drwa i gałęzie rozsypały się z trzaskiem. A matka leżała na mchach jakby spała, nieporuszona, milcząca, z pogodą na twarzy. Naraz zawiał gwałtowny wicher, uderzył przejmującą zimnicą i ehlustem deszczu, przeniknął chłopca na wskroś. Gałęzie trzęsły się nad nim, jakby ktoś załamywał ręce. Pociemniało wokół i straszno uczyniło się w boru. Wtedy w szumie wichru i w pluskaniu deszczowych strug rozległ się złowrogi głos: — Zły byłeś i niewdzięczny! Nie kochałeś nikogo prócz siebie i nigdy twe serce nie drgnęło czulej, nawet dla matki, która żyła dla twego dobra. Oto zabiłeś ją swoją nieczułością! Odtąd co dnia będziesz słyszał bolesny głos sumienia, a go- rycz i żałość przepoją myśli. Już ty przez wieki będziesz tułał się po tych górach, będziesz chciał okupić winę i nie zaznasz spokoju, póki nie dopełni się kara i póki litościwy wyrok Odwiecznego nie uwolni cię od pokuty. Zamilkł głos, tylko jeszcze leśne drzewa chwiały się szarpane wichurą, szumiąc nad przelękłym chłopcem. Ruszył przed siebie zmartwiały i pierwszy raz łzy żalu pociekły mu po twarzy. Odtąd wałęsał się zły syn po Górach Olbrzymich, gnany z miejsca na miejsce wyrzutami sumienia i góry zdały mu się olbrzymie, bo nie mógł wśród nich znaleźć drogi do ukojenia. „Matko, matko moja... — szeptał przejęty smutkiem i cierpieniem. — Gdybyś żyła jeszcze... gdybym mógł ci wszystko nagrodzić!" Żył w trosce i opuszczeniu, twarz zarosła mu brodą długą i rozwichrzoną, podpierał się kosturem, gdyż krok każdy ciężył mu jakby nogi miał z ołowiu, a kark ugniatało niewidzialne brzemię. Gdy tylko zoczył w lesie kobiety zbierające chrust, dopraszał się, aby chciały przyjąć jego pomoc. Nosił tak każdej chętnie wiązania chrustu i drewna, a dopiero wtedy, gdy miał ciężar na plecach, czuł się lepiej i spokojniej. Kiedy dziękowano mu mówiąc: „Dobrym jesteś człowiekiem", palił go wstyd i odchodził prędko, nie mogąc znaleźć radości w słowach podzięki. „Tak czynić mi trzeba — rozmyślał — czynić dobrze ludziom, ochotnie służyć zmęczonym i sta- rym, ratować zagubionych i nieść pogodną myśl doświadczanym przez los i smutnym." Wyobraził sobie, że może matka widzi, jak przejęła go skrucha, i myśl ta cieszyła go. Może tym choć trochę umniejsza winę. Umiłował ludzi, już tylko tego jednego pragnąc, aby w swojej życiowej wędrówce stać się pomocnym i potrzebnym. Tak przeobrażał się z każdym dniem, a serce jego, złe dawniej i lodowate, wzbierało życzliwością i gorącym współczuciem. Jednego razu zapytała go stara góralka, której nanosił drzewa do chaty: — Rzeknijcie ano, jak się zowiecie, dobry człowieku, abym wiedziała, kogo wspominać z wdzięcznością za trud wasz? — Zowie się Karkonosz — odpowiedział z gorzkim uśmiechem — bo za największą przyjemność uważam noszenie ciężarów na karku. I odszedł westchnąwszy: „Pragnąłbym udźwignąć jeden ciężar, ale daremnie, już nigdy go nie włożę na plecy". Ludzie widząc samotnika, jak wędrował po szczytach i lasach zawsze coś dźwigając, powtarzali, że zowie się Karkonoszem. I tak samo nazwali góry — Karkonosze — one góry, w których przebywał i zjawiał się jakby na zawołanie, byle ludziom w czym pomóc. Jak Karkonosz w baśni zamieszkał opowieść druga Nie mógł umrzeć Karkonosz, bo ludzie o nim opowieści rozpowiadali i baśniami uwikłali w Górach Olbrzymich. Nadeszła chwila, że w pewną burzliwą noc, kiedy wichry przelatywały z groźnym wizgiem nad górami i lasami jak niewidzialne stwory, Karkonosz usłyszał ten sam głos, który wyrzekł był ongiś zaklęcie. Snadź musiał to być głos odwiecznych potęg, bo tak niezwykły był, wyroczny i napawający trwogą: — Dokończyły się dni twego żywota, ale nie wypełnił się czas twego zadośćuczynienia. Pozostaniesz na świecie jako duch pokutujący. Tę jedynie zyskasz władzę, że będziesz mógł użyć trudów i sił, gdy będziesz chciał ludziom pomóc. Tracąc postać ludzką, będziesz przewijać się jako niewidzialny duch wędrowny, a gdy zajdzie potrzeba, przybierzesz postać człowieka, a wtedy będziesz cierpieć znowu, bo cierpienie jest udziałem żyjących. Karkonosz w przerażeniu osunął się na kolana, 12 a kiedy się podniósł, był cieniem, który wniknął w mroki leśne. Dalej wędrował wśród gór ojczystych, od szczytu do szczytu, z krańca lasów po kraniec, po stokach, przez wąwozy, strumienie i jaskinie, po dolinach, osiedlach, po opolach i grodach. Szedł i szedł drogami długimi, ścieżkami krętymi, po głazach i żwirze osypliwym. Wytrwały był w tej wędrówce bez kresu. Zjawiał się i znikał. Coraz to komuś się przywidział, złych przerażał, dobrym pomagał, zdrożeni wędrowcy spotykali go w niebezpiecznych przygodach i wydarzeniach niezwyczajnych. Karkonosz pokazywał się zazwyczaj taki sam, poważny, brodaty, o przenikliwym spojrzeniu, rosły, lecz pochylony, z czekanem w ręce. Stał się duchem Karkonoszy. Toteż gdy górscy ludzie potrzebowali pomocy, wzywali go w ciężkiej potrzebie, a on przybywał zaraz, skory do każdego trudu. Tak ci go raz wezwał jeden drwal śląski i nie wiedząc o tym, bardzo ucieszył strapione serce Karkonosza. A było to tak: Przybył biedny drwal szukający pracy na zamek sudecki, a w tym zamku mieszkał niemiecki bur-grabia, bo Niemcy już natenczas rozprzestrzeniali się na polskich ziemiach Śląska i dzierżyli dawne polskie zamczyska. Burgrabia miał córkę, Gertrudę, złośliwą i rozkapryszoną dziewczynę. Ojciec spełniał wszystkie jej przewrotne zachcianki. 13 Gerta usłyszawszy, że drwal szuka pracy, zawołała z okrutną uciechą: — Mam ja dla ciebie pracę. Chcę, aby na dziedzińcu zamkowym, przed oknem mojej baszty, rósł największy dąb, jaki jest w naszym lesie. Rośnie on na polanie u stóp zamkowej góry. Je^ żeli drzewa umiesz ścinać, to i karczować potrafisz. Wy karczuj go więc przez dzisiejszą noc, przy taszcz drzewo na górę i zasadź je, abym rano, gdy się obudzę, zobaczyła, że dąb rośnie przed oknem mojej komnatki. — Co się wam w głowie roi, można burgra-bianko! — odrzekł drwal. — To wszakże rzecz niepodobna do wykonania. W oczach Gertrudy zapalił się gniew. — Słuchaj, co-ć jeszcze powiem. Jeśli do rana nie wykonasz tej pracy, ojciec mój każe ci ściąć głowę toporem na pniu, Drwal spojrzał przelękły na burgrabiego, a ten zaśmiał się nielitościwie i potwierdził jej słowa: — Tak stanie się, jako mówi moja córka. Drwal zaczął błagać ich o zmiłowanie. — Niechajcie mnie, burgrabio, i ty, burgra-bianko! Cóżem wam złego uczynił, że mnie na śmierć skazujecie? — Gdy będzie mniej drwali, więcej będzie lasów, a gdy będzie mniej Polaków na tej ziemi, prędzej się tu umocnimy — odparł mu szyderczo burgrabia, a Gerta zakrzyknęła gniewnie: 14 — Ruszaj prędzej do pracy! A żebyś nie zbiegł, przydam ci dwóch strażników. — Inni tu dawniej na tym zamku bywali włodarze— rzucił im drwal ze wzgardą. — Rycerscy władcy, co mieli Boga w sercu. A teraz snadź zaszedłem do jaskini zbójców. Strażnicy pociągnęli drwala ze sobą w dół na polanę, gdzie rósł olbrzymi dąb. — Karczujże go teraz, a spiesznie, aby cię zaś nie pozbawiono głowy — urągali pokładłszy się na trawie i przypatrując się, jak drwal będzie brał się do roboty. A on zawołał boleśnie: — O Boże, ześlij ducha Karkonoszy, bo jeśli on mi nie pomoże, to już przyjdzie mi zginąć niechybnie! — Co ty tam mruczysz? — śmiali się strażnicy. — Nie trać czasu, tylko imaj się karczowania, bo czas mija, a noc niedługa. Niespodzianie zjawił się pochyły człowiek z rozwichrzoną brodą i czekanem, widoczny tylko drwalowi, i ozwał się do niego: — Nie trwóż się. Pomogę ci. We dwóch prędzej damy radę. Począł odrzucać łopatą ziemię, a tak szybko szła mu robota, że co drwal jedną przygarść odrzucił, tamten przesypał ich dziesięć. I poplątane korzenie, co się wyłoniły z głębi ziemi, nie przeszkodziły mu w robocie, tylko coraz bardziej się 15 zagłębiał i podkopywał dół ogromny wokół olbrzymiego dębu. Strażnicy patrzyli zdumieni, ognisko rozpalili, bo noc zapadła, i dziwowali się niepomiernie, myśląc, że drwal to sam wszystko wyczynia i że nie^-chybnie sprzymierzył się ze złymi siłami. — To czarownik! — zakrzyknęli wreszcie i uciekli przerażeni. Kiedy świt zaróżowił się nad lasem i pierwsze złote nitki słońca przesnuły się przez gąszcza, wykarczowany dąb zwalił się ciężko na polanę. — Wykopałeś go, Karkonoszu, ale jakże przenieść takiego olbrzyma na szczyt góry? — zmartwił się drwal. — Podołam — zapewnił Karkonosz. — A ten nadmierny ciężar, którym człowieka ratuję od śmierci, sprawi mi zadowolenie niezwyczajne. Pochwycił drzewo na barki i dźwignął je, aż żyły wystąpiły mu na czole i na szyi. Ruszył przed siebie ku górze, drwal zaś postępował za nim, niewiele bowiem mógł mu w tym pomóc. Straże zamkowe rozbiegły się w przerażeniu, widząc dąb sunący ku zamkowi, a Karkonosz, zrzuciwszy brzemię na dziedziniec, rozprostował obolałe plecy i spojrzał na niebo. Za czym prędko wykopał głęboki dół przed basztą, zasadził drzewo i ziemią zasypał potężne korzeniska. Rozłożyste konary objęły framugi okienne, zielona korona wzniosła się wyżej, szu- 16 miąca, aż ku miedzianym blachom na dachu baszty. Burgrabianka, przebudziwszy się, przetarła oczy w zdumieniu. Burgrabia wybiegł strwożony i drżącą ręką wyciągnął kieskę złota. — Weź i odejdź co prędzej z mojego zamku! Widzę, że umiesz czynić czary. Przebacz nam i racz odejść, czarnoksiężniku, bo snadź polskie czary silniejsze są od niemieckich i kiedy Polacy mają ginąć, wówczas czarodziejstwo przychodzi im na pomoc. Drwal odchodząc odwrócił się od bramy, zawołał: — Pieniądze swoje rzuć żebrakowi, Niemcze! Nie trza mi twojej zapłaty, przebaczenie zaś nie w mojej jest mocy. Ktoś spisuje wyroki i osądzi ciebie i twą okrutną córkę. Schodził po stoku z góry zamkowej i chciał podziękować duchowi gór, ale Karkonosz zniknął już bez śladu. Wtem drwal usłyszał poza sobą rumor potężny, obejrzał się i zobaczył, jak baszta zamkowa zachwiała się w posadach. To dąb, objąwszy konarami basztę, wcisnął odnogi gałęzi we wnęki i szpary ścian, zaczął się szybko rozrastać i wznosić, aż nagle rozprysły się mury zamku i zesypały się z hukiem, grzebiąc burgrabiankę, burgrabię i wszystkich jego dworzan, a potężną siedzibę niemiecką obracając w nicość. Korzeń życia opowieść trzecia >ył Ondraszek, zbójnik hyrny, chadzał po górach śląskich i cieszyńskich, bobrował w wysokich lasach, spadał jak potok z wysoczyzny w spokojne doliny, rabował, to znów karał ciemięzców i umykał w przepastne siedliska niby wilczysko śmiałe a niebezpieczne. Nieuchwytny rozpanoszył się w dzikiej przestrzeni, a stowarzyszywszy się z innymi zbójnikami, został ich przywódcą. Byli to zbójcy także nie byle jacy — Wleń, Pazur, Smielec, Czeszkoń. Ze wszystkich Ondraszek najzażartszy. — Chyba im diabeł pomaga — drwiąco mówili sprzyjający im górale, a zgrzytając zębcami strażnicy, gdy nie było sposobu na zbójów. Ale wreszcie przyszło na koniec swobodnym zbójnikom, osaczono ich i pochwycono. Ondraszek miał być stracony dla zastraszającego przykładu. Żal przejął Ondraszka za młodym życiem. Musi przechylić się na drugą, nieznaną stronę, aby zajrzeć w mroczną przepaść wieczności. Łamał się 19 z sobą, palił go ogień buntu, przecie daremnie. Żył przeciw prawu, gasił istnienie innych, trzeba odpokutować. W ostatniej chwili jednak zapragnął gorąco przekazać iskierkę swego życia, aby pamięć pozostała po nim na ziemi. Dzień był mglisty, listopadowy, ślęganina w powietrzu. Mroczno, jakby już zapadł wieczór. Tylko jeszcze na pochmurnym niebie smużyły się żółte poblaski dzienne. Wędrowiec górski, Karkonosz, podpierając się czekanem podszedł pod szubienicę. Była już pusta, jeno wrony siadały niebojaźliwie na groźnym drzewcu. Przenikał przykry ziąb. Opodal mokły w siąpaninie pokrzywione wierzby. Karkonosz stanął i dumał. Przez chwilę odchyliła się na niebie chmurna zasłona. Blady, nikły promień, jak łamiące się źdźbło słomy, wysunął się spod chmurzysk i padł na ziemię. U stóp szubienicy wśród powiędłych chwastów na mokrej płaszczyźnie wyrósł szary korzeń i sterczał nad ziemią. Miał kształt małego człowieczka, Karkonosz pochylił się i wydobył go z gruntu. Wiedział on, że znajdzie tu to dziwaczne ziele. Wyrosło ono w ostatniej chwili żywota skazańca. Nie zawsze to się zdarza, wszelako kiedy rozbójnik był nie ze wszystkim zły i w swoim życiowym rachunku miał pośród przewin również jaki dobry uczynek, pozostaje po nim żywa pamiątka, ślad zmarnowanego życia, które mogło być chwalebne. Karkonosz spodziewał się, że napotka 20 takoż po Ondraszku ono uzdrawiające odrośle. Uśmiechnął się. Dawno uśmiech nie oświecał jego stroskanej, zarośniętej twarzy. Znalazł skarb, najrzadszą roślinę gór śląskich. Nawet na jałowej, opoczystej glebie górskiej przyjęła się lotna siej-ka i wzrosła żywym korzeniem. — Masz kształt pokracznego człowieczka, gnoma, odziomka — szeptał duch gór. — Bo też i jesteś odziomkiem. Nazwę cię korzeniem życia, a alchemicy i zielarze śląscy będą cię zwać Alrau-ną. Będziesz uzdrawiał i ożywiał. Szczęśliwy, kto cię posiędzie! I ja mógłbym być szczęśliwy, ale nie przyszedł jeszcze czas... nie przyszedł... Karkonosz skłonił głowę w utrapieniu, a wiatr rozwiewał jego zmierzwioną brodę. Promień zabłąkał się, zgasł znowu, a strzępiaste chmury gmatwały się na chłodnej przestrzeni nadziemnej. Karkonosz jak gdyby skrzepił się. Na jego obliczu ukazał się migotliwy odblask dalekiej nadziei niby przypomnienie wiosennych lazurów i szept za-szemrał w pustce jesiennej szarugi: — Zachowam cię u siebie w podziemnym królestwie jako skarb najcenniejszy, ale także roz-sieję część twej życiodajnej mocy, aby uszczęśliwiać ludzi moich gór. Złożył korzeń życia w drogocennej szkatule wysadzanej najpiękniejszymi klejnotami, wykopanymi ze skalistych schowków. Uniósł ją i wszedł do groty, z której wiodło wejście do podziemi. Tu w jaskiniach wydrążył był dla siebie samotnię, 21 pałac podziemny o wielu salach i korytarzach, a wśród nich ogromną, błękitną komnatę, gdzie najchętniej przebywał. W tej komnacie ukrył skrzynkę z bezcennym odziomkiem. Część rośliny rozszczepił i cząstki mniejsze od nasion szyszek lub bukwi pozasadzał na zboczach Karkonoszy i Gór Izerskich. Kiedy wiosna owionęła góry, wzeszły i rozpleniły się żywotne korzonki. Wieczny wędrowiec wyszukiwał ludzi, których za dobre czyny chciał obdarować, i ukazywał im roślinną podobiznę człowieczka. Korzenne ziele uzdrawiało chorych, przywracało siłę znużonym, odmładzało sędziwych, ożywiało zamierających. Wkrótce rozeszła się wieść o niezwykłej mocy rośliny. Pobudziła chciwość ludzką, pragnienie użycia, chęć bogacenia się. Frymarczono żywotnym odziomkiem, poszukiwano go zaciekle, walczono oń, gdy kto na niego natrafił. Duch górski przekonał się z żalem, że nie umieją ludzie korzystać ż dobrodziejstwa przyrody. „Niechby lepiej zaginął, niż by miał służyć złym dla złych celów" — postanowił. I włócząc się po lasach i kopułach szczytów nie zadbał już o to, aby się śląski lek rozpleniał. Ludzie nadal tropili, wyławiali rosnącego ma-łoludka, przedsiębrali wyprawy, szukali go nieustannie, wnosząc zamęt w ciszę rejonów górskich, w powagę borów, w utajenie ptaków 23 i zwierząt, w skaliste piękno olbrzymich głazów i grot, ułożonych wolą przedwieczną. Karkonosz ze wzgardą patrzył na chciwych poszukiwaczy. „Jako jedni bezmyślnie zrywają kwitnące krokusy, aby je po chwili odrzucić — rozmyślał — tak drudzy dobywają życiodajny korzeń a nie umieją go użyć. Przepadnijcie, niszczyciele piękna i dobra!" — szeptał unoszony gniewem. Spędzał z gór wyprawiających się po tajemne ziele, mylił im ścieżki, nasyłał groźne wichury i burze, rzucał kamienie pod nogi. Aż wreszcie zabrakło korzenia życia. Wyniszczyli go nieoględni ludzie, a jeśli jaki się uchował na dzikiej wysoczyźnie, zbyt trudno było go odnaleźć i niebezpiecznie się wyprawiać. To duch gór roztoczył nad nim opiekę. .* Młody książę z Bolkowa darł się na Modry Kamień w izerskim paśmie. Niedorosły był jeszcze, lecz śmiały. Za nic miał niebezpieczeństwa, trudy i strach. Serce czuł w piersiach gorące i wiedział, dlaczego musi zdobyć korzeń życia. Wziął ze sobą tylko dwóch giermków, niewiele starszych od siebie i z nimi uganiał się po leśnych ostępach i górskich przełęczach. Zaszedł aż na Śnieżkę i na Szyszak, szukał po stromiznach i wśród kosodrzewiny, na polanach i w poszyciach leśnych. Nigdzie nie znalazł. Wreszcie spotkany stary góral rzekł mu, że po- 24 no na Modrym Kamieniu w Izerskich rośnie jeszcze ów korzeń, ale tam pilnują go tajemne moce. — Nie wiada, dobre czy złe? -— prawił górski człek. — Aleć bronią a nie dadzą zerwać. Iżby tam rósł. — Mnie on potrzebny. Pójdę po niego. — Lepiej niechaj go. Nie zdołasz zabrać go onym, a tylko biedy sobie napytasz, młodzieniaszku. — Może wydołam. — Koniem tam nie dojedzie. Urwiska, głazy po drodze, zwalone pnie, głusza, — Podjadę do podnóża, a później pójdę na piechtę. Żegnajcie, starzyku. Pojechali. Przebyli wąwóz, przedzierali się lasem, w którym sterczały skały jakby posiane przez wywrócone, rozpadłe góry. Już też dalej konie nie mogły iść, giermkowie utyskiwali, strachali się. Kazał im więc młody panek popasać obok granitowych zwalisk. A układały się one wyżej od wierzchołków drzew. Na tych głazach znowuż wyrastały drzewa, jakby rosły na kamieniach i z nich czerpały soki. W skałach ciemniały groty i pieczary. Strumień pluskał ze skalnej szczeliny. — Tu przenocujemy. Jutro do dnia sam pójdę dalej. Wy zostaniecie i będziecie na mnie czekać. — A jeśli nie wrócicie, księżyku? — Wrócę. A nie, to po trzech dniach jedźcie 25 z powrotem i powiedzcie, żem legł na szczycie góry. Ledwie pierwszy świt zarumienił czerwonawe skały i zielone chojary świerków, zerwał się Bolko i nie budząc giermków ruszył ku górze. Mgły jesieni smużyły się nad mchami i wśród ostręży nowych krzewów, owijały wstążkami brzózki i jarzębiny. Powiedziałbyś, że to dziewczęta w białych giezłach wiodły taniec wśród boru. Cicho było i urodziwie. I urocznie. Z gąszcza dochodziło czasem pochrapywanie jakiegoś leśnego zwierza — a może biesa? — trzaski i szumy słychać, to znów spokojne stukanie dzięcioła w pień drzewny, jakby ktoś pukał we dźwierze, niosąc tajną wieść. Z góry, od obłoków, przebił się krzyk ptactwa odlatującego na południe. Ucichł już, lecz jeszcze w uszach wierciło jękliwe, zawodzące skwirzenie, pomyślałbyś: żegnające na zawsze. Księżyk piął się wytrwale. „Co mi tam głosy, znaki, przepowiednie, lęki! Przejdę i dojdę!" Przesadzał leżące, spróchniałe pnie, wyszukiwał przejścia, przesmyki, ścieżyny wijące się i wraz zanikające. Przedzierał się przez maliniaki, leszczynowe zagaję, gęste poszycie leśne. To znów otwierała się przed nim ciemna zboczyzna, pozbawiona krzewów, z gołymi pniami świerków, wysypana brunatnym igliwiem. Jakoby potężna sala z rosochatymi kolumnami. Szedł i szedł. Bardzo był już znużony. Stru- 26 mień zabiegł mu drogę, chłodny był i czysty. Orzeźwił się, napił zimnej wody. Nad strugą skupiły się zioła, skrzypy i wiotkie kwietne kępy 0 bladoniebieskich główkach. Nad nimi unosiły się przeźroczyste, barwiste ważki. „One tu żyją pośród groźnego lasu, owady i maleńkie kwiecie, wśród zwierza i dzikich mocy, a nie przepadają. Cóż mnie się może stać? Przecieżem silniejszy 1 — człowiek, a nie bezrozumny twór." Zaśmiał się do siebie. Gdy dobrnął do polany, ujrzał słońce przechylające się z południa. Odpoczął na soczystym trawniku, posilił się zapasami z sakwy. Przepił kusztykiem miodu. Naraz zerwał się, bo wąż sunął ku niemu, wyłoniwszy się spomiędzy leżących kamieni. Padalec wyprężył się, przegiął szyję, gotowy do napaści. Bolko przepłoszył go okrzykiem, odpędził. Stracił jednak ochotę do wylegiwania się. Po bokach wyrastały głazy, niby mury grodziska, baszty, bramy, otwory, zręby, kamienne mosty. Jakoby grody stały obok siebie, jeden przy drugim, a wszystkie puste, samotne, otoczone lasem, nadłamanymi wichurą modrzewiami, rozszczepionymi burzą bukami. „A może przebywają w nich niewidzialne olbrzymy, Waligóry, siebie nawzajem jedynie widzący?" Od jaskiń i brył skalnych szły szepty, zmawiania się, pogłosy niewiadome — niechęci czy zdu- 27 mienia? Otrok poczuł lęk. Przeżegnał się i postępował nie rozglądając się za bardzo na boki. Byle do góry! Dojść, znaleźć i wracać czym prędzej. Ależ chyżo będzie wracał! Na razie nogi wykręcały mu się na ostrych kamieniach, na wystających korzeniach, zaczepiały się w plątaninie wijącego się zielska, łodyg i badyli. W ciemnej czeluści między zwałami skalnymi coś zaszumiało. Bolko zdrętwiał. Ptaszysko nie ptaszysko, wielki potwór na skrzydłach leciał prosto na niego. Rozwarta paszcza kończy się ostrym dziobem, oczy jarzą się drapieżnie, skrzydła z rogową pokrywą, cielsko zielone, łyse, chropawe, ogon jaszczurczy i para nóg z pazurzystymi szponami. — Pomagaj mi Bóg! — zawołał młody książę. Wyrwał z srebrzystej pochwy mieczyk, wierny, ulubiony, ze szlachetnej stali, piastowski. Natarł na potwora, przeżegnał go błyskiem ostrza, uderzył śmiało. Nie uwierzyłby, gdyby mu przedtem ktoś przepowiedział, że zdobędzie się na tyle odwagi. Sam na sam w głuszy górskiej potykać się ze straszliwą poczwarą. Bił mieczykiem z zaciekłością. Odganiał napastnika. Był to taki sam latający smok, o jakim opowiadali bajarze w wieczory zimowe. Wtedy słuchający trwożnie się żegnali, gdy on widzi go na własne oczy i musi z nim walczyć! Pchnął ostrze pod skrzydło nacierającego po- 28 twora, który zaskrzeczał, uniósł się, potem nagle zapadł w przepaść. Bolko podbiegł nad brzeg, zobaczył pustą, zamkniętą skalnymi ścianami, mroczną przestrzeń, na której dnie rosło kilka pokrzywionych drzew. Ale latającego smoka już nie dojrzał. Zaszył się kędyś w czeluść czy sczezł. Młodzieniec szedł dalej. Wreszcie ujrzał na wprost przed sobą skałę, ułożoną na warstwicach głazów. Modrzała na tle nieba, trochę ciemniejsza niż błękit, To ona! Szczyt, do którego szedł, wysoki Modry Kamień! Jaśniał, skrzył się w słońcu, błękitniał. Książątko ucieszyło się: „Wydoła-łem przecie! Doszedłem do celu!" A teraz — czy znajdzie to, po co przyszedł? A jeżeli rzeczywiście nieznane moce wzbronią mu dotknąć bezcennej rośliny? Było popołudnie, kiedy Bolko stanął na szczycie. Promienista kula grzała mu prosto w twarz. Pod nim lasy. W ich zieleń wplatały się już żółte i czerwone pasma jak w dworskim stroju pozszywane tkaniny. Przed nim w dali grzebień szczytów czeszący chmury. Nad nim — niebo. Odczuł bezmierną swobodę, wniósł okrzyk w przestworza. Zaraz jednak przypomniał sobie, co go przywiodło na tę wysoczyznę. Jego ojciec powrócił z wyprawy wojennej mocno poszczerbiony. Lekarze orzekli, że tylko kojący balsam może go uleczyć. A taki balsam jest jeden — korzeń życia. 29 Dlatego syn odważył się na tę wyprawę, aby ratować życie ukochanego ojca. Pod Modrym Kamieniem zieleniła się trawa. Porastała między głazami, owijała kamienie, spływała stokiem między skałami ku dołowi. Nie było wśród niej słynnego korzenia. Bolko przeskakiwał po głazach, poszukiwał we wgłębieniach, w których liliowiały porosty. Skalne stopnie były gładkie, wymyte deszczami, wysuszone słońcem i wiatrem. Zimne krople wystąpiły chłopcu na czoło, zrozumiał, że jeśli nieuważnie postawi nogę na głazie, stoczy się w przepaść i tylko sokoły i jastrzębie odnajdą go kędyś leżącego na skale bez życia. Wiatr górski przewiewał między maczugami skał. Bolko zeskoczył na trawiaste podłoże i patrzył bezradnie. „Wracać z próżnymi rękoma?" Łza gniewu i rozpaczy zakręciła mu się w oku. Cóż będzie, gdy nie przywiezie ojcu tego leku? Umrze ukochany rodzic, bo już nie jest w ludzkiej mocy go •uratować. Naraz wzrok jego padł na stos narzuconych głazów, tworzących małą pieczarę. Mchy ją wysłały, a we mchu coś szarzało, jakby odrośle czy odziomek? Poskoczył żywo. Odziomek miał kształt ludzki, niby głowę, ramiona, tułów, dwie nóżki tkwiły w mchowym poroście. Nie bajał stary góral, gdy prawił mu, że tu jeszcze rośnie korzeń życia. Nie na darmo Bolko wyszedł aż na 30 szczyt górski. Wyciągnął rękę, lecz natychmiast cofnął ją z przestrachem. Spod kamieni wyśliznęła się żmija ze złotym zygzakiem na grzbiecie i zasyczała wpijając złe spojrzenie w młodzieńca. Przebiegła zwinnie przed czeluścią, zaczaiła się tuż przy korzeniu. Widać było, że nie pozwoli go zerwać. Bolko przemógł strach i odrazę, wyciągnął mieczyk i zamierzył się na gada. W tejże samej chwili zniknęła żmija, ktoś wytrącił oręż z ręki młodziana i tuż przed nim stanął brodaty starzec o surowym wyglądzie. Bolko był bardziej zdumiony niż przerażony. — Ty tu czego? — ozwał się starzec. — Po co się wałęsasz, zuchwalcze, po szczytach? Dlaczego chcesz rwać ziele, nad którym mam pieczę? Młodzieniec spoglądał w milczeniu na zjawisko. — Mowę straciłeś? Czy dlatego, żeś z wysokiego rodu, myślisz, że wszystko do ciebie należy? Naszarpali chciwi ludzie żywego korzenia, wytępiliby go do cna, gdybym go nie chronił. Stróże nad nim pełnię. Idź stąd precz! ' Młody rycerzyk zakrzyknął z przejęciem: — Jeśli wrócę z niczym, zamrze mój rodzic! Starzec zastanowił się. — Kto jest twój rodzic? — Książę na Wrocławiu i Legnicy. A jam Bolko. Gród mi ojciec wydzielił, Bolków. Duch górski przyglądał się młodemu, przewiercał go wzrokiem. Bolko oprzytomniał już. Prawdę 31 miał w szczupłej, urodziwej twarzy. Odgarnął znad czoła długie, prawie białe włosy, opadające na ramiona. — Tak miłujesz swojego ojca? — Jakże mam go nie miłować, jeśli to mój ro-dziciel? — zadziwił się Bolko w odpowiedzi. Karkonosz nie spuszczał wzroku z zuchowatej, różowej, chłopięcej jeszcze twarzy księżyka. Mgła przesłoniła wyblakłe oczy wędrowcy gór. Bolko zwrócił się ze szczerą prośbą: — Możny duchu, zwólcie mi wziąć tę uzdrawiającą roślinę, iżbym zaniósł ocalenie memu ojcu. Waleczny on, śmiały, dobry! Któż będzie ratował kraj od napaści wroga, jeśli go nie stanie, kto rządzić w grodach? Jam jeszcze za młody. I jakże mi pozostać na świecie bez niego, jakże stracić, gdy go miłuję nad wszystkich? Opiekuńczy duch lasów i gór poruszył się, odstąpił od czarodziejskiego ziela. — Weź żywy korzeń, śmiałe książątko, i biegnij ojcu z pomocą. Ale pamiętaj! Masz potem schować korzeń życia i nigdy nie dać go w ręce złego człowieka, który by chciał zeń korzystać dla zysku lub pychy. — Klnę się na mój miecz, że będę strzegł żywego korzenia! — zaprzysiągł młodzieniec. Duch zniknął. Mała, ruchliwa żmija, mignąwszy złocistą łamaną linią, ukryła się w czeluści. Bolko wyrwał mały korzonek z ziemi, trzymał go w dłoni przez chwilę. „Iście krasnoludek ziem- 32 ny!" Schował go starannie w zanadrze i ruszył prędko ku dołowi, jakby go niosły skrzydła. Gdy tarcza księżycowa wtoczyła się na nocne niebo i pojaśniały drożyny leśne oraz cokoły skalne, dobiegł Bolko do giermków, pobudził ich. — Mam, mam korzeń życia! A teraz żywo! Troczyć, siodłać konie! Biegniemy! Niosę-ć memu ojcu ocalenie! Młodzi jeźdźcy pognali w skok przełęczą, wąwozem. Jasna łuna księżycowa oświetlała lasy, przesmyki, drogę. Wysoko w górach Modry Kamień skrzył się la-zurowo i srebrzyście w miesięcznej pełni, której poświata pobieliła także samotną postać stojącą na szczycie. Karkonosz spoglądał na mknących w dole konnych. Gdy chłopiec na przedzie wypadał z cienia pod blask miesiąca, jaśniały jego włosy jak srebro. „Oto czego dokonuje miłość synowska!" — szepnął, a w szepcie tym zadrżał zachwyt, żal i wzruszenie. 3 O wytrwałym wędrowcu Księżniczka na Chojniku opowieść czwarta Na Chojniku w Sobieszowie żył książę piastowski Bolko. Miał córkę Agnieszkę. Księżniczka wychowywała się jak mały rycerzyk. Jeździła konno, strzelała z łuku, towarzyszyła ojcu na polowaniach. Zamek wznosił się na niedostępnej górze. Prowadziła do zamku tylko stroma ścieżka nad przepaścią, zwana diabelskim szlakiem. Trudno było obcemu dostać się do zamczyska. Ci zaś, którzy znali drogę, musieli pilnie baczyć, aby nie stoczyć się w przepaść. Jednego razu, gdy książę wracał na zamek, koń jego pośliznął się na głazach i spadł wraz z jeźdź-cem ze skały w groźną przepaść. Osierocona Agnieszka rozpaczała za ukochanym ojcem. Znienawidziła skały, które zabrały jej rodzica. Kiedy wyrosła na piękną pannę, zaczęli zjeżdżać się na Chojnik polscy i obcy rycerze, aby zyskać jej przychylność. Niejeden już prosił o jej rękę. Ale serce Agnieszki po stracie ojca stało się 34 zimne jakoby głaz. Zapowiedziała, że zostanie żoną tylko tego rycerza, który konno objedzie zamek dookoła ponad śmiertelną przepaścią. Gdy to usłyszeli książęta i rycerze, co zabiegali o jej względy, pomyśleli sobie, że piękna panna ma źle w głowie i rozjechali się do domów. Jednak znaleźli się śmiałkowie, którzy chcieli okazać swoją odwagę, a zarazem zdobyć w nagrodę rękę wymagającej księżniczki. Wyruszali zatem na objazd góry, a z zamku spoglądała dumna Agnieszka. Jeden rycerz po drugim, zdoławszy odbyć zaledwie połowę drogi, zlatywał wraz z koniem ze śliskich skał, przypłacając życiem śmiałe przedsięwzięcie. Stary włodarz zamku, który opiekował się Agnieszką po śmierci jej ojca, zauważył: — Jeżeli tak dalej pójdzie, to nasza księżniczka zostanie starą panną. Agnieszka natomiast bez zmrużenia oczu patrzyła na spadających w przepaść rycerzy, czekając, czy znajdzie się szczęśliwy i tak sprawny jeździec, co objedzie tę zdradliwą skałę, jak gdyby chciała, aby ktoś pokonał niedostępność góry, z której stoczył się kiedyś jej ojciec. Raz zjawił się na zamku w Sobieszowie młody rycerz z krakowskiej ziemi. — Księżniczko —¦ powiedział — słyszałem, że za cenę twojej ręki rycerscy jeźdźcy objeżdżają skały i giną, gdy inni nawet spojrzeć się boją na 35 wysoką górę, na której wznosi się twój zamek. Jestem gotów podjąć tę niebezpieczną próbę. Agnieszka spojrzała na odważnego rycerza i serce jej po raz pierwszy od śmierci ojca zadrżało. — Śmiałość jest w twoim sercu, młody rycerzu, ale pomyśl, że ważysz się na śmierć. — Śmiałość jest w moim sercu, piękna panno, i rumak mój jest odważny — odpowiedział rycerz. — A czyż nie taką cenę naznaczyłaś, aby zdobyć twoją rękę? Księżniczka milczała. Chciałaby powstrzymać śmiałka przed śmiertelną jazdą, bała się, że zginie jak inni. Stało się bowiem, że ujrzawszy tego rycerza, pokochała go, a okrutne życzenie ustąpiło z jej serca. Jednak duma nie pozwoliła jej zmienić zdania. Stanęła w oknie swojej komnaty i patrzyła z niepokojem, jak rycerz powiódł konia na skały. Przebył już pół drogi i miał właśnie minąć naj-zdradliwszy, wąski przesmyk ponad przepaścią. Przejęła ją ogromna trwoga. Drżąc, śledziła każdy ruch jeźdźca i rumaka. Pragnęła zawołać: „Zawróć z drogi!", lecz na to było już za późno. W naprężeniu, lecz spokojnie wiódł rycerz rumaka, dzierżąc cugle w mocnej ręce. Koń stawiał ostrożnie kopyta na skalistej, wąskiej ścieżynie, pokrytej kamieniami i kolczastym, spełzłym zielskiem, wyrastającym ze szczelin opoki. Ludzie zamkowi wstrzymali oddech i patrzyli 36 na zmagania jeźdźca z niebezpieczeństwem. Bladość pokryła twarz Agnieszki. Kamień wyśliznąwszy się spod końskiej podkowy stoczył się hałaśliwie w przepaść. I oto rycerz przejechał szczęśliwie, doszedł ziemistej ścieżki nad zboczem, pierwszy przebył skalisty szlak, okrążywszy zamek wokół. Dworzanie i strażnicy wznieśli radosne okrzyki wiwatując na cześć zwycięzcy. Rycerz podjechał wolno pod bramę. Rumak parskał żwawo, czuł, że uratował życie swoje i swego pana. Agnieszka wyszła naprzeciw z rozjaśnioną twarzą. Rycerz zsiadł z konia i stanął przed nią. Wzruszona powiedziała: — Zwyciężyłeś, odważny rycerzu! Należy ci się nagroda. — Zwyciężyłem, lecz zrzekam się nagrody — odpowiedział spokojnie. — Zbyt mało ceniłaś moje życie, abym chciał je poświęcać ci po raz drugi. Żądałaś ofiar i życzenie twoje zostało spełnione. Żegnaj, urodziwa księżniczko! Skłonił się, dosiadł konia i odjechał. Agnieszka nie rzekła ani słowa. Upokorzona, przejęta żalem powróciła do swojej komnaty i z okna wysokiej wieży patrzyła na odjeżdżającego po stoku góry rycerza, który wzgardził jej ręką. Odtąd nie przyjmowała nikogo i tylko z daleka widywano ją czasem w wąskim oknie wieżowym, 38 z którego spoglądała z melancholią na zbocza gór, lasy i drogę wiodącą z zamku. Minęło kilka lat. Nadeszła wiosna i w okólnych lasach rozlegały się śpiewne chóry ptasie i wzburzone odgłosy rykowiska. Przeciągały tury i jelenie, kozły i odyńce. Na pewno niedźwiedź rozbu-rzył już gawrę, zeszedł z góry i poszukiwał na pniach pszczelich barci. Agnieszka wspomniała szczęśliwe lata, kiedy z ojcem wyprawiała się na łowy i pod jego okiem nieraz upolowała dzikiego zwierza, Zatęskniła do swobodnej gonitwy po lasach. Jednego dnia przed świtem wdziała strój do konnej jazdy, zabrała wszelką obierz myśliwską i wyszła potajemnie z komnaty. Zbudziła giermka i poleciła mu osiodłać dwa konie i jechać z nią do lasu. Zadziwili się strażnicy, kiedy księżniczka podjechała przez dziedziniec ku bramie i kazała opuścić zwodzony most. Nie śmieli jej wstrzymywać, zgrzytnęły łańcuchy i pierwszy raz po długim czasie księżniczka wyjechała z zamku. Zapuściwszy się w bór Agnieszka przynagliła rumaka do szybkiego biegu, objeżdżała ścieżki i przesieki wycięte poprzez gęstwinę, wciągała z oddechem rosną woń kwitnienia, ciesząc się wolnością. Czasem łania przemknęła wśród pni drzewnych zaróżowionych wschodzącym słońcem lub z zieleni krzewów wychyliła się smukła głowa jelenia zdobna rozłożystymi gałęziami. 39 Księżniczka nie odczuła jednak ochoty do polowania. Ile razy sięgnęła już po łuk i wyjęła strzałę z kołczana, ręka jej cofała się współczująco. Nie chciała odbierać życia żadnemu stworzeniu. Odbiegł ją dawny poryw łowiecki, podniecenie w tropieniu zwierza, chęć zabijania, aby zdobyć trofeum myśliwskie. Przypomniała sobie z trwogą, jak przed kilku laty potrafiła spokojnie patrzyć, gdy ginęli rycerze, wiedzeni jej nielitosnym żądaniem. „Wtedy także — pomyślała — nie pragnąc nagrody, śmiało na szalę losu rzucił swoje życie ten, którego pokochałam..." Wstrzymała wierzchowca i zsiadła. Giermek poprowadził konie do strugi, a ona poszła wolno brzegiem ruczaju wijącego się wśród szuwarów i nadwodnych kwiatów. Zamyślona stanęła przy pochyłej wierzbie, która maczała długie gałęzie w błyskotliwym od słonecznych promieni nurcie. Wtem zobaczyła, że przez polanę nadjeżdża samotny jeździec. Był rosły, brodaty, pochylony w ramionach, a w ręku trzymał czekan. Zbliżył się do księżniczki i skłoniwszy się zapytał: — Mościa panno, czy tędy mam jechać ku Cie-płowodom? Skinęła głową i wskazała kierunek. — Jedźcie nad tą Wrzosówką, panie, a ona was doprowadzi do Kamiennej rzeki, której brzegiem dojedziecie ku wodom cieplickim. — Pan włości onych, gdzie biją gorące źródła — ozwał się jeszcze obcy — urządza w swo- 40 ich borach wielkie łowy. Sprosił zewsząd ścigłych strzelców. Musieliście słyszeć o tym, jeżeli w tych stronach mieszkacie. Zaprzeczyła. Wszakże ostatnio żadna wieść ze świata nie dochodziła do niej ani ją zajmowała myśl o jakichkolwiek rycerzach. — Zjadą się z różnych stron, od Wrocławia, od Oświęcimia, ze Śląska i z Małopolski. — To i krakowscy rycerze przyjadą? — zapytała, a głos jej zadrżał. — Takoż przyjadą. Nawet ów rycerz, Wień-czysław ze Skalmierza, który wsławił się w tej ziemi, okrążywszy nieprzejechanym szlakiem zamek na Chojniku, chociaż wielu jeźdźców poprzednio objazd ten przypłaciło życiem. Słyszeliście chyba o tym, panno? — Słyszałam — odpowiedziała pochylając głowę. Po czym przemógłszy się dodała, zadając sobie ból: —-1 widziałam na własne oczy, jak objeżdżał zamek przepaścistą drogą. — To i imię jego znacie. Odrzekła na to ze smutkiem: — Tak rychło odjechał, że nie mogłam nawet zapytać go o imię. Obcy uśmiechnął się lekko. — Śmiały to rycerz i na łowach dokona wielu przewag, a pewnie nie będzie się oszczędzał. Bądźcie mi zdrowa, mościa panno! Pokłonił się, odjechał, a tak cicho rumak jego stąpał po leśnej ścieli, że nie słychać było żadne- 41 go odgłosu. Agnieszka nie zauważyła tego, bo serce jej zatrzepotało mocno. Położyła dłoń na piersiach, jakby chcąc je uspokoić. Tymczasem nadszedł giermek prowadząc konie i rozglądając się ciekawie wokoło. Popatrzył na swoją panią, zapytał zdziwiony: — Do kogo mówiliście, księżniczko, gdy wszakże obok was nie było nikogo? Pędził konno przez ostępy młody rycerz w zapalczywej gonitwie łowczej za jeleniem. Zwierzę umykało przez poszycia lesiste, skrywało się w gąszczach, czasem w skoku wysokim wyłaniając się z zieleni na mgnienie oka jak płowy promień. Wieńczysław prześcignął wszystkich myśliwych, wysforował się naprzód. Tylko tętent jednego rumaka nie ucichał poza nim jak inne, towarzyszył mu nieodstępnie. „Jakowyś równie jak ja zapalony łowiec" — pomyślał młodzieniec, trzymając ostry oszczep w pogotowiu. Naraz koń jego przesadził rozpadlinę, lecz zaplątawszy nogę w wijącym się ostrokrzewiu, padł na ziemię wraz z jeźdźcem. Wieńczysław uderzył skronią o głaz wrosły w trawiaste podłoże i legł bez przytomności. Po chwili z gęstwiny wyłonił się drugi jeździec. Smukła dziewczyna w męskim stroju zeskoczyła z siodła i odrzuciwszy rohatynę, którą dzierżyła 42 w dłoni, podbiegła do leżącego. Uniosła mu głowę, zerwała garść liści i otarła krew z twarzy, po czym podsunęła mu bukłak z winem do ust. Szeptała czułe słowa, ale nie dochodziły do jego świadomości. Ucieszyła się jednak rozeznając, że powoli opuszcza go zamroczenie. « Z głębi lasu dolatywało dudnienie rogów i tętenty, od czoła wybuchała wrzawa obławy i ujadanie sfory. Coraz głośniejszy trzask łamanych gałęzi zapowiadał szybko zbliżające się niebezpieczeństwo. Rycerz otworzył oczy. W tejże chwili z gąszczu wypadł rozsrożony tur, z grotem strzały tkwiącym w skórze, napastowany przez sforę psów. Gnał prosto na leżącego i w gniewie rozmiażdżył-by go niechybnie swoim potężnym cielskiem i racicami. Dziewczyna pochwyciła rohatynę i natarła na zwierzę. Ugodziła je wbijając głęboko widlaste ostrze, aż zaryło nogami w trawę. Od gwałtownego uderzenia pękło drzewce, a łowczy-ni wywróciła się z odłamkiem w ręce. Rozszalały tur, opędzając się rozżartym psom, zwrócił się przeciw dziewczynie. Zabłysły jego groźne ślepia. Pochylając gniewnie rogatą głowę runął na nią, gdy równocześnie rycerz, zebrawszy siły, poderwał się z ziemi i z całą mocą wbił oszczep w bok zwierzęcia. Tur legł ciężko, a jego posoka pobroczyła zgniecione paprocie i jagodziska. Ogary poczęły wadzić się z sobą i skomleć wokół leżącej bestii. 43 Wieńczysław ukląkł przy przelękłej dziewczynie, która uchylając się padającemu turowi oparła się o pień jarzębiny. Myśliwy mniemał, że jest to jakiś odważny nad podziw giermek, lecz spojrzawszy w jej twarz i na sploty włosów, co wysunęły, się w zmaganiu spod czapki, poznał tę, która kiedyś zażądała od niego niezwykłej próby męstwa. — Uratowałaś mi dzisiaj życie, księżniczko Agnieszko, i śmiało chciałaś w zamian poświęcić swoje — powiedział i ująwszy jej rękę pocałował z wdzięcznością. — Mogłeś ongiś, rycerzu, przez moje nieużyte, bezlitosne życzenie zbyć swego żywota, Odtąd życie twoje stało mi się drogie i nad moje własne droższe. Oddałam ci tylko dług, Wieńczysławie. Położyła ręce na jego dłoniach, okrywając powiekami oczy, jakby w mniemaniu, że okrywa również rumieniec, który zabarwił jej policzki. Po lesie przebiegało granie rogów myśliwskich. Agnieszka uniosła głowę, bo wydało jej się, że ktoś obcy jest w pobliżu. Zobaczyła za leszczynowymi krzewami rosłego, brodatego mężczyznę w myśliwskiej opończy, który powodując koniem popatrzył na nich rozjaśnionym wzrokiem i za chwilę zniknął w zielonych osłonach lasu. Agnieszka spojrzała na swego rycerza, a w twarzy jej zabłysła radość wielka i miłość, która jest zawsze jawna jak zdrój światła. Cudowny lek opowieść piąta W starych kronikach możesz wyczytać, że w Strzegomiu, w księstwie świdnicko-ja-worskim, żył ongiś lekarz Jan Montanus, który wynalazł iście cudowny lek. Nie dowiesz się jednak ze starych ksiąg o wszystkim, co się przydarzyło owemu eskulapowi. Montanus bowiem zwierzył uczonym jeno część prawdy, tę, której mogli uwierzyć, resztę zachował w tajemnicy. Po co miałby mówić o tym, czemu by nie uwierzyli? Było zaś tak: Montanus był młodym jeszcze lekarzem, ale posiadł już dużą wiedzę medyczną. Mimo to ludzie nieskorzy byli ocenić jego umiejętności, rzadko kto wzywał go do chorego, toteż bardzo mu się źle powodziło. „Jak temu zaradzić? — dumał, gdy bardzo mu doskwierał niedostatek. — Możni na swoich dworach mają własnych lekarzy, ludzie wiejscy w okolicznych osiedlach wierzą w znachorów i owczarzy, którzy ich okadzają dymem zamiast leczyć, a mieszczanie strzegomscy nie dowierzają 45 lekarzowi strzegomianinowi. Sam burmistrz używa tylko pijawek i twierdzi, że one na wszystko mu pomagają, toteż i inni, gdy zachorzeją, wzywają cyrulika, aby im przystawił pijawki. To bieda prawdziwa!" Jednego dnia o popołudniowej porze oderwał się od swoich ksiąg lekarskich i wyszedł stroskany za miasto brzegiem wijącej się rzeczki ku wzgórzom. Dobywano tam granity i bazalty, które wywożono do miast i stawiano z nich słupy w świątyniach i gmachach okazałych. W dalekiej przyszłości miano nawet wydobyć stąd kolumnę na królewski pomnik do Warszawy, ale o tym Montanus, nie znający przyszłości, nie wiedział, rozmyślał natomiast o przykrej dla niego współczesności. Minął wzgórza. Ongiś wznosiły się na nich odwieczne grodziska, które znali już Rzymianie. Wyszedł na górę Swarną. Wiedział, że dawniej, za czasów piastowskiej kasztelami, kopano tu złoto. Spoglądał smętnym okiem na wybraną już do cna i opuszczoną kopalnię. „Przydałoby mi się wykopać trochę złota, bardzo by mnie to wspomogło. Ludzie bają, że po górach dolnośląskich chadza dobrotliwy Karko-nosz, który spełnia życzenia ludzkie. Chętnie bym go wezwał, ale gdzieżby mu się chciało schodzić z gór w nasze doliny! Próżna nadzieja!" Chodząc zamyślony po górze nabrał chęci obejrzeć starodawną kopalnię. Zeszedł do pustych, na 46 pół zawalonych sztolni. A nuż znajdzie gdzie przypadkowo jaką pozostawioną okruszynę złota? Bacznie przyglądał się gliniastemu terenowi, wziął na dłoń trochę glinki, która była żółta jak złoto. Nie zawierała jednak ani odrobiny cennego kruszcu. „Szkoda!" — westchnął poszukiwacz. W tej chwili w otworze wejścia ukazała się jakaś wysoka postać. Montanus zdziwił się, bo przed chwilą, stojąc na górze, nikogo nie zoczył w pobliżu. Przybyły czynił wrażenie pielgrzyma, odzież miał przyprószoną pyłem, był w sile wieku, lecz pochylony w ramionach, a oblicze okalała mu ciemna, puszysta broda. Nie patrząc na Mon-tana zzuł skórznie i wydrążywszy czekanem zagłębienie w glinie, wetknął tam bose stopy, zgarniając na nie wilgotną ziemię. Doktor sądząc, że przybysz nie dojrzał go w półmroku, odezwał się: — Cóż to wyczyniacie, mój człowieku? Obcy spojrzał na lekarza uważnie i objaśnił: — Zdrożone mam stopy i obolałe od chodzenia, chcę więc, aby mi wy dobrzały. — Raczej trzeba je było zanurzyć w Strze-gomce, to zimna, bieżąca woda przyniosłaby wam większą ulgę. — Sprawiłaby mi tylko ochłodę, aliści ta glinka zdolna wyciągnąć zastały ból ze ścięgien i kości. Montanus, nie zważając na takie objaśnienie, rzekł: 47 — Chcecie, to zbadam wasze nogi, bo jestem doktorem. ^ — Dzięki, doktorze, alem ubogi pielgrzym i nie mam czym zapłacić. — Taki już mój los, że tylko biedacy czasem są moimi pacjentami. Na to jednakże zdobyłem wiedzę i umiejętności, abym ludzi leczył, choćby bez zapłaty, i ulgę im przynosił w cierpieniach. Dziwne wrażenie przemknęło po twarzy pielgrzyma, ale doktor nie dostrzegł tego w bladym półświetle kopalni. Zabrał się do swojej lekarskiej czynności, dotykał stóp i nóg pielgrzyma, wypytywał o bolę, a potem na kawałku pergaminu wypisał receptę i wysupławszy jeszcze z cienkiej sakiewki pieniążek, dał mu to mówiąc: — Pójdziecie do zielarza w rynku, który ma aptekę w piwnicznym sklepie obok ratusza, a on wam sporządzi maść przynoszącą znaczną ulgę. Pielgrzym podziękował i przez chwilę w milczeniu spoglądał na lekarza. Potem wyciągnął mieszek płócienny, zgarnął do niego trochę glinki i wręczył doktorowi. — Nie mam pieniędzy, ani miedzianych, ani srebrnych, abym wam dał, panie, należną zapłatę. Weźcie ten piasek, bo chociaż w ten sposób chcę wam nagrodzić. Montanus przyjął z uśmiechem osobliwe honorarium. — Idźcie zdrowi dalej w swoją drogę — pożegnał przypadkowego pacjenta. 48 *Łm 4 O wytrwałym wędrowcu I Wyszli z kopalni, rozeszli się. Montanus schodząc z góry obejrzał się za siebie i znowu się zdziwił, bo pielgrzym, nie zważając na utrudzone i bolące nogi, szedł szybko drogą, która wiodła wśród pól ku dalekim górom na horyzoncie. Nie koniec jeszcze był tego dnia zadziwieniom lekarza, bo kiedy wróciwszy do miasta dochodził do domu, czekał już na niego posłaniec od burmistrza, który zachorował i wzywał doktora do siebie. Nie mieszkając Montanus pośpieszył do znamienitego pacjenta. Burmistrz leżał w łożu z miną mocno skwa-szoną, skarżąc się na bolę w żołądku. — Służka, niezdara, stłukła słój z pijawkami i nie mam się czym leczyć — jęczał. — Musiałem was wezwać, wszelako w nowych medy-kusów nie wierzę, bo gorsi od paralusza. Pijawki mi zatraciła, a tu boli i boli, ojoj! — I cóż wam dolega, czcigodny ojcze miasta? — Pali we wnętrzu, piecze. Nic innego, tylko grzyby mi zaszkodziły albo piwo musiało być skwaszone. Lekarz zbadał chorego, pomyślał, że może piwo nie skwaśniało, tylko było go za dużo. — Mylicie się, panie burmistrzu — zaprzeczył z ważną miną, aby sobie dodać powagi. — To nie piwo ani grzyby zawiniły, tylko jest to przypadłość bardzo poważna, wywołana funkcjonalną hiperestezją — przytoczył, co mu się nawinęło na 50 Burmistrz otworzył szeroko oczy i nawet przestał stękać, a burmistrzowa przytaknęła prędko: — Ja to samo mówiłam. W istocie nic innego. Włodarz miasta burknął coś niewyraźnie, po czym znowu wspomniał z żałością stłuczony słój z pijawkami. Montanus chętnie poradziłby mu kubek mleka, które z pewnością by pomogło, jeśli rzeczywiście zaplątał się do potrawy jakiś grzyb niejadalny, ale w takim razie burmistrz następnym razem posłałby po mleko do mleczarki, a nie po lekarza. Zastanawiając się, co zaaplikować doświadczanemu tak przykrą przypadłością, przypomniał sobie glinkę, którą miał jeszcze przy sobie. Odsypał jej trochę na łyżeczkę. — Mam na szczęście lek wypróbowany, a ten natychmiast załagodzi bolę pana burmistrza. — A cóż to takiego? — skrzywił się bolejący burmistrz. — Lecznicza ziemia strzegomska, niezawodna driakiew. na wszelkie złe przypadki — wygłosił Montanus uroczyście. — Raczcie popić mlekiem. — Po cóż mlekiem? — burmistrz spochmur-niał. — Czy nie lepiej piwem albo winem? — Żadną miarą! Działanie proszku jest najsilniejsze, jeśli rozpuści się w mleku. Chory zażył, popił z niechęcią mlekiem i pojękując ułożył się wygodniej na łożu. Montanus chciał odejść, ale burmistrz zażądał, aby zaś czekał i doglądał go w chorobie. 51 Po niedługim czasie włodarz miasta ku swemu wielkiemu zadowoleniu i ku jeszcze większemu zdumieniu doktora poczuł się lepiej i oświadczył, że bolę całkiem ustały. Nawet chciał wstać z łóżka i zasiąść do wieczerzy, do czego lekarz nie dopuścił. Burmistrz przejęty nagłym szacunkiem dla doktora Montanusa zastosował się do zaleceń, szczodrze opłacił jego pomoc i prosił, aby mu zechciał odstąpić jeszcze trochę znakomitego leku. Wieść rozeszła się szybko po mieście. Kto tylko odczuwał jakieś dolegliwości, zgłaszał się do Montanusa. Rajcy miejscy, mieszczanie, a niebawem i mieszkańcy sąsiednich grodów, Świdnicy, Ja wora, Legnicy, nawet ludzie dworscy i możni panowie śpieszyli do lekarza, który stosował tak niezawodny środek. Montana powtarzał sobie przysłowiową maksymę lekarską: „Jeżeli nie pomoże, to w każdym razie nie zaszkodzi." Glinka o złocistym kolorze nadawała się z wyglądu w sam raz na medykament. Rozdzielał ją na porcje, wsypywał do torebek, pieczętował i dał nazwę, którą wymyślił u burmistrza: „Lecznicza ziemia strzegomska". Cudowny proszek pomagał na wszystko. Tak się przynajmniej ludziom wydawało. Wynalazca nie mógł nastarczyć zamówieniom. Przynosił glinkę z kopalni w dużej płachcie i rozdzielał skrupulatnie. Już nie tylko z okolicy i z Wrocławia, ale i z Krakowa, i z obcych krajów nawet 52 dopominano się o uzdrawiające lekarstwo strzegomskie. Montanus stał się zamożnym człowiekiem. Magistrat zamianował go honorowym obywatelem Strzegomia, a dumny ze sławy, jaka spływała na miasto, zwrócił się do doktora z prośbą, aby dla tym skuteczniejszego leczenia opisał właściwości i sposób użycia wyrabianego przez siebie leku. Doszło do tego, że powołano Jana Montanusa na dwór królewski jako nadwornego medyka. Doktor Montanus, zażywający dzięki imagina-cji ludzkiej zaszczytów i powodzenia, myślał w duchu: „Jak to łatwo coś ludziom wmówić! Nie chcieli opłacać mojej prawdziwej wiedzy i umiejętności medycznych, a teraz płacą z ochotą za udaną sztuczkę, za trochę ziemi, której by sobie sami mogli nakopać." Jednego razu przechadzał się po wirydarzu zamkowym i przyglądał się w zamyśleniu barwnym kwiatom, rosnącym na spulchnionych grządkach. Nieraz już, zastanawiając się nad swoim szczęśliwym losem, przypominał sobie pielgrzyma, spotkanego w starej kopalni. Znowu ujrzał go w wyobraźni. „A może to był Karkonosz? Od niego wszystko się zaczęło. Albo od tej chwili, kiedy chciałem z ludzkiego współczucia i lekarskiego obowiązku przynieść ulgę jego utrudzeniu... Karkonosz to 53 n był czy nie Karkonosz, przecież dar jego przyniósł mi szczęście!" Po głowie poczęły mu się snuć domysły, czy nie kryje się jakaś właściwość w ziemi z opuszczonej kopalni złota, którą podawał jako lek, i dzięki temu stała się dla niego przypadkowo nową kopalnią złota? „Coś może zawiera ta glinka, że tak ludziom pomaga? Musi tkwić w tym jakieś curiosum, jakaś lecznicza siła? Bo i dlaczego ów pielgrzym czy sam Karkonosz zagłębiał bolące stopy w glinie na Swarnej Górze?" Naraz zrozumiał, że w ziemi dolnośląskiej, w której już w zamierzchłych czasach prasłowiańskich odkryto źródła lecznicze i gorące, kryje się jeszcze wiele sił uzdrawiających. „Posiadłem wiedzę, a ciągle jeszcze poznaję nowe tajniki przyrody. Wiem już, że rozsławią się tam różne miejsca dziś nieznane, do których chorzy i słabujący będą zjeżdżać po zdrowie. I jam już tego dokonał, że toruję drogę nowym odkrywcom!" Doznał satysfakcji, ale pomyślawszy jeszcze, uznał z wdzięcznością: „A może uczynił to opiekuńczy duch Śląska? Tak się chyba stało. Garść glinki, którą mi wręczył, nie tylko mnie przyniosła powodzenie i bogactwo, ale stanie się także dobrodziejstwem dla wielu, wielu ludzi..." Tajemnica podziemia pod Jelenią Górą opowieść szósta Rozpowiadali ludzie w Jeleniej Górze, że na Wzgórzu Bolesława Krzywoustego nad Kamienną, pod ruinami zamku wzniesionego ongiś przez króla Bolesława, przechowane są skarby, które tu pono składali królowie i książęta polscy. Podobno w noc zimową, z wszystkich nocy najdłuższą, otwiera się wejście do podziemi. Kto na nie natrafi, może przedostać się do wnętrza góry i złota zaczerpnąć. Żona balwierza miejskiego powiedziała raz do męża: — Czy nie byłoby dobrze wybrać się i poszukać tych skarbów? Gdybyśmy z nich nieco uskub-nęli, stalibyśmy się bogaczami i mielibyśmy lekkie życie. — W to mi graj! — zakrzyknął ochotnie balwierz. — Pewnie, że byłoby dobrze, nawet bardzo dobrze. Sprzykrzyło mi się ciągle golić brody i strzyc kudły. W tym sęk, kto by tego dokonał? — A ty. — Ja? Co ci do głowy przychodzi, moja Doro- 55 to! Niebezpieczna to sprawa. Wszakże już wielu śmiałków próbowało i nic z tego nie wyszło. Kar-konosz skarbów pilnuje, nie pozwala natrafić na wejście, a przy tym biesy tam harcują po nocach i za łeb mogą ucapić chwata. — Opowiadałeś, że z gorszymi czartami wojowałeś, kiedyś się wyprawiał na Niemce, a przecie z całą głową wróciłeś z wojny. — A wojowałem. Niejednego niemieckiego diabła przeżegnałem brzeszczotem. I tu bym się nie przeląkł strachów, ale złe licho ma swoje nie^ czyste sposoby i człowiek jest na to głupi, choćby jak ja z niejednego pieca chleb jadał. Na tym przerwała się pogwarka małżeńska, ale myśl o skarbach darmo leżących kędyś w podziemiu i nadzieja prędkiego wzbogacenia się zapadła w ich świadomość jak w pulchną glebę ziarnko gorczyczne, które bujnie rozplenia się obok nasion pożywnych zbóż. Wzgórze Bolesława Krzywo-ustego pośród wszystkich wzgórz otaczających Jelenią Górę często pociągało ich wzrok i pożądliwe rachuby. Był zaś balwierz jeleniogórski, imć Bartłomiej Cholewka, człowiekiem wesołego usposobienia, lubiącym czas spędzać przy kielichu w przyjemnej kompanii, natomiast nie znajdującym żadnego upodobania w nadmiernej pracy, a nawet stroniącym od niej chętnie, gdy tylko się trafiła okazja. Ponieważ był golibrodą, najbardziej mierziła go robota balwierska, a na brzytwę, nożyce, grzebień czy miedniczkę golarską nie mógł wprost patrzyć bez wstrętu. Jeszcze kiedy zawezwał go do siebie zamożny właściciel tkalni albo kupiec i w czasie zabiegu fryzjerskiego mógł sobie uciąć pogawędkę, to jakoś łatwiej dało się opędzić nudy. Albo kiedy na swojej ochwaconej szkapie jechał do pańskiego dworu, to zarówno znaczniejsza zapłata, jak i możność opowiedzenia w wiejskiej siedzibie wielu nowinek z miasta czyniły mu fach balwierski nawet chwilowo ponętnym. Swoją drogą był Bartłomiej tak gadatliwym golibrodą, że gdy inny za ten czas ogoliłby dziesięciu klientów, on ledwie zdołał jednemu oskrobać oblicze z zarostu. W młodości zaciągnął się do wojska, bo pachniała mu wojenka, toteż w różnych wyprawach wojennych śmiało nadstawiał karku, Wróciwszy w domowe pielesze, najchętniej opowiadał o czasach, kiedy był wojakiem i miewał liczne przygody. Ledwie zajrzał do swego sklepu pod wiszącym godłem balwierskim, zaraz przypominał sobie, że coś ma załatwić w mieście i z pośpieszną gorliwością zamykał sklep, biegł na rynek, krążył w podcieniach kolorowych kamieniczek, gdzie tkacze wystawiali cienko tkane płótna, a przekupnie towary wszelakie, pogadywał ze znajomkami. Potem szedł pod studzienkę z Neptunem koło ratusza, z której gołębie piły wodę. Szczelnie otaczały studnię wieśniaczki z Janowie, Dąbrowicy, Jeżo- 56 57 wa z koszami kwiatów, jarzyn, owoców i wszelkich płodów Cerery. Zawsze im coś śmiesznego przygadał, a zoczywszy jaką zgrabną młódkę, zaśpiewał jej odchodząc: Moje dziewczę, trzaśnij sobą, bo mi ciężko tańczyć z tobą, tak mi latasz wedle boku, kieby torba od obroku. Taką już miał naturę. Zasię godło nad jego sklepem, mosiężna mied-niczka balwierska, nigdy nie czyszczona, ciemniała pokrywając się śniedzią, jakby wstydząc się siebie wśród innych błyszczących godeł cechowych nad warsztatami pilnie pracujących rzemieślników. Doprawdy godło balwierza nie przypominało złotego księżyca w pełni, raczej wyszczerbiony talerz, który zbytkujące dzieci wiele-kroć pokatulały w zaułku. — Warto by oczyścić godło nad sklepem — powiadał co pewien czas Bartłomiej do żony. — A juści, przydałoby się wypolerować go do połysku — przyznawała Dorota. Na tym się kończyło. Trzeba przyznać, że balwierz ze swoją młodą żoną tworzyli dobraną parę. Imć pani Dorota nie lubiła pilnować domowych zajęć ani prząść przy kądzieli, a za to biegała po kominkach, plotkowała, a przy tym co tylko zobaczyła kosztownego w ubiorze strojnych mieszczek, w to chciała się ozdobić. Sprzykrzyła 58 f sobie suknie z samodziału, musiała mieć z miękkich aksamitów, na to mantylkę z koronek, woale, barwne trzewiczki, na rękach manele, w uszach kosztowne zauszniczki. Miasto było zamożne. Kupcy handlowali szkłem zwykłym i barwionym, kryształami misternie rżniętymi. Tkacze wyrabiali lniane płótna i cienkie tkaniny, wysyłali je do Warszawy, do Gdańska, na targi obcych krajów, do Norymbergi, Lipska i dalej jeszcze. Jeno na bogatych się zapatrując imość balwierzowa chciała dorównać bogatym jeleniogórzankom. Pewnego dnia przy obiedzie ponowiła: — Widziałam dziś piękny złocisty czepiec krakowski. Ale kupcowa bardzo się drożyła. — Ba! — odrzekł mąż. — Mogłabym go sobie kupić, gdybyśmy mieli trochę tego złota, co tam leży bezużytecznie. — Ba! — powtórzył Bartłomiej. — Bo to rzeczywiście aż grzech, że gdzieś pod ziemią tyle się marnuje dostatku, gdy my mielibyśmy pożytek z niego i nawet większe poważanie u ludzi. — Ba! — po raz trzeci odpowiedział balwierz, czym wyraził głęboką zadumę. Żona westchnęła, zaczęła pociągać nosem i nawet chustką trzeć powieki, wycierając łzy, które dzięki temu zdołała wycisnąć z oczu. Balwierz zerwał się i odpowiedział jak na dawnego wojaka przystało: 59 — Poważanie mam, a kto by mi chciał ubliżyć, gorzko by tego pożałował! Wyszedł chwackim krokiem do miasta rozmyślając nad wyprawą. I on czuł dużą oskomę na te skarby. Potrafiłby je przyjemnie użyć! Stanął przy starowiecznej Baszcie Wojanow-skiej, gdzie zebrały się tłumy ludności i wiwatowały na cześć nadjeżdżającego gościńcem od Wo-janowa orszaku królewskiego. — A cóż to za persony? — To królowa polska jedzie ze swoim dworem na kurację do Cieplic! Bogate karoce, zaprzężone w rosłe rumaki z pióropuszami nad czołem, wjeżdżały przez bramę miejską. W karetach jechały piękne panie i dostojni panowie. Konny oddział barwnie ubranych trabantów otaczał karocę królowej. Bartłomiej przyglądał się z ciekawością, szczególnie lubił wszelkie parady. Królowa także mu się podobała, bardzo była urodziwa. Orszak przejechał. Podniecone rzesze jelenio-górzan jeszcze dziwowały się i pogadywały o przejeździe wspaniałych gości. Balwierz pośpieszył do gospody Pod Bachusem. Kiedy już z kompanami omówił szczegóły niezwyczajnego wydarzenia, napomknął ad hoc o skarbach pod ruinami zamku króla Bolesława. Obie sprawy wiązały się wszakże z królewskimi osobami. Kompani zaraz zakrzyknęli, że to tylko stare 60 podanie, bajęda, nie ma w niej krzty prawdy, a byli już tacy, co się tam wyprawiali, ale ledwie z duszą uciekli z ruin, tak ich stamtąd Karkonosz przepłoszył. Bartłomiej jednak nie dał się zbić z tropu. Przedkładał, że jeśli Karkonosz pojawia się w ruinach, to widocznie czegoś pilnuje. A strachać się też nie ma czego, nie taki diabeł czarny, jak go malują. — Jakby przyszło co do czego, ja, balwierz Bartłomiej Cholewka, jak mnie tu widzicie, z Karkonoszem także bym sobie jakoś poradził! Tak im rzecz przedstawił, że kiedy jeden, drugi i dziesiąty dzban wina wychylili do dna, wszyscy, ilu ich tam było, uwierzyli w nieprzebrane zasoby złota na Wzgórzu Bolesława Krzywouste-go. Za czym postanowili, że pięciu najodważniejszych urządzi pierwszą wyprawę w oznaczony dzień grudniowy. Balwierz, wracając chwiejnym krokiem do domu, mówił do siebie półgłosem: — Wtedy i ja bym mógł jeździć taką karetą jak królowa. Dlaczego by nie? A nawet kurować się w Cieplicach, jakbym chciał. Kto ma dużo złota, może robić, co mu się podoba. Uradowany taką perspektywą na przyszłość zaśpiewał pocieszną śląską pieśniczkę: A co ja się nalobtykol, naprzytykol, nałoptykół 61 kole plota kołkiem, gdy ja był pachołkiem. Przestał śpiewać, bo że pora była nocna, ceklarz ze strażnikami wyleźli kędyś spod murów i postukując berdyszami przyglądali mu się ponuro. Śnieg pokrył gród i ciągnące się wokół Góry Kaczawskie, Izerskie, Rudawy Janowickie, z dalsza bielały nad pasmami borów szczyty Karkonoszy, a Bóbr i Kamienna, ujmujące miasto w wodne widły, pokryły się lodową powłoką. Przed najdłuższą nocą grudniową pięciu zuchów uzbrojonych w stare rapiery i żeleźca wyjechało konno bramą opodal zamku. Aż poza mury miasta wyszła ich pożegnać spora gromada kompanów z piwnicy Pod Bachusem i innych winiarń, gdzie w poprzedzające wieczory układano niebywałą wyprawę po złoto. Balwierz wdział choboty, które jeszcze z wojny przywiózł, z rozciętymi cholewami a sięgającymi nieomal po biodra, a w każdym razie po poły kubraka. Do pasa przytroczył szablicę zdobyczną, nieco zardzewiałą, która miała być pomocna w złym przypadku. Tak uzbrojony imć Bartłomiej Cholewka wiódł dumnie jak Jazon orszak nowych Argonautów w wyprawie po złote runo. Jechali lewym brzegiem Kamiennej nie śpiesząc się, bo chociaż było dosyć daleko od murów miejskich do Wzgórza Krzywoustego, ale należało zaczekać, aż głęboka noc zapadnie. 62 Bartłomiej dodawał otuchy towarzyszom, bo w miarę jak przybywało gwiazd na niebie, ubywało odwagi zuchwałym zdobywcom. Kiedy w milczeniu wjechali na wzgórze i przy świetle księżyca ukazały się sterczące tajemniczo ruiny, Bartłomiej usłyszał w panującej ciszy jakieś zgrzytanie i jakby kołatanie. Uczyniło mu się nieprzyjemnie, ale wsłuchując się bystrzej rozpoznał, że to tak dwaj jego kumple, jadący po bokach, dzwonią zębami. Zarazem skupili się trwoż-nie, napierając na niego końmi, że aż jego wierzchowiec zaczął stękać. — Nie napierajcie tak na mnie, bo mi się szkapa zatchnie— upomniał ich. Niewiele to pomogło, bo wpatrywali się z przerażeniem w złowrogie cienie i półblaski księżycowe, które snuły się w załomach ruin. Naraz stamtąd doleciał przeciągły jęk, a odpowiedział mu jeszcze przenikliwszy jęk jednego z jadących: — Widmo! Widmo! W imię Ojca i Syna! Zakotłowało się wokół Bartłomieja, czterej jeźdźcy cwałem puścili się z powrotem i dawny wojak spostrzegł z zadziwieniem, że pozostał na wzgórzu sam jeden jak palec. Obejrzał się za kolegami, ale tak chybko zjeżdżali po stoku, że wszelka zachęta, aby nie tracili odwagi, nie odniosłaby już żadnego skutku. Balwierz zezłościł się. „Niewczesny strach ich obleciał, a nie ma się czego bać. Że ktoś tam so- 64 bie jęknął? Nie dziwota! Każdy by jęczał, gdyby mu przyszło żyć w zimie w ruinach. A jacy to byli odważni przy szklenicy! — osądził kamratów pogardliwie. — Ale ja nie taki strachliwy." Trochę sam przed sobą udawał, aby nabrać animuszu, bo rzeczywiście duża część pewności siebie uciekła mu już w pięty. Przywiązał konia za uzdę do drzewa i zabrał biesagi, w których zazwyczaj woził obrok dla konia, a miał szczerą chęć napełnić je skarbami. Nie zważając na nic postąpił ku ruinom. Tylko na wszelki wypadek odmówił półgłosem „Zdrowaśkę", aby zły duch, jeśli tu pokutuje, usłyszał. Zaszedł wydeptanymi stopniami w podziemia. Krążył tu i tam wśród panujących ciemności. Księżycowe poblaski gdzieniegdzie tylko wciskały się bladą smugą. Nie mogąc znaleźć żadnej szczeliny ani otworu, zmartwiony, chciał już wracać z powrotem, gdy naraz w oddali błysnęło mu złote światełko. Obleciał go strach. Stał nie wiedząc, co ma uczynić. „Nie w takich byłem opałach" — pomyślał i zebrał na odwagę. Postąpił w kierunku światła i wkrótce znalazł się przed dużymi żelaznymi drzwiami, które były uchylone. Zajrzał. Za nimi we wnętrzu ziemi coś się jarzyło. „Ejże! Zaczyna mi się szczęścić!" Odsunął ciężkie drzwi i wszedł w długi, podziemny korytarz. Z daleka niepewnie przeświecał płomyk. Idąc w jego kierunku przedostał się do 5 O wytrwałym wędrowcu 65 sklepionej pieczary. Płonęła jasnym blaskiem. Stanął olśniony. W tej chwili z wnęki wyłonił się brodaty, pochyły mężczyzna, opierając się na czekanie. Przerażony balwierz spoglądał na zjawę, a nogi, zda się, wrosły mu w ziemię. —¦ Kim jesteś, przybyszu, i czego tutaj szukasz? — zapytało zjawisko. Bartłomiej z przestrachu nie mógł wycedzić słowa. Brodacz złożył głęboki ukłon, jakby zachęcając go, aby pozbył się trwogi. Balwierz ochłonął, a widząc, że niesamowita osoba odnosi się do niego uprzejmie, nabierał pewności siebie. Aby nie zdradzić się z nurtującym lękiem, z tym większą odezwał się chełpliwością: — Jestem znanym balwierzem w sławetnym mieście Jeleniej Górze. Wszyscy mnie znają i chyba dlatego, że ciągle siedzisz pod ziemią, nie wiesz, kim jestem. — Przebacz, czcigodny balwierzu — odparł grzecznie duch. — Przenikliwie domyśliłeś się, dlaczego nie znam tak ważnej w mieście osobistości. Balwierz dorzucił wyniośle: — A czego tu szukam? Dobre sobie pytanie! Wiadomo! Przyszedłem po skarby! Podziemny mieszkaniec skinął głową wyrozumiale. — Skarbów jest w tych podziemiach bez liku i możesz z nich czerpać, ile dusza zapragnie, zac- 66 ny golibrodo, o ile tylko chcesz użyć je w dobrym celu. — Tak też zrobię — zapewnił zuchowato. Zarazem pomyślał: „To nie kto inny, tylko Kar- konosz we własnej osobie. Znać, że to jakiś poczciwy duch i niepotrzebnie się go bałem. A na co użyję skarbów, nie twoja rzecz! Pewnie, że użyję je w najlepszym celu, to jest, aby nie pracować, lecz uprzyjemniać sobie życie." Teraz dopiero, rozejrzawszy się po pieczarze, zobaczył, że blask pochodzi nie z małej latarenki wiszącej u stropu, lecz że lśniły tak nagromadzone w skarbcu drogie kamienie i złoto. Wypełnione były nimi po brzegi skrzynie i beczki, a ponadto leżały bezładnie pod ścianami, nasypane jak ziemniaki w piwnicy. Z pieczary wiodło przejście do wielkiej sali, równie kapiącej od złota, a w amfiladzie ukazywały się inne sklepione skarbczyki. Balwierzowi zakręciło się w głowie od tej obfitości. — Jeżeli jesteś balwierzem — znowu ozwał się grzecznie Karkonosz — bądź tak dobry i zechciej ostrzyc i ogolić mi brodę, bo wyrosła mi potężnie. Tylko raz do roku przychodzę do tych ruin i taka okazja nie trafi mi się prędko. — Akurat przyjechałem tutaj, aby strzyc komuś brodę! — zgniewał się balwierz. — Nie mam na to czasu. Przybyłem po skarby, po to właśnie, aby już nigdy nie mieć nic wspólnego z nożycami, 67 brzytwą, pędzlem i mydłem, które mi zbrzydły do ostateczności. Dużo mnie obchodzi, że nie masz okazji pójścia do balwierza! I w ogóle uważam, że to bezczelność, aby stworzenie podziemne zwracało się do człowieka z takim żądaniem! — Wobec tego nie będę ci zabierał czasu, cny balwierzu. A śpiesz się, bo może nie wiesz o tym, że drzwi do podziemnych skarbów otwarte są tylko przez godzinę. Jeśli nie wyszedłbyś stąd przed upływem tego czasu, musiałbyś tutaj pozostać na wieki. Balwierz zadrżał. — A ty ośmielasz się jeszcze zabierać mi drogocenny czas! Rozłożył czym prędzej biesagi i ładował do nich złoto i klejnoty, jak mu popadły pod ręce. — Ładnie bym wyglądał — mruczał do siebie — gdybym miał tu pozostać na wieki tylko w towarzystwie brodatego indywiduum z zaświatów. — Nie naprzykrzałbym ci się, sławetny cyruliku — zauważył Karkonosz z lekką drwiną — ponieważ z uderzeniem godziny zapadam w długi sen. — Nie podsłuchuj, co mówię, panie Karkono-szu, tylko lepiej podtrzymaj mi biesagi — zarządził Bartłomiej, widząc, że Karkonosz w dalszym ciągu odnosi się do niego z dużym uznaniem. — Potem możesz sobie spać, ile ci się podoba. Karkonosz usłużnie pomógł napełnić worek, a następnie sam zarzucił go sobie na plecy i odniósł mu go do drzwi. — Żegnaj, mistrzu grzebienia i brzytwy, a używaj pożytecznie skarbów! — Niech cię tylko o to głowa nie boli! — roześmiał się balwierz, rad, że wydostał się z podziemia. — Dobry byłby z ciebie kompan, szkoda, że tak krótko ugadywaliśmy ze sobą. — Może innym razem pomówimy dłużej — uśmiechnął się Karkonosz. W tej chwili rozległo się bicie niewidzialnego zegara i żelazne dźwierze zamknęły się, szczelnie przywierając do muru. Nikt by nie rozpoznał, że mogą się otwierać. Balwierz w radosnym podnieceniu pokazywał żonie zdobycz. Zaświeciły jej się oczy do drogocennych przedmiotów, a zarazem nie mogła się dość nadziwić opowieści męża. Oglądali razem do południa przywiezione złoto i klejnoty. Wesoło odtąd żyli obydwoje, jeszcze weselej niż dotąd. Balwierz nie trudnił się już goleniem ani strzyżeniem, rozpróżniaczył się jeszcze bardziej, a wieczory spędzał w piwnicy Pod Bachusem i po kolei we wszystkich jeleniogórskich gospodach na pijatyce i goszczeniu obiboków i żłopi-kuflów. — Gdybyście nie byli takimi tchórzami, jaki- 69 mi jesteście, dorobilibyście się podobnie jak ja fortuny — przechwalał się swoim wyczynem. Słuchali go chytrze, spijając na jego koszt wino, ale w gruncie rzeczy nikt nie wierzył w tę historię. Niełatwo uwierzyć, że kogoś spotkało szczęście, a jeszcze trudniej, że dokonał tylu odważnych czynów. „Łże jak najęty — mówili między sobą. — Chce zadrwić z nas, wywyższyć się. Po prostu znalazł jakich bogatych klientów i ciągnie z nich, co się da, za swoje usługi, farmazon!" Dawny balwierz nigdy już nie otwierał pracowni i godło przy kamienicy poszarzało na deszczach i smętnie pobrzękiwało w jesiennych wichrach. Ponieważ imość Dorota trwoniła pieniądze na własną rękę, wkrótce ukazało się dno w szkatule, w której przechowywali kosztowności. Nie było już nic z przywiezionego skarbu, aby zamienić u złotników na bieżącą monetę. — Przydałoby się znowu zasilić naszą kasę, a zbliża się noc, w której mógłbyś wybrać się do twojego schowku — zauważyła żona. — Ho! ho! A wiesz, Dorotko, że niegłupia z ciebie białogłowa! — zaśmiał się mąż jowialnie. — Jak to krotochwilnie nazwałaś owo podziemie! Iście to mój schowek, do którego, ile razy zechcę, zajdę i zaczerpnę dobra. Dla mnie pilnuje ich poczciwy Karkonosz. — Trzeba by jednak pojechać saniami, aby można było więcej nabrać, to i więcej używać będzie można. 70 — Sama mądrość płynie dziś z twoich ust, kobieto! Nie opłaci się iść na taką ekskursję i turlać tylko jeden worek złota. Już tylko przepatrywali kalendarz, ile jeszcze dni do najdłuższej nocy grudniowej. Nadszedł wreszcie upragniony wieczór. Byłoby po próżnicy wtajemniczać płochliwych kompanów, wyjechali sami saniami, wziąwszy kilkanaście worków. Wiał mroźny wicher, dął ostro śniegiem. Z trudem dojechali do Wzgórza. Tumany śnieżne w ruinach dawały pozór białych, tańczących postaci, które wyciągały ramiona, jakby chciały kogoś porwać. Dorota zlękła się i prosiła męża, aby sam poszedł do ruin, a ona zaczeka na niego pod drzewami. Bartłomiej, choć również uczuł się nieswojo, zabrał worki i ruszył przez oćmę śniegową mocując się z wichurą. W ruinach wichry wyły jak piekielnicy. Nareszcie natrafił na drzwi żelazne. Były uchylone... „Co za piekielna noc!" Zawahał się. Ale pragnienie łatwego wzbogacenia się przemogło. Z duszą na ramieniu przedostał się do pieczary. Kiedy znowu zobaczył skarby, odzyskał rezon. Prędko nabierał do worka kosztowności, złote pierścienie, mieniące się diademy, jakby zbierał ulęgałki spadłe na trawę w sadzie. Pojawił się Karkonosz. Bartłomiej zbył go kilkoma słowami, bo śpieszył się bardzo, mając dużo worków do napełnienia. Brodaty opiekun skar- 71 bów i tym razem dopraszał się, aby go balwierz ogolił. — Znowu naprzykrzasz mi się ze swoją obskurną brodą — zezłościł się były balwierz. — Zerwałem już z dawnym zawodem. Doznaję takiego wstrętu do nożyczek i brzytwy, że nawet sam przestałem się golić i zapuszczam brodę. Wybij sobie z głowy swoje niesłychane pretensje i kiedy tu przyjdę za rok, nawet mi o tym nie wspominaj! Napełniwszy jeden worek, powiedział pojednawczo: — Możesz mi się przysłużyć, jeśli zaniesiesz ten worek do sań, w których żonka pozostała w pobliżu ruin, a ja tymczasem zajmę się innymi. Karkonosz bez słowa spełnił jego żądanie. Gdy po pewnym czasie powrócił, Bartłomiej zdołał już napełnić kilka worków. Odsapnął zmęczony. W tej chwili począł bić zegar i w podziemiach rozległo się głuche uderzenie. — Co to jest? — zapytał balwierz blednąc. — Nic nadzwyczajnego! — odpowiedział Karkonosz grzecznie. — To tylko zatrzasnęły się drzwi od skarbca. — Jak to zatrzasnęły się? A którędy ja wyjdę? — Niestety już stąd nie wyjdziesz, panie goli-brodo. Nie ma innego wyjścia z podziemi i postanowione jest w zaklęciach podziemnego państwa, że kto wejdzie tu, a nie zdoła wyjść przed upływem godziny, musi już tutaj pozostać na wieki. Zimne poty uderzyły na Bartłomieja. — Alem wpadł! Ależ to gorsze od wszystkiego, czegom dotąd doświadczył! Toż to prawdziwa pułapka! — biadał. — Zachciało mi się skarbów, masz skarby! Spojrzał na Karkonosza, który stał spokojny i poważny. „Okazuje się, że z Karkonoszem żartów nie ma" — pomyślał poniewczasie. Nagle wpadł w gniew i rozpacz. — Słuchaj mnie, Karkonoszu! Ja muszę stąd wyjść! Rozumiesz? Jestem przecież żywym człowiekiem! Nie mogę tu zostać! Pomóż mi! Na Boga! Jestem bogaty! Dam ci cały wór złota... Naraz zamilkł, bo zrozumiał, że to, co mówi, nie ma żadnego sensu. Karkonosz wskazał na wnękę: — Są tu zapasy pożywienia i napoju, potrzebne dla żywego człowieka. Nie umrzesz z głodu ani z pragnienia. — Skłonił się i odchodząc przez pieczary wypełnione złotem powiedział na pożegnanie: — Zobaczymy się za rok. Balwierzowa czekała i czekała w śnieżnej zawiei. Mąż nie wracał. Niecierpliwiła się, lecz bała się ruszyć z miejsca. Wreszcie pochwyciła ją drzemota. Śnieg zasypywał sanie, niewiastę i worek ze fl 72 73 złotem przyniesiony przez Karkonosza. Wydawało się, jakby jakieś cudaczne usypisko ukształtowało się wśród wydm i zasp śnieżnych. Byłaby już tam zamarzła na sopel lodu i dopiero po nastaniu odwilży ludzie rozpoznaliby, że to była kiedyś pani balwierzowa, gdyby nie koń. Ochwacona chabeta stała cierpliwie, bo miała zwyczaj, że gdy stanęła, a nikt jej nie popędzał, gotowa była stać do skończenia świata. Obecna jednak niesprzyjająca pogoda tak jej dokuczyła, zwłaszcza że lodowaty wicher wiał jej w uszy, a krupy gradu bębniły po skórze, że niespodziewanie zerwała się z miejsca i pomknęła szybciej niż najściglejszy młody rumak. Worek ze złotem przepadł kędyś w zaspach, ale Dorota ocknęła się na dziedzińcu własnego domu. Wprowadziła szkapę do stajni, a sama, przelękła i przemarznięta, przez trzy tygodnie okrywała się pierzynami i opłakując przepadłego męża, odmarzała po strasznej nocy. A w podziemiach góry balwierz żył jak mara podziemna. Przebywał pośród złota, spał na złocie i płakał gorzko nad złotem. Po roku przybył Karkonosz i zapytał trochę urągliwie nieszczęsnego golibrodę, czy nie zechciałby mu ogolić brody, która jeszcze bardziej mu wyrosła? Bartłomiej ucieszył się, ale zaraz posmutniał. — Spełniłbym z radością twoje życzenie, możny panie Karkonoszu, bo nareszcie miałbym ja- 74 kies zajęcie. Ale czymże cię ogolę? Gardą sza-blicy? Karkonosz wyjął z zanadrza złotą, lśniącą brzytwę w kościanej oprawie i podał mu ją, a obok na mozaikowym stole Bartłomiej zobaczył inne balwierskie przybory. Uradowany bardziej niż kiedyś, gdy zdobył pierwszy wór złota, zabrał się do roboty. Potem znowu czekał bezczynnie przez nie kończący się rok marząc o tym, kiedy nadejdzie Karkonosz, jego jedyny klient. Zjawił się nareszcie. Bartłomiej od razu ofiarował się z chęcią ogolenia go. — Wszakże nie lubiłeś swojej pracy, cny go-librodo? — O, przez cały długi rok jakby przez wieki tylko na to czekałem, abym mógł chociaż przez chwilę pracować jak dawniej i w tę jedną zimową noc być znowu balwierzem! Uśmiech pojawił się na twarzy Karkonosza, — Jeszcze broda nie wyrosła mi tak bujnie, abym się jej pozbywał. Pójdź jedrakże ze mną, a pokażę ci coś, co cię uraduje. Poprowadził go przez korytarz i pokazał mu uchylone drzwi. — Balwierzu, możesz wyjść i powrócić do swojego miasta. Bartłomiej, oszołomiony szczęściem, objął i ucałował z radości Karkonosza. Po czym skoczył raźnie przez otwarte drzwi i pędził przez zwały śnie- 75 gu, aż spod nóg wylatywały w górę śnieżne pa-cyny. Kiedy otworzono bramy miasta, wpadł, jakby go kto gonił, w zbłękitniałe świtem ulice. Zegar na wieży farnego kościoła bił poranną godzinę. Strażnik na Baszcie Wojanowskiej, ujrzawszy Bartłomieja, osłupiał i długo przecierał oczy, myśląc, że się zdrzemnął i miał może przywidzenie. Bartłomiej zobaczył przez okno swojego domu w głębi izby różowy ogienek. Snadź balwierzo-wa wstała już i wzięła się do przędzenia, aby zarobić na życie. Wbiegł do izby, a Dorota zemdlała. Kiedy ocucił żonę, chlusnąwszy dzbankiem wody, ledwie zdołała zakrzyknąć: „Toś żyw mi, synku?", zaraz porwał ją w ramiona i wywinął z nią ognistego młynka. A potem pochwycił kredę i ścierkę, wziął stołek i stanąwszy na nim przed domem, zaczął zapamiętale czyścić swoje godło balwierskie. Jeleniogórzanie śpieszący do pracy stawali zadziwieni, doświadczali się, czy to aby balwierz Bartłomiej? Odkrzykiwał im wesoło i tak wyczyścił mosiężny talerz, że zalśnił nad ulicą jak złoty księżyc w pełni. Dzieweczka ze Szklarskiej Poręby i dolnośląskie osty opowieść siódma Kiedy przechodzisz zboczami Karkonoszy, wędrowcze, na stokach Gór Olbrzymich i Izerskich napotykasz w trawie pod stopą rozłożyste, przyrośnięte do ziemi, srebrzyste, bujne osty z pnączami kolczastych liści. Tak pięknych ostów nie znajdziesz nigdzie. Przypatrz się im tylko, lecz nie zrywaj, bo słusznie są już chronione. Czy chcesz wiedzieć, skąd się one tu wzięły? Posłuchaj! Dzień był kwietniowy, wietrzny, chłodny jeszcze i deszczowy, czas, o jakim się mówi: kwie-cień-plecień, wciąż przeplata, trochę zimy, trochę lata. Chwilami zamiotło śniegiem i gradem, to znowu błysnęło jasne słońce, gorące i promieniste, ale na to chyba, aby tym bardziej tęsknić do niego, gdy znowu naleciały na niebo pierzaste, brązowe chmury i świat okryły ponurą po-mroką. Wtedy wicher pędził jak oszalały, przeginając młode brzózki i drzewiny podleśne, miotając ostatnie zaplątane z przeszłego roku liście. W taką niepogodę przedzierała się przez wzgó- 77 rza mała dzieweczka, schodząc ze Szklarskiej Poręby do Piechowic. Otulała się chustką, ale wiatr szarpał, podwiewał spódniczkę, zdawało się, że uwziął się na dziewczynę i chce ją przewrócić albo unieść w powietrze. Pusto było wokół, w panującej w lesie ciem-rzy, na ścieżce wiodącej przez zadrzewione zbocze. W oddali, w przysłonach nowej zieleni, majaczyły domy rozrzucone po wzgórzach i dolinach. Mieszkańcy kryli się w ciepłych izbach. Dziewczynki nie zniechęcała nieprzyjazna pora, miała ważny powód, aby wędrować samotnie w zawieruchę. Tylko czasem ocierała strugi deszczu spływające po twarzy i odgarniała z oczu zmoczone strąki włosów, podsuwając je pod chustkę. Niespodziewanie w miejscu, gdzie ścieżka rozgałęziała się do Górzyńca i do Piechowic, na górzystej skarpie okrytej krzewami głogów dziewczynka zobaczyła siedzącego mężczyznę z długą, posrebrzoną brodą. Dłonie opierał na czekanie i wpatrywał się w roztaczający się krajobraz. — A cóż wy tu robicie w taki czas, panie? — przeraziła się współczująco. — Zmęczyłem się i odpoczywam — odpowiedział. — Wracacie może do domu. A gdzie wasz dom, daleko stąd? — Kędyś na wirchu — odrzekł smutnie. Podumał chwilę. — Nie wiecie dobrze, gdzie? — roześmiała się. 78 — Nie ceniłem go sobie. Dawno już opuściłem i teraz nie mogę do niego trafić. — Jakże to? — zdziwiła się ze współczuciem. — Powiedzcież tylko, gdzie on stoi, to wam wskażę drogę albo i sama poprowadzę, kiedyście tacy sam. — Nie wiesz o tym, dziecko, że zaprzepaściłem go i niełatwo już odnaleźć dawną steckę. Dziewczynka pierwszy raz widziała bezdomnego człowieka, żal jej się uczyniło serdecznie. Nieznajomy z kolei sam teraz zagadał do niej: — A ty, miła panieneczko, czemu idziesz w nieprzychylną porę, zamiast siedzieć w chacie, przy matce? — Matka chora, ciężko chora, a w domu nie ma nikogo więcej prócz mnie. Nie mamy już co jeść, a mateńce potrzebne jest lekarstwo, więc musiałam iść, aby sprzedać przędzę, którą namo-tałam, a za to dostanę lekarstwo i żywność. — I nie boisz się tak sama iść przez góry? — zapytał spoglądając na jej wąską śniadą twarzyczkę, wdzięczną bardzo w owinięciu przemokłej chusteczki zawiązanej pod brodą. — A cóż by mi się mogło stać? — zdziwiła się otwierając szeroko oczy. — No, bądźcie zdrowy, panie, lecz nie siedźcie tu, bo zmarniejecie — upomniała go. Naraz przyszło jej coś na myśl. — A może wyście głodni? Nieznajomy pokiwał głową, lekko się uśmiechając, a dziewczynka bez namysłu wyjęła zza 79 pazuchy dwie kromki chleba owinięte chusteczką. — Naści, panie, jedzcie i posilcie się. — Dziękuję ci, córeczko. — Wziął chleb i trzymał go w ręce, patrząc za nią, jak pobiegła dalej, aby nadrobić czas zmitrężony. „Dała mi wszystek chleb, jaki wzięła ze sobą na drogę" — pomyślał i chleb ten wydał mu się ciastkiem najsłodszym. Otarł wierzchem dłoni krople deszczu ciekące mu po twarzy. Południe już było, kiedy mała porębianka wracała z Piechowic tą samą drogą. Deszcz ustał, ale wicher wiał jeszcze, strącając z gałęzi nawisie krople. Dziewczynka szła teraz wolno, bo pięła się pod górę i zmęczona już była, i głodna. W lesie znowu natknęła się na samotnego wędrowca. — Tak niedalekoście zaszli, panie? — zadziwiła się. — Strudzony jestem, niesporo mi iść — odrzekł, a pomyślał przy tym: „Ej, utrudziłem się już ponad pojęcie, bo chodzę od wieków." — Pójdźcie do nas — zapraszała. — Odpoczniecie sobie, posilicie się i prześpicie. — A to pójdę — zgodził się chętnie. Szli razem. Dziewczynka opowiadała mu, ile jej dali za przędzę, pokazywała lekarstwo i cieszyła się, że udała jej się wyprawa. W domu, w którym mieszkała z matką, skromnie było, lecz czysto i przytulnie. Chora uradowała się powrotem córki, dziewczynka zaś zrzu- cając przemoczoną chustkę i odzienie, przebierając się, zdawała sprawę, czego dokonała, — Wyzdrowiejesz po tym lekarstwie, wyzdrowiejesz, mateńko! — zapewniała mała. Matka uśmiechała się z powątpiewaniem. Wiedziała, że już dużo lekarstw zażyła, lecz nie było lekarstwa na zamierające siły. Przybysz poznał, że widok dobrej cqrki napełniał ją radością i przynosił osłodę w cierpieniach. Mała opowiedziała o nieznajomym, którego spotkała i zaprosiła. Matka ukazała mu ręką stołek. — Spocznijcie, panie, i rozgośćcie się. Córka zaraz wam przygotuje posiłek. — Bóg zapłać! — podziękował i postawił czekan pod piecem. Siadł i patrzył, i słuchał, jak zwinna, szczupła dziewczynka mówiła wesoło i czule, jak uwijała się po domu, podpaliła w piecu, przyrządziła jedzenie, podała je gościowi, jak ciągle przybiegała do łóżka matki, poprawiała jej poduszki, usługiwała, rozweselała, a czyniła wszystko z ochotą i chęcią. Nie znać było na niej przebytego dopiero trudu ciężkiej wędrówki. Zmoczone jej włoski wyschły już i puszystą jasną falą opadały na oczy. Odrzucała je zniecierpliwiona, lecz niesforne opadały znowu ku ożywionej twarzyczce. Widział wędrownik, że w tym małym domku mimo choroby matki, mimo niedostatku panuje szczęście. Wniosła je dobroć małej dziewczynki. 6 O wytrwałym wędrowcu 81 Wysunął się niepostrzeżenie z izby i poszedł ku górom, między skały. On znał lekarstwo, które uzdrowi matkę dziewczynki. Wyszukał znane sobie ukrycie, gdzie z ziemi wyrastał bezcenny lek. Wydobył go i powrócił do domku. — A gdzieżeście to chodzili, panie, zamiast się ogrzać w ciepłym kącie? — strofowała go dziewczynka. — Mało toście się już nawałęsali? — Chyba dosyć, ale tu u was, dzisiaj, ogrzałem się już i posiliłem. Przyniosłem wam za to najlepszy lek, który zowie się korzeń życia. Wywar z niego uzdrowi was zaraz, matko, a ciebie, dzieweczko, uraduje, gdy pić go będziesz, i da ci siłę i wesele. — Korzeń życia? — zawołała dziewczynka. — Mówią, że rósł tu kiedyś na Dolnym Śląsku, ale już zniknął i tylko Karkonosz, duch gór, wie, jak go znaleźć. — Znalazłem go i darowuję ci — odpowiedział. — Czy to być może? — kobieta wpatrywała się niedowierzająco w twarz nieznajomego, chcąc wyczytać z niej, czy dar jego jest rzeczywiście życiodajny? Oblicze to było znękane, ale widniała w nim prawość. — Może wiesz także, panie, gdzie rośnie kwiat paproci przynoszący szczęście? — zapytała dziewczynka, a błysk nadziei roziskrzył jej oczy, które się zwęziły w uśmiechu. Naraz, gdy patrzyła na 83 'f dziwnego gościa, przejęło ją niewytłumaczone wrażenie. A wędrownik odpowiedział jej: — Znajdziesz go w swoim serduszku. Pogładził ją dłonią po twarzy. Zakryła oczy czarnymi rzęsami i rumieniec ubarwił jej liczko, jakby zaróżowił je promień zachodniej zorzy, która właśnie rozlała się wiśniowo po niebie rozpogodzonym. Dziewczynka spojrzała na „korzeń życia", wręczony jej przez dobrego przybysza. Korzeń miał kształt małego człowieczka. — Dziękuję ci — powiedziała i pochyliwszy się pocałowała go w rękę. Karkonosz wyszedł na zbocze Czarnej Góry w Izerskim paśmie, usiadł na łące kwietnej, malowanej na odmianę wesołym słońcem kwietniowym. Chmury rozpłynęły się, wiatr ustał, spokój zaległ w przyrodzie. Patrzył na domek, w którym mieszkała mała dzieweczka ze Szklarskiej Poręby, najlepsza z córek. Przypomniał sobie własną matkę. I zapłakał nad sobą, a gdzie spadały jego łzy żalu i skruchy, wyrastały mocą tajemną osty, łzy ducha gór, srebrne osty dolnośląskie. W grotach ducha gór opowieść ósma Duch gór posiadł podziemne królestwo w grotach i jaskiniach izerskich. Piękne były granitowe szczyty górskie, uformowane fantastycznie, i zbocza, po których spadały mieniące się barwami wodospady, urokliwe były przepaściste kotliny, w których wzrastały śmigłe modrzewie i szumne buki, ale tajemnicze, pełne lśnień i cieni przedziwnych były groty skalne, pieczary górskie i wnikające w głąb ziemi jaskinie, do których już żaden promień słońca nie przenikał. Nieukojony wędrowiec tam budował dla siebie pałac o złocistych komnatach i kolorowych salach, rozjaśnionych złudnym światłem. Zmieniał je według swojej woli, w tworach wyobraźni znajdując rozrywkę. Tylko brakowało w nich życia, czyjegoś żywego tchnienia, głosu, śmiechu. „Stworzyłem królestwo z baśni, ale jest to baśń milcząca. Chciałbym ją ożywić." Tak rozmyślał. Szedł raz poprzez góry w upalny dzień czerw- 85 ri cowy i zapragnął napić się wody z zimnego górskiego potoku. Gdy nachylił się w wąwozie nad nurtem, dojrzał w górnym biegu wody, poza zakrętem, odbicie kąpiącej się dziewczyny. Poszedł w tamtym kierunku. Dziewczyna, która wyszła z potoku na brzeg, słysząc kroki, zarzuciła na siebie błękitną szatę. Karkonosz stanął przed nią i zobaczył, że jest bardzo piękna, Zachwycony jej urodą odezwał się: — Nie wiem, kim jesteś, ciemnowłosa dziewczyno, ale to wiem, że mogłabyś być królewną z baśni. — Nie jestem królewną z baśni — roześmiała się — tylko księżniczką śląską, Jadwiżką. Czy nie słyszałeś, że tutaj w pobliżu, na Srebrnej Górze, odziedziczyłam zamek ojcowski? — Nie doszły mnie o tym wieści, bo ostatnio wędrowałem innymi szlakami. A gdzież twoje dworki, księżniczko? — Zabawiają się niedaleko stąd, nad tym Białym Potokiem, ale ja odbiegłam od nich, aby słuchać ptaków leśnych i szumu strumienia. Naj-weselej mi, kiedy jestem sama. Karkonosz pomyślał nad czymś i powiedział: — Jeżeli lubujesz się w samotności, znam najpiękniejsze miejsce, gdzie mogłabyś przychodzić i rozmyślać z dala od ludzi. Mam pałac w grotach skalnych, zapewne wspanialszy nawet od twojego zamku. 86 — Czy być może? — zaciekawiła się księżniczka. — Chciałabym go zobaczyć. — Znajduje" się w pobliżu i jeśli życzysz sobie, księżniczko, mogę cię do niego zaprowadzić. Księżniczka obrzuciła spojrzeniem rosłą postać mężczyzny, o ogorzałej twarzy, z rzezanym czekanem w ręce. Karkonosz tego dnia nie był tak jak zwykle pochylony, broda nie okalała jego oblicza, które nie wyrażało zwykłego przygnębienia i smutku, zapewne dlatego, że w oczach górskiego wędrowcy odbiła się postać urodziwej Jad-wiżki. Jadwiżce wydał się miły i nabrała do niego zaufania, chociaż domyśliła się, że musi to być jakiś czarownik. — Dobrze, obejrzę twój pałac — zgodziła się. — Ale muszę niedługo wrócić, bo przyjaciółki moje i służebne niepokoiłyby się o mnie. Kiedy odchodzili w głąb uroczyska, dojrzały ich dwie zaufane dworki i pobiegły za nimi. — Dokąd idziesz, księżniczko? Wróć się! — zawołały. Jadwiżką chciała im już powiedzieć, aby jej towarzyszyły, ale Karkonosz rzucił zaklęcie i kiedy Jadwiżką obejrzała się, zobaczyła dwie jarzębiny okryte białymi pękami kwiecia, a dworek jej nie było. „Pewnie przelękły się obcego i uciekły, aby wezwać piastunkę i dworskich ludzi. Ale ja się nie lękam." 87 — Chodźmy! — powiedziała do władcy dziwnego pałacu w skalnych grotach. Karkonosz poprowadził Jadwiżkę stopniami wykutymi w skale i weszli do ogromnej groty, skąd prowadziło tajemne przejście. Przedostali się do podziemnego królestwa, które duch gór wyczarował. „Gdy wejdzie tu — pomyślał — może zapomni o swoim zamku, o swoim dworze i zechce już tutaj pozostać." Kryształowy pałac z tęczowymi oknami stał nad przejrzystą strugą, która spływała ze skalnej ściany szumiąc melodyjnie. Szklane drzewa stały wokół błyszczącego, przejrzystego gmachu. Złotoróżany blask padał na otaczający go ogród, pełen sztucznych kwiatów, łudząco podobnych do żywych. Przy alejach biły fontanny podobne do kroplistych płomieni, tu i tam groty i jaskinie ukazywały złote i kolorowe wnętrza. Jadwiżka w milczeniu i zachwycie zwiedzała przedziwne państwo podziemne. Drzwi pałacu same się otworzyły, zapraszając gościnnie. Niebieskie światło nasycało pałacowe komnaty, mieniąc się na kryształach, na kolumnach i złocistych sprzętach. Zaraz też zjawiły się skrzydlate duszki i brodate krasnoludki w szkarłatnych opończach, aby usługiwać księżniczce. Podawały na srebrnej zastawie owoce i przysmaki, w krużach i pucharach orzeźwiające napoje. Pojawiały się cicho i znikały. 88 — Zupełnie jak w bajce! — zawołała Jadwiżka. Karkonosz, ugościwszy ją, oprowadzał po komnatach wysłanych wzorzystymi makatami i gobelinami, po zwierciadlanych salach o fantazyjnych kształtach, za którymi w amfiladzie ciągnęły się inne sale ze ścianami z luster, odbijając postać księżniczki nieskończoną ilość razy. — Czyż nie piękny jest mój pałac, niezrównane moje królestwo? — pytał duch gór, gdy milczała w podziwie. — Brakowało w nim tylko żywej ludzkiej istoty. Jeśli zgodzisz się tu zostać, Jadwiżko, wyczaruję dla ciebie wszystko, co tylko zapragniesz, i będziesz tu królowała. — Namyślę się — odpowiedziała Jadwiżka, Kiedy ochłonęła z podziwu i obejrzała pobieżnie nieprzeliczone skarby, oznajmiła z westchnieniem: — Niestety nie ma tutaj słońca, a jego promienie są czarowniejsze od wszystkich czarów. A także nie szumią brzozy i jarzębiny, nie rosną żywe kwiaty i nie śpiewają ptaki. W moim ogrodzie zamkowym na Srebrnej Górze jest tyle kwiecia, że mogę je zrywać garściami, aby układać bukiety i wić wianki. A kiedy sypię pszenicę i kaszę, ptaki przylatują aż do moich rąk! — Czyż za to mało tu jeszcze drogich kamieni o przepysznych światłach, złota i kryształów? Księżniczka odpowiedziała znudzona: — Wolę jedną rzepę z zieloną kiścią, rosnącą 89 w moim ogrodzie warzywnym, ponieważ jest żywa i soczysta, Wolę jedną rzepę niż te wszystkie martwe skarby. — Nasypię ci mnóstwo rzep do złocistej piwnicy, jaskólinko! — obiecał Karkonosz. Zaraz sam nanosił kilkanaście worków rzep, wysypawszy je w piwnicy o lśniących ścianach. Jadwiżka nadąsała się — cóż jej po rzepach w piwnicy! — i postanowiła uciec, bojąc się, że zakochany czarownik dobrowolnie nie pozwoli jej odejść z podziemnego państwa. Widząc, że ciągle jej towarzyszy, wymyśliła podstęp. — Ile rzep nasypałeś dla mnie do piwnicy, czarowniku? — zapytała. — Nie liczyłem ich. — To proszę cię, przelicz wszystkie. Chcę wiedzieć, ile miejsca zajmowały w warzywniku. Ja tymczasem zaczekam w błękitnej komnacie, która mi się najbardziej podoba. Karkonosz, nie posądzając młodej dziewczyny 0 przewrotność, poszedł spokojnie do piwnicy 1 chcąc zadośćuczynić jej prośbie, przeliczał rzepy. Tak był zajęty tą żmudną robotą, że wcale nie wiedział, co się dzieje w pałacu. Gdy skończył liczenie, udał się do błękitnej komnaty, ale nie zastał tutaj Jadwiżki. Przeszukał wszystkie sale, pałac był pusty. Wyszedł na dziedziniec, wzywał ją między szklanymi drzewami i nad kryniczną strugą oraz w grotach wysyłających ogniste światło. Nie było jej nigdzie. 90 Jeden z gnomów objaśnił go, że księżniczka poszła w stronę tajemnego przejścia. Karkonosz pobiegł korytarzem spodziewając się, że odnajdzie księżniczkę, bowiem tak poplątał podziemne ścieżki, że nie mogłaby bez jego pomocy wyjść z podziemnych jaskiń. Niestety zobaczył na ścieżce leżącą rzepę. Widocznie wypadła mu z worka, gdy niósł go do piwnicy pałacowej. Trochę dalej znalazł drugą, potem trzecią i następne. Wypadały mu snadż po drodze i poznaczyły wyjście na świat ludzki. — Och, nieszczęsny liczyrzepo! — zawołał do siebie i wydostał się na skały, skąd roztaczał się widok na Góry Olbrzymie. — Oto straciłeś królewnę z baśni! Wywiodła cię w pole! Ucieszył się jednak, bo zobaczył ją opodal. Księżniczka poznawszy, że jest w swoim lesie, nie bała się już, lecz usiadła na omszałym głazie i zdjąwszy ciżemkę, wytrząsała z niej ziarnka piasku, które dokuczały jej delikatnej stopie. — Opuściłaś mnie, księżniczko! — powiedział Karkonosz z wyrzutem. — Wracam do rodzinnej siedziby. Chcę znowu być z ulubionymi dworkami i wszystkimi, których pozostawiłam w domu — odpowiedziała na usprawiedliwienie. — Nawet ptaki przelotne powracają do swoich gniazd, uwitych w szczelinach baszt i murów mojego zamku, kiedy zajaśnieje wiosenne słońce. A poza tym... — dodała po chwili — chcę także spotkać najodważniejszego 91 rycerza, który by się nie uląkł żadnego najeźdźcy. Karkonosz rzekł w zamyśleniu: — A może i ja chronię naszych gór od najeźdźców? — Po czym dopowiedział cicho: — Znam ja większą odwagę niż w rycerskiej walce na polu bitwy. Karkonosz dotknął dwóch rosnących obok jarzębin z wiązkami różowych jagód, a na ich miejscu ukazały się dwie najulubieńsze druhny Jad-wiżki, Bożenka i Zofka. — Księżniczko Jadwiżko! —¦ wołały radośnie i wszystkie trzy obejmowały się ucieszone, że są znowu razem. — Miałam śnieżek — mówiła Bożenka — że to już lato minęło i jesień nadchodzi, tak stęskniłam się za tobą, księżniczko. Jadwiżka rozejrzała się po lesie, zawołała: — Bożycku! A wszak ci kwitły kwiaty na dzikich czereśniach, gdym opluskawszy się w strudze, spotkała czarodzieja, a teraz widzę owoce na kalinach, orzechy na krzewach leszczynowych! Cóżem się tak długo zabałamuciła! — W królestwie podziemnym inaczej mija czas — wytłumaczył Karkonosz. — Ale i na ziemi czasem tak bywa, że jedna chwila majowa więcej znaczy niż długie grudnie, to znów rok przeleci jakby ptak przemknął między gałęziami. Kiedy chciały już odejść, Karkonosz zapytał: — Czy nie pozostawisz mi, księżniczko, jakie- 92 goś daru po sobie, abym wspominał twój pobyt w moim królestwie? " Jadwiżka ułamała gałązkę głogu, obwisłą owocami, zdjęła z włosów błękitną przewiązkę, przetykaną srebrną nicią, i ozdobiwszy owocującą gałązkę, podała ją Karkonoszowi. — Dzięki ci za twój podarunek, Jadwiżko. Oprócz owoców są na niej kolce, a jeden mnie zranił. — Za to wiosną gałąź zakwitnie polną różyczką. — Zanim odejdziesz -— rzekł jeszcze Karkonosz — i ja chcę ci się odwdzięczyć i ofiarować coś w zamian. A właśnie nadleciał barwisty motyl z dużymi pąsowymi kołami na skrzydłach i usiadł na ręce Karkonosza. Duch gór strącił go lekko na włosy księżniczki. Motyl zabarwił się nad jej czołem jak żywy diadem. Dziewczęta, wesołe i roześmiane, odbiegły leśną ścieżynką ku zamkowi wznoszącemu się na Srebrnej Górze. Karkonosz znowu krążył po górach, w tym jedną znajdując pociechę, że każda strata przynosi jakąś inną korzyść. Wrócił do swoich smutnych rozmyślań, ciężyła mu ludzka postać, a nadto duszę uciskała tęsknota za pięknem, które objawiło się w postaci urodziwej księżniczki. 93 w™ Często stawał na szczycie, skąd widać było za pasmem lasów blanki i baszty dumnego zamku na Srebrnej Górze. Pod tym szczytem zaś, na którym rad przebywał, ściana urywała się nagle. Niesamowity zakątek świata był odpowiednim miejscem dla samotnika. Wokół kłębiły się zielone lasy, wzgórza i parowy. W dole, w głębokiej przełęczy, płynął bystry, pienisty ponik, zwany Kamienną rzeką, tłukąc się hałaśliwie po kamieniach. Nad nim lśnił jasny trakt wiodący z gór i z poręby szklarzy ku dolinom i ku Jeleniej Górze. Tą drogą nieraz przejeżdżała księżniczka Jad-wiżka w orszaku dworek i dworzan. Snadź strzegli ją przed porwaniem, obawiając się, aby nieznany czarownik czy może sam duch gór znowu jej nie uprowadził. Ona wszakże nie bała się, jeno przewiesiła przez ramię łuk i pierzaste strzały, wiedząc dobrze, że jeśli zechce, oczy jej potrafią ugodzić jeszcze ostrzejszym grotem. Karkonosz nie zamyślał siłą porywać księżniczki, jeśli pozwolił jej bezpiecznie oddalić się z jego królestwa. Po cóż miałby ją przymuszać, gdy sama go opuściła. Ptak ujęty w złotą klatkę przestaje radośnie śpiewać. Tak samo zniknęłaby żywość kolorów jej różanej twarzy i zamgliłaby się jasność oczu, gdyby ją więził w czarodziejskim pałacu. Postanowił ułożyć na szczycie, na którym przesiadywał, olbrzymi stos głazów, aby utworzył no- 95 wą górę, co by wysokością przewyższyła nawet Śnieżkę. Pragnął widzieć stąd, co się dzieje na dziedzińcu zamkowym i w zamku na Srebrnej Górze oraz patrzyć na piękną Jadwiżkę, ile razy stanęłaby w oknie lub wyszła do ogrodu. Znosił zatem znad strumienia głazy i dźwigał je na górę. Głazów przybywało, szczyt wznosił się ustawicznie, góra olbrzymiała i już pasmo lasów nie zasłaniało mu zamku. Zasadził wtedy na szczycie gałązkę polnej róży, pamiątkę od Jadwiżki. Przyjęła się zapuszczając korzonki w szczeliny między głazami. W każdą wiosnę zakwitała różowymi kwiatami. Nieraz widział, jak Jadwiżka zabawia się pląsami w ogrodzie w towarzystwie dworek i rycerskich junaków, umilając śpiewem zabawę. Przyjechałem, luba, o rączką cię prosić, niech mój konik siwy nie stoi na rosie. Chcesz się, miły, żenić, zapukaj do dwora, czeka już na ciebie panieneczka skora... Albo tylko z ulubionymi druhnami wiła Jadwiżka wieńce, a piosenka ich niosła się wysoko ku szczytom: Ma wianeczek kosztowny z czystego srebra, 96 60 już wszystkie dziołchy w robocie prześcigła. Ma wianeczek kosztowny ze szczerego złota, do kochania prędka, do tańca ochotna... Prędko minęło wiele wiosen. Jednego poranka, kiedy usiadł na szczycie nad traktem, a szczygły, sikorki i pliszki polatywały dokoła chwytając okruchy, które im rzucał, z zamku wyjechał orszak księżniczki. Snadź chciano zapolować na jastrzębia, bo sokolnicy wiedli na berłach zakapturzone sokoły. Zarówno sokolnicy byli już inni niż dawniej, inni dworzanie, jak i otaczające księżniczkę młodziutkie dworzanki. Jadwiżka, dojrzawszy Karkonosza, wydała polecenie i orszak skierował się na drogę leśną po pochyłości góry. Gdy wyłonili się z lasu, księżniczka wstrzymała jadących, zeskoczyła z rumaka i poszła sama ku górze. Karkonosz widząc, że zdąża ku niemu, zeszedł ze szczytu i spotkał ją u podnóża skał. — Czy jesteś złym czarownikiem? — zapytała gniewnie. — Zemściłeś się na mnie. Krewni i dworzanie moi pomarli, inni postarzeli się, naj-ulubieńsze dworki, Bożenka i Zofka, przygarbiły się, a twarze pomarszczyły się im tak, że wyglądają niczym dwie rzepki. — To nie ja, księżniczko, lecz czas jest złym czarownikiem i wszystko, co młode, warzy i nisz- 7 O wytrwałym wędrowcu 97 czy jak pierwszy przymrozek w ogrodzie kwietnym. Więdną kwiaty, usycha zieleń, babczeją owoce, starzeją się ludzie. — A dlaczego ja jestem młoda? Karkonosz odpowiedział spokojnie, lecz w głosie jego zabrzmiało uczucie. — Przypomnij sobie, żem podarował ci motyla malowanego tęczą. Dla ciebie czas będzie nieprzekraczalny, bo staniesz się legendą tych gór i tej ziemi. Dlatego będziesz wiecznie młoda i urodziwa, Jadwiżko roztomiła! Zdumiona księżniczka spojrzała w oczy ducha gór. Potem powiodła wzrokiem wokół, po błękitnym niebie, po omglonych srebrzyście górach i zielonych lasach, w których szczebiotały wiosenne ptaki. Wtedy na jej twarzy ukazał się radosny uśmiech. * Karkonosz w bezustannym wędrowaniu zaszedł pewnej wiosny do swojej samotni na szczycie ułożonym z głazów. Przywiodła go tu nieprzeparta tęsknota za pięknem. Krzew polnej róży zakwitł nowym kwieciem, a korzenie jego wsuwały się coraz głębiej między głazy. Dokoła wysoko wystrzeliły świerki, okrywając się po brzegach młodymi kiściami jakby jasnozielonymi świecidełkami, przecież nie zdołały zakryć Srebrnej Góry i wyniosłego na niej zamku. 98 Właśnie Jadwiżka wybiegła z zamku i nucąc wesoło uganiała jak tęczowy motyl w wirydarzu. Naraz stos głazów zatrząsł się gwałtownie, góra zadrżała i skalne bryły poczęły spadać i rozlatywać się z okropnym hałasem. To korzenie i korzonki polnej róży oplatały je i podważyły. Zwaliły się ułożone kamienie, a duch gór przemknął nad nimi jak cień i zatrzymał się u wrót kwitnącego wirydarza na Srebrnej Górze. Wysoko na szczycie pozostał nad gwałtownym urwiskiem jeden głaz Karkonosza. W miejscu, na które stoczyła się góra, rozerwało się łożysko rzeki i osunęło w dół. Strugi wody burząc się i pieniąc runęły w przepaścistą wyrwę. Woda wrze w niej i szumi zgiełkliwie, jakby ciągle jeszcze wyobrażała chwilę, gdy staczały się głazy i gdy przejęty wieczystym zachwytem uniósł się potężny duch gór. Skarby Wałbrzycha opowieść dziewiąta Gdzie Karkonosz przechowuje swoje skarby? — zapytywali górscy ludzie na Dolnym Śląsku, kiedy w słotne wieczory jesienne lub śnieżne zimowe gawędzili przy domowych ogniskach o klechdach rodzimych gór. — Jedni powiadają, że w grotach i jaskiniach izerskich nad Białym Potokiem, drudzy, że pod Górami Olbrzymimi, a jeszcze insi słyszeli, jako mają być w różnych podziemnych pieczarach sudeckich, a nawet po całym górskim obszarze Śląska. Gdy tak sobie ludziska pogadywali, czasem si-korka-czubatka, a może duszek górski przemieniony w ptaszę, zakwiliła na gałązce w gasnącym słonku październikowym, szeptały o czymś ci krople dżdżu sączące się na jesień za oknem, świerszcz przed nocą zimową wszczynał senną przypowieść albo naraz trzasnęło głośno palące się polano na kominku, jakby chciało coś wyznać. To znów o wczesnym przedwiośniu dolatywała 100 od zliliowiałych zagajów ni to melodia wiejskich skrzypek, ni skarga, ni pieśń — i cichła tak niespodzianie, jak wywiodła się z mgiełek marzących, z pierwszej liścianej bledziutkiej zieloności. — Ej, dziwne to granie — powiadał poniektóry starzyk, podnosząc palec, a przy tym brwi ku górze. Kiedy indziej grzybiarka wracając z kobiałką borowików jesiennym borem po zachodzie słońca, wtedy gdy w górach jest najzimniej, dostrzegła nikły blask płomyka błąkający się w pociemniałych gąszczach i cień padający na drzewa, podnoszący się i pochylający, właśnie jakoby ktoś szukał czegoś w pomroce, osłaniając się tajemniczo. — Kiedy się zbliżyłam — opowiadała potem starka — zniknęło widzenie i ono świecenie, nikogo wokoło ani żadnego odgłosu, choć cisza taka, że słyszałam, jak liść uschły szeleścił spadając i kładąc się na inne suche listki na ziemi. — I któż to mógł być? — pytali ją ciekawie. Grzybiarka wpatrywała się w leśną głuszę, jakby chciała sobie przypomnieć dawno widywaną postać i poczynała gawędę o minionych dziejach leśnych. Cicho, samotnie żyli mieszkańcy gór i pogórzy sudeckich. Osiedla gubiły się w borach przepaścistych, szlaki nie przetarte, ciężkie do przebycia, 101 grody i zamki stały niedostępne na górach, ponad łożyskami szumnych potoków. W górach twarde było życie. * Bogusz nie tracił pogody ducha, mimo że nie wiodło mu się zbyt dobrze, borykać się musiał z przeciwnościami, a i niedostatek nieraz nastał w chacie. Człek był prawy, dobry, szlachetny, więc niełatwo bywa takim w świecie, nie tak jako tym, co dla prędkich korzyści biorą rozbrat z sumieniem i ludzkością. Miał za to spokojną myśl, poczucie zadowolenia i można rzec, że był szczęśliwy. Uprawiał nieduży spłacheć ziemi na wyrębie koło Piaskowej Góry, topił smołę w boru, woził ją ku nizinom. Gdy wracał w swoje strony, nucił i pogwizdywał, ciesząc się, że zobaczy starych rodziców, żonę i dzieci. Kochał ich bardzo. Serce miał czułe, gorące, ogarniał nim najbliższych, dom, bór, rodzinną ziemię wałbrzyską i wszystkich, którzy na tej ziemi mieszkali. Nie wadził się z nikim, a gdy go kto ukrzywdził, odpuszczał mu krzywdę i rad zaszywał się w swoją odległą lesistą dziedzinę. — Bóg z; nim! — mówili wtedy ludzie ze wzruszeniem ramion. Wracał raz Bogusz do swoich, podśpiewując jak zwykle. Jedna tylko troska płoszyła mu czasem niefrasobliwą myśl jak ptaka z gałęzi: że swój ciężki los przekaże także dzieciom, bo pracując 102 z największym trudem, niczego się nie dorobił. Gdy synowie dorosną, będą musieli także być ubogimi smolarzami albo z jałowych gruntów wydzierać skąpe pożywienie. „Gdybym tak natrafił na skarby Karkonosza — zaśmiał się do siebie — mielibyśmy wszystkiego po uszy i jeszcze innych ziomków bym obdzielił. Ale o tym nie ma co marzyć! Leżą sobie kędyś pod ziemią, jak to moi dziadkowie bajali, i nikt nie trafi na ich ślad." Pomyślał, pomarzył, westchnął i pocieszył się wnet śląską śpiewanką: Wdowa dwór buduje, żołnierz jej się dziwuje. Nie dziwcie się, żołnierzu, smutno w moim alkierzu. Usiadł żołnierz za stołkiem, turnął do niej pierścionkiem. Olaboga, co takiego? to ja widzę męża mego. Echo poniosło się wesoło, odbite od dębów i choin, zadziwiło wiewiórki, zaniepokoiło dzięcioły, spłoszyło sarny w gęstwinie. Pod wieczór był już w domu. Cieszono się powrotem ojca, rojno i głośno uczyniło się w chacie. Przywiózł każdemu niedrogie dary, sprawiające za to wielką uciechę. Dziadkowie grzejąc się pod piecem słuchali wieści ze świata. Żona pośpiesznie przygotowywała zdrożo- 103 nemu mężowi posiłek, burzyła się garnkami, nasłuchując mężowskich opowieści. Pręgi świetlne od ogniska skakały po polepie, wesoło było od zgodnej życzliwości rodzinnej, a zorza wieczorna, zaglądając przez okienka, malowała izbę. J — A kto tam stoi za oknem? — zawołał Bo-gusz. Podszedł do drzwi, otworzył. — Wędrowcze, wejdźcie do chaty, bo noc się zbliża. Gdzież będziesz nocował, gdy las wokoło? Wyjrzał na dwór. — Kto przyszedł? Kto też tu do nas trafił? — dopytywała się młoda żona, wyglądając za mężem. Zaraz i dzieci z nią, czepiając się jej spódnicy. Przed domem nikogo. — Przysiągłbym, że ktoś zazierał przez okno! A tu ani żywego ducha. Zmierzchało się, łuny gasły między czubami sosen, księżyc już wschodził. Jarzenie się nieba oświetlało mdłym blaskiem obejście. Można by wszakże dostrzec człowieka, gdyby był. — Chyba ci się przywidziało? Nikt nie wszedł na podwórze, psy nie ujadały. W tej chwili rozległo się przeciągłe psie wycie i dwa psiska przybiegły do gospodarza, oglądając się poza siebie lękliwie. — Ktoś tu chodzi — rzekł Bogusz — a przecie go nie widać. — Wszelki duch Pana Boga chwali! — żona 104 Bogusza wypowiedziała formułę, jak ją nauczyli rodzice. Dla pewności ujęła męża za ramię. — Jestżeś tu żywy, to wejdź do izby — zapraszał gospodarz. Nikt mu nie odpowiedział. Psy pokładły się i złożyły pyski na łapach, spoglądając milcząco -w mrok pobielony księżycem. Powiew szeleszcząc przemknął borem. Powrócili do domu. — Był i poszedł — rzekł Bogusz. Nie strwożył się tym nikt zbytnio, obeznani byli z dziwnościami lasu, przyzwyczajeni do sze-lestnych tajemnic. Stara matka gwarzyła: — Może bożyk zajrzał, ciekawy spraw ludzkich, a może sam Karkonosz, choć pono już nie chodzi po świecie. — A dawniej chodził? — zapytały wnuki. — Powiadajcie, babko! — Gdym miała tyle lat, co wy, byli tacy, którzy go spotykali. Znowu góry polśniewały w słońcu. Jaszczurki grzały się na omszonych głazach. Spośród skał i paproci wyłoniły się szarotki, łowiąc srebrzystymi aksamitkami płatków migotliwe promienie. Owce Boguszów pasły się na zboczu, unosząc czasem głowy i poglądając w zieloną przestrzeń. Bogusz wybrał się w stronę wałbrzyskiej osady, na skraj lasu, karczować wyrąb, by przysporzyć sobie pola pod zasiew. Zeskoczył w dół, który wyżłobił onegdaj obko-pując ogromny pień ze sterczącymi odnogami 105 i wężowiskiem korzeni. Zamachnął się toporem raz i drugi. Zadziwił się, bo zobaczył naraz obok siebie brodatego człowieka, opierającego się na czekanie. — Szczęść Boże! — ozwał się obcy. — Daj Panie Boże! Dziękuję za dobre słowo. — Oparł się na toporze, spoglądając na przybysza. — Pomogę ci, kopmy obaj — powiedział tamten. Bogusz uśmiechnął się życzliwie, choć pomyślał sobie, niewiela ta pomoże pochyły i widać sterany wędrowiec. \ — Ano chcecie, pomóżcie. Odrzucajcie łopatą ziemię. Zaproszę was potem do dom i ugoszczę. Dobroduszny uśmiech zamigotał krótko w siwych oczach wędrowca, chociaż nastroszone brwi nadawały im ostry wyraz. Bogusz nie przejmował się surową wymową oblicza, przecież nic nie zawinił przybyszowi, aby ten miał się na niego gniewać. Obcy zaczął grzebać w dole łopatą i po chwili ukazała się poza korzenistym, gruzłowatym pniem wyrwa i powiększała się ustawicznie. Bogusz, który imał się już topora, przerwał odrąbywanie odrośli i przyjrzał się z ciekawością. Ziemia zesypała się z boków dołu. Pod urwiskiem otworzyła się głęboka czeluść. — A to co? Jama? Wejście do wnętrza ziemi? — zdumiał się. — Wejdźmy! — ozwał się nieznajomy i pochy- 106 liwszy głowę wszedł pierwszy do czeluści. Bo-gusz bezwolnie ruszył za nim. „Prawdziwie jakaś cudowność w tym się kryje — pomyślał. — Coś mi ten obcy patrzy na od-mieńca. I cóż on mi chce ukazać? Cudownik może?" Szli ciemnym chodnikiem. Światło dnia zanikło. Bogusz spostrzegł z rosnącym zdumieniem, że jego przewodnik niesie zapaloną latarnię, której przedtem nie miał w ręku. Żółtawe światełko rzucało skaczące, blade smugi na ściany. Schodzili w dół. — Dokąd mnie tak wiedziesz? — zaniepokoił się wreszcie. — Do moich skarbów — odrzekł przewodnik. — Do skarbów?... — Idź za mną. Nie lękaj się. Zaraz będziemy na miejscu. Bogusz postępował za nim w milczeniu. „Widać cudownik..." Coś się poczęło tłuc w myślach Ślązaka, chciał zapytać, ale nie śmiał zakłócać ciszy podziemia, pośród której głucho dudniły tylko jego kroki. Wydało mu się, że sam idzie. Stąpania tamtego nie było słychać... Płomyk latarni żarzył się w ciemnościach. Cień przewodnika rósł, to malał, znów ogromniał, kołysał się, słaniał po ścianach. Boguszowi było trochę nieswojo, ale że miał spokojne sumienie, nie bał się niczego. 108 ; Weszli do czarnej pieczary. Prowadzący zatrzymał się i podniósł latarnię w górę. Ściany lśniły w poblasku płomienia. Były całkiem czarne, połyskliwe, jakoby z pokładów poczerniałego kruszcu. Przewodnik rzekł: — Oto moje skarby, o których ludzie marzą. — Skarby? — zadziwił się znowu Bogusz. Spojrzawszy na postać stojącą przed nim, zniżył głos do szeptu, zapytując z uszanowaniem: — Czy wy, panie, jesteście może owym sławnym duchem naszych gór? Nieznajomy skinął głową. — Tak, jako mówisz. Jestem Karkonosz, duch gór i lasów dolnośląskich. Minął ongiś groźny dzień, kiedy pod stopami Karkonosza rozpękł się szczyt w szklarskich górach, a pędzące głazy z hukiem zwaliły się w ziejącą przepaść. Między dwoma grzbietami gór utworzył się głęboki wąwóz, wyżłobiony aż ku jeleniogórskiej dolinie. Poznał utrudzony wędrowiec, że nie czas mu jeszcze rozstać się ze światem. Góry więziły go i trzymały. Ukochał na nich każdy szczyt, każde drzewo, każde stworzenie i żywą zjawę dawnych legend, księżniczkę Jadwiżkę. Był czas zimy. Śniegi pokryły bielą góry, że wydawały się jako pochód pielgrzymów w bia- 109 łych szatach, dążących podniebnym szlakiem. W białe kapuzy przybrane były modrzewie, a brzozy wyginały się jak cięciwy pod ciężarem zlodowaciałych okapów. Śnieżny puch zasypał wąwozy i ścieżki leśne. Czasem podmuch uformował kulkę śniegu, która tocząc się po zboczu powiększała się, ogromniała i porywała ze sobą nawisłą lawinę z urwiska, Karkonosz brnął przez zaspy na długich, płaskich deskach przyczepionych do stóp. Topiel słonecznych promieni polśniewała na białych górach i w pobielonych lasach, sypiąc bez miary barwne iskry. I cisza była bezmierna i kojąca w górskiej krainie. Nagle przejął Karkonosza niepokój. Szum i zgiełk podziemny doszedł jego świadomości. „Nie dla mnie snadź jest ukojenie!" — pomyślał. Zbył ludzkiej postaci, zapadł w podziemia i przedostał się do swojego wspaniałego królestwa. Ujrzał ze zgrozą, że pożar obejmuje jego państwo. Ogień szalał pod ziemią, trawił pałace w grotach, kosztowne sale, ogrody kwitnące czarami. Przepalał i niszczył nagromadzone skarby, przelatywał, wił się fioletowymi i czerwonymi płomieniami, rozżarzał skarby do białości, zamieniał w spaleniznę, w żużel, spalał na węgiel. Karkonosz błąkał się w płomieniach, przenikał uo przez płonące komnaty, objęty pożogą, cierpiący i samotny w szalejącym żywiole. — Korzeń życia! Mój skarb największy! — zawołał w przerażeniu pośród dymu, płomieni i iskier. Rzucił się ku błękitnemu skarbcowi, ale nie było już błękitnej sali, tylko poczerniałe zgliszcza, nie było ukrytej szkatułki, świecącej diamentami, tylko żar iskrzący się i gorący popiół, rozsypujący się pod dotknięciem. „Gdzie teraz znaleźć małą, najdroższą szkatułkę z życiodajnym korzeniem?..." Pożar wzmógł się, wyrastały płomienne krzewy, ogniste paprocie, rozchylające się, ogromne, palące się rośliny o grubych łodygach... Powstawały kolumny ognia i rozpalone do czerwoności drzewa o płonących gałęziach, z milionami żarzących się liści. Kapała z pni świerków i sosen żywica złocistymi kroplami, ciekła smolista ciecz z brzóz i lip, spływały gorące soki. Woń silna, roślinna, bardziej odurzająca niż w puszczy, ziała upalnie. Gdzież wśród tej rozgorzałej, zgmatwanej, splątanej kniei, wśród palących się żywym ogniem drzew znaleźć jeden mały korzonek, chociaż ta czarodziejska roślinka cenniejsza nad wszystkie puszcze? Przepadła, przepadła! Naraz zobaczył Karkonosz, że ogień zagasł, wypalił się. Jego podziemne królestwo przemieniło się w zwęglone usypisko. lii I znowu zaczęło się dziać coś niezwykłego. nęło przejmujące zimno. Nadciągnęły, nasunęły się góry lodu. Zesypywały się, nalatywały potężne białe głazy, lodowo zimne, przygniatające wszystko. Nachodziły jedne na drugie jak kry na wczesnowiosennej rzece, olbrzymie, rosnące, z granitami na barkach, płynęły ciągle nowe, gigantyczne, zakrywały lasy, wgniatały je do wnętrza ziemi. Zadrżał Karkonosz. Otoczyła go biel. Zdało mu się, że zamarzł, że zamienił się w sopel lodowy. Lecz oto białe głazy i zwaliska poczęły topnieć. Wody pędziły na wsze strony strumieniami, potokami, wodospadami. Kłęby pary wybuchały z rozżarzonych lasów, z zagasłych pożarów, ze zwęglonych pokładów. A kiedy spłynęła woda, rozwiała się wszystka para i wystygł żar po zagaśnięciu podziemnego ognia, poznał duch gór, że cały jego skarbiec i bezcenne królestwo podziemne przemieniło się w węgiel. Karkonosz krążył podziemnymi korytarzami i patrzył, i dotykał ścian. Węgiel był wokół, cz/ar-ne, świecące pokłady. Zrozumiał wtenczas wyrok Przedwiecznego: skarby jego staną się skarbem ludzi. Wędrował górami, lasami. Przenikał cieniem gąszcza borów, przelatywał z powiewem wichru przez polany, parowy i kotliny. Nie pokazywał się nikomu. Poszukiwał uczciwego, dobrego człowieka. Znalazł go nareszcie. Eogusz był człowiekiem szlachetnym i sprawiedliwym, uczciwym i pracowitym. Człowiekiem, który nie chował zła w swoim sercu. Szczerość i czysta radość przepełniała jego myśli, jak na wiosnę zieleń napełnia kwitnący las. Karkonosz przybrał postać człowieka i ukazawszy się Boguszowi, zaprowadził go do swojego czarnego skarbca. Wyznał, kim jest. Wtedy tak mówił dalej: — Ciebie wybrałem i pokazałem drogę do moich skarbów. Czerp z nich do woli, bo bezcenne są to złoża, a rozrosły się pokładami pod całym Śląskiem. Węgiel ten stanie się bogactwem śląskiej ziemi, polskiego kraju. Będziecie przy nim grzać się w srogie zimy. Będziecie wozić innym, zamieniać, przedawać za to, co będzie wam potrzebne. — Jakże to? Jaż mogę czerpać z tych bogactw? — zdumiał się Bogusz. — A cóż wam, panie, zostanie? — zatroszczył się szczerze. Uśmiech znowu rozjarzył spojrzenie siwych oczu: — Starczyłoby i dla mnie w nadmiarze, ale mnie już one niepotrzebne. — I mogę każdego obdarzyć tym węglem, jeśli mówicie, że on taki cenny? Przecież dla mnie 112 8 O wytrwałym wędrowcu 113 i dla moich za dużo tego. Choćbyśmy tysiąc lat żyli, nie wyczerpalibyśmy wszystkiego. Pomyślał chwilę, znowu mówi: — Ani też nie pragnę zamienić się w bogacza, bo to nie dla mnie. Wystarczy mi, gdy będę wraz z rodziną żył dostatnio i spokojnie. Pojaśniało oblicze ducha gór tak, że wydało się teraz jaśniejsze niż płomień latarni. Ucieszył się, jak dobry uczynił wybór. Niełatwo znaleźć człowieka, który by tak nic nie miał w sobie zachłanności. — Czyń jak chcesz, Boguszu. To twoja kopalnia. Dobywaj z niej, ile zdołasz, a jeśli uznasz, że i drugim trzeba pokazać do niej drogę, niech już to będzie twoją zasługą. Ślązak wziął w rękę bryłkę węgla odpadłą ze złoża. Czerniała mu i błyszczała na dłoni. — Dziękuję wam, duchu gór, możny i dobry Karkonoszu! Radość go rozpierała. — Pozwólcie, że nie zwlekając pobiegnę z dobrą wieścią do mojego domu i do pobratymców, co siedzą w lasach. Wszyscy obdzielą się tymi skarbami! Ej, bogaty będzie ninie nasz Śląsk! — Biegnij i żegnaj mi! Niech ci Bóg użyczy dobrej doli i niechaj się wam szczęści! — Żegnajcie, żegnajcie, panie! Iście Skarbkiem naszym jesteście i dobroczyńcą! — Spojrzał z wdzięcznością w twarz Karkonosza i zobaczył, że pozbyła się dawnej posępności. 114 Jeszcze raz skłonił się i ruszył prędko z powrotem, wziąwszy ze sobą czarny ułomek węgla. Duch gór przeniknął z wnętrza ziemi na skraj lasu, nad urwisko obejmujące wejście do podziemnego chodnika, „Tu zaczną kopać. Tu niezadługo wgłębi się i utworzy wielka kopalnia." Odetchnął swobodnie. To.była największa dotąd jego zasługa. Obdarował swój kraj bogactwem. Złożył mu wszystkie skarby, które przemieniły się w nieprzebrane pokłady węglowych diamentów. Karkonosz wyrusza na nową wędrówkę opowieść dziesiąta Nastała jesienna ślągwa. Dnie posłotniały i wichry huczały w Karkonoszach, jako przed-biegi nadciągającej zimy. Jednego popołudnia chmury zaciągnęły niebo, pomroką okrywając ziemię i dusze ludzkie. Zrywał się gwałtowny, lodowaty wiatr, szła nawałnica, że zdało się, jakby biesy, zmówiwszy się na świat ludzki, odbywały harce w pustkowiach. Nieszczęsny, kto w taką porę nie zdążył na czas do domu i znalazł się na drodze. Może się już nie wydostać ze zdradliwych obieży! Tylko Karkonosz samotnie przechodził przez góry. Wiele już przysporzył dobra w swoim wędrowaniu, zagłuszając wyrzuty sumienia i spłacając dług, którego nie wypłacił kiedyś matce za jej bezgraniczną miłość. Może odbywał wiekową pokutę nie tylko za własne winy, ale za wszystkich złych i niewdzięcznych synów i córki, co boleścią napełnili miłujące ich serca rodzicielskie? Bardziej niż kiedy znużyła go tego dnia wę- 116 drówka, ostrzej dokuczała przenikliwa zimnica. Czuł, że się postarzał. Zagłębił się w lasy, ale i tu wiatr zrywał mu z głowy kaptur, opończą plątał nogi, mierzwił brodę, którą oszroniła już siwizna. Pochyliły mu się plecy, nogi uginały się w marszu. Zapragnął wstąpić do jakiegoś domu, gdzie by go przyjęli gościnni ludzie i użyczyli schronienia. Ale żadnego domu nie było w głuszy leśnej. Niespodzianie poprzez wizgi wichrowe doleciało go słabe wołanie. Przyłożył dłonie do ust, zakrzyknął odzew: — Hop, hop! Głucho zabrzmiał jego głos, ale odpowiedziało mu wyraźniejsze wezwanie. Poszedł za głosem i natrafił w ciemnym lesie na dwoje dzieci. Mały chłopiec prowadził za rękę malutką siostrzyczkę. — Cóżeście się tak, maleństwa, zagubiły w lesie? — przejęła go litość. — Zabłądziliśmy, panie — odpowiedział chłopiec. — Wracaliśmy od dziadków z Górzyńca, a w borze zaszła nas mraka i dujawica. Zabłądziliśmy. Wyprowadźcie nas, dziadku, z tej gęstwiny! Karkonosz widząc, że dziewczynka drży z zimna i przestrachu, zdjął z siebie okrycie, otulił ją, głowinę okrył kapturem, że całkiem w nim utonęła, i wziął bieduleńkę na ręce. ----A gdzież wasz dom? — Koło poręby szklarzy, na zboczu nad doli- 117 ną, wedle kościoła i cmentarzyka. Wyprowadźcie nas tylko z lasu, to wam wskażę. Karkonosz wziął chłopca za rękę i wyruszyli. Jednakże ciężka to była przeprawa. Dziecko ciążyło i utrudniało poruszanie się, tym więcej że Karkonosz troskliwie osłaniał je, dając przy tym baczenie, aby nie zaczepić o jaki wystający konar czy aby rozchwiana wichurą gałąź nie uderzyła malutkiej. Za to jego smagały w odkrytą głowę, deszcz ciął biczem po twarzy i rękach, ściekał po nim strugami, zgrzebna koszula przemokła i przylgnęła do ciała, wichura szarpała kąśliwie i wyła jakby urągając. Przejmowało go lodowate zimno. Stopy ślizgały się po zwilgłym pokładzie liści, po obmokłej trawie, potykał się na wystających korzeniach, na kamieniach ostrych a nie dostrzeżonych w po-mroce. Czuł całkiem ludzkie, bezmierne znużenie. „Być dobrym i prawym w życiu to chyba największa odwaga" — pomyślał z ulgą. Wydostali się wreszcie z lasu. Chłopiec wskazał kierunek, a potem dom majaczący w omglonej szarzyźnie przedwieczornej. Wichura wzmogła się na wolnej przestrzeni i goniła ich aż po wrótnie obejścia. Oświetlona, ogrzana izba, do której weszli, wydała się umęczonemu wędrowcy błogim schronieniem. Przytulnie tu było i swojsko. Tylko w kominie nieszkodliwe już wichrzysko gwizdało przeciągle, to 118 znów okrążało dom, tłukąc w szyby gradowym deszczem. W domu przebywała jedna młodziutka dziewczyna, siostra dwojga małych. — Przyprowadziłem ci rodzeństwo — ozwał się Karkonosz, dysząc ciężko ze zmęczenia. Siostra uściskała dzieci, myślała, że zostały u dziadków, zaraz się nimi zajęła, a chłopczyk opowiadał, jak ich ten dobry starzyk odnalazł w lesie i wyprowadził. — Toście ich uratowali, panie, bo pewnie by zmarniały lub przepadły w nawałnicy! — dziękowała i zapraszała ratownika, aby się rozgościł. — Już też srodze się utrudziłem — przyznał wycierając mokrą twarz i głowę. — A gdzie mama? — zapytały dzieci. — Poszła do lasu po drzewo. Mnie kazała czekać w domu i przygotować wieczerzę. Powinna już była wrócić, gdy zobaczyła, co się dzieje na dworze. Z niepokojem podeszła do okna, patrząc w pociemniały świat za szybami. Karkonosz oparł już czekan w kącie, chciał usiąść przy kominie, aby zażyć zasłużonego wy-wczasu. Gdy jednak usłyszał, co dziewczyna mówi o matce, zawahał się. — Jakże sama z ciężarem dojdzie w taką plute? Dziewczyna znowu wyjrzała przez okno. — Nie widać nikogo. Boję się, co się stało 119 z matką. Prosiłam, aby nie szła. Zabrakło nam już opału i mama powiedziała: „Jeśli dzieci wrócą na noc, ciężej by mi było, gdyby nie mogły się ogrzać w domu i zjeść gorącej strawy. Wolę się sama utrudzić, mam jeszcze siły, to jakoś poradzę." Tak mówiła, odziała się i poszła. Karkonosz zarzucił na siebie kapicę, wziął czekan w rękę. — Trzeba mi iść po waszą matkę, pomóc. Dziewczyna powstrzymywała go i chciała odwieść od zamiaru. — Nie idźcie, panie! Zmęczyliście się, zziębli, przemokli. Usiądźcie, spocznijcie! Należy się warn wypoczynek. Zaraz zagrzeję wam polewkę, pokrzepicie się. Już garnuszek z napojem stawiała na ogniu, tłumacząc: — Ninie ludzie będą wracać z huty, któryś napotka matkę i pomoże. Albo i sama zrzuci naręcz, gdy pozna, że nad siły iść w taki czas z ciężarem. Już pewnie wraca, ani jej nie zdybiecie w mroku. — Zmęczonym bardzo i nie chce mi się opuszczać ciepłej izby, gdy na dworze duje, mżawka siąpi i grad sypie. Ale może nikt jej nie pomóc, a wiem, że nie pozbędzie się nazbieranego chrustu. Poniecham wypoczynku. Pójdę. Wyszedł na dwór i z powrotem skierował się tą samą drogą do lasu ciemniejącego w górze. Owiał go ziąb okrutny. Dżdżyste powietrze przenikało 120 go na wskroś, jakby wdzierając się do kości. Przemoczone płótno koszuli przywierało do piersi, do grzbietu, że dygotał od tej wilgoci. Wichura znowu szarpała na nim opończę, rozchylała się, rozwiewała na podobieństwo skrzydeł, które jednak nie niosły go, lecz nazad pociągały. Wszedłszy do lasu zagłębił się w starodrzewie, gdzie spodziewał się odnaleźć kobietę. Rzeczywiście nawet poprzez szum i zgiełk wichrzycy dosłyszał ciche postękiwanie i dojrzał w pomroczy samotną postać uginającą się pod sporą wiązką drzewa. Doszedł do niej. Z trudem dźwigając, opierała się dłonią o pnie oślizgłe od deszczu, powoli wlokąc się po nierównej ścieżee, pokrytej przymarzłymi krupami lodu. Spostrzegł jeszcze, że kobieta ma na sobie krótki kożuszek, suknię szarą i czarną wełnianą chustkę, którą szczelnie okrywała głowę i ramiona. Przypomniał sobie, że kiedyś widział już podobne okrycie. — Pozwólcie, matko, że ulżę wam i zaniosę nazbierane drzewo — rzekł do niej. Zatrzymała się zdziwiona, a on przeniósł jej brzemię na swoje barki. — Niebo ci nagrodzi twoją usłużną dobroć! — powiedziała słabym, zadyszanym głosem. Nie mógł dostrzec jej twarzy w obramowaniu chusty, lecz głos jej wydał mu się podobny do ongiś słyszanego głosu. „Gdybym był wtedy poszedł tak i poniósł 121 uciążliwe brzemię!" — westchnął z głębi serca. Pochylił się pod naręczem drzewa i ruszył w drogę, a ona, zbywszy ciężaru, postępowała za nim, szeptem go błogosławiąc. Przypędziła straszliwa nawałnica, że zdało się, jakby ogromne niewidzialne stada ptactwa przelatywały nad górami, wpadając w las, tłukąc skrzydłami o drzewa, które gięły się i trzęsły gałęziami. Niesione drewna ciężyły Karkonoszowi dzisiaj bezmiernie. Nie zważał na to, doświadczany cierpieniem, ze skruchą odnajdując w jeszcze jednej udręce ciągłe zadośćuczynienie. „Obym tylko doniósł!" — pomyślał ze zgrozą. Tracił bowiem siły, zapadał w doły, podnosił się i kroczył dalej opierając się pędowi wichru. Szedł w deszcz i w zawieruchę, szedł i szedł wytrwale. Wyłonił się przed nim dom w zadeszczonym półmroku. Ogarnęło go zdumienie. Ścieżka była mu dobrze znana, to ścieżka z jego młodzieńczych lat! Gdy dochodził do domu, zobaczył, że zniknę-ła chata, do której przyprowadził dzieci, a poznał, że to jego dawny dom, dom jego matki. — Tamten przecież zapadł się, zniszczał, a zbu-rzyszcze zarosło zielskiem — szeptał drżącymi wargami. W dawnych czasach zachodził tu, opłakując przeszłość i swoją nieczułość. A oto widzi, że dom stoi, jakby czekał na niego! Rozejrzał się wokół. ,,To ta sama w pobliżu po- ręba szklarska wśród lasów, gdzie hutnicy wytapiają szkło i rzężą kryształy! To tu przed laty moja matka chciała, aby mi było ciepło i dobrze w rodzinnym domu i sama poszła nazbierać chrustu do lasu. A wieczór był podobny, dżdżysty i wichrzysty. A ja nie wyręczyłem jej, choć byłem młody i silny, nie poszedłem..." Zrzucił drzewo na dziedzińcu obok domu, a wtedy usłyszał głos matki: — Bóg ci zapłać, mój synku! „Czy to sen? Czy zwidzenie? Czy to czas nawrócił od nowa? Czy to gorączkowe zjawiska przesuwają mi się przed oczyma, czy rzeczywistość piękniejsza od baśni?" Matka taka sama jak ongiś, tylko opromieniona jasnością, odzież jej przetykana tęczą... Przeniknęła go niepojęta radość i zawołał z głębi wiekami targanych uczuć: — Matko! Tyżeś to? Uśmiech rozświetlał jej oblicze i niebieskie oczy wyrażały nieprzebraną dobroć. Usłyszał jej łagodne słowa: — Mój synku! Dawnoni cię czekała. Stęskniłam się, bardzo się stęskniłam. Uczuł objęcie ramion wszystko przebaczającej matki. A w tej chwili doszedł go jeszcze inny głos, znowu ten sam, który kiedyś przeraził go grozą, dochodzący skądś z daleka, z chmur na niebie, z wichrów, z szumu drzew: 124 — Karkonoszu, duchu górski! Nadszedł kres twojej pokuty i wędrówki! Karkonosz uniesiony szczęściem trwał w milczeniu. Po chwili zdołał przemówić: — O Boże, pozwól mi wiecznie pozostać wśród moich gór i lasów! Pragnę dalej wędrować w ludzkiej postaci, bo wędrowanie i dążenie do wysokich szczytów jest celem życia ludzkiego. Pragnę czynić dobrze. Już teraz każdy krok mój przestanie być mi ciężarem, będzie radością. Matko moja, wstaw się za mną! — całował jej ręce, których dotknięcie ogrzewało go, krzepiło i przywracało siły. Wtedy znowu zabrzmiał głos z przestworzy: — Niech się stanie, jako pragniesz! * W Karkonoszach rozkwitała wiosna. Na szczytach leżały jeszcze długie spłachcie śniegu i jarzyły się w promieniach słońca. Błękitna mgiełka osłaniała góry zwiastując długą pogodę. W leśnych gąszczach wesoło dzwoniły dzwońce, a kwietne puchy leciały lekko powietrzem. Karkonosz już nigdy nie krążył z rozpaczą w oczach. Ciężar zsunął mu się z bark, wyprostował się, odmłodniał, zolbrzymiał. Twarz jego ogorzała od słońca, oczy nabrały radosnego blasku, krok stał się lekki i sprężysty. Przechodził swobodnie wysoczyzną, jakby niósł go górski 125 wiatr. W ręku niósł zawsze czekan misternie rzeźbiony, jaki nosili piastowscy przodkowie. Stanął w słonecznej śreżodze. W potokach roześmiane rusałki przewijały się z falami. Na zboczu zakwitały polne róże. Unosił się nad nimi paź królowej, motyl wielobarwny, zwiastun, że zbliża się na spotkanie, jedynie Karkonoszowi widzialna, księżniczka Jadwiżka, jadąc konno na czele orszaku dworek, dworzan i giermków w legendarnych strojach. „Gdy sprawiam komu radość, stokrotnieje radością w moim sercu. To moja nagroda — rozmyślał. — Każda wędrówka przynosi mi nową zdobycz i zbliża do ludzi. Moja matka uśmiecha się do mnie i mówi z dumą: »To syn mój, dobry i kochający. Jakże wytrwale dąży do celu!«" Spojrzał w lazurowe sklepienie niebios. ,,O matko! Wiele już wieków przeżyłem, stary jestem i doświadczony, ale serce moje i dusza są młode!" * Górski duch Karkonoszy wędruje po górach i lasach Dolnego Śląska, lecz najchętniej przebywa w rejonach między Szklarską Porębą a Jelenią Górą. Spotykają go nieraz wędrowcy, którzy ukochali piękno gór i majestat przyrody. Tych wita miłym uśmiechem. Pomaga potrzebującym i utrudzonym, ukazuje zioła przynoszące zdrowie i źródła odnawiające 126 siły. Czasem nawet wskaże, kędy jest moc nieprzebrana malin lub grzybów. A zabłąkanych podróżnych wyprowadza na dobre szlaki. I ja go spotykam w włóczęgach po górach i uroczyskach, a nieraz już wyjawił mi pomyślną wieść lub myśl szczęśliwą albo wyświadczył zbawienną przysługę. Dlatego przekazuję opowieści o jego wytrwałym wędrowaniu, jakby echo górskie, które przebiega wśród skał i grot coraz dalej, a może jak szum liści przelatujący od drzewa do drzewa w wonnych lasach dolnośląskich albo jak błysk słoneczny na pienistych falach górskiego potoku w nieustannie nadpływającym nurcie... TRESC 0 WYTRWAŁYM WĘDROWCU GÓRSKIM opowieść pierwsza........ 5 JAK KARKONOSZ W BAŚNI ZAMIESZKAŁ opowieść druga........12 KORZEŃ ŻYCIA opowieść trzecia...... . .19 KSIĘŻNICZKA NA CHOJNIKU opowieść czwarta........34 CUDOWNY LEK opowieść piąta.........45 TAJEMNICA PODZIEMIA POD JELENIĄ GÓRĄ opowieść szósta........55 DZIEWECZKA ZE SZKLARSKIEJ PORĘBY 1 DOLNOŚLĄSKIE OSTY opowieść siódma........77 W GROTACH DUCHA GÓR opowieść ósma.........85 SKARBY WAŁBRZYCHA opowieść dziewiąta.......X00 KARKONOSZ WYRUSZA NA NOWĄ WĘDRÓWKĘ opowieść dziesiąta........lig \