Hanna Kowalewska - poetka i prozatorka, autorka dramatów i słuchowisk. Ukończyła filologię polską na UMCS w Lublinie i studium scenariuszowe w PWSFTViT w Łodzi. Jej powieść Tego lata, w Zawrociu zdobyła pierwszą nagrodę w konkursie na powieść polską organizowanym przez Zysk i S-ka Wydawnictwo oraz „Świat Książki", stając się bestsellerem 1998 roku. Przetłumaczona na język niemiecki, odniosła sukces także na tamtejszym rynku. W 2001 roku ukazała się kontynuacja Kowalewska wydała również tomiki wierszy Winoroślinność (1988) i Anna tłumaczy świat (1990), zbiór opowiadań Kapelusz z zielonymi jaszczurkami (1995) oraz powieść dla młodzieży Letnia akademia uczuć (2000). Ostatnia powieść - Julita i huśtawki została uznana za książkę roku 2003 przez „Magazyn Literacki - Książki". MASKA ARLEKINA Hanna Kowalewska MASKA ARLEKINA ZYSK I S-KA WYDAWNICTWO Copyright © by Hanna Kowalewska, 2006 Ali rights reserved Redakcja Jan Grzegorczyk Projekt graficzny okładki Agnieszka Herman Opracowanie graficzne i techniczne Przemysław Kida Wydanie I ISBN 83-7506-047-X ISBN 978-83-7506-047-; Zysk i S-ka Wydawnictwo ul. Wielka 10, 61-774 Poznań tel. (0 61) 853 27 51, 853 27 67, fax 852 63 26 Dział handlowy, tel./fax (0 61) 855 06 90 sklep@zysk.com.pl www.zysk.com.pl I. GARBUS 1 Tym razem, babko, zaczęło się mniej efektownie niż zeszłego lata czy choćby na jesieni. Żadnych niespodziewanych spadków. Żadnych guzików ze snów. Żadnych listów z zaświatów. Telefon — i to z pretensjami! Pięć minut rozmowy i od razu byłam w środku minionego, choć jeszcze nie do końca zdawałam sobie z tego sprawę. Przeszłość, zdawałoby się już spenetrowana do ostatniej tajemnicy, odsłoniła jeszcze jedną kotarę, ciężką i poszarzałą. Nie miałam ochoty za nią zaglądać. Sama przecież kiedyś pracowicie zaciągnęłam oba jej brzegi. A teraz ktoś szarpnął nimi, aż się zapyliło. Mrok i kurz — i to taki, co zbiera się latami, alergiczny, dławiący. Najpierw jednak zakrztusiła się nim Cecylia Just, matka Filipa, mego jednorocznego męża, który ponad dziesięć lat temu wyszedł przez okno na czwartym piętrze akademika. Ciało spadło, a dusza pomaszerowała nie wiadomo gdzie, na pewno nie przed siebie, bo taka prostolinijna dusza Świra nigdy nie była. Gdzieś! Czasami myślałam, że daleko, a czasami, ze blisko, za fałdkę powietrza, na drugą stronę dnia, a już na pewno na drugą stronę nocy, by być w pobliżu moich snów 1 zjawiać się w nich jak gdyby nigdy nic, z zagadkowym śmiechem na twarzy, z głową nie rozbitą o beton, z całymi 5 rękoma i nogami. Egocentryczne myślenie, które jednak pozwalało przetrwać najgorsze miesiące i lata, bo czułam, że Fi-1 lip jest blisko, słyszałam jego wariacki śmiech, rozmawiałam > z nim w myślach. I było mi z tym dobrze. Filip pewnie w tym samym czasie popijał jakiś niebian-F ski absynt z takimi jak on i już nie pamiętał o niczym co ziemskie. Albo zakładał teatr w jakimś zakamarku nieba, próbując tam przemycić coś z piekła, bo taki już był, mieszał wszystko, nawet to, co z pozoru nie dawało się pomieszać. A może zakładał teatr w piekle, usiłując przemycić coś niebiańskiego? Jeśli oczywiście był gdziekolwiek i cokolwiek robił. Byłam jednak pewna, że był — gdzieś na skraju zaświatów, w zupełnie innych rejonach niż ty, babko. Bo ty lubisz oddzielać, a nie łączyć. Żadna skundlona mieszanka nigdy by cię nie zadowoliła. I żaden skraj także. Chyba żeby zaświaty były tak tandetne i nudne jak kiedyś Peerel. Wtedy szukałabyś niebiańskiego azylu podobnego do Zawrocia, które podarowałaś mi zeszłego lata. 2 j Matka Filipa kontaktowała się ze mną rzadko. Co roku; w połowie czerwca dzwoniła, by mnie zaprosić na urodziny; syna, które obchodziła równie uroczyście jak za jego życia. Tort ze świeczkami, ulubione potrawy Filipa z dzieciństwa — galaretki, ptysie, bita śmietana i tony innych słodyczy własnego, nie najlepszego niestety wyrobu. Wpychała je w gości, a byli nimi wszyscy krewni, których udało jej się w danym roku zaprosić. Matka Filipa nigdy nie dostrzegła, że jej syn dorósł, więc nie brakowało też konfetti, serpentyn i balonów. No tak, nie było jubilata, ale to zdawało się nikomu nie przeszkadzać. Czasami dzwoniła też po to, by mi powiedzieć, jak bardzo jest wstrząśnięta porządkami, które robiłam na grobie Filipa. 6 ja byłam zwolenniczką minimalizmu, na dobrą sprawę wystarczyłby mi tylko piasek czy trawa, a ona koniecznie chciała hodować na grobie syna ozdobne krzewy, które nie tylko nie pasowały do skromnego obramowania, ale na pewno by nie przypadły do gustu Filipa. Ostatnio jednak nie byłam na cmentarzu, więc zdziwiłam się, słysząc głos trochę piskliwy, jak zawsze, gdy mojej teściowej nie mieściło się w głowie to, co śmiałam zrobić. __Nie powiedziałaś mi! — rzuciła na wstępie i zamilkła na chwilę, bym lepiej zdała sobie sprawę z mego przestępstwa i głębi jej oburzenia. Nie miałam pojęcia, o co chodzi, więc taktownie milczałam, nie chcąc pogarszać sytuacji. — Gdyby nie ksiądz, dalej nie miałabym o niczym pojęcia. — Tak... — rzuciłam przeciągle, bo i co innego mogłabym zrobić w tej sytuacji. — Jakie to do ciebie podobne! — kontynuowała z potępiającym zaśpiewem Mamuśka. Tak nazywał ją Filip, zdrobnieniem, które doskonale oddawało jej słodkostraszne usposobienie i jej słodkostraszną miłość do jedynaka. — Nawet dokładnie nie wiadomo, co to jest. Nie zgadzam się! Ja też mam prawo decydować, co ma być na grobie mego jedynego syna. Jestem matką. Matką! Słyszysz?! — Owszem, ale... — To go zabierz! — przerwała mi. Uwielbiała zresztą przerywać. — Anioły są proste. Proste! I piękne. Piękne! - Powtarzać też uwielbiała, bo się jej wydawało, że wtedy jej słowa nabierają mocy. Teraz jednak mówiła tak dziwne rzeczy, że i bez tego byłam wstrząśnięta. — I są anielskie! A ten jest jakiś nieudany. Jeśli to w ogóle jest anioł. I jeszcze ten garb na plecach. I to oklapnięte, ciągnące się po ziemi skrzydło. Jedno! Jakby mu drugie nie urosło. To okropne! Słyszysz? Okropne! - Dobrze się czujesz? — spytałam zaniepokojona nie na żarty. Czyżby miała przywidzenia? - Dobrze się poczuję, jak ta pokraka zniknie. Jeśli tego me zrobisz, to sama go usunę. 7 — Mówisz o grobie Filipa? — A o czyim mam mówić? — Ostatnio niczego tam nie zmieniałam. Trzy tygodnie' temu zapaliłam jedynie kilka świeczek. — Była to niepraw-da, bo wyrwałam także krzak róży, który posadziła Mamuś-ka, ale wolałam to przemilczeć. Zresztą do wyrywania była przyzwyczajona. — Nie było tam wówczas żadnej rzeźby. 1 — Wiem. Pojawiła się trzy dni temu, gdy byłam jeszcze 1 w sanatorium! — To nie ja. Może jakiś kamieniarz pomylił groby. Pyta-; łaś sąsiadów? — Nie kłam! Nikt nie myli się w sprawach, które kosztują dziesiątki, a może i setki tysięcy. To marmurowa rzeźba! Z nową tablicą, na której jest imię i nazwisko twego męża, a mego syna — wyliczała Mamuśka. — A pod datą śmierci zamiast napisu: „Bóg tak chciał", jest: „Śpij dobrze". Mogłaś przynajmniej Boga zostawić w spokoju! Przecież kiedyś zgo dziłaś się na ten napis. Przez chwilę brakowało mi słów. Dotąd miałam nadzieję, że Cecylii coś się poplątało. W jej wieku zdarzają się takie rzeczy. Wystarczy się zamyślić i wejść w inną alejkę... — Halo! Jesteś tam? Nie dość, że postawiłaś na grobie mego syna jakiegoś pokurcza, to jeszcze milczysz?! — Mamuśka była na granicy apopleksji. — Milczę, bo jestem tak samo zszokowana jak ty. A poza; tym wiesz, że mnie nie stać na marmurowe rzeźby. — Dostałaś przecież spadek po babce. Skąd wiedziała? Ja jej tego nie mówiłam. — Dom i ziemię, nie pieniądze. Zapożyczyłam się, by zapłacić podatek spadkowy. To naprawdę nie ja. — Jak to nie ty? — upierała się. — Nie spadł przecież z nieba. To jedyne logiczne wytłumaczenie. Tylko dlaczego garbaty i taki brzydki? Byłam już zmęczona tą rozmową. — Spotkajmy się na cmentarzu. Najpierw zobaczę to dziwo, a potem pójdziemy do księdza i administratora cmentarza. Może oni coś wiedzą. 8 __Więc to naprawdę nie ty? — po raz pierwszy w jej głosie słychać było odrobinę wątpliwości. — W takim razie kto? Sterczałam przy grobie Filipa i patrzyłam wstrząśnięta na białego anioła, który stał u wezgłowia, tam, gdzie dotychczas był krzyż i tablica. Rzeczywiście miał tylko jedno skrzydło, z drugiej strony był garb i parę pierzastych wyrostków, jakby z niewiadomych przyczyn skrzydło nie urosło. Prawą ręką trzymał nowy krzyż, lewą tablicę z napisem, a skrzydłem, dużym, rozpostartym, trochę rzeczywiście uszkodzonym zdawał się zasłaniać grób od północnych chłodów i wiatrów. Była to piękna i przejmująca rzeźba i musiała kosztować majątek. Cecylia Just patrzyła pytająco na mnie, a ja na nią. Właśnie zbliżał się do nas administrator. — Słyszałem o kradzieżach na cmentarzu, ale żeby komuś coś przybyło nie wiadomo skąd?! Widać koniec świata blisko, jak się takie cuda dzieją. Mnie tam się ten garbaty nawet podoba. Nie widzę problemu — żartował. Ten lekki ton oburzył Cecylię Just. Ale mnie się nie podoba — rzuciła surowo. Czekała przy tym na to, co powiem. Mnie też — kłamałam, bo to był jedyny sposób, by ocalić anioła. Tylko czy naprawdę chciałam go ocalić? Był intruzem, znakiem, że Filip był nie tylko mój, bezczelną, prawie niewyobrażalną samowolą. Dotąd dzieliłam się Filipem i jego grobem jedynie z jego matką, a teraz jeszcze jedna osoba zgłaszała do niego swoje prawa. I to w taki sposób — rzeźbą °gą i kunsztowną, postawioną bez pytania, jakby chcia-aznaczyć, że te prawa są nie mniejsze niż moje, a może 1 Wl?ksze, jeśli stać ją na taki dar. 9 Teraz jednak ode mnie zależało, co się z tą rzeźbą stanie. | Mimo pokusy, by się z nią rozprawić, a tym samym i z osobą, j która ją tu umieściła, nie potrafiłam tego zrobić. Filip zasługiwał na piękno. Nie mogłam mu go odebrać. I — Dziwny jakiś, pokraczny — mówiłam, choć te słowal z trudem przeciskały się przez ściśnięte gardło. — Zupełny| koszmar. Poza tym pewnie lada moment zjawi się właściciel. Żeby tylko przy demontażu zwrócili stary krzyż, napis i ob| ramowanie. Mamuśka ciągle jeszcze nie wierzyła, że nie mam z tyrr wszystkim nic wspólnego, ale zajęła ją wizja ewentualnych strat. — No, ale jak to tak! Ktoś sobie stawia, potem ktoś sobie może zabrać? — napierała na administratora. — To trzeba natychmiast wyjaśnić. A jak mi nie zwrócą krzyża? To kto za to zapłaci? f — Oczywiście, zrobię co w mojej mocy — zapewniał] administrator, doskonale wiedzący, że Cecylia Just nie jest ot taką sobie przeciętną właścicielką grobu. Była filarem rady parafialnej, znała biskupa i kto wie, kogo jeszcze. Może nawet samego Pana Boga. Lepiej było z nią nie zadzierać. — Już zacząłem poszukiwania — dodał nader uprzejmi" — Cóż, na razie bez rezultatu. Ta odpowiedź nie zadowoliła Cecylii Just. — Zgłoszę na policję! Wynajmę detektywa! Wyrzucę śmietnik! — odgrażała się gromkim głosem. — Wszystko w swoim czasie — próbował ją uspokajać administrator. — Najpierw trzeba rozejrzeć się po rodzinie. Panie nie postawiły rzeźby, ale przecież mógł to zrobić ktoś inny, jakaś ciotka, która się nagle wzbogaciła, kuzyn, bardi * przywiązany do siostrzeńca, przyjaciel, ktoś, kogo dręczy p( czucie winy. Wszystko możliwe. Cecylia Just nagle zbladła. — Leon! Może to Leon... — szepnęła i aż przysiadła na stojącej obok kamiennej ławeczce. 10 No tak, decydując się na chociażby krótkie spotkanie z Mamuśką, trzeba się było liczyć z możliwością wkroczenia w obszar cudownych zdarzeń, niesłychanych opowieści i metafizyki. W jej świecie granica między zwykłym a niezwykłym była bardzo płynna. To był właśnie taki moment. Matka Filipa rozejrzała się niespokojnie wokół siebie i mimo iż jej wzrok wyłuskał tylko dwie starsze panie porządkujące groby, nabrała pewności, że gdzieś tam, w głębi cmentarza jest jej zaginiony dawno temu mąż i może przygląda się jej przez lornetkę, by zobaczyć, jaką ona ma w tej chwili minę. Poprawiła sobie nawet włosy i usiłowała zapanować nad paniką malującą się na twarzy, ale nic z tego nie wychodziło. Nie zamierzałam jej wyprowadzać z błędu. Zresztą Cecylia Just nie należała do osób, które potrzebowały prawdy. Nawet jeśli, to wolały własną prawdę, z tą obiektywną zwykle mającą niewiele wspólnego. — Zazdroszczę Mamuśce — mawiał Filip. — Ona się tak skutecznie łudzi. Czemu musiałem odziedziczyć charakter po ojcu, a nie po niej. Złudzenia są tak cudownie kojące! Wnikliwy umysł Świra rzeczywiście nie był podatny na złudzenia. Można go było wyłączyć jedynie za pomocą sztucznych spowalniaczy. Filip zwykle wybierał wódkę. Pierwszy kieliszek przytłumiał nadmierną spostrzegawczość, drugi blokował zbyt czułe uszy, trzeci uspokajał powonienie, przy czwartym zmysły Filipa przypominały wrażliwością zmysły większości ludzi, ale nawet piąty kieliszek nie radził sobie z nadmiarem myśli. Leon Just być może miał te same problemy. Kiedyś był znanym aktorem, który ponoć wycofał się z pracy zawodowej w stanie wojennym, a po kilkunastu miesiącach zniknął. Niewiele o tym wiedziałam — w dodatku nic pewnego. Zresz-y ^ życiu Filipa i jego bliskich pewniki nie obowiązywały, nałam przynajmniej trzy wersje tamtych wydarzeń. Cecylia Just twierdziła, że to Władza zmusiła do odejścia 11 ¦-.W^^^msmmmm^^T^ z teatrujej męża, który nigdy nie ukrywał, co o Władzy my-| śli. Ponoć potem ta sama Władza tyle razy go nachodziła i prześladowała na różne sposoby, aż w końcu nie wytrzymał i zrobił coś przeciwko. By nikogo nie narażać, nie powiedział o tym ani rodzinie, ani przyjaciołom. Ale Władza wiedziała! Dopadła go i zamknęła gdzieś na zawsze albo wyrzuciła z kraju. Może nawet zamordowała jak księdza Po-piełuszkę. Cecylia Just nie widziała w takicłi porównaniach niczego niestosownego. Że nic nie wskazywało na opozycyjną działalność męża? To oczywiste — przecież musiał się z nią kryć. Że krył się tak dobrze, to świadczyło jedynie| o jego konspiracyjnym i aktorskim kunszcie. Cecylia wierzyła także, że Leon kiedyś wróci. Nie przekon3nvały ją tłumaczenia, że czasy się zmieniły i wszyscy polityczni więźniowie już dawno są w domach. No bo podłość ludzka nie ma granic. A jeśli jej Leona specjalnie zakwalifikowali do pospolitych kryminalistów? Już oni mieli swoje metody, by politycznego zmienić w bandziora. Albo wariata. Ale duszy; nie mogli przecież zmienić! Nie wiedziałam tylko, czemu teraz rozgląda się z takim strachem. Czy tak wita się bohatera? Wersja Filipa była zupełnie inna, choć równie nieprawdopodobna. Leon Just był według niej genialnym aktorem, który ¦ nigdy nie przestawał grać, także i w domu. I zawsze grał rów- | nie dobrze. Rola męża Cecylii Just i ojca Filipa musiała mu się jednak w którymś momencie mocno znudzić. Podobnie jak rola znanego i podziwianego aktora. W tajemnicy przed wszystkimi zaczął obmyślać i ćwiczyć jeszcze jedną rolę. — Najtrudniej jest zagrać zwykłego człowieka — twierdził Filip, przytulając się do mnie w zimnym pokoju w akademiku — ale ojcu udało się to znakomicie, tak bardzo, że rozpłynął się w szarym zmęczonym tłumie. To była kreacja jego życia. Tak długo ją grał, chodząc po ulicach, że w końcu stał się nim, tym wymyślonym człowiekiem i nie było już po co wracać do poprzedniego życia, w którym wszyscy czekali na geniusza sceny i opozycjonistę. A może zasmakował 12 w szarości? Może się do niej przyzwyczaił? Może się za nią schował i dalej chowa? Może bawi go, gdy przechodzi blisko, a my nie dostrzegamy, że to on? Jakkolwiek było, Leon Just wyszedł gdzieś w pierwszej połowie lat osiemdziesiątych z domu i nigdy nie wrócił. Jedna z kuzynek Filipa, lepiej ode mnie znająca wszystkie babki i ciotki, które razem z Justami zamieszkiwały dom na Zaciszu, twierdziła, że Leonowi Justowi groziło wylanie z pracy za nadużywanie alkoholu. — Wujka Justa, podobnie jak Filipa, ciągnęło do latania. Może powędrował wraz z buteleczką na jakiś most, a potem pofrunął w dół. Ale mam też drugą wersję — zaśmiała się. — Gdybyś lepiej poznała te wszystkie wiedźmy, zamieszkujące ich dom, to byś wiedziała, o czym myślę. On je utrzymywał ze swojej pensji i chałturzenia. Nie zdziwiłabym się, gdyby go same ukatrupiły po to, by dostawać po nim rentę. Mówię ci, one były do tego zdolne! Na pewno nie zrobiła tego Cecylia, skoro teraz rozglądała się z takim niepokojem. Ja też rozejrzałam się instynktownie, ale szukałam wzrokiem kogoś innego. Wprawdzie nie można było wykluczyć, ze to Leon Just, o ile jeszcze żył, ozdobił grób Świra garbatym aniołem, ale byłam niemal pewna, że zrobił to ktoś mny ktoś, kto dwa tygodnie temu przysłał mi pocztówkę z upozowanym teatralnie Arlekinem i bzdurnym pytaniem na odwrocie, zapisanym nierówno i niewyraźnie: „Czy mnie jeszcze pamiętasz?" Pożółkła kartka z zagranicznym znacz-^lem 1 stemplem. Bez adresu zwrotnego. To zresztą było bez naczenia i tak wiedziałam, kto ją wysłał. Nie było natomiast ^ e, kogo miałam pamiętać? Filipa, którego zapewne sym- izował Arlekin, czy pytającą? Może oboje? 13 Gdybym miała jakiekolwiek wątpliwości, co do nadaw-czyni, rozwiałaby je druga pocztówka, która przyszła paręj dni później. Znowu Arlekin, z różą przy ustach, melancholijnie zamyślony, i dwie aktoreczki, całe w koronkach, jeds na słodko uśmiechnięta, wdzięcząca się do Arlekina, drugi oddalona i nadąsana. Napis z tyłu równie pretensjonalny je przedtem: „On nie kochał nigdy żadnej z nas". Kolejny cj tat z popularnej w naszym dzieciństwie piosenki. Ani słowJ od siebie. Obrazki na kartkach też lukrowane i bliskie kiczu Tym to było, babko, dziwniejsze, że nigdy bym o skłonność do kiczu nie podejrzewała ich nadawczynii. A jednak wygrzebała te dwie pocztówki gdzieś na pchlim targu w Berlinie i, ku memu zdumieniu, przysłała jedną po drugiej. Widocznie to miała być taka niecodzienna zapowiedź czegoś zupełnie przeciwnego — prawdziwego dzieła sztuki, bo tym był właśnie garbaty anioł! Jakby chciała, by zaskoczenie było przez to większe i boleśniejsze. A może za surowo ją oceniałam? Może chciała mnie tymi kartkami ostrzec? Były tak do niej niepodobne, że powinnam była wiedzieć, że coś się za nimi kryje, przygotować się jakoś psychicznie. Ja jednak byłam zajęta czym innym — studiowaniem symptomów choroby. Paweł! A jakże. Jak niewiele wystarczy, by zachorować na miłość —jeden deszczowy pocałunek, kilka rozmów o niczym, koncert fortepianowy, parę przytuleń na powitanie i pożegnanie, obecność i nieobecność. Nic wielkiego. I nagle nie ma na to rady. Tęsknota rozlewa się w środku jak infekcja, atakuje w zastraszającym tempie każdą cząstkę ciała i duszy — niespodziewana, bolesna, domagająca się jedynego skutecznego leku, czyli dotyku kochanej osoby. Ja niestety nie mogłam go zastosować. Paweł został w Zawrociu, a ja byłam w Warszawie. Wiesz jednak, babko, że to była najmniejsza z przeszkód. Nie powinnam nawet myśleć o przytuleniach Pawła. Był przecież moim ciotecznym bratem! To nie były zresztą moje jedyne problemy. Tak czy owak, u w^łam pocztówki nieuważnie i wrzuciłam do szuflady. Trzeeapiony prolog. Tak bywa. Zwykle nie zauważamy Ztkn za to koniec jawi nam się z całą okrutną jaskrawo- La Gdy się ma do czynienia z kimś takim jak nadawczym kartek z Arlekinem, lepiej nie przegapiać niczego. 14 II. DMUCHAWCE Pora dmuchawców, babko, druga połowa maja, tydzień po spotkaniu z Cecylią Just i aniołem na warszawskim cmentarzu. Potem opowiem ci dokładniej, co było dalej. Na razie to nieistotne. Jestem w Zawrociu i patrzę przez otwarte drzwi werandy na nie skoszoną łąkę. Zimny wiatr odrywa ziarenka od puszystych kul i spycha je ku mnie, jakby chciał pokazać, jak bardzo wszystko wokół mnie jest kruche i zmienne. Wiem to i bez niego. Ostatnie dni i tygodnie przypomniały mi o tym bez znieczulenia. Paweł... No tak. Tu, w Zawrociu, mogę myśleć tylko o nim. Nie ma go przy mnie. Ani nigdzie w pobliżu. Zawrocie, przestało być jego azylem, słoneczną kryjówką, w której mieszkał z fortepianem i z tobą, oddzieloną od niego zaledwie paskiem powietrza. Może tak i lepiej — powtarzam nie swoje zdanie. Może. Tak. I. Lepiej. Może. I. Tak. Może... Słowa odrywają się od warg jak ziarenka, płyną z głębi pokoju do drzwi werandy i łączą się tuż za nimi z dmuchawco-wymi spadochronami. Szybują bezmyślnie w podchmurnej przestrzeni, coraz bardziej nasiąkniętej wilgocią. Jeśli spadnie deszcz, pora dmuchawców skończy się bezpowrotnie. Na łące zostaną łyse główki. Ocaleje jedynie tylko kilka pucha-tych kul, które postawiłam w wazonie na fortepianie. 16 Odchylasz powietrzny rąbek i patrzysz na nie, babko, z dezaprobatą. Stały w tym miejscu różne kwiaty — róże, chryzantemy, mieczyki, lilie i delikatne frezje, bywały tu nawet polne bukiety przynoszone przez Maurycego, a potem przez Pawła, ale dotąd nikt nie postawił tu dmuchawców. Dziś jeszcze są całe. Ani jedno ziarenko nie śmiało opaść na czarną politurę. Ale to tylko kwestia czasu. Jakiś przypadkowy przeciąg czy nieopatrzny gest przy ścieraniu kurzy i doskonałość kul zostanie naruszona. Aż w końcu i tu zostaną jedynie łyse główki na seledynowej łodyżce, lekko pochylone w jedną stronę — w tę, z której świeciło słońce. Zostanie na nich co najwyżej kilka niedojrzałych ziarenek i zielonkawe pejsy wokół. Przemiany — pora żółtych mleczy, pora dmuchawców, pora łysych główek, scłmących w majowe i czerwcowe wieczory, jeśli oczywiście wcześniej nie przejechała po nich kosiarka. Paweł już tego w tym roku nie zobaczy. Jak to się odbyło? Zdaje się, że powiedział matce z własnej woli. Inaczej nigdy by się nie domyśliła. Nie tego! A potem... Nie, babko, jeszcze nie jestem gotowa pisać o Pawle. Może za kwadrans czy dwa. I tak się dowiesz. Nikomu innemu nie potrafiłabym o tym opowiedzieć, tylko tobie jednej, choć tym razem pewnie wolałabyś o niczym nie wiedzieć, zwłaszcza o moich poplątanych uczuciach do twego wnuka. Ale przecież to ty zostawiłaś mi zeszłego lata w spadku nie tylko dom i ogród, ale i pamiętnik z całą twoją przeszłością, otwarty w dodatku na stronie, gdzie kończyły się twoje zapiski. Dalej były czyste kartki, a obok pióro, napełnione czarnym atramentem, który nie zdążył wyschnąć. Musiałaś się iczyc z tym, że po nie sięgnę. I sięgnęłam, ale nie po to, y zanotować datę twojej śmierci i szczegóły pogrzebu, jak 17 przypuszczałaś, tylko po to, by ci powiedzieć, co o tobie myślę. Wtedy to była przekora. Chciałam cię zranić słowem, bo nie mogłam czynem. Dziś jest inaczej. Dobrze, babko, mówi się do kogoś, kto jest poza i ponad, kto z konieczności musi mieć ponadczasowy dystans. Bo właśnie kolejny raz potrzebuję dystansu. I zdrowego rozsądku, którego ci nigdy nie brakowało. I twego mądrego milczenia. I bezcielesnej, nie narzucającej się obecności. No cóż, przydałoby się w tej cłiwili też trochę ciepła, ale tego nie możesz mi dać. Sięgam więc po szal, który kiedyś dostałaś od Maurycego. Otulałaś się nim w wiosenne ranki, by wyjść na ganek po psie miski. Wiatr też lubił ten szal — ciepły i jednocześnie lekki — ten nachalny, wiosenny wiatr, w którym tyle bywa jeszcze chłodu... Filip, mój drugi bezcielesny towarzysz, chichocze we mnie jak zwykle w takich momentach. Owijasz w bawełnę, dziewczyno — mówi w dodatku, jakby nie miał zamiaru zauważyć faktu, że od jego śmierci minęło dziesięć lat, podczas których stałam się dojrzałą kobietą. — A raczej w wełnę — dodaje — bo to wełniany szal, czyż nie tak, kochanie? To prawda, owijam. Każdy by na moim miejscu owijał. Sama wiesz, babko, jak bardzo starałam się uporządkować swoje życie, wyjaśnić, co było do wyjaśnienia, wyprostować, co było do wyprostowania. Wydawało mi się, że zaakcep towanie ciebie i Zawrocia, a potem odnalezienie Malinov skich, przyszywanej rodziny mego ojca, zakończy ten pn ces. Potem miały być już tylko banalne zapiski z życia teatn trochę refleksji o pogodzie, jakieś wspominki o matce, ojcz) mie czy mojej siostrze, ale niezbyt dużo, by cię nie znudzić. Poukładane życie Matyldy Malinowskiej-Just. Już bez widm z przeszłości. Zwykłe. Zanurzone w teraźniejszości. Akurat! Popieprzone życie Matyldy Malinowskiej-Just Na to przynajmniej wygląda. Określenie niepiękne, wiem ale zapewniam cię, że dobrze oddaje sytuację. Widmo z przeszłości też jest, choć na razie schowane za garbatego anioła. Już wiem, babko, że się ode mnie tak łatwo nie odczepi, że ^^ j,j^ce — może ode mnie, może od siebie dawnej, może oTnaszych znajomych. Nie odczepi się, bo przeszłość stała się jej obsesją, a to jest, babko, nasza wspólna przeszłość. A w zupehiości wystarczyłoby, że nie ma tu Pawła. Zawrocie bez niego jest przerażająco puste. Czuję się w nim gorzej, niż wtedy, gdy weszłam tu po raz pierwszy tuż po twojej'śmierci. Wtedy wszystko było obce, ale tajemnicze i pociągające, teraz zdaje się martwe i niepotrzebne. Ja też czuję się tu zbędna, choć Unta, przytulająca pysk do mego uda, ma zapewne inne zdanie na ten temat. No dobrze, dość owijania. Paweł wyjechał do Stanów. Na długo. Może nawet na bardzo długo. Jeśli nie na zawsze. Jak to się odbyło? Musiał matce chyba powiedzieć. A potem zobaczył w jej oczach to wszystko, na co powinien być przygotowany, ale chyba nie był. Gdybanie. Nic nie wiem. Natomiast domyślam się, co było później — potok łez i słów, prośby, a może nawet błagania. Kilka nerwowych dni. I namawianie bez końca. Był z matką sam na sam, bez choćby jednego mojego dobrego słowa, ale nie uległ, dlatego ciotka do mnie zadzwoniła. — On musi wyjechać. Nie zatrzymuj go. Tylko wam się wydaje! To nic ważnego. Nie może być inaczej. Jest przecież twoim ciotecznym bratem. Słyszysz! Byłaś pod ręką, gdy rozstawał się z Anną. A wcześniej jeszcze śmierć babki 1 ta historia z Zawrociem. W takich okolicznościach człowiek czepia się wszystkiego jak rzep psiego ogona. Ale nawet jeśli jest inaczej, to co z oczu, to i z serca! Będziecie się później z tego śmiać! Zobaczysz! Tyle banałów naraz. Aż trudno było uwierzyć, że to właśnie twoja córka, babko, wyrecytowała je jednym tchem przez telefon. W dodatku do osoby, którą kochał jej syn — obojęt- 19 nie, czym było to uczucie. Może intuicja podpowiedziała jej, że banałem najłatwiej zniszczyć miłość? Tak więc byłam według ciotici psim ogonem. A PawJ rzepem, Ictóry przyczepił się do niego, bo musiał się do czel goś przyczepić. Taki już był — niesamodzielny, przyczeplil wy — przynajmniej zdaniem jego matki. Najpierw AnnaJ a teraz ja. Kolejne psie ogony. Czy i jemu to powiedziała? Może nie tak bmtalnie jak mnie, ale na pewno czuła się w obowiązku mu to uświadomić. Oczywiście dla jego dobra! Wszystkie kochające Pawła kobiety zawsze wiedziały, co jest dla niego dobre. A ja, czemu nie wiedziałam? — Nie muszę tam lecieć — powiedział przez telefon dzień później. — Wszystko zależy od ciebie. Przyjedź. Albo ja przyjadę do Warszawy. Porozmawiamy. — Nie — zaoponowałam stanowczo, ale zaraz dodałam wbrew postanowieniu: — W każdym razie nie teraz. Milczał długo, czekając, że może coś jeszcze powiem. — Nie? — spytał w końcu, jakby nie dosłyszał. — Nie... W każdym razie nie teraz... — powtórzył. Potem znowu zamilkł, jakby się zastanawiał nad prawdziwym sensem tych słów. W końcu zdołał się jakoś opanować. — Dobrze. Pojadę. Ale wrócę... — Znowu czekał na moje słowa. — Zawrocie zostaw pod opieką Jóźwiaka. Jak znajdę czas, to się nim zajmę. — Oczywiście —jego głos był coraz cichszy i smutniejszy. — Matylda... Nie chciałam wiedzieć, co ma mi do powiedzenia. Bałam się, że doda jakieś słowa, z którymi potem nie będzie wiadomo, co zrobić. Czułam, że jest w tej chwili do tego zdolny. — Może któreś z młodych Jóźwiaków zechce tam zamieszkać? Wolałabym, żeby dom nie stał pusty. Zresztą sama do nich zadzwonię — mówiłam pośpiesznie. — Jesteś pewna? — spytał. — No tak, mam numer. To w końcu moje sprawy. Nie ma powodu, byś ty się nimi zajmował. 20 ____ Nie o to pytam. Wiesz dobrze. No więc? __Jak będzie lepiej. Chyba... — dodałam, znowu wbrew wcześniejszemu postanowieniu. __Chyba... — powtórzył i w telefonie kolejny raz zapadła dhiga cisza. — Chciałbym, żebyś przynajmniej przyszła na lotnisko. __Oczywiście — rzuciłam. — Jeśli tylko będę mogła. Zespół został zaproszony na gościnne występy do Moskwy i Petersburga. Mogę być zajęta. — Kłamałam, wiedząc, co będzie, gdy Paweł przytuli mnie na lotnisku. Czułam, że nie mielibyśmy siły, by się od siebie oderwać. Wyobrażałam sobie, jak ciotka Irena łapie nas za ubrania i próbuje rozdzielić, a niewidzialny klej nie chce puścić. No tak, Paweł też wiedział, jak by się to skończyło — razem machalibyśmy z tarasu ciotce, wchodzącej do samolotu. — W każdym razie będę czekał — powiedział w końcu, przestając walczyć. Tydzień później zadzwonił jeszcze z lotniska, tuż przed startem. Nie odebrałam telefonu. Słuchałam tylko, jak mówi do automatycznej sekretarki: — Halo? Matylda! To przeklęte urządzenie! Szkoda, że cię nie ma. Chciałem cię usłyszeć. I pożegnać... Tak jest chyba rzeczywiście lepiej... Mówię o podróży... Chcę, żebyśmy oboje byli pewni... Nie wiem, kiedy wrócę. Powinnaś być, babko, ze mnie zadowolona. Okazuje się, że mam prawie tak silną wolę jak ty. Kto by się spodziewał. W każdym razie ja się nie spodziewałam. Nie wiem, jak to przeżył Paweł, ale ja nie najlepiej. A jednak byłam przekonana, że ta podróż naprawdę mu posłuży. Zwłaszcza, jeśli będzie dostatecznie dhiga. Nie śpiesz się, braciszku — mówiłam do niego w myślach. — Czas zrobi swoje. Będzie do-rze. Zobaczysz! Potem będziemy się śmiać z tego, co nam się zaczęło roić. Twoja matka ma rację! A tam, za oceanem, będziesz mógł w dodatku udowodnić jej i sobie, że nie jesteś zwykłym rzepem, jak się jej wydaje, i nie musisz szukać żadngo psiego ogona czy czegoś podobnego. W Ameryce 21 niejedno może się zdarzyć. Rozprostujesz się, odetchniesz szerzej. Już był czas najwyższy opuścić Zawrocie i babkę Aleksandrę. I także mnie. I wszystko inne, co cię dotąd pętało. Będzie dobrze. Musi być dobrze, braciszku! Głupi monolog w oknie. Niby do Pawła, a w rzeczywistości w zimną pustkę nieba, w którym zniknął samolot. A w środku, gdzieś w okolicy żołądka, dziwny gniot, nie do nazwania, rozrastający się z minuty na minutę. Paweł z podobnym ołowianym gniotem siedział wciśnięty w fotel i pewnie nie miał nawet siły, by patrzeć na podświetlone n; różowo i perłowo climury. Będzie dobrze — mówię teraz, w Zawrociu, siedząc na stołku przy fortepianie i ściskając po kolei puchate główki draucłiawców. Będzie dobrze. Musi być. Wolałabym, babko, nie pisać teraz więcej o Pawle. Ale trzeba skończyć ten temat. Tak będzie lepiej. Skończyć i nie wracać. Przynajmniej na razie. Właściwie niewiele zostało do dodania — tylko to, że Paweł już tu nie wróci. W każdym razie nie jako stały mieszkaniec i gospodarz. Gdy dzwonił z lotniska, jeszcze o tyin j nie wiedziałam. Teraz, po obejrzeniu Zawrocia, jestem tego j pewna. Jadąc tu, bałam się, że jego rzeczy będą mi o nim 1 przypominać. Myliłam się. Półki w pokoju, który zajmo- i wał, są puste. Nie zostawił niczego, żaden należący do niego ; przedmiot nie został w łazience czy kucłini, jakby wyjeżdżał nie na parę miesięcy, ale na zawsze. Zadbał w dodatku, by Jóźwiakowa usunęła wszystkie ślady jego pobytu tutaj. I tak się stało — wywietrzyła pościel, wciągnęła do odkurzacza j ciemne włosy, drobiny skóry i to wszystko, co odrywa się od człowieka i zmienia w śmieci. Wessała też rozwłóczony w powietrzu zapacłi, starła ślady palców z wieka fortepianu 22 i mebli, wypastowała podłogi. Zastałam w Zawrociu jedynie chemiczną świeżość połączoną z wonią kwitnącego maja. Nawet Unta z trudem odnajduje w niej fantomy tak drogich jej zapachów, które z niezrozumiałego powodu znikły bezpowrotnie. Jest w tym coś dziwnego, babko. Jakby Paweł chciał mi zwrócić Zawrocie ostatecznie, bez cienia wątpliwości, że jest tylko moje — dziś i już na zawsze. Jakie to do niego podobne. Powinnam wiedzieć, że tak właśnie postąpi. I tylko na klawiszach zostały ślady jego palców, ale przykrywa je opuszczona klapa. Dmucham na leżące na fortepianie ziarenka i pozwalam im opaść na klapę klawiatury. Nie zakiełkują tutaj, nie ma na to szans, ani dźwiękiem, ani roślinką, ani niczym innym. Za godzinę lub dwie, gdy znudzi mi się ich widok na czarnej politurze, znikną we wnętrzu odkurzacza. Historia jałowych ziarenek, z których nic nie może wyrosnąć. Historia jałowej miłości, z której nic nie może się narodzić. III. MOTYWY 1 Cecylia Just po kilku dniach trwożliwego czekania na Leona, którego zapowiedzią miało być zjawienie się rzeźby, zaczęła powątpiewać w słuszność swojej koncepcji. Raz była obrażona na Justa, że zadbał tylko o syna, wystawił mu taki drogi pomnik, a o niej, własnej ślubnej żonie, nie pomyślał, drugi raz wszystko wydawało jej się bzdurą, była nawet pewna, że to ja podszepnęłam jej imię męża, by w ten sposób odsunąć podejrzenia od siebie i ocalić kamiennego łcrzywul-ca. Miała jeszcze parę innych koncepcji, zmieniała zdanie co kilka dni i niestety czuła się w obowiązku mnie o tym informować. Wiedziałam, że najbardziej boli ją to, że ktoś odważył się postawić rzeźbę bez pytania jej o zgodę. Tego Cecylia Just nie była w stanie przeżyć, zwłaszcza że uwielbiała nie dawać zgody. Nie! Nie! Nie! To by właśnie usłyszała osoba, chcąca coś zmienić na grobie Filipa, ktokolwiek by to był — Leon, jakiś przyjaciel Filipa, autorka kartek z Arlekinem czyja. Nie! No ale tajemniczy fundator nie dał się Mamuśce wypowiedzieć. Rzecz nie do przebaczenia! Chodziła na grób codziennie, by sprawdzić, czy anioł nie zniknął, i codziennie miała ochotę walnąć go młotkiem gdzieś między kamienne oczy, rozwalić, pozbyć się tej samowoli, tego jawnego lek-24 ceważenia, kpiny z jej praw, zjej matczynej miłości, a także z iej gustu czy raczej z jego braku. Piękno nie przemówiło. Nie przyszło też przyzwyczajenie. Czas niczego nie zaleczył. Uraza jątrzyła się jak zabrudzona rana. Ciekawe, że ani razu nie przyszła jej na myśl prawdziwa sprawczyni udręki, choć miała o niej tyle samo informacji co ja. Wiedziała, że ma męża rzeźbiarza, że kochała Filipa nie mniej niż ona sama czy ja. Tamta jednak była poza wszelkimi podejrzeniami — przynajmniej dla Cecylii Just. Nie wyprowadzałam jej z błędu. Choć wielokrotnie miałam na to ochotę. Mogłabym za jednym zamachem pozbyć się anioła i jednocześnie zniszczyć komitywę między matką Filipa a jego dawną kochanką. Pokusa była naprawdę silna. Bo ja też jeździłam na cmentarz i patrzyłam na rzeźbę — wprawdzie nie codziennie, jak Mamuśka, ale jednak. I ilekroć się tam znalazłam, miałam nieodparte wrażenie, że ten grób już do mnie nie należy. Czułam się tam jak intruz, który zatrzymał się na chwilę przy cudzej mogile i udaje, że to jego. Stawiałam świeczkę, usiłowałam coś do Świra powiedzieć, ale żadne sensowne zdanie nie chciało mi przejść przez gardło. Więc skupiałam się na wyskubywaniu nieistniejących paprochów z ozdobnej trawki, która rosła kiedyś w rogu mogiły, a teraz znalazła się niedaleko tablicy. Była to jedyna roślina, która przetrwała ostatnie zmiany. Czemu Olga zostawiła właśnie ją? A może to nie ona? Może był to pomysł tych, którzy zjej polecenia stawiali rzeźbę? Tak czy owak, ocalała jedynie ta zielona kępka. Nawet piasek był nowy, nie złocisty jak przedtem, ale niemal biały, w odcieniu doskonale harmonizującym z barwą marmuru. anioła o tak, to Olga! To ona podarowała Filipowi garbatego przynajmniej wszystko na to wskazywało. Dziew- 25 czyna Filipa. Najlepsza przyjaciółka, jaką miał. To z nią by} najdłużej — całe cztery lata. To ona siedziała obok niego gdy po raz pierwszy zobaczyłam go na schodach akademika w masce Arlekina namalowanej na twarzy. I to ona oddała mi go potem bez walki, ostrzegając jedynie, że Filip to prawdziwy świr, który Śmierć kocha dużo bardziej niż kolejne kobiety. Tylko się wtedy uśmiechnęłam, pewna, że mnie to nie dotyczy. Mój Filip przecież nie był taki. Tyle było w nim życia i tyle miłości. Jaka Śmierć? Jakie świrowanie? Może kiedyś, przy innych, ale nie przy mnie. Nie przy mnie! — Idiotka — mruknęła wtedy pod nosem Olga, a potem zdusiła irytację i wygłosiła jeszcze kilka podobnych ostrzeżeń i rad, także i tę, bym nie zostawiała Filipa na zbyt długo, bo on nie potrafi być sam. Słuchałam nieuważnie i nie zamierzałam z nich korzystać. A ona nigdy ich nie powtórzyła. Trzymała się zresztą z daleka ode mnie i Filipa. No właśnie! Olga, jaką znałam kiedyś, mimo urazy do mnie, nie postawiłaby bez pytania rzeźby na grobie Świra. I nie przysłałaby tych kiczowatych kartek z prowokacyjnymi bazgrołami na odwrocie. W ogóle by mi niczego nie przysłała. Tamta Olga! Ta dzisiejsza miała jednak najwyraźniej inne obyczaje, co potwierdziły wkrótce jej telefony. Dwa razy trafiała na a matyczną sekretarkę, za trzecim razem podniosłam słuch kę. Spodziewałam się gęstych tłumaczeń, Olga jednak zamierzała za nic przepraszać. Wprost przeciwnie. Od raiU zaczęła atak. — Nareszcie jesteś! A może byłaś przez cały czas w domu, tylko nie miałaś ochoty ze mną pogadać? — pytała z ironią choć ta ironia rozpływała się w trochę przydługich pauzach. Najwyraźniej była pijana. — A ja nie mogłam się doczekać, kiedy ci w końcu powiem to, co powinnaś wiedzieć od dawna. Myślisz, że pojechałaś wtedy na obóz językowy w nagrodę? Pojechałaś, bo tak się komuś spodobało. — O czym ty mówisz? — A o tym! O śmierci Świra! O planie wykonanym w stu 26 rocentach. Koronkowa robota, co? Tylko nie udawaj, że się tego nie domyślałaś. — Czego do diabła? — Że to nie przypadek. Oni potrafili to robić. — Jacy oni? __Oni! Zawsze są jacyś oni. Nie wiesz o tym? No jasne, lepiej nie wiedzieć. Wygodniej. Ale teraz już koniec gry w świętą naiwność. Koniec! Słyszysz? — Słyszę, że jesteś pijana. __Gówno prawda! Nigdy nie słyszysz tego, co najważniejsze. I nigdy cię nie ma, gdy jesteś potrzebna. Taki twój urok. I twoje cholerne szczęście. Brzdęk — i w słuchawce zapadła cisza, a ja zostałam sam na sam z jej szokującymi zdaniami. Były one tym bardziej zaskakujące, że to przez okno w pokoju Olgi Filip wyszedł przed dziesięciu laty, najpewniej po namiętnej nocy. Zawsze twierdziła, że byli wtedy tylko we dwoje, a Świr ruszył w zaświaty, gdy ona brała prysznic. A teraz bawiła się w rzucanie oskarżeń. Byłam wtedy na obozie językowym w Anglii. Olga wykorzystała ten fakt. Usiłowałam sobie w tej chwili przypomnieć, jak to było z wyjazdem. Nie! Olga nie miała racji. Owszem, miejsc było mało, ale miałam najlepszą średnią na roku. Moją kandydaturę popierał nauczyciel prowadzący lektorat. Co z tym wspólnego mieliby mieć jacyś tam Oni? I czemu miałoby im zależeć, żebym wyjechała? Świr wprawdzie prowadził studencki teatr, ale więcej w nim było metafizyki niż polityki. Nie lubił komuchów, to fakt, miał z nimi na pieńku, ale nie aż tak, by chcieli go zabić. Chyba nie aż tak... Czemu w takim razie Olga to powiedziała? Czyżby zamierzała w ten sposób odwrócić moją uwagę od rzeźby? Być ze. Chciała, bym zastanawiała się nad jej paranoiczną bajeczką, a nie nad tym, co zrobić z aniołem. Sprytne! Kto by o^r P°"^y^.^^*' że stać ją na takie rzeczy! I w dodatku ten nie ^'^^^^^^^^^^^^^^ii- Chciała mnie zranić — i to głęboko, bym og a myśleć o niczym innym. I właściwie się jej udało, 27 bo mimo rozgryzienia jej intencji, nie potrafiłam powstrzy. mać złych emocji. Jak ona mogła! — myślałam. — Gdzie się podział jej dawny styl? Co, do diabła, się z nią stało? Czemu zachowuje się, jakby nigdy nie była dawną, mądrą Olgą^ zdystansowaną i odpowiedzialną? Co ona sobie wyobraża! Taka pijana! Nienawidząca! I to po dziesięciu latach! To jakiś obłęd. Absurd! I Postanowiłam zadzwonić do Leny, która znała Olgę dłu żej i lepiej niż ja. Zrelacjonowałam wszystkie postępki Olgi skupiając się przede wszystkim na cmentarnej samowoli Lena jednak, o dziwo, nie podzielała mego oburzenia. — Może chce ci w ten sposób coś ważnego powiedzieć — usłyszałam. — Nie sądzisz, że to cokolwiek szokujący sposób komunikacji? — Może nie umie inaczej. — Olga? Zawsze była wygadana! I konkretna. Nie owijała w bawełnę. — No właśnie, to zastanawiające. Tyle wiedziałam i bez niej. — Ona nie ma prawa stawiać na grobie Filipa czegok h-wiek. Zwłaszcza bez pytania! — upierałam się. — Ale postawiła. — To chore! — niemal krzyczałam. — Nie osądzaj jej z góry. Słowa Leny dotknęły mnie. — Nie rozumiem, jak możesz jej bronić? Lena westchnęła. — Nie bronię. Olga jest w kiepskiej formie. Ona... Zresztą sama się o tym wkrótce przekonasz. Obiecaj mi, że mimo wszystko ją wysłuchasz. Tylko o to cię proszę. — Wątpię, bym miała taką okazję. 28 _ Będziesz. Jestem tego pewna. I to chyba niedhigo. __ Lena nie rzucała słów na wiatr Znaczyło to tyle, że Olga w końcu postanowiła przyjechać do Polski. — Pamiętasz, że to ona była przy tobie, gdy po śmierci Filipa świat zwalił ci się na głowę? — spytała jeszcze. To była prawda. Olga przez dwa tygodnie mieszkała ze mną, karmiła mnie, podawała uspokajające leki i pilnowała, bym nie wyszła przez okno jak Filip. __Pamiętam — rzuciłam niechętnie. — To dobrze. __Dobrze? Mam ją za to ze wszystkiego rozgrzeszyć? — Nie, nie o to chodzi. — A o co? Wyduś to z siebie w końcu! — O to, żebyś dała jej szansę. — Szansę? Ale na co? Nic nie rozumiem. Dlaczego tak dziwnie mówisz? — Szansę — powtórzyła. Wyglądało na to, że więcej się od niej nie dowiem. — Dobrze. Postaram się — mruknęłam, starając się ukryć irytację. — Dziękuję — głos Leny był dziwnie poważny i smutny. Pożegnałyśmy się zaraz potem — obie w nie najlepszych humorach, jaw dodatku przekonana, że Lena po raz pierwszy w życiu jest niesprawiedliwa. Jakby liczyła się tylko Olga, jej problemy, kaprysy i nastroje. Wolno jej było bełkotać do słuchawki, rządzić się na cudzych grobach, wysyłać głupie kartki, a ja miałam się niczemu nie dziwić, nie protestować 1 w dodatku — gdyby raczyła się zjawić — zmienić się w życzHwego psychoanalityka, który wysłucha, dlaczego jej odbija i to w taki sposób. Czy Lena nie żądała ode mnie a wiele. Tylko że to była jej pierwsza prośba skierowana mnie, jeśli nie liczyć oczywiście zamierzchłych próśb z czasów studenckich o zrobienie herbaty czy pożyczenie ow, gdy chciała zadzwonić do swego narzeczonego. ja wiele razy korzystałam z jej pomocy. I nie były to błahe P awy Czy mogłam jej zatem odmówić? IV. SZCZEGÓŁY 1 Napisałam kiedyś, babko, że nigdy bym nie zniszczyła miłości, choćby nie wiem co. Kłamałam. Tę postanowiłam zniszczyć. Choć może raczej zmienić — wcisnąć w dawne ramy braterstwa i przyjaźni, uśpić, wyplenić to, co szalone i niemożliwe. Wyjazd Pawła nie wydawał mi się dostatecz-f nym środkiem. Podróże, nawet najdłuższe, mają to do siebie, j że kiedyś się kończą. No tak, już wiesz, babko, co było dalej. Pochwalasz cel, j ale pewnie nie podoba ci się metoda. Czy jednak nie najważ- j niejsza jest jej skuteczność? Jakub właściwie się nie zdziwił, że zapraszam go do siebie. Dzień później był u mnie i stał przy ołmie w pokoju, gdy przyniosłam kieliszek z czerwonym winem. Nie patrzył jednak na miasto, tylko na popękaną farbę na okiennej ramiS' Podważył paznokciem zażółcony fragment i oderwał od futryny. Potem jeszcze obejrzał go od spodu, jakby tam kryła sif jakaś odpowiedź na pytanie o niszczenie rzeczy i przemijanie. Szczegół! W spektaklu też interesował go szczegół. Pracował w tym samym teatrze co ja. Reżyserował. Lubił godzinami dopracowywać sceny. A ja od jakiegoś czasu lubiłam patrzeć z głębi widowni, jak to robi. Początki naszej znajomości były 30 estety mniej przyjemne. Już ci o tym opowiadałam, babko, ¦ Kostku, moim dawnym kochanku, który z zemsty naopowiadał Jakubowi kłamliwych historyjek o moim wybujałym temperamencie i niefrasobliwym podejściu do seksu. Jakub gotowy był skonsumować mnie już w chwili poznania, by przekonać się, ile jest w tym prawdy. Tygodnie mego chłodu zdystansowały go do fantazji Kostka, choć nie na tyle, by nie marzyć o spełnieniu się przynajmniej części z nich. Miał teraz do tego okazję. Wyjęłam mu spomiędzy palców kawałek farby, położyłam na parapecie i pozwoliłam, by upił trochę wina. Potem naprowadziłam jego palce na guziki mojej bluzki, też białe, ale bez śladów zużycia, doskonale okrągłe. — Wyłuskiwanie — powiedział, skupiony na przepychaniu guzików przez ciasne dziurki. — Zapomniane słowo. Coś więcej niż wybieranie, bo związany z tym jest trud. I niepewność. Bo nigdy nie wiadomo, co z wyłuskiwania wyniknie... Więc lubił mówić jak Kostek. Ale to było inne mówienie. Nie miało za zadanie ukrywać czy ubierać nagość, jak to było w przypadku Kostka. Tego byłam pewna. Raczej bawił się słowami. Teraz być może po to, żeby ozdobić czyimość, którą tyle razy wykonywał — rozpinanie guzików przy damskich bluzkach. Było ich trochę w jego życiu, guzików i bluzek, a także suwaków, haftek i zapinek. I tylko nowe słowa broniły go przed trywialną powtarzalnością. Lepiej to robi miłosc, ale trudniej o nią niż o słowa. Więc przyzwyczaił się do mówienia. Za to pytań wyraźnie nie lubił. Nie zapytał, dlaczego teraz. I na jak dhigo. I co to ma być. Może zresztą od Kostka wiedział się, że nie znoszę przepytywaczy, którzy codziennie od nowa usiłują określić aktualny stan związku. A może ^owiedział się tego od innego mego kochanka, Michała? Nie, bi T^h° ™'^^^-' "^®' ^'^hał nie lubił opowiadać o swoich ko- J k K ""'^"^'^^^ « ni^^b miał do powiedzenia. Stau^^". .^y^^kał ^s^ystkie guziki, ale nie zdjął bluzki, ez tylko rozpiął, podobnie jak suwak spódnicy. Pół- 31 rozbieranie. Półnagość. Dłonie już mogły dotykać, a oczy jeszcze nie mogły się sycić. Dozował sobie doznania. Więc i ja je sobie dozowałam. Guziki jego koszuli były dla odmiany czarne. Pod spodem cłiude, blade ciało z rzadkim zarostem. Zostawiłam je przykryte, lecz dostępne. Kochaliśmy się na parapecie, w niewygodzie i pośpiecłiu Jakub miał w oczacti błękit zza szyby, a ja półmrok pokoju. Potem w tym samym oknie, już otwartym, Jakub palił papierosa, odwrócony do mnie plecami, jeszcze w rozpiętej koszuli i byle jak naciągniętych spodniach. Nie dopalił, zgasił papierosa i przyszedł do mnie, na tapczan. Skupił się jak zwykle na szczególe — oczku, które zgubiło się lewej pończosze. Powędrował najpierw palcem, a potem ustami tym ażurowym śladem. Doszedł nim do szwu w przekręconej spódnicy i jego skrajem zawędrował aż do pępka. Nie był zbyt ładny, ale Jakub zwiedzał go językiem, nie oczyma. Wyszedł godzinę później. Zostałam na tapczanie, nie do końca porozpinana, a może nie do końca pozapinana, w pogniecionym ubraniu, ze zgubionym oczkiem i ledwie napoczętą butelką wina. Była we mnie cisza. Tylko tyle mogłam powiedzieć. Może jeszcze pustka, a w tej pustce cisza. Leżałam, wsłuchując się w nią. Był w niej zgrzyt tramwaju za oknem, gulgotanie w rurze, muzyka sącząca się z głośników, wszystko utopione w szklistej szarości. Ani dobrej, ani niedobrej. W Jakubie też musiało być coś podobnego. Postanowiliśmy nie afiszować się w teatrze z naszym związkiem, o ile tak można było nazwać dwie godziny spędzone razem w wiosenne popohidnie u mnie, potem jeszcze wieczór u Jakuba, trzy krótkie i pośpieszne rozmowy sam na sam na teatralnym korytarzu, jedną dhaższą w moim służbo- 32 nokoju i parę telefonów, z których zawsze wynikało, ¦ któreś z nas nie miało właśnie czasu albo nastroju. Jakub aiety był przygotowaniami do premiery Dwojga i Śmierci. Ja zresztą też. Jednak nie tylko dlatego ograniczałam kontakty z Jakubem. Michał, z którym byłam związana przedtem, robił do tej samej sztuki dekoracje. Nie chciałam go niepotrzebnie ra- j^i^__i nie chciałam psuć dobrej współpracy między swoim poprzednim kochankiem a obecnym. Tym bardziej, że miał to być ostatni sezon Michiała w teatrze. Zmiennik, dyrektor teatru, postanowił się go pozbyć. Jakub zdawał się to rozumieć, choć drażnił go nasz widok przy zielonym stoliku, w kącie teatralnej kawiarni, gdzie po dawnemu piliśmy z Michałem kawę i komentowaliśmy ostatnie postępki Zmiemitika, a także naszych wspólnych wrogów — Mai Kim, Tuby czy Kostka. Jakub czasami się do nas przysiadał pod pretekstem ustalenia z Michałem jakichś szczegółów dotyczących scenografii Dwojga i Śmierci. Byliśmy teraz jedynymi osobami, które się z Michałem zadawały. Nasze trio irytowało co niektórych. — Ja bym na twoim miejscu nie przesiadywała z facetem, którego pozbywa się Zmiennik — rzuciła któregoś dnia Tuba z udawaną troską. Mało ostatnio grała, więc często można ją było spotkać w kawiarni. -- No bo jeśli go wywala na zbity pysk, to ma coś do niego. A jak to coś przyklei się także i do ciebie? Wiesz, jak on lubi zmiany Nie darmo nosi to miano, iiyłoby szkoda, żebyś poszła na zieloną trawkę. — Przynajmniej nie musiałabym codziennie patrzeć na ^onosicieli — rzuciłam, by wiedziała, że nie zapomniałam, iż służy wiernie Kostkowi, informując go o wszystkim co dzieje się w teatrze, a zwłaszcza, co się u mnie. co pisał zwłaszcza, co się dzieje u mnie. Kostek pisał scenariusz serialu, którego akcja rozgrywała się właśnie w teatrze. Ciągle jeszcze jego ulubioną postacią, więc donosy Tuby były na wagę złota. Lubił nie tylko wiedzieć co porabiam, ale czasami także próbował coś w moim życiu ' ^ bardziej interesująco mu się pisało. 33 Tuba nie przejęła się moim sarknięciem. ¦ — No cóż, zrobisz jak zechcesz. Pamiętaj, że cię ostrzegałam. Dyi-ektor ma do ciebie słabość, więc pewnie daruje c konszachty z Michałem. Czy jednak daruje ci to Maja Kim' Wiesz, jak ona nie znosi twojego byłego kochasia. Wyjątko wo! Ajak nie daruje i szepnie w uszko Zmiennika, że zamiast ślubnego prezentu chce twego wywalenia z teatru? Pomyślałaś o tym? Może jednak byłoby rozsądniej zejść jej teraz z oczu. Wzruszyłam ramionami. Tuba jak zwykle wszystko wj--olbrzymiała. Nie wierzyłam, by Maja chciała mego odejścia. Nie teraz, gdy dzięki mnie dostała rolę w Dwojgu i Śmierci. Nie chciało mi się też wierzyć, że rzeczywiście zamierza wyjść za Zmiennika, o czym plotkowali wszyscy w kuluarach teatru. Może Maja sama rozpuszczała takie wieści, by utrwalić swoją pozycję w teatrze przed premierą nowej sztuki? A może to Kostek narobił plotek, bo przecież musiał znaleźć nowe wątki do swego scenariusza? Tak czy owak niespecjalnie mnie to wszystko obchodziło. Za to bardzo obchodziła mnie sztuka Dwoje i Śmierć. Parę razy usiłowałam zobaczyć próbę, ale mimo iż wsuwałam się do salki ostrożnie, niemal bezszelestnie, Jakub za każdym razem wyczuwał moją obecność i od razu zarządzał przerwę na papierosa. Nie był to bynajmniej pretekst, by ze mną pogadać, bo zwykle zaszywał się w kącie z którymś z aktorów, jakby nie chciał tracić czasu. Gdy zrobił to trzeci raz, nie wycofałam się, tylko poszłam za nim za filar, gdzie był tajemny popielniczkowy kącik. — Ostatnio często palicie — zauważyłam z przekąsem, nie zwracając uwagi na zaciągającą się obok Maję. — Zasłona dymna? Jakub się zmieszał. --Tak jakoś wychodzi. -^ Czyżby? ^ Odciągnął mnie na bok. - , — No dobra, zasłona... - —^ Ale dlaczego? Przedtem ci nie przeszkadzało, gdy przychodziłam na próby. Przeciwnie, miałam wrażenie, że to cię mobilizuje — zawiesiłam znacząco głos. — A teraz nie. Inny tekst, inni aktorzy, inne okoliczności... — Wbił wzrok w szary zaciek na ścianie. — Spróbuj mnie zrozumieć. — Próbuję, tylko czy nie przesadzasz? — Nie dodałam, że dwurazowe rozpinanie moich guzików nie mogło zmienić aż tak wiele. On chyba też to sobie pomyślał, bo dodał jesz- cze: — Tak będzie lepiej. A poza tym... — urwał, jakby zabrakło mu argumentów albo jakby nie chciał ich zdradzić. Było przy tym coś dziwnego w jego głosie, napięcie i jakby trochę rozdrażnienia. Z powodu próby? Raczej nie, bo inni nie wyglądali na spiętych. Więc to ja powodowałam ten wewnętrzny dyskomfort. I to dość duży. — Może potem, bliżej końca... ^ dodał jeszcze, jakby chciał złagodzić sytuację. Jednak dalej trzymał się wzrokiem ściany, tym razem miejsca, gdzie został sh-zęp przykurzonego czerwonego ma-teriahi po jakichś zamierzchłych dekoracjach. —- Potem? -— pozwoliłam sobie na odrobinę ironh. Czułam, że nie będzie żadnego potem. — Czyli kiedy? — Potem -~ powtórzył. — A może najlepsza byłaby niespodzianka na premierze? Co ty na to? - Do tego czasu zje mnie ciekawość. Zostawił w spokoju ścianę i uśmiechnął się prowokacyjnie, Może właśnie tego chcę? Podsycać w tobie ciekawość! Nie odpowiedziałam, bo wydawało mi się, że tyiko się zasłania tym banałem, a poza tym w salce zrobiło się dziwnie 34 35 cicho, jakby wszyscy chcieli usłyszeć moją replikę. Maja teś nastawiała ucha. Wiedziałam, że rejestruje każde słowo. — Nie czas zapetować? — rzuciłam, podsuwając Jakubowi popielniczkę. Strzepnął długi pasek popiołu, potem zaciągnął się po raz ostatni żarzącym się papierosowym ogar-kiem i zgasił go starannie na brzegu popielniczki, jak to było w jego zwyczaju. I jeszcze go odłożył na środek stosiku podobnych ogarków. Ułożył go osmalonym końcem do góry. Wiedziałam, że nieprzypadkowo. Zawsze tak robił. Szczegóły. Przyzwyczajenia. Codzienne rytuały, które może miały swój głębszy sens, ale ja go nie znałam. I nie wiedziałam, czy chcę poznać. Za to na pewno chciałam zobaczyć, co Jakub robi ze sztuką. I z Mają Kim, która grała Śmierć. I z dwojgiem pozostałych aktorów, którzy grali Kobietę i Mężczyznę. I z przestrzenią. I ze słowami. A potrafił zrobić naprawdę wiele. Tylko czy o to rzeczywiście chodziło? O pracę Jakuba? 0 przekonanie się, czy Maja Kim udźwignie rolę? Tak naprawdę co innego pchało mnie ku drzwiom, za którymi rodziło się przedstawienie. Ten tekst tak wiele kiedyś dla mnie znaczył. Ostatnia sztuka wystawiona przez Filipa! 1 jednocześnie pierwsza przygotowana z myślą o mnie. Przedtem w jego przedstawieniach role kobiece grała Olga, a nagle po raz pierwszy miałam zagrać ja. A potem długie godziny przed lustrem, podczas których wśród pieszczot i śmiechu, a czasami także krzyków i łez Filip szukał właściwych gestów i min. Rzeźbił we mnie kolejne minuty przedstawienia, choć pewnie byłam trudniejszym materiałem niż kamień. Nie zabrakło mu cierpliwości, miłości i talentu. I w końcu my oboje na scenie —jedynie my — nie tylko bez Olgi, ale i bez Długiego, który dotąd zawsze grał w kolejnych przedstawieniach Świra. Nikt nie wierzył, że to się uda. A jednak się udało! Gdy dawałam Jakubowi ten tekst parę tygodni temu, nie pamiętałam o tym wszystkim. Ot, dobra sztuka o miłości i śmierci, małoobsadowa, w sam raz na małą scenę, której 36 d iałalność chcieliśmy z Jakubem odnowić! No i była tam ła^twa rola dla Mai Kim, protegowanej Zmiennika, co sprzy-ało naszym planom. Tak myślałam — chłodno, kalkulacyjnie jakbym sama przed sobą ukrywała, co to za tekst i ile dla'mnie znaczy. Może tak byłoby do premiery, gdyby nie Olga rzeźba i kartki z Arlekinem. Przeszłość wróciła i już nie było na to rady. Sztuka była jej częścią. Miała teraz ożyć w innych dekoracjach, a ja chciałam to widzieć od pierwszej czytanej próby. Bo to znaczyło tyle samo, ile być blisko Filipa __bliżej niż przez ostatnie miesiące i lata. Potrzebowałam tego jako przeciwwagę do garbatego anioła. Olga zabrała mi grób, ale nie mogła mi zabrać Świra. A był mi wyjątkowo potrzebny. Podobnie jak Jakub. Dawna miłość i całkiem niedawny seks miały mi pomóc zapomnieć o Pawle. Wiedziałam, że Filip się za to nie obrazi. Że dałby wszystko, by zalepić moje wewnętrzne pęknięcia. Że niczego by mi nie żałował. Żadnego wspomnienia, które miałoby pomieszać się z innym. Tak przynajmniej myślałam, planując tę długą i cudowną wycieczkę w przeszłość, śladami Świra i jego ostatniego przedstawienia. Niestety, były to tylko plany. Proszący wzrok Jakuba nie pozostawiał mi złudzeń. Oboje byliśmy już właściwie zdenerwowani. No dobrze. Niech ci będzie — mruknęłam niechętnie. Nie miałam innego wyjścia. — Powodzenia — dodałam już w drzwiach. V. PREMIERA Maja Kim, wbrew oczekiwaniom wielu jej wrogów, za grała w Dwojgu i Śmierci bardzo dobrze. Zresztą, to nie była trudna rola, a Jakub poświęcił Mai dużo czasu. Dwójka pozostałych aktorów spisała się jeszcze lepiej, można nawet było powiedzieć, że stworzyli prawdziwe kreacje, choć dotąd grywali jedynie podrzędne role. Gdy mi Jakub parę tygodni temu powiedział, że dyrektor wtrącił się do obsady i że to oni zagrają Kobietę i Mężczyznę, miałam wątpliwości, czy sobie poradzą. Jakub jednak był dobrej myśli. I to on miał rację. Doskonale potrafił wykorzystać ich talenty, a może także i niedosyt gry. Jednym słowem, Drugoplanowa i Halabardnik nie zmarnowali szansy, którą dostali od niego i od łaskawego losu, i nie byli tylko bladym tłem Mai, jak zaplanował Zmiennik. Ale zagrać znakomicie to jedno, a wygrać z Mają Kim to drugie. Ciekawa byłam, jak to się wszystko ułoży na bankiecie, kto zbierze więcej kwiatów i gratulacji. Na razie byliśmy jeszcze w pracowni Michała, który zaprosił Jakuba i mnie na jednego, zanim aktorzy zmyją charakteryzację i zacznie się ta cała heca. Najbardziej potrzebował znieczulenia Jakub. Michał nalewał niespiesznie, wycierając przedtem każdy kieliszeK z osobna. 38 __Słyszałem, jak Wiśniewski mruczał, że jesteś pieprzo- nym Pigmalionem, bo tylko on potrafił z drewna zrobić coś "ywego. Tyle, że ty mozoliłeś się nad trzema klocami. __Przesadzasz. Przyznaję się tylko do ożywienia Mai Kim. Choć ożywienie, w przypadku postaci, którą grała, to nie najlepsze określenie. Roześmieliśmy się. Podniosłam kieliszek. — Za was! __I za nasze natchnienie — dodał Michał, usiłując mnie przy tym przytulić. Wysunęłam się jednak z jego objęć. Jakub uśmiechnął się z satysfakcją, co niestety nie uszło uwagi Michała. Ale nie skomentował tego. — Owocna współpraca, ale krótka — dodał już bez humoru, wypijając wódkę. — Właściwie to i ja miałem swój udział w ożywianiu czy raczej umartwianiu Mai. Wystarczyło to i owo odsłonić i okazało się, że wypisz wymaluj kostucha. Maja rzeczjrwiście była dość skąpo ubrana na scenie. I wszystko, co miała tam do zrobienia, to pokazywanie swych wdzięków. — Kościstych — wybrzydzał Michał. — Raczej kruchych — oponował Jakub, patrząc na mnie zza pleców Michała dziwnie uważnie. Chyba chciał sprawdzić, czy podobała mi się jego interpretacja. Maja rzeczywiście w tym spektaklu wydawała się krucha, naga i bezbronna, a ci dwoje, którzy byli razem z nią na scenie. Kobieta i Mężczyzna, chuchali na nią i dmuchali, jakby była czymś najcenniejszym w ich poplątanym życiu, jedyną drogą, którą mogli się udać razem. Dlaczego dopiero eraz pojęłam, że i tak można zagrać Śmierć? Czy tego chciał przed laty Filip? i także umrzeć razem ze mną? Ale też pew-nie chciał mnie ocalić i może dlatego wybrał moment, gdy mnie przy nim nie było. A może myślał, że nie umiałabym z nim wyjść przez okno, tak jak nie umiałam dobrze zagrać śmierci?No tak, spektakl, a może sama sztuka, uruchomiła lawinę pytań, o których kiedyś udało mi się zapomnieć. Myślałam, 39 że znam już wszystkie odpowiedzi. I że wystawienie Dwojga i / Śmierci już mnie nie zaboli. Ale to nie była prawda, babko bolało, choć ból był słodkawy, z tych, które się czuje, widząc przyjaciółkę w ślubnej sukni albo dziecko idące na pierwszą randkę. Bolesne święto! I Filip blisko — bardzo blisko, ale ten dzisiejszy, świetlisty, lekki, bezcielesny, który bawił się tym, że stoję między byłym kochankiem a obecnym i słucham ich napiętych głosów. Ale czy ten Filip miał coś wspólnego z prawdziwym? Skąd to dziwne poczucie jego dobrej obecności? Wymysł wyobraźni? I to tak trwały? W dodatku leczniczy! Jakuba zaniepokoiło moje milczenie i zamyślenie. — Nic nie mówisz... — powiedział nagle, w środku monologu Michała. — Chyba nie żałujesz, że dałaś mi tę sztukę? — Oczywiście, że nie. Przecież słyszałeś oklaski. Udał się, mała scena ożyła! W dużej mierze to twoja zasługa. Tera będzie można walczyć o kolejne przedstawienia. Moja odpowiedź wyraźnie go nie zadowoliła. — Tak, widzom się podobało... A tobie? — Bardzo. — Tak bardzo jak przed dziesięcioma laty? — O czym wy mówicie? — Michał był zdziwiony to wami i napięciem w głosie Jakuba, a pewnie także i ni ii! wyrazem twarzy. — Matylda, co jest grane? — No więc? — nalegał Jakub, nie zwracając uwagi n