Maxance Van Der Mersche:Ciała i dusze. Mojemu ojcu jako wyras przywiązaniai wdzięczności za czułość, którą otoczył moje młodelata. "Dwa rodzaje miłości utworzyłydwa państwa: miłość siebie samego,aż do pogardy Boga państwoziemskie; miłość Boga, aż do pogardy siebie samego państwoniebieskie. (Sw.Augustyn"PaństwoBoże" XIV, 28). "Najmilsi! Miłujmy jedni drugich, bo miłość jest z Boga. I każdy,kto miłuje, z Boga jest narodzonyi zna Boga. Kto nie miłuje, nieznaBoga, bo Bóg jest miłością. " (l J4, 7-8) Gdy widzisz tylko siebie. Część pierwsza Michał ostrożnie uchylił drzwi do prosektorium. Po powrocie z wojska wchodziłtu po raz pierwszy. Widocznie naniego czatowali Ledwo wszedł, dostałw pierś na wpół spreparowaną kością ludzką. A masz! Trzymaj! Wynocha! Wynoś się, Michał! Preczz żołdakami! Wynoś się, Doutreval! Preczz pętakami! Odjazd! Spływaj stąd! Strzępy preparatów zaczęły fruwaćw powietrzu. NaMichała posypałsię istny grad pocisków; trzydziestu studentów w białych fartuchach wrzeszcząc waliło, czym ktomógł. Wielki dryblas, porządnie już wyłysiały, i niski młodzian o okrągłej, dziecinnej twarzy przesłoniętej ogromnymi . okularami w szylkretowej oprawie dowodziliogniem. Michał przechylił się zastół, zgarnął parę skrwawionych strzępów, którymi w niego celowali, cisnął imje na powrót i rzucił się ku napastnikom krzycząc: O łajdaki! Ja wam pokażę! Wskoczył między kolegów i bitwa się skończyła. Otoczyli go ześmiechem, poklepywali serdecznie, kiedy obmywał twarz i ręce nad małą emaliowaną umywalką. To świństwooburzał się tak mnie urządzić! Mnie, starego kolegę! U licha, niejestem przecież fuksemz pierwszego roku! No, już dobrze! A co tam u was słychać? Bodaj coraz bardziej świecisz łysiną, Seteuil? Chybatak uśmiechnąłsię zagadnięty. Aleprawda, Michał, przyjdziesz do nas wieczorem po bankiecie? Oczywiście! O której? Odziesiątej odparłTillery, grubasek wwielkichokularach. Już się bankiet skończy. Sathanasbędzie? Na pewno też siędo nas przyłączy. Zabawimysię pysznie! zapewniał Seteuil. Zaczął wyłuszczać, co planuje na dzisiejszą noc. Tillery,z miną bardzo serio i wyrazem skupienia na drobnej,okrągłeji dziecinnej twarzy, słuchał i przytakiwał poważnie, połą białego fartuchawycierając okulary. Po czym 11. wziął znowu skalpel i zabrał się na powrót do spreparowanego już w trzech czwartych trupa. "Wszystkiemięśniebyły odcięte. Pozostała tylko wielka, sinoczerwona masa,a w niej grube, żółtawekości, powiązane długimi, białymiścięgnami podobnymi do sznurów. Tillery niesłychaniestarannie kończył obnażaćścięgna przedramienia, zeskrobywał drobniutkie kawałki na pół przegniłego ciała, zwijał je w kulki i jak fachowy rzeżnik rzucał pod stół, dokubła na odpadki. Inni, zpapierosami w zębach, zabralisię znów do roboty prześcigającsię w ordynarnych dowcipach i dosadnychsłowach. Instynktowna reakcjamłodościzetkniętej brutalnie z twardą rzeczywistością ludzkiego życia, młodości, której grubiaństwo i blużniercza wesołośćjest bez wątpienia najprostszym przejawem rozpaczliwejpotrzeby znieczulenia za wszelką cenę własnego serca. Seteuil trzymał w ręce nieokreślonego kształtu strzępciała, do którego przylegała jeszcze skóra i owłosienie. Skrobałod wewnątrz, odwracał, przewracał. Nagle przez chwilęwpatrzył się w to z bliska. Słuchaj no, Tillerymruknął wiesz, co ty tak żyłujesz? Wiesz ty, kto to jest? Podsunął mu pod oczy płat ciała, przylepiony do palców: ludzkatwarz oddzielona odkości, jakby żółta, pomarszczona i pofałdowana maska,w której na upartegomożna było jeszcze rozeznać twarz starej kobiety. Nie odpowiedział Tillery. To ta twoja starucha ze szpitala, którą operowałGeraudin. Ten twój flirt, stary uwodzicielu! Przemycałeś jej smakołyki! Tillery wziął dorąk ową maskę, rozpostarł ją na dłoni i przyjrzał się uważnie. Masz racjęrzekł. O, cholera! Wpatrywał się przez chwilę w tę starczą ludzką skórę. Małe, szare oczy zawielkimi szkłami okularów stały się bardzo poważne. O, cholera! powtórzył. Przyglądał się wmilczeniu. A potem jakbysię zawstydził. Roześmiał się głośno. Podrzuciłparęrazy strzęp skóry na dłoni i małpując doskonale starego profesora Denata powiedział: Świetnie, świetnie, panowie. Zupełnie dobre. I nagle już swym zwykłym głosemryknął: Halo, halo! Łapaj, ofiaro losu! 12 Cisnął strzęp ciała jak piłkę w stronę Seteuila, którychwyciłgo w powietrzu. I znów zaczęli mówić owieczornym bankiecie. Z Wydziału Michał Doutreval wrócił do domu. Miał zawieźć autem swoje siostry,Marietę i Fabianę, do Pruille,małej osady oddalonej o 20 kilometrów od Angers. Tam,nad brzegami Mayenne, znajdowała sięwiejska posiadłośćsławnego chirurga, Heubla. Przez całe popołudnie Michał, Marieta, Fabiana iSimona Heubel, córka chirurga, grali w ogrodzie w tenisai krokieta. Simona Heubel, dziewiętnastoletnia, wysoka, dobrzezbudowana itryskająca życiem dziewczyna, bynajmniejnietaiła bardzo żywej sympatii doMichała. Może właśniedlatego, przez podświadomy instynkt przekory, Michałmimo dyskretnego nacisku ze strony ojca, profesora Doutreval, nie kwapił się z oświadczynami. Koło piątej zrobiło się chłodno. Była już późna jesień. Lekkamgłazaczęła się rozsnuwać nad cichymi, lesistymipagórkami w dolinie Mayenne. Simona Heubel zabrałaswych gości do willi. Pili herbatę przy kominku,na którymjasno płonęły polana, jedli kanapki z parmezanem,wyśmienitą szynką, wędzonym łososiem, sałatą i pasztetem, ciastka z owocami i pomarańczowy dżem. Gawędzilii żartowali dość długo. Wreszcie Michał zasiadł przy kierownicy wielkiego rodzinnego Renaulta,którego na takieokazje pożyczał mu ojciec, i odwiózł do domuMarietęi Fabianę. Poszedł na górę do swegopokoju i przebrał się od stópdo głów. A ponieważ ze zdrowym apetytem wchłonął niezliczoną ilość kanapek i innych smakołyków u pannyHeubel, postanowił nie jeść kolacji. Nic nie mówiąc starszej siostrze, Mariecie, która na pewno sprzeciwiałaby siętemu, cichutko zbiegł po schodach,przemknąłprzez korytarz i po mistrzowskuulotnił się z domu. Mieli się spotkaćo godzinie dziesiątej po bankiecie młodych lekarzy szpitalnych. Mającjeszcze sporoczasu Michał zboczyłna placBroni i wstąpił do małego, modnie urządzonego lokaluwpodziemiach hotelu Carlton. Zasiadł przybarze nad kieliszkiem aperitifu i skupiłcałą uwagę na zimnych frytkach, suchymholenderskim serze i słonych paluszkach. Raoul, barman Carltonu, znał niezawodny apetytMichała,toteż obsługiwał go jak stałego bywalca. 13. Było jeszcze wcześnie. W lokalu prawie pusto. Kilkadziewczyn ulicznych popijało białą kawę z rogalikami zamieniały przy tym od czasu do czasu parę zdań lub teżwypisywały, Bóg wie do kogo, niebywałych rozmiarówlisty. A między nimi samotni, przesadniewytworni starsipanowie wpatrywali się w swe sąsiadki. Wielkie lustrawzdłuż ścian pomnażały blask czerwonych ifiołkowychneonowych lamp. Szerokie chromowane okuciauwydatniały ciemny palisander stołów i foteli krytych czerwonąskórą. Michał uważnie rozejrzał się po sali w poszukiwaniu jakiejś znajomej twarzy, ale nie znalazł nikogo. Większość jego przyjaciół, studentów medycyny, była widać nabankiecieu profesora Suraisne. Ziewnął i poprosiło czwarty kieliszek. Jego potężna postaćzabierała przybarze sporo miejsca. W lustrze naprzeciw widział swą dużą, kanciastą głowę, rumianą twarz,małe, piwne oczyi ciemne włosy zaczesanena jeża. Stwierdził, że nie jest zbyt piękny. Nagle ktoś dotknął jego ramienia. Odwrócił się. Sathanas'. Kolega Sathanas, długi,chudy młodzieniec o żółtawej cerze,zdawał sięjeszcze bardziej żółty niżzwykle. Minę miał ogromnie zafrasowaną. Co się stało? zapytał Michał. Hm.. Szczęście, że cię od razu znalazłem! Jestem ci potrzebny? Tak, chodź. Michał zapłacił i wyszli. Na dworze powoli zapadał zmierzch. Świat był skąpany w fiołkowym półcieniu. Tu i ówdzie jarzyły sięjuż światła wystaw. Tłumdrobnych urzędniczek wyroił się z biur. i napełniał ulice młodzieńczą wrzawą i tanią, krzykliwą elegancją. Co się stało? zapytał powtórnie Michał. Lec prędko po Tillery'ego. Po Tillery'ego? Poco? Żeby zaraz przyszedł do moje]nory. Jedna takabab ka ma krwotok. Michał spojrzał na Sathanasa. Znal go, wiedział, do czego jest zdolny. Zrozumiał. Uprzedzam cię, że Tillery jest na bankiecie. Może nie zechcewyjść, jeśli siędobrze bawi. . Nie szkodzi. Leć prędko. Boję się. Wytłumacz mu. Przyjdzie. 14 ^'-i-A^ite, Dobrze, idę powiedział Michał. A ja wracamdo siebie. Czekam na was. Pospiesz się. Michał nie nałożył kapelusza. Na jego wielkiej,nieforemnej głowie żadne nakrycie nie chciałosię utrzymać. Jakgdybystawał do wyścigu, puścił się pędem w kierunku dzielnicy uniwersyteckiej u stópkrólewskiego zamku. Na pierwszym piętrze Tawerny Pod Dobrym Królem odbywałsię bankiet młodych lekarzy będących na praktycew szpitaluEgalite. Uroczystośćta miałaswoją dawną tradycję. Łatwo się domyślić, z jakim zapałem i gorliwościąbywała co roku wskrzeszana. Uczestnictwa nie przestrzegano zbytrygorystycznie. Bywało tu również wielu studentów i wolontariuszy, oczywiście wyłącznie z medycyny. Zapraszanoteż większość ,,szefów",znanych profesorówWydziału Lekarskiego, którzy z całą swobodą brali udziałw zabawie. Poza tym każdy profesor wydawał co rokuwielki obiad dla swojego personelu przyjęcie, w którymuczestniczyły także panie i obowiązywało zachowanie bezzarzutu. Ale na bankiecie najmłodszych lekarzy bawionosię w gronie ściśle męskim, aco więcej, student był tupanem. On byłgospodarzem. Żadnych dam, żadnego przymusu. Profesorowiena ten jeden wieczór zamieniali sięwzwykłych gości, wyrozumiałych i pobłażliwych. Nicdziwnego, że w sali panował harmider. W pobliżu profesorów bywało trochę ciszej. Najwyżejwesołe, ożywione rozmowy. Postrojeni w czapeczki zbibułki, osobliwie podkreślająceich urzędowe dostojeństwo,profesorowie rozprawiali międzysobą, zresztą też bardzogłośno, aby przekrzyczeć ogólny hałas. Na honorowymmiejscu, między profesorem Geraudin i Heublem, siedziałdziekan Goeffroy. Jan Doutreval, ojciec Michała, dowcipkował z Suraisne'em istarym Ribieres. Neurolog Donat,który przyszedłna zabawę mimozapalenia aorty, z dyskretnym półuśmiechem osoby wtajemniczonej wysłuchiwał historyjekz wewnętrznej polityki Wydziału, któremu zwierzał wszechmocny sekretarz Gigon. Dalej siedzielidocenci i profesorowie nadzwyczajni, wyczekujący na wolne katedry: Bourland, Huot, van der Blieck, Vallorge, zwany "Ludwikiem XVI" z powodu swego burbońskiego profilu. A jeszcze dalej tłum studentów i młodych lekarzy niektórzy już trochę "pod gazem", w kapeluszach z bibułki, 15. z różnokolorowymi odznakami. Wreszcie przy samym końcu stołu straszliwie hałaśliwa i burzliwa gromadka największych zabijaków, przeważnie już kompletnie wstawionych, na co zezwalała tradycja. Na tego rodzaju zabawach,przy wyjątkowych iszaleńczych okazjach,jakimi sątakró'uroczystości studenckie, znajdziesię zawsze paru wesołków. Bywało,że i świeżo upieczeni docenci też nie gardzilitą rolą. W tej chwili koniec stołu był w sta- dium śpiewania. Kilkunastu uzbrojonych w nożedryb'asówwybijało takt oszklanki i karafki. Dwóch, nie żałując pięści, waliłow drzwi udając bębny. Inni podzwaniali łyżeczkami wsuniętymi wszyjki butelek. Całata orkiestrasprawiała niesamowite wrażenie. Ów harmider miał jakoby stanowićakompaniament do śpiewu Seteuila. Gdyż Seteuil, w marynarce na lewą stronę, błyszczący, czerwony, z łysiną ażlśniącą od potu,kiwał się naporęczy krzesła, jedną nogąwsparty ostół, i wykrzykiwał, ile tylko spamiętał ze studenckiej piosenki medyków: Moja kochanka córa ulicy Kurew królowaZaraża chłopów wcałejdzielnicy! Drobny Lapeyrade, od trzechjuż lat praktykującyw szpitalu ten, cow miesiąc późniejumarł zaraziwszysię w szpitalu figalite dyfterytem od chorego dziecka, które z największym poświęceniem pielęgnował nasadziłsobie garnek na głowę i wybijał zapamiętale takt parasolem ściągniętym "staremu" Denatowi. Przy końcu każdejzwrotki podnosiłnagle parasol i przerażająco a z namaszczeniem wymachiwał nim. Całazaś oszalała zgraja wokółniego podejmowałachórem i z takim wrzaskiem, że słychać ich było na końcu bulwaru: Nas zespoliła kiii. -.ła! Tillery, kokieteryjnie przyozdobiony maleńkim białymfartuszkiemz koronkami, porwanym jakiejś pobłażliwejkelnerce, mocno czerwony, z rzyma błyszczącymi zza okularów wielkich jak reflektory rozprawiałzGroix i Regnoultem, dwoma asystentami. Doutrevala. Zaczęło się odtego, jak namówić jednego z młodych docentów, ażeby impóźniej towarzyszył. Wyłoniła się z tegodługa, dosyćnieskładnadyskusjana temat chorób wenerycznych. Regncult 16 upierał się przy szczególnej budowie krętków kiły układunerwowego, a Tillery i Groix, zwany "Szramą" z powoduszpecącej go blizny,sprzeczali się z nim argumentując naskutek coraz większegozamroczenia bardzo mętnie. Wartobyło widzieć Groix-Szramę w olbrzymiejbiałej czapie,"iłą wydartej szefowi kuchni restauracyjnej,gdy tak rozprawiał powu^^e o spiryllach, spirochetach, reakcjachKahna, antygenach i przeciwciałach z Tillery'm ustrojonym w biały koronkowy fartuszek. Opodal Vallo^ge opowiadał Flegierowi, adiunktowi kliniki Geraudina,,? tym, co się niedawno przydarzyło profesorowi Suraisńe. Do szpitalafigalite zgłosiła sięstarakobietaz nowotworem piersi. Beznadziejna historia. Jużna wszystko za późno. Ale przypadek zainteresował profesora. Podejrzewał, że za tym kryje się gruźlica. Babinaumarław piątek. Zajmował się nią Seteuil. Suraisńebyłakurat w Paryżu. Wrócił dopiero w następny wtorek. " Jestem w rozpaczy mówił. Dosłowniew rozpaczy! Przegapić taki przypadek! Wówczas Seteuil bezsłowa, widząc, jak uraduje szefa, wręczył mu uroczyścietę pierś, którą odciął i przechował w formalinie. Och,Seteuil! zawołał Suraisńe. Nigdy panu tego nie zapomnę! " Wyjął preparati naciął. Uciśnięty ropień, któryznajdował się wmartwym ciele, pękł i ropaspłynęła narękę profesora. Po dwu dniach Suraisńe miał już palecnieźle opuchnięty. Zląkłem się! opowiadał Vallorge patrzącprzezstół na swojego szefa. Diabelnie się zląkłem! A Seteuiltakże! Profesor miał właśnie zadraśnięty palec. Teraz śmiał się z tychobaw. Lekko przesunął dłonią poswej pięknej burbońskiej twarzy,spokojnej i pewnej siebie. A Suraisńe, który zauważył gestykulację i spojrzeniaswego asystenta,zaczął również opowiadać o incydenciei najbliższym sąsiadom, Doutrevalowii Ribieres, pokazał impalec pokryty małymi,białymi plamkami i pozwoliłstaremu Ribieres, który się bai '^o tym zainteresował,obmacać pod marynarką gruczoły pachowe. Miałem z tym używanie, moidrodzy! mówił. Nie macie pojęcia! Gdybyściesłyszeli te wszystkie światłerady, zalecenia, przestróg-'. '" Nic z tego nie zrobiłem! Wszystkozawracanie głovc. '1 No i od trzech dni już spokój, ani gorączki, ani bólów! Jak gdyby Suraisńe, człowiek wielkiejnauki, któryszmat życia spędził w laboratorium, z chwilą gdy o niego Ciała i dusze 17. samego chodziło, zatracił całą swą wiedzę. Zresztą jest torzeczą dość powszechną, że lekarze całkowicie lekceważą własne zdrowie. ,, I wiecie, że się z tego wygrzebałem! zapewniał. Rzeczywiście przytaknął stary, słynny profesorRibieres kiwając poważnie głową ustrojoną w bibułkowączapkę żandarma i obmacując pachy kolegi tak sumiennie, jakby go przyjmował w swoim gabinecie. Jednakżena pańskim miejscu jeszcze bym uważał. i Ee! Skończone! Jużpo wszystkim! Wypijmy na zgubę chirurgom! , Suraisne uniósł skrzący się kieliszek i z daleka przepiłprzyjaźnie do swego pupila Vallorge'a i jego kolegów. Jako prawdziwy smakosz jadłdługo i pił tęgo. Wtedy właśnie kelner, korzystając z ogólnej wrzawy,nachylił się doucha Tillery'ego: Proszę pana,jeden przyjaciel pana prosi. Przyjaciel? Tak. Taki wysoki, tęgi, z włosami na jeża. Michał domyśliłsię zaraz Tillery. Pewnonie chce, żeby go ojciecwidział. Rzucił serwetkę i wyszedł nie zdjąwszy nawet białego fartuszka. Rzeczywiście naschodach stał Michał. Sathanas mnie przysłałpowiedział. Chodź zaraź. Wyjaśnił mu pokrótce całą sprawę. Tilleryzaklął, nazwał Sathanasa bydlakiem inamyślał się przecierając cochwila okulary. W końcu zdecydował się zdjąć fartuszek; wyplątałsię z niegoprzypomocyMichała, nałożył studencki beret, usianyzłotymi gwiazdami i strojny w płomienne wstążki, i ruszył za przyjacielem. Czyste nocnepowietrze otrzeźwiło go zupełnie. Nie zwalniając krokuzaczął się domagać szczegółów, wypytywał Michała, który sam nic nie wiedział: Tojegorobota, co? Tak, oczywiście! To łajdak! A teraz Uczy, że ja go z tego wyciągnę. No, cóż! Niemaraprawa odmawiać. Ale mógł sobie znaleźć kogo innego! Chciał natychmiast wiedzieć wszystko dokładnie. Michałnie umiał mu powiedzieć nic ponad to, że chodzi o krwotok. Ten dureńmusiałsięnastraszyć zakończył swoje domysły Tillery. W takich wypadkach zdarza się, żemacica wyrzuca wszystko jednocześnie: płód, błony płodowe, łożysko. Ale zwykle idzie tow dwóchfazach. Przede 18 wszystkim zostajewydalony płód, ale że nie jest to prawidłowy poród, łożysko jest jeszcze "niedojrzałe", trzymasię macicy kosmkami, które odrywają się i krwawią. Naturalnie, wygląda to strasznie. A w dodatkuSathanas! Onby nawet nie umiał krowie pomóc sięocielić! I pomyśleć,że to będzie kiedyś lekarz! Sądzisz? Nieuniknione! Czyś kiedy widział, żeby student medycyny nie został lekarzem? Jak raz wskoczysz wtryby,to już się samo kręci, mój drogi. Zresztą, pal go diabli,ale mógłbył sobierazem ztą damulką wybrać inny dzieńdo tego całego kryminału! Sathanas mieszkał na trzecim piętrze nad małą kawiarenką przy nadbrzeżu Maine. Wielki "pokój umeblowany",banalny ismutny, ozdobiony przypiętymi do ścian fotografiami aktorek w wyzywających pozach. Na gzymsiekominka czaszka ludzka w studenckim berecie, z fajkąw zębach. W kącie pod ścianą mosiężne łóżko. Na nim nastarej ceracie w niebieskie kwiatki leżała obnażona ażdopiersi, zakrwawiona dziewczyna lat około dwudziestu,z przykurczonymi nogami, sinoblada; oczy miała zamknięte, oddychała z trudem. W nogach łóżka,żeby było lepiejwidać, płonęły cztery świece przylepione do talerzyka,ustawionego nastosieksiążek spiętrzonych na małym stoliku. Sathanaskręcił się po pokoju, przygotowywał tampony,grzał wodę na maszyncegazowej, zaraz chciał wszystko tłumaczyć. Zamknij gębę powiedział Tillery, który jużmyłręce. Wszystko jasne. Lepszy z ciebie rozpruwacz kochasiu, jak to mówili za Ludwika XIV. Nawet człowiekzdolny do podobnych świństw nie robitego w wynajętympokoju, przy czterech świeczkach za całe oświetlenie, bezaseptyki, bez niczego. Czy zdajesz sobie sprawę, że toprawdziwa operacja? Że może przyjść gwałtownagorączkapołogowa? Hę? Prawdę mówiąc masz to gdzieś. No,dobra! Dawaj skrobaczki! I zgłębnik! Po co ci? Dosondowania. Nie wierzę ci, rozumiesz? Jeżeli przebiłeś macicę, gotów jesteś rozgłaszać, że to moja robota. Znam cię, ptaszku! Wziął zgłębnik maciczny rodzajdługiego pręta z podziałkami, zakończonego kulkąpodszedł do choreji wsunął go przez szyjkę do macicy. Michał pochylił sięi patrzył to na brzuch chorej, to na dziecinną twarz Tille19. ry'ego, nagle dziwnie skupioną i poważną. Czekałz takimprzejęciem, że nieuświadamiał sobie nawet grozy sytuacji. Nic nieznajduję mruknąłTillery. Zgłębnik nieprzenika. Nie wygląda na to, żeby była dziura. W takimwypadkuwidzisz, mój drogi, jeśli macica jest rozerwana,zgłębnik wchodzi aż do jamy brzusznej między kiszki; Kończy się to przeważnie ślicznym zapaleniem otrzewnej! Prostując plecy zwrócił się z kolei do Sathanasa: No, w porządku! Niemanic! Możesz sobie powinszować, miałeś szczęście, kanalio! Przygotuj skrobaczki. Albo nie. Niewarto. Pójdzie tak. Zanurzyłgłęboko rękę i palcami wyciągnął z macicykrwawiące strzępy. Twarz nieszczęsnej zbielała jeszczebardziej; dziewczyna skrzywiła się i jęknęła zbólu. Młode, ładne rysy w obramowaniu jedwabistychjasnych włosów wyostrzyłysię i nagle postarzały; nabrały wyrazudziwnie twardego, pełnego goryczy. ,,Umrze. " pomyślał Michał. Ipo raz pierwszy w życiu ogarnęła go nagła groza, poczucie,że jest świadkiem nie błahostki, czegoś zwykłegow życiu studenta medycyny,ale prawdziwej wielkiej tragedii, w której rozgrywa się los człowieka. Nie trwało to 'długo. Tillery skończył i zaczął myć ręce. Sathanas przy- '. niósł mocną kawę, pół na pół zalkoholem. Dziewczynaokryłasię,usiadła, popijała małymi łykami, policzki zaróżowiły się jej nieco. Powoli koszmar mijał. Michałzmusił się do uśmiechu. Jeszcze raz zaparzyli kawę i palilipapierosySathanasa czekając, aż chorabędzie wstanie wyjść. Sathanassię bał, więc Michał i Tillery odwieźli dziewczynę taksówką. Mieszkała przy końcuAlei Focha. Byłacórkądrobnego urzędnika, z rodziny bardzo porządnej,bardzo przyzwoitej wyjaśniał po drodze Tillery. Wszystko to głupota zbyt swobodnie chowanej, zbyt nowoczesnejdziewczyny. Tillery niby od niechcenia prawił jej morały. Wtulona w kąt, zzamkniętymioczyma,nie odpowiadałanic, może słuchała, a możedrzemała. Podjechali przed dom rodziców. Ponieważ nie byław stanie nawet, wysiąść z taksówki,zaproponowali, żejązaniosą do mieszkania. Ale zaprotestowałastanowczo. Wolała jednak sama opowiedzieć rodzinie Bóg wie jaką historię. Wobec tego Tillerypodał jej numer telefonu szpitala,pouczył, co marobić, zalecił mierzyć temperaturę, a gdyby sięźle czuła, natychmiastwezwać lekarza. Może być 20 spokojna, żaden lekarz jej nie zdradzi, nawet przed rodziną. Tajemnica zawodowa. Potem Michał zapłaciłszoferowia Tillery poszedł dzwonić do bramy. W jednym z okienzapaliło się światło. Wsieni rozległy się kroki. I wtedyobydwaj,Michał i Tillery, co siłw nogachzaczęli uciekaćpozostawiając scenę wyjaśnień dziewczyniei rodzicom. Tillery gnając za Michałem przebył owe pięćset metróww wyjątkowo dobrym tempie jakna swoje krótkie nogi. Przyszli Pod Dobrego Królawłaśnie na koniec bankietu. Studenciwychodzili już grupkami irozchodzili się w ciemności. Profesorowie szukali swoich aut. Utraciwszy tymrazem zwykły,wytworny spokój Vallorge piorunował,bookazało się,że jakiś nieznany dobroczyńca wlał mu konewkę wody do baku z benzyną. Takie kawały robionomu stale. Albo mu ktośnasypał dobenzyny cukru, alboukradł korek od chłodnicy czy pokrowiec. Był bowiemznienawidzony przezgrono karierowiczów z Wydziału Lekarskiego, ponieważ zbyt szybko wypłynął i umiał zręczniemanewrować. Raznawet, gdy wracał z Hiszpanii, celnicyznaleźli pod siedzeniem jego wozu pięćdziesiąt gramówkokainy. Nigdy sięnie dowiedziano, kto chciał go takurządzić. A Vallorge nieźle się musiał nabiedzić,żeby dowieść swej niewinności. Tego wieczoru zmuszony był pozostawić wóz na ulicy. Suraisne zabrał go swoim samochodem. Przez ten czas większośćstudentów rozeszła się jużspokojnie do domów. Niektórzymałymi grupkami towarzyszyli tym profesorom, którzy wracali na piechotę, gawędząc z nimi przyjaźnie. Gromadka najbardziej zaprószonych głów też się pomałurozpadała. Jedni poszli w stronęDomu Akademickiego, drudzy w kierunku Liceum, zamierzając zdobyć je szturmemi wnieść trochę zdrowej wesołości do sypialni nieszczęsnych sztubaków. Trzecia gruparuszyła na poszukiwanie pozostałych jeszcze na ulicachsprzedawcówfrytek,żeby niepostrzeżeniewsypać im dogarnków całą pakę ludzkich uszu, zbieranych w tym celucierpliwie podczas sekcji. Michałai Tillery'egoporwała zesobą rozwrzeszczana banda,która dzwoniąc po drodze dowszystkich drzwi, wykrzykując wymyślne obelgi pod adresem mieszczuchów, przewracając kubły ze śmieciami i gasząc latarnie gazowe wędrowała na podbój otwartych jeszcze knajp. Towarzystwo to prowadził, wywijając parasolem starego Donata,mały Lapeyrade, który umarł w miesiąc później. Noc zakończyła się hucznie. Pito szampanai poncz z kir21. szem, wespół z pijanymi żołnierzami w spelunce obok koszar, gdzie znalazł się również długi, żółty Sathanas. Potemłysy Seteuil pokłócił się z jakąś kobietą zarzucając jej, że,gdy byli na osobności, ściągnęła mu sto franków. Dziewczyna zaprzeczała. W rezultacie banknot znalazł sięw szklaneczce Tillery'ego, który zupełnie jużpijany zamierzał go właśnie połknąć. Wtedy znów Groix i Regnbultwszczęli mętny spór z właścicielką knajpy o rachunek. Michałwidział, jak stawiała trzy puste butelki międzypełnymi. Kłótnia stawała się coraz gorętsza. W tym czasieTillery, sprowokowany przez kobiety, postanowił, że udaMerkurego, że najednej nodze utrzyma równowagę stojącnago na gzymsie kominka w dużej sali między lampamiCarcela. Wdrapywał się po plecach Seteuila, ale mu sięniepowiodło, uchwycił się lustrai runął razem z Seteuilem,lustrem i lampami, tocząc się ażna środek sali ize- straszliwym hałasem przewracając stoły, szklanki i butelkLWywiązała się z tego ogólna bijatyka między żołnierzamia studentami. Michał odznaczyłsię chlubnie, stawiając samotnie czoło dwom olbrzymim dragonomi właścicielowilokalu tak długo,dopóki Sathanas zręcznym manewremstrategicznym nie zgasił światła. Wówczas w ciemnościach,chwycił Tillery'ego na barana iwśródnie dającego sięopisać rwetesu zaczął cosił w nogach umykać ku bulwarom. Tillerytrząsł się na plecach przyjaciela ipochlipującjak dziecko dopominał się o swoje okulary. Michał doniósłgo tak do jego pokoju. Tu Tillery ułożyłsię na podłodze, owinąłsię starannie dywanem i natychmiast zasnął, nie wiedziećdlaczegonadal zalewając sięłzami. Michał zostawił go iwrócił na bulwary, gdziespotkał Seteuila,Groix, Regnoulta i Sathanasa całą bandę, którą Seteuil prowadził na zakończenie nocy do swejprzyjaciółki,Magdaleny Daele, pielęgniarki z sanatorium. Michał nie miał ochoty z nimi iść. Pił bardzo mało. A ucieczka z Tillery'em na plecach zupełnie go otrzeźwiła. Odłączył sięod rozhukanychkolegów. Echo ich piosenekroznosiło się daleko po uśpionym mieście. Ponad wszystkieinne wybijał się przenikliwy głos małego szaleńca, Lapeyrade: W osiemnastu latach piękny wiek Była to już kurwa, co się zwie! Dadida, dadida, dadidon. Ale'z jej francowatej p. 22 Poszła zaraza na pół dzielnicy! Dadida, dadida, dadidon. Michał bez pośpiechu wracał do domu,napawałsię cisząispokojem nocy. Po omackuwszedł na pierwsze piętroobszernego domostwa. Nagle na posadzce zalśnił prostokątświatła. To ty, Michałku? Poznał głos Mariety. Zrobiło musię przykro. Wiedziałprzecież, że zawsze na niego czeka. Powinien był wcześniej wrócić. Tak późno przychodzisz. Niepotrzebnie się niepokoiłaś, Marietko! To nic, to nic! Teraz już wszystko w porządku! Kładźsię prędko. Gdyby tak ojciec wiedział. Czy się już położył? O tak, już dawno. Śpij smacznie! Zamknęła drzwi. Od śmierci matki Marieta Doutreyalczuwała nad młodszym rodzeństwem, a nawet nadojcem,jak kokosznad pisklętami i prowadziła cały dom. Michał wszedł do swojego pokoju, rozebrał się,wdziałpiżamę i otworzył okno. Niebojuż bladło. W oddali, polewej stronie, nad łupkowymidachami wyłaniałysięz mroku okoliceAngers, rzucając jasny odblask na leniwą,szeroko rozlaną Maine, i bardzo ciemne plamy lasów, którekryły zagrzebane w piaskach koryto Loary. Gdzieś naprzedmieściu zegar kościelny wydzwaniał godzinę czwartą. Michał zamknął okno i wyciągnął się w fotelu. Niechciało musię spać. Podnieconymózg pracował. Przedoczyma stanął mu Merkury,w interpretacji Tillery'ego,Vallorge przy unieruchomionym samochodzie, ogromnydragon w chwili, gdy się przewracał na właściciela spelunkidostawszy pięścią w brodę. Roześmiał się głośno. Co za noc! Apotem nagle przypomniała mu się dziewczyna, którą Seteuil oskarżył o kradzież. Ujrzałznowu jejtwarz, jejminę urażonej niewinności. Ciekawe, takie stworzenie. To wspomnieniedziwnie go zabolało. Chętnie byJą jeszcze kiedy zobaczył. Ba! Życie. Słowo mu sięspodobało. Powtórzył znowu: Życie! Tak, to jest życie. Przypomniał sobie młodziutką kochankę Sathanasa. Jakąż tragiczną miała twarz w chwili,kiedy myślał, żeumiera. A w taksówce. Jaku licha mogło sięto skończyć 23. z tymi rodzicami? Znów uczuł jakby ucisk w sercu, ale się przemógł. To jest życie! powtórzył. Ipełen uznania dla samegosiebie zadumał się o tym,jak jest nieugięty. Urywki maksymmoralnych, które ukułsobie w gimnazjum,na Wydziale, w domu, z obserwacjiżycia, przewijały mu się w głowie bezładne, ale pełne uroku. ,,Ponaddobrem i złem. " "Siła jest święta. ",,Vae victis. " Czuł się w tym momencie zupełnie zdecydowany podeptać wszystko, byle jednakkiedyś w życiu stać się nadczłowiekiem. Umysł zbytpodniecony wzbraniał się przed snem. Michał wziął się więc do książki, którą zaczął poprzedniego wieczoru: Zbrodnia i kara. Czytał przez kilka minut. I jużpo chwili lektura dokonałaswego: zapomniał o wszystkim,co się w tymdniu zdarzyło. Przeżywał smętne dzieje Sonieczki, nieszczęśliwejdziewczyny, którąmacocha Katarzyna bijei chce zmusić do nierządu, abyzdobyć chleb dlawłasnych małych, głodnych dzieci. Doszedł do momentu,gdy Sonieczka ustępuje. Sprzedaje się dla małych braciszków. Wraca do domuz trzydziestoma rublami, oddajeje Katarzynie i bez słowa rzuca się na łóżko. A macocha,wstrząśnięta do głębi, uświadamia sobie ogrom tego straszliwego poświęcenia, pada nakolana przy posłaniudziewczynyi płacze razem z nią. Michał rzucił książkę, wstał, zrobił parę kroków po pokoju. Gwałtowne wzruszenie ścisnęło mu gardło,niemaldławiło: litość, gniew, młodzieńczy szlachetny bunt, jakieśpomieszanie uczuć, od którego oczy zachodziłymu łzami, a nie potrafił go sobie wytłumaczyć. Ludwik, szoferprofesoraGeraudin, czekał na niegoprzed willą. Czarny, chromowany Panhard lśnił ciemnympołyskiem. We flakonikach wewnątrz wozu czerwieniłysię świeże kwiatki. Ludwik stojąc o parę kroków od samochodu, przyglądał się swemuodbiciuw błyszczącym lakierze i jegopierś wzbierała dumą. W domuprofesoraGeraudin byłnielada osobistością. Miał tam głos decydujący. Bo pani Geraudin, która nie liczyła się z nikim, niewiadomo właściwie,dlaczego bała się Ludwika. Profesorwyszedł z domu iwsiadł do samochodu obokszofera. Nie pierwszy razwyruszał tegodnia na miasto. Wczesnym rankiem był już w swej prywatnej lecznicy,gdzie chciał sprawdzić stan świeżo operowanych i nowychpacjentów. Czy to prawda, panie profesorze, że profesor Suraisnetaki chory? zapytał Ludwik, któremu Geraudin pozwalał na pewną poufałość. Tak. I podobno nawet z nim kiepsko. Ataki byłwesoływtedy na bankiecie! Nie będziepan profesor sam prowadził? Nieodpowiedział Geraudin. Nie teraz. Będ^operował. Najpierw zajedźmy do Gigona, do sekretariatu. Przed operacjami Geraudin unikałwszelkich wysiłkównerwowych. Przekroczył jużsześćdziesiątkę i choć twierdził, że się czuje jak młodzik, uważał, że należy sięoszczędzać. Był zresztąw pełni sił, niski,krępy, sangwinik,oprzekrwionych, szarych oczach, mięsistych, czerwonychuszach i grubym, apoplektycznym karku. Wargi pod krótkim "amerykańskim" wąsikiem miały grymas zmęczeniai smutku. Wyciągnąłz kieszeni złotą papierośnicę i zapaliłtrzecie tego ranacygaro. Często sobie wyrzucał, żeza dużopali. I teraz znowu przypomniały mu się początki arteriosklerozy. Podświadomie,machinalnym ruchem, który przeszedł już w nawyk, dotknął palcami koniuszków uszu, stalerozgrzanych i piekących. Powodzenie Geraudina zaczęło się przed trzydziestu laty. 25. W pewnym, stopniu zawdzięczał je pomocy Salnikowa,który nawet nie był docentem, lecz był niezwykle śmiałyi umiał patrzeć w przyszłość; wyczuł, jakimi drogamipójdzie nowoczesna medycyna. Po paru latach skromnejpraktykiSalnikow zagłębił się bez reszty w nowej wówczasdziedzinie wiedzy medycznej entuzjastycznie witanejprzez chorych, w których zbudziła świeże nadzieje w promieniach Roentgena. Oszałamiającemu powodzeniu,jakie osiągnął, sprzyjałanie tylko moda i powszechne zaślepienie, lecz zawdzięczał je także pełnej poświęceniapracy, absolutnej sumienności zawodowej oraz swym nie1zwykle trafnym diagnozom. Medycyna była żywiołem Salnikowa. Ale medycynaszukającanowych dróg, medycynaprzyszłości. Byłjej prekursorem. Swym śmiałym, graniczącym zzuchwalstwemracjonalizmem naukowymwyprzedzał wszystkich kolegównaniebezpiecznych nieraz ścieżkach medycyny pionierskiej. Ta właśnie odwaga wprost urzekała pacjentów. Niecofał się przed poważnymi amputacjami, usuwaniem narządów czy przeszczepianiem. Był lekarzem, który mógłstać"się królem chirurgii. Pierwszy w departamencie próbował resekcji nerwów współczulnych. Nawet chirurdzywahali się, czy gonaśladować i dokonywać rewolucyjnychzabiegów, jakie zalecał. Salnikowa doprowadzało to do rozpaczy, na próżno od chirurga do chirurga szukał człowieka, jakiego mu było potrzeba, człowieka, któryby go słuchał, który stałby się rozumną, niezawodną iinteligentnie posłuszną jego mózgowi ręką. I wówczasspotkał Geraudina. Bernard Geraudin, były adiunkt kliniki profesora Rilleraca, odprawiony właśnie przez swego szefa, ztrudem dawał sobieradę. Chirurg Rilleracod dawna już liczył, żeGeraudinpoślubi jego córkę i obejmie po nim. stanowiskona Wydziale Lekarskim. Ale Geraudinzwiązany był w tymokresie z pewną milutką modystką i nie chciałz nią zerwać. Byłmłody, w wieku, gdy sięma łzy w oczach słuchając Louise i zprzejęciem sięśpiewa: Każdy ma prawo do szczęścia,Do wolności każdy prawo ma. Niebawem. Rillerac poczuł się urażony po raz drugi; dowiedział się, zejego młody adiunkt zaczyna operować namieście i wyrabiać sobie własną praktykę. Tego jużnie 26 A. mógł mu darować. Odprawił Geraudina życząc wduchu,aby ów młodzik, zbyt pochopny do robienia mu konkurencji, jak najprędzejskręcił sobie kark. Wyrzuconyna bruk, skazany na beznadziejne oczekiwanie profesury, nie mając kapitału, który umożliwiłby muotwarciewłasnej kliniki, Geraudin ledwie wiązał koniecz końcem wykonując po domach drobne operacyjki. Pochodził zokręguBordelais, z biednej rodziny. Terazniewesoło zapowiadałasię przyszłość tego mocnego, zdrowegomłodzieńca, doskonałego zresztą anatoma, któremuw dodatku dziesięć lat nędznego życia, jadania po garkuchniach, mieszkania w wynajętych pokojach i nieustannego poniżania się wobec bogaczy straszliwie wyostrzyłoapetyt. Poznał Salnikowa, zawierzył mui poszedł za nim. Na początku żył jak we śnie. Salnikow wtym czasieznacznie wyprzedzał oficjalną naukę lekarską. Co dzieńprzy jakiejś operacji niczym gracz stawiał wszystko najedną kartę. Naprzykład, by kryć swego chirurga, pisałbez mrugnięcia okiem: "Oświadczam pod osobistą odpowiedzialnością, że X. ., cierpiący na rozedmę płuc, musibyć uśpiony za pomocą chloroformu, nie eteru. " Geraudinpowoli oswoił się z jego zuchwalstwem. Stał się posłusznym narzędziem, które wykonuje i rozumie. Sprawowałsię tak dobrze, że Salnikow powtarzałwszystkim swympacjentom: A jeśli chodzi ooperację, to tylko Geraudin! Tylko. on! Nie widzę nikogo innego! Toteż Geraudin korzystał ze sławy iodwagi swego protektora. Już ich. nierozróżniano. Mówiono po prostu: Ten Geraudin! Co za śmiałość! A Geraudin naprawdę przyswajał sobie stopniowo poglądy swego nauczyciela izuchwale, już na własną rękę,zapuszczał się w to, co nazywałchirurgiąkonstruktywną,twórczą. Salnikow był jego prawdziwym mistrzem. Dziękiwspółpracy z nim młodychirurg powoli wyrobił sobieswoisty, nowy pogląd na chirurgię. Wkrótce zaczęło się powodzenie. Niebawem mógł już otworzyć klinikę. Salnikow kilkakrotnie powierzał własną powłokę doczesną wprawnym rękomprzyjaciela. Spalał się, za dużopracował i używał życia bez umiaru. Na Salnikowie właśnie, po razpierwszy we Francji, dokonał Geraudin wycięcia hemoroidów. Hemoroidy Salnikowa zdobyły niezwykłąsławę. Z czasem Geraudin usunął przyjacielowi 27. pęcherzyk żółciowy, później żołądek, później kawałek jelita. W końcu Salnikow zmarł w klinice Geraudina w dwadnipo przeszczepieniu kości do kręgosłupa, operacji zasadniczo udanej, której się sam domagał. Teraz jednak Geraudin mógł się obyć bez mistrza. Jużwypłynął. Nikt, nawet wrogowienie kwestionowali jegowalorów. A ponieważ Geraudin nienależał do ludzi, którzy umieją przez długie lata nosićw sobie młodzieńcząskłonność do wyrzeczeń i pogody ducha nawet w niedostatku i tym bardziej żądny był pieniędzy, im więcejich zdobywał zerwał z modystką, którą kochał będącjeszcze chłopcem, i poślubił Walerię Largilier, młodszącórkę dziekana Wydziału. Życie nie jest romansem. Z kochanką miał dziecko. Zaofiarował jejznaczną sumę, która została odrzucona. Małżeństwo z córką dziekana dało Geraudinowi katedręna Wydziale, Largilier specjalnie ją dla niego stworzył. Waleria . wniosłamężowi iście królewskie wiano. Lecz jużwkrótce Geraudin mógłsię zupełnie bez niego obejść. Jegopacjenci składali się z najbogatszychi najświetniejszychmieszkańców okręgu. Przemysłowcy, politycy, wybitneosobistościwszelkiego rodzaju, wszyscy chcieli, by operował ich tylko Geraudin. Bajońskie sumy, jakich żądał, jegodziwactwa, wyniosłe tony, niezwykłewymaganiaczłowieka, którego stać na lekceważenie pieniądza wszystko tootaczało go aureolą, stwarzało legendę. To oryginał mówiono. Na Wydziale Geraudin robił, cochciał. Wszyscy deputowani okręgu'byli jego przyjaciółmi. Zwłaszcza Guerran,młody jeszcze, poniżej pięćdziesiątki adwokat, który w trzydziestym roku życiazostał deputowanym, aw sześć latpóźniej ministrem, byłdla niegonieocenioną podporą. Geraudin, znawca ludzi, ułatwił karierę Guerranowi. A Guerransowicieza to płacił. Zapewniał mu ogromnewpływy w całym departamencie: Geraudin mianował chirurgów we wszystkich szpitalach, lokował swych uczniów,rezerwował dla siebie najlepsze stanowiska. Guerran wyjednał mu rozetęi biało-złotą wstęgę Komandorii LegiiHonorowej, Guerran zawsze potrafił usunąć ad acta każderozporządzenie, które mogłobyokazać sięniewygodne dlaprzyjaciela, on wreszcie sprawił,iż sekretarzem Wydziałuzostałdalekikrewny Geraudina, Cezary Gigon; a rola jego była wprost nieoceniona. Geraudin bez wątpienia mógł się uważać za człowieka 28 darzonego największymipochlebstwami, ale i najbardziejznienawidzonego przez otoczenie. Tłumaczono sobie jegokarierę w najohydniejszy sposób. Nawet w poparciuGuerrana usiłowano wykryć inne pobudki niż przyjaźń,utrzymywano, że polityk jest kochankiempani Geraudin,oczywiście za zgodą męża. W rzeczywistości jednak Waleria miała wprawdzie iście piekielny charakter, ale cnotębez skazy. Wśród owej powodzi oszczerstw Geraudin zachowywał absolutny spokój. Miał bowiem całkowitą pewnośća wiedzieli o tym i najbardziej zacięci wrogowie że nawet bez Salnikowa, Gigona, Walerii i Guerrana, zdany wyłącznie na własne siły, i takdoszedłby do sławydzięki wrodzonemu talentowi. I tego nadewszystko ludzienie mogli mu wybaczyć. Nadrugim piętrze Wydziału, w głębi lokalu biurowegomieścił się mały, skromny, zaśmiecony pokoik Gigona: stądsprawował onrządy nad studentami i szefami. Często niedocenia się potęgi skromnego sekretarza Wydziału. A przecież on to możezawiesić lub zastosować ten czy inny przepis, wprowadzić zmiany w aktach,przymknąć oczy na jakieś przekroczenie. Praktycznie rzecz biorąc Gigon rozdzielał odznaczenia, wyznaczał stanowiska, decydowało awan-,sach. Ów daleki krewniak Geraudina mieszkał na wsi. W Angers byłby od rana do wieczora oblegany przez inte-'resantów. Swą skromną pensję uzupełniał sprzedażą luksusowych wydawnictw z zakresu medycyny i sztuki, którebrał wkomisz pewnej wielkiej księgarni. Rzecz jasna, żegrupka karierowiczów, istniejących na każdym Wydziale,kupowała od niego sporo książek. Tego dnia wąski korytarz, zarazem poczekalnia, byłprzepełniony. Trzej docenci,Bourland, Huot i Van derBlieck,skłonili się przed Geraudinem wielką sławą,i rozstąpili się, byzrobić mu przejście. Gigon, który właśnie wyprowadzał jakiegoś interesanta, powitał z szacunkiemznamienitego kuzyna i przeprosiwszy gestem czekających, wprowadziłgo do gabinetu. Widzi profesor uśmiechnął się jaki u mnieruch! Dowiedzieli sięwłaśnie, żez Suraisne'em podobnokiepsko. Zaraz się znalazła gromada kandydatów. Przezostatnie dwiegodziny przewinęło się tu wiele takich, couważają, że. Chcą zasięgnąć języka, wybadać, jak to jestnaprawdę, jakie kto ma szansę. 29. Do licha! Przecież Suraisne jeszcze żyje! '..obruszył się Geraudin. Notak, tak. To samo wszystkimpowtarzam. Notak,, ale nie po to fatygowałem profesora. I wyłożył,o co mu chodziło: marzył o stworzeniu nowego odznaczenia, orderu "Zasługi na polu medycyny", którystanowiłby szczebel na drodze do Legii Honorowej, a przytym jemu, Gigonowi, dawałby do ręki jeszcze jedno dodatkowe narzędzie wpływu. Poparcie Guerrana miałobydecydującywpływ na realizację tego pomysłu. Geraudinobiecał pomówić z nim przy najbliższej okazji. Po czympożegnałsię, zszedł doLudwika i ruszylido Egalite. Panhard mknął kołysząc lekko. Geraudin dumał o profesorzeSuraisne i o grupce młodych ludzi skazanych nawyczekiwanieśmierci kogoś zestarszych, by awansować choćo jedenstopień. Stwierdzał w duchu, że ani "polityka wydziałowa", ani szefowie, otoczeni świtą i niczym absolutniwładcy dysponujący przyszłością swych pupilów (przyczym wyniki konkursów ani egzaminów nie grałynajmniejszej nawet roli), z pewnością nie przyczyniają się dorozwoju lojalnego współzawodnictwa i braterstwa. Z gorzkim uśmiechemprzypomniał sobiewłasną młodość, Rilleraca, który go "wylał" za próby zarabiania na życie. Znówstanęła mu przed oczyma grupa zafrasowanych młodzieńców, przestępujących z nogi na nogę w korytarzu przeddrzwiami gabinetu Gigona. I doszedł do wniosku, że istniejący system jestjednak bardzozły, choć on sampotrafiłtak zręcznie go wykorzystywać. Michał wolnymkrokiem szedł w kierunku figalite. Miałjeszcze czas: Regnoult wcześniejniż zwykle skończył dziśswójwykład. A do szpitala było blisko. Zresztą Geraudin,stale przeciążony pracą, rzadko kiedy przychodził punktualnie. Żeby skrócić sobie drogę minął fronton budynku i bocznymi drzwiami wszedł do ambulatorium laryngologicznego, zwanego potocznie "nos-gardło-uszy", z którego korzystały główniedzieci najbiedniejszych mieszkańców miasta. Byłyto godziny największego ruchu. Na ławkach podścianami wielkiej sali czekał jużtłum odziany w różnobarwne łachmany: kobiety, mężczyźni, staruszki; każdyalbo z małym brzdącem nakolanach, albo z niemowlęciemna ręku, albo bladą i niespokojną dziewczynkączy chłopakiem uboku. Nasali było gorąco. Kaloryfery grzały nacałą parę, gdyż chłód jesienny tego rankadawał się jużdobrze weznaki. Ostry odórprzemoczonej wełnianejodzieży, potu i stłoczonych ludzi górował nad zapachemśrodków dezynfekcyjnych. Tłum w włóczkowych zielonychlub czerwonych czapkach, mocno naciągniętych na uszy,w brązowych i granatowych szalikach, szarozielonychpaltach, niebieskich fartuchach, chustkach żółtych lubbrudnobiałych, w starych płaszczachwiśniowych,fioletowychlub brunatnych tworzył niezwykłą pstrokaciznę barwostrych i wzajemnie się kłócących. Co chwilę ktoś nowywchodził na salę i wciskał się między siedzących. Mało ktosię odzywał. Wszyscy spoglądali niespokojnie na drzwiw głębi, za którymi gruby Belladan,adiunktkliniki oddziału chirurgii dziecięcej, wycinał migdałki i polipy. Drzwiteotwierały się regularnieco parę minut, wypuszczając pocztery, pięć matek, skulonych, przerażonych kobiecinw podartych i spłowiałych łachach; każda trzymała wramionach swoją pociechę wrzeszczącego, zsiniałego lubczerwonego dzieciaka z zakrwawionymi ustami i nosem. Wracały na dawne miejsca, a asystent rozdawał małympo kawałku lodu dossania. Następni! wołał gruby Belladan. Pięć nowych ko31. biet wchodziło do gabinetu wlokąc struchlałe dzieciaki. 'Drzwi się zamykały. Przeraźliwe wrzaski. Drzwi otwierałysię znowu. Powracała kolejna piątka z zakrwawionymi buziami, Następni! Odbywało się to z niesamowitą szybkością. Jak w zegarku. Zresztą musiało tak być. Co ranow ambulatoriumtrzeba było usuwać setki migdałów i polipów. Michał zajrzał na salę zabiegową,chciał się przywitaćz Belladanem. Jak zwykle nie mógł się napatrzeć wirtuozostwu adiunkta. Pielęgniarz chwytałdzieciaka, przywiązywał go do krzesła lub po prostu przytrzymywał mocnosilnymi rękoma. Reflektor na kółkach, przystawiony o metrod twarzy pacjenta,oślepiał go. Otwieranodziecku usta,najczęściej siłą. Asystent wsuwał rozwieracz międzyzęby,otwierał jaknajszerzej. Belladanzanurzał łopatkę, uciskałjęzyk, powstrzymywał rozpaczliwe krztuszenie się malca,zagłębiałbłyskawicznie krótką skrobaczkę daleko pozapodniebienie, zwracał ją w górę do podstawy czaszki, poruszał, zeskrobywał, drapał. Krew się lała. Dzieciakwył. Zaczynały się napady kaszlu, wymioty. Dziecko,na wpółuduszone, spętane, oszalałe z bólu i przerażenia, dławiłosię, wymiotowało, nieraz wypluwało krwawe strzępki wyrwane z gardła prosto w twarz Belladana. I już byłopowszystkim. Uwalniano ofiarę. Matka wynosiła je łkając. A Belladan obcierał sobie twarz kawałkiem waty i dawał znak, by dawać następne. Oczywiście, należałoby je usypiać mówiłdo Michała ścierając krwawą plwocinęz brwi. Ale nie sposób. Najwyżejlekkie miejscowe znieczulenie, o ile mamczas. Ale i to nieczęsto. Za dużo ich. Sam widzisz, jakitłok. Naprawdę niema sposobu! Cały problem kryje sięw tym, czy chirurgia winna się przystosować do potrzebambulatoryjnych, czymoże raczej ambulatorium powinnosię stosować do wymagań chirurgii. Lecznictwo staje sięjużurzędowaniem, mój drogi. Ładne perspektywy na przyszłość! Serdecznie współczuję tym przyszłym pacjentom? A i lekarzom też! Bozobaczysz, że nie administracja przejdzie w służbęmedycyny. To lekarz będzie musiał podporządkować się wymogom administracji. Todopierobędziezabawa! No, jak tam? Już? Gotowy? No, staruszku, odwagi. Zbliżył się do następnejofiary, ze skrobaczką w ręce. 32 No, nie płacz! Pokaż/że jesteś dzielny. Patrz, jakmamusia się martwi. Michał wyszedł. Jeszcze za drzwiami ścigał go przeraźliwy krzyk. Oddaliłsięprędko. Do pawilonu profesoraGeraudinszło się przez podwórze dawnego klasztoru. Z prawdziwą przykrością zauważył, że zaczynają pacykować mury. Kilku malarzy pokrywało grubą brunatnąwarstwąkolumny i łuki sklepień. Szpital Egalite podlegałzarządowi miasta Mainebourg. Był to dawny klasztor Benedyktynek, haniebnie zniekształconyprzez dobudowanie dwóch olbrzymich skrzydeł,dwóch potężnych bloków z żelaza, szkła iżelbetonu, podobnych dowięzienia, przytłaczająco wysokich. Lecz pośrodku przetrwał jeszcze długo sam klasztor, nienaruszony,bardzo piękny i dostojny, z krużgankami, łukami z cegłyi kamienia, z zielonym trawnikiemścielącym się niby dywan u stóp posąguMatki Boskiej, dziwnie białej na tletej zieleni. Nad basenem szemrała fontanna. Niestety,obecnie wszystko to należałodo przeszłości. Najpierw, zewzględów politycznych, zniknęła Matka Boska, potem malutka fontanna,która jakobyzagrażała ruiną finansomOpieki Społecznej, a w końcu trawnik w imię oszczędnościzastąpiony solidnym i dudniącym brukiem zpiaskowca. Ksiądz Vincent, kapelan, na próżno protestował przeciwtymbarbarzyństwom. Obecnie magistrat Mainebourga postanowił pokryć klasztor, mury, kolumny, nawet ramyokienne, solidną, brunatną gęstą mazią,smołowała, połyskliwą i na wszystko odporną, która przywodziła na myślposępne barwy sprzętu wojennego. W obronie swego klasztoru ksiądz Vincentobiegł już wszystkie biura merostwa. Przedstawiał jego piękno, tłumaczył, jak wielkąmógłbybyć ozdobą miasta. Mur i filary z czerwonejcegły, kapitelei żebrowania sklepień zbiałego kamienia, podmurowanie z głazów i błękitne łupkowe dachy wszystko to dobrze odskrobanei oczyszczone tworzyłoby wspaniałąharmoniębarw. Lecz wszelkie wysiłki kapelanarozbijałysię o mur niewzruszonych oszczędnościowych zasad członków RadyMiejskiej. W dodatku taksię złożyło, że Chatelnay, mer Mainebourga, był przedstawicielem wytwórnifarb. Toteż w mieście nie żałowanopędzli. Na miejscu kaplicy, spalonej w czasie rewolucji, znajdowały się biura administracji. Ale w podziemiach ocalałakrypta o ślicznej architekturze, z gotyckimi sklepieniamii grupami wysmukłych kolumienek o kapitelach zdobio- Ciała i dusze 33. nych rzeźbionymi w kamieniu główkami skrzydlatychaniołków. Zainstalowano tam. kotły centralnego ogrzewania. Stosywęgla zmieniły kryptę w przybytek ciemnościi brudu, dosięgły samego sklepienia, czarną, żrącą powłokąz pyłu i sadzy pokrywały kolumny aż po rzeźbione kapitele. Ogromne, splątane rury wiły się w mroku jak gady. Na marmurowych płytach dawnej posadzki, niegdyś czarno-białych, ustawionokotły. Ciekła z nichrdzawa wodatworząc dokołagrząskiebłoto. Miejscami, na zniszczonychkamieniach można było jeszcze odczytać zatarte napisy,nazwiska zakonnic spoczywającychtupod kotłami. Ksiądz Vincentz nabożną czcią i rozpaczą błąkał sięwśródtych spustoszeń. A Geraudin, Donat, Ribieres i wielu innych profesorów lekarze często mają żyłkę miłośników i wytrawnych zbieraczy dzieł sztuki zachodzilitutajtakże, by się przypatrzeć jakiemuś szczegółowi: głowie kobiety czy demona, dającej się jeszcze rozróżnić podwarstwą sadzy, i trapili się własną bezsilnością wobecwandalizmu zarządu szpitala. Lecz Rada Miejska Mainebourganie interesowała się kaplicami. Studenci czekali na profesora Geraudin przed gmachemchirurgii. Przychodzili tuw białych fartuchach, w beretach, z zeszytami pod pachą, prosto zWydziału Lekarskiego, gdzie asystent Doutrevala,Regnoult, prowadził w jegozastępstwie wykłady z neurologii. Doutreval, ojciec Michała, był psychiatrą. Pochłonięty własną pracą, troskę o wykłady zostawiał najczęściej, jak wielu zresztą jegokolegów, swymasystentom, Groix i Regnoultowi, dwom kandydatomna docentów. Obydwaj byli tym zachwyceni, ponieważ zyskiwali wymarzoną okazję nabrania wprawyw przemawianiu, co było potrzebne przyhabilitacji. Odparu tygodni wykłady prowadzone przez Regnoulta cieszyły się niezwykłympowodzeniem szczególnie wśród najmłodszych roczników studentów. Zadanie Regnoulta, trudniejsze, niżby się na pozór mogło wydawać, polegało naściągnięciu do saliwykładowej jakiegośpacjenta spośródtych, którzy mogli jeszcze chodzićo własnychsiłach, lubprzywiezionego na wózku po to, aby przebadaćich jaknajdokładniej, wydobyćna jaw wszystkie najbardziejutajone przejawy ich cierpienia. Dla wielu chorych,którzyzachowali jeszczeresztki przytomności, zwłaszcza dla młodych, tarola bydlęcia na jarmarku była szalenie przykra. 34 \- Inni, bardziej otrzaskani, wcale się nie krępowali. Bywalii tacy,których napawało to dumą. Atmosfera szpitala,ogólne sale, badania, zastrzyki i przeróżnezabiegi wykonywane przyludziach wszystko to zabijawstydi czasamirozwija nawet prawdziwy ekshibicjonizm. A zresztątłumaczono im ciągle: Ci panowie tylko was zbadają. Todla waszego dobra,żebyście prędzej wyzdrowieli. I pacjent, przekonany, zaczynał się tym chlubić. Niezawodnym punktem programu było badanie zidiociałych syfilityków, wiecznie uśmiechniętych, często napozórabsolutnie normalnych, czerstwych i zdrowych,a w rzeczywistości zupełnie zniedołężniałych, którzyjakmawiałTillery pletli, co imślina na język przyniesie. W oczekiwaniu na profesora Geraudin Tillery przykucnąłna krawężnikui zsunąwszy komiczne swe ogromneokulary na sam koniuszek małego noska pokazywał sztukikarciane, wykrzykując przytym jak kuglarz najarmarku. Sathanas grałw kości z wysokim Seteuilem. Kilku studentów paliło papierosy. Inni opowiadalisobie plotki zeszpitala i Wydziału. Poważniejsi, jak Regnoult iFlegier,rozmawiali o katedrze, która sięopróżni w razie śmierciprofesora Suraisne, i o szansachposzczególnych kandydatów. Michał ze swym przyjacielem Groix, jak i Regnoultasystentem jego ojca, poszedł do szpitala, żeby obejrzećpięknyprzypadek syfilisu: wrzódtwardy na wardze dwudziestoletniej prostytutki. Takie typowe przypadki spotykało się coraz rzadziej. W Algierii jest tego jeszcze na kopymówiłGroix. W Europiesię skończyło. Ale za to znaczniewięcej choróbnerwowych na tle kiłowym. Można by sądzić, że nasze metody leczenia tłumią tylko chorobę przenosząc ją na inne miejsce. A weźsprawę ogniopióru ukrytego,który powoduje śmierć tylu niemowląt. Kto wie,może nasze stare niańki lepiej się na tym znały niż my? Głośno rozmawiając przeszli przez kilkasal,gdzie leżałykobiety; chore ciekawie patrzyły za nimi. We wnęce jednego z okien mylą się młoda dziewczyna, ukryta za białązasłoną starannie pospinanychprześcieradeł. WrażliwawyjaśniłGroix. Jeszcze się takie zdarzają. Ta jest w szpitaluna egzemę. Boi sięladacznic wewspólnej umywalni. Ichjęzyków. No i wszy. A w dodatku wtrąciła siostra Angelika,którawłaśnienadeszła umiera ze strachu przedtą dużą cza -r35. ną, tą Hiszpanką. Tadziewucha ma do niej słabość. Straszyją, opowiada, że zrobi jej "dziecko na plecach". Co zatypy! Nie dalej jak wczoraj ten mały rudzielec, wiepan,co się z niej wyśmiewają, że pracuje na gachów, zaczęłaim pokazywać taniec brzucha, golusieńka, na środku umywalni. Siostra Angelika, zahartowana trzydziestoletnią pracą w szpitalu, nazywała rzeczy po imieniu. Już ja jejnagadam przyrzekł Groix. Pokazałjeszcze Michałowi obiecany wrzód, wspaniałyokaz, szczególnie charakterystyczny,istny obrazek z lekarskiej encyklopedii, jak mówił. A potem poszedł do łazienkiprzemówić dorozsądku Hiszpance i małemurudzielcowi. Ej, wy'. Francowate plemię! Mało wam tego, że zarażacie mężczyzn? Chcecie jeszcze splugawić przyzwoitedziewczyny? Już ja cię wpakuję do ciupy! Popamiętacie moje słowa! Na wpół nagie dziewczyny, o ciężkich, obwisłych piersiach,pospuszczały głowy jak ponure, wylękłe stado i bezsłowa nadal podkasywały koszule, zawodowym ruchempodmywając się namydlonym końcem ręcznika. To byłanajgorsza zaraza szpitala, najtrudniejsza do prowadzeniasala. Czasami przychodziły pijane. SiostraAngelika kładłaje wtedy siłą do łóżek, w razie potrzeby pomagając sobiekułakiem. Niektóre syfilityczki miały ropną egzemę. A przemywanie owrzodzeń należało do siostry Amelii, młodziutkiej dwudziestoletniej zakonnicy. Niedawno jednaz zarażonych powiła siedmio i pół miesięczne dziecko,martwe, całe zgangrenowane. Inna, nawpół obłąkana,w dodatku grużliczka,ciągle uciekała, wymykała się naparędni, po czym wracała cudacznie ubrana iprawie nieprzytomna. Trzeba ją było kłaść dołóżka, odżywiać przezsondę, którą wsuwano jejsiłąprzez nos do gardła, bezustannie przykładać na głowęworek z lodem, zsuwającysię za lada poruszeniem. Towarzyszki nie chciały go poprawiać, bały się gruźlicy. Tylko jednazreumatyzowanastaruszka zakażdym razem wstawała ze swego posłania, podnosiła termofor i układała go nanowo. Inna znów, stara ulicznica, arbitralna i nieznośna, nawpół sparaliżowana, tyranizowała sąsiadki i kazała sięobsługiwać;żądała, abyjączesały, aby jej myły nogi,obcinały paznokcie. Dziewczyny tak się bały jej jadowitego języka, że robiły,co chciała. Jej jednejwolno było ^ 36 miećprzy łóżku wiadro, potwornie zresztą cuchnące. DoktoraGroix zanudzała: co ranomiała nowe dolegliwości. Gdy jej pobytw szpitalu dobiegał końca, wychodziła nadzień albo dwa, żebymieć prawo zapisać sięodnowa. I natychmiast wracała. Ordynatorzy litowali się nad starąi przyjmowali ją na swoje oddziały. W młodości była kochankąbogatego przemysłowca. Nazywano ją w tych czasach ,,złotogłowa", miaławłasnypowóz. Wspomnieniateroztaczała niekiedy przed olśnionymi towarzyszkami. Groix po drodze pokazywał Michałowi te przeróżne typy,opowiadał ich dzieje i dolegliwości. A za nimi wędrowała siostra Angelika zprzygotowanymi zastrzykami i nawoływała dziewczyny, jedną podrugiej. No,prędzej tam! Rudzielec! Na ciebie kolej! Komenderowała nimi,jak komenderowaławszystkimi,despotyczna, bezwzględna i niezmordowana. W ślad za niądreptał stary, jak pies przywiązany do niej żebrak, z przejęciem dźwigając basen. Zaoknami przed podjazdem cicho stuknęły drzwiczki. Michał wyjrzał. Ludwik pomagał profesorowi Geraudinwysiąść z Panharda. Szef przyjechał! zawołał Michał. Obaj z Groix pędem puścili się po schodach,wybierającnajkrótszą drogę przez pawilon chorych na raka, gdzieHeubel leczył radem raka skóry. Wałęsał siętu smętniecałytłumnieszczęśników z założonymi już kompresami. W przeróżnych punktach ciała, w wardze, w nosie, w policzku albo języku, w powiece czy w kąciku oka tkwiłmaleńkikawałekmetalu, coś, co przypominało stalowąigłę patefonu, a zawierało kilka miligramów radu. A ponieważ dzięki temu owe nędzne osoby stawałysię naglebardzo cenne, przedstawiały wtej chwili poważny kapitał,starannie pilnowano tych zawszonych ,,milionerów". Niewolno im było na krok wychodzić z pawilonu. I żebyw razie czegołatwiej ich było odnaleźć, przyczepione mielina piersi wielkie koła czerwonego materiału, niby olbrzymie rozetkiLegiiHonorowej, które znaczyły: "Uwaga,rad". Śmiertelnie znudzone, ponure stare głodomory,warte. w tej chwili majątku,snuły się takgodzinami marzącżałośnieo nieosiągalnympapierosie; symboliczni posiadacze i niewolnicy skarbu, którego wartość swego czasuwprowadziłaby ich w osłupienie. 37. Bernard Geraudin był wszechmocny zarówno w szpitalu,jak i na Wydziale. Studenci zwyklezamiast Egalite mówili"szpital świętegoGeraudina". Dzięki swemu przyjacielowi,Oliwiuszowi Guerran, Geraudin mianowany został dyrektorem wszystkich szpitali departamentu. Z racji tegostanowiska przydzielił sobie cały pawilon w figalite ilokowałtu płatnychchorych, którzy nie mieścili się już w jegoprywatnej klinice. "W ten sposób miał dwie lecznice: jednąluksusową, drugądla średnio zamożnych. W pawilonieszpitalnym rezerwował zawsze parę wolnych łóżekdoużytkumera, radnych miasta Mainebourga względnie ichprzyjaciół. Leczył ich za darmo, był więc pewny, żew razie potrzeby może liczyć na ich poparcie. O koszty leczeniapanowieci nie troszczyli się,pokrywałaje Kasa Chorych,to znaczy najbiedniejsi. Ostatnio wyszła wprawdzie ustawa nakazująca likwidować tego rodzaju prywatne kliniki na terenie szpitali miejskich, ale interwencja Guerrana natychmiast zrobiła swoje. W rezultacie zarówno ten dekret,jak i następny, zabraniający łączenia funkcji chirurga i dyrektora szpitala, powędrowały do szuflady. A osobiste związki profesora Geraudin z Gigonem ostatecznieumacniałyjego samowładztwo. Dzięki Gigonowi mógł Geraudin lekceważyć przepisy,wyróżniać przy okazji własnych asystentów i ulubieńcóworaz ze świętymspokojem zmieniając niedogodne ustępyzarządzeń mianować bezpośrednio swoich ludzi na stanowiska, które zasadniczo należało obsadzać drogą konkursu. Albo też ogłoszenie okonkursieprzyczepiano tak dyskretnie w najciemniejszym kąciku lokalu administracji, że nifttgo nie zauważał. Wobec tego występował tylko jeden kandydat Geraudina. I zwyciężał bez walki. Napowitanie szefa wybiegł spiesznie adiunktkliniki,Flegier. Geraudin, otoczony chmarą studentów, wszedł naswój oddział, nałożył biały fartuchi wypytując przez całyczas Flegiera podszedł do drzwi sali operacyjnej, na których wypisany był dzisiejszy"rozkład". No, panowie! zwrócił sj. ędo młodzieży. Zaczynamy! Ruszył na obchód oddziału,a za nim studenci. Przechodzili z sali do sali; całagrupa z Geraudinem na czele przesuwała się międzyrzędami łóżek. Przy każdychnastępnychdrzwiach czekał już dyżurny lekarz i zakonnica: udzielaliwyjaśnień,zwracali uwagę na przyczepione tablice z wykresamitemperatury. Ludziom leżącym na ustawionych w równych szeregachłóżkach ożywiały się oczy, coś nachwilę wyrywało ich z posępnej, beznadziejnej nudy. Jakaśstara, półprzytomna istota, przywieziona przed chwiląz sali operacyjnej Heubla rak piersi usiadłana posłaniu i toczyła dokoła otępiałym wzrokiem. Nieco dalejprzystanęli przy młodej wymizerowanej kobiecie. Geraudinjednym ruchem odrzucił kołdrę i odsłoniłją całą. Kazałjej podciągnąć koszulę powyżej piersi. Niech panowie zauważą, jak to wygląda mówił. Obrzęk wzmagasię wraz z arytmią serca. Sarkoma rozwija się zupełnie wyraźnie. Umyślnieużywał słów dla biedaczki niezrozumiałych. Ostrożność, o której łatwo nierazzapomnieć, gdyż podłuższym czasie przytępia się trochę świadomość, że ma się doczynienia z istotamiludzkimi. Przypadek był ciekawy. Wszyscy studenci po'kolei musieli obmacać nieszczęsnybrzuch. Niektórym Geraudin kazałbadać ginekologicznie. Obnażona kobieta, czerwona ze wstydu, usiłowała odwrócićgłowę, żeby ukryć łzy. Ledwo Geraudin to spostrzegł, wyrzekł parę słów bardzo prostych,'apełnych dobroci, bardzopięknych w ustach wielkiej "sławy", słów, które prosiłynędzę, by wybaczyła, że się ją wykorzystuje. Nie gniewaj się, malutka, musisz nam przebaczyć,zrozumieć! Oddajesz nam niezmierną przysługę! Dziękitobie możemy się uczyć, wszyscy ci młodzieńcy i ja. Dziękitobiebędzie mi łatwiej pomagać innym, tak samo nieszczęśliwym jak ty, leczyćich. No, co? Jużsię nie będziesz gniewała, prawda? W Geraudinie rozpaczi nędza budziły szacunek. Umiałprzemawiać do nieszczęśliwych. Sam przecież był kiedyśbiedakiem. Kobieta nie odezwała się słowem, ale przestałapłakać. I jakbysię już mniejwstydziła owych rąk, któredotykały jej nagiego ciała. Wiele pacjentekbardziej otrzaskanychze szpitalem obojętnie znosiło takie oględziny. Niektóre uśmiechały sięsmutno i z zażenowaniem. Inne, pozostawione przez lekarzy w spokoju, popłakiwały cicho, wspominając pewnieswoje domy. Żadenz młodych ludzi niezwrócił nanieuwagi,żaden nie podszedł,nie przystanął, aby porozmawiać i pocieszyć. Szli dalej. Obecność czterdziestu czypięćdziesięciu kolegów hamowała odruchy litości, którekażdy z nich miałby prawdopodobnie, gdyby byłtu sam. Człowiek dziwnie się wstydzi okazywać dobroć. Do małejsalki rentgena wtłoczyło się około dwudziestu 39. studentów. Michał z wielkim trudem zdobył sobie miejsce. Czerwona lampka słabo rozświecała mrok. A potemnaglezgasła; zapadła zupełna ciemność. Wszyscy pochylili sięnad zielonawymekranem przesuwającym się poziomo nadwyciągniętym na stole człowiekiem, którego początkowonikt nie dostrzegł. Przypadek złamania nogi,na którymHeubel wypróbowywał właśnieswój nowy system. Tłumaczył, przesuwał po strzaskanym piszczelu rękę, która wyglądała jak ręka szkieletu z grubym czarnym kołem platynowej bransolety od zegarka. Przez kość, przewierconą nawylot, przesuwał srebrnydrut, na którym zawieszono ciężarki, zmieniane zależnie odnasilenia wyciągu, jakiemunoga miała być poddana. Drut widoczny był na ekranie. Heubel w ciemnościdodawał ciężarki, zdejmował je, wyjaśniał pomysłowość metodyGeraudinowi i studentom. Pacjent wzdychał boleśnie, z trudempowstrzymując jęki. Mężczyzna? Kobieta? Michał wyszedł nie dowiedziawszysię tego. Na ostatku przeszliprzez sale dzieci. Leżały w łóżeczkach równe rzędy bladych, poważnych twarzyczek nabiałych poduszkach i patrzyły na przechodzących żałosnymi, bezbronnymi oczyma skazańców. ' Złośliwa anemia objaśniał Geraudin. Zapalenieotrzewnej, zapalenie szpiku kostnego. Ten ich sposób patrzenia, wodzenia zaczłowiekiem szeroko rozwartymi, spokojnymi, pełnymi rezygnacjiźrenicami, zawsze wytrącałMichała z równowagi, przywodziłna myśl zabiedzone zwierzęta, łagodne i uległe, skazanena cierpienia za nieznane winy, potulne, godzące się płacić nie rozumiejąc dlaczego za jakiś olbrzymich rozmiarów powszechny grzech, w którym i on, Michał, żyjącyw zbyt wielkim dobrobycie i szczęściu, czuł swój niejasnywspółudział. Geraudin przystanął przymałym, bladym jakpapierchłopczyku, któremu chciał pobrać krew na wypadek przewidywanej transfuzji. Dawca już przyszedł. Flegier przygotowywał płytki iigły. Malec zniepokojem śledził jego ruchy. Geraudin nachyliłsię nad nim ipróbowałwzbudzić w dziecku odwagę, apelującdo ambicji biednegomałego mężczyzny: No, słuchaj, nie będziesz chyba płakał! Przy tyluludziach! Pokaż, że jesteś dzielnymmężczyzną! A ja mamdla ciebie niespodziankę! Zaraz zobaczysz. Szybkim ruchem lancetu naciął koniuszek ucha. Krewtrysnęła. Dziecko rozpłakało się. Flegierzebrał krewna 40 płytkę i zaczął badanie. Ale pomieszał płytki, wszystkomu się pomyliło. Trzeba było zaczynać od początku, jeszczeraz naciąć ucho. Geraudin ażpoczerwieniał: Nie lubię tego, Flegier powiedział ostro. Tuchodzio dziecko. Flegier teżsię mocno zaczerwienił i zaczął coś bąkać. Kiedy już byłopo wszystkim i studenci przeszlido następnych łóżek, Geraudin ukradkiem dobył z kieszeni pudełko kolorowych kredek i wsunął je małemu pod kołdrętakimsamym ruchem, jakim odwiedzający, za plecamiwielebnych sióstr, przemycająchoremu koleżcebutelkęczerwonego wina. Uwielbiał dzieci. Odwiedzałje tu codziennie, całował malców, poklepywał po buziach,. troiłkomiczne miny, opowiadał niestworzone głupstwa i byłuszczęśliwiony, gdy mu się udało wywołać uśmiech namałej, bladejtwarzyczce. Po kryjomu przynosił im czekoladę i zabawki, zawsze doskonale dobrane: autodlasynkakierowcy taksówki, dla dzieckamarynarza dźwig portowy. Umiał odgadnąć, co imodpowiada, coimsię będzie bardziej podobało. Nieraz po wyjściumłodych lekarzy potrafiłgodzinami zabawiać się z dziećmi, a jeśli nieszczęśliwymprzypadkiem zdarzyło się,że któreś z tych biedactw zmarłomu pod nożem,przez całe tygodnie był dosłownie chory,całkowicie wytrącony z, równowagi, tak zrozpaczony, żez trudem powstrzymywał łzy. Obchód byłskończony. Studenci zaczęli się rozchodzić. Geraudin wrócił na swój oddział w towarzystwie Flegiera,Michała,Seteuila i kilku młodszych asystentów. Przy drzwiach salioperacyjnej przejrzał znowu "rozkład" operacji wyznaczonych naten dzień. Skrobanka. Torbiel. Usunięcie macicy. Doskonale! Kolego Fłegier, niech pan zaczyna od skrobanki. Flegier zmieniłjuż fartuch. Geraudin nim zrobił tosamo, upomniał się: Siostro Angeliko, jedenasta, gdzie moje śniadanie? Zanim zaczął operować, siostra Angelika podała mu jakzwykle filiżankę zawiesistej zupy. Byłoto jedno z najbardziej ulubionych przyzwyczajeń Geraudina, gęsta, pożywna, chłopska zupa, która przypominała profesorowijegodzieciństwo w biedzie i wbrew logice smakowała muznacznie bardziej niż wszelkie wymyślne potrawy przyrządzaneprzez jego utalentowaną kucharkę. Od dwudziestu lat anirazu nie wyrzekłsię tego zwyczaju. Kiedyś nawetpacjentka, już nastole operacyjnym, usłyszawszy, jak Ge- 41. raudin dopomina się o swoją poranną zupę, wyobraziłasobie, że chce ją otruć, i uciekła przez niskie okno. Taprzygoda przez długi czas była tematemżartów. Nałożywszy fartuch i maskę, bez rękawiczek, którychnie używał, gdyż krępowały go w pracy, Geraudin,a zanim Michał i siostra Serafina weszli na salę operacyjną. Flegier już się zabrał do roboty. Na wysoko podkręconymstole leżała uśpiona kobieta z szeroko rozstawionymi, podniesionymido góry nogami. Flegier, z twarzą na wysokościpośladków pacjentki, z całym skupieniem zanurzał skrobaczkę w krwawiący otwór, skrobał, wydrapywał żyweciałostarannie i dokładnie, tak pochłonięty i przejęty swąpracą, że zdawał się zapominać, iż ma do czynienia z żywąistotą. Na ławcenawprost niego czekały dwie inne kobiety; głowy miały spuszczone, wyglądały na wpółprzytomnie, widocznie oszołomione jużzastrzykiem skopolatniny, który zawczasu zrobiłaimsiostra Angelika. Torbiel? zapytał Geraudin. Ta pokazała siostra Serafina. Niech pan jej zrobi znieczulenie lędźwiowe, Doutreval. Michałwziął kobietę pod brodę i podniósł jejgłowę. Jak się pani czuje? krzyknął. Tak sobie wybełkotała. Zadowolonapani? Ehe. Nie boi się pani? Ehe. nie boję. Powtarzała potulnie, otępiałai zupełnie otumaniona"Michał podprowadził ją i usadowiłna stole, siostra Serafina podwinęła jej koszulę. wbił igłęw kręgosłup, międzykręgi. W strzykawce pojawił się przezroczystypłyn, którywypełnia kanał kręgowy i mózg. Michał nacisnął tłokwstrzykując nowokainę. W szpitalu Geraudin stosowałzawsze znieczulenie lędźwiowe. Ten prostyi szybki zabiegzapewniałzupełną nieruchomość brzucha. Lecz we własnejklinice stosował nadal narkozę wziewną. Maskę zeteremmożna zdjąć w każdej chwili, przy najmniejszej obawiezapaści. Zastrzyk natomiastwprowadza brutalnie w kanałrdzeniowy lub do żyły potężną dawkę ewipanu, któregoniesposób już cofnąć. W gruncie rzeczy ryzyko jest takiesamo. Choć zasadniczo Geraudin przekładał zastrzyk nadmaskę,nie stosowałgo jednak nigdy wobec prywatnychpacjentów. Geraudin zoperował torbiel z piorunującą szybkością. 42 Czuł, żejest w świetnej formie. Znowu, po raznie wiadomo który, olśnił Michała, Tillery'ego, wszystkich. Jużzupełnie skończył z torbielą, a Flegier ciągle jeszcze skrobał macicę. Dawajcie drugą! powiedział. Michał przyprowadził następną kobietę. Znowuzadał jejte same, uświęcone zwyczajempytania. No i jak tam? Jak się pani czuje? Nieźle odpowiedziała kobieta spokojnie, z zupełnieobojętną miną. Jak się pani nazywa? Janina Lacroix. Ile pani ma lat? Trzydzieścitrzy. Na tę widać skopolamina słabiej podziałała zauważył Geraudin namydlając ręce. Tillery, niech panrobizastrzyk. Tillery zrobił zastrzyk w kręgosłup. Następnie położonokobietę na stole i przechylono ruchomy blat. Na wpółzwisła z nogami w górę, a głową w dół. Jej krótkie ciemnewłosy opadłyjak włosy topielca. Geraudin ostrym cięciemotworzył brzuch omijając pępek, oddzielił mięśniei pootwarciu otrzewnej rozwarł rękoma jamę brzusznąi obnażył jelita. Wszyscy podeszli jeszcze bliżeji wyciągali szyfąz niepohamowaną ciekawością. Spójrzcie, jak to wygląda rzekłGeraudin. Wsunąłdłonie pod macicę, uniósł ją i ukazał jajniki. Biedaczka wpakowała się w nieszczęście przez jakiegoś nicponia. Zaraziła się rzeżączką i nie leczyła się. Może nawet nie wiedziała,że tak wpadła. A to są skutki: infekcja, zapalenie macicy,chroniczne zapalenie jajników. I muszę ją wysterylizować jak królika. Halo, siostro! A jakizawód podała? Była rejestrowana odparła siostra^ Angelika. Mieszkała na Koszarowej pod dwudziestym szóstym. Aha, no tak,to by się zgadzało mruknąłGeraudin. No tak. wszystko się wyjaśnia. Wziął znowu lancet zamierzając operować dalej. Lecznagle w ciszysali operacyjnej rozległ się jakiś niesamowity, chrapliwy, lecz spoko-jny i mocny głos: Panie doktorze, to nie moja wina. Nawet Geraudin osłupiał. Zamarł z nożem w powietrzu. Studenci nachylili się nad twarzą kobiety,nad jej głowąprzechyloną nisko, zezwisającymi dokoła włosami. Oczy 43. miała szeroko otwarte i patrzyła na profesora. Oparła siędziałaniu skopolaminy. Kwestia nerwów. Zresztąprzypadek dość rzadki. Wszystko słyszała. I teraz swym szorstkimgłosem, ochrypłym i zmatowiałym od alkoholu, ale dziwniesilnym, choć dobywał się przecież z rozpłatanego ciała,próbowała się usprawiedliwić. Zaczęłaopowiadać od początku o uwiedzeniui o tym, jaksięprzestała bronić,o urodzeniu dziecka, opuszczeniu, nędzy. A potem o innychzawodach i porzuceniach, aż do zupełnego upadku, nabruk, kiedy dostała książeczkę i już zupełnie poszła naulicę. Opowiadała to wszystko prosto i zwięźle,jaknajzwyklejsząhistorię, i tylko od czasu do czasu pojawiał sięjakiś szczegół,który przejmował do głębi iświadczyło prawdziwości jej słów. Miałam córeczkę mówiła. Miałajuż czterylatka. Dobrze mi się chowała. Była u jednej kobiety. Jeździłamtam co niedziela. Aż nagle sięrozchorowała. Wzięłamją z powrotem do Paryża,pielęgnowałam przez siedemtygodni. Ale umarła,w niedzielę,w południe. Niemiałamjużgrosza, panie doktorze, a trzebabyło płacić lekarzowii za pogrzeb, księdzu, masę. No i wtedy w nocy zgłosiłamsię do najgorszej "budy". Całąnoc bez przerwy. Pięćdziesięciu gości, może stu. Pan wie, jak to jest w tychmordowniach. Alezarobiłamna opłacenie trumny i nakwiaty. Pochowali ją wPantin. Powieźli na karawanie. Tylko ja jużnie miałam nataksówkę. Musiałam jechaćtramwajem daleko za pogrzebem. To wszystko, paniedoktorze. Dobrze, dobrze! powiedział Geraudin. Przestańteraz, mała. Bo nie mogę pracować. Przetarł rękawem oczy. Był równie wzruszony jak studenci. Michałowi na całe życie zostało w pamięci to nieszczęsne stworzenie, powalone,z głową zwisającą w dół,Z włosami rozsypanymi i opadającymi do tyłu, jej twarzwidziana z góry wjakimś tragicznym skrócie, ta kobietarozpłatana jak zwierzę zawieszone na rzeżnickim haku,która opowiadała swoje dzieje, podczas gdy pochylony nadnią Geraudin wyrywał jej jajniki i wybierał krew z dnajamy miednicy, jakby . z żywej, wymoszczonej mięśniamimisy. 4 Po odjeździe profesoraMichał wraz z Tillerym,Seteuilem i sanitariuszami również opuścili pawiloni przezgłówny gmach szpitalaskierowali sięku wyjściu. Może byśmy tak co przegryźli. Pod Toksyną? zaproponował Tillery. Mam jeszczedwa bony. Bar Pod Toksyną była to mała, podłaknajpka, zwanateż przez studentów "rozsadnikiem zarazy" z powodu dziwnie trujących cech podawanego tam czerwonego winai ochłapów mięsa. Właściciel lokalu wydawał studentomobiady po pięć franfków. Jeśli wykupywali od razu dziesięć bonów, liczył po cztery franki pięćdziesiąt. Przezornyi znający swojąsłabą wolę Tillery co pierwszego,natychmiast po otrzymaniu pieniędzy z domu, nabywał trzydzieścibonów na cały miesiąc. Czując sięw ten sposób zabezpieczony od śmierci głodowej, pogodnie wydawał resztę kapitału. Po czym, koło piętnastego, zaczynał odsprzedawaćbony już po niższej cenie,byle zdobyć środkinatytoń,i do końca miesiąca żył, jaktwierdził, "zdrowo i wstrzemięźliwie", fajką i bułkami. Niektórzystudenci nawet śniadania jadali Pod Toksyną,by wtensposób oszczędzać na książki. Dobra, chodźmy Pod Toksynę! zgodził się Michał. Ale nie jemymięsa. Najwyżej jajka. Bezpośrednio po operacji już sam widok befsztyka przyprawiał go o mdłości. Kto to był? zapytał, gdy szli korytarzami kuwyjściu. Kto? Ta ostatnia operowana. Tak od razusię zakochałeś w jej macicy? roześmiał sięSeteuil. Nie wiem. Pacjentka z sanatorium. Jest u mnie na liście. Seteuil odbywał praktykę wsanatorium, miał przy sobiewykaz tamtejszych chorych. Wyciągnął notes. Zaraz zobaczymy. czekajcie. Janina Lacroix. Toona,tak. Pawilon C, drugie piętro, pokój 28. Aha, przy45. pominam sobie, przywieźli ją wczoraj wieczorem. W tymtygodniuwraca do sanatorium. Muszę ją kiedy odwiedzić powiedział Michał. Przechodzili przez jedną zogólnych sal szpitala, wysoką,białą, jasną i smutną, zalaną zimnym światłem chłodnegojesiennego dnia. Była właśnie godzina posiłku. Przed kwadransem posługacz rozdałchorym fajansowe miseczki, widelcei blaszanełyżki. Terazwędrował między łóżkami,opierając na brzuchuolbrzymi garnek, w którym chlupotała dziwna mieszanina gotowanej wołowiny, kartofli,fasoli, ryżu i klusek. Jedną ręką podtrzymując garnek,drugą zanurzał warząchew irozlewałporcje. Zewsządrozlegało się mlaskanie dziesiątków ust siorbiących zupęi wysysających kawałkimięsa. Noży nie dawano. Kto niemiał scyzoryka, musiał brać ochłap mięsa w palce i rwaćzębami. Tłuszcz ciekł po brodach. Serwetek też niedawano. Ręce, wąsy, pościel wszystkobyło ubabrane. Rozdawszy zupę posługacz przynosiłdeser: śliwki rozgotowane na marmoladę. Kto nie skończył pierwszego, temuwlewałpełną łychę na resztkijedzenia. Uwijalisię więc,jak mogli, siadali na łóżkach i rwalimięso zębami i palcami, łykali w pośpiechu, spoglądając przytym za przechodzącym Michałem. Wszystkie koszule na prawym rękawie miały znak szpitala: wielkimiliterami czarnym tuszemwypisanesłowo "Egalite". Wolałbym zdechnąćniżleczyć się w takim szpitalu! powiedział Tillery. Pleciesz! mruknął Seteuil. Zobaczysz, co będziesz gadał, kiedy cię złapie choćby porządny katar. A jednak to jest pomoczauważył Michał. No tak, oczywiście zgodził sięTillery. Tylko ? że to się zbyt rozrasta, ogarnia wszystko, staje się po- ,; wszechne jak szczepienieospy albo służba wojskowa. Zapięćdziesiąt lat wszyscy będą się leczyli w szpitalu. A tojest błąd. Szpital powinien być świadczeniem wyjątkowym,dla najbardziej potrzebujących. Ideał, mój drogi, to,żeby się każdy leczył u siebie w domu. Dajże spokój! Każ sobie robić wdomu naświetlaniaradowe, odmę albozestawiaćzłamane kości, tak jak todzisiaj robił Heubel! Medycyna naukowa żądazakładówna wielką skalę, laboratoriów, promieni Roentgena, jednym słowem szpitala, co tu gadać! Nie jestto takiepewne! Wcale nie takie pewne! Oczywiście, gdyby człowiek był tylko zwierzęciem. Ale 46 nawet i wtedy. Postawkonia do nowej stajni, przez tydzieńbędzie się czuł nieswojo. Czy myślisz, że chory, wyrwanyze swego otoczenia, zabłąkany w czymś,co przypominakoszary, wcale tego nie odczuwa? Człowieku, istnieje przecież czynnik psychiczny! ' Postęp społeczny, troska o wzrost wydajności, racjeekonomiczne wymagają. / Racje ekonomicznedomagałyby się też, by przeprowadzać selekcjęludzi, żeby dzieci mogli mieć tylko ci, cosą modelami gatunku ludzkiego, chciałyby tworzyć ludzkiestado dobieranymi reproduktorami. I żeby wszyscy żarliz jednego kotła. Żeby można było przerzucać ludzi jakmaszyny tam, gdzie jest robota: z Europy na przykład doAmeryki. Ale trzebabyło uznać, że to nie jest możliwe,że człowiek jest przywiązany doswego domu, do swojegośrodowiska. A medycyna jużz założenia musi podchodzićdo każdej jednostki indywidualnie. , Jesteś przeciwnikiem publicznej służby zdrowia? Nie. Tylko twierdzę, że przyjęła zły kierunek. Żeczłowiekowi należałoby pomagać inaczej, bardziejsię liczącz ludzką naturą. A kto się ze mną nie zgadza, niezaznałwidać biedy i nigdy nieprzechodził przez szpital. Ibardzobym się cieszył, żebytu musiał kiedyś zostawić na przy'kład swojążonę czy córkę. I żeby zobaczył, jak jąna gołoogląda ze dwudziestu studentów. Ijeszcze żeby w nogachjejłóżka stanął taki łysy dryblas jak Seteuil i pod nosemrazem z Sathanasem stroił sobie żarty z jej piersiątek! Że podobne dopółdupków? uśmiechnął się Seteuil. Ale ten Geraudin to porządny facet! przerwał maMichał. Wspaniały! To prawda! Zawsze wie, co powiedzieć. iNie wszyscytacy. Niektórzy za bardzo otrzaskali się z za-'wodem i zapominają. Nieraz ażmi wstyd, kiedy widzę,jaksiostra Angelika, nasza jędza, pocieszajakąś smarkulętonącą we łzach po naszym obmacywaniu. Biedacy są tu za darmo. Muszą płacić czym innym. No, dobrze! Alew takim razie,wyłączając nas, lekarzy,którzy poświęcamy swój czas nic za tonie biorąc, towszystko przestaje być miłosierdziem, to prosty handelwymienny. Wymiana usług. A wobectego po co gadaćo miłosierdziu, o dobroczynności, oopiece społecznej? Poco nazywać nasze szpitale: La Charite? La Fraternite,L'Hótel-Dieu, ResSacra Miser, La Pitie? Nawet niewiem ciągnął dalej czy biedak nie daje tu najwię47. cej? Pozbawia się go rodzinnego ogniska. Kobietę, którarodzi, pozbawia się domu, najbliższych. Jej mężapozbawiasię widoku cierpień, comoże choć trochę by ich zbliżyło. Tak,tak, łysa pało, możesz się naśmiewać, ale z dziesięćrazy słyszałem na własne uszy, jak robotnicy opowiadalio swoich żonach: "Co tu gadać, to diabeł, nie baba! Alejakabyła dzielna, jak się nasz chłopak rodził! " A weźlekarzy! Ile oni tracą! Kończy się stosunek człowieka doczłowieka. Chorzyprzyzwyczajają się do tego, że są numerkami, że ich obmacuje dwudziestu konowałów idla nichlekarz jest już tylkomaszyną do badania i leczenia. Tak,szpital całkiem wyrugował lekarza-przyjaciela. A kto natymzyska? Nie, nasz zawód niedaje się pogodzić z akcją kolektywną, zbiorową. Michał nie umiał znaleźćodpowiedzi. We trzech wyszliz gmachu. Przed szpitalem panowałzwykły o tej porze zamęt. Tłum odwiedzających, obładowanych ciastkami, czekoladą i pomarańczami, kłębiłsięi przepychał. Już od trzech kwadransów czekali tu naotwarcie furtek i bram. Stłoczeni jakstado, dosłownieoblegali wszystkie wejścia. Co chwilawybuchały awantury, kto wejdzie pierwszy. Ledwo otwarto bramę i furtki,zaczynał się istny wyścig przez korytarzei dziedzińce, bylezyskać choćby minutę, bychoć chwilę dłużej posiedziećprzy łóżkuojcalub matki. Michał spojrzał w ulicę i zobaczył, jak zdalekaco sił w nogach nadbiegają spóźnieni. Wzdłuż trotuarówstały dwa rzędy wózków handlarzy pomarańczy i cukierków. Zbiegli się też uliczni sprzedawcykwiatów: róże, goździki,dalie, astry i żółte, jesienne margerytki cała gama radosnych barw i mocnych zapachów,. zebrana na ulicyu wrót wielkiego szpitala. Prościludzielubią kwiaty. Toteż rodziny znosiły ich mnóstwo swoim nieborakom. Odwiedzającychwpuszczano na godzinę. A potem podczujnym okiem siostry Angeliki życie szpitalne, pełnecierpień, małostek i tajonego bohaterstwa, zaczynało znówpłynąćswym zwykłym trybem, wolno i monotonnie. SiostraAngelika, stara jędza, jak ją nazywali studenci, trzymała twardą ręką cały niższy personel szpitala. Miała teżnadzór nad włóczęgami i żebractwem. Niewdzięczne tobyłozadanie. Poczynając od listopada mnóstwo tych BSZ(bez stałego zamieszkania), ściągałotu nazimowe leże. 48 Nazywano ich tak, gdyż na kartach w głowach łóżka wypisane mieli te trzy litery. Bronchity, reumatyzm,zastarzały,nieuleczalny kaszel prześcigali się w wynajdywaniu pretekstów, byle tylko ich przyjęto. Ponieważ nie było dla nich oddzielnej sali, siostra Angelika swą żelazną dłonią upychała całe tobractwo w jednym przestronnym korytarzu. Przez całe dnie,skuleni jaknajbliżejkaloryferów, grali w karty. Wieczoramikuśtykając wlekli się do swych łóżek, zwyklenasalę wenerycznych, gdzie ich najczęściej umieszczano, bo nigdzieindziej nie było miejsca. Z reguły opuszczali szpitalpopiętnastu dniach, ale zaraz zaczynali chorować na nowoiw następnym tygodniu wracali. Wten sposób dwutygodniowymi pobytami przetrzymywali do wiosny, poczym ginęli zoczu i pojawiali się znów z nadejściem następnej zimy. Siostry Angeliki bali się jak ognia. Rządziłateż studentami, pilnowała, aby wchodząc wycierali nogi,bez ceremonii wyjmowała im z ustświeżazapalonego papierosa mówiąc po prostu: Tu nie wolno palić. Wydawała o nich sądy, mówiła z niezachwianą pewnością: Ten to kujon. Tamtento wałkoń, nigdy do niczegonie dojdzie. W wielu rzeczach orientowała się też dużo lepiej niżoni. Studenci i młodzi lekarze posiadaliwprawdzie wiedzęi książki, alesiostra Angelika miała zasobą trzydzieści latszpitala. I nierazwobec jakichś ryzykownych poczynań,zktórymi się nie zgadzała, z całym spokojem oponowała,sprzeciwiała się, kategorycznie kazała czekać. Niejednokrotnie miałanawet jaśniejszy sąd niż sam ordynator,bystrzej niż on przewidywała skutki jakiegoś zabiegui wbrew ogólnemunastrojowi optymizmu orzekała, zawszezresztą nieomylnie: O, ten się nie wygrzebie! Z góry też komunikowała, kto na jej oddziale danegodnia umrze. Uprzedzały ją o tym ledwo uchwytne, a niezawodne, prawie niedostrzegalnezmiany na twarzach pacjentów, znaki ostrzegawcze, które setki już razy widziałai tylkoona zauważała w ciągu trzydziestu lat współżyciaz nędzą i cierpieniem. Toteż nie tylkopoczątkujący lekarze, lecz i profesorowieufali jej bez zastrzeżeń. Pierwszymw szpitalu sygnałem, że śmierć sięzbliża, był parawan,który siostra Angelika ustawiała koło łóżka jakiegoś nie-Ciała ldusze 49. szczęśliwca, aby złagodzić jego agonię i ukryć przed innymi. Ten pierwszy znak nigdy nie zawodził. Później pojawiałasię woda święcona i gałązka bukszpanu. Potem, nagodzinę przed śmiercią, zlatywały się muchy: one równieżnigdy się nie myliły. A na koniec, w godzinępo zgonie,gdy nieboszczyk zaczynał już stygnąć, wszygnieżdżące sięwe włosach nad karkiem czując ochłodzenie ludzkiegociała zaczynały je gromadnie opuszczać. Rozłaziły się poszyi trupa, po pościeli i poduszce. O, już mu się wsząkarczma opróżnia! szeptali chorzy z sąsiednich łóżek. Bo istnieje wśród biedaków przekonanie, żewszy lokująsię na tyle głowyw torebce podskórnej,którą zwą "wsząkarczmą". Podczas sekcji insekty tewylęgały na blatystołów, a studenci rozgniatali je setkami. Bardzo wiele zwłok poddawano sekcji. W przypadkuciekawszym profesorowie już nad chorymrozpoczynali zacietrzewione dyskusje: Heubel na przykład utrzymywał,że dany przypadek to guz łagodny. Geoffroy, że rak,Geraudin upierał się,że wrzód, Doutreval i Donat wypowiadali odmiennerozpoznania. Nad łożemumierającegowykrzykiwalijakieś barbarzyńskie, niezrozumiałe dla niegowyrazy. Aż wreszcie tajemnicze słowa kończyły debaty: No, dobrze! Zobaczymy, co powie Morgagni! "Co powie Morgagni" (pierwszy, lekarz,który wbrewdawnymprzepisom kościelnym ośmielił się dokonać sekcjiludzkiego ciała) znaczyło: co wykryje sekcja. Mawianoteż: Zrobimy "nekrops". Zdarzało sięnawet, żewyczekiwali śmierci chorego prawie z niecierpliwością. Ostatnio, bez mała od miesiąca,pewien wrzód mózgu wywoływał szczególnie burzliwespory. Zasadniczoprawo dozwala na sekcję dopiero poupływiedwudziestu czterech godzin od chwili zgonu. Sprawia towiele trudności. Wnętrzności zaczynają gnić. Powstaje dośćtragiczny konflikt między bezpośrednią, instynktowną litością dla szczątków biedaka, a tą inną litością, wyższegorzędu, która chce poznać, wiedzieć, uczyćsię, aby w przyszłości nieść ulgę niezliczonym rzeszom nieszczęśników. Naogół znajdowano wyjście. Natychmiast po śmierci wstrzykiwano dojamy brzusznejnieboszczyka litr formaliny. Tozapobiegarozkładowi. Albo jeśli chodziło tylko o zbadaniejednego organu, na przykład nerki, i to koniecznie naświeżo, robiono wielkie nacięcie i wydostawano jąrękązgłębi brzucha. Nerkę łatwo daje się wyłuszczyć. 50 Jeśli jednakprzypadekbył naprawdę ciekawy i wymagał badania całego organizmu, robiło się, mimo wszystko,sekcję odrazu. Schodzono do trupiarni. Leżały tam wlodowni wszystkie ciała, nagie, poukładane równo w oszklonych szufladach. Wyraźnie je było widać. Wyciąganoktórąś z szuflad i wydobywano zwłoki. Krajano je uważając tylko, by nie uszkodzić głowy, ze względu na rodzinę. Kancelaria zawiadamiając krewnych pacjenta ozgonieprosiła zawsze,by dali znać, o której godzinie przybędą. Zdarzało się jednak, że przychodzili za wcześnie. Wtedysiostra Angelika wysilała całąswąpomysłowość,- by ichjakoś zatrzymać w poczekalni. Od czasu do czasu ukradkiem podbiegała do drzwi, stukała i cicho szeptała: Spieszcie się! Spieszcie! Spieszyli się więcjak złodzieje, zeszywalitrupa wielkimiściegami,owijali bandażami, leukoplastami, byle się jakośtrzymał. Potem zmykali ukrytym wyjściem,a siostra Angelika upinała całun, urządzała kapliczkę, zapalała świece. Rodzina niczego nie mogła się domyślić. Zawszetam byłociemnawo, a pobożne akcesoria nagromadzone przez zakonnice osłaniały wszystko. Nieboszczyk, zastygłe jużzwłoki ze złożonymi rękoma, i gałązkabukszpanu zanurzona w wodzie święconej, którą podawano, by krewniz pełnejszacunku odległości mogli pokropić ciałotorobiło wrażenie. Najwyżej ktoś z bliskich odważał sięprędko pocałowaćzimny policzek. W dodatku za plecamiczekał już funkcjonariusz zakładu pogrzebowego, stał oczywiściena boku, był jednak krępujący. Nie chcieli,żebysię niecierpliwił. Człowiek biedny jest nieśmiały, umie teżzrozumieć cudzą pracę, zna cenę czasu. Skracanowięcpożegnania. Rodzina wychodziła, a w tej samej chwili,jeszcze na ichoczach ów człowiek zbliżał siędo zmarłegoi wyciągał z kieszeniskładany metr, żeby zmierzyć ciało. Topielców, ofiary wypadków ulicznych, bezimiennychżebraków, wszelkie odpady ludzkości, które lądują w kostnicy, przekazywano do prosektorium. A także zwłoki pacjentów,o których nie dopominała się rodzina. Nierazlekarz czy student przyszedłszy rano na sekcję,na marmurowym blacie rozpoznawałkogoś,kogo jeszcze wczorajwidział na szpitalnym łóżku, kto rozmawiał,spoglądał,uśmiechał się. To nie było miłeuczucie! Zawszesię miałowrażenie, że i teraz jeszcze przemówi. Zwłoki przechowywano w płynieantyseptycznym. W ciągu mniej więcejtrzech miesięcy obdzierano z nich skórę, zdejmowano 51. tłuszcz, oddzielano mięśnie, nerwy i naczynia krwionośne. W końcu pleśń zaczynała pokrywać te szczątki ludzkiegociała, wyrzucane po kawałku, po małym skrawku do stojącego pod stołem kubła, poplątane bezimienne resztki, jakodpadki ze stołu rzeźnickiego, które wreszcie posługaczwynosił i gdzieś w ziemi zakopywał. Co roku na prośbęktórejś grupy studentów ojciec Vincent odprawiał Mszęświętą za dusze tychwszystkich nieszczęśników. Potrzebowano wielu zwłok. A coraz było o nie trudniej. Powstawał szereg związków i stowarzyszeń,które domagały się, by imwydawać ciała zmarłych. Ludzie, którzyna pewno niewzięliby do domu parszywego psa zulicyi których sam widok zropiałych ran, w jakich profesor czystudent musi w szpitalu grzebać się zadarmo przezcałydzieńprzyprawiłby omdłości z przerażenia i wstrętu,uważają za szlachetność roztkliwianie się nad trupem nędzarza, któremu poprzedniego dnia na ulicy nie daliby z pewnością grosza. Ludzie ci finansują towarzystwa antysekcyjne. Co zresztą nie przeszkadza im przy pierwszej okazji,gdy dostaną ruptury lub złamią nogę, korzystać bez skrupułów z wszelkich zdobyczywiedzy chirurgicznej, zawdzięczającej swój postęp właśnie sekcjom. Stowarzyszeniatakiemają dobreinformacje. Zawsze potrafią wynaleźć jakiegośkrewnego, który przyjdzie dopominać się o zwłoki. Zdarzało się więc, że szpital zawczasu kupował od nieborakówich doczesnąpowłokę. Sprzedawali się zażycia, za czterysta franków. Niektórzy woleli pobierać niewielką dożywotnią rentę. Zdarzali się i tacy, co zarabiali na zwłokachzmarłego krewniaka. Żony bardzo często sprzedawały ciałamężów jako akt zemsty. W ten sposób nie tylko zaoszczędzały sobiewydatków na pogrzeb, dostawały do rękitrzysta franków, ale miały jeszczei tę satysfakcję, że "tegobydlaka choć po śmierci porąbali". Była to zemsta wyrafinowana. Pozatymszpitalz ową ukrytą myślą utrzymywał stale kilku żebraków, na których zwłoki późniejwyczekiwano, oni zaś korzystali z okazjii ściągali za sobązniedołężniałych kompanów. Co najmniej razza życia studencibrali ich zsobą na sekcję. Szli udajączuchów, abypopatrzeć, jak to kiedyś i znimi będzie. Mimowszystkorobiłoto na nich niesamowite wrażenie. Zwłaszcza gdystudenci dla kawału pokazywali im głowę lub twarz jakiegoś starego kumpla: dziwaczny strzęp ciała,sama twarz,odczepionaod kości,pusta w środku, rozlana na wpółprzegniła ludzka maska, na której dawało sięjednak od52 naleźć kawałek wąsów, nos,coś z tak dobrze znanego oblicza kolegi, z którym przed miesiącem czy dwoma grało sięw karty na szpitalnym dziedzińcu. Siostra Angelika wstawała o czwartej rano;najpierwszła do kaplicy,przystępowała do Komunii świętej i dopiątej oddawałasięrozmyślaniom, a potem, o ilenie wezwano jej z oddziału do jakiegoś konającego,zostawała namszy. O szóstej jadłaśniadanie. Owpół do siódmej byłajuż na salach,goliła i przygotowywała chorych do obchodulekarskiego,gdyż o ósmej przychodził profesor. O dwunastej siostra Angelika miała już wszystkie zastrzyki, lewatywy,bandażowanie i obmywaniechorych za sobą. Łykałaszybko, zawsze z opóźnieniem, południowy posiłek i zamiast iść do kaplicy, o drugiej wracała na służbę i niewychodziła do wieczora. Dopiero po kolacji, o wpół doósmej,zakonnicom przysługiwało prawo dogodzinnegowypoczynku. Była toichjedyna chwila wytchnienia w ciągu całego dnia. Zimązbierały sięw refektarzu, latemw małym ogródkuprzy kaplicy. Mogły trochępogawędzić,pośmiać się, wypocząć pod okiembardzo poważnej matkiprzełożonej, która siedziała w fotelu z nogami wspartymina niskim stołeczku. Siostra Angelika nie chodziła tamnigdy. Wracałana oddział, akoło dziewiątej szła spać dojednej z małych, ciasnych sypialni na poddaszu, gdziezarząd szpitala lokował zakonnice, upychając je po siedemczy osiem w każdej takiej klitce, gdyż w Egalite stalebrakowało miejsca. Siostra Angelika doglądała chore na syfilis dziewczynyuliczne, zeskrobywała owrzodzenia, czyściła baseny, obmywała sztuczne odbyty, cewkowała starychprostatyków,wycieraławatą gardła chorych nadyfteryt, wyciskaławrzody, abywydobyć z nichzropiałe czopy, wyjaławiałai-rygatory, zbierała spodpieców porozrzucane niedopałkipapierosów i opróżniała spluwaczki, pełne mokrego, lepkiego piasku wszystko ku chwale Chrystusa. Nikt jednak jejnie lubił;i gdy sięczasem zdarzało, że przyjęłaod któregoś pacjenta świecę za sześćdziesiąt centimów dlaozdobienia kaplicy, pomawiano ją o "interesowność". Na ogół zresztą ludzie uważali,że zakonnice robiąwszystko wyłącznie w tym celu, żeby człowieka usidlić. Tak właśnie siostra Angelika usidliła sobiestarego żebraka, dawnegoczłonka RadyMiejskiej Mainebourga,skrajnego antyklerykała, którego swegoczasu przygarniętodo Egalite i który tak się do niej przywiązał, że chodził 53. za nią krok w krok jak pies i służył, jak umiał. Skutkiemtegowszyscy dawni towarzyszecałkiem się od niego odsunęli i uznali go za sprzedawczyka. Nawet matka przełożona nie darzyła zbytnią sympatią siostry Angeliki, uważając ją za nie dość uduchowioną. Ale siostraAngelikapragnęła być zawsze i przede wszystkim "siostrą miłosierdzia". Toteż "mistyczki" traktowały jątrochę z góry. Za pięć, dziesięć,dwadzieścialat siostraAngelikaumrze. Pochowają ją w kwaterze dla zakonnic, w głębi cmentarza,u stóp krzyża osadzonego na wielkim głazie. Postawiąjejczarny, drewniany krzyżykz wypisanymi inicjałami, któreprzez rok deszczzmyje. Nikt nie przyniesie jej kwiatka,nikt o niej nawet nie wspomni. Ludzie będą przechodzilikoło przechylonego już i zbutwiałego krzyżyka nie wiedząc, że spoczywa tu, po pięćdziesięciu latach życia pełnegopoświęceń, życia Chrystusowego, jakaś prosta córa ludualbo może spadkobierczyni książęcej fortuny i znakomitegorodu Francji, w zakonie znana jako siostra Angelika odMiłosierdzia, a wśród studentów, żebraków i prostytutek jako "ta cholera siostra Angelika, stara jędza". 5 Ludwik Vallorge, zwany Ludwikiem XVI, wiązał krawatprzed lustrzanymi drzwiami wielkiejszafy. Tego rankajego piękne, ciężkie,regularne, trochę rozlane rysy utraciły zwykłą burbońską pogodę. Vallorge wydawał się poważnie zatroskany. Na nocnym stoliku leżała otwarta depesza, którą mu przedchwilą doręczono. Proszę przyjechaćnatychmiast. Długotrwała zapaść. Bardzo zaniepokojona. A niżejpodpis: Profesorowa Suraisne. Od czasu bankietu, który Suraisne wydał przed kilkudniami w Tawernie Pod Dobrym Królem, Vallorge niewidział swego szefa. Co mu się mogło stać? Opanowującnerwy skończyłsię ubierać, starannie, takjak zawsze wszystko robił. Po czym zszedłdo garażu, wyprowadził wóz i znowu ze zwykłą przyjemnością stwierdził, jak łatwo zapala zimny motor; ale po raz pierwszy touczucie zadowolenia przyćmił jakby cień, niespokojna myśl,że cały ten komfort może się lada chwila skończyć, jeżeli Suraisne. Pojadę tam zarazpo laboratorium postanowił Vallorge. ' "Tam" znaczyło do Ponts-de-Ce, oparę kilometrówza miastem,gdzie Suraisnemieszkał w uroczym starymopactwie nad samąLoarą, wśród różanych ogrodów i kępstrzelistych, szumiących topoli. Laboratorium znajdowało się teżza miastem, przy szosiedo Segre. Vallorge przeprowadzałtam bezpłatne doświadczenia w ramach KasyChorych. Zyskiwałprzez to możnośćdorzucenia do swej bogatej kolekcji tytułów jeszcze jednego: kierownik laboratorium Miejskiej Służby Zdrowia,comiało być dodatkowym odważnikiem dla przeważeniaszali w dniu, kiedybędzie mógł przypuścić generalny atakna którąś z katedr Wydziału Lekarskiego. Przede wszystkimjednak dzięki temustanowisku rozporządzał, nie wkładając własnych pieniędzy, wspaniałym, bogato wyposażonym laboratorium. Vallorge ostrożnie ustawił swój wóz 55. na podwórzu, polecił go specjalnej opiece odźwiernegoi wszedł do pracowni. Przed dwoma miesiącami przydzielono mu tupomocnika,emerytowanegożandarma, którego "czynniki miarodajne"narzuciły na tę posadę. Vallorge zastał go w suszarni,gdzie spokojnie ćmił papierosa czytając odcinek powieściowy. Cześć, Emilu! powitał go przyjaźnie. Co słychać? Zrobiliście, co mieliście polecone? Wszystko gotowe, panie doktorze oświadczył Emilz dumą. Przez ostatnie cztery dni Emil przygotował bulionmięsny i rozpuścił w wodzie niewielką ilość peptonu. Alezapomniał pepton zważyć. No, trudno! Musicie to zrobić na nowo powiedziałVallorge. To będziewasze dzisiejszezadanie. Zaraz wampokażę. Zaczął cierpliwie i bardzo szczegółowo wyjaśniać, jaktoma być: Weźmiecie flakon z peptonem. Zważycietrzydzieścigramów. Umiecie ważyć? Emil nieumiał ważyć. Vallorge pokazał mu wagęw szklanym obudowaniu, objaśnił, jak sięnią posługiwaći których używać odważników. Zagotujecie pepton tutaj,na tym gazowym palniku,w litrzewody. Rozumiecie,prawda? Potem przecedzicie,o tak. przezbibułę złożoną w ten sposób. widzi Emil? Następnie wlejecie do probówki. o, do tej. i zagrzejecieją wautoklawie. no tak, autoklaw to ta maszyna, co tustoi. Zagrzejecie do stu piętnastu stopni, będziecie taktrzymać przez dwadzieścia minut, a potem zakorkujeciei odstawicie do lodówki. To i wszystko. A gdybym jutronie przyszedł,przygotujecie mi pipetki z tych szklanychrurek. Umiecie robić pipetki? Emil nieumiał robić pipetek. Vallorge zapalił palnikbunsenowski i rozciągnął paręrurek, żeby pokazać toEmilowi. Po upływie pół godziny wyszedł z laboratoriumzadowolony, że i tym razemzdołał opanować nerwy, znowuwykazując niezwykłącierpliwość, która stanowiła jegosiłę. Emil dostał się do laboratorium dzięki protekcji. Gdybygo wyrzucił, gotów się poskarżyć. Nigdy nie wiadomo, do czego takie nibydrobiazgi mogą w końcu doprowadzić. "Dużo mniej by mi czasu zajęło, gdybym sam to wszystko zrobiłmyślał Vallorge wsiadając do samochodu. 56 Ale co tam! W rezultacie to nie takie ważne. Agrunt unikać zadrażnień! " To byławłaśniegłówna zasada jego życia. Wóz mknął już drogą między winnicami ku Ponts-de-Ce. Szerokie weneckie okno pokoju profesoraSuraisne wychodziło na ukwiecony balkon. Dalej roztaczał się widokna szeregi tarasów, zktórych każdy obrzeżony był balustradą obrosłą pnącymi różami. Tarasy opadały aż kurzece. Tu i ówdzie w środku trawnika wyrastały niespodzianiekarłowate palmy. Gdzie indziejsekwojei cedryroztaczały posępny majestat swych dostojnych koron. Naprawo kapliczka klasztorna spowita dzikim winem tworzyła przepyszną kopułę złota ipurpury. I choć jesieńbyłajuż dość późna, lekki powiew od Loary zachowałjeszcze letnie ciepło. Suraisne leżał na wznak na wielkimłożuw styluLudwika XV, obitym jedwabiem w żółtei zielone kwiatki. Ocknął się jużz niespodziewanej zapaści, która na pozórbez przyczyny powaliła go,gdy wstał od obiadu. Wąchałchusteczkę skropioną octem,którą żona podsuwała mu cochwila, i powtarzał bezprzerwy: Co, u diabła, mogło mi sięzrobić? Co,u diabła, mogłoroi się zrobić? Nie do pokonania był ten Suraisne. Wysoki, ciemny,zdecydowany południowiec, z kwitnącą cerą, dźwięcznym,ujmującymgłosem, prędkii popędliwy. Nim jeszcze zdobyłstopień docenta, już takdoskonalepracował i tak świetniewyręczał swych zwierzchników w Szefostwie Sanitarnymdywizji marokańskich, że zdołał uzyskać nominację nawykładowcę w Paryżu. Dopiero wtedy habilitowałsięi bardzo szybko zaczął się wybijać, zniezwykłą maestriąusuwając z drogi zawistnych, którzy marzyli o "wygryzieniu" go, co w języku lekarskim znaczy"zająć jego miejsce". W intrygach na Wydziale Suraisne po prostu celował. Do tego stopnia, że z biegiem czasunawet dawniprotektorzy zaczęli go uważać za człowieka niebezpiecznego i oni z koleitakże próbowali go odsunąć. Ale Suraisne stał jużmocno. Abygo odsunąć, trzeba było conajmniej stworzyć dla niego nową katedrę na WydzialeLekarskim w Angers. Tu Suraisne w krótkimczasie zdobył zasłużone uznanie w całym departamencie. Moda nalaboratoria w Paryżujuż spowszechniała, prowincji nie 57. opanowała jeszcze. Suraisne, wybitny bakteriolog, otworzyłsuper-nowoczesny gabinet przyjęć, a przy nim laboratorium, gdzie wykonywał wszelkie analizy plwocin, kału,moczu i innych wydzielin. Dorobił się na tym niezłegomajątku i zdobył sławę. Uzyskałjeszczei to, że poślubiłcórkęznanegopośrednika nieruchomości, którawniosła muw posagu dwa miliony, nie licząc pałacu nad Loarą i kamienicy w Paryżu. Do tego to laboratoriumprofesora Suraisne dostał sięVallorge. Szybkozaczął się wyróżniać nie szczędzącpomysłowości w oddawaniu szefowi tysiącznych drobnychusług, jakich profesor oczekuje odswego asystenta; opracowywał mu skrypty i wykłady, pomagał przy wizytachna mieście, przyjął na siebie całą beznadziejnie nudną materialną stronę prowadzenia laboratorium. Wszystko tostopniowo sprawiło,że Suraisne przywiązałsię do niegonaprawdęi tak dalece, że zrobił go swoim powiernikiem. Ludwik zaczął szybko awansować. Dochodziła dwunasta,gdy Vallorge przybył do opactwa. Nie zwlekając udał się do pokojuprofesora, zbadał go,zmierzył tętno i bez słowa wyjaśnieńskoczyłdo telefonu,aby wezwać z Angers Denata. Niewiadomo, co mu powiedział. Ale nie upłynęłagodzina, a stary profesor, mimo choroby wsierdzia i zapalenia aorty, wbiegał już przeskakując po dwa stopnie naschody pałacu. Jegodiagnoza była jasna: w zadraśniętym palcu, którySuraisne zabrudził ropą, gdy brałz rąk Seteuila rakowatąpierśzmarłej staruszki, powstało zakażenie. Infekcja podstępnie opanowała cały organizm. Serce nie mogło daćrady. Suraisne robił się coraz bardziej siny. Na wszelkąpomoc zdawało się za późno. Donat zatelefonował po Geraudina. Chirurg wyjechałwłaśnie na polowanie. Wezwał więc Heubla, który obiecałprzybyć możliwie najszybciej. Musiałjednak przedtem zrobić dwie operacje, co zajęło mu sporo czasu. Zjawił sięu profesoraSuraisne dopiero pod wieczór. Osłuchał chorego, po czym przeszedł do małego pokoikuobok i zadałpani Suraisne jedno tylko proste pytanie: Czy jestwierzący? Ja.. nie wiem. wyjąkała, niezdolnazebrać myśli. Wydaje mi się. Chyba tak. 58 Zatemnajwyższy czas. Zmartwiała, półprzytomna pani Suraisne pobiegła poksiędza. A Heubel posłał po szczepionkę przeciw ropnemuzakażeniu. Na wszystko jednakbyło już za późno. W taki to bezsensowny sposób umarł Suraisne, spec odbakteriizginął przez bakterie, które zlekceważył, gdyżzbyt często się z nimi stykał. Małe cięcie palca, wykonaneprzed kilku dniami, mogło go było uratować. Nie ulegawątpliwości, że zrobiono by to, gdybynie był lekarzem,profesorem i uczonym. Niezdajemy sobie nawet sprawy,jakgroźne dla człowieka, który leczy bliźnich, jest tootrzaskanie się z niebezpieczeństwem. Z czasem po prostuzapomina, że i on niejestnietykalny. Podobnieabsurdalne rozstania sięz życiem nie należą w tym zawodziedo rzadkości. Suraisne pozostawiłduży majątek i wdowę, która dokońcaswych dni nie zdołała ukoić bólu. Otoczyła pamięćmęża prawdziwymkultem i całkowicie poświęciła się dobroczynności. Przez kilka następnych tygodni Vallorgeczuł się zupełnie zagubiony. Całajego kariera uzależniona była od profesoraSuraisne. Nie wychodząc z jego laboratorium, niewysłuchawszy ani jednego wykładu, śpiewająco przeszedłprzez wszystkie egzaminy. Tylko na profesorze Suraisnebudował swą przyszłość. Ta śmierć dla niegorównała siękatastrofie. Dlakażdego, kto chce zrobićkarierę w hierarchii lekarskiej, stać się czymś więcej niż zwykłym praktykiempoparcie profesora stanowi największy atut. We wszystkichkonkursach kandydatów klasyfikujesię w zależności odtego, który profesor ich popiera. W ten sposób powstajerodzaj zespołu. WAngers istniało sporo takich zespołów: Doutrevala, Geoffroy, Donata, i wielu innych. Gdy w wyniku losowania któryś z profesorów wchodziłdo jury habilitacyjnego, wówczas cały jego zespół automatycznie otrzymywał docenturę. Gdyż sam egzamin konkursowy jestczczą formalnością. Takasamapraca może być ocenionana dziewiętnaście albona pięć punktów, zależnie od tego,czy szef kandydata jest członkiem jury, czy nie. Profesorowie między sobą również politykują, teżmają różnekombinacje,ręka rękęmyje popiera siękandydata kolegi po to, by później kolega odpowiednio się zrewanżował. 59. Tyle targów i układów poprzedza nominacje docentów naWydziale Lekarskim, że ustalenie składu jury decydujez góry o wynikach mającego się odbyć konkursu. Stądtak korzystne jest posiadanie wielce ustosunkowanego szefa, który nawetnie zasiadając w jury,potrafiwpłynąć na innychprofesorów, aby okazali względy jegokandydatowi. Asystent, którego profesor nie jest wybrańcem losu i nie posiada odpowiednichstosunków, czy asystent, który nie miał szczęścia wkraść się w łaski swegoszefa lub okazał się na tyle nierozsądny, że zbyt szybkozaczął z nim konkurować w "praktyce, nieprędko zostanieTLaBinfowany-t. Trzeba umieć czekać^pogodzić się z tym, że"zarabiać zacznie się' oSpieTo koło czterdzIeiEET^irniepróteśtować,jeżeIF'w kolejnych okresach trzyletnich zostajesię na boku, a wyprzedzają człowiekainni,znacznie mniejzdolni,dlatego tylko, że "ich" profesorbył w jury. Vallorge wiedziałjednak, co to bieda, i już na całe życiepozostał mu lęk przed niedostatkiem oraz niezłomna wola,by dojść do celu, stać się bogatym, wejść w szeregi możnych tego świata. O, tak! Nie zawsze los się do niegouśmiechał. Wiele ciężkichchwil przeszedł ten duży, rozrośnięty, grubokościsty młodzieniec o dłoniach chłopai chłopskich powolnych ruchach. Jego ojca, właścicielasklepiku z nabiałem, zabił koń, kopytem rozbił mu czaszkę. Matkahandlowała potem pasmanterią. Z tego utrzymywała siebie i syna, opłacałajego naukę;niebywałąoszczędnością, odmawianiem sobie wszystkiego, pracąw dzień i w nocychciała wcielić w życie wymarzony cud: wychować syna na lekarza, na pana. Umarła przy robocie,na sześć tygodni przed ukazaniem się doktorskiej pracyLudwika, nie doczekawszy dnia jego chwały, którąprzypłaciła życiem. Vallorge zawsze czuł ucisk wsercu, gdywspominał tę ukochaną, wyniszczoną, starą twarz istoty,którago w swym łonie nosiła, wychowała idla niegoumarła. I na dnie jego duszypozostała gorycz, uraz, przemożne pragnienie: nie dopuścić,żeby on sam albo ci, którychbędziekochał, kiedykolwiek poznali ową ponurą,przygniatającą egzystencję, nędzę,która człowieka dławi. Dj3stosował5ię. dQ- prawideł, rozgrywek. Związawszy sięz^Śuraisne'em zsczałjłłyskawicznie awansować. Jeszcze niezrobił doktoratu, ajużzostał starszymasystentem. Umiałdbać o to, by utrzymać się na stanowisku ulubieńca szefa,niedać się wygryzć^kolegom, których ambicje mogły zagrażaćjego własnym ambitnymplanom i którzy marzyli, 60 by przy profesorze Suraisne zrobiłosię pusto. Bóg jedenwie, ilujuż ludziom te rozgrywki zwichnęły karierę naukową! W rezultacie pozostali przy profesorze wedwóch: oni Seteuil. Seteuil również zdradzał niepokojące apetyty. Ale był za młody, nie mógł stanowić poważnego niebezpieczeństwa dla Vallorge'a, który już znaczniego wyprzedził. Vallorge umiał dojść z młodszym kolegą do porozumienia. A poza tym szedł wciążnaprzód iz myśląo docenturzegromadził tytuły:lekarz Opieki Społecznej, lekarz szkolny,wykładowca na farmakologii. Jego uposażeniedochodziłojużdo dwudziestu tysięcy franków rocznie. Brałsię do ^wszystkiego, zarabiał tu dwa tysiące,tam cztery, tam znówdziesięć, w innym wypadku zyskiwał tylko możnośćbezpłatnego korzystania z laboratorium,często zaś pracowałzupełnie za darmo, organizował kursy lub podejmował sięwyczerpujących zajęć z myślą o dniu, w którym zostaniestworzona odpowiednia katedra i wtedy, chcąc nie chcąc,jemu będą musieli ją przyznać. Poza tymwszystkim Vallorge miał już wAngers pokaźną praktykę. Temu chłopskiemusynowi nie można było/. odmówić jednej cnoty: uporiL^Niezliczone stanowiskazmuijszały go doszaleńcźej pracy. I pracował, pracował jaki drwal, wolno,dokładnie, bez pośpiechui zdenerwowania,'i na wszystko znajdującczas. On wykonywał całą robotęwlaboratorium Suraisne'a. W stosunku do jego pacjentówbył niestrudzony; w dzień" czy w nocy gotów na każde wezwanie, bez szemrania potrafił do rana czuwaćprzy jakiejśpołożnicy TaETóś nagle się rozchorowałczymiał wypadek "przy pracy,zwykle lokował nieboraka w swymaucie i osobiście odwoził do szpitala. Aprzy tym wszystkim był zawsze wesoły, pogodny,cierpliwy, pełen głębokiej,podświadomej sympatii dla ludu, z którego sam sięwywodzi-ł-i -który nadal"był mu bardzobliski. Ów mir, jakim się cieszył u pacjentów,bardziej niż szybkakarierana Wydziale Lekarskim drażnił współzawodników. AleVallorge się tym nie przejmował. Liczył, że wkrótce przekroczy próg docentury. I obiecywał sobie,że na pewnoprześcignie wtedyinnych młodych docentów. Gdyż międzydocentamiwalka trwa nadal. Niech się tylko pojawi jakiśwakans, każdy pędzi do swojego szefa. Własnym wozem,taksówką, czym się da, byleprędzej, kto pierwszy, tenlepszy. Bo przecież Rada Wydziału decyduje onominacjach. W oczekiwaniu takiej chwili niektórzy z kandydatów prześcigają się wprost wgorliwości, zgłaszają pracę 61. za pracą, usiłują zyskać rozgłos i nie spuszczają z okastarszych profesorów, których katedry kto wie? ladachwila mogąbyć wolne. Na przykładprofesorbakteriologii zamierza przejść na emeryturę. Już kilku docentówzaczyna się niezwykle interesować bakteriologią; równocześnie zaśinni poświęcają sięb'ez reszty przewodom moczowym, bo profesor urolog w ciągu ostatnich dwóch latdziwnie jakoś się postarzał. Vallorge zakreślał plany na bardzo daleką metę. Suraisneliczył, że przejmie katedrę po starym profesorze anatomii,oczywiście pojego śmierci, której już wkrótce należało sięspodziewać. Według oceny Vallorge'a w . ciągu dwóch, najbliższychlat. Potem, za pięć lat, pójdzie na emeryturęłUbieres, profesor zwyczajny katedrychorób płucnych. WówczasSuraisne, jużjako profesor anatomii, mógłbyzażądać tej katedrydla siebie i otrzymałby ją łatwo w myślzasady, że profesor zwyczajnyzna się na wszystkim, więcna przykład kardiolog doskonalemożeobjąć katedrę przewodu pokarmowego. Idąc w ślad za Suraisne'em, drogąprzez niego utorowaną, Vallorge najpierw habilitowałbysię,później prowadziłby wykłady na anatomii. Kiedy zaśpopięciu latach Suraisne, zgodnie zprzewidywaniami,odziedziczyłby katedrę po profesorze Ribieres, Vallorgezacząłby ubiegać się o zwolnioną katedrę anatomii. ŚmierćSuraisne'a obracaławniwecz wszystkie te mądrze,cierpliwie i zuchwale wytyczane plany. Wyszukać nowegoszefa to 'sprawaciężka i przewlekła. Zresztą było na to zapóźno. Vallorge jużnabierał wagi. Wzbudzałwśród rywalizbyt ostrą nienawiść. Nie dopuszczono by go dożadnegozespołu. Byłzbyt niebezpieczny. Postarano by się skręcićmu kark, zawczasu zepsuć mu opinię u ewentualnegoszefa. Należało więc zmienić taktykę albo za przykłademSeteuila wyrzec się profesury, zrezygnować z walki, osiąśćspokojnie gdziekolwiek i zadowolić się mniej błyskotliwąkarierą. Lecz Vallorgenie chciał tak łatwo ustąpić. Pokilkunastu dniach namysłuzdecydował, że zagra inaczej,postawina inną kartę. Córki na wydaniu miało czterechprofesorów: Donat, Doutreval, stary Ribieres i Heubel. SimonaHeubel byłajuż niemal zaręczona z MichałemDoutreval jej więcnie należało raczej braćpod uwagę. Donat był stary. Przyswejaorcie mógłnie pociągnąć dłużej niż dwa lata. Poparcie zbyt krótkotrwałe. A w dodatku jego córka wybitnie pozbawiona byławdzięku. PozostawałyzatemAlicjaRibieres i Marieta Doutreval. Oby62 dwie śliczne i bardzo staranniewychowane. Posagi dośćskromne, ale Vallorge'owi bardziej zależało naprotekcjiniżna pieniądzach. Wahał się. A potem przypomniałsobie,jak ciężkieusposobienie ma sędziwy profesor Ribieres,człowiek starejdaty, mający przestarzałe pojęcia oposłannictwie swojego zawodu. Zupełnie nie praktykował, żyłdość nędznie z pięćdziesięciu tysięcy franków profesorskiejpensji, a ponieważ były to pieniądze państwowe, uważał,że niewolno mu ani chwili poświęcić prywatnym pacjentom. Nie uznawał żadnych protekcji. Nigdy zawczasu nietypował kandydata, nie godził się na żadne kombinacje zakulisowe. Uczciwe konkursy. Na wszystkie prośby, wszystkie nagabywania odpowiadał niezmiennie: "Będzie ogłoszony konkurs". Nikt inny podobnych rzeczy niemówił. Przy tak surowych zasadach nie do pomyślenia było, żebyzechciał popierać ambitne plany zięcia. A wdodatkuVallorge w głębi duszyskłaniał się raczej ku ManecieDoutreval, zawszez prawdziwą przyjemnością myślało jejświeżości, rozsądku, wdzięku. Postanowił więc na tej drodze spróbować szczęścia. :6 Niedługo potem umarł Lapeyrade, filigranowy, młodziutki medyk Lapeyrade, który jeszcze przed miesiącem,na owym bankiecie, tak świetnie wywijał do taktu parasolem starego Donata i wyśpiewywał: "Karrrolino! Karrrolino! " Do Egalite przywieźli chłopcachorego na dyfteryt. Lapeyrade gopielęgnował, zaraził się iumarł. Wielu jest studentów na prawie, filologii, naukach przyrodniczych ci nigdy nie narażają życia. Co innegomedycy! Odczasu do czasu któregoś chwyta śmierć, tak poprostu, przy łożujakiegoś pacjenta. Chowajągo wtedyuroczyście, ktoś przemawia nad grobem, przeztydzieńo nim mówią. I na tym koniec. Zapominasię o zmarłych. Zapomina sięo całym zdarzeniu. A studenci medycynymyślą o tym najmniej ze wszystkichi pracują dalej. Gdy,się głębiej zastanowić, przedziwna to rzecz i bardzo piękna,że tak bezwiednie, tak naturalnie to robią i że nigdy sięniezdarza, by student medycyny odczuwałchoć cień wyższości wobec kolegów z humanistyki czy prawa. W żadnyminnym zawodzie młodzież nie ryzykuje własnej skóry z taką prostotą, tak absolutnie się tym nie chełpiąc. Aprzecieżci młodzi ludzie nie odznaczają sięniczym szczególnym,niczym wyjątkowym. Czyż nie jest to świadectwo na korzyść człowieka? Po pogrzebie Lapeyrade'a Michałpostanowił zajść 'dosanatorium. Wykładów o tej porze nie było. Chciał odwiedzić tę biedaczkę, którą Geraudin niedawno operowałi która na stole chirurgicznym opowiedziała historię swegożycia. Niepojęty wstyd niepozwolił muprzyznać się kolegom, dokąd idzie. Rozstał się z nimi przy bramie cmentarza iruszył pod górę, drogą w kierunku Saumur. Tam,w połowiezbocza wznosiły się żelbetowe budynki sanatorium. Wszedłna drugie piętro nikogopo drodze nie spotkawszy. Widać studencii pielęgniarki nie wrócili jeszczez cmentarza. Szedłdługim korytarzem. Powtarzał sobiepółgłosem zapamiętane informacje Seteuila: 64 Janina Lacroix, pokój 28. Aha, 26, 27. 28. Tutaj. Zastukał. Nikt nie odpowiedział. Zastukałjeszcze raz, nacisnął klamkę i wszedł. Pokoik był pusty. Cofnął się stropiony, chwile, się wahał, po czymzapukał pod 27. Proszę odpowiedziałjakiś kobiecy głos. Wszedł izaklął pod nosem: drzwi były niskie, a on bardzo wysoki. Mocnouderzył się w czoło. Zatrzymał sięw progu. Na polowym łóżku, tyłem do drzwi, siedziałajakaśkobieta, bardzo chyba młodadziewczyna, w zwykłymbrązowym szlafroku szpitalnym. Siedziała bez ruchu z rękami bezwładnie spoczywającymi na kołdrze, patrzyła wniebo i nawet się nie obejrzała. Sądząc podelikatnymterku musiała być bardzo młoda. Ciężkiwęzeł bujnych złotychwłosów, zaczesanych po staroświecku do góry, podkreślałszczupłość jej szyi. Blask, który spływał z okna wprostnajasną głowę, przydawał młodziutkiejpostaci coś prawienieziemskiego. Michałpatrzył zdziwiony, nie ruszając sięz progu. Hmm! chrząknął wreszcie. Dziewczyna nadal się nie poruszała. Myślała pewnie,żetoktóraś z salowych. Przepraszam panią. odezwał się Michał. Drgnęła, odwróciła ku niemu delikatną, bladą twarzyczkę. olbrzymie ciemne oczy, trochę jakby spłoszone i nieufne jak oczy lękliwych zwierząt. Co pan. Pan. bąknęła. Widać było, że jest zaskoczona. Szukam Janiny Lacroix. zaczął niepewnie Michał. Janiny Lacroix. pokój 28. To przecież drugiepiętro, prawda? Drugie, proszę pana odpowiedziała dziewczyna. Wczorajrano. umarła. Ach tak szepnął Michał. Ach tak. Przykro mi, że... Nie wiadomo dlaczego ogarnęło go zakłopotanie. Czuł,że magłupią minę. Nie wiedząc, co mpwić, zapytał niemądrze: Czybardzo cierpiała? Nie bardzo. Taka już była słaba. Znałem ją trochę wyjaśnił Michał. Byłemprzytym, jak ją operowali. Tak, wiem, że. 6 Ciała i dusze65. Jestem studentem medycyny. Przyjacielem doktoraSeteuil. Ach, doktoraSeteuil. to on uprosił profesora Ribieres, że mi pozwolił tu zostać. Profesora Ribieres? Tak, ordynatora. To chcieli panią wypisać? Tak. Bo widzi pan, japrątkuję. A tu jest oddział dlazagrożonych. To zupełnie wyjątkowo. Bopanna Daelebardzo mnie lubi. Kąciki jej drobnych ust uniosły się lekko, przez twarzprzemknął cień nieśmiałego uśmiechu. Michał w czasierozmowyprzestąpił próg, a teraz podszedł do okna, przysiadł na parapecie i zaczął uważnie przyglądać się dziewczynie. Jej wątła postać ginęła niemal wgrubymszpitalnym szlafroku, o wiele na niąza dużym. Z pewnością niemiała jeszcze dwudziestu lat. Patrzyła naMichała szczerze,otwarcie i naiwnie jak dziecko. Dziwnie jasno i niewinnie. O, tak! Gruźlica, beznadziejna sprawa. Taka jestszczupła! Skronie wąskie i wysokie. Olbrzymie oczy,szeroko rozwarte, zdające się wypełniać całą twarz. Zupełne dziecko. Czyste, niewinne jeszcze dziecko. Czuł się dziwnie wzruszony. Miałwrażenie, żejego donośny głos, wysoka, rozrośniętapostać, zasłaniająca teraz niemalcałe okno, żewszystko jest wnim za wielkie, zbyt silne i masywne przytej delikatnej dziewczynie. A czy dawno pani tu jest? zapytał pochwili milczenia. Jak to się stało,że pani zachorowała? Sama nie wiem, proszę pana odpowiedziała głosem wciąż jeszcze trochę zalęknionym, jakim zwykle prościludzieodpowiadają na pytanialekarzy. Takmnietojakoś złapało, kiedy szyłam. Zaczęłam pluć krwią. Była pani krawcową? Nie,służącą. A rodzice? Ojciec umarł już dawno. Mamusia wyszła drugi razza mąż. I potemojczym. Nie wiem, jak to panu powiedzieć. No tak, rozumiempowiedział Michał. A mamusia uważała, że to moja wina, że toja za nimlatam. Już nawetnie śmiałam nicmówić. Aż kiedyś w nocy przyszedł do mego pokoju. Dopani pokoju? Tak. I rzucił się na mnie. Broniłamsię,jakmogłam, 66 a na drugi dzień uciekłam zdomu. Poszłam na służbę. Miałam czternaście lat. Jakażja jeszcze wtedy byłam głupia! Jaka głupia! Uśmiechnęła się. I Michał nie mógł powstrzymać uśmiechu widząc,że się teraz uważa za tak bardzo starą i doświadczoną. Aco potem? Rozchorowałasię pani? Nie od razu. Byłam do pomocyw jednym bogatymdomu. Przy pokojówce ikucharce. Ale potem państwozwolnili kucharkę, a później i pokojówkę. Niemieli jużpieniędzy. Za bardzo się tam męczyłam, tyle prania i gotowania. Nie mogłam dać rady. W niedzielę popołudniu,jak miałam wolne, przez cały czas spałam w moim pokoiku. Iktóregoś dnia dostałam krwotoku. Wtedy mi lekarz powiedział, że mam zajęte płuco. Próbowałam jeszcze jakiś czas przetrzymać. Ale jak już nie mogłam pracować, musiałam sobie iść. Miałam trochę zaoszczędzonychpieniędzy. Napisałam do mamusi. Umieściłamnie w jednym sanatorium w Paryżu. Tylko że tam było straszniedrogo. Najgorsze tesole złota. Nie mogłam tam być długo. Musiałam wracać, ledwie mi się trochę poprawiło. A drogaznów mnie zmęczyła. Miałam ciężką walizę, a sam panwie, ile bagażowy kosztuje, prawda? Potem dostałammiejscew pewnym domu w Paris-Plage. W takiej dużejwilli. Ciągle przyjeżdżali goście. Przez trzy tygodniemusiałam spać wsuterenie. Woda się lała po ścianach, straszna była wilgoć. I okropnie zimno. Zaziębiłamsię. Noi wtedy, żeby jakoś zarobić, wzięłam się do szycia, doobrębiania na maszynie. Aleczułam,że długo nie pociągnę. Wtedy właśnie umarła moja mamusia. Na koniecdostałam się tutaj do sanatorium. Miałam prawie osiemnaście lat. Miałamza ciężką maszynę. Krawiecką. Zawielka była. Mówiła głosem cichym, łagodnym. Michał spojrzał na jejręce, duże, silne i czerwone nabiałym tle prześcieradła,na palcegęsto pokłute igłą, a potem na twarzściągniętąi wychudzoną, bardzo drobnąi szczupłą pod przepychemrudawych wijących się włosów, które zdawały się wysysać wszystkie siły z tego delikatnego i wycieńczonegostworzenia. Tylko źrenice byłypełne życia, czarne, błyszczące,jeszcze czarniejsze przy niebieskawych białkach. Nozdrza dziewczyny leciutko drgały. Pewniesię tu panipotwornienudzi, prawda? / 67. Ręką spoczywającą na kołdrze zrobiła ruch pełen rezygnacji. Co robić. Chyba tylko ksiądz Vincent,te jego filmy. O tak, przez pierwsze miesiące szalenie to lubiłam! Ale teraz niemogę już schodzić. A w dodatku wystawili topiętro. Jakie piętro? Wskazała za okno na budynek, ostatnio nadbudowany, gdzie mieściły się kuchnie. Na początku tego nie było. Mogłam dojrzeć stąd pałąki tramwajów, gdy przejeżdżały bulwarami. Zawszetojakaś rozmaitość. I poznawałam wtedy, która godzina. Teraz już nic nie widać. '; A nie mapani zegarka? O, mam, mam. Ale jużmarnie chodzi. Trochę się zaróżowiła. Prosiłam panią Daele, żeby go dała donaprawy. Aleto dużo kosztuje. Wolę jeszcze poczekać. Wydobyła spodpoduszki mały niklowy zegarek, sczerniały,z pożółkłą, porysowaną tarczą. Śmieszne powiedziała nie chodzi, a nie mogę sięz nim rozstać, jakby to byłkto żywy. Sama niewiemdlaczego. Znowuuśmiechnęła się poswojemu, trochę smutno. Nie trzeba tracić odwagi mruknął Michał niezręcznie. Nic nie odpowiedziała. Zastanawiała się chwilę. Jednego bym tylko chciałarzekła wreszcieżebym tu mogłazostać już do końca. Żeby mnie nie przenieśli na zakaźny, do pawilonuIV. Staram się, jak mogę,nigdy się na nic nie skarżę, siedzę cichutko. Staramsięnikomunie naprzykrzać. Mam nadzieję, że omnie zapomną i że. A dlaczego mieliby panią stąd usunąć? Bo prątkuję. A tu nie wolno trzymać prątkujących. Robiąmi grzeczność. Pan Seteuil wyraźnie mi powiedział: "Tylko dzięki mnie, mojedziecko, nie jest pani w pawilonie czwartym". A pani tak nie ma ochoty na tenpawilon czwarty? Tu sięjuż przyzwyczaiłam. Mam separatkę dla siebie. Leżę sobie spokojnie. A poza tymna zakaźnym jakczłowiek ma umrzeć, to go przenoszą na osobność, do takiego specjalnego pokoju, i już z góry wie, co z nim bę68 dzie. A ja się boję. Tu widziałam, jak umierała jedna. jedna moja przyjaciółka. Do samegokońca nikt jej nieruszył. leżała sobie spokojnie. No i tutaj jak ktoś czasami odwiedzi, to jakoś przyjemniej. A dopani też przychodzą? Na początku przychodziła jedna stara sąsiadka. Regularnie co dwa tygodnie. Przynosiłami zawsze trzy banany. I całą godzinę ze mną rozmawiała. Jak jasię na niącieszyłam! Alejuż nie przychodzi. Za długo się ciągnątakie choroby, ludziom się uprzykrzy. Torodziny pani nie ma? O, mam! Mam ciotkę w Amiens. Dobra jak mało kto! Ma siedmioro dzieci. Miałam trzymać do chrztunajmłodszego, alewłaśnie wtedy się rozchorowałam. A ciotka tu pani nie odwiedza? Nie pisuje do pani? Uśmiechnęłasię: Przecież jej nie mówiłam, że idę do szpitala, skądże! Zaraz by chciała mi pomagać, coś przysyłać! Napisałam,że misiętrafiło dobremiejsce i że wyjeżdżam z państwemna sześć miesięcy nawakacje. Michał wstał i zrobił krokw stronę drzwi. Czuł siędziwnie wzruszony,a jednocześnie bardzo zakłopotany. Podrodze do sanatorium przygotował dwa dziesięciofrankowebanknoty dla Janiny Lacroix. Nie miałjednak odwagiwręczyć ich tej młodziutkiej nieznajomej dziewczynie. A jednocześnie wstyd mu było wyjść stąd tak po prostu. Muszę już iśćpowiedział. Ale przyjdę jeszcze. Przyjdę na pewno. A więcdo widzenia. Na przyszły tydzień. Byłtak zmieszany i tak bardzo już chciał się stamtąd wydostać, że znowuzapomniał się pochylić. I znowu głowĄuderzył o framugędrzwi. Ruszył ostro korytarzem, rozcierając sobie czoło i mamrocząc pod nosem. Szedł prędko,w zamyśleniuspuściwszy głowę, gdy naglenad samymi schodami zderzył się z kimś, kto krzyknąłgłośno i omal nie upadł do tyłu. Chwycił tę postać za ramię i mocnoprzytrzymał. Och, przepraszam. Co za gapa! Poznałpannę Daele, pielęgniarkę. Ach, to pan! Łatwo się było domyślić! Czy bardzo bolało? Dobry sobie! Ale chwyt! Jutro będę miała sińca! A copan turobi na moim oddziale? ^9 A1'". Przyszedłem odwiedzić Janinę Lacroix odparł Michał i rozmawiałem chwilę z jej sąsiadką. A, z tą biedną małą Eweliną. Jak onasię nazywa? Eweliną Goyens. Dzielnadziewuszka. Zupełnie z niąnie ma kłopotu! A taka jest samotna. Ludziepańskiegopokroju, panie Michale, nie mają pojęcia, co to znaczy! My z Lucjanem coś o tym wiemy! Lucjan to byłSeteuil, kochanek Magdaleny Daele. Wy jesteście za bogaci. Nie macie pojęcia, jak to jest,gdy się ma całego majątku, za wszystko tu naziemi, pięćalbo dziesięć grosiaków. Z tym kończyć żywot! Aprzecieżmnóstwo tu takich jak ona, prawdziwych,najprawdziwszych biedaków, tak biednych, że aż trudno to sobie wyobrazić! Takich, co nie mająnawet własnej koszuli, nic,bo wszystko, co noszą, to własność szpitala. Ludzi, jakEweliną, którzy nie mogą wyzdrowieć, dla którychwyzdrowienie byłoby potworną komplikacją, dosłownie nieszczęściem, bo nie mają ani butów, ani ubrania, nawetchusteczki do nosa. Oni nie ośmielają się nawet myślećo powrocie do życia. Ach, panie Michale, jak sięto porówna z waszym życiem, z życiem dziecibogatych rodziców! Michał próbował się roześmiać. Panna Daele zamęczała się dla chorych,robiła analizyplwocin, zastrzyki i opatrunki, zastępowała nieraz Seteuila czy Sathanasaprzy zastrzykachdożylnych, gdybali się ryzykować, boręka była za gruba lub żyły ledwowidoczne. Czasami przed samym ordynatorem, profesoremRibieres, który zresztą zawsze liczył się z jej zdaniem,wypowiadałaswójsąd o jakimś zapaleniu opłucnej czyzapaleniuszpiku kostnego. Była córką inżyniera elektrykaz Grenoble. Zawód, który obrała,oddalił ją od rodziny,Później związałasię z Seteuilem, została jego kochanką. Seteuiltraktował to jako zabawę, przychodził do niej nadranem w towarzystwie dziesięciu kolegów, na zakończenienocy, gdyzahulałna mieście, domagałsię kolacji, wysługiwał się nią jaksłużącą. Gdy zaczął dostawać zastępstwa,nabył okazyjniesamochód, mocno sfatygowanegoCitroena. Magdalena co miesiąc płaciła rachunki za benzynę i naprawy. Nie skarżyłasię słowem, godziła się nawszystko, byle Seteuil jej nie rzucił. Zmusiła Michała do obejrzenia malutkich szkatułek zeszkła, tekturowych ramek, lalek z włóczki, serwetek, 70 wszelkiego rodzajurobótek ręcznych wykonywanych przezchorei magazynowanych u niej. Urządzałabowiem w swojejdzielnicyloterie fantowe, wpychałasąsiadom i dostawcom wszystkie te drobiazgi, byle zdobyć dla swych biedaków choć parę centimów. Sama była zawsze bez pieniędzy. Na chorychszło trzy czwarte jej uposażenia, na Seteuilareszta. Profesor Ribieres wiedziało tym, znał jej życie i bardzo lubił swoją pomocnicę. Magdalena wcisnęła Michałowi ohydną laleczkę-przykrycie na czajnik i w ten sposób wyciągnęłaod niego owedwadzieściafranków. Długi, szarozielony, jednobarwny wąż pociągu pospiesznego mknął przez faliste pola okolic Tours, wyzłoconejeszcze ostatnimi blaskami jesieni. W wagonie restauracyjnym Oliwiusz Guerran siedział samotnie przy bocznymstoliku ijadł kurczaka z sałatą, zamówiłdo tego pół butelkiczerwonego wina. Na zakrętach krajobraz za oknemukazywał się coraz to pod innym kątem: wsie o domachz szarego kamienia, wzgórza w czerwieni winnic, gdzieniegdzie na wyniosłościach okazałe zamki z dachami krytymi łupkiem i długie trakty obrzeżone gęstą ścianą włoskich topoli. Chwilami w oddali odsłaniała się szara i mglista wstęga Loary. Guerran oparł gazetę o karafkę zwodąi czytał nieprzerywając jedzenia. Niemal całą pierwszą stronę dziennika zajmowała jegowielka owalna fotografia. Tutajzaś, w wagonierestauracyjnym, co chwila dobiegały gostłumione szepty, milełechcące ambicję: To Guerran. Tominister Guerran. Poprzedniego wtorku dawny gabinet upadł, właściwiez powodu drobnostki. Bardzo sprytna, niezbyt uczciwasztuczkaprzywódcy opozycjiRamboise'a. Po czym tenżeRamboise został wezwany do Pałacu Elizejskiego i oczywiście obarczony misją tworzenia nowego rządu. Onto zaproponował Guerranowi, aby wszedł w jego skład. Guerranzgodził się, ale pod warunkiem, że otrzyma tekę ministrarolnictwa. Za czasów poprzedniego parlamentu dwukrotnietę godnośćpiastował. W tej dziedzinie znał się już na rzeczy, co muwszyscy zgodnie przyznawali. Apozatym uważał to zakorzystne zinnych jeszcze względów: wyrabiałsobie opinię fachowca, a zarazem zdobywał podstawę, byodpowiadać zazdrosnym członkom własnego stronnictwa,którzy mogliby mu zarzucać, że przystąpił do gabinetureakcyjnego: Nie bawię sięw politykę. Moja rola w rządzie polega na załatwianiu spraw fachowych, wymagających specjalizacji. Jestem ministrem fachowcem. Co do wyborców, to niebywały stos listów idepeszgratulacyjnych oraz najróżniejszych podań i próśb,które od 72 ^ wtorku zaczęły napływać na ulicę de Varennes, do ministerstwa,wystarczająco upewniał Guerrana o ich nastrojach. Rolnicy i właściciele winnic departamentu Maine-et-Loire musieli odnieść się przychylnie do tego, że ich wybraniec został ministrem rolnictwa. Pociąg zadudnił głuchona wiadukcie ponad wąską doliną. "Jeszcze dziesięć minut"pomyślał Guerran. Zawołał kelnera, zapłacił i trochę chwiejnie, wymijającpasażerów w korytarzu,wrócił do przedziału pierwszejklasy, ścigany zewsząd mile schlebiającym szmerem, świadectwem popularności: To Guerran. Toten minister. Oliwiusz Guerran. Guerran pochodził z bardzo skromnego środowiska. Byłsynem nauczyciela szkoły publicznej, uzyskał dyplomprawnika i rozpoczął praktykę adwokacką w Angers; ponieważjednak trudno mubyło konkurować z kolegamio wyrobionych już nazwiskach -iwkrótce zdał sobie sprawę, że upłynie najmniej dziesięćlat, nim zacznie przyzwoicie zarabiać, na co absolutnie nie mógł sobie pozwolić,rzucił się w wir polityki, na tę pewną i szybką drogęwybicia się w palestrze. Poszło mu tak znakomicie, że niebawem polityka zaczęła go interesować bardziej niż adwokatura. W roku 1914 poszedł do wojskai mężnie przebył całąwojnęjako prosty żołnierz, odrzuciwszy proponowane mumożliwości dekowania się. Na rok przed wojnąpo długichwahaniach ożeniłsię ze swą dawną kochanką Juliana,dziewczyną poznaną w kawiarni i prowadzącą tam żywotdość swobodny. Przez kilka lat byłajego utrzymanką. Miałznią synka. Ale równocześnie miał też inną przyjaciółkę. A w ogóle nie zamierzał się żenić. Domałżeństwaskłoniłagochrzestna matka, pani de Nouys, starsza świątobliwaniewiasta, której pamięć czcił do tej pory. Ona też kierowała jego wyborem. Guerranwolałby poślubić młodsząz dwu kochanek,miłą i dobrze wychowaną, ale z tamtą,z Julianą, miał dziecko, małego Karola. Ożeń się z Julianą powiedziała panide Nouyswysłuchawszy jego spowiedzi. To twójobowiązek. Przez całe życie miał Guerran okrutnie drogo płacić zatę decyzję. A Julianaoczywiście nigdy nie wybaczyła panide Nouys, że to jej zawdzięczawielki losswego życia. Mocąswej nienawiścidoprowadziła do tego, że Guerran zupełnieodsunął się od chrzestnej matki; staruszka umarła nie zo73. baczywszy już ukochanego chrześniaka, po ślubie Julianaurodziła jeszcze jedno dziecko, córeczkę. Pozycja Guerrana, szczególnie na arenie politycznej, stawała się coraz mocniejsza. Angers! Angers! Guerran wysiadł. Oddał walizkę bagażowemu i kazał jązanieść do taksówki. Do sądu! rzucił szoferowi. Właściwie nie potrzebowałwcale tam wstępować. Niemógł się jednak oprzeć pokusie, żeby się pokazać. W pokojuadwokackim spędziłnie więcej niżdziesięćminut. Tyle, ile było trzeba, aby zabrać pocztę, uścisnąćdłonie bliższym znajomym i uradowaćoczy widokiemprzygasłych, wydłużonych min rywali. Suchesłowa powitania, sztucznie obojętne i nagle niby czymś zaaferowanetwarze ludzi, którzy nie chcieli go dostrzec, gratulacje wydobywające się z zaciśniętych goryczą ust, ogólne poruszenie, szepty, ukradkowe spojrzenia, wymieniane za jego plecami złośliwe uśmieszki wszystko to przez chwilę upajało go niby zapach krwi na polu zwycięskiej bitwy. Zaczął mówić głośniej, śmiał się, wyprężałpierś,sprawiającwrażenie człowieka znacznie bardziej pewnego siebie,znacznie większego optymisty izdobywcy, niż się nim czułwistocie. Wiedział dobrze, że już od lat gośledzą, obserwują, jaką ma minę, bacznie wpatrują się w jego twarz,aby wykryć na niejcień znużenia czy przygnębienia; pierwsze oznaki wyczerpania. Chodziły słuchy, że ma wadę 'serca, że widać to po żyłach na jegoskroni, wyraźnych; i nabrzmiewających, gdydłużej przemawia. I zawistni po ,fkażdej mowieobrończej podświadomieniemal przyglądali' 'się tętnicom na jego skroniach. Guerran śmiałsię z tego razem ze swymi aplikantami i przyjaciółmi. Nagle ujrzał, że dopokoju wsunął się Rebat, jego najbardziej zawzięty wróg, ale na widoknowego ministra zawrócił na pięcie i uciekł jak szczur. Ubawiony Guerranwysłuchał jeszcze opowiadania otym, co działo się w środęrano,gdyprzyszła wiadomość, że wchodziw skład rządu: niesamowite poruszenie, adwokaci jakby dostaliszału,klęlina głos, kłócili się, jego zwolennicy sprzeczali się z przeciwnikami, istna rewolucja pałacowa. Stary bibliotekarzMayer musiał z wielkim szacunkiem, ale bardzo stanowczo 74 rozdzielić obie grupy, które brały się już do rękoczynów. Do kancelarii imieszkania Guerranabyłoz sądu zaledwie parę kroków. Poszedł pieszo. Jego gabinet, gabinetyaplikantów i poczekalnia zajmowały cały parter. Czekałotam już ze trzydziestu klientów, ufnychwe wszechmocadwokata-ministra, a to,że zebrali się tak licznie, świadczyło wymownie opowszechnej wierze w protekcję, w znaczenie stosunków i przemożny wpływ polityki na sprawiedliwość. Guerran wszedłdo gabinetu, wezwał trzechaplikantów i syna Karola, po czym przerywając wylewneobjawy ich entuzjazmu zaczął od razuwypytywać o najważniejsze sprawy. Późniejzatrzymałjeszcze syna nachwilę rozmowy. Karol Guerran skończył niedawno prawo,ożenił się przed pół rokiem, aobecnie przygotowywał doktorat pracując równocześnie w kancelarii ojca. Bardzodumny, że może już czasemprzywdziewać togę, z lubościąpozował na dostojnego prawnika, ubierał się wyłącznie naczarno, czuwał nad brzmieniem własnegogłosu, bezprzerwy gestykulowałi usilnie starał się robić wrażenieczłowieka bardzodojrzałego i bardzo poważnego. Guerranwiedział, że w gruncie rzeczy jest nerwowyi nieporadny. Chwilę rozmawialio domu i sprawach bieżących. Przerwałim telefon. Legourdan,najstarszy aplikant Guerrana,oznajmił, że przyjechał profesor Geraudin. Ależ oczywiście, proszę, bardzo proszę! Proszę natychmiast go wpuścić! ucieszył się Guerran. Karolu,idź poniego! Karol wyszedł i po chwili wróciłz Bernardem Geraudin. Minister z wielką serdecznością iszacunkiempodbiegł dostarego przyjaciela, obie ręce wyciągając na powitanie. Uściskali się. No co? Wspaniale! Wspaniale! Geraudin aż sięzaczerwienił, małe, szare oczki śmiały mu się; charakterystycznym ruchem dotykał koniuszków uszu,zatopionychw fałdach tłustego karku. Zadowolony jesteś? A co wyborcy? Guerran wymownym gestem wskazał cztery olbrzymiesrebrnetace, zajmujące niemal całebiurko,na którychpiętrzyłysię listy i depesze z życzeniami. Proszęspojrzeć! A w ministerstwie z dziesięć razytyle! Imam świetną pracę! Tak,przyznaję, że jestem zadowolony! Podsunął profesorowi wielki skórzany fotel klubowy,w którym niemal zniknęła krótka i otyła postać chirurga. 75. Z antycznej biblioteki, zza pustych okładek starych książek, osłaniających ukryty bar, wyjął tackę, kieliszki, karafkę koniaku Napoleon i pudełko w miarę przesuszonych cygar hawańskich. Napełnił złotawym płynem pękatekieliszki zkolorowego kryształu. Wolnego,wolnego uśmiechnął się Geraudinwyciągając po koniak swą piękną, muskularną rękę, rękęmłodego mężczyzny. E, co tam! Możnacygaro? Pozwoli profesor, że muprzytnę? To lekkomyślność! Prawdziwa lekkomyślność. Kusisz mnie! No, ale jedno. Zbyt pięknie pachną! Zapalił hawanę i znowu dotknął koniuszków uszu. Za dużo palę. Toidiotyzm. Waleria ma rację. A jak się ostatnio czuje? Hmm. Wiesz, jak to z nią jest. Na pewno nas przeżyje mimo tych wszystkich dolegliwości. Ale nie o to\chodzi. Mówmy otobie! Kiedyzatelefonowałem do ,,Progres Social" i dowiedziałem siętej nowiny, aż podskoczyłem! Gdyby nie klinika i pacjenci, pognałbym chyba doParyża. Nie miniepięć lat, a zostaniesz premierem, mójdrogi, twój staryprzyjaciel ci to przepowiada! Przez dłuższy czas gawędzili o polityce, o wyborach,osprawach Wydziału. Guerran wyjaśnił swoją genialnąkoncepcję ministra ,,fachowca", Geraudin zaś opowiedziałmu o pomyśle Gigona i wyłuszczył powody, dla którychjego mało znany, a wpływowyi cenny kuzyn marzy o nowym odznaczeniu "Zasługi na polu medycyny", które stałoby się w jego rękach dodatkowym i skutecznym narzędziem działania właśnie dziś, gdy wszyscy żyją pod znakiem "wstążeczek i rozetek". Guerranobiecał zająć się tąsprawą. Ministrem Zdrowia jest przecież jego bliski przyjaciel, Hochepied. Rzecz więc zupełnie prosta, jeśli tylkogabinet utrzyma się przez kilka najbliższych miesięcy. Potem rozmowa zeszłana ogólne sprawy lecznictwai naów osławiony "statutlekarski", który ciągle jeszcze niemoże ujrzeć światła dziennego, ponieważ lewica go sobie. nie życzy. Nadużycia natle wypadków przy pracy, sztuczne poronienia, wszystko to zbyt dobreśrodkipropagandywyborczej dlaludzi, którzy przy wyborach chcą się oprzećnamasach. Głosowanie powszechne bez przeciwwagi autorytetu elity robotniczej, chłopskiej i mieszczańskiej, pozorna władza narodu, w rzeczywistościzdemoralizowanegoi wodzonego napasku kapitalistówi prasy sceptyk 76 Guerran odmalował całątę smutną grę, wktórej sam brałudział, bo musiał, ale czynił to z dużym niesmakiem. Gdyrozmowa zeszła na temat alkoholizmu, Geraudin z oburzeniem podkreślił bezsens reklamy, jaką wolno rozwijaćfabrykantom wszelkich świństw zwanych "aperitifami". Potem Guerran opowiedział oprzygodzie pewnego swegoprzyjaciela, dziennikarza, którego redakcja jednego z większych dzienników paryskich, gdzie zaczynał pracę, uprzedziła po prostu: "Pozostawiamy panu całkowitą swobodę. Może pan pisać, co pan chce. Byle nie tykaćspraw armii,Kościoła, alkoholizmu ani sprawy kontrolowanej prostytucji. "Geraudinparsknął śmiechem: O, biedna armio! Biedny Kościele! W ładneście towarzystwo się dostały! Gawędzili jeszcze z kwadrans. Po czym Geraudinmimogorących sprzeciwów Guerrana wstał i wyciągnął rękę. Nie, nie! Widzę przecież, ile listów tu na ciebieczeka! I słyszę telefony. A poza tym nadużywam cierpliwościtych czterdziestu klientów, którzy tkwią w poczekalni. Dowidzenia, mój drogi! Przyjdź do nas na obiad któregośz najbliższych wieczorów. Nie, nie, o cygarze niema mowy. Wpadnij wkrótce, dobrze? Do widzenia! Całe popołudnie Guerran przyjmowałklientów i pracował bez przerwy. Większość spraw dotyczyła oczywiściekwestiipodatkowych, celnych i administracyjnych. W tychwłaśnie dziedzinachadwokat-polityk może zadziałaćskuteczniecałym swym ciężarem. Oliwiusz Guerran mógł siępochwalić, że wdziewięciu wypadkach na dziesięć udajemu się załatwićsprawę sporną bez wszczynania procesu. Zaprzągł do roboty syna i aplikantówi uporał się z mnóstwem spraw. O siódmej wieczórz ociężałą głową, zmordowany, ale zadowolony zamknął gabinet i poszedł nagórę, skąd Karoljuż telefonował,że "Monika i mama przedchwilą wróciły". Juliana przywitała męża chłodno. Od dawna już zarówno ona, jak i onnawet nie udawali uczucia. Juliana Guerran, smagła brunetka z czarnymi, przenikliwymi, palącymioczyma, szczupłą twarzą, oliwkową cerą, umalowanymibrwiami i wargami, miała w sobiejakiś ukryty żar;z jejostrych rysów biła nieustępliwość iokrucieństwo. O dwalata od męża starsza, odmładzała się ubiorem, co zresztądoskonale wyglądało przy jej smukłej hiszpańskiej sylwetce, dużo paliła i zupełnienie liczyła się z wydatkami. 77. Aż do obiadu Guerran cieszył się wyłącznie córką. Siedemnastoletnia Monika, blondynka o niebieskich oczachi jasnej cerze, świeża i dobrze zbudowana, była ulubienicąojca. Guerran usadowił się w fotelu, wziął córkę na kolanai niebardzo słuchając jej szczebiotu patrzył na niąi czułsię szczęśliwy. Potem nadszedł Karolzeswą młodą żoną,Andreą. Zasiedli do stołu. Cały czas posiłku wypełniłasprzeczka między Guerranema Juliana. PaniGuerranspodziewała się, że razemz mężemprzeniesie się do Paryża i zamieszka w apartamencie przeznaczonym dlaministra przy ulicy de Varennes, że będzie z nim dzieliła jegochwałę i żyła w wirze wielkiego świata. Od razu przystąpiła dorzeczy. Nowięc? Kiedy się do ciebieprzenosimy? Wcaleodparł Guerran. O! A to z jakiego powodu? Z powodu Moniki. Jest za młoda. Uważam,że ten\tryb życia nie byłby dla niej odpowiedni. Możemy jązostawić tutaj,w internacie. Nie życzę sobie, żeby Monika była w internacie. Rozpętała się burza. Juliana po raz nie wiadomo któryzarzuciła mężowi, że ją poświęca dla dzieci, żechce tamw Paryżu utrzymywać jakieś niecnestosunki. Uniosłasię,zaczęłakrzyczeć, wróciła do manier dziewczyny barowej; skończyło się tym, że rozbiła karafkę iwyszła trzasnąwszydrzwiami. Karol i Andreą nie czekali tej chwili, przypomniawszy sobie nagle, że umówili się na wieczór dokina. Ulotnili się rezygnując z deseru. Guerran pozostałz Moniką. Pokojówka Eliza razem z kucharką prędkosprzątnęły ze stołu. Spędzili ten wieczór we dwoje. Ulokowali się przy samym kaloryferze. Ojciec znowu wziąłcórkę na kolanai począł ją łagodnie, niemal po matczynemu wypytywaćo wszystko. Miał doprawdy wrażenie,że jest jednocześnieojcem i matką swojej córki. No, a co tam w szkole słychać? pytał. Wszystkow porządku? Jak ci idą lekcje? Jakie maszstopnie? Siostryz ciebie zadowolone? Załatwięim dzierżawę tego terenumiejskiego na boisko. Powiedz imjutro. Albo zresztą nie,i tak tam będę. Chcęporozmawiać o tobie. Guerran sam był niewierzący, ale bolał nad tymi oddałcórkę na pensję prowadzoną przez zakonnice. A co porabiałaś przez ten tydzień, Moniczko pytał 78 dalej. Nie zbroiłaś czego? Co robisz wieczorami? Mamnadzieję, że nie biegasz po kinach, co? O nie, tatusiu odpowiedziała córka. Czy masz co czytać? Może masz ochotę na noweksiążki? Możesz sobie grać na fortepianie, malować, zapraszać koleżanki. Wolę, żebyś nie wychodziła z domu, malutka. Dla twojegodobra. Chyba nie masz o to do mnieżalu? Ależ nie,tatusiu! A pamiętasz, żeś powinna mi mówić o wszystkim? Żenie trzeba nic ukrywać tu,w tym małym serduszku. Wieszprzecież, że możeszzaufać swojemu staremu tatusiowi, Myszeczko. O, wiem przytaknęła i ucałowała go. Głaskał jej piękne jasne włosy. Nie mógł się na nią napatrzeć, Była szczupła w talii, ale miała duże, rozwiniętepiersi i pełne biodra; tryskało zniej zdrowie. W rozkwicieswych siedemnastu lat była jeszcze dzieckiem, a zarazemjużkobietą. Uosobienie najwspanialszych zapowiedzi życia,/ macierzyństwa. Guerranowiwydawała się śliczna, takaśliczna, że aż oczy zachodziły mu mgłą wzruszenia,dumyi radości. Gawędził z nią, wypytywał, starał się wniknąćw najskrytsze zakątkijejduszy, szczęśliwy, głęboko rozradowany poczuciem, że jest tak niewinna, niczymjeszczenie skalana, bez żadnych tajemnicani zawiłości, taka czysta, i że ta czystość to jego własne dzieło. Gdyż to onocaliłją od wpływu Juliany;sam występny i zbrukany przezżycie, potrafił mocą swojej woli, cierpliwością,, szczerościąi subtelnością ochronić dziewczęcą duszę i zasłużyć, byufała mujak matce. Kiedy tak na nią patrzył tego wieczoru isłuchał, jak wybuchając co chwila swym dźwięcznym, młodym, szczerym śmiechem rozprawia znim niczymz ulubionym starszym kolegą, przed którymnic się nieukrywa, czuł sięsowicie wynagrodzony. Łagodnie zapytał też o stosunki z matką. Bał sięJuliany. Wiedział, jakich jużrad udzielałaMonice z myślą odobrym wydaniu jejza mąż,jak chętnie ją kształciław dziedzinie flirtów, strojów, kosmetyki,wszelkich kobiecychsztuczek, cliytrostek i kokieterii, ufna w swe doświadczenie i znajomość mężczyzn, przekonana, że kobieta, któraumie grać na ich instynktach, zmysłach, głupocie, a nieraznawet podłości, niewątpliwie zawsze wygra. Wydawałosięjej,że w ten sposób zapewnia córce szczęście. A Guerranprzeciw temu właśnie walczył. Znał dobrze Monikę, wi79 . dział, że to jeszcze zupełne dziecko, czyste i niewinne. Ale zdawał też sobie sprawę, że nadspodziewanie szybkodojrzała, że wcześnie stanie się kobietą i że choć wcalesobie tego nie uświadamia, ma niezwykle bujny temperament, którego trzeba strzec i mądrze nim pokierować ,W czasie nieobecności ojca Monika była z Julianą na baluprefektury. Guerran poprzedniegodnia zostałministrem,toteż Monika miała ogromne powodzenie. A jaką miałaś sukienkę? wypytywał ciekawie. Z kim najwięcej tańczyłaś? Októrej wróciłyście do domu? : A kto cię zaprowadził do bufetu? Robert Bussy? Aha, synrejenta? Ach tak. No tak. Czy ten młody człowiek troszkęci nie asystuje,Myg-ko? Takmiędzy nami. Wiesz prze-,; cięż, że nic by w tym nie było dziwnego. Możesz śmiało ,mi o tym powiedzieć. Nawet powinnaś. Za parę lat będziesz już panną na wydaniu. Ale wszystko powinienemwiedzieć. Czypo tym balu jeszcze go kiedy spotkałaś? Może pisał? A nie był tu zwizytą? :,;-' Nie, tatusiumówiła Monika. Ja. on mi siętrochę podoba. Ale to i wszystko. No dobrze, dobrze. Zastanowimy się nad tym. Zaprosimy go podczas wakacji. Prawda? Poznasz go lepiej. I ja także. Potem we dwoje rozważymy tę sprawę. W zasadzie to niezła partia! Ale pamiętaj,że musisz mio wszystkim mówić. Masz mnie jednego. Jestem twojąmamusią, Myszko! Pamiętaj o tym, córuchno. No, ale jużporaspać! Czas ucieka. Do łóżeczka, panienko! Ucałował Monikę. Zanim go posłuchała, zdobyła jeszczeobietnicę, że dostanie nową rakietę, aparat fotograficzny,a latem spędzi miesiąc w Paris-Plage. W takichchwilachMonika wspaniale umiała wyłudzać od ojca najrozmaitszerzeczy. Guerran zdawał sobie ztego sprawę, ale to go raczejbawiło. Zostawszy sam głębokosię zamyślił. Robert Bussy. No,cóż. Bardzo udany chłopak. Dałobysię todość prędkozrobić. Wyobraziłsobie Monikę zamężną i ogarnęło goprzerażenie. "Ależ będzie mijej brakowało! Co to będzie za życie! Zostanę zupełniesam! " Potrząsnął głową. "Taki już los,nie wychowujemydzieci dla siebie. " Nie mógł się jednak z tym pogodzić. Monika byładlaniego wszystkim, znaczniebardziej niż syn, który bliższybył matcedzięki pewnemu podobieństwu charakterów. Spojrzał na zegarek. Wpół dodziesiątej. Chwilę się 80 wahał. O pójściu do swego pokoju myślał z obrzydzeniem. Wziął kapelusz i wyszedł na ulicę. Ruszył przed siebie. wolno, bez żadnego celu. I zaraz osaczyły go owe dwiezmory,od których przez całe życie starał się uciec: samotność i własne myśli. Znowu się zawahał. "Helena? E, po diabła! Nudzimnie. Może by zajść doTriboux. " Stał chwilę niezdecydowany. W obecnym nastroju, zmęczony, a zarazem podnieconypo tylu radosnych przeżyciach, emocjach, wzruszeniach, awreszcie po kłótni z Julianą, bardzo chętnie spędziłby ten wieczór z jakąś kobietą. Tym bardziej, że każda awantura w domu budziła w nimgłuchepragnieniezemsty, którek';'siło do zdrady. Niemiał jednat stałejkochanki ani utrzymanki;żadnej oficjalnej przyjaciółki. Tylko czasami,bardzo rzadko, gdy zmysłysię tego domagały, nawiązywał jakąś krótkotrwałą,parotygodniową byle bezpieczną znajomość albo zachodził po prostu do którejś z kobietnajelegantszego,najwytworniejurządzonegoi znanego z dyskrecji lokaluw Angers, którego właściciel, Triboux, był poza tym zamożnym i wpływowym agentem wyborczym. Rozważającto wszystko Guerran uświadomił sobie nagle przytłaczającą czczośc owej sławy, której tak mu zazdrościli ludzie,a która nie potrafiła zapełnić pustki w jegoduszy ani wyrwać go ze straszliwej samotności. "Tak musi być. myślał. Muszę być wolny. A przede wszystkim chodzi o Monikę. Mogłaby być zazdrosna,gdybywiedziała, żemam kochankę. " Znów zaczął się zastanawiać nad Monikąi nad swojąrolą w jej życiu. "Ciekawe dumałże można w istocie, którą się kocha, zaszczepić i rozwinąć cnotę, czystość, coś,czego sięsamemu nieposiada! " Myśl o Monice powstrzymała go natychmiast odwizytyuTriboux, Ogarnął go nagły wstręt do tego wszystkiego,co go tam czekało. Stanęły mu przed oczyma owe kobiety,ich zdawkowe słowa, słowa sprzedajnej miłości,przygotowania, pieszczoty,gesty tak wyczuwalnie mechaniczne,zawodowe,pozbawione treści jak uprzejmość sprzedawcyw sklepie, Już teraz doznał uczucia podskórnego obrzydzenia, które przychodziło zawszepotem. Zawrócił iposzedł w kierunku Placu Broni, aby przeczytać wieczornedzienniki, i tak owa czystość,którą sam wprawdzie zatracił, alepotrafił zachować w duszy córki,wróciłado 6 Ciała l fs 81 niego tego wieczoru jakby rykoszetem i wydobyła goponad poziom ludzkiego zwierzęcia. Nie zdawał sobie jednak z tego sprawy. Szedł samotny przez ciemne ulice. Myślał o swejchrzestnej matce, pani de Nouys. Wywołałwpamięci obraz starej, pomarszczonej twarzy, pełnej wyrozumiałości i dobroci. Tylko dlaczego pragnęła, żebyożenił się z Julianą? Wyjątkowa istota, uboga i pełna godności,która wychowywałago i bardzo kochała. Prawdziwie pobożna. Ona jedna na świecie mogła mówić muo cnocie nie wywołując uśmieszku ani nie drażniąc. Możedlatego,że wcielała w życie to, o czym mówiła. Jakaż ciężka w konsekwencjach pomyłka! A mimowszystko, z przyczyn dla siebie niepojętych, nie potrafiłmiećdo'niej o to żalu. Pani de Nouys, jego chrzestnamatka! Nie wiedzieć dlaczego zawsze wracał do niej myśląwchwilach, gdy czuł się samotny. ^ Po wyjściu z kancelarii przyjaciela Geraudinwsiadłznów do samochodu iLudwik odwiózł go do kliniki. Wklinice Geraudina leczyła się cała okoliczna śmietanka towarzyskaarystokracja rodowai finansowa. Praktykajegosięgała nawet Paryża, gdzie dzięki pochwalnym hymnompacjentów imięjego nabrało takiej sławy, że wiele aktorek, żon fabrykantów, a nierzadko i przejezdne Amerykanki zjeżdżały do Angers, aby usunąć wyrostek robaczkowy lub podnieść obwisły biust. Obszedł kolejno wszystkichchorych i zatrzymał się trochę dłużej w pokoju pani Boissy, żony właściciela wielkich kamieniołomów zFumay. Był towłaśnie przypadek,,reperacji" piersi, przypadek trudny, toteż Geraudinpoświęcał mu wiele uwagi. Pacjentka odżywiała się w pożałowania godnysposób, głównie rybami idziczyzną, zakrapianąburgundem. Cięcia wcale nie chciały się zabliźnić. Wszystko to zajęło Geraudinowi około godziny, późniejzszedłdo biura, by przejrzeć rachunki pani Claim, przełożonej pielęgniarek. W takich chwilach, jak mawiał, zamieniał sięw głównego księgowego. Cała ta matematyka,rachunki rzeżnika, piekarza, dostawców, nie zapłacone honoraria, listywypłat sporządzane przy końcu każdego miesiąca, wykazy dla ubezpieczalni, świadczenia sanitarne,wielobarwneblankiety zestawień podatkowych, wszystkietepapierzyska przejmowały go zgrozą. Geraudin czuł sięstworzony do operacji, a nie do sprawdzania rachunków. Ale jego żona Waleria srogim okiem pilnowała dochodowości kliniki. Tak srogim, że Geraudin, który uratowałdziesiątki istnień ludzkich, bez jego pomocyniechybnieskazanych na śmierć, tracił czas na operacje kosmetyczne,na łatanie starych, przekwitłych skór, 'Zwiotczałych odnamiętności, na pracę niegodną siebie, która jednak przynosiła mu trzysta tysięcy franków rocznie. Stałsię zresztąmistrzem wtej sztuce. W samej ,,Comedie Francaise" co najmniej trzy biusty uchodziły za jegodzieło. Robił cięcie dokoła brodawkina piersi. O sześć 83. albo siedem centymetrów wyżej wykrawał podobny krążeko tej samej średnicy. Po czym przesuwał brodawkę podskórą iwydobywał na wierzchw nowopowstałym otworze. Pierś była "podniesiona", należało już tylko usunąćresztkęzbędnej, pustej skóry, zwisającej poniżej. Bliznazlewała się z ciemnym zabarwieniem brodawki i byłaledwo widoczna. Kosztowało topięćdziesiąt tysięcy franków. Geraudin nie bez racji był zdania, że za podobne,kaprysy powinno się płacić. Taki zabieg wystarczałna pięćlat. Później ciężar piersi obciągał skórę na nowo. Alezabieg można było powtórzyć. Geraudin ,,naprawiał"też inne części ciała. Tłuściochomusuwał z brzucha i pośladków pokłady tłuszczukilo,dwaalbotrzy żółtego, wstrętnego jak łój, nagromadzonegow ciągu lat próżniactwa i obżerania się smakołykami. Źlezbudowanym kształtował łydki: przecinał skórę na nodze,po mistrzowskuusuwał kawał ciała izaszywał na powrót. Pod oczami i na czołach wygładzałzmarszczki, usuwałworki, wycinając skórę w formie półksiężyca tak, aby nie. widoczny prawieślad cięcia wypadał u nasady brwi czy: włosów. Likwidacja drugiego podbródka należała do zupełnych błahostek. Ledwo" "dosTrżegalny ślad skalpelu ginąłWfałdach szyi. Tak "wyremontowane",wygładzone ko,biety zyskiwały kilka lat złudnej młodości. A później przy'i jeżdżały znowu. Krotochwilni studenci twierdzili, że niektóre po takim kilkakrotnymnaciąganiu skóry mająw końcu piersikosmate jak portowi tragarze. Do tego rodzaju zabiegów trzeba było niezwyklezręcznejręki. Ale Geraudin potrafił wyhaftować pięćset ściegówna skrawku materiału wielkości znaczka pcztowego i wyszyć swoje nazwisko na bibułce papierosanie przedarłszyjej ani razu. Jego kunszt operacyjny wzbudzał podziwnawet najbardziej zawziętych izawistnychwrogów. Byłurodzonym chirurgiem. Operował wspaniale, z taką ? zybkością, precyzją i pewnością ruchów, że żadnemu z jegokonkurentów nie przychodziło nawet do głowy próbowaćmu dorównać. Jego zimna krew i niezrównana szybkośćdecyzji setkirazy ratowały życie pacjentów. Nad rozwartąjamą brzuszną, ukazującą niespodziewane spustoszenia, decydował się w parę sekundna wyłuszczenie albo zespolenie, zeszycie boczne albo łączne obu końców. Lecz nadewszystko zmuszał do podziwuw tak zaskakujących wypadkachjak nagły krwotok czyzapaść, które jak gromz jasnego nieba przerywająustalony tokoperacji, zakłóca84 jąć harmonijny bieg pracy,dokładnie i drobiazgowo wytyczony, a nawet czasemcałkowicie go burzą. Spokój, jakiwykazywał Geraudin w takich chwilach, miał w sobie cośurzekającego. Bez pośpiechu, ani nasekundę nietracącprzytomności umysłu, potrafił w otwartym brzuchu,w tragicznymkrwawym zalewie wyszukaćprzeciętą tętnicę iza^trzymać krwotok. Pani Claim, pęsetki. Adrenalina. Kamfora. żądałgłosem nic nie zmienionym, spokojnym, który wszystkichprzywoływał do porządku i zmuszał do zachowania zimnejkrwi. Geraudin był też jednym z tych, którym chirurgia zawdzięcza zapoczątkowanie,bęzfiośr. edmego. masażu serca. Sam nieumiałby się już doliczyć, w ilunagłych, dramatycznych i budzących w otoczeniu grozę wypadkach interweniował. Gdy operowanydostawałzapaści, asztuczneoddychanie i zastrzyk adrenalinynie dawały rezultatu,Geraudin jako jeden z pierwszych odważyłsię śmiałociąć, by dotrzeć do serca powierzonej mu istoty, właściwiejuż trupa. I to dotrzeć nie poprzez jamębrzuszną i przeponę,jak najczęściej postępująchirurdzy w obawie przedewentualnymi zarzutami i dochodzeniemsądowym, leczbezpośrednio,tnąc pierś i mostek na wysokości trzeciegoi czwartego żebra tak szerokim cięciem; aby można byłowsunąć całą rękę. Przez ten ziejący otwór Geraudin chwytał mocno serce, masował je, ugniatał, uciskałkomory, bywytoczyć krew i sztucznie przywrócić krążenie. Aż naglewjego palcach, w głębi klatki piersiowej ciepły jeszczeorgan, motorludzkiego życia, odpowiadał lekkim drgnięciem, skurczem, nagłym uderzeniem wyczuwalnym dłonią. Geraudin znowu, jak tyle już razy, rzec można wskrzeszałumarłego. W kilkuwypadkach zdarzyło się, żesercezaczęło bić, ciało żyło jeszczetrzy czy czterydni, ale duchjuż d'o niego nie wrócił. Mózg pozostawał martwy. Powrótdo życia okazywał się połowiczny. Tego dniasławnychirurg wyszedł z kliniki zupełniezadowolony. Wszyscy pacjenci czuli się doskonale, nawetpani Boissy, żona właściciela kamieniołomów. Rana goiłasię, półkolista blizna zlewała się świetnie zsutkąi stawała się niemal niewidoczna. Już wkrótce w Juan-les-Pinspani Boissy będzie mogła obnosić po plaży piersi młodejdziewczyny. I mimo jej woli nazwisko Geraudina wypłynie. Takie rzeczy zawsze wyjdą na jaw, zazdrość kobiecaprzeniknie każdą tajemnicę zawodową. Co zawspaniała 89. reklama! Nie będą przynajmniej gadali, że Geraudin zaczyna się kończyć. Ów lęk, aby nie obniżyć swej klasy, lęk przed starością,nie dawał Geraudinowi chwili spokoju. Zwłaszcza odkądprzekroczył sześćdziesiątkę. Stale siebie obserwował, badał,kontrolował, obliczał tempokażdejoperacji jaksprinterswoje stumetrówki, wpadał na przemian to w rozpacz, tow optymizm, zależnie od tego, czy mu źle, czy dobrzeposzło, i niezmiennie zamykał rozważania głośnym stwierdzeniem, któremu przytakiwali wszyscy obecni: Nie, jeszczesię nie kończę! Jeszcze ciągle niezły zemnie majster! Ręka jak u dwudziestoletniego chłopaka! I teraz, siedząc koło Ludwika,bezwiednie opuścił oczyi spojrzał na swą dłoń, poruszył nią,rozwarł, zacisnął; zniekłamaną radością obserwował piękną, szczupłą, nerwową rękę,rękę prawdziwego artysty, silną, dokładną,któraumiała być twardai mocna, jak dłoń Herkulesaalbo nieskończeniedelikatna w dotyku. Ręka tak obeznana,tak zżyta z cierpieniem i odczuciami ludzkiego ciała, żegdy na przykład unosiła macicę lub dotykała jakiejś złamanejkończyny,stawała się równie wrażliwa jak tenokaleczony narząd, jak gdyby samaz pełną świadomościąwyczuwała jego reakcjęi ból. W delikatnych, a stalowychpalcach Geraudina, zwinnych i mocnych,skalpelstawałsięto igłą, to rylcem, to tasakiem, to nożem kuchennym,narzędziem rzeźnika albo jubilera. Artyzm Geraudina zawsze zmuszał otoczenie do najwyższegozachwytu i podziwu. Nadalbył mistrzem. Niktze zgrai otaczających go zazdrosnychkonkurentów niemógł sięz nim równać. Wiedział dobrze, że niektórzy spośród nich czatują,obserwują jego ręce, wyczekują najmniejszego choćbyniedociągnięcia, najlżejszego przejawuzmęczenia. Niezmiennie sprawiał im zawódzwierzynawciąż się wymykała. Fakt jednakpozostał faktem, co przypominanosobie po cichu, że przekroczył przecież sześćdziesiątkę. Nieraz gdy operował, asystencii przyjaciele przyglądali musięuważnie badawczym, nieubłaganym spojrzeniem lekarzy. Czuł ten wzrok czyhający na najbłahsze,zawsze możliwe uchybienie, ale przez długi czas lekceważył go zupełnie, pewny siebie, pełen siły, świadomy, iżnadal posiada zwykłą przytomność umysłu, energię, precyzję i sprawność. Ta walkanawet go podniecała, dodawała bodźca do zuchwałości i wyczynów, na które inaczejpewnie bysięnie zdobył. Dosłownie budziłlęk. Trzymał 86 asystentóww stałym napięciu, drętwieliwprost ze zgrozy. A na widok swobodyruchu, jakim po ostatnim cięciunożyc podnosił w całości macicę i umieszczał ją z powrotem w miednicy, nawetnajbardziej zawistni nie moglipowstrzymać okrzyku podziwui uznania dla jego kunsztu. Niekiedy jednak, gdy operacja ciągnęła sięzbyt długo,odczuwał wkręgach karku cośjak lekkie ukłucie, ledwowyczuwalny znak przemęczenia, zupełny właściwie drobiazg. Dlatego też Geraudin, otoczony gromadką ,,młodych",którzy chętnie ujrzeliby go w grobie, aspośród którychwiększość sam szkolił, z rokuna rok gotując sobie nowezastępykonkurentów i wrogów, stawał się zbiegiem latcoraz bardziej despotyczny, coraz bardziej zazdrosny o własny autorytet i powagę. Jego chmurny nastróji wiecznerozdrażnienie płynące z lęku przed dniem, kiedy się okaże,że jakiś młody go prześcignął,wytworzyły koło niegopustkę. Teraz na niego przyszła kolej, że musiał być niesprawiedliwy w stosunku do innych, przez co samtylew życiu wycierpiał. Istniejepod tym względem coś ohydnego w organizacji naszych Wydziałów Lekarskich, co nieuchronnie zmusza profesora do patrzeniana młodych lekarzy jak na przyszłych rywali. I tak na przykład adiunktkliniki Geraudina nie miałprawa operować na mieście. Tym samymtylko synowie zamożnych rodziców moglisięutrzymać na takim stanowisku, pozwolić sobie na latawyczekiwania. Obecny adiunktFlegier skończył już trzydzieści pięć lat, \a nie miał ani jednego własnego pacjenta i zarabiał dwieściepięćdziesiątfranków miesięcznie. A że w dodatku za dobrze"operował, nigdy więcnie wykonał żadnego" poważniejszegozabiegu na oczachstudentów. Wklinice Geraudina operował samotnie, z dala od ludzi. W szpitalu robił tylko skrobanki. Bynajmniejnie było wskazane, aby studenci zostawszy lekarzami przypominali sobie talenty Flegierai polecali go swoim pacjentom. Wszystko to, nie mówiąc już ocharakterze jego żony,Walerii, sprawiało, że Geraudin nie był człowiekiem szczęśliwym. Waleria Geraudinjak zwykle od samego jużrana zadręczała służące wprowadzała zamęt w całym domu. Postanowiła, że możliwie najwcześniej zajedzie do pry87. watnej lecznicy męża i zażąda pieniędzy od pani Claim,swego osobistego wroga. Tymczasem profesor zabrał Panharda razem z Ludwikiem. A Waleriawłaśnie zleciłaLudwikowi,żeby umył szyby w salonie! Chciała też byćuspowiedzi zaraz po śniadaniu, przedwyjazdem do LaBaule. Ale jeśli mąż przez całe rano zatrzyma samochód,; po powrocie Ludwik na pewno uprze się, żeby smarować'wóz! Ioczywiście nic ze spowiedzi aniz mycia szyb! Nadomiar wszystkiego o dziesiątejsłużbabliska już obłęduna skutek sprzecznych rozkazów i wymyślań, dowiedziałasię, że pani dostała periodu. Waleria cisnęła bielizną w głowę pokojówki i rzuciła się na łóżkoszlochając histerycznie. Od tej chwili wszyscy czekali i marzyli tylkoo jednym: żeby prędzej nadeszłagodzina wyzwolenia, czyliwyjazdudo La Baule. Waleria Geraudin była młodsa. -có.ckaprpfesoraLąrgi-lier,- dawnego dzte"Kana. Starsza, Janina, kulawa i wyjątkowoszpetna, po długichwysiłkach zdobyła w końcumęża, lekarza wojskowego, niejakiego Lepoignard, człowieka bez przyszłości, któremu Largilier niezwłocznie wyjednał nominację na kierownika laboratorium. Janina podwóch latach umarła. Lepoignard wyniósł się z Angersi osiadł gdzie indziej, zachowując z dawnego stanowiskatylko tytuł oraz uposażenie, które przesyłano mu pocztą. ; Laboratorium przeniesionowkrótce na innąulicę,tak żeniewiedział nawet, gdziesię obecnie mieści. Za rok i takmiał przejść na emeryturę. Drugiejcórce dziekana, Walerii, nieco lepiej obdarowanej przez naturę,niewiele łatwiej szło z zamążpójściem. Ułomność starszej siostry i od młodszej odstraszała koń-Vkurentów. Chodziły słuchy o obciążeniu dziedzicznym. Do- \szły zresztąi do Geraudina. Przez jakiś czas się wahał. Waleria, nawet ładna, zdradzała przykre cechy charakteru. A w dodatku związany był z kimśinnym i ciężkomu było zrywać. Impetyk Geraudin byłw gruncie rzeczybardzo sentymentalny. Ale nalegania matki przyspieszyły decyzję. Zagrzebaną w małym miasteczku kobiecinę wielkośćsyna wprost olśniewała. Pragnęła, bytym wspaniałymmałżeństwem ukoronował swesukcesy. Waleria dostawaław posagu dwa milionyfranków. Geraudin w końcu dałsię skusić. PoślubiłWalerię Largilier. Po śmierci starszejsiostry Waleria stała się jedyną spadkobierczynią ojca. 88 W czasie ślubu dziewczyna, którą Geraudinporzucił, zjawiła się przed wejściem do urzędu stanucywilnego z dzieckiem na ręku. Wywołało to nie lada skandal. Largilierbyłbardzo bogaty. Swego czasu założył laboratorium chemiczne dla handlowej eksploatacji swych odkryć z dziedziny endokrynologii. Przedsiębiorstwo rozwinęło się wspaniale. Toteż po jego śmierci Geraudin, a raczej Waleria bowiemdokładnie sporządzono intercyzęślubną odziedziczyła grubyportfel akcji wytwórni chemicznej Dynam. Gdy Geraudin wrócił dodomu, panibyła jeszcze u siebiena górze i nikt nie miał odwagi tam się pokazać. Przezdługą chwilę wszyscy razem, Geraudin, pokojówka, Ludwik, kucharka i służąca, zastanawiali się, co robić. W końcu zdecydowali wysłaćLudwikana pertraktacje. Ludwik śmiało wszedł do pokoju Walerii. Między paniąi szoferemwywiązała się długa dyskusja; pozostaliprzysłuchiwali się jej z dołu. Pani płakała pokazując Ludwii kowi zwymiotowaną do umywalki żółć, skarżyła się na. zatwardzenie i biadała,że już wkrótce umrze, narzekałal'na męża, służącą i panią Claim, przełożoną pielęgniarek,' . w końcu znowu zaczęła szlochać. Ludwikprzypomniał, żeo piątej mieli wyjechać do La Baule,że jużnajwyższyczas się przygotować, dopomógł jej zapiąć pas, który nosiłaz powodu urojonego opuszczenia żołądka, tłumaczył, że towszystko przesada, gderał, że Waleria marudzi, otwarcienaśmiewał się z jej strasznych dolegliwości i wreszcie opowiedział o swojej żonie, która w sześć tygodni po operacjistoi przy balii i pierze bieliznę wszystkich sąsiadów, żebymu pomóc w utrzymaniu trojga dzieci. W rezultacie obojezeszli na dół, Waleria nucąc ostatni przebój, a za niąLudwik wzruszając ramionami. Waleria w trosce o swójwątły żołądek wchłonęłaogromną porcję czekolady namleku, duży kawał piernika i pół kilo owoców kandyzowanych,trawiącto wszystko bez trudu. O piątej wyruszylido La Baule: Geraudin w głębi Panharda, Waleria przyszoferze,ponieważ zewzględu na chory żołądek musiałaunikać wstrząsów. Ludwik jechał ostro. Waleria lubiła takąjazdę. Od czasu do czasu któraś z walizek spadała Geraudinowi naplecy lub na kolana. Ludwiku,proszę stanąć! wołał Geraudin. Ludwiku, jedziemy dalej! oponowała Waleria. 89. Ludwik wahał się sekundę i dodawał gazu. Geraudinmruczałpod nosem, jak mógłupychał na nowo walizkii nie odzywał się do następnego wyboju. Kiki, pekińczyk Waleri, ujadałobelżywie i zaczepnie na widok wszelkichdwu iczworonożnych istot, jakie zdołał dostrzec przez okno. Co najmniej raz w miesiącu profesorostwo Geraudin jeździli tak z Angers do La Baule, gdziew dziesięciohektarowym sosnowym lasku mieli wygodną i przestronnąwillę. Tutaj to miss Dorothy, angielska pielęgniarka, z pomocą pokojówki i ogrodnikapielęgnowała ichsyna. Dziedzictwo Walerii okazało sięfatalne. Matka jej, pochodzącaze starej, zdegenerowanej obżarstwem burżuazyjnej ro! dziny, obciążona dziedzicznie alkoholizmem, skończyław jednym z tych sanatoriów dziwnie podobnych do zakładów dla umysłowo chorych. Siostra Walerii,kaleka od,urodzenia, była napiętnowanaw sposób widoczny. W Walerii nic poza kapryśnym usposobieniem na owo obciążenienie wskazywało, aleHenryk, jedyny synGeraudinów, był : niedorozwinięty. Ukrywali go, trzymali z dalaod ludzi w zupełnej samotni La Baule. .7 Gdy przybyli na miejsce, było już ciemno. Henryksiedział w swoim pokoju w fotelu na kółkachprzy kominku,na którym jasno płonęły suche szczapy. Ubrany w długą,czarną bluzę zkoronkowym śliniaczkiem zawiązanym podbrodą, dwudziestoczteroletni idiota poruszał niemrawo wątłymi, bezsilnymi rękoma i przechyliwszy głowę na bokŚmiał się do czegoś niewidocznego. Nad ustami czernił musię wyraźny wąs. Siedział przywiązany do oparcia ruchomego fotela mocnym skórzanym pasem. Pod oknem missDorothy, trzydziestopięcioletnia nurse, wjasnoniebieskiejsukni z białym kołnierzykiem, robiła na drutach pulowerz białej wełnynie spuszczając oka ze swego przedziwnegoniemowlęcia. Pracowałau Geraudinów już prawie dzie. sieć lat. Waleria spiesznie pocałowała syna, położyła mu na kolanach paczkę z zabawkami, które dla niego przywiozła,i uciekła. Bała się swego dziecka. Wolała go nie oglądać. Gdy bowiempatrzała na to nieszczęsne stworzenie, własnedziecko, wduszy jej budziła się litość,czułość, tłumionemacierzyńskie uczucie, odzywał się nagle instynkt, któryjąprzerażał. Wyczuwała jakby podświadomie, że jestw tym jakaś siła, potęga wielka,zdolna zrujnowaćwszystko, odmienić całe jej życie, jeśli tylko dopuści do głosu 90 miłość i pragnienie poświęcenia siebie dla tego obłąkańca. Bała siętego, jak nieraz boimy się czegoś,co mogłoby nasocalić. Uciekała, chroniła się w ogrodzie, w innychpokojach, w kasynie, gdzie podczas sezonu potrafiłaprzegraćdwadzieścia pięć tysięcy franków, albo usąsiadki, pannyJennison, jeśli kasyno było zamknięte. Uciekła też i tego wieczora, zaraz poobiedzie, któryzjedli we dwoje z Geraudinem w jadalni utrzymanejw wiejskim stylu. Zza okien,zamkniętych szczelnie zpowodu zimna, dochodził szum sosen,w których hulał corazS silniejszywiatr od morza. Geraudin zupełnie bezapetytuj połykał solę w białym winie, i czytał przy tym opartyl o butelkę burgunda "Paris-Soir". Waleria,z nieodstępnym Kiki na kolanach, starannie wybieraładla psiaka co najI lepsze kąski. Zarazpo kawie zadzwoniła na Ludwika, wzięła Kikinaj. ręce ipoleciła odwieźć siędo panienJennison. MissOliwią Jennison, stara Angielka, mieszkała ze swymidwiema sioI strami, Adelaidą i Emilią, w sąsiedniej willi, o jakiś kilometr od willi Geraudinów. Cztery panie, zapalone kari' ciarki,grywały w bridża do północy, później zazwyczajj. przechodząc do pokera. Po odjeździeżony Geraudin wrócił do pokoju syna. Przywiązany do fotela Henryk siedział nadal na wprost kominka, kołysał głową i coś bełkotał niezwracając najmniejszej uwagi na miss Dorothy, która wpakowawszyw niego łyżka po łyżce talerz owsianych płatków, obcie- 'rała mu teraz brodę i usta. Geraudin zbadał syna,wypytywał pielęgniarkęo jego zdrowie, trawienie, sen. Siłązmusił Henryka do rozwarcia szczęk, by obejrzeć jegomigdałki tak powiększone, że należałoby je kiedyś zoperować. Potem włożył mu doustkawałek czekolady. Debiljakby wpadł w szał od zapachu łakoci,których sam niemógł ani pochwycić, ani podnieść do ust, zaczął wydawać niesamowiteokrzyki i wymachiwać bezładnie rękami,,'wciąż trafiającymi w próżnię. ^ Gdy się nasycił,ucichł. Powróciłdo swych błędnychi rojeń, pochylił głowę i śmiał się w przestrzeń, ścigającBóg wie jakie koszmarne majaki, może wspomnieniaz życia włonie matki. Miss Dorothy zeszła na dół. Geraudinprzysiadł kołosyna i co chwila ocierał mu ślinę z brody. Myślał o tym drugim, o dziecku kochanki. Też chłopiec. Ma teraz chyba dwadzieścia siedem lat? Gdzie jest? Sprytny był malec. Geraudin przypomniał sobie, jak ten 91. pędrak tulił się do niego, kiedy go nocami pielęgnowałw czasie dyfterytu. Zdawało mu się,że czuje jeszczenapoliczkach leciutki dotyk małych rączek, pieszczotliwie błądzących po jegotwarzy. Nagle idiota wydał dziki okrzyk. Geraudin wzdrygnąłsię ipowrócił do rzeczywistości. Na dywanie koło Henrykawalały się rozrzucone, niepotrzebnezabawki. Waleria odprzeszło dwudziestulat co miesiąc wydawała setki franków na zabawki dla syna, który nawet na sekundę niebrał ich do rąk. Geraudin zgarnął zpodłogi królika nakółkach, flecik z celuloidu i prędko zawinął to wszystkowgazetę. Królik będzie świetny dlaKarolka,jednegoz małych pacjentów złośliwa anemia, trzykrotna transfuzja. Przed oczyma Geraudina stanęła drobna blada twarzyczka, żywe spojrzenie czarnych oczu, wyrazistych i bystrych,pełnych zrozumienia, a może nawet czułości. Doprawdy, gdy się człowiek starzeje, nie może już sobiepozwolić na czcze rozmyślania, bo zaraz rodzisię ból. Postanowiłznieść na dół paczkę z zabawkami. Na schodach wyraźnie słychać było szum wichru. Gałązki sosenuderzały o szyby okienne. W dużejsieni Geraudinostrożnie uniósł wieko obszernej gotyckiejławy-skrzyni. Był tojego zwykły schowek. Złożył tu swoją zdobycz, przeszedłdo jadalni i wyjąwszy z kredensu napoczętą butelkę burgunda oraz pudełko cygar, włączył radio. v "''\ Przy pierwszym od pogrzebu starego Suraisne'aspotkaniu zprofesorem Doutreval,Ludwik Vallorge przywitałsię znim uprzejmie izapytał, jak daleko posunęła się jegopraca. Neurolog Jan Doutreval udoskonalałwłaśnie metodęleczenia choroby umysłowej, dotychczas prawie nieuleczalnej, schizofrenii. Vallorge z żywym zainteresowaniem słuchał jego wyjaśnień. Doutreval,bardzotym ujęty, zaproponował mu, byzechciał asystować przy którymś z jegonajbliższych doświadczeń. Niech kolega zajdzie do mnie, choćby naprzykładw przyszły poniedziałek, do zakładu w Saint-Clement. Zobaczy pan niewątpliwie coś ciekawego. Vallorgez radością przyjął zaproszenie, po czym zapytało syna Doutrevala, Michała, a także o Fabianę i Marietę. Lekarze rozstali się wzajemnie sobą zachwyceni. W następny poniedziałek o czwartej po południu LudwikVallorge, minąwszy małe miasteczko Saint-Clement-de-la-Place, o piętnaście kilometrów napółnoc odAngers,wjeżdżał swym autem na obszerny dziedziniec zakładu dlaumysłowo chorych. Niemal równocześnie przed wejściemdokancelarii zatrzymała siękaretka szpitalna. Wysiadłz niej niski, korpulentny jegomość. Po ogromnych okularach Vallorge od razu poznałTillery'ego. W chwilę późniejz wozuwyłonił się też Groix, po czym obaj wspólnymisiłami wydobyli olbrzymiego, potężnie rozrosłegomężczyznę odziwnie zwierzęcej twarzy, z sinoczerwonym nosemirękoma związanymi sznurem. Ów człowiek co chwilapodrywałskrępowane pięści i z całej siły walił sięw twarz. Dzień dobry! zawołał Vallorge podchodząc do nich. Co robicie? Wieziemy wariata odparł Groix. Taszczymy gotakz departamentu Seine-et-Marne! Może pan sobie wyobrazić, cośmy użyli! Zdjąłkapelusz, przygładziłdłoniąjasną czuprynę i otarł 93. chustką szeroką, otwartą i wesołą twarz, którą znaczyłagłęboka pionowa blizna. Dlaczego się tak tłucze? zapytałVallorge. Nie mam pojęcia. Taką już ma manię. I tood naj-młodszych lat. Toteż niech kolega spojrzy na jego nochal! Wartobyło widzieć,co się działo nadworcu wtrącił Tillery. A w pociągu! Jechaliśmy z dwiema starszymi damami. Ledwo weszliśmy do przedziału, ten drańzaraz się zlał! Włosymi dęba stanęły, że to dopiero początek. Byle się na tym skończyło, myślę sobie, to jeszcze pół biedy. Nie miałeś się czego bać! przerwał rnu Groix. -Przed wyjazdem dostał przecież bizmutu. Bizmutu? No tak, cztery proszki. Pielęgniarze przysięgali mi nagłowy swoichprzodków. Zatkany co najmniej na tydzień! Tillery odetchnął głęboko. Och, ty ofiaro! Czemuś mi tego wcześniej nie powiedział? Przez całą drogę aż mi skóracierpła! A co się działo w Paryżu? zapytałVallorge. Powodzenie wprost niebywałe! Na dworcu zebrałosiękoło nas z tysiąc ludzi. Poszliśmycoś przegryźć wmałymbufecie,a cały tłum za nami! Biedne chłopisko, dałem murogalika, porwał go w łapę, ale niemógł trafić do gęby tak się rąbał po nosie, że mógłby utłuc byka! Musiałem gokarmićprostodo dziobka. No, ale już dobrnęliśmy, togrunt! Jazda, Groix, bierzemy go! Chodź,moja ptaszynko. - Ostrożniepociągnęli kolosa. Vallorge wszedł do kancelarii, gdzie w/ chwilę potem zjawił się Doutreval. Doutrevalbył wysokim mężczyzną o oliwkowej cerze. Ciemnoczerwony krawat doskonale podkreślałwytwornośćjego jasnego, świetnie skrojonegogarnituru. Utykał lekkona lewą nogę, czego mimo wysiłków nie udawało mu sięukryć. Co za punktualność! uśmiechnął się do Ludwika. Wspaniale! Proszę, chodźmy. , . Z kancelarii musieli iść przez park idla skróceniadrogiprzejść przez pawilony kobiece. Na ich widok podniósł siętam niesamowity wrzask. Nawszystkichniemal łóżkach,ustawionych podwójnymi rzędami w wielkich podłużnychsalach, leżały, siedziałylubnawet stały na posłaniach obłąkane, które spostrzegłszy przybyszów zaczynały skowyczeć,wrzeszczeć, wyśpiewywać, wytrząsać w stronę Vallorge'apięściami, obrzucając go wyzwiskami i groźbami. Niektóre 94 śmiały się do rozpuku, szeroko rozdziawiając usta,gadałybez przerwy, opowiadały nieistniejącym słuchaczom długie,zawiłea komiczne historie, które pobudzały je do nowychnapadów śmiechu. Widaćzupełnie nie przeszkadzało toinnym, które nieruchomo wyciągnięte, zapatrzone w próżnię, przerażająco samotne i wyłączone z wszystkiego, snuływ tym piekle nie kończące się, pozbawione związku rojenia. Tillery i Groix przyłączyli siędo profesora naktórejśz sal. Szli teraz we czterech korytarzemwzdłuż szeregudrzwi opatrzonych zakratowanymi okienkami. Vallorgezajrzał ciekawie w jedno z nich. Kłębiło się tu ze sto rozczochranych, niesamowicie wyglądającychkobiet: śmiałysię lub płakały, wymachiwały rękoma, rozprawiającz majakami. Ledwo dojrzałyoczy Vallorge'a rzuciłysię kudrzwiomjak dzikie bestie. Chudastarucha o siwych włosach, zwisających i poskręcanych jak węże, chwyciła zębami żelazną kratę i zaczęła ją gryźć. Vallorge zbladłi odskoczył. W tej chwili Doutreval wyjął z kieszeni uniwersalny klucz i otworzyłdrzwi. Przeszli przez całą tę salę. Doutreval kroczył wprost nanajgrożniej wyglądające istoty. Niczym pogromca dzikichzwierząt. Niektóre próbowały zdradziecko zajść go od tyłu. Wtedy odwracał się błyskawicznie i przystawał. Zatrzymywały się jak wryte, w zupełnym osłupieniu. Ty draniu! Draniu! wrzasnęła nagle jakaś staruchado Vallorge'a. Ja wcale nie jestem wariatka! Jawas zaskarżę! Wypuszczą mnie, zobaczysz! darła się inna, czerwonaz furii, prosto w twarz Doutrevala. Odsunął jąruchemstanowczym, lecz spokojnym. A z tyłuza czterema lekarzami dreptała młoda jasnowłosa kobieta o łagodnym wyglądzie i połykając łzy błagalnym szeptem napastowała Vallorge'a: Oj, paniedoktorze. Panie doktorze. Musieli ją po prostu odepchnąć, gdy chcieli otworzyćdrzwi na drugim końcu sali. Kiedy sięwreszcie znaleźlina dworze, Vallorge odetchnął. Trzeba się do tego wszystkiego przyzwyczaić powiedział. Doutreval uśmiechnął się, E, jedyne niebezpieczeństwo, to niedopatrzenie któregoś z dozorców. A to się zdarza? Niech pan spojrzy na Groix. 95. Groix uśmiechnął się i pokazał czerwoną szramę na policzku. Karafka była przeznaczona dlamnie wyjaśnił Doutreval. Groix mnie osłonił i jemu się dostało. I mój sex-appeal zmalał o osiemdziesiąt procent. dorzucił Groix. Już od tej porynie pozuję z profilu. Doutreval przyjaźniepoklepał asystenta po ramieniu. Jeśli chodzi o ukrycie jakiejś broni ciągnąłz uśmiechem wariat wykazuje niezwykły wprost spryt. Taki tu jedenw zeszłym roku przez sześć miesięcy zbierałkamyczkina dziedzińcu. Nikt mu nie przeszkadzał, niewidziano w tym niczłego. I okazało się, mój drogi,żezsypywał tenżwirek w starą skarpetkę iszykował sobiemaczugę namoją głowę. Pamiętacie, Groix? Naturalnie,profesorze! Oryginalna to była pończoszka. Ekonomiścimają jednak rację: nadmierna oszczędnośći ciułanie jest niebezpieczeństwem społecznym. Zresztą rokrocznie weFrancjinajmniej dwóch albotrzech psychiatrówginie z rąk pacjentów. No, cóż? Na cośprzecież każdy i tak musi umrzeć. Przywieźliścietego chorego, Groix? Tak, przed chwilą. Już zidiociał zupełnie rzekł Tillery. Obejrzymy go po drodze. To was zainteresuje, kolego Vallorge. Zidiociał! paralitycy zajmowaliwielką,zastawioną łóżkami salę naparterze oddzielnego pawilonu. Przy pierwszym z brzegu posłaniu dwajposługacze kończyli właśnieodziewać w płócienne ubranie nieszczęśnika, którego przywieźli Tillery i Groix. Siedział najzupełniej obojętny nawszystko, co się działo, i uwolnionymi już rękoma co pewienczas powtarzał ten sam ruch usiłując palnąć sięprosto w twarz. Doutreval przystanął i obserwował go przez chwilę. Ojciec alkoholik powiedział Tillery. Ma to wpapierach. Jasne. Trzeba mu zrobićWassermana, Groix. Nieco dalej obok swego posłania stał olbrzymiego wzrostu Murzyn, wspaniały okaz rodzaju ludzkiego, piękny jakposąg z polerowanegobrązu, z bajecznie uwypuklonymimuskularni piersi i brzucha; toczył dokoła błędnym wzrokiem, gdy tymczasem posługacz, nie żałując mu szturchańców, ściągał koc w nogi łóżka. Na prześcieradle cuchnęławielka kupa ekskrementów. 96 Kiła wyjaśnił Groix. Wspaniały samiec mruknął Doutreval. Szkodago, co? Nic mu jużnie pomoże? zapytał Vallorge. Nic. Odporny na arszenik. I leczeniemalarią też sięnie udało. Dojdzie do całkowitego otępienia. Widzi pan,już nie trzyma stolców. O, biedny mózgu ludzki! Gdy siępomyśli,że ten sam los spotykał takich ludzi jakMaupassant czy Nietzsche! Tak, Nietzsche! Czy pan czytał jegoostatni list, ostatni jeszcze przytomny list do matki: "Mamo, mamo, jadostaję obłędu! " Geniusz, który zdawałsobie sprawę, że zapada w mrok. Straszliwy krzyk człowieka,który wie, że zwariował! A ten skądsię tuwziął? spytał Vallorge wskazując na czarnego osiłka. Nie wiadomo. Ofiara wojny. Ale majeszcze kogoś,kto się nim interesują. Kobietę. Tak, kobietę,która gokochała. Pisuje do mnie czasami, prosi owiadomości. Dziwne,co? Olbrzym wpatrywał się w Vallorge'a ogromnymi ciemnymi oczyma, jak gdyby coś jeszcze pojmował. Z wielułóżek spoglądałytępo na przechodzących lekarzybezwładne, nieruchomo leżące istoty. Jakiś nieborak w kącie sali skamlał o coś dopielęgniarza i nawoływał żałośnie: Mamusiu. Mamusiu. To jedno widać w nim pozostało. Zatracił wszystko próczwspomnienia z wczesnego dzieciństwa, wspomnienia o istocie, która go kochała i troszczyła się o niego, i jej jednejnie przestawał przyzywać. Inny siedział przy stole i maczałowrzodziała, ropiejącą rękę w miseczcez gorącą wodą. Vallorge spojrzał na ranęi ledwo zdołał opanować mdłości. Z rany wystawała kość. A pogodny, nic nie czujący, nieobecny duchem człowiek moczyłtęrękę, jak gdyby bólwcale nie jego dotyczył. Nieco dalej prostokątne oszalowanie zdesek zasłaniałołóżko, tworzącrodzaj kojca. W jegownętrzu ubabrany we własnych odchodach gniłpotwór: drobny, nagi kształt człowieczy z olbrzymim brzuchem i wyschłymi jak u szkieletu, zniekształconymi przezliczne złamania kończynami. Koślawe stopy okutanemiałw skarpetki. Bez przerwy ruszał rękoma i nogami, pobekując z cicha, ohydnie,jak koza. Głowę miał maleńką,jakby bez czoła i czaszki. Zdawała się kończyć już nabrwiach. Oczy, umieszczone na skroniach, przerażającodalekie jedno od drugiego, również niedokształcone, wyglą7 Ciała i dusze 97. dały jak dwie porcelanowe gałki, niebieskawe kulki beztęczówek i źrenic. Smród ekskrementów aż buchał z zagrody. Nadleciała mucha, usiadła nagałce ocznej tegostworu i żarła go żywcem, a on nawet nie mrugnął powieką. To Paweł Merchantpowiedział Tillery. Kiła iobciążenie alkotioliczne. Niesamowite rzekł Vallorgeże też coś podobnego ma nazwisko. Doutreval zawołał pielęgniarzai zleciłzmienić choremu bieliznę. , Nie można tego robić zbyt często wyjaśnił. Kości mu pękająJ^ suche patyki. Co pewien czas zastajemy go ze złamaną nogą albo ręką, zwisającą pod kątemprostym. Składa musię to, jak sięda. I tak nie czuje nic. Obchodzi go tylko jedno: bez przerwy się onanizuje. Na to jednak w jakiś sposóbwpadł. Przypadkiem,sądzę. Tędy proszę. No,jesteśmy na miejscu. Tu jest sala zabiegowa. Weszli do znacznie staranniej urządzonego pawilonu, gdzie na progu przywitał ich Regnoult, asystent Doutrevala, chłopak ociemnych, wijących się włosach, szerokimczole i żywym, inteligentnym spojrzeniu. Gotowe? Tak, gotowe odparł Regnoult. Doutreval wszedł do swego gabinetu, wziął notes i ołówek. Doświadczenie będzie ciekawe mówił do Vallorge'a. Zna pan pewnie mojepierwszeprace ztejdziedziny. Od kilkujuż latza przykładem niektórych uczonych, jak Meduna, Sakel, Nyiro, szukamy sposobu leczeniaszczególnych przypadków obłędu, zaklasyfikowanych podogólną nazwą schizofrenii. Dlaczego właśnie tych przypadków? Ponieważschizofrenia jest czymś odwrotnym,przeciwstawieniem, jeśli tak można powiedzieć, epilepsji. Stąd zrodziła się myśl, bywywoływać sztuczne ataki epilepsji u tegorodzaju obłąkanych i wten sposób przywracać imwładze umysłowe. Stąd też pochodzi nazwa "konwulsoterapii", nadananaszej metodzie. A jak wywol11. )9się taki sztuczny wstrząs? Sposobów jest wiele odparł Doutreval. Odwrócił się, zdjął zwieszaka biały fartuchlekarski,włożył go i podał drugi Vallorge'owi. Niektórzy ciągnąłdalej używali wtym celu 98 zastrzykówroztworu kamfory. Ja osobiście bardzo prędkozarzuciłem kamforę i przeszedłem na środkisilniej działające. Obecnie stosuję bardzo złożoną pochodną metylenu,której składzawdzięczamy pewnemu niemieckiemu chemikowi. Rozpocząłem próby na królikach, psach, kotach i uzyskiwałem wspaniałe ataki sztucznej epilepsji. 'Wyszukał w kartotecefotografie kotów wtakich atakachkonwulsji, wyprężonych straszliwym kurczem. O, widzipan! Niech pan spojrzy! podsunąłVallorge'owi. W końcu odważyłem się spróbować na człowieku. Aobecnie ilość moich doświadczeń na ludziach dosięga czterystupięćdziesięciu pacjentów. Iz jakimi wynikami? Gdyby nieto, że mówię o własnychosiągnięciach,powiedziałbym, że wyniki są wprost niezwykłe. Zobaczykolega moje statystyki. Na czterysta pięćdziesiąt mamdwieście siedem przypadków poprawy. Liczmy z grubsza: czterdzieści pięć procent wyników dodatnich! W chorobie,któradotąd uchodziła za nieuleczalną! To wspaniałe! zapalił się Vallorge. I profesorrzeczywiście dowolniewywołuje te ataki? Ot, tak sobie? Samsię pan przekona. Idziemy. Długim korytarzem doszli do niedużej, pustej sali; tylko ,na środku stało jedno łóżko, a w kącie stół pełen słoików'i flaszek. Regnoult, Tillery, Groix ijeden pielęgniarzczekali, wszyscyjuż w białychfartuchach. Na łóżku leżałnagimężczyzna o dziwnie wynędzniałym ciele. Patrzył nawchodzących w zupełnym milczeniu. Wychudłe boki unosiłysię z trudem, na zapadłym brzuchu powstawały wklęsłe, głębokie bruzdy. Wzgórek łonowy odznaczałsię natym długim, obciągniętymżółtawą skórą szkielecie kosmatą czarną plamą. Mężczyzna mógłmieć około czterdziestki. Policzki obrosła mu nie golona od kilkunastu dnibroda. Zalęknione oczy wydawały się ogromne. Gotowi? spytał Doutreval. Najzupełniej! odpowiedział Regnoult. Doutreval podszedł do stolika, wziął strzykawkę i zanurzył ją we wrzątku kipiącym na maszynce gazowej. Następnie odkorkowałjedną z buteleczek, wsadził igłę i odciągnął tłok. Strzykawka napełniła się. Podszedł do łóżka. Asystencistanęli wokół chorego w pogotowiu. Podskórny? zapytał Vallorge. Nie, dożylny. Podskórny wymagałby potrójnejdawki. Regnoult, a czy pan go nasmarował? 99. .Jak zwykle. Co to za smarowanie? zainteresował się Vallorge. Pokrywamy całeciało mieszaniną spirytusu, olejurycynowego i jodu, a następnie zapudrowujemy krochmalem. Po co? Aby uwidocznić najmniejszy ślad potu. Każda kropelkapotu, która wystąpi na ciele, powoduje natychmiastpowstanie bardzo wyraźnej fioletowej plamy. Prosta reakcja chemiczna. Nadzwyczajne powiedział Vallorge. Tak. To pomysł Groix. Ujął lewe ramię chorego. No,zaczynamy. Tutaj, profesorze powiedział Regnoult wskazującplamę jodyny na ręku pacjenta. Naznaczyłem tu wspaniałą żyłę. Doutreval przytrzymał ją wielkim i wskazującym palcem prawej ręki, następnie skośnie wbił igłę, wprowadziłją do żyły i lekko nacisnął tłoczek. Strzykawka powoli sięopróżniała. Sześciu pochylonych nad łóżkiem mężczyznw białych lekarskich fartuchach czekało, obserwowało. Minęło kilka sekund. Naglechory krzyknął ochryple: Śmierdzi smołą. Westchnąłgłęboko dwaczy trzy razy. Na wychudłejtwarzy pojawił się wyraz bólu, niepokoju, lęku, powiekizatrzepotały. A potem cała twarzwykrzywiła się konwulsyjnie. Inagle wrzasnął: Aaaaj! Boli mnie! Boli! Spazm ściągnął mu rysy. Zaczął przewracać oczyma i zezować ohydnie. A potem straszliwy skurcz wygiął włukcałe ciało, oderwał chorego od łóżka, tak że wspierał sięjuż tylko czubkiem głowy i piętami. Izaraz piorunującyskurcz przeciwny zwinąłgo na pościeli,ręce i nogipodgięły się wysoko, broda taksilnieprzywarłado piersi, żeaż zazgrzytały zęby. Vallorge zbladł i cofnąłsię. Proszę notować,proszę notować upomniał Doutreval doktora Regnoult. : Niech pan notuje najdrobniejszezaobserwowane szczegóły. Sam bazgrał coś w notesie nie spuszczając oczu z pacjenta. Teraz chory ryczał rozwarłszy szeroko usta, wyłi pienił się, spazmatycznie wysuwał język, podobny dopłata krwawegomięsa wyskakującego co chwila z gardzieli. Z nozdrzy sączył mu gęsty, obfity śluz. Wytrzesz100 li czone oczy zdawały się wychodzić zorbit. Nagle szczękizwarły się, trzasnąwszy jak metalowe kleszcze, a następnieotworzyły się tak gwałtownie, że dolna szczęka uległazwichnięciu i już takzostała zwieszona na pierś. Choryz wolna uniósłręce,potem i nogi. Mięśnie skręciły się podskórąw węzły twarde jak kule. Ścięgnastały siępodobnedo napiętych postronków,każdej chwili grożących zerwaniem, palce u rąk i nóg zwierały się i rozwierały. Całeciało drgało, jakby je przeszywał prąd jak ciałoskazańca na krześle elektrycznym. Vallorge z przerażeniempatrzył na bicepsy:węzełmięśni napiętydo ostatnichgranic. Nagle rozległ się trzask, suchy trzask łamanegodrzewa. Lewa noga zgięła się dziwaczniew połowie udapod kątem prostym. Mięśnie zbyt napiętezłamały kość. Niemal równocześnie z takim samym suchym trzaskiempękła także kość prawego ramienia. Zarazsię skończy powiedział Doutreval widząc,że Vallorge znów się cofa. Już siękończy. Rzeczywiście kurcze słabły. Na ciele tui ówdzie poją-. wiły się plamy. Podpachami, w pachwinach, naczole, podstopami wielkie, rozlane, ohydne placki, ciemne jakosad czerwonego wina. Pot zauważyłDoutreval. Niech kolega' patrzy. Smarowanie pozwala na bezzwłoczne wykrycie najmniejszegonawet wydzielania potu. , Już się kończy. Zwieraczesię rozluźniają. Struga moczu i kału zalała łóżko. I niemal równocześnienastąpił gwałtowny wytrysk spermy. Ito bez najmniejszych oznak poprzedzających stwierdził Doutreval zwykłym, spokojnym głosem. Niechpan notuje, Regnoult. Guibrard utrzymywał, że dzieje sięprzeciwnie. Niech pan notuje. O, teraz płacze! Już powszystkim, iRzęsiste łzyzaczęły spływać po ubabranej na fioletowotwarzy nieszczęśnika. Całkowicie opadły z sił leżał takw odchodach,pocie i ślinie. Złamana ręka przywarła dopiersi poznaczonej ciemnymiplamami. Udo wykrzywiłosię przybiodrze dziwacznie jak noga zepsutego pajaca. Odczasu do czasu przez zmęczone ciało przebiegał jeszcze wewnętrzny dreszcz. Wywichnięta szczęka zwisała, z rozwartych ust wystawał siny, krwawiący język. Oczy poruszałysię wolno ruchemregularnym:na prawo, na lewo iznowuna prawo. Zapaść wyjaśnił Groix. 101. Gdyby przestał oddychać, natychmiast sztuczne oddychanie zarządził Doutreval. Tillery, lobelina! Tillery podbiegł do stolika i zakrzątnął się koło czegoś. Lecz chory z wolna zaczął powracać do przytomności. Kilkarazyodetchnął głęboko. Rozejrzał się dokoła błędnym, wystraszonym wzrokiem i nagle krzyknął przerażony, poderwał się, chciał uciekać. Groix przytrzymał goza ramiona. Unurzany we własnych odchodach, wstrząsany bolesnączkawką człowiek zaczął wymiotować. Doutreval,nie zwracając na to najmniejszej uwagi, usiłował wykrzesać z jego. ciała jakieś reakcje, łaskotałgo w podeszwy, stukał w kolano i skrzętnie notował. No ico? zapytał Vallorge'a Doutreval odprowadzającgo do samochodu. Co kolega o tym sądzi? Wstrząsające! odparł Vallorge ocierając batystowąchusteczką piękną twarz oregularnych, ciężkich rysach,teraz z lekka pobladłą. Straszne, tak. Co prawdamyśmy się już trochę dotego przyzwyczaili. A chorzy? Jakie wspomnienia zachowują. Koszmarne. Prawie nie sposóbnakłonić ichdo powtórnego zabiegu, jeśli po pierwszym nie nastąpiwyraźnapoprawa. To wielkieutrudnienie. Oczywiście. Ale poprawa bywa często bardzo wyraźna. Jużpanu mówiłem:niewątpliwa w czterdziestupięciu wypadkach na sto. A te złamania? Atak, oczywiście, to poważny kłopot. Ale wydaje misię,że gdy się obłąkanego za cenę złamanej nogi czy rękiuzdrawia, cena nie jest zbyt wysoka. Prawda przyznał Vallorge. Zresztą złamaniekości długiej czy wywichnięcie szczękito właściwie niepoważnego! Nieprawdaż? W dodatku złamania notowałem najwyżej w trzech wypadkach na sto. Raz wprawdzie zdarzyło się podwójne złamanie szyjki kości udowej. Paskudna historia. Myślałemjuż o tym, ażeby wywołać sztuczniezapaść insulinową zanim nastąpi wstrząs, w nadzieiżedziałanie leku na organizm znajdujący się w stanie zapaścibędzie mniej gwałtowne. Ale dotychczas mi się nie udało. Pracuję nad tymnadal. W każdym razie w moimprzekonaniu już obecne wyniki rokują poważnenadzieje. Prawda? O, jak najbardziej! odparł Vallorge. 102 Doutreval przeprowadził go przez całyzakład aż dosamochodu. Po drodze, na dziedzińcach i w ogródkach,spotykali pacjentów wałęsających się bez celu, zadumanych, gadających do siebiealbo też oddających się rozsądniejszymzajęciom, jak kopanie czy inne roboty w ogrodzie, dla dobra zakładu. Wielu z uśmiechem witało Doutrevala. Przystanął przy jednym znich, niskim człowieczkuo wesołej minie. Niech pan pozwoli, kolego Vallorge, oto Nenesse,nasz wizjoner. No cóż, Nenesse? Jak tamtwoje głosy? Chory znacząco podniósł palec do góry: Mówią, ciąglecoś mówią! A wąż? Nenesse dotknął okolicy żołądka. Ciągletu siedzi. A i pająki łażą mi przez . głowę,jednym uchem wchodzą, drugim wychodzą. Oo! Tak, tak! Ale teraz już je połykam. To lepiej. O wiele lepiej przytaknąłDoutreval. Potem Nenesse zaczął rozprawiać o stworzeniu Adamai Ewy, o rewolucji, o niebie. Oznajmił też, że ostatnio onsam robi się coraz mniejszy, i aby tego dowieść, chciałsię nawet obnażyć. Nie trzeba, nie trzeba uspokoił go Doutreval. A co tam słychać u twojej żony? A, użony! Dostałem od niejlist. Wyciągnąłz kieszeni zmiętykawałekpapieru. Doutrevalodczytał głośno: ,,Drogi mężulku, uśmieliśmy się z twojego ostatniegolistu,chociaż nie wszystko rozumiemy. U nas tu jako tako. Leonekzaczyna pracować. Pomału wszystko się układa. Mamy nadzieję, że twoje zdrowie poprawia się nadal i żejuż na zimędo nas wrócisz. " Biedaczysko z uśmiechempatrzył na lekarzy. Kiła wyjaśnił Doutreval, gdysięoddalili. Przedupływem roku zupełnie zidiocieje. I ten także, o, niechpan spojrzy, ten udekorowany, co siędo nas zbliża. Podszedł do nichstarszy mężczyzna,starannie ubrany,ze wstążeczkąw butonierce. Przepraszam na chwilę,panie doktorze! No, co tam słychać? zapytał Doutreval. Wszystkodobrze. Tak dobrze, że doprawdy nierozumiem, dlaczego mnie tu jeszcze nasiłę trzymają! A czemu niechce pan jeść? 103. To moja osobista sprawa. A poza tym daliście mi dopicia jakieś świństwo. Do tejporymnie mdli. Doutreval roześmiał się. Trzydzieści gramówoleju rycynowego! wyjaśniłVallorge'owi. ^ Jak tylko zaczynają głodówkę, wlewamyolej przez nos! To nie jestniebezpieczne, a odbiera ochotędo ponawiania prób. A w dodatku nie mam zupełnie wiadomości odcórki podjąłmężczyzna. Owszem, są. Pisała do mnie. Tak? Nic nie wiedziałem. W każdym razie jedno jestpewne: ja już jej nie zobaczę. Doutrevalpociągnął zasobą młodego lekarza. Czy on naprawdę ma córkę? zapytał Vallorge. Tak, zamężną. Nie mogła go trzymać przy sobie,bywa czasem złośliwy. A czy ją jeszcze kiedyś zobaczy? Możliwe. Jak już zupełniezidiocieje i przestanie byćniebezpieczny, będzie mógł do niej wrócić. Alejuż jej niepozna. I jeszcze kwestia, czy onazechce go wtedy zabrać. Taki starzec, któryrobipod siebie, opluwa się. Cóżrobić,ludzi na ogół tonie bawi! Tutaj, mój drogi,trudno zachować wiele złudzeń! Nie mamiejsca na optymizm. A ilu tu macie chorych? Trzy tysiące. I ciągle, ciągle przybywa. Zakład jestza mały. Wszystkie zakłady we Francji są za małe. Niewarto podawać panu cyfr: to nicwłaściwie nie mówi. Alepomyślcie, kolego,że jeśli liczba chorych umysłowo będzienadal wzrastała jak dotychczas, nie upłyną dwa wieki,a we Francji będą sami obłąkani. A cóż powoduje tenupadek rasy? Odpowiedź jestprosta: alkohol i kiła, pierwsze zresztą jest często pośrednią przyczyną drugiego. Francja ma pół miliona różnego typu lokali i knajp. W krajachsąsiadującychz nami rocznespożycie alkoholu wynositrzydo czterech litrów na głowę. AFrancuz wypija piętnaście. My, psychiatrzy,wypruwamy tu z siebie wszystkie siły,nierzadko ryzykujemy życiem. A równocześnie parlamentzatwierdza dwadzieściatysięcy nowych koncesji nawyszynk. Do diabła! Ale właścicielknajpy to przemożny wyborca. Francja robi się naprawdę "knajpokracją". Rozstalisię oczarowani sobą. Vallorge został zaproszonyna obiad do profesora Doutrevala wprzyszłymtygodniu. Doutrevaluporządkował notatki, wyznaczył młodszymi starszymasystentom zajęcia na dzień następny, wsiadł 104 w samochód i wrócił do Angers. Zatrzymałwóz w pobliżuPlacu Broni i jużpieszo skierował się do gmachu "Pro, gres Social", poważnego lokalnego dziennika, gdzie jegoprzyjaciółka, Janina Chavot, pracowała jako sekretarka' redakcji. Wysoki, szczupły, w popielatym, świetnie skro: jonym ubraniu, mimo żelekko kulał, wyglądał niezwyklewytworniei elegancko, nieco wyszukaną elegancją mężczyzny, który dba o siebie. Niejedna kobieta obejrzała sięza nim. Doutrevalożenił się młodo. I wcześnie, przed piętnastujuż laty, owdowiał. Ze względu na dzieci nie chciał sięożenić powtórnie. Sceptyk, przekonany w głębi duszy zarównoo nicości wszystkiego, jak o konieczności ukrywania przed pospólstwemswego pesymistycznego światopoglądu, należał do tych prawychludzi, którym niedorzecznością wydaje się własna prawość i którzy przez całe życiezachowują względną uczciwość zwąc ją słabością. Zawszemarzył, by nauczyć się tłumić głos własnego sumienia. Nigdy jednak tej sztuki nie posiadł. Od wczesnej młodości budziłwielkie nadzieje w profesorach, zawsze i wszędzie był ich "popisowym numerem". Laureat nagrody naukowej na Konkursie Ogólnym, wyróżniany asystent kilku szpitali paryskich, bardzo wcześnieobarczony całym oddziałem w Saint-Louis, ogłosił najpierw,pracę o leczeniu malarią, która nabrała wielkiego rozgłosu. Przysposabiał się już do objęcia kliniki i dodocentury,gdy w drodze do kariery natknął się na synaprofesoraLechesne. Zrozumiałe, że Lechesne musiał najpierw ulokować własnego syna: wytłumaczył toDoutrevalowiproponując mu w zamian pracę naukową w Niemczech. Profesor Lechesne rządził się w ministerstwach, jak chciał. W rezultacie Doutreval, młody małżonek i już ojciecdwojga dzieci, Mariety i Michała, wyjechał do Niemiec,gdzie nawiązałkontakt z chemikami, którzy mieli mupóźniej wiele dopomóc w jego pracachnaukowych. Gdywrócił, syn Lechesne'a zdobył już docenturę. Droga byłaotwarta. W dwalata później Lechesne habilitował Doutre^yala. Od tej pory młodynaukowiectrochę jeszcze poomacku rozpoczął badania z dziedziny terapii wstrząsowej. Wojna przerwała jego prace. Powitał ją zresztą niemalbez przykrości. Młoda żonaumarła przy urodzeniu trzeciego dzieckawojna wyrwała go zbolesnej żałoby. Przydzielony do przyfrontowego oddziału sanitarnego, został rannyodłamkiem granatu w kolano, skutkiem czego 105. już na zawsze okulał i zakończył wojnę jako lekarz wojskowy w Yal-de-Grace. Podemobilizacji uzyskał katedręneurologii w Angers, swym rodzinnym mieście, i wróciłdo dawnych prac. Dziś miał już przeświadczenie, że dochodzi do celu. Liczył, żeza dwa, trzy lata wyda za mąż starszą córkę, Marietę. Dobre to było stworzenie. Taka dziwnie macierzyńska,taka zaradna, rozważna, wesoła! Trochę możegłupiutka, zbyt stroniła od nauki. Ale wierna i kochającajak poczciwy psiak. Co innego Michał! Ten mógł zajśćznacznie dalej. Tylko, straszny zawadiaka i zbyt się rwie douciech. Ale młodość musi się wyszumieć. A poza tym z natury dość bezwzględny, praktyczny, sceptyk, realista. Tak,ten młody, bujny i silny pęd, nieskrępowany dawnymiprzymusami moralnymi, osiągnie niewątpliwie ową ozłoconą pełnię życia, o której Doutreval marzył dla siebienie mając jednak odwagi jej zdobyć. -Świadomość, czymjest komedia moralności, zrozumienie już za młodu, że'-sztuka życia polega na zachowaniu pozorówjakażw tymsiła! Tę właśnie siłę, której Doutreval nie byłzdolnyw dostatecznym stopniu wyrobić w sobie, starał się powoli,niepostrzeżenie, półsłówkami zaszczepićw synu. Niekiedy odnosiłwrażenie, że Michał, choć nic nie mówi, rozumie go. I nawet młodzieńcze wybryki syna mimo żeoficjalnie je ganił wgruncie rzeczynapełniały jegoserceskrytym zadowoleniem. Podziwiał w Michalepewienrys okrucieństwa, pewien cynizm w stosunku dokobiet,życia, ogólnie przyjętej etyki to wszystko,na co samniepotrafiłby się zdobyć. Mówił sobiez trwożnym zadowoleniem: "Ten zajdzie dalej odemnie! " Lecz największą radością--. Doutr-eva-la- była najmłodsza córka, Fabiana, niezwykle zdolna i ambitna. Doutrevalodnajdował w niej samegosiebie. Lubił mieć ją przy sobie, mimo jej bardzo młodego wieku wprowadzał jąw swoje prace. Planował, że już wkrótce zostanie jegowspółpracowniczką, podporą jego dojrzałych lat. Tak,w małej Fabiance bardziej niżw obojgu starszych odnajdował własnąmłodość. Gmach "Progres-Social" zajmował cały narożnik Placu Broni. W gęstym już mroku wieczornym po ciemnymfrontonie przebiegały litery świetlne, jasne i migotliwe,jakby dodatek dziennika w telegraficznym skrócie, przed,którym każdyniemalprzechodzień choć na chwilę przystawał i sylabizował: 106 ,,Jutro w Nantes zostanie spuszczony na wodę kontrtorpedowiecDougay Trouin. Prawdziwie wytworna kobieta ubiera się u Kruschenara. Oliwiusz Guerran, deputowany z Angers i minister rolnictwa, przyjąłdziś delegację właścicieli winnic znaszego departamentu. " Doutrevalwszedł dohallu olbrzymiego budynku, przecisnął się przez tłum gapiów czytających ostatnie wydaniegazet, rozwieszone na ścianach, bocznymi schodami dostałsię na drugie piętro, zastukałdo drzwi z napisem"Sekretariat" i nacisnął klamkę. Janina Chavot, samotna w odległym kącie dużego pokoju, zawalonegoksiążkami i papierami, rozmieszczała nabiałym arkuszu wycinki artykułów,zakreślone niebieskimołówkiem. Podniosła głowę. Ostre światło z kulistej lampyelektrycznej padało prosto na jej podmalowanąi zmęczonątwarz. O, toty! Cosłychać? Wszystko w porządku odpowiedział Doutrevali usiadł zepchnąwszyz fotela plikpapierów. Janina Chavot miała trzydzieści dziewięć lat. Doutrevalznał ją od lat pięciu. Przeżywszy kilkackliwych i dośćnieprzyjemnych historyjek, w których w dodatku omalnie stracił wolności, zadowolony był, że jąspotkał. Za nicw świecie nie chciałsię powtórnie żenić, narzucać dzieciom macochy. Janina,bezdzietna wdowa, również zbytceniła własną niezależność,by ją tracić. I ciężko by jejbyło wyrzec się samodzielnego i ciekawego stanowiska,jakie zajmowała wdzienniku. Gawędzilidość długo. Przed chwiląbył u Janiny znanylekarz paryskii proponowałpięćdziesiąt tysięcy frankówza umieszczenie w "Progres-Social" jego artykułu o metodzie odmładzania za pomocą wyciągu z surowicy byków. To sprowadziło rozmowę naprace Doutrevala, na reklamęlekarską, na pewne wielkie dzienniki stołeczne,którychakcje spoczywają w rękach konsorcjów farmaceutycznychi dzięki temu bezkarnie zatruwają czytelników niestwo-yrzonymi bredniami. Później, jak zwykle, Doutreval nawrócił znowu do własnych prac idoświadczeń. O szóstej przysłano Janinie lekki posiłek zimnemięso, bułeczki z masłem i herbatę który spożyli wspólnie. Po czymDoutreval wstał. Przyjdziesz wieczorem do mnie? : Niestety odparł. Mam masę roboty. Pocałowałją w czoło. Wyprowadziłago na korytarz 107. i wróciła do swoich papierów. A Doutrevalruszył po schodach krokiem sprężystym mimo odłamka pocisku, którytkwił tuż pod rzepką. Tak, to nade wszystko w Janiniecenił:słuchacza, człowieka, przed którym mógł snućswoje marzenia. Po drodze wstąpił jeszcze do laboratorium, którego jedno okno wychodziło na cichą uliczkę, drugie zaś na dużyogród przy jego domu. Pracownia byłajasno oświetlona. Groix i Regnoult powrócili ze szpitala ipracowali nadodczynamiWassermana. Porozmawiał z nimi trochę, poczym. przez ciemny już ogród, rozświetlony jedynie jasnąsmugą z okien kuchni, skierował się ku domowi. Wszedłdo sieni izaraz za progiem natknął sięna Marietę,którasiedziała na stołeczku przytrzymując kolanami leciwego koguta. A cóż tytu wyprawiasz? Marietauniosła ku niemu pogodną, różową twarzyczkęw obramowaniu niesfornych jasnych kędziorów. Otarła czoło. Opatruję Titi. Wbił sobie kawałek szkła w nogę. Titi,psy, kury i gołębie wszystko to byli wielcy przyjaciele Mariety. Idę o zakład,żeś nam coś dobregoupiekła. Spojrzała na swe obnażonepulchne i opalone ręce,naktórych resztki surowegociasta, przyczepione dojasnegomeszku, pozlepiały się w białe grudki. Marieta prowadziła dom i zajmowała się kuchnią. Tak! Ciastka z jabłkami! Będą nakolację, już się pieką. Gosposia ich pilnuje. Pysznie! zawołał Doutreval. Oj, ty łakomczuchu! Po tobie to Michał odziedziczył! Titi! Titi! Przestaniesz ty się szarpać! Pomóż mi, tatusiu! Starała się utrzymaćprzerażonego ptaka, który trzepotał skrzydłami i bił ją w twarz. Doutreval mocno ujął koguta i wyprostował skaleczoną łapkę. Marieta zprzejęciemschyliłasię nad nią. Włosy córki łaskotały twarz profesora. Wdychał nikły zapach jej rozgrzanego ciała, zmieszanyz łagodną woniąlawendy, którą lubiła skraplać bieliznę. Już w porządku! Dziękuję ci, staruszku! No, Titi, możesz teraz śpiewać! Chwyciła Titi za łapki i posadziła sobie naramieniu. Kogut okrągłymi oczkami przypatrywał sięlśniącymzębom Mariety i nagle, skuszony ich białością, spróbowałje dziobnąć, raz, drugi,trzeci. Marieta zanosiła się od 108 śmiechu. A Doutreval przyglądał się córce, pulchnej, świeżej i zdrowej,jej jasnym, jedwabistym włosom,zroszonym przy nasadzie drobniutkimi kropelkami potu, młodej,pogodnej twarzy, białym zębom, wsłuchiwał się w dźwięczny, śliczny śmiech. Prosty, niewyszukany zapach lawendy zdawał się kojarzyć z czymś więcej, zjakby wyczuwalnie emanującym z niej zdrowiem, prawością,czymśdziwnie prostym i szczerym, co przywodziło na myślurokprzyrody, było jak powiew znad pól. Polny kwiat. Dawnozapomniane wersety z Biblii może? pojawiły sięw pamięci Doutrevala: "...A jej dzieci będą wjej domu jak młode pędy drzewaoliwnego. " Młodypęd drzewa oliwnego, tak. Nie intelektualistkaani naukowiec. Zupełnie różna od Fabiany i Michała. Nicw niej zawiłego ani osobliwego. Zdrowy, prosty, swojskipęd, co mocno wrasta wglebę. Serce Doutrevala ścisnęłosię wzruszeniem. Ty duży głuptasku! powiedział. Ucałował ją. Titi zatrzepotał skrzydłami i zaskrzeczałz przerażenia. Doutreval wróciłdo laboratorium, do GroixiRegnoułta, a Marieta pobiegładopilnować ciastek. 10 W następnym tygodniu w sobotę po obiedzie Michał poraz drugi, też na piechotę, wyruszył do sanatorium. Wszedłdo pawilonu iprzywitałsięz Magdaleną Dacie, zmęczonąi na wpółżywą od nawału pracy izmartwienia: Seteuilod sześciu dni się nie pojawiał, groził zerwaniem z powodurachunku za garaż, którego nie zdołała zapłacić. Trapionaniepokojem i smutkiem postanowiła poprosić w zarządzieo zaliczkę na pensję. Truchlała na myśl, żeSsteuil ją rzuci, że sam wyjedziei urządzi się gdzieindziej, a ją zostawi tutaj, z zaszarganąopiniąi rozdartym sercem. Kochała go,kochała tak, jakkobiety potrafią kochać swoją pierwszą miłość. Toteżw miarę jak upływały miesiącei zbliżałsię dzień, w którym Seteuil miał otrzymać dyplom iosiąść gdzieś pozaAngers, jej niepokój rósł. Teraz już Seteuil nigdy nie mówił o małżeństwie. Michał,jak umiał, starałsię ją uspokoić, dodać otuchy. A potem poszedł na drugie piętro i odszukał numer 27,pokoik Eweliny Goyens. Zastukał i wszedł. Siedziałatyłem do drzwi. Ale ledwie jeotworzył, natychmiast odwróciła się. Od razu, na pierwszy rzut oka,zauważył, że się jakoś zmieniła. Wyglądała świeżo i pogodnie. Siedziałana łóżku bardzo schludna w grubymszpitalnymszlafroku w granatowo-szarą kratę. Skromnykołnierzykz białego płótnarozjaśniał ponury zakładowyubiór, ciemny i niezdarny. A przy wycięciu u szyi przypięła malutki bukiecik z włóczki czerwone, niebieskiei żółte pasemka ułożone wniby-płatki i związane razem,jeden z drobiazgów, jakiechore w sanatoriach produkująna sprzedaż. Jej blada twarzyczka lekko się zaróżowiła. Wyczekiwanie tych odwiedzinożywiło i rozweseliło jejwielkie,czarne, trochę nieufne jak u lękliwego zwierzątkaoczy, których wyrazuMichał nie umiał pojąć. A że niemiała szpilki ani klamry,związała lśniące bogactwo buj, nych włosów w olbrzymi węzeł wysoko na czubku głowy,po staroświecku i ślicznie, według mody sprzed czterdzie 110 stu lat. Pod tą przepyszną płowozłotą masą jeszczedelikatniejsza wydawała sięjej drobna, niemalprzezroczystatwarzyczka, w której płonęły olbrzymie czarne oczy,jeszcze bardziej wychudzona ibledsza wdzięczna długa szyjai smuklejszy dziecinny kark, biały i wątły, ocienionynikłym, złotawym puszkiem. Gdysięna nią patrzyło, takbledziutką, uroczą, zwiewną ijakby drżącą, przywodziłana myśl coś nierzeczywistego, nieuchwytnego i rzewnego,niby ostrzeżenie, że wkrótce zniknie. Uśmiechnęła się do Michała trochę zakłopotana,osłaniając dłonią usta,gdyż wstydziłasię nadłamanego zęba. Owolekkie skrępowanie podkreślało jeszcze jej zwykłą nieśmiałość i smętek. Łatwo jednak było wyczuć, że tłumiwzruszenie i jest uradowana. Wiedziałam, że topan powiedziała. Wiedziała pani? Poznałam głos już nadole koło schodów. I dlatego siępanitak zarumieniła? Uśmiechnęła się znowui palcami dotknęła policzków. No bo niech pan pomyśli! Gość! Ktoś przychodzidomnie, tak jak do innych! Dzisiaj sobie powtarzałam przezcałą noc: ,,Oczekujęodwiedzin. Może mnie ktoś odwiedzi. ". A dawniej właśnie te dni były najsmutniejsze. Czy to takie wielkie wydarzenie, jeżeli kto zajdziena piętnaście minut? O, jak człowiek jest sam przez tyle miesięcy. Z nikim się tu pani nie zaprzyjaźniła? Na początkuz kilkoma, póki mogłam schodzić do jadalni. Ale jak się musiałam na dobre położyć i już mi niewolno wstawać złóżka, przestraszyłysię. Zresztąjaprątkuję. Tego też się boją. Każdy się boi, żeby niebyłbardziej chory, niż jest. Tu każdy myślio sobie. Cóż robić,to zupełnie zrozumiałe! Przychodzi się tu po zdrowie,wszyscy chcąwyzdrowieć. W pierwszym miesiącuchodziłam w niedzielę na mszę. Ale i to się skończyło. No,więc teraz nie jest już panitaka samotna powiedział Michał. Ma pani też odwiedzających, przyjaciół. Nawet się pani postarała, żeby ładniej wyglądać. Podniosła rękę do białego kołnierzyka. Zarumieniła sięmo^ao. Pożyczyłam sobie od Simony, od mojej sąsiadki. takiej nowej. Ona też jest zupełnie sama,bo mówią,że sięźle prowadzi. Unikająjej. Więc tylko ja. Dla mnie jestbardzo dobra. Obiecała, że przyjdzie jutro,w niedzielę, 111. i zagra ze mną w warcaby. W niedzielę niema zabiegów. Wszystkie idą na spacer. Ja nie ruszam się z łóżka, a onaznów nie ma z' kim rozmawiać. Więc będziemysobie wedwie radziły. Och,panie doktorze! Co pan robi! Przecieżto o wiele za dużo. Michał odwróciwszy siętyłem, wyjmował z teczkiróżnepaczuszki i układał je na stole. Gronociemnych winogron,tabliczkę czekolady, pół funta zmielonej kawy itorebkęcukru. Aż mu się gorąco robiło! 'Winogrona, czekolada to jeszczeujdzie! Ale fa kawa! I dokładnie pół funta: zapięć franków pięćdziesiąt! Panna Daelezabroniła mu kupować więcej. Podobno to wietrzeje. Czuł się niemożliwieśmieszny. Czy mogęto wszystko włożyć do -szafy? zapytałnie odwracając się. Nie. Nie. Nie warto. Ale już otworzył drzwiczki. Gdy spojrzał natrzy pustepółki, na których jełczała na spodeczku''tylko brzydko jużpachnąca grudka masła, zrozumiał, dlaczego protestowała. A dziewczyna za jegoplecami próbowała się tłumaczyć. W tym tygodniu, widzi pan,nie miał mi kto porobićzakupów. Więc tak tam pusto. Zwykle mam dużo. dużowięcej. Na pewno przytaknął Michał na pewno. Nie trzeba, żeby pantyle namniewydawał podjęła po chwili. Michał zamknął szafę i odwrócił się. Niezadowolonapani? O' Czasami przyjemnie przegryźć kawałek czekolady, trochę winogron. O, najważniejsze to kawa uśmiechnęła się zapominając o powiedzianym przed chwilą kłamstwie. Takdawno już o niej marzę! I właśniesąsiadka przysłała mitrochę masła. Już zjełczałe. No tak. Właśnie dlatego. Czasem mi wtedy oddają,to ta, to inna. A że teraz już po trochu wstaję,będę sobiemogła sama zrobić kawę! Na początku robiła mi czasemkawę w południe jedna młoda salowa, Polka. Maczałam so-'bie chleb. Wtedy jeszcze było jako tako. Ale potem onaodeszła. A ta, co po niej nastała, strasznie była chciwa. Janiemiałampieniędzy. Więc nie chciała mi ukrajać chlebaani prześcielićłóżka,nic. Każdy powinien . obie sam to 112 robić. Ranną kawę stawiałami na parapecie okna. Musiałam po nią wstawać. Wypijałam połowę rano, a resztę,zimną, na obiad z chlebem. Straszniedużo miubyło przezten czas. Już nie mogłam jeść ani spać. Bo w dodatkurano tujestza jasno. Budziłam się o świcie. A nie wolnozasłaniać okien. .^, No, ateraz? Tamtej już nie ma. Wypadła z tramwaju, wieczorem,jak wracałapijana. Wyrzuciliją z miejsca. Ta, co jestteraz, jest miła, chociaż też pije. No,aleteraz mam Simonę. Poprawia mipoduszki. Pomaga, kiedy muszę wstać. Wcale się nie brzydzi. Z własnej woli to robi. Dzielna dziewczyna! powiedział Michał. Był tak wzburzony, przejęty ibardzo wdzięczny, że prawie podświadomie, wyrażając całą swą tęsknotę za sprawiedliwością, wykrzyknął słowa, które jego samego zdziwiły, takie były spontaniczne i właściwie naiwne: Bóg jej to nagrodzi! Na pewno przytaknęła Ewelina poważnie. Michał uparł się, że sam przyrządzi kawę. Według wskazówekEwelinynalał do filiżanki gorącej wody z kranu,zawinął trochę mielonej kawy w kawałek gałganka i zanurzył go w wodzie. Ewelina się śmiała, ale późniejniewiadomodlaczegowydawała się bardzo zawstydzona, żemusi pić kawę w jego obecności. Długo musiał ją namawiać, zanim się zdecydowała zamoczyć w niej kawałekchleba, posmarowany masłem. Wyraźnie krępowało ją, żema przy nim jeść. W dodatku okropnieją peszyłów złamany ząb, starała się osłonić ręką tę stronę ust i przekrzywiała trochęgłowę, co jeszczebardziej podkreślało jejzażenowanie. Wychodząc Michał poprosił, żeby mu dała swój zepsutyoksydowany zegarek. Zapytała, co chce z nim zrobić. Dać do naprawy wyjaśnił. Przyjemniej będzie,prawda? Zaczerwieniłasię mocno, zaskoczonai uradowana. Niemiała odwagioponować. W drodze powrotnej przechodząc kołocmentarza Michałspostrzegł księdza Vincent;kapłanstał za dużym marmurowym krzyżem i komicznie szamotał się z czymś białym,co usiłował ściągnąć sobie przezgłowę. Michał zdziwiony 8 Ciała- i dusze 113. przyjrzał się uważniej i zrozumiał, co się dzieje. KsiądzVincent odprowadzał widać nieboszczyków do wspólnegogrobu. A teraz zdejmował komżę, żeby już w sutanniewracać do miasta. Michał ucieszony,że będzie miał towarzystwo w dalszejdrodze, wszedł między groby i przystanął przed skromnym krzyżem, przy którym kapłan, uporawszy się z komżą, odmawiał modlitwę. Skończywszy ,pacierz, przeżegnał się, niedbale zwinął albę iwraz z kropidłem wepchnął do teczki. Dopiero wtedy zauważył Michała iuśmiechnął siędo niego. Był to człowiek zażywny,o wyglądzie dobrodusznymi mało uduchowionym. Wskazałręką nagrobek, przy którym stali. To jedna młodziutka pacjentka wyjaśnił. Siedemnaście lat. Ulubienica całego szpitala. Dziecko niemal. Mała święta, proszę mi wierzyć. Czasami ją tutaj odwiedzam. Ruszyli razem ku miastu. Dwa albo trzy razy w tygodniu ksiądz Vincent chował tak biedotę zmarłą w szpitalu, odprowadzał na cmentarz sześć czy siedem karawanów posuwających się zanim gęsiego, nieraz jako jedyna ich asysta. Nieszczęśliwi ludzie mówił. Oj, nieszczęśliwi! Smutna jest ta moja parafia! Ale czy udajesię księdzu coś wśród nich zdziałać? Nieodpowiedział szczerzekapelan. Trochę łagodzęich nędzę. Staram się ich rozerwać. Wyświetlamimfilmy moim Pathe-Baby. Przynoszę jabłka i papierosy. Alena tymsię kończy. Doszli do punktu, w którym człowiekwłaściwie nie jest już ani odpowiedzialny, ani wolny. Jedno,co w nich zostało, to lęk przed śmiercią ibardzo mglista nadzieja, że może jakaś tajemnamoczdołałabyulżyćich męce. Nic pozatym. Nawet moralnośćnie jest im jużpotrzebna. Gdy się spowiadają, mówią po prostu: "Niewielemam do powiedzenia. Niezrobiłem nic złego. " A przecieżte spowiedzi wszpitalu sąprzerażające. Już zatracilizdolność samokrytyki. Gdycierpią przeklinają i blużnią,wszyscy krzyczą tosamo, jedno i to samo: "Co ja zawiniłem? Co ja złegozrobiłem Panu Bogu? " A ksiądz nie rezygnuje mimo wszystko? Nie robię tego ani dlanich,ani dla sieb^i. Rozumujepan jak moja babina dosprzątania. ' Jak to? A notak. Powtarza miprawie corano: "Ksiądz się 114 dla nich zamęcza. I bardzo głupio ksiądz robi! To hołota! "Może zresztą marację. Ale cóż pan chce! Nieotrzymalipodstawowego wykształcenia. Całe życie gonili za jednym: za chlebem. Nie rozumują jak my. Przeżegnaniebochenka, nim gozaczną krajać, w ich pojęciu jest wielkim aktem religijnym. To im wystarcza. Może wystarczyi Bogu. Dla ulicznicy na przykładprzespanie się z mężczyzną to nie grzech, topraca. Nieraz przecież słyszę ichrozmowy wambulatorium albo przy oględzinach wtorkowych i piątkowych, kiedy przychodzą nabadanie, czy niezłapały kiły. "No, jak tam praca pyta któraś. Wszędziebezrobocie. pada odpowiedź. Tak, corazgorzej się opłaca. Przez to bezrobociecoraz trudniejo klienta. "To są rozmowy robotnic, doktorze Doutreval. A ileżjeszcze spośród tych kobietzachowało zwyczaj żegnania się znakiem krzyża, gdyzaczynają swą "pracę". Tak, tak! Z całą pewnością według nich to jest praca. Tak,mnie to już nie oburza. Na początkuowszem, było to dlamnie czymś bardzo gorszącym i bardzo bolesnym. Aleteraz zrozumiałem. I w gruncie rzeczy piękne to i niezwyklepocieszające świadectwo, że w sercach swoich niegrzeszą. Uświęcają tę ohydętak, jak uświęcałyby każdąpracę. I jeśli się w figalitezdarza, że ktoś umiera jakświęty, to najczęściej, w siedmiu wypadkach na dziesięć,właśniedziewczyny uliczne, prostytutki. Otak, człowiekto piękny twór,bardzo piękny! Obyśmy tylko wszyscy potrafili w niego wierzyć, zawsze i mimo wszystko wierzyćw człowieka! Niech się pan chwilęzastanowi nad tym,iledobrego dokonało sięna ziemi w ciągu tych naszych dwóchtysięcy lat, dokonało siędlatego, że Chrystus w człowiekawierzył. Nie, nie możemy sądzić tych nieszczęśników. Niemy! Bóg będzie ich sądził. Tylko On ma dotego prawo. Ilekroć ich spowiadam i udzielam im rozgrzeszenia, powtarzam zawsze: "Odpuszczam citwoje grzechy na tyle, ileśzgrzeszył, w takiej mierze, w jakiej czujesz swą winę. " Słowemwierzy ksiądz kapelan jeszcze, że człowiekjest zdolnystać siędoskonałym? Tak odparł kapłan. Mimotego, co ksiądz na własne oczy Co dnia tu widuje? Mimo tego, czego uczy życie? Tak. Gdybym jużw to nie wierzył, nie czułbym dlamoich bliźnich nic poza wstrętem. Natomiast teraz? 115. Natomiast teraz miłuję ich jako nadzieję zwycięstwa. Michał potrząsnął głową. Trudno mi księdza pojąć, księżekapelanie. Mnie sięnie wydaje, żebyludzie mogli zmienić się na lepsze. Niedostrzegam w nasżadnych większychzmian odczasówczłowieka pierwotnego. ) Głos księdzaVincent stał się nagle dziwnie poważny. Paniedoktorze, jeślisię pan, rozstaje z nadzieją do^ skonalenia człowieka, niech się pan zawczasu pożegna z są- ' mym życiem. Bo w takim razie na ziemi nie ma już nic. i Nicpoza walką, mordowaniem iużywaniem, póki sięsamemu nie padnie. Nie ma człowieczeństwa, niema sumie; ma, obowiązku, etyki,nie ma cywilizacji. Kiedy człowiek\^przestaje wierzyć, że może zbawiać swoich braci,sam jeststracony. Umrzeć albo zbawiać. Umrzećalbo zbawiać. powtórzyłMichał. Tak. Tak to ujął Giovanni Papini, według mnie niezwyklezresztątrafnie. To magicznyklucz życia, panieMichale. Kiedyś to pan zrozumie. Wchodzili już do miasta. Gdy mijali zakład fotograficzny, ksiądz Vincent zatrzymał się, przeprosił Doutrevalai wszedł do sklepiku. Miał tu poważny dług. Spłaty zaaparatfilmowy Pathe-Baby, z których ciągle nie mógł wybrnąć. Ów Pathe-Baby już od dwóch lat byłistną zmorąbiednego kapłana. Wiedział jednak, że chwila, w którejsięz nim w szpitalu pojawia, jest dlachorych najradośniejszym momentem dnia. Nie miałwięc serca pozbawiaćich tej przyjemności, choć dość męcząca była ta codziennapańszczyzna i dość niemiły opryskliwy stosunek wielebnych sióstr, gdy wprowadzając się z całą aparaturą naruszał ich ustalony porządek zajęć. Ksiądz Vincent przezkilka minutukładał się w sklepie ze swym wierzycielem. Potem wrócił doMichała i znów razem wędrowalido Egalite. Pobyt w szpitalu mimowszystko robiim dobrze podjął rozmowę ksiądz Vincent. Zaczynają się zastanawiać. Czy zdaje pan sobie sprawę, panie Michale, żew dzisiejszejepoce nikt właściwie nie myśli? Po prostubrakna to czasu. Zawiele jest pracy, rozrywek, podnietzewnętrznych. A tu, wszpitalu, nareszcie mogą się zastanowić. Czasami widuję doraźne tego rezultaty. Zdarza się,że sami proszą ospowiedź, w przeddzień operacji. Alboo uregulowanienielegalnych związków. 116 Z wewnętrznej kieszeni sutanny wydobył mały czarnynotesik. Proszę, niech pan spojrzy na moją buchalterię! W tym roku udzieliłem w szpitalu dwunastu chrztówi dwunastu chorych przystąpiłodo Komunii świętej. Dorosłychoczywiście. I cztery śluby! Wszpitalu, tak, niechpan sobie wyobrazi! A nie wliczyłemtu jeszcze ostatniejsprawy pewnej kobiety, która mając za dwa dniwyjść zeszpitala powiada do mnie: "Proszę księdza, żyję z jednymmężczyzną od sześciu lat i chciałabym, żebyśmy się pobrali. " Zapytałem, czemutak długo zwlekali? "Bo on niechodzi do Komunii świętej. A ja bym chciaławziąć ślubwkościele. Tak już byłam wychowana i to, proszę księdza, w człowiekuzostaje. " Mówiłato, jakby się przedemną tłumaczyła. Co miałem robić? Wyjaśniłem jej, jak masobie poradzić! Powiedziałem: ,,Niechże pani mąż przyjdziedo mnie, do konfesjonału i powie, że się nie chce spowiadać. Wystarczy, żesię stawił. Ja jestem związany tajemnicąspowiedzi, nie mogę nic mówić. " Iw następnymmiesiącu dałem im ślub. Ciekawa historia powiedział Michał. Tak, ciekawa. Ta kobieta przyszła do szpitala naskrobankę. Wie pan chyba, co to znaczy, prawda? W szpitalu wszystkieskrobanki to właściwie następstwa sztucznych poronień. Na początku byłem taki głupi,że wcaletego nie wiedziałem. Wszystkim pacjentkom, chcąc imokazać zainteresowanie, zadawałem tego typu pytania: "A pani codolega? Na co pani choruje? " Rumieniłysięi peszyły. Ja zresztą też, bo nagle pojmowałem,ale zawszeza późno. Teraz już się nie wypytuję. Rozstał się z Michałem o sto metrów od szpitala przykiosku z gazetami, gdyż ku wielkiemu zgorszeniu sióstrodczasu do czasukupował dziennik"Le Populaire" dlajednego starego, chorego naraka socjalisty, któremu jużtylko ta jedyna przyjemność pozostała w życiu. Wszedłszyna teren szpitala,zamiastiśćwprost dosiebie, wybrałokrężną drogę i wstąpił do kaplicy. Przez pół godzinyodmawiał różaniec, by upewnić się, że nie zastaniejużw mieszkaniu posługaczki. Wczoraj bowiem kupiła mukilo jabłeki schowała do kredensu. On je wynalazłi ukradkiem wyniósł dla chorych. Wolałsię więc znią niespotykać. 117. Michał oddał do naprawy zegarek Eweliny. Po trzechdniach go odebrał: zegarek odzyskał połysk i chodził doskonale, wystukując swoje ciche "tik-tak" wesoło jak małeżywe stworzonko. Nosił go przy sobie przez pozostałednitygodnia. I bezżadnego rozsądnego uzasadnienia czuł sięuszczęśliwiony, gdy wyjmując coś z kieszeni kamizelki natrafiał nańpalcami. ^ 11 Michała często widywano teraz w sanatorium. Gdy tylkomiałczas, dwaalbo trzy razy w tygodniu spieszył odwiedzić Ewelinę. I spędzał tu najpiękniejsze godziny swegożycia. Dla Beaujoina, zastępcy meramiasta Mainebourg i zarazem intendenta szpitala, sanatorium stanowiło przedmiotnieustannej chluby. Pokazywał je,komu mógł, szczególnieprzyjezdnym. Zwracał specjalnąuwagę na nowoczesnąarchitekturę olbrzymiego gmachu, na to,jak higienicznesą pastowane stale podłogi i olejno malowane ściany, jakwygodne windy i luksusowo wyposażone sale operacyjne. Oczarowani goście przechodzili z jednego pomieszczeniado drugiego, przekonani, że spacerują po pałacu zbajki,gdzie czasupływa spokojniei błogo. A gdyby tak zapytaćzamkniętych w tym pałacu nieszczęśliwców błagalibyo powrót do domów, do rodzin, do swoich ponurych, leczwłasnych chałup, do "siebie",do tego wszystkiego, co należałobyulepszyć, uzdrowić i zmienić, czego jednak urzędową dobroczynność nie zdoła zastąpić swym koszarowymżyciem. Daremnezłudzenia. Kobiety na ogół lepiej znosiły pobyt tutaj niż mężczyźni. Szyły, kleiły ramki, szydełkowały, robiły laleczki z włóczkiiw ten sposób zdobywały trochę pieniędzy. W pokojachmiały czyściej. Dla zabicia czasu sprzątały, niekiedy nawetgotowały. Mężczyźni poza nielicznymi wyjątkaminieinteresowali się ani porządkowaniem, ani produkcją dywaników czy podstawek pod szklanki. Z natury bardziejegoistyczni, mniej skłonni do godzenia się z losem i mniejprzywykli do cierpienia, oskarżali całyświat, narzekalinawszystko. Zuczuciem zawodu przekonywalisię, jakw rzeczywistości wyglądawcielenie tego, co przedstawianoim w mowach przedwyborczychjako raj na ziemi, doskonałe społeczeństwo przyszłości: uspołecznienie, stała opiekalekarska, szpital i leczenie dla wszystkich. Przyklaskiwalitemu z daleka, ale teraznie mogli otrząsnąć się ze zdumienia, że ich tak ujęto tutaj w ryzy, skoszarowano, że 119. są traktowani jako bezosobowi szeregowcy. Izaczynalipojmować, że w lecznictwie, podobnie zresztą jak wewszystkich innych dziedzinach, nic nigdy nie zastąpi najskromniejszego nawet, lecz własnego rodzinnego ogniska. Nuda, straszliwa nuda przygniatała wszystkich mieszkańców tego świata bezczynności, ciszy i ciągłego, przymusowegowypoczywania. Od czasu do czasu stary patefon,dar jakiejś miłosiernej damy,pastwiłsię przez chwilę nadzgranymi płytami. Książek aniczasopism nie było. Najwyżej parę gazet i broszurowych powieści, ukradkiemprzemycanych. Czytano je wieczorami, cichaczem, jużw łóżkach. Gdy nadchodziła panna Daele, niknęły spieszniepod kołdrą. Papierosy palono w ubikacji. Tam takżeodbywały się zebrania towarzyskie. Wypróżnienie należałodonajwiększych atrakcji dnia. No, a poza tym karty: granonamiętnie. Na toznajdowały się jakoś pieniądze. Mężczyzna musi chyba zawsze hołdować jakiejśnamiętności, zawszelką cenę. Przegranei wygrane dochodzące do trzystufranków nie należały do rzadkości. Gdy pojawiła się któraś z pielęgniarek, pieniądze znikały. Wreszcie do istnejruinydoprowadzały niektórych wyścigi konne. Gdyż granotu i w totalizatora. Bookmacherembył Trigault, zdeklarowany gruźlikw beznadziejnym stanie. Jego kapitał obrotowy przekraczał dwadzieścia pięć tysięcy franków. Rano,gdy przychodziłygazety, bezpieczniej było niezawracaćgłowy pacjentom, całkowicie pochłoniętym wyczytywaniemfaworytów i rezultatów poprzednich gonitw. Na wszystkiepytania panny Daele odpowiadali krótkim, opryskliwymmruknięciem, gdy się przesuwała między leżakami zezwykłym: Lekarstwo. Na przeczyszczenie. Zastrzyk. Byli zbyt zajęci szansami Gladiatora czy Korniszona IV,syna Rozalindy po Sirocco,by zastanawiać się nadwłasnym trawieniem lub płucami. Kobiety, zwłaszcza młode,wolały zabawiaćsię korespondencją. Dawały ogłoszeniado małych tygodników, owychpism, które istnieją wyłącznie dzięki subwencjom firm kosmetycznych i zatruwają dusze młodych Francuzek ograniczając ich zainteresowania do kwestii szminek, trwałejondulacji, kina i flirtu. W odpowiedzi otrzymywały podziesięć, dwadzieścia,nierazi trzydzieści listów od amatorów łatwych przeżyć. Już samo powzięcie decyzji zajmo120 wałokilka, a nawet kilkanaście dni: niektóre bały się odwiedzin, wolały wielbicieli na odległość. Inne przeciwnie,szukały adoratora,który mógłby przyjść, przynieść jakiśdrobny upominek, a nawet czasem zabrać ze sobą na miasto. Takiparodniowy wyskok urozmaica życie. Tylko żepóźniej przypłaca się to cięższym lub lżejszym pogorszeniem zdrowia. Dla jeszcze innych odmianą w całodziennejmonotonii była msza. Chodziło nanią zwykle około dwudziestu kobiet, wszystkie w białych kołnierzykach i z włóczkowymi kwiatkami przy sukniach. Nie mając kapeluszyzastępowały je robionymi nadrutach beretami. Niewyzbywały się kokieterii. Śmiały się wesoło, przechodzącobok wyciągniętych na leżakach mężczyzn, którzy mrugaliporozumiewawczo i głośno wypowiadali pochlebne uwagi. Zupełnie tak jak rano przed bramą fabryk, gdy mężczyźnilustrują wchodzące młode robotnice. A przecież pod osłonątakichbłahostek większość tychludzi kryła straszliwywewnętrzny niepokój, dręczyła sięmyślą o mężu, żonie, dziecku, o pieniądzach, o nędzy, któragrozi ukochanym istotom, o opuszczonym ognisku domowym, do którego trzeba by wracać jak najprędzej, zawszelką cenę. Dlatego też po paru miesiącach pobytu znużeniwyczekiwaniem napoprawę, która jakoś nie nadchodziła, zaczynali sięskrycie buntować przeciwlekarzom,pielęgniarkom, całemu sanatorium, przeciw temu obcemuśrodowisku, które w ichmniemaniu rujnowało zdrowie do reszty. I w rezultaciemarzyli tylko o jednym:żebystąd wyjść, bez względu na skutki wrócićdo życia, doswegodawnego życia. Przecież właściwie wcale nie było ze mną tak źle! Jeszcze przed paroma miesiącami doskonalepracowałem! Dopierotutaj robię się naprawdęchory! Gdy się tylko komuchoćtrochę poprawiło, natychmiastuważałsię za wyleczonego, nie słuchał już nikogo, ani profesora Ribieres, ani panny Daele, ani młodszych lekarzy. Już milepiej! Ależ tak, dużo lepiej! Będęuważał. Rozumiem, oczywiście. Byle sięnie przepracowywać. Tak,tak, rozumiem. I wyjeżdżał, brał się znów do roboty, apo sześciu miesiącachwracał, by tu umrzeć. Życie w sanatorium takbyło ciężkie, że wdziewięciu wypadkach na dziesięćchoryw ogóle nie poddałby się leczeniu, nie przystałby na tewszystkie męki, gdyby nie miał obowiązków, niebył obarczonyrodziną. Jednak dla żony, azwłaszcza dla dziecia121. ków, starali się wyzdrowieć, z uporem, zaciekle. Kurczowoczepiali się życia,pomału godzili się na cały łańcuch mąk,nawet na ostateczną torturę operacji, która początkowo budziła tak wielką grozę. Najpierw było obfitekarmienie,absolutny wypoczynek i spokój, milczenie,samotność, życie jak wwięziennejceli. Później pierwsze zabiegi: odma,wprowadzenie powietrza do jamy opłucnej, aby ucisnąćpęcherzyki płucne i wprowadzić je w stan spoczynku. Codwa tygodnie trzeba było chodzić na takie"dopełnienie",pozwolić sobiewbijać długą igłę między żebra. Nie zawszeokazywało się toproste, często płuco łączyło się z opłucnązrostami,które trzeba było rozcinać iskrą elektryczną. I wszystko zostawałopo staremu, bez żadnej poprawy. Zaczynałosię więc tuczenie. Ale żołądek protestował. W rezultacie przychodził spadek wagi. Lekarz zaczynał dyskretnie napomykać o phrenicotomii. Zupełny drobiazg, poprostuprzecięcienerwu przeponowego, aby przepona, pozbawiona tego nerwu, mogła się unieśćdo góry i unieruchomić płuco. Chory się wahał, potem się godził. Wprowadzanie alkoholu do nerwu, aby go zniszczyć. Kilka tygodnispokoju i nowy gwałtowny nawrót. Więc znowu zapamiętałetuczenie się, rozstrój żołądka, żółtaczka. Wówczas lekarz naczelny zaczynał przebąkiwaćo torakoplastyce. Torakoplastykapolega nawycięciu paru żeber w celuzmniejszenia pojemności klatki piersiowej, dziękiczemupłuco się zapada, a jama "zamyka się" i zabliźnia. Nieborak się wzbraniał. Ale wtedy zabierali głos współtowarzysze: Phi, mnieto robią za tydzień! A jajuż po wszystkim! Wycięlimi z półtora metrażeberek! A mnie metrosiemdziesiąt! Mnie metr dziewięćdziesiąt pięć! To nic takiego! "Żartowali, udawali zuchów,pokazywali zapadnięte barkii zniekształcone klatki piersiowe, jakby obciosane siekierą. Chorego ogarniała rezygnacja. Godziłsię. Skoro inni jakośto przetrzymali. A więc torakoplastyka. Arównocześnieostatnia próba niedorzecznego przekarmiania i w dziewięćdziesięciu procentach podobnie jak przedtem, nowe,gwałtowne pogorszenie. Tym razem jednak klęska byłaostateczna, załamanie zupełne. Teraz jużchory traciłresztki odwagi, czuł, że nicwięcej niedasię zrobić. Przestawał jeść, nie brał lekarstw, rezygnował z walki i czekał 122 śmierci. Gdy miał już przed sobą najwyżej dwa tygodnieżycia, lekarz wspominał w rozmowacho domu, o dzieciach. "Niemiałby pan ochoty nakilka dniurlopu? Może bytopanudobrze zrobiło? " "Co pan sądzi o tym,żeby zajrzeć do domu na jakiś tydzień? Co? Potem znowu by pan tu wrócił? " Słodka to myśl opowrocie na własne śmieci, kochanewłasne śmieci, na których się żyło, cierpiało. Konającyczłowiek nie umiałsię jejoprzeć. Karetka odwoziłago dodomu. Jego zgon nie obciążał statystyki sanatorium. Szaleństwuprzekarmianiaulegali wszyscy. Większośćlekarzy przepisywałaporcje surowego końskiego mięsajako dożywianie między posiłkami. Każda sala byłakuchnią. Wszyscy pacjenci ukrywali pod łóżkami czyw szafkach nocnych maszynki spirytusowe, konserwy, kawę, cukier,oliwę, ocet. Przyrządzali sobie przeróżne potrawy,prosili posługaczkę nocną, by im przywoziła z miasta befsztyki, całe garnki zupy i butle koniaku. Posługaczka piła jak dragon i za szklankę "kropelek" można byłood niej uzyskać, cosię chciało. Odwiedzający, rodzinyi przyjaciele, też cichaczem znosili prowianty. Panna Daelew dniach przyjęć na próżno przeszukiwała wszystkie torby. Zawszezdołaliprzemycić jej pod nosem coś dla podreperowania tych kochanych biedaków: to gołębia na zimno,to butlez zawiesistymsosem, które spiesznie niknęły podkołdrami. Nieraz o szóstej ranona salach aż dusiło odzapachu smażeniny. Ponad murem otaczającymdziedziniecbez przerwy odbywał się osobliwy przemyt pustych butelek, któreusłużni kompani napełniali cienkawym winemS w narożnej knajpie i odsyłali przy pomocy niezwykle pomysłowego systemu sznurków. W wielu pokojach chorzy leżeli po siedmiu lub ośmiu. Wtedy już bez przerwy zachęcali się wzajem doobżarstwa. Dzielili uczciwie, solidarnie wszystko, coposiadali. I starali się jeden drugiegoprześcignąć: kto najwięcej zje, ktonajwięcej połknie dodatkowych jajek, komunajszybciejprzybędzie na wadze. Poza przerażającychrozmiarówporcjami mięsa, jakie dawano w sanatorium, spożywalisurową końską siekaninę. Smarowali nią chleb. A ponieważ żołądki wzdragały się z obrzydzenia przed takohydnym pożywieniem, starano się zabić mdły zapach mięsaposypując je cukrem lub pokrywając po wierzchu konfiturą. Apotem co sobotę każdy, wędrowałnawagę, opcha123. ny, spasiony, zasapany. Dziesięć kilo w sześć tygodni! Coza triumf! Leczjak krótkotrwały! Zwykle następującypotem rozstrój żołądka odbierał człowiekowi cały ten dorobek. Więc od początku, ze zdwojoną energią starali sięnadrobić zmarnowany czas. Tym razem kończyło się żółtaczką. Wszystko cofało się o cztery tygodnie. Wobec czegozaczynali jeszczeraz, z coraz większym uporem i zaciekłością. Przecież musi się w końcu utuczyć ta wstrętna machina ludzkiego ciała, co uparła się chudnąć i chudnąć! Na plac boju występowały leki, które z kolei powodowałynieuchronnie gwałtowne zaburzenia żołądkowe; a późniejjeszcze zastrzyki arszenikowe i tranowe, ponieważ chorynie był już w stanie pobierać lekarstw doustnie. Po trzechtygodniach takiej kuracji przychodził wysięk opłucnej albokrwotok. Nic już nie funkcjonowało jak należy: żołądek,jelita,wątroba, wszystko odmawiało posłuszeństwa. Dawali spokój. Gdy już przekarmianie dokonało swego dzieła,poddawali się z rezygnacją. Niechcieli się nawet ważyć. A i sami lekarze przezornie przestawali o tym mówić. Skończona historia. Nie sposób jeszcze czegoś próbować. I często, bardzo często wkrótce nadchodziła śmierć. A równocześnie napływali tłumnie nowi chorzy: przybywaliciągle i niczego nie dostrzegając, niczegonie pojmując rozpoczynali na oślep tę samą walkę, podejmowali te samezażartewysiłki, które w ciągu rokuczy pięciu ' ' miałyich doprowadzić do identycznego końca. Wisiało tu sporofotografii grup pacjentów sprzed paru lat. Ci, co jużdługosiedzieli wsanatorium, oglądali je nieraz i wyliczalizmarłych. Tragiczne cyfry jak na te trzy czy cztery lata! Kiwali głowami: "No,no,patrzciepaństwo! " Ale nie przechodziło im przez myśl, że podobny los czeka wielu z nich. Inie tylko chorzy, lecz nade wszystkowiększość lekarzynie dostrzegała, gdzie kryje się prawda, nie umiała rozeznać w tym żniwieśmierci niszczycielskiego udziałuprzekarmiania. Gdyby naprawdę nie było innego lekarstwa,ratunku na drogach innych metod, to możei pisarz winienby milczeć, uszanować, jak to czyni lekarz, błogą nieświadomość tych, którzy cierpią. Lecz walka o prawdę jestnajwyższą postacią miłosierdzia. Skądinąd zresztą myśl o śmierci bynajmniej nie dręczyła tychnieszczęśników. Tłumiono ją, jak tylkosię dałonie brano tej sprawy poważnie. Lecz mimo wszystko tkwiłaprzecieżna dnie świadomości. Ona to wzniecała wstojących nad grobem szaleńczą żądzę uciech, którą potęgo124 wałojeszcze anormalne odżywianie, grozabliskiego unicestwienia i przede wszystkim bezmyślne rozmieszczanie ludzi na salach. Gdy przybywała jakaś prostytutka,kobieta rejestrowana, lokowano ją na osobności, woddzielnejklitce, by moralnie nie zarażała innych. Ale jednocześnie pakowano jakpopadło czternastoletniedziewczynki z doświadczonymimężatkami, które zabawiały się demoralizowaniem ich,wyjaśniały, na czym polegają uciechy małżeńskie ijak sięurządzać, żeby nie mieć dzieci; nocami zaś chodziływ odwiedziny do nowo przybyłych, wsuwały się pod kołdry sąsiadek. "Poośmiu dniach tutaj człowiek nabiera rozumu,wie już, co to życie" mawiały chore. Jakby towłaśniebyło życiem! Na salach mężczyzn krążyły pornograficznepisma, kupowane ze wspólnych tygodniowych składek. A od czasudo czasu panna Daele przyłapywała jakichśdwóch,zamkniętych starannie w ubikacji. Zdarzało się też,że ktoś, niemogąc już wytrzymać, przełaził przez muri ruszałw świat. Taki właśnieurlop wzięła sobie sąsiadkaEweliny potorakoplastyce, kiedywycięto jej sześć żeber; hulała przez osiemdni, ażją przywieziono na powrótz szeroko otwartą, ziejącą raną,która już się -nie zabliźniła. Miałapewniepłuca pełne ropy. No i umarła. Innapotakiej samej wyprawie wróciła w ciąży i też umarła. A jeszcze inna, co z ogłoszenia poznała jakiegoś amanta,umówiła się z nim, uciekła z sanatorium, a po trzechdniach-znaleźli ją wpółzmarzniętą, leżącą na szosie. Tateż umarła. Żarła tych ludzi gorączka uciech, szaleńczego używania. tego życia, które się im wymykało. I nie mieli nic,ani,moralności, ani wiary, nic, czego by się możnauczepić! Nawet ksiądzVincent, gdy tu przychodził, ledwo odważałsięsłowo powiedzieć, ledwo sięzdobył na pytanie: "No,i jak tam? Jak zdrowie? Jaksamopoczucie? " Na nic więcej nikt tu nie miał ochoty. Wszystko inneodtrącali, bronili się zaciekle. A nade wszystko: byle niemówić o śmierci! Jak najdłużej się dało, odpędzali myślio niej, okłamywali samych siebie. Żyli. Lecz mimo wszystko przykońcu, w ostatniej godzinie, zdarzało się, że niektórychogarniał strach, chwytało potworne przerażenie: nie chcieli umierać, szamotalisię, bluźnili, wyli zezgrozy,żemają zniknąć. Słychać ich było przez ściany. W sąsiednich pokojach ludzie lodowacieli z trwogi. Dlategozresztą zarządtrzymałnadal starą nocną salową, chociaż 125. upijała się co wieczora. Ona jedna,może właśnie dziękialkoholowi, godziła się trwać do ostatka przy tych, którzyumierając wrzeszczeli ze strachu. O nędzo ludzkości, której nie dano już ideałów, ani nadziei, ani żadnego światła. Obok Eweliny mieszkała Klara, znanahistoryczka. Wszyscy się jej bali. Bywało, żena widok mężczyznywpadała w istny szał. Rzucałasię na ziemię, zadzierała spódnicę, gryzła, przeklinała, śliniła się i wykrzykiwała sprośności, aż w końcu robiła pod siebie i sztywniała zupełnie. Wówczas towarzyszki musiały podnosić ją całkiemzdrętwiałą, myć iprzebierać. Poza tym była dobrą, uczynną dziewczyną. Dalejmieszkałastarszakobieta,chora na raka odbytnicy. Załatwiała się nie czując nic. I nagle w świetlicy czyprzy stolew jadalni rozchodził sięstraszliwy fetor. Wtedywszyscy opuszczali salę, niktjuż nie miał ochotyna obiad! Inna znowu przy posiłkach bezwiednie oddawała mocz naławkę i wypluwała długie,śluzowate wydzieliny do swojego "słoiczka od konfitur"spluwaczki z niebieskiegoszkła, stale do połowy wypełnionej. No i byłajeszcze grubaJulia, którejdaleko posunięte flirty z narzeczonym w czasie jegoniedzielnych wizyt stanowiły jedną z większychatrakcji dla innych chorych. Widać ich było zdaleka, jak'tulili się siedząc na ławce w ogrodzie, zawszena uboczui tak blisko siebie, że prawie jedno nadrugim. A do Magdaleny Rieux, z sąsiedniej separatki poprawejstronie, co tydzień przyjeżdżał mąż,jakoś dziwnie iniepokojąco wyglądający osobnik. Ichmałżeńskieczułości,a czasem i kłótnie, słychać było w całym gmachu. Jeszczeinna sąsiadka Eweliny, Maryjka, miała dopiero dwadzieścia lat. Co niedzielę odwiedzał ją ojciec. Kochał ją bardzo,był przyniej aż do końca: nie wszyscy ojcowie są tacy. Macochabo ożenił się po raz druginieprzychodziłanigdy zpowodu zadawnionych niesnasekrodzinnych. Maryjka umarła w sobotę wieczorem, do ostatka zupełnieprzytomna. Ojciec był przy niej. Macocha jednak nie przyszła. Niektórzy ludzie nie zapominają uraz nawet w obliczu śmierci. Na następnym piętrzeleżała jej koleżanka,piętnastoletnia Żermena Saulyez. W sanatoriumbyły ażtrzy Saulvezki: matka i dwie córki. Atrzej mali braciszkowie czekali wochroncena powrót mamy. Nieco dalej,trzecią separatkę zajmowała ZeliaChabry. Jej mąż, też gruźlik, przebywał jak i ona w pawilonie C. Alenie moglisię widywać. Ich jedenastoletni synek rów126 nieżbył w sanatorium, w Berck-Plage. W niedzielęChabry miałprawo odwiedzać żonę. Golił się wtedy starannie, wdziewał odświętne ubranie i przychodził ucałować Zelię. Wkrótce jednak nie starczyło im pieniędzy na opłacaniesanatorium dlamałego. Chabrywyszedłtedyz pawilonuC iwziął się znów do roboty. A że bardzo prędkozaczęło musię pogarszać, Zelia też się wypisała, żeby sięnim zaopiekować. Umarła o trzy miesiące wcześniej odmęża. Właściwie od niego sięzaraziła, lecz on miał gruźlicę włóknistą. Tacy zawsze dłużejwytrzymują. Gdy obojezmarli, przepadł też słuch o dziecku; nie wiadomo, co sięz nimstało. Separatkę Zelii zajęła jakaś młoda kobieta w ciąży,bliska już rozwiązania. Któregośranka chwyciły ją bóle i zabrali jądo pawilonu dla położnic. Urodziła dziecko, wróciłado pawilonu C iw trzy dni późniejumarła. O losachdziecka też już nikt późniejnie słyszał. Gruźlica to choroba przewlekła, najcierpliwszym sięznudzi. Opuszczonych nikt by się tu nie doliczył. Na przykład mąż jednej ztakich biedaczek przypominał sobieo żonie tylko wtedy,gdy się napił. Pojawiał się czasamipijany, płakał w pokoiku żony jak bóbr i znówznikałnaparę miesięcy. Niektórzy przychodzili tylko po to, żebyrozmówić się o separacji czy rozwodzie. ,,Musisz zrozumieć, jestem młody. To nie życie dla mężczyzny. Żebyś się zgodziła, można by to jakoś ułożyć. " A innibalisię zarażenia i niepozwalaliżonom wracaćdo domu. Jeszcze inninie przychodzili wcale, zapominalipo prostu o swych połowicach, a nieraz i o dziecku. O trzyseparatkiza Eweliną leżała właśnie taka młoda mężatka,półroku po ślubie, któratuprzyszła w tydzień po weselui już od tejpory nie widziała swego męża. Albo inna, którą kochanekporzucił kiedy zaszła w ciążę, a teraz jużjejsię na śmierć miało. Biedaczka powtarzała ciągle: "Byłemtylko jak najprędzejumarła! Byłem tylko umarła, zanimsiędziecko urodzi! " Na oddziale męskim był znów młody, piętnastoletni chłopak, którego matka nie odwiedziła od trzechlat. Dogorywały te żywetrupy w nędzy absolutnej. Szpitalnie dawał ubrania. Nie mieli już grosza, nie mieli koszuliani chustki do nosa, czasem nawet guzika czy igły;takabsolutnego ogołocenia nie sposób sobie wprost wyobrazić. 127. Piętro mężczyzn było przepełnione. Musiano więcumieścić jednego z młodych, dwudziestoczteroletniegoEdmunda Jacquet, na piętrze kobiet. Nie miało to zresztąwiększego znaczenia, bo Jacquet nie wstawał już z łóżka. Na swoje nieszczęście miał w Kasie Oszczędności dwadzieścia tysięcy franków. Matka zżoną wojowałyo todziedzictwo. Matkamoże by się i zrzekła. Ale żona gozdradzała. I przez to cała rodzina buntowała matkę, żebynie ustępowała ze swego prawa. Wtej sytuacji Jacquetzaczął się niebawemdomyślać, co się dzieje. Gryzł sięokropnie, chciał wyjśćz sanatorium, wypytywał kolegów,robiłżonie sceny zazdrości. A potem żona znów odzyskiwała swój wpływ i Jacquet zaczynał mieć pretensje domatki. Itak naprzemian, to jedna, todrugakorzystałyz chwilowej przewagii napomykały bardzo, jak im się/zdawało, dyskretnie o tej książeczce oszczędnościoweji o testamencie, który Jacquet powinien jednak zrobić. Jego szczęściem byłotylko to, że do ostatka nie dowiedział się, czy był zdradzany, czynie. Zszedł z tego świata któregoś ranka, po krótkiej nocy samotnej, bolesnej agonii. Tylko panna Daele przy nim czuwała. Krewzalałamupłuca i gardło. Udusił się. Nigdy się nie dowiedziano, ktozwyciężył, matka czy synowa, jak również, czy Jacquetsporządził testament. Skądinąd był to ciekawy przypadekgruźlicy bez zarazka. PlwocinęJacqueta zaszczepiono . śwince morskiej. Zwierzątko żyło jeszcze długopo jegozgonie. Była także nieszczęsna Simona, prostytutka. Przez swąsamotność zbliżyła się do Eweliny, bo wszystkie inne trzymały się od niej z daleka. Chore, w większości robotnice,podstępnymi pytaniami wydobyły z niej prawdę, dowiedziały się, że "pracowała" u Triboux. I zaczęły traktowaćją z góry, jak dziewczynę upadłą. Wjadalni,gdzie trzebabyło zostawać pół godziny po każdym posiłku, tworzyły sięzwykle kółka. Kobiety gawędziły, bawiłysię, spierały. Simona stała samotna wśród wrogo usposobionych,stroniących od niejgrup. Wkrótce doszło do tego, że czuła sięnajszczęśliwsza, kiedy miała gorączkę,gdyż to zwalniałood obowiązku schodzenia do jadalni. I też była bez grosza. Swego czasu miała pieniędzySporo. Przybyła w te strony z pięcioma tysiącami franków,które rozeszłysię na głupstwa, na prezenty dla przyjaciółek i dla szefowej, pani Marii, żony wszechmocnegoTriboux. Gdy musiała rzucić lokal i iść do szpitala, nie 128 miała już nic. PaniMaria doskonale umiałaeksploatowaćzarówno dziewczyny, jak klientów. Teraz dopiero, z daleka,Simona zaczynała zdawać sobie z tego sprawę. Wyczuwałosię wniej jakby podświadome znużenie tego rodzaju życiem. Czasami wspominałao wyjeździe, o powrocie dodomu. Jej matka miała w Mans mały sklepik. Myślała,że córka pracuje w hotelu. Simona okłamywała ją. Alematka była biedna: wracać znaczyło mocno ją obciążać. Od czasu do czasu paniMaria odwiedzała Simonęsamochodem własnym albo któregoś z klientów. Niekiedy przyjeżdżała z samym panem Triboux i kilkoma dziewczynami,które specjalnie się na tę uroczystość stroiły, zachwycone,że się mogąpopisać wspaniałymi sukniami zprawdziwegojedwabiu, torebkamiz jaszczurki, biżuterią, niebieskimilisami. Gdyż klientelę domu Triboux stanowili ludzie bogaci. Całypawilon wytrzeszczał oczy ze zdumienia. AleSimonie owe strojne damy nigdy nic nie przywoziły. Przeciwnie, jeszcze jej wydzierały wszystkie zdobione wstążeczkami ramki, które robiła na sprzedaż. A gdy panuTriboux zachciało się kiedyś dużejwłóczkowej lalki i zrobił ruch, jakby miałwyciągnąć portfel, pani Maria uprzedziła to pytaniem: Chybanie zamierzasz brać odniego pieniędzy, Simono, prawda? Przywoziła jej też bieliznę do haftowania, ^koszulki, spody, kompleciki. Bo pani Maria bardzo dbałao swójwygląd, aSimona umiała ślicznie haftować. Simonę przyjęto do pawilonu C wbrew przepisom, azasprawą pana Beaujoin, właściciela restauracji,a zarazemintendenta sanatorium. Gdyż Beaujoin,stały klientTriboux,był z nim ponadto związanynierozerwalnymi węzłami kombinacji wyborczych. Beaujoin sam też nierazodwiedzał Simonę, gdy przejeżdżał tędy z żoną. Małżonceprzedstawił ją jako swoją protegowaną, nieszczęsną istotę,którą opiekował się z litości. Pani Beaujoin okazywała swezainteresowanie Simona w podobny sposób jak i paniMaria, znosząc co się dało do haftowania. A Simona,doskonale zdająca sobie sprawę, że tylkowszechwładzarestauratora-polityka trzyma wtympawilonieją,prostytutkę, dla którejprzeznaczone sąprzecież osobne sale dlarejestrowanych, zamęczała się nad iście książęcą bielizną,mającą zdobić gruby zadek tłustej kupcowej. Dobre miała serce ta zawszesmutnadziewczyna. Wylewała kubeł Eweliny, pożyczała jej chusteczki, prześcielała 9 Ciała ldusze 129 A. łóżko, nic sobie nie robiła z zarazków, z tego wszystkiego,co wokół Eweliny wytwarzało pustkę. W tejupadłej istocie kryłysię jeszcze skarby niezwykłej ofiarności, samozaparcia gdyby ktoś umiał ją ocenić i zrozumieć. Alebrakowałojej silnej woli. Łatwo było wyczuć, iż życieniosło ją,jak chciało, od mężczyzny do mężczyzny, z jednejmiłostki w drugą, a onapoddawała się, potulna i uległa. Pierwszego,który kazałjej "pracować", posłuchała bezwiększego sprzeciwu, biernie, nawet jej dogłowy nieprzyszło, że mogłabysię opierać, a raczej zadowolona byłai dumna z pieniędzy, które mu przynosiła, i z przyjemności, na jakie dzięki niej mógł sobie pozwolić człowiek,którego kochała; dumna była z ofiary, jaką z siebie składała. Istota stworzona po to, żeby ją wyzyskiwano. Samatozresztą czuła. Mówiła sobie,że tak było zawsze, przezcałe życie, i tak już zostanie. I nadal była uległa, o buncienawet nie myślała. Pani Maria nawet z daleka potrafiłają tyranizować. Ilekroć przyjeżdżała, przetrząsała jej torebkę, szafkę, szuflady, czytała listy. Kiedyśznalazła list od matki, owocarki z Mans. Ogarnęła ją furia. Na oczach Simony podarłaów list i nakazała ostro: Zabraniamci do niej pisywać! Jeśli ci czegopotrzeba,możesz mnie powiedzieć. Ja jestem twoją matką! W barze u Triboux pracował służący,Polak, poczciwechłopisko. Odwiedził raz Simonę. Bardzo jąlubił. Wzruszyłsię jej niedolą, popędził co tchu do miasta i kupił ze swychnędznych oszczędności ćwierć kilo kawy i kilo cukru; ledwo zdążyłjej to przynieść przedzamknięciem. Alewnajbliższyczwartek paniMaria wykryła resztki żywności ipotraktowała to jako osobistą zniewagę. Polak niepokazał się więcej. Simonaodeszła pewnegowieczoru cicho i' bezboleśnie. Śmierć miała lekką. Łudziła się, że ujrzy jeszcze matkę. Ale paniMaria, która niełatwo wypuszczała z rąk ofiarę,a może też obawiała się jakichś nieprzyjemności, takzręcznie wszystkim pokierowała, że depeszę wysłano za późno. Gdymatka zjawiła się, zastałajuż córkę namarach. O niczymnie wiedziała, -dopiero w kancelarii usłyszałao prawdziwym zawodzie Simony. Osłupiała zupełnie. Odeszła nie chcąc nawet spojrzećna zmarłą ani brać udziałuw pogrzebie. Wróciłaprosto do Mans. Ale mimo wszystkona wyprowadzeniu Simony byłotrochę ludzi: pani Mariaz żeńskim personelem swego lokaluwielobarwna rewią 130 niebieskich i różowych sukien, której przyglądało sięz okien całe sanatorium. Poprzedniegodnia paniTribouxzeszła zpanną Daele i panem Beaujoindo kostnicy, żebyzdjąć z rąk nieboszczki pierścionek i bransoletkę. To moje powiedziała. Pożyczyłam jej tylko dopracy. Według obliczeń panny Daele na stu chorychco najmniej osiemdziesięciu traciłoducha i opuszczało sanatorium. Bóg jeden wie,na jaki szlilos. Przez kilka pierwszych miesięcy najrozsądniejsi wracali od czasu do czasu,żeby uzupełnić odmę. Ale wkrótcei to się kończyło. Znikali na dobre. Z pozostałych dwudziestu połowaumierała,a najwyżej dziesięciu wychodziło jako zdrowi ludzie, najczęściej zresztą nienadługo. Wszystko kosztowało krocie. W pawilonie C wydatki na każdego pacjenta dochodziłydo tysięcyfranków. Złatwością moglibyśmytu przytoczyć nazwiska wielupisarzy, którzy odsłaniają ową bezsilność, ową porażkę dodychczasowej walki z gruźlicą. Dowodzi to, że stosowanedotąd środki nie są właściwe. Oczywiście zbrodnią byłoby rozgłaszanie rzeczy tak tragicznych, zabijanie ostatków nadziei w duszach tylu tysięcynieszczęśników, gdyby nieistniał dlanich żaden inny lekpoza kłamstwem, ostatnim już aktem miłosierdzia. Leczistnieje inne źródło nadziei, którego poznanie przyniesieratunek tymludziom. A powołanie pisarza to przedewszystkim tej prawdzie służyć i przyśpieszać jej zwycięstwo. 12 Skorzystawszy z pierwszego zaproszenia Doutrevala, Ludwik Vallorge stał się częstym gościem w jego domu. Z Doutrevalemrozmawiał o śpiączce cukrzycowej i o konwulsoterapii. Mariecie przynosił kwiaty i nowepłyty. Doutreval, dla którego do niedawna Vallorge byłjednymz wielu obojętnychmu, spotykanych na korytarzach szpi tala czy Wydziału młodych lekarzy, zaczął wkrótce zmieniać swój stosunek do niego. W głębi duszymusiał sobieoczywiście zdawaćsprawę, że niezwykła uprzejmośći nagłe zainteresowania naukowe Vallorge'a dla jego pracpłyną z bardzo wyraźnych pobudek. Ale nawet gdy wyczuwamy pochlebstwa, pochlebca jest nam miły. I naszapróżność chętnieprzybiera w cnoty i zalety kogoś, kto naspodziwia. Toteż Doutrevalzupełnie szczerzezaczął okazywać Vallorge'owiswoje wyjątkowe uznanie. Młody człowiek oświadczył się przy końcu tegoż roku. Doutreval, jeśli o niego chodzi, wyraziłzgodę. Marietaprzez parędni wahała się. Nie dlatego,żeby sięjej Ludwiknie podobał. Małżeństwo bardzo ją pociągało. Już się widziała matką licznej rodziny, otoczoną mnóstwem własnychpociech. Bała się jednak opuszczać ojca, Michała, Fabianę. Wiedziała, że jest tu niezastąpiona. Prowadziła przecieżcały dom, zajmowała się służbą, dysponowała posiłki, pilnowała bielizny, zużycia gazui węgla, słowem: zastępowała matkę. Sam Doutreval często jąnazywał "naszą mamusią". Była dobrą gospodynią, roztropną, a nawet oszczędną. Hodowała kury i gołębie na tym, co schodziło ze stołu; smażyła konfitury z owoców przysyłanych przezHeublaczy Geraudina, robiłana drutachpulowery iszaliki dlaojca i brata. Przy tym wszystkimzawsze pogodna, z uśmiechem i piosenką na ustach, wnosiła w stare i trochę ponuredomostwo radość i wesele. Doutreval po prostu ją uwielbiał. A także Michał. Cóż bezniej poczną? Pozostawaławprawdzie Fabiana; ale Fabiana była o wiele za młoda,poza tym nie zdradzała cienia zainteresowańgospodarskich; doświadczenia w laboratorium ojca zajmowały ją znacznie 132 bardziej niż przyprawianie sosów. Dla Marietyzaś laboratorium Doutrevala istniało tylko wtedy, gdy chciaławstawić tam dowielkiej lodówki słoje pasztetów czy innychkonserw. Myśl, iż zarząd domu trzebabędzie złożyć w ręcesłużby, dosłownieją przerażała. Oczyma wyobraźni widziała już astronomiczne cyfry rachunków za gazi dziuraweskarpetki na nogach Michała. Wszystko jednak ułożyło się jak najpomyślniej. Okazałosię, żenajbliżsi sąsiedzi chcą właśnie wynająć swój dom,duży, wygodny, mieszczański dom. Vallorge i Doutrevalnatychmiast udalisię do właściciela, obejrzeli całą posesjęi uznali jąza doskonałą. Wszystko, garaż, ogród. A żeVallorge dotąd mieszkał w tej dzielnicy, nie tracił nawetpacjentów. Ustalono więc datęślubu. Vallorgenie zwlekając wynająłdom. Postanowiono wybić furtkę w murzeogrodu, abyMarieta mogła równocześnie prowadzićobagospodarstwa. Doutreval od samegorana czekał w laboratorium nadoktora Groix. Jasne słońce pierwszych dni kwietnia zalewało ogród. Za uchylonymi drzwiami kurnika widaćbyło,Marietę karmiącą kury i gołębie. Z otwartego okna laboratorium poprzez gałązki krzaków o drobnychjeszcze listkach Doutreval dostrzegał jej białą sukienkę wduże niebieskie grochy. Widok ten budziłw nim podświadomerozradowanie. Dzieńbył naprawdępiękny. Z osiemnastu chorych leczonych przez kilka ostatnichmiesięcy metodą wstrząsową dwunastu wykazywało wyraźnąpoprawę. Dwóch zaczynało jużpo trochu pracować. Osiągnięcia wprost nadspodziewane. Jedyny szkopuł stanowiły nadal owe straszliwe ataki konwulsji, powodująceniejednokrotnie poważne uszkodzenia kości. Ostatnio Groixwpadł na ciekawypomysł. Bernard Claude w doskonałej,niezwykle wyczerpującejrozprawie na temat kurary zanalizowałdziałanie tej dziwnej indyjskiejtrucizny, którąkrajowcy Południowej Ameryki nasycają końcestrzał, ponieważ posiada ona właściwości porażania mięśni i układunerwowego. Groix wpadł napomysł, że można używaćkurary, aby nie dopuszczaćdo przerażających konwulsji,jakie następowały po zastrzykach Doutrevala, a tym samym zapobiec złamaniom kości. Proponował,aby na pięćminut przed podaniem środka wywołującego konwulsjewstrzykiwać choremu małądawkę tej silnie działającej 133. trucizny. Próby dokonywane na kotach dały wyniki dodatnie. A dziś rano Doutreval zamierzałspróbować tegona piętnastoletnim, umysłowo chorym chłopcu. Pełen byłradosnego podniecenia. Wzruszenia, jakichdoznawał przyodkryciach naukowych, przekładał nad wszystkie przyjemności. W korytarzu rozległy się kroki. NadchodziłGroix. Doutreval wziął laskę, teczkę i zszedł nadół. No, idziemy. A Regnoult? zapytał Groix. Jest w szpitalu. Zabierzemy go po drodze. Groix usadowiłsięw głębi wielkiego Renaulta. Doutreval zasiadłprzy kierownicy. Wóz ruszył w kierunku figalite. Regnoult odbył już tego dnia wykłady za szefa. O tejporze zastępował go w szpitalu. Gdy Doutreval lekkimkrokiem wyruszył na jego poszukiwanie przezdługie, dudniące korytarze, usłyszał nagle, że ktoś go woła: Panie profesorze! Przystanął. Był to Beaujoin, intendent szpitala. Co słychać, panie Beaujoin? Dziękuję, wszystko w porządku. Przepraszam pana,profesorze, ale chciałbym parę słów. Koniecznie teraz? Pan profesor się spieszy? Tak, dosyć. Chodzi o syna profesora. O! Doutrevaltrochę się zaniepokoił. Słucham. Czy pan profesor wie, że on w ostatnich czasachjakoś dziwnie często odwiedza sanatorium? Sanatorium? Tak. To na górze. A czegóż on tam szuka? Właśnie sięwszyscy zastanawiają. Już nawet trochęzaczynają gadać. Aha! mruknął Doutreval. Jeszcze nic nie rozumiał. Podobnojakaś dziewuszka wpadła mu tam woko. Co takiego? Podobno. Nosi jej kawę, masło. Beaujoin opowiadał to ześmiechem. Doutreval też sięroześmiał, ale zarazspoważniał. Słyszał pan otym naprawdę? Sam go tam z dziesięć razy widziałem. ; Dziesięć razy? 134 Jeżeli nie więcej! I cóż to za dziewczyna? Pacjentka. Chora? I to poważnie chora. Przeprowadziłem wywiadzik. Tazabawa wydajemi się dość niepokojąca. Bezpieczne to niejest, prawda? Ja nie jestemlekarzem,nie znam się natym, ale myślę,że. Bardzopanu dziękuję, panie Beaujoin. Wydawało mi się, że lepiej. Doskonale pan zrobił. Postaram się skończyć tę głupią dziecinadę. Przybrał na powrót zwykłą, wielkopańską minę iuśmiechnął się. Ot, młodość! Młodość! Jeszcze raz dziękuję. Ci smarkacze nie mają za grosz rozumu. Kiedy to, panie Beaujoin,i my mieliśmy po dwadzieścia lat? Już nie mnie towspominać! westchnął gruby jegomość. Kiedy zebranie zarządu? W przyszły poniedziałek. Będę miał do pana małą prośbę, o materiały do mo-łjejdyspozycji. Jeszcze otymporozmawiamy. Na razieprzepraszam, bo czekają na mnie. No, to tymczasem, do widzenia panu. Uścisnąłrękę Beaujoina iruszył przez korytarzeprzepojone zapachem chemikaliów, wody chlorowanej i fenolu. Pogwizdując pod nosem szedł sprężyście, usiłując jak najmniej kuleć, wywijał laską i pogodnym, przyjaznym skinieniem odpowiadał na ukłony studentów. Lecz w sercutkwiła zatrutastrzała. Już odpewnego czasu zauważył,że syn dziwnie sięzmienił. Przestał wychodzić wieczorami. I on, takdawniej rozrzutny, stałsię niemal skąpy. Niepalił Cameli, przeszedłna najtańsze krajowe Gauloises. A w ogólepalił dużo mniej. Nie kupował też czasopismpo osiem czy dziesięćfranków. Pracował więcej, co wieczórzaraz po kolacji zamykał się u siebie nagórze. Doutrevalprzypomniałsobie teraz, że któregośdnia, gdyrozmawiali wszyscy razem przystole w jadalnym, Marietawykrzyknęła ze zdumieniem: "Coo? Michałku, ty wiesz,ile kosztujemasło i kawa? " Wtedy nie zwrócił na toszczególnej uwagi. Teraz jednak wydało mu się to osobliwie niepokojące. Regnoult był gotów. Przybiegł, gdy tylko dojrzał nad135. chodzącego profesora. Zaraz teżwszyscy trzej wyruszylido Saint-Clement. Doutreval przez całą drogę milczałjakzaklęty. Na pewno ma kłopot zjakąś babką szepnął Groixdo Regnoulta, który siedział obok niego w tyle wozu. ' Pawilon dziecięcy znajdował się wgłębi zakładu Saintl-i-Clement. Doutreval, wraz ze swymi dwomaasystentami; wszedł między bawiącą sięna dziedzińcu dzieciarnię i kro'; czył pośród malców wysoki, szczupły, prosty, w angielskiiA"'garniturze w dużą jasną kratę, podpierając się trzcinowąlaseczką o złotej gałce ruchem tak naturalnym, że jegoutykanie stawało się prawie niewidoczne. Uśmiechał sięprzyjaźnie wodpowiedzina pełneszacunku ukłony posługaczek i pielęgniarek. Dzieci zbiegały się zewsząd i zagadywały do niego, do Regnoulta, a zwłaszcza do Groix, którego szczególnie lubiły. Proszępana! Panie doktorze! Doutreval z trudem torował sobie drogę przeztę przerażającą, nieszczęsną zgraję małych potworków, tych nieudanych, chybionych tworów ludzkich, ułomnych, bezkształtnych, niedorozwiniętych, pośród dzieci, którym brakowało to czoła, to brody, albo zdawały się mieć tylkotułów czy tylko głowę; pośród tych żałosnych, ohydnychistotek, przypominających paskudne, źle wypalone naczynia gliniane, obsypanych pryszczami, wysypką, krostami,wrzodami, z zaropiałymi oczyma, nosami, uszami, z obmierzłymi strupami na głowach. Karły i olbrzymy,głupawe skrzaty o wynędzniałych jak u kościotrupów kończynachi młodedryblasy, chłopaki aż nazbytrozwinięte,zezwierzęciałe, opotężnych szczękach i pięściach jak maczugi, stworzonych do mordowania przyszlizbrodniarze, już z góry napiętnowani, ścigający człowieka smętnym,bezrozumnym wejrzeniem. Więksi i bardziej rozgarnięciciągali za rękę najgłupszych, najokropniej niedorozwiniętych, opiekowali się nimi. Wlekliich teraz do Doutrevala; wokół trzech lekarzy co chwila rozlegałysię krzyki, niezrozumiałe nawoływania i wycie, w czym przejawia sięnajwyższa radość małych nieszczęśników na widok ludzi,którzy byli dla nich dobrzy. Nawet tacy,którzy nigdy niemieli nauczyć się mówić, mruczeli i bełkotali, darli się cosił w stronę lekarzy wyrażając w tensposób swą zwierzęcą, dziką czułość. Zewsząd wyciągnięte dziecinne ręceniby czułki owadów chwytały ich za ubrania, dotykały,głaskały, obmacywały. NerwowyRegnoult z trudem opa136 nowywał wstręt. Za każdym razemwidowiskoto robiłona nim wrażenie koszmaru. Ale Groixnaprawdę lubił tychmalców,nawet najstraszniejszych, nawet tych, którychgłowy przypominały maskę nurka albo łeb ryby czyolbrzymiego owada, nawet małych zboczeńców,małychonanistów. Gdyprzechodził koło któregoś z nich, odwoływał go na bok. Oglądał ręce, wpatrywał się w oczy wzrokiem hipnotyzera: Byłeś grzeczny? Tak, psze pana doktora. I dzisiajteż będziesz grzeczny? Tak, psze pana doktora! No, to dobrze. Idźsiębawić. Masz tu kawałek czekolady. No, wędruj! Niektóre dziewczynki trzeba było ażwiązać, tak sięwycieńczały. Zdarzały się jednaki takie, które nawet poskrępowaniu rąk potrafiły podniecać się piętami. Wszystkiedziedzicznewady i najgorsze instynkty kłębiły się na dniedusz tych nieszczęsnych istot, które cofały się do poziomuzwierząt, odbywały wsteczną wędrówkę po szczeblachewolucji. Dziewczęta, z natury bardziej skryte,podatniejsze zepsuciu,kłamliwsze, niepokojone już okresem dojrzewania,najchętniej chowały się po kątach, czerwieniły i krygowały. Chłopcy przypominali orangutany i w swych zabawach wykazywali niepokojącą brutalność. Kilku samotników popłakiwało nauboczu nie dawali się utulić,absolutnie niezdolni do współżycia. Jedenz nich, mały, podobnydoaniołka blondynek z niebieskimi oczkami, wątły, milutki,prawie ładny, odważył się zbliżyćdo Groix, uczepił się goz tyłu za rękę i szeptał błagalnie: Proszępana, tak bym już chciał wrócić do mamusi. Proszę pana,kiedy jawrócę do mojej mamusi? Och, te mamusie! Jakże często opuszczały swoje biednepotworki, budzące w nich tylko odrazę! Bywały też małżeństwa alkoholików, które co roku, regularniei niezawodnie, przynosiły do zakładu nowego małego idiotę, nowego nieszczęsnego wyrzutka społeczeństwa. Zresztąw całym zakładzie tak wielu było chorych, których wyrzekły się rodziny, że już nikt się właściwieopuszczonymi nie przejmował. Iluż spośród obłąkanychbiedaków zamkniętych w Saint-Clement umierałonie ujrzawszy,1. ukochanego oblicza matki, żony czy dziecka,ukochanejg twarzy, której wspomnienie jak ostatni bolesny majak 137. kołatało jeszcze w nieszczęsnej, omroczonej pamięci i potrafiło czasem zbudzić na moment z otępienia, wycisnąćłzę w rozpaczliwym przebłysku świadomości. Od czasu doczasu,bardzo na ogółrzadko, Doutreval otrzymywał list: "Panie doktorze, proszę o wiadomość o moim ojcu. " Następne listy przychodziły coraz rzadziej. A późniejzupełnie ustawały. Pięć, dziesięć lat absolutnego milczenia. Nieszczęśliwy wariat umierał, zarząd zakładu powiadamiałrodzinę, po czym Doutreval otrzymywał krótką odpowiedź: "Panie doktorze, chcąc uniknąć kosztów, proszę o pochowanie megoojca na cmentarzu zakładu. " Nikt nawet nie przyjeżdżał, byoddać zmarłemu ostatniąprzysługę. Ojciec Vincent sam odprowadzał ciało do wspólnej mogiły. Na salizabiegowej wszystko byłogotowe, gdy przybyłDoutreval. Piętnastoletni pacjent leżał już rozebrany nawąskim łóżku. Regnoult niezwłocznie zrobiłmu dożylnyzastrzyk kurary. Doutreval z notesem wręku skrzętniezapisywał reakcje: zwiotczenie mięśni, wykrzywienie twarzy, zez oczu i bardzoszybkie porażenie kończyn. W tymmomencie Doutreval dał znak. Regnoult wstrzyknął preparat wywołujący konwulsje. Atak nastąpił jak zwykle natychmiast, był jednako wiele mniej gwałtowny. Pewne otępienie,spowodowanemoże kurarą, sprawiło, że twarz chłopca nie nabrała owegowyrazu przerażenia i grozy, jaki zwykle w takich chwilachpojawiał się na twarzach chorych. Kilkaostrych kurczówwygięło kręgosłup ikończyny pacjenta, aż zatrzeszczałykości, bez żadnych jednak uszkodzeń. Po paru minutach,gdy konwulsje ustały, chłopieczaczął powracać do przytomności nie przejawiając trwogi ani chęci do ucieczki,co dotychczas było regułą. Narzekał tylko, że jest straszniezmęczony i bardzo boli go krzyż. Doutreval, na zewnątrzjak zwykle opanowany,w duchuszalał zradości. Wydaje mi się, że zagadnienie zostało rozwiązane rzekł. Poklepał pacjentapo obnażonymramieniu. Przywrócimy ci władze umysłowe, biedaku! Dziwny to darw gruncierzeczy! Gdybyśmógł zabrać głos w tej sprawie,może prosiłbyś nas,żebyśmy cię zostawili własnemulosowi. Panie profesorze! żachnął się Regnoult. A co, nie zgadza się panze mną, kolego Regnoult? 138 Tak bardzozależy panuna tym, abyzdawać sobie sprawęzwłasnej nicości? Dodiaska, chybatak. Może się pan myli. Często przychodzi mi na myśl, żewłaściwie nasza świadomość, możność zdawania sobie sprawy z własnego "ja",jest po prostu nieszczęściem. Nieszczęściem? zdziwił się Groix. No, a niech pan na przykład pomyśli o mrówce. Żyje,pracuje, cierpi. I niech pan sobie wyobrazi,że naglejakimścudem daje jej panświadomość. Mrówka dowiaduje się, żeżyje,że jest mrówką, zaczyna nagle pojmować, jak strasznyjest jejlos, polegający na tym, że musibiedaczka mozolićsię przez dwa czy trzy lata,a potem zginąć. Czyż pańskidar byłby dla niej cenny,Groix? A skoro człowiek teżjestjedynie mrówką, o bardzo rozwiniętej pamięci, zdolnąodnajdować się w czasie, odtwarzać sobie w myślachwłasny obraz wróżnych okolicznościach życia. ana tymw gruncierzeczy polega przecież świadomość. czyż uważapan za coś tak osobliwego, że się niekiedy waham, że doznaję czegoś w rodzaju wyrzutów sumienia w chwili, gdymam przywracać bliźniemu owewładze umysłowe,świadomość? ; Smutne to, copanmówi, panie profesorze! mruknął Groix. Doutrevaluśmiechnął się. Ktoś kiedyś powiedział, iż nie wierzy, aby inteligencja mogła nie iść w parzez wewnętrznym smutkiem. No, ale do roboty! Poproszę o notatki, kolegoRegnoult. A panu, Groix, zostawiam pod opieką tego małego i liczę,że panopracujecałokształt obserwacji. Zajrzętu jutrorano. Włożył notatki do teczki. Po czym obaj z Regnoultemwyszli z pawilonu dziecięcego i skierowali się w stronęsamochodu. Groix musiałzostać w zakładzie,aby obserwować skutki zabiegu. Był to zresztą jego tydzień dyżuruw Saint-Clement. Bynajmniej na to nie narzekał. Ten niepoprawny kawalarz, młody medyk, wierny tradycji opowiadania niestworzonych historii i wymyślania najbardziejbezlitosnych dowcipów, czuł naprawdę sentyment doswoich pacjentów-wariatów. Bezwahania opróżniał dlanich własne kieszenietak dokładnie, że podkoniec miesiącazawsze był bez grosza. Nierzadko zdarzało się, żeaby zdobyć środki na kupienie im jabłka, cukierka czyzabawki,wpadał do Tawerny Pod Dobrym Królem, wy139. patrywał kolegów studentów lub młodych lekarzy, którzyprzy aperitifie spijanym przez słomkę zabawiali się grąw kości, i spokojnym ruchem zgarniał wszystkie stawkialbo resztę wydaną któremuś z nich przez kelnera. To dla moich biedaków! Chował zdobycz do kieszenii z obojętnąminą wychodził. Och, ty draniu! wrzeszczeli za nim. Do d. z tobą i twoimi bękartami! AGroix, bardzo zadowolony, przeczesywał palcami czuprynę, ruchem możliwie najbardziej lekceważącym zsuwałna czoło swój miękki pilśniowy kapelusz i szedł dalejpogwizdując z cicha. Wieczorem po kolacji Doutreval jak zwykle wyruszyłpieszo na miasto, do redakcji "Progres-Social". Były tochwile wytchnienia trochęruchu dla zdrowia po długichgodzinach wykładów, szpitala i laboratorium. Szedł wolno,prosty, smukły, młodzieńczy, zbursztynowącygarniczkąw białych zębach, swobodnymruchem wspierając sięnatrzcinowejlasce od strony kalekiej nogi. Napotykani studencipozdrawiali go uprzejmie, kobiety oglądały sięzanim. I choć odnosił się do nich z lekceważeniem, robiłomuto podświadomie przyjemność. Wiedział, że jest piękny,surową nieco urodą, że jego pociągła i trochę blada twarz,wysokie czoło z dwiema pionowymi bruzdami pośrodku,znamieniem myśli i powagi, siwawe już skroniesrebrzącesię dojrzałością, przy obliczu prawie bez zmarszczek wszystko to wywiera wrażenie. Mimo przenikliwego jeszcze chłodu rozkoszował się tym spacerem po dniupełnymtrudu. W mózgu snuły się nadal obrazy zakładu: dzieciarnia, dzisiejszy pacjent, eksperyment. Oddychał pełniej,pierś rozdzierała nadzieja triumfu,mimo woli przyspieszałkroku. Gdzieś daleko, na drugim planie, majaczył niemiłycień: Beaujoin, którego jeszcze raz spotkał po południu,i Michał. Janina Chavot jak każdegowieczoruzajęta była korektąporannego wydania pisma. Zarazpo przywitaniu Doutrevalzaczął szerokorozwodzić się o swoich pracach, opowiadało kurarze, o doświadczeniach robionych na kotach, o tym,że dziś ranopo raz pierwszyodważył się eksperymentować na człowieku, iże wynikbył pomyślny. Tak 00 wpadliśmy napomysł użycia kurary. 140 mówił. O Groix, który mu tę myślpodsunął, nie wspomniał. Nie wspomniał teżo Michale. To,o czym sięranodowiedział od Beaujoina, nie wiadomo dlaczego wydawałomu się dziwnieupokarzające i trudne do opowiedzenia. Nazajutrz podczas południowego posiłku cała rodzinaDoutrevala zgromadziła się w staroświeckiej, trochę ciemnejjadalni obok dużego salonu. Doutreval wyczekał, ażFabianawstanie od stołu wiedział, że spieszy się nalekcje. Po czym przy Manecie zwrócił się do Michała: Idzieszpo południu na wykłady? Tak, ojcze. To przyjdź do mniewieczorem do laboratorium. Chcęz tobąpomówić. Michałnic nie odpowiedział, alezdawał się raczej złyniż zdziwiony. Z zaniepokojonego spojrzenia, jakim Marietaobrzuciła ojca i brata, Doutreval odgadł, że jego pierworodna czegoś się domyśla i macierzyńskie serce opiekuńczej kwoczki ogarnia lęk. Tillery, który przed dwoma miesiącami rozpoczął własnąpraktykę w robotniczejdzielnicy miasta, wybrał siętego \wieczoru do laboratorium Doutrevala, aby mu Groix zrobił 'pewnąanalizę. Obydwajasystenci Doutrevala, Regnoult ,ji Groix, poświęcali szefowi wszystek swój czas. Oni posła- łwilina niego, a on na nich. Pracowali dla niego w szpitalui wlaboratorium, wzamian za co profesor dawał imoparcie, zapewniał docentury,stosunki iwpływy. Współpraca natego rodzaju podstawach jest rzeczą powszechnąna wszystkich wydziałach lekarskich. Na razie praca przynosiła Groix i Regnoultowi wyłączniezaszczyty. Trochę tylko,na drobne wydatki, dorabiali wykonując w laboratorium Doutrevala rodzaj ,,czarnej roboty": analizy po zniżonej cenie dlazaprzyjaźnionychlekarzy. Gdy Tillery wszedł, Regnoult był właśnie zajęty takąanalizą, wyławiał platynowym drucikiem ze szklanegosłoika serowate kawałki żółtej plwociny, układał je naszklanejpłytce i osuszał nad gazowym palnikiem. Swądspalenizny czućbyło w całym pokoju. Nad drugim palnikiem bunsenowskim Groix fabrykował pipetki, a robił totak zręcznie, jakby sięprzez całe życieniczym innym niezajmował. Kruche tworzywo stawało się w jego rękach 141. dziwnie uległe i giętkie. Rozgrzewał rurkę, obracał jąi ugniatał jak ciasto, póki nie nabrała pomarańczowejbarwy. Potem nagle ją wydłużał, rozciągał na wpółpłynneszkło niczym gumkęna nitki nie grubsze od włosa,delikatne, leciutkie i zwiewne, które później łamał naczęści tak długie, jak chciał. Robiłteż pipetki zakończonekulką, dmuchał w rozczerwienioną nad płomieniem rurkę,która topiąc się lśniła coraz inaczej i piękniej, jaktęcza. Wydmuchiwał pękatą szklaną bańkę, ogromną,cienkąprzepuklinę,coś,co przypominało tętniak. Palce Groixzdawałysię lubować w tej pracy czarodzieja,, zwinne, wytworne, jakbywyposażone w magiczną Siłę. Regnoult miał na sobie śnieżnejbiałości fartuch. Nieskazitelnie czystapłócienna czapeczka na falującychciemnychwłosach, zsunięta do tyłu,odsłaniała piękne, regularneczoło. Od czasu do czasu statecznym ruchem brałz popielniczki zapalonego papierosa, zaciągał się dość powściągliwie i ostrożnie odkładał go między niedopałki. Groix osłaniał swe zniszczone już, kraciaste sportowe ubranie niebieskim fartuchem ogrodnika Doutrevala. Kosmyk długichjasnych włosów opadał mu na twarz, od strony blizny,i chwiał się przy każdym ruchu. W kąciku ust sterczałniedopałek papierosa. Tak zastał ich grubasek Tillery,gdy wkroczył dostojnie,jak przystałosamodzielnie praktykującemu lekarzowi, z pokaźną teczką pod pachąi surowym wejrzeniem zza olbrzymich szylkretowych okularów, osadzonych na małym zadartym nosku. Hallo! Jak się masz,stary łobuzie! /ucieszył sięGroix. Zupełnienieźle, szramuchno kochana! odparłTillery. Złożył teczkę i przy okazji przywłaszczył sobiepudełko papierosów, nieopatrzniepozostawione przez Regnoultana stoliku wirówki. A ty co porabiasz, kudłaczu? Mów, jakci idzie? przerwał Groix. Pacjentówtłumy? Podobno robisz majątek odezwał się Regnoult odzlewu, nad którym płukał szklane płytki, barwiąc na lazurowe emalię umywalki. Nie narzekam odparł Tillery. Oczywiście nieobyłosię bez niespodzianek. Stary konował, po którymobjąłem praktykę, babrał się przeważnie w poronieniach. 142 I na początku wszyscy myśleli, że go w tymzastąpię. Trafiały sięnieporozumienia, musiałemtłumaczyć. Odbiło się to pewnie na twojej kieszeni? No, trochęmruknął Tillery zapalając papierosaod palnika, nad którym Regnoult podgrzewałplwociny. Słuchaj, Regnoult! Już ci tyle razy mówiłem,że te papierosy to siano. Gość jak ty, z taką piękną fryzurą, powinienstanowczo palić angielskie. Mam nadzieję, że ostatni razmuszę ci to przypominać! No,oczywiście, niektórzypacjenci byli niemile zaskoczeni, to prawda. Ale na ogół miidzie, nawet zupełnie nieźle. Praktyka coraz większa. Dotądprzychodziło trzech żebraków, wczoraj było już pięciu. Regnoult i Groix roześmieli się głośno. W rzeczywistościTillery, bardzo przeciętnyjako student, z natury raczejleniwy, odnoszący się z całkowitym lekceważeniem dostudiów teoretycznych, posiadającyminimalny zasób wiedzy radził sobie dobrze. Że swego nieuctwa zdawałsobie sprawę. Toteż wykazywał dużo ostrożności, w poręzasięgał rady bardziej doświadczonych kolegów, ograniczałsię do powszechnie znanych sposobów leczenia, wypróbowanych i pewnych, niepuszczałsię na żadne nowości. Skądinąd zresztąbardzo szybko zacząłsię wyrabiać,miałbowiem darspostrzegawczości, tę najważniejszą zaletęlekarza. A przede wszystkim lubił swych pacjentów. Sampochodził z ludu i dobrze go znał: umiał z pacjentamimówić, żartować, wzruszać ich, pocieszać,dodawać otuchy, /'. umiał ich sobieująć. Jakże bowiem często chory oczekujeod lekarza przede wszystkim pociechy ipokrzepienia! Na logół pacjenci Tillery'ego wracali do zdrowia równie szybko -i szczęśliwie jak pacjenci Belladana, wielkiej nadziei profesorów, który osiedlił się na tymsamym przedmieściu,lecz mimo olbrzymiej wiedzyoraz wspaniale urządzonegogabinetu nie wiedzieć czemu nadal stał w miejscu, gdytymczasem praktyka Tillery'ego rosła z dnia na dzień. Nie po to jednak przyszedłem przerwałopowiada-'nią grubasek. Mam dla ciebie robotę, dmuchawo. Otworzył teczkę i wyjął kilka opatrzonych napisamisłoików i szklanych tubek, którerozłożył przed Groix. Masz tudwa Wassermany i porcję moczu. A odrazuchciałbym tennalot z gardła. Uwijaj, się. Dyfteryt? zapytał Groix. Chyba tak, boję się, że tak. Groix odłożył pipetki. W probówce, którą mu Tillerypodawał, tkwił tylko mały kłaczek waty. Ana wacie odro143. bina szarego nalotu, pobranego z ludzkiego gardła. Groixpęsetką opaloną nad płomieniem wyciągnął watę, potarłnią szklaną płytkę i stanął przy zlewie obok Regnoulta. Po kropli puszczał napłytkę niebieskie płyny, barwnikii odbarwiacze. Emalię zlewu pokryły błękitne i różowekoła. Dawno już nie zamawialiśmy niczego dla papy Do- nata odezwał się Groix nieprzerywając roboty . Słusznie, bardzosłusznie zasapał Tillery naśladującpochylenie głowy,właściwe krótkowidzomzmrużenie oczui nosowy głos starego Donata. Właśnie myślałem, żebymutak posłać beczułkę klajstru. Genialnypomysł! wykrzyknął Groix. Możesz namnie liczyć! Stary Donat był ofiarą wszystkich studentów kawalarzy. Robili w jego imieniu najbardziejnieprawdopodobne zamówienia na przykład tuzin taczek z ogumionymi kołamialbo trzystapar zielonych okularów a stary Donat,gdy mu to dostarczono do domu, pienił się wprost zezłości. Albo też telefonicznie zawiadamiali o jego śmiercikomisariat, Wydział Lekarski, kuriębiskupią, redakcję"Progres Social",całą prasę. Przydałby się arkusik jego firmowego papieru zauważył Regnoult. Przyniosęjutro zapewnił Groix. Jakoś go zdobędę. Nagle drzwi się otworzyłyi wszedł Michał. O! Długonogi! Mamut dwumetrowiec! Starybzdziarz! Uboczny produkt trawienia! zaczęli na jego widok wykrzykiwać jeden przez drugiego Groix i Tillery. Czegosiętu plączesz, kałożerco? Cześć odburknął Michał i zamierzał wejść naschody prowadzącenapiętro do gabinetu ojca. Ojca nie ma ^uprzedziłgoGroix. Prosił,żebyśzaczekał. Aha, dobrze. No ijak tam, okularniku? Cosłychaćz twoją rozprawą? Robi się, robi odparł Tillery zdejmując okulary,'przedmiot wiecznychnaigrawań, by chuchnąć naszkłai przetrzeć je połą marynarki. Robi się. ' Co piszesz? zapytał Regnoult. Tillery znów przybrał nosowy ton i uczonepochylenie! głowy profesora Donata: ' '. Zagadnienie zapalenia wyrostka robaczkowego. Pięk-^ 144 ny temat, panowie, wspaniały temat. Dobrnąłem właśniedo wyrostka Chińczyków. Jeśli możesz mi udzielić jakichśinformacji. Niestety roześmiał się Michał. Zr' scie,do piorunahuknął nagle Groix. Zgaścieświatło, ty, diable nasienie! Tillery przekręcił kontakt. Groix siedząc okrakiem nataborecie zapalił lampkę, umieszczoną przy mikroskopie zaszklaną kulą wypełnioną niebieskawym płynem. W ciemności widać byłotylko jego nachyloną twarz,na którąpoprzez naczynie z płynem padało dziwne, widmowe światło. Tillery umilkł i ze ściągniętymibrwiami wpatrywałsię, jaką minę będzie miałGroix. Taak, popatrzmy sobie trochę na te świństewka. mówiłGroix. Nie. nic. nie. I tu też nic. Nie,nic niema. Zrób światło, Michał. Tak,stary, możesz sam zobaczyć,tu nie ma dyfterytu. Uff! odsapnął Tillery. Kto to, mężczyzna czykobieta? zapytał nie przerywając, pracy Regnoult. Dzieciak. Bardzo miły łobuziak. Rodzice robotnicy. Mają tylko jego jednego. Zamilkł. Znowu przetarłszkła. I zaraz powrócił do swegoniewyczerpanego krotochwilnego tonu: No, a znacie już ostatni występSathanasa? Nie, co? Mów prędko! Tillery zaczął więc opowiadać, jak Sathanas, gdy zeszłejnocy miał dyżur w Egalite, chciał koniecznie robićskrobankę jednej młodziutkiej dziewczynie, która przyszła doszpitala z niewielkim krwawieniem. Hiszpanka, źle mówiąca po francusku. W żaden sposóbnie można było z niejwydobyć,jak zrobiła poronienie. Ale siostra Angelikauparła się, że nie wyda instrumentów. Uważała, żesmarkula trzymasię dobrze imoże zaczekać do rana. Oboje z Sathanasem przez pół nocy skakali sobie dooczumówił Tillery. Wreszcie rano przyszedłGerauUn, zbadał dziewczynę i okazało się, że to po prostupierwszy period. Ale że krwawiła obficie, przeraziła sięi przyleciałado Egalite! I Tillery naśladował kolejno to miękki głos Sathanasa,to skrzek siostry Angeliki i jej nerwowe ruchy, to wreszcieGeraudina, jak żuje cygaro i dotykapalcami koniuszkówrozpalonych uszu. Michał, Regnoult i Groix jeszcze się śmieli, gdy Ciała ldusze 145. w drzwiach stanął Doutreval. Michał nawidok ojca niemalsię wzdrygnął. Słuchając opowiadańTillery'ego zapomniał,po co tu przyszedł. Doutrevalprzyjaznym ruchem rękiodpowiedziałna powitanie asystentów i doktora Tillery. Spostrzegł syna. A! Już jesteś! Zaczekaj chwilkę. Rozejrzałsię po laboratorium. Wsparł się lekko o najbliższy stół, by ulżyć kalekiej nodze. Zauważył stojącątam flaszkę. Co to? Mocz do analizy objaśnił Regnoult. To dlajednego kolegi. Aha. Odczyny Wassermana dla zakładu zrobione? Tak, zrobione. Na siedem sześć dodatnich. TylkoLudwik ma negatywny. Przygotuje mi pan wyniki, Groix? Już gotowe. Doutreval zebrał kartki. Doskonale. Resztę wezmę zachwilę. No, chodź,Michale. Michał wolno wstępował za ojcem, któremu sztywne kolano przeszkadzałoprzy wchodzeniu na schody. Weszli dogabinetu. Właściwie było to raczejlaboratorium niż gabinet. Tylko między oknami stało małe biurko, aprzy . nimdwafotele. Poza tym cały pokójzastawiony był stołamio porcelanowych blatach, mnóstwem oszklonych szaf,półek, zlewów, suszarek, lodówek, w których rzędami stałybutelki, probówki, doświadczalne epruwetki, wszelkiegorodzaju i kształtu naczynia ze szkła, metalu, fajansu, porcelany i kamionki. Powietrze przesycone było zapachemjodyny ifenolu. Michał zauważył, że ojciecbardzo starannie zamyka zasobą drzwi. Siadaj, proszę powiedział profesor. On sam zajął fotel naprzeciw syna, spojrzał na niegoi uśmiechnął się trochęsztucznie. Oj, Michale, Michale! westchnął. Doutreval nieuśmiechał się prawie nigdy. Ten wysiłek,chęć okazaniasię dobrym i wyrozumiałym wzruszyły Michała, który już zawczasu umacniałsię wewnętrznie i przygotowywał do walki. Zaraz też poczułsię słabszy,bardziejskłonny do kapitulacji. Chciałeś mi coś powiedzieć, ojcze odezwał sięgłosem niepewnym. 146 Tak. Muszę z tobą poważnie porozmawiać. Ręką, pokrytączerwonymi i niebieskimi plamkami odfuksyny i laboratoryjnych barwników, odruchowo wziąłz biurka pęsetkę i już przezcały czas ani na chwilę nieprzestał obracać jej w palcach. Po raz pierwszy w życiumiał mówić z Michałem okobietach i miłości. Dotychczas nigdynie poruszał tychtematów, zachowywał wobec nich dziwne, powściągliwemilczenie. Toteż czułsię zakłopotany. No więc. zaczął za dużo o tobie mówią, i naWydziale, i w szpitalu, i wsanatorium. Początkowo wzruszałem tylko ramionami. Ale wczoraj Beaujoin sam się domnie zwrócił, żebymnie ostrzec. Masz podobno jakąś znajomą, jakiś flirt, no. Michał siedział w toilczeniu. Poczuł, że blednie. Byłgłębokowstrząśnięty. Nie poruszałbym w ogóle tej sprawy, ale zanadtozwracasz na siebie uwagę. Wygląda na to, żedałeś sięzłapać i że posuwasz się trochę za daleko. Zastanów się bo przeprowadziłem mały wywiad że toosoba chora,zaraźliwie chora, a w dodatku osoba bezmajątku, bezwykształcenia, jednym słowemktoś, z kim żadną miarąnie możesz wiązać się w sposób trwały. A zresztą nie, potrzebnie o tymmówię. Jakby w ogóle można brać w rachubę podobną możliwość w obecnej twojej sytuacji. Toprzecież nic poważnego? Zapadło milczenie. No, odpowiedz, Michale! Nieszepnął Michał. Doutreval odetchnął. Twarz musię rozjaśniła. Wiedziałem od początku. Byłem przekonany, że tonicpoważnego. ' Wstał i przeszedł siępo gabinecie. Z twarzy znikło napięcie. Po chwili usiadł znów naprzeciw Michała i mówiłdalej: Zrozum, że ja nie jestem purytaninem. Wiem, co tomłodość. Ja też miałem dwadzieścia lat. Ale w tym wypadku sprawa jest o tyle poważniejsza, że w grę wchodzitwoje zdrowie. Miłe,młode dziewczęta łatwo spotkać gdzieindziej, Michale, niekonieczniew prewentorium. Maszsilny organizm, ale gruźlica dała radę wielu mocniejszymod ciebie. Twoja matka umarła młodo. Uważaj! Nie życzęsobie żadnej lekkomyślności. Mogę na ciebieliczyć,prawda? 147. Przyglądał się Michałowi. Młody człowiek spuścił oczyi nie śmiał odpowiedzieć. Zresztą ciągnął dalejDoutreval nawet pomijając kwestię zdrowia, wszystko, co ci mówię, i tak maswoją wagę. Nie maszprawa teraz się żenić. Niemaszprawa poślubiać byle kogo. Musisz odegrać odpowiedniądla ciebie rolę w życiu, zająć należneci stanowisko, zapewnićsobie byt. Stanowisz dla mnie, dla twoich profesorów, dla całego wreszcie społeczeństwa pewien kapitał. Nie masz prawago trwonić. A byłoby to nieuniknione,gdybyś się ożeniłz pierwszą lepszą napotkaną dziewczyną. Długie palceDoutrevala obracały bez przerwy pęsetę; rozwierały ją, zamykały, podświadomie wybijały nią taktdo wypowiadanych słów. Mówił głosem niskim, opanowanym, pochylony kuprzodowi, nie patrząc na Michała. Łatwo było wyczuć, żepragnie przepoić swojesłowa największąsiłą perswazji i że odsłania przed synem głębiedoświadczenia dojrzałego mężczyzny. daj się nigdy ponieść sercu,Michale. Życie jestsilnych. Każdy, kto dokonał rzeczy wielkich,-większym lub mniejszym stopniu musiał zdeptaćpewnąliczbęistnień. Cromwell, Napoleon. Takie jestżycie. Takierządzi nim prawo. Życie jest walką. Ty tegonieodmienisz. Musisz je przyjąć, jakie jest. Nie bądźnaiwny. Nienabijaj sobie głowy czczymi mrzonkami. Bądźsilny. Naucz się już zamłodu rozumiećto, do czego ludziedochodzą zwykle za cenę kosztownych doświadczeń. W ży;ciu miłość się nie liczy. Przemija. Można kochać dziesięć,. dwadzieścia razy! Sam się o tym przekonasz! Będziesz kochał, Bóg wie, ile kobiet! I zawsze bardzoszczerze! \ Zawsze się też pocieszysz po każdej, nawet największej^miłości! Postępuj więc konsekwentnie. Nie bronię cirozry\ wek, umilania sobie czasu. Kochaj, proszę bardzo, baw' się. Ale niewypuszczaj cugli z rąk! Czuwaj, obserwuj/samegosiebie, znaj własne szaleństwo, nie wstydzącsię go zresztą, bo przecież wszyscy przez to przechodzimy. \ Jednakmiędzy tobą a innymi mężczyznami musi być ta\pżnica, że oni w miłość będą wierzyć, podczas gdy ty nie. Wierzyć w nią i pozwolić jejsobą powodować możesztylko dotąd, dopóki nie zacznie grozić cizgubą. Zaufajmi,że można doskonale pogodzićmiłość^zrozsądkieni. 'Możnamówićwszystko, co ktocHSeTbyle pod warunkiem, że sięnie angażuje przyszłości, żesię nigdy miłości nie bierzena serio i że się wie, w którym momencie należy prze148 rwać szaleństwo. Tak, najważniejsze, to umieć się w porę(zatrzymać. Czy rozumiesz, co chcępowiedzieć? ( Chyba tak. szepnąłMichał. Chciałbyś pewnie zapytać: jak to. więc zawsze ktośmusi paśćofiarą? Tak,niestety tak. Bardzo to smutne,godne pożałowania, ale tak jest. Tego wymaga życie. Życiekarmi się śmiercią. I dlatego właśnie ci mówię: bądź silny. Należysz do wybranych. Masz prawozajść daleko. Musiszzrobić wspaniałą karierę naukową. Ja ci ją przygotowuję. Odziedziczysz moje dzieło, aby go bronić i prowadzićdalej. Oddasz ludzkości bezcenne usługi. To jest warte ofiar. A nie dojdziesz do niczego, jeśli zatrzymasz się przedpierwszym nic nieznaczącym istnieniem i nie odważyszsię przejśćponad nim. Na świecie, Michale, mnóstwo jestludzi, którychjedynym zadaniem jest to, by ułatwialipostęp,pięcie się w górę wybranych. Tojest jedyne logiczne wytłumaczenie wszystkiego. Pogódźsię z tym, bądźmężczyzną. Żadnakobietamemozę . być. . dla^ciebie-niczyittwięcej, jak narzędziem. lub chwilową rozrywką. przerwał. Spojrzał uważnie na Michała, który wbiłwzrok w podłogęi milczał. No tak podjął po chwili. Mówiłem z tobą jakmężczyznaz mężczyzną. Myślę, że cię przekonałem. Uwierzyłeś mi? Masz do mnie zaufanie? Odpowiedz! Mam rzekł Michał cicho. To dobrze. Wstał i przyjaźniepoklepał syna po ramieniu. A więczałatwione? Nie masz chyba do mnie żalu? Skądże, nie mam żadnego powodu. Skończysz ztym wszystkim spokojnie i dyskretnie,prawda? Tak? Tak. szepnął Michał. To dobrze. Widzę, żeś mnie zrozumiał. I bardzo sięz tego cieszę. Michał z gabinetu ojca zszedł do laboratorium. Tilleriy'ego jużnie było. Jakiś mężczyzna w kącie odpinałsobieszelki, Groix wybierał skalpel. Już idziesz? zawołał do Michała. Nie poczekaszna swoją kolejkę? Michał odpowiedział podobnym żartem, sam niewiedząc,co mówi, i co prędzejwyszedł. "O, podły, podły tchórzu! " urągał sobie w duchu. Czuł, że policzkimu płoną zewstydu iwściekłości. Niepotrafił zdobyćsię naopór. Jasno zdawał sobie sprawę, że 149. się przeraził ze ojciec nad nim góruje, narzuca mu swojąwolę. Postąpił podle,jak podle! Wyparł się swojej miłościswegonowego życia. Nie umiał go bronić wobec łudź'Zawstydził się Eweliny i więzów, które ich łączyły Czegóżto oczekiwać od przyszłości, jeśli ugiął się przy pierwszymuderzeniu, jeśli sam uznał swą sprawę za tak beznadziejn? ze się nawet nie zdobył napróbę obrony. Owładnęło nimzwątpienie, zaczynał tracić pewność siebie. Tępy ból dławił serce: ból, obrzydzenie i gorzkie wyrzuty sumieniazwykłe następstwa pierwszej zdrady. 113 W chwilę po wyjściu syna Doutreval też zszedł na dół. Człowiek, którego Michałzauważył przechodząc,leżał teraznakanapie obnażony, z rozpiętymi spodniami i rozglądałsię niespokojnie. Groix stał nad nim z lancetem wręku. Przy każdymdotknięciunożem chory aż podskakiwałi rozdzierającym głosem krzyczał: O, Boże! Nie wierć się tak, u diabła! spokojnie mówiłGroix. No, Regnoult, teraz ty. Pobierz ropę. Regnoultpodszedł flegmatycznie ze szklaną płytkąw ręku i zebrałna nią żółtawą kroplę krwi pomieszanejz ropą. Doutreval spojrzał uważnie na tenprzypadek szankra. Do analizy dla kolegi wyjaśnił Groix. Dobrze, dobrze. A notatki dla mnie? Groix podał szefowi plik zapisanych kartek. Doutrevalzabrał jei wrócił do siebie na górę. Zasiadłszy przy biurku, w kręgu żółtawego światłalampki osłoniętej niklowym kloszem,zagłębił się w studiowaniu notatek. Ciepło tubyło i przytulnie. W pokojupanowałmrok. Jedyną jasną plamę stanowił krążek światła, a w nim ręka profesora, przekładająca białe kartki. Doutreval zapomniało wszystkim. Za oknami deszcz wydzwaniał o szyby swe monotonne melodie. Profesor czułsięświetnie. Takie godziny zaliczał do najlepszych wżyciu. Obserwacje, jakie poczyniłGroix w ciągu ostatnichdwóch dni, były bardzo cenne. Kurara zdawała się działaćwspaniale. Obyło się bez złamań, bez moralnego wstrząsu,chory nie przejawiał przerażenia aninie pozostawał muuraz, jak się to działo dawniej. Jeślistanumysłowy poprawiłby się równie wydatnie, jak przy poprzednio stosowanej metodzie, niewątpliwiezastosowanie kurary okazałobysię wielkim krokiem naprzód. Gdyby w tej chwiliudało się jakimś cudem utrwalićnurtmyśliDoutrevala 'tak na przykład, jakmróz ścina lodem nurt rzeki i prze151'. studiować ich przekrój, z pewnością w górnej warstwieujrzałoby się pracę świadomego umysłu, uwagę napiętądo najwyższych granic i skupioną na notatkach asystenta. W niższejwarstwie bardziej już mglistą myślo bliskiejchwili zwycięstwa,mocno zabarwioną uczuciemdumy,; jakże zresztą upajającym: "Dochodzę do celu. triumf. fsława. geniusz. " A jeszcze niżej, znacznie niżej, niemalijużniewidoczna, jakby podświadoma, trzecia warstwa';"myśli, o posmaku nieprzyjemnym:;,Groix pierwszy wpadł; na pomysł kurary. To nie ja. Przecież Groix pierwszy. "I wreszcie na samym dnie ciemna, zduszona, zepchniętaw głąb, ledwie rozświecona resztką świadomości,przygnieciona trzema pokładami innych myśli ta ostatnia, niejasna, jedno z tych pragnień najtajniejszych, do którychczłowiek nawet przed sobą samym nie chce się przyznać: "Zataić rolę Groix. Nic o nim nie wspominać. " Takie tocztery warstwy myśli, amoże i inne jeszcze, przepływałyprzez mózg Doutrevala, kiedy zdawało mu się, że jest jedynie i wyłącznie zajętyodczytywaniem notatek asystenta. Wielu ciekawych rzeczy dowiedzielibyśmysię onaszejgłęboko utajonej pysze, odespotyzmie naszego "ja", gdybyśmytakczasami w pełnidziałania zadali sobie trudnagłego zapuszczenia sondy do dna naszego jestestwa. / W pokoju raptemzrobiłosię jasno. Ktoś przekręcił kontakt. ' Toja, tatusiu! Wdrzwiach stała Fabiana. Szczupła, blada, z bujnymiczarnymi włosami splecionymi wwarkocze i upiętymiwokół głowy nisko nad czołem, z podłużną, poważną twarzyczkąo hiszpańskich rysach. Ostatni rok szkolnyFabiany dobiegałkońca. Po maturzemiała odbyć praktykę w klinice, zostać pielęgniarkąi pracować u ojca. Oboje od dawna o tym marzyli. Doutrevalspojrzałna córkę i uśmiechnął się. Był trochęznużony,bolałygooczy od zbyt długiego odczytywanianiewyraźnego pisma Groix. Fabiana ucałowała go, pokręciła się chwilę po gabinecie i zbiegła na dół, gdzie GroixiRegnoult kończyli analizy. Bardzo lubiła obydwu asystentówojca. Groix przekomarzał się z nią i ze studenckąswadą zmyślał ku jej uciesze najbardziej niestworzonehistorie. Poważniejszy Regnoult wyjaśniał, nad czymostatnio pracuje, pouczał ją, starał się zainteresować, a poza tym co naiwnej jeszcze pensjonarce ogromnie schlebiało . trochę z niąna wesołoflirtował; zresztą oboje 152 niezupełnie uważali to za żarty. Groix, tenwielki blondyn,co nieraz po piętnaście dni potrafił nie golić szczecinowatej brody, mówił głośno,śmiał się hałaśliwie, zmyślał mrożące krew w żyłach historie, o których nigdy się nie wiedziało, w jakim stopniu są prawdziwe, i zlekceważeniemoraz cynizmem odzywał się o kobietach i miłości, trochęją przerażał. A brunet Regnoult, o włosach falujących, regularnychrysach, piwnych, zarazem przenikliwych i łagodnych oczach, ubierał się zawsze starannie, golił dokładnie, perfumowałchusteczkęheliotropem i po skończonejpracy w laboratorium wygładzałpaznokcie pumeksem. Fabiana nie miała nicprzeciw temu, że koleżanki spotykały jąna mieście w jegotowarzystwie. Panno Fabianko, niech pani spojrzy: krętki blade, zarazki syfilisu przywołał ją Regnoult. Fabiana z zaciekawieniem przyłożyła oko do mikroskopu i wpatrywała się przez chwilę w pomarańczowooświetlone kółko ze złowrogimi, drobniutkimi czarnymikrętkami. A później chciała jeszcze zobaczyćbakterie, komórki,płyn mózgowo-rdzeniowy. Regnoult zmieniałszkiełka, regulował mikroskop, udzielałwyjaśnień. Ale wkrótcewezwał ją Groix, żeby mu zmyła "naczynie", jak mówił. Polegało to na płukaniu probówek,rurek, erlenmeyereki najróżniejszych szkiełek, którenajczęściej wyrzuca siępoużyciu,oszczędny Groix mył je jednak i sterylizował, o ilesię dało, gdyż mogły sięjeszcze przydać. Fabiana odkręciła kurki, dolała amoniaku i zaczęła myćepruwetki i słoje. Ale niektóre naczynia były zbyt obrzydliwe, robiło jej się niedobrze, gdy na dnie ujrzała naprzykład mętną urynę pokrytą pleśnią, albo grudkę skrzepłej krwi, galaretowatąi ohydną. Fe!wołała wówczas. DoktorzeGroix! DoktorzeGroix! Groix podchodził, brałdo rąk brunatną, trzęsącą sięmasęi rzucał prostodo stojącegoopodal kubła. Och! wykrzyknęła Fabianka ze wstrętem, gdyGroix spokojnie płukał pod kranemnaczynie, ochlapującsobie dłonie i owłosione napięstki wodą zabarwionąkrwiąsyfilityka. Co za ohyda! A Groix błaznował dalej: brał do ust szklanąrurkęi dmuchał w mieszaninę antygenu i serum ludzkiego wywołując reakcjęMeinickegoz taką miną, jakby na tarasieTawerny Pod Dobrym Królem spijał przez słomkę limooiadę. A później wyciągnął starą watę zatykającą butelkę 153. z cuchnącym moczem, przytykał ją do gazowego palnikai zapalał tym papierosa. W końcu się pan czegoś nabawi ostrzegała Fabiana. Nie ma strachu zapewniał Groix. Wszystkokwestia jadowitości. A ja jestem jadowitszy od bakterii! One by prędzej zdechły niżja. A przez ten czas Regnoult, siedząc okrakiem na stołku,z okiemprzymikroskopie i twarzą oblaną sinym odblaskiem, bijącym od wypełnionej niebieskawą wodą kuli,starannie badał jakąś plwocinę, mały krążek upstrzonyciemnymi plamkami. Starałsię zgłębić warstwytego świata mikrobów. Kręcił wielkim i wskazującym palcem pokrętła mikroskopu, raz na prawo, raz nalewo, to podnosiłaparat, to go opuszczał, byle wniknąć okiem w głąb, wszędzie i dokładnie, odsuwał się, znów kręcił, odbywał długąi zawiłą wędrówkę do istoty ledwo widocznych śladówplwociny na szkiełku, wdzierał się w ten tajemniczy świat,w jakim żyją, walczą, mnożą się i giną owe przeraźliwienam obce, tak obojętne w stosunku do nas, do naszej epoki, do całego naszego gatunku i losu żywe drobiny, którenieraz budują swą egzystencję za cenę straszliwych spustoszeń, bezwiednie czynionych w egzystencji człowieka. Fabianapozmywała wszystko dokładnie,po czym wróciła do ojca. Nadal zatopionybył w pracy. Podniósł tylkogłowę i uśmiechnął się do córki z roztargnieniem,jak człowiek duchemnieobecny. Uporządkowała trochęw gabinecie. Bunsenowski palnikszumiał monotonnie. W sterylizatorze huczał gaz. Zkąta,gdzie Fabiana ustawiała naczynia,rozlegałsię co chwiladelikatny szczęk ostrożnie przesuwanego szkła. Z jakiegośkranu kapała w zlewwoda, krople klaskałycicho, a wyraźnie. Było przyjemnie, ciepło,trochę może duszno od nagromadzonej w powietrzu pary. Za oknami lał deszcz. Wszystkie te swojskie dźwięki prawiewcale nie zakłócałyciszy. Świat zewnętrzny zdawał się bardzo daleki. Tak,to były najszczęśliwszegodzinyw życiu Doutrevala. Czytał, podkreślał, notował. A poczucie bliskości Fabianydziwniemu było miłe. Gdy zaś skończywszy porządki usiadła, jak to miaław zwyczaju, na wielkiej poduszce u jego stóp i bezszelestnie zaczęła przewracać kartki starej powieści Scotta,poczuł się zupełnie szczęśliwy. 154 Skutki stosowania kurary okazały się nadzwyczajne. Jużw ciągu pierwszych dwu tygodni po zabiegu młodypacjent Doutrevala zaczął wstawaći interesować się życiem. Doutreval przystąpił więc do seriiprób na piętnastuchorychz zakładu wSaint-Clement. Koledzy z sąsiednichdepartamentów pozwolili mu na identyczne doświadczeniaz chorymi,których mieli pod swoją opieką. Toteż Doutreval jeździł teraz bezustannie zjednego domu dla obłąkanych do drugiego, z departamentu Orne do Cher, z Nanieśdo Tours. Osobiście robiłpierwszyzastrzyk i wracał doAngers. Przy pacjencie pozostawał Groix, który obserwował skutki i spisywał spostrzeżenia. Młody asystentprowadził teraz ogromniewyczerpujący tryb życia. Ale podtrzymywał go zapał. Przez pewien czas postępowalipoomacku, by określićwłaściwe dawki kurary. A później teżpo omacku, by ustalić odstępy czasu, w jakichnależałowywoływać ataki. Lecz trudności jeszcze bardziej podniecałyGroix. Przemierzał całą okolicę wzdłużi wszerz, przeskakiwał z jednego pociągu w drugi, wpadał do szpitali,zbierał notatki i co tydzień zwoziłszefowiciężkie teki, nabite szczegółowymi opisami i cyframi, gdy tymczasemRegnoult, z naturymniej ruchliwy, wyręczałDoutrevalana uniwersytecie, prowadziłza niego wykłady i zastępowałw figalite iw Saint-Clement. Obecnie Doutrevaljuż zupełnie opanował swoją metodęleczenia. Niezawodnie wywoływał konwulsje u pacjentów. W wypadkach zadawnionego obłędu nie dawało to żadnego rezultatu. Lecz w początkowych stadiach chorobyw 8085/onastępowała poprawa. Jeszcze to ulepszymy! zapewniałGroix. Doutreval zdecydował, że czasjuż opublikować wynikii wysłać do Akademii pracę o "terapiiwstrząsowej metodą stosowania kurary i pentamethylentetrazolu". Właściwiena pomysł leczenia kurarą wpadł Groix. Przezkrótki okresczasu, w pierwszym zapale, Doutreval myślałpoważnie, by uznaćto za ich wspólne dzieło, włączyćw nieobu, Groix i Regnoulta, podpisując ich nazwiskaobok swego pod zamierzoną publikacją. Nawet przelotniewspominało tym Groix w chwili, gdy kurara odniosłapierwszy sukces. Ale wostatnim momencie niezdobył sięnato, aby umniejszyć własny triumf dzieląc się z kimkolwiek. GdyGroix po raz pierwszy ujrzał na biurkuszefagrubą niebieską teczkę zukończoną wreszcie pracą, czeka155. jącą jedynie na literackie wygładzenie Regnoulta, biegłegostylisty, i zobaczył na okładce pod tytułem, wypisanymwielkimi literami, tylko nazwisko profesora Jana Doutrevala, żachnął się zdziwiony i trochę pobladł, a szrama najego policzku zdawała się bardziej czerwona. W ciągu najbliższych kilku dni jakby przygasł, nie był tak wesołyjakzawsze. Późniejwrodzona pogoda i humorwzięłyjednak górę. O tej sprawie przestało się mówić. Zresztą podczas jakiejśprzypadkowej rozmowy Doutreval zaczął rozwodzić się o stworzeniu wymarzonego od dawna, wielkiegoośrodka leczeniaza pomocąkurary, codałoby się urzeczywistnićprzypoparciu Geraudina i dzięki jego stosunkom, a zrozumiałe jestsamoprzez się, że obydwaj jegopierwsi współpracownicy mieliby tam zapewnione wspaniałe stanowisko. Groix, poczciwyi filozoficznie usposobiony chłopak, szybko zapomniał otym,cowłaściwie uważał za drobnetylko niepowodzenie. 14 Życie Eweliny uległo całkowitemu przeobrażeniu. Przyjaźń Michała ocaliła ją od zupełnej nędzy, która od wielumiesięcy była jej udziałem. Teraz już jednakcoś na tymświecie miała. Trochę bielizny, pantofle ranne, neseser,przybory doszycia. I nigdy już się nie nudziła. Michałprzynosiłjej dzienniki i książki, które ściągał z domowejbiblioteki. Kupił też wełnę, druty, tekturę i wstążki. Zaczęła po trochu pracować. W południeprzychodziła Magdalena Daele i uczyła ją robić ramki i pudełka. Czasmijał szybko. Niemal codnia pod wieczór w bocznympawilonie pojawiał się Michał. Ewelina z daleka już rozpoznawała jego krokina żwirzezajazdu i serce w niej zamierało. A potemsłyszała,jak szedł po schodach i korytarzem do jej separatki. Ogarniało ją dziwnewzruszenie,tak głębokie i fizycznie dojmujące, jak gdybymiałaumrzeć. Otwierał drzwi. Ledwo zdobywała się na to, bymu powiedzieć"dobry wieczór". Dopiero po chwili wolnoodwracała głowę, mogła naniego spojrzeć i przemówićsama. Gdy byłu niej, coś bez powodu ściskało ją zagardło, aż do łez. Jakże jednak bezgranicznie cenna i słodkabyła każdataka godzina,której oczekiwanie rozjaśniało jej długie, pełne rezygnacji dni. Nigdyzresztąnic więcej między niminie było. Nic poza wielkim wspólnymwzruszeniem,owym głębokim wstrząsem, jakiego obojedoznawali, i głęboką a tajoną radością, która sprawiała,że przez parę pierwszych chwil pojego przyjściu byli tacyspeszeni i nic do siebie nie mówili. Nawet zdrowie Eweliny zaczęło się poprawiać. Wyglądała coraz lepiej. Profesor Ribieres bez zbytniego zdziwienia stwierdził to w rozmowie zMagdaleną Daele. Lekarzstarej daty, odnoszący się sceptycznie do skuteczności lekarstw i kuracji środkami farmaceutycznymi, nauczyłsięoceniać znaczenie duchowegostanu pacjenta w czasie choroby. Od sióstr i pielęgniarek wiedział już o wizytach Michała. Stwierdził,że w ciągu miesiąca przybyłoEweliniedwa kilo, że gorączka znikła, a w zaciemnieniu płuc na157. stąpiła pewna zmiana. Zresztą i jej samopoczucie byłoteraz o wiele lepsze. Mogła jużtrochę wstawać, porządkowaćswój pokój, sama ścielić łóżko. Jakżesię cieszyła tymwłasnym odrodzeniem! Może jednak wyzdrowieję mówiła do Michała. Panuto będęzawdzięczać. Mnie? dziwił się Michał. ' O, tak,tak. Jeśli stąd wyjdę, może pan być pewny,że to pan mnie uratował. Czasami wpadała w zadumę. A potem mówiłacicho, tonempoufnego zwierzenia:, Wie pan, to nie do wiary. teraz dziwnie mi będziestąd odchodzić. Ale mimo wszystko będzie pani zadowolona, co? Wolność, zdrowie, życie. Wie pani przecież, że nic sięniezmieni, że tacy przyjaciele jak my nie zapominają o sobie,nie mogą się rozejść. Uśmiechała się bez słowa, uśmiechem, który drażnił Michała, gdyżodgadywał w nim mądrość i doświadczenieżyciowe znacznie większe od swego własnego, doświadczenie, które taiła, aby nie wszczynać zbędnych dyskusji. W tym mniej więcejczasie wyjechał Seteuil. Po śmierciSauraisne'a zrozumiał,że musi wyrzec się myśli oprofesurze. Obydwaj, on i Vallorge, postawili na Sauraisne'a,związali się z jego losem. Ale Vallorge dzięki zaręczynomz Marietą Doutreval miał przyszłość zapewnioną. DlaSeteuila natomiast sprawa była przegrana. Uznał, że rozsądniej nie tracić czasu i od razu gdzieśsię urządzić. Czułsię po temu na siłach, był pewien, że wyrobi sobie praktykę. Przez parętygodni wahał się. Bo cóż miał począćz Magdaleną Daele, która tak rozpaczliwie się go trzymała? Seteuil mimo wszystko był do niej przywiązany. Otrzymał jednak list od matki, który zadecydował: pisała, żemógłbysię świetnieożenić zcórką bogatego farmerazPas-de-Calais, którawniosłaby mu w posagu trzysta tysięcyfranków. Wystarczy to naurządzenie nowoczesnegogabinetu z rentgenem, promieniami ultrafioletowymi i całym niklowym sprzętem, co tak świetne robi wrażenie napacjentach. Pewnego rankaSeteuil powiadomił Magdalenę, że zamierza wyskoczyć na parędni do rodziców. Najwyżej natydzień. I wyjechał. Apo czterech dniach Magdalena 158 otrzymała list; donosił, że nie może opierać się woli matki,która dla zapewnienia mu przyszłości poświęciła całe swoje życie. Nie ma prawa zawieść jej nadziei. Prosił, aby Magdalena o nim zapomniała. W dwa miesiące później ożenił się z córką owego farmera. Oficjalnie nie zawiadomił o tym nikogo zprzyjaciółna Wydziale, gdyż obawiał się,że Magdalena wpadnie wewściekłość i zrobi jakiś skandal. Niemal wszyscysurowogo osądzili. Prawnicy, adwokaci rzadko żenią się zeswymikochankami. Lecz świat lekarski nadalnależydo tych wyjątkowych środowisk, gdziemężczyźni mają na to dośćodwagi cywilnej. Nawet stary Ribieres, który bardzo lubiłswoją pielęgniarkę, stwierdził: A to łajdaczyna! Sathanas wiódł nadal spokojny i leniwy żywot wolnegosłuchacza utrzymując się z dochodów,których źródła okrywał tajemnicą. Aż nagle grom przerwał ten błogostan. Odparu dni Geraudin miał na swym oddziale w figalitepewien ciekawy przypadek: stary człowiek z guzem w odbytnicy. Prawdopodobnie rak. Aby się upewnić, należałozrobićanalizę kału. Gdyby wykazała obecność krwi, trzebaby zrobić staruszkowi sztuczny odbyt. Tę analizę zleciłSathanasowi. Powyjściu z sali operacyjnej kazał go zawołać. No i co zanalizą? Sathanasjakby się ledwo dostrzegalnie zawahał. Zrobione, panie profesorze powiedział. No i? Jaki wynik? / Pozytywny odpowiedział Sathanas pewnym głosem. Ach tak! Dziękuję. Lecz Geraudin dobrze znał swój profesorski zawódi wszystko sprawdzałosobiście. Zszedł na salę rakowatychi przystanął przy łóżkustarego nieboraka. Kazał go odkryć, zbadał w obecności studentów, wyjaśniając im i pokazując symptomy. A potem przyjaźnie poklepał nieszczęśnika po ramieniu: No, jaktam, dziadziu? Jaksię czujemy? Podjedliśmy sobie? Tak, panie doktorze. A było rano wypróżnienie? 159. Było, panie doktorze odparł stary. A gdzie? No, w ubikacji oczywiście. O, docholery! huknął Geraudin i odwrócił się doSathanasa: No i co, gałganie jeden. Może mipowiesz,żeśnurkował w kanale kloacznym, żeby wyłowić kałtegoczłowieka? Gdybym ci był zaufał, machnąłbym musztuczny odbyt jak nic! Wynoś ^się stąd w tejchwili! Zabierajsię z mojego oddziału! Zdawało się,żesię rzuci na Sathanasa i pobije go. Sathanas zżółkł jeszczebardziej niż zwykle, cofnąłsię,zawrócił na pięcie, skrył się pospiesznie za plecami studentów i umknął z sali i ze szpitala. Taka awantura równała się odprawie. Sathanasowi niepozostawało nic innego, jakmożliwie najprędzejskończyćpracę doktorską i rozpocząć prywatnąpraktykę. Miał zamiar osiąść w Angers. Lecz zaszedł drugi wypadek, który te plany unicestwił. Pewnego popołudnia,gdy siedział zTillery'mi Michałem przy kawie na tarasiecukierni, podszedł do niego jakiś drągal w miękkimkapeluszui dotknął jego ramienia pokazując równocześniewyciągniętą z kieszeni legitymację agenta tajnej policji. Jak sięnazywasz? Sathanas? Słuchaj, bratku, uprzedzam, że mamy cię na oku. Jeśli nie przestaniesz wyłudzaćod kobiet pieniędzy, to mysię z tobą porachujemy. Zrozumiano? Sathanas z trudem przełknął ślinę i nic nie odpowiedział. Tak to wyszło najaw, że utrzymuje go kochanka,dziewczyna z jakiegośbaru. Sathanas już dawno prosił Tillery'ego, któremu nigdynie brakowało konceptu, aby mu podsunął jakiś tematpracydoktorskiej. Grubasek naszkicował mu całą pracę,interesujące studium nad pewnymi doświadczeniami, w jakich sam brał udział u boku Doutrevala: leczenie schizofrenii snem hiperinsulinowym, w który wprowadzało sięchorego przed wywołaniem atakuepilepsji. Sathanasnigdyw życiunawet nosa nie pokazał w zakładzie Saint-Clement. Lecz przekazał cały materiał otrzymany od Tillery'egobiednemu studentowi z trzeciego roku, który za tysiącpięćset franków podjął się go opracować. Samzaś rozmyślał, gdzie sięulokować. Szczęście mu dopisało: właśniew tym czasie odziedziczył dwadzieścia pięć tysięcy franków po starymwuju, który umarł nie pozostawiając innych spadkobierców. Akurat tyle,ile potrzebował na 160 pierwsze wydatki. Wyposażony w gotówkę, osiedlił sięwNormandii, w małym miasteczku, gdzie nie byłoani lekarza, ani farmaceuty. Niezłą miał głowę do interesów. Przy gabinecie lekarskim otworzył zaraz aptekę. Wkrótcekoledzy dowiedzieli się, że powodzi mu się dobrze, że nieomija nawetokazji robienia operacji w domu, co szczególnie oburzyło Tillery'ego, omal nie przyprawiło go o apopleksję, gdy się o tym dowiedział. Tacy dranie mówił są najniebezpieczniejsi. Takityp jakja, który wiele nie wymyśli, ale jest uczciwy,boisię o chorego. Zdaje sobie sprawę, że dużo nie umie. Zaprasza któregoś kolegę. A przynajmniej nie puszcza się nażadne zabiegi. Ale taki Sathanas nawet okiem nie mrugnie. I tojest właśnie straszne! Tillery także miał wyjechać z Angers. Co prawda powodziło mu siętuświetnie. Prości ludzie, chłopi i robotnicy, przepadali zanim, bo umiał do nich podejść. Pracował z całym oddaniem, był sumienny, a poza tymnaprawdę dobry. Uwielbiał dzieciaki. Stał się znany z tego. Pewnego dnia w jego gabinecie zjawiła sięmilutkastenotypistka z Paryża, która podczas odwiedzin u ciotkiw Anjouzwichnęła sobie rękę. Tillery okazał takżywezainteresowanie pacjentką, że wkrótce zaczęto przebąkiwaćo zaręczynach. Krótko mówiąc,zamierzał ożenić się i wyjechać z żoną do Paryża, gdzie jej matka,przedsiębiorczawdowa, miała sklepik kolonialny, z którego się utrzymywała. A bardzo zakochany Tillery, wbrew wszystkiemu, coopowiadał, i mimo najwyższej pogardy, jaką rzekomo żywił dla "płcipięknej", nie chciał sprawiać przykrości żonierozdzielając ją z matką. Toteż zdecydował się opuścićAngers i przenieśćdo Paryża. Otworzę tam po prostu jeszcze jeden gabinet mówił. Kiedy mieszkańcy stolicy dowiedzą się, że wielkiTillery z Angers dla nich się tam pofatygował, będą sięrozbijać o moje względy. Urządził wieczór pożegnalny, o którym pamięć długo sięzachowała. Wspaniały wieczór z ponczemwiśniowymw Tawernie Pod Dobrym Królem. Wielu znakomitościommiejskim przerwało tej nocy sen szamotanie się kota przywiązanego za ogon do dzwonka. Przezorny Groix od dwóchtygodni łapał je wtym celu i zebrał zedwanaścieokazówdo klatek po świnkach morskich w laboratorium Doutre11Ciała i dusze161. vala. O świcie zaś wielu kupców ze zdumieniem oglądałonagłą zmianę swych szyldów. Złocony napis znaddrzwinotariusza przydawał niespodziewanej powagilazurowejfasadzie baru Nina. A nad wejściem do domu pana Mesniera, komornika, kiwał się ogromny dzban z podmiejskiegoszynku, z wypisanymi na pękatym brzuchu słowami: "Poddzbanuszkiem". Tillery zaś spał o tejporzesmacznie, spokojnym snem bez marzeń w pociągupospiesznym AngersParyż. Przez cały ten okres Doutreval pracował z największymwysiłkiem:niemal co wieczór wysiadywał w swoim gabineciedługo po północy. Był bliski celu. Regnoult, dobrystylista, wygładzał jużostatecznie tekst memoriału dlaAkademii Lekarskiej. Sprawa powoli nabierała rozgłosu. Doutreval otrzymywał coraz więcej listów, psychiatrzyprosili o szczegóły, o publikacje. Musiał też przeprowadzaćdalsze doświadczenia, szukać ulepszeń, bardziej precyzyjnie opracowywać szczegóły. Wiele pracy przysparzali takżepacjenci, których uznano za wyleczonych, i ci, u którychod dawna nastąpiła pewna poprawa, lecz należało miećich pod obserwacją, by móc ustalić trwałość uzyskiwanychwyników. Nie wszystko zawsze układało się pomyślnie: u kilku pacjentów nastąpiła recydywa, kilku innychskarżyłosię na bóle wkrzyżach. We wszystkich tych wypadkach należało być przygotowanym do odparcia zarzutów, których z pewnością nie zabraknie. Wszystko toogromnie wyczerpywało Doutrevala. A najbardziej zawzięty, nieustępliwy i bezwzględny okazywał się Groix. Nie dopuszczałdo pozostawienia żadnych niejasności. Wydobywał na światło dzienne najdrobniejsze nawet usterkinowej metody. Pragnął, by była doskonała, nie do zaatakowania. Jego zdaniem należało ujawnić wszystko, nieskrywać żadnych niedociągnięć, wyjść krytycenaprzeciwiposuwać się po zupełnie pewnym terenie. Nieświadomiewystawiałdumę swego szefa na bolesne próby, bezlitosnądociekliwością rozjątrzał do żywego jego drażliwość. Doprowadzony do ostateczności, Doutrevalczuł chwilami nienawiść do swego asystenta i z niewymowną przyjemnością wyrzuciłby go na zbity łeb. Jedyną rozrywkę Doutrevala stanowiło urządzanie domudla Mariety. Bawiło go to izajmowało. Jak wielulekarzy,miał wysoce wyrobiony smak artystyczny, interesował się 162 wszystkim. Przeznaczył sześćdziesiąt tysięcy franków nato, żeby jego Marietka miała dom, który będzie lubiła. Troszczył się także o wyprawę córki, o jejślubnąsuknię,o przyjęcie,ceremonię kościelną i o to, kogo należy zaprosić. Wiedział, jak daleceMarieta przejęta jest tymiprzygotowaniami i to go jeszcze bardziej podniecało. Douczucia, jakim Doutreval otaczał swą najstarszą córkę,przyłączyło się uznanie i wdzięczność. Doceniał, ile jej zawdzięcza. Zastąpiłazmarłą matkę, ujęła ster domuw ręce. Wiedział, że jego Marieta, tonaprawdę dobre, prawestworzenie, o dużych zaletach charakteru. Zawsze rosło w nimserce, gdy się jejprzyglądał, jak wraz ze służącą wracałaraźnym krokiem z targu, obładowana zakupami, z ciężkimisiatkami pełnymi jarzyn, zdrowa, silna, pogodna, gorliwagosposia, która kpi sobie z tego, co ludzie o niej pomyślą. Albo gdy z rękawami podwiniętymi nad krągłymi łokciami, ztwarzą ożywioną i zaróżowioną smażyła konfituryz porzeczek lub okręciwszy ręcznik wokół głowy, usmarowana na czarno jak kominiarz, urządzała polowanie napajęczyny. Umiała gwizdać jakkos. Znała całe mnóstwostarych piosenek. Od piwnic do strychu słychać było, jaksię krząta, zamiata, przesuwa meble, wydaje poleceniasłużbie i wyśpiewuje romansAriodata: Wiosna ucieka, chwytajcie szczęściew lot. albo starą, ulubioną melodię matki: Jeśli to zowią miłością Dobrze więc, ja kocham, kocham I miłość jest moją radością. Była radościąDoutrevala i słońcem jego domu. Kiedypatrzył na nią, kiedy czuł,do jakiego stopnia to młode,dwudziestoletnie stworzenie jest z jego krwi, jak dalecejego własne życie jest z nią związane, wówczas, nie wiedzącdlaczego, myślał o swoich rodzicach, ojcu, matce. Teraz dopiero pojmował, czym był dla nich,ile trudu isercamu poświęcili. Myślał o tym z nieskończoną czułością, wyrzucając sobie gorzko drobne dowodyniewdzięczności,jakimi wszyscy odpłacamy tym, którzy żylitylkodla nas. Trzeba samemumieć dorosłą, dwudziestoletnią córkę,bymiłość, jaką winnosię własnemu ojcu, stała się wielkościąwymierną. 163. No, dzieci powiedział Doutreval a kogo zaprosimy na wesele? Byłoto któregoś dnia wieczorem, pokolacji, kiedy"wszyscy siedzieli w jadalni. Michał przed udaniem się doswego pokoju dogryzał jeszcze jabłko, a Marieta z pomocąFabiany układała srebro i nakrycia. To jużtobie pozostawiam,tatusiu powiedziałaMarieta. Mnie się zdaje, że przede wszystkim Geraudinów. Oczywiście. Donata Tak, masz rację. On także tego roku należy do komisjihabilitacyjnej. Ale nie wiem,czy przyjdzie. Z tymzapaleniem aorty. Zaproszę także Guerrana z żonąi dziećmi. No i naturalnie Heublów, prawda, Michale? Jeżeli o mnie chodzi, zupełnie mi na nich nie zależy odparł Michał. ; Marieta spojrzała na niego ze zdziwieniem izaraz przeniosła wzrok na ojca. Doutreval zmarszczył brwi. A co zrobisz z asystentami? mówił dalejMichał. Z Groix? Iz Regnoultem? Ich także zaprosisz? W jego głosie zabrzmiał cień ironii, której w pierwszejchwili nie zauważył. Naturalnie odpowiedział. O! I przypuszczasz, że ich to ucieszy? Nie rozumiem, o co ci. Jesteś w tym roku w komisji? Jestem. I oczywiściebędziesz popierałVallorge'a? No tak. Przyrzekłszy przedtem twoim asystentom, żeimudzielisz poparcia? O! To się jakoś załatwi. Już im wszystkowytłumaczyłem. Najprawdopodobniej za trzy lata Heubel lubGeraudin będą z kolei w komisji. Porozumiem się z nimi,aby poparli najpierw Regnoulta, apotem Groix. W ten sposób Vallorge otrzyma docenturę o pięć albosześć latwcześniej niż oni. Zbyt sprawiedliwe to nie jest. Ale skoro oni sięz tym godzą, Michałku wtrąciłaMarieta. Skoro zrozumieli,że wten sposób. To obojętne! przerwał jej Michał. Mierzi mnietowszystko, mam wstręt do tego rodzaju machinacji. Patrzcie państwo! wybuchnął Doutreval. Alepowiedzłaskawie, cobyś ty sam zrobił, gdyby cię mia164 nowano adiunktem w kliniceGeraudina czy Donata? Nieprzyjąłbyś dlatego, że jesteś moim synem, tak? Albo gdybyś ożenił sięz córką któregoś z profesorów, na przykładHeubla, czy wyrzekłbyś się jego pomocy, gdyby chciał ci jej udzielić? O tym, żebym się ożeniłz Simoną Heubel, nie manawet mowy! powiedział Michał. A jeśli chodzi o tewszystkie zakulisowesprawy, to według mnie nie ma tonic wspólnego zmedycyną. Nic! Nic a nic! I ja się do takich metod uciekać nie będę. Wstałod stołu i zamierzałwyjść. No patrzcie! mruknął Doutreval. Michał otworzył drzwi. - Poczekaj! zatrzymał go ojciec. Mam ci cośdo powiedzenia. Tatusiu. szepnęła Marieta. Fabiana słuchała w milczeniu. Michale powiedział Doutreval orientujesz sięchyba, że wiem o wszystkim. Do tej pory byłem cierpliwy. Liczyłem natwój zdrowy rozsądek. Twoje słowai twoje zachowanie 'dowodzą, żepopełniłembłąd. Zmieniłeś się. Używasz nowych wyrażeń, zaczynasz się buntować,przybierasz jakieś pozy. Zapuszczasz się w metafizykę,w doktrynerstwo, stroisz się w wielkie uczucia i pięknegesty. Czas z tym skończyć. Proszęcię,stanowczo tegowymagam, abyś zaprzestał bywać w sanatorium, abyś ztądziewczyną zerwał. Mam tego dość. Zrozumiałeś? Tatusiu. powtórzyła Marieta. Nie wtrącajsię, Marietko. Daję ci tydzieńczasu,Michale, nie chcę być zbyt brutalny. Od dziśza tydzień'to musi byćskończone. Znam życie. Jeżeli ty. zawahałsię ze względu naFabianę jeżeli sprawyzaszły zbytdaleko, jeśli ta osoba ma podstawę uważać, żezostała oszukana, że doznała krzywdy w całej tej historii, jestem gotów naprawić twój błąd: przeznaczam na to sumę, którejwysokość zechcesz sam ustalić. Dajmy na to. dziesięć,piętnaście tysięcy franków. Zrobię to bardzo chętnie, abycię uwolnić, mój chłopcze. To wszystko. Teraz jakoś z tegowybrnij. W każdym razie wiesz już, jak jasię na tozapatruję. Wstał, złożył serwetkę i wyszedł. Słyszeli, jak szedł korytarzem do laboratorium: coraz cichsze oddalające siękroki imiarowy stuk laski. ' Michał, czerwony jakburak, straszliwie zmieszany 165. obecnością sióstr, przez chwilę stał bez ruchu. Mariecięzrobiło się go żal, toteż wyszła do łazienki zabierającz sobą Fabianę. Michał pozostałsam. To idiota! powiedziała Fabiana rozpuszczając przedlustrem długie warkocze. Ty nie możesz wygłaszać w tej sprawie sądu odparła Marieta. Jesteś za młoda. Masz dopiero osiemnaście lat. A przede wszystkim nie powinnaś w ogóle rozumieć, oco chodzi! Więc uważasz, że Michał ma rację? Nie,naturalnie, że nie. Ale mi go żal. Wiesz przecież,jaki to dobry chłopak. Jestem pewna, że tuwchodziw grę miłość. Fabianawzruszyła ramionami. Jeśli jednak tatuś gotów jest dać pieniądze. Nie za wszystko można zapłacić. Ale Fabiana czuła, jakbardzo ojciec cierpi, i to usposabiało ją wrogo do brata. Jesteś bezserca! Więc według ciebie Michał marację. I maprawo nadal sprawiać ból biednemu tatusiowi? Nic podobnego nie powiedziałam! westchnęła Marieta. Zresztą przy Bożej pomocy jakoś to się ułoży. Może onazechce przyjąć pieniądze. A dlaczego nie miałaby przyjąć? zdziwiła się Fabiana. Jesteś zamłoda powtórzyła Marieta. Nie wiesz,co to miłość. Ciągle za młoda i za młoda! wybuchnęła ze złościąFabiana. A ty niby co? Babcia? Zresztą westchnęła znów Marieta miejmy nadzieję, że to jakaślafirynda. A myślisz, że mogłoby być inaczej? Oj, Fabianko,Fabianko! skarciła ją Marieta. Jeszcze raz powtarzam, żenie wiesz, co to miłość. Kiedyśzrozumiesz. Daj spokój! krzyknęła Fabiana. - Twoje tony kobiety, która wszystkiego już doświadczyła,, doprowadzająmnie do szału. Wynoszęsię stąd. Nic tak nieobrażało Fabiany,jak to, że traktowano jąjak małą dziewczynkę. Dokąd idziesz? zapytała Marieta. Do laboratorium. Tylko nie siedź tam za długo, Fabianko! Jutroranomasz szkołę, a uważam, że wyglądasz mizernie. 166 Właśnie czujęsię świetnie! zapewniła Fabiana. Jest już dziewiąta. O dziesiątej cię zawołam. Ateraz możesz iść. "Korzyści płynąceze stosowania tej metody są niezaprzeczalneczytał półgłosemDoutreval. Stadia to-'nicznei kliniczneprzechodzą znacznie łagodniej. Nie występują gwałtowne skurcze tułowiaw postaciskręceńi wstrząsów. Wreszcie charakterystyczne w tych wypadkach przejawy lęku u pacjentów są wydatnie złagodzoneuprzednim podaniem kurary. " W ciszy gabinetu, przy świetle stojącej na biurku lampyDoutreval odczytywał zwięzłe, jasne, wytworne zdaniaRegnoulta. Wbrew utartemu zwyczajowi niezaszedł dzisiejszego wieczoru do "Progres Social". Od kilku tygodnipraca pochłaniała gocałkowicie. Gniew jego już ostygł. Gdy przyszedł do gabinetu, aż się trząsł, tak był wściekłyna Michała i wytrącony z równowagi tym, żemusiał poprzestać na tłumaczeniu, zamiast jak miał ochotę wydać suchy i bezapelacyjny wyrok. Chwila, w którejojciec spostrzega, że jego syn stał się mężczyzną iwymykasię spodnadzoru, że trzeba się znim liczyć,radzić mu,a nie rozkazywać, jest zawsze ciężka i trudna. Dla despotycznej naturyDoutrevala byłoto cięższe niżdla innych. Lecz praca przyniosła mu spokój. Memoriałdla Akademii Lekarskiej, przejrzany i poprawiony zręcznympiórem asystenta, leżał jużna biurku. Doutreval zagłębił się w czytaniu i odzyskał równowagę. Weszła Fabianka, drobnai szczupła,w ciemnoczerwonym, grubym szlafroku. Z powieścią w ręku usadowiła sięjak zwykle na wielkiej poduszce u stóp ojea. Doutrevalcofnął nieco fotel,aby jejzrobić miejsce. Fabiana rozplotłajuż na noc warkocze, czarne gęste włosy spływałyposzlafroku. Doutreval nie przerywając czytania bawił siętymi splotami, rozsypującymi się pod dotknięciem ręki. Cieszyło go, choć nie zdawał sobie z tegosprawy, że mają przy sobie, szczególnie teraz, gdy Michał po raz niewiedzieć już który zranił mu serce. Recytował po cichukrótkie itreściwezdania Regnoulta, dobrze brzmiące i potoczyste, nieznajdując wnich śladu tego naukowego,ciężkiego elaboratu, nad którym ślęczałpracowicie przeztyle miesięcy. Dotknięcie czarodziejskiego pióra asystentaw ciągu paru dnizamieniłobezkształtną masę słów w pełne wartościdzieło. Niczego tunie brakowało: ani szczyptyhumoru,owych słówek, które rozweselają i dają wytchnie167. nie, ani pokory uczciwego przyznania się do porażek, aniskromności i szczerości naukowca, która bardziej schlebiadumie niż wyraźne chełpienie się osiągnięciami; nie brakłoteż śmiałych i pomysłowych spostrzeżeń ani pauz po najbardziej efektownych momentach, które oczekują poklasku. Czarjęzyka i stylu sprawił, że własne dzieło wydało sięDoutrevalowi piękniejszei bardziejdoniosłe w skutkach,niż się kiedykolwiek spodziewał. Nawet cyfrynabrały nowej, bardziej przekonywającejwymowy. ,,Bądźmy szczerzy czytał Doutrevalbrak namjeszcze perspektywy, z której moglibyśmy ocenić rezultatyw ich całokształcie. Lecz dziś już wolno nam sądzić, żeo ile na zadawnione przypadka schizofrenii nie możnawpływać, to w stadiach początkowych w 85/ostwierdziliśmy albo złagodzenieobjawów, albo niewątpliwąpoprawę. Jeżeli chodzi o manie depresyjnepolepszenienastępujezawsze. " Doutreval czytał, chłodną ręką gładził szyję córki, jakbychciał się ogrzać miłym ciepłem jej miękkiej skóry, wyczuwalnej podciężkimi splotami włosów. Ale robił to podświadomie. Owładnęłanimbez reszty radośći duma, jakądaje poczucie własnych możliwości umysłowych. Kiedy o wpół do jedenastej zagniewanaMarieta przyszłapo Fabianę, Doutreval całując na dobranoc swą najmłodsząpociechę przypomniał sobie nagle Michała i zdziwił się,że już takdaleko odbiegł myślami od tej całej sprawy. Znużonyskierował się do sypialni. Głowa mu ciążyła. Sztywne kolano bolało po tym forsownym dniu. Ale byłpodniecony radością triumfu. Zapomniał o Michale,o swoich kłopotach i zmęczeniu. Przypisywałten cudpracy. Praca, praca! mówiłdo siebie. W tym jedynietkwi prawda! Jakże często nadajemy miano cnoty temu,cow gruncierzeczy jest tylko zaspokojeniempychy! Gdyby bowiemDoutreval musiał daćtaki sam wkład pracy dla sławyBegnoulta albo Groix, czyż tentrudsprawiałby mu podobną radość? 15 Musi pan przestać mnie odwiedzać, panie Michale powtarzała Ewelina za każdymrazem, gdy przychodził. Panna Daele rozmawiałaze mną. Wiem wszystko. Niemogę się zgodzić, żeby pan z mego powodu miał przykrości. A ja tego nie zrobięodpowiadał Michał. Patrzyła na niego lekko spłoszonymi, czarnymi oczyma. To jestkonieczne. Konieczne. Nie zna pan życia,panie Michale. A niby panitak je zna! Ja przeżyłam więcej od pana. Wiem, co to cierpienie. Właśnie dlatego nie chcę, żeby paniznów do tegowracała. Wzruszyła lekko szczupłymiramionami. Ja już przywykłam. Będzietak, jak było przedtem,ot i wszystko. Jak wtedy,zanim panzaczął przychodzić. Lepiej, żebyśmy się przestali widywać. Pani to mówi? Nie chcę pana unieszczęśliwiać. Będę sięmniejo pana martwiła. Od czasu do czasu pan do mnie napisze. Tojuż było z góryprzesądzone,że prędzej czypóźniej musimy się rozstać. Takiejest życie. Ja nie należę do pańskiego świata ani pan do mojego. Lepiej, żebyto się stało teraz, jak najprędzej. dopóki. dopóki to niebędzie zbytbolesne. Zbyt bolesne? Zaczerwieniła się lekko. Myślę. Chciałam powiedzieć. wybąkała żetrochę za bardzo cieszyłam się, jak pan przychodził, panieMichale. zaczynałamtracić głowę! Już o niczym innymnie myślałam. A trzeba przecież byćrozsądnym! Takie rozumowanienie trafia mi do przekonania! wykrzyknął Michał. Będzie jednak musiało trafić. Tak lepiej. Jużterazkażdepana odwiedziny zaczynają budzić wemnielęk. Tamto już się skończyło. Za bardzo bym się o pana bała. 169. Niech mnie pan zostawi mojemu losowi, panie Michale. Naprawdę, niech mnie pan zostawi. Każdemu tu na ziemiprzypada jakiś los. I mojego przeznaczenia nie może panzmienić, nikt tego nie potrafi. Po prostu nie urodziłam siępod szczęśliwą gwiazdą. A i tak dzięki panu przeżyłamkilka cudownych miesięcy. Nigdy pana niezapomnę. Okazał mi pan wiele serca. Był pan dla mnie bardzo, bardzodobry. Teraz należy z tym skończyć. Już dosyć. Życie nawięcejnie pozwala. Wiedziałam, że tak być musi. Byłamprzygotowana,że taki dzień nadejdzie, zbierałam siły, możepan być spokojny. Odwagi mi nie zabraknie. Pan musiomniemyśleć jak oswojejpierwszej pacjentce, oti wszystko. Tak, jakbym była pańskąpierwszą pacjentką. Ewelina Goyens. Ładny gest, który pan w życiu zrobił. Coś, co warto zachowaćw pamięci. Tak, panie Michale,powiedzmy sobie do widzenia, pożegnajmy się. Niech pantu już nie zagląda i zapomnio mnie. Życieprzed panem. Będzie pan sławnym lekarzem. A mnie tosprawi wielkąradość,jak się kiedyś o tym dowiem, jak o tym usłyszę. Niech pan już nie przychodzi. Niech mnie pan zostawi. Marietę teżdręczył niepokój. O co ci właściwiechodzi? wypytywała brata. Na co liczysz? Powiedz, wytłumacz mi, wstawię się uojca. Jakie masz zamiary? Czy ją kochasz? Czynaprawdę przestałeśjuż myśleć oSimonie Heubel? Poznaj mniez tądziewczyną. Zorientuję się, spróbuję coś poradzić. Jestem. od ciebie starsza, Michałku, przecież wiesz, że jestem trochę twoją mamusią! Dlaczegonie masz do mnie zaufania? Michał milczał zawzięcie,wychodził, aby się nierozpłakać. Czasemznów jakiś przytyk Fabiany ranił go boleśnie,odcinał się, samz kolei starał się jej dokuczyć, wybuchałakłótnia. Fabiana trzymała stronęojca. Uważała, że Michałnaraża go na przykrości i wstyd. Była sojuszniczką Doutrevala. Marieta zgnębiona chodziła od jednego do drugiego, na próżno starając się ich pogodzić, ipopłakiwała skrycie, a Vallorge, bojąc się zająć wyraźne stanowisko, unikałtego tematu ograniczając się do dyskretnego wywiaduwśród młodych lekarzy, czy Michał nadal bywa w sanatorium. W gruncie rzeczycała ta historia i jegodotknęła. Marzył o czymś znacznie lepszym dlaprzyszłego szwagra. Życie Michała stało siębardzo ciężkie. Wprawdzie jemu 170 samemu na niczym nie zbywało,żył wśród dostatku, alepoza domem poznałnędzę, ito najokrutniejszą, tę,którajestudziałem drogiej nam istoty. Nigdydotąd nie objawiłamu się tak w całej swej brutalności niesprawiedliwośćspołeczna, która pozwala jednym na rozrzutność izbytek,kiedy inni nie mają na zaspokojenie najskromniejszychpotrzeb. Żył w dwóch różnych światach jednocześnie: w świecie przesytu istraszliwego niedostatku. Przechodziłz jednego do drugiego, wściekły, pełen buntu przeciw pieniądzowi i stosunkom społecznym. Chwilami zaczynał nienawidzić Fabiany, a nawet Mariety za ich łatwe i zbytszczęśliwe życie, za to, że bez zastrzeżeń czerpały korzyściz niesprawiedliwości. A później, w innych chwilach,dostrzegał nagle przygnębienie ojca. Wpadał w rozpacz z powodu własnej niewdzięczności i tego, że nie potrafi sampokierować swoim życiem. Zdawałsobie dobrzesprawę,na co się decyduje. Miał porzucić wszystko. Narażał swojąkarierę, stanowisko, przyszłość, sprawiał ból ojcu,popełniał szaleństwo tak podkażdym względem wielkie,że nieśmiał nawet znikim o tym mówić. Och, dlaczegóż niemógł się cofnąć? W domu, wśród swoich bliskich, odnajdywał samego siebie, stawał się znowudawnym Michałem. Tubyło jego życie rzeczywiste, normalne: panował porządek, ład, dobrobyt, poczucie bezpieczeństwa. Tu oczekiwała goprzyszłość bez wstrząsów, z wszystkim, czym żyłdotychczas. Jego miejsce było przygotowane, pozycja określona. Jegoprzygodarozpatrywana w tym świetle traciławszelki sens,stawała się dziecinna,prawie nierealna. Uważał się za obłąkanego. Przestawałsamsiebie rozumieć. Jakgdyby ta część jego życia była jakimś koszmarnym,upiornym snem. A późniejszedł znów do Eweliny, wracał doinnegoświata, świataniesprawiedliwości, potulnej nędzy i poddania losowi. I z kolei inna, tragicznie jsza i straszliwszarzeczywistość brała go w swe władanie; rzeczywistość takponura a zarazemkłopotliwa i męcząca, żesię człowiek odniej odwraca i ucieka, byle o jej istnieniu nie wiedzieć; rzeczywistość, której jednak on,Michał, spojrzał już prostowoczy inigdynie zdoła zapomnieć; jej zatruty obrazzostanie w nim na całeżycie, jeśli nie podda się nakazomnowego obowiązku, jakiona nań nakłada. Gdzież jest prawda? Gdzienależy jej szukać? Kogo o niąpytać? Jak zrozumieć samego siebie? Po raz pierwszyw życiu ów problem wyłonił się przedMichałem. I nigdy 171. przedtem nie uwierzyłby, że tak dalece może on opętaći unieszczęśliwić. Sam jużw końcu nie wiedział, czy zazdrościć, czy współczuć całemu swemu otoczeniu, tym ludziom dojrzałym, a nawet starcom, których nigdy nie nękały takie zagadnienia, którzy nie poznali, co to głódi łaknienie sprawiedliwości. Ach, ów dziwnyniedosyt, niewytłumaczalna udręka,która odkąd się pojawi,zatruwanaszspokój, wesele uprzywilejowanych tego świata, i przydaje każdemu kęsowismacznego chleba goryczypopiołui żółci;lecz mimo wszystko miłujemy ją jak człowiek,który z agonii powraca nagi 2 do życia i cieszy się nawetwracającym wraz z nim cierpieniem. Te natrętne myśli boleśnie szarpały serceMichała. Alezarazemwyczuwał mgliście, że całe jego życie ulegaprzeobrażeniu, że nabiera sensu, a on sam wznosi się na wyższy poziom jakwszyscy, którzy cierpią dla słusznejsprawy. Wychudł i zmizerniał. Stale rozpamiętując i przetrawiając nurtujące go zagadnienia, nie śpiąc po nocach, gdyżzarównorzeczy ważne, jak i drobiazgiciągle naprowadzałygo na dręczący temat, całkowicie opętany jednąsprawą, ciągle rozpaczliwie stawiałten sam znak zapytania przedproblemami, do roli których urastało wszystko: sprawausługującej mudziewczyny, papieros, który palił,bransoletka na ręku siostry czy żebrak spotkanyna ulicy. Co począć? Ewelina? Ojciec? Kogo się wyrzec? Albopoświęcić ojca, okazując czarną niewdzięczność, albo Ewelinę. Lecz dla niejbyłby to wyrok śmierci. Przeczuwał to. Pozwoliłabymu odejść, nie broniłaby się, już przedtempróbowała go odsiebie odsunąć. Zaklinała, żeby więcejnie przychodził. Jedno słowo i może być wolny. Natychmiastjednak stawał mu przed oczami obraz Eweliny,widział, jak odchodzi samotnaw nowe cierpienie i nędzę. Wiedział dobrze, że i on będzie cierpiał,że przeżyje wewnętrznieto wszystko, co będziejej udziałem, żeczekajągo długie, długie lata trwogi i wyrzutów sumienia i żeten niecny czyn zaprawi straszliwą goryczą całe jego życie. A ponieważ nie będzienawet wiedział nic o losie Ewelinyi nie będzie znał miary jej nieszczęścia, jego własne życiestanie się nie dozniesienia. Gdyby chociaż usiłowała gozatrzymać, gdyby jej mógłzarzucić choć cień egoizmu czy brak poczucia odpowiedzialności! Ale nie! Pozwoli mu odejść. Raczej będzie godo tego namawiała. Nie należała do tych, które kurczowo 172 trzymają się mężczyzny. A choć nie zdawała sobie z tegosprawy, w tym właśnie tkwiła jejsiła. Jej jedynąsiłąbyłagotowośćdo poświęceń. "Czyją kocham? Nie odpowiadał sobie z całąuczciwością. Albo jeśli nawet ją kocham, jeszcze czuję sięwolny,jeszczemogę odejść. Gdybym był pewien, że będzieszczęśliwa, mógłbym bez niej żyć. Może bym nawetodetchnął, przestałbym się szarpać i męczyć. A więc tolitość każe mi zostać przy niej. " Litość! Więc nawet nie miłość! Zmarnować całeżycieprzez litość! Czy to nie głupota? A jednak tak było. Jużsama obawa zadania jej bólu, stania się przyczyną najwyższejniesprawiedliwości, jaka miała ugodzić tę takprzez życiepokrzywdzoną istotę, zatrzymała go przy niej. Podłość? Szlachetność? Znów powracało to samo pytanie. Gdziebyła prawda? Co nakazywał obowiązek? "Czy ja zwariowałem? zapytywał się Michał w duchu. Czy może przeciwnie, jest we mnie więcej zczłowieka niż w innych ludziach. Co mam robić? Comi na-kazuje sumienie? To właśnie jest najstraszniejsze,że niemam nic, aniwytycznej, ani światła, ani przewodnika. Nicpoza sobą i nic przed sobą! Dlaczego niewpojono we mnieżadnych zasad, nie nauczono słuchać jakiegoś nakazu, który by wskazywał właściwą drogę! Nie umiem nawet rozróżnić, co dobre, a cozłe! I to jestwłaśnie straszne. " Pozwalać unosić się prądowi. Żyć, czekać, co będzie,niczego nie zmieniając. To jedyna mądrość, na jaką mógłsięzdobyć. Chciał wierzyć, żewypadki same nim pokierują, iść drogą najmniejszego oporu, najmniejszychcierpień, tak dlasiebie, jak i dla niej. Stan Michała pogarszał jeszcze bezustanny przymus,ciągłetłumienie każdego porywu, dławiąca samotnośćserca. Z Ewelina nie mógł o tym mówić. A tym mniej z siostramilub z ojcem. Dla obcych sprawa ta nie była niczym innym,jak zwykłym romansikiem bez sensu i bez znaczenia, jednym z owych banalnychi przelotnychzwiązków, któresię zrywa, gdy się już ma dość. Dlaniego idla niej byłato kwestia całego życia. Dlaczegocierpieniabliźnich są dlanas o tyle trudniejsze do zrozumienianiż nasze własne? Dlaczego żartobliwie traktujemy sprawę,któragdyby byłanasząsprawą, rozdarłaby nam serce? O historii Michałaludzie mówili z uśmiechem. Jak się właściwie na towszystkozapatrywali? Ktotu był szalony? Kto się mylił? 173. Oni czy on? Może tylko po wariacku dramatyzował tęhistorię? Nie! Był pewien, że tu wchodzi w grę życie lubśmierć człowieka. A więc? Czy to znaczy,że dla świata,dlawiększości ludzi, śmierć albo życie istoty ludzkiej jestbez znaczenia, byle się o tym nie wiedziało, byle naszakrwawa zbrodnia nie jawiła nam się przed oczyma? Ot,taki sobie romansik! żartowali koledzy Michałaomawiając tę sytuację. Idiotycznyromansik. 16 Któregoś dnia rano w laboratorium, przywszystkich,międzyDoutrevalema jego synem wynikła scysja. Doutreval się uniósł. Wobec zdumionych Groix i Regnoultaoświadczył krótko: Mam tego wyżej uszu! Jużdość! To się musi razskończyć! I jutro sięskończy! Działo się to we wtorek. Aby zobaczyćsięz Eweliną,Michał musiał czekać do czwartku, gdyż przed miesiącemBeaujoin z lekkim zakłopotaniemdał mudo zrozumienia,że chorych wolno odwiedzaćwyłącznie dwa razy w tygodniu i przepis ten obowiązuje wszystkich. W rzeczywistości nie stosowano go nigdydo studentówani do lekarzy. Michał zrozumiał, że kryje się za tym rękaojca. Ale musiał usłuchać. Dopiero więc w czwartek, o pierwszej, przyszedł do pawilonu, gdzie leżała Eweliną. Wchodził już na schody,gdyzatrzymałago Magdalena Daele. Dokąd pan idzie, panie Michale? Wyszczuplała i przybladła, lecz nadal pełniła sweobowiązki usiłując przy chorych zapomniećo zmartwieniu. Teraz, kiedyzabrakło Seteuila, pielęgniarki dokuczały jejinie skąpiły docinków. Dostała dwa tygodnie urlopu. Niemiała jednak odwagi jechaćdo rodziny, gdyż matka z jejwyglądu mogłaby się czegoś domyślić! Idę na górę powiedział Michał. Niema jej. Kogo? Eweliny, Eweliny Goyens. Wyjechała. Wyjechała? Wczoraj wieczorem. Dokąd? Nie wiem. Wyjechała! ' , Tak. Przedwczoraj wieczorem przyszedł tu Beaujoin. Rozmawiali długo. Po jego wyjściu zauważyłam, że pła175. kała. Wczoraj rano oznajmiła mi, że wyjeżdża. Co panujest,panie Michale? Źle się pan czuje? Co? Nie, tonic odparł Michał z wysiłkiem. Nicminie jest. Okropnie dziś gorąco. A szedłem prędko. Zaczerwienił się mocno. Pot wystąpił muna czoło. Magdalena usiłowała go pocieszyć. Trzeba być rozsądnym,panie Michale. Takie jestżycie. Takiejest życie, co robić. Odgadła, co się' stało. Szukaławłaściwych słów. Samapogrążona w smutku, tym goręcej współczuła jemu. No tak. westchnął Michał. Wyjął chustkę, otarłsobie czoło i zapytał cicho: Jak się to odbyło? Poszła piechotą. Do Angers. Zabrała walizkę. Michał jakby ją widział: szczupła,zmęczonapostać,dźwigająca nieproporcjonalnie wielką i ciężką walizę. Czy miała zamiar jechaćkoleją? zapytał. ,Przypuszczam. Bez pieniędzy! Bezgrosza przy duszy! Wszystkiezłożyłyśmy się na nią. Chore i my. Zebrałyśmy trochę bielizny, starą sukienkę. Ja miałam podniszczone buciki. ' A pieniądze? O, zawsze się jakoś znajdują. odparła trochę zakłopotana. Nie zostawiła dla mnie jakiejś wiadomości? Anisłowa? Nic? Nie, nic. Michał miał uczucie, jakby mu serce rozdarto. Pojechała! Bez słowa, nie zostawiwszyadresu! Zniknęła,pochłonie jąświat, na zawsze ją stracił! Co robić? Gdzie jej szukać? Aż sięsam przeraziłogromem własnego cierpienia, ogarniającym go szaleństwem wściekłościi bólu. Chciało musię płakać, krzyczeć i walić pięściami. Wszystko się w nimbuntowało przeciw pogodzeniu się z tym, co zaszło, przeciw uznaniu tego za rzecz nieodwracalną. Już nigdy! Nigdy! Ona umrze, aonbędzie żył przeżyje całedługie życie a potem także umrze i już nigdy jej niezobaczy! Buntował się coraz rozpaczliwiej izacieklej wpoczuciuwłasnej bezsilności. Usiadł na ławce w poczekalni,ukrył twarz w dłoniach i rozszlochał się głośno. Michale! Panie Michale! No, kochany! Trzeba siętrzymać. Wziąć się w karby! Odwagi! mówiła błagalnieMagdalena. I ona też zaczęła płakać, nad nim i nad sobą,wstrząśnięta widokiem tak wielkiego ''cierpienia, miłością 176 mężczyzny,jakiej ona sama nie potrafiła wzbudzić. Podałamu swoją chusteczkę i trochę wody do picia. Głowiła się,comu powiedzieć, jak go pocieszyć. Tak jest lepiej. Dlapana. A ona nie będzie bardzonieszczęśliwa. Czułasię już dobrze. Wyruszyła bardzodzielnie. No! Michale! Panie Michale! Magdalena myślała o Seteuilu. Mówiła rzeczy szczególnie dla siebie bolesne: Właśnie tak jest najlepiej. Pan będzie wolny. Apańskiestanowisko. rodzina. Nic nie pomagało. Powtarzał szeptem: To boli! Boli! Och, jak to boli! Jakgdyby jegocierpienie tak było głębokie, żeje fizycznieodczuwał. A zresztą, może uda się panują odnaleźć, kto wie. Może jakiś przypadek. Michał bezsłowa wzruszyłramionami. Gdy pan będzieszukał. Pytała mnie, o której godzinie odchodzi pociąg do Paryża. Kto wie? Może pojechała do Amiens? Do Amiens? Wydaje mi się, że ma tam' jeszcze kogośz rodziny. Wspominała o Amiens? dopytywałsię Michał. Tak,przypomniał sobie, żeEwelina miała tam jakąś ciotkę,chyba w dzielnicy Saint-Leu, czy coś podobnego. Tak rzekła Magdalena. Pytała posługaczki, ilemoże kosztowaćbilet trzeciej klasy doAmiens. Doszło to do mnie zupełnie przypadkowo. Michał wstał. Uważnie spojrzał na Magdalenę. Wydawała się zmieszana. Zrozumiał. Widocznie poodjeździeEweliny musiała się dowiadywać,wypytywać dyskretniechore, służbę, pielęgniarki, aby zrobiwszy najpierw wszystko, by Michała od tego odwieść, móc przyjść mu z pomocąw odszukaniu Eweliny, gdyby się jednak jakimś cudem lokazało, że choć ten nie kłamał. Michał ujął ją za ręce. Wspaniała z panikobieta, Magdaleno! Bardzo, bardzo Zacna! Miał ochotę ją uściskać! Własne cierpienie nie zabiło w niej serca. No, niech pan nieprzesadza powiedziała Magdalena cofając ręce. I nikomupan nie powie, prawda? Mogłabym stracić posadę,gdyby pański ojciec albo Beaujoin dowiedzieli się. 12 Ciała i dusze 177. "Muszę to zaraz wyjaśnić" postanowił Michał wychodząc z sanatorium. Po paru minutach był już wdomu. Aż dygotał ze złościi oburzenia. Podrodze mówił do siebie na głos, przygotowując to, co powie za 'chwilę, i szedł coraz przyspieszająckroku. W przedpokoju Marieta spryskiwała wodą palmy w wielkichzielonychkubłach. Spojrzała nabrata i przeraziła się Michale! Co.. Gdzie ojciec? zapytał zdławionymgłosem. W laboratorium. Ale co ci się stało? Poczekajchwilę! Chcę ci coś powiedzieć. Wytłumaczę ci. Marieta wiedziała o wszystkim. Uprzedził ją Vallorg(,który znał całąsprawęodBeaujoina. Michał jednak niezatrzymał się, wybiegł z przedpokoju. Prędkowięc postawiła dzbanek, zrzuciła fartuszek i skoczyła za bratem, alenie zdążyła go dopędzić. Był już w laboratorium. Gdystanąłw progu, Groix i Regnoult osłupieli na widok jegozmienionej twarzy. Gdzie ojciec? U siebie w gabinecie odrzekł Groix. Siedzi nadswoją pracądorzuciłRegnoult. Zapowiedział nam, żeby nikogo nie wpuszczać. Wstęp wzbroniony, mój stary. Rozkrzyżował ręce i pół żartem,pół serio zagrodzi} mudrogę. Michał odepchnąłgoi wyminął. A to uparty diabeł! krzyknął za nim Regnoult. Michał pędem wbiegł po schodach. Nie pukającotworzyłdrzwi gabinetu. Doutreval, pochylony nad ogromną, stojącą na biurkukartoteką z setkami karteczek kontrolnych, wybierał najbardziej typowe obserwacje, potrzebne mu do artykułudla czasopisma "Gallien". Zmarszczył brwi i podniósł oczy,zmęczone, zamyślone, jak gdyby niewidzące. Mówiłem, żeby mi nikt nie przeszkadzał. Wracam zsanatorium wypalił bez wstępu Michał. Ach, to ty. Czego chcesz? Lecz natychmiast oprzytomniał, wrócił do rzeczywistości. Cofnął fotel, przechylił się wtył i westchnął głęboko,jakby nabierając sił do walki, która goniewątpliwie czekała. Powiedział cicho: Mów. Słucham cię. Wracam z sanatorium powtórzył Michał. To jużsłyszałem. 178 I dowiedziałem się,co . zrobiłeś. Proszę ciQ o wyjaśnienie. Nie wydajemisię, żeby jakiekolwiek wyjaśnienia były tu potrzebne spokojnieodpowiedział 0Utrevalskładając piękne białe dłonie i postukując palcami o palce. Uparłeś się przy szaleństwie, na które brak nii g}ow. Musiałem położyć temu kres. Ot i wszystko. Czy zdajesz sobie sprawę, żeś wypędził z sanato^innieszczęśliwąistotę, dla której było ono ostatnią deskąratunku, ostatnim schronieniem? Czyzdajesz sobie sprawę,jaka to odpowiedzialność? Wyrzuciłeśją na bruk, chorą,bezpieniędzy! Przed odpowiedzialnością za swoje czyny nigdy sięnie uchylam rzekł Doutreval twardo. Ale zgnijmyod tego, że nikogo nie wypędzałem. Ta dziewczyna opuściłasanatorium łi tylko z własnej woli. Beaujoin na mojąprośbę doradził jejwyjazd, bez żadnego jednak bez cieniaprzymusu. Zresztą niemiałby do tego prawa. Po prostu przedstawiłjej sytuację, wskazał,na jak niebezpieczną weszła drogę, ile złego może z tego wy^^ąćtak dla niej, jakdla ciebie. Zrozumiała. Nawiasem mówiąc,Beaujoin zaproponował jej przeniesienie do pr^^toriumw Praz-Coutant, położonym w sercu Alp, na wysokościtysiąc dwieście metrów. Ja oczywiście pokryłbym kosztapodróży, a ponadto proponowałem jej bardzo PrzyZwoiteodszkodowanie. Nie zgodziła się. To już jej rzec;. \yolisama dawać sobie radę. W każdym razie ja osobiście mgmam cienia'wątpliwości, jestem pewien, że postąpiłera jaknajlepiejdla was obojga. Michał nie od razuzdobył sięna odpowiedź. Ooutrevalmniemał, że syn się poddaje. Nie przywykł do tego^ abymu stawiał opór. A teraz opamiętaj się, Michale powiedział patrzącmu prosto w oczy. Wszystko jest najak oajlepg^ejdrodze. Zdaj się już na mnie. Wracaj do domu i Przestańo tym myśleć, wszystko skończyło sięnadspodziewaniedobrze. I zostaw mnie teraz samego, mam mas? roboty. Miał nadzieję,że w ten sposób zakończy roznło^ pochylił się, wziął pióro i sięgnął do nowej Przegródkiw kartotece. Alewłaśnie ten ruch doprowadził Michała- do ostatecznej rozpaczy. Zwykle ojciec onieśmielał go. Tymrazem oburzenie i ból,myśl oEwelinie i ojej tr^icmympołożeniu dodałymuodwagi. Jednym słowem odezwał się, ztrudem opan^ując 179. drżenie głosu sądzisz, że pogodzę się z tym wszystkim,co zrobiłeś? Ton tych słówzaskoczył Doutrevala. Nigdy dotąd Michałtaksię do niego nieodzywał. Podniósł głowę i ujrzał twarzsynapobladłą i wykrzywioną od ledwo hamowanej pasji. Wciąż jeszcze spokojny, odłożył pióro i schował do przegródki dopiero co wyjętą kartkę. No, jeśli tak rzekł jeśli tokonieczne, porozmawiajmy. Dobrze, niechbędzie. Rozbiłem twoje szczęście. Przerwałem z miejsca całą tęgłupią, idiotyczną historię. Nie ciskajsię! Idiotyczną! Upieram się przy tym słowie! Mój biedny chłopcze, skończyłeś dopiero dwadzieścia lat! Niczego nie przeżyłeś. O niczym nie masz pojęcia. Jesteśtaki młody,jeszcze nie wiesz, coto miłość. Napotykaszkobietę, któracię roznamiętnia, dla której traciszgłowę,tracisz przytomność. I wszystko inne odrazu przestaje sięliczyć. Gotów jesteś porzucić rodzinę, stanowisko, przyszłość, poświęcić wszystko! Czy. zastanowiłeśsię nad tym,co cięczeka? Stracisz pozycję społeczną! Poślubisz kobietębez wykształcenia, bez kultury, bez rodziny, bez sił i zdrowia. Wpadnieszw nędzę. Twoja kariera złamana, możeszsię pożegnać z myślą o katedrze! Zostaniesz lekarzemw jakiejś prowincjonalnej dziurze. Co cię czeka? Pielęgnowanie zgorzkniałej żony, która się prędko zestarzeje, straciurodę, a nawet nie będzie zdolna obdarzyć cię dzieckiem,która ci będzie kulą u nogi, pogrąży cię, ściągnie w dół,a ty już nawet nie będziesz jej kochał. To straszna rzeczdla ojca,Michale, gdywidzi, jak jego dzieckona ośleprzucasię w przepaść, gdyjest tego zupełnie pewny, botysiące podobnych przykładów widział już w życiu, a mimoto nie może go powstrzymać. Miłość przechodzi, Michale! Kocha się więcej niż jeden raz. Po wszystkim można siępocieszyć! Dziesięć razy będziesz się jeszczekochał, tak jaki jakochałem zdziesięć razy! Miłość jedynanie istniejewżyciu! Już cito mówiłem! Niejesteśmy po prostu doniej zdolni, mojedziecko! O, czemuż nie mogę cię o tymjakoś namacalnie przekonać? To, co cisię staram wytłumaczyć, to prawda, rzeczywista prawda! Dlaczego zatemchcesz odrzucić moje doświadczenie? Dlaczegonie chceszmizawierzyć? Dlaczego nie chcesz pójść za moją radą? Jakie to swoją drogąstraszne,że nigdy nie można własnymdoświadczeniem przysłużyćsię swojemu dziecku! Nie maszchybawątpliwości, że cię kocham! Uwierz mi, posłuchajmnie,zaufaj mi. Cóż cimam jeszcze powiedzieć, aby ci 180 otworzyć oczy, by ci oszczędzić tego całego bólu? Uwierzmi, Michale! Uwierz mi, ponieważkocham cię ponadwszystko! Ja jużwiele przeżyłem, jestemstary! Miłość sięnie liczy. Człowiek nie buduje życia na młodzieńczejmiłości! Te zaklęcia wzruszyły Michała. Wgłosie ojca było tyletrwogi, taka pewność, że prawda jest po jego stronie, takachęć przekonania, tyledobrej woli i głębokiej szczerościw gorzkim pojmowaniu życia,tyle bólu, iż nie jest rozumiany, że młody człowiek, do głębi wzruszony, czuł, jakgaśnie jego gniew. Po prostu nierozumieli się, oti wszystko. Wtym całarzecz. Michał miał jeszcze nadzieję, iż ojca przekona. Spróbował wytłumaczyć, o co mu chodzi, a przy tym nietylkoojcu, ale i sobiesamemu towszystko wyjaśnić. Źle mnie sądzisz powiedział. Widziszw tymwyłącznie banalne, erotyczne przeżycie. Ojcze, tonie jestto. I ty także spróbuj mnie zrozumieć! Przysięgamci: gdybym miał choć odrobinę nadziei, że ta biedaczka jakośsobie poradzi, że kiedyś będzie może nawet szczęśliwa,pozwoliłbym jej odejść. Pożegnałbym ją bez rozpaczy. Wróciłbym dodawnegożycia, w tympunkcie, w jakim jeporzuciłem. Właściwie z ulgą, mimo całego bólu. Ale niemogę! Onamnie potrzebuje! Nie mogę jej porzucić! Żyjetylko mną! W całym swym nieszczęsnym życiu nigdy nicpoza mną nie miała! Tylko to, żeja jestem, trzyma ją natej ziemi. Jestem dla niej zadośćuczynieniem za wszystko,zapłatą. Jeśli został jej jeszcze cień wiary czy nadziei, totylko we mnie. Niemądre to i śmieszne. No bo cóż ja'przedstawiam, pomyśl. och, gdyby wiedziała! Ale tak jużjest. Onawe mnie wierzy. Jeśliją opuszczę, wszystkosięzawali. Bo widzisz, co ona wtedy pocznie? Napewno tegonie zniesie,umrze. A ja nie mogę do tego dopuścić. Nie,nie mogę jejtak zostawić. Pomyśl,że poza wszystkim toprzecież istota niewinna, niewinna ofiara. Nie mogę pozwolić na to,żeby jeszcze przeze mnie cierpiała. Mniesamego za bardzoby to bolało. Wolę wszystkoinne niż to. Doutreval wstał, blady, wysmukły, w szaroniebieskimubraniu, i oparłszy się obiurko powiedział: Słowem, brak ciodwagi! Być może. Niespodziewałem się tego po tobie! Sądziłem, żejesteś mocny, zdolny torować sobie drogę poprzezwszelkie 181. przeszkody. Miałem nadzieję, że staniesz się człowiekiemwolnym, wyswobodzonym, który sam dla siebie jest celem. I ja myślałem, że to możliwe. Bo ijest możliwe! Nie dlamnie. Ja nie mogę posunąć się tak daleko,nie mogę kogoś poświęcać dla siebie. Tozbytokrutne. Zawiele ode mnie wymagasz. A więc w rezultacie powiedział Doutręval poświęcasz mnie. Czekał odpowiedzi. Nie usłyszał jej. Wymowa tego milczenia była straszliwym ciosem dla ojcowskiego serca. Powoli,kulejąc, podszedł dookna i zapatrzył się w ulicę,bębniąc palcami po szybie. Gdy się odwrócił, oczy miałlekkozaczerwienione. Michał wiedział, jak bardzo ojciecjest opanowany. Ten prosty ślad wzruszenia wstrząsnąłnim do głębi. Ojcze powiedział przebacz mi! Spójrz, co się zemną dzieje. Jestem u kresusił! Nie mogędłużej walczyć. Już nie mogę! Odmiesięcy przecież szarpię się tak międzytobą a nią. Może masz rację, może jestem podły,zakochałem się tak zupełniezwyczajnie,a tylko ubieram towpiękne słowa. Ale zawsze byłeśdla mnie taki dobry! Przebacz! Zgódź się! Jestem młody, za mało przeżyłem,nie umiem byćbezwzględny. W moimwieku człowiek niejest jeszcze tak twardy, by zadawać ból temu, kogokocha. Bez względuna to, cosię stanie, będęcię błogosławił, ojcze,będęprzez całe życie pamiętał, że ulitowałeśsię nade mną, nad moją młodością! Przyjmuję pełną odpowiedzialność za wszystko, nigdy ci nic nie będę wyrzucał,cały mój błąd biorę na siebie! Ojcze! Człowiek przestajebyć człowiekiem, gdy kieruje się tylko rozumem! Pamiętaj,że i ty byłeś młody. Kochasz mnie przecież,nie bądźnieugięty. Zechciej zrozumieć, ile ja już wycierpiałem! A ja? szepnąłDoutręval bardzo blady. Czymyślisz, że janie cierpiałem? Wychować syna. Głos mu się załamał. Wyprostował się, odetchnął, mocniej oparł się o biurko. Odkaszlnął. No, dobrze rzekł głosem już opanowanym. Dośćtych sentymenów. Rozprawiamy od pół godziny istoimyw miejscu. Na co się decydujesz? Naco ja się decyduję? No tak. Typowiedz. 182 Decyzja należy do ciebie. Jak wczoraj, tak dzisiaj,zawsze: albo ona, albomy. A więc. więc. wyjąkał Michał nie zgadzaszsię. Nie chcesz. Znowu zaczynaszbredzić! przerwał Doutręval. A masz słuchać! Wybieraj: ona albo my! Trupia bladośćpowlokła poczciwą, trochę ciężką twarzMichała. Przezchwilę patrzył na ojca w milczeniu pełnympowagi. Po czym ze stołu wykładanego białymi fajansowymi płytkami wolno wziął kapelusz, którytam przedtempołożył, starannie,choćbezmyślnie otarł go rękawem i skierował się ku drzwiom. Odchodzisz? wykrzyknął Doutręval. Michał odwrócił ku niemu znękaną, straszliwie zmienioną twarz. Odchodzisz? powtórzył Doutręval. A cóż mam robić? szepnął Michał prawie pokornie. Doutręvalprzez chwilę patrzył na niego bez słowa. Łatwo było wyczuć wszystko, co chciałby powiedzieć Michałowi o tym, czym jest dla niego syn, i o tym, co wnimsamym w tej chwili zostało zdruzgotane. Tłumiony krzykzranionego ojcowskiego serca. Ogrom uczuć zbyt bolesnych, zbyt głębokich, zbyt tajemnych. Ale gwałtownym,rozpaczliwymwysiłkiem wyrwałsię swemu cierpieniui krzyknął: Dobrze, niech będzie! Skończone! Możesz sobie iść! A gdy Michał wahał się jeszcze, powtórzył porywczo: Idź sobie. Jużidź! Michał zrobił parękroków, wolnootworzył drzwi i wyszedł. Zamknął je za sobą. I w tejchwiliwydało mu się,że posłyszał wołanie: Michale! Serce załomotało nadzieją. Nacisnął prędkoklamkę. Ojcze! Wołałeś mnie? Doutręval stał wyprostowany, ztwarzą równie zmienioną jak syn; spojrzał na niego półprzytomnie. Nie! krzyknął. O, nie! Możesz sobie iść! Przechodząc korytarzem koło drzwi Mariety Michał nagle natknąłsię na siostrę. Czatowała na niego i wysunęłasięz pokojuusłyszawszy jego kroki. Z wyrazu jejtwarzyodgadł, że musiała słyszeć ich burzliwą rozmowę. Michale! Nie porzucaj nas! Niemożesz tego zrobić! Błagam cię, Michałku! 183. Łagodnie uwolnił się od jej rąk. I bezwiednie powtórzyłsłowa ojca: Skończone. Zostaw mnie. Skończone. W pokoju zebrał naprędce trochę ubrania i bielizny. Gorączkowymi, niezgrabnymi ruchami bylejak wpakowałto wszystko do walizki. Tak gwałtownie zaciągał rzemień,że solidna sprzączkasię urwała. Swymi silnymi,wielkimi,roztrzęsionymi rękoma mógłby w tej chwilizgiąć sztabężelaza, nawet tego nie dostrzegając. Wcisnął na głowęszary filcowy kapelusz, zarzucił naramię nieprzemakalnypłaszcz, wziął walizkę i wyszedł. Przy schodach dopędziła go Marieta. Ucałowała gogorączkowo, wsunęła mu coś w rękę i uciekła z płaczem. Później zobaczył, że oddała mu wszystkie swojepanieńskieoszczędności: piętnaściestufrankowych banknotów. Bolesnązadumę Doutrevala przerwał dzwonek telefonu. Wciąż jeszczestał nieruchomo, bokiem oparty o biurko. Podszedł do aparatu. Utykał wyraźnie, znacznie silniejniż zwykle. Podniósł słuchawkę. Hallo? Własny głos wydał mu się dziwnie znużony. To ty, Janie? Poznał głos swej przyjaciółki, Janiny Chavot. Odpowiedział z wysiłkiem. Tak, słucham. Przyjdziesz wieczorem? Wieczorem? Tak, do mnie, jestem wolna. Dziświeczorem? Myśl zobaczenia Janiny wydała mu się nagle nieznośna. Musiałby rozmawiać, opowiedzieć o upokarzającej historiiMichała, przyznać się do bólu, którego nie mógł opanować,bólu, który tak dotkliwie zranił jego dumę. No, słucham? Co ci jest? Dlaczego nic nie mówisz? Bo widzisz. Dość marnie się dzisiaj czuję. Ale co, czyCQŚ poważnego? Nie. nic. pewno początekgrypy. Ale jestem zupełnie rozbity. Może jutrouda mi się wpaść do redakcji. Dobrze. Tylko od razucośzażyj, kochany'. Tak, oczywiście, dziękuję. Z westchnieniem ulgi odłożył słuchawkę. Jutro już wrócido równowagi, stanie się znów sobą, będzie mógł opowie184 dzieć o wszystkim Janinie, spokojnie, jak człowiek silnyi opanowany. Na schodach rozległy się kroki Mariety. Szła na górę. Zastukała, weszła i zobaczyła ojca, gdy tak stał nadaloparty o stół, trochę zgarbiony,z wyrazem zmęczeniai przygnębienia, którego nie starał się nawetukryć. Nieśmiałasię odezwać, podeszła tylko bliziutko i położyła murękę naramieniu. Doutreval jakby dopiero wtedy zrozumiał, że wszystko skończone. Coś się wnim załamało. Kulejąc wrócił wolno na fotel,opadł nań iukrył twarz; w dłoniach. Marieta przysiadła na biurku, odjęła muręce odtwarzyi ucałowała je przytrzymując w swoich dłoniach. A potemzaczęła płakać razem z nim, oniemiała, półprzytomna, doprowadzona do ostatecznej rozpaczy tym bólem, na którynic nie mogła zaradzić. ADoutreval krótkimi, urywanymizdaniami zacząłprzed swą najstarszą córką wyrzucaćz siebie wszystko, co go dławiło, o czym wstydziłsię przed'chwilą głośno wołać do syna: o przeraźliwej męce do głębizranionego ojcowskiego serca. Odszedł ode mnie. Zostawia mnie samego. Nie rozumie więc, jaki ból mogą człowiekowi sprawiać jegowłasne dzieci! Jest za młody, zamłody! Sam niema dziecii dlatego nie rozumie! Niewie, co to znaczy być ojcem. Och, wszystkiemoje marzenia, wszystkie moje nadzieje,plany! Cała ta dziesięcioletnia praca nad konwulsoterapią,w gruncie rzeczy przecież dla niego! Żebymu utorowaćdrogę. Sprawił mi już setki zawodów. Wcale się nie uczył,zbyt dużo się bawił. Trochę w tym i mojej winy, zabardzo go psułem. Dla niego byłem bardziej pobłażliwyniżdla ciebie, Marieto. Dawałem mu za dużo pieniędzy,sama to mówiłaś i miałaś rację. Co robić, starałemsięzawsze zaspokoić każde jego życzenie. Wiedział o tym,trochę mnie czasami naciągał. Zdawałemsobie z tegodoskonale sprawę, ale nie umiałem mu odmówić. Cóżchcesz! Był moim jedynym synem. Niemiał matki. Byłtakimały, jakumarła, pamiętasz? Musiałem go trochęrozpieszczać. Zastąpićmu matkę. Tak, za bardzo go kochałem! Ciągle o nim myślałem, wszędzie o nimmówiłem. Wszyscyo tym wiedzieli,znali tę moją słabość. Gdy któryśstudent chciał czegoś odemnie, zaczynał najpierw mówićo Michale. Różne jego przywary, głupstwa, które wyprawiał, ukrywałem przed wszystkimi, nawetprzed tobą, nawet przed 185. nim samym. O iluż jego wybrykach wiedziałem i nic niemówiąc starałem się je tuszować! Choćbyte mandatykarneza zbyt szybką jazdę samochodem! Sam chodziłemna komisariat. A pamiętasz te stłuczone szyby na werandzie u sąsiadów? To nie służącamachnęła wnie szczotką. To on, bo chciał się ślizgaćna szkle. Miał piętnaścielat,no cóż, zapłaciłem bez słowa. A tepoważniejsze sprawki,które likwidowałem po cichu, żeby się nie musiał wstydzićprzed tobą i przede mną. Pamiętasz tę pokojówkę, małąRaymonde? Oddaliłemją z miejsca. Wiedziałem,corobię. Nic nikomu nie mówiąc, po prostu ją odprawiłem i już. Byłoby to zbytbolesne,gdybym musiałwidzieć, jak sięMichał przede mną wstydzi. Byłoby to bardziej przykredla mnie niż dlaniego! Wczuwałemsię w jego sytuację. Tylko dla niegonie ożeniłem się powtórnie. Ty byś nieprotestowała, byłaś dzielną dziewczynką, Marietko, zrozumiałabyś, wiedziałem,że jesteś rozsądna. A Fabianabyła taka malutka, pogodziłaby się ze wszystkim! Chodziłotylkoo niego. Nie chciałem, żeby cierpiał, żeby się buntował, chciałem, żeby był szczęśliwy. Możliwości minie'brakło, wierz mi. Ze względuna niego zawsze rezygnowałem. Spotkałem wiele kobiet, które. Z żadną znich niechciałem się wiązać. Przepowiadałymi zresztą: "I takprzyjdzie dzień,kiedy opuści cię ten twój ukochany syn. Ożeni się i zapomni o ojcu". No tak, sam o tym wiedziałem! Ale i na tosię godziłem. Któraż kobieta, nawet najbardziej kochająca, mogłabymi zastąpićjegouczucie, tonieporadne,krótkotrwałe, zawodne, kruche, egoistyczneuczucie, które jednak przedkładałem nad wszystko. Nigdy zresztą nie mogłem samego siebie zrozumieć! Jaw nic nie wierzę, w nic. Jestem przekonany, żepo śmiercinic nas nie czeka, że zamieniamy się w nicość. Kochamżycie, kocham je ponad wszystko,ponieważ poza nim nicnie istnieje. A przecież oddałbymje z radością, zgodziłbymsię umrzeć zaraz, tu, w tej chwili, gdyby mi ktoś powiedział: "Oddaj życie,a za to on będzie szczęśliwy. " Następnego dnia rano Michał znalazł się w Paryżu. A o godzinie, pierwszej w południe jechałpociągiem do Amiens. Były pierwszedni grudnia. Pierwsze mrozy". Pociągmknął w dal przecinając prosto wytyczonym szlakiemsmętny płaskowyż Pikardii. Powietrze było czyste, tylkona horyzoncie snułasię lekka mgła. Z bladoszaregoniebaspływało białawe, łagodne światło, jakby przesiane przezgazę. Jak okiem sięgnąć rozciągałsię ten sam monotonnykrajobraz: brunatne skiby, ogołocone łąki, gdzieniegdziebudynki dużych, samotnychferm, kominy cukrowni czywielkie metalowekonstrukcje wiatraków: szare szkieletyz dziwacznymi skrzydłami, wolno obracającymi się podsłabymi podmuchami wiatru. W oddali przywarta do wzgórza czerniłasię zbita, strzępiasta masa lasu, szczątki puszczy, ostatnie świadectwo jej dawnego panowania nad tąziemią. Gdzie indziej, z głębi doliny, sterczała dzwonnicaw jakiejś niewidocznej wsi, rozsiadłej nad brzegiem rzeki,przy wodzie cennej i rzadkiej, której brakbyło na całympłaskowyżu. Miejscami porzucony kamieniołom rozwierałbok pagórka podcinając jego podnóże szeroką, białą wyrwą. Nikt go już nie eksploatował. Pozostał tylkobarak, śladysklepiku, waląca się szopa, parę wózków, wagonikówi kilka beczek na wodę u stóp wapiennej skały. Wszędziedokoła kredatwardy, kanciasty kościec tej ziemi przebijałasię przez cienkiewarstwypróchnicy i wyzierałanaga, sucha i jałowa kalecząc bezlitośnie wątłą szatęroślinną, utrzymywaną wielkim wysiłkiem człowieka. Wszystko to wziął w swe panowanie grudzień, szary,oszroniony i żałobnie cichy. Na grzbietach bruzd osiadła, nibybiała piana, zmarznięta rosa. Zesztywniały też i zdawałysię chrzęścić suche, jakby wypalone źdźbła trawy przytorze i na łąkach. Stada wron podrywały się z ziemi naodgłos pociągu i ciężko szybowałypo niebie wśród po- 'sępnych chmur. A pociąg wlokąc za sobą śnieżystytren dymumknął 187. obojętnie przez ten melancholijny krajobraz i od czasu doczasu przeszywał pustkę długim, przeraźliwym gwizdem. Michał stał na korytarzu i przyglądał się przez oknopolom ściętym już przez mróz, obumarłym, bardziejsurowym i ponurym niż w nagrzanych jeszcze jesiennym słońcem okolicach Anjou. Był wfatalnymnastroju iczuł, żema gorączkę. Ubiegłą noc spędził wpociągui nawet okanie zmrużył. Podniecony umysł oddwudziestuczterechgodzin przetrawiał i przetrawiał wciąż te same myśli, tesame obrazy i chaotyczne, niepokojące refleksje. Ciężkiedecyzje, ból, jaki zadał ojcu, zmartwienie Mariety, proroctwa ojca, jego własna przyszłość, wszystko to gdzieśodeszło, pozostało tylko niezmierneznużeniei bezład projektów, lęku i niepokoju, a na dnie ostatnie, tłumione, leczmimo to dziwnie wyraźne, uporczywie nurtujące wspomnienie okrutnych słów ojca: "Uważałem cię za człowiekawyzwolonego. Brak ci odwagi. " Wszystko to omraczałoduszę, rodziło coraz nowe wątpliwości i zamęt. Oparłszyczoło o szybę patrzył niewidzącymioczyma na ciemniejący za oknem widnokrąg. Zatonął bez reszty w gorzkichrozmyślaniach, zagubiło się w nichnieszczęsne, przerażonewłasną nicością sumienie, które nie pozwalało iśćdo końcaza głosem egoizmu,a zarazem oskarżało o podłość, bo jużnawet straciło zdolność rozpoznania, co dobre, a co złe. Dochodziła trzecia,gdy w oddali, w głębi doliny Sommyukazało się Amiens. Czarne i zadymione miasto rozłożyłosię nad brzegami rzeki, która obejmowałaje i oplatałalicznymi ramionami. Ciężkie,ciemne jaksadza chmurysnuły się nad nim przydając mroku. Ponad szarą jednostajność dachów wzbijały się ku górze dwie bliźniacze,kwadratowe, masywne wieżekatedry. Jej olbrzymi kopulasty dach wyglądał jak grzbietpotwora. A ztyłu, spozawież, wyrastała wysokaiglica, strzelistą i przedziwnie filigranowa obok kamiennych dzwonnic. Z wysokiego nasypu Michał przez chwilę chłonął oczymacałątę rozległą panoramę. Ale wkrótce pociąg zaczął zjeżdżać w dół. Miasto coraz bardziej kryło się zaskarpę, ażwreszcie znikło zupełnie. W parę minut później Michał wychodził z dworcaw Amiens. Kiedyś, przypadkiemzresztąi bardzo mgliście,Ewelina wspomniała mu, że ciotka mieszka w dzielnicyzakatedrą. Teraz to sobie przypomniał. Wiedziałrównież, żenazywa się Janina Lallier i ma siedmioro dzieci. Ją chciał' najpierw odnaleźć,pewny, że otrzymadalsze potrzebne 188 wskazówki. Policjant wskazał mu drogę. Doszedł więc dokatedry i skręcił w lewo. Okrążyłpotembazylikę izagłębił sięw małe, ponure uliczki, pełne szynków, podejrzanych hotelików, "umeblowanych pokoi"i prostytutek,którymcała dzielnica zawdzięczaswą złą sławę. Z progówspelunek ścigały go wzrokiem dziewczyny mocno dekoltowane, szczodrze mimo zimna odsłaniające swe wdzięki. Coparę kroków wstępował do sklepików,aby zasięgnąćinformacji. Wreszcie natrafił na listonosza, który powiedział, że zna doskonale Janinę Lallier i podał mu dokładnyadres; pani Lallier mieszkała za kościołem Saint-Leu, natrzecimpiętrze domu, który mu opisał: Zobaczy pan, na dole, w piwnicy,jest szewc, a nadwejściemwisi klatka z ziębami. Michał podziękował i poszedł we wskazanym kierunku. Dotarłza kościół Saint-Leu. Tu na szerokieji ludnej, alenędznej ulicy, pełnej sklepików, gdzie kosze do śmiecistały nachodniku, a przez rozwarte drzwi wejściowe domów widaćbyło ciemnesienie i ponure schody,wiodącedoBóg wie jakich brudnych nor, dostrzegł warsztatszewski i klatkę, w której iskałysię dwa ślepe ptaki. Schyliłsię do okna sutereny i zapytał o panią Lallier. Na trzecimpiętrze! potwierdził szewc słowa listonosza. Michał przestąpił próg i zaczął wchodzićna schody. Zatrzymał się dopiero przed drzwiami na trzecim piętrze,na podeściewąskim, czworokątnym i tak małym,żezaledwie można się było na nim obrócić. Serce biło mu jakmłot. W tymmomenciebył absolutnie pewny, że Ewelinynie zastanie, że to niemożliwe, że to byłoby zbyt prostei zbyt łatwe. Otworzą mu i powiedzą: "Nie, proszę pana,Ewelinytu "nie ma. " Było to oczywiste. Takoczywiste, że miał ochotęzawrócić o nic nie pytając. Stał tak co najmniej pół minuty z ręką wzniesionąi zgiętym wskazującym palcem, gotów zastukać, a niemogąc się na to zdobyć. Przez okienko nad jego plecamisączyłosię na klatkę schodową nikłe światło posępnegodnia, ukazując tynk zabrudzony wzdłuż poręczy, zniszczonedrzwi i brudne, odrapane boazerie. Z dolnych pięter dochodził smród kuchni i wychodków. A jeżeli tu jest? A jeżeli sama otworzy mu drzwi? Coon jejpowie? O cozapyta? Jak ma wytłumaczyć? Jakpowiedzieć Ewelinie: "Przyszedłem dociebie. Przyszedłem 189. dzielić z tobą twój los. Czy mniechcesz? " Ona odpowie,że nie. Odtrąci go. Pomyśli, że oszalał. Musi go odtrącić,nie może się na to zgodzić. Stał przed drzwiami, rozglądałsiędokoła i czuł, jak muserce drży z trwogi. A potem nagle zdecydował się i zastukał. Czyjeś pantofle zaszurałypo podłodze, a późniejzgrzytnął zamek. Michał czekał mieniąc się na twarzy. Wreszciedrzwisię otwarły. Na ciemnym progukuchni, zawieszonejświeżo widać upraną,suszącą się bielizną, ukazała się starakobieta o pożółkłej cerze i siwych włosach. Copan. wymamrotała trochę niespokojnie, zowym nieodmiennym lękiem, jaki w biedaku budzi każdynieznajomy człowiek. Co pan sobieżyczy? Czy pani Lallier? zapytałMichał ochrypłymgłosem. Tak. Pani ma siostrzenicę, Ewelinę Goyens? Tak,proszę pana. Czy ona tumieszka? Nie, proszę pana. Doznał uczucia niewypowiedzianej ulgi namyśl, że jejtu nie ma, że się tak zaraz przed nim nie pojawi. Przysłali mnie tu ze szpitala. Panna Goyens wyjechała od nas zsanatorium w Maineburgu. Rozumiem, proszę pana. Ale chybanic złego się niestało? Michał wyczuł, że się już niepokoi, że sięzlękła. Ależ nie odpowiedział. Mamsię tylko dowiedzieć, czy się dostała gdzie indziej. Nie, proszę pana odpowiedziała staruszka. Mojasiostrzenicabędzie się na razie leczyła w domu. Wróciładopiero przedwczoraj. Czy jest u pani? Nie, proszę pana. Wynajęła sobie pokoik, akurat byłwolny. W ogóle jej się poszczęściło,wczoraj rano poszłasię rozejrzećza pracą i od razu znalazła! Już pracuje? Tak, proszę pana. Dalijej sztuki materiału do domu,do "wykańczania". A więc nie mieszka u pani? Umnie za ciasno, proszę pana. Mam jeszcze przysobie czworo dzieci. A tylko dwie izby. Ja to bym jąnawet zatrzymała, ale nie chciała. 190 Więc gdzie mieszkał Na ulicy d'Engouhtent, pod dwudziestym siódmymna pierwszym piętrze. Todwa kroki stąd. Serdecznie pani dziękuję. I przepraszam. Nie ma za co, proszę pana. Bardzomi przyjemnie. Pan.. Zawsze. Bardzo mi przyjemnie. rozpływała sięw uprzejmości. Znów znalazłsię na ulicy, w skroniach mu łomotało. Chłodne powietrze trochę orzeźwiło go. Kapelusz ciąglejeszcze trzymał w ręku. Z odkrytą głową i w rozpiętympalcie szedł przed siebie na los szczęścia, aż wreszcie jakiśchłopak wskazał mu drogę. Ulica d'Engoulvent, zatęchły, średniowieczny zaułek międzyponurymi i niskimikamieniczkami, biegła wzdłużwąskiego, uregulowanego kanału, odnogi Sommy, wciśniętego między obmurowania z cegły; na dnie kanału, międzykamieniami, starym żelastwem i dziurawymi naczyniamiwartko płynął strumień zielonej, zadziwiająco czystejwody. Granitowy, garbatymostek, rzucony poprzez kanał,łączył uliczkę z główną szosą przy frontonie kościoła Saint-Leu. Numer 27 znajdował się tuż przy owym mostku. Doklatkischodowej prowadziła długa sień. Michał wszedłcicho, bardzo szybko,jakby pchany jakąś przemożnąsiłą. Nie czuł już lęku ani niepokoju. Szedł naprzód z gorączkową niecierpliwością. Na pierwszym piętrze było dwojedrzwi. Najednych widniała zatłuszczona kartka z nieznanym nazwiskiem. Zapukał do drugich. Uświadomiłsobie,że stuka takimisamymi dwoma krótkimi uderzeniami jakongiś w sanatorium do drzwi pokoiku Eweliny. Wiedział,że i ona musiała je poznać, nie czekając nacisnął klamkęi wszedł. Pokój z czerwoną kamienną posadzką był niski, czystyi prawie pusty. W małym żelaznym piecykutlił się słabyogień. Na stole okrytymwielką ceratą leżał napoczętychleb. Pod oknem, na wielkim stole zsurowych niemalowanych desek rozpostarta była sztuka żółtegomateriałudo "wykończenia". Przy tym stole, w sinawym odblaskugrudniowego dnia,sączącym się przezokienko z rozsuniętymi zazdrostkami, na wpół odwrócona kudrzwiom czekałablada jak chusta, skamieniała Ewelina. Utkwiła w Michalewielkie czarne oczy płochliwego zwierzątka. Patrzyła bezruchu, bez słowa. Jakby zupełnie zabrakło jej sił. Ewelino! wyszeptał. Podszedł bliżej, a ona nadalmilcząca,z rozchylonymi 191. ustami i coraz bledsza, nie spuszczała z niego wzroku. Wreszciejej zapadła pierś trochę się uniosła. Lekko odchyliła głowę, powieki zwolna się przymknęły. Metaloweszczypczyki wysunęły jej się z ręki i zadźwięczały o podłogę jak kamerton. Ewelino! Skoczył ku niej wołając jej imię głosemzduszonym, niemal dzikim. Jakby z nagła przejrzał, jak gdyby teraz, gdyujrzał Ewelinę, olśniłago pewność, że droga, którą wybrał, jest słuszna. Swoimokrzykiem mówił o tym, co przeszedł,o cierpieniu i walce, wyznawał miłość silniejsząnadwszystko, miłośćzwycięską, która zatriumfowała nad światem, ludźmi, nad wahaniami i nad nim samym. Cóż miałpowiedzieć innego? Cały ogrom i bezmiar czułości,oddania," litości, całeszaleńczebohaterstwo swego poświęcenia,wszystko to zawarł w tym jednym imieniu, którezabrzmiało jak wezwanie. I był pewny,że Ewelina pojmujeto tak samo jak on. Ewelino! Całe życie, całe swoje życie rzucał jej oto dostóp, głośnowołając jej imię. Przypadł do jejkolan,otoczył je ramionami. Ukrył twarzw fałdach wyszarzałej sukni i zacząłłkać, zachłystywał się spazmatycznym chrapliwym szlochaniem. Znalazł jej zlodowaciałą rękę i tulił w dłoniachokrywając pocałunkamii łzami. A. Ewelina,trupioblada,zzamkniętymi oczyma, jak gdyby umarła, nie poruszyłasię nawet, nie rzekła ani słowa. Ewelino! Ewelino! Chcesz mnie? Chcesz? Chcesz? Potrząsnęła głową i westchnęła żałośnie. A potem ruchem bezgranicznego znużenia, smutnymipełnymrezygnacji, położyła swą dłoń zimną,wychudzonąadelikatną najegopochylonej głowie, jakby mówiła,żesię godzi, byz nią dzielił jej nieszczęsny los. Część drug-a Nie przejmuj się tak! prosiła Ewelina. Idź,załatw, co miałeś do załatwienia. A ja przez tenczas tuposprzątam. Michał rozejrzał się po pokoju, który wynajęli w dzielnicy za Dworcem Północnym. Pobrali się wczorajw Amiensi dziś rano przyjechali do stolicy. Pokój był naczwartym piętrze,niski, z brudnym sufitem,pożółkłymi tapetami i drewnianą, zatłuszczoną podłogą pełną czarnych, wypalonych dziur koło kominka. .Zewszystkich spojeń starego mahoniowego łóżka sypało siępróchno. Michał przy otwieraniu okna naderwał kawałtynku i tuman pyłu na chwilę przesłonił wszystko. Z oknawidaćbyło dachy pokryte cynkową blachą i żelazne rurydymiących kominów. Wdomu naprzeciwbyły takie same"pokojeumeblowane" o podobnych oknach,przez któreMichał próbował zajrzeć. W jednym jakaś kobieta rozpalała w piecu, czerwonypłomień wesoło migotał w mroku. Obok przynikłymblasku świecy trzej Murzynipopijali,wino. Trochę dalej jakiś arabski "sidi", umorusany jeszczewęglem z pieców fabrycznych, przysiadłszy na parapeciewygrywał na harmonijce tęskne melodie. A w pokoju nadnim młodziutka dziewczyna mydliła bieliznę wcebrzyku ustawionym nadwóch krzesłach. Michał zamknąłokno, podrapałsię w łydkę, którą już zaatakowały pchły,wziął kapelusz ioznajmił: Postaram się złapaćNorfa lub Tillery'ego. ProfesoraNorfa w laboratoriumnie zastał. Norf byłchrzestnym ojcem jego matki. Michał nie widziałgoWprawdzieod jej śmierci, liczył jednak na jego pomoc. Trochę zawiedziony wrócił do metro ipojechał na placBastylii, gdziemieszkałTillery. Zastałgo w domu. Tillerynie przejął się zbytnio wiadomością o małżeństwie Michała. No, w takim razie twójdyplom odkłada się ad calendas Graecas powiedział. Ale powinieneś próbować. Znam tu sporo studentów, zaraz będziesz jak u siebiewdomu. 13Ciałal dusze 193. Opowiedział Michałowi, co się dzieje z dawnymi przyjaciółmi. Seteuil ożenił się gdzieś napółnocyFrancji i powodziło mu się świetnie; prawie co miesiąc wpadał doParyża, żeby się trochę ,,odświeżyć". Sathanas osiadł w małej miejscowości w Normandii i zarabiał masę pieniędzy. Nie było tam aptekarza, Sathanas więczainstalowałsięjako pełniącyobowiązki farmaceuty, samsprzedawał zapisane przez siebie leki i oczywiście nie żałował sobie przykomponowaniu recept. Coprawda przed dwoma miesiącamisprowadził się do sąsiedniej wsi aptekarz,ale Sathanasumiał obrzydzić mu życie i utrudniałzarobkowaniezapisując chorym tylko takie środki, które stanowiły monopol lekarzy-farmakologów. Bardzo sobie to wszystko chwali zakończył Tillery. I na pewno przysparza dochodównormandzkimprzedsiębiorcom pogrzebowym! No, au ciebie co? zapytał Michał. Jak ci idzie? Doskonale. Leczę przeważnie robotników. To wdzięczni pacjenci. Tylko, co prawda, wiele nie płacą. Ale niemożna przecież mieć wszystkiego. Jakoś sobie radzę dodał z trochę zakłopotanymuśmiechem. Potemzaczęli rozmawiać o Ewelinie i jej zdrowiu. Gruźlica? mówił Tillery. Idź doDomberlego. Prowadzi oddział w sanatorium w Saint-Cyr. Ciekawyoryginał. Ma własną metodę leczenia, aleskuteczną. Posyłam mu wszystkie cięższe przypadki spośród tych, którzynaprawdę chcą sięleczyć. Poradź sięgo i postaraj sięumieścić tam żonę. Jeśli nie jestza późno,wyprowadzijąz tego. Rozmawialiteż o małżeństwie Tillery'ego i o jego domu. Istny raj naziemi oświadczył Tillery. Coprawdakońca z końcem nie sposób jakośzwiązać, choćciągnę co mam siły. Ale dzięki Bogu moja teściowa siedzi w aprowizacji. Ma sklepik spożywczy. Nie masz pojęcia,mój drogi, jak się to przydało,szczególniena początku. Kartofle i kawę dostawałem na kredyt. Nigdy bymsię nie spodziewał,że się ożenisz dla pieniędzy zażartował Michał. W tej chwili paniTillery we własnejosobie weszła dogabinetu i przerwała rozmowę. Milutka, pulchna i świeża,zaczerwieniła się jakpomidor, gdy małżonek zakomunikował natychmiast z wielcedumną miną, że są poszlakipozwalające przypuszczać, iż ródTillery nie wygaśnie, bospodziewają się potom'ka. 194 ... któremu na imię będzie Karol zakończył. Chyba, żebysięokazał dziewczynkąuśmiechnąłsię Michał. Wykluczone, to nie może być dziewczynka? zapewnił Tillery z głębokim przekonaniem i zadowoleniem. wgłosie. Pani Tillery, Cipcia, jak ją zupełnie oficjalnie nazywałmałżonek, chciała za wszelką cenę zmusić Michała, by przegryzłcośrazem z nimi. Wydobyła całą zawartość gospodarskiej siatki i na biurku męża, między stetoskopami,receptami, pesetami iciśnieniomierzami rozłożyła przywiezione zapasy: jajka, gotowanyszpinak, jabłka i ser. I wszystko tooczywiściepochodzi od matki mówiłTillery zagryzając jabłko kawałkiem sera. Coś potwornego! A w dodatku co niedziela zaprasza nas jeszcze nawyjadanie resztek! Spłonąłbym ze wstydu, gdybym w ogólepotrafił się czegoś wstydzić. Ale nic to, za cztery, pięć latzafunduję jejpałac w Anjou. Z olbrzymim, wspaniałymsadem. Za te wszystkie jabłka, którymi mnie opycha. Tak,tak, to sięzrobi. No, ale pożywiaj się z nami! Jakto, nie? Nie ma żadnego "nie"! Wykluczone! Michał musiał wykazać wiele energii, by się obronićprzed tą gościnnością i wytłumaczyć miłym gospodarzom,'że Ewelina czekai że się niepokoi. Wobectego pani Tilleryzmusiła go, aby zabrał dla Eweliny choć parę jabłek, poczym z wielkimoburzeniem i za cenę licznych pocałunków,o które małżeństwo gorąco się przekomarzało,wyrwałaz rąk męża resztki sera i zniknęła w kuchni. Tillery wyprowadził Michała na schody, właśnie wchwili, gdy wchodził pierwszy pacjent. Warto było widzieć,jakiej nabrałapowagi i godności zaróżowiona twarzmłodego lekarza, gdywprowadzał choregodo poczekalni! Po raz ostatni mrugnąłzzaokularów do Michała, kiwnął mu na pożegnanie rękąizatrzasnął drzwi. Michał poszedł w stronę domu. Powodzenie kolegi uradowało go i wzruszyło, ale zbudziło zarazem w głębi duszyjakiś niewytłumaczalny żal, smętek na myśl o własnymlosie. Szczęśliwyten Tillery! Tkwi wprawdzie w długach,ale oboje są zdrowi, młodzi, spodziewają się dziecka. Życiestoi przed nimi otworem. Nagle pojawił mu sięprzedoczyma mały,brudny, wynajętypokój. I jużto samowspomnienie, choć się do tego nie przyznawał, budziłow nim lęk, dziwne przygnębienie, żedo tej nory wraca. Z trudemodpędził podobne myśliod siebie. A gdy otwie195. rał drzwi swego "mieszkania", doznał osobliwie radosnegowrażenia: Ewelina doprowadziła pokój do porządku, zasłoniła okno, zapaliła naftową lampę, a w miejsce kapyo podejrzanych plamach rozpostarła na łóżku ich podróżnypled. W piecu buzowało. Garnek z kartoflami syczał pogodnie, napełniając pokój przyjemnym zapachem. Na stoliczku ozdobionym płóciennym ręcznikiem, który miał służyć za obrus, w czerwonym kręgu światła spod małejlampki lśniły wyczekująco dwa talerzyki. Nakominkustała fotografia Michała w zrobionej w sanatorium małejtekturowejramce obciągniętejjedwabnymi wstążeczkami. Pokój stał się nagle czysty, prawie przytulny,prawie wesoły. "Mnieby towszystko nigdy nieprzyszło do głowy" pomyślał Michał przyglądając się serwetce, nakryciu łóżkai ramce na kominku. Poznałw tym ową szczególną moc,jakiej nabieraczłowiek w ciężkiej szkole życia. I zacząłpodziwiać Ewelinę. Nazajutrz wybrał się znów do profesoraNorfa, Po przejściu szeregucoraz brudniejszych korytarzy na tyłach gmachuWydziału Lekarskiego, znalazł się wreszcie na podwórku ogrodzonymzbutwiałym parkanem i pełnym walą-1cych się, smrodliwych szop, w których piętrzyły się stosywęgla i starych skrzyń, psie budy, klatki dla kur, królików i szczurów. Środek podwórkazajmowałaolbrzymiakupa śmieci, a na jej szczycie sterczało żelazne łóżko,z którego wystawały połamane sprężyny. W takim to otoczeniu mieściło się laboratorium anatomii patologicznej,w którym profesor przyjmował uczonychz całego świata. Norf serdecznie przywitał Michała. Dziwaczna to byłapostać:wysoki starzec o głowie lwa, bujnej, prawie białej. czuprynie,żółtawej cerze, szarych, błyszczących oczachi potężnych szczękach. Obiecał Michałowi, że mupomoże, weźmie go na swój oddział i jeśli Michał wykażesię pracą, wyrobimu stanowisko asystenta. Mówiąc to wszystko,. z wyraźną lubością miętolił rękoma ludzki mózg w głębi porcelanowej wazystojącej na biurku. A co pewien czas"machinalnymruchem brał leżącego opodal papierosa, którego odłożył tu przed chwiląstary laborant, izaciągał się;spokojnie, nie dostrzegającpełnych wyrzutu spojrzeń swegopracownika. J96 Tillery dał Michałowi adres doktoraDomberle. Michałzaraz do niegonapisał i otrzymał odpowiedź, że doktorprzyjmie ich w następnąsobotę w sanatorium wSaint-Cyr-1'Ecole. Domberle mieszkał o kilometrodsanatorium, w miejscuOdludnym, wśród lasu,w starym, skromnym i cichymdomu otoczonym ogrodem. Był to człowiek niemłody, z brodą, wyraźnieprzyprószoną siwizną. Spod powiększonego łysiną i pokrytegozmarszczkami czoła patrzyły oczy niezwykle ciemne, przenikliwe i jakby przenikające nawskroś. Zbadał Ewelinę, obejrzał zdjęcia, zrobił pomiary klatkipiersiowej, przejrzał notatki o trybie jej życia i odżywiania, które kazał robić przez osiem dni przed tą wizytą. Zwięźle i rzeczowo scharakteryzował Michałowi stan płucEweliny, a potem zwrócił uwagę na osłabienie funkcjijelit, przekrwienie i wrażliwość uciskową wątroby. No takzakończył przepracowanie i niewłaściweodżywianie dokonałyjuż swego dzieła! Pańska żona jestdziedzicznie obciążona artretyzmem, od dzieciństwa zatruwana nadmiernymwysiłkiem izbyt ciężkim pożywieniem, Zatruwane płyny ustrojowe nie były w stanie przeciwstawić się bakteriom panoszącym się w organizmie. Gruźlica jest tu wyłącznie następstwem artretyzmu. Zamiastwięc po głupiemu zabierać się do lasecznika,sięgniemy do przyczyn i zastosujemy kurację, jaką się stosujew przypadkuartretyzmu. I mam nadzieję, że bez odmyi antyseptyków organizm się odrodzi i sam uwolni odlaseczników. Naokres, póki nie zwolni się miejsce w sanatoriumSaint-Cyr, Domberle dał Ewelinie następujące zalecenia: zabroniłjej kategorycznie klasycznego przekarmiania,wszelkich surowych mięs, środków wzmacniających, wieprzowiny, ryb, koniny, kwaśnych owoców, wszelkich zastrzyków i lekarstw. Wszystko to panią zatruwa i pogarszastan powiedział. A przecież wtrącił Michałw sanatoriach dająstale surowe mięso, stosują forsowne odżywianie. Tak, niestety. Wiemo tym doskonale powiedziałDomberle. Na śniadanie zaleciłchleb i białą kawę, na obiad,jakozakąskę trochę słodu, później gotowaną pszenną kaszkę,sałatęi nieco surówki z jarzyn, potem jajko lub kawałek 197. mięsa, jakąś lekkostrawną potrawę mączną, kawałeczeksera i coś słodkiego, na przykład słodkie owoce. To samona wieczór, ale bez mięsa, natomiast więcej jarzyn. Wreszcie trochę umiarkowanego ruchu, trochęhydroterapii, systematyczne wypoczynki w ciągu dnia. Odprowadził młodych aż na drogę. Ewelina poszła pierwsza. Michał wykorzystał to i zapytał: ; Panie doktorze, copannaprawdę sądzi? Wie pan tyle, co ja odparł Domberle. - Wyraźneszmery w prawym szczycie. Amiejscami stwierdza sięobecność kawern. Zresztą rentgen wykazuje to wyraźnie: zaatakowany całyprawy płat. W lewym wydatne zaciemnienia i plamki. Wątrobapowiększona, paznokcie czerwone, odruchowy ból prawego barku. A więc? szepnął Michał. Nie wiemodpowiedział Domberle. Ale przyracjonalnymtrybie życia i Boskiej pomocydzieją sięcuda. Ewelina przystanęła i czekała. Domberle podszedł doniej, poklepałją po ramieniu i powiedział parę słów dodających odwagii otuchy, słów prostych, dobrych, niemalojcowskich. Toteż wracała wyraźnie pokrzepiona na duchu. Częstonajlepszą formą pomocy, jakiej może udzielić lekarz,jestdobresłowo. W żadnym innymzawodzie prawdziwadobroć nie potrafi tyle zdziałać. Pod koniec miesiąca Ewelina została przyjęta do sanatorium w Saint-Cyr. Michał odwiózł ją i zostawił w niewielkim pokoju, w którym leżały już trzy inne chore. Pokoje były tu czteroosobowe. Pożegnał ją, pocałował i wyszedł. Obecnośćtrzech obcych kobiet bardzo go krępowała,hamowała objawy czułości. Sam wrócił do swojej nory na czwartym piętrze. Schronił siędo niejz rodzajem ulgi. ObecnośćEweliny wszystkotu opromieniła, wszystkiemu przydawała ciepła. Przeżyliw tych ścianach wiele ciężkich chwil. Podczas wielogodzinnychwędrówek po ulicach myślał otym pokoju jako cichej przystani. Ewelinaumiała wnieść weń trochęradości, trochę goupiększyła, zaprowadziłaład i porządek. Później chorowała tu przez całe dwa tygodnie: początkizapalenia opłucnej. Tak, tutaj cierpieli we dwoje. A towystarcza, by najbardziej ponura siedziba zmieniła się w dom,w drogie nam kąty. ' Spędził smutny tydzień nie wychodząc niemal z laboratorium Norfa. Myśl o Ewelinienie opuszczała go ani na 198 chwilę. Miał ją ciągle przed oczyma, takjak ją zostawiłw małym pokoiku sanatoryjnym. Napisałdo niejw środę,. a w niedzielę w południe wsiadł w pociąg do Wersalui pojechał do Saint-Cyr. Gdy wszedł do pokoju i międzyczterema żelaznymi łóżkami stojącymi rzędem oboksiebie,szukałwzrokiemEweliny, osłupiał. Ewelina z kimś rozmawiała: na jej łóżku siedziała wysoka blondynka z jasną,pogodną twarzą. Siedziałatuż przy niej i trzymałają zarękę. Marieta. 2 Po widzeniu się z bratem i Eweliną Marieta w doskonałym nastroju wróciła do Angers, do swoich gołębi, kwiatów i starego koguta Titi. Zadowolonabyłaz tych odwiedzin. Jeszcze raz spełniłaswoją misję, zastąpiła matkę,okazała serce i przywiązanie. Zostawiła im trochę pieniędzy i obiecała dalszą pomoc. Brak jej było jednak odwagi,by o swej wyprawie powiedzieć ojcu. Zdobyła się na todopiero trzeciego dnia po powrocie, wieczorem, przy kolacji, gdy Doutreval sam zaczął się wypytywać, czy niewie czegoś o Michale. Myślę, że sobie da radę powiedziała. Zasadniczarzecz to kwestia pieniędzy. Koszta utrzymania żony w sanatorium. Doutreval się wzdrygnąłi badawczo spojrzał na Marietę. Żony? No tak. Przecieżchyba. jeszcze. Ależ. zdawało mi się, że już ci mówiłam. Ożenił się? Ożenił? Tak, w Amiens. Zaraz po wyjeździestąd. Ach, więc to tak. To tak. powiedział Doutreval. Nie dokończył kolacji. Odłożył serwetkę, poszedłna góręi zamknąłsięw gabinecie nad laboratorium. Do tej pory wciąż się jeszcze łudził, że syn wróci. Niemógł uwierzyćw to, co sięstało. Czekał listu od Michała,gotów był natychmiast odpisać, wszystko przebaczyć, przyjąć go z otwartymi ramionami. A teraz myślo tym doprowadzała godo szału. Co za głupiec! Coza głupiec ze mnie! wołałgłośno. Wiedział, że Marieta tam jeździła. Zbyt była prostolinijna, by cokolwiek przed nim ukryć. Dorzucił nawet dodrobnych oszczędności córki parę banknotów dlaMichała. Obecnie wszystkie te przejawy słabości upokarzały jegodumę, wściekły był na samego siebie. O, aleteraz koniec! Przekreślił przeszłość, nie ma już syna. Ożenił sięz nędz200 nym stworzeniem! Cenił ją więcej niż ojca, niżdwadzieścialat poświęceń, miłości, nieustannych niezliczonych dowodówojcowskiej troskliwości. Jak tak,to tak! powiedział sobie stanowczo. Oddziś nie mam syna. Pod koniec rokuMarieta wyszła za Ludwika. Przeniosłasię do sąsiedniegodomu, który Doutreval dla niej wynająłi urządził. Fabiana skończyła szkołę średnią,ale nie poszłanamedycynę. Wstąpiła na praktykę do szpitala figalitezamierzając zostać pielęgniarką. Doutreval nie miał nicprzeciw temu. Wkrótce mogłamu być potrzebna: marzyło wielkim ośrodku leczenia kurarą, pod własnym kierownictwem, a wtedy Fabiana zostałaby jego prawąręką. Na raziejednak po jej wyjeździestary dom opustoszał doreszty. Doutreval poznałprawdziwą samotność. Pozostałamu prawdzie Janina Chavot. Ale zawsze miała czas wyliczony, pochłaniała ją całkowicie praca w redakcji. A zresztą ich życie biegło odmiennymi torami. Każde miałowłasne zainteresowania, własny dom, spotykali się od czasudo czasu na kilka godzin, co ustaliliongiś w milczącymporozumieniu dla obopólnej wygody; teraz jednak, w godzinach samotności i znużenia, kiedy nachodzą człowiekanie dające się odpędzić wspomnienia i myśli, zaczynało toDoutrevalowi ciążyć. Trudno było oczywiście przemilczećWobec Janinywyjazd Michała. Nim się jednak zdobył,byjej powiedzieć o tym najgorszym, najbardziej upokarzającym, o małżeństwie, upłynęło dobrych parę tygodni. Jegoduma zbyt z tego powoducierpiała. W takichmomentachnajsilniej daje się odczuć różnica między kochanką a żoną. Z kochanką dzielimy chętnie tylkonasze radości. Janina była dobra iumiała go pocieszać. Tylkomoże ^trochę zbyt chłodno. Kobiety, w których strona intelek- ,tualna dominuje, tracąnieraz coś ze swej kobiecości, zdol-/ność okazywania serca. Chwilamizamiast jej wszystkie^mądrych słówi pocieszających wywodów Doutrevalwo- llałby jedną łzę, zwykłą, głupią łzę, zwyczajny współczu- fJacy pocałunek. Najbardziej dłużyły mu się wieczory i noce, te nie kończącesię bezsenne noce, kiedy wszystko olbrzymiało, stawałosię wyrazistszei bardziejdręczące. Wściekłość, upokorzenie, żal i wyrzuty sumienia. Nawiedzały go wtedynajdziwaczniejsze myśli, przedoczyma stawały obrazy 201. z własnej młodości. Cezaryna, młodziutka kelnerka zestudenckiej knajpki. Nie chciała od niegoodejść, kochałago naprawdę. Jakciężko iboleśnie było jąporzucać. A potem ta robotnica. Denise! Zmarła w szpitalu na skutekwypadku przy pracy. Cierpiałwtedy bardzo. I wreszcieOlga! Och, Olga! Jeszcze teraz, gdy tak leżał samotnyw swym łóżku, czuł, że palą go policzki. Zwykła prostytutka, a przywiązał się do niej jak szalony. Oj, młodość! Młodość! Jakież męki moralneprzeżywał wtedy, międzydwudziestym a dwudziestym pierwszym rokiem życia! Nieulega wątpliwości, że naprawdę się kochali! Zadziwiającodobrze pamiętał wszystkieszczegóły z okresutego nieszczęsnego kilkumiesięcznego związku oraz ów dzień,w którym ona, Olga, oprzytomniała pierwsza i powiedziała mu: Idź sobie! I już tu nigdy niewracaj! Nie chcę, żebyśbył przeze mnie nieszczęśliwy! Niechcę cię już znać! Ileż sięwtedy napłakał, naszlochał! Jakbłagał! Gdybyona zechciała, czegóż by wówczas nie zrobił? Czegóż niezrobiłby każdy znasmając dwadzieścia lat, gdyby lospozostawiał nam swobodę działania? A Denise? Gdyby Denise nie umarła? Gdybypas, którysię zerwał wówczas w fabryce, nie ugodził jej w szyję? Jak by siępotoczyłoich życie? Jego i Denise? W gruncie rzeczy dlatego może mógłsię uważać za człowiekasilnego, że życie musię w ten sposób układało. Alegd/oyślepy los zadecydował inaczej? Rozpamiętując bolesne przeżycia swojego dwudziestoletniego serca Doutrevalzaczynałlepiej rozumieć syna. Chwilami było mu go żal. W skrytości ducha wyrzucał sobie,że wymaga od dzieci, abybyły doskonalsze niż on sam, żejest dlanich zbyt surowy, -że mniej sięnad nimi lituje,niż się litowałnad sobą. W długie bezsenne godziny jedynym ratunkiem, jeśli niechciał stale otępiaćmózgu gardenalem, była praca. Naszczęście od szeregu już miesięcy dosłownie byłnią zawalony. Memoriał, który złożyłw Akademii Lekarskiej, wzbudził wielkie zainteresowanie. Prasa natychmiast się na torzuciła. Od razu' też rozpoczęła się istna powódź listówi napływ ożywionych nadzieją pacjentów. Pacjenci, poczta,dziennikarze, odwiedziny lub listy kolegów, zaproszeniai zapytania od różnych instytucjizagranicznych wszystko to sprawiało, że Doutreval i jego współpracownicy niemieli chwili wytchnienia. On sam, oile czas mu pozwalał,. 202 wygłaszał odczyty,wyjaśniał swoją metodę. Pospiesznieteż wykańczał obszerną pracę, zawierającą wszystkie danetablice i wykazy, których nie mógł zamieścić w memoriale. Co miesiąc na cztery lub pięć dni wyjeżdżał za granicę. Był już w Londynie iw Glasgow, w Belgii, w Monachiumi w Brnie, w Mediolaniei Rzymie. Obecnie zamierzałwyruszyć do Madrytu, Walencji i Barcelony. Szef SłużbySanitarnej w Maroku proponował mu przeprowadzeniedoświadczeń w domu dla obłąkanych w Meknes. Gdybyrezultaty okazały się zadowalające, zastosowano by metodęwstrząsówwewszystkich" zakładach Maroka. Doutrevalmarzył jednako stworzeniu własnego ośrodka leczniczego,gdzie wszystko działoby się według jego woli, gdzie byleczył za darmo, ośrodka, który ugruntowałbyostateczniejego powagę i autorytet. Nawał obowiązków pochłaniał gocałkowicie, nie pozostawiając na nic innego ani czasu, anienergii. Zdarzało się nawet, że zapominał o Michale, żemniej odczuwał osamotnienie. Dla ostatecznego zapomnienia prawiezupełnie zaniedbałwłasny dom, przeniósł siędo Mariety i Ludwika. U siebiebywał tylko wtedy, gdy pracował, bądź w laboratorium,bądź w swoimgabinecie. Jadał i sypiał u córki, właściwietam mieszkał. Marietaurządziłamu osobny pokój. W towarzystwie córki i zięcia czuł się nieporównanie lepiej. Ludwik Vallorgeokazałsię idealnym mężem: pracowity, spokojny, zrównoważony. Jego sytuacja ulegała stałejpoprawie: był już lekarzem w gimnazjach, szpitalach,,w przychodniach Kasy Chorych, a także szefem laboratorium miejskich ośrodków zdrowia; wszystkie te funkcjei tytuły zbierał gorliwie, zdobywając coraz większą popularność. Wykładał też na Wydziale Lekarskim, przezcozyskiwał uznanie studentów, przyszłych lekarzy. A żew dodatku był ostrożnym i zręcznym dyplomatą, umiałsobie zaskarbićwzględy sekretarza Wydziału, Gigona, i takich sław jak Heubel, Donat, Geraudin; miał więc nadzieję, że jużdługo nie będzie czekał na katedrę. Pozatym niedawno zapisał się do partiipolitycznejGuerrana,licząc, iż w ten sposób łatwiej uzyska Legię Honorową,której pragnął choćby z tego względu,że mieli ją prawiewszyscy. Prawdziwie jednakujmującebyłou Ludwika to, że przycałym wyrachowaniu i wszystkich swych cechach karierowicza był pracowity i sumienny. Nie możnazresztą ugruntować powodzenia i wyrobić sobiestałej praktyki, zwłasz203. cza wśród prostych ludzi, wśród biedoty, bez istotnego wkładu pracy, zrozumieniai serca. Nie przestając politykowaćna Wydziale i nie zaniedbując rozgrywek zakulisowych, potrafił sumiennie prowadzićwykłady i zawsze starannie się do nich przygotowywać. Co rano był w szpitalu, na swoim oddziale. Nigdy na nocnie wyłączał dzwonka. W środkuzabawy,podczas uroczystych przyjęću Heubla czyu kogoś innego można byłośmiało wezwać go do chorego z Ubezpieczalni:przepraszałwtedy gospodarza, żegnał Marietkę, naciągał płaszcz, brnąłw śniegu do auta, zapuszczał motor i za trzy franki sześćdziesiąt, których samorząd miejski często w ogóle nie wypłacał, siedział do rana przy łożu pacjenta, pogodnie, cierpliwie, bez śladu złego humoru. Był wspaniałym okazem zdrowia, spokoju i równowagi. Rozsądnie brałz życia, co najlepsze. Strusi żołądeki doskonały sen pozwalałymu bezkarnie korzystaćz wieluprzyjemności. Korzystał też znich, ale z umiarem. Doktor -stwo Vallorge urządzali przyjęciaraz na miesiąc, co tydzieńwyjeżdżali na weekend. W zimie dwa lub trzy razy jeździlina narty do Owernii. Poza tym odczasu do czasuMarietazaglądała do Paryża, abyzobaczyć się z Michałem i Eweliną. Nie traciła nadziei, że zdoła pogodzić ojca z bratem. Do zupełnegoszczęściabrakło jej tylko tego pogodzenia,no i własnego dziecka. Tego wieczoru po kolacji Oliwiusz Guerran zszedł razjeszcze do gabinetu przy kancelarii. Nietyle, by pracować, lecz przerzucić parę książek i znaleźć trochę samotności. Jego żona, Juliana, spędziła całe popołudnie u fryzjera; przez dłuższy czas trzymała głowę pod hełmemelektrycznej suszarki i jak zwykle w takich wypadkachwróciła do domu rozstrojona nerwowo i skłonna do awantur. Toteż podczas posiłku nastrój byłchmurny i ciężki. Karol z Andreąwymknęlisię zaraz po deserze. \W obszernym mieszkaniu na pierwszym piętrze pozostały tylko Monika z matką. Guerran rozparł się wygodnie w jednymz dwóch ogromnych skórzanych foteli klubowych, stojących po obu stronach kominka, i zaczął przeglądaćwiadomości z kuluarówIzby wostatnim numerze "Candide",gdy nagle drzwi sięotworzyły. Odgadł, że to Monika. To ty, córeczko? zapytał nie odwracając głowy. Monika częstozachodziła do jego gabinetu. W ciąguostatnich sześciu miesięcy, to jest od czasu, gdy przestałbyć ministrem, Guerran zaznał wreszcie trochę wytchnienia. Upadek rządu spowodował Jarnac z prawicy; wykorzystując poranne poniedziałkowe posiedzenie Izby, na którym zwykle ławy świeciły pustkami, posłużył się złośliwąinterpelacją,jaką wniósł w związku ze zbyt szybkim awansem pewnego dygnitarza. Rząd znalazłsię w mniejszości. Guerran bynajmniejsię tym nie martwił. Nareszcie mógłodpocząć. Przez rokpracy w ministerstwie dosyć się namęczył. Dokuczała mu trochę wątroba. Chwilami kłuło gow prawym boku. Poza tymdobrzesię też złożyło, że mógłpowrócić do praktyki adwokackiej. W ten sposób na pewien okres ujmował znów wodze wręce. To napełniałoklientów zaufaniem, budziło przekonanie, że sam, osobiście,prowadzi wszystkiesprawy. Zresztą żaden z jego aplikantów,nawet Legourdan, który był jego prawą ręką, niedorósł do tego, żebysamodzielnie kierować kancelarią. Cozaś do syna, Karola, który pozował na wielkiego adwokata, 205. Guerran nie widział w nim odpowiednich kwalifikacjina swego zastępcę. Mimo całego zapału, z jakim się oddawał polityce, ministerczuł dobrze, że rzeczą podstawową,rzeczą, której nie wolno mu lekceważyć, jest nadal adwokatura. Karolowi powrót ojca do adwokatury niezbyt byłna rękę, ponieważ pozbawiałgo kilku dużych spraw, 'których akta częściowosamowolnie już przejął. Ale OliwiuszGuerran potrafił być bezwzględny, gdy zaszła tego potrzeba. A Karol niewiele miał do powiedzenia. Jego budżetopierał się wyłącznie na wysokim uposażeniu, jakieotrzymywał od ojca. Tatusiu odezwała się Monika chciałabym z tobąporozmawiać. Guerran odwrócił się zdziwiony. Głos Moniki brzmiałpoważnie. Natychmiastodłożył gazetę. O co chodzi? Słucham cię, córeczko. Chodź tu, siadaj. Monikapodskoczyła do ojca, usiadła mu na kolanachi objęła za szyję. Bo widzisz. tatusiu. Zawsze mnie uczyłeś, że powinnam byćszczera i wszystko ci mówić. Guerranspochmurniał. Trochę go to zaskoczyło, zląkł się. Co zamierzałamu wyznać? Szczerość dziecka bywa czasembolesna. O ileż łatwiejszajest tchórzliwa polityka obustronnegomilczenia, które pozwala rodzicom nie wiedziećo pokusach i upadkach młodości! Ale Guerranowi w tychsprawach nie brakło odwagi. Zawsze pragnął, by duszacórkibyładla niego otwarta. Trzebabyło umieć za topłacić. Powinnaś mi wszystko, wszystko mówić, Moniko podjął kryjąc niepokój. Nawet jeśli to coś poważnego. Powtarzam ci to jeszcze raz. Tylko że. tak mi jakoś trudno. Taka drażliwa sprawa? Trochę. Urwała i zaczerwieniła się. Znowu, jakjuż nieraz, Guerran poczuł żal, że nie jestkobietą, matką. O ileż łatwiej byłoby Monicezwierzyćsię! Westchnął. Po raz tysiączny zrobił olbrzymi wysiłek,byzdobyć zaufanie córki, by ją uspokoić, ośmielić,by jejzastąpić matkę,by czułością zasłużyćna jej zwierzenia, nato, by całkowicie otwarła przed nim serce. Moniczko zacząłujmującw obie dłonie rękędziewczyny przecież jestemtwoim ojcem, twoim starymtatusiem, twoim przyjacielem, dobrym kolegą. Zastępuję 206 ci poniekąd matkę. Komu możesz zaufać, jeśli niemnie? Czyż nie wiesz, jak cię kocham? - O,wiem! zawołała Monika. No więc? A kocham cię o wiele bardziej, niż cisię wydaje, malutka, dość, aby wszystkiego wysłuchaći wszystko zrozumieć. Dużo jużprzeżyłem, jestem stary,znam życie i teżnieraz miałem sobiecoś do wyrzucenia. Jeślinawet zrobiłaścoś złego. Ależ skąd? zaprzeczyła żywo. Guerran odetchnął z ulgą. No więc! Czegóż się wahać? Czy totakie trudnedopowiedzenia? No,śmiało! Przecież jaci opowiadałem o sobie tyle trudnych do mówienia rzeczy! Już się z dziesięćrazy przed tobąspowiadałem! Jakże był w tej chwili zadowolony, że tylekroć zwierzałsię Monice ze swychsłabości i małostek! Szczerość wobecniej instynktownieuznał za konieczną, jeśli chciał zdobyćjej zaufanie. Często zmuszał się po prostu do owych drobnych, niezbyt miłych wyznań, opowiadał o swoich pierwszych młodzieńczych zawodach, o zwątpieniach, błędachi pomyłkach,o tym, jak samotność duchowa,brak rady,przewodnictwa złożyły się na to, że mimo pozorów swojeżycie uważa za chybione. Jakże teraz rad był ztego, żezdobył się na odwagę ukazania sięcórce w prawdziwymświetle. Tak, to prawda zgodziła się Monika. No więcdobrze. To nie jest zresztą nictakiego, wiesz, niczłego. Poprostu, zdaje mi się. wydaje misię, że jest ktoś. ktoś. kto.. kto misię podoba. To i wszystko. Zaczerwieniła się przytym jak wiśnia, roześmiała zzakłopotaniem, a wkońcu przytuliła potarganą jasną główkędo szyi ojca i rozpłakała się. Córeczko! Nie płacz mówiłzupełniejuż uspokojony Guerran. A któż totaki? Powiedz, jak się nazywa! Wstydziszsię? Nie? Ktoś kto u nas bywa? Też nie? Możektoś, kogopoznałaś w czasie wakacji? Ach, mam go! Robert Bussy? Monika,z twarzą nadal ukrytą na ramieniu ojca, kiwnęła główką potakująco,raz, drugi i trzeci. No, wcale ci się niedziwię mówił Guerran. Bardzo miły chłopak. Porządna rodzina, bardzo zamożna. Będzie kiedyś rejentem tak jak ojciec. Jeślio mniechodzi, nie mam zastrzeżeń. A on co? Czy już ci cośmówił? 207. Nie. To jest, tak. Trochę. Tak ledwo, ledwo. Chciałnajpierw porozmawiać z rodzicami. Ale ja wymogłam,żebyś ty siędowiedział pierwszy. Moje kochane maleństwo! Guerran z rozrzewnieniem ucałował Monikę. Bardzo sięcieszę! Bardzoa bardzo! Zastanowimy się razem, jak to wszystko ułożyć. Aleprzedtemwypadałoby,żebyś powiedziała mamie. Och, to nie sprawi mi żadnej trudności rzekła. Jej mogę w każdej chwili powiedzieć. To świetnie. Bonie trzeba, żeby się domyślała, żecoś we dwoje knujemy. To byją bardzo dotknęło. Ale tojeszcze nie wszystko. Masz zaledwieosiemnaście lat. A tenmłody człowiek niewiele od ciebie starszy. Chodzi o służbę wojskową. Nie odbył jej jeszcze, prawda? Jeszcze nie. Wolałbym, żeby się z tym uporałprzed ślubem. Choćz drugiej stronytakie wlokące się w nieskończoność narzeczeństwo. No nic, jakośto załatwimy! W dwa miesiące później rejent Bussy obchodził w kółkunajbliższych znajomych zaręczyny swego syna z MonikąGuerran. Rodziny uzgodniły między sobą, że w pierwszymroku młodzi nie będą się widywać zbyt często i że ślubodbędzie się najwcześniej za dwa lata. Na obiedzie zaręczynowymbyli też państwo Geraudin. Przy deserze profesor ofiarował Monice złotą, cyzelowanąw meandergrecki, bransoletę, wartości czternastu tysięcy franków. Guerran jako minister zdążył jeszcze oddać wielką przysługę Geraudinowi: za jego sprawą nie wszedł w życiedekret,mocą któregosześćdziesiąt siedem lat miało byćwiekiem prekluzywnym dla chirurgów ordynującychw szpitalach. Z horyzontuGeraudinazniknęła groźna,ciemna chmura, - Od ośmiu dni Belladan, doktor Belladan, jak nazywanogo teraz, gdy się jużurządził i zaczął praktykować prywatnie, przygotowywał starannie jednąze swych pacjentek, dziesięcioletnią dziewczynkę, do usunięciamigdałów. Zalecił leżenie w łóżku,lekką dietę i łagodnie przeczyszczająceśrodki. Zabiegmiał zrobić Geraudin. Na tym samym przedmieściu Angers, gdzie tak dobrzepowodziło się małemu doktorowi Tilłery, nim się przeniósł 208 do Paryża, Belladanowi wiodło sięcoraz gorzej. Dlawszystkich, którzygo znali z okresu studiów, było to niedo pojęcia. Nikt nie dorównywał mu wiedzą, był doskonałym diagnostą, bardzo przy tym ostrożny i niezwyklezręczny we wszystkichdziałach chirurgii. Nie ulegało wątpliwości, że był świetnym lekarzem. A jednak ledwo wiązałkoniecz końcem. Brakowało mu czegoś nieokreślonego, coułatwia zbliżenie,budzi zaufanie, stwarza zażyłość międzypacjentem a lekarzem. Może zbytdługo pracował w szpitalu i w laboratoriach. Możetrochę zapomniał, że ma doczynienia z żywymi ludźmi, że pacjenci tonie maszynyani zwierzęta. Słabo znałrobotników. Wobecchorych zachowywał zawsze pewien dystans, badał w sposób bardzoprzepisowy, widział przede wszystkimprzypadek. Pacjenci todla niego były problemy, które należało rozwiązać, problemy nie wymagające właściwie ani współczucia,ani wgłębiania się w tajniki dusz, o czym był tym mocniejprzekonany, że sam pochodził ze sfery mieszczańskieji w gruncie rzeczy uważał ludzi prostych za istoty pierwotne, które trzeba leczyć bez zbędnych objaśnień. I biedacyjakoś to chyba wyczuwali, boTilłery, niepewny, leczącytrochę poomacku, ale jednocześnie dobroduszny, zapalony, miły w obejściu, żywiący niewyrozumowaną, podświadomą życzliwość dla tych właśnie ludzi,jużpo raz drugi odnosił sukces, wyrabiałsobie coraz większąpraktykę w robotniczej dzielnicy Paryża, podczas gdy Belladan w Angers co miesiąc musiał biegać do rodziców pokilka tysiącfrankowych banknotów. Nie bez zadowoleniamyślał więc o tej operacji, która poza pożądaną reklamąwśród bogatej klienteli w całej dzielnicy, na jaką liczył,miała mu przynieść pokaźny odsetek całego honorarium. Dziewczynka, córka zamożnego maklera okrętowego, wyjątkowozresztą urocze diablątko, tak się upierała, żebyjąleczył właśnie Belladan, że młodylekarz odnosił siędoniej ze szczerym zainteresowaniem i niezwykłą u niegosympatią. Termin operacji ustalono na najbliższy czwartek. Wcześnie rano Geraudin wrócił autem zParyża, dokąd pojechałpo żonę. Waleria twierdziła, żepo krótkim pobycie w LaBauleu syna idioty jest nieludzko wprost zmęczona, i wybrała się do Paryża, aby tam wypocząć. W środęranozatelefonowała do szofera Ludwika, aby natychmiast ponią przyjechali, gdyż"żołądek ogromnie jej dokuczai w ogóle czuje się fatalnie". 14Ciała i dusze209. Gdy Geraudin przybył do Ritza, zastał żonę w kawiarni. W bardzo krótkiej, bardzo modnej sukni, z przejęciem, naprzekór swemu żołądkowi, wytańcowywała charlestona. Powiedziała, że czuje sięjuż nieco lepiej. Ale jej Kiki,kaprawy, złośliwy pekińczyk, któremu cuchnęło z pyskai uszu, a którego wszędzie ciągała ze sobą, był w bardzozłej formie. Zażądała, aby mąż natychmiast go zbadałi żeby jaknajprędzej wracalido Angers. Po ostrejwymianiesłów Geraudin się poddał, obejrzał psa i przepisał muczopki. Popędził po nie zarazgoniec hotelowy, a Ludwikniezwłocznie zaaplikował je zwierzęciu. Wrócili wczwartek rano, Waleria siedziała jak zwykle naprzedzie obok Ludwika, a Geraudin z tyłu, obłożony wa/ lizkami. Waleria ratowałasłaby żołądek zawartością półkilowej torby kasztanów w cukrze i czekoladkami nadziewanymi wiśniami w likierze. Przy każdym ostrzejszymzakręcie profesorowi spadała na głowę jakaś walizka. Wreszcie zaczął się złościć, wymyślać i kląć. Ludwik musiał zatrzymać wóz. Po krótkiej iburzliwej scenie Geraudinoświadczył żonie: Teraz ty siadaj na moim miejscu! Sama zobaczysz,jaktam przyjemnie! Dobrze, siądę! zgodziła się Waleria. Ale po trzech kilometrach zaczęła głośno krzyczeći zwymiotowała przez okno wszystkie czekoladki. Geraudin,przejęty, zgnębiony i przerażony, zacząłją przepraszać,pocieszać, wymyślałsobie od bałwanów, nazywał ją pieszczotliwie ,,swoją małą Riri" i przeniósł się z powrotemna dawne miejsce między walizki. Do Angers przyjechalikoło południa. W chwilę potem zjawił sięweterynarzi zbadał Kiki w obecności zirytowanego Geraudina. Poczym Waleriaoświadczyła, że zabiera samochód iLudwika,gdyżpostanowiła iść do spowiedzi. W kościele siedziała długo. Ludwik jednak, nie miał nicprzeciw temu. Zawszepóźniej co najmniej przez godzinępani usiłowała być uprzejma. Robiła, biedactwo, co mogła. Po spowiedzi kazałaLudwikowi zawieźć się do filii domutowarowego Au Printemps. Przez całą drogę nie odezwałasię słowem. Poczytywała to sobieza wielką zasługę. Wysiadając powiedziałajak zwykle: Tylko proszę, niech Ludwik po mnie przyjdzie. Bo ilerazy tu weszła, traciła poczucie czasu. Ludwikodczekał pół godziny, po czym odszukał ją w dziale gorsetów i niezbyt zadowoloną zabrał do Panharda. Z Au Prin210 tempspojechali do Boki. Tu Waleria przepadła na dobre. ^Upłynęła godzina, a Ludwik wciąż napróżno usiłował jąodnaleźć wędrując z jednego działu do drugiego. Zacząłwięc biegaćpoogromnym magazynie wołając na całegardło: Pani profesorowo! Paniprofesorowo! Nic sobie nie robiąc z oburzonych min sprzedawczyńwytropił ją wreszcie w dziale jedwabnych pończoch. Rozgniewała się. Nie chciałajeszcze wychodzić. Alei on sięuniósł,zagroził, że sam wróci do domu. Wobec tego wściekła i upokorzona ruszyłaza nim. Bała się go, zupełnieniewiadomo dlaczego. Gdy przechodzili przez dział męski,kupiła mu kalesony w niebieskie paski, żebygo udobruchać. A przez całą powrotną drogę nudziła bez przerwy: Och, copan profesor powie! Tak już późno! Och,Ludwiku, co to będzie? Ludwiku, musi Ludwik powiedzieć,że samochód się zepsuł. I pani wraca od spowiedzi! zgorszył się Ludwik. Po co w ogólesię pani spowiada? Przecież to nie ja skłamię, tylko Ludwik. To jedendiabeł! odparł Ludwik z niezachwianąlogiką. No tak,prawda. Prawda, nie mogękłamać. Dzisiajnie mogę. Jeszcze razkazała Ludwikowi stanąć przed sklepemz rybami. Kupiładla siebiesolę, dla męża makrelę i dorszadla służących, które żywiła bardzo marnie. Tak marnie,że Ludwik w porozumieniu z Geraudinem co rano ukradkiem przynosił dla nich mięso. Dodatkowe rachunki Geraudin płacił później rzeźnikowi osobiście. Było już po piątej,gdy Waleria wreszcie wróciła dodomu. Geraudin dosłownie wychodził ze skóry. Belladan,Bóg wie, odkąd czekał na niego w klinice. Ludwik zawiózłgo tam natychmiast,na pełnym gazie. Geraudin miałzrobić cztery operacje. Na pierwszy ogień poszedł głęboki czyrak karku, którynależało opróżnić nożem elektrycznym. Operacja wyjątkowo w tymwypadku ryzykowna. Pacjentem był siedemdziesięcioletni starzec, osinych wargach, z arytmią sercai początkami ogólnego zakażenia. Dwa razy zemdlał podnarkozą. Po skończonym zabiegu Geraudin prawie tchumemógł złapać. Następnie szedł najcięższy numer: wrzódżołądka. Geraudin należał do nielicznych, którzy go rzeczywiście operowali. Na ogół chirurdzy poprzestają na 211. tym, że łączą żołądek z jelitem, wydzielając zajęte wrzodem miejsce. Geraudin naprawdę wrzód wycinał. Lekarz,który skierował pacjenta, towarzyszył mu nadal i chciałkoniecznie być obecny przy operacji. Geraudin postanowiłzabłysnąć. Poszło mu niezwykle składnie, rzeczywiścieolśnił obecnych. Gdy skończył, coś go zakłuło w karku. Pozostawało już tylkousunięcie wyrostka robaczkowegoi wycięcie migdałków. Geraudin czuł nieodpartą potrzebęcygara, kieliszka koniaku czy kropli czarnej kawy. Ale gdymył ręce w alkoholu, przyprowadzono już chorego z wyrostkiem. Zabieg okazał się żmudny. W żaden sposób nie mógłznaleźć tego przeklętego wyrostka. Wdodatku i terazuparł się asystowaćlekarz pacjenta znowu trzeba gobyło olśniewać i zmuszać do podziwu. Przez tewłaśnieasystykażda operacja Geraudina stawała sięrodzajemwyczerpującego egzaminu, podwójną walką: ze śmierciąi z lekarzem, który przyglądał się robocie. Geraudin zacząłsię denerwować: gdzie u diabłapodział się ten wyrostek? Uszy paliły go nieznośnie. A na domiar wkarku ciąglekłułata dziwna igiełka! Gdy się wreszcie uporał z wyrostkiem, był niezadowolony z siebie, rozdrażniony i zdenerwowany. Ofuknąłpielęgniarkę i Ludwika, który jaktwierdził źle podawał narkozę. "Mądrzej byłoby daćnadzisiaj spokój"pomyślał. Ale pozostawałajeszcze tusmarkula z migdałkami, którą przyprowadził Belladan. Byłagotowa, już czekała. Geraudin znał mękę takichchwil. Ze względu namałą chciał to już załatwić nieodkładając do jutra. A poza tymw grę wchodziła ambicja. Nawet sam przed sobą nie chciał przyznać się, że jestzmęczony. Po raz pierwszy niewytrzymałbytempa, poraz pierwszy dowiódłby, że się rzeczywiście postarzał. Podświadomie się przed tym bronił. Belladan od przeszło godziny cierpliwie czekał ze swąmałą pacjentką, usiłując ją jakoś zabawić, by skrócićnieznośnie dłużący się czas. Dziewczynka miała dziesięć lat. Przyszła razem z rodzicami i wszyscy troje byli straszliwieprzybici. WreszcieBelladani mała weszli na salę operacyjnąRodzice zostali na korytarzu. Dziewczynkę natychmiastpołożono, a Ludwik dał narkozę. Trzeba byłozaaplikowaćwyjątkowo dużą dawkę. Dziecko było bardzo nerwowe. A zresztą wszystkie operacje w pobliżu mózgu wymagająsilniejszego znieczulenia. Zabieg poszedł doskonale. Kil212 koma ruchami łyżeczki Geraudinwyskrobał tylną ściankęi oczyścił krwawiącą jamę gardła. Kark dokuczał mu corazbardziej. Nieprzyjemna wilgoć pokryła całe ciało. Czułmdłości. Ale już kończył. Znakomicie! cieszył się Belladan. Znakomicie! Geraudin z ulgą rzucił łyżkii obaj z Belladanem odeszliumyć ręce. Nagle rozległ się krzyk Ludwika: Panieprofesorze! Panie profesorze! wołał, ciąglejeszcze podtrzymując głowę dziewczynki. Umiera! Belladan i Geraudin odrazu znaleźlisię przy stole. Dziecko przestało oddychać. Sztuczne oddychanie zarządził Belladan. I prędkozaczął rozpinać małej sukienkę. No tak, tak. mruknął Geraudin. Prędko, proszę zaczynać! Ja ją rozbiorę! Pęsetę. Pęsetę. niecierpliwił się Geraudin. Pielęgniarka zaraz ją podała. Powtarzał jeszcze: Sztuczne oddychanie. Sztuczne oddychanie. Prędzej! syknął Belladan rozcinając staniczekdziecka. Geraudinwsunął pęsetę w ustadziewczynki i chwyciwszy zamiast języka wewnętrznąstronę policzka, zacząłciągnąć. "Oszalał czy co? " pomyślał Belladan. Spojrzał uważnie na ,, mistrza". Geraudin siny, ociekający potem dygotał jak w febrze i półprzytomnym ruchemocierał sobie czoło. Nie namyślającsię długo Balladanwyrwał mu zrąk pęsetę,wsunął ją do ust małej, chwyciłjęzyk i pociągnął. Geraudin, zupełnie zbity z tropu, podtrzymywałzwisającą główkę. Ręce mu się trzęsły, po skroniachlał się pot. "A rodzice tam czekają" myślał Belladan zrozpaczą. W tej samej chwili język wymknął się z pesety. Dziewczynka czknęła głośno i zaczęła oddychać. Obaj lekarzewyprostowali się. Geraudin był blady jakściana, usta lekko mu drżały. Nikt poza Belladanem niczegonie zauważył. "Zawrót głowy myślałGeraudin wracając z Ludwikiem do domu. Dostałem poprostu zawrotu głowy. Tosię zdarza. Zwykły przypadek. " Jeszczemu było gorąco. Bolał gokark. Czuł,że uszy marozpalone. Starał się być spokojny. Lecz to wydarzenie 213. obudziło w nim jakiś nieokreślony lęk, którego nie byłw stanie opanować. W domu zastał weterynarza, wezwanego powtórnietegopopołudnia do wezgłowia Kiki. Ludwik otrzymał rozkaz,bynatychmiast wyruszył na poszukiwanie jogurtu dlapekińczyka, a kucharka musiała odłożyć wszystko i robićspecjalne ciasteczka. Obiad był nie do przełknięcia, rozdrażniony Geraudin zirytował się okropnie. Waleria zaczęłapłakać i uciekła do swojej sypialni. Geraudin z łazienkisłyszał, jakleżąc już w łóżku użalała się przedLudwikiemna swój ciężki los, na okrucieństwo męża. Coś do niegoszeptała, kazała mu się przybliżać, przechylać głowę dosamej poduszki,nieświadoma,jakniestosownie się zachowuje, dziecinna jak mała dziewczynka. Potem Ludwikzszedł dosalonu,gdzie całą noc miałczuwać przyKiki. Geraudin zajrzał doniego, zanim udał się naspoczynek,izaniósł mu paczkę tytoniu oraz butelkę wina. Zmęczy się Ludwik, co? zapytał. Nic mi niebędzie, panie profesorze. Wynagrodzę to jakoś Ludwikowi, dam wam jutropięćdziesiąt franków. Dziękuję bardzo. Ale co tu gadać. Trzebamieć anielskącierpliwość, nonie? W rozmowachze swym chlebodawcą Ludwik nie owijałrzeczy w bawełnę. No cóż, ja muszę to znosić. westchnąłGeraudin. To racja, ale ja się z nią nie żeniłem! Słusznie przyznał Geraudin. Pan profesor wie,co by naszej pani pomogło? Hm.. nie. Trochę biedy, z tuzin dzieciaków iżeby ją od czasudo czasu porządnie przetrzepać. Być może zgodził sięGeraudin. Ale widziLudwik,ona ma też swoje zalety:jest mi wierna. Możebyłoby i lepiej,żeby się czasem puściła. Oj, Ludwiku,Ludwiku! Geraudin poszedł do siebie. Ludwik usadowiłsięnakanapce koło posłania Kiki. Na stole stały ciasteczka ibutelka jogurtu, którym Kiki wzgardził. Jutro rano pani napewno powie: ,,Ludwiku, proszę wziąć jogurt i ciasteczka. Kiki już nie chce tego jeść. Może jeLudwik zabrać dlaswojego małego! " Bo Ludwik miał troje dzieci. A najmłodszy chorowałna zapalenie szpiku kostnego. Kiedyś, 214 gdy okazało się to konieczne, Geraudin zadarmo skrobałmu kość goleniową. Przez chwilę Ludwik przyglądał się psu. Myślał o nocy,którą zmarnuje przez tego zwierzaka. Kiki leżał z zamkniętymi oczyma, nos miał suchy, dyszałciężko, wyraźniecierpiał. Czuwającemu przy nim człowiekowiprzemknęłoprzez myśl, czy nie najlepiej byłoby od razu go udusić. Ale się nad zwierzęciem ulitował i poświęcił mu tę noc. Na samym początku wiosny aorta starego Donata odmówiła posłuszeństwa. Od kilku już zresztą lat gronokarierowiczów,których niestety spotkać można na każdymwydziale, miało profesorana oku. Wiedzieli, że zapalenieaorty nie jest groźne i że Donat możejeszcze długo pożyć,jeśli będzie się szanował. Ale przed paroma miesiącami Donatzmienił kucharkę. To go zgubiło: zbyt obfite posiłki podlane za dużą ilościąwina przyspieszyły rozwój choroby. Pewnego wieczoruzaraz za drzwiamiszpitalaDonat przewrócił sięna twarzi tak już pozostał umarł na chodniku. O następstwo po nim rozgorzała ostra walka. Od pewnego czasu Donat był profesorem zwyczajnym chirurgii dziecięcej. Gabinet Gigona obiegliznowu docenci: Bourland,Huot, Van der Blieck. Największą szansę miał Bourland. Operował prawdziwie po mistrzowsku. Od ośmiu lat wykładał, choć nie był profesorem, i corazbardziej się wyróżniał. Według jednogłośnej opinii jemuwinna teraz przypaść w udziale kolejprzestąpienia tego szacownego progu. Ale Heubel nie lubiłBourlanda i sprzeciwił się temu. Bourland niejednokrotnie operował na mieście, przez corobił konkurencję Heublowi. Jako profesor stałby się niebezpiecznym rywalem. Już teraz Heubel kazał mu operować z dala od studentów, nieomal w ukryciu, aby niktnie mógł ocenić jego wysokiej klasy. Zasadniczo więcpozostawali tylko Vander Blieck i Huot, żaden z nichjednak nie specjalizowałsię w chirurgii dziecięcej: obajbyli ginekologami. Właśnie teraz nadszedł moment, kiedy zrozumianomądrość Vallorge'a, ową dalekowzroczność, która kazała mukolekcjonować tytuły i obarczać się wyczerpującymi, a źlepłatnymi zajęciami: szef miejskiego laboratorium, lekarzWydziału Higieny, lekarz szkolny, lekarz Kasy Chorych. Wszystko to obecnie podnosiło jego walory, powiększało 215. autorytet. Trudno było dyskutować, tym bardziej, że byłinternistą. W dodatku Huot, najgroźniejszy rywal Vallorge'a, popełnił . ten błąd, że wdał się w politykę i zbytotwarcie głosił postępowe poglądy. Vallorgezaśstarał sięzbytnio nie angażować, zapisał się po prostu do partiiGuerrana: minimum tego, co można było uczynić, aby sięnie narazić Radzie Miejskiej i Komitetowi Opieki Społecznej miasta Mainebourga. Za żadną cenę niechcianoBourlanda, a wołanowybrać Vallorge'a niż Vander Blieckaczy Huota. Z końcemroku Ludwik Vallorge został profesorem chirurgii dziecięcej. Jego wielką radość przyćmiewałwprawdzie lekki niepokój, dotąd bowiem nie miał w rękuskalpelu; liczył jednakna adiunkta swej kliniki i zamierzał byćbardzo ostrożny. Wszystko w życiu małżonków Vallorge układało się jaknajpomyślniej: około Bożego Narodzenia 1932 roku rozpromieniona Marieta oznajmiła mężowi i ojcu, że jestw ciąży. 4 W godzinach wolnych od wykładów i zajęć w szpitaluMichał pracował teraz u profesora Norfa. Laboratorium Norfa,mieszczące sięw, głębipodwórkapełnegośmieci i starego żelastwa, składało sięz kilkuwielkich, zakurzonychpokoi, zastawionychstołami ipółkami, na których stały szeregi słoiz formaliną. Przechowywano w nich preparaty anatomiczne uzyskane przysekcji zwłok: wycinki kiszek, żołądków,ręce ucięte przynapięstkach, ze skórą przeżartą wrzodami. W miskachmarynowały się największe zdobycze: rakowate wątroby,płuca, zwoje wnętrzności. Zawieszone na ścianach fotografie przeraźliwie chudych szczurów, z potwornymi naroślami na brzuchach lub grzbietach zaopatrzone byływ napisy: "Nowotwór uzyskany szczepieniem natrzyletnim szczurze. Prof. Norf, 16list. R. Nr Kart. 199 B-8. Łatwo było poznać,że profesor jest tak dumnyz tych'zdjęć, jakby posiadał arcydzieła malarskie najsłynniejszychmistrzów. Tutajto spędzał Norfwraz z Vanneau, starym laborantem o sumiastych galijskich wąsach, trzy czwarte swegożycia. Był wprawdzie żonaty, miał troje dzieci, lecz sprawyrodzinne nie miały w jego oczachwiększego znaczenia. Pochłaniał go całkowicie jeden tylko problem, któremu naimię byłorak. Do szpitala przychodził codziennie, wcześniejniż wszyscyinniprofesorowie i studenci. Michał i Vanneau musielitam na niego czekać. Norf zjawiał sięz dużym koszemw ręku. Obchodził wszystkie sale swojego oddziału, wypytywał pielęgniarki, a potem schodził do kostnicy i przystępował do sekcji. Najpierw wydobywał z koszyka wielkichałat z niebieskiego płótna i grube trepy. Przywdziawszyten strój zawijał rękawy i brał się do roboty. Michał asystował już przy setkach sekcji. Ale sposóbpracyNorfa byłdla niego zupełną nowością. Norf pracował powoli, skrupulatnie, niczego nie zaniedbując. We 217. wszystkim, co robił, wykazywał niezwykłą wprost sumienność zawodową. Zaczynał przeważnieod tego, że przykładał dłuto do czoła nieboszczyka, uderzał w nie młotkiem,wycinał z czaszki krążek, jakby kościaną jarmułkę, i obnażał mózg. Następnie podsuwał palce pod obie' półkulemózgowe i umiejętnie wyłuskiwał je na talerz. Potem zabierał siędo tułowia. Najpierw otwierał klatkę piersiową,wydobywał serce i płuca; później otwierałbrzuch i badałżołądek, wydobywał jelita, opróżniał i starannie przy oknieoglądał pod światło. Jeśli coś wydało mu się podejrzane,preparował również wewnątrz. Gdy się ztym uporałwycinał i kolejno układał na stole: wątrobę, trzustkę, śledzionę,wyłuskiwał nerki, każdy organ ważył i zapisywał jegociężar. Na ostatek przystępował doodkrawaniapo kawałku z wszystkiego: zserca, płuc, żołądka, wątrobyi mózgu. Owe skrawki wkładał do słoi z formaliną lub doswego kosza, jeśli byłyzbyt duże, i odnosił je do laboratorium. Każda sekcja zajmowałamu niesłychanie dużoczasu. Nigdynie wiadomo, na co się trafi mawiał. Gdy się uważnie patrzy,dostrzega się to, czego inniniewidzą. Koledzy profesorowie nieraz podśmiewali się z jego drobiazgowości, z tych sekcji, które przeciągały się w nieskończoność. Stary Norf o tym nie wiedział, ale nawetgdyby wiedział, wcale by się nieprzejmował. Nie wolno niczego pominąć mawiał. Chorobanerek oddziałuje na serce, na wątrobęi mózg. Warto wziąć. taką nerkę doręki! Nie ma chorób umiejscowionych! \A właściwie nie ma choroosą" tylkochorżyWasze-pod-iręczniki wyszczególniają symptomy typowe dla każdej'choroby: to bzdura. Nigdy nie spotyka się wszystkichobjawów na raz, zawsze natomiast obok typowych występują inne, obce. Przekona się pan o tym z własnegodoświadczenia,kolego Doutreyal. Dlatego mamytylumiernychlekarzy, że całkowicie zawierzyli"-podręcznikom: Moim -zdaniem -wszyscy młodzi medycy" powinni bezwzględnie . "przez dłuższy czas- pracować- wszpitała;- Tammłody lekarzwidzi wielu chorych, którzy pozostająpodjego opieką, leczy ich do końca, starannie, spokojnie, niema. icza plecami profesora ani kolegów. Może się naprawdę nimi zainteresować. Odbywa prawdziwą praktykę. Przy naszym dzisiejszym systemie zbyt wielu studentówuzyskuje prawo praktyki nie mając nigdy przedtem do 218 czynienia zpacjentem. Rzadko się zdarza, żeby ktoś miałmożność przez dłuższy czas praktykować w szpitalu, prawdziwie poznawać ludzii przypadki. Po skończonej sekcji Norf zwykle oglądał jeszcze przezchwilęzawartość koszyka. Nie otarłszynawet muskularnych rąk z krwi i przywartych do palców strzępów ciała,stał nieruchomo z niedopałkiem papierosa w ustach i rozmyślał z lekkimuśmiechemzadowolenia na twarzy. Potemwyciągał z kieszeni pudełeczko z tytoniem, zwijał papierosa kościstymi palcami, usmarowanymi ludzką krwią,zaklejał bibułkę językiem i zapalał. Nie zdejmującniebie- 'skiego fartuchaani trepów, z koszem pełnym^jnięsjwa"wędrował przez ulice Paryżą. 4Q;łął30ratqrlum. Ociekającykrwią koszi fartuch cały w czerwonych plamach nadawały mu wygląd rzeźnika\. Ludzie się za nim oglądali. Aleon tego. nie-2a"nwazał. PcTprzyjściu do laboratorium powierzał Michałowi i Vanneau mniejważne fragmenty anatomiczne, inne odkładał, by je spreparować własnoręcznie,po czym szedł na wykład. Jego wykłady, stale przerabiane,opracowywane z miesiąca namiesiąc, zawsze uwzględniające^iajświezsze' osiągnięciai' pubłitecje, nie tylko krajowe, lecż'Lzagranłezne,'rosy3skie;-japeskie i amerykańskie,były doprawdy wspaniałe. Po wykładzie Norf wracał i zabierał się do preparowania. Nie bada się podmikroskopem kawałka wątroby, płucczy śledziony ot tak, poprostu, bez przygotowania. Trzebanajpierw zabarwić komórki, później zanurzyć całość w parafinie, by usztywnić tkanki, a wreszciepociąć je na niesłychanie cieniutkieplasterki, grubości zaledwie tysiącznych części milimetra. Norf w wypadkach szczególnie ciekawych robił to wszystkosam, a w razie potrzeby zaczynał po dziesięć razy od nowa, byle uzyskać jak najlepszypreparat. Jeśli zaś chodziło o pacjenta żyjącego, o badanie,od któregowyniku zależało ludzkie życie, Norf nieraz zapamiętywał sięzupełniei wraz z Michałem potrafił ślęczećdo rana. Umiałjednak pracowaćszybko. Wszyscy o tymwiedzieli. Zdarzało się, że w toku operacji któryśz profesorów chirurgii ogólnej natrafiał na nowotwór, najakąśpodejrzaną narośl we wnętrznościach, na macicy czy żylepróżnej. Rak? Jeżeli Norf był w laboratorium, wzywanogo niezwłocznie. Przybiegał natychmiast, pobierał mikroskopijny wycinek i pędził do pracowni. Po chwili przychodziła lakoniczna, nabazgrana na kawałkubrudnego papieru odpowiedź: "Rak. Dousunięcia". 219. Michał przez cały ten rok miał pracować u Noria. Mrukliwy, wiecznie zaabsorbowany i\ zamyślony profesor nierozmawiał z nim nigdy o sprawach nie dotyczących pracy i ani razunie podałmu nawet ręki. Mniemówił Vanneau przydarzyło się to cztery razy w ciągu czterdziestu lat. Norfżył pozarzeczywistością. Jego świat ograniczał się do laboratorium. Przemierzał je w tę iz powrotem, wielki,zgryźliwy, ze zmarszczonym czołemi niedopałkiem papierosa na wardze, sypiąc wszędzie popiół i zamiatając stołymankietami koszuli, które nasiąkały wszelkimi możliwymibarwnikami. Zdarzało się, żepodszedłszy do kogoś, ktopracował przy mikroskopie, chwilęnad nim postał, a potemodpychał go, sam zasiadał na jego miejscu i zapomniawszy zupełnie, że pracownik czeka, spędzał takparęgodzin wpatrując się przez mikroskop w rakowatą komórkę i dopalając cudzego papierosa. Aby nie przenosićdo domu niebezpiecznych zarazków, po sekcjach rozbierałsię do naga, stawałna środku laboratoriumi smarowałsobie ciało, nadmanganianem potasu, paćkał się na ohydny''"ciemnoczerwony kolor, wyglądał jak Indianin, a później,- by wybielić skórę, zmywał ją odbarwiającym roztworemdwusiarczku- Najczęściej jednak zaraz zapominał o tymzabiegu i gdy na przykład ujrzał Vanneau wchodzącegoz miską pełną wnętrzności, unosił pokrywę, chwytał jelitarękoma i zaczynał je łapczywie oczyszczać. Z całymteżspokojem czy był sam, czy nie oddawał mocz do słoii probówek,^ jeśliw tym czasie ktoś wszedł, witał go nieprzerywając fizjologicznych czynności. Nić z codziennegożycianie miałodla niego znaczenia. Jednym pociągnięciembrzytwy potrafił rozciąć węzeł fartucha, którego niemógłrozwiązać na plecach, a razem z nim marynarkę i kamizelkę. Pewnego dnia podczas nieobecności żony, która wyjechała na odpoczynek do dzieci, potrąciła go taksówka,kazał się więc zawieźć do szpitala. Wyzdrowiał wprawdziepo kilku dniach, ale tfardzo mir się tam podobało: nie po-'tf zębowa! nigdzie chodzić, odpadło całe zawracaniegłowyz posiłkami, zesłużącą, praczką i dostawcami. A co najważniejsze był na miejscu, miał pod ręką najświeższyI^^sri. ^-^-sekcji. Toteż gdy Luiza Norf podwumiesiącach powróciła, mąż, na dobre już zadomowiony w szpitalu^wyprowadzał się stamtądz trudem ukrywając żal. Kłopoty i troskiNorf a były zupełnie innego rodzaju niżzmartwieniainnych ludzi. Obchodziła go tylkomikro220 sekĄiar-wecyzyjne maszyny do krajania płatków. ciała napaski grntaości setnych części milimetra, mikroskopy, którezużywały się w miarę pracy i nabierałyniedopuszczalnychluzów w śrubach, a wreszcie ostrza brzytew, którymisięposługiwał. Trawił życiena ostrzeniu ich ina wynajdowaniu maszyn, które by tę pracę ułatwiały. Albo też konstruował nowe mikrotomy, przyrządy do cięcia, które przeważnie nie chciałydziałać. Brzytwy zajmowały w życiuNorfa miejsce pierwszorzędnej wagi. Kiedyś chorowałprzez dwa tygodnie: napisał w tym czasie dwa listy doMichała i jeden do Vanneau, tłumacząc, jak mają zabezpieczaćostrza. Rachunki wydatków laboratoryjnych prowadziłz niesłychanąskrupulatnością. Żył w stałym lęku, że może byćposądzony o sprzeniewierzenie funduszów społecznych. Dręczyła-go-też-. mania,- że - go okradają. Od czasu do czasu na własnych plecach przynosił dolaboratorium sosnowedeski. Vanneauheblował je i zbijał,półki naniezliczone- cenne książki, których ciągre^przybywało. Brakło już miejsca, sekcje i wiwisekcje trzeba byłorobić w kącie między suszarką a lodówką. W tej to ciasnocie i nędznymotoczeniu przyjmował Norf największesławy swiata lekarskiego, wielkich uczonych o głośnych nazwiskach, ""przybywających z Waszyngtonu, Moskwy,Rzymu czy Tokio, którzy walali sobie buty w brudach podwórka i ze wstrętem, grzecznie zresztą ukrywanym, kręcili nosem koło psich budi klatek ze szczurami. Norf zarabiał pięćdziesiąt tysięcy franków rocznie, ponieważ nie praktykował,całyswój czaspoświęcając pracydlapaństwa. Natomiast większość jego kolegów miała prywatną praktykę, az kasy państwowej pobierała zaledwieO pięć tysięcy franków rocznie mniej niż on. Tu tkwi całe zło, panie Michale tłumaczył staryVanneau. Widzi pan, za mała jest ta różnica. GdybyNorf chciał przyjmowaćpacjentów, zarabiałby ze trzysta^tysięcy franków na rok! lepiej byłoby, gdyby wynagrodzenie profesorów było znacznie wyższe, a żeby za to niewolno im było praktykować. Całe zło stąd idzie! Masastudentów'ubiega się o tytuł profesora tylko dlatego, żeprzysporzy im to pacjentów. I ze względu na pacjentówprofesorowie nieraz popierają swoich asystentów,nawetmniej zdolnych, którzy później, jak sięjuż urządzą, będąich wzywać nakonsylia. Dlatego właśnieniektórzy chcąkoniecznie miećto "prof. " przed nazwiskiem, wcalenie 221. z powołania ani z sympatii dla młodzieży, ale po to, żebymieć dostęp do tych wszystkich przyszłych doktorów, którzy będą im robili reklamę. Musiał panprzecież sam sięz tym spotkać,zna panpewnie takichprofesorów, którzywcale nie uczą, zlecają wykłady któremuś z asystentów,a sami inkasują tylko swoje pięćdziesiąt tysięcy i przezcałe dni jeżdżą od pacjenta do pacjenta. W ciągu półroczaprzyjdą na Wydział ze trzydzieści, dwadzieścia albo i dziesięć razy! Aczasemmoże i tyle nie! Mówię panu,uczciwe. konkursowe egzaminy i profesorowłe-bezr-prywatnej^praktyki ot,^zegonam trzeba! Musimy kiedyś do tego dojść! Inaczej'na"oplmęcałegonaszego ciała profesorskiego,wspaniałych przecieżludzi, będzie nadal padał cień przeztę małą grupę karierowiczów, która rzeczywiścieuzasadnialudzkie narzekania. A ludzie tak skłonni są do uogólnień! W laboratorium stary Vanneau robił po trochu wszystko: zamiatał, zmywał, prał, czyścił, bielił, malował, stawałsięna zmianę to stolarzem, szklarzem, to mechanikiem,optykiem czy elektrotechnikiem. Naprawiał precyzyjnewagi, mikrotomy i mikroskopy, a także wchodził na dachi czyścił komin. Dbał o zwierzęta doświadczalne, karmiłmyszy i szczury zarażone rakiem, przeprowadzał sekcjei wiwisekcje. Zdarzało się nieraz, że skaleczył się przecinając na przykład rakowatąkrtań lub robiąc sekcjemózgu dziewczyny zmarłej na zapalenie opon mózgowychnatlegruźliczym; wieczoremw domu miał zapaść i trzeba byłowtedy wzywaćNoria, aby ratował palec swegostarego pomocnika, najczęściej przy pomocy wyszczerbionego noża kuchennego. Vanneau zarabiał niecałe tysiącfranków miesięcznie, poza tym co trzy lata otrzymywałnowe ubranie; ogrodnicy miejscy izamiatacze ulic zarabiali znacznie więcej, ale oni należeli do związków. A Vanneau nie miał żadnego oparcia. Dorabiał sobie trochę medycyną na własną rękę. Czterdzieści lat życia przy takimczłowieku jak Norf niepozostajebez śladu. Zresztą Norf, przeciążony pracą, wychowałi wykształcił sobie Vanneau na wykwalifikowanego pomocnika. Stary profesor nikogo nietraktował z góry,a dyplom w jego oczach niemiał w ogóle znaczenia. Toteżobecnie wcałej Francji poza Norfem niebyło nikogo, ktoby tak jak Vanneau, zwykły laborant, potrafił wykryćrakapod mikroskopem. Studenci wiedzieli o tym doskonale. W dniachkolokwiów lub egzaminów Vanneaurozdawałw sali mikroskopówszklane płytki z cieniutkimi 222 płatkami rakowatych preparatów do rozpoznania: wątroba? płuca? jelito? Norf pilnował. Ale jeśli przypadkiemzdarzyłosię, że przy tejokazji sam natrafił na jakiś ciekawyszczegół, zasiadał na miejscu uszczęśliwionego studenta i pogrążał sięw obserwacjizapominając oegzaminiei czasie. Wtedy ze wszystkich stron sali odzywały sięciche SOS wołania o pomoc: Vanneau! Vanneau! Pst! Pst! Tutaj, tu! Vanneausię zbliżał, zaglądał ukradkiem irzucał dwasłowa: Mięsak wątroby. Guz mózgu. Dostawał za to po dwadzieścia franków od studenta, gdywychodziliz sali. Z jego usług korzystali nawet i lekarze. Michaładokształcał za darmo, zdobrego serca, bo wiedział,że chłopak nie mapieniędzy. Wielu lekarzy przychodziłodo Vanneauz małymi skrawkami do analizy. Vanneau, powiedzcie, czy tu jest rak? Odpowiedźna takie pytanieprzynosiła pięćdziesiąt franków. A lekarz też zyskiwał. Wlaboratoriach brali za tosto pięćdziesiąt. Michał od czasu do czasu dostawał również tego rodzaju zlecenia od Tillery'ego. Gdy zaś nie byłpewien własnej diagnozy, wcale się nie wstydził prosićo pomoc starego laboranta. Vanneau, copan o tym myśli? pytał. Vanneau pochylał się nad mikroskopem, przyglądał sięprzez długąchwilę, po czym prostował się i mówił: O ile mnie pamięć nie myli, proszę pana, któregośdnia w podobnym wypadkuprofesor Norf mówiFó raku. ; A więc nie Vanneau, lecz Norf uczył Michała. Vanneau był bardzo subtelny. Norf dobrzeznał i doceniał starego laboranta. W trudniejszych przypadkach, gdy wzrok miał już zmęczony bezowocną obserwacją, zostawiał nieraz preparat pod mikroskopem i odchodził. Wówczas Vanneauzaczynał kręcić sięw pobliżuze swą szczotką, przykładał oko do soczewki,trochę pozamiatał, potem znowu spoglądał w mikroskop. Po chwili Norf przywoływał go izaczynał dyktować wynik analizy: Proszę pisać,Vanneau: Niestwierdziwszyżadnychniewątpliwych oznak obecnościnowotworu. Zdarzało się, iż Vanneau przerywał wtedy pisanie udając, żego nagle zaswędziała noga. Aha, coto jachciałem powiedzieć, panie profesorze mówił drapiąc się w łydkę czy patrzył panpro223. fesor w ten kącik na lewo, na przecięciu. Coś takiego tambyło. "Ja się na tym nie znam. - - Norf wracał do mikroskopu, manipulował śrubami, wpatrywał się w lewy kącik i mruczał pod nosem: Tak, tak. możliwe. A potem wstawał i mówił poprostu: Napiszemy inaczej, Vanneau: W danym wypadkuchodzi o nowotwóro następującej budowie. Laboratorium Anatomii Patologicznej,jak wszystkie podobne pracownie we Francji, otrzymywało od rządu dwadzieścia tysięcy franków na rok. Z tych pieniędzy Norfmiał opłacać rachunki za światło, gaz, węgieli telefon. Pozostawało mu dziesięć tysięcy nanarzędziai instrumenty, nachemikalia, zwierzęta i pokarm dlanich. A jednamysz kosztowała5 franków! Wrezultacienie starczało nazakup dostatecznej ilości myszy i szczurów do doświadczeń. Wieczorami więcna rozległym strychu swego królestwaustawiałpułapki i tą drogą starał się uzupełnić swój inwentarz. Nigdy zresztą nie narzekał. Należał do pokolenianaszych dawnych uczonych, którzy nawykli do biedy. Vanneau również nie widział w tym nic niezwykłego,przytaczał Michałowi inne podobne wypadki: przykład profesora Gleya, prezesa Akademii Lekarskiej, który okołoroku 1910 odkrył insulinę, ów nieoceniony środek przeciwcukrzycy. Do dalszych doświadczeń potrzebował trzydziestu psów, a miał ich tylko trzy. Musiał przerwać swe prace. A po latach, w czasie których dziesiątki tysięcy diabetyków nadal umierało, insulina wróciła do Francji jakowynalazekamerykański: kanadyjski uniwersytetw Toronto nie uważał, że żądaniajego uczonych są wygórowane, i przydzielił im trzydzieści psów, co pozwoliło ostatecznie wyjaśnić działanie insuliny. Norfowi brakowało też personelu. Zdołałwprawdzie^wyszkolić Vanneau, a obecnie i Michał wydatnie mupomagał. Wiedział jednak, że gdy Michał uzyska dyplom,odejdzie. A on znów pozostanie sam i będzie musiał poprzestać na jakiejśprzygodnej pomocy. Właściwiemożby i zdołał uzyskać potrzebne kredyty na pensje dla pracowników. Jeśli jednak pobory kierownika laboratorium. wynosiły dwadzieściatysięcy rocznie, starszego asystentaczternaście, a młodszego dziewięć, czylio trzy tysiące franków mniej niż laboranta już sama wymowa tych cyfr '- 224-"' odstraszała młodyci. Dysponowano również paromastypendiami,-alenikt się o nie nie ubiegał. Co prawda nieprzekraczały one sumy trzech tysięcy franków na rok. Zagranica natomiast umiałaprzyciągać młodzież. Wszędzieorganizowano laboratoria, zakłady, ośrodki badań,a francuskim uczonym proponowanoświetnewarunki. W rezultacie część elity umysłowej Francjiporzucała niewdzięcznąojczyznę, by gdzie indziej znaleźć dobrobyt iuznanie. Norf nigdy nie narzekał. Wszystkich tych bolączekwcalenie odczuwał. Gdy przytknął oko do soczewki mikroskopu,zapominał o świecie. Pani Norf natomiast,gdy ją Michałi Ewelina czasem odwiedzali, nie kryła swego rozgoryczenia. Ona zresztą pilnowała równowagi budżetu domowegoitroskała sięo przyszłość, którą widziała w dość czarnychbarwach. Albowiem Norf miał wkrótce przejść na emeryturę. Gdy regulaminz całą bezwzględnością uzna, że jestza stary, niebędzie mu już nawet wolno przestąpić proguswego laboratorium. Nikt nie weźmie poduwagę nieprzeciętnej żywotności,doskonałego stanuzdrowia, pracbędących w toku czy badań prowadzonych od trzydziestu lat. I Jest skazany na emeryturę, automatycznie i nieodwołalnie,jak na gilotynę. Norf nie zastanawiał się nad tym, gdyżtakiemyśłi--deprowadziłybygo do szaleństwa. Najgorszybył jednak fakt,że emerytura to zaledwiedwadzieścia pięć tysięcy franków. Jak się z tego utrzymaćw Paryżu? Przyjdzieopuścić mieszkanie, w którym tylelat się przeżyło,sprzedać książki i zagrzebać sięgdzieś nazapadłej prowincji,gdzie bezczynność wpędzi Norfa dogrobu. W tylu innych krajach profesordożywotnio otrzymuje pełną pensję, a jeśli zarobił sobie na tytuł "procesora zasłużonego", może do końca życia korzystać ze swegolaboratorium. We Francji tego nie ma. Jakby nie stać nasbyło na podobny zbytek. Wygląda na to,że kraj,któremupozostała już tylko wiara wnaukę i intelekt, nawet dotegokultu zatracił zdolność. O wszystkich tychtroskach i smutnym losie wielkiegoczłowieka, którego przytłaczamiernota otoczenia, LuizaNorf, wierna towarzyszkastarego uczonego, mówiła tylkoz Michałem, gdyprzychodziła dolaboratoriumpo męża,swojego "dziwaka",potulnego zresztą, a roztrzepanegojakdziecko . ---Przy ŃorfTeT me poruszała tych tematów. Z wszelkimi kłopotami starała sięsama uporać. Oszczędzała, przerabiała w nieskończoność swoje suknie, ograniczała 1SCiała i dusze 225. do minimum godziny pracy posługaczki. InieoczekiwaniewręczałaNorfowi dwa tysiące franków: Proszę cię, masz! Żebyś sobiemógł kupić ten aparatdomikrofotografii. A Norfz trochę okrutnym, właściwym dzieciom brakiem zastanowienia skwapliwie chwytał pieniądze i ledwobąknąwszy słowo podziękowania pędził do dostawcy instrumentów precyzyjnych. Co niedziela Michał odwiedzał żonęw sanatorium SaintCyr. Ewelina czuła się coraz lepiej. Badania wykazywały, żezmiany prawego płuca zaczynają się wyrównywać. Zmniejszyło się teżrzężenie,kaszel izaflegmienie. Michał zupełnie nie mógł tego pojąć. Ze stanu, któregonie zdołałapoprawić ani odma, ani sole złota, ani forsowneodżywianie, Ewelina wychodziła stopniowo dzięki przedziwnieubogiej, niemalwegetariańskiej diecie. W stosunkudo samego siebie doktor Domberle, byłygruźlik,stosował jeszcze surowsze ograniczenia. Gdy Michał próbował to kwestionować, uśmiechał się tylko podsumiastym, szpakowatym wąsem, pokazywał długoletniezapiski albo zabierał go na swój oddział, gdzie prezentował mu pacjentów, wracających do zdrowia lub już wyleczonych, którzy jako całodzienne pożywienie otrzymywali tylko jedno jajko, pół funta chleba, trzysta gramów"kartofIiTtrzysta gramów owoców i funt jarzyn, surowychlub gotowanych i wbrew wszelkim klasycznym teoriomkwracali do zdrowia. Ewelina nieutyła. Ale węzły limfatyczne pod jej pachami zmniejszyły się wyraźnie. Przestałagorączkować,. sypiała doskonale. Skutekdiety? Czy po prostu zbiegokoliczności? Michałnie śmiał wierzyć w taką porażkęoficjalnej medycyny. Uważał, że to raczej kwestia przy- ^padku. W medycynie wszystkojest możliwe. Był jednak świadkiem doprawdy niezwykłych rzeczy. Wystarczałjeden zbytpożywny posiłek, trochę za dużo. mięsa lub cukru, jeajio^nieodpowieaSTe^wlczenie fizyczne, jzbyt krótkielub zbyt wyczerpujące, a Ewelina już po paru. jgodzinach kaszlała na nowo, czuła ból pod pachą, gruczoły-/,chłonne obrzmiewały. ''-- Po upływie kilku miesięcy zaczęła przybierać na wadze. Osłuchującjej płuca. Michał stwierdzał tylko słabe, pojedyncze szmery. Zdjęcia wykazywały wybitną poprawę. Duża jama w szczycie zasklepiła się, mniejsze zmieniły227. się w zwapnione zaciemnienia. Wysięki zmalały wprostniewiarygodnie. Zalecenia Domberlego nie miały w sobie cienia szablonu. Zmieniały się zależnie od stanuchorego. W przeciwieństwie też do leczenia wszelkimi metodami klasycznymi imjaacjent był bardziej osłabiony, tym jego dieta ^lżejsza, bardziejuproszczona pod względem jakości. \W przypadkach wyjątkowo ciężkich, dość zresztą rzadkich,Michał widział, jak utrzymywano gruźlików przy życiuistawiano ich pomału na nogi niesamowicie skromnymdozowaniem białka: jedna dziesiąta jajka dziennie, śladmasła, pięćgramow^ sera. Wzamian rosłyznacznie porcje jarzyn, kartofli i lekkich potraw mącznych. ^ Gdy Michałporuszał ten temat z innymi lekarzami w sanatorium,zacałą odpowiedź wzruszali tylko ramionami. Sam jednakstwierdził, że na przykład upewnej gruźliczki z płatowym zapaleniem płuc po dwóch dniach takiej diety ogniska się zmniejszyły,rzężenia znikły, oddech się wyrów- ,nał. A po trzech dniach ponownego przekarmiania wszystko wróciło: gorączka, rzężenie, kaszel. Jak na to wpadłem? zastanowił się Domberle, gdy 'któregoś niedzielnego popołudnia Michałznowu wrócił dotego tematu. Żeby to wyjaśnić, musiałbym opowiedzieć,panu historię całego mojego życia! Wie panprzecież, żeja sam miałem gruźlicę. Zostałem sierotąjako małedziecko, byłem dziedzicznie obciążony artretyzmem,wycho- ,wywal mnie mój wuj dając minimum opieki,potem stu- idiowałem medycynęw Paryżu, jadałem w podłych restauracjach, biegałem po pacjentach. Krótko mówiąc, ledwie zacząłem praktykować, stwierdziłem, że mam zaatakowane prawe płuco. Zaczynam leczyć się klasycznie: suro- . we mięso,jaja, mleko, opychanie się, ile wlezie. Wyjazddo Szwajcarii,sanatorium. Nie będępana męczył szczegółami. Jednym słowem, robię, co mogę, żebysię przenieść . na tamten świat. Iwówczaszdarza się osobliwy wypadek. Pewnego dnia zakonnica podając mi rano oranżadę myliszklanki. WynuanL-środek przeczyszczający,przeznaczonydla mego sąsiada. Mówię sobie: ""No, ładna historia! Terazto już koniec! " Przeżywam potworny dzień i jeszcze potworniejszą noc, środek działa piorunująco, jestem jużledwożywy. Zasypiam dopiero o świcie. I budzę się z takim samopoczuciem, jak gdyby stałsię cud. Oddycham 228 ^ beztrudu, temperatura spadła, czujęsię świetnie. Badamtętno osiemdziesiąt! Ręce mam mniej opuchnięte, mniejsine. Poprawa trwa dwa dni. A potemznów gorączkawraca. Lecz to niepojęte polepszenie dało mi wiele do myślenia. Zdecydowałem postawić wszystko najedną kartę. Zażądałem powtórnej dawki środka przeczyszczającegoi przeżyłem identyczne męki, po których nastąpiła ta samakrótkotrwała poprawa. Odtąd powtarzałem to wszystko cotrzy, cztery dni, zmniejszającjednak dawki. Przy tymdziwacznym systemie przeczyszczania i postów straciłemw ciągu dwóch miesięcy sześćkilo, ale byłem już w staniewychodzić z pokoju. Tak oto znalazłem,się na drodze,przy którejkońcu przewidywałem ostateczną katastrofę: zupełne wychudzenie i całkowite wycieńczenie organizmu; ale odwrót był już niemożliwy. Nie mogłem oprzećsięwrażeniu, że żyję kosztem rezerw, że za drogą cenę zyskuję tylko odroczenie. A jednak powtarzałem sobie, żemiędzy stanem trawieniaa gorączką, tętnem, zapalnymstanem płuc i wysiękami musiistnieć jakiś związek. Doszedłem w rezultacie do tego, że usunąłemz mojego pożywienia składniki, które zatruwają organizm, a więcmięso, ryby, wino, cukier i alkohol. Wystarczyłonajlżejszeodchylenieod tej diety,a już po paru godzinach zaczynałem odczuwać kłucia w boku,bóle w ramieniu, zaburzenia tętna, ręce nabrzmiewały i siniały. Dlaczego? Na razieto pomińmy. Trzymam siętego nadal, dziwacznie leczę swą gruźlicępłuc przez żołądek i kiszki, wykluczam teraz z posiłkówmasło i rośliny strączkowe. Skazuję się nato, że jem wyłącznie niemal gotowane jarzyny i sałatę, a co trzy dnizażywamporcjęoleju rycynowego. Spadam na waS;ez siedemdziesięciu na sześćdziesiątjeden kilo. Zaczynamnie ogarniać przerażenie. Ale stan płuc polepsza się wyraźnie. Do czegomnie to doprowadzi? Ile jeszcze czasuzdołam wytrzymać? Niewątpliwie stan mój się polepszył,obawiam się jednak całkowitego wyniszczenia organizmu. Już cały szpital niepokoi się, że tak chudnę. Spadam znowu napięćdziesiąt siedem kilo. Tętno sześćdziesiąt. Alenajmniejsza próba zastosowaniaczegokolwiek,aby przybrać na wadze, poprawić tętno czy ciśnienie, wprowadzanie do organizmu jakiegokolwiek środka wzmacniającego,powo^yjenawrót dolegliwości. Nie sposób więcsię cofać. A przecież środki przeczyszczające niszczą jelita, utrud229. Biają przyswajanie pokarmów, co z kolei powoduje kwaśnicę i ogólny obrzęk ciała. W końcu jakaś poczciwa pielęgniarka wpada na pomysł, daje mi olbrzymią porcję gotowanych śliwek. zaczynasię poprawa. A potem wyzdrowiałem. Wmaju następnego roku opuszczam szpital. Ważęczterdzieścidziewięć kilo. Wracam do Paryża, wynajmujęsobie pokój z kuchnią. Wszystkiemeble już wyprzedałem,mam tylkołóżko i zwykły drewniany stolik. Prawie niewychodzęz domu. Gdy przejdę sto metrów po ulicy, jestem już takzmęczony, że nie mogę się ruszyć, muszę wołać taksówkę. Do czego mnie to doprowadzi? Pieniądzesię skończyły, pacjencizniknęli. Stoję przed nieznanem,nie mam żadnych drogowskazów. Nikłagarstka pewnikóww powodzi rzeczyniewytłumaczalnych. Niekiedy wpadałem w rozpacz. Wydawało mi się,żejuż nic nie zdziałam, zaczynałem się buntować. Ale późniejzdawałem sobiesprawę, że taki bunt doprowadzi mniedo zguby. I wkońcu pojąłem, że za wszystkimi tymi zjawiskami, pozornie bez związku, kryje się jakieś prawo,które musiałem ongiś złamać, a teraz właśnie zaczynamodkrywać, powoli, krok za krokiem, wpędzany na właściwądrogę biczem cierpienia i doświadczeń. Poddałemsię więc,potulnie i z rezygnacją, i wlokłemsię potykająci padającjak wyczerpane, uległe zwierzę. Każde nowe doświadczenie odkrywało jakąś nową prawdę. Zacząłem też rozumiećpożyteczną rolę cierpienia jako czynnika wychowawczegowżyciu. Wędrowałem tak krok za krokiem,z trudem i boleśnie, sam nie wiedząc dokąd. Wiodłem niesłychanieskromny żywot, w zupełnym niemal osamotnieniu. Widywałem zaledwie kilku zaprzyjaźnionych lekarzy, którzypatrzyli na mnie z przerażeniem. "Czyś ty oszalał, mójdrogi? " "Dieta wegetariańska przy takim stanie? ""Dopuścić do tego, żebyś straciłdwadzieścia kilo na wadze? ""Jedz przynajmniejtrochęsurowego mięsa i pij tran! ""Gdyby lekarz zastosował tego rodzaju kurację swoimpacjentom, wpakowalibygodo więzienia! " Wkroczyłem na drogę, którą nikt dotąd nie szedł. Niebyło nikogo, ktoby mnie mógł oświecić. Żadnej literatury! Ogarniało mnie przerażenie,chętnie bym się cofnął, aleodwrót był zamknięty. Najlżejsze odchylenie i wszystkie dolegliwości się odnawiały. Tak oto znalazłem sięwsytuacji bezwyjścia, przeciw której wszystko się wemniebuntowało, która jednak narzucała się z nieodpartą 230 siłą: doszedłem doprzekonania, że to, co mizalecanoi cosamdawniej stosowałem przeciw gruźlicy,było błędne. W sześć miesięcy po wyjściu z sanatoriumwróciłem tam,lecz tym razem jako lekarz-asystent. Co prawda na początku brano mnie za pacjenta i musiałem to ciągle prostować. Ale był to drobiazg, bo czułem się jak zmartwychwstały. Zamieszkałem na wsi,w nędznej,starej chałupinie. Zarabiałem trzysta siedemdziesiąt franków miesięcznie. Wydawało mi się tofortuną. Na moim oddziale miałemstu dziesięciu chorych. Byłem niemal samodzielny. Szefzaglądałnajwyżej dwa razy na miesiąc. Zacząłem badać,wypytywać, obserwować. Prawie uwszystkich chorychstwierdzałem skutki długotrwałego przekarmiania, zaburzenia trawienne, przewlekłe zatrucia, które zbyt obfitepożywienie i klasyczne metody leczenia, zwłaszczazastrzyki, wydatnie jeszcze pogarszały. Gruźlica zdawała siębyć objawem wtórnym, rezultatem długotrwałego przeciążania systemu trawiennego. Niektórych moichpacjentów spośród szczupłego wówczas grona bardzotowszystko ciekawiło. Gdy zabraniałem im mięsa,pytali,dlaczego. Niepozwalałem im jeść dużych ilości czystegocukru, wykluczałem chleb Grahama i fasolę, znowu zarzucali mniepytaniami:"Dlaczego? Dlaczego? " Prosiłem, żebymi dali święty spokój. No, bo czyż ja sam wiedziałemdlaczego? Doszedłem do tego w czasie własnej choroby! Ale to i wszystko! Jednakw gruncie rzeczy ten brak odpowiedzi mnie samego doprowadzał doszału. Na próżno wertowałem książkii od nowa przestudiowałemcałą chemię,wyliczenia kaloryczne, dawkowanie białka i cukru. Nigdzie nic! Ażwreszcie któregoś pięknego poranku przyszło olśnienie,zrobiłem pierwszy zasadniczy krok, nagle, przejrzałem: decydującą rolę gra stężenie! No tak, u licha! Autorzyklasycznych dzieł zalecają stale dawaćchorym tyle a tylegramów białka, tyle atyle kalorii,zależnie od tego, ileczłowiekważy. Traktują pacjentówjak retorty albo możeraczej jak maszyny,które spalają całe dostarczaneim paliwo. A człowiek ch6Fyto"raas7yiiaosfabym działaniu,"transformator, który źletransformuje. Zatem całasztukapolega na dostosowaniu wartościowości pożywienia dozdolności frawTennyclr"pać]enta. pożywienie wysokowartoSciowe dla istotsilnych, dla słabych pożywienie o niskiejwartości. Czyli koniec z przekarmianiem! Dla gruźlikówna lżejszej diecie pozostaje więctylko kwestia regulowa231. nią zużycia sił, to znaczy uzależniania wysiłków fizycznychod ograniczonego częściowo przez nowy typ odżywianiadopływu energii. Wkrótce jednak przyszła nowa klęska: okazało się, żespożywanie zbyt wielkich ilości cytryn zubożyło mnie-wsole mineralne. Do tego stopnia, że gdy siękiedyś zaciąłem w palec, wystąpiłonatychmiast obrzmienie gruczołów pachy, a później ich ropne zapalenie. I znowu, po raznie wiadomo który,ogarnął mnie bunt i rozpacz, znowuprzestałem cokolwiek rozumieć. Operować? Wykluczone,przy mojej wątrobie nie wytrzymałbym narkozy. Założyłem więc sączeki chodziłem usiłując o tymnie myśleć. Ale bolałomnie,puchło iropiało. Musiałem w końcu cośprzedsięwziąć. Zresztą tanowa klęska okazała się moimzbawieniem. Jakbym stale miał przed oczyma barometrstanu ogólnego. Ropienie, uderzenia krwi, rwanie i strzykanie, wszystko to okazało się bardziej lub mniej dokuczliwe, zależnieod rodzajuczy dawek pożywienia, od stopniazmęczenia fizycznego, od ilości wypoczynków. Przestałemzłorzeczyć wrażliwym gruczołom i wątrobie, którauniemożliwiła operację. Iluż rzeczy bym się nie dowiedział,gdybymnie to nie było spotkało? Ile błędów popełniałbymnadal? Błędów, które w przyszłości mogłyby spowodowaćznacznie większe nieszczęścia. Wtedy to zdobyłem klucz,odpowiedź na wszystkie dlaczego! Zagadnienie sprowadzasię do wartościowości pożywienia. Przeciążanie organizmupokarmem zbyt obfitym lub o zbyt wysokiej wartości odżywczej,tak samo zresztą jak przeciążanie go pokarmamikwaśnymi, powoduje w rezultacie to, że do krwi przedostają się kwasy nie utlenione, które organizm próbujeneutralizować z własną szkodą, pobierając z kości, z zębów,skąd się da, potrzebne do tego wapno. Zaczyna się teżzubożanie w sole mineralne, wzmagasię stan wyczerpania,niemożność przyswajania wszelkichwysokowartościowychpokarmów. Nikogo nie wtajemniczajączacząłem oględnie eksperymentowaćw sanatorium. Skasowałem to, co najszkodliwsze: przekarmianie i zastrzyki. Na początku chorzy trochęsarkali,szczególnie naograniczanie porcji mięsa, gdyżobżeranie się jest manią powszechną. Z czasem małe grono "nawróconych" zaczęło się rozrastać. Kilku gruźlikównabrało do mnie zaufania. Wieluzaś dostrzegało, że namoim oddziale zmniejszyła się liczba krwotokówi pacjentów gorączkujących. Na podstawie tych pierwszych. 232 doświadczeń mogłemjuż dojść do pewnych uogólnień, ustalićzasady,ciągle je sprawdzając, uzupełniając. A równocześnie nie ustawałem w tych niewiarygodnych doświadczeniach na samym sobie, poddawałem się im z całkowitąrezygnacją: na początku podtrzymywało mnie pragnienieżycia, a później dołączyłsię dotegorodzaj ciekawościnaukowej,chęć przekonania się,coz tego wszystkiego wyniknie. Chwilami ogarniałamnie rozpacz, tymgłębsza,że przeżywana w tak strasznym osamotnieniu! Budziły sięwątpliwościi bunt przeciw zadaniu,które sam sobie narzuciłem,przeciw tej drodze, naktórą cośmnie pchało,a z której nie było odwrotu. Dopierogdy się obejrzałemza siebie, gdy sobie uprzytomniłem przebyte etapy, niewątpliwy postęp, pewniki, doktórych doszedłem,i to, iledobrego udało misię już dokonać, nabierałem otuchyi brnąłem dalej. Każde doświadczenie było krokiem naprzód. Z niepowiązanych fragmentów prządłem nić prawdy, uczyłem się manipulować dietą jak lekarstwem, wykorzystywać jej najróżniejszemożliwości. Byłem jednocześnie kucharzem i chemikiem. A wieczorami w moimpokoju, przy stoliku z nie malowanychdesek, robiłem notatki, zapisywałem niejasne jeszczei chaotyczne pierwszeobserwacje, materiał do książki, która miała byćczymśnowym, zbiorem wiadomościo gruźlicy spowodowanejprzez artretyzm i leczonejpożywieniem,w którym składniki odżywcze podawane są w takim rozcieńczeniu, że niezatruwają organizmu. Oto, jak do tego wszystkiego doszedłem. Znapan terazmoje zasadniczepoglądy. Od czasów Pasteura medycynaklasyczna jestdosłownie zahipnotyzowana koncepcjąbakterii. Medycyna sądzi, żeczłowiek staje sięgruźlikiemdlatego, że bakteriezaszczepiły się na jego organizmie. Organizm,mówi medycyna dalej, broni się wzmożonymwysiłkiem, stąd chudnięcie i ubytek soli mineralnych. Środki, którezaleca medycyna klasyczna,są następujące: antyseptyki na zniszczenie bakterii oraz wzmożone odżywianie ilościowe, a szczególnie jakościowe. Metoda tawjednym wypadku na dziesięć daje wyleczenie pozorne,do dnia, w którym nastąpi nieuniknione załamanie, gdyorganizm reagując na te nadmierne podniety wyczerpiecałą energię. Stąd tak częste recydywyu gruźlików rzekomo wyleczonych! Najczęściej jednak przy takim leczeniuprzychodzi zatrucie narządów trawiennych, artretyzm,i przyspieszone wyczerpanie odporności chorego. Natomiast 233. w normalnym stanie człowiek zwycięsko broni się przedbakteriami. Wcale nie są groźne. Dopiero przywycieńczeniu iosłabieniuorganizmu,bakterie uzyskują do niegodostęp. Trucizną gruźlików są zatem wszelkie koncentratyi pożywienie kwaśne, antyseptyki, lekarstwa, słowem. wszystko,co zadaje gwałt organizmowi,wycieńcza goiprzeciąża, i to zarówno w dziedzinie odżywiania, jakwysiłków fizycznych. Obecne metody leczenia,które prawie całkowicie lekceważą dietę, a jedynyratunek widząw nadmiernymobjadaniu się, są pozbawione logiki. Jakieto smutne, że wydajemy miliardy zupełnie na marne, nabłędne metody, stosowane w dzisiejszych czasach nie tylkowobec gruźlicy, lecz i przy wszelkich innych niedomaganiach fizycznych. Albowiem zasady, które tu panu podałem, oparte na zdrowym trybieżycia, są tak samoważneprzy gruźlicy, jaki wewszelkich innych stanach chorobowych. Największe niebezpieczeństwo stanowi nie lasecznik Kocha,nie bakterie,gruźlica, rak, nie choroba samaw sobie, lecz przyczyny,które jąwywołują, a przeciwktórym nie robi się nic. Biała rasa, porzucając naturalnepożywienie, zboża,owoce, jarzyny na rzecz corazwiększejilości mięsa, cukru, alkoholu i pożywek chemicznych popełnia świadome samobójstwo, bo w wyniku tego wyniszcza się w ciągu kilku pokoleń. '6 Przy końcu 1931 roku Fabiana zaczęła pracować w szpitalu Egalite podkierunkiem Bourlanda. Bourland,bardzozdolny, ambitny, od bez mała dziesięciu lat docent, pominięty ostatnio na rzecz Vallorge'a, nie powitałjegoszwagierki zbyt entuzjastycznie. Miał pod czterdziestkę,był wysoki,tęgii nosił gęstą, czarną brodę. Przed pięciulaty owdowiał,miał dwie małe córeczki, które Fabianiebardzo się podobały i chętniebawiła się znimi, gdy przychodziły do szpitala po tatusia. To zmieniło stosunekBourlanda do niej. Wkrótce też znalazła nową przyjaciółkę. MagdalenaDaele, mając już dość sanatorium, docinków i złośliwostek,jakich jej nie szczędziły koleżanki po wyjeździeSeteuila,poprosiła o przeniesienie i została przydzielonadoEgalite. Zaopiekowała sięFabiana i podjęła się nauczyć ją pielęgniarstwa. Już w pierwszym dniu pracy Fabiana asystowałaprzyoperacji przepukliny, którą robiono pewnemu dwudziestodwuletniemu robotnikowi. Bourland nie bawił się w uprzejmości. Zaledwieweszła na salęoperacyjną, powiedział: Niech pani stanietutaj. Niechpani założy ręce datyłu i uważnie przygląda się wszystkiemu. Proszę niczegonie dotykać. Jeśli pani poczuje, że robi się pani słabo,proszę natychmiast wyjść. Nikt tu nie będzie miał czasuzajmować się panią. Po takimostrzeżeniuFabiana oparła się plecami o ścianę, nie zablisko stołu, na którym -leżałpacjent, i zaczęłasię przypatrywać. Operacja nie zrobiła na niej specjalnego wrażenia. Właściwie nie było widać nic poza mnóstwem białego płótna: małym kawałkiem obnażonego ciała, w które Bourland zatapiał niklowe instrumenty. Byłobardzo gorąco. Nikt nicnie mówił. Ciszę przerywał tylko niekiedy głos Bourlanda: PannoDaele, proszę pesety. Panno Daele, katgut. Tak, dziękuję. PannaDaele błyskawicznie podawała którąś z pęset, róż-- 235. łożonych na wieczku pudełka, albo długą nie katgutu, zwiniętą w tubce z alkoholem. Operowany nucił dziwnym głosem człowieka, który śni: Miała dekolt wycięty w ząbekSuknię dłuższą niż płaszcza rąbek,Włosy wgórę zadarte. Oj, nie! Psiakość, pomyliło misię! Jeszcze raz! Suknię dłuższą niż płaszcza rąbek,Nos zadarty,włosy ścięte krótko. PannoDaele, jedwab mówił Bourland. Gdy zabieg się skończył, zlecono Fabianie, aby wywiozła pacjenta nawózku z sali operacyjnej i czuwała,póki się nie przebudzi. Spał mocno, zupełnie spokojnie. Kiedyjednak po pół godzinie nadeszła Magdalena, okazałosię, że chory dławisię własnym językiem i lada momentumrze. Fabiana wcaletegonie zauważyła. Magdalenachwyciła język chorego i wyciągnęła mu go z ust. W godzinę późniejobudził się jak gdyby nigdynic. Następnegodnia operowano pięcioletniegochłopczyka,który miał obustronne ropnezapalenie uszu. Znowu Fabianadostała gopod opiekę. Po przebudzeniu malec rozpłakał się. Obandażowana główka zdawała sięniesamowicie wielka. Nie wiedząc co robić, Fabiana zaczęła nucićmu jakieś stare piosenki, opowiadać najróżniejsze historie. Uspokoił się, leżał grzecznie,przyglądając sięjej z uwagą. Po chwili zajrzał do nich Bourland i zapytał Fabianę, dokogo przemawia z takim przejęciem. Zdumą odpowiedziała, że zabawia chłopczyka i doskonale jej się to udaje. Bourland uśmiechnął się smutno: Och, biedne dziecko! Przecież onpani nie słyszy! Niema już bębenków! Obustronne zapalenie ucha! Już powszystkim! Jest całkiem ghichy! Fabiana'aż się rozpłakała. W kilka dni później Bourlandowi zdarzył siępierwszyw tym roku wypadek śmierci:dwudziestoośmioletni pacjent, ojciec trojga drobnych dzieci, zmarł tuż przed końcem operacji. Tego dnia Magdalena miała wolne. Bourlandkazał wytoczyć zmarłego do pokoju obok. wezwał Fabianęi powiedział: 236 Żona czeka na korytarzu. Niech ją panizawiadomi. Tylko oczywiście oględnie. Fabiana ze dwadzieścia minut stała przed drzwiami, usiłując zebrać całą osłabłą odwagę i nacisnąć klamkę. Trzebabyło jednak wyjść do tej nieszczęśliwej kobiety i znaleźćsłowa, które byją przygotowały nacios. Jednak najbardziejwstrząsające rzeczy działy się, gdyoperowano alkoholików. Było ich szczególnie dużo wśródrobotników. Już po pierwszych kroplach eteru, leżąc nastole z maską na twarzy, zaczynali śnić, rzucać sięi wić. Dający narkozę pielęgniarz obiema rękamichwytał pacjentaza głowę. Magdalena mocno przytrzymywała maskę i regulowała dopływ eteru. Ale nieprzytomny, pogrążonyw półśniealkoholik szamotał się nadal izrywał pasy,które krępowały mu kończyny. Wtedy chwytało godwóchsilnych pielęgniarzy i obezwładniałostoczywszy z nim nielada walkę. A Bourland spiesznie, lepiej czy gorzej, jaksię dało, szerokimi cięciami otwierał brzuch wstrząsanyspazmatycznymiskurczami, ciął,wycierał, zeszywał, nierzadko kaleczył pacjenta, a i siebie również. Bardzo częstochory tegoż jeszczednia umierał. Powinno się takie rzeczypokazywać chłopakom poszkołach! mówił Bourland. To by im obrzydziło kielicha! Co rano Fabiana pracowała na salach. Wylewała baseny,uczyła się myć chorych, prześciełać im łóżka, tak aby niepotrzebowali wstawać; musiała patrzyć na wszystkoiwszystkiego słuchać z uśmiechem, nie pozwalając sobienigdyna najlżejszy gest ani słowo, które by zdradzało, żesię brzydzi; a gdy się jej zbierało na mdłości, bardzo szybko, ale spokojnie, nie zwracając niczyjej uwagi, wychodziła, chroniła się do ustępu ftam wymiotowała. Trzeba byłorobić wrażenie istoty silnej, opanowanej, bardzo doświadczonej i wdrożonejwe wszystko. Wiele było zadańdrażliwych, choćby rannemierzenie temperatury na oddzialemęskim. PoczątkowoFabiana bez słowa, wymownym gestem podawała choremutermometr. Wielu jednak przyglądało sięmałemu błyszczącemu przedmiotowi z bardzouprzejmym zainteresowaniem, zapytując sięw duchu, cou diabła mająz tym robić. Niechpan zmierzy temperaturę tłumaczyła Fabiana. Aha! No racja, tak. I zależnieod tego, czy biedaczysko cierpiał na przykład 237. na owrzodzenie nogi, czy ręki, przyciskał termometr dogolenia lub bicepsów, oczywiście możliwie najbliżej bolesnego miejsca. Ależ nie! wyjaśniała'Fabianaszeptem, zarumienionai speszona. To w odbytnicę. trzeba w odbytnicę. W co? pytałnieborak potulnie. Musiała tłumaczyć, gdzie to dokładnie jest. Nagle pojmował i robił sięjeszcze bardziej czerwony niż ona. Alenajgorzej było, gdyprzyszło samej zakładać termometrwe właściwe miejscealbo czekaćna próbkęmoczu,a pacjent, porządny chłop, strasznie zażenowany, że ma torobić w obecności młodej dziewczyny, 'nie mógł ani ruszowej próbki dostarczyć. Proszę, niech się pan nie krępuje ośmielała goFabiana. Jestempielęgniarką. Niech pan zapomni, żejestem kobietą! Pielęgniarka to nie kobieta. Jeśli zaś te rozsądne perswazje nie starczały, uciekałasiędo strategii, której nauczyła ją Magdalena: Niech pan spróbuje połykać radziła. No tak,niech panusię zdaje, że pan musi przełknąć ślinę. Biedak, już zupełnie ogłupiały, zaczynał łykać wyimaginowanąślinę i nagle zahamowanie ustępowało: obfitystrumień moczu tryskał do butli. O, cholera! dziwił się pacjent, pełen uznania i bardzo zadowolony. Ale teżmacie te swoje sztuczki, no, no! Kiedy indziejznowu Bourland wzywał Fabianę. Proszę pani mówił numer osiemdziesiąt osiemwychodzi ze szpitala. Noga jest prawie wporządku, alepanna Daele stwierdziła, że biedak ma gruźlicę prawegopłuca. Nie chce iść do sanatorium. Musi utrzymać rodzinę. Trzeba mu jednak wytłumaczyć, co z nim jest. Niechsiępani tym zajmie, dobrze? Trzeba mu powiedzieć, żemusisię odseparować od dziecka,żeby go nie zaraził. Tak, mapięcioletniegosynka. A przede wszystkim nie powinienzbliżać się do żony. Należało więc jakośsię z tym uporać, poradzić sobiez człowiekiem, na którego znienacka spadał taki cios i poważnie, z miną bardzodojrzałej osoby, z kropelkami potunaskroniach,wytłumaczyć mu, abyprzestał sypiać z własną żoną. Już wkrótce wszyscy cinieszczęśnicy,do których Fabianaodnosiła się zprawdziwą życzliwością, szczerze jąpolubili. Zawsze się bała, bynie sprawić im bólu; drżałyjej palce, 238 ^dy miała wbić igłę w żyłę jakiejś chorej; pacjentka usiłowaławtedy dodać jejotuchy, sama wyciągała rękęi uśmiechała się zachęcająco: No, śmiało panienko! Niema się czego bać! Przecież ci ludzie tak samo, choć na swój sposób, wszystI, TS. O odczuwali, i w tym samym stopniu co ona, choć może' . inaczej, wrażliwi byli i subtelni. Mężczyzna, którego trzymała za ręce,gdy mu wbijano igłę wkręgosłup, zapamiętał to sobie dobrze odtej chwili powstała między nimijakaś więź dającasię wyczuć ze sposobu, w jaki na niąpatrzył, gdy przechodziła opodal, wjaki wodził za niąoczyma, niczym pies, któremu człowiek okazał serce. Ówpacjent pojął ogrom dobroci i współczucia, pojął, ilez siebie może dać pielęgniarka wtym zwykłym ruchu ujęciacudzych rąk. Zawsze zapędzeniprofesorowie niedostrzegali tychwszystkich drobiazgów. Przechodząc koło nieuleczalniechorych, skazanych już na śmierć, nawet się nie zatrzymywali. Bo i po co? Ani profesor niemógł się już przydaćtakiemu pacjentowi,ani pacjent jemu. Obowiązek wymagał, aby ten czas poświęcił innym. Ale Fabiana widziała,że gdy profesor wyszedł, oczy pominiętego napełniałysięlękiem i rozpaczą. Wtedy zarazpodchodziła do niego. Och, panienko, panienko! On nawet na mnie nie spojrzał! Dlaczego? Czy to znaczy, że już ze mnie nic, co? Tak? Trzeba go było pocieszać,dodawać otuchy, kłamać. Magdalena Daele bywała w takichwypadkach niezrównana. I nigdy, przenigdy, bezwzględu na to, co się stało, niepodrywała autorytetu profesora, lekarza. Zawsze umiaławszystko wyjaśnić, wytłumaczyć, umotywować. Rozumiaładobrze, że chory do samego końca musi mieć pełne zaufanie do tego, kto go leczy. Taka ufność orazwiara w Boga, moje dziecko mawiała decydują bez mała o wyleczeniu! Albowiem i ona, jak wielu innych, dostrzegała doniosłąrolę czynnika psychicznego w medycynie. A to bydlak! Ty draniu! Tyłajdusie! darły sięszarpanebólamiporodowymi kobiety złorzecząc swoimmężom. Już nigdy w życiu! Nigdy więcej nie dam siętknąć! Ojej! Oj, panienko, niech pani nie wychodzi za mąż! Leczgdy po półgodzinie Fabiana przynosiładzieciątko,już o niczym nie pamiętały. 239. A co! Jaki ładny! cieszyły się. A jaki wielki,prawda? Taka śliczna dziewuszka jak pani powinna prędziutko wyjść za mąż i zafundować sobie z tuzin takich! Porody odbywały się 'na parterze. Potemprzenoszonopołożnice na piętro. Świeżo narodzone niemowlę, już zeznakiemrozpoznawczym, wręczano Magdalenie napoczwórnie złożonym płótnie. Zabierała je szybko, myłaiopatrywała. A późniejFabiana nosiła noworodki na górędo matek, pięć, sześć,czasem siedem po kolei. Kobiety,zaczerwienione jeszcze i wyczerpane, z wysiłkiemunosiłysię naposłaniachi wypatrywały z daleka swojego maleństwa. Niekiedy jednak pacjentka widziała, że przynoszonodzieci wszystkimoprócz niej. Uporczywie wpatrywała sięw Fabianę i ze wzroku odgadując, że dziecko nieżyje,zaczynała płakać. Magdalena,jeśli tylkozdążyła, chrzciłatakie niemowlęta, zanim umarły. Kropla wody na czółkoi: ,,Ja ciebie chrzczę, Józefie, wImię Ojca. " A potemdziecko sztywniało. Dziwne to były chrztyi jakżeprzygnębiające! Przy Fabianie zmarło wten sposóbże dwudziestu małych Józefów: Magdaleną nie miałaczasuna wynajdywanienowych imion. Była też niezliczona ilośćmatek z dziećmi nieślubnymi. Wychodząc ze szpitala porzucałyswoje maleństwa, zostawiały je na łasce dobroczynności. Trzeba byłoniemal zmuszać je, aby zechciały choć spojrzećna swoje dziecko, zająćsię nim,przewinąć, wziąć narękę. Jeśli matka raz zgodziłasię dać niemowlęciupierś, macierzyństwo brało góręi jużnie starczało jej sił, żeby dziecko porzucić. Wiedziały jednak o tym, niedowierzały własnym sercom, bały się przemożnego głosu instynktu, toteż broniły się rozpaczliwie,odpychały swoje maleństwa, nie chciały nawet rzucić nanie okiem. Pacjentek po nieudanych pokątnych poronieniachniktby się nawet nie doliczył, tyleprzychodziło do szpitalakobiet z krwotokiem, kobiet,które rozrywały sobiepłódi macicę jednym uderzeniem szydełka czy długiej szpilkiod kapelusza. Nie pytano ich nawet oszczegóły. Bo i coby to pomogło? One same teżnic nie mówiły, milczały,zachowywały się nieufnie. Tylko Bourland wściekał sięna nie, wymyślał od łajdaczek, a jeślichodziło wyłącznieo skrobankę,robił ją bez usypiania, aby im się raz nazawsze odechciało. Krzyczały przeraźliwie. Popamiętasz to! mówił Bourland. Samaś sobiewinna! 240 Sztuczne poronienia zawsze doprowadzały go do pasji. Skądinądmetoda jegomiała ogromne zalety. Po pierwsze pacjentki nie zatrute przez środek znieczulającypowracały bardzo szybkodo zdrowia. A poza tym zostawałim po takim zabiegu zbawienny lęk. Nierzadko podczasbadań przedporodowychBourland poznawał kobiety, którym kiedyś robił skrobankę. O, patrzcie! I ty tutaj! mówił wówczas. No i co,tym razem wszystko w porządku? Zdecydowałaś się naciążę? Oj, panie doktorze wyznawała kobieta już wolęporód odskrobanki! Mójsię będzie pieklił, ale trudno! Porzuconymi dziećmi opiekowała się Fabiana. Było ichzawsze około stu. Pozostawały w szpitalu do roku, późniejOpieka Społeczna oddawała je na wychowanie. W jednejsali mieściło siędo dwudziestu małychłóżeczek. Wchodzącego witał nieustanny koncert wrzasków i pisków. Pielęgniarki krzyczały, żebysię nawzajem usłyszeć. Niemowlętaprzewijano naśrodku sali, na długim stole, pod którymstałolbrzymi kosz na pieluchy. Zaduch amoniaku aż dusił. W czasie przewijania Fabiana wstrzymywała oddech. Gdysię skończył obchód sal,zaczynało sięprzygotowywaniebutelek ze smoczkamii rozdzielanie jedzenia. Potem nowaseriaprzewijań. Wielez tych maleństw było nienormalnych lub chorych. Na przykładidiotka zwodogłowiem,o rozdętej czaszce, nie potrafiłaprzytrzymaćsmoczkaustamii co chwilawydawała wrzaski podobne do wybuchów piskliwego śmiechu, które budziły śpiące obok niemowlęta. Inne, chude i pokurczone, leżały wiecznie nieruchome, jakby zamyślone, aż wreszcie któregoś dnia niepostrzeżenie opuszczały tenświat płacąc za winymatek. Niektóre były tak rachityczne i wychudzone, że już niewiadomo było, gdzie im robić zastrzyki. Próżno je byłoobracać na wszystkie strony,niesposób znaleźć miejsca,gdzie by można wbić igłę nienatrafiając na kostkę. Dotyczyłoto szczególnie dzieci syfilityków, które dostawałyserie zastrzyków dożylnych Noara. Dla Fabianybyło cośprzerażającego w tym leczeniu przeciwsyfilitycznym półrocznych niemowląt, kiedy ci, którzy zawinili, prawdopodobnie nadal bezkarnie zarażali ludzi i płodzili noweofiary. Najgorsze jednak, że tych nieszczęsnychistoteknależało się strzec. Z ich oczu i nosków sączyła się usta^wicznie brudna wydzielina, albo rana pępkowarozszerzała 1BCiała t dusze 241. się, nie chciała zaschnąć, ropiała bez przerwy. Przy brakliostrożności łatwo się byłozarazić. ^ Dziećmi opuszczonymi, pozostawionymi na łasce Opieki5Społecznej, zajmowano się wyjątkowo starannie. Siostry! pielęgniarki i posługaczki bardzo się do nichprzywiązyftwały. Niektóre z nich bywały rzeczywiście słodkie, miłe. Stały w łóżeczkach i trzymając się rączkami siatki sam,'grzecznie się bawiły. Gdy ktoś obok przechodził, patrzyły? za nim spokojnie, poważnie,bez uśmiechu, jakdzieci,która;'nie zaznały pieszczot, ani miłości. Na szyjkach miały pa-^'ciorki, skromniutkie, żałosne sznureczki niebieskich kora- ^lików Opieki Społecznej, z okrągłym medalikiem noszącyminapis "Republika Francuska". Trafiały się między nimtiwyjątkowo urocze brzdące i nieraz oddawano je później? z prawdziwym żalem. Tak było ostatnio zniezwykle miłą dziewuszką, którą zostawiła tu matka, pomywaczka żalszpitala. Przepadałyza niąwszystkie pielęgniarki. Fabianęogarniał przeraźliwy smutek, gdy patrzała na jej maleńkąbuzię, na której zawsze malował się lęk i niepokój, jakgdyby dziecko przeczuwało,że spotka je coś złego. Terminjuż się zbliżał: miała iść doOpieki przy końcu tygodnia,gdy nagle dowiedziano się, że Magdalena Daele ją zaadoptowała. W sierpniuzaś 1932 roku, przed samym wyjazdem Fabiany, rozeszła się wiadomość, że Bourland żeni sięz Magdaleną. Ona wnosiła mu przybrane dziecko, on, wdowiec, miał swoich dwoje. Takwięc, gdy się pobierali, bylijuż pokaźną rodziną. Dowiedziano się też, że Bourlandodchodzi, że opuszcza Wydział. Dość miał wyczekiwania,wszelkich intryg, dreptania w miejscu, pókinie umrzektóryś z profesorów, dość tych skrytych, na długą metęobliczanych planów, podchodów, ataków i kontrataków czywreszcie bezprzytomnego wyścigu, gdy się jakaś katedraopróżniła. Całata dyplomacja i zakulisowe rozgrywkiznużyły gow końcu. Znudził mu się widok profesorskich synalków, owych "ordynatów" bezczelnie wchodzących muw drogędzięki ojcowskim wpływom i stale go wyprzedzających, bez żadnegoosobistego wkładu. Proponowanomu stanowisko w Ameryce Południowej. Postanowił rozstać się zFrancją, gdzie indziej założyćdomowe ognisko, oddać na usługi obcych swój talent i wie242 dzę. Za dziesięć lat powróci jaktylu innych, powróci możesławny, ze znanym jużnazwiskiem. A Francja raz jeszczeprzyjmie z entuzjazmem, otoczyczcią i za wielkiego uznaczłowieka, dla którego samanie umiała znaleźćodpowiedniego miejsca. 7 Któregoś wieczoru, gdy Michał wrócił z laboratoriumNorfa, zastał u siebie Tillery'ego, Seteuila i Sathanasa. Seteuil przyjechałz północy, by kupić jakieś części doradia. Sathanas musiał gwałtownie opuścić Normandięi znalazł się na bruku. Powodziło mu się tam doskonale,lecz i to musiał zepsuć. Ten niechluj, zdolnyjak mawiałGeraudin zainfekować nawetposąg, wziął się do uprawiania chirurgii po domach. Przytrafiło mu się oczywiścieparę paskudnych historii, kiedy naprzykład tak składałzłamania kościrąkczy nóg, że po zrośnięciu trzeba jebyło na nowo łamać i nastawiać. To zaczęło odstraszaćpacjentów. Ale wreszcie zdarzyło się coś, coprzebrałomiarę. Pewnego dniaoperując jakiegoś malca, zauważyłnagle, żedziecko zmarło mupod nożem. Nieszczęśliwywypadek, za który żadenlekarz nie jestodpowiedzialny. Sathanas jednak korzystając z tego, że w pokojuobecnabyła tylko służąca, wziął dziecko na ręce, nic nie mówiącułożył je w łóżeczku, wyszedł do rodziców i oznajmił: "Śpi! Będzie tak spał ze dwie godziny. Konieczny absolutny spokój. Przede wszystkim nie wolno tam wchodzić. Należy mi się sześćset franków. " Wziął pieniądze i poszedłdo domu. Gdy w dwie godzinypóźniej rodzice zajrzeli dopokoju, zwłoki były już zupełniezimne. Dość szybko odgadli całą prawdę. Caławieś ruszyła z widłami na domSathanasa, by go dostać w ręce. Tylko dzięki policji wyszedł z tej opresji cało. Nieprzyjemnarzeczywiście historia stwierdził Sathanas kończąc opowiadanie. Ale mówi się trudno! Jakośsobie poradzę. Mam paru znajomych wśródhomeopatów. Podobno warto się tym zająć! Otworzę gabinet homeopatyczny. Grunt się nie przejmować! Seteuil, któryosiadł w północnej Francji, zarabiałświetnie. To prawdziwy krezus! oświadczył Tillery zpatosem. 244 Tillery był już teraz poważnym ojcem rodziny. Ów zapowiadanysyn uznał widać, że mu na świat nie pilnoi ustąpił pierwszeństwa bliżniaczkom, dwom rozkosznymdziewuszkom z zadartymi noskami isprytnymiślepkami,już teraz przypominającym ojca. Tillery, na początku trochę speszonytą,jak mówił,pomyłkąw dostawie, prędkosię z losem pogodził. Trzeba po prostu zacząć od nowa uśmiechałsięfilozoficznie. Prawda, Cipciu? Wstydziłbyś się! czerwieniła się pani Tillery, bardzo zmieszana. Ich skromne gospodarstwo zaczynało ostatnio dochodzićdo pewnej równowagi. Praktyka Tillery'ego rosła, a coważniejsze, pacjenci zwolna przyzwyczajali się do tego, żeod czasu do czasu trzeba płacić. Teraz, gdy doktorostwoTilleryprzychodzili na obiad do mamy sklepikarki, zięćwręczał jejuroczyście ciasto z kremem i butelkę czerwonego wina. Nie sąto dary bezinteresowne zapewniał Tillery. Cipcia przepada za ciastem, aja za winem. Och, serceczłowieka to otchłań egoizmu! Pełnym dumy głosem opowiadał, że zamierza sobie kupićsamochód. , Oczywiście tylko Peugeot model 201. Dlaczego "oczywiście"? pytali Michał i paniTillery. Zawsze mówiłem, że cierpicie na niedobórfosforu! A więc słuchajcie: ja z żoną to dwa, z syna na raziezero, a potem, jak się urodzi, będzie jeden, czyli: dwazerojeden, a więcdwieście jeden! Idealny wóz dla lekarza! Oj, cóżto za głuptas! uśmiechała się pani Tillerypobłażliwie. I wracała do swych córeczek, do którychTillery przy żonie prawie nie ośmielał sięzbliżyć. Wcalebowiem nie kryła, że nie ma do niego ani krztyzaufania. Bo czyż któregośdnia, gdy byłyprzeziębione, oglądającim gardziołka nie ucisnąłim języczków tak, że omalniezwymiotowały? Inic tu nie pomagało, żeTillery leczyłdzieci całej dzielnicy, i to z pełnym powodzeniem. Michaławłaściwie trochę to powodzenie dziwiło. Tillery nie tylkoprzecież nie miał postawy czy odpowiednio godnej miny,ale wyglądał raczej niepoważnie. Mieszkał więcej niżskromnie. Jego wiadomościteoretyczne były dość elementarne. Miałtylko tak zwany dobry węch,spryt, wysocerozwinięty zmysł obserwacyjny,bezgraniczną ostrożność, 245. a nade wszystko zamiłowanie do swojego zawodu i wieleserca dla pacjentów, dla tych szarych ludzi, którzy wprawdzie płacili słabo, ale go uwielbiali. Powodzenie lekarzanie zawsze bywa proporcjonalne do jego wiedzy teoretycznej. I dość trudno je czasem wytłumaczyć. Ewelinaczuła się coraz lepiej. Michał przykażdej niedzielnej wizycie w sanatorium stwierdzał pewną poprawę. Któregoś popołudnia znowu poruszył tę sprawę w rozmowie z doktorem Domberle. Jak to się dzieje,że takmało się o panu słyszy? Dlaczego pańskie prace, tychdwadzieściaczy trzydzieścijużtomów, nie rozeszły się na cały świat? Czemu właściwienależy przypisać, że oficjalna medycyna nie poszła dotądw pańskieślady? Trzeba jeszcze czekaćodparł Domberle. Mojametoda w gruncie rzeczy wymaga kolosalnego przełomuw pojęciach medycyny klasycznej,kolego. Jedność przyczyn choroby! Zastanówcie się,jak dzisiejsi lekarze sąjeszczeod takiej koncepcji dalecy! A przecież w swej istocie choroba jest jedna. Odżywiającsię wytworami sztucznymi, chemicznie preparowanymi, zbytsilnymi koncentratami, nadużywając mięsa, cukru, kawy, środkówpobudzających, alkoholu, leków, zastrzyków i odżywekwzmacniających, człowiek się spala, zanieczyszcza organizm. A gdy organizm sam próbuje się z tego uwolnić,robi alarm i twierdzi z przekonaniem: "Jestem chory! " Tak, jest w tym trochę prawdy przyznawał Michał. Trochę? Ależ to sama prawda! To, co nazywamy,chorobami, mój drogi, totylko liczne a zbawienne wysiłkinaszego organizmu, żeby się oczyścić. Ból, stany zapalne,gorączka, biegunka, wymioty, pluciekrwią wszystkoto są odruchy obrony,próbyoczyszczenia. Zależnie odtego, który narząd, czy to dzięki osłabieniu dziedzicznemu,czy przypadkowo, posłużył za drogę wydalania: kiszki,płuca, skóra, pęcherz, oko czy ucho,lekarz ograniczającsię do badania miejscowegonazywa to po prostu zapaleniem kiszek, oskrzeli, egzemą czy rakiem, zapaleniem pęcherza, spojówek, uszu i tak dalej. A tym łatwiej wpadaw zaślepienie, że przez wydzielanie dużych ilości owychwytworów trujących zmęczony narząd bardzoczęsto padaofiarą jakiegoś drobnoustroju, który może wywołać gruźlicę, zapalenie płuc czy zakażenie prątkamiokrężnicy 246 wszystko, co pan chce. Zbyt wielu lekarzy po prostu zapomina, że gdyby ogólnystan chorego był dobry, organizmodżywiany w sposób właściwy i naturalny, bakterie niemiałyby do niego dostępu. I żedoprowadzając do oczyszczenia płynów ustrojowych zakończył Michałautomatycznie pozwalamyorganizmowioswobodzić się z zarazków. Widział to kolegana przykładzie własnej żony. Zresztą jeśli chodzio drobnoustroje, to miliardy ich nosimy w sobie zawsze: bakteriegruźlicy, dyfterytu, róży,zapaleniapłuc, które nam nie szkodzą,póki czujemy siędobrze. Dlaczego nagle stająsię jadowite? Dlatego,że pozwala na to osłabienienaszego organizmu, podłoże. A najlepszym dowodem,że decydują nie drobnoustroje, leczpodłoże, jest rzecz ogólnie znana, iż najbardziej różnorodnebakterie mogąwywołać jedną i tę samą chorobę. Iodwrotnie, ten sam rodzaj bakterii potrafi wywołaćnajbardziejróżnorodne choroby: ten sam streptokok u jednego wywoła różę, u innego anginę, ujeszcze innego ropień, szkarlatynę lub posocznicę. Ten sam zarazekmożewywołaćzapaleniepłuc lubzapalenie opon mózgowych, gdyż decydującą rolęgra tu obciążenie dziedziczne, skłonności danego osobnika. Często zadawałem sobie pytanie powiedział Michał jak tosię dzieje,że w tym mrowiu bakteriirodzajludzki od dawna już nie zginął, Dalibóg! Byłoby to rzeczywiścieniewytłumaczalne,gdyby teoria klasyczna miała rację. Domberlepokiwałgłową. Po chwili mówił dalej: Całe nieszczęście polegana tym, że oficjalna medycyna ciągle jeszcze się tej teoriitrzyma. Według niej istnieje nieprzebrana ilość chorób,które należy leczyć miejscowo,nie troszcząc się ostanogólny pacjenta. Choroba to biegunka,gorączka, poty, plucie krwią. Bierze sięobjawy za samą chorobę i rozpoczyna walkę z nimi,rozporządzając całym arsenałem środków: przeciwbiegunce opium i bizmut, przeciw gorączceśrodki obniżająceją, przy pluciu krwią środki hemostatyczne, przy zmianach ciśnienia adrenalinaczy leki pobudzające. A przeciw zarazkom stosuje się antyseptyki,surowicei szczepionki. Silnik mojego samochodu sięgrzeje? Temperatura rośnie? To co? Dolewa się zimnejwody ijazda dalej! Co pomyślałby pan o szoferze, któryby w ten sposób obszedł się z pańskim wozem? Notak. uśmiechnął się Michał. 247. Przecież to zupełnie to samo, mój drogi. To prawda, istnieją jednak metody. Wiem. Lecz zbyt wielu lekarzy stosuje je nieporadnie. Oczywiścienie ich to wina, w szkołach medycznych źleich uczono. A skoro saminie chorowali, tak jak ja miałemszczęście czy nieszczęście chorować, skąd mogą wiedziećo czymś, czego ich nikt nie nauczył? Jak mogą odgadnąć,że kartofle zubożają nas w sole mineralne, że cytryny,pomarańcze i kwaśne owoce rujnują wątlejsze organizmy? Że razowychleb, konfitury i niektóre pokarmy o wysokiejwartości odżywczej, doskonale przyswajane przez organizmy silne, niszczą organizmy wyczerpane? Źle stosowanadieta źle leczy. Takźle, że i lekarz przestaje w niąwierzyć i woli uciec się dośrodka, który jest szybszy w działaniu,łatwiejszyw użyciu, choć w gruncie rzeczy wcalenie leczy, jedynie na pewien czas tłumi objawy. No, przecieżlekarstwa bywają nieraz zbawienne wtrącił Michał. Ależ naturalnie! Uśmierzają nazbyt silne, chaotycznereakcje. Tak, lekarstwo, surowica, szczepionka bywają zupełnienieodzowne w przypadkuostrego ataku. Ale możnaje stosować dopiero wtedy, gdy wypróbuje się wszystkieinne środki, a stosując należy pamiętać, że to tylko złagodzenieobjawów choroby, nie zaśjej leczenie. Stłumionachoroba nieuchronnie na inny narząd przeniesie wysiłekoczyszczania, i to w warunkachznacznie gorszych, gdyżnie tylko samorzutne oczyszczanie soków ustrojowych zostało powstrzymane, lecz nadto lekarstwo czy szczepionkawniosły do chorego organizmu dodatkowe zatrucie chemikaliami lub bakteriami. Gdy pan w wypadku nagłym będzie stosował jakieś lekarstwo, niech pan zawsze pamięta,że to tylko zapobieganie najbliższemu, bezpośrednio zagrażającemuniebezpieczeństwu. I że później trzeba pacjentapoddać długiej kuracji odtruwającej,całyzaś jego sposóbodżywiania się i tryb życia dokładnie zrewidować. Trudno rzeczywiścienie przyznać, że o tym lekarzeczęsto zapominają zgodził się Michał. Gdy lekarstwopodziała, uważają,że i pacjent jest zdrów. Tak. Tu mamy kolosalną lukę. W rezultacie zbytczęsto stosujemy ,,leczeniedoraźne". Przyzwyczailiśmy sięenergicznie, a nieraz bardzo brutalnie tłumić reakcje organizmu, w których nie ma nic groźnego: gorączkę, rozstrójżołądka czy zbawienny nieraz kaszel. A gdy objaw zniknie,uważamy, że już po wszystkim! Oczywiście na pozór pa248 cjent został wyleczony. Nic mu nie dolega. Alewkrótcerozchoruje się na nowo. To wszystko powoli wyniszczajednostki i rasę. Nasze sanatoria i zakłady dla umysłowochorych są przepełnione. Gruźlica się szerzy. Cukrzycai rak rozpowszechniają się coraz bardziej. Budujemy więczakłady, sanatoria; wysilamy się uparcie na wynajdowanienowych szczepionek, surowic, najróżniejszych specyfików,antyseptyków, wyciągów z gruczołów; wydajemy miliardyna wszelkiego typu instytuty, operujemy, naświetlamy radem. A zapominamy o podstawowej przyczynie zła: o wyniszczaniu sił życiowych przez nadmierniepobudzającepożywienie, przez trucizny aptekarskie i szczepionki. Całyogromny wysiłek i heroizm bardzo wieluuczonych z góryskazane są na porażkę. Bo gdyby nawet w najbliższymczasie zlikwidowano gruźlicę czy raka, na ich miejsce pojawiłyby się inne choroby. Już dziśjesteśmyświadkami podobnego zjawiska rzekł Michał. Pewne choroby ,,cofają się", zmniejsza sięilość ich przypadków. Zewsząd natomiast dochodzą echaniepokoju z powodu rozwoju innych. Reumatyzm na przy- jkład ichoroby serca zdają sięwkraczaćna drogę niezwykłego rozkwitu. Czytałem właśnie, że reumatyzm kosztujeStany Zjednoczone więcej niż gruźlica,syfilis i rak razemwzięte. Wcale mnie to niedziwi. We Francjireumatyzmuznano już za chorobę społeczną. I jako taką będzie się goleczyłow kosztownych instytutach za pomocąbardzo niebezpiecznych zastrzyków salicylatów. Aczy nad przyczynami reumatyzmu ktoś się zastanawia? Widział pan, mójdrogi, jak leczę gruźlików. Zobaczypan jeszcze, jak w tensamsposób będę leczył wszystkich innych moich pacjentów przez dietę, ćwiczenia fizyczne, hydroterapię, higienę ogólną, przy czym wszystko to będzie jak najściślej dostosowane doindywidualnych możliwości ich "transformatora". Przypomnijcie sobie, panie kolego, moje ambulatorium dla dzieci: oweanginy, powiększone migdałki, zapalenia uszu, koklusze, choroby szpiku kostnego,ropnie,polipy, które znikają wrazz usunięciem ich przyczyn: zbytskoncentrowanego i zatruwającego pożywienia, przemęczenia. Zobaczy pan, jak w stadiach początkowych w tensam sposóbznikną umoich "starych" reumatyzmy, czyraki, zapalenia pęcherza, a nawet brodawki. No tak,ale gdy to mówię któremuś z moichkolegów wtrącił Michał i gdy go zapewniam, że migdały 249. czy polipy można wyleczyć właściwą dietą, uśmiecha siępobłażliwie! Oczywiście, i wielu innych będziesię takuśmiechało,bo nie mogą pojąć, że każda choroba, nawet najbardziejbłaha, na pozór zupełnie umiejscowiona czyrak, katar,nawet polip, nawet próchnica zębów jest skutkiem zaburzeń w ogólnym stanie zdrowia i że lekarzowi w żadnymwypadku nie wolno poprzestać na leczeniu miejscowym,na zastrzyku czy leku! Nie zdają sobie sprawy, iżchorymoże liczyć na wyleczenie dopiero wtedy, gdy lekarz wska, że właściwą dla niego dietę, gdy mu dokładnie wyjaśni''. przyczyny jego dolegliwości oraz zbawienną rolę sygnału ostrzegawczego i hamulca, jaką odegrała i odegra przykażdym następnym błędzie jego ,,choroba". Gdyż cierpienie, mój drogi, jest wielkim wychowawcą człowieka. Klasyczna medycyna już zapomniała, jak dalece to prawdziwe,nawet w dziedzinie fizjologii. Nauczyła nas nienawiści dochoroby. A przecież nie co innego, lecz właśniechorobaoświeca nas, ostrzega, oczyszcza; bo cierpienie fizycznewynika z tych samych przyczyn ignorancji, nadużyć,braku dyscypliny cocierpienie moralne. Przedziwnatozbieżność, prawda? Chrześcijanie wyolbrzymiając rolę cierpienia sublimują i przenoszą po prostu na inną płaszczyznępewną prawdę,którakorzeniami tkwi przecież w najgłębszych tajnikach naszej istoty fizycznej. Medycyna i religia, gdy się je naprawdę należycie pojmuje, stanowiąw rzeczywistości najbardziej harmonijną syntezę i wzajemsię wspierają, miast się sobieprzeciwstawić. Jedna jesttylko droga, która wiedzie świat ku Dobru. No, ale czas,kolego Doutreval, zajrzeć trochędo pacjentów! TegodniaGuerran wstał wyjątkowowcześnie, po fatalnej, niemal bezsennej nocy. Już od tygodnia był w Paryżu. Zbliżała się Wielkanoc. W parlamencie gotowano się dowalnej rozprawy. Guerran wraz z całą grupą centrum projektował jeszcze przedferiami obalić istniejący gabinet. Dziś właśnie,o dziesiątej,miał sięspotkać z szefem swegostronnictwa, aby wspólnie przejrzeć zgromadzone materiały. Juliana wraz zdziećmi pozostała jak zwykle w Angers. Guerranmieszkał w Paryżu sam. Przy Quai aux Fleursmiał wygodne, elegancko, choć skromnie urządzone mieszkanie. Z okien roztaczał się widok na Sekwanę, jedynyw swoim rodzaju. Odsamegorana czuł się wyjątkowozmęczony. Już odkilkudni dokuczały mu jakieś dziwne bóle brzucha. Wczoraj jeszcze się wzmogły, gdy wraz z delegacją swego stronnictwa składał wieniec przy Łuku Triumfalnym. Uroczystość trwała długo, a dzień byłchłodny. Guerranowizmarzły nogi. W południe był naobiedzieu szefa stronnictwa. Ostrygi, bażanty, homary iburgund Corton 1898. Guerran zmuszał się do jedzenia, aby zwalczyć to, co musię wydawało początkami grypy. Około południachwytałygo kilka razykrótkotrwałe,lecz bardzo dokuczliwe boleściz prawej stronyprzy kości biodrowej. Ogoliłsię, ubrał i poszedł do kuchni. Dla uproszczeniaobsługi tu przeważnie jadał pierwsześniadanie. Dziś jednak ani świeży rogalik z masłem, ani kawa nie pobudziłyjego apetytu. Przełknął parę łyków gorącego płynu i wyszedł do przedpokoju po palto. Garaż był o kilka kroków od mieszkania. Guerran wyprowadził samochód i ruszył w kierunkuPorte d'0rleans. Wbrew zwyczajowi jechał bardzo wolno. Bólebrzucha stawały się corazbardziejdojmujące. I było mu tak zimno,że aż szczękał zębami. Cały Paryż spowity byłciężką, wilgotną mgłą. Wycieraczka wykrawała na szybie mały, czysty półksiężyc. Mimo grubego płaszcza, rękawiczek i szalika chłód przejmował go do szpiku. Przejeżdżając obok 251. jasno oświetlonej kawiarni, zatrzymał wóz. Wysiadł, wszedłdo środka, zamówił wzmocnioną kawę i duży kieliszekkoniaku, "To mnie rozgrzeje pomyślał. Zajadę tylkodo szefa stronnictwa. Oddam mu papiery, wytłumaczę sięi wracam prosto do domu. Ciekawe,dlaczego to tak boli. Skóra mnie aż pali, a trzęsę się zzimna. " Niemógłjednak pićkawy. Już od samego jej zapachu zrobiło musię niedobrze. Łyknąłwięc tylko kieliszek wytrawnegokoniaku. Ale i to go nie rozgrzało. Było mu coraz zimniej. Dostał takich dreszczy, że zaczął dygotać i dzwonić zębami. Mdliłogo, a jednocześnie boleści stawały się nie dozniesienia, wprost rozrywaływnętrzności. Zawołał kelneral zapłacił. Po czymwstał z wielkim wysiłkiem. Przezornieskulił się trochę, wziął teczkę iskierował się do toalety. Musiał bardzo nadsobąpanować,by niewykrzywić sięz bólu. W toalecie zamknął się starannie i ustawił teczkęna podłodze. Inagle wszystko zawirowało mu przed oczyma. Przegiął się jeszcze bardzieji zaczął wymiotować. Wymiotował długo i obficie. A przecież nic właściwie niejadł. Cierpiał strasznie, pocił się, musiałsię oprzeć o mur,aby nie upaść. Gdy mu wreszcie przeszło,stał jeszcze przezchwilęjęcząc, niezdolny do żadnego ruchu, u kresu sił. "Na pewno grypa myślał. Ależ mnie złapało! Niemaco, muszę natychmiast wracać. Trudno! " Nie miał już odwagi przechodzić przez kawiarnię. Domyślał się, że jest blady jak trupi wygląda przerażająco. Wysunął się bocznym wejściemwolno i ostrożnie,uciska -jąć ręką prawą stronę brzucha, niesamowicie wprost bolesną. Opadł bezwładnie na siedzenie, przez chwilę dyszałciężkonad kierownicą, ażwreszcie ruszył. Zawrócił w kierunkuQuai aux Fleurs. Czuł sięcoraz słabszy. Prowadzenie wozu zużywało ostatki sił. Straszliwe boleści przewiercały, rozrywały brzuch. Oczy zachodziły mgłą. "Byle prędzej! Byle prędzej dodomu! " Doznał takiego zawrotu głowy, że na chwilę oczy zaszłymu mgłą. Wkrótce jednak przyszedł do siebie. Jechał dalejwolno, jak najwolniej. "Nigdy chyba nie dojadę. " Na którymś skrzyżowaniu policjant zrobił znak, żeby sięzatrzymał. Naciśnięcie hamulca i zmiana biegu zdały sięwysiłkiem nie do pokonania. Policjant opuścił rękę. Guerran ruszył, ale tak pomału, żezniecierpliwił się: No, prędzej! Jazda! Jazda! Przejechał jeszcze sto metrów. Wszystko dokoła spowijał 252 coraz gęstszy mrok. Jak gdyby nagle zapadała noc. Jużgo niebolało. Czuł tylko mdlącą ckliwość. Ręcestawałysię coraz bardziej bezwładne. Ledwo zdążył ustawićwózpo prawej stronie jezdni,zahamowałi wyciągnął się nasiedzeniu. Tracił przytomność. Nim jednak omdlał zupełnie,ostatnim nadludzkim wysiłkiem zdołał jeszcze otworzyći pchnąć drzwiczki, abygo mogli ratować. Po upływie paru minut ocknął się. Nadal jeszcze tkwiłza kierownicą, zoczyma w słup i podkurczonymi nogami. Koło niego zebrali sięludzie. Proszę mnie odwieźć do domu. wyszeptał. Dodomu. Byle prędko. Słyszał głosy dziwnie dalekie, jakwe śnie. Doktora? Najlepiej doszpitala. Zrozumiał,że chodzi o niego. Znowu spróbował szepnąć: Nie, nie, chcę do domu. Możepogotowie? Trzeba by zawołaćpolicjanta. Nie. żeby jakiś szofer. Chcęwrócićdo domu. Niechszofer z jakiej taksówki. Ja jestem szoferem odezwał się któryś z mężczyzn. O,to dobrze, niechmnie pan odwiezie. QuaiauxFleurs, 22. Moim wozem. Stracę kupę czasu. Zapłaci pan? Tak. Tak. wszystko zapłacę. Tylko szybko. Szofersiadł do kierownicy. Stuknęły drzwiczki. Samochódruszył. Ale ostrożnie. jęczał Guerran, którego przeniesiono natylne siedzenie. Żelazne szpony rozrywały mu brzuch, miażdżyływnętrzności. Trwałoto chwilę, potem na moment ból sięuśmierzył. Guerran zwinął się, skulił, kończynymiał lodowate, dygotał i szczękał zębami, jużnawet nie wiedział, cosię z nim dzieje. I znowuból wracał. Od czasu do czasujakiś wstrząs wozu wyrywał nowy jęk. Ostrożnie. Wreszcie samochód stanął. Wydobyto Guerrana. Niechciał się wyprostować ani wyciągnąć nóg. Przeniesionogo więc tak jak był do mieszkania i w ubraniu położonona łóżku. Niech pan wyjmie mój portfel szepnął. I niechpan weźmie sto franków. Sprowadźciezaraz doktora. Z trudem naciągnął na siebie kołdrę, przymknąłoczyi zapadłw półsen przerywany nagłymi, straszliwymi napadami bólu. Tak go zastał młody lekarz,który przybiegł 253. po pół godzinie. Przy pomocy dozorczyni i służącej zdołałgo trochę rozebrać, ułożyć oraz przekonać, by wyprostowałnogi i rozluźnił mięśnie brzucha. Z wielkim trudem gozbadał. Brzuch reagował boleśnie na najlżejsze dotknięcie. Przy opukiwaniu stwierdzało się odgłos stłumiony, powłoki brzuszne napięte, brzuch "deskowaty". Cierpi pan takjuż od paru dni? wypytywałlekarz. Gdzie najwięcej boli? Aha. tu, prawda? Z prawejstrony? O, właśnie tu. Czy były wymioty? Tak? Obfite? Aha.. tak, rozumiem. No tak, proszę pana, stanjest poważny. Konieczna natychmiastowa operacja. Operacja? szepnął Guerran. Ma pan ostry atak wyrostka robaczkowego. I napańskim miejscu nie zwlekałbym chwili. Wtakich wypadkach każdaminuta jestcenna. Czy można operować to w domu? Wykluczone. Stan pana jest bardzopoważny. Wezwiemy zarazkaretkę z którejś kliniki. A długo to wszystko potrwa? Około dziesięciu dni. Bo muszę koniecznie być już na nogach w dniu sesjiparlamentu. Lekarz z trudem opanowałgestzniecierpliwienia. To się wszystko później zobaczy rzekł. Na razie,niechmi pan wierzy, tesprawy muszą zejść na drugi plan. Guerran zrozumiał. O, do diabła mruknął. No, ale co robić! A gdzieby pan doktor radził? Musi pan zdecydować. Jestklinika Ambroise-Pare,Berthelet, Epidauria, klinika Claude-Bernard, bardzo blisko stąd. Epidauria szepnął Guerran. Słyszałemo niej. To przyjaciele Geraudina. Oj! Znowu sięzaczyna! Doktorze! Dzwonić do Epidaurii? Oj, tak! Ooo! Karetkę. Tylko prędko! Niechmnieuśpią! Żeby to się raz skończyło. Niech pan im powie. Niech pan im powie, że chcę, żeby mnie operował Geraudin. Geraudinz Angers. koniecznie Geraudin. Proszęzapamiętać! Koniecznie Geraudin. Geraudin otrzymał depeszę o wpół do jedenastej: Prosimy przyjechać natychmiast operować ministraGuerrana. Klinika Epidauria. Sprawa nagła. Czekamy do 254 . drugiej. Po upływie tego czasu będziemy zmuszeni interweniować sami. Serdeczne pozdrowienia. Godeirin, Hoyer, Colligny. Między Paryżem aAngers nie byłoregularnej komunikacji lotniczej. Flegier wezwał telefonicznie samolotz Nantes. O jedenastej czterdzieści Geraudin wsiadał jużdo kabiny. Towarzyszylimu Flegier jako asystent i szoferLudwik, który dawał narkozę przy wszystkich operacjachGeraudina. Profesor tak się do tego przyzwyczaił,że przyżadnym poważniejszym przypadku nie mógł siębez niegoobejść. Samolot wystartował wprost pod wiatr zachodni, przezchwilę muskał czubki traw rozległej łąki, szeroko falującejod podmuchuśmigła, a później poderwał się, nabrał wysokości, zatoczył łuk i poszybował na północo-wschód. Angers,Maine i królewski zamekzaczęły rozpływać sięwe mgle. Przez małe okrągłe okienko Geraudin ciekawieprzyglądał się uciekającej spod nóg ziemi,pagórkom najeżonym ogołoconymi już winnicamii starym, krytymłupkowymi dachami zameczkom. Skrzydła samolotu rozrywały strzępiaste, snujące się wokółchmury. Jedno kołopodwozia kręciło się wolno w próżni. Warkot silnika ogłuszał. Geraudin czuł ucisk w uszach. Co pewien czas natrafiali na "dziurypowietrzne",maszyna zapadała najakieś pięćdziesiąt metrów. Ależ kocie łby! żartował pilot grubym, wesołymgłosem paryżanina z przedmieścia Belleville. Sprawnie manewrował orczykiem i sterami. Siedzącyobok niego Ludwik przyglądał się temu z żywym zainteresowaniem, nieprzestając dowcipkować. A Flegier, ulokowany z tyłu zaGeraudinem, wymiotował jak mógł najdyskretniej do małejpapierowej torebki,opatrzonej wnapis angielski"AirSickness", mniej niepokojącyniż zbyt obrazowe wyrażeniafrancuskie. Dziwna rzecz, że Flegier, który ani słowa nie rozumiałpo angielsku, odgadł natychmiast, że "Air Sickness" znaczy"choroba powietrzna" i od razu zrozumiał, do czego służąowe torebki. Geraudin zapaliłnieśmiertelne cygaro. Pogrążył sięw rozmyślaniach. Zazdrościł w tej chwili Ludwikowi jegobeztroski, spokoju człowiekabez majątku, nie opromienionego sławą,człowieka, który nie posiada nic, czego bymusiałbronić. No tak, tozwierzę siedzi sobie tutaj jak 255. gdyby nigdy nic, żartuje z pilotem i opowiada mu kawały! Nie musi przeżywać niepokoju o wyniknowej walki ześmiercią, jednej z tych walk, w których za każdym razemGeraudin stawiał na kartę całą swą reputację i autorytet. Ostatniocoraz częściej przedtakimi trudnymi momentamiogarniał go lęk. Nikt o tym nie wiedział. Zaczęło się odowego dnia, gdy Belladan przyprowadził mu tę małądziewczynkę na wycięcie migdałków. Zmęczenie? Nerwowewyczerpanie? Mniejsza o to. Stracił wtedy głowę. Niktpoza Belladanem tego nie spostrzegł. Wszystkorazemtrwałonajwyżej dziesięć sekund i pozostałomiędzy nimidwoma. Ale wtedy, przez owe dziesięć sekund, Geraudinprzestał panować nad sytuacją, naprawdę stracił głowę. Powtórzyło się tojeszcze dwukrotnie. Pewnego wieczoru,gdy został nagle wezwany do zrobieniatrepanacji czaszkipolicjantowi,którego napadł jakiś opryszek, a porazdrugi przy końcu bardzo długiej i bardzo męczącejoperacji raka. Kłucie w karku, mgłaprzed oczyma,uczucienagłej pustki. Wszystkie myśliuciekają spod czaszki, ręcezaczynają drżeć, odmawiają posłuszeństwa. Obecnie przed każdą operacją Geraudin zadawał sobiepytanie:"Czy to się znowu powtórzy? Czy dotrwam dokońca? " Zapierwszym razem zdołał się opanować. Odczekał chwilę, stojąc bez ruchu nad otwartą czaszką, ze schyloną głową i przymkniętymi oczyma, jakby się głęboko namyślał. Doliczyłdo dwudziestu. I wszystkoprzeszło, mógłznowu wziąć się do roboty. Następny kryzys trwał dłużej. Musiał się zdobyć na olbrzymi wysiłek, żebysię przemóciskończyć. Operacja trwała wtedy bardzodługo. W którymś momencie Ludwik, trzymającymaskę natwarzypacjenta, podniósł oczyi uważnie spojrzał na swego chlebodawcę. "Aco będzie dzisiaj? zapytywałsię Geraudin w duchu. W zeszłym tygodniu trochę się przepracowałem. Dotego tenwczorajszy idiotyczny wieczór, na który mnieWaleriazaciągnęła. A tu mam operować Guerrana! Obstawią mnie ze wszystkich stron. Najchętniej bymodmówił, żebym mógł! Ale on na mnie liczy. Źleby to zrozumiał. A niemogę się przecież przyznać. Ach, byłemtylko stanąłna wysokości zadania! Jeszcze przy GodefrinieiCollignym! Zorientowaliby się zaraz! Nie spuszczą ze mnieoka! A zwłaszcza Hoyer! Przechwala się, że potrafi równiesprawnie pracować jak ja! Jeśli nie pójdzie mi gładko jak 256 zawsze, jeśli choćtrochę zwolnię tempo, zaraz się zaczniegadanie, że Geraudin się starzeje. Że jużnie jest takszybki. " Wszystko to razem stawało się nie do zniesienia. W tejchwili miałniemal żal do Guerrana, że go wzywa, że takmu ufa. Ręka zawszetraci na pewności,gdy w grę wchodzi serce. A tuidzie przecież o człowieka, doktórego jeston tak przywiązany. Aw dodatku jakaż to odpowiedzialność! Guerran jest w tej chwili na świeczniku. Cała prasabędzie otym trąbiła. Geraudin przypomniał sobie, co opo- ^władał profesorGosset, który kilkakrotnie operował Cle-^menceau. Po jednej z takich operacjiClemenceau rzekłdo tego słynnegochirurga: "W gruncie rzeczy operowaniemnie to kiepski dla pana interes; bojeśli wyzdrowieję,nikt'nie będzie pamiętał, że to pańska zasługa, ale jakumrę, wszyscy orzekną, że pan mnie wyprawił na tamten; świat! " Miało się wrażenie,że samolot stanął wniebiosach. Zawisł otrzy tysiącepięćset metrów nad ziemią, jakby zastygł nieruchomow środkuolbrzymiego przejrzystego-,klosza. Gdy się patrzało z tej wysokości, miasta, drogii lasy nie zdawały się już uciekać. Geraudin się zdziwił,gdy wśród huku doszedł go okrzykLudwika: Wieża Eiffla, panie profesorze! Wynurzała się już rzeczywiście na zasnutym mgłąhoryzoncie. A wokół niej, przesłaniając Paryż, wyrastała kopuła rozgrzanego, żółtawego, dusznego miejskiego powietrza. Owa płachta trujących wyziewów, o średnicy conajmniej trzydziestokilometrowej, dławiąca mieszkańcówstolicy. Wilgotne powietrze, zupełny brak wiatru i łagodnesłońce szczególnie tego dnia uwydatniały to zjawisko. Okrążyli Paryż. Samolotwzniósł się na chwilę w góręi zawrócił na zachódku wielkiemulotnisku zdoskonalewidocznymi betonowymi budynkami, wyglądającymi jakrozrzucone dziecinne klocki. Tu i ówdzie nazielonej trawielotniska niby wielkie muchy połyskiwały gotowedo odlotu maszyny. Huk motoru przycichł. Schodził wdół długim, zapierającym dech ślizgiem. Nagle nad samą ziemią,motor znowu zagrzmiał. Coś stuknęło. Koła zaczęły podskakiwać ponierównym gruncie. Samolot stanął. Piętnaście po pierwszej,panie profesorze dumnie; obwieścił Ludwik. 'W dwie minutypóźniej Geraudin, Ludwik i trochęjeszcze bladyFlegier mknęli taksówką przez przedmieście n Ciałal dusze257. Pantin do centrum Paryża. Za dwadzieścia druga Geraudin przekroczył próg kliniki, gdzie Godefrin, Hoyer i Colligny niecierpliwie na niego czekali. Guerran w salioperacyjnej leżał już na stole. Przechadzał się po jakimśślicznym ogrodzie. Drzewauginały się od wspaniałych owoców, od gruszek o niezwykłych rozmiarach,złocistych i tak lśniących, że ichblask raził oczy. Guerran zerwał jednąi nadgryzł. Miaładziwny apteczny smak i nieprzyjemnie pachniałaeterem. Rzucił ją naziemię, wspiąłsię na niewielkimurek, byurwać inną, i padł na plecy. "Chyba sobie coś złamałempomyślał. Nie mogę się Wcale ruszyć. Co mi sięmogłostać? " Usiłował się podnieść, ale daremnie. Przytrzymajcie mu głowę! powiedział jakiśgłos. Zobaczył, żetuż przy nim stoi jego żona, Juliana, a obokniej Karol i Monika. To był głos Juliany, przed chwilą. Dajże mi wstać! krzyknął Guerran. Nie pozwolę ci jeść tych gruszek! Bo twój brzuch. Cocię obchodzi mój brzuch! Mówięci, że chcęwstać! zirytował się próbując odepchnąć Monikę i Karola. I nagle się poderwał, stanął na równe nogi, Julianaskoczyłaku niemu, ale ją brutalnie odtrącił i znów chciałsię wspiąć na murek. Peseta! krzyknął Karol. Wtedy Juliana podniosła z ziemi wielkie, kowalskie cęgi,walające się na trawie, i z całych sił cisnęłaje w Guerrana. Trafiła prosto w brzuch. Musiał prędko usiąść. Dojmujący bólprzeszył go na wskroś. Oj! jęknął. Jakboli! Dotknął zranionego miejsca. Ból nie ustępował, corazostrzejszy, jakgdyby nigdy nie miał przejść. Nagle usłyszał głos Geraudina: Kompresy. Ludwiku, jak tam? Guerran przypomniał sobie: "Operują mnie. Rozcięli mibrzuch. A ja sięocknąłem. " Przeraził się. Natychmiast uniósł głowę,westchnąłgłęboko, wchłonął parę haustów eteru, żeby znowuzasnąć. I-na nowo stracił przytomność. '^ Geraudin wyszedł wreszcie z sali operacyjnej. Zdjąłprędko maskę, rękawiczki imyckę. Ociekał potem. Bardzodługa i ciężka sprawa. Zapalenie otrzewnej. Pełno zrostów. 258 Wyrostek robaczkowy tak zgangrenowany, że pękł jakzgniły owoc. W jamiebrzusznej ropa. Geraudin operowałw obecności trzech kolegów iprzeszedł samego siebie. Tak,pod tym względem zupełnie się uspokoił. Cokolwiek siędalej stanie, trudnonie przyznać, że dokonał niemal cudu. Jego honorzostał ocalony. A jeśli chodzi o Guerrana,powrót do zdrowia nie zależał obecnie od ludzi, lecz odwyniku tajemniczej błyskawicznej wojny, jaka się rozegramiędzy miliardami białych ciałek krwi a miliardami napastniczych bakterii. Geraudin bardzo się zresztą o tenwynik niepokoił. Stan byłciężki. Serce fatalne, sinicatwarzy, ogólne osłabienie. W korytarzu zebrało się już sporo reporterów, zatarasowali wszystkie wejścia i natychmiast rzucili się na Gerau- ydina. Rozmyślnieodpowiadał ogólnikami. Na razie nie można orzec nic pewnego. Operacjaudała się świetnie. Teraz musimy czekać. I wrazz doktorami Colligny i Hoyer wycofał się dobiura kliniki, by ułożyć komunikat dla prasy: Przebieg operacjipomyślny. Lecz nadal istnieje niebezpieczeństwo zakażenia ogólnego. Przebiegu choroby niemożna jeszcze przewidzieć. Rokowanianiepewne. Prof. Geraudin Dr Godefrin DrDr Hoyer i Colligny, asystenci Odesłał Flegiera do Angers, aby pilnował szpitala i kliniki. A sam,zatrzymawszyprzy sobie Ludwika, postanowiłzostać kilka dni w Paryżu. Będzie czuwał nad Guerranem. Będzie mógł śledzić rozwój choroby i wrazie potrzebyponownie interweniować. Guerranowitrzeba oczywiściedać surowicę przeciw pałeczce okrężnicy. A może i sulfamidy. Godefrinzaproponował mu na tenczas pokójw lecznicy, na co Geraudin chętnie się zgodził. Zamierzałwłaśnie tampójść,gdy usłyszał, że ktoś go woła: Panie profesorze! Panieprofesorze! Obejrzał się. Spod białego czepeczka pielęgniarki uśmiechała siędo niego FabianaDoutreval. A, to pani! Wiedziałem, że pani tujest! Ale nie miałemjeszcze czasu pani odszukać. No i jak tam? Podoba siępani pielęgniarstwo? Pomałusię wciągam odparła Fabiana. No, to świetnie! Wiepani co, niechmnie paniza259. prowadzi do mojego pokoju. Nie dalej jak wczoraj rozma- -wiałem o paniz ojcem. A jak pacjent,panie profesorze? Guerran? Hm.. Bardzo się o niego martwię. Bardzosię niepokoję. Obudził się już? Nie, chyba jeszcze nie. W tej chwili zresztą nic munie grozi. Dopiero w najbliższych dniach rozpocznie sięwalna rozprawa. Nie dopuszczam wprost myśli, żeby miałz tego nie wyjść. To mój wielki przyjaciel. Tak, prawdziwy przyjaciel. Och,byłoby straszne, gdybym ja, któryuratowałem tylu obcych, obojętnych mi ludzi, miał pozwolić umrzeć Guerranowi! Zrobimy wszystko, cow naszej mocy, panie profesorze szepnęłaFabiana, przejęta jego smutkiem. O, wie pan profesor, pójdę teraz iposiedzę przy nim. A jak się tylko obudzi, zaraz pana profesora zawiadomię. Może pan profesor na mnie liczyć. Fabiana od początku listopada pracowała w kliniceEpidauria. Była towielka lecznica paryska, jeden zowych nowoczesnych gmachów zbudowanych i urządzonych pod kierunkiem rady nadzorczej według wszelkich najnowszychprzepisów, a funkcjonujących w sposób przypominającyfabryki czy wielkie warsztaty. Każdy pacjent poddawanyjest tam serii najróżnorodniejszych zastrzyków, analizibadań laboratoryjnych, wędruje od specjalisty do specjalisty, po czym dostaje do rąkkosztorys, dość podobny doszczegółowej oferty na naprawę uszkodzonego samochodu. Te fabryki zdrowia, cuda nowoczesnej techniki, wypierajągwałtownie dawne kliniki prywatne, gdzie lekarz podchodził do pacjenta jak do przyjaciela, który darzy gozaufaniem. Klientela Epidauriiskładała się przeważnie z dygnitarzy,potentatówfinansowych, gwiazd scenicznych i filmowychoraz sław literackich. Wszystkie znakomitości, cała elitaParyża tutaj się leczyła. Wszystko,co się spala wpłomieniach wielkiego świata, przybywało do Epidaurii,gdy zaszła potrzebaratowania się pojakiejś katastrofie. Spotykano się tu co pewien czas, gdy trzeba było przeciąć jakiśropień, zestawić złamanąna nartach nogę, przy zapaleniuwyrostka robaczkowego, niedomaganiach woreczka żółciowego, wrzodzieżołądka czy obnażeniu nerki w każdym. przypadku, gdy przyszło pokutować zajakieś lekkomyślne 260 wybryki czyponosić konsekwencję obżarstwa. Spotykanosię tak,jak w Dauville lub Biarritz. Najzwyczajniejw świecie. I nikt się temunie dziwił. Początkowo Fabiana sądziła, że po praktyce w Egalite,gdziemiała do czynienia z nędzarzami,tutaj będzie sięczuła straszliwie obco. Lecz już wkrótce spostrzegła,żeludzie są wszędzie jednakowi, azewnętrzna błyskotliwapowłoka, jaką daje bogactwo i wychowanie, odpryskujenieomal natychmiast, gdy ugodzi w człowieka cierpienie,iobnaża te samedusze bliźniaczo do siebie podobne w małostkach i podłościach, a niekiedy ^ bardzo zresztąrzadko w wielkości. Jest moment, w którym istota ludzka ukazuje się w całejswej nagiej, brutalnej prawdzie moment, gdy zasypiapod działaniem narkozy, gdy zapada w nieświadomość. Fabianę, którausypiała pacjentów przy wszystkich operacjachdoktora Colligny, ogarniałodosłownieprzerażenie,gdyjakiś wytworny światowiec, dziedzic wielkiego nazwiska, zaczynał na przykład kląć niczym dorożkarz i wykrzykiwać ohydne, plugawe słowa, których często nawetniezrozumiała. Albo gdy dzieci, owe małe istotki, wychowane w takim środowisku, że można by ręczyć za ich niewinność, za to, że zdołano jeustrzec od zetknięciaz wszelkimi brudami,odsłaniały zatrute już dusze i wracając doprzytomności zaczynały sypać sprośnymiwyzwiskami, najordynarniejszymi ulicznymi przekleństwami! Kobiety,mężatki,wzywały kochanków,wyznawały nagłos swoje grzechywołając wczasie skrobanki:"O, już nigdy nie założętego cewnika! Lepiej jednak było pójść do akuszerki. " Bywało też, że urągały we śnie kochankom: "Och, ty bałwanie! Przecież ci mówiłam, żebyśuważał! Pierwszyrazmi się zdarzyło, że zdradziłam męża, no i masz! " Doktor Colligny wykazywał zresztą dużą ostrożność. Nigdy się nie zgadzał, żeby mąż asystował przy operacji. Bezpieczniej było, abyczekał nakorytarzu. Zdarzało się, że po przebudzeniu, pacjentki niejasno zdawały sobie sprawę, że się wygadały. Dręczone niepokojemwypytywały Fabianę: Ja coś zdaje się mówiłam, proszę pani, prawda? Plotłampewno od rzeczy? Ależ nie, nic podobnego odpowiadała Fabiana. Coś tam pani krzyczała,jak prawie wszyscy w czasie operacji. Nikt nie zwraca na to uwagi. W godzinach cierpienialub śmierci ów światbogatych 261. odsłaniał przed Fabiana najskrytsze tajemnice, obnażałgłębię zepsucia, nieuleczalną gangrenę klasy, która się jużprzeżyła, sceptycznej, żądnej uciech i skazanej na zagładę. W miarę jak Fabiana poznawała ten świat, nabierała corazbardziej ponurego wyobrażenia o życiu. Na dziesięć par,które się zgłaszały do kliniki, zaledwie pięć było legalnymimałżeństwami. Pacjenci, którzy po badaniu lekarskim decydowali się na operację, schodzili do małej kancelarii naparterze, żeby ustalić datę i załatwić niezbędne formalności. Fabiana otwierała wielką księgę: Dwudziesty drugi grudnia, proszę pani. Czy odpowiadałbypani pokój nr 47, na drugim piętrze? Jakgodnośćpani? Kobieta przez chwilę się wahała, robiła wrażenie zażenowanej. Spoglądała na mężczyznę. Czyje mam podać nazwisko? Twoje? Czy lepiej moje? Hm.. nie zastanawiałem się nad tym bąkał kochanek. Krótka narada szeptem. Fabiana zagłębiała się w swojejgrubej księdze, udając, że czegoś szuka. Proszę pani odzywał sięwreszcie mężczyzna proszę nas zapisać pod nazwiskiem. Na skutek tych powikłań odwiedzanie chorychw dniprzyjęć wymagało stosowania daleko idących środkówostrożności. Na przykład do pacjenta w pokoju nr 108wkrótce po operacji weszła jakaś pani. W dziesięć minutpóźniejw kancelariina parterzepojawia się inna dama: Przyszłam odwiedzić mojego męża, pokój nr 108. Starano się ją przezchwilę zabawić rozmową, a przeztenczasFabiana pospiesznie telefonowałado pokoju 108. O, do diaska! Tak, to moja żona. Zatrzymajcieją tamparę minut! prosił pacjent. Izatrzymywano ją przez chwilę pod pretekstem,iż choremu właśnie zmieniają opatrunek. A kochanka zbiegałainnymi schodami i ulatniałasię niepostrzeżenie. Najczęściejzresztą, gdy mężatkę miał odwiedzić kochanek, albo kochanka człowieka żonatego, zawczasutelefonowali do Fabiany, która urzędowała w małej kancelariina dole: Proszę pani, gdybyktośdo mnie przyszedł, proszęmnie najpierwuprzedzić, zanim gowpuścicie. Teraz Fabianąrozumiała już przyczyny tegorodzaju poleceń. Rozwiedzeni również stwarzali wiele komplikacji. Na262 leżało unikać spotkań pierwszego męża z drugim albopierwszej żony z drugą. Zdarzały sięjednak wyjątki: czasami poprzednicy i następcy byli w doskonałych stosunkach, witali się serdecznie, mówili dosiebie"mój drogi"albo "moja kochana". Pewien dziesięcioletni chłopczyk,który dogorywał na złośliwą anemię, miał jakby dwóchojców i dwie mamusie: jego rodzicerozwiedli sięi zawarlinowe związki małżeńskie. Wszyscy czworo schodzili sięprzy łóżkukonającegomalca, czuleściskalisobieręce nazywając się wzajem "mój stary" i "kochanie". Jakbyczteroosobowe małżeństwo. Chłopczyk nic z tego wszystkiegonie rozumiał. To strasznie zabawnemieć aż czworo rodziców! zwierzał sięFabianie. Jak to się, proszę pani, dzieje? Przebijano mumostek,żeby zastrzyknąć wyciąg z wątroby. Ale i takumarł po długiej i smutnejagonii,w obecności swych dwóch ojców i dwóch matek, którzy przecieżnie bylitubez winy! Wszystko to było tak zwykłe i takie codzienne, że wrażliwośćFabiany powolitępiała. Przestała się gorszyć, przestało się w niej burzyć poczucie uczciwości. Powtarzającesię w ciągu dłuższego czasu . anomalie zaczynająsię namw końcu wydawaćczymś zupełnie normalnym. Niekiedyogarniał Fabianę niepokój, gdy stwierdzała, oile bardziejjest teraz wyrozumiała i tolerancyjna, oile skłonniejszado szukania kompromisu zzasadami, które jej wpajanow dzieciństwie. Nie sposób oddychać bezkarnie atmosferąwytwornego zepsucia, jaka otacza dziś większość tych, których tylu ludzi z całym przekonaniemnazywa "elitą". Historie mężów, kochanek i kochanków szczególniekomplikowałysprawy, gdy chodziło o poronienia, o cozwracano się tudość często. Raz czydwa razy zdarzyłosię, że jakaś pani zgłosiła się do klinikirzekomo na operację kobiecą. A później przyszła jeszcze raz z kochankiemi wyjaśniła,że właściwie chodzi jej o "specjalny zabieg",o przerwanie ciąży. Colligny doskonalete rzeczy rozumiałi nader zręcznie manewrował w najbardziej zawiłych sytuacjach. Z mężem mówił o nieszkodliwym włókniaku,w rozmowie zkochankiem używał enigmatycznego określenia "specjalny zabieg". Wkancelarii zlecał, by sporządzano dwa rachunki: jeden skromniejszy, przeznaczonydlamęża, i drugi, na znacznie większą sumę, dla kochanka. Tego typu zabiegi byłydla lecznicypoważnymźródłem dochodu. 263. A Fabiana patrzyła na te zbrodnie, na te z całą świadomością i premedytacją popełniane morderstwa. Jeżelichodziło o początek ciąży, wystarczało założenie laminarium, inaczejmówiąc wprowadzenie do szyjki macicypręcika z laminarium, nie większego od zapałki, którypęczniejąc w wilgoci dochodzi do rozmiarów papierosai ułatwia poronienie. Przy ciąży bardziej zaawansowanejtrzeba byłomacicę skrobać. Zabieg tennazywano w klinice "biopsją". Nierzadko i młode dziewczęta przychodziły na krótkiekuracje do Epidaurii. Albo w tajemnicyprzed rodzicami,korzystającz tego, że gdzieś wyjechali, albo teżrazemz nimi. W drugim przypadku lekarz bywał przeważniez góry uprzedzany. Iprzy rodzicach mówił wtedy do panienki: Maleńka torbiel. Trzeba to będzie usunąć. Ale niechsię pani zupełnie nieobawia. Kwestia pięciu minut. A poośmiu dniach może już pani biegać. Ależ tak,proszę pani,córeczce nie grozi żadne niebezpieczeństwo! Czasami jednak rodzice znali sytuację. Wówczas mówiłosię po prostui wyraźnie, że trzeba natychmiast zrobićbiopsję. Jakże często ci ludzie, na ogół bardzo bogaci, należący fdo paryskiej plutokracji, ubolewali gorzko nad dążeniemdo władzy mas, tak ,,wyzutych z wszelkich ideałów i takspragnionych użycia". Budzili oni w Fabianie znaczniewiększąodrazę, niżbiedneproste kobieciny, które przynoszono do Egalite całew krwi, ciche ipełneskruchy po zabiegu wykonanymszpilkąodświątecznego kapelusza. Tamte się przynajmniejwstydziły. Tutajzaś nie było już nic. Rzecz ogólnie przyjęta, o ustalonej cenie, najzwyklejsza. Biopsja, cóż takiego? Za te specjalne zabiegi trzeba było słono płacić. Hoyer,który pilnował rachunków, przykazywał Fabianie, by pozaimponującymi honorariami chirurgów wpisywała zawszedwieście franków za użycie salioperacyjnej, a prócz tegoosobnąopłatę za narkozę i tysiąc dwieście franków dlapielęgniarek i salowych. Za wszystkoliczono, i to możliwie najdrożej: nawet gumowe rękawiczki chirurga, któreprzecież służyły trzyalbo cztery razy, nawetkompresy,katgut, jedwab, klamerki. Wszystko dziesięciokrotnie przekraczało prawdziwą wartość: studwudziestopięciogramowapaczka waty kosztowała tutaj osiem franków! ButelkaWody mineralnej pięć franków pięćdziesiąt! Epidauria była 264 złotym interesem dla paru spekulantów, którzy ją rozreklamowali i ciągnęli z niej zyski. Fabiana nie mogła się nadziwić, że cały ten świat, któryoglądała"ci ludzietak pyszni, tak przekonani o swej wyższości nad innymi traktują jak rzecz zwykłą cudzołóstwo,rozwody, zboczenia seksualne, sztuczne poronienia, a nawet porzucaniedzieci lub zażywanie morfiny i kokainy. Uprawiali to wszystkobez cieniaskrępowania czy wstydu,na oczach i za wiedzą lekarzy ipielęgniarek. Jakby tobyło czymś najzwyczajniejszym, jakby ludzi tychz racjiposiadanych pieniędzy czy poziomu umysłowegonie obowiązywała ogólnie przyjęta moralność. Ta moralność, której się uczy i którą się narzuca niższym warstwom, jakonieodzowną dyscyplinę ihamulec, ale zktórej oni wtajemniczeni wyższego stopnia zupełnie się rozgrzeszyli. Myliłby się zresztą, kto by sądził, żeGodefrin, Collignyi Hoyer nie byli ludźmi uczciwymi. Po pierwsze brali znikomy tylko udział w zyskach. Byli płatniod operacji. Właściwie jeden tylko Hoyer rzeczywiścielubił pieniądze. Godefrin miał pięciorodzieci, był idealnym mężem, troskliwym ojcem. Colligny, entuzjasta własnego kunsztu, żyłwyłącznie swoim zawodem, stale coś ulepszał, zmieniał,udoskonalałnarzędzia. A ponieważ żona nie dała mudziecka, adoptował sierotkę, milutkiegomałegoblondaskaz domu podrzutków. Ale wszyscy trzej byli ludźmi niewierzącymi. Stanowili produktsystemu wychowawczego,jakim od czterdziestu czy pięćdziesięciu lat obejmuje sięwe Francji młodzież. Nie wiedzieli, nie nauczono ichpatrzeć poza życie. A jeśli dla człowieka istnieje tylkożycie doczesne, to nie jest ono warte szacunku. Godefrinbyłgorącym zwolennikiem teorii przyjętych wbogatychkrajach,teorii, które zapewniającdobrobyt materialnywyludniłyNorwegię i Szwecję orazsprawiają, że Australia jest nadal niemalbezludna. "Maksymalnie wysoka stopa życiowa dla ograniczonej liczby jednostek. " Twierdził,że jest neomaltuzjaninem, i głosił, że praktykowanaw Anglii kontrola urodzeń to rzecz bardzo słuszna. Hoyerbez przerwy rozprawiał o legalizacji poronień i o tym, żekobieta ma prawo dowolnierozporządzać własnym ciałem. Ubolewał,że te zasady się nie rozpowszechniają, w jegobowiemmniemaniu stanowiłyostateczny krok na drodzedo wyzwolenia człowieka, dopełni indywidualizmu. Biadał, żerząd nie zamierza tworzyć oficjalnych zakładówporonień, gdzie by każda kobietamogław razie potrzeby 265. pozbyć się ciąży. A Colligny w młodości na własnej skórzeodczuł skutki niefortunnego klerykalizmu: jego ojciec, socjalista, a więc bez poparcia sfer kościelnych, nie mógłznaleźć stałego zajęcia w bretońskiej rodzinnej osadzie. W duszy doktora Colligny na całe życie pozostało uczuciebuntu i rozgoryczenia. Postanowił walczyć o uwolnienieczłowieka z dawnych więzów i pęt. Uwielbiał Gide'ai Victora Margueritte. I w gruncie rzeczy ci trzej lekarzebyli konsekwentni wobec samych' siebie. Przejawiałosięto niedwuznacznie w ich usposobieniu, w owympozbawionym złudzeń spojrzeniu na świat, niesprecyzowanej,zabarwionej trochę rozczarowaniem goryczy wstosunkudo życia. W lutym Doutrevalprzyjechał do Paryża odwiedzićcórkę. Zauważył, że się zmieniła,posmutniała, jest jakaśniespokojna i zamyślona. Z fachowego punktu widzenianiewątpliwie wiele się nauczyła. Ta praktykaokazałasięwprost nieoceniona. Ale mimo wszystko wolałaby wrócićdo Angers, być znowu z ojcem i Marietą. Nieumiała tegowytłumaczyć. Nalegała jednak usilnie. Doutreval nie pojął,co się z nią dzieje, jak głęboko jest wzburzona. Nie spostrzegł, że przeżywapoważny kryzys moralny, owe ciężkiemomenty, kiedywszystkie zasady wyniesione z dzieciństwa stają pod znakiem zapytania. Łagodnie ją przekonywał, prosił, aby była rozsądna. Już wkrótcebędzie mupotrzebna: spodziewałsię, że lada chwila otrzyma lokalna założenieswojegoośrodka. A wtedy młodsza córka stanie się jego prawą ręką. Bardzo na nią liczył. Niechże więcbędzie dzielna, niech sięuzbroiw cierpliwość. Fabianazamilkła. W cztery godziny pooperacji Guerran ocknął sięz ciężkiego uśpienia narkozą. Rozejrzał się dokoła mętnym,półprzytomnymwzrokiem i nagle jego oczy zatrzymały sięna pociągłej, bladej twarzyczce, okolonej bielą pielęgniarskiego czepeczka,troskliwie nad nim pochylonej. Piwne oczy, cienki nosek i czarne łuki brwi coś muprzypominały,jakąśznajomą twarz. Z trudem zbierał myśli. Ażwreszcie szepnął ledwo zrozumiale: Czy pani. to mała Fabianka? 2^6 Tak, panie ministrze. Córka profesora Doutrevala. Aleproszę leżećspokojnie. I nic niemówić. Jestem chory. bardzochory. zamruczał Guerran. Tak mi sięwszystko kręci. Chciał się wesprzećna łokciu. Wychylił się z łóżka, lecznatychmiastgo zemdliło, porwały go wymioty tak straszne,jak gdyby miały rozerwać mu brzuch. Ale żołądek wyrzucił tylko trochę pianyi żółci. Męczył się tak do wieczora. Okołodziewiątej,gdy sięjuż czuł trochę lepiej, przyjechała żona. Pierwszym pospiesznym z Angers,zaraz po otrzymaniu depeszy. JulianaGuerran, wysoka,mocno umalowana brunetka, szczelnieotulona w czarny jedwabny płaszczz karakułowym kołnierzem, doskonale uwydatniający jej elegancką szczupłąfigurę, wsunęła się milcząco, bezszelestnie jak zjawa i stanęła nad Guerranem, który sino blady i mokry od poturobił raczej wrażenie nieboszczyka niż żywego człowieka. Pocałowała go bez słowa. A Monika? wyszeptał Guerran. Zostawiłamją w Angers u Karolów. Przyjedzie jutro. Dopiero jutro. westchnął chory. ' Tak, jutrorano. i i Dopiero jutro. Fabiana wyszła z pokoju. Zaraz jednak przywołał jądzwonek. Guerranowi było zimno,prosił o termofor. Od razu cię tu przewieziono? pytałaJuliananiezwracając uwagi na Fabiankę, która odsłoniwszy skostniałestopy Guerrana owinęła je watąi wsunęła dołóżkaelektryczny ogrzewacz. Tak, od razu szepnął Guerran. A podjąłeś pieniądze? Nie. Przecież wiesz, że jestem prawiebezgrosza. Guerran poruszyłsięi stęknął. Oj, jak to boli. Czyprzynajmniej uprzedziłeś, że. Nie wiem, nic nie wiem, Juliano. O, tak, świetnie,panno Fabianko. Spod ciemnoszarego kapelusika, ozdobionego wielką złotąszpilką, oczy Juliany błysnęły ku Fabianieprzeszywającym, złowrogim spojrzeniem. Poznajesz Fabiankę? wyszeptał Guerran. Fabiankę? 267. Fabiankę Doutreval. / Jestem córką profesora Doutrevala z Angers, proszępani wyjaśniła Fabiana. Ostre spojrzenie Juliany złagodniało. Ach! Prawda. Tak, teraz sobie przypominam. Zastanawiałam się właśnie, skąd ja znam tę młodą osobę. Poznałyśmy siękiedyś u Heublów, prawda? Tak, proszę pani. No tak, pamiętam doskonale. Coza zbieg okoliczności! I coza szczęście! Prawdziwe szczęście dla mojegobiednego męża. Drapieżniezazdrosna,jak tylko potrafią być zazdrosnestarzejące się, a z gruntu złe kobiety, natychmiast zaczęłapatrzeć podejrzliwie na młodziutką pielęgniarkę, do którejmąż odzywał się tak poufale, po imieniu. Zrozumiawszypomyłkę uspokoiła się i starała się być uprzejma. Fabiana skierowała się ku drzwiom. Ja teżidę z paniąpowiedziała Juliana. Czy mamy wstawić dla pani łóżko? Nie, dziękuję. Profesor Geraudin się niezgadza. Mamgrypę. Boi się o naszegobiedaka. Podobnow takim stanie nietrudno o zapaleniepłuc. Tak, to prawda. Zamówiłam już zresztąpokój w hotelu Saint-James. Przyjdę jutro możliwie najwcześniej,to właściwie będzieto samo. No, chodźmy już, proszę pani. Do widzenia,Oliwiuszu. Postarasz się trochę pomyśleć o tym, co cimówiłam, dobrze? Trzymaj się dzielnie, mój drogi! I Wyszła zaFabiana. Noc była fatalna. Fabianazleciła dyżurnej pielęgniarce,aby ją natychmiast wezwała, jeśliGuerranczułby się gorzej. Około północy w służbowym pokoiku na ósmympiętrze zadźwięczał telefon. Zbiegła na dół. Jakoś znimniedobrze oznajmiła koleżanka. Ma gorączkę, czterdzieści stopni. I bredzi. Guerran na skotłowanej pościeli rzucał się i miotał wykrzykując przy tym krótkie, rwącesię słowa. Mówię ci, że nie! Nie dostaniesz! Nicz tego! Osiemnaście tysięcy? Wykluczone! Mówię ci, że nie! I znówpochwili: Warn się zdaje, że jakradnęte pieniądze! O, nie, Juliano! Już ani grosza! A zresztą idź i otwórzkasetę! Zobacz! Sama zobacz! A czy Geraudin co mówił? zapytała pielęgniarka. 268 Te dwa proszki, w razie potrzebywskazała Fabiana. Dajmymu na początek jeden. Och, żeby to jużbyłorano! Rano temperatura spadła. AleGuerran wyglądał źle. Geraudin, który osobiście zrobił mu opatrunek, nie odezwał się słowem. Fabiana zauważyła, że rana przedstawiasię niedobrze. Ani śladu ropienia, żadnego znaku obronyorganizmu. Mogło siępod tym kryć ciężkie zakażenie,będące już w pełnym rozwoju. Juliana przyjechała taksówką owpół do dziesiątej wrazz Moniką i jej narzeczonym, Robertem Bussy. Fabianaczekała jużna dole, aby ich uprzedzić, że noc była ciężkai chory potrzebuje spokoju. Na Julianie nie zrobiło tożadnego wrażenia. Robert Bussy, wysoki, spokojny młodzieniec z bardzo nieprzystępnąminą itrochę nienaturalny,oznajmił, że zostanie na dole w poczekalni. A Monika słuchała z przerażeniem, wytrzeszczając wielkie, niebieskieiniewinneoczy, jakby nie rozumiała,o co chodzi. Byłajeszcze tak młoda, że najwidoczniej nie zdawała sobiesprawy z grożącej katastrofy. Fabiana zaprowadziła matkę' i córkę do chorego. Gdy Monika zobaczyła, że ojciec żyje,rozmawia, jestprzytomny, uspokoiła się zupełnie w swe^młodzieńczej niefrasobliwości. No i jak tam? zapytała Juliana. Tak sobie. Spałeś dobrze? Męczyły mnie sny. Ciągle mi się coś śniło. Pocałujżemnie, Moniczko. Monika wysunęłasię z wnęki okiennej, gdzie odchy. liwszyfiranki zabawiała się dawaniemznakówRobertowi,który spacerował po dziedzińcu. Podeszła i pocałowałaojca. Fabiana zostawiła ich samych i wróciła dopiero popół godzinie. Przed odejściem Juliana znowu przypomniała mężowi: A czyś pomyślało pieniądzach,Oliwiuszu? Zmiłujsię, przecież na początku miesiąca dałem cityle, co zawsze. Ale wiesz,że miałamwyjątkowo duże wydatki. Cóżja na to poradzę? Chybasobie nie wyobrażasz,żesię zerwę i pójdę stawać wsądzie? Trzeba poczekać. A czy Karol nie mógłby wziąć gdzie jakichś zaliczek? 269. Nie, niemożliwe. Najważniejsze akta mam u siebiew kasie. Karol się w tym nie połapie. No a z banku? Z banku? Tak. tam zostało trochę gotówki. I papiery wartościowe. Ale tego nie można ruszać! Zresztąnikt poza mną nie ma do tego dostępu. No, proszę. Samteraz widzisz, doczego doprowadzaten twój brak zaufania! Och, dajże mi spokój! Daj mi świętyspokój! wybuchnął Guerran. Przecież, u licha, jeszcze zaraz niezdechnę! Nie mam zamiaru tuwiekować! Kwestiadziesięciu dni! Dziesięciu dni? Ano tak! Geraudin tak mówi. To jednak sporo czasu. A sam wiesz, żekuśnierz jużdwa razy przychodził zrachunkiem. Ijeszcze tenwekselza samochód Karola. Nic na to nie poradzę! warknął Guerran z wściekłością. Zechciejmi łaskawie uwierzyć, że gdybymmógł sięruszyć. Już i tak wystarczająco się tym wszystkim gryzę! No,ale już dość, do widzenia. Pocałujże mnie,Moniczko. Nie ma ropy! stwierdził Geraudin następnegodniarano, gdy wyszli po zmianie opatrunku. Nie ma objawów obrony, wstrzymania gazów. Niepokojące wyczerpanie. Zastanawiamsię poważnie, czy nie powinienem jeszczerazotworzyćbrzucha. Guerran, wtulony w miękkąpościel,otępiały, drzemałśniąc bez przerwy jakieś koszmarne historie. Tej nocydyżur przy nim miała Fabiana. Niezmrużyła oka nawetna chwilkę, co sekundę wyrywał jąz sennego odrętwieniato stłumiony okrzyk, to półgłosem szeptane wyzwisko, toznów cichy jęk. Podnosiła się zfotela ispoglądała zbliskanatę umęczoną twarz o zapadłych policzkach, ażżółtą nabiałym tle poduszki, zwydatną dolną szczęką jakby brudną od trzydniowego zarostu. Od czasu do czasu mamrotałpo cichu jakieś powiązane zdanie: Już ani grosza. O, nie,nie tkniesz jej posagu. Niemoja? Monika niejest moja? Och, ty dziwko! Słowaprzechodziły w jęk. Otwierał oczy. Pić! Ta noc była bardzo męcząca. Okołoszóstej zastąpiła Fa270 bianę koleżanka. Guerran zbudził się przytomny, leczu kresu sił. Fabianaposzła trochę wypocząć do swego pokoju. Kiedy późniejschodziła na dół, natknęła się na korytarzu na Julianę Guerran i jej syna, Karola, którzy właśnie przyjechali. No i co, proszę pani? Jak przeszła noc? Nienadzwyczajnie. Czy już się zbudził? Jużdawno, proszę pani. Tym lepiej. Muszę z nim poważnie porozmawiać. A ja wtrącił Karol chciałbym z nim omówićpewne akta. pilne sprawy, wyznaczone na tentydzień. Nie radzę państwu rzekła Fabiana. Dlaczego? Pan Guerran jest straszliwie wyczerpany. Trzeba jak,najmniej z nim rozmawiać. Oo.. w głosie Karola zabrzmiało rozczarowanie. W takim razie powiedziała Juliana może panizechciałabyz nim pomówić w jakimś lepszym momencie. żeby go pani zapytała o szyfr do kasy. Próbowałam jużwszelkich kombinacji imionrodzinnych, ale nic nie otwiera! I niech goteż pani zapyta, jak pani zauważy, że choćprzez chwilę jest przytomniejszy, kogo z klientów Karolmógłby poprosić ozaliczkę. Tylko proszę o tympamiętać. Dobrze, postaram się. Pan będzie łaskaw zostawićteczkę w szatni, proszę pana. Wolę nie zaprotestował Karol. Nigdy nie wiadomo. Może mi się uda zamienić choć paręsłów o tym, conajpilniejsze. Weszli do pokojuGuerrana. Siedzieli dobrą godzinę,a po ich wyjściu, Guerran był wyczerpanydo ostatka, jakpo ciężkiejwalce. Panno Fabiano zapowiedział Geraudin wściekłymgłosem na przyszłość, gdy sięte typy tu zjawią, niewolno pani opuszczać pokoju. Oni mi go zamordują! Czytakz nim źle? Dzisiajpo południu otworzę brzuch ponownie! Zrobił to o trzeciej, w obecności wszystkich chirurgówkliniki. Godefrin, Hoyer i Colligny skrzywili się niedwuznacznie, ujrzawszy tę ranę różowawą, bez ziarniny, bezropy,bez żadnych oznak gojenia się iobrony. Sączyło sięz niejtylko trochę żółtawej cieczy, zresztą też niewiele. Paskudna wydzielina mruknął Hoyer. O tak potwierdził Colligny wstrętna zupa! 271. Geraudin wciągnął w pipetkę odrobinę tego płynui przesłał go do analizy. O czwartej laboratorium wydało złowieszcze orzeczenie wyrokśmierci, który w minutę później znała jużcała lecznica: streptokoki. No, to już z nim koniec oświadczył Hoyer. Musimywalczyć! odparł Geraudin. Szczepionkaprzeciwstreptokokowa, transfuzja. Mamy się jeszcze czymbronić. , Czy profesor dobrze się przyjrzał, jak on wygląda? Udawało mi sięratowaćgorszych. Sprowadźcie zarazwaszych krwiodawców. Tegoż wieczoru zrobiono Guerranowi szeregzastrzyków,a następnego dnia ranotransfuzję. Geraudin osobiście poinformował Julianę i Karola o jego stanie. Nie ukrywam przed państwem, że jutro czy pojutrzemoże nastąpić katastrofa. Na wszelki wypadek trzeba byćna to przygotowanym. Przede wszystkim jednak proszę gQnie męczyć. Nie wolno przebywać u niego dłużej niż dwieminuty. I przykazał Fabianie, by zaraz za nimi weszła. Niech pani. na nich uważa. Już jają znam. I niechsię pani na krokstamtąd nie rusza. Ma ich pani natychmiast wyrzucić za drzwi, gdyby. Guerranpoznał jeszcze żonę i syna. A Monika? wyszeptał ztrudem. Przyjdzie jutro. Chciałbymzobaczyć Monikę. powtórzył Guerrannie otwierając oczu. Gorzej sięczujesz? Hm.. jakoś ze mną marnie. Może byścoś chciał? ŻebyMonika. Czy nie należałoby zrobić pewnych . kroków? Możezechciałbyś. Guerran zrozumiał dość przejrzystąaluzję. Otworzyłoczy. Jakich znowu kroków? No, nie wiem. może rozsądniej. byłbyś spokojniejszy. Bo tenrachunek w banku. mógłbyś wypisać czek. Guerran nie odpowiedział. Zapadła cisza. Julianazaczęłasię szeptem naradzać z Karolem. A czy dałoby się podjąć te pieniądzew razie. nowiesz, w razie. 272 Wykluczoneodszepnął Karol. Zamknęliby rachunki. Nagły, gwałtowny błysk wściekłości przeleciał po śniadej, posępnej twarzy Juliany. Podeszła bliżejdo konającego i powiedziała ze złością: Słuchajże, Oliwiuszu, to przecież zupełny absurd! Niejesteś dzieckiem. Możemy się chyba rozmówić! Przypuśćmy, że ci się coś stanie,co ja wtedy zrobię? Jeszcze nieumieram. wybełkotał Guerran. Czyś ty sięzastanowił, żemnie zostawiasz bezgrosza? Bez kapitału! Bezniczego! Na łasce dzieci! Połowa masy spadkowej przypada na ciebieprzerwał jej Karol. Tak, tylko że wy wszystko sprzedacie i wyrzuciciemnie na bruk! Będęod waszależna! Oliwiuszu, czy mniesłyszysz? Otwórzże oczy,posłuchaj! Sprowadzę zaraz notariusza. Musisz mizostawić jakiś legat, testament, zapisaćdożywocie, no cóż, słyszysz? Zupełnie zapomniała o stojącej pod oknem Fabianie. Chwyciłamęża za ramięi zaczęłanim potrząsać. Zgadzasz się, co? Daj mi świętyspokój jęczał konający. Błagamcię. Fabiana zbliżyła siędo łóżka. ( Ależ mamusiu zaniepokoił się Karol --- dożywocieto dla mnie iMoniki ruina. Dożywocie czynie dożywocie, wszystko mijedno. Wiem tylko, że Heublowie cośtakiego zrobili. Wyciągnęła z kieszeni jakąś kartkę i odczytała z trudem: "Na wypadek. majątek ruchomy i nieruchomy. " Zapisałam to sobie. No i co, Oliwiuszu? Oliwiuszu! Co o tymsądzisz? Odpowiedz wreszcie! Guerran się poruszył i z wielkim wysiłkiem próbowałsię podnieść. To znaczy,że nas, Monikę i mnie, chcesz zostawićbez grosza? zdenerwowałsię Karol. Ojcze, proszęcię, zastanówsię poważnie. Ja im nie zrobię krzywdy! krzyczała Juliana. Ale musiszmnie zostawić prawodysponowania pieniędzmi,Oliwiuszu! To oni powinnibyć zależni ode mnie. Nomów,mam wezwać notariusza, co? Może jutro. szepnął Guerran. Co, jutro? Ależ jutro może już być za. Proszę pani! przerwała ostro Fabiana. 18 Ciała i dusze 273. Jutro powtórzył bardziej stanowczo Guerran. Zresztą ja do jutra wyzdrowieję. Nie zrobiętemu staremułajdakowi Rebat tak wielkiej przyjemności! Zaraz bychciałzająć moje miejsce, zostać prezesem Izby Adwokackiej! O, nie, niedoczekanie jego! Już lepiej od razuzwlokę się stądi pójdęłeb mu ukręcę! Co?Co takiego? przeraziła się Juliana. Proszę leżeć spokojnie! krzyknęła Fabiana przyciskając mocno guzikdzwonka. Panie ministrze, proszęsię nie ruszać! Siłą go przytrzymała, jeszcze raz nacisnęła dzwoneki chwyciła Julianę za ramię. No,proszę pani, teraz już dość! Sama paniwidzi,cosię dzieje! To wstyd, doprawdy wstyd. Zbiegły się pielęgniarki. Półprzytomna z furii Julianaulękła się jednak skandalu. Wściekłym krokiem opuściłapokój. Za nią wyszedł Karol. Napewno pójdzie poskarżyć się doktorowi Godefrin szepnęła Fabiana. Ale Juliana nie poskarżyłasię. Gdy po jakimś czasiewróciła, Guerran był w staniezapaści. Juliana, Monikai Karol poprosili o pokoje i zainstalowali się w klinicenadobre. Po trzeciej transfuzji Guerran, którego wszyscy właściwie uważali już za nieboszczyka, zaczął przychodzić dosiebie. Przez wiele, wiele tygodni miałtak jeszcze leżeć na klinicznym łóżku zlane potem, nieszczęsne, półprzytomne,postękujące stworzenie, co nieustannie się żaliło i dzwoniło na pielęgniarkę. Fabiana bez końca przebierała go, podnosiła, poprawiałapoduszki, poiła, ocierała mu czoło, zsuwała kołdrę i znówgo otulała, dawała wąchać eter, otwierała okno i za chwilęna powrót zamykała, po to zresztą, by zaraz znowu jeotworzyć. Gdy rozsunęła zasłony, raziło goświatło, gdyje zsuwała, chciał,żeby było jak przedtem. Nieszczęsneobolałe ciało, umęczone na wszystkie sposoby. Przetrzymał jednaknajgorsze i stanjego nie budził już obaw. Geraudin wrócił do Angers. Fabianastała się dla Guerranaaniołem dobroci, uosobieniem litości iserca. Nawetsobie nie wyobrażał, żeby ktoś mógł być tak łagodnyicierpliwy, tak dalece wyrozumiały dla cierpiącej,zupeł274 nie już bezsilnej ludzkiejistoty. Czasami sam przed sobąsię wstydził,kiedypo raz czterdziesty z rzędubyłamunieodzownie potrzebnai musiał ją wzywać. A gdy nietylko zaraz przychodziła, lecz jeszcze się do niego uśmiechała, ogarniało go tak głębokie rozczulenie i taka wdzięczność, że oczy zachodziły mułzami. Fabiana zaś, szczerzemówiąc, bardzo siędo niegoprzywiązała izajmowała sięnim z większym przejęciemi serdeczniej niż innymi chorymi, gdyż odgadła, że mimo wszelkich pozorówpowodzenia i szczęścia,jest to człowiek bezgranicznie samotnyi nieszczęśliwy. Juliana wraz z Moniką wyniosła się zkliniki. Zamieszkaław hotelu Saint-James ico rano przychodziła do męża. Karol wrócił już do Angers, leczzaglądał do ojca co trzydni, rozpościerał stosyakt, prosił o wyjaśnienia i instrukcje co dospraw będącychw toku. Ciężar kancelarii przerastał jego siły. Brakowało mu doświadczenia. Nadewszystkojednak osobiste wpływy Guerrana przestały obecnie działać. Gdy jego nie stało, nie miał kto załatwiaćwministerstwie kwestii związanych z cłem, dochodzić doporozumienia w sprawie licencjiimportowych albo ,,omyłkowego" zeznania podatkowego używając tu tradycyjnego eufemizmu. Och, żebyś się już mógłtrochę ruszyć wzdychałKarol. A jak myślisz, kiedy staniesz w sądzie? Złożyłem twoje wnioski do rozwodu Planuin-Berthiel. I Rebatprzysłał mi jużswoje. No i te sprawy podatkowe. Przyniosłem ciakta. Musisz je przejrzeć. Oczywiście, gdybyśmógł wpaść do ministerstwa, wszystko byłoby o wiele prostsze. A gdy już 'wreszcie kończył, Juliana dorzucałaniezmiennie: I pomyśltrochę o pieniądzach. Obstalowałam letnie suknie. Tylko Monika,, beztroska i nie zdająca sobie z niczegosprawy, była dla Guerrana pociechą. Jej wesołość i zbythałaśliwe ożywienie trochęmoże raziły w tym pokojuciężko chorego człowieka. Paplanina i wybuchy śmiechubyły przejawem egoizmumłodego, szczęśliwego stworzenia, które nic nie rozumie. Lecz Guerran tego nie widział. Pewnego dnia Monika przyprowadziła ze sobąRobertaBussy. Choć życiu Guerrana nie zagrażałoteraz bezpośrednie niebezpieczeństwo,jego fatalnywyglądbardzowidać zaskoczył przyszłego zięcia, gdyż od tej pory dziew275. czyna jakby się zmieniła. PrawdopodobnieRobert mówiłz nią o tym, że należałoby jakoś zabezpieczyć się na wypadek katastrofy, która przecież zawsze może się zdarzyć,bo teraz i ona zaczęła rozmawiać o pieniądzach, zadawaćtego rodzaju pytania: A gdyby, tatusiu, stało sięto nieszczęście? Czy mogłabym mimoto wyjść za mąż? Czyś pomyślał o moimposagu? Jakby to było, gdyby ciebie zabrakło? Bywałydnie, że rozdrażnionego, umęczonego chorobąGuerrana na myśl o wizycie rodziny ogarniało wprostprzerażenie. Panno Fabianko błagał niechmnie pani długoz nimi nie zostawia. Tylkochwilkę iniech pani wraca! I niech ich pani zaraz wyrzuca. Bo nigdy nie wyzdrowieję, oni mi nie dadzą! A przecież jeśli będę żył, będąmieliwszystko! Ale jak zdechnę,to wszystko im się urwie! Powinni się, u licha, wreszcie nad tym zastanowić! I Fabiana skracała czas odwiedzin;pod pretekstem, żemusi zmienić opatrunek,uprzejmie przepraszając wchodziła do pokoju w piętnaście minut po przybyciu JulianyczyKarola. Jaka pani jest dobra, panno Fabiankomówił Guerran. Podobnejistoty, jak żyję, nie widziałem. Tak,z pewnością. Zanudzam panią. Ciągle marudzę, ciągle czegoś żądam. Ciąglepanią fatyguję dla byledrobiazgu. A pani nigdysię nawetnie skrzywi. A przecież niemożepani wiedzieć, że to szczera prawda, że istotnie cierpię bezprzerwy, że co chwila potrzebuję, aby ktoś pomógł misiępodnieść, wzruszył poduszkę, poprawiłkołdrę, żeby mnieprzewróciłto na jeden, to na drugi bok. Nigdy nie uwierzyłbym,że taki jest stan chorego po ciężkiej operacji. Nie wyobrażałem sobie, żeczłowiek robi się tak wrażliwy,takiuczulony. Ażmi wstyd. Ale pani wyczuwa to intuicyjnie,choć samategonie przeszła. Każda kobieta. O, nie. Moja żona na przykład wcale tego nierozumie. A nawet iMonika też nie. Czy nieuderzyłopanicośw jejwyglądzie, gdy tu przychodzi? Nie. Maluje się! Och, to przecież głupstwo! uśmiechnęła sięFabiana. Może, ale jakoś mnie to razi! Przedtygodniem zmieniłauczesanie. Zauważyła pani? Nie? Ależ tak,z pewno276 ścią. Używa zbytjaskrawej pomadki do ust. Czerni sobiebrwi. Jak towygląda u blondynki! Taka jest przecieżśliczna ztymi jasnymi włosami i przejrzystymi oczyma! Głuptasek! Nie mogę się jakoś pogodzić, żemyśli o tym,kiedy ja tu leżę. Jeśli chodzio Julianę, zupełnie mi toobojętne. Chociaż, jak tu przychodzi, od jejperfum robimi sięniedobrze. Ona możesię malować, ile duszazapragnie. Ależeby Monika, to jednak trochę przykro. Każdy wiek ma swoje prawa, panieministrze. Trzebawziąć pod uwagę, że już teraz nic panu nie grozi. I przyszło odprężenie,takie uniej naturalne po tylu dniach niepokoju i trwogi. Może być, może. Nie będę się spierał. Alemimowszystko to trochę przykro. Człowiek, widzipani, robisięszczególnie drażliwy, kiedy jest chory. A zresztąpani,panno Fabianko, wcale sięnie maluje. Więc jakoś to paniwyczuwa. Ale na pewno można używać różu i być dobrąpielęgniarką,proszę pana. Tak, trochę,lecz nie za dużo. Cierpienie wymagacunku. JPierwszy raz w życiu to pojmuję. FabianasięT02eśintała,- - - Zapewniam pana, że nigdytak dalece się nad tymnie zastanawiałam! Wiem. U pani toinstynktowne. Jakżebym chciał miećtaką córkę jakpani. Ma pan najmilszą córkę wświecie! O,tak! To prawda! Monika to dobre dziecko. Alew radości. W życiu bez chmur. Apanią chciałby człowiekmieć przy sobie wtedy, kiedy mu źle. ' Trzymałją tak godzinami, mówił z nią o wszystkimi wciągał w rozmowę. Opowiadała mu o swoich doświadczeniach w szpitalu i w klinice, o tym, jak musiała sięrozstaćz dziecinnymi złudzeniami i zacząć patrzeć szerokootwartymioczyma na brzydotę ludzkiego życia. Opowiadałao troskach iradościach swojegozawodu, opacjentach, którymi się szczególnie zajmowała. Już wkrótce,nie wyszedłszy ani razu z łóżka, znał wszystkichswoichsąsiadów i ich dolegliwości. Umiała go zabawić, rozerwać,wzbudzić zainteresowanie otoczeniem. Najbardziej przejmowały Guerrana losy pewnego kokainisty, który zostałprzyjęty tego dnia co on na kuracjęodwykową; dosłowniepasjonowałsię tą walką. Fabiana mogła mu o nim opowiadaćswobodnie, gdyż Colligny i Hoyer sami o tym 277. wspominali Guerranowi. Ów przypadek znany był zresztąl w całym Paryżu. Chodziło o syna słynnego pisarza Crouan-Marny, autora niezliczonych, bardzo frywolnych scenariuszy, które mu przyniosły sławę i majątek. Jego synbył kokainistą. Wyprowadziło to w końcu z równowagikochankę Crouan-Marny'egQ, ponieważ synowska namiętność kosztowała papę szalone pieniądze^Namówiła go więc,żeby zdecydował się 'oddać młodego człowieka do kliniki. Kuracja była trudna. Gdy narkoman z własnej woliprosi o ratunek wyleczenie bywa możliwe. Jeśli jednaksprowadzi się go do lecznicy siłą, wbrew jego woli, torzecz prawie wykluczona. Zawsze sobie jakoś poradzi,gdzieś kokainę ukryje. ^Wóstateczności dostarczą mu jejprzyjaciele. Fabiana opowiadała, jak zaraz po przybyciuobszukano młodego Crouan-Marny od stóp do głów. Roze^brano go do naga, zabrano całe ubranie, buty, wiecznepióro, zegarek. Zbadano nawetjamę ustną i odbytnicę. Potem zaaplikowano mu jeszcze lewatywę, żebyjuż napewnonic w żołądku nie zostało. I mimo to Crouan-Marny-syn,ubrany w piżamę zakładową, nie pósiacTaJący nic pozaksiążkami, ołówkami, papierosami i innymi drobiazgaminależącymi do lecznicy, nadalsiękokamizował. Wszystkich gości pilnowano, w czasie wizytw pokoju siedziałpielęgniarzi nie spuszczał oczu z ich rąk. Ale owa "masoneria" nałogowców wykazuje szatańską wprost sotidar"ność! Widać wewnętrzna potrzeba wciągania za sobą bliźnich w otchłań jest u niektórych ludzi taksilna,żedorównuje w napięciu żarowi, jakim płoną inne dusze,pragnące wszystkich porywać za sobą ku górze. Niewątpliwie istnieje na świecie coś niby apostolstwo pojmowanena opak. Fabiana dość często wchodziła rano dopokoju Guerranazesłowami: Znowu! Znowu znalazł sposób, żeby "to" zdobyć! Leżyzupełnie nieprzytomny! Guerran z ogromnym przejęciem śledził przebieg tejwalki o uratowanie człowieka wbrew jego woli. Wreszciepewnego dnia, korzystając z tego, że nieszczęsnyspał powalony narkotykiem, bardzo dokładnie przeszukano pokójiskrytkę znaleziono. Okazało się, żeprzechowywał kokainęw małej, szczelnie zamkniętej tubce, którą zatapiałw rezerwuarzeklozetuT^Jednak w "trzy dni później pielęgniarka znowu stwierdziła, żeCrouan-Marny jest półprzytomny, zupełnie oszołomiony. Najbardziej skrupulatne 278 przetrząsanie całego pokoju nie dało żadnegorezultatu. Śpiącego przeniesiono do identycznego pokoju, jaki zajmował dotąd, tylkopiętrowyżej. Kiedy się obudził, zauważyłtę zmianę, lecz nie powiedział słowa. Cała walka toczyłasię bowiem w milczeniu, z zachowaniem wszelkichformgrzeczności. Widać spodziewał się,że i tudostarczą munarkotyku. Robiła to niewątpliwie któraś z posługaczek,opłacana przez niego lub przez jego tajemniczych- przyja^-ciół. Teraz jednalrnikrpoza Fabiananie miał prawa wchodzićdo jego pokoju. Od tego dnia zaczęła się zdecydowanapoprawa. Powoli biedak wyzbywał się nawet owej dzikiejnienawiści, z jaką początkowoodnosił się do doktoraHoyer i Fabiany. Wszystko to bardzo zajmowało Guerrana,skracało dłużące się dni rekonwalescencji. Wkrótcezresztą zacząłmówić o wyjściu z kliniki. Wzywały go obowiązki: w kancelarii piętrzyły się coraz większe stosy akt, parlamentzakończył już wielkanocne ferie. Konieczniejednak powinien pan wypocząć jeszczeprzez kilka miesięcy upominała go Fabiana. Jeślizamierza pan wyjechać do Sabaudii, niechże pan tam posiedzi przez całą jesień. Niemożliwe opowiadał Guerran. Trzeba pracować, walczyć, robić pieniądze. Nie orientuje siępani, coto znaczy, panno Fabiańk'0". A przede wszystkim zanudziłbym się tam naśmierć. Nigdy nie lubiłem i nie lubięwakacji. Sabaudia jest taka piękna! Guerran znał tę prowincję. Był tam kiedyśprzez kilkatygodni. Fabianaw Sabaudii co roku spędzała wrzesień. Opowiadała tak barwnie o Aix-les-Bains, o Małyrf- Porcie,o starym domu, któryMarieta dla nichwynajmowała, żeGuerranowi jak żywestawały przed oczyma błękitne poranki nad jeziorem, lazur nieba i wód, strzępiaste,szeroko ścielące się smugi mgieł, albo znów jesienne wieczory, różowy odblask promieni zachodu na granitowymszczycie Mont Revard, pierwsze światła w Aix-les-Bains,co rozpraszają fiołkowy zmierzch, i białe obłoczki ześlizgujące się z góry Dent du Chat w mroki doliny. Tak, prawda mówił oczarowany Guerran. Jakieto piękne! Jakie towszystko piękne! A ja właściwie nigdytego nie widziałem! Więcdobrze, obiecuję pani! Postaramsiętam dłużej posiedzieć. Jeszcze i to pani będę zawdzię279. czał! Naprawdę, panno Fabianko, mój powrót do życiajest wyłącznie pani zasługą! Fabiana śmiała się i odchodziła do swoich zajęć. Guerranopuściłklinikę w pierwszychdniach maja. Pokazał się w parlamencie i zaraz pojechał na pięć dni doAngers,gdzie wprowadził Karola w parę najpilniejszychi najbardziej zawiłych spraw i uporządkował akta. W tydzień po wyjeździe z Paryża był już w Aix-les-Bainsz Juliana i Moniką. Hotel Continental, gdziezamieszkali,wywiesił na cześć popularnego i wielce wpływowego politykaolbrzymią trójbarwną chorągiew. 9 Pewnego dnia rano przed klinikę Epidauria zajechałsamochód Doutrevala. Profesor wraz z zięciem, LudwikiemVallorge, wstąpił po córkę, żeby ją zabrać na kilkatygodniurlopu. Towarzyszył im Regnoult,jak zawsze wytworny,od węzła krawata do starannie opiłowanych paznokci, odlśniących butów do falujących, sczesanych w tył włosów. Guerran już przed tygodniem opuściłklinikę. Doutrevalnie mógł się więcz nim zobaczyć, czego bardzo żałował,gdyż w czasie swych wizyt w Epidaurii nabrałdo niegoszczególnej sympatii. Rekonwalescent rozczulał się nad Fabiana. A Doutreval z niemałym zadowoleniem patrzył nacoraz większą zażyłość córki ztym wpływowym człowiekiem, który mógł mu się nieraz przydać. Później wstąpili do szpitala Bicetre, gdzie Doutrevalmiał demonstrować swą metodę. Spotkali tam Groix, z rozwianą jak zawsze jasną czuprynąi w doskonałym humorze. A po południu ojciec z córką iobydwoma asystentamiwyruszylido Angers. Fabiana bez wielkiego zainteresowania słuchała zarówno dowcipów Groix,jak uprzejmościRegnoulta. Czuła się zmęczona. Szczęśliwa była, że wracado domu, że będzie mogła wypocząć w rodzinnej atmosferze. Doutreval często teraz bywałw Paryżu. W ogóle dużoostatnio podróżował. Zapraszano go wszędzie, do wszystkich większych miast Francji, a nawetdo stolic europejskich. Nie oszczędzał się; gdzie mógł, wygłaszał odczytyi wykłady, odbywał narady, tworzył nowe ośrodki terapeutyczne w zakładach dla umysłowo chorych. Jego nazwisko stałosię bardzo głośne. Zdobył już więcej niż uznanie. Zjeżdżali do niegochorzy z sąsiednich krajów, zjeżdżalii lekarze pragnący zapoznać się z jego metodą leczenia. Uznano w nimmistrza. W Angers od dawna już uchodziłza wielkiego człowieka, wyczuwał to z pełnego szacunkuzachowania i szczególnej uprzejmości studentów, którychgrupa na jego wydziale wzrastała z miesiąca na miesiąc. Upajającekadzidła rosnącej sławy były mu pociechą po 281.. pustce wielkiego domu, zerwaniu z synem i rozłące z Fabianą, rozłące, która na szczęście nie miała już trwaćdługo. Fabiana kończyła praktykę, dostatecznie opanowałaswój fach,będzie muteraz niezrównaną pomocą. Pozostawało tylko jak najprędzej zdobyćlokal i subwencje, abyleczyć bezpłatnie miejscową biedotę. W ten sposób zyskałbyw Angers ważny ośrodek leczniczy, w którym by mógłprzyjmować lekarzy i demonstrować im żywe, niezbitedowody osiągnięć: swoich pacjentów i wyczerpujące statystyki. Taka placówka była jużostatnią rzeczą, jakiejpragnął dokonać. Od czasu do czasu rozmawiał z Geraudinem o tym wielkim marzeniu, ośrodku leczeniakurarąw Angers. Zdawał sobie sprawę z trudności finansowych,a także tysiącznych zawiści,które należało przedtem ułagodzić lub przełamać. Geraudin podzielał jego zdanie. Poczekajcie, kolego, niech tylko rząd się przewrócimówił. Cierpliwości. Guerran na pewno wejdzie znóww skład nowego gabinetu. Wybija się. Jego akcje staleidąw górę. Jestprzecież "fachowcem od zagadnieńrolniczych". Ubijemy interes, to murowane. Ja to biorę na siebie! Na razie Doutreval układał program prac i podróży nacały rok. Przy końcu tego miesiąca Holandia. Poczerwcowych egzaminachna uniwersytecieNorwegia. W październikuNiemcy. Po powrocie, zaraz po rozpoczęciu roku akademickiego Włochy. Zewsząd do niegopisano, zapraszano, byprzyjechał. Rozgłos,jakiego nabrała jego metoda,miał jedną słabąstronę: nie pozwalał mu pogłębić osiągnięć tak, jak byłegopragnął. Ciągle jeszczepozostawały pewne niewiadome. Paraliżujące działanie kurary dawało bardzo różne efekty,zależnie od pacjenta. Dawni pacjenci, którzy wrócili dozdrowia izaczynali nawet po trochupracować, zgłaszalisię do niegoskarżąc się na ostre bóle w krzyżach, któreuniemożliwiały imkażdy większywysiłek. Dlaczego? Abyto wykryć, trzeba było czasu, cierpliwości i żmudnychdociekań. Doutreval zajmował się tym przezparę dni, leczpotem wypadała jakaś konferencja, którą musiałprzygotować, lub wykład połączonyz pokazami, jaki miał wygłosićw Tuluzie czy Strasburgu. Odrywało go to od pracyi niweczyło spokójniezbędny dla badańnaukowych. Zdarzył sięteżpierwszy wypadek śmierci. I choć takie wypadki teoretycznie są nieuniknione,ten właśnie zrobił nanim bardzo przykre wrażenie. Stało się tow zakładzieSaint-Clement. Groixi Regnoult zrobili zastrzyk dożylny 282 preparatu wywołującego konwulsje młodemu, dwudziestosześcioletniemu mężczyźnie, który już leżał rozebranynawąskim łóżku w sali zabiegowej; dokładnie sześć centymetrów sześciennych dziesięcioprocentowego roztworu. Doutrevalzapisywał te dane, gdy nagle, podość długimoczekiwaniu rozpętał się atak niezwykle gwałtowny. Twarzchorego zbielała, potem zzieleniała. Głowa skręciła sięw prawo z niesamowitą siłą. Chory, tak sprężony, że każdyjego mięsień zdawał się napięty jak sznur,wydał chrapliwy, przeraźliwy okrzyk, poderwał się, siadł, po czym opadłz powrotem na plecy, z nogami wzniesionymi w góręi fikającymi pociesznie, raz za razem, jak gdyby pedałowałw próżni. Ręce szarpały powietrze. Otwierał i zamykałusta tak strasznie kłapiąc szczękami, iż wydawało się, żewylecą mu wszystkie zęby. Nagle, wchwili największego. napięcia, rozległ się krótki, suchy iurwany trzask cośpękło w kręgosłupie. Chory zawył z bólu. Trzejlekarzespojrzeli po sobie. Zaledwie atak się skończył, Doutrevalkazałzanieśćnieprzytomnego jeszcze pacjenta do rentgena. Pierwszy,najwyższykręg obrotowy był złamany, zgnieciony, dosłownie zmiażdżony podnaporem skurczu potężnych mięśni grzbietowych. Musiały też nastąpić poważneuszkodzenia rdzenia pacierzowego, gdyż pacjent zmarł nazajutrz pod wieczór. Przez kilka dni Doutreval omawiał ten wypadek ze(swymi asystentami,przy czym gorąco się spierali. Doutreval utrzymywał, żeto po prostuszczególna predyspozycjatego młodego człowiekado złamań, spowodowana wycieńczeniem i odwapnieniem organizmu. Słowem, przypadekwyjątkowy, którego nie należybrać w rachubę. Regnoultpopierał szefa. Groix natomiast twierdził, że kojarzy sięto w jakiś niesprecyzowany sposób z całą serią notowanychdotąd faktów: owymi bólami krzyża, występującymi takczęsto podczasataków,a nieraz u pacjentów już wyleczonych, którzypowracają skarżąc się nadolegliwości kręgosłupa. W rezultacie Doutreval oznajmił dość oschle, iżuważa dyskusję za skończoną. Fabiana z prawdziwym wzruszeniemwracała w rodzinneprogi; nade wszystko zaś doojcowskiegolaboratorium,gdzie spędziła większą część dzieciństwa. Groix i Regnoultpracowali tu nadal. Grołxlubiący się przekomarzać, hała283. śliwy dowcipniś, mimo bliskiej habilitacji ciągle jeszczezachowywał się jak sztubak i zabawiał Fabianę opowiadaniami o swoich kawałach. Regnoult spoważniał i nabrałwyglądu naukowca, stał się jeszcze bardziej uprzejmyi miły dla Fabiany, dyskretnie się 'do niej zalecał, chętniemówił z nią o przyszłości i swoich planach, związanychz planami szefa, usiłując zainteresować nimi dziewczynę. Na wszystko to ona patrzyła dość przychylnym okiem. Coprawda Regnoultnie budził w niej nic pozaściśle koleżeńską sympatią. Wiedziała jednak, żeojciec bysię ucieszył, gdyby za niego wyszła. A i sama zasadniczo nie miałanicprzeciw temu, uważała siębowiem za istotę bardzorozsądną, choć w gruncie rzeczy była po prostu zupełnienieświadoma spraw serca. "Zobaczymy, mamy jeszczeczas" mówiła sobie wduchu. Życie rodzinne Doutrevalów odżyło na nowo, pogodnei wesołe jak dawniej. Marieta przygotowała siostrze pokójusiebie, ponieważ dom ojcowski, w którym zabrakło kobiecej ręki, sposępniał icorazbardziej zamieniał się w laboratorium, w przybytek pracy, nadający się jedynie donarad i dociekań naukowych. I sam Doutreval przebywałteraz raczej u Mariety, w doskonałej harmonii z zięciem,którego małomówność i spokójbyły dla niego świetnymwytchnieniem. Marieta była jużw siódmym miesiącu ciąży. Promieniała radością, o niczym innym nie mówiła, pragnęła syna, a równocześnie oczekiwałacórki. Już terazwidziała się w otoczeniu gromadki dzieciaków: jak imsmaruje chleb i prowadzi do szkoły swoje rozbrykanestadko. Jużteraz czuła tożycie wokół siebie, masę rumianych, umorusanych brzdąców,które zaspokoją głód jejprzepełnionego macierzyństwem serca. Fabiana trochębardziejdojrzała, a zarazemtrochę przygaszona tym wszystkim, co jej życie ukazało ze swej potwornej ohydy w Epidaurii, poczuła się nagle jakbyodświeżonatowarzystwemstarszejsiostry,tak młodocianej, tak radosnej, tryskającejzdrowiem i optymizmem. Na nowoprzywykła do jej śmiechu, do serdecznych, macierzyńskichpocałunków co ranoi co wieczór, do romansów, któreMarieta wyśpiewywałana całegardło, gdy z miotełką w ręku polowała w korytarzu na pająki: Jeśli to zowią miłościąDobrze więc, ja kocham, kocham! 284 Odnowiłaznajomość z gołębiamiMarietki,kogutem Titiz kurami noszącymi oryginalne imionai z synogarliczkamiktóre w czasie karmienia niby wpocałunku dotykałydziobkamiust Mariety. Siostry wędrowały razem po pięknych, zielonych drogach Anjou, obrzeżonych gęstwiną bujnie rozrośniętych krzewów. Olbrzymie jesienne bukietyzdobiły teraz cały dom. Gdy Doutreval wracał wieczoremze swego laboratorium śmiertelnie znużony, z ociężałągłową i oczyma zmęczonymi ciągłym oglądaniem preparatów, miałwrażenie, że wkracza w inny świat,wyczuwałpodświadomie ów radosny nastrój, życiei słońce promieniującez kwiatów, którymi zastawiony był każdy kątmieszkania. Niewnikając wprzyczyny stwierdzał tylko: To przedziwne, Marietko, jak u ciebie wesoło! Marieta porozumiewawczo mrugała na Fabianę. A Doutreval z lubością przyglądał się swej pierworodnej, tej dorosłej już Manecie, któratak dzielnie zastępowała zmarłąmatkę. Agdy koło niej przechodził, nachylał się nad jejgłówką, wdychał orzeźwiający zapach lawendyi składałnajczulszy pocałunek wdzięczności na ślicznych, niesfornych, jasnych kędziorach. Jakby mu lat przy niej ubywało! Miałaichobdarzyć nowymżyciem. Nie mógł sięoprzeć wzruszeniu, gdy patrzył na jej zmienioną figurę, tęzapowiedź macierzyństwa, którą nosiła niby żyzna, urodzajna gleba. Otonadeszła jej kolej, teraz ona będziematką. Już niebawem będzie piastował nakolanach dzieciątko Mariety! Zapełni się pustka,miejsce pozostałe po Łtym, któryodszedł. Bywały chwile, w których czuł sięmłodszy niż jego zięć i córka. Troszczył się o kołyskę,o wózek, załatwiał niezliczonezakupy ze znacznie większym przejęciem niż Ludwik, który trochę ztego żartował. Przewidywano, żemaleństwo przyjdzie na świat w połowie następnego miesiąca. Docent Van der Blieck, specjalista-położnik, już teraz czuwał nad Marieta. Miał nadzieję,że wszystko pójdzie jak najlepiej. Marietka była zdrowai dobrze zbudowana, nie obarczona dziedzicznie. Tryb życiabardzo higieniczny. Możetylko trochęza wąska w biodrach. Ale poródnie bywa nigdy całkowicie prawidłowy. W medycynie przypadki idealne nie istnieją. Któregoś dnia rano, gdy Ludwik Vallorge wszedł doszpitala i zamierzał rozpocząć obchód sal w towarzystwieasystentów, doktorów Fleurioux i Cassaing oraz studentów 285. ze swej pracowni, spostrzegł, że na korytarzu przed gabinetem czeka na niego jakaś kobieta z trzyletnim chłopczykiem na kolanach. Ludwik, obecnie profesor zwyczajnychirurgii dziecięcej, bardzo zręcznie operował swych małych pacjentów. Ale miał do tego wstręt. Jakkolwiek nikomu nie śmiałby o tym powiedzieć, operowanie sprawiałomu wybitną przykrość, niebył stworzony do tego krwawego zawodu, a w ciągu długich lat spędzonych w laboratorium profesora Sauraisne przywykł do cichej i spokojnej pracy. Jakże chętnie zamieniłby obecnestanowisko! Marzyło katedrze medycynyogólnej. Trzebabyło jednakczekać, aż się jakieś miejsce opróżni. Wprawdzie docentVan der Blieck otrzymał nareszcie katedrę ginekologii,lecz pozostali jeszcze Huot, który również nie lubił chirurgii i spozierał na "medycynę ogólną" tym pożądliwiej,że dobrze wyostrzył sobieapetyt w czasie dziesięcioletniegowyczekiwania, oraz Flegier, którego Geraudin habilitowałprzed rokiem i który teraz także stawał w szrankach doprzyszłego awansu. Wszystko to było bardzozawikłane. Dzień dobrypanu doktorowi odezwała siękobieta. Ludwikpodszedł bliżej, a zanim kilkustudentówi młodsi asystenci. O co chodzi? Przyszłam z dzieckiem. Żeby pan doktor zobaczył,co ma na buzi. Ta kobieta pracuje przez cały tydzień wyjaśniłktóryś z lekarzy. Nie ma czasu przyjść doambulatorium. Powiedzieliśmy jej więc, żeby zaszła tu rano, kiedybędzie miała wolne. No i właśnie dzisiaj udało misię zwolnić. zakończyła kobieta. A cóż temu smykowi dolega? zapytał Ludwik. Niech nopani wejdzie ze mną do gabinetu. Pokażbuzię,synku, Aha. tak, tutaj pod okiem. dobrze! Mała torbielnakońcu brwi. Widzicie, panowie? Pozostałość embrionalna, którasię niekiedy utrzymuje. Przypominampanomprzy okazji, iż swego czasu utrzymywano, że rakjest takąwłaśnie pozostałością, która miała jakoby nagle się rozwijać. W danym przypadku zabieg jest całkiemprosty: przecinasię skórę i wyłuskuje torbiel przy pomocy żłobkowatej sondy. I po wszystkim. No dobrze, proszę pani,trzeba będzieto usunąć małemu obywatelowi. I to możliwie najprędzej. Po co ma szpecić taką miłą buzię? 286 Ona nie chce, boi siępowiedział asystent Fleurioux. Widzi pani, to samo mówiliśmy! dorzucił Cassaing. To nie to, żebym się bała odparła kobieta. Alechciałabym się porozumieć z moim, żeby już sam powiedział, czy chce to zrobić, czy nie. Lekarze parsknęli śmiechem. Ależ to wszystkiego z pół minuty! Zajmie tyle czasu, cowytarcie nosa! Tak, tak, droga pani rzekł Vallorge zrobimytatusiowi śliczną niespodziankę. Wykrajamyten guzek odrazu, a za kwadrans zabierze pani malca do domu i pokażemężowi już po operacji. No i co? Toprzynajmniej będzie niespodzianka! Tak pan doktormyśli? wahałasię matka. No, niechże go nam pani daje. Poczeka tu pani zedwie minuty. Tyle, ile trzeba, żebydoliczyć do stu. KoledzyFleurioux,Cassaing, proszęprzygotować kompresy. Parękropel chloroformu. Zabrał dziecko do sąsiedniej sali, gdzie czasami robiłmniejsze zabiegi. ^ A niewystarczyłoby znieczulenie miejscowe? zapytał Fleurioux. Wie pan przecież, że z dzieciakami to nie wychodzi. Widzą, co się dzieje,boją się. I drąsięwniebogłosy dokończył Cassaing. No,dalej, chłopcy,rozciągać stół. Przygotowano stół i ułożono na nim małego. Studencistanęli dokoła. Cassaing wziął kompres, Fleuriouxbutlęz chloroformem. Chłopiecszeroko otwartymi z przerażeniaoczyma przyglądał się zgromadzonym wokół siebie ludziom. Cassaing położyłmu kompresnanosku. Fleurioux kapnąłparę kropel. Ludwik Vallorge naciągał rękawiczki. Jużprzy pierwszych kroplach dziecko dziwnie zbladło. CassaingSpostrzegł, iż rozszerzają mu się źrenice. Stop! Stop! Szarpnął kompres. Vallorge przyskoczył. Boże święty! Zapaść! Dziecko już nie żyło. Zapaśćchloroformowa. Cassaingchwycił język małego i wyciągnął go. Dwóch studentówzaczęło poruszać drobnymirączkami, trzeciuciskał boki. Fleurioux napełnił strzykawkę adrenaliną. Ociekający po"; tem, trupioblady, półprzytomny Vallorge zrobił zastrzyk 287. prosto w serce, całą dawkę. Ale jużbyło powszystkim. Śmierć nastąpiła błyskawicznie. Spoglądali po sobie w zupełnym osłupieniu. Nagle ktośzauważył, że drzwi zostały otwarte. A tamczekała matka,czekała, kiedy jej oddadzą synka, żeby go mogła zawieźćdo tatusia, który miał się ucieszyć z niespodzianki. Fleurioux podbiegł i zatrzasnął drzwi. Bali się odezwać głośniej,jak przestępcy. I stali tak, zamknięci w małej salce, skądniebyło innego wyjścia, jak przez gabinet, w którym czekała matka. Ażaden z nich, nawet samprofesor, niemiałodwagi pokazać się jej. Nagle doktorowiFleurioux błysnęła zbawienna myśl. Otworzył okno i szepnął: Tędy! Wszyscy,z Vallorge'em na czele, przedostalisię przezniski parapet i umknęli,jak złoczyńcy po dokonanejzbrodni,zostawiwszy małego trupka na stole. Cassaingskoczył zaraz na górę po siostrę Angelikę, aby ona zawiadomiła matkę. Ten wypadek do reszty obrzydził Vallorge'owi chirurgię. Choć nie było tu przecież cienia jego winy. Tego rodzajuwypadki zdarzają się nawet najlepszym chirurgom. Och,ale okoliczności, w jakich rozegrała się ta tragedia! Owakobieta, której zabrał dziecko żartując, niemal wbrew jejwoli, kobieta, która nie zdążyła nic powiedzieć mężowi,a potem musiała wrócićdo domu i oznajmić mu tęstraszną nowinę: "Nasz synek nie żyje. " Zrobiło to wstrząsające wrażenie na Ludwiku,zwłaszczaże zdarzyło się teraz,na parę dni przed narodzinami w jegowłasnym domu, w okresie, kiedy na wszystko, co dotyczyłodzieci, byłszczególnie wrażliwy. Zdecydował się. I zarazpowiedział o tym teściowi. Prosił też, aby Doutreval przyokazji wstawił się za nim u Geraudina. Pragnął objąć innąkatedrę: medycyny ogólnej albobadań laboratoryjnych. Doutreval obiecał, że zrobi, co się da. Istniałajednakpewna trudność. Od kilku miesięcy Geraudin dość nieżyczliwym okiem patrzył na Ludwika. Vallorge'owi zrobiłsię mały czyrak na górnejwardzei musiałdaćto przeciąć,abyusunąć zropiałyczop. Nie zwrócił się z tym do Geraudina, ponieważ doszłygo jakieś, bardzo zresztą niewyraźnesłuchy o pewnym osłabieniu jego formy,o dwu czytrzechzałamaniach bardzo krótkotrwałychi starannie zatuszowanych, które mu się jakoby zdarzyły w trakcie operowania. Nikt niczego pewnego niewiedział, nikt właściwie nic 288 nie widział. Ale ledwo uchwytne szepty, tak ciche, że prawie niedosłyszalne, na korytarzach uniwersytetu iszpitalaprzestraszyły Vallorge'a. Zaczął się wahać. Gdyby chodziłoo dolną wargę, byłby bez wątpienia zawierzył rękomGeraudina. Ale zgórną wargą nigdy nic nie wiadomo. Niebezpieczeństwojest nieporównanie większe. Wszelkie' zakażenie staje się od razu sprawą bardzo poważną. ToteżVallorge, idączresztą zaradą doktora Groix, zdecydowałsię na Heubla. Geraudin zapewne poczuł się tym dotknięty. Niezręczne posunięcie, któretrudno będzie odrobić. Pod koniecmaja Doutreval znowu przygotowywał siędo wyjazdu. Tym razem do Holandii. Musiał z góry ułożyćdokładny plan, gdyż miał odwiedzić szereg ośrodków. Proszonogo o wygłoszenie odczytów w Utrechcie, Amsterdamie, Rotterdamie i Hadze. Ustalili, żeVallorge pojedziez nim jako szofer. Doutrevalbowiem nie posiadał prawajazdy, nigdy jakoś nie mógł się zdobyć na tę drobnąofiaręz własnej godności i zdać niezbędny egzamin. Oczywiście Regnoulti Groix mieli mu jak zwykletowarzyszyć. łZabierał też z sobąFabianę. Musiała już wracać do lecz, nicy, więc ojciec postanowił nadłożyćdrogi, pojechać przezParyż i odwieźć ją na miejsce. Marieta i tym razemzapakowała rzeczy ojca i męża,sama pozamykała walizki. Vallorgezawczasu dał wóz doprzejrzenia ikazał założyć nowe opony. 30 maja ranoDoutreval wsiadając do samochodu,raz jeszcze ucałowałcórkę. Oboje ztrudem opanowywali wzruszenie. Był toostatniwyjazd Doutrevala przed owym wielkim wydarzeniem: narodzinami wnuka. Tylko uważaj na siebie upominał. Zostawiłemci adres, pamiętaj: hotelRegina. I bądź rozsądna, niewychodź namiasto, nie przemęczaj się, nie biegaj po schodach. Wiesz przecież, że od siódmego miesiąca. Dobrze, dobrze,nicsięnie martwśmiała się Marieta. Będę rozsądna, nie będęwalczyć z pająkami! Auważaj, nie zgub czarnej teczki! Nożyki do golenia sąw pudełeczku,tam, gdzie mydło. Do kieszonki w walizceze świńskiej skóry włożyłam ciświecę i zapałki. Notak,może ci się przydać! Na przykład whotelu jak się przepalą korki. A w neseserze masz krople melisy i trzykostki cukru na wypadek niestrawności. Ochzawsze sięze mnie wyśmiewasz! Ale zobaczysz, jak ci się przydadząktóregoś wieczoru, gdy ci zaszkodzi to hotelowe jedzenie. 19 Ciała i dusze 289. No, do widzenia, Fabianko. Sprawuj się tamdobrze i napisz do mnie zaraz jutro! Do widzenia, ojczulku! Doutreval razjeszcze ucałował świeży policzekMarietyi przez chwilę chłonął słodki zapach lawendy, zdrowyi niewymyślny, który ją zawsze otaczał. Do widzenia, staruszko! zawołał i wsiadł do samochodu. Przez otwarte oknouściskała jeszcze męża, a potemobiema rękami zaczęła im wszystkim przesyłać pocałunki,na które Groixodpowiadał z zapałem i wielkim, patetycznym rozmachem. Ruszyli. Byli już na skręcie, a on wychyliwszy się do połowy z wozu ciągle jeszcze żegnał jągestami, świadczącymi o tak szaleńczej miłości, że przechodnie zatrzymywali się w zdumieniu, a Fabiana śmiałasię do łez. Groix odkilku dni się niegolił, jego policzkipokryłmujuż ohydny, rudoblond zarost, co przy jasnychoczachnadawało mu wygląd skończonego rzezimieszka. "Uczyniłem ślub" wyjaśniał. W rzeczywistościstanął zakład, że jeżeli nie będzie się golił przez sześć tygodni,toCassaing po egzaminach urządzi wspaniałą libację. Prawie nowy, wielki Renault, sześciocylindrowy Vivasport, bez trudu utrzymywał przeciętną 80 kilometrów. Ludwikprowadził doskonale. Doutreval milcząco siedziałkoło zięcia i porządkował w myślach materiał do wykładów. Na tylnymsiedzeniuRegnoult gawędził z Fabianą,Groix palił papierosa. Poczterech godzinach stanęli w Paryżu. Odwieźli Fabianę do Epidaurii,a potem przez Villetei Pantin ruszyli w dalszą drogę ku Belgii. Doutreval, z nikim się swymi spostrzeżeniaminie dzieląc, zauważył, że w chwili pożegnania Regnoult trochędłużej przytrzymał rękę Fabiany i że przy tym znaczącopatrzyli sobie w oczy. Rozmyślałteraz, iż należy się liczyćz ewentualnością tego małżeństwa, które wgruncie rzeczybyłobybardzo korzystne. Regnoult to chłopak wartościowy,tęgi pracownik i wybitnieinteligentny. Co prawda karierowicz. Ale któż nim nie jest? Połączyłyby ich dodatkowewięzy poza pracą. A Doutrevalowi bardzo na jego pomocyzależało. Wgłębi duszy, choć się sam przed sobą do tegonieprzyznawał, wolałby może jako zięciaGroix. Charaktertegoasystenta, jego szczerość, niekiedy nawet zbytbrutalna, humor i lojalność budziły więcej zaufania niż trochęchłodna układność Regnoulta. Tylko że Groix nie tak łatwodałby sobą powodować. Nieraz już stawał okoniem. Niedalej jak wczoraj posprzeczał się znim z powodu pewnego 290 chorego. Tak się też zacietrzewił, że Doutreval musiał podnieść głos i uciec się dopowagi swegoprofesorskiego autorytetu. A poza tym Groix wykazywał zbyt mało ambicji. Należałdo typu ludzi, którzy gotowi są rzucić z miejscakażdenajlepsze stanowisko,cisnąć wszystko do diabła i zagrzebać się gdzieśna prowincji, jeśli im się coś nie spodoba, jeśli przyjdzie uciekaćsiędo protekcji, ugiąć karku,. doznać jakiegoś poniżenia, przeciwnegoich naturze. Tak,zbyt sztywny w karku,żeby mógł się wybić! A zresztą,cóż, wtych sprawachnic się nie da narzucić, a Fabianawyraźnie skłaniała się ku Regnoultowi. Nadrugie śniadanie zatrzymali sięw Senlis. Rozmawialinaturalnie o tym, co będą robili w Holandii, o przy7padkach, na które należy się powoływać, i rezultatach,jakimi można się wykazać. I znowu doszło do małegostarcia z Groix, co utwierdziło Doutrevala w przekonaniu,że przed chwilą słusznie rozumował. Gdy zaczęli mówićo ewentualnej krytyce ze strony przeciwników metodyDoutrevala i o tym, jak najlepiej ichzarzuty zbijać, Groixprzypomniał niedawny wypadekw Saint-Clement, owegopacjenta, który na skutek skurczów doznałzmiażdżeniakręgosłupa i umarł. Czybędzie pan o tym wspominał,panie profesorze? zapytał. Nie uważam tegoza potrzebne odparłDoutreval. Mnie się jednak wydaje, że powinno się to poruszyć,gdyż ten wypadek wiąże się z innymi analogicznymi objawami. Tkwitu jakaś niejasność, jakaś ujemna strona metody, którejmoim zdaniem nie wolno przemilczać. Znowu wywiązała się dyskusja. Zdaniem Regnoulta,Doutrevala iVallorge'a ów wypadek nie stwarzał żadnychtrudności, nie było o czym mówić. JedynieGroix twierdziłuparcie, że naukowa rzetelność wymaga przedstawieniacałkowitego obrazu,wraz ze wszystkimi elementami niekorzystnymi, jakie się mogą wyłaniać. Obstawał przy tyiw /'tak długo, że w końcu Doutrevalmusiał go uciszyć i przy[/okazji przypomnieć mu jego własnepomyłki: choćbypewną błędnąanalizę, którą sam w ostatnim dosłowniemomenciezdążyłpoprawić. Upokorzony Groix zamilkł. Nie zatrzymywali się przez całe popołudnie,minęli Lilie,Gandawę i Antwerpię, przejeżdżając pod szeroką rzekąSkalda wspaniałym, nowymtunelem, dopiero co oddanymdo użytku. Wieczorem stanęli na granicy holenderskiej. Nocowali wmałym, eleganckim hoteliku, bielutkim 291. i ukwieconym pelargoniami, gdzie Doutreval wymieniłswoje francuskie franki na floreny. Następnego dnia poprzebyciu niezliczonychodnóg Renu, przy czym za każdymrazem wyczekiwali na promy przewożące ich z wyspy nawyspę, bez przeszkód dotarli wreszcie do Amsterdamu. Jazda przezte skrawki ziemi,między którymi przelewasię Ren, dłuży się niemożliwie. Nie ma mostów. Samepromy. Trzeba się uzbroić wanielską cierpliwość i godzinami wystawać nagroblach. Chociaż wielki Vivasportgroźnie pomrukującpędził później co sił po elastycznymasfalcie krętych, gładkich szos, straconegoczasu niesposób było nadrobić. Gdy przybyli na miejsce, Doutrevalzdążył ledwie zmienić w hotelu kołnierzyk i buty. Jużnaniego czekano. Pierwszy wieczór miał charakter wyłącznieoficjalny. Zakończył się bankietem, który trwał do późna. Doutrevalz asystentami i zięciem postanowili wrócić do hotelu pieszo. W gwiaździstą pogodną noc Amsterdam odsłaniałprzed nimi corazto nowe, szerokie ulice, ujęte w ramywysokich kamienic, will w ogrodach lubdomków typuamerykańskiego. Co pewien czas tuż przed nimi wyłaniałasię niespodziewanie wielka tafla czarnej wody,jedenzowych licznych kanałów, którymAmsterdam zawdzięczaswą nazwę Wenecji Północy. Nieruchome i ciemne zwierciadło odbijało światła ulicznychlatarni. Gałązki wyniosłych lip drżały leciutko od słonawego powiewu znadZuider Zee. Na tle usianego gwiazdami nieba czerniły siękonturyposągów na rzeźbionych fasadach starych domostw, skrzydlate duchy opiekuńcze lub bóstwa zwycięstwa,podobne do drewnianych figur na dziobach okrętów. W dole,na gładkiej powierzchni wody drzemały ociężałebarki,szkuty, krypy ipłaskie, długie lichtugi, znaczoneczerwonymi światełkami, nikłym odblaskiem lamp sączącym się przezmałe okienka kabin. Gdzieniegdzie łunamiejskich świateł wzbijała się wysoko ponad dachy, nibyjasna zorza. Doutreval napawał się tą ciszą i spokojem. Czuł się świetnie. Wszystko układało sięnadwyraz pomyślnie. Przeżywał jedną zowych rzadkich i krótkichchwil ludzkiego życia, w których człowiek ośmiela się wyznać: "Jestem szczęśliwy! " Ośmiela się wypowiedzieć tesłowa, które sami przed sobą boimy sięwymawiać, gdyżw ślad za nimi przychodzi zarazrefleksja: jak niestałei kruche jest to wszystko, jak złudne powodzenie, jakszybko mija. I teraz także w ów błogostan wtargnęło 292 nagle bolesne wspomnienie o synu. Ale Doutreval zarazje odegnał. Groix pozostał z tyłui maszerował za nimiwolno, pogwizdując z cicha. Trochę się jeszcze dąsał. Ze spokojnej, uśpionej dzielnicy wydostali się do centrum miasta i wszystko się natychmiast odmieniło: wkroczyli w niemal dzienne światło i ruch, między jarzące sięwystawy sklepów i migotliwe neonowe reklamy, na wąskie,ciasne, zgiełkliwe, tętniące życiem i wesołością uliczki, zalane jaskrawym światłem elektryczności. Dochodziła pół- / ynoc, a wydawało się, że tobiały dzień. Gdy znaleźli się ""wreszcie przedhotelem,niemal zżalem weszli dośrodka. Całynastępny dzień zajął im odczyt i zwiedzanie szpi- u. tali. Regnoult otrzymałpoleceniewysłania paru słów doMariety i Fabiany. Dopiero nazajutrz, gdy około piątejpo południu wróciliz męczącego objazdu podmiejskichzakładów dla obłąkanych, mieli wreszcie przed sobąwolnywieczór. Musimy to wykorzystać powiedział Doutreval,ledwo przekroczyli próg hotelu. Ludwiku,zejdź doportierni i dowiedz się od panienki w centrali telefonicznej, jak prędko mogłaby nas połączyćz Angers. Ależ tobędzie niespodzianka dla Mariety! Pyszny pomysł! ucieszył się Ludwik. Już idę! W chwilę później w pokoju Doutrevala odezwałsię telefon. Aparat stał na nocnym stoliku. Doutreval podniósł słuchawkę. Dzwonił Ludwik. Hallo? Tak, toja. Możemy dostać połączenie wieczorem,według nocnej taryfy, o połowę taniej i dość szybko,mniej więcej koło dziesiątej. Marieta nie będzie jeszczespała. Pięć i pół guldena. Co to właściwie jest ten gulden? Tosamo, co floren wyjaśnił Doutreval. Okołopięćdziesięciu pięciufranków. Zamów od razu Angers,Ludwiku. Jakażto będzie uciecha! Na pewno! powiedział Ludwik i położył słu/ chawkę. Mieli czas do dziewiątej, więc razem z Groix i Regnoultemwyruszylina miasto. Kupili kilkaholenderskich cygar,owychcygar-olbrzymów półmetrowej niemal długości, dużogrubszych niżkij od szczotki. Opakowane każde z osobna,w wąskich cedrowych pudełkach, wyglądały jak drogocenne,przesycone wonnościami mumie w sarkofagach. Ludwik nabył dlażony koronki do bielizny pościelowej. DoutreTal, zmyślą o Fabianie, hebanowegopotworkaz Borneo, kulawegokarzełka niezwykle kunsztownie rzeż293. bionego, dźwigającego na ramionach podstawę z brązu,a na niej wijące się skrzydlate smoki. Dla Mariety kazałodłożyć podłużnąbroszę misternej, typowo holenderskiejroboty splot złotych nici z półtorakaratowym brylantempośrodku. "Ofiaruję jej to na chrzciny" pomyślał z zadowoleniem. A Groix iRegnoult gdzie mogli,próbowaliwszelkichsmakołyków, nugatów, cukierków,ciastek i nieznanychspecjałów, aby jak mówił Groix nabawić się przynajmniej porządnej "tubylczej" niestrawności. Wystawysklepowe za szybami szerokich niskich okien uginałysię od bogactwa artykułów żywnościowych, klejnotów,jedwabi,najróżniejszych przypraw i korzeni, dywanów,egzotycznych owoców, biżuterii i perfum. Wnętrza sklepówzdobiły marmury, ornamenty z kutegożelaza i forniryz tropikalnych drzew. A wąskimi, zamkniętymidla ruchukołowego uliczkami przelewał się wesoły, radosny tłum,cisnął się nawysypanej drobnym, czarnym żwirem jezdni,w gwarze i zgiełku trwającego bez przerwy,co dnia nanowo rozpoczynanego święta. Widziało się tu pieszychturystów, młodzieńców w krótkich spodenkach, o gołychkosmatych nogach, i płowowłose, ogorzałe dziewczętaw kusych spódnicach, grubych sportowych swetrach i mocnych, gwoździami podbitych butach, z plecakami na krzepkich ramionach. Niektórekobietyzachowały dotąd tradycyjny strój: długie,bardzo szerokie spódnice, białe sabotyz wierzbowego drzewa i duże złote blaszki po obu stronachczoła, pod wysoko upiętymi włosami. Zdrowy, rumianylud, wyrosły narześkim morskim wietrze, tryskający siłą,młodością i tężyzną. O wpół do dziewiątejbyli jużz powrotem. Zasiedlizaraz do stołu,żeby coś zjeść, zanim będą wezwani dotelefonu. Jednalk w tejże chwili podszedłdo Vallorge'ajedenz biurowych pracowników hotelu,mówiący trochępo francusku: Proszę pana, telefon. Z Francji. Do pana. Co? Tak wcześnie? Dowiedzsię, Ludwiku, oco chodzi. Ja też zaraz tamprzyjdę! powiedział Doutreval, szybko kończąc zupę. Vallorge odłożył serwetkę i wyszedł. Angers? zapytał panienki w centrali telefonicznej. Perhaps odparła posługując się jedynym obcymjęzykiem, jaki znała. It comes from France. Allo, Allo. 294 Allo, ja, Amsterdam. Hotel Regina. Meneer Vallorge,ja, ja. I odwróciła się do Ludwika: A cali from France, sir. Will you goto tnę boxnumber seven, please? Ludwik wszedł do kabiny. Halloodezwałsięjakiś dalekigłos, bardzo daleki,lecz wyraźny czy to profesor Vallorge? Tak. To ty, Marietko? Marieta? Nie odparł głos. Przepraszam cię, mój drogi, tumówi Vander Blieck. Van der Blieck? Wybacz,ale sądziłem, że lepiej się z tobą porozumieć. ^ Przecież to ja zamówiłem rozmowę. Tak? Co za dziwny zbieg okoliczności. Widocznieśmysię minęli. Ciekawe. Słuchaj, stary,sprawy przyjęły trochę szybszy obrót. Czy mówisz o mojej żonie? Tak, ale nicsię nie bój, wszystko w porządku. Narazie wszystko w porządku. Och! odetchnął Ludwik z ulgą. Dziś rano zostałem wezwany. Twoja żona widoczniesię przemęczyła. Zaczęły się już bóle, trochę, wydaje misię, przedwczesne. No, w każdym razie tojuż przeszło osiem miesięcy powiedziałLudwik chcąc samego siebie uspokoić. Tak, wiem, to przecież niegroźne. Trochę komplikuje sprawę fakt, że płód się nie posuwa. Przejście jestrzeczywiście strasznie wąskie. Tak, że chciałbym nawetzasięgnąć opinii Huota. Zrobimy, co w naszej mocy. Aleostatecznie, jeżeli sytuacja się niepoprawi w przeciągukilku najbliższych . godzin, byłbym zdania, żeby. Cesarskie cięcie? To przecież nic strasznego, mójdrogi. A byłoby najrozsądniejsze. Czoło Ludwika okryło się nagle potem- Powtórzyłgłośno: Oczywiście. Oczywiście. To przecież nic strasznego. Próbował przypomnieć sobie owedziesiątki cesarskichcięć, przy których asystował w okresie studiów, absolutnieobojętny, wszystkiete niemal codziennie wykonywane zabiegi, owe dziesiątki kobiet, którym Geraudin otwierałbrzuchy, wyjmował dziecko,a które potem wracały nasale szpitalne i po trzech tygodniach spacerowały już pokorytarzach, następnie odchodziły i już nikt ich nie wspo- 295. minał. Cesarskie cięcie, pospolity, często się zdarzającyprzypadek. Nie ma powodu patrzeć na to inaczejdlategotylko, że chodzi o Marietę i o niego. No dobrze powiedziałporozum się pootem. I jeśli zajdzie potrzeba, rób, jak uważasz. Zdaję się naciebie całkowicie, mój drogi. Głos mu lekko zadrżał. Po razpierwszy uświadomiłsobie, jaka to wielka istraszliwie poważna rzecz powierzaćrękom innego człowieka życie ukochanej istoty. Dziękuję rzekł stłumiony głos w słuchawce. A kogo chcesz? Kogo chcę? No tak, kto ma operować. Heubel? Czy Geraudin? A może ktoś inny? Sam nie wiem. Naprawdę^ju. e wiem. wyszeptałLudwik. Musisz mi jednak wskazać chirurga, mój drogi. Ale. A twójteść? Co mówi? Nie ma go tutaj. Jeszcze oniczym nie wie. Zapytajgo o zdanie. On też matucoś do powiedzenia. Notak,masz rację. Hallo, mówi się? Mówi się, proszę pani. Niech pani nie przerywa! Popatrz, już rozmawiamy trzy minuty! Słuchaj, Ludwik,zastanów się i zadzwońdo mnie koło północy. Wtedy mipowiesz, na kogosię zdecydowałeś. A ja tymczasem zorientuję się, kto jest wolny. Zresztą do północy może jużbędzie po wszystkim. Jestem tego niemalpewny. Chciałemciętylko uprzedzić, żebymw razie czego niemusiał braćna siebie całej odpowiedzialności. Ale jestem najlepszejmyśli. We dwóch zHuotem damy sobie radę! Może kleszcze. Oczywiście, że kleszcze. I zastrzyki. Nie martw sięprzedwcześnie. Może się jeszcze uda. Chciałemsię tylkozawczasu z tobą porozumieć, na wszelki wypadek. Dzwońo północy! Mówi się? Ależtak, u diabła! Niechże się pani uspokoi! Więcdzwoń opółnocy. Mam nadzieję, że będę miał przyjemnośćpogratulować ci tęgiego chłopaka! No,to tymczasem! Ludwiktrochę blady ruszył do sali restauracyjnej. W hallu spotkał nadchodzącego spiesznie Doutrevala. 296 Już skończone? Czyś. To nie Marieta. Nie Angers? Angers. Ale nie Marieta. Telefonował Van der Blieck. Teraz Doutreval z kolei przybladł. Coś się stało? Niby nic strasznego. Ale dostała dzisiaj rano pierwszych bólów, a to trochę wcześnie. Och, cielątko! Pewno się znowu zmordowała swoimiwiecznymiporządkami! Na pewno wzięłasię do nichz całym zapałem zaraz po naszym wyjeździe! Jak kotaniema. No i już są skutki. A codalej? Na razie niby nic złego. Ale Van der Blieck chciałbysię naradzić zHuotem. A niechże wzywa cały Wydział, jeśli trzeba! To samo mu powiedziałem. Ale on chce tylko zasięgnąć opinii któregoś z kolegów na wypadek, gdybytrzeba robić cesarskie cię. Co?! Mówił o cesarskimcięciu? Powiedział, że nie jest pewien, czy się tego dauniknąć. O, to przykra sprawa! szepnął Doutreval. To bybyła doprawdy przykra sprawa! Narazie jeszcze nic pewnego, jeszcze dotego daleko. No tak. Boinaczej byłbyci przecież powiedział. Mam jeszcze ciągle nadzieję. Naprawdę, ojcze, odniosłem wrażenie, że jest jak najlepszej myśli. Mocna jest. Doskonale to wytrzyma. Ale mimowszystko to duża operacja rozważał Doutreval nagłos. No,cóż! Od tego się nie umiera! Jak jednak my, lekarze, jesteśmy podobni doinnych ludzi, gdy chodzi o kogoś znaszych najbliższych! Niemyślałem, że jestem takmało odporny! Przysiadł na pierwszej z brzegukanapce. Wyglądałw tej chwili naczłowieka bardzo zgnębionego. NadeszliRegnoult i Groix, zaniepokojeniich długą nieobecnością. Ludwik opowiedział im, co zaszło. To nic takiego! rzekłRegnoult. Widziałemw Egalite chybaze sto cesarskich cięć inigdy nie byłożadnegowypadku ani żadnych powikłań! Tak dorzucił Groix. W gruncie rzeczy to tylkotrochę bardziejmęczące niż normalny cięższy poród. Aprzynajmniej zupełnie bez cierpień. Znam masę kobiet,które tonawet wolą. 297. To prawda przyznał Doutreval. Aco ważniejsze, sprawa nie jest przecież jeszcze przesądzona. Wrócili do stolika na salę restauracyjną. Groix i Regnoult zabrali się raźno do omletu ze szparagami. Doutreval i Ludwik udawali tylko, że jedzą. A więc nakogo się decydujemy? Kto maoperować? zapytał nagle Ludwik. Kto ma? No tak. W wypadku, gdyby. Ręka Groix,w której trzymał widelec, zawisła w powietrzu, drugą począł skubać ohydną szczecinę na brodzie. Niewiem powiedział Doutreval. Doprawdy niewiem. Spojrzeli sobie w oczy. Groix również nanich patrzyłnie przestając skubać brody. Regnoult spokojnie kończyłomletwyciskając na talerz pomarańczowożółtąpiankę. A ty? Kogo masz na myśli, Ludwiku? Ja?. Czekaj, zastanówmy się powiedział Doutreval. Jest. przede wszystkim Heubel. Tak. Flegier. I Geraudin. dorzucił Groix. Regnoult skończył wreszcie omlet i też zaczął się przysłuchiwać rozmowie, z obojętnąjak zwykleminą. Ja odezwał się Groix gdyby chodziłoo mojąpowłokę, powierzyłbym ją Flegierowi. Flegier niejestprofesorem! obruszył się Regnoult. Gwiżdżę na to! Masz prawo. Ale mimo wszystko tytuł naukowy cośznaczy. A poza tym trzebapamiętać o konsekwencjach. Bardzomi trudno, doktorzeGroix, zrobić tego rodzajuafront kolegom, z którymi od lat się przyjaźnię poparł Regnoulta Doutreval. PominąćGeraudinai Heubla, a okazać większezaufanie młodemu lekarzowi,który im jeszcze podlega i któremu daleko do ich powagi! No, dajcie spokój! Niemożliwe, oczywiście! dorzucił Ludwik. Groix zrobił gest, jak gdyby chciał powiedzieć: "W takim razie umywam ręce". I nim przyniesiono sery, zapaliłpapierosa i słuchał jużbez słowa, z miną człowieka nieobecnegoduchem. No więc? Kto? 298 Mamy do wyboru powiedział Ludwik Heubelalbo Geraudin. Jeden wart drugiego. Decyduj, Ludwiku. Nie, ojcze, nie ośmieliłbym się. Niech ojciec sam. Nie mogę. Wybór zostawiam całkowicie ojcu. Podanosery. Regnoult i Groix wybieralistaranniespośród kilku gatunków serów szwajcarskich i holenderskich. Zaprzątnięci myślami Doutreval i Ludwik nie zwracali najmniejszej uwagi na to, co im kelner kładzie natalerz. Doutreval przez chwilę milczał zadumany,a potemspojrzał na swoich asystentów. No, a wy? Którego byściewoleli? zapytał. -łHeubla czy Geraudina? Heubla rzekł stanowczo Groix. Geraudina rzucił niemal równocześnie Regnoult. Geraudin się starzeje! brutalnie zaoponował Groix. Bzdura mruknął lekceważąco Regnoult. Wiem, co mówię. Zdarzyłysię już pewne drobne wypadki. Dajże spokój! Dopiero co Geraudin dokonał istnegocudu ratując Guerrana! Słusznie potwierdził Ludwik. Tak, słusznie przyznał Groix. Ale doprawdy,panie profesorze, nie pojmuję, jakmożna by wyrządzić podobną zniewagę Geraudinowi, który jest do nas tak przychylnie usposobiony! Niezapominajmy, naBoga, o sprawie naszego ośrodka. Geraudinmoże przez Guerrana zrobić wszystko, co zechce! A ty,Groix, w ogóle bredzisz! Żeby kwestionować talent tejmiary chirurga, co Geraudin! Przezgłowę Ludwikajak błyskawica przemknęła myślo wymarzonej katedrze medycyny ogólnej, którą przezGeraudina mógł możeotrzymać. Bezwiednym ruchemdotknął bliznypo czyraku na górnej wardze. Już wtedyzwrócił się do Heubla. A Geraudin z pewnością poczuł sięurażony. Doutreval przyglądał się zięciowi i zauważyłten. podświadomy gest. Ich oczy się spotkały i obydwaj doznaliprzelotnego uczucia skrępowania. Niech ojciecdecyduje powtórzył cicho Ludwik. Doutreval popatrzył kolejno na obydwuasystentów. Heubel rzekł znowu Groix. "Tak mówisz pomyślał Doutreval ale na pewnomasz jeszcze do mnie żal o tamtą ostatnią sprzeczkę, o to, 299 . że ci trochę nosa przytarłem. Nie miałbyśnic przeciwtemu, żeby mi zrobić głupi kawał. " Geraudin! Oczywiście, żeGeraudina -Ł-powtórzyłRegnoult. "Ty zaś rozmyślał dalejDoutreval widzisz tylkojedno: swoją przyszłość, ewentualne korzyści, politykowanie na Wydziale. Wszystkim się przypodobać, nikogonieurazić, być zręcznym dyplomatą, lawirować. Komu mamzawierzyć? Któremu z was dwóch? Który zwas jestszczery? " Nagle wstałod stolika. Ludwiku, zejdź do portierni. I zaraz zamów Angers. Połączą nas koło północy. Do tejporyzastanowimy sięi zdecydujemy. Ostatecznie odezwał się spokojnie Groix nie należy z niczym przesadzać. Zdarza się przecież,że lekarzna wsi robicesarskie cięcie na kuchennym stole, przy jednej świecy. W grncie rzeczy to naprawdę nicnadzwyczajnego! Tak, słusznie przyznał Doutreval. SłowaGroix dodały mu otuchy, sprowadzały wszystkodo właściwych rozmiarów. Tak, cesarskie cięcie to istotnienic przerażającego. Ja zresztą ciągle jeszcze mam nadzieję. dorzuciłLudwik. Na razie nie wiemy przecież nic pewnego. Vander Blieck był pełen optymizmu. Może opółnocyokaże się,że dziecko już się urodziło! To prawda! Prawda! Doutreval uspokoił się, nawet uśmiechnął. Wypił kieliszek białego winai pozostawiwszy młodych ludzi w hallu,udał się do swego pokoju. Przezcały jednak wieczór byłsmutny i zgnębiony. Siedział samotnie na fotelu przyotwartym oknie, przez któredochodził wesoły gwar nocnego życia miejskiego,rozmyślał o Manecie, o tym, żecierpi teraz, sama jedna, o setki kilometrów od niego. Ojcowskieserce zamierało z bólu. Och, jakżeby chciałzawołać natychmiast Vallorge'a, wskoczyć do samochodui pomknąć w tę ciemną noc ku Francji. Ale to było niemożliwe. Więziła go tu praca, odczyty, narady. Córka musisamotnie przejść przez mękę tych chwil. Wkrótce nadszedł Vallorge i siedzielitak obydwaj naprzeciw siebie,próbując czytaćjakieś francuskie powieści, które wynalazłVallorge, niezdolnijednak skupić na nichuwagi. Co imzaparę minut powie Vander Blieck? 300 Około wpół do dwunastej ktoś zastukał do drzwi. Okazało się,że to Regnoult i Groix wrócili ze spaceru pomieście. Regnoult opowiedział, jakąprzygodęmiał Groix. Ohydna broda wzbudzałana ulicach Amsterdamu uzasadnioną sensację! Aż wreszciejakiś młody holenderskidrągal na widok owejzmierzwionej szczeciny na obliczuGroix, przypomniawszysobie słynnego zbrodniarza, comordował ipalił kobiety, zaczął wołać na całegarło: O!Landru! Landru! Groix w odpowiedzi kropnął go w oko tak, że tamtenzwalił się jak kłoda. Musieli potem umykać co sił,gdyżzaczęlisięzbiegać kompani pobitego oraz policja. Doutre-yval iVallorge zapomniawszy na chwilę o swym zmartwieniu, słuchali z uśmiechem. Nagle zadzowonił telefon. Angers powiedział Regnoult, którypodniósł słuchawkę. Doutreval i Vallorge . zbiegli co tchu po schodach nie czekając nawindę. W centrali panienka wskazała im kabinę. Wepchnęli się do niej obydwaj. Hallo? Hallo, hallo,mówi Va. n der Blieck. Tak jest, panieprofesorze, Huotjest tu ze mną. Robiliśmy, co się dało. Ale nic z tego. Położnica się męczy. Jestem zdania, żebyłoby o wiele prostsze,pójdzie szybciej i mniej wyczerpiepanią Vallorge, jeśli się wezwie do pomocy chirurga. Doutreval spojrzał na zięcia, który trzymał drugąsłuchawkę. Vallorgezrobił ruch ręką, jakby chciał powiedzieć, że się zgadza. Huot stoi tu przy mnie, czy chce pan profesor z nim. , mówić? A czy ma mi coś jeszczedo powiedzenia? Czy chcecośwyjaśnić? Czypan mnie słyszy? ' Tam daleko, we Francji, odbyła się krótka narada. Poczym anów odezwał się stłumionygłos Van der Bliecka. Nie. Nic ponad to, co już mówiłem. No,to trzeba działaćrzekł Doutreval. A na kogo się panowie zdecydowali? Na kogo? Ja.. Ludwiku? Vallorge zrobił jakiś niewyraźny ruch. Na Heubla! krzyknął Doutreval jakby mimo woli. Albo nie! Nie,Geraudina! Weźcie Geraudina! Geraudina? Dobrze. Wczoraj wieczorem przyjechał. Dobrze. Będziemy panów stale informowali. Proszę się nieniepokoić. 301. - Dziękuję! I niech pan będzie dobrej myśli, profesorze! Wszystko pójdzie dobrze! To tymczasem, profesorze,wkrótcezadzwonimy z dobrymi wieściami. Doutreval odwiesił słuchawkę. Wczesnym rankiem, niemal o świcie, karetka szpitalnastanęła przed domem Vallorge'ów. Oprócz sanitariuszyprzyjechał także Ludwik, szofer Geraudina- Ostrożnie ułożono Marietę na noszach, zniesiono na dół i umieszczonow karetce. A potem wóz ruszył powoli w kierunku kliniki. Huot i Van der Blieck, zmordowani, brudni, umazanikrwią, umyli ręce, doprowadzili się trochę do po,rządku i łyknęli pofiliżance gorącej kawy. Po czymwskoczyli do samochodu Huota, by jak najprędzej być namiejscu. Huot ruszył pełnym gazem. W narożnym domu przy skrzyżowaniu ulic była małakawiarenka. W chwili gdy do niej podjeżdżali, drzwi sięotworzyły. Wyszedł z nich jakiśczłowiek z nisko opuszczoną głową, kompletnie pijany. Zatoczył się na jezdnię. I w momencie gdywóz szybko i ostro skręcał w. drugąulicę,potknąłsię i runął na bruk głową naprzód, prostona maskę samochodu. Rozległ się głuchy stuk, przytłumionyodgłosuderzeniaczaszki ometalową blachę. Huot zahamował w miejscu,tak gwałtownie i niespodziewanie, że Van der Bliecka rzuciło do przodu. Wpadłtwarzą na szybę, stracił przytomność, osunął się bezwładnie, zalany krwią. A niech to wszyscy diabli zaklął Huot, wyskakując z wozu, by zawołać z kawiarni kogoś do pomocy. Zaraiz zresztą . nadbiegło killku przechodniów i zaczęlipodnosić pijaka. Miał strzaskanączaszkę. Cząstki mózguprzywarty do maski. Inni z trudem wydobyliz wozu jeszcze omdlałegoVan der Bliecka, z twarząrozpłataną odczołaaż do ust. Zjawiła się policja. Huot' poprosił by zatelefonowano do Egalite i do Geraudina, sam zaś. zająłsięopatrzeniem Van der Bliecka, który powoli otwierał jużoczy. ^ Jak słusznie twierdzili Regnoult i Groix, trudno omniejniebezpieczną i mniej krwawą operacjęniżcesarskie cięcie. Wiele pacjentek utrzymuje, że wolą je odzwykłegoporodu. Istotnie, dzięki uśpieniu jest to nieporównaniemniej bolesne. I bardzo szybko powraca się dozdrowia. 302 ^PUżo kobiet bezobawy rodzi tym sposobem nawet po:ilid;l3coro dzieci. W dodatku Marieta była wyjątko zdtrowayl'miałasilne serce. Na pewno wszystko pójdzie jafe najfetepiej. ^^,:', Geraudin był jednakdziwnie zdenerwowany. Wrócili do^^^pmu poprzedniego dnia pod wieczór. Waleriachciała koll^^Necznie odbyćz synem-idiotą pielgrzymkędo Lisieux wi';tiadziei, że zdarzy się cud,że Henryk nagle ozdrowieje. JE'4, Podróżowanie z tym kretynem było nie do zniesienia. It^Późmej musieli gojeszcze odstawić do LaBaule. WrobiłI^Uzmęczony, właśniew chwili,gdydo kliniki przywieziono'dwóch robotników, którychtrzeba byłonatychmiast ope;. rować: pęknięcie miednicy izgniecenie klatki piersiowej. '; Trwało to bardzo długo. Apotem jeszcze zatrzymała Gerau,;;:idina pani Claim i z godzinę wyrzekała na Walerię, która W przeddzień wyjazdu wzięła całą gotówkę z kasy i wszyltkie rachunki przygotowane do inkasa. Z tego powoduprzy kolacji wybuchła międzymałżonkami piekielna awan1tura. Położyli się późno. RozdrażnionyGeraudin wcale nie\ mógł zasnąć, o północy go zbudzili i potem już do rana"czuwałczekając telefonu od Van der Bliecka. Gdy zaś we,zwano go,zastałw klinice okropny nieład, w sali opera, (Ęyjnej brudy po wczorajszych zabiegach, nicjeszczeniesprzątnięte. Zirytował się, zaczął głośno wymyślać paniClaim, kiedy nagle dowiedział się równocześnie o przyjeździe karetki z Marietą i o wypadku Huota i Van der^ Bliecka. No masz! Tego brakowało! wykrzyknął GerautiEin. Rzeczywiście świetnie się zaczyna! Na szczęście pojawiła się też nieoczekiwana pomoc. Siostrą Angelika, którą Huotzawiadomił, przybiegła natychmiast do kliniki iofiarowała swe usługi, korzystając,żejest jeszczetak wcześnie. Och, pysznie! Doskonale! To bardzo uprzejmie zestrony siostry! ucieszyłsię Geraudin. Będzie misiostra asystowała razem z panią Claim i Ludwikiem. Proszęzobaczyć, zdaje im" się, żejuż wiozą panią Vallorgewindą. Wszedł na salę operacyjną,mocnonagrzaną, wyłożonąażpo sufit niebieskimi fajansowymi płytkami i skąpaną wbłękitnym świetle. Wszystkozdawało się błękitne w tejosobliwie zimnej isurowej atmosferze, pod olbrzymią, kulistą, bezcieniową lampą, zawieszoną usufitu. Stół operai jcyjny,biały i gładki, przez pedały, uchwyty i rzemienne 303. pasy podobny do narzędzia skomplikowanych tortur już czekał. Po chwili pani Claim, Ludwik, siostra Angelika imłodapielęgniarka Rose-Marie, wtoczyli wózek z Marietą. Byłabardzo blada, oczy miałazamknięte, włosy w nieładziei rysy twarzy wyostrzone dwudziestomagodzinami cierpień. Odwagi, Marietko powiedział Geraudin. Za paręminut będzie już powszystkim, nic nie będzie bolało. Niechsię panizupełnie nie boi. Zobaczy pani, jak to łatwopójdzie. Byle prędko, profesorze szepnęła ledwo dosłyszalnieMarietą. Geraudin i siostra Angelika umyli ręce alkoholem wspecjalnych miseczkach. Pani Claim przygotowywała nastole ze szklanym blatem kasetkiz niezbędnymi narzędziami. Geraudin ostrożnie ujął swój biały fartuch. Odkażeniebowiem, wyjałowienie, równało się jakby namaszczeniu,teraz stawał się niemal kapłanem jakiejśreligii, któremunie wolno już tknąć niczego co skalane, do którego niewolno nawet zbliżyć się człowiekowi o nieczystych rękach. Podał fartuch siostrze Angelice. Chwyciła go obiema rękami za kołnierzyk i wciągnęła na profesora ostrożnie, bygo nawet nie musnąć. Potem zawiązała tasiemki na plecach. Wzięła ze stołubiałą myckę,włożyła mu ją nagłowę, po czym wcisnęła głęboko,zakrywając włosy dosamego czoła. Geraudin wsunął nogiw obszerne botyz niepokalaniebiałego płótna. A później jeszcze nałożyłsobiena twarz coś w rodzaju śliniaczka, zwanego "maseczką", i jak maską osłonił tym brodę, usta i nos,aż pooczy. Teraz widać było już tylko te oczy szare, dużei bystro patrzące,trochę przekrwione, znaczone czerwonymi żyłkami. Stojąca za nim siostra Angelika ujęła końcetasiemek maseczki i zawiązała mu je na karku. Pani Claimpodała długie niklowepudełko, na którego dnie leżałapara cienkichgumowych rękawiczek. Geraudin wziął jesam, tak aby nie dotknąć palców pielęgniarki, i naciągnął. Był już zupełnie gotowy, uzbrojony, opancerzony nieskalanie czystą bielą od stóp do głów, tylko na rękach miałczarnerękawice, przez co dłonie wydawały się ogromne. Między białą mycką i równie białą maseczką połyskiwałyoczy,jedyne co z Geraudinaw tych białościachzostało. Ten dziwaczny strój,niebieskawy, widmowy odblask, nadający twarzom sinawy odcień ołowiu, zimno połyskujące 304 nikle i obnażona kobieta, która czekała na stole operacyjnym pod snopem światła,wszystkoto miało w sobiecoś nierzeczywistego,niesamowitego, przypominało jakbyscenę z inkwizycji. Geraudin podszedł do małego stolika ze szklanym blatem. Pani Claim za umieszczone na pokrywkach uchwytyotwierała niklowe pudełka i podsuwała je Geraudinowi,a pokrywki u'kładała do góry dnem na blacie. Geraudinkońcami palców zaczął grzebać wpudełkach wyszukującnarzędzia, owe małe połyskliwe przyrządy, przeznaczonedo krajania, wycinania,miażdżenia, wyrywania, wpychania. Kolejno, jedno po drugim, wyjmował jena pokrywki, przy czym cicho, metaliczniebrzękały. Pesety, lancety,rozwieracze, klamry, imadła, igływpięte w kawałek płótna, stalowy drut, fiolki z katgutem. A pani Claim otwierała już nowe pudełka, pełne kwadratów niebieskiego płótna. Geraudin podszedł do Mariety. Leżała nastole operacyjnym. Przeniósł ją tu Ludwikz pomocą młodej pielęgniarki. Była zupełnie naga, ręcemiała wyciągnięte do tyłu i przywiązane za napięstki. Ludwik przykucnął obok i kończył zapinać mocne rzemiennepasy, którymi była spętana. Dwa uchwyty trzymały jąza ręce, dwa inneza uda. Niklowe naramiennikiunieruchomiały ramiona. Leżała tak zdana na łaskę i niełaskę,bardzo blada, z wydętym brzuchem, zamkniętymi oczyma i piersią unoszącą się szybkim oddechem, dziwnie podobna do zwierzątka przygotowanego do wiwisekcji, nieprzypominająca już niczym dawnej Marietki, żałosna, litośćbudząca ofiara, co z odsłoniętą szyją i mocno zaciśniętymipowiekami czeka, kiedy spadnie nóż. Nie mówiłanic, nieotwierałaoczu, tylko widać było,żeserce jej tłucze sięw piersiach. Ludwik wziął maskę z eterem. Przy rogu operacyjnego stołu stała miseczka zjodyną,w której pływał kawałek waty. Geraudinchwycił go peseta. Wysmarował jodyną cały brzuch Mariety, pokrył gorówną brunatną powłoką. Zapach jodu zmieszał się z zapachem eteru. Ludwiknałożył na twarz Mariety maskęi umocował ją solidnie dwoma kółkami jak knebel. Marietą oddychała spokojnie. Połączony z maskąświński pęcherz zapadał się iwzdymał równomiernie. Uciskającpalcami kąt żuchwy Ludwik lekkowyciskał ze stawów szczękęusypianej,aby zapobiec opadnięciujęzyka. Geraudin spojrzałpytająco nasiostręAngelikę. Zakonnica odchyliła powiekę Mariety i dotknęła palcem oka. 20 Kala ldusze 305. Marieta nawet nie drgnęła. Wówczas siostra Angelika skłoniła głowę na znak, że śpi. Małymi kwadratami niebieskiego płótna pokryła cały brzuch. Geraudin ujął skalpeli przyłożył go do nagiej, żółtej, umazanej jodyną skóry. Jednym długim,prostym pociągnięciem rozpłatał ją. Krwiprawie nie było. Rozwarta skóraobnażyła pokład białegotłuszczu, który zkolei teżzostał przecięty, a spod niegowyjrzała perłowo mieniąca się powłoka powięzi. I przez nią przeszedł nóż. Siostro, nożyczki. Wybrał jez odwróconej pokrywy,którą mu siostraAngelika natychmiast podała. Dwomaruchami, raz w kierunku kościłonowej, raz ku górze, rozszerzył nacięcie. Częściowo obnażył żółtawe, delikatne błony sieci, pokrywające różowepętle jelit. Trochę niżej uwypuklał się kulisty trzon macicy. Coraz mocniejsączyła się krew. Geraudin chwytał spinaczami grube brzegirany i zaciskał skórę wraz z płatamipłótna. Tu i ówdzie jakaś tętniczkakrwawiła trochę silniej. Tamował ją osobną pensetą, którA potem zostawiał zwisającą jak uczepioną do ciała pijawkę. Nagle Marieta, widać niezupełniejeszcze uśpiona,westchnęła, poruszyła się. I wszystko wyszło na zewnątrz, sieći duży kłąb wnętrzności, które Geraudin powstrzymałi ucisnął obiema wielkimi, opiętymi czarną gumą rękoma. Dał znak. Ludwik podkręcił lewarek. Cały stół się przechylił, a wraz z nim Marieta, głową na dół, a nogami kugórze. Rozplecione włosy opadły. Zwoje jelitwsunęły sięz powrotemdobrzucha i cofnęły się w głąb,ku klatce piersiowej. Geraudin wciągnął powietrze w płuca, jak gdyby westchnąłgłęboko i boleśnie. Po czymzabrał się znów doroboty z twarzą stężałą w nadludzkim niemal skupieniu. Małymi, uważnymi ruchami ubezpieczał pesetami brzegiotrzewnej. Nagle Marieta szarpnęływymioty. Jelita wystąpiły znowu. O, do licha! mruknął Geraudin przez zaciśniętezęby. Zmarszczył brwi, chwyciłjedną z wysterylizowanychserwetek, narzucił nią trzewia i silnym, brutalnym ruchemwtłoczył je na powrót do jamy brzusznej. Szeroko rozpostarte palce ucisnęły jelita wpychając kawałki płótna,a potem wsunęły rozwieracze między ścianki rany, by sięnie zamykałai by utrzymać na miejscu pęcherz. Na dnie 306 tej olbrzymiej rany widniała wielka, różowofioletowamasa,napięta i przekrwiona; macica z dzieckiem wewnątrz. A dokoła jeżyły sięróżnej wielkości pesety, niczym mrowie krabówżywcem wgryzających się w ciało, połyskiwałyzimnym odblaskiem niklu wśród niebieskiego płótna,upstrzonego coraz gęstszymi czerwonymi plamami. Geraudin znów na sekundęsię zatrzymał i znów westchnął głęboko, jak zmordowany siłacz. Trochę się spocił. W nagrzanej, dusznej od oparów eteru sali panowało absolutnemilczenie. No, jak tam? zapytał Geraudin. W porządku odpowiedział Ludwik. W owej ciszyich głosy zdały się dziwnie donośne. Ludwikodchylił trochęmaskę,ponieważ umieszczony przyJej wylocie pęcherz, który powinien powiększać się i opadać w rytmie oddechu, przestał się jakoś wzdymać. Marieta oddychała źle. Właściwie ledwo dyszała. Ludwikwsunął pęsetę w jej rozchylone usta, chwycił język, wyciągnął i pozostawił go tak, na zewnątrz,z zawieszonymiprzynim szczypczykami. Potem znowu nałożyłmaskę. Siostra Angelika czuwała z bliska nadprzechyloną dotyłutwarzą o mocno zaciśniętych powiekach. Pani Claim pilnowała tętna. W porządku. Wobec tego Geraudin otworzył macicę i pęcherz płodowy. Ukazało się dziecko: okrągła, ciemna, porośnięta jużwłoskami, zupełnie mokra główka. Ujrzelidwieogromne^czarne ręce, obciągnięte lśniącą gumą rękawiczek, jak wsuwają się między niebieskiepłótna, zanurzają w tę żywąranę, troskliwie asilnie ujmują ową główkę przy szyi,podnoszą ją iwyciągają. Coś cicho chlupnęło, jakby spadłkawał surowego mięsa, i ukazało się dziecko, wydartez żywego ciała. Z brzuchazaczęła obficie wypływać krew. Noworodek nie oddychał. Był sinyi pomarszczony. Geraudin,zlany potem, ociekającymmu na brwi wielkimikroplami, trzymał go w wyciągniętej ręce. Ucisnął dwomapesetamipępowinę i podsunął jąsiostrze Angelice do przecięcia. A potemoddał dziecko zakonnicy. Chłopiec powiedziałLudwik. Siostra Angelifea wymierzyła w malutki tyłeczek dwaporządne klapsy, aż się rozległo. I zaraz w ciszę sali wdarłosię słabiutkie, nosowe kwilenie. Dzieckozaczęło oddychać. Żyje! Ludzi skupionych wokół zbroczonego krwią stołu, nad 307. nieszczęsnym, umęczonym ciałem, ogarnęła mimo wszystko radość, gdy usłyszeli głos nowego życia. Prędko zawiązawszy pępowinę zakonnica złożyłaniemowlę na rozpostartą pieluszkę, którą trzymała Rose-Marie. Młodapielęgniarkazabrała je do pokoju obok. Siostra Angelika zdążyła jeszcze spojrzeć na dziecko,szybko a badawczo. Nie wydaje mi się, by miał żyć mruknęła. Geraudin nic nie odpowiedział. Parał się zotwartymbrzuchem. Krwawiło silnie. Grzebiącwe wnętrznościach,szukał, co tu było nie w porządku. Robiło mu się corazgoręcej. Siostra Angelika ustawicznie ocierała mu czoło,przesuwała chustkę po twarzy, aby zebrać pot. Nagle zdałsobie sprawę, że coś z nim niedobrze. Kłucie w karku,mgła przed oczyma, nieprzyjemne wrażenie, że to wszystko, co się dzieje,przeżywa we śnie. "Oho, znów się zaczyna pomyślał. Klapnę. "Ale z całych sił odepchnął od siebie ten koszmar, zdławiłstrach, usiłował zająćsię wyłącznie pracą, tą ziejącą raną,która ciągle krwawiła, za silnie, o wiele za silnie, tak silnie, jak nigdy w życiu nie widział! Cesarskie cięcieniepowoduje takiego krwotoku. Działo się tu coś nienormalnego! Jakaś niezręczność! Niefortunne cięcie? Rozerwanie? Chciał zeszyć razem obie części rozciętej macicy zbliżającbrzeg do brzegu,by zatrzymać krwawienie. Ale już niezupełnie dobrze widział. Wszystko zaczynało tańczyćmuprzed oczyma. I ta krew zalewająca cały brzuch. Siostro, igły. Grzebał, macał w żywym ciele, gubił się w gęstej, czerwonej, kleistej mazi. Wytrzećto przede wszystkim. Spróbowaćcokolwiek tu odnaleźć! Serwetki! Serwetki! Osuszał, wycierał, tamponował. Krwawiło nadal. Coraz bardziej. Serwetki, siostro, Serwetki! Wycierał iwycierał tę krew. Coraz więcej niebieskichserwetek, które natychmiast robiły się czerwone. Ogromnym wysiłkiem woli tłumił w sobie tamtą uporczywąmyśl, obłędny, straszliwy lęk przed omdleniem. Lecz ówlęk przeradzał się w obsesję, już niemyślał o niczyminnym, nie wiedział już,co czyni, nic prawie nie widział,wydawało mu się, iż jego ręce nurzają sięw jakiejś przedziwnej, nie znanejmumaterii. Nie był w stanie nadniczym się zastanowić, zebrać myśli, choć przez krótką 308 chwilę rozważyć, co należy robić, przerażony, z pustkąw głowie, z uczuciem, że zawisł nad otchłanią, niby mówca, któremu coś z nagła przerwało mowę. Jak studentz pierwszego roku, jak człowiek, który nigdy nie dotykałotwartego brzucha. Z niczego już nie zdawał sobie sprawy,nie było w nim nic poza rozpaczliwym, daremnym wysiłkiem, abysię wydobyć z tych mroków. Jedna, jedynatylko myśl: "Odpocząć, przerwać, wytchnąć, opanować się. "A to niemożliwe! Każda sekunda była cenna, krwotokcorazsię wzmagał, niebieskiepłótno stawałosię czerwone, ^krew tryskała zewsząd. Geraudin przyspieszył sweruchy. Opatrunki, opatrunki! Prędko, siostro, prędko! Nie mógłdać temu rady. Krew wzbierała jak wodyprzypływu, wydobywała się zewsząd, coraz silniej zalewała wszystko. Geraudin pociłsię i dyszał. Ręcemu się trzęsły. Gorączkowymi, coraz szybszymi ruchamiwycierał krew i ciskał na ziemię koło-emaliowanego kubłanasiąkło nią opatrunki, ciągle nowe i nowe. Ale nie wysychało: upływ trwał nadal, z każdąchwilą gwałtowniejszy. I Geraudin straciłpanowanie nad sytuacją, przestałbyć lekarzem, był już tylko biednym, zagubionym człowiekiem, którego ramiona ugięły się podzbyt wielkimbrzemieniem iktóry wpadł wpanikę. Cały brzuch pełen byłteraz krwi. A ponieważ Marieta miała głowę przechylonąw dół, krewzaczęła się przelewać i ściekała po bokach,między piersiami, zalewała pachy, spływała wzdłuższyii karku, za uszy, broczyła jasne włosy, a potem kapnęłana ziemię i kapała już dalej prędko, coraz prędzej, z cichym, wartkim szmerem, aż powstała kałuża, co sekundęszersza. Wszyscy poniej deptali, a później roznosilipopodłodze czerwone ślady. Geraudin zdarłrękawiczki i gołymirękoma po omacku zaczął błądzić w rozwartymżywym ciele. Marieta zarzęziła. Geraudin rzucił na jej sinątwarz szybkie, przerażone spojrzenie. No, jak tam? Jaktam? Chyba marnie odpowiedział Ludwik. Zdjął maskę. Marieta przestała oddychać. Źrenicepółotwartych oczu rozszerzyły się nadmiernie. Geraudin gorączkowogrzebał w brzuchu, . szukał, macał, obmacywał. Krew spływała po jego rękach,moczyła mu już napięstki. Dusił się. Z wściekłością zerwał maskę, przy czymumazałsobie krwią całą twarz, aż po białą myckę. Czy lepiej? Lepiej? 309. Nie! Siostro! Zastrzyk! Siostra Angelika wzięła strzykawkę i zrobiła Mariecłezastrzyk w udo. Jeszcze jeden! Teraz już w brzuchu nicnie było widać. Nic,tylkokrew, krew, krew, która spływała wszędzie, ciekła, lałasię, bulgotała, plamiła wszystko, wszystko zalewała. Tamciczworo stali i patrzyli. A Geraudin ciąglegmerał roztrzęsionymi, oszalałymi rękoma. Marieta odzyskała przytomność. Rzęziłacicho i bardzo wolno' spróbowałacośmówić, ale z jej gardła wydobywał siętylko jakiś niezrozumiały charkot. Przerażonemu Geraudinowi błysnęła myśl o całkowitymwycięciumacicy. Potem to wytłumaczy, obojętne jak. Raczejwszystko, byle nie dopuścić, abyten krwotok trwałi aby zwyciężył. Zaczął szukać wiązadeł,by zacisnąćarterię. Ale nie mógł już ich znaleźć, nie mógł znaleźć nic,zupełniebezprzytomny. Umiera! powiedziałanagle siostra Angelika. Ujął bezwładną rękę konającej. Tętna już niebyło. "Transfuzja. transfuzja" przeszło mu przez myśl. Transfuzja? rzuciła krótko pani Claim. Mam iść po dawcę? zapytał Ludwik. Czy wołać 'kogoś do przetaczania? Takwymamrotał Geraudin. Tak. Nie! Nie! Jużnie warto! Skrwawi się, nim przyjdzie! Opatrunki, Pesety! Z furią przewracał w pudełkach rozchlapując przy tym ; krew. Teraz już wszyscybyli nią umazani, na rękach, ramionach i twarzach. Z gardła Mariety nadalwydobywało się rzężenie. Geraudinjak oszalały ciągle czegoś szukał, roztrącałwszystkich, zerwał z głowy myckę i znowu wrócił do nie- ,szczęsnego brzucha. Siostra Angelika przygotowała zastrzyk kofeiny. Ludwik daremnie próbował wyczuć tętno. Pani Claim, we krwi aż połokcie,na próżno bez przerwyosuszała płótnaminiepowstrzymany potok. Umiera! krzyknął Ludwik. Geraudin wypuścił zręki pęsetę i pochyliłsię nad twarzą Mariety. Tak, Marieta konała. Musiała chyba po razostatni na chwilę odzyskać przytomność, bo szeroko rozwarłszy swe ogromne oczypełnym grozy wzrokiem objęłacałe to niesamowite otoczenie, gdzie miała umrzeć, z dalaod wszystkich ukochanych. Umęczona twarzyczka wśród 310 splątanych, roztarganych włosówstawałasię corazbledszai bardziej przezroczysta, ażnabrała barwy wosku. A potemgałki oczne przewróciły się, widać było tylko białka. Dwaczy trzy razy zacharczała iwyrzęziła ledwo zrozumiale: Tatusiu. Tatusiu. Usta otwarłysię wolno, szeroko. Westchnęła po razostatni. Geraudin rzucił się na jej zwisającą bezwładnierękę, chwycił jąi zaczął ściskać. Umarła. Umarła! Stali takwszyscyczworo,osłupiali, umazani krwią, podobni do rzeźników. Owej krwi pełno było wszędzie, natwarzach, sukniachi czepeczkach pielęgniarek, na fartuchu, butach, myccei opasce Geraudina. Na kołnierzu Ludwika i na jegomankietach. I na podłodze pełno jej było, zmieszanej z posoką imoczem, spływała ze stołu i mokrych włosówMariety. Ludzie po tymdeptali, akażdy ich krok zostawiał czerwony ślad. Istna rzeźnia. A onitkwili na jejśrodku w zupełnym osłupieniu i patrzyli na siebiez przerażeniem. Jak gdyby jeszcze nie rozumieli. Niemogli sięoderwać od tego stołu, ciągle do niego powracali, ujmowali zwisającą dłoń zmarłej, dotykali jej serca lub gałkioka. Nie mogli pogodzić sięz faktem, żewszystko sięskończyło w takgłupi i niepojęty sposóbi że to jest nieodwracalne, że nie można tu już nic poradzić. Leżała przed nimi zrozpłatanym brzuchem, z opadłą kuziemi głową, najej białych piersiach, szyi i włosach pełnobyło krwi. Krzepnące, zgęstniałe krople skapywały jeszczenapodłogę. Geraudin puścił rękę zmarłej. Zaczął chodzićpo sali w 'tę i na powrót, siny jak upiór w tym niebieskawym oświetleniu, z błędnym wyrazem twarzy. Krążyłi krążył. Rzekłbyś, morderca poświeżodokonanej zbrodni. Wreszcie usiadł na metalowym taborecie. Ukrył głowęw okrwawionych dłoniach. Nie mówił już nic. W pokojuobok słychać byłokroki, głosy, kwilenie płaczącegodziecka. Panie profesorze. szepnął Ludwik. Panie profesorze. Geraudin podniósł twarz pozbawioną wszelkiego wyrazu. Co takiego? zapytał ochryple. Trzeba by dokończyć. ^- Dokończyć? Ach tak. tak. racja. Wstał z trudem, rozejrzał się dokoła wzrokiemczłowieka, 311. który się budzi i odzyskuje świadomość straszliwego nieszczęścia. Prawda. Prawda. wyszeptał. Ma Ludwikrację. Tak, prawda, należało "dokończyć", pozeszywać te nieszczęsne zwłoki, zrobić z nich coś, co by się dało przewieźć i pokazać ludziom. Podszedł znów do stołu operacyjnego, poruszył go i przywrócił do pozycji poziomej. Siostra Angelika przygotowała igły, klamerki, katgut. Geraudin począłzszywać martwe już ciało wielkimi niedbałymi ściegami, poprzez wszystkie warstwy,wbijając igłęjak popadło,gdzie trafił, pospiesznie, ordynarnie, jakbyktoś reperował stary rozpruty siennik. Pracowałjak człowiek do ostatka zmordowany, z pustką w głowie, człowiek,którego napawa wstrętem już samodotykanie zmarłej. Powstał z tego ogromny wał, gruby szew z pościąganejskóry i mięśni. Kiedy skończył, wyglądało to jakwypatroszone zwierzę, które się zeszywa, by mócje zabrać. Poco zresztą robić lepiej? I tak już powszystkim. Marietanie żyła. Nagła brutalność zastąpiła niezliczone drobiazgowe ostrożności i skrupulatną aseptykę sprzed chwili. Z owejbrutalności, pośpiechu i niedbalstwa przebijała rozpacz iwściekłość. Dławiąca furia, że tyle starań, takikunszt, tyle trudu doprowadziły do tegorezultatu! Owaspieszna łatanina stanowiła dziwnie przejmujący kontrastz ciszą, precyzją i ładem niemal religijnego obrzędu zpoczątku operacji. Po drugiej stronie cienkiej ściany ucichłotakże kwilenie. Teraz z kolei umarło dzieciątko Mariety. Obmytociało. Wyglądało straszliwie, całe we krwi, której pełno było na brzuchu, udach, piersiach,ramionachi twarzy, na pięknych jasnych włosach, w których ścięłysię już wielkie ciemne skrzepy. Pani Claim i siostra Angelika wytarły zwłoki watązmoczonąw oliwie,szczególnietwarz i korzonki posklejanych włosów. Ludwik zawiózłPanhardem do domu Vallorge'ów ciałko dziecka, przyczym miał też oględnie uprzedzić, że i z matką nie jestzbyt dobrze,można się obawiać najgorszego. Przygotowawszy służbę ipielęgniarkę na ten nieoczekiwany cioswrócił do kliniki. Posadzili Marietę na stole. Rosła, smukła, biała, zupełnieobnażonakobieca postać z wielkim krwawymszwem pośrodku brzucha, olbrzymim zwałemskóry i mięśni połapanych wielkimi, prostackimi ściegami. Później rozpostarliwełniany koc, narzucili gona jej plecy, otulili całą. Lud 312 wik wziął ją na ręce i wyniósł. Głowa zmarłej opadła muna ramię,włosy się rozsypały, ręce zwisały bezwładniejakby musię dobrowolnie dała nieść, niczym zmęczone'ufne dziecko. Tak zeszli doauta. Jedwabistejasne lokiłaskotały Ludwikapo twarzy, wciskały się do ust. Ochjakże to wszystko go mierziło, jakżeciężko było w tensposób zarabiać na chleb! Myślał otrojgu swoich dzieci,o żonie, o tym najmłodszym, co ciągle chorował i w duchu przeklinał swój podły los. Usadowił Marietę przy sobie na przednim siedzeniu. Starannie wsparłją o drzwiczki, aby sięnie obsunęła nazakrętach. Odchyliłjej głowęnaoparcie, zawinął pledem smukłe ciało, nagie i białe, jakgdyby chciał uchronićjąOd zimna. Po czym ruszył wolno. Prowadził jedną ręką. Drugą co pewien czas odpychał zwłokiMariety, ponieważciągle zsuwała się na niego. Na skrzyżowaniu musiał zatrzymać wóz. Podszedł policjant. Ludwik mrugnął do niego okiem, zwiele mówiącą miną. Pacjentka. Odwożę ją do domu. Aha, rozumiem. Pomyślał pewno, że to jakaś ciemna sprawka, jakaśdziewczyna, którą po skrobance dyskretnie odstawiajądorodziców, bo teżmrugnął do Ludwika i uśmiechnął sięchytrze. Potem zszedł zjezdnii pozwolił imjechać. Panhard ruszył dalej. Stanęli przed domem Vallorge'ów. Ludwikwysiadł i pobiegł zadzwonić, po czymwrócił, otworzył drzwiczkiz lewej strony, a ponieważ ciało przechyliło się ku niemu, porwał jenaręce i prędko zaniósł na górę, jako że ciekawisąsiedzi już zaczynali się schodzić. 10 Doutreval kończył właśnie odczyt dla profesorów zebranych w Instytucie Profilaktyki w Amsterdamie, dokąd przybył z Vallorge'eni i Groix, gdy przed gmach zajechała napełnym gazie taksówka i wyskoczył z niej Regnoult, pozostawiony na straży w hotelu Regina. Przywiózł depeszęz Francji. Doutrevalprzeprosił zgromadzonych iwycofałsię do małego pokoiku przylegającego do auli, po czymhamując drżenie rąk otworzył wąską, źle zaklejoną kopertę. Depesza, podpisana przez Huota, zawierała tylkojedno słowo: "Wracajcie! " Z piersi Doutrevala wydarło sięjakieś dziwne westchnienie. Głuchy jęk zabijanego zwierzęcia. Podał papierek Vallorge'owi. Wzrokmu zmętniał,krople potu wystąpiłyna czoło. Powoli podszedł do krzesła iledwo zdążyłusiąść, zrobiło mu się czarno przedoczyma. Nagle jednak poczuł, że się koło niego krzątają,że Regnoult usiłuje rozpiąć mu kołnierzyk. Poderwała goambicja,odepchnął asystenta i powiedział stanowczo: Nie! Olbrzymim napięciem woli podniósł się z krzesła, wsparł ^o stół i opanowującsłabość patrzył na Vallorge'a, który ,siedział iłkał z twarzą ukrytą w chusteczce. Trzeba jechać natychmiast. szepnął Regnoult. Tak. Tak. ", Czy samochód. : Ludwiku. Vallorge podniósł zmienioną do niepoznania twarz. Prędko. Idź po samochód. I weź benzynę, pełny ibak. ^\ No, aten odczyt? \ Ach, prawda powiedział Doutreval głosem bez- miernegoznużenia. Prawda, jeszcze i'to. ; Odetchnąłgłęboko i wyprostował się. ': Tak. Dobrze. Muszę skończyć. ; Ojciec będzie mówił? Cóż, trzeba. Idź,Ludwiku. Bądź gotów zapół go-'i dziny. Przyjedź tu po mnie. Przez ten czaschyba skończę. ,' !-.; 314 Przez chwilę stał z oczyma wlepionymi w drzwi. Wahałsię. Regnoult ulitował się nadjego cierpieniem. Niech profesor ich przeprosi. A co bym ja robił przez te pół godziny? ;rzekłDoutreval. Blady jak trup, powłócząc chorąnogą wrócił do auli. Wszedł znów na mównicę, wparu słowach przeprosił zebranych i skończył wykład. Własny głos dochodził do jegouszu jak głos innego człowieka. Miał wrażenie, że jestpijany. Przeżywał jakiś koszmar. Przy ostatnich jego słowach zerwała się burza oklasków. Wówczas podniósł rękęi żałosnym gestem pokazał ów mały kawałek papieru, tele- Cgram z Francji. Panowie. Przepraszam. Umarła mi córka. Mojacórka. Głos mu się załamał. Czuł, że łzy napływająmu do oczu. Odwrócił się na pięcie i wyszedł w głuchej, przytłaczającejciszy, która nagle zaległa salę. Samochódmknął teraz z szybkościąstu trzydziestu kilometrów na godzinę po asfaltowych drogach, gładkich jakstół, wijących się wśródbogatych, żyznych łąk, poprzecinanych wąskimi kanałami iusianych mnóstwem wiatraków. Gdzieniegdzie rudei białe krowy drzemały leniwie,leżąc z podwiniętymi nogami, a ścieżkami wracały z udojuwieśniaczki niosące w obu rękach emaliowane wiadra zielone lub czerwone, pełnebiałego, pienistegomleka. Ludwikpędził jak szatan. Opony aż piszczały na każdym zakręcie. Motor grał głucho, jego stłumiony a potężny równomiernywarkot odbijał się o przydrożne drzewa i ściany niskichdomków,straszyłkury ipodrywał do galopuspłoszoneźrebaki. Częste postoje przy śluzach, mostach i rogatkach,tych zabytkach minionych czasów, doprowadzałyDoutrevala do rozpaczy. Za prawo przejazdu musieli płacić półflorena. Vallorgez coraz większą wściekłością dusił pedałi Vivasport zrywał się dobiegu. Grzmiący warkotsilnikahuczał znowu. A o dziesięć kilometrów dalej droga urywała się nagle, dojeżdżali do nowej przeszkody; nad wodąwznosił się prymitywny pomost leżący na paru omszałychpalach. Trzeba było znów stawać, czekać niekończącesięminuty ipatrzyć, jak szerokiRen przelewasię wolnowśród bagnistych łąk iwysepekobramowanych ścianamisitowia, jak błądzi i zawraca, wałęsa się i namyśla, wy315. poczywa i rozpościera się w nieskończoność, niby olbrzymo zwichrzonej czuprynie, gnuśnie wyciągnięty pośródskrawków ziemi. Wreszciepodjeżdżał starodawny prom,zaczynały się uroczyste manewry, przybijaniedo brzegu,wyładowywanie i załadowywanie, wszystko na komendękapitana w białej czapce, bardziej dostojnego niż niejedenadmirał. Potem, na przenikliwy a smętny dźwięk dzwon-. ka, wiekowe pudło ruszało w bezmiar równin, rozlewiski wód,z głośnymsapaniem na ukos przecinało rzekę,okrążało wysepki, kępy trzcin,zdawało się gubić w tymlabirynciei nigdy właściwie nie było wiadomo, czy płaskalinia, ku której płynęli, to już tym razem brzeg czy jeszczejedna wyspa. W końcu nadalekim horyzoncie wyłaniał sięjakiś wątły kształt, kontury białego pomostu zbudowanegona smołowychpalach. Silny wiatr niósłze sobą dalekiedźwięki dzwonu. Prom przybił, wyprowadzili wóz i moglijechać dalej. Potem przyszła granica, długieformalnościcelne, później trzasnęła opona, potem jeszcze Vallorgewjechał na rozkopaną drogę, mimo zamykających ją barierek. Nowy postój i zwada z robotnikami, Flamandczykami,którzy nie rozumieli ani słowa po francusku i chcieli ichzmusić do zawrócenia. Prawie na siłę przedarli się przezpiachy budowanej tu szosy. Dopiero od Antwerpii mogliwreszcie jechać swobodnie. Nadchodziła już noc,trzebabyło włączyć reflektory. Między Courtraii Gandawązmordowany i wyczerpany nerwowo Vallorge naglesięzałamał: dostał silnego zawrotu głowy, ledwo zdołał nacisnąć hamulec iustawić wóz po prawej stronie drogi. Weszli do pobliskiej karczmy przydrożnej, gdzie się jeszcześwieciło, i zażądali alkoholu. Właścicielka mówiłatrochępofrancusku, toteż zaczęła tłumaczyć: Nie mamy anikropli. Belgia. zakazane. Ale gdy spojrzała na posiniałą twarz Ludwika, wpuściłacałą czwórkę do małego pokoiku za kuchnią inalała imdo filiżanekod kawypo uczciwej porcji "schnicku",dającprzy tym znaki, żeby się spieszyli: Prędko! Prędko! Duszkiem wypili mocny, palący trunek. Vallorge. sztucznie podniecony,zasiadłznów do kierownicy i prowadziłaż do przejścia granicznego w Tourcoing. Tu Groix,z brodą pozacinaną okropnie, gdyż goliłsię w samochodzie nasucho, nad rozłożonym na kolanach ręcznikiem, wyruszył na zwiady. Celnicy wskazalimu domek jakiegoś szofera ciężarówki,obecnie bezrobotnego. Jeden znich do316 prowadził gonawet do samych drzwi oświetlając drogęlatarką. Była północ. Szofer spał w najlepsze. Ale Groixłomotał tak długo, aż go wreszcie obudził. Angers? zapytał szofer. A gdzie to jest? Nie wasze zmartwienie odparł Groix. Zaodstawienie nas tamdostaniecie dziesięćstówek. Mamy dobrywóz,Vivasport. Ale czy wrócę na jutro rano? O jedenastej muszę sięzarejestrować w biurze bezrobotnych. O, śpiewająco rzekł Groix z przekonaniem. Celnik zarechotał, lecz zarazurwał i wrzasnąłz bólu. Groix z całej siłynadepnął mu na nogę. Ach,przepraszam powiedział uprzejmie. - No, . przyjacielu, zbierajcie się! Dostanieciepiętnaście setek, aleza trzy minuty musimy być w drodze. Szofer prowadził dobrze, od razu było widać, żeprzywykł donocnej jazdy. Musiał odbywać dalekie kursy swojąciężarówką. Otoczyła ich ciemność. Zawodzący głos silnikarozchodził się szeroko. Vallorge,śmiertelnie znużony, spałw tyle wozu, wciśnięty międzyGroix i Regnoulta. Doutreval siedział przy szoferze i wpatrywał się w rozwierającąsię przed nimi mroczną otchłań drogi, bezkresną czerń,z którejco pewien czas wyłaniały się niespodzianiebiałeplamy murówmijanych ferm czy oberży. Bethune, Bruay,Abbeville. O trzeciej nad ranem przemknęli przez śpiąceRouen i przeciąwszy Sekwanę pędzili przezlasy ku wzgórzom na lewymbrzegu. Zostało imjuż tylko trzysta kilometrów. Szofer,milczący i spokojny,prowadził z szybkościąstu trzydziestu kilometrów, niewzruszonyjakautomat. Zapomniał widać o wszystkim, nie interesował się już aniczasem, ani swoim zasiłkiem. Pomruk silnikai wibracjacałej maszyny zdawały się działać na niegojak narkotyk. Światełko z tabliczki rozdzielczej padało wprost na jegospracowane, wielkie ręce, twarde i podrapane, wspartecałym ciężarem na czarnej ebonitowej kierownicy, ledwiedostrzegalnymiruchami kierujące wozem. Gdy minęliAlencon, zwolnił trochę, wyciągnął z kieszeni kawałekchleba zawinięty w papier,odsłonił część i zaczął jeśćostrożnie, żeby go nie pobrudzić zatłuszczonymi palcami. Po czym dodał gazu i znów wyciągnąłsto trzydzieści kilometrów. Doutreval odetchnąłgłęboko. Szybkość,warkotmotoru, wycie wiatru za szybą oszałamiały go i rozpędzałymyśli. Nad korytem Maine szarzał jużporannybrzask, lecz 317. w dolinie i nad Angers, gdy przejeżdżali przez most, snuły się jeszcze białawe mgły. / W lewo! powiedział Groix. I znowu w lewo. Jeszcze zesto metrów. Stop! To tutaj! Stop! O rety! Już siódma! zafrasował się szofer, jakbysię nagle ocknąłze snu. Do cholery! A mój zasiłek? Stanęli przed domem, przed domem Mariety i Ludwika. Doutreval wysiadł pierwszy. Nad drzwiami wisiał krzyż,wielki krucyfiks z jasnego dębuze srebrnym Chrystusem. U stóp Chrystusa powiewała na łagodnym porannym wietrzyku czarna kokarda z krepy. Doutreval, choćzdruzgotany bólem, doznał na ten widok mglistegouczucia zdziwienia. Pamiętali o tym. Ciekawe, kto? Dziwne, lecznigdy jakoś nie myślał, że ów znak może jeszcze kiedyśzawiśnąć nad jego drzwiami, jak zawisał nad tyloma innymi. Taki znak pojawiał się jakby sam z siebie. Człowiek nie mógł się już czuć naprawdę panem swegodomu,jeżeli przeszła przezeń śmierć. Stanęły mu przed oczymatylokrotnie widywane podobne krzyże, przed którymi machinalnie uchylałkapelusza, krzyże na tylu nie znanychmu drzwiach. Ileż razy przechodził obok nich, obok straszliwego ludzkiego cierpienia niefrasobliwie, obojętny i nieczuły! Teraz jużsię to nigdynie powtórzy, taki widokna zawsze zostanie przypomnieniem, za każdym razem jakobuchem uderzypamięcią o tym, że w bólu wszyscy jesteśmy sobie równi; o tym smutnym a wielkim poczuciubliskości, jaka łączy ludzi w niektórych momentach życia. Drzwi były uchylone. Nadszedł właśnie jakiś człowiek,sąsiad ogrodnik, z wiązanką białych róż. Pchnął drzwi niedzwoniąc. A za nim oniobydwaj, Doutreval i Ludwik,wkroczyli do domu Mariety. Jakaś kobieta, której nigdyprzedtem nie widzieli,skłoniłaim się z powagą i w milczeniu wprowadziła do salonu, jak się zazwyczaj wprowadza gości, ludzi obcych. Doutreval stanął przed śmiertelnym łożem. Nigdy w życiu jego serca nie przeszył ból takdojmujący jak w owejchwili,gdy na białej koronkowejpoduszce ujrzał spoczywające tuż obok siebie głowęMariety i jej maleńkiego synka. Czuwałprzy zwłokachcórki przez dwa dnii dwie noce. Tylko pierwszego wieczoru zgodził się, by Fabiana, któradopiero co przyjechała z Paryża, została razem z nim. Drugiej nocy, około jedenastej, zrobiło mu się słabo ze zmę 318 czenia. Groix iRegnoult, którzy siedzieli w pokojuobok,namówiligo z trudem, by poszedł do siebie i zdrzemnąłsięchoć chwilę. Oni mieli tu byćdo północy. Później naich miejsce przychodzili Fleurioux i Cassaing, asystenciVallorge'a. Mógł więc doprawdy spokojnie wypocząć. Dałsię przekonać. Ledwo wszedł do swego pokoju, rzucił sięna łóżko w butach i ubraniu, zamierzając tylko na paręminut rozprostować kości, fizycznie siętrochę odprężyć^Lecz sen zmorzył go natychmiast. I spał tak przez kilkagodzin,jak kamień. Apotemmu się przyśniło, że jestwjakimś wielkim mieście, wodrapanym ciemnym pokojujakiegośogromnego posępnego hotelu, żego wzywajądotelefonui czyjś bardzoczysty i wyraźny głos mówi: "Odwagi, profesorze Doutreval. Zdarzył się straszny wypadek. Samochód. Pańska córka, Fabiana, zginęła. " Och! krzyknął głośno. Porwał sięz łóżka. Było całkiem ciemno. Zapalił światło. Dygotał jeszcze z przerażenia. Spojrzał na zegarek. Druga. W uszach dźwięczały mu nadal słowa: "Pańska córka, Fabiana, zginęła. " Złudzenie było tak silne, żezdawałosię prawdą, niepotrafił go przemóc, pókinie podszedł do jej pokoju; uchyliłlekko drzwi i nasłuchiwał oddechu. Spała. Jak przeraźliwiezrobił się uczulony na jej punkcie, odkądonajedna muzostała. Zamyślił się chwilę nad owym drugim"ja", tajemnicząa okrutną podświadomością,jaką widać wsobienosimy,skoro potrafipodsuwaćnaszej wyobraźni podobnesny, skoro człowiek jest zdolny tak potwornie samego siebie torturować! W ciemnościach po omackudotarł korytarzemdo schodów. Ze zmęczenia i rozpaczy zataczał się jak pijany. Strzęp człowieka. Czuł,że powieki mu obrzmiały, a podoczyma potworzyłysię worki. Schody zdawały siękołysać,uchylać spod nóg, niczym okrętowa drabinka. Już byłmniej więcej w połowie, gdy nagle chore kolano się ugięło,zbrakło mu stopnia i zwalił się w dół jaknieżywy, nieuczyniwszynawet najlżejszego wysiłku, aby się jakoś zatrzymać. Nadbiegli Fleurioux i Cassaing,przerażenihałasem. Leżał na ziemi z nieprzytomnym wyrazem twarzy. Rzucilisię gopodnosić, próbowali dźwigać za ramiona. Ale wstałsam, odepchnął ich ostro i chwiejnym krokiemruszył dopokoju zmarłej. Zaniepokojenipodążyli wśladza nim, gotowi go w każdej chwili podtrzymać. Lecz on nie życzył 319. sobie ich pomocy, choć z trudem utrzymywał równowagę. Przyciągnął foteldo wezgłowia Mariety, w czerwony krągświatła dwóch wielkich gromnic, przymknął powieki i zapadł w półsen rojący się od bezładnych nieskojarzonychmyśli. Fleurioux i Cassaing zasiedli pod oknemi w nikłymświetle małej lampki zaczęli grać wpikietę. Od czasu doczasu dochodziły go ich szepty,pozbawione sensu i niezrozumiałe, cichy szmer urywanych słów: Terc od króla. Trzywalety. Leżysz, bracie! Pięć piętnastychod damy, czternaście jasami! Ty wychodzisz! ; Na dworze zerwała się wichura, zajęczało w kominku. Wiatr hulał po korytarzach, niby wielki skomlący z niepokoju pies. Słychać gobyło coraz wyraźniej,niemalludzką skargą odzywał się to zza węgłaszczytowej ściany,to wgłębi sieni, to w stropach rozległegostrychu. Chwilami przycichał,dmuchał w drzwi jak zbłąkany pies, którykogośszuka, węszy koło progu, wślizgiwał się do mieszkania i chybotał czerwonymi płomykami gromnic. Siedem, osiem, dziewięć. liczyłCassaing. Dwadzieścia dziewięć, trzydzieści, trzydzieści jedeni czterdzieści, lewa moja! szeptał Fleurioux. Czasami się odwracali,rzucali okiemna Doutrevala, wydawało im się, że śpi, więc grali dalej. I znowu powracałów bliski, niemal ludzki, potężny a żałosny głos wichrui niósłDoutrevalowi jakieś dziwne, mgliste ukojenie, jakbyswym zawodzącym, pełnym niepojętej grozy i rozpaczyjękiem przekazywał mu tajemnicze współczucie świata. Fleurioux przeciągnął się, aż krzesło zatrzeszczało,wstałi podszedł do złoconego zegara na kominku, by zobaczyć,która godzina. O, dochodzi trzecia! Potem cichutko na palcach podsunął się do Doutrevala,spojrzał z bliskana jego umęczoną twarz i zamknięte oczy. Śpi szepnął iwrócił na dawne miejsce. Ależ go wzięło odezwał się Cassaing. Trudno się dziwić. Biednychłop. Z czajnika stojącego na bocznym stoliku nalał sobie filiżankęwystygłej herbaty. Powiedz no szepnąłpo chwili czy ty właściwiewiesz, jak to tam naprawdę było z Geraudinem? O... o tym myślisz? Fleurioux ruchem głowy wskazał na katafalk. 320 Tak. Zapaść. Tak przynajmniej mówią. Nieprawda Cassaing jeszcze bardziej zniżył głos. Mogę cię otym zapewnić. To nie zapaść! Skąd ty? Tak,ja. Bośmy ją obejrzeli razem z Groix. Obejrzeliście? No tak. Znów rzucił okiem na śpiącego Doutrevala. Po czyAruchem głowywskazujączmarłą powiedział: Zajrzeliśmy jej do brzucha. Kiedy? Ubiegłej nocy. Nie bujaj! '' Nie bujam. Pełno tam krwi,mójkochany. Skrzepyjak licho. Co za krwotok! Zresztą Groix dokładnie pokazałmi,jak szło cięcie! O, do diabła! Geraudin? Nie pierwszy raz. Coraz częściej przecieżmówią, żesię kończy. Ja byłbym wziął Flegiera. Cicho! mruknął ostrzegawczo Fleurioux Ruszasię. Przez chwilę obaj wpatrywali sięwDoutrevala. To wiatr rzekł wreszcie Cassaing. Światłomigai cienie przesuwają się po twarzy. Teraz Fleurioux z kolei wziął czajnik icichutko nalałsobie zimnej herbaty. Za oknami wiatr znowu się wzmógł,zajęczał w podwórzu niemal ludzką skargą, załopotał zamkniętymi żaluzjami. Później jego smętne wycieoddaliłosię jakby i przygasło, aż nagle odezwał się gdzie indziej,na rogu ulicy, i skonał wzwierzęcym, zdławionym a bolesnym skowycie, jakgdyby koło domu błąkałasię czyjaśbiedna, bolejącadusza, którapowróciła, by zapłakać tu poraz ostatni. A później przyszło złożenie do trumny, kwiaty, nabożeństwo,pogrzeb. Głuchy odgłos stawianej nadeskachkarawanu trumny, powolna wędrówka przezcałemiasto,ramię w ramię zLudwikiem, bez jednego słowa. Potemciężka, kołysząca się miarowo na grubych sznurach dębowa skrzynia została opuszczona do grobu wykopanegow gliniastym gruncie. Brodzenie w tłustej, rozmokłej ponocnym deszczu ziemi. Głowy, pochylające się ciekawie, 21Ciałal dusze 321. aby jeszcze raz spojrzeć na trumnę, w której leżała Marieta. A później koszmarna, bezlitosna defilada ludzi, którzy podchodzili, by mu uścisnąć rękę. Twarze i twarze,twarze, którychjuż nawetnie rozróżniał, twarze bez wyrazu, przepływające jedna za drugą nieprzerwanym łańcu. chem, aż mu się w oczachmąciło. I samotny powrótdodomu. Vallorge został w mieście, żeby skromnym, lecz nieodzownym w takich wypadkach śniadaniempodjąćtych,którzy przyjechaliz daleka. Gdy skręcał na Plac Broni, dojrzał jadącą w jego kierunku wielką, czarną limuzynę. Błyskawicznieskoczył dojakiegoś sklepu, byle się ukryć. Wielki czarny Panhardprzemknął obok. Samotnie wrócił do domu. Przeszło mu przezmyśl, żebyzajść do przyjaciółki, by w towarzystwie Janiny zakończyćten straszliwy dzień,w towarzystwie istoty, która go jednak kochała, która może potrafiłaby znaleźć jakieś słowo,choć na chwilę zdolne ukoić jego ból. Ale uświadomiłsobie natychmiast,że to daremne, żeonanie może go pocieszyć. Cóżmogła mu powiedzieć? Jakże mogłago zrozumieć? Przecież ona nie cierpiała, ona nie straciła córki! To nie było jej dziecko, niemieli wspólnego dziecka! Kochanka zawsze jest tylko kochanką. Cóż możezrobić,copowiedzieć po stracie dziecka kobieta,którago nie urodziła? Wrócił prosto do domu. Wszedł do hallu, w którym panował jeszcze nieład jak po wielkiej uroczystości: wszędzieponiewierały się kwiaty, odgłos kroków rozchodziłsięw ciszy. Jakiż ! ten dom wydał mu się pusty! Nikogozesłużby,żywego ducha. Wszyscy zostali w mieście. Wpółdo dwunastej. Pomyśleć, ile czasu musi jeszcze upłynąć,nim nadejdzie noc, zanim można będzie. zasnąć. Wyszedł doogrodu. Na jego widok kury i gołębie zbiegłysię do siatki. Były głodne. Niktnie pamiętał ,o nich teraz,kiedy nie było Mariety. Cofnął się do kuchni, pochwiliwróciłna podwórko z talerzem pełnymkukurydzy. Gołębie obsiadły mu ramiona i dłonie dziobiąc ziarno. Doutreval gładził je ręką. Dziobały zapalczywie. Już nie pamiętały o Mariecie,już im nie była potrzebna. Byle jakaś obcarękasypnęła pokarm, w ich mglistej pamięci nie pojawisię już nigdy ta, która odeszła. One nie będą cierpiały. Będążyłyzupełnie tak samo jak dawniej, nie będą odczuwały żadnego braku. Ogarnęła go nagła wściekłość,sam nie wiedział dlaczego. 322 Gwałtownie zrzucił resztę ziarn na ziemię, odpędził testworzenia nie warte, by je kochać, stworzenia bezpamięci. I wrócił do domu. Wolałby pójść gdzie indziej. Bał się niemal poruszyćw tym mieszkaniu, tak jeszcze nią przepełnionym. Alebałsię także ulicy, bał się jej przerażającej pustki. Spróbowałusmażyć sobiejajko namaszynce gazowej, lecz zarazuleciało mu to zgłowy i dopiero po zapachu spaleniznyprzypomniał sobie, że je zostawił. Zresztą nie był głodny, W końcu poddał się wewnętrznej potrzebie samoudręczeniai ciężkim krokiem wszedł dopokoju Mariety. Stanął w progubez ruchu i przez długą chwilę rozglądałsię wkoło. Było tubardzo czysto iporządnie, wszystko naswoim miejscu. Tak jak Marieta lubiła. Potem wolno podszedł do toaletkiw stylu Ludwika XVI, z wielkim czworokątnym lustrem, przed którym zwykle się czesała siadająctrochę ukosem. Klęknął na dywanie. Odruchowo wyciągnąłjedną z bocznych szufladek. Owionął go łagodny delikatnyzapach perfum, pudru oraz lawendy i wywołał falę wspomnień rozdzierających ojcowskie serce. W szufladzietroskliwie poskładane i owinięte w cieniutką bibułkę leżałyróżnedrobiazgi Mariety: mały portfelik, torebka wizytowa z krokodylowej skóry, kilka kołnierzyków z walan"sjenki, giemzowe rękawiczkii bukiecik sztucznych białychkamelii. Aw głębi, w płaskim kartonowym pudełeczkujejrelikwie: kosmyk czarnych włosów Fabiany,obrączkamatki,opaska Michała od pierwszej Komunii. Wdychał słodką woń lawendy. Już nigdy niepoczujena gładkiej skórze Mariety tego leciutkiego, ledwieuchwytnego zapachu, zmieszanego z zapachemmydłai świeżej bielizny. Jużnigdy nie zobaczy jej umorusanejtwarzyczki i główki owiązanejręcznikiem, gdy stojąc nakrześle z miotełką z piór w ręku zmiata pajęczyny. Jużnigdyprzywejściu do domu nie powita go dźwięczny,pełen życia i słońca głos, śpiewający stare,zapomnianeromanse: Jeśli to zowaą miłościąDobrze wlec, ja kocham, kocham. Dalejotwierał szuflady. Lawendowe mydła. Książeczkado nabożeństwa. Gruby zeszytz notowanymi ręcznieprzepisami kucharskimi. Wiersze z dawnych, bardzo dawnych . czasów. Jeszczeniemal dziecinnym charakterem 323. pisma. Nie miała chyba więcej niż czternaście lat. Musiało to być wkrótcepo śmierci matki. Tak, wcześniespadły na nią obowiązki. W gruncie rzeczy nie miałazbytłatwego życia. Tak młodomusiałasię zająć całym domem! Z jakim lękiem co sobotę przynosiła ojcu do kontroli zeszyt z wydatkami. Aon przybierałumyślnie surowy wyraztwarzy. O, głupiec! A teraz Marieta nie żyje. Przypomniał sobie z nagła klejnot, który jejkupił w Holandii, dużą, złotą, misternej roboty broszę. Już jej Marietaniedostanie, już jej nigdy nie dostanie! On już nigdy niesprawi radości swojej córce! Skończyło się. Przechodziłmyślą wszystko, co mógł był jej dać, wszystkie przyjemności, które mogłyumilić to życie, a których on poskąpił. Przypomniał sobie, jaki był dla niej surowy, jakwielkie miał wymagania,jak się na nią gniewał, ilu dozwolonych radości jej zabraniał, a o ilu takich, które mógłłatwo dać, nawet nie pomyślał. I wszystkiete idiotycznezahamowania,nielogiczne i niewytłumaczalne, które niepozwalają nam w każdej chwili zbliżyć siędo naszegodziecka, wziąć go na kolana, całować i pieścić, a nawetpsuć, nie pozwalają po prostu dlatego, że dziecko jesttrochę za duże, żeśmy się już od tego odzwyczaili, żemyśmy się zestarzeli i spoważnieli, że przez głupotę boimysię okazać własnemu dziecku, jak bardzo je kochamy! A dzisiaj Marieta nie żyje i on już nic nie możedla niejzrobić. Gdybyż choć zdążył ofiarować jej ten klejnot, sprawić jej przed śmiercią tę ostatnią drobną radość. Myśl,że onajuż nigdy nie dostanie tej broszy,była mu szczególnie bolesna. Że też nie przyszło mu do głowy, aby ją wpiąćw jej śmiertelną suknię. Jakże gorzko tego żałował. Doutreval niewierzył w nic, był przekonany, że po śmiercinie ma nic,' nic poza rozkładem ciała. A jednako ileżbyłoby mu lżej, gdyby szczątki Mariety odeszły od niegoz tą broszą. Za późno. Na samym dnie szuflady kryło się jeszcze jedno tekturowe pudełko. Otworzył je. ZobaczyłBluette, starą,zniszczoną lalkę. Lalkę Mariety. Drżącymi palcamiwydobył ją z pudełka i trzymał w dłoniach. Jak żywastanęłamu przedoczyma Marietkajako dziecko, wywołał z pamięci ów dzień, w którym przywiózł jej z Brukseli tęlalkę. Jakże była wówczas szczęśliwa, szczęśliwa do szaleństwa. Widział jąjak żywą, z Bluette w rączynach,przypomniał sobie, jak troskliwie rozbierała iukładała dołóżeczka, jak wszędzie ze sobą nosiłaten kawałek drewna, 324 w który włożyła tyleserca, tyle własnej istoty, w kawałekdrewna, który nic nie myśli, nic nie czuje, który nie wie,że Marieta umarła. Zobaczył siebie samego, bardzomłodego mężczyznę,naiwnego i wesołego, pełnego wiaryw życie i jego dobroć, w dobroć wszystkich ludzi, pewnegoswojej przyszłości. Zobaczyłżonę i Marietkę, jako roczneniemowlę, jej jedwabiste, jasne loczki, niebieskie oczętai błyszczące,rumianepoliczki. Widział promienne dzieciątko stawiające pierwsze kroki, zataczającesię jeszczeniepewnie, gdy biegło ku ojcu przez pokój jadalny, wyciągało rączkido niego, też jeszczeniemal chłopca, i gaworzyło radośnie: "Tata. Tata. " I ten ostatni obraz tak ścisnął za serce, że Doutrevalnięzałamał. Zalała go fala wspomnień, wyrzutów, żalui męki. Pchnął szufladęi rozpłakałsię, jak mu się to nie zdarzyłood czasów dzieciństwa. Klęczał dalej na dywanie z lalkąwrękach,z tym marnym, bezdusznym kawałkiem drewna,i szlochałrozpaczliwie, przyzywając cienie swojego maleństwa: O, Marietko! Marietko! Córuchno moja! Marietko! II Obyś coś ukochał . Część pierwsza A Michał kończył pracę dyplomową i przygotowywał siędo końcowych egzaminów. W ostatnich dniach maja Marieta przestała nagle przyjeżdżać i pisywać. Jej milczeniezaczynało go niepokoić. W swej pracy zamierzał początkowo wykorzystać materiał zebrany podczas kuracji Eweliny. Lecz Domberle muto odradził: Za mało typowe, kolego. Nie warto nawetpróbować. Wynajdźcieraczej coś mniej rewolucyjnego. Michał ograniczył się więcdo rozprawy na temat częstospotykanego u gruźlików objawu nacieków na lewym płacie wątroby, przy czym jako szczegół charakterystycznywystępuje zwykle uczulenie żołądka, czerwone zabarwieniepaznokci i zaciemnienie prawego płuca. Potwierdzało tozresztą zdanie doktora Domberle, że gruźlica jest najczęściej skutkiem przeciążenia systemu trawiennego. Poza godzinami pracy w laboratorium Norfa Michałspędzał obecnie cały czas w Saint-Cyr z żoną, gruźlikami albodoktorem Domberle. Tutaj też odwiedzali go od czasu doczasuTillery z Cipcią i bliźniaczkamiwozem "201",własnoręcznie artystycznie odlakierowanym. Nitroemalia prawdziwy "Duco", jak zapewniał Tillery stukając palcemw dość jużsfatygowane błotnikisamochodu była daremwdzięcznego pacjenta, właściciela małej mydłami. A spójrz napokrowce, niby nic, a to pamiątka ciężkiej szkarlatyny, którą przeszły dzieciaki mojej sklepikarki. Masz pojęcie, ile mnie tokosztowałonie przespanychnocy! Poczciwina odstąpiła mi ten materiał prawie zadarmo! Chciała migo w ogóleofiarować! Ten niewzruszony optymista o dobrym sercu, które starał się ukryć pod maską nieustannych dowcipów,był naprawdę szczęśliwy ze swojąCipcią, córeczkami i wiecznymi kłopotami finansowymi, szczególnie tragicznymi przykońcu każdegomiesiąca. Pani Tillery zaś wychowywaławspaniale obydwie pociechy, odnoszącsię z absolutnymlekceważeniem do niezliczonych porad lekarskich, jakimizasypywał jąmałżonek. On sam zresztą przyznawał, że nie 329. jest w stanie udzielić nawet najdrobniejszej Skutecznejpomocy swemu potomstwu. Nawetlewatywy z ciepłej wody! zwierzał sięMichałowi. Ręce mi się trzęsą! Dużołatwiejby mi przyszło otworzyć ci brzuch, mój drogi, od góry do samegodołu. Nie wątpię uśmiechał sięMichał. W Saint-Cyrotrzymał Michał list od Belladana, dawnego asystenta zEgalite. Belladan donosił, że rozstaje sięz praktyką. Nie mógłzarobić na życie, ów laureat konkursów, o całe niebo bardziej wykształcony niż Tillery,zdołał już przejeść posiadane sto tysięcy franków i biedował - teraz na tym samym przedmieściu Angers, gdzieTillery, beztroski, niefrasobliwy marzyciel Tillery, w minimalnym stopniu obciążony wiedzą, zawsze pogodny i znający psychikę "szarego człowieka", tak dobrze sobie niegdyśradził. Belladan przechodził do Ubezpieczalni Społecznej,co muzapewniało stałe uposażenie i kontakt z cyframi,a nie ludźmi. To znacznie łatwiejsze. Zupełnie mimochodem jakiś ustęp listuzaczynał się od słów: "Od śmiercitwojej siostry, Mariety. " Tak oto Michał dowiedział się, że Marieta nie żyje. Napisał do ojca. Doutreval nie odpowiedział. Musiał więcBelladana prosić oszczegóły. Do jego bólu i smutku dołączyły się jeszcze kłopoty materialne. Marietabardzo mupomagała. Obecnie zabrakło tego oparcia. Miał nadzieję, żeprzez rok czy dwa popracuje jeszcze u Norfa, a późniejwystara się o stanowisko w jakimś sanatorium. W obecnejsytuacji pobory asystentanie mogły mu wystarczyć. Ewelina czuła sięlepiej. Należało więcjak najprędzej gdzieśurządzić się, zrobić dyplomi zacząć praktykować,zarabiać na życie. Domberle jak zawsze nie zrozumiany i samotny, prowadziłw sanatorium swoje dzieło. Pacjenci dosłowniezatruwali mu życie. Gdy nie dostawali surowego mięsa,twierdzili,że zależy mu na tym, aby zdechli z głodui uwolnili zajmowanełóżka. Opychali się wszelkiego rodzaju paskudztwami dostarczanymi z zewnątrz, przerzucanymi przez mury lub przemycanymi z pawilonu do pawilonu niewiarygodnie przemyślnym systemem przeciągania na sznurkach. Bardzo często "ustosunkowani", ci, którzy się tu dostali na prawach wyjątkowych, na skutekprotekcjijakiegoś posła czy choćby radnego miejskiego,biegali na skargę do dyrekcji. Nieszczęsny naczelny, prze 330 rażony bo uzależnionywłaśnie od danego posła czyradnego wzywał doktora Domberle,robił mu awanturę,żądał kategorycznie, aby wrócił dometod stosowanychprzez"wszystkich ludzi". W dodatkuDomberle zakazywałpodawania wpawilonie dziecinnym puree z grochu, fasoli,'konserw, ryb, kwaskowatych Konfitur. Awięc wszystkiego,na co zezwalały przepisy! Jakimprawem to robił? Jakimprawemdomagał się tak częstosera, kartoflii sałaty? Obalał cały budżet! Z jego winy zaczynał grozić deficyt! Nie sposób tego dłużej tolerować! Obecnie Domberle nawetjuż nie dyskutował. Chorym,którzy się dopominalio mięso i leki, dawał, czego chcieli. Jedynie ci, którzysami sobie tego życzyli, dostawali "dania dietetyczne. Gdy popewnym czasie okazywało się, żestanpacjentów posłusznych jego zaleceniom poprawia się,inniteż dawali się przekonać. Szczególnie kiedy samiulegalijakiemuś widocznemu pogorszeniu, wtedyprzerażeni poddawalisię wreszcie, zaczynalisłuchać. Stosunkowo największą swobodę działania miał Domberle wśród dzieci. Było ich mnóstwo. Paryż bez przerwyzasilał sanatoria tymi żałosnymi ofiaramimiażdżącej cywilizacji. Były to wwiększości dzieciaki biedoty, od kołyskiżywione rozcieńczonym mlekiem, zakrapianymabsyntem,aby lepiej spały. W rezultacie zdarzali się tumali gruźlicy, cztero- lub pięcioletni, którym już robionoodmę. Dzieciarnia z przedmieść,nierzadko też dzieci cudzoziemców, potomstwo owych emigrantów, których naszaojczyzna,bezpłodna przez alkohol, musi wzywać na pomoc; ci zaś, w złych warunkach mieszkaniowych, zarażeniróżnymi chorobami, zdemoralizowani życiem wielkomiejskim i wysokimi, nierozumnie zużywanymi zarobkami,jakże często, z naszej własnej winy, płodzą nam dziedzicznieobciążone potomstwo. A poza tym dzieci Opieki Społecznej. Takichmałych gruźlików, sierot bez żadnej rodziny,było tu ze dwadzieścia: część umierała, częśćwracałaznów do przytułków Opieki. Dla Michała chwila ich wyjazdubyłazawsze bardzo ciężka, jakkolwiek wiedział, żetym przynajmniej państwo zapewni dobre warunki materialne. Alepozostałe biedne dzieci przedmieść Paryżawracały do domów, gdzie zaczynało się znów to samo: wędliny, kwaterki czerwonego wina, kino i podłe knajpki! Caly olbrzymi wysiłek, aby doprowadzić dojakiego takiego zdrowia któregoś z tych malców, zdawał się całkowicie 331. bezcelowy. Bo i cóż z tego? Jakże często po trzech miesiącach wracali tu, aby umrzeć! Najdziwniejsze, że wszystkie te nieszczęsne istotyniezdawały sobie sprawy ze swego żałosnego losu. Bawiły się,śmiały, hałasowały. Jak naboisku szkolnym. A przecieżbyły to przeważnie dzieci zupełnie opuszczone, o którychmatki zapomniały, przestały je odwiedzać albo nie chciałyzabrać do domu, bo niejedna mieszkała teraz z kochankiem, a on nie życzył sobie mieć dzieciaka na karku. Lawirując między administratorem, dyrektorem i kucharzami, Domberle robił, co mógł, by uchronić ten biednydrobiazg od przeciążającegoustrójpożywienia sanatoryjnego. Z własnych pieniędzy kupował trochę czekolady. Kilku młodszych lekarzy, jegozwolenników, składało sięco pewien czas na skrzynkę bananów lub innychowocóworaz przekupywało szefa kuchni, by wydawał potajemniedodatkoweporcje kartofli i sałaty. Żebyumożliwić gotowaniejarzyn w dwóch wodach, zmniejszając w ten sposóbich wartościowość, stary lekarz przerobił -na kuchenkęmałą infirmerię, znajdującą się zwykle w każdympawilonie, zaopatrzoną wpalnikgazowy, wodę dopicia i zlew,a służącą do przygotowywania kataplazmów i naparówziołowych. Teren do kąpieli powietrznych i gimnastyki przygotowali młodzi lekarze, studenci i sama dzieciarnia, oczyściwszy starymi grabiami i kubłami odwęgla wielki pustyplackoło pawilonu. Nie było majteczek kąpielowych. Robiono je więc zszywając elastyczne bandaże, przeznaczonena ten cel przez doktora Domberle. Z jego teżpoleceniaMichałmyszkował po wszystkich wyprzedażach w wielkich magazynach, jak Louvre czyAu Printemps, i kupował stare, niemodnejuż kapelusze zrafii, po pięćfranków tuzin. Postrojone w nie, nagie, opalone dzieciaki wyglądały jak wygrzewające się na słońcu wielkie nakrapiane grzyby. A Domberleprzyglądał im się z miną człowieka szczęśliwego, uśmiechając się iskubiącbujną szpakowatą brodę. Usiłował stosować wobec swych małych pacjentów niezrównaną metodę najprostszych ćwiczeń, zalecaną przezGeorges Heberta. Lecz brakowało sprzętu. Tak dalece, żestary słup telegraficzny służyłdo wspinaniasię. Najmłodszych Domberle osobiście na niego podsadzał. Z braku poprzeczki przerzucano przez otwarte drzwi sznur z supłami. Malcy czepiali się go rękami i zwisali tak przez dziesięć 332 sekund. Misternie zestawionestare wiadra i konewki zastępowały prysznic. Tak oto zpogodą, mimo skromnychwarunków, Domberle przywracał dzieci do zdrowiai dokonywał cudów racjonalnym odżywianiem oraz odrobinąświeżegopowietrza,słońca, gimnastyki pod gołym niebem. Dzieci na sąsiednich oddziałach zaraz po przybyciuczekał męczeński żywot tortury igły i skalpelu. Na samympoczątku seria zastrzyków dla wykrycia gruźlicy. W kilka dni później nowe zastrzyki, szczepionkiprzeciwdyfterytowi i tężcowi, szczepieniastosowane wobec wszystkich bezapelacyjnie i bez badań mimo że już od dawnawielu lekarzy ostrzegało głośno przed niebezpieczeństwamiszczepionki antydyfterytowej. W dodatku zmuszanojeszczenieszczęsnych malców do łykania długiejgumowej rurki. Nie przejmując się ich spazmami i wymiotami sondowanoim żołądki, wypompowywano trochę płynu, by zobaczyć,czy nie ma w nim bakterii. Bakterie! Zawsze to samoopętanie osławionąbakterią, jakby to onawłaśnie była zawszystkoodpowiedzialna! A jeśli coś stwierdzono, męka comiesiąc rozpoczynała się od nowa. Kiedy prątkiwystępowały obficie, robionoodmę. Zagłębiano wyżłobioną igłę między żebra małego pacjenta,przebijanozewnętrzną błonę płuc . dokładnie: opłucnąścienną i wtłaczano powietrze, aby ją spłaszczyć. Jeżelimięśnie i zrosty przytrzymywałypłuco przy opłucnej i niepozwalały na to spłaszczenie, zaczynała się nowa tortura: układano choregona stole, wsuwano między żebra wklęsłewyżłobiony sztyleti na jego końcu wywoływano iskręelektryczną, przepalającą wiązania mięśni. Drugi, podobnynóż, wsunięty też między żebra i zakończony żaróweczkąorazspecjalnie ustawionym lusterkiem, pozwalał na dokładną obserwacjępola operacyjnego między błonamiopłucnej. Niekiedy, aby unieruchomić płuco, przecinanonerw przeponowy lub wstrzykiwano alkohol, który goniszczył. Zwolnionaprzepona wznosiłasię jakbalon, wypychając ku górzecałydolny płat płuca. Zdarzało się też,że rujnowanokościec klatki piersiowej: wypiłowywanodwa, trzy, czteryczy pięć żeber z jednej lub zobustron. Tak uszkodzona klatka piersiowa deformowała się, zapadała i uciskała płuco. Męczarnia nieopisanai bardzo częstoniepotrzebneokaleczenie, gdyż wszystko to skierowanebyło wyłącznieprzeciwskutkom, chorobie umiejscowionej,gdy tymczasemdecydujący był przecież stan ogólny,wywołany zatruwającym sposobem odżywiania. U wszyst333. kich lub niemal wszystkich pacjentów występowały zaburzenia trawienne: rozstrój żołądka, powiększenie wątroby,hemoroidy, niestrawność. Aleto, co przede wszystkim należałoleczyć, bardzo wielu lekarzy sanatoryjnych traktowało jako rzecz zupełnie drugorzędną. Nie obciążało ichto zresztą bardziej niż większości kolegów: stosowaliw praktyce to, czego ich nauczono na uniwersytecie, jaknajgorliwiej i w jak najlepszej wierze. Całe jednak nieszczęście wypaczania owych nauk pochodzi stąd, że medycyna oficjalna rozbiła się na specjalności, zróżnicowała się i zasklepiła w poszczególnych działach, zatracajączrozumienie całokształtu zagadnienia. Jedno jest dla mnie niepojęte mówił Michał żenie wzbudził pan zainteresowania, nie znalazł naśladowców. Gdy widzę,jak na skutek oczyszczonego z elementów szkodliwych ibardzo indywidualnie traktowanego systemu odżywiania cofają się zmiany gruźlicze,wapnieją ogniska, zmniejszają się powiększone gruczoły i zabliźniają sięropiejące węzły, a wszystko to bez zastrzyków, lekarstw,bez zabiegów chirurgicznych, bez cierpienia, nie mogę sięnadziwić, że przez dwadzieścia lat pańskie osiągnięcia nieznalazły powszechnego uznania i nie zostały rozgłoszone. Domberle uśmiechał się trochę smutno. To niemożliwe, kolegoDoutreval. Trzeba na to jeszczedużo, dużo czasu. Medycyna oficjalna będziejeszcze musiała ponieść niezliczone porażki,dokonać niezliczonych,chybionych prób, nim wreszcie zrozumie, żekręci sięw kółko, inim się zgodzi na obalenie swych dawnychkoncepcji. Wtedy ito jest moja nadzieja, anawet pewność, gdyż prawda zawsze zwycięża przypomni sobie,że istnieje inny sposób leczenia. Za pięćdziesiątlat będziesię wsanatoriach leczyło tak, jakja kazałem koledzeleczyć waszą żonę. A że mnie już nie będzie i tego niezobaczę? Ha! Mojżesz też nie dotarłdo Ziemi Obiecanej. Jakież to maznaczenie? Pięćdziesiąt lat! wykrzyknął Michał. Dlaczegodopiero za pięćdziesiąt lat? Nie docenia panpotęgi twierdz, tych Bastylii, któretrzeba zdobywać szturmem. Przede wszystkim faktem jest,że bardzo wielu lekarzom wiedza wyniesiona z uczelni wydajesię najzupełniej wystarczająca. Opuszczamy uniwersytet nazbyt pewni siebie. To logiczne. Trzeba nam dwudziestu lat praktyki,byśmy zaczęli wątpić o skuteczności 334 naszej wiedzy. Wówczas zaczynamy szukać,pracować,robić doświadczenia. Ale praktykującemu lekarzowi brakpieniędzy i wolnego czasu, a nade wszystko tej wyjątkowej szansy, jaką ja miałem: że byłem człowiekiem chorym,niezrównanymterenem obserwacyjnym dla samego siebie. Gdyby mnie posłuchały wielkiesławy, tłumy lekarzyz największą chęcią poddałyby siec ich autorytetowi. Aletaki już los, że przez długi czas wielkie sławy nie zwrócąna mnie uwagi. Ja nic nie znaczę. Nie mam tytułów, katedry,asystentów,nie mam pieniędzy,poparcia czynnikówpolitycznych, nie mam sił. Jestem pogrążonyw tłumiebezimiennych. A pańskie książki? Moje książki! Kropla wody w powodzi publikacji! Publikować! Dzisiaj wszyscy o tymmarzą. Publikowaćbyle co, robić szum, byle sięwybić, coś osiągnąć, doczegośdojść. W tym zalewie książek i czasopism cóż lekarz możeprzeczytać? Jedenalbo dwaprzeglądy,najwyżej. Pracepodpisane znanym nazwiskiem. No a prasa? Tymrazem Domberle szczerze się roześmiał. Nie żartujmy, kolego. Któryż naczelny redaktor zdobyłby się w dzisiejszych czasach na takie szaleństwo, abyna łamach swojego pisma pozwolićjakiemuś lekarzowiatakować to wszystko, co reklamując się uniego przynosimu zyski i daje podstawę finansową pismu? Aperitify,alkohol, tytoń, środki podniecające, konserwy, specyfikifarmaceutyczne,margaryna, słodycze. Gdy się dobrze zastanowić, to właśnie prasa, niewolniczouległa pieniądzom,jest trucizną naszej epoki, owe dzienniki zaprzedane wielkim monopolom przemysłowym, które posługująsię nimi,by zatruwać ludzkie dusze, a także z czego za małozdajemy sobie sprawę by zatruwać ciała. A poza tym niezapominajmy,że cała opinia publiczna podniosłabyburzliwy protest, gdyby nagle zaczęto potępiać dotychczasowysposób życia, zachowania, postępowania, odżywiania się,chodzenia, wszystko. Człowiek instynktownie sprzeciwiasię tego typu rygorom. I w dodatku zbyt wieluby na tymtraciło, zbyt wielu tych, którzy żyją zświadomego czynieświadomego zatruwaniaogółu. Ci właśnie czuwają, byw porę utrącić ludzi, którzypatrządalej. Tak, ogół też odniósłby'się do mnie niechętnie. Niktnie przyszedłby domnie dobrowolnie, lecz dopiero zmuszony chorobą, cierpieniem czy grozą śmierci. Lekarz,który marzy o tym, aby 335. nakłonić ludzi do naturalnego i zdrowego trybu życia,z dala od miast, w gronie własnej rodziny, lekarz, któryprzychodzi do tłumów, do tego nieszczęsnego stada ludzkiego, olśniewanego i wyprowadzanego w pole obietnicamizłych pasterzy, i mówi o abstynencji, wyrzeczeniu się,ofiarach, o życiu surowym i pełnym prostoty, który utrzymuje, że należy ograniczać spożycie alkoholu i środkówpodniecających, który pragnie ludziom przeszkodzić w hołdowaniu namiętnościom, w wycieńczaniu się, w spalaniu,który wreszcie w chwili choroby nie chce interweniowaćostro, uleczać błyskawicznie, nie chce dławić chorobyi sztucznie stawiać na nogi za pomocą mocnych uderzeń,a przeciwnie, zaleca wypoczynek, lekarstwa naturalne i łagodne, wolne odtruwanie organizmu, lekarz, który szanujeproces oczyszczania, jakim jest choroba. cóż to za lekarz? Huzia na niego! Huzia na tego osła! Tak, tak, kolegoDoutreval, niech się pan nie dziwi temu, co mnie spotkało. To było nieuniknione. Azresztą, czyż nie na tym polegaziemska,zawsze taka sama, rola prawdziwego lekarza? Czynić dobrze ibyć wyszydzanym właśnie za to dobro,które się świadczy. Przypominam sobiesprawę takiegojednego Emila. Jakiego Emila? Pewnegoczłowieka, którego uparłem się przywrócićdo życia. Miał na imię Emil. Był pracownikiem sanatoriumw czasach,kiedy ja byłem tam asystentem. Pewnego dniaranoprzybiegli do mojego pawilonukoledzy, stale mieszkający w sanatorium,wołając: "Wiesz, Emil nie żyje. ""Emil nie żyje? " "Tak. Powiesił się. Zabiorą go do auli nasekcję". Popędziłemna miejsce i wpadłem równocześniez dwoma sanitariuszami, którzyjuż przynieśli nosze. Kazałem Emila rozebrać, zamoczyłem ręcznik wkuble zimnejwody i zacząłem go okładać co sił, raz za razem mokrymręcznikiem po piersiach. I tak dziesięć minut, kwadrans. Koledzy przyglądali misię podkpiwając: "Przecież to idiotyzm! Daj spokój! Czyż nie widzisz, że umarł? Robiliśmyjuż wszystko, co możliwe, żeby go uratować! " A ja walędalej. Gdy już dosłownie ociekampotem, żądam, żebymnie któryś zastąpił. A potemznów bioręręcznik. Od tegowszystkiego Emilowi zaczyna pękać skóra. Ażnagle jegotwarz nieznacznie się zaróżowią. Potem mój samobójca sięwykrzywia,kicha jakby ktoś strzelił z moździerza. A wreszcie bełkotliwie niby pijak, którego usiłują ocucić,mruczy: "Odczepiciewy się, do cholery, czy nie? " To było całe 336 podziękowanie. Jeśli chodzi o kolegów, orzekli po prostu: "Widaćto nie była poważna zapaść, jeśli go ożywiło trochęzimnej wody! " Zaś administracja szpitala wyrzekała gorzko, że niepotrzebniedwaj sanitariusze z tymi noszamitracili czas, po czym zrobiono mi uwagę, żebym więcejtakich historii nie wyprawiał. Pan się śmieje? Nicniekoloryzuję! Często sobie myślę, że ta przygoda tojakbyobraz całego mojego życia. Opatrzność się mną posłużyła. Dozwoliła, abymleczył odrobiną zimnej wody, świeżympowietrzem,zdrowym pożywieniem. Ale nikt w to nieuwierzył, gdyż te środki są zbyt proste, zbyt naturalne,zbyt łatwe i łatwo dostępne. Ci wszyscy, których rutyniezagrażałem, cała ta zawiła nauka czy ogromnie dochodowyprzemysł produkujący szkodliwe specyfiki nigdy mi tegonie wybaczą. I ludzie, których próbowałem wyrwać z ichbłogiej a zgubnej inercji, w odpowiedzi również obrzucilimnieobelgami izapytywaliszyderczo, kim jest ów maniak, który niepozwala im zdechnąćw spokoju. Domberle prowadziłosobliwy żywot: samotność i nieustanna praca. Wstawałokoło siódmej, pisał swoje książki,później odpowiadał na listy. Potem szedł do sanatoriumnacodzienny obchód. Wracał na obiad oryginalny posiłek składa4ący. -się-z-^sałaty. ,- surowych płatków pszennychi płatków gotowanych,zawiesistejkartoflanki z kluskami,odrobinyser'a^JeHiiego^ ]BaTnaha' " jednego 'bisżkopcika. Kiedy łykał gęstą papkę, zwaną przez przyjaciół "psią zupą",której w dodatku służąca nieraz nawet nie podgrzała,schodzili się jego zwolennicy, kilku osiadłychw okolicy,interesującychsię jego teorią lekarzy; ci codziennie kołopołudnia zjawiali się u niegopo radę w jakimś trudniejszym przypadku. Wiecie, kolego, zmniejszyłem tej mojej małej porcjemięsa, a mimo to gorączkuje mi dalej. Ta pacjentka popołogu ciąglebez zmian. Wrzodyna piersi. Wyobraźcie sobie, panie kolego,jeden z moichpacjentów ma wszystkie objawy gorączki maltańskiej. Co sądzicie o diecie, jaką przepisałemmojemu diabetykowi? Rzućcie, proszę, okiem na tę kartkę z jadłospisem. Domberle łykał dwie łyżki zupy, brałnotatki, stukałw nie ołówkiem, chwilę zastanawiał się, a potemzaczynałtłumaczyć, naprowadzał, poprawiał, czasem burczał, cza22 Ciała i dusze337. A ' sem uspokajał, znowu coś przełknął, ocierał usta i wykładał dalej. Po jedzeniu kładł się nagodzinę do łóżka. Potem dopiątej przyjmował pacjentów. Następnie godzina pracy w ogrodzię, kolacja, której podstawę sTanowiłysurówki, kartofle oraz owoce, i Domberle zabierał się do czytania. Trwało to zwykle do północy, gdyż musiałprzejrzeć wieleczasopism śledząc postępy medycyny oficjalnej, nowe badania i nowe kierunki: endokrynologię, szczepionki, terapię wstrząsową, homeopatię, psychoanalizę, leczeniealergii. Już od dwudziestu lat obserwowałtak coraz inne,rodzące się jedna za drugą teorie i trawił życie na wołaniu na alarm, ostrzeganiu pacjentów, przepowiadaniu fiaska "nowościom", przyczym prawie nigdy się nie mylił. Ale ledwo jakaś moda czy entuzjazm minęły i pozostałaz nichtylko garstka popiołu,już wkrótce ,natych gruzachwyrastał nowy gmach złudy, na nowo przyciągał powszechną uwagę, po raz nie wiedziećktóry przesłaniałprawdę. A Domberle od nowa przystępował do walki. A obok tegobyło przecież sanatorium, gdzie potykającsię o zupełny brak zrozumienia ibeznadziejną głupotęprzepisów administracyjnych, zdany na własne siły, dokonywałistnychcudów. Było nawet redagowanie małej gazetki, którą wydawał, abyutrzymaćłączność ze swymipacjentami. I towszystko całkowicie samodzielnie,począwszyod pisania artykułów do wyboru czcionek, wyszukiwania odbitek, a nawet robienia korekty drukarskiej. Pozatym wznowienia własnych książek, poprawianieich, przeróbki. A wreszcie korespondencja. Korespondencja niebywałych rozmiarów, niezwykle wyczerpująca, nad którą musiał nieraz ślęczeć do rana, leżąc już w łóżku, wsparty napoduszkach, z tekturową podkładką na kolanach. Nieprzebrana ilość listów od ludzi zaprzyjaźnionych lub zupełnieobcych,mieszkających daleko, cierpiących i trzeba ich byłowesprzeć radą, gdyż byli samotni i przerażeni metodamileczenia klasycznego. Musiał pisaćdo tych, którychnależało chronić przed poważnymi błędami, udzielać wskazówek, kierować nimi dzień po dniu, nieraz całymi miesiącami. Regularnie opisywaliswoją dietę i stan zdrowia. A Domberle patrząc na ich wykresy temperatur zmieniałodpowiednio wskazania, dodawał, ujmował, dozował. Ńaj-"częściej w ogóte^nIeTHOgli płaci? Niekiedy, z rzadka, dołączali znaczek pocztowy na odpowiedź. Domberle podtrzymywał ich taknieraz zaBta-ita-dzień, a nawet z go838 dziny na godzinę, usiłowałpomagać imżyć albo choćbyulżyć agonii. Całeichistnienieopierało się na nim. Kiedyzaś było już po wszystkim,historia choroby szła dokartoteki, śladem innych podobnych notatek. Dzisiejszy nieboszczyk może posłużyć zalat dziesięć do uratowaniajakiegoś żywego człowieka. Nie brakło i takich, coprosili o radęw sprawie małżeństwa, kupna ziemi, lokaty skromnych oszczędności, sporządzenia testamentuczy objęcia posady. Pisywali też lekarze z prośbąo wyjaśnienia lub wskazówki. Z myśląonichDomberleopracowywał Sztukę leczenia. Niektórzydomagali się przepisówkulinarnych, dokładnych wytycznych diety i recept przyrządzania pokarmów złagodzonychi mniej intensywnych. Domberle zasiadałtedyw kuchni,ważył i odmierzał mąkę, cukier i jaja, byustalić odpowiednią wartościowość potraw. W ten sposób opracowywał jednocześnieksiążkę kucharską na użytek chorychi poradnik ogrodniczy dla ogrodników-amatorów. Na własnym kawałku ziemipróbował hodować najlepsze gatunkisałaty, słodkich jabłek i gruszek, małokwaśnych czereśnii śliwek,nie obniżających zawartości składników mineralnych w organizmie. Aby tę książkę przygotować do druku,potrafił przezcałe godziny rozpinać w swoim sadzie białeprześcieradłamające służyć jako tło, gdy na przykładchciałsfotografować gałąź jakiejś gruszy, pąki, słupki, pręciki, "odroślą", które trzeba było ciąć zimą, i osobno takie,które należało ciąć latem. Wspaniałe zdjęcia, jakie robiłposługując siępo mistrzowsku starym aparatem fotograficznym nie do sprzedania nawet na tandecie, wywoływałnocami w piwnicy, też sam, wobec braku jakiejkolwiekpomocy i odpowiednich środków. Ludzie dziwili siętemui radzili mu: Niechże pan sprowadzi sobie fotografa! TQ o tyleprostsze! Jakgdyby był bardzo bogaty ijakby w dodatku mógłsprawić, żeby w jego ogrodzie cztery pory rokuzbiegałysię równocześnie! Śmiesznie małe byłyśrodki,jakimi rozporządzał, i niewiarygodne wprost sposoby, jakich używał: kostiumygimnastyczne z bandaży, sznur z supłami przerzuconyprzezdrzwi, stary nadgryziony zębem czasu aparat fotograficzny i dwóch współpracowników: leciwy emeryt kolejarz jako pomocnik w ogrodzie i były kancelista, kalekaz pawilonu dla nieuleczalnych, który przyjeżdżał do niego 339. na wózku i przepisywał manuskrypty. Wdodatku cudówtych dokonywał człowiek schorowany, nie posiadający anipieniędzy, ani sił, dokonywał ich za pomocą drobnychoszczędności, groszowych wydatków i resztek energii, naktórą zdobywał się niezwykłym wysiłkiem woli, nieustannym czuwaniem nad własnym zdrowiem i pożywieniem^wykorzystywaniem każdego momentu, gdy się tylko nadarzyła okazja, by wyciągnąć się, wypocząć z oczyma zamkniętymi, co pozwalało w pół godziny potem powrócićdo pracy. "Ten człowiek się zabija myślał Michał. W imięczego? Dla prawdy. Zabija się świadomie. I dobrowolnie. Aby czynić dobrze. Komu? Podłym ludziom, którzy wcaletego nie chcą, nie chcą jego dobrodziejstw, odrzucają je,a jego samegolżą i głośno krzyczą, że się nim brzydzą,że go nienawidzą. On jednak robi swoje. Dlaczego? Boczłowiekowi nie jestłatwo uwierzyćw ludzkość, alejeszcze . trudniej niż pogodzić się z własną śmiercią przyszłobymu wyrzec się prawdy, dla której żyje. Gdy sięjestpewnym swojejprawdy, własna śmierć nie ma już znaczenia. Tak,człowiek to wielka istota. " Ilekroć Michał się nadtym zastanawiał, patrzącna ówżywy przykład woli, optymizmu, uporu i wytrwałości,naolbrzymie dzieło, jakiego od czterdziestulat dokonywał ówczłowiek stale stojący nad grobem i stale sięodradzający,który własną słabość i upośledzenie fizyczne wykorzystywał do wspaniałego i szczytnegozadania ratowaniainnychludzi, ogarniało go uczucie lęku i uwielbienia. Rozumiałterazulubione powiedzenie doktora Domberle zaczerpniętez listów świętegoPawła:Codo mnie, cieszę się z mejsłabości, gdyż przez to, iż jestemsłaby, jestem właśniesilny. Ubóstwo i samotność, dwie. cechy, które dotąd woczach -Michała, jakiw oczach wszystkich ludzi, świadczyłyo ślepocie, fałszywejdrodze, bezradności, dla Domberlegostanowiły niezbity dowód, widomy znak Bożej opieki i życia w prawdzieKiedyś przyszła' eto"niegcTpewna kobieta po-radę. 'Nic nie zrozumiała, zaprotestowała gwałtownieprzeciw ograniczeniom dietetycznym, wyrzeczeniom, nowemu trybowi życia, jakie chciał jej narzucić. Doszło do tego,że się pokłócili w gabinecie doktora Domberle nierazrozgrywały się niezwykłe sceny. W końcu zaczęła krzyczeć: Wariat! Wariat! Pan jest po prostu wariat! Samiu340 teńki jak palec! Niktpananie słucha! Nikt pana nie zna! Siedzi panna tym odludziu sam jeden! I panopowiada,że znalazłprawdę! Niechże się pan lepiej dobrze so-bieprzyjrzy! Sam jeden! Samiuteńki! I roześmiała mu się w nos. A ja opowiadał Domberle Michałowi kiedy takna mnie wrzeszczała, myślałem sobie: No tak. Ma rację. Takto rzeczywiście jest. Jestem zupełnie sam. Ale właśniedlatego jestem samotny,że dążędo prawdy; to właśniedowodzi, że zdobyłem prawdę. A poza tym mawiałteż często rezultaty tak wykonywanej pracy są lepszeitrwalsze,bo gdy człowiek jest sam, Bóg przynim stoi. Domberlewidział Boga wszędzie. Dobro i zło, ciężkiedoznania, jak i radości,wszystko działo się za Jego wolą. Wszystkobyło pożyteczne, wszystko wychodziło człowiekowi na korzyść, przyspieszało ewolucję. Nic też bardziejstaregolekarza nie drażniłoniż rozmowy o przypadku,o pechu lub szczęściu życiowym. Niema przypadku! twierdził. Nie ma pecha,nie ma szczęścia. Za wszystkim, cosięnam zdarza, kryjesię jakaś myśl, istnieje cel, istniejeBóg. Wybaczcie, kolego,że będę wam mówił o sobie, ale każdy człowiek jest dlasiebie obiektem najlepiej znanym. No więc, gdybym był. uwierzył w pecha, do niczego bym sięniebrał, poddałbym SięwsZystkiemu i "już dawno leżałbym w ziemi. A razemzemną i paruchorych,, których jednakutrzymałem przyżyeiu. "Pećh? Miałem go pod wszelkimi postaeiami-Poczynając otlRiego, że się urodziłem chorowity, obciążony artretyzmem, niezwykle' wrażliwy i uczulony na lekarstwai chemikalia. Potem,że krajały mnie sławy chirurgiczne,dzięki czemu zrozumiałem, jak daremne są wszelkie zabiegitego typu, jeśli się późniejnie odżywiaracjonalnie i nieprowadzi zdrowego trybu życiaTMIaterrrpecha, że dostałemgruźlicy i ^byłemprzekarmiany, opychany jedzeniem,a w dodatku kłutyzastrzykami według klasycznych, najbardziej rujnujących organizmmetod. A potem,że któregoś pięknego poranku łyknąłem przez pomyłkę środekprzeczyszczający, który powinien mnie Zabić, a tymczasemwprowadził mnie na drogę prawdy. Ze zrobił mi się podpachą wrzód, którego nie można było operować z powoduchorej wątroby, i że wykorzystałem todla ulepszeniamoje] diety iostatecznego wyleczenia się. I jeszczepech,żebyłem źlewidziany, że marniepłacili w szpitalu, przezco musiałem wziąć siędo ^praktyki, wydawać książki i moje 341. pismo. I że jestem na pół trupem, od dziesięciu lat przykutym niemal do łóżka, i piszę leżąc, a piszę przez północy, trzymając papiery na podkurczonych kolanach. Iżeza pożywienie musi mi starczyć "psia zupa" i na miesiącjedno jajko, boniczego więcej imój organizm nie znosi. Mógłbym tak panu przezdziesięć godzin wyliczaćmojepechy, z których wszystkie noszą jednoi to samo imię: -Opatrzność, dobrotliwa Opatrzność, która mnie potrącała, obchodziła się ze mną surowo, przewracała i podrywałamnie nie żałując bata, opiekowała się mną cudownie, a w rezultacie sprawiła, że wszystkie moje klęski posłużyły douratowania mnie i ratowania wielu innych. Gdybym sięnie zachował wobec Przedwiecznego jak potulne jucznezwierzę, jakpełen doBre^woIi" osioł,gótówpodzwigńąćwszelkie nakładane nań ciężary, gdybymsię nie był zawszegodził z najgorszym i nie walczył zdziką zawziętościąo prawdę, bez wyrachowania i bez kompromisów, gdybymsię burzył i buntował, gdybym przesiąkł nienawiścią, jademi wstrętem, zaciekłym oporem i protestem, duchem zazdrości, zawiści i mściwości, samolubstwa i pychy, gdybym złorzeczył mojemu pechowi, blużnił przeciw życiu,zerwałbym wszelkie więzy, jakie mnie łączą z Opatrznością, postąpiłbym tak, jak radziła żona Joba, byłbymprzeklinał zły los i zdechłbym najnędzniej, a potem dostałbym się do królestwa pecha i przypadku, do królestwaszatana. I dzięki temu ów cherlak, człowiek na progu śmierci,leczjeszcze żywy, udręczony,lecz nie zamęczony, smutny,a zawsze pogodny, biedny,a innych darzący bogactwami,niemający nic, aprzecież posiadający wszystko, promieniował dokoła, zdawał się tryskać energią i życiem. Mistykzbrojny wducha poddania i niewyczerpaną dobrą wolę,umiejący dojrzeć palec Boży wewszystkich okolicznościachżycia, gotów na wszelkie udręki, obojętny wobec uciechtego świata, wiernie jak piesL pilnujący Prawdy przerastałwswej prostocie o całe niebowytworny a-jałowy sceptycyzm, błyskotliwy, bezduszny intelektualizm wielkich sławw rodzajuHeubla, Geraudina, Suraisne'a,wszystkich głośnych profesorów, z którymi Michał się zetknął, ludzi,którzy zdobyli wiedzę i chwałę, lecz brakowało im pancerzarzetelnej, mocnej wiary w życie, w postęp, owej niezachwianejufności wto, że będzielepiej, w ostatecznezwycięstwo dobra nad złem,ufności, zktórej Domberleczerpał siły. Któregoś dnia,gay Michał zaszedłdo Tillery'ego, zastałtam Sathanasa i długiego Seteuila, którzy nakilka dniprzyjechali do Paryża. Sathanas rzucił już homeopatię. Wcale sięnie opłacała. I w tej dziedzinie za duża konkurencja, zarówno w Paryżu, jak innychwielkich miastach,gdzie wszyscy młodzi medycy chcą się ulokować, podczasgdy na wsi brak lekarzy. Sathanas stoczył się już na samodno. Użyczał swego dyplomu lekarskiego pewnemu bardzowziętemu znachorowi, który tak potrafił hipnotyzowaćpacjentów, żenabieraliprzekonania, iż są wyleczeni. Oczywiście, nie odczuwali tylko dolegliwości, ale choroba nadalprowadziła swe niszczycielskie dzieło, tym niebezpieczniej -sze, że utajone. Ów magnetyzer dorobił sięjuż sześciumiesięcy więzienia zanielegalną praktykę lekarską i ostatecznie doszedł do wniosku, żebezpieczniej skryć się zajakimś parawanem. Został nim Sathanas. Badał chorychw obecności swego szefa, znachora, który dzięki temu,nie mając z pacjentami bezpośrednio do czynienia i występując jedynie jakodoradca, nie mógł być ścigany przezprawo. Za swą nędzną rolę Sathanas inkasowałsto franków dziennie. Bynajmniej muto krwi nie psuło, krotochwilnie opowiadał o wszystkim Seteuilowi i Michałowi,którzy słuchali z prawdziwym niesmakiem. Tłumaczył im,żeszefowi bardzo na nim zależy, a on z tego korzystai robi z nim,cochce. Bo nie tak łatwo znaleźć lekarzaz dyplomem, którybyponiżył się do podobnych usług. Seteuilniedawno stracił żonę, ponieważ jednak żenił sięraczej dla posagu niżz miłości, pocieszył się bez trudu. Pieniądze zostały przy nim dzięki dziecku, kilkumiesięcznemu niemowlęciu, prawowitemu spadkobiercy matczynego majątku. Gdy Seteuil dowiedziałsię,że Michał chce się gdzieśurządzić,podsunął mu myśl wyjazdu na północ, dotegosamego ośrodka przemysłowego, gdzie jemu doskonale sięwiodło. Właśnie zmarł tam jeden ze starszych lekarzyi miejsce było wolne. Seteuilwolał,aby je zajął któryś 343. z przyjaciół niż ktoś obcy. Było to tużprzygranicy belgijskiej, w okolicy na wpół rolniczej z paroma wielkimifabrykami, w których zawsze zdarzają się wypadki. Dommieszkalny nie luksusowy, ale przyzwoity. Michał się 'zainteresował i obiecał, że przyjedzie zobaczyć. Wkrótceteż pojechał na północ, gdzie Seteuil na niegoczekał. Miejscowość mu siępodobała. Okazało się, że jestto przedmieściedużego przemysłowego miasta,zespół pięciu czy sześciu fabryk i kilka osiedli robotniczych domków, a dokoła pola buraków, kartofli i zbóż. Dobre połączenie kolejowe z Lilie. Dom starego lekarza, po którymMichał zamierzał objąć praktykę, stał na uboczu, prawiejużwe wsi,nakońcu długiej polnej drogi wysadzanejprzycinanymiwierzbami. Przy domu duży, zapuszczonyogród. Seteuil zapewniał, że Michał zarobi tu na życie. A na początek obiecywał wystarać musięo zastępstwo: doktor Becquerel, poseł do parlamentu, szukał zastępcyna parę miesięcy. Dałoby to Michałowi cenneuzupełnieniebudżetuw pierwszymokresie. Michał sięzdecydował. Poszedł do właściciela domu, . podpisałumowę i wrócił do Paryża, by wraz z Eweliną przygotować się do nowego życia. W przeddzień wyjazdu oboje po razostatni wybrali się 'do Saint-Cyr,do doktoraDomberle. Nie powiedział stary lekarznie dziękujcie mi. Rozpowszechniajcie wokół siebie prawdę, którą poznaliścieprzeze mnie. To wszystko. Ale i to nie okaże się zbyt ,łatwe. Zobaczycie. Piszcie do mnie, gdy wam będzie ciężko, 'piszcie o radę. Będę wami kierował. Trochę mismutno,że pan odjeżdża, kolego. Dla mnie to nowa samotność. Bardzo się do pana przywiązałem. Ale cóż! Taki już mójlos. I ja, panie doktorze, żałuję. Niechpan niczego nie żałuje przerwał Domberle. Samotność i milczenie to mójlos. A wy, kolego, pamiętajcie o jednym, nie zaprzyjciesię, nie służcie dwom panom,teraz wy z kolei stańciesię tym,czym jatak bardzo chcialem^ zostać: wiernym stróżem prawdy! I"-was, kolego,,spotka nienawiść i pogarda, szyderstwoi zdrada. Ale i wy\w godzinach najcięższejpróby doznacie nieoczekiwanej,a niewytłumaczalnej pomocy, wy też zostaniecie podnie344 sieni na duchu, ukojeni, w cudowny sposób przezwszystko; przebrniecie. Zapamiętajcie to sobie! Podniósł dużą dłoń. Żarem pałające oczy i okolone siwąbrodą oblicze sędziwego proroka nabrało niezwykłej, biblijnej powagi i dostojeństwa: ^ Aż dośmierci walcz o prawdę. A Chrystus Pan będziewalczył o ciebie! - Wracając z Saint-Cyr Michał wstąpił pożegnać sięz profesorem Norfem. Stary uczony, jego były szef, przyjął gow wielkim laboratorium anatomii patologicznej, pośródfotografii rakowatych szczurów i naczyń, w których konserwował owrzodzone ludzkie kończyny. I w jego głosiebrzmiał cień smutku, gdy mówił: Oczywiście. Wiedziałem, że tak sięskończy. To byłonieuniknione. Ale jednak szkoda. Niewątpliwie byłby tupan do czegoś doszedł. Będzie mi pana brakowało. Od dwudziestu lat Norf nie wydobył z siebie tylu słówna raz. Mnie także, panie profesorze, bardzo przykro, gdypomyślaLzepan^. O mruknąłNorf ja już do tego przywykłem. Prawda, Yanneau? Uśmiechnął się trochęsmutno dostarego; "wiernego-laboranta. Wszyscy młodzi ode mnie . ,odchodzą. Zawsze. No tak, trzeba'żyć"Atu rzeczywiścieza mało płacą! Ja, no cóż, stary wariat. Zadowalałemsiętym. Nauka, badania^ doświadczenia. Żona się godzi,poświęciła^iię^yraz^ze^^ńnąT. Ale dla młodych to za trudne. Szkoda "jednak,mimo wszystko. Miałemdla panapewien pomysł. Coś, co mógłby pan opublikować. Możepanto sam opublikuje, panie profesorze. Norf się uśmiechnął. Ja?Przez całe życie nie ogłosiłem drukiem nawet/dziesięciu pozycji, kolego. Ludzie itak za dużodrukują. 'Częstoz próżności. Lekarzetoną w powodzi publikacji. Póki człowiek nie maczegoś naprawdę nowego do powief dzenia, lepiej, żeby milczał. Milczenie to ofiara, na którą(-"uczonemu ńajciężej się zdobyć. -" Po razpierwszy Michał dojrzał na obliczu staregoszefaodblask tajonego wzruszenia, smutek człowieka, który stra"wił życienaposzukiwaniu naukowej prawdy, a nie zna lazłszy jej godzi się z tym, że życie poszło na marne,\i z tym, że trzeba milczeć. Profesor uścisnąłrękę Michała, 345. odwrócił się do niego tyłem, zasiadł przed mikroskopemi od tej chwili jakby zapomniał o jego obecności. Michałpożegnałsię serdecznie z poczciwym. Vanneau, który ażpociągał nosem ze wzruszenia, i wyszedł. Już nigdynie mieli się zobaczyć. Norf zawszelękał sięstarości, przekroczenia wieku emerytalnego, który wypędzigo z laboratorium i wyposażonego w minimalną pensyjkęskaże na bezczynność, nudę, samotność i oczekiwanieśmierci. Leczwłaśnie śmierć okazała się dla niego łaskawa: przyszła i zabrała go nagle, z laboratorium, w chwili wytężonej pracy. Norf od czasu do czasu leczył za darmo nędzarzy poznanych w szpitalu. Jeden z takich pacjentów, z nieuleczalnym rakiem co Norf z dobroci serca przednim. zataił uciułałsobie pieniądze na wizytę uinnego lekarza. Ów lekarz, młody i bardzo dumny, że możewykazać swąwiedzę,oznajmił mu nie zwlekając: Ależ panama raka,mój drogi! Ci, co panado tej poryleczyli, to jacyś idioci! Powinni iść do kryminału! Chory wyszedłszy od niego kupiłsobie rewolwer. I tegożwieczoruposzedł do Norfa. Zastał go w laboratoriumioddał do niego cztery strzały. Norf dostałprosto w czoło,padłna mikroskop i wdwie minuty umarł. Morderca został schwytany i w kilka dni później powiesił się w celi. Luiza Norf przeniosła się z Paryża na prowincję,gdziew niedostatku i samotności miała spędzić resztę smutnych,bezcelowych dni. Miejsce Norfa zajął nowyprofesor. Postarym uczonym pozostało tylko w klatkach na dole paręszczurów zarażonych rakiem, które nie o wiele zresztą goprzeżyły, a na korytarzachsłoje z preparatamidotkniętych rakiem narządów i fotografie, z których Norf byłszczególnie dumny, opatrzone napisami w rodzaju: "Rakwątroby Norf, 1928". Ani jednego artykułu, ani jednejpublikacji. Zaledwie trochę porozrzucanych notatek, których nikt nie był ciekaw. Nawet żadnego barwnika, któryby można nazwać jego imieniem. Wydaje się, że udziałemNorfa stała się najbardziej gorzka droga nauki: jałowytrud przemierzaniaślepych uliczek, by inni jużpo nichnie błądzili. A zresztą jeśli nawet dokonał jakichś odkryć,drobnych, lecz użytecznych samodzielnych odkryć, był zbytskromny izbyt skrupulatny, by ogłaszać coś,co było zrobione naprędce alboczego niebył jeszcze absolutnie 346 pewny. I w rezultacie o całej jego pracy nikt się nigdy niedowie, Duch Norfa przezdługi czas ożywiał jednak laboratorium anatomii patologicznej. Pozostałtu Vanneau,starylaborant. I gdy nowykierownik laboratorium, profesorGamblin, lub jego asystent mieli jakieś kłopoty z trudnymdo rozpoznania preparatem, postępowali tak samo jakMichał: niemówiąc wyraźnie, o co im chodzi, wzywaliVanneau. Słuchajcie no, Vanneau, taki mam ciekawy przypadek, chodźcie zobaczyć. Ciekawe, co? Widzieliście kiedycoś takiego? Vanneau patrzył w mikroskop. A potem z całym szacunkiem i oględnie, jak to miał w zwyczaju, osłaniając sięwspomnieniemi autorytetem zmarłego starego profesora,aby zbyt nie upokarzać jego'następców, mruczał: Przypominam sobie, panie profesorze, wtakim przy- ^padku profesor Norf mówił, że mamy do czynienia z sar- komą. . W ten oto sposób wiedza Norfa nadal ożywiałalabora-\"torium poprzez poczciwegoVanneau,osobliwego depozytariusza doświadczeń starego uczonego. Ochłodnymjeszcześwicie,omroczonym lekkimi oparami, które się w nocywzbijają nad przegrzany Paryżi studzą trochęjego żar, pociąg ruszył z wolna i wytoczyłsię z Dworca Północnego. Tillery i Cipcia, którzy towarzyszyli przyjaciołom do ostatniej chwili, zostali na peronie. Michał i Ewelina,siedzącteraz przy sobie na ławce,przyglądali się przepływającym za oknami i niknącymw mroku odrapanym budynkom, wysokim blokommieszkalnym,osmolonymi czarnym, gdzie kłębiło się mrowiecierpień zrodzonych z cywilizacji. Po chwili na horyzonciewyłonił sięMontmartre. Jego lśniąca, różowa świątynia,podobna do Akropolu, zaczynałarysować się w gęstej mgle,przerywanej i pociętej już promieniami słońca niczymdymy, co się snują nad polem bitwy. W wagonie trzeciejklasy było bardzo tłoczno. Jakaś kobieta już pałaszowałakanapki i jaja na twardo. Pociąg stopniowo nabierał szybkości,mknął teraz ostro ku Creuil, ku Pikardii, na północ. Michał siedział wmilczeniu, z lekko ściśniętym sercem. Znowu jakaś przygoda, wędrówka w nieznane, i pierwszaniepokojąca próba prawdziwego, twardego życia wedwoje, 347. którego dotąd właściwie nie znali, bo nigdy nie byli razemdłużej niż kilka dni. Sprawapraktyki, zdobywaniapacjentów,zarabianiapieniędzy dzień wdzień, rokpo roku, bezstałych dochodów, stałej pensji, bez niczyjej pomocy. I zdrowie Eweliny, bardzo jeszcze kruche, które trzebaochraniać. Spojrzał na nią ukradkiem. W tym samym momencieona popatrzyła na niego, położyła mu rękę na dłonii uśmiechnęła się. Napełniło go to otuchą. Tak, ona sięniebała. Raz jeszcze uświadomił sobie, jakąmocma człowiek, który wie, co to nędza. 3 Bladawa jasność porankuprzeniknęła przezniebieskązasłonęi padła na twarz Fabiany rozpraszającjej sen. Dziewczyna, śpiąc jeszcze, przez chwilę kręciła się na posłaniu, lecz już wyczuwała ruch wagonu,głuchy,miarowyłoskot kół na szynach, potężne i bliskie sapanie lokomotywypędzącej po wysokim nasypie. Przeciągnęła się, otworzyłaoczy, rozpoznała ciasnąklatkę małegoprzedziału sypialnego nikle, mahonie i jasne linoleum. Ocknęła się zupełnie i przypomniała sobie, gdzie jest. Spojrzała na zegarek. Stanął. Ale mocnonaciągnięta zasłona wyraźnie jużpojaśniała, między jej brzeg a ramę okiennąwdzierało sięzłotawe światło. Długie, skośne, jasne smugi,w którychwirowały drobinki pyłu, przesuwałysię wolno, gdy pociągzakręcał, oświetlały kolejno to stolik i szklankęwody, tomosiężnąklamkę u drzwi, to białe prześcieradło, a potemznów wróciły do Fabiany, musnęły jej dłoń i wolno wzdłużręki prześliznęły się do ramienia. Nieuchwytny promykprzesunął się po twarzy, ozłocił czarne, rozplecione włosy,zgasł przesłonięty ramą okna i nagle przy nowym zakręciejeszcze zajaśniał na twarzy. Fabiana jednym ruchem odrzuciłakoc, wyskoczyła z łóżka i prędko się ubrawszypociągnęła za sznurek przy oknie; zasłona szybkoi bezszelestnie zwinęła się wgórę. Mogło być koło piątej. Jezioro Le Bourget, o tej godzinie bezludne, samotne iciche w obramowaniu wieńca gór,^^ odsłaniało w pierwszych promieniach słońca lśniącą czarę ^1 swychwódi czarodziejskągrę blasków, błękitnych, zwiewHr nych i przymglonych; lazur głębin, gór inieba zlewał sięi mieszałnabierając tonów lekko fiołkowych wzdłużciemnej ściany Dent du Chat, a dalej jasnozłotych i srebrzystych;koło Chambery spośród powolnie przepływającychobłokówwyzierało już słońce, skośne snopy jego promieniprzedzierały się przez mgły poranku, coraz mniej zwarte,delikatne i rozproszone, snujące się jak nieuchwytna, przezroczysta gaza, przejrzysty niebieskawy welon z czarodziejskiej bajki, zawieszony ponad taflą wód. Zprosto349. padłej ściany Dent du Chat na te falujące opary, pastelowe, turkusowe i błękitne, od czasu do czasu niby lawinaśnieżna obsuwała się wielka kula białej, zbitej mgły, któranie wiedzieć jakim cudem zawisła i chybotała na grani. Inne chmury, już niżej opadłe, zaczepiwszy się wdrodzeo świerk, występ skalny czykępę krzakówtkwiłytak,rozdarte i postrzępione,gubiąc co chwilawełnistepasma. Światło coraz szerzej ogarniające szczyty odsłaniało nazboczachgór ciągłe nowe widoki, jakąś wąską i stromąpolanę, jaskrawozielony płat pastwiska nad przepaścią,a na nim maleńką drewnianą chatkę, którejokiennicejeszcze były zamknięte, lecz dymiło się już z komina. Tużprzy torze ostry,ciemnoszafirowy przybój pienił się nabiałych kamykach i żwirze dna, przeginałprzybrzeżnesitowia, a nieco dalej cichł w łagodnychfalach pod samyminiemal kołami pociągu. Na jeziorze nie było żywego ducha. Dziewicza, nieskalanaobecnością człowieka tafla Le Bourget lśniłaspokojniew niczym nie zakłóconej, dostojnejsamotności wczesnego brzasku. Dopiero gdy dojeżdżali doAix-les-Bains, Fabiana zobaczyładaleko na horyzoncie,niby wielkiego ptaka, łódź z białym żaglem, którazdawałasię zupełnie nieruchoma,a tylko długabruzda bezszelestnieznaczyła jej drogę ku Hautecombe. Na pokładzie nie byłonikogo. ToLe Bourget! Le Bourget! szeptała Fabiana przyciskając czoło doszyby. Witała jezioro jakstarego przyjacielai powiernika. Odkąd pamięciąsięgnęła, spędzała nad jego brzegami wakacje. Z roku na rok było jejmilsze. Tym razemprzyjeżdżała tu wyczerpana, zmęczona, goniąca ostatkiem sił. W lecznicy zupełnie się nie oszczędzała. A potem, po miesiącachniezmiernie wyczerpującej pracy,niespodziewany,ogłuszający cios, śmierć Mariety, ruina ogniska domowego,załamanie się ojca, który w pierwszych dniach po kata- -strofie zdawał się bliski obłędu czy samobójstwa. Trzeba go było pilnować, na sekundę nie zostawiać samego, nie ^1spuszczać z oka i robić co w ludzkiej mocy, by go czymśzająć, oderwać od uporczywych obsesyjnych rozmyślań. Huot i Vander Blieck powiedzieli jejwyraźnie: "Nadewszystko czuwać nad nimbez przerwy. Pilnować, żeby niemiał koło siebie broni". Jego spokój i opanowanie wydawały się podejrzane, bez wątpienia knuł jakieś plany. Ażwreszcie podwóch tygodniach zdecydował się wrócić donormalnego życia i zgodził się wyjechać z Fabianą na 350 kilka tygodni do Aix-les-Bains. Fabiana miała tam zostaćznacznie dłużej,zdaniem Huota co najmniej trzymiesiące. Bardzo potrzebowała prawdziwego wypoczynku, Następnego dnia po przyjeździe Fabiana poszła pieszodoAix-les-Bains. Z willi Graziella, w której mieszkali,było do miasta niecałe dwa kilometry. Fabianawiedziała,że Guerranjest jeszcze w Continentalu i miała nadzieję,że go tam zastanie. Chętnie by go zobaczyła i była pewna,żei jego to ucieszy. Lecz Guerran wyjechał do Bloisnadorocznywalnyzjazd swego stronnictwa. Wprawdzie niezwolnił zajmowanego apartamentu, ale nie wiedziano, czyjeszcze przyjedzie. Fabiana wróciła do Grazielli z lekkim uczuciem, zawodu. Ależ sięprzywiązujesz do swoich pacjentów uśmiechnął się do niejDoutreval. Tak,to prawda! Żebyś go jednak tak pielęgnowałjak ja! O! W Angers nieraz go przecież spotkamy! I jaosobiście nie miałbym nic przeciw temu. Znajomość, któraniewątpliwie może sięprzydać. No, ale tosię późniejułoży! Doutrevalowie zajmowali całą willę. Właściciele,państwoDroux, na lato poprzestawali na dwóchpokoikach w suterenie. Wynajmowanie reszty domu stanowiło główne źródłoich utrzymania. Fabiana od wczesnego dzieciństwa co rokuprzyjeżdżała do Graziellii spędzała kilka miesięcy podmacierzyńską opiekągrubej pani Droux. Czuła się tu jaku siebie. Każdyzakątekogrodu krył w sobie jakieś wspomnienia. Willa leżała na północ odmiasta, niecow bokod MałegoPortu, nad brzegiem potoku Sierroz. Otaczającyjąogród był może trochę banalny i zbyt staranniewypielęgnowany. Ale zaraz za ogrodem ciągnęło siępolelucerny, naktórym rosły grusze, śliwy i brzoskwinie; a jeszcze dalej była rozległa łąka, gdzie pasły się kozypaństwa Droux, cudowny kobierzec prężnej, falującej trawy, rozpostarty między wartkim, cicho szemrzącympotokiem, a zdającym, się biec w nieskończoność, zwartym. szpalerem wspaniałych topoli włosfeich, imponującą, rozedrganąi szumiącąścianą bujnej zieleni na tle różowychgranitów Mont-Revard. Fabiana goniła za kozami, doiła je po kolei: Poupette, Ginette, Coquette, całe stadko tych stworzeńdzikich i zdra351. dliwych, o podłużnych migdałowych oczach, szaroniebieskich jak woda morska lub złotobrązowych w czarnychobwódkach; stworzeń łaszących się, a kapryśnych jak rozpieszczone kobiety. Wyciskałateż z paniąDroux małe,twarde serki na zapasy zimowe. A z panem Droux grabiłasiano. Ispryskiwała siarczanem miedzi winorośle, którepięły się na długich drutach, rozciągniętych nawysokośćczłowieka wzdłuż ogrodzenia sadu. Kontrolowaławędki,cichaczem zapuszczane na dno potoku, więcierze i wielkieszklane butle, z których ryba, gdy raz w niewpadła, niemogła się już wydostać. A później wracała do willi i zbiegała do sutereny, by poprosić panią Droux o kawał chlebazserem i kubek cierpkiegodomowego wina. Potem znowuwracała do warzywnika, do pana Droux. Wyciągała muwodę ze studni ukrytej pod zbitą gęstwą giętkiej wierzbiny, gdzie wieczyście brzęczały rojekomarów, chodziławybierać jajka, wdrapywała się na czereśnie, gdytrzebabyło narwać kosz najdojrzalszych owoców na jutrzejszytarg, przy czym sama objadała się najbardziej soczystymi. W nagrodę pani Drouxczęstowała ją swojąkolacją, wielkim talerzem zawiesistej chłopskiej zupy, w której pływałspory kawałek chleba. A do tego jeszcze chleb z seremitrochę wina. Gdy Fabiana w godzinę później wracała nagórę, do jadalni, oznajmiała ojcu znieco melancholijnąminą: Dziwne, alejakoś nie bardzo mi się chce jeść. Mimo tego braku apetytu już po tygodniu policzki jejsię zaróżowiły, aoczy nabrałyblasku. ( Istnieją cierpienia, którychkielich trzeba wypić do dna. 'Wgryzają się w człowieka jak szczur w padlinę. I musząsię wgryźć aż do kości, obrać je tak, żebyniebyło jużciała i bólu. /./Wszystko ma swój kres, nawet największe cierpienie. Ale człowiekpozbawiony pociechy,jaką daje wiara, może Jtdo tego 'Ttresu^dojić" dopieró^wtedy, gdy się wyczerpie IĘcała jego wrażliwość, gdy straci możnośćcierpienia dlatego, że cierpiał za bardzo^A kiedy jużsam siebiezabije, --kiedy jego serce stanie się jedną krwawą raną,któraniereagujena ból, jaki sprawiają wspomnienia, kiedy wyczerpany doostatka mózg odmawia posłuszeństwa, nie ehce już myśleć" inie jest w staniewywoływać obrazówprzeszłości wtedyzwierz ludzki zaczyna dopominać sięo swoje prawa. Człowiek rzuca się na łóżkoi czasem, 352 o dziwo, zasypia. Doutreval przeżywał ową nie kończącąsię wędrówkę do granic ludzkiej męki, do lodowatej krainy, w której zatracasię nawet mocsamoudręczenia. Jakażto długa i straszliwa droga! A jednak, samnie wiedząc dlaczego, nie chciał z niej zboczyć. Mógł przecież robić lz Fabianą wycieczki, spacerować, grać, palić, czytać, pić, \pracować, wyjechać do Grenoble, Annecy,Genewy, do "różnych ośrodków, w których koledzy stosowali jego metodę leczenia kurarą. Wszystkiego tego sobiewzbraniał. Miał podświadome wrażenie, że ucieczka od cierpieniabyłaby stratą czegoś niezwykle cennego,jakiejś możli- iwości wzbogacenia duchowego. Właściwie sam siebie nieumiał zrozumieć. Nawet Fabiana nie była mu pociechą. W chwilach gdymutowarzyszyła na spacerach, gdy usiłowała czymś gozająć,zabawić, potworne uczucie pustki stawałosię jeszczebardziej dojmujące, jeszczedokuczliwsza tęsknota za tamtą. Tak, mimo wszelkich wysiłkówFabiany brakowałomu Mariety. Nie było jej przy nim i nigdy już nie będzie,nie zastąpią jej żadne czułości Fabiany. Wprawdzie odowegostraszliwegonieszczęścia Fabiana stała mu się droższa, cenniejsza, ale ilekroć na nią spojrzał, budziło sięnagłe przeszywające wspomnienie tej, której już nigdynie zobaczy. Dlatego też najczęściej wędrował w górysamotnie. Niekiedyjednak zabierał z sobą Fabianę. Przepływaliłódką przezjezioro, do Bourdeau. Albo jeździli autokaremdo tunelu w Dent du Chat. Stamtąd pieszo wspinali sięna przełęcz,przy czym Doutrevalpomagał sobielaską. Mimo sztywnego kolana był nadal niezłym, choć powolnympiechurem. Ścieżka wiła się pośród rozległych ubogichłąk, łysawych połonin, na których wysychały spragnionedeszczu trawy. Gdzieniegdzie jakiś krzak czy kolczastykrzew. Albo kępa ostów lubłopianów. Typowa szorstka,sztywna roślinność spod zbyt palącego słońca. Ani jednegoptaka. Jużza wysoko, ptaki nielubią takich wyżyn. Zato roje owadów. Doutreval i Fabiana siadali na trawie. Jezioro w dole,o cztery tysiące stóp niżej, zdawało się już tylko małąakwamaryną w oprawie skał. Po drugiej stronie jezioraponadjaskrawą pstrokaciznę domkówi ogrodów wyrastałspękaną, prostopadłą ścianą Le Revard. Daleki szczyt laChambotte tonął w smugach lekkich mgieł i oparów. Doutreval gryząc gałązkę tarniny wdychał upajający zapach 23 Ciała i dusze 353. dzikiego białego kwiecia i wsłuchiwał się w odwieczną,cichutką, a jakoś niesamowicie przejmującą muzykę miliardów owadów. Rozmyślał z goryczą o nonsensie tegomrowianikomu niepotrzebnych istnień, które rojąsię takburzliwie w promieniach słońca, a zamrą wraz z jesienią,by znowu odrodzić się z wiosną, tak samo rozbrzęczane,niedorzeczne i na nic nieprzydatne, tak niepojęcie obcei obojętne wszystkiemu, co ludzkie. I choć zdawał sobiesprawę, jak przerażających spustoszeń jego słowa mogądokonać w duszy córki, nie mógł się opanować, by nieotwierać przed nią swegoserca,nie wołaćgłośnoo zgroziei rozpaczy, jakie w nim budzi obraz życia takiego, jakimon jewidział. Tak, Fabiano! Pomyśl! zaczynał. Człowiek zniknie z tego świata, zamrze na ziemi ostatniaświadomamyśl, ostatni rozumny świadek tego, co się tu dzieje. Alenie przeszkodzito bynajmniejowym miliardom maleńkichstworzeń tam na zboczugóry: nadal będąwygrywałyswoje melodie, będą się parzyły, powtarzały nadal niedorzeczne swojeżycie, w którym niema postępu, żadnychzmianani żadnego celu od początku istnienia świata. Czyświdziała w muzeum w Aix-les-Bains odcisk tej ważkiz epoki trzeciorzędowej, która uwięzia w odprysku skały? Zupełnie takasama jak te, co tu w tej chwili przefruwająobok nas, te z niebieskimi skrzydełkami. Dlaczegóż ważkitak uparcie obstają przy tym, aby istnieć nieprzerwanie,od początku świata, pośród tych nie kończących sięklęsk,nieszczęść i męczarni, co się zwą życiem? O ile milionówwieków te ważki, starsze przecież od człowieka, przetrwajągo jeszcze, nim w ogóle życie wygaśnie na skorupie ziemskiej? Och, życie to potworna zabawa,upiorny doprawdypomysł! I w cudowne, pełne blasku południe, rozedrgane, rozdzwonione od brzęczenia owadów, roztaczał przed oczymaFabiany obrazy najohydniejszych zbrodni, rzezi, morderstwi męczarni, wszystkich tych krew mrożących dramatów,kryjących się pod źdźbłami trawy, na której leniwie wyciągnięci zażywamy tego, co nazywamy rozkoszowaniemsię naturą. Mówił o modliszce, którapożera samca-w chwili,gdy ją zapładnia; o pająku,zastawiającym podstępne sieci na muchę, i nasteczniku, który zakłuwa pająka; oosmyku-murówce, któryumiejętnie trzema uderzeniami żądła niszczy trzy ośrodki nerwowe bogatka izabiera goz sobą, aby później jego larwa mogła go pożreć 354 na żywo,wyjadając świeże kęski nieszczęsnego sparaliżowanego owadai omijając z okrutną,świadomą precyzjąośrodki, w których przechowujesię życie, by pozostałow ofierze do końca, do ostatniej odrobiny ciała. Amu- "chówka, której czerw przyczepia się po prostu do bokularwy rączycy i wysysa ją przez skórę, wciąga, wchłaniaw siebie żywe śluzowate ciało, zprzedziwną znajomościąrzeczy wysusza ją, zabija powoli, by jak najdłużej zachowując życie uniemożliwić rozkład! Lub taszczyn,mordercapszczół, który nim zabije swą ofiarę, najpierw ją dusi,zmusza, by zrzuciła miód, i wysysa wysunięty zpyszczkajęzyczek konającego owada. Tylepotworności na jednym małym skrawku ziemi! I tosamo dzieje się wszędzie, jak świat długi i szeroki, nawetna dnie oceanów. Awszystkie kiełki inasionka, które sięmarnują, miliardy miliardów drobinek pyłku, zarodkówżycia, które się nienarodzi, to nie dające się pojąć marnotrawstwo życia, skazanego na zagładę, nim sięrozpoczęło! Doutrevala ogarniała taka groza, żezapominał o wszelkichzasadach wiary, w jego mniemaniu kłamliwych, lecz zbawiennych, które przecieżpragnął zaszczepić Fabianie. Bóg! wołał docórki. Bóg! Jakunżpotworemmusiałby być, gdyby istniał! Jakże wygląda to, co Onstworzył! Jednawielka rzeź! Najokrutniejsze, najbardziejbarbarzyńskie, najpotwomiej nieludzkie prawa: walkao byt, rugowanie słabych,życie czerpiesoki żywotne ześmierci, jedna istota pożera drugą, póki sama nie zostaniepożarta ból, krew, zbrodnieprzez cały ten piekielnycykl! Selekcja, w której nie ma litości ani sprawiedliwości,potomstwo pokutujące za pomyłkiprzodków, te same karyzate same, konkretne błędy i winy, bez względuna pobudki, z jakich wypływały! Słabych eliminuje cierpienie,równowaga świata zachowuje się dzięki . najokrutniejszemuwzajemnemu wyniszczaniu się gatunków. Jeżeli Bógistnieje, to chyba to tylko mózg bez serca, maszyna doliczenia, jakiś umysł ściśle matematyczny, potężny, lecz Npotworny, dlaktórego cierpienie nie ma żadnego znaczenia i którego monstrualne, bezlitosne plany nie są stworzone po to, by jerozważała i pojmowała istota wyposażona w coś, co nazywamy uczuciem. Widocznie owe planyBoga, na takolbrzymią skalęzakreślone i tak drapieżne,nie przewidziały, że w człowieku zbudzi się świadomość. Człowiek, obserwator z sercem i marzeniami o sprawiedliwości, to chyba zjawisko zupełnie przypadkowe w całej 355. tej ewolucji! Tak, tak, córuchno, z dwojga złego, widzisz,wolę nie uznawać Boga, przeczyć Jego istnieniu. Jeśli mamwierzyć wewszechogarniający nadprzyrodzony rozum,niczym nie wzruszony, obojętny, bezlitosny i zły, lepiejjuż nie wierzyć w nic, uważać, że istnieje jedynie niedorzeczna i brutalna przyroda, jak gdyby gigantyczna bestia,na której człowiek siedzi niby pluskwa, nawet przez niąnie zauważana. Tępy potwór, stąpający po omacku, ślepyi głuchy, który tworzy nie wiedząc, co czyni, chybia i znówzaczyna od nowa, brnie z absurdu w absurd, począwszy odpleozaura do najmniejszej bakterii,miażdży, dręczy, morduje, uparcie zacietrzewia się w wysiłkach pozbawionychładui celu, leczprzynajmniej ma to wytłumaczenie, że niewie, co robi. Tak,może lepiej nie wierzyć w nicinnego. Nie sądzisz? Lecz Fabianą nieodpowiadała. Słowa ojca paliły jejduszę niczym barbarzyński, goryczą przesycony napój. Wszystko topewnie dałoby się wyjaśnić, gdyby sobie powiedziała: "Temu, co mówisz, mogę jednak przeciwstawićmój własny bunt i to, żemam świadomość tej niesprawiedliwości. I może właśnie to jest Bogiem". Ale Fabianasięnadtym nie zastanawiała. Wracali przez jeziorolub drogą. Fabiana zostawałaz państwem Droux, a Doutreval wychodził jeszcze, najczęściej doAix, wałęsałsię do wieczora po mieście usiłującodegnać uporczywe, zatruwające duszę myśli. Lecz tomusię nie udawało. "No tak powtarzał w duchu Bóg, zdolny do podobnych potworności, to już zbyt okropne! Już lepiej wierzyć w nicość. " / Nicość! No, dobrze. Alew takim razie Marieta? W takim razie i z niej nic nie pozostało? Iona była nicością,tylko materią? A więc gdy ją miał przy sobie, gdy kładłrękę na ramieniu swej pierworodnej, gdy w jego sercuwzbierała ciepła fala czułości i to samo uczucie widziałw oczach Mariety, wszystko to było tylko wytworem materii? Azatemjej oddanie,miłość, samozaparcie, pęd kutemu, co dobre,wszystko, co zMariety promieniowało, teżbyło nicością? Materią? Gdy o niego samego chodziło,Doutreval mógł się z tym pogodzić. Znał siebiei oceniałdość nisko i pogardliwie, łatwo godził się z tym, że jestniczym. Ale Marieta? Tyle serca, szlachetności, czułości,poczucia obowiązku! Czyżmożliwe, aby to było tylkotrochę protoplazmy, trochę białka i żeby nic z tego nie 356 zostało? Człowiek godzi się na to, że dalej nie ma nic,kiedy myśli o sobie. Ale nigdy nie możena to przystać,kiedychodzi o tych, w których dojrzałodblask piękna,dobra, o tych, których kochał. A męka ojcowskiego serca? A zatem i to niepotrzebne? Daremne i niedorzeczne? Prostareakcja chemiczna, prostai minimalna zmiana w układzie komórek jego kory mózgowej? Nic ponadto? Och, cierpieći wiedzieć,że naszecierpienienie jest niczym więcej! Wiedza! Nauka, która, jakmówił Jean Rostand, odbiera człowiekowi nawet szacunekdla własnego cierpienia! Co za niesamowita historia! Jakieżto przekleństwo dla protoplazmy ludzkiej, dla tegozwiązkuchemicznego, jakim jest człowiek, żenagle stał się rozumny,żezyskał świadomość! Czemu nie żyjemy jak dawniej, nic niewiedząc o własnym istnieniu! Czemuniemożemy żyć jak zwierzęta,z niczego niezdające sobiesprawy? Strefy czystegorozumu, w których człowiekowi braktchu! Zbyt surowy, zbyt mroźny to klimat. Wiedza jestjak niebotyczne szczyty. Doutreval zaczynał zastanawiaćsię trwożnie,czy człowiekowi starczy tam tlenu do życia. "Odkąd czysta naukazawładnęła światem, w dziejachmyśli naszego gatunku rozpoczęła się jakby epokalodowcowa ubolewa dalej Jean Rostand. Nie jest dotąd całkowicie wyjaśnione, czy wrażliwa na chłód ludzka duszazdoła oprzeć się działaniu surowego klimatu rozumu. Amożecała ludzkość nie będzie w stanie unieść ciężaruprawdy, którym nauka przytłoczy jej barki? " "Wiedza radosna! " Nigdydotąd Doutrevalnie pojmowałtak dobrze tragicznej ironii zawartej wtytule dziełaNietzschego. Schodził do Bourdeau. A potemwsiadał w autokari wracał do Aix-les-Bains. Zaczynało zmierzchać. Doutrevalpieszo wędrował przez Wesołe, eleganckie miasto, międzytłumemprzechodniów wszelkich narodowości, obok niezliczonych kawiarni, cukierni, sklepów jubilerskich, antykwariatów iżydowskich kramów ze wschodnimidywanami. Szedł w stronę Małego Portu szerokimi alejami,w cieniu olbrzymich platanów o korzecętkowanejjakskóra leoparda. Wychodził na przedmieście, już prawiewieś, z rozrzuconymi daleko od siebiewillami pośród rozległych sadów. Na wyniosłą grań Le Revardpadał jasnoróżowy odblask zachodzącegosłońca. Z wierzchołka góryspływały wolno smugi białych mgieł, a wyżej kłęby chmur, 357. lawiny, które jakimś cudem zawisły nad Aix-les-Bainsw połowie granitowej ściany. Obojętny przepych tej niezrównanie pięknej przyrody,wspaniałej i niczymnie wzruszonej,; doprowadzał Doutrevala niemal do szału. Dziwnieostry buntrodziła w nim zawsze myśl, że wszystkie tecuda,cała poezja natury, urok zmiennego nieba, pięfknowód,zachody słońca, wszystko to istnieć będzie nadal, pośmierci człowieka, przez miliony, miliony wieków, powtarzając się z tą samą regularnością, ciągle inne, tak samookazałe i na nic niepotrzebne; będzie trwało nawet wtedy,gdy już nie stanie ani jednego człowieka, który by mógł teuroki podziwiać. Jakże to ohydna poezja, jak kłamliwepocieszenie tych wszystkich czarów, owych wspaniałychkamiennych ram, które mają przydawać blaskunieszczęsnym, tragicznym przeżyciom człowieka, a o wiele przeżyją i jego, i jego cierpienia, przetrwają go,zimne, beztroskie, na nic nieczułe, niczego nie dostrzegłszy, niczegoniezauważywszy, niczegonie odczuwającz osobliwychdziejów tejżywej, galaretowatejmasy,co się pewnegodnia zbudziła, zaczęła myśleć, cierpieć i skonała w jakimśzapadłym kącie świata nie wiedzieć za co i po co. Na drodzeprzed jedną z farm stał wóz ze słomą. Zmęczone konie pospuszczały łbyi prychały w kurz szukającchoćbytrawki. Gdy Doutreval je mijał, jeden z nich podniósł łeb i przyjaznym ruchem oparł go na szyi drugiego. Znieruchomiaływ tej pozycji. Doutrevalowi pozostałw oczachówsmętny obraz zwierzęcia wspierającego głowęna szyitowarzysza niedoli. Czułość, litość, przyjaźń, dziwaczne przywiązanie jednego zlepka materii dladrugiego? Coś jeszcze bardziej przerażającego niż rozum, niżświadomość. , Tak, tu właśnie tkwi dramat. Nie wtym, że materiazaczęła myśleći-rozumować, lecz w tym, że zdołała pokochać! Choćby gołębie Marietiki czy szczeniaki, któreodmałego chowała, a które już po trzech tygodniach poznawały jejgłos i obracałyku niej łebki z mętnymi jeszcześlepkami znacznie wcześniej niż do własnej matki. A starypudel, którego kiedyśprzyprowadził do auli uniwersyteckiej, by mu nażywo wyjąćmózg i zrobić z niegoautomat. Przez kilka dni przedtym sam go karmił i dlatego gdy wraz z Regnoultem przywiązał go do stołu, naktórym robiono wiwisekcję, pies zaczęł lizać mu ręce. Doutreval poczułniedorzeczny skurcz sercai głupiełzynapłynęły mu do oczu. 358 Zwierzę do wiwisekcji, moi panowiezwróciłsiędo studentów należy mocno wiązać, musi byćpoza tymzupełnienieznajome i nie wolno muspoglądać w oczy, jakja to przed chwilą zrobiłem. Kolego Regnoult, proszę,niech pan przyprowadziinnego psa,a tego niech pan od- Twiąże i zarriknie na powrót do budy. W rezultacie Marieta wzięła starego pudla do domu. Tak, na tym właśnie polega dramat! Na tym, żemateriacierpi ikocha. Ówchłopski koń, ociężałe, smutne, zmordowane zwierzę, co przed chwilą, nie mogąc jużsamotnieznieść sWojej doli, przyjacielskim ruchem złożyło głowę nakarku współtowarzysza. Na wspomnienie tego gestuzwierzęcia oczy Doutrevala wilgotniały. Przypomniał musięNietzsche, człowiek, który wszystko burzył i wszystkiemuprzeczył, filozof nicości, którywłasne"ja" i bezlitosneokrucieństwo wyniósł na piedestał bóstwa, który marzyłonadczłowieku, wyzwolonymwreszcie z pęt moralnościi litości, zdolnym deptaćpo wszystkim i wszystkich, bylezadowolić swoją żądzę władzy, swojąpychę. Ów Nietzsche,który doszedłszy do logicznegokresu swej przerażającejnihilistycznej koncepcji świata,już na progu szaleństwa,błąkał się bezcelowo po ulicach Turynu, na kilka dniprzedatakiem mającej go powalić choroby,nakilka dni przednapisaniemowego przerażającego listu domatki, ostatniegobłysku gasnącejświadomości: "Mamo, mamo, ja dostajęobłędu. " Wtym pierwszym stadium chorobliwych halucynacjina jakimś skrzyżowaniu ulic filozof zobaczył starądorożkarską szkapę, skuloną potulnie pod razami bata,którymi okładał ją pijany woźnica. I otoautor Zmierzchubożyszcz. Antychrysta, Poza dobrem i złem, burzyciel moralności, człowiek, któryprzeczył wszelkiemu miłosierdziu,litości, wszelkim tkliwym uczuciom i dobroci, wdarłszysię na beznadziejne, rozpaczliwe a zawrotne szczyty swychokrutnych myśli, sam się poddaje,ulega litości na widokmęki starego konia, żałosnej i tragicznej dolitego, oczymprzecież wie, że jest tylko materią, lecz materią, którastała się jużzdolna do cierpienia. Biegnie do nieszczęsnegostworzenia i szlochając obsypuje jego łeb pocałunkami. Czyż był to pierwszy objaw zaćmieniaumysłu zapadającego już wobłęd? Czy możeraczej ostatni, a najświatlejszy błysk geniuszu, który w najwyższym przerażeniu,wprzeddzień szaleństwa pojął całą grozę zawartą wdramacie materii, któranabrała życia? 359. Fabiana pierwsza zaczęła doradzać ojcu: "A gdybyś takpomału zabrał się znowu do pracy? " Niepokoiła sięo niego,coraz wyraźniejwidziała, jak zżera go smutek itęsknota. Doutreval wahał się. Nawet praca go nie pociągała. Dopiero gdyprzyszedł list od Regnoulta, a w nimmnóstwo wycinków z gazet, których nie można było zostawić bez odpowiedzi, zdecydował się, choć niechętnie, wrócićna tydzień do Angers. W domu zastał Vallorge'a, powitał igo zupełnie obojętnie. Zarówno dla teścia, jak dla zięcia przebywanierazem byłoteraz trochę krępujące. Nie mieli sobie nic dopowiedzenia. Więzy, które ichłączyły, zostały zerwane. Nade wszystkojednak wzajemny widok budził w obydwóch jakieś mglistepodświadome poczucie odpowiedzialności czy winy. Vallorge oznajmił, że wyjeżdża na miesięczny wypoczynek doBiarritz, do Heublów. Doutreval pożegnałgo bez żalu. W Saint-Clement Regnoult i Groix powitali szefa'z szaloną radością, której Doutreval wcale nie podzielał. Nawetpraca niemogła go wyrwać ze stanu zupełnegozałamania. Bo i na co ta praca? ŚmierćMariety otworzyła mu oczy,dopiero teraz widział, że wszystkojest marnością. Rzeczy,które dawniej wprawdzie rozumiał, lecznie przeszkadzałymu w działaniu, cała nihilistyczna filozofia, której dotądnie stosował do własnego życia, narzucała mu się terazcałym swoim ciężarem i paraliżowała ruchy. Jak gdybyśmierć Mariety z nagła wyzwoliła jej moc niszczeniaenergii i woli. "Czemuż ja miałem dzieci? zastanawiał sięz wściekłością. Człowiek mojego pokroju nie powinien ichmieć! Gdy się w nic nie wierzy, gdy się wie, że wszystkojest nicością, gdy jedyną rzeczą, do której się na tej ziemidąży, jest osiągnięciemaksimum sławy, maksimum własnego znaczenia, pocóż jak idiota obarczać się trojgiemdzieci? Słabość! Czy podłość? Ustępstwo na rzecz zwierzęcejczęści duszy, owej głupiej, prostackiej, pierwotnej potrzeby przywiązywaniasię, kochania, jaką każdy człowiekw sobie nosi, niczym wrodzoną ułomność? " Dobrze zdawałsobie sprawę, że nawet najistotniejszasprężyna jego aktywności na tym ucierpiała. Niekiedy, gdybadał któregoś z pacjentów, przeprowadzał jakieś doświadczenia czy przystępował do nowych prób,zaczynał sięzastanawiać, na co się tozda. Jedyna rzecz, w którą dotąd wierzył, własna praca,własne dzieło, teraz oto takżezaczynała budzićw nim, 360 wątpliwości. Czyż doprawdy warto przywracać obłąkanemu świadomość, potworną zdolność^ myślenia, pojmowania, czym jest los człowieka, i zdolność cierpienia? Czyżto w ogóle można nazwać miłosierdziem? "A ja samrozmyślał gdybym mógł przejść przezżycie nieświadomie, czy nie przystałbym na to z naj- -większym entuzjazmem? Czyżod razu bym się na toniezgodził? Za czymże innym, w gruncie rzeczy, gonię przezcałe moje życie, jak nie za tym, by się nadsamym sobąnie zastanawiać, by o sobie wreszcie zapomnieć, by zatracićświadomość! Pracować jak maszyna! Kiedy przychodzę tutaj, dozakładu,albo do laboratorium,albo doszpitala, kiedy zamykamsię w moim gabinecie i mordujęsięzestawieniem notatek w kartotece i pisaniem artykułów, kiedy chronięsię u Janiny i bez wielkiego zapałuproszę ją o chwilę rozkoszy albo gdy wreszcie rzucam sięwieczorem na łóżko, wyczerpany do ostatka i jeszcze biorędo ręki książkę Souvenirs entomologiąues Fabre'a czy jakąśpowieść kryminalną Agaty Christie lub Ricardy Hucha,czegóż innego szukam, o co innego mi chodzi, jak nie o to,by obezwładnić własną myśl, choć na godzinę ją znieczulić? Czyż już sam dobór lektury wyraźnie o tymnieświadczy? Pożywki dla mózgu,studia naukowe albozagadki detektywistyczne, w których serce nie bierze udziału,w którychczłowiekowi nie grozi, że z nagłanatrafi najakąś sprawę nazbyt ludzką, nazbyt prawdziwą, cozbudziw nim znowu bolesną świadomość naszego losu. A doczegóż innego służyły i te historie, które jeszcze jakodziecko opowiadałemsobie przedsnem, a powtarzam jesobie i dziś choć przezparę minut każdego wieczoru, bysię uśpić, by zasnąć nie dopuściwszy do siebietej ohydnejświadomości przeznaczenia człowieka, tak przerażającego,że do świtu nie zmrużyłbym oka. Czyż to wszystko,całemojeżycie, życie wszystkich ludzi, nie jest jedynie nieustannąucieczką przed posępną rzeczywistościąnaszej nieszczęsnej doli? I taką oto świadomość mam przywracaćtemu biedakowi? Czy todoprawdy warto? Bo w gruncierzeczy po co ludzi leczyć, po co próbować ich uzdrawiać,jeśli w człowieku nie ma nic poza człowiekiem? Współczesna medycyna przedłużatylko ostatniegodziny konającego, ułatwia ipomaga żyć irozmnażać się istotomupośledzonym, przyspiesza degenerację rodzaju ludzkiego. Gdy się narodzą szczeniaki, zostawiamy tylko najsilniejsze,marneidą na stracenie. Spartanie ułomne noworodkipo361. rzucali w górach Tajgetu. W ten sposób dokonywała sięselekcja żywotnego, mocnego gatunku. Obecna selekcjarasy ludzkiej to proces odwrotny. Wojna zabija tylko silnych. A medycyna zachowuje cherlawych. Po wojnachnapoleońskich przeciętna wzrostu Francuzów obniżyła sięo trzy centymetry. Dzisiaj pięćdziesiąt procent poborowychnienadaje siędo służby. Jeśli człowiek jest tylko zwierzęciem, czyż nie należałoby stosować do niego tych samych metod selekcji co do zwierząt? " Lecz dochodząc do takiego wniosku zatrzymywał sięi wahał. Mimo wszystkotego progu nie miałodwagi przekroczyć. Przycałej logice owej konkluzji jest coś przerażającego w myśli, iżmożna by na przykład tworzyć stadniny ludzkie z rozpłodowców i kobiet wybranych na matki,kojarzonych dla otrzymania coraz wspanialszego potomstwa. Żaden prawodawcado tego nigdy się nie posunie. W każdym z nas budzi sięwobec tegoinstynktownywstręt. A przecież ześciślematerialistycznego punktu widzenia dlaczego właściwienie? Nie dającysię rozwiązaćkonflikt między sercem a mózgiem, między rozumem a sumieniem, w którym jednak mamy pełne poczucie, że prawda jestpo stroniesumienia. Nasza, podniesiona na piedestałbóstwa,wiedza nie daje rozstrzygnięcia tego problemu. Czyż znaczy to, że jeśli człowiek chce pozostać człowiekiem, trzeba muczegoś więcej niżwiedzy? Ale w pracyjestteżwiele z przyzwyczajenia, z automatyzmu, co sprawia, że człowiek się w nią wciąga niezależnie odwszelkich rozważań na tematjej użyteczności. Toteżledwie Doutreval znów się do niej zabrał, wrócił dochorych, do asystentów, doświadczeń i notatek, zaczynałzapominać o swoich wątpliwościach, o męce dręczącychmyśli, o tym, że prawdopodobnie cały jego trud, a naweti sukcesy są zupełnie bez wartości i bez żadnego znaczenia. Praca daje zapomnienie niczym morfina. I Doutreval wrócił doniej, jak się wraca do morfiny,choć dobrzewiedział, że zadowolenie, które daje, jest złudzeniem. Groix, zaniepokojony owym wypadkiemuszkodzeniakręgosłupa,po którym nastąpił zgon pacjenta, przez całyten czas szukał i dociekał. Materiał, jaki zebrał, bardzoDoutrevala zainteresował. U wielu chorych, rzekomo wyleczonych, po kilku miesiącach pojawiały się bóle krzyża,tak silne, że musieli znowu przerywać pracę. Niejednokrotnie stwierdzono, że robiąim się naplecach zaokrąglonewypukłości. U tych pacjentów w czasie kuracji . żadne 362 objawy,najlżejszenawet dolegliwości nie nasuwały podejrzeń, że kręgi uległy uszkodzeniu. U innych natomiast,którzy skarżylisię na bardzoostre bóle,niestwierdzonouszkodzeń chorobowych w kręgosłupie. Żaden więc wskaźnik w trakcie leczenia nie ostrzegało grożącym niebezpieczeństwie. W tymże tygodniu w ,,Przeglądzie lekarza-praktyka" ukazała się krótka wzmianka, którą Groix natychmiastpokazał Doutrevalowi. Zaledwie kilka wierszy pod tytułem: ,,Pęknięcia kręgów naskutek gwałtownego skurczupodczasataku konwulsji, wywołanych przy terapii wstrząsowej zzastosowaniem kurary". "Dr Scillerac opisał nam wypadek pacjentki leczonejmetodą Doutrevala. Drugi zastrzyk spowodował dość gwałtowny atak. Po czym przez kilka następnychdni choraodczuwała ból w kręgosłupie. Prześwietlenie wykazało niewątpliwe odwapnienie odcinka Th. 9. Prawdopodobnie towłaśnie stanowiło predyspozycję do wypadku. Lecz mimoto autorpodkreśla z naciskiem, że symptomatologia tegorodzaju wypadków jest jeszcze bardzo uboga,toteż jegozdaniem metodęprof. Doutrevala należy stosowaćz zachowaniemdaleko posuniętej ostrożności. " Co pan o tym sądzi, panie profesorze? zapytałGroix. Paskudnie się to zbiega znaszymi własnymiobserwacjami! Pierwszy dzwonekdość niepokojący. Nic podobnego! obruszył się Doutreval. Przecieżsam pan czyta, że ta chora była odwapniona! "Niewątpliwe odwapnienie odcinka Th. 9." Scillerac jest idiotą,że w tych warunkach próbował mojej metody! Nierobiliśmy żadnych zastrzeżeń. No, oczywiście! Czyż jestem w staniewszystko przewidzieć? Ale to nie rozgrzesza z odrobiny ostrożności! Nieulega wątpliwości,żemoja metoda, bardzo ostre skurczemięśni, nie nadaje się do organizmówodwapnionych. Całenieszczęście, że nie mogę się przecieżrozerwać, a nie mamwłasnego dobrze zorganizowanego ośrodka, gdzie by możnazapraszać lekarzy, żeby asystowali przy porządnie przygotowanych doświadczeniach. Bezwzględnie powinienemmieć taki ośrodek w Angers, w tym cała rzecz! No, narazie sam napiszę do Scilleraca. Lecznagle zewszystkich stron odezwały sięgłosy krytyki, jak gdyby psychiatrzyczekali tylko namałą wzmiankę Scilleraca, by rozpocząć generalny atak. Tegoż jeszczemiesiącaw trzech wielkich francuskich czasopismach^ 363. lekarskich ukazały się identyczne artykuły, z opisem tegosamego typu komplikacji i podobnymi zastrzeżeniami. Komunikowano też o wypadkach powstawania ropni w płucach. RównocześnieDoutreval zacząłotrzymywać listy zawiadamiające o analogicznych wypadkach, pełne niepokoju, domagające się wyjaśnień, szczegółowych danych,zestawień statystycznych. Czy uszkodzenie kręgosłupa jestczymś wyjątkowym, czy raczejczęsto się zdarza? Jeśli tojeden przypadek nasto, możnasię z tym pogodzić, alejeśli dwadzieścia? Liczby! Liczby! Wszystkie listy się ichdomagały. Doutreval zabrałsię więc do kolosalnej pracy przebadaniawszystkich swych byłych pacjentów. Musiał to zrobić. Groix był pesymistą, zawszeprzesadzał,dochodził do bardzo niepokojących wyliczeń. Przez cały miesiąc otępiałyna wszystko Doutreval harowałjak zwierzę. Groix przedstawił wyniki liczbowe. Doutreval zaprotestowałgwałtownie. Według Groix ogólna ilość uszkodzeńkręgosłupa wynosiła czterdzieści trzy procent. Doutrevalnatomiast obstawał przy czterech, nie chciał włączyć dostatystyk żadnego z wypadków, w którychwystępowałyobjawy odwapnienia. Dyskutowali na tentemat cały wie-'czór, przed wysłaniem do ,,Przeglądu lekarza-praktyka"artykułu, który Doutreval napisał, a Regnoult miał jeszczeprzejrzeć. Te dane są fałszywe upierałsię Groix. Nic podobnego. Jeżeli organizmów odwapnionych niepowinno sięleczyć metodąkuraryzacji,po cóż te wypadkiwprowadzaćdo statystyk? To w takim razie niech pan profesor poda obydwazestawienia. Będzie przynajmniej wiadomo, czego się trzymać. Oszalał pan, słowo daję! zaperzył się Doutreval. Czterdzieści trzy procent złamań! To by było samobójstwo! Tak mówią liczby. Liczby sąpo to, żeby je interpretować. A zresztądość tych dyskusji. Daruje pan, ale sąd o tym należy wyłącznie do mnie. Niech mi pan odda swoje notatki doktorze Groix, i zostawi mnie samego. Skończył artykuł. Regnoult wygładził styl. W następnymtygodniu artykuł ukazał się na łamach "Przeglądu lekarza-praktyka". Nazajutrz rano Groix wszedłdo gabinetuszefa. W ręku trzymałświeżynumer czasopisma. 364 Przykro mi bardzo, panie profesorze powiedziałgłosem trochę wzruszonym ale musimy się rozstać. Rozstaćsię? Doutreval aż podskoczył. Tak, panieprofesorze. Odchodzę z wydziału. Rezygnuję z kariery naukowej. Myślę zacząć praktykować w swoimrodzinnym miasteczku,tam, gdzie mieszkają rodzice. Osobliwa zaiste decyzja mruknął Doutreval. Chce mnie pan opuścić! Po tak długiej współpracy! Wła- ^śnie w chwili, gdy dochodzę do celu, kiedy mógłbym panudać pierwszorzędne stanowisko w ośrodku, jaki mamnadzieję jużwkrótce otworzę. No ale, kolego, o cóżwamwłaściwiechodzi? Groix trochę przybladł i pokazał trzymane wrękupismo. Tą drogą już za panemprofesoremiść nie mogę. Już pan we mnienie wierzy? Uważam,że nie powinniśmy się uciekać do takichśrodków dla obronynaszej metody. Powiedziałto głosem cichym, ale bardzo stanowczym. Zbladł jeszcze bardziej. Blizna na policzku zdawałasięczerwieńsza. Doutrevalowi krew napłynęła do twarzy. A, w takim razie dobrze! Bardzo dobrze! Żegnampana, doktorze Groix. Nie zatrzymuję pana. Myślę, że pożałuje pan swojej decyzji. Zegnam. I on żałował Groix. Tenpełen humoru chłopak, barczysty, z blizną na twarzy i rozwichrzoną czupryną,był munaprawdę oddany,ocaliłmu swego czasu życie, a badania,które prowadził na własną rękę, przyczyniły się niewątpliwie do ogólnego sukcesu. Na szczęście pozostał muRegnoult. A obecnie Doutrevalowi bardziej były potrzebnezalety stylistyczne Regnoulta, jego giętkie i błyskotliwepióro,niż cnoty Groix, jegosumienność i pracowitość. Uważał, żewszystko jakoś się ułoży. I nie omylił się: artykuł odbił się szerokim echemi umocnił jego zwolenników. Kuraryzacjazaczęła znowuzdobywać dalsze ichszeregina coraznowych terenach. Prasa znowu stała się przychylna. Dzienniki paryskiezwróciły się do Doutrevala o wywiady. Wielka wytwórniafilmowa Selecta przysłała operatorów, aby nakręciliw Saint-Clement sto metrów taśmy do aktualności: "ProfesorDoutreval przy pracy nad metodą leczenia, którauzdrawia obłąkanych". Doutreval trochę się wahał, leczpotem zgodził się dośćchętnie dla dobra sprawy, jak sobie w duchu mówił. 363. Odbył się nieskończenie długi, całe popołudnie trwającyseans w świetle reflektorów, na tle dwumetrowej zasłony,rozciągniętej między dwoma kolumienkami z tektury. Ope-'ratorzy mówili mu, jak się maruszać i corobić, a nawetjakim głosem powinien przemawiać. Za wszelką cenęchcieli go uczynić bardziejfotogenicznym, ukryć to, żekuleje. Radio paryskie także zwróciło siędo niego, byzechciał wygłosićkilka pogadanek przed mikrofonem. Doutreval był znowu pełen optymizmu. 4 Fabiana została w Aix-les-Bains sama. Ale przywykłajużdo samotności. Co roku . spędzaław ten sposób większączęść wakacji. Michał iMarieta przyjeżdżali tu tylko nasierpień i wrzesień, wracali, gdy rozpoczynał się rok szkolny. Ona była tak wątła, że wcześniej zaczynała i późniejkończyła wakacje. Przez szereglat od maja do października przebywała samotnie w willi Graziella, pod pobłażliwąopieką pani Droux. Wynajęła sobie w Małym Porcie lekkązwinną żaglówkę, zaopatrzyła sięw błony fotograficzne,odbyła parę zuchwałych wypraw do Bourdeaui opactwaw Hautecombe, prowadząc żywot samotniczy a szczęśliwy,jak wtedy, gdy miała czternaście lat. Co niedziela wszyscy troje, państwo Droux i Fabiana; chodzili na mszę. Kościółek był malutki, stara góralskakaplica. Kobiety stawały po lewej stronie, mężczyźni poprawej. Fabianaz dalekaprzyglądała się panu Droux. Śpiewał zogromnym przejęciem, bardzogłośno, jakwszyscy dokoła. Fabiana doskonale rozróżniała jego głoswśród innych: Credo inunum Deum,Pa-atrem omni po-otentem. Szeroko otwierał usta i wpatrywał się w tabernaculum,jakby do niego przemawiał, sławił chwałę Bożą z pełnymnaiwności przekonaniem, szczerze isumiennie. Gdy wracali do domu,miał minę zadowoloną jak po dobrze wykonanej robocie. Oboje z żoną żyli w błogiej niewiedzyo świecie,daleko od wszystkiego, co złe. Fabianapo razpierwszy uświadomiła sobie tę ich prostoduszność. Do tejpory zdawało się jej to czymś zwykłym, najzupełniej normalnym. Ale w ciągu minionego rokuwiele dowiedziałasię o życiu. W cieniu obrośniętej glicynią altanki słuchała,jak rozprawiali o sąsiadach, polityce, ostatnich zdarzeniach, ludz kim przeznaczeniu, o życiu, i ze spokojną pewnością nie367. zmiennie dochodzili do wniosku, że czuwa nad wszystkimOpatrzność, a Jej wyroki nieomylne a rozumne zawsze sięwypełniają. Cokolwiek się działo,w ich pojęciu byłosłuszne, etyczne, sprawiedliwe i dobre. We wszystkim był palecBoży, zawszei wszędzie nagroda dlasprawiedliwych,a dla złych kara, niekiedymoże przychodząca z pewnymopóźnieniem, ale przez to tym mocniejsze robiąca wrażenie. Znała ich oddzieciństwa, zawsze byli tacy sami, przebywała w tej atmosferze niczemu się nie dziwiąc. Obecnieporaz pierwszy patrzyła na nich zezdumieniem, myślącrównocześnie o szpitalu,lecznicy, cierpieniach, ludzkiejniedoli, niezasłużonych i trudnych dopojęcia wypadkachśmierci, o niefrasobliwej i bezwstydnej amoralności bogaczy, o beztroskim, łatwym życiu, grzesznym, lecz tolerowanym, na jakie im pozwalały pieniądze; i o tym, żenigdy w rezultacie nie dojrzała kary ani wyrzutów sumienia, nawet odrobiny wyrozumiałości dla słabosteki przewinień maluczkich, którzy przecież tylko i tobardzo nieudolnie naśladowali możnych tego świata. Towszystko rzeczywiście istniało. Czyż państwo Droux wcaleo tym nie wiedzieli? W jaki sposób próbowalibyto wyjaśnić? Postanowiła ich podrażnić. W ożywczym zmierzchugasnącego dnia oznajmiła nagle, podstępnie, a z udanąprostodusznością: Aja w lecznicy, proszę pani, widziałam jednak takierozwiedzionemałżeństwo, a właściwie dwa, co żyły razemwnajlepszej zgodzie i wyglądały na bardzo zadowolone. Obietepary się rozwiodły i potem się między sobą pobrali po prostu mężowiezamienili żony. A potem skła,dali sobienawzajemwizyty i zapewniam panią,że. byliw jak najlepszych stosunkach. Coś potwornego! wykrzyknęła pani Droux i całyrząd oczek zsunął jej się z drutu. Naprawdę nierozumiem panadoktora mruknąłpan Droux zaciągając się gwałtownie wielkimi kłębamidymu zfajki że pozwalaci tam przebywać. E, moi drodzy! Tojeszcze nic takiego. I zaczęłaopowiadać o nerwowo chorych, o morfinistach, nielegalnych związkach, wiarołomstwach, o zboczeńcachi poronieniach. Ażpani Droux zmusiła ją, by zamilkła, a pan Drouxkrztusząc się od dymu wyszedłpodlewać kapustęi sałatę,byle dalej nie słuchać. Fabiana czuła się nawet trochę zaskoczona wrażeniem, jakiewywołała. Co prawda i onareagowała podobnie, gdy zaczynała pracować w Epidaurii. 368 Ale przyzwyczajenie od dawna już zatarło wszystkoi teraz nieodczuwała obrzydzenia. Człowiek przyzwyczajasię dorzeczy najokropniejszych. Z czasemprzestają gorazić. Efekt "występu" wobec państwa Droux raczej jązadziwił. Przeszedł oczekiwania. Któregoś ranika Fabiana, będąca daleko na łące, usłyszała wołanie pani Droux. Ktoś dociebie przyjechał' Maszgościa! Przybiegła prędko, bosa, zgrabiami w ręku, w olbrzymim słomianym kapeluszu na głowie. Na ganku zobaczyłaGuerrana. Przyjechał wczoraj wieczorem, dowiedział się, że są tuDoutrevalowie i przyszedł ich odwiedzić. Napił się surowegomleka, świeżo udojonego od ikóe,ipodbił serce pani Droux wyrażając się z uznaniem o jejserkach, okrytych szarawą pleśnią. W kwaskowatym, cienkim,bladoczerwonym winiepana Droux wyczuł rzadkospotykane aromaty. Gdy wieczorem odjeżdżał, był przyjacielem całego domu. Pani Droux promieniała na wspomnienie ministra, który zniżyłsię do tego, że zajadał jejczereśnie jakzwykły śmiertelnik. W Continentalu Guerran spotkał się z żoną i córką. Karol pozostałw Angers, aby jak mówił kierowaćkancelarią w czasienieobecności ojca. Juliana spędziładzień po swojemu, na wałęsaniu się po Aix-les-Bains, odwiedzaniu cukierni, wielkich kawiarni z dancingami, sklepów jubilerskich i kramów żydowskich, gdizie sprzedajądywany i futra. Kupiła pierścionek z dużym, pięknymkrwawnikiem, zamówiła dywan w najlepszym gatunkuł wróciła nachmurzona, rozdrażniona wszystkim, co oglądała iczego pożądała, a niemogła sobie sprawić. Monika,która wszędzie musiała towarzyszyć matce, wynudziła sięśmiertelnie. Marzyła o tym. , żeby pójść na plażę,wynająćmotorówkę i jeździć na nartachwodnych, ale Juliana niechciała się na to zgodzić. W dodatku Robert Bussy oddwóch dni nie pisał. Guerran obiecał,że jutro zabierze jąnajezioro. A po drodze zajdą na ulicę Thermes i rzucąokiemna ową pelerynkę z lisów, któratak 'kusi Julianę. Więc Julianateż trochę się rozchmurzyła. Po obiedzie zażądała hotelowego auta, gdyż postanowiła jechać do kasyna. Monikę ojciec zatrzymał jednak przy sobie,udając, 24 Ciała i dusze 369. że ogromnie interesuje się pewnym kołnierzem, z 'kun,który oglądała u kuśnierza. Odtej pory mniej więcej dwa razy w tygodniu odwiedzał mieszkańców Grazielli. Z Continentalu wędrowałprzez całemiasto doMałego Portu, a stamtąd już byłoblisko. Gdy pociągał za drut przy furtce, znanydźwiękdzwonka osobliwie radował mu serce. Czasami nie zastawałFabiany w domu. Miała wrócić dopiero wieczorem,wiosłowała na jeziorze. Czekał na nią, gawędził z panemDroux, wspominali przeżycia wojenne, szczególnie spodVerdun, gdzie walczyli obydwaj. I chociażw takie dniwidywał Fabianę tylko przez parę chwil, był mimo to zadowolony, miał uczucie,że spędził przyjemne popołudnie. W gruncie rzeczy nie szukał tu tylkotowarzystwa miłej,młodziutkiej dziewczyny, którago tak troskliwie pielęgnowała i którą bardzo lubił. Była przecież podlotkiem, prawie dzieckiem. Możeraczej znajdował odprężenie w ciszyi spokoju, w wiejskiej prostocie, w życzliwej,szczerej,swobodnej atmosferze willi Graziella. Tak, ale wobecności Fabiany czas mijał znacznie przyjemniej. Najczęściejwychodzili z domu. Szli do Tresserye, wąską, stromąścieżką wśród pól i zagajników wspinali się na odsłoniętąpolanę, z której widać było lśniący w dole szafir jeziorausianego łódkami i złocistą plażę obrzeżoną trawnikiem,a na niej czerwono-białe budki kabin i lilipuci, pstrokaty,rozbawiony tłum kąpiących się letników. Dalekiejeziorozdawało siębłękitne jak głębinamorska. Wybrzeża kołoBourdeaui Hauteoombez wąskimi pasmami zielem, smukłymi topolami imałymi domkami o płaskich dachach,doskonale widoczne w przejrzystym powietrzu, przypominały cudowne brzegi jezior włoskich. Siadali na ławce, opodal głazu ustawionego ku pamięciElwiry. Guerran zaczynałrozprawiać o geniuszu, sławiei innych marnościach tego świata. Prastara myśl, żewszystko tojest czcze, bezużyteczne i daremne, nurtowałago uparcie,czuł ogarniający gosmutek i zamyślał sięgłęboko. Jakie toswoją drogą dziwne mówiła Fabiana że pan. pan, który tyle od życia otrzymał,odniósł tylezwycięstw, człowiek tak znanyi sławny, który był jużu władzy i znowu do niej wróci, pan jest smutny. Mapan wątpliwości. Jest pan smutny jak człowiek pokonany. Nie rozumiem pana, panie ministrze! Ba, panno Fabianko odpowiadał Guerran inni 370 mogą jeszcze mieć nadzieję. Jeśli im się niepowiodło,mogą przynajmniej zachować wiarę, że stawka warta byłatego,by o nią walczyć. A ja. Ale przecieżmiewał pan momenty zadowolenia. Tak, zadowolenie ztego, że ludziom imponowałemi że ich zadziwiałem, budziłem zazdrość i nienawiść. W gruncie rzeczy,gdy pomyślę o tychwszystkich śmiechuwartych, tak straszliwiemałych radościach, dla którychsię człowiek zamęcza, marnuje życie. Widzi pani, dla człowieka, który w nic nie wierzy, mc me jest warte wysiłku. Nieł-Aiiir pieniądze, ani władza,ani sława,nawet wiedzafZeby cokolwiek robić, trzeba,. według mnie, w cos wierzy. ćrwierzyć w coś innego niż ten nasz świat. Wtedy człowiekłatwiejsię godzi, żena tym padolewszystko jest marnością, ponieważ dla niego tu nie kończy się wszystko;żywinadzieję na coś innego, ma jeszczejakieś inne dążenia,jakiś cel poza tym życiem. A mnie, 'który nie potrafię /wierzyć, zawsze prześladowało nieustanne: "Na co się tozda? ",uporczywie natrętna, obezwładniającamyśl o koszmarnej bezcelowości i zbędności wszystkiego, pracy,przyjaźni, rodziny. Ale przecież pańskie zajęcie. Tak, no tak. Lecznawet praca jestczymś pustym,przejawem próżności, panno Fabianko. Działa jak alkoholczy narkotyk. Chyba,że by się pracowało dla kogoś lubw imię czegoś,nie dla siebie. Jeśli się wierzy. Opowiadał o swoim małżeństwie,jaik poznałJulianęw pewnej kawiarni, jak się z niązwiązał, a potem jakstara panide Nouys, jego chrzestnamatka, skłoniłagodo małżeństwa. Bardzo często mówił o pani de Nouys,o jej tkliwości, pobożności, o tym, ileładu wprowadziław jego życie. Byłem związany równocześnie zdwiema kobietami Opowiadał. Z Julianą i pewną młodą dziewczyną, z którąflirtowałem w Paryżu, dobrze wychowaną i z porządnejrodziny. Wolałem jąi z nią raczejbyłbym się ożenił. Alez Juliana miałem dziecko, syna,Karola. Powiedziałemo tym pani de Nouys, razem rozważaliśmy sytuację. I w końcu oboje zrozumieliśmy, żepowinienem poświęcićsię i ożenić z Julianą ze względu na małego. Zgodziłemsię na to dobrowolnie, chrzestna matka miała na mnieogromny wpływ. A przecież to, co kazała mi wówczaszrobić, byłozupełnym szaleństwem,idiotyzmem, na którego określenie brak słów! Dotąd nie rozumiem, jak mo371. głem się na to zdecydować! Alestało się! Przy niej wszelka ofiara wydawała się czymś najbardziej naturalnym. Jak na wojnie! O,żeby pani wiedziała, jaką była dla mniepodporą! Jeżelizrobiłem wszystko, cobyło moimobowiązkiem, a możenawet trochę więcej, to tylko dziękiniej. Dla niej śmierć w ogóle się nieliczyła. Cudownakobieta! Porywała mnie za sobą, prowadziła na szczyty,gdziechciała. Od mojego ślubu straciliśmy się zoczu,Juliana jej nienawidziła, po prostu nie znosiła, nie wiemwłaściwie dlaczego, bo niemało jej przecież zawdzięczała. W gruncie rzeczybyła pewnie o nią zazdrosna. Zazdrościłajej, myślę, że stoi otyle wyżej. Później życie się potoczyło. Ani źle, ani dobrze. Przyszłana świat Monika. Juliana była nienasycona, wyciągała ze mnie wszystkiezarobione pieniądze, kłóciła się ze mną, chciała ichcorazwięcej. Jak tow małżeństwie! Cóż, wszędzie mniej więcejta sama historia! Dobre małżeństwa można policzyć napalcach jednej ręki. Napatrzyła się pani nato w Epidaurii. Wziąłem sobie kochankę. Bardzobogata, niegłupia kobieta. Trwało to sześć lat. Tak. Rozstałem się z nią z powoduMoniki, bo już dorastała, a moja żona nie omieszkałaby jejotym poinformować. A Moniki nie chciałemstracić. Żonamiała Karola, skradła mi jego serce. Powiedziałem sobie: córka będzie moja, będzie należałado mnie. Więczerwałem. Czy żałowałem? No tak, oczywiście, trochę. I onatakże. Zdaje mi się, że bardziej niż ja. Kochała mniewjakiś sposób. To znaczy, że we mnie kochałasiebie. Takjak kochająwszyscy. Karol? Nie, on nie miał nicprzeciwko niej. Przekupiłemgo. Tak, przekupiłem. Złotymzegarkiem i pozwoleniempalenia papierosów. Nie było tooczywiście trudne. No cóż, porozumieliśmy się! A pozawszystkim ta kobieta była bardzo bogata. Interesowała sięprzyszłością Karola, mówiła, że mi dopomoże. Karol o tymwiedział. I to goskłaniało do wyrozumiałości. Oczywiście,nie omawialiśmy tych spraw międzysobą. Ale to sięwyczuwało. W gruncie rzeczy, na dnie wszelkich ludzkichuczuć kryje się zawsze jedno: chęć panowania nad innymi,własny egoizm. Kochamy dla siebie samych. Zawsze. Prawie zawsze sprostowała Fabiana ""'Umilkli i zapatrzyli się w dal, w niebieskawą spokojnątaflę, po której płynął wolno w stronęHautecombe wielki,biały parowiec snując za sobą nieprzerwaną smugę brudnego, ciemnego dymu. Guerran chwilę się zastanawiał. I znów powróciłdo zwierzeń: 372 Czy wie pani, Fabianko, co ja sobie nieraz myślałem? Wydaje mi się,że powinienemsiębył ożenić z kimś podobnym do panide Nouys. Tak, z 'kimś takim jak ona. Przypuszczam,że moje życie byłobyzupełnie inne. Mogłem, widzi pani,żyć w sposób znacznielepszy, a nawetbyćwierny jednej kobiecie, mojej towarzyszce,byle byłataka jak mojachrzestna matka, byle mnie kochała miłością bez egoizmu, kochała dla mniesamego, dla mojegoprawdziwego dobra. Wtedy mógłbymzrobić wszystko,bowierzyłbym w coś, w kogoś! W gruncie rzeczy jestemwidać chybionym idealistą, nieudanym tworem idealizmu,i dokońca będę nad tym bolał. Wierzyć! O, mój Boże! W coś wierzyć! Być kimś takim, co łapie za karabin, idzienadstawiać własnągłowę, nad niczym więcej się niezastanawia, kimś, kto wierzy w słusznośćjakiejśsprawy! Nigdywłaściwie nieczułemsięszczęśliwszy niż w czasiewojny! Zabawne. Czy już pani mówiłem, że Juliana także mniezdradzała? Co najmniej raz, tegojestem pewien. A możejeszcze kiedyś, w czasie wakacji, w Biarritz, kiedy ja siedziałem w Angers i harowałem dla niej w sądzie. Coprawda wtedy właśnie byłem całkowiciezajęty moją przyjaciółką. Tak, w Biarritz. Dostałem anonim. Nawet niejeździłem sprawdzać. Ale może Monika nie jest mojącórką. To paniądziwi? Ażsię pani wzdrygnęła? Niechsiępani kiedy przyjrzy jej oczom: niepodobne ani do moich,ani do Juliany. A to samo włosy. Ma takie cudne jasneloki. Juliana przyjechała do mniekiedyś z Biarritzw nocy. Nagły przypływ namiętności. A następnego dniafiut, już jej nie było. Akurat w takim terminie, żebymsię nie mógł zorientować. Monikaurodziłasię jakobyposiedmiumiesiącach. Ależ nie, specjalnie mnie to nie przejmuje. Właściwieto już nie ma znaczenia. ' Guerran musiał na trzy tygodnie wrócić do Angers. Dwukrotnic spotkał tam Doutrevala. Dużo rozmawiali o Fabianie. Doutreval bardzo się z tego cieszył. Guerran mógł byćcenną podporą w chwili, gdy się nadarzy sposobnośćrealizacji projektowanego ośrodka, który stawał się coraz potrzebniejszy. Metoda Doutrevala okazała sięw praktycetrudniejsza, niżprzypuszczał, wymagała wielu ostrożności,uprzedniejobserwacji pacjentów. Za wszelką cenę należało stworzyć ośrodek, dokąd psychiatrzy moglibyprzyjeżdżać i asystować przy wykonywanych przez niego za 373. biegach, krótko mówiąc: uczyć się od niego i przejmowaćjego technikę. Do tegojednak niezbędny był lokal ifundusze, czego właśnieDoutrevalowi brakowało. A w tymsamym czasie taki błazen Gaffiaux, prezes WzajemnejPomocy Rzemieślniczej, zaczął już budować luksusowąlecznicę, chyba po to, żeby zrujnować wszystkich okolicznych chirurgów! Żebym miał; choć ćwierć tego, co ten pałac 'kosztuje! zżymał sięDoutreval. Spotkanie Guerrana i rozmowy ocórce przypomniałymu o niej. Ogarnęłygo wyrzuty,że trochę Fabianę zaniedbał i pojechał do niej na kilka dni. Spędzała czas samotnie, wydała mu sięjakby niespokojna, zasmucona,trochę przygasła bez żadnego widocznego powodu. Dziwniepodenerwowana nie odstępowałago ani na chwilę, prosiła, by został z nią w Aix-les-Bainsdo końca sezonu albo żeby wyjechali razem nad włoskiejeziora, Como lub Garda, iktóre kiedyś w dzieciństwiewidziała. Musiał trochę na niąfulknąć, trochę się nawetpogniewać, przypomnieć o swojej pracy i tylu innychkłopotach. Za dużo się naczytała 'powieści, zbyt gwałtowniełykała Stendhala. Pewno Pustelnia parmenska ten amoralny, a tak lekki, barwny i pięknyobraz życia we Włoszech zawróciła jej wgłowie. W takim razie wróćmy do Angerspowiedziała. Zabierzmnie ipozwól pracować przy sobie. Jeszcze nieteraz odparł Doutreval. Nic jeszczenie gotowe. Za sześć miesięcy. Za sześć miesięcy zwalczynieprzewidziane przeszkody,które sięprzed nim piętrzyły. Na razie nie zniósłby myśli,że Fabiana mogłaby patrzeć na jego trudności i porażki. Wrócił doAngers sam i wraz z Regnoultemzabrali siędo dalszych badań. W krytykach skierowanych pod jegoadresem jedno byłoniewątpliwie słuszne:uszkodzenia kręgosłupa zdarzałysię o wiele za często. Kwestia ulepszeniaszczegółówmetody, zasadniczoprosta, okazała się jednakdość skomplikowana. W grę wchodziła tu przede wszystkimkonieczność bardzodokładnego badania i obserwacjipacjentów przed zabiegami, co Doutreval dotądtrochęlekceważył. Ustarców, organizmów anemicznych lub odwapnionych, czy na odwrót, u pacjentów z nadmiernierozwiniętą muskulaturą niebezpieczeństwo złamań byłoniewątpliwe. Właściwiejednak podczas zabiegu wszyscywinni znajdowaćsiępod nieustanną kontrolą rentgena, co 374 umożliwiałoby uchwycenienajmniejszych zmian wkręgach. Skądinąd zaśDoutrevalowi zależało ogromnienaustaleniu dawek,na znajdowaniu w każdym wypadkuniezbędnego minimum. Ów "próg" był jednak bardzotrudnydo określenia: gdy jeden pacjent nie reagował nadziesięć centymetrów,inny po centymetrze dostawałnatychmiast gwałtownego ataku. Regnoult ze swej stronyposzukiwał nowych środków nawywołanie konwulsji, próbował triazolu, szonmanu, starał się łagodzić amplitudęskurczów weronalem czy gardenalem,doradzał, by przedzabiegiem wzmacniać układ kostny chorego uderzeniowympodawaniem fosforu i wapna. Obecnie wykonywał dalszedoświadczenia. Przed wywołaniem ataku wstrzykiwał dokanału rdzeniowego pacjenta środekznieczulający, by nakilka godzin obezwładnić mięśnie i nie dopuścićdo skurczów. Dotychczas jednak o żadnym z tych eksperymentównie można było powiedzieć nic pewnego. W rezultacie Doutreval stwierdzał nieraz w duchu, że sięzanadto pospieszył. Poniosła goambicja. Zbyt wcześnieogłosił zwycięstwo. Osiągnięcia nie byłytak całkowite i takostateczne, jak mu się wydawało. Dla niektórych chorychleczenie tąmetodą okazało się zdecydowanie niebezpieczne,a w ogólewymagałogruntownego rozpracowania. Doutreval ciągle jeszcze był uszczytu powodzenia, pochwalnepienia i wyrazy entuzjazmu rozbrzmiewały nadal jednogłośnie. Ale on jużdostrzegł, że owoc jest robaczywy. Zaczynałwątpić, choć nikt poza nim dotąd tego nieuczynił. Próbował się pocieszać. Poza wszystkim gdyby uzdrawiałchoć dwadzieścia procent będących w jego leczeniu schizo. freników, już tobyłobywspaniałe: w medycynie niemaosiągnięć stuprocentowo pozytywnych. Trudno żądaćwięcej. Lecz te tłumaczenia go nie zadowalały. Nie o tymprzecież marzył. Guerran wrócił w trzy dni po wyjeździe Doutrevala. Przyjechał do Aix-les-Bains sam. Zbliżał się koniec września. Julianaz córką zostały w Angers, gdyżMonika odpaździernikawracała do szkoły. Była bardzo opóźnionawnauce i zdawała maturę dopiero w następnym roku. Dotychczas wAix-les-Bains Guerran bywał przedewszystkimw kasynie i jego najbliższym sąsiedztwie,w luksusowych najmodniejszych lokalach rozrywkowych. 375. Dzięki Fabianie poznał 'Tresserve dróżkami przez pagórki, przez strome ścieżki. Pokazywała mu prawdziweAix-les-Bains. Rano zabierała go na targ. Bez kapelusza,w trykotowej koszuli z krótkimi rękawkami iflanelowychspodniach, wałęsał się, rozkosznie bezimienny, miedzy straganami z nabiałem, próbował zsiadłego mleka, objadał siękawałkami sera, które przekupki zręcznym ruchem nożawycinały na skosztowanie ze środka wielkich białych kręgów o szarej skórce. Wszystko go zachwycało, wydawałomusię wspaniałe, wyjątkowo smakowite, bezcenne, niezrównane. Kurczęta, jaja, sery, owoce, winne grona nazielonym tle liści, cudowne, dojrzałe gruszki w koszyczkachwysłanych sianem, malutkie osełki masła, ociekającejeszcze wodą i ozdobione rysunkami cierpliwie rzeźbionymikoniuszkiem noża. Na wszystko miał ochotę, co parę kroków odbiegał odFabiany, wyciągał portfel, płacił na prawai lewo, a potem wracał obładowany estragonem, poziomkami, polną sałatą, bukiecikami alpejskichfiołków, koszyczkami jeżyn, białymserem lub plastrami miodu uwięzionegoniby płynne złoto wrówniutkich sześciokątnychkomórkach wosku. Nęciło go wszystko, co świeże, pachnące,wiejskie, leśne, czego się już nie widuje w miastach. A Fabiana aż ręce wznosiła do nieba z oburzenia, że sięo nic nie targuje. Często potakiej wyprawie nie chciało mu się wracać doContinentalu na wyszukane potrawy, łososiew wytwornych sosach, puchary melby. Korzystał chętnie z zaprozenia paniDroux izajadałz mieszkańcami Grazielli sałatęz jajami na twardo, grzybyduszone z szalotką, biały serz estragonem i kompotz brzoskwiń. A po południu szlinad jezioro. Wiosłowali oboje przezcałe Le Bourget, aż do stóp Dent du Chat. U podnóża góryzatrzymywalisięna piaszczystejwydmie, nabrzegu osuwiska. Odcięci od świata siedzieli godzinami w łagodniekołyszącej się łodzi i rozmawiali. Guerranznowu snułprzed Fabiana -wspomnienia o pani de Nouys, opowiadało jej zwyczajach, powiedzeniach, sposobie poruszania się,ubierania, o jej życiu, o tym,ile dobrego dla niego zrobiła. Było mu dziwnie miło wspominać to wszystko właśnietutaj, w takim nastroju i otoczeniu. A potem z nagła przerywał, wzruszeniem ramion odrzucał przeszłość i wołał: Dość tego, panno Fabianko! Chodźmy lepiej zbieraćjeżyny! Ostatniego dniana środku jeziora złapała ich burza. 376 Guerran miał nazajutrz wracać doParyża. Był zamyślonyi małomówny. Gdyłódź wypłynęła na pełne wody, zerwałsię nagle południowo-zachodni wicher i owiał ichniespodziewanieciężkim, gorącym oddechem. W parę minutwszystkosię zmieniło. Kłęby czarnych chmur z zatrważającą szybkością zasnuły niebo. Światło dzienne stało sięszarożółte, brudne i posępne. Zawrócili spiesznie iuciekalico sił w wiosłach ku północy. Od czasu do czasu przeztylną burtę wdzierała się do łodzi fala przydając obciążenia. Całe jezioro zjeżyło się od bałwanów, zmieniłow chaos czarnychjak sadza kłębów, w których już nicnie sposób było rozpoznać. Mogli się tylko orientowaćwedług wiatru, 'którydął odpołudnio-zachodu ku plaży,pomagał im, a zarazemtrwożył. Gdy do połowy napełnionawodą łódź wpłynęła wreszcie do spokojnej zatoczki kołoMałego Portu, Guerran otarł czoło i odetchnął głęboko. Bał sięo Fabianę. Wyskoczyli na brzeg, spojrzeli nasiebiei mimo ulewyi wichru uśmiechnęli się wesoło. Guerran zdecydował, że odprowadzi Fabianęalejąwzdłużbrzegu. Lało jak z cebra, jakby oberwałysię chmury, rzęsiste strugibiły w asfalt, wgęstwę liści platanów i w ołowiane, wzburzone fale jeziora. Szlipod osłoną gałęzi, z których padały gęsto ciężkie, lodowatekrople. Fabianaz gołągłową, w cieniutkiej, mokruteńkiej bluzcedygotała z zimna. Guerran miał ze sobą nieprzemakalny płaszcz rybackiz impregnowanego jedwabiu, narzucił go Fabianienagłowę i ramiona jak olbrzymią kapuzę. Czuła się pod tymdoskonale, zupełnie bezpieczna od wichru i deszczu. Alezato Guerran, w trykotowej koszulce bez rękawówi z gołą głową, zaczął teraz ociekaćwodą. Fabianazrobiłamumiejsce pod płaszczem,zmusiła, by przynajmniej osłonił się jedną wielką połą. Maszerowali raźno, nogaw nogę,trzymając się pod rękę; rybacki płaszcz wystarczałdlaobojga jako świetna osłona przeddeszczem, który dudniłimpo głowach i smagał jezioro wzdymające się wielkimibałwanami. Gęste zwałymgły przesuwały się nad wodąjakduchy. Guerran na początku śmiał się,dowcipkował, nuciłżołnierskie piosenki i rytmiczne melodyjki marszowe. Leczwkrótce przycichł, przestał śpiewać i mówił coraz mniej,w miarę jak mijał czas i zbliżała się willa Grazielła. Fabiana także umilkła. Guerranze ściśniętym sercem myślało jutrzejszymwyjeździe, o tym wszystkim, comiałosięza parę minut skończyć, a stało mu się tak drogie, o uroczych godzinach spędzonych nad brzegami prześlicznego 377. jeziora, a teraz dobiegających już kresu, o tym osobliwymetapie życia, który za chwilę stanie się tylko pięknymwspomnieniem, omroczonym nie wiedzieć skąd płynącymniepojętym smutkiem. Próbował odgadnąć, co mu powieFabiana, gdybędąsię żegnali tam,przed wejściem dowilli,pod wielkimrozłożystym drzewem. I czuł się takzgnębiony,że prawie gotów był płakać. Przestawałopadać. Odrzucił więc połę płaszcza i kroczyłobok Fabiany. Doszli do potoku. Po drugiej stronie mostuskręcili na prawo i wędrowali wzdłuż niskiego brzegu,wąską ścieżyną, którą tak obojelubili, między sitowiemi niezwykle wysokimi trzcinami. Nagle Guerran przystanął. Fabiana zatrzymała się także i spojrzała naniego pytająco. Panno Fabianko powiedział usiłując opanowaćdrżenie głosu tutaj sięrozstaniemy. Fabiana milczała. Ciągnął więc dalej: Skończyło się. Ostatnirazsię widzimy. Była pani dlamnie prawdziwym towarzyszem, przyjacielem. Nie umiemwyrazić,ile dobregopanizawdzięczam, jakie cudownedni dzięki pani spędziłemi jakie wspomnienie o pani zachowam. I jak pani dziękuję. To ja. szepnęła Fabiana ja też, przecież. bardzo się cieszyłam,że pan tu był, panie ministrze. Tak, wiem. Ale pani jest młoda, panno Fabianko,pani jest wcieleniem młodości. Dlapani to nie będzie'miało zbyt wielkiego znaczenia. Miłe wakacje ijuż. Aledla mnie. Dla mnie to będzie co innego. Tak, cośzupełnieinnego. Umilkł na chwilę. Fabiana także milczała, czekała. Nieraz odezwał się znowu opowiadałem panio mojej chrzestnej matce. Zwierzałem siępaniz moichmyśli i smutków, mówiłemdlaczego jej wspomnieniezawszebudziło we mnie poczucie,że moje życie jest chybione, żeminąłem się ze szczęściem. A teraz gdy odjadę stąd, odtych gór i tego jeziora, odjadę pod wrażeniem, że znowu,po razdrugiotarłem się o szczęścienie mogąc wyciągnąćpo nieręki, że po raz drugi przegrywam swój los. Niechpani dobrze mnie zrozumie,mówię to wszystko tak poprostu,bo nie możetu zajść żadna pomyłka. Między namijest przepaść, pani jest młoda, a ja stary. Mogę więcmówić do pani w ten sposób, snuć przedpanią moje marzenia otym, coby sięmogło stać, gdybyśmybyliw równym wieku,gdybyśmy jakimś dziwnym zrządzeniem losumogli się tu spotkać przed dwudziestu laty. Rozumie 378 pani, co chcę powiedzieć,prawda? Czy to paniąnie razi? Nie robię pani przykrości? Nie szepnęłaFabiana ledwo dosłyszalnie. Żal. ot i wszystko. Żal starzejącego sięmężczyzny,który widzi, jak koło niegoprzechodzi młodość, piękna,pełna obietnic, mężczyzny, który wspominającwłasne życiemyśli sobie trochę smutno: "O, kto tę dostanieza towarzyszkę, daleko zajdzie i będzie szczęśliwy. " Oti wszystko. A chciałem to pani powiedzieć, bo byłoby mi zibytciężko wyjechać nie podziękowawszy za tyle dobrego, ilepani mi dała. Dobrego? Tak. Człowiek nie wierzy już w nic,poznał światiwidzi, że tochaos, którymrządzi przypadek. Nie spotkałna swej drodzenic poza egoizmem, egoizmemambicji,pieniądza, rodziny, egoizmem miłości. Jest przeświadczony, iż nic nie ma wartości, a nagle spotyka kogoś, ktoma prawdziwie ludzką twarz, wkim jestszczerość, prawość, zdolność do poświęceń, i dzięki temu spotkaniuwszystko znów staje pod znakiem zapytania,odżywa zagadka, na nowo budzi się cały problem, kluczowy problemnaszego istnienia. Takie ludzkie oblicze pani właśniemiukazała. Dzięki pani odzyskałem utraconą nadzieję. Żew tej chwili jestem taki, jaki jestem, musi mi pani wybaczyć. Gdybym był panią wcześniej poznał, gdybynaszeżycia poszły razem, miast się skrzyżować, stałbym sięinnymczłowiekiem. Przez panią. Zazdroszczę temu, kogopaniwybierze. Bo pani będzie żoną, prawdziwą żoną. Panibędzie umiała dać mężczyźnie szczęście, zgotować mu wspaniały los! Ma pani potemu wszelkie dane! A ja, gdy kiedykolwiek ogarnie mnie teraz zwątpieniena myśl o ludziach, przywołam w pamięci pani obraz. Pochylił głowę i ruszyłnaprzód ścieżką między szuwary. Deszcz zaczął znowu padać, gęste krople spływały mu potwarzy, lecz on tego nie czuł. Fabiana szłaobok niegozamyślona, z oczyma wbitymi w ziemię. / No rzekł po chwili jeszcze dziesięć kroków. Jeszcze pięć. Już, tu. Skończone. Żegnam panią, Fabianko. I dziękuję. Oby pani byłaszczęśliwa. Zasługujepani na to. A wspomni pani czasem starego przyjacielaGuerrana? Bo ja. ja.. nigdy o pani nie zapomnę. Najpiękniejsze wspomnienie mojego życia. Wizja tego, czymżycie mogło być. No, ale jużczas. Uśdśnijmy sobie dłonie, panno Fabianko. 379. Patrzył jej prosto w oczy i uśmiechał się, choć trochęprzybladł. Fabiana nie podała mu ręki. Ujęła go znów podramię. Jeszcze sto metrów. szepnęła. Do zakrętu. Dobrze! Przedłużajmy mękę zażartował heroicznieOsłonił się znów połą płaszcza. Szli noga w nogę owesto metrów, do miejsca, w którym ścieżka zakręcała odbrzegu i biegła przez łąkę. Tu Guerran się zatrzymał. No, panno Fabianko, nie sposób jużodraczać wykonaniawyroku. Głosmu sięłamał, w piwnych oczach czaił sięlęki męka, ale nadal uśmiechał się, dzielny doostatka. Wyciągnął do niejserdecznie obiedłonie, duże, przyjazneiciepłe. Wsunęła wnieręce i stała przez chwilę bezruchu, wpatrując się w niego z dziwnym skupieniem natwarzy. A potemwolno przyciągnęła fcu sobie olśnionegoszczęściem Guerrana i przytuliła głowę do jego ramienia. Część druga Dom doktora Becquerel, posła departamentu północnego,radcy miejskiego i ordynatora szpitala, leżący w samymcentrum miasta, przedstawiał się imponująco. Michał zadzwonił. Służąca wprowadziła go do bardzo nowocześnieurządzonego salonu: mahoniowe fotele,kryte jedwabnątkaniną koloru zwiędłych liści, na tle różowego lakierudrzwi i boazerii rażąco świadczyły o złym guście właścicieli. Obserwacje przerwało Michałowi wejście doktorowejBecquerel, damy niskiej i otyłej, z krótkimi ordynarnymirękoma. "Była kucharką poinformował go kiedyśSeteuil. Idiotyczny 'krok Becquerela. "Można to byłozresztą odgadnąć już z pierwszych jej słów: A, topanna zastępstwo? No, dobrze. Wiepan. co,żeby pan mógł zacząć już od jutra, to by było świetnie! Gaspard wyjechał dzisiajranodo Paryża. Na sesję parlamentu. A tutaj urwanie głowy! Istny obłęd! No, to dojutra rana. A możeby pan zaczął już dzisiaj po południu? Dopiero co przyjechaliśmy z żoną zParyża wyjaśnił Michał. Muszę urządzić swój gabinet i zajść doparu kolegów. Trudno, to jutro rano. Proszę tędy poprowadziłago nakorytarz. Chciałabympanu pokazać gabinet męża. Tu jest klucz odszafy z książkami. W tej chwili rozległysię jakieś piekielne dźwięki. Dziesięcioletni może chłopczyk, dmąc co sił w drewnianątrąbkę, wpadł między nich. Przelatując potrąciłMichała,a doktorowaaż sięzatoczyła na ścianę. Riri! Riri! wołała usiłując przyłożyć muklapsa. Ale już go nie było. Tupiącco sił,popędził w głąb mieszkania. Tu jest gabinet wskazała pani Becquerel. Pacjentów nie brak. Masa robotników. Pan doktor Becquerel dodała, jakby przemawiając do kogośze służby ma ogromną praktykę. No,ba, poseł. I radny miejski. Orientuje się pan chyba, że nanich nie należy tracićzadużo czasu. Chodzi im tylko o recepty i o czterdzieścisous w razie wypadku przy . pracy. Zwłaszczaprzy domo381. wych wizytach niech pan przede wszystkim każe z górypłacić. Ostrzegam pana. O, już jaich znam,prowadzęwszystkie rachunki. A jeśli nie mają pieniędzy? To pan nie daje recepty. Tozresztą najprostsze, niewypuszczajej pan z rąk, póki nie dostanie piętnastu franków. Rozumie pan, prawda? Aha, i jeszcze jedno: dlaubezpieczonych, szczególnie przy wypadkachw pracy,zawsze długie recepty. Na' sześćdziesiąt, osiemdziesiątfranków. Czasem nawet na sto czy sto dwadzieścia. Dlaczego? O, Boże! żeby się mogli podzielić z jakimś znajomymaptekarzem. Po prostu! A więc wszystko już jasne,jutropana czekam, panie. panie Morouval,tak? Doutreval. Ach prawda, tak, Doutreval. Do widzenia. W tramwaju, którym Michał wracał na przedmieścieprzez całeto wielkie przemysłowe miasto, przyszło mu namyśl, czy nie lepiej byłoby w ogóle zrezygnować z tegozastępstwa. Wysiadł na ostatnim przystanku, niemal za miastem,w dzielnicy słabo jeszcze zabudowanej,gdzie tu i ówdziewidnieją pastwiskai budynkifarm lub staroświeckiedworki osłonięte drzewami parków. Dom zmarłego przedtrzema miesiącami doktora Richebourg, po którym Michałmiał objąć praktykę,położony był dość osobliwie na końcukamienistejpolnej dróżki obsadzonej rosochatymi wierzbami. Bytto długi,płaski budynek, w którym wszystkiepomieszczenia szły jedno za drugim, w amfiladzie kuchnia, jadalny, salon,gabinet i wszystkie miałypodwa okna, jedno zachodnie, wychodzące na ścieżkę, drugieod wschodu, na stary zapuszczony sad otoczony kolczastymżywopłotem. Za oknami otwierałsię rozległy widok,z jednej strony na miasto osetkach kominów ziejącychkłębami czarnego dymu, z drugiej na łagodnie faliste pola,aż do pobliskiej granicy idalej, -na równinę belgijską,usianą malutkimi domkami z różowej cegły. Dom nauboczu, wyniesiony ponad'najbliższą okolicę, przez swąustronność i trochędzikie otoczenie nie pozbawiony byłuroku. Aleczy pacjenci to docenią? "Zakątek niezły, zupełnie niezły mówił mu Seteuil. Dużo robotników,którzy chodzą narobotędo miasta. A na miejscu jestfabryka wódekLavaisne'a,młyny Hesdelotai przędzalnia 382 Lausefelda. To ci stworzy podstawy egzystencji. Powinieneś sobie dać radę. " Wrócił do domu dróżkąwysadzaną wierzbami. Ewelinawkuchni wykładała półki czystym papierem. Ucałowałago i przyglądała mu się uważnie, by odgadnąć, czy jestzadowolony. Michał śmiał się, jego pogodna mina uspokoiła ją. On także poszedł ułożyć kilka swoich książek naetażerce z bejcowanych sosnowych desek, którą przeznaczył do gabinetu, póki się nie dorobi biblioteki fornirowanej orzechem,podobnejdo tych imponujących, zapchanychcennymiwydawnictwami, jakie widział wgabinecieSeteuila. Po południu, aby zadośćuczynićobowiązującym zwyczajom, wyruszył z wizytami do miejscowych lekarzy. Najpierw doRosseleta, nestora całego okręgu, człowieka bardzo już starego, godnego i surowego, który mimo siedemdziesięciutrzech lat nie zaniechał praktyki i można gobyło spotkać wszędzie, jak piechotą wędrował wsparty nagrubej lasce z umiłowania swego zawodu, jak twierdził,ale w rzeczywistości dlatego, że musiał zarabiać na chleb. Przyjął Michała serdecznie, starając się dodać mu otuchy,co było szczególnie wzruszające ze strony tego sędziwego,skołatanego życiem człowieka. Doktor Templemars był mniejwylewny. Ledwowiązałkoniec z końcem. Można być najporządniejszym człowiekiem, ale gdysię z takim trudem walczy obyt, widok nowego konkurenta zawsze trochę przygnębia. Usiłowałwprawdzie zachowywać się uprzejmie, lecz pesymizmmimo woliprzezierał z jego słów. Niełatwo tu panu będzie mówił. My, miejscowi,ledwo dajemy sobie radę. Szpital i przychodnie odciągająwszystkich pacjentów. Nawet zamożniejsi leczą się zadarmo. A do tego znachorzy: taki Breuil, czarodziej, cohipnotyzuje ludzi i zgarnia parę tysięcy dziennie, albozielarzMaufray, który preparuje mieszanki ziołowe nawszystko: na sikanie dołóżka, na reumatyzm, choroby kobiece, zaburzenia krwiobiegu. Alboniejaki Massouart,aptekarz z ulicy Focha,co leczy ludziwahadełkiem, któreim wiesza nad brzuchem, a potem pakuje w nich Bóg wiejakie radioaktywne leki. Konkurencjido diabła! Nie brakuje tu tego! Zresztą samkolega zobaczy! Kolega zobaczy! Do aptekarzy, Vanstegera i Massouarta, także wstąpiłnachwilę. Chcąc być wierny przykazaniom, doktora Domberle, pragnął od razu wyjaśnić im pokrótce swoje zasady 383. przy wypisywaniu recept. Wyłuszczył je Vanstegerowi dokładnie tak, jak go uczył Domberle: Mam zwyczaj oszczędzania pacjentów, możliwie najmniej obciążania ich organizmów lekami. Toteż moje recepty zaskoczą pana prawdopodobnie niskim dozowaniem,dawkami, które będą się panu wydawały zbyt małe. Uprzedzam pana prosząc, by się pan nie dziwił i zechciałwykonywać moje zalecenia. W rezultacie raczej pan natymwygra, za tę samąbowiem cenę dostarczy pan znacznie mniej składników. Zgadza się pan ze mną, prawda? Absolutnie! odrzekł Vansteger, który wyglądał naczłowieka inteligentnego. Zresztą,między 'nami mówiąc,sam nie bardzo lubię lekarzy, którzy wypisują całe litanie. Muszę oczywiście zarabiać, ale wcale mi nie zależyna zatruwaniu ludzi. Massouart zrobił na Michalewrażenie człowieka porządnego, lecz niestety opętanego swoimi wahadełkami i różdżkarstwem. Bardzo zresztą szczerze usiłował wciągnąć Michała w rozmowę ofalach i różdżkach,ale Michał niepodjął tematu. Następnego dniao ósmej rano zadzwonił do drzwiBecquerelów. Pani Becquerel wręczyła muklucze do garażu i od samochodu oraz listę pacjentów, których należeło natychmiast odwiedzić. Michał wyprowadził z garażudemokratycznegoCitroena kolegi-posła i ruszył w drogę. Pierwszą pacjentką była siedemnastoletnia robotnicaz przędzalni Lausefelda,po poronieniu. Matka brała w tymwidaćudział, gdyż nalegała na niezwłoczną operację. A więcszpital. Potem zwichnięcie. Bronchit. Uwiężnięta przepuklina. Mnóstwo biedaków, gnieżdżącychsię wsmrodliwych ruderach, w głębi krytych jak labirynty podwórek wielkiegoprzemysłowego miasta. Łóżka wątpliwej czystości, podarte,brudne koszule, jeszcze brudniejsze nogi, rzadko chybamyte ciała, do których człowiek zbliża się wstrzymującoddech. A w rezultacie szpital, szpital i jeszczeraz szpital! Nic innego nie można tu było zrobić. Nikt nie miałpieniędzyani czasu, ani miejsca, nic, co by pozwoliło choćprzezjedną dobę pielęgnować chorego. Osobliwazaistemedycyna! Gdy człowiek rozpoczyna praktykę, nie ma pojęcia otejstronie swojego zawodu. Na każdym podwórku, gdziekolwiek się pojawił, na384 tychmiastuchylały się drzwi i wyglądały zza nich podejrzane typy w wyświechtanych kaszkietach. Zaraz też gootaczano: Co toza jeden? padałypytania. Czego on tu węszy? Przyjechałem w zastępstwiedoktora Becquerela wyjaśniał. Aha! Dobrze, dobrze. Rozstępowali się pozwalając mu przejść dalej. Na jednym z takich niesamowitych podwórek poprowadzono go do jakiegoś osobnika, który pijany jak bela, unurzany we własnych wymiotach, chrapał na łóżku. Rodzinadomagała się skierowaniado szpitala. Michał odmówił. Zaczęlinadciągać sąsiedzi. Wkrótce koło Michała zebrałsię wrogi tłum, natarczywie żądający tej "kartki". Głosystawałysię coraz bardziejpodniecone, w oczach błyskałyniedwuznaczne pogróżki. Już z pięćdziesiąt osób rozprawiało wokółniego nawzajem się podniecając. Paru mężczyzn, podsunąwszy się bliżej, zaczęłopodtykać mu podnos zaciśnięte kułaki. Doktorowa Becquerel nie nauczyłago, corobić w takiej sytuacji. Ustąpił więc i napisał skierowanie. Krąg się rozsunął, pozwolono mu wyjść. Dość późno niestetyprzyszło mu do głowy, żeby zatelefonować do szpitala. Karetka już wyjechała, panie doktorze oznajmiładyspozytorka wysłuchawszy całej sprawy. Ale tonic. Dziękuję, że pan zadzwonił. Załatwi się. ' Co zrobicie? Och! Nic takiego. Ułożą pijaczynędo którego bądźrowu zamiastem. To dla nas nie nowina. Po południuMichał zaczął przyjmowaćw gabinecieBecquerela. Najpierw jakiś robotnikskarżył się,że "naderwał rękę". Potem inny narzekał, że się "przerwałw krzyżach". Sporoowychpacjentów cierpiało na dolegliwości, których ani dojrzeć, ani stwierdzić badaniemniemożna. Domagali się długich recept, mnóstwa specyfików,bandaży, maści, waty. Pójdą z tym do jakiegoś aptekarza,osławionego z braku skrupułów, o zaszarganej opinii w całej okolicy, który zamiast wszystkich tych leków daimdwadzieścia franków, a sam odbierze z Ubezpieczalni najmniej osiemdziesiąt. Po konsultacjiociągali się z wyjściem,czekalizdziwieni, że nie otrzymują zwykłych czterdziestusous. Ów"napiwek" to jeden ze sposobików Becquerela,którym ściągał do siebie wszystkie "wypadki przy pracy", as Ciała i dusze 385. wszystkich pacjentów ubezpieczonych w rozmaitych towarzystwach, główne źródło swojego dochodu. Potem weszła wiejskadziewczyna z matką. Michał jużpo krótkim badaniu stwierdził: Wedługwszelkiego prawdopodobieństwa zaraziła siępani syfilisem. Okrzyk matki natychmiast wskazał winowajcę: Albert? Obie kobietyzaczęły się spierać w jakimś obcym języku, coraz zapalczywiej, ażw końcu Michał musiał delikatnie wypchnąć je za drzwi. I dalej wchodzili następni, chorzy, poranieni,mężczyźni,kobiety, cała nędza ludzka, której smrodliwy odór przesycił wkrótce nagrzany, duszny gabinet. Na zakończeniemłoda dziewczyna z wyzywającym wyrazem twarzy, którachciała upewnić się, czy jest w ciąży. Tak, była. Maszci los! westchnęła. Czy pan mi to popsuje? Słucham? Bo nie rozumiem. Dali mi adres doktora Becquerel. Nie jestem doktorem Becquerel. Zastępuję go przezmiesiąc. O, do diabła! Będzie, za późno. A to pech! Zresztą, proszę pani, ani on, ani ja. To znaczy, że nie? Wykluczone. O, do diabła! powtórzyła, a po chwili zastanowienia dodała: A jeżeli spróbuję sama albo ktoś mi pomożei dostanę krwotoku, mogępana wezwać? Muszę przyjść,kiedy mniewzywają. I niewsypie mnie pan? Nie jestem szpiclem obruszył się, dotknięty dożywego. Cosobie opani pomyślę, to pomyślę, ale będęzmuszony uszanować pani tajemnicę. To w porządku. Dobra jest. Wyszła. Nie było już nikogo. Michał poszedł zdać kasępani Becquerel,która i tak liczyła dzwonki i wcale nieukrywała, że go kontroluje. Umknąwszy szczęśliwie pułapki sznurka, który Ririprzeciągnął chytrze przez korytarz w nadziei, że sławetny zastępca ojca nabije sobieporządnego guza wskoczył do tramwaju i wrócił dodomu. O szóstejzaczynał przyjmować usiebie. Już z daleka dostrzegł Ewelinę czekającą na niego przy furtceogrodu. Podniosła rękę i pokazując trzy palce dawała muradosneznaki. 386 Trzech pacjentów! Trzechpacjentów! Trzech pacjentów, trzech własnych pacjentów, którzyna niego czekali! Otucha wstąpiła w jego serce. Zresztąpóźnym wieczoremzjawił sięjeszcze czwarty. Już dawno było po przyjęciach, gdy do gabinetu wpadłjakiś młodzieniec z bardzo zdenerwowaną miną. Podniesionym głosem od razu przystąpił do rzeczy: Panie, pan powiedział,że jamam syfilis? Ja? A tak! Chodzę do jednej dziewczyny, która byłau pana dzisiaj popołudniu. Panna Posnowiec,Polka. I onami napysko. Michał doznał olśnienia. Pan jest Albertem? Tak. No tak, przyjacielu, może i mówiłem o syfilisie, alena pewno nie powiedziałem, skąd się wziął. Dobrze byzresztą było w tych warunkach, żeby i pan dałsię zbadać. Ostrożność nie zawadzi. I w rezultacieprzybył nowy pacjent. Wnastępne dni wizyta za wizytą. NajpierwLequesnoy,chirurg z sąsiedniegomiasta. Rozmawiali o tym i owym. Wkrótce, korzystając z chwilowej przerwy, gość przystąpiłdo właściwego tematu: A co, panie kolego,myślicie? Jak my się umówimy? Zwykle wszystkim kolegom, którzymi przysyłają pacjentów, oddaję połowęhonorarium za operację. Z panem zrobimychyba taksamo. Co prawda wiem, że paru kolegówz mojej specjalności stosuje progresję. Ale to wystawiainternistę na zbyt wielkie pokusy. Jaką progresję? ^ Na przykład przy pierwszej operacji daję wam dwadzieścia procent honorarium, przy drugiej czterdzieści,przytrzeciej sześćdziesiąt, przy czwartejosiemdziesiątprocent, a przy piątej całe sto. A potem zaczynamy odpoczątku, nową kolejkę, od dwudziestu procent. Dla młodych to ogromny bodziec. Każdy ma ochotę prędkodojśćdo tychstu procent i na . tę okazjęstara się wynaleźć jakiśpoważny, dochodowyzabieg. Ale ja nie lubię tego systemu. Moglibyśmysię jednak ułożyć w ten sposób, że ja naprzykład wezmę dla was samochódna raty. Będę co miesiąc płacił. A wybędziecie odsyłali do mnie wszystkiewrzody i połamane nogi. Zastanówcie się, kolego, i zdecydujcie. 387. Dobrze odrzekł Michał zastanowię się. i zdecyduję. Wieczorem powtórzył tę rozmowę Seteuilowi. Zażądaj pięćdziesiąt procent radził Seteuil. Jasam tak z nim pracuję. Jest tu jeszcze Roy, też dobrychirurg, ale już 'niemożliwy dziwak. Wiesz, swego czasuubzdurało mu się, żenie będzie dzielił się z internistąhonorarium. Twierdził, że dychotomia nie jest rzeczą właściwą. Niedługo to trwało. Idiota, omal nie położyłwłasnejlecznicy. Musiał się ztegowycofać. Pracujlepiej z Lequesnoy, stary. Co do mnie, całkiem ładnąsumkę wyrabia mico miesiąc. Doktora Roy spotkał Michał w dwa dni później, gdy tenprzypadkiem przejeżdżał koło jego domu. Przypadek,o który trochę się może postarał. Był zdecydowanie sympatyczny. Wysoki, ogorzały, ciemnowłosy brodacz o rysachAraba. Z pewnym zakłopotaniem tłumaczył, że onosobiścienie jest za dychotomią, owym systemempodziału honorariów, który w gruncie rzeczy nie wydaje mu się uczciwy, gdyż część przypadająca dla internisty przekraczagranice rozsądku, ale musi postępować tak jak wszyscy. Skądinądzresztą rozumiem dobrze mówił żejak kolega doradzi operację, przygotuje pacjenta, objaśnichirurga, a potem jeszcze asystuje przy zabiegu, coś musię zato należy. Toteż na początek mogę wam zaproponowaćuczciwy stosunek: powiedzmy dwadzieścia pięć procenttego, co ja wezmę. Oczywiście na rachunku, jakiwystawię pacjentowi, będzie zaznaczone: "Honorariumdr Roy i dr Doutreval". W ten sposób pacjent będzie wiedział, jak sprawawygląda. Nie potrzebujemy przed nimukrywać, żei wasz trud został opłacony. A wprzyszłościmoże udanam się wynaleźćjakiśinny,lepszy system. Przyznaję otwarcie,że to zagadnienie podziału honorariówniepokoi moje sumienie. Co sądzicie, kolego o mojej propozycji? Michałowi wydawała sięuczciwa. Ale potem Roy w takisposób zaczął rozprawiaćo chirurgii w ogólei o niektórych swoich nawykach w dziedzinie zabiegów,że obudziłw nim nieufność. Tegoż wieczoruwezwano Michała do nagłego wypadkuna miasto,do pokojuumeblowanego na drugim piętrze,nad nocnym lokalem. Poznał swoją pacjentkę z zeszłegotygodnia, dziewczynę, która chciała, żeby jejzrobił skrobankę. Spróbowała poradzić sobie sama i właściwiedo388 skonale jejsię udało. Trochęjednak za bardzo krwawiła. Wściekły i pełenodrazy udzielił jej pomocy, przekonany,że za parę dni będzie zdrowa. Praktykęniełatwo się wyrabia. Chociaż Ewelinaoszczędzała, jak mogła, skromne zasoby młodego małżeństwabyły już na wyczerpaniu. Pod koniec miesiąca wróciłBecquerel, urwały się zastępstwa, awraz z nimi najpoważniejsze źródło dochodu. Michał byłtylko początkującym lekarzem z przedmieścia, do któregoludzie nie mielizaufania, przychodzili w ostateczności, gdy doSeteuila,Becquerela,Rosseleta czy Temiplemarsa nie moglisię dostać;albo w jakichś niezwykłych, doprawdy nagłych wypadkach, kiedy nie było już czasu lecieć po kogoś innego: jak dziecko wpadło pod ciężarówkę albo winda przygniotłarobotnika w młynie Hesdelota. Nikt nie bawił sięz nim w ceregiele. Taki młody lekarzyna, w dodatku bez grosza. Patrzyli na niego podejrzliwie. Zaraz popierwszych trzech wizytach zaczynali mówić,że przydałobysię konsylium z jakimś doktorem z miasta. Bo ludzie oceniają lekarzawedług honorariów, jakie mupłacą. Znim oiie musielisię liczyć. I tak na przykładFailly, największy rzeźnikw dzielnicy, który zarabiałprzecież dość pieniędzy, wezwał Michała, gdy jego synekdostał paskudnego kataru; ale kiedymłody lekarz trochęzaniepokojony temperaturą małego i wyglądem nalotuwgardle powiedział, że następnego dnia do nich wpadnie,Faillyzaoponował: O, niechsię pan nie fatyguje, paniedoktorze! Jakpan będzie potrzebny, to zatelefonujemy sami. Zaraz siępanuzapłaci. A nazajutrz wieczorem koło jedenastej^, gdyjuż wszyscyspali, gwałtowny dzwonek do drzwi. Failly przypędziłciężarówką: Panie doktorze! Prędko, prędko! Mały tak dziwniekaszle! Jakby krup. Telefonowałem do doktora Seteuil, alenikt nieodpowiada. Innym znów razem pani Hesdelot, żona właściciela młynów, wezwała Michała gwałtownie koło pierwszej w nocy,bo nie mogła usnąć i ogromnie ją to męczyło. Kiedyindziej, także w nocy, wezwałago pani Lausefeld, żonawielkiego przemysłowca, gdy po kąpieli słonecznejdostałaataku lumbago. To znowu musiał ratować jakąś staruszkę, 389. dogorywającą samotnie w ciemnej, pustej i wilgotnej izbie,lub robotnika, który poprzedniego wieczoru wrócił dodomu chory, i wielu, wielu biedaków zwlekających doostatniej chwili, bo przecież doktor kosztuje, nie pozwalaiść do roboty, a człowiek zawsze ma nadzieję, że może siębez -niego obejdzie. A gdy Michał spędziłtak z nimi zedwie godziny 'nocy, i potemwidział, jak stare, wyniszczone praniempalce zaczynały grzebaćw wytłuszczonychworeczkach szukającpiętnastu franków zajego wizytę,robiło mu się wstyd, udawał, że niemoże czegoś znaleźćw kieszeni, i mówił jąkając się, jeszcze bardziej zakłopotany niż oni: Przepraszam bardzo. .Ale nie będę miał reszty. Porachujemy się kiedy indziej. Wracał do domu. Czwarta rano. Za późno już żeby siękłaść. Trudno. W kuchnizastawał Ewelinę, która parzyłamu kawę. Zwykle trochę nanią gderał, alew gruncierzeczy był zadowolony. W ciągutrzydziestu dni dwadzieścia dwa nocne wezwania! Chodził wszędzie na piechotę, okropnie zaspany, wdychał głęboko chłodne powietrze, by się trochę orzeźwić,i rozmyślał nad wszystkim, co widywał przytych tragicznych nagłych wypadkach. Wszędzie, gdzie szedł, mógł natrafić na jakiś dramat, jakąś paskudną historię, przebiciemacicy, zapalenie wyrostka robaczkowego, krwotok. Nierzadkozdarzało się,że ledwo wrócił, ledwo się zdążył położyć, dzwonek odzywał się znowu i znowu trzebabyłowstawać. W takich razach już trudno, noc stracona, niemarzył nawet, by się zdrzemnąć po powrocie. Powoli jednak opiniao Michale zaczęła się ustalać. Porządny chłop, ma dobre serce, nie dusio pieniądze, nie oszczędza się w nocy. Nie do wiary, jak takie rzeczy prędko się rozchodzą. Z owych nocą odwiedzanych chorych, miejscowej biedoty,uzbierała sięwkrótce spora grupa pacjentów. Lecz ten'napływ nie zasilał zbytnio budżetu Eweliny. WieczoramiMichał zliczając wstydliwie dochody robił sobie gorzkiewymówki. A ta pani Lausefeld, może na skutek lumbago,zupełnie zdaje się zapomniała o honorariach, które, mu winna. Biedni nie mogą płacić, abogaci o tym niemyślą! Parszywy zawód! Kiedyś przyszedł do, Michała Jonkers, pracownik od 390 Lausefelda, i twierdził, że mu się "coś" zrobiło w rękę. Prosił o dwutygodniowe zwolnienie. Nie widać 'było złamania ani opuchlizny. Jakiś drobiazg. Michał zgodził sięzrobićokład, ale nie chciał daćzwolnienia. Jonkers wyszedł niezadowolony. Należało się spodziewać, że będziemu szkodziłwśród robotników odLausefelda. W następnym tygodniu zjawiła się pewna kobieta z pobliskiej ulicy: wzięła się za kudły ze swoją sąsiadką. Pokazała Michałowilekkie zadrapania, pochodzące zresztą sprzed paru tygodni,idomagała się zaświadczenia wypisanego "na maszynie",żeby mogła ciągać przeciwniczkę po sądach. Stała pacjentka. Trudno było odmówić. A na zgodę uczciwość niepozwalała. Michał poradził sobie w ten sposób, że wystawiłbardzo zawiłe zaświadczenie, brak treści osłaniając naukowym żargonem. Lecz sąd zrozumiał i oddalił powództwo. Kobieta miała żal do Michała i obmawiała go w całejdzielnicy. Potem umarłodzieckoLuizy Marquez, pierwszedziecko, które on przyjmował. Kiła wrodzona. Urodziło sięprzedwcześnie, ślepe,z olbrzymią wątrobą. Przypadek zupełnie niewątpliwy. Ale nie wolno tegomówić. Tajemnicazawodowa. Piekarzowi i sklepikarce, którzy próbowali gowypytać, odpowiadał niejasno. A tymczasem Marquezi jegożona wygadywali na Michała irozgłaszali, gdziemogli, żeto z jego winy, żeto on zabił dzieciaka! Pewnego dniazajechał samochodem Guffroy, właścicielmałej podmiejskiej farmy, narzekając nastraszne bólebrzucha. Ostre zapalenie wyrostka. Guffroy chciał koniecznie wykończyć zaczętą robotę w polu. Michał się oburzył,wreszcie udało mu się wytłumaczyćCzłowiekowi, że tuchodzi o jego życie, wpakował go do samochodu, siłąodebrał kierownicę, zawiózł go najpierwna farmę, żebyuprzedzić żonę, potemdo lecznicy Lequesnoy. Operowanogo natychmiast. Tegoż jeszcze wieczoru Lequesnoy pokazałMichałowi probówkę z kompletnie zropiałym wyrostkiem. Ale wmiesiąc później Guffroy, któremu Michałwinszował powrotu do zdrowia, rzekł spokojnie: Fi!Wygrzebałbym się i bez tejoperacji! Sześć tysiączków poszło! Daudenaerde, handlarz starym żelastwem, za dużo jadałryb i małży. Któregoś dnia rano dostał silnych bólówbrzucha. Michał zalecił operację. Lecz Daudenaerde stanowczo się nie zgadzał. Trudno było za bardzo nalegać,choćby ze względu na tę drażliwą kwestię podziałuhonorarium z chirurgiem. Gdy internistana operacji zarabia, 391. jego rady są zwykle trochę podejrzane. Zresztą jakimścudem Daudenaerde wyszedł z tego sam. W kilkatygodnipóźniej Michał spotkał go, w najlepszej formie, u grubejsklepikarki Gaby van Houtten. No, jak tam, w porządku? Jeszczejak! zawołał Daudenaerde na całygłos. Widzi pan, jak się wygrzebałem! Miał pan szczęście! Szczęście? Jakie tam szczęście! Wie pan doktor, cozrobiłem? Poszedłem do Breuila, tego starego Breuila, znachora z Laneuville. Dał mi olejurycynowego i jakiś proszek do wypicia w jajku. I już po wszystkim! Może mupan posyłać swoich pacjentów, panie doktorze, od razustaną na nogi! Dać panu adres? Obecni wybuchnę! śmiechem. Zaś Guffroy, odkąd dowiedział się o tej historii, niemógł odżałować sześciu tysięcy frankówza swoją operację. Daudenaerde tak zaczął wysławiać Breuila, że na skutekjego namów biedaczysko Toutelong, cierpiący na ostrąkolkę, wyruszył do słynnego znachora. Wrócił zaopatrzony w olbrzymią dawkę środkaprzeczyszczającego, łyknąłto. O czwartej rano zbudziło Michała łomotanie do drzwi. Przybiegłszy na miejsce stwierdził stan bardzogroźny. "Natychmiastoperacja! " Trochę się to wydawało dziwne,żeby tak na gwałt operować, taknagle, od razu, z powoduzwyczajnejkolki. Pani Toutelong, poczciwa, nieco naiwnakobiecina,zabrała córkę i poszła się poradzić do mężowskiego chlebodawcy,Hesdelota. Hesdelot orzekł, żemoże doktor Jacquinet. Jacquinet, największa miejscowasława, przyszedł o dziewiątej. Wielki profesor przypominał Michałowi ojca: wyraźnie utykał. Przed kilku laty amputowanomu nogę. Porządny człowiek, może zbyt pyszniącysię swoim autorytetem. Dyskutował z Michałem,nie godził się z jego diagnozą. Jego zdaniemnie było to nic poważnego i należałozaczekać. Operacja natomiast byłaby trochę ryzykowna, boToutelong miał otłuszczenie serca i białko w moczu. Niebyło to pozbawione słuszności. Michał ustąpił, postanowiliczekać. A Toutelong umarł. W następnym tygodniu Michał spotkał profesora i powiedział muo tym. Jacquinet się zasępił: Bardzo miprzykro mruknął. - Powinienem byłkolegi posłuchać. Robił wrażenie ogromnie zafrasowa392 nego. Rozmyślał, przypominał sobie, wreszcie znalazłusprawiedliwienie: Jednakże ta operacja była ryzykowna. Przy takimstanie nerek! Widział pan przecież analizy! Mimo wszystko nadal był przecież zgnębiony, dręczyłogo coś, co trochę wyglądało na wyrzuty sumienia. Należało operować czy nie? Czy po zbadaniu Toutelonga byłzupełnie pewien, że nie? Takzupełnie, zupełnie pewien? Czy nie dał się ponieść odrobinie próżności, pychy, leciutkiejpokusie, żeby okazaćswój autorytet profesorskiwobec tego młodego kolegii zebranych tam ludzi, żebyim dowieść, że nie wzywali go na próżno? Jacquinet miałwrażliwesumienie. Zdawał sobie sprawę, że jest o swojąsławę trochę zazdrosny. Zdarzało mu się co potem sobiewyrzucał że ulegał czasem chęci daniamałejnauczkijakiemuś lekarzynie z przedmieścia. Czy i w tymwypadkunie o to chodziło? Choć Michał, który dobrze to wszystkowyczuwał, starał siębyć jak najserdeczniejszy i dodać muotuchy,Jacquinet rozstałsię z nim i pokusztykał dosamochodu smutny izamyślony. Nogę stracił na stacji w Leuze. Byłwłaśnie w bufecie,gdy się zdarzyła owa katastrofa,słynna przed paru laty: kurier z Brukseli, pędzący 70km na godzinę, wpadł nastojący pociągmiejscowy. Jacquinet wraz z innymi pospieszył na ratunek. Maszynista ekspresu dostał się podlokomotywę, pod pięćdziesiąt ton stali i węgla. Zmiażdżyłogoprzez pół i cały był poparzony. Nie było już ratunku,alejeszcze żył i błagał,żebygo ktoś dobił. Niewiarygodnymwysiłkiem, poprzez rozpalone, zdruzgotane żelastwo profesor dotarł do niego z zastrzykiem morfiny. I leżał przynim przeszłogodzinę,rozpłaszczony na brzuchu, półżywyz gorącai czadu, pod szczątkami rozbitego pociągu. Gdymękamaszynisty stawała się nie do zaiiesienia, robił muzastrzykw jedynedostępne miejsce, w napięstek. Cochwila osuwał się jakiśnowykawał żelaza przygniatającich obu coraz bardziej. ,,Zabij mnie/" błagał nieszczęśliwy. Oszczędziłoby mu to daremnych męczarni. A Jacquinetmógłby się wydostać, ocalić własne życie. Lekarzowi jednak nie wolno zabijać człowieka. Jacquinetponawiał zastrzyki i leżał nadal, słuchając jak nad jego głową wycinają palnikami otwór w parowozie, by się do nich dostać. Gdy się to wreszcie udało, maszynista już nie żył. A wielkikawał blachy, który się obsunął w ostatniej sekundzie,obciął profesorowinogę. Człowiek jest tylko człowiekiem. Chlubi się swymi ty393. tułami. Ma swoje drobne próżnostki, swoje słabostki. Kusigo czasem, aby przy okazji dać odczuć ogrom swojej wie-1dzy młodemu początkującemu koledze. Jak toczłowiek. Ponad innych wynosigo jednak zawód,ów zawód lekarza,który nagle jemu, wcale nie bardziejwartościowemu odinnych, pewnego pięknego poranka, niespodziewanie, bezapelacyjnie i brutalnie narzuca kategoryczny obowiązekzmusza go bez dyskusji, aby stał się bohaterem. W niedzielęcieszyła się Ewelina przez całytydzień pójdziemy nadaleki, daleki spacer, w stronę granicy belgijskiej, naprawdziwąwieś. Ten polny kwiat to jednonaprawdęlubił:otwartą przestrzeń i wiatr, wąskie wyboiste dróżki wiodące do starychopuszczonych ferm. Największym dla niej świętem był takispacer wśród pól, gdy szła w milczeniu i słuchała,jakMichał rozprawia z zapałem, roztacza przed nią wspaniałeplany przyszłości, zakażdym razeminne. Ale w niedzielęzdarzało się często, że Michał po bezsennejnocy zaraz pośniadaniu zasypiał. I choć potem zawsze sięna nią gniewał,Ewelinaniemiała serca gobudzić. To znów któryśz małych pacjentów tak dziwnie kaszlał,że doprawdy niesposób go było zostawić na cały dzień bez opieki,alboktoś miał krwotok, który Michał ledwo zdołał zatamować,lecz lada chwila mógł powrócić, albo wreszcie trzeba byłoczuwać nad jakimś upartym staruszkiem z uwiężniętąprzepukliną, który nie godził się na operację. Należałowięc uzbroić się w cierpliwość i czekać na dobrą wolępacjenta, byćw pogotowiu, aby w chwiligdy się upartystarzec wreszcie zdecydujei pozwoli ratować, nie tracićjeszcze jednej godziny na szukanie lekarza. W rezultaciewszystkie prawie niedzieleschodziłyim w domualbow ogrodzie, na wygrabianiujesiennych liścilub oklejaniutapetą ścian kuchni, żebytrochę przyozdobić królestwoEweliny. W którąś sobotę rano wezwali Michała Daubianowie,ubogie, bezdzietne małżeństwo, bardzo porządni ludzie. Ona chciała mieć dzieci, za wszelką cenę, ale za każdymrazem, po trzech, czterech czy pięciu miesiącach niezwykleprzykrychdolegliwości związanych, z ciążą, następowałoporonienie. Nie zniechęcałojej to jednak. W takich okre394 sach nie wstawała prawie z łóżka, amąż popowrociez biura zajmował się domem, prał, zmywał, gotował. Tymrazem pani Daubian poroniła wczwartym miesiącu. Należałozrobić skrobankę. Ale państwo Daubian nie chcielisię na tozdecydować. Uprzedzony zawczasuLequesnoyczekałw lecznicy do wieczora, a potem wyjechał samochodem na weekend nad morze. Pozostał więc tylko Roy. Michał wezwał go po raz pierwszy, dość zresztą niechętnie. Skrobanka konieczna stwierdził Roy. Niech panprędko namówi pacjentkę, panie kolego. Jutro rano jadędo Brukseli, mam odczyt na zjeździe chirurgów. Zresztąmoże uda mi się opóźnić wyjazd do południa. Ale w niedzielę w południe Daubianowieciągle jeszczebyli niezdecydowani. Michał zatelefonował do Roy. , O, dodiabła! rozzłościł się Roy. Już tylkojajeden zostałem. Wszyscy inni wyjechali! Co za idiotycznyupór! Ale co robić! Trudno! Nie pojadę na zjazd! Obowiązek przede wszystkim. Nie możnadopuścić, żeby tabiedaczka wyciągnęła nogi. Spróbujcie ją jednak namówić,kolego. Bo już i dla niej najwyższy czas. Wieczoremkołoszóstej, pani Daubian zgodziła sięnaskrobankę. Roy dokonał zabiegu,siedział przyniej do poniedziałku, nie pojechał na zjazd. Michał zaczął patrzeć naniego bardziej życzliwym okiem. Z nadejściem zimy samochód stał się nieodzowny. Poza wszystkim tłumaczyłMichałowiSeteuil mają cię za dziada, za zupełnego golca. Ani bogaty, aniprosty człowiek nigdy nie będzie się ztobą liczył. A może rower. Seteuilparsknął śmiechem. Kupuj rower, jak chcesz zupełnie sięugotować. Alewtedy będą mieli wszelkie podstawy, 'żeby cię mieć za nic! A Rosselet chodzi przecież na piechotę! Rosselet jest stary. Ma przeszło siedemdziesiątkę. Zrozumiałe,że w tym wieku nie chce isię już człowiekowipaprać przy motorze. Może biedaczysko udawać, że lubispacerować dla własnej przyjemności! Choćw rzeczywistości wierz mi, że nie zawsze go bawi łażenie i uganianiesię za tymi paroma pacjentami, których musi złowić, bonie miałby co wsadzićdo garnka! Ale czemuż ty się nieułożysz zLequesnoy? Zrobi to jak najchętniej! Opłaci ci raty, będziesz miał "cytrynę"już na piętnastego! Niektóre \ 395. laboratoria też się puszczają na takie kombinacje. Mógłbyśsięporozumieć. Koniec końców Michał znalazł u Soucheya, właścicielagarażu przy G-rand Place, Citroena, dość wprawdzie sfatygowanego, ale z silnikiem po generalnym remoncie. Souchey chciał sześć tysięcy,w sześciu miesięcznych ratach. Michał podpisałweksle. Powrót do domu przy kierownicywłasnegosamochodu byłmomentem wielkiej chwały. Ewelina przeprowadziła uważną inspekcję wnętrza, siedzeń,oparcia, zasłonek przy oknach, niemówiąc przy tym słowa. Lecz gdyw poniedziałek rano Michał wszedł do szopy,w której stał wóz, i uchylił drzwiczki, nie mógł oczomuwierzyć. Na oczyszczonych z plam poduszkach i oparciachbieliły się świeżutkie, wykrochmalone, nieskazitelnie czystekoronki. Nikt by nie odgadł, że to stare firanki dawnegowłaściciela domu. Wielka okrągła poduszka, obszytaszczątkami satynowego szlafroka, czerwieniła się na tylnym siedzeniu. Zgrabnie powycinane resztki zżartego przezmole pluszuz salonu wyglądały na podłodzewozu jakluksusowe wiśniowe dywaniki. Nie brakło nawet mastotki: w kąciku z tyłu rozpościerała piękne spódnice wytwoa-namarkiza, porcelanowalaleczka, którą Ewelina przystroiłakawałkiem starego jedwabiu, tak jak to robiła ongiś w sanatorium. Wspomnienie przeszłości. Założenie telefonu też kosztowało sporo. A poza tymMichał musiał koniecznie sprawić sobie nowe buty i noweubranie. Co wieczór, gdy już w łóżku przeglądał lekarskiepisma, Ewelina czyściła jego garnitur, prasowała spodnie,zmieniała chusteczkę,umacniała któryś guzik, pęknięteszwy, artystycznie podcerowywała przetarcia. Pracowałaprzecież kiedyś przy odświeżaniu garderoby, znała sięnatej robocie. Później przygotowywała zmianębielizny, kołnierzyk, chustkido nosa, krawat, czyściła mubuty, sprawdzając przy tym podeszwy, by nie dopuścić do takiegostanu, w którym nie nadają się już do naprawy. Butygnębiły ją najwięcej. Michał tak szybko je zdzierał! Drugąwielką troską były zbliżające sięchłody. Jakieś ciepłeokrycie stawało się niezbędne. Przy pomocy posługacżkiEwelina obmyślała bardzo zawiły i tajemniczy plan posunięć gospodarczych, dziękiktórym nabyła u Lausefeldatrzy metry lodenu z sztukiwystrzępionejna brzegachi przezto sprzedawanej po zniżonej cenie. Trzeba więcbyło tylko zaoszczędzić na krawca. Niech pan doktor zaleca nasze . preparaty pacjen396 tom namawiali agenci wytwórnispecyfików. Niech panprzepisuje pastylki Cruchon na wątrobę, damy panu procent. Albo co miesiąc będziemy płacili raty za samochód,bardzo chętnie. Możepandoktor lubi papierosy? A może zaprenumerować mu "Illustration"? Bezpłatne utrzymanie wozu? Może blankiety na recepty z pańskim nazwiskiem? Możewybralibysiępaństwo nawycieczkę na fiordy, oczywiściecaiikiem gratisowo? A może zbiór znaczków pocztowych? Może komplet srebra stołowego, trzydzieści siedem sztuk,najwyższejpróby? To wszystkojest dopańskiej dyspozycji kusili inni. Tylko niech pan doktor przepisujeczopki Tonitruolu. Seteuilobjaśniał,że niektóre wytwórnie podają do pismogłoszenia: ,,Poszukujemy lekarzy do współpracy". Lekarzom, którzy na skutek trudności finansowych godzili sięna takie upokorzenia, kazanopodpisywać zobowiązanie, żebędą zalecali ich preparaty, a zato otrzymają około trzydziestu procent za każdy sprzedany flakon. Ale skąd mogą wiedzieć, czy taki lekarz naprawdęprzepisuje ichwyroby? zastanawiał się Michał. Ho, ho! Nietacy oni głupi! odparłSeteuil. Przy każdej buteleczce pod opakowaniem siedzi małaczerwonakarteczka z napisem: ,,Prosimy przesłać nam pięćtakichkartek podając na nich nazwiskopańskiego lekarza, a odwrotną pocztą prześlemyszóstyflakon gratis". I tymsposobem, widzisz,pacjent zmienia się w kontrolera! Zachodzili teżdo Michała kierownicy różnych lecznic. Dlaczego,doktorze kochany, nie przysyłaciedo naswaszych pacjentów? Chyba zrozumiałe,że na tymby pannie tracił. Jaką prowizję chciałbypan doktor? Niektóre uzdrowiska, wielkie pensjonaty i hotele usiłowały nakłonić Michała, bypchał do nich pacjentów, oczywiście z pewnym zyskiem osobistym. Zwykle dyrektorktóregoś z takich prywatnych sanatoriów proponował muwyraźnie: 2? Doktorze, niech pan kieruje ludzi do nas, a będę panawzywał sześć razy do roku na konsylia do naszych pacjentów. Czy to panu dogadza? Może raczejdziesięć razyw roku? Przeciętnie po trzysta franków, to by się jednakuzbierały trzytysiące. Niby to drobnostka. Ale zawsze. Michał wysłuchiwał tegowszystkiego i myślał o trudnościachprzy końcu miesiąca, o tym,jak Ewelina jest 397. zmęczona. Ta dodatkowa kwota dość by się jednak przydała w ich budżecie. Do domu o trzy bramy za doktorem Templemars, kolegą Michała, sprowadził się nowy konkurent. Wywiesiłmosiężny szyldzik: "Dr med. Holmont, specjalista choróbpłucnych". Pochodził z zamożnejrodziny, wpakował trzysta tysięcy franków w urządzeniegabinetu. Wkrótce położył i tak już mizerną praktykę Templemarsa i zacząłprzeciągać najwierniejszych pacjentów Michała. Miał rentgena, kwarcówki,diatermie, całą aparaturę, jakątylkomożna wymarzyć, mnóstwo narzędzi, ile dusza zapragnielśniących niklem i chromem instrumentów, bardzo błyszczących i bardzo skomplikowanych, które urzekająco działają na pacjentów. Holmont jest bardzo drogi. Bierzesześćdziesiąt frankówza wizytę! Za takie pieniądze musi człowieka dobrzeleczyć. A w dodatku specjalista! Ijaki ma gabinet, bielusieńki, z kafelkami, zupełnie jak sala operacyjna! Już niemówiąc o pielęgniarce, cootwiera drzwi: prawdziwapielęgniarka w fartuchu i czepeczku z długim, imponującymwelonem! Michał traci kolejno co najmniej tuzin najwierniejszych pacjentów: pędzą do Holmonta i z największym entuzjazmem dają sotrie przebijać boki grubymiigłami i znoszą tortury odmy,czego Michał, wierny naukom swego staregomistrza Domberlego starał się imw miarę możności oszczędzać. A ponieważ Holmont kłuje,kraje irobi zastrzyki bez miłosierdzia, ludzie uważają, żeto świetna metodai powtarzająsobie: No, nareszcie znalazł się jeden, co się nie boi! Tensię nie patyczkuje! Porządnie się do leczeniazabiera! Zdziera skórę,bo zdziera, ale przynajmniej człowiekwie,za co płaci! Aptekarz Massouart zorganizował już prawdziwą poradnię w pokoiku za apteką, otworzył też rodzaj laboratorium, wytwórnię preparatów radioaktywnych. Poza tymwielkie apteki coraz częściej wysyłały samochody natJobjazd wsi w całym departamencie,kolportując leki i spe-Scyftki. Chłopi przyzwyczaili się jużczekać nataką ciężarówkę na drodze, zatrzymywali jąi prosili o "coś na reumatyzm" albo "coś na podagrę". Większość zwracała siędoszofera "panie doktorze". A on poważnie udzielał imporad lekarskich. Itaksię działo w całejFrancji. Jeszcze 398 jedna konkurencjadla lekarzy, którzy doprawdy na jejbraknie mogli się uskarżać. Zielarz Maufray reklamowałnowe zioła przeciwreumatyzmowi, bezustannie ogłaszało nich we wszystkichmiejscowychdziennikach, ściągał dosiebie całe tłumy łatwowiernych ludzi,ufnych w zbawienne działanie roślin. A w Laneuville znachor Breuil nadaluprawiał swoją czarną magię, hipnotyzował nieszczęsnychludzi i wmawiał, że są wyleczeni. Cotydzień przyjeżdżał zParyża doktor Louvier, zatrzymywałsię w hotelu, oznajmiał o swoim przybyciuplakataminiezwykłych rozmiarów, nabierał na zastrzyki zedwieście osób i wyjeżdżałz powrotem, zarabiając tym sposobem dwadzieścia tysięcy tygodniowo. Sto franków zastrzyk! Osiemset franków dziesięć zabiegów. A że większość pacjentów po trzech wizytach już się nie pojawiała tododatkowy zysk. A potem otwartoTargi w Lilie. I ludzi ogarnął obłędz powodu pewnych sprzedawanychtam maleńkich aparacików elektrycznych, zakończonych szklaną banieczką, którajakoby emanowana promienie nadfiołkowe. Środek uniwersalny na wszystkie choroby, w dodatku konserwującyurodę i zachowujący męskość. Przez długie tygodniew gabinecie Michałanie pokazał się ani jeden reumatyk. Elektrownie wcałym powiecie musiały zmieniaćsetkiliczników elektrycznych i zastępować je silniejszymi. Ledwo ten obłęd zaczął trochę mijać, Holmont, zupełniejawnie kokietującystronnictwo polityczne, do którego należeli Becquerel i Mooreman, poseł imer, uzyskał odMooremanapozwolenie na otwarcie jeszcze jednej przychodni. Wcale nie byłakonieczna, i tak już istniały cztery tyle, ile stronnictw politycznych. Holmont liczył jednak, że ta przychodnia zrobkmu reklamę i przysporzy pacjentów. Zresztąogłosiłw dziennikach,że członkowie jegostronnictwa po okazaniulegitymacji korzystać będąz czterdziestoprocentowej zniżki. To jest właśnie ów najstraszniejszy wróg: państwo, komunalność z jej przychodniami, szpitalami, sanatoriami,całym tym darmowym upowszechnionym lecznictwem,tymi wszystkimi przytułkami, które były ongiś niezbędnedla ludzkiej biedoty, bonie umiano stworzyć tego, co byjedynie mogło odebrać szpitalom rację bytu prawdziwych ognisk domowych. Teraz nawet bogaci korzystająz tych tak zwanych zdobyczy socjalnych. Rzeźnik Faillywiezie swego malca samochodem do przychodni, żeby go 399. tam za darmo zaszczepiono. Młynarz Hesdelot wykorzystuje swój wyjazd do Paryża, aby w stołecznej przychodni,gdzie nie ma ryzyka, że będzie rozpoznany, zrobiono murentgenowskie zdjęcie. Wszyscyzasmakowali w tym systemie,nikt już nie chce płacić. Jednakże, kiedy w 1851 lekarze zgodzilisię na darmoweleczenie w szpitalach, nie była tosprawa ani prawodawstwa ani ich sumień, a tylko uzgodniony gest czyste]litości wobec biedoty. Ale kto pamięta o jawnym dobrodziejstwie i szczodrości wyborczej. Przyjaciele Guerrana nie mogli się nadziwićinicjatywie,werwie i energii, jaką wykazywał tej jesieni, gdy powrócił'na otwarcie parlamentu do Paryża. On to był główną sprężyną grudniowego ataku na gabinet Dauretai spowodowałjego obalenie. Broń do ręki dał mu Geraudin. Stary chirurg, w któregolecznicy od roku codnia ubywało pacjentów, z niepokojem obserwowałbędącą już naukończeniu budowę polikliniki Towarzystwa Wzajemnej Pomocy Rzemieślniczo-Chłopskiej. Przewodniczącytej instytucji, Gaffiaux, niezwykle przedsiębiorczy,dość podejrzany osobnik, marzył,iżw owej poliklinice, dostępnej szerokiemu ogółowi, skoncentrują się zabiegi chirurgiczne dla ludności całego okręgu. Stanowiło to poważną groźbę dla miejscowych chirurgów. Gaffiaux wojował z nimi wszystkimi, oskarżał icho stosowanie zbyt wysokiej taryfydla członków towarzystwa i zapewniał, że gdy tylko nowa klinika zostanieotwarta, on będzie dyktował wysokość honorariów, zmusido operowania według taryfy, którą sam uzna za stosowną. A jeśli tutejsi lekarzesię nie zgodzą, sprowadzizParyża parupoczątkującychi niezamożnych, którzy zarozsądnąstałą pensję chętnie będą wykonywali wszystkiepotrzebne klinice zabiegi. Przeszłość Gaffiaux była dość mglista. Sprytem izuchwałością, smacznymi obiadkami, szerokim gestem i zręcznymi intrygami zdołał całkowicie opanować WzajemnąPomoc. Niemal wszyscy członkowie zarządu należeli dostronnictwa republikańskiego, którego przywódcą na całąFrancję był Dauret, a Rebat, adwokat i główny rywalGuerrana szefem sekcji departamentu Maine-et-Loire. Gaffiaux najpierw usidlił Rebata. Przyjąłgo na radcęi wypłacał zawrotne honoraria. Uszczęśliwiony Rebatwprowadził go do stronnictwa. Już po paru miesiącach poważnąwiększość członków stanowili zwolennicy Gaffiaux. Dokonałon tego -w sposób zupełnie prosty: zakupiłod 26Clala tdusze 401. razu dwieście legitymacji członkowskich i rozdał je międzyprzyjaciół. Tą drogą, dzięki stronnictwu republikańskiemu,Gaffiaux zdobył prezesurę Towarzystwa Wzajemnej Pomocy Rzemieślniczo-Chłopskiej, organizacji zapewniającejswym członkom bezpłatną opiekę lekarską. Stanowiskoto umiał doskonale wyzyskać. Do gmachuTowarzystwa, gdzieodbywały się także zebraniastronnictwa, kazał dobudować całe skrzydło, w którym urządziłsobie iściekrólewski apartament. Mając za darmo mieszkanie, światło,opał, wszystko, nawet służbę domową, dysponowałw dodatku trzema samochodami, obsługiwanymiprzez dwóch szoferów. Co nie przeszkadzało, że przy każdym wyjeździe do Paryża, inkasował podwójny zwrotkosztów biletu pierwszej klasy; podróżował przecieżw dwojakim charakterze prezesa Wzajemnej Pomocyi delegata stronnictwa. Gdy przyszło do budowania dlaTowarzystwa sanatorium, a później sławetnej polikliniki,Gaffiaux, prywatny człowiek,odstąpił wspaniałomyślnieza cztery milionytrzysta tysięcy franków panu Gaffiaux-prezesowi place, za które swego czasu zapłacił trzystadwadzieścia pięć tysięcy. Zręcznie manewrował przy obowiązującym przetargu publicznym, wybrał planzaprojektowany przez pewnego architekta dziwnym zbiegiemokoliczności swegosiostrzeńca i powierzył mu kierownictwo robót. Wszelkiedostawy budulca,cegły, piasku,cementu i blachy otrzymała firma materiałów budowlanych, któraniedawno zaproponowała mu stanowiskoczłonka zarządu. Posypały się niezliczone skargii zażalenia. Rebatowiudało się jednak wyholować go z tej niebezpiecznej sytuacji. Dopiero później wybuchł wielki skandal:aferaBanku Kredytu Przemysłowego, gdzie Gaffiaux był głównym dyrektorem. Wykorzystując to stanowisko zdobył sobie w rozmaitych okolicznych zakładach przemysłu metalowego portfele uprzywilejowanych akcji, przez co bezwiększych wkładów zyskał w tychprzedsiębiorstwach głosdecydujący. Gdy to osiągnął,zawiesił napewien czas wypłaty dywidend, a wszystkie dochody obrócił na unowocześnienie fabryk. Akcje,które nie dają dywidendy, automatycznie spadają nagiełdzie. Jest to prawo niezmienne. Gaffiauxwyczekał, aż notowania dojdą do jednejtrzeciejrzeczywistej wartości, wykupił akcje ostrożnie, małymipartiami, przez co bez żadnych na pozór konfliktów z pra402 wem stał się właścicielem kilkunastuzakładów metalurgicznych w departamencie. Jakoś się to jednak wydałoi do sądu napłynęła nowa fala skarg. Rabat bronił go zażarcie, wychodził ze skóry, biegał powszystkich ministerstwach, udało musię z dziesięć razyprzesunąć terminy, zyskać potrzebną zwłokę. Gdy zaś wyczerpał już wszystkie sposoby i stało sięoczywiste, żesprawa musi pójść normalną drogą prawną, poznałGaffiaux z Dauretem, politylkiemi szefem stronnictwarepublikańskiego. Tak się złożyło, że Dauretowi zagrażały właśnie poważnetrudności finansowe. Dauret, znany ipopularny w kołachpolitycznych,lecz zupełnie niezamożny, ożenił się przedsześciu laty z pewną Amerykanką, Rosamond Winham,byłą żoną Harundsona, króla norweskiego trustu zapałczanego. Mrs. Winham wniosła mu wspaniały posag. Ozłociłago, jak mówili z zazdrością koledzy w parlamencie. Alew czwartym roku małżeństwa Dauret, którybył wówczasod kilku miesięcyministrem sztuki, zainteresowałsię naglei bynajmniej nie platonicznie pewnąmłodą baletniczką,statystką z opery. Dzięki jego wpływom zaczęła robić zawrotną 'karierę. Rozpoczęto już kręcić film Kawalkadamiłosna, wielki przebój sezonu, w którym miała grać główną rolę. Niestety pani Rosamond dowiedziała się o nagłychartystycznych zainteresowaniach męża, azupełnie nie podzielając jego uwielbienia dla słynnejgwiazdy, zdobyłapiśmienne dowody,iżprzejawiają się one w sposób zbytpłomienny,po razdrugi wystąpiłao rozwód i uzyskałago. Właściwienie byłoby w tym nic strasznego. Lecz sąduznał, że Dauretmusizwrócić posag. A sporo z niego brakowało. W tym właśnie momencie Rebat zetknąłgo z Gaffiaux. On todostarczył środków na uzupełnienie luk w posagu. Dauret szepnął parę słów swojemu kuzynowi, naczelnemuprokuratowi. W rezultacie Gaffiaux uzyskał nową seriębezprzykładnych odroczeń. Wkrótce potem Dauret porozumiał się z przywódcą centrumdemokratycznego, Barbetem, który przez trzy dni był premierem. Dauret zażądałteki ministra sprawiedliwości i otrzymał ją. Gabinet upadłw trzy dni później. Ale od poniedziałkudo środy wielemożna zdziałać, na przykład umorzyć sprawę przyjaciela. Tak otosprawa Gaffiauxw związku z Bankiem KredytuPrzemysłowego została umorzona. Wkrótce Dauret został 403. ministrem spraw wojskowych. I Gaffiaux, który w 1914 roku najnędzniej się dekował, dostał Legię Honorową "zaczyny wojenne". Geraudin cierpliwiezbierał tewszystkie fakty,zestawił[druzgocący materiał i złożył goGuerranowi. \ / Tak wybuchł skandal. Dauretnie czekał nawet na interny pelację w parlamencie. Złożył dymisję iwycofał się nakilka lat zżycia publicznego, żebyludzie zapomnieli o całej tej aferze. Ciężkito był cios: przyjaciele prorokowalimu przecież, że za pięć, najdalej sześćlat zasiądzie w Pałacu Elizejskim. Nowy premier rzecz sama przez się zrozumiała przewidział wswoim gabinecie miejsce dlaGuerrana, który jakzwykle wybrał tekę ministra rolnictwa. W następnym tygodniu nakaz aresztowania Gaffiauxpołożył kres jego karierze. Wzajemna Pomoc Rzemieślniczo-Chłopska została zrujnowana, stronnictwo republikańskie w osobach przywódców całkowicieskompromitowane. Zadanie rozprawienia się z adwokatem Rebat, przewodniczącym stronnictwa, wziął na siebie Guerran. Rebat byłw palestrze Angers jego najzawziętszym i najbardziej złośliwymrywalem. Otrzymawszy wezwanie, przybył na'ulicęde Varennes, gdzie Guerran przyjął go niezwykle oschle. Rebat miał osobliwy pogląd na rolę radcy prawnego. W gruncie rzeczy przez cały czas pomagałjedynie swojemu klientowiw omijaniu prawa. Guerran wspomniało KomisjiDyscyplinarnej, o ewentualnym skreśleniuz listy. Rebat się załamał,zaczął despfcrować i błagać. Miał dwojedzieci, syn pracował w sądownictwie, marzyło stanowisku prokuratora, a córkaza miesiąc zamierzaławyjść za mąż. Tłumaczył, że nadużyto jego zaufania, odwoływał się do koleżeństwa. Guerranowizrobiło się go żal,poprzestał więc natym,że w czterech ścianach gabinetupowiedział mubez ogródek, iż uważa go za kanalię, któranie zasługuje nawet na rozgłos, jakiego nabrałby ten skandal, rzucający w dodatku cień na dobre imię całej palestry. Rebat, nędznie się płaszcząc, przyznał,że prawda,racja,jest skończonym łajdakiem, i wyszedł nałykawszysię wstydu, lecz uratowany. Dla Guerrana tascena była czymś tak ohydnym, że niemógł się powstrzymać, by nie opowiedzieć o niej dzieciomi Julianie następnego dnia wieczorem, gdy przyjechał doAngers na weekend. 404 Fabiana przez cały ten tydzień nie widziała Guerranaanirazu. Pracowała znowu wEpidaurii. Tylko z gazetwiedziała, co się dzieje. Nie miała odwagi telefonować doministerstwa. Trzykrotnie zachodziła do jego prywatnego mieszkania przy Quai aux Fleurs. Ale Guerransię tam nie zjawiał, mieszkałw ministerstwie. W poniedziałekdoił wiedziała się,że telefonował do niej, gdywyszła namiasto. Postanowiła więc sama do niego zadzwonić. Poprosiła doktora o zwolnienie, przebrała się izbiegła do małejkawiarenki, gdzie często ranojadała śniadanie, białą kawęi rogaliki. Wyszukaław książce telefonicznej: Ministerstwo Rolnictwa, ul. de VarennesDanton 81-51 do 81-97 Przeszło czterdzieści numerów! Pod który dzwonić? Postanowiła spróbować 81-97 i zamknęła się w kabinie. Powiodło się doskonale. W słuchawce natychmiast odezwałsię kobiecygłos: Tak, proszępani, Ministerstwo Rolnictwa. Z panemministrem? Akto mówi? Panna Doutreval? Chwileczkę,proszę zaczekać. A w sekundę później usłyszała dźwięczny i serdecznygłosGuerrana: Kochanie moje! Nareszcie! Przyjdź zaraz! Tak, tutaj! Ależ tak! Powiedz nazwisko! Uprzedzę portiera. Prędfeo,czekam! Po kilku minutach Fabiana wysiadała z taksówki naulicy de Varennes, przed wielką bramą ministerstwa. Weszła do olbrzymiego gmachu, do wielkiego hallu, potem na schody, pchnęła oszklone drzwi i znalazła sięw niebywale długimkorytarzu zniezliczonąilością drzwiprowadzących do jakichś pokoi, gabinetów iapartamentów. Podłogę zakrywał gruby zniszczony chodnik. W oknachwisiały ciężkieportiery. Tu i ówdzie wewnękach stały fotele w stylu Ludwika XVI. Urzędowy, przyprószony kurzem przepych. Gorąco i duszno od przegrzanych kaloryferów. Co chwila któreś drzwi się otwierały,urzędnicy i dygnitarze przebiegali zgabinetu do gabinetu. Na wyścielanych ławeczkach ziewali woźni przesłaniającrękomausta. Przez brudne szyby widać było wielkie, brukowane, ponure podwórze. Fabiana, niepytanaprzeznikogo, przeszła cały ten korytarz. Dopiero na końcu zatrzymał ją woźny. Podała swoje nazwisko. Pan ministerczeka ' powiedział. Proszę, panipozwoli. 405. Podszedł z nią do wysokich, dwuskrzydłowych drzwi,zastukał, otworzył i usunął się na bok, by ją przepuścić. Gabinet ministra był olbrzymim pokojem z monumentalnym kominkiem; jedyne umeblowaniestanowiły fotelei wielkie biurko. Okna wychodziłyna ulicę de Varennes. Na ścianie za biurkiem wisiało olbr2ymich rozmiarówpłótno w masywnych, bogato ornamentowanychzłoconychramach,obrazujące powiedzenie de Sully: "Rolnictwo i hodowla karmią Francję". Guerran pisałcoś przy biurku. Podniósł głowę i ujrzawszy Fabianę zerwał się i podbiegłkuniej z rozjaśnionątwarzą. Przez cały dzień służyła muza sekretarkę. Od razuwskazał jej całystos kart pocztowych, listów i depesz gratulacyjnych. Musisz na to wszystko odpowiedzieć! Rozgość sięwktórymś pokoju. Dostaniesz do pomocy dwie stenografki. Jednej będziesz dyktowała, a druga przez tenczasbędzie przepisywać. Uważaj, żeby zmieniać formuły zależinie od tego, czy piszesz do jakiegoś mera czy stowarzyszenia, do kogoś z przyjaciół, do nauczycieli czy kółekrolniczych. A zresztą szef biura i tak towszystko przejrzy. Pomyśl tylko, że mamtusiedmiuset pięćdziesięciureferentów! Powiedz sama,w jaki sposób minister, którynie pozostaje na stanowisku nawet isześciu miesięcy, mato wszystkoopanować! No, tymczasem,kochanie, śniadanie zjemy tutaj! Pracowała całe przedpołudnie. O pierwszej przeszli razem na śniadaniedo prywatnych apartamentów ministra,znajdujących się natyłach gmachu. Oboje byli w doskonałym nastroju. Później Guerran zabrał Fabianę do parlamentu ministerialnym autem, wielkim Renaultem ozdobionym trójbarwną chorągiewką. Odebrałpocztę izajrzałdoczytelni. Fabiana czekała w samochodzie. O czwartej wrócili do ministerstwa. Ijuż do wieczora Guerran przyjmował interesantów, telefonował, konferował z szefami poszczególnych działów, ustalał ostatecznie skład swegoministerstwa, rozmawiał z urzędnikami od specjalnych poruczeń, ze sprawozdawcami posiedzeń parlamentu. Dopiero^ o ósmejzdołali się wreszcie wyrwać i pojechali na obiaddo Larue naplacu Madeleine. Tu co chwila ktośpoznawał Guerrana, zaczęłysię szepty idomyślneuśmieszki. Fabiana upajała się rozkosznym uczuciem milepołechtanej próżności. Wróciliokoło jedenastej. Na mini406 sterialny podpis czekało na biurku jeszcze z dwieście papierów. Guerran uporał się z tym do pierwszej w nocy,po czymodwiózł Fabianę do lecznicy. Nowość tego życia zachwycałaFabianę budząc w niejzarazem dziwne uczucieczegoś powierzchownego i małoużytecznego. Guerran spędzał lwią część czasu na podpisywaniu papierów, których w ogóle nie czytał. Poza tymciągłe audiencje: w środy ipiątki przewijali się przezministerstwodeputowani i senatorowie, domagający sięjakichś przywilejów, poparcia, kogoś polecali, dlakogośinnego prosili o protekcję, staralisię uszczknąć to wstążeczkę orderu, to rozetkę, to odznaczenie za zasługi napolu rolnictwa. Wszystkich należało przyjmować ogromnie życzliwie, cieniując jednak uprzyjemość zależnie odtego, czy interesant był członkiem stronnictwa, czy należałdo większości parlamentarnej, czyteż do opozycji. Trzeba byłowszystkimiść na rękę, lecz odpowiednio dozować względy, zadowolić każdego, lecz przyjaciółbardziej niż innych. Guerran słuchał cierpliwie, rozważałgłośno sprawę, przyrzekał, w obecności danego posła czysenatora wzywał któregoś z kierowników wydziałów i wydawał odpowiednie polecenia. Członekparlamentu wychodziłzadowolony. Inne dni przeznaczone były na przyjmowaniedelegatów wszelkich zrzeszeń rolniczychz całejFrancji, którzy przyjeżdżali na przykład protestować przeciw zbyt wysokimopłatom za ubój bydła w Quimper-Corentin albo przeciw zarządzeniom eksportowym, uciążliwymdlaproducentów sera gruyere w Lons-le-Saunier. Posiedzenia w parlamencie zajmowały Guerranowi czasod trzeciejdo piątejpo południu,a nieraz i do północy. Do tego jeszcze konferencje w ministerstwie, posiedzeniaRady Ministrów, otwarcia różnych wystaw,odczyty w dniświąteczne,wyjazdy wteren. Przy samej korespondencji zatrudnionych byłosześć sekretarek. Istna powódź próśb, zażaleń, skarg, podań, a także anonimowych donosów. Odpowiadało się na wszystkielisty opatrzone podpisem. Prosta prośba zwykłego szeregowcao urlop doprac rolnych wymagała wysłania doniego potwierdzenia odbioru listu, przesłania opinii doMinisterstwa Spraw Wojskowych z załączeniem kopii podania, zebrania informacji, później jeszcze jednego listudo Ministerstwa Spraw Wojskowych i jeszcze jednego dopetenta! Bywały momenty, że Fabiana żałowała- swejpracy 407. w lecznicy. Prawie wcale już tam nie chodziła. Pracowałabezwynagrodzenia, nie uważała się więc za związaną. Może zresztą ordynator lecznicyczegoś się domyślał,gdyżodnosił się do niej z dziwną rezerwą. Niekiedy w jałowejkrzątaninie wielkiego ministerstwa ze smutkiem wracałamyślą do któregoś z pacjentów, do tej pracy bezpośredniej,zapoznanej, ale dobroczynnej. Chodzili też do kina. A gdy waktualnościach pojawiałsię "młody minister rolnictwa", promieniejąca radościąi dumą Fabiana znów zapominała o wszystkim. Nigdydotąd nie czytała tylu gazet, i to tak uważnie. Z najwyższym przejęciem studiowałasprawozdania z sesji parlamentu, przemówienia i debaty. O tym, że Guerran wszedłw skład nowego rządu, dowiedział się Doutreval o dziewiątej wieczórw gabinecieswej przyjaciółki Janiny Chavot, w gmachu "Progres Social". Dowiedział się zdepeszy agencji Havas, zapewnejako pierwszyw Angers. Aż podskoczył z radościi jużprzez caływieczór o niczym innymz Janiną nie mówił. Przyszło to w momencie najbardziejzagorzałej walki. Pomysł wymarzonego ośrodka kuraryzacji ciągle się nierealizował, napotykał coraz nowe przeszkody. Na metodęDoutrevala spadał grad zarzutów. A gdy wyjaśniał, żetaki ośrodekpozwoliłby muostatecznie ją opracować, natrafiałna opory z powodu braku miejsca, zbytnich kosztówi brakukredytów. Klęskę Gaffiaux i jego polikliniki uznałza wyjątkową szansę urzeczywistnienia swych ambitnychplanów. Niechby mu dalibudynkipolikliniki i ze czterysta tysięcy subwencji z funduszów departamentu, a zwycięstwo miałby zapewnione! Obecnie wszystko zależało od Guerrana. Teraz,gdy został ministrem,jedno jego skinienie a sprawabędziezałatwiona. Jak do niego trafić? Można oczywiście przez Fabianę. Bardzosię ostatnio zaprzyjaźnili. Nie do tego jednakstopnia, żeby Doutreval mógł,powołując się na córkę,zwrócić się z taką prośbą do wielkiego męża stanu. A Geraudin? Tak, naturalnie, tylko Geraudinmiał dośćsilny wpływ na ministra, by to od niego uzyskać. Minąłbez mała rok, jak Marieta zmarła w lecznicyGeraudina, i od tej pory ani razu Doutreval nie rozmawiałz nim w cztery oczy. Jakby za obopólnym milczącym 408 porozumieniem obydwaj wzajem się unikali. Czynili toraczej podświadomie. Doutreval nigdy ani przez chwilęnie pozwolił sobie na rozważanie Okoliczności, wjakichta śmierć nastąpiła. Z lęku przed cierpieniem? Amożetakże zgłęboko tłumionego, głuchego poczucia odpowiedzialności, współwiny, którego nie chciał budzić? Przy końcu następnego tygodnia odbyło sięna uniwersytecie zebranie Rady Wydziałowej. Po zakończeniu, jużna korytarzu, Doutrevalprzecisnął sięmiędzy kolegamii ujął pod rękę Geraudina, który wychodził z Heublemi Gigonem. Będziecie, panie kolego, w domu w środę wieczorem? Chciałbym do waszajrzeć. Chcę was o coś prosić. Chodzi mi o poparcie waszego przyjaciela, Guerrana. Doskonaleodparł Geraudin. W środę wieczór. Służę-bardzo chętnie, mój drogi. Doutreval zadowolony wrócił do domu. W najbliższą środę zadzwonił do drzwi Geraudina. Chirurg czekał naniego w gabinecie. Po raz pierwszy spotykali się tak sam na sam. Geraudin wyszedł mu na spotkanie z wyciągniętą prawicą, mrugając trochę powiekami,gdyżdrażnił go dym cygara. Z tego też pewnie powodunie patrzył Doutrevalowi w oczy. Wjego ruchach, w całym zachowaniu było jakieś skrępowanie, nienaturalność. I raptem to samo uczucie zażenowania owładnęłotakżeDoutrevalem; i on nie wiedział, co robić i co mówić. Uświadomił sobienagle, że obydwaj myślą o tym samym,o Manecie. Pot zrosił mu czoło, zaczął bąkać jakieśpozbawione związku słowa. Potworna to była dlaobydwóchchwila, gdy stali tak na wprost siebie,przedzieleniwidmem zmarłej. Niespodzianie w momencie gdy miałprosićGeraudina o pomoc, Doutreval doznał straszliwegowrażenia, że wypiera się otoswojej córki, że ją zdradza,że frymarczy Marieta po jej śmierci. Wydał się sobiewstrętny. Lecz trwało to ledwie sekundę. Geraudin obiecał porozmawiać z Guerranem. Umówilisię, że za tydzień obydwaj do niego pojadą. W następny wtorek Doutreval przyjechał do Paryża. Nazajutrz rano miał się spotkać z Geraudinem w ministerstwie. Poszedł po Fabianędo lecznicy,zabrał ją ze sobąna obiad, a potem dokina naChamps-Elysees, gdzie wyświetlanoreportaż z jego pracy. Najpierw szła znana 409. komedia, w której słynny, bardzo modny komik co chwilawypinał się na publiczność. A potemaktualności: otwarciestadionu w Rouen, którego dokonał prezydent, wiosennarewia mód, mecz bokserski między Kid Austeinem a sławnym Murzynem Joe Stermbow, potem Doutreval w Saint-Clement przy obłąkanym w ataku konwulsji, a potemjeszcze pokaz rumby, nowego amerykańskiego tańca. Doutreval wyszedł zkina z lekkim uczuciem niesmaku i jakbyskrytego niezadowolenia, w którego powody wolał nie wnikać. Nazajutrz rano spotkał sięz Geraudinem u Guerrana. Geraudin był osobiściezainteresowany wtym, żeby sięDoutrevalowi powiodło: Ministerstwo Zdrowia zamierzałobowiem przejąć poliklinikę i zatrudnić w niej wszystkichchirurgów departamentu za śmiesznym wynagrodzeniemustalanym przez Ubezpieczalmę Społeczną! A lecznice prywatne, nie wyłączającjego własnej, miały i tak dość trudności bez tej dodatkowej konkurencji! Guerran okazał się zadziwiająco serdeczny. Obiecał jaknajdalej idące poparcie. Nie przewidywał trudności. Zapewniał, że uzyska poważne subwencje. Co więcej,użyjeswegowpływu wPrefekturze i u władz samorządowych,one także dorzucą pokaźne subsydia. Wyszli zachwyceni,Doutreval był uszczęśliwiony. Guerrain się nie przechwalał. W następnymmiesiącuDoutreval przejął w posiadanieolbrzymią, luksusowo zbudowaną lecznicę dawnego Towarzystwa WzajemnejPomocy, zrujnowanego przezGaffiaux, i otrzymał odpowiednie kredyty. Natychmiast przystąpił do przeróbek instalacji, pod nadzorem Regnoulta. Najdalej naZielone Świątkiwszystko miało być gotowe. Guerran obiecywał,że otwarcia Ośrodka dokonaminister zdrowia. Lecznica obliczonabyła na ośmiuset chorych. Doutreval zbliżał się do szczytowego sukcesu, czasemtylko z lekka przyćmionego mgiełkąrodzącego się niepokoju i wątpliwości: w ciągu ostatnichdwóch tygodniprasa lekarska donosiła o wielu ropniach płuc. Geraudin wrócił doAngers z Guerranem. Jego, którynieznał dotychczas znużenia, męczył teraz Paryż:cierpiałna ustawiczne migreny. A w lecznicy miał mnóstwo pracy. Flegier odszedł, otworzył własny gabinet, a ponadto Geraudin ze względów oszczędnościowych musiał zmniejszyćpersonel. Kryzyssię pogłębiał, bezrobociewzrastałozatrważająco. Nie było pracy, a więc i wypadków przy 410 pracy, coraz teżmniej katastrof samochodowych. Natomiast mnożyły się bankructwa, rujnując wielu zamożniejszych pacjentów z burżuazji. Ludzie leczyli się poszpitalach albo nie leczylisię wcale. Akcje Banku Francuskiegonabywane w 1926 roku po dwadzieścia pięć tysięcy franków, spadły do siedmiu tysięcy. AkcjeSociete Generalez trzech tysięcy do siedmiuset pięćdziesięciu franków. Lokatom Geraudina groziła klęska. Dywidendy stopniały. Lecznade wszystko Geraudin czuł, że się starzeje, że jego talentgaśnie. To właśnie było najstraszniejsze. Teraz jużsam sobienie dowierzał. Corazczęściej w chwili największegonapięcia, gdy operacjabyła w pełnym toku, robiło mu się słabo,mgła przesłaniała oczy, w głowie nagle powstawała takapustka, że nie wiedział nawet, gdzie jest ani co do niegomówią. Jakby się podnim rozwierała czarna otchłań,wktórą pogrążał się na kilka nieskończenie długich sekund. Pozostawało potem uczucie oszołomienia i zupełnegorozbicia, drżałcały, nie był zdolnydo dalszego wysiłku,ręce mu się trzęsły, a wzrok mącił. Coraz gorzej znosiłzmęczenie. Bał się przewlekłych operacji, szczególnie w godzinach popołudniowych. W lecznicy przytrafiły mu siętrzy czy czteryśmiertelnewypadki. Wszpitalu operowałktóregoś dnia kobietę z torbielem w wiązadle szerokim. Nazajutrz rano stwierdził, że brzuch operowanej pełenjest moczu. Widać w trakcie operacji uszkodził moczowód,cienki przewód odprowadzający moczz nerki do pęcherza. Wypadeknie należący zresztą do rzadkości: moczowódjest niezmiernie delikatny; jeden niezręczny ruch możego uszkodzić. Niekiedy wtakich wypadkach chirurg nicniemówiąc usiłuje go zeszyć. Niestetyprawie nigdy siętonie udaje. Moczowód bardzo trudno daje się "załatać". Z drugiejzaś strony trudno przecież wyznać takiemu pacjentowi: z mojej winy jedna pańska nerka przestaniedziałać! Gdy na zeszycie było za późno, a brzuch wdalszym ciągu napełniał się moczem, Geraudin nie miał innego wyjścia, jak oznajmić pacjentce: Przykra sprawa,lecz pani wypadeksię komplikuje,wywiązała się obecnieprzetokamoczowa, trzeba będzieusunąć nerkę. I zrobiłto. Pacjentka wyzdrowiała, wyszła ze szpitalai czuła się zupełnie dobrze. Ale studenci dostrzegli, co sięstało. Tegoż jeszcze tygodnia całyszpital, Wydział i wszys411. cy okoliczni lekarze wiedzieli, że Geraudin po raz pierwszyw życiu "ciacbnął" moczowód. Druga taka historia zdarzyła się wMaterniteprzy cesarskim cięciu, zupełnie tak samo jak z Marietą. Dziecko jużbyło wyjęte, wszystko szło dobrze, gdyby nie krwotok. Przy cesarskim cięciu macica zawsze bardzo krwawi. Geraudin jak gdyby oślepł. Przypomniał sobie Marietę Doutreval, ten sam chłód co wtedy zmroził mu plecy,poczuł,żekatastrofa jest nieunikniona, przeraził się, obłędniei błyskawicznie przeciął nożycami szyjkę maciczną, wydobył wszystko naraz, całe narządy rodne, macicę i jajniki. Wolał wykastrowaćnieszczęsną kobietę, byle niepatrzećjak razem z krwiąucieka z niej życie. Gdy wkwadrans później po umyciu rąk wróciłna salę, ujrzał, żeasystenci oglądają nadzlewem usunięte organa, nienaruszone, najzdrowsze w świecie. Studenci zrozumieli także. Od tej chwili zacząłsię wyraźny zmierzch. Wszyscypowtarzali to samo: "Geraudin się starzeje,Geraudinsięskończył! " A przecież i terazjeszcze potrafił błysnąć. Resztki minionej wielkości były wnim nadal wspaniałe. Zdarzały sięchwile, że operowałjeszcze fantastycznie, z niezrównanym"zrozumieniem całościzagadnienia, z niezrównaną znajomością anatomii i nieomylną, rzecmożna, precyzją. Jeśli jednak operacja trwała zbyt długo, męczył się, zaczynał się plątać i w rezultacie zdarzało się na przykład,że szukał wyrostka robaczkowego gdzieś pod wątrobą! Jeszcze pół biedy, jeżeli lekarz,który stale opiekował sięchorym,nie asystował przy zabiegu, niepatrzyłmu naręce. Gdy szoferLudwik dostrzegał napięcie profesora,gdy widział, że zaczyna się denerwować, że ogarnia gorozdrażnienie,odzywałsię spokojnie: Może by pan profesor na chwilę przerwał, trochęsobie odpoczął. Podawał mu krzesło i szklankę wody. Tak. może godził się Geraudin. Przysiadał nachwilę, wypijał wodę, oddychał głęboko,nie patrząc na istotę zotwartym brzuchem, która na niegoczekała. Zamroczenie mijało,wracał do roboty i kończyłbłyskawicznie. Jakże jednak kosztowne sątakie sekundywypoczynku obok rozwartej jamy'uśpionego narkozą ludzkiego ciała! Otwarty brzuch nie lubi czekać, nie możnatego odkładać do jutra. Dziwne myśli musiały krążyć pogłowie Geraudina w owychchwilach, kiedy pani Claim 412 pilnowała tętna chorego w każdej sekundzie spodziewającsię zapaści. Bezustannie dręczący niepokój, lęk, by czegoś nie przeoczyć, nie zasłabnąć,przechodził już w opętanie, w obsesję, która tak go rozstrajała nerwowo, że nieraz ona właśnie wywoływałaataki. Teraz już po żadnejoperacji nieobywało się bez pytań, którymi zasypywał Ludwika w drodze powrotnej dodomu. No i jak tam, Ludwiku? dowiadywał się niespokojnie. Tym razem dobrze poszło, co? Tylko mówcieszczerze. Ależ dobrze, panie profesorze, dobrze. Tamten doktor nic nie zauważył? Nic nie mówił? Anisłowa. O niczym nie zapomniałem? Wszystkobyłow porządku? Jak Ludwik myśli? Niegorzej niż dawniej, co? Na pewno nie. Jeszcze ciągle mam dobrą markę, prawda? Nie słyszałLudwik czegośo mnie na Wydziale? A wszpitalu? Ajaklekarze między sobą rozmawiają? Nadal mam dobrą markę,prawda? Co o mniemówią? I Ludwik z dobroci serca musiał zmyślać jakieś kłamstwa, byle go uspokoić. Żeby chociaż trochę mniej palił! Alepalił jak opętany,niemógł się opanować, nie wypuszczał cygara z ust. Wieczorami bolała go od tegogłowa, zasychało wgardle, uszyrobiłysię niemal fioletowe. Waleria nie pozwalała mu pićkoniaku, wino zaś rozcieńczała wodą. Ale przy posiłkachGeraudin zasłaniałsię opartą o karafkę gazetą i cichutkodolewał sobie niezłe porcje burgunda. Życie wydawało musię za ciężkie, własnyupadek zabardzo go przytłaczał,bodaj wolałby śmierć. A oprócz tego zbyt wielebyło lecznic wokół i zbyt wieluchirurgów. Uniwersytet wypuszczał co roku całeich rzesze,dziesiątki młodych, wygłodniałych, z mocnymi łokciamiludzi, którzybez żadnego umiaru uprawiali dychotomię,oddawalicałe honoraria internistom, rujnowaliinnympraktykę i tak już znacznie ograniczoną przez kryzys. Niepomagało, że Geraudin obniżał swojehonoraria, mało ktoo tym wiedział, jego nazwisko onieśmielało, dla szerszegoogółu nadal był wielką sławą, ludzie nie mieli odwagi doniego przychodzić. Bogaci zgłaszali się wprawdzie do jegolecznicy, ale po operacji mówili: Profesorze, takie ciężkie teraz czasy, mam u siebie 413. Picassa, parę rysunków Bouchera,1 śliczne płótno Maneta,słoneczniki van Gogha. Może bypan profesor zechciał domnie zajść i wybrać sobie coś według własnego uznaniajako honorarium? Ładneto były rzeczy,Waleria jednak nie ukrywała niezadowolenia na widok galerii obrazów, która bynajmniejnie wzbogacała konta w banku. Zadręczała męża wymówkami,tyranizowała go, odnosiła się do niegojak doniedołęgi i utracjusza. Osobiście pilnowała wpływów i rozchodów lecznicy. Wkrótce zaczęły sięscysje zpanią Claim,której Geraudin pozostawiał do tej pory całkowitą swobodę, co ta zresztą prawdę mówiąctrochę wykorzystywała. Waleriazabrała się do kontroli rachunków, faktur,kwitów podatkowych, zapisków o honorariach i kosztachadministracyjnych. Zaczęły się potworne kłótnie. Pielęgniarkę doprowadzało to do furii, boczyła się na Geraudina, nieodzywała się, odnosiła się do niego wrogo i zimno, jak potrafi urażona kobieta. Bolał nad tym bardzo. Potrzebował teraz ludzkiejżyczliwości. Potrzebował serdecznej, przyjaznej atmosfery, szczególnie w czasie operacji. Szofer Ludwik dobrze wiedział, że starczało jednomiłe słowo, słowootuchy, i profesor zupełnie sięprzeobrażał,odzyskiwał dawną werwę, pokazywał lwi pazuri w najlepszej formie kończył zabieg. Ale wszystko to,ów spokój tak dlamęża nieodzowny, nica nic Walerinie obchodził. Ostatnio zażądała prawa pilnowania jegodochodów. Geraudinsię obruszył. Potrafiła jednak zamkmąćmu usta: Aż czego ty właściwie żyjesz? Cobyś zrobił bez procentów od mojego posagu? Za jakie pieniądze otworzyłeślecznicę? Wysyłała Ludwika pocałej okolicy ze stosem rachunkówdo inkasowania. Gdzie Geraudin umówił się na pięć tysięcy, wpisywała sześć. Mniejodważni nie śmieli protestować, płacili, a potem skarżyli się przed przyjaciółmi i psuliGeraudinowi opinię. Bardziej zadzierzyści nie chcieli płacić, odsyłali Ludwika z kwitkiem, żegnając go małopochlebnymi słowami. Ludwik wracał i z kolei urągał profesorowej. Lekarzy, którym Geraudinobiecałdwadzieścia pięć procent swegohonorarium, Waleriazmuszała do długiego wyczekiwania na udział, wkońcu odsyłała najwyżej połowęumówionej sumy. Nie było dnia,żeby w lecznicy nie zjawiali sięjacyś koledzy lekarze czypacjenci z pretensjami 414 i reklamacjami. Geraudin wstydził się obwiniać żonę, przepraszał więc, tłumaczył, że się pomylił. Waleria,skąpadla niego i dla wszystkich innych, usiłowała mu ponadtowytłumaczyć, że powinien zrezygnować z polowań,podpozorem, że to zbyt męczy Ludwika. Wydzielała jedzeniesłużbie, która i takpo kryjomu otrzymywała mięso od rzeźnika, aledla swojego pekińczyka,ohydnego Kiki, kazała piecbiszkopcikii ciastka z bitą śmietaną. Kiki wkrótcezresztą zdechł z niestrawiności i obżarstwa. Przewiozłasamochodem jego doczesne szczątkidoLa Baule, pochowała gow parku i zamówiła dla niego pomnik z białegomarmuru,za cztery tysiące franków. W tym samym czasiejedno zdzieci Ludwika pozbawionych świeżego powietrza,słońca i racjonalnego odżywiania, dostało znowu czyrakówna nogach. Geraudina dręczyło terazw Angersbezustanne uczucienudy, przygnębienia, tęsknotazastronami rodzinnymi, zawioską koło Bordeaux, w której się urodził, za prostym,spokojnym wiejskim życiem, jakie wiedli jego bracia i onsam w dzieciństwie. Wrócić tam wzdychał. Wrócić jużna stałe. Niesłyszeć o medycynie, operacjach, kolegach, lecznicy, studentach, Wydziale, o tej bezustannej walce! Och, marzenie! A niech pan to wszystkociśnie, panie profesorze! namawiał goLudwik. Niech pan profesor opyli lecznicęi wieje stąd! Kiedy paninie chce,Ludwiku. Tak, Waleria rzeczywiście nie chciała. W Angers byłaznaną osobistością, żoną słynnego profesora, nie godziłasię na dobrowolne wygnaniedo jakiejś zapadłejdziuryani nato, żeby odstępować klinikę ze stratą, żeby w niejugrzązł milionczy dwawłożonych pieniędzy. Wrezultaciewięc Geraudin nadal musiałwalczyć. Teraz on z koleipoznał ciężką dolę swoich dawnych współzawodników, chirurgów, którzy nie mogąc poradzić sobie bez pomocy internisty popadają w całkowitą od niego zależność. Nieraz teżLudwik, wioząc swego chlebodawcę z którymś z trzechczy czterech najbardziej wziętychokolicznych lekarzydochorego, słyszałza plecami dość osobliwerozmowy. Są jeszcze jakieśszansę? pytał Geraudin. Hm.. mruczał doktor. Po prostu warto go jeszcze operować czy nie? O,to tak,z pewnością. Ile mogę wyciągnąć? Cztery tysiące? 415. Więcej. Pięć? Siedem? Żądajcie kolego osiem. Ojciec ma ziemię. Mają pieniądze. Oczywiście połowa dla mnie. O! obruszał się Geraudin. Czasami taka dyskusja zaczynała się od nowa w pokojuprzy sali operacyjnej, o parę kroków od uśpionego jużpacjenta. Trzy tysiące? Cztery? Pięć. Z tego dwa i pół dlamnie. Kolegachyba oszalał? No to dwa. Ale ani grosza mniej. Zaczynali się kłócić. Ludwik ipaniClaim musieli ichuciszać na migi, pokazywaćdrzwipoczekalni, wktórejsiedziała rodzina. Niegdyś Geraudin nie chciał w ogólepracować ztakimi osobnikami, hańbą lekarskiego zawodu,których jużzresztą Izby Lekarskie zaczynały mieć na oku. Teraz jednak trzeba się byłonato godzić. Ale impetykGpraudin zachował jeszcze dumę minionej wielkości. A nade wszystko pozostało mu sumienie. Sumienie, któreniekiedy budziło się w nimz osobliwą natarczywością. W razie potrzeby umiał jeszcze posłać do wszystkich diabłów takiego internistę, porządnie mu przedtem nagadawszy. Nie chciał staćsię sługą, narzędziemw rękachnieuczciwych lekarzy. Zdarzało się na przykład,że u chorej z ustalonym rozpoznaniem, do której został wezwany,wbrew diagnozie kolegi stwierdził guz na macicy. No i co? pytał internista, gdy zamknęli się w salonie, by naradzić sięz dala od rodziny. Kiedy myśliszwycinać tę cystę? To wcale nie cysta mówił Geraudin. Rak. Niewartooperować. Bredzisz! Mówię ci, że rak! Widaćsię mylisz, mój drogi. Znam pacjentkę oddawna, leczę całą rodzinę. Bardzo mi zależy na tejoperacji. W każdym razie przedłuży jej życie, a to ludzie,którzy mogą płacić. Aha, dobrze odpowiedział Geraudin. Kazałwezwać rodzinę do salonu. I wtedy przy wszystkich, z całą brutalnością, nie zwracającuwagi na zzieleniałego z wściekłości kolegę,wyłuszczał, jak sprawastoi: Kolega i ja różnimy się w opinii. On sobieżyczy, 416 żebym operował, ja jestem odmiennego zdania. Jestemprzekonany,że tu chodzi o beznadziejny przypadek raka. Do operacji nie dochodziło. Ale po wyjściuod pacjenta,jużw samochodzie, zaczynała się awantura. Geraudin sięunosił: Więc po to, żebyś zarobił swoje marne trzy tysiące,. miałem zarżnąć tę biedaczkę? Wiesz, co ty jesteś? Łajdak! Łajdak! Tak, właśnieskończony łajdak! Całeszczęście, żetakich drani jak ty rzadko się spotyka między nami! A potem, gdy się rozstawali, Geraudinsię uspokajał,wracało zwykłe opanowanie, zaczynał żałować swojegowybuchu, wracała utajona nieśmiałość, którą krył podpozorami szorstkości. Z niepokojem wypytywał Ludwika: Nie za bardzo mnie poniosło, Ludwiku? Co?JakLudwik myśli? No, miałem przecież rację. Prawda, co? Ale jak Ludwik sądzi, czy go obraziłem? No, myślę! odpowiadał Ludwik. No, tak. Trochę się zagalopowałem. Nieprzyjemnahistoria. I co pani powie? On mi jużpacjentów nie przyśle. Pani się zorientuje. Powinienem być oględniejszy. Kończyło się wysłaniem listu z przeproszeniem. Ale przynastępnej okazji powtarzało się to samo. Cóż, Geraudinabsolutnie nie umiał zdobyć się na to, by krajać bez potrzeby,tylko po to, żebyratować interesyWalerii i lecznicy. Innymrazem do Egalite przywiezionopacjenta, którydomagałsię opieki Geraudina. Przodownik policji. Podczasobławy postrzelono go ciężko, kula utkwiła w mięśniuserca. Nie sposób było jej wyjąć. Obsuwała się stopniowoi opadła do komory serca. Obecnie ów kawałek metaluporuszałsię tam, przesuwałz miejsca na miejsce. W takichchwilach ranny przeżywał nieopisane męki, poczym zwyklenastępowała bardzociężka zapaść. Prędzej czy późniejmusiało się to skończyć śmiercią. Słyszał, żeGeraudininterweniował w podobnych przypadkach, że jest jednymz tych, którzy wynaleźli sposób pozwalający naotwarcieserca żywegoczłowieka. Chciał więc koniecznie, żeby operował i jego. ^ Operacje takie niemało sławy przysporzyły Geraudinowi. Rozpoczynał od tego, że wstrzykiwał rannemu sporądawkę substancji, która powoduje maksymalne zwolnienieakcji serca. Później resekował żebra, szeroko otwierałklatkę piersiową. Obnażałserce. I natychmiast, bezpośrednio przed dokonaniem pierwszego cięcia "obszywał" 27ciała i dusze417. / je. To znaczy na mięsień sercowy nakładał kapciuchowyszew. Końce nici oddawał do rąk asystentowi. Następnieilewą dłoniąujmował serce, wyczekiwał na skurcz i bezi pośrednio potem ściskał je mocno palcami, by utrudnić,możliwie najbardziej opóźnić rozkurcz. A prawą ręką niewiarygodnie szybkimruchem skalpela nacinałmięsień sercowy, chwytał pęsetę,zagłębiał ją w sercu, wymacywałkulę i wydobywał ją. Równocześnieasystent pociągał zakońce nici, która zaciskała się zamykając niezwłocznieranę. Geraudin rozluźniał ucisk lewej ręki. Jeszcze w jegopalcach nagłym uderzeniem powracałożycie. Cała więcoperacja musiała się zmieścić w czasie między dwomauderzeniami serca. Geraudin poważniesię przyczynił doostatecznego dopracowania owego cudu chirurgicznej techniki. Mimo wszelkich środków ostrożności, jakie przedsiębrał,mimo że kazał natychmiast wycofać pacjenta z Egalitei przewieźć go do swej prywatnej lecznicy pod pretekstem,że tam łatwiej zapewnić mu spokój i szczególnie troskliwąopiekę, sprawa nabrała rozgłosu. Powtarzana cichaczemwiadomość rozeszła się natychmiast po Wydziale,całymszpitalu i po mieście: "Kula w sercu! Do Geraudina przywieźli pacjenta z kulą w sercu! " Rywale Geraudina zaostrzyli czujność. Będzie operowałczy nie będzie? Czy musię uda? Geraudin przeżył kilka . bardzo ciężkich chwil. Operować? Bał się tego zabiegu. A nie operować? Odesłać chorego do jednego ze słynnych profesorów paryskich, z którymi swego czasuopracowywał metodętego typu zabiegów? Znaczyło to wyznaćwłasną bezsilność, ogłosić wszemwobec, że jest już za stary, słowem, oznajmić miejscowymlekarzom: "Odsyłajciopaacjentów do kogoinnego". Postanowił operować. Ustalił nawet datę i kazał przygotowywać chorego na kilka dni przedtem. Sam udał siędo kostnicy Egalite, by mu przydzielilijakieśzwłoki,o które nie upominała się rodzina. Otrzymałtrzy trupy,na których dokonał zabiegu, aby "wprawić" rękę, otrzaskaćsię na nowo ztak niegdyś znaną technikątej operacji. Czuł się już gotów i pewny siebie. Powtarzał wduchu: "Pomijającwszystko przy tego rodzaju wypadkachjestduży procent zgonów. Nikt nie będzie mimógł nic zarzucić. Nawetja sam. Jeśli chodzi o pacjenta, chciał to robiću mnie, sam mnie wybrał". Nade wszystkojednak, gdy to rozważał we własnym 418 sumieniu, decydowałoprzekonanie, że jest w jak najlepszejformie. A jednakprzeżył kilka makabrycznychdni,czuł się jak zbrodniarz dręczony wyrzutami sumienia. W rezultacie machnął na wszystko ręką. Zbuntował się,uczynił piękny gest. Któregoś dnia rano pozbadaniu rannego wyprostował się i wobec pani Claim, Ludwika, asystentów i adiunkta swej kliniki oświadczył nagle: Więc jednak nie. To już nie dla mnie. W Paryżu,mój drogi, jest takichirurg Labriet, mójbliskiprzyjaciel,,. Onzrobi tę operację znacznie lepiej niż ja. I po chwilimilczenia dorzucił z wysiłkiem, wstydliwie i bardzocicho: Jajuż jestem za stary. Oniemieli, do głębi zaskoczeni,a on wyszedł z pokojuze ściśniętym sercem i łzami w oczach. Lecz na dnieduszyczuł jakby radość. Urósł we własnym mniemaniu. Znaczniebardziej, nfż^gayby próbował tego zabiegu i choćby wynikbył najpomyślniejszy. W owej minucie pojął całą szla- chetność^^całą wielkość, tak, wielkość, jaką może zawieraćw sobie wyrzeczenie, pogodzenie się z faktem, że jest jużu schyłku. Wowej minucie Geraudin otarł się, rzec można,oprawdę, był o krok od wyzwolenia, od zbawienia. Intuicyjnie wyczuł drogę chwały jeszcze dla niego dostępnej,czystszej, prawdziwszej i tym razem niezniszczalnej, drogęszczerości wewnętrznej, prostego, a wzniosłego pogodzeniasię ze starością i ześmiercią. Ileż powabui jaką pokusękryje wsobie takie publiczne wyznanie, jawne odstąpienieswegomiejsca młodszym, uległe poddanie się prawieniludzkiego losu! Jakąż nie dającą się z niczymporównaćaureolą otacza człowieka świadomość, że się umiał dobrowolnie pomniejszyć w oczach innych ludzi! Ale zaraz się cofnął. Już byłoza późno. Własna przeszlość zbytsilnie go więziła. Zbyt wiele wzbudził zazdrości, zbyt wiele nienawiści. Za dużo pieniędzy musiał jeszcze zarabiać, za dużo łańcuchów go trzymało:Walona,lecznica. Trzeba nadal kłamać i uikrywać. Czuł, że przeszłośćzasilnie trzyma go w swychpętach. Możliwie najdyskretniej, na własny koszt, swym świetniewyresorowanym i zmienionym na karetkę pogotowia Panhardem wyprawił pacjenta do Paryża,do profesoraLabriet, który dokonał operacji i uratował mu życie. Geraudinmiał nadzieję, że nikt sięo tym nie dowie. Jednak kilku"przyjaciół",przypadkowo spotkanych namieście, nie omieszkało zapytaćz uśmieszkiem: No, kolego kochany, a co tam z tą kulą w sercu? 419. Nieszczęsny chirurg boleśnie to przeżywał. A gdy już życie za bardzo mu dokuczało,wołał Ludwika, kazał braćzapas benzyny i wyjeżdżał na trzy dni do La Baule, doswego niedorozwiniętego syna. Tu przynajmniej miał spokój, o wszystkim zapominał, zajmował się Henrykiem,wyprowadzałgo na spacer, doglądał i rozpieszczał, uciekając równocześnie myślą do drugiego swego syna, małego,bystrego, pełnego wdzięku i czułości chłopczyka, któregoporzucił i o którym już nigdy nic nie usłyszy. Zdarzałosię czasami,że obłąkany zatrzymywał na nim wzrok,patrzałprzez chwilę spoko jnie,bezwiecznego bełkotui okropnych grymasów. "Jakby mnie poznawał. " myślał wtedy Geraudinwzruszony. Ito byłajedynajego pociecha. Teraz już rozumiem, dlaczego nie masz ochoty sprowadzać nas do Paryżaprzywitała Juliana męża którejśsoboty, ledwo przyjechał do Angers. Mam wrażenie,że się tam nienudzisz. Podsunęła mu pod nos artykulik w "Kulawym Diable",paryskim tygodniku satyrycznym: To wystąpienie naszego przemilego ministra rolnictwa spotkało się z bardzo gorącym uznaniem. Szczególnie z bocznej trybuny rozlegałysię zapalczywe oklaski pewnych drobnych rączek w cieniutkich ażurowych rękawiczkach. Przywiązanie młodocianej czarnowłosej Egerii do naszego wybitnego znawcyzagadnień rolniczych jest powszechnieznane. Nie było w tym złośliwości. Ot, po prostużart, nawetraczej miły, bo dowcipny. gdyby nie Juliana. Guerranwzruszył ramionami. Nie uniknął jednak awantury, doktórej Juliana przygotowywała się od trzech dni. Pokazałatę wzmiankę Karolowii Monice. Monika boczyła się na ojca. Mimo wszystko wrócił jednak sam do Paryża. Napomknął o tym Fabianie. Będziemy musieli zachowywaćsię trochę ostrożniej. Moja żonacoś podejrzewa. Och. mruknęła Fabiana. Kochasz mnie? Wątpisz? No więc? Ale skandal. Jeżeli mnie kochasz tak jak jaciebie,nie boję siężadnego skandalu. Kochasz minie? . . Fabianiko, Fabianko. próbował tłumaczyć Guerran 420 biorąc dziewczynę w ramiona przecież jeśli się boję, totylko o ciebie. twój ojciec. rodzina, otoczenie. Och, kocham cię, więc co mnie resztaobchodzi? Chcętylko ciebie! I będziesz mnie miałanaprawdę! mówił Guerran,wzruszony tym odruchem najgłębszej czułości, jej całkowitymoddaniem. Tylko cierpliwości! Cierpliwości! Przyjdzie dzień, że będę wolny. Oswobodzę się ztych więzów, rozwiodę się. Z Julianałatwo mi przyjdziesię rozstać, zabezpieczę ją tylko, żeby miała z czego żyć. JakKarol obejmie moją kancelarię, a Monika wyjdzie za mąż. Wtedy, malutka moja, będziemy mogli otwarcie wyznawaćnaszą miłość. Przedcałym światem. Och, zacząć noweżycie, życiez tobą, cóż to za marzenie! Z tobą jakotowarzyszką, z tobą, moją żoną. Pomyśl! I kto wie? Możekiedyś, w przyszłości, jakobłogosławieństwo naszej odważnej postawy,jako widomy znak, żezrobiliśmy dobrze,żeśmy słuszniepostąpili, że mimo wszystko jesteśmy w porządkui czynimy tak, jak nakazuje życie. może kiedyśw naszym domu pojawi się dziecko, twoje i moje, Fabianko. nasze dziecko. Oliwiuszu! szeptała oszołomiona. Ale w najbliższy czwartekJulianabez uprzedzenia zjawiła sięw Paryżu. Omalnie spotkała się z Fabianą w ministerstwie. Dziewczyna musiała umknąć bocznym wyjściem, korytarzykiem równoległym do głównego przejścia,łączącym gabinet ministra z jego prywatnymapartamentem. Dopiero potymupokorzeniy po raz pierwszy pojęłaswą poniżającą i żałosną sytuację. Julianarozstała sięz mężenmastępnege-dnia ra-nOyW godzinie odjazdu pociągudo Angers, którym jakoby zamierzała wracać. Lecz gdy o ósmejwieczorem Guerran szedł z Fabianą na obiad doLa Coupole. na rogu ulicy de Yarennes mignęła mu byłtego pewien sylwetkażony. Przy końcu następnegotygodnia wybrałsię na dwa dni doAngers. Całetrzydzieści osiem godzin zeszło na niekończących się kłótniach,awanturach i krzykach Juliany. Powiadomiła o wszystkimdzieci. Karol miał minę dość niemądrą. Monika nadal siędąsała. Sporo go kosztowało wysiłku, nim przekonał córkę,że Juliana bredzi, że on niebyłby zdolny do podobnychpostępków. Zdążył jednak przedwyjazdem odzyskaćwpływ na Monikę. A to było najważniejsze. Popowrociez Angers spotkał się wieczorem zFabianą. Uznał, że lepiej ją uprzedzić. 421. Teraz już, kochanie, sytuacja robi się poważna. Mojażona widziała nas razem. Zrobiła mi szeregdramatycznychscen. Jestem pewien, że będą nas szpiegować. No więc? ^ No więc musimy być ostrożni! Może powinniśmyrzadziej się widywać. Rzadziej się widywać? Chyba tak. Unikać miejsc publicznych, nie wchodzićludziom w oczy. Nie mam wcalezamiaru zmieniać mojego postępowania! oburzyła się Fabiana. Gwiżdżę na wszystko! Niechcesz,mam nadzieję, zatruwać naszego szczęścia podobnymi historiami! Kochasz mnie? Chyba wiesz. No więc? Niechciała zrozumieć, zaczynała się złościć. Nie odważyłsię dłużej nalegać. Jednak kilkakrotnie w ciągu najbliższych dni ona samamiała wrażenie, że jest śledzona, że ktoś za nią chodzi. Śmiesznie wyglądającystarowina snuł się za jej plecami,a gdy się gdzieśzatrzymała, mijał ją z bardzo zakłopotanąminą. Później znów jakiś młodzieniec, dość obskurnieodziany, nie odstępował jej na krokod Quai auxFleursdo samego ministerstwa. Czasamiwchodząc dorestauracjidostrzegała przy drzwiachjakąś twarz, już tego dnia gdzieświdzianą. Toteż pierwsza,ze wstydem i wściekłością, poruszyła znowu tę sprawę. Zdajesię, że mnieśledzą powiedziała Guerranowi. Śledzą? Tak, pewnie twoja żona. Opłaciła chyba detektywów. Ach tak rzekł Guerran. Zrobięz tym porządek. Kazał siępołączyć z prefekturą policji. Dwóch wywiadowców zaczęło na zmianę śledzić śledzącego i wfcrotceustalili, któreprywatne biuro go opłaca. Zawezwano Willemeza, kierownika tejagencji. Uzgodniono, że nadalbędziewysyłał Julianie raporty, pisane jednak pod dyktandoGuerrana, za co otrzyma pięć tysięcy franków. Guerrandowiedział się przy okazji, że Juliana nie wie jeszcze,o jaką kobietę chodzi. Ale od tej chwiligdziekolwiek siędziewczyna ruszyła, wędrowała w ślad za niąstała, niezbytdyskretna, potwornie drażniąca eskorta dwu rosłych'policjantów. Trwałoto przez trzy dni, po czym Fabiana,całkowicie wytrącona z równowagi, wpadła jak burza doministerstwa. Wywiązała się ostrasprzeczka. Fabiana 422 oświadczyła, że ma już tego powyżej uszu, chce machnąćręką na wszystkie ostrożności, żyć swobodnie i otwarcie,według własnego uznania, bez względu na skutki. Guerran,bardzoniezadowolony i stropiony,próbował ją uspokoić,czym jeszcze bardziej ją drażnił. Bez przerwy wracała dotego jednego, wiecznego pytania: Kochasz mnie? No więc? Niełatwo wytłumaczyćmłodemu, bezkompromisowemui zapalczywemu stworzeniu koniecznośćpewnej ostrożności,politykowania,ustępstw,dyplomacji, jakiej wymaga życie. Kłótnie bywały zawzięte. Zatruły im całą wiosnę. Julianaprzyjechała ponowniedo Paryża i na własną rękę starałasię wykryć nieznajomą, której obecność wyczuwała. Zawszelką cenę pragnęła się dowiedzieć, kto to jest. W rezultacie Guerran zacząłnaprawdę obawiaćsięo Fabianęi o samego siebie. W połowie czerwca gabinet upadł. Guerran przyjął toniemalz ulgą. Czuł się już tym wszystkim zmęczony. Miałnadzieję, żeżycie ułoży się teraz inaczej, spokojniej,żezdołaodzyskać równowagęducha. Juliana chciała, żebywracałdo Angers. Fabianażądała, by pozostał w Paryżu. Wybuchła nowa awantura, tymrazem i Guerran się uniósł. Koniec końców chcesz mnie chybazgubić! rzekłdo Fabiany. Jestem żonaty, jestem na eksponowanymstanowisku. Głośnyskandal to dla mnie katastrofa! Czychcesz mnie. zrujnować? Myślałam, że mnie kochasz! Kocham cię, ale muszę przecież żyć. Mam rodzinę. W rezultacie myślisz przede wszystkim o sobie! Dobrze, dobrze! Przez tydzień się niewidzieli. A potem któregośdniarano Guerran przybiegł do lecznicy i kazał natychmiastwywołać Fabianę. Przebacz mi, już nie mogę tego znieść! Męczę się jakpotępieniec! Naprawdę jesteś bez serca! A myślisz, że mnie nie było ciężko? Wyjedzmy gdzieś! Zapomnijo tym! Przebacz mi! Słuchaj, wyjedźmy na całe lato do Charente. Moja żonaspędza wakacje w Paris-Plage, razem z dziećmi. BędziemyWolni, będziemyszczęśliwi. Jak w Aix-les-Bains. Zobaczysz! No co, zgadzasz się? Postanowione? Pocałuj mnie, malutka! Fabiiana poprosiła naczelnego lekarza odwumiesięczny 423. urlop. Następnie porozumiała się z panią Haget, żoną hurtownika z hal, którą po poronieniu pielęgnowała w lecznicy przez trzy tygodnie. Pani Haget sama miałakochankai "rozumiała życie". Umówiły się, żedla wszystkich,z Doutrevalem włącznie, Fabiana wyjeżdża na lato z pań-^stwem Haget do Biarritz. Gdyby przypadkiem Doutrevalpodczas któregośze swych objazdów po Francji niespodziewanie do nich wstąpił, pani Haget muoświadczy, żeFabiana tego dnia właśnie wyjechała do Angers, by goodwiedzić. Równocześnie zaś uprzedzi Fabianę telegraficznie, żeby natychmiast wracała do domu. Co tydzień teżpani Haget miała wysyłać z Biarritzkartyi listy Fabianydo ojca. Wszystkie te nędznewybiegi omawiały wieczoramiw pokoju chorej. Teraz nie budziło to już w Fabianieodrazy. Zbyt długo żyła watmosferze zepsucia, uważała,iż po prostu postępuje jak wszyscy. Przychodziły jednakchwile, w których jakby wracała do przytomności, szybkim jak błyskawica, świadomym spojrzeniem obrzucałasamą siebie, widziała, dokąd zaszła. Doznawała wrażenia,że żyjeweśnie, żeto wszystko nie jest możliwe, że tonieprawda. Podchodziła do lustra. Musiała spojrzeć nasiebie, dobrzesię sobie przyjrzeć. Oglądała uważniewłasneodbicie, długoprzypatrywała się pobladłej, szczupłej, smagłej twarzy pod ciężkąkoroną kruczych, splecionychw warkocze włosów, czarnym oczom, młodym, niemaldziecinnym, a poważnym rysom. Swojej twarzy. Czyż możliwe, aby za nią kryłosię to wszystko? Czyżmożliwe, że toona, ta sama dawnaFabiana, jestdziśkochanką OliwiuszaGuerran? Że się z tymgodzi, obmyśla z panią Hagetpodłe, małe fortele po to, żeby żyć w cudzołóstwie, poto,żeby sypiać z kochankiem? Tonie mogło być prawdą, tonie byłomożliwe! Miaławrażenie, że śni. A później wzywano ją do telefonu. Dzwonił Guerran,chciałsię z nią spotkać o ósmej na Champs-Elysees. Wieczorowa suknia, taksówka, obiad u Ledoyena, teatr. Wir porywał ją znowu i znowu na zastanawianie się nie starczało czasu. 3 Seteuilzaręczył się z Anną-Marią Lausefeld, córkąwielkiego przemysłowca. Wspaniała partia dlawdowca, w dodatku obarczonego dzieckiem. Co prawdai sam Seteuilnie byłkandydatem do pogardzenia. Prezentował się świetnie:bujna broda i wysokie czoło nadawały mu wyglądmyśliciela. A w dodatkudużozarabiał! "Pracował" z chirurgiem Lequesnoy, który oddawał mu pięćdziesiątprocentswoich dochodów. Seteuil był w zasadzie zwolennikiemoperacji. Lekkie podrażnienie migdałów, nieznaczna bolesność wyrostka i od razu telefon do Lequesnoy, stółoperacyjny i skalpel. Nie rozumiem, co się tu wahaćmawiał Seteuil. Cóżprostszegojakotworzyć brzuch i zobaczyć, co sięw nim dzieje. Ta piękna równowaga duchazostałajednak nagleza-,kłócona:pewnego wieczoru jego synek dostał boleści i wymiotów. Brzuch miękki, aniśladu gorączki. Seteuilowiprzyszło jednak do głowy, że to może ślepa kiszka, iogarnął go lęk. Wezwał Michała, który go uspokoił. Na drugidzień nie było żadnej poprawy. Poradził się więcHolmiona: Ja bym go kazał operować. W każdym razie pozbędzie się wyrostka: "Zaraz widać, że to nie twojedziecko" pomyślałrozwścieczony Seteuil. Stary Rosselet, zapytany o zdanie, oświadczył, że nie magwałtu. Lecztrzeciego dnia ranowystąpiła gorączka. Seteuil postanowiłwezwać telefonicznie Lequesnoy, alew ostatniej chwili zawahał się. "Lequesnoy, no tak, bardzodobry. lecz prawdęmówiąc nie ma takiego oka ani rękijak Roy. Bez wątpienia Royjestnieporównanie pewniejszy. A poza tym ten przynajmniej nie operuje dla samejprzyjemności krajania! " Po krótkiej chwili wahanianakręcił numer Roya na czarnej tarczy telefonu, poznaczonejbiałymi kółkami cyfr. Roy przyjechał i zaczął badać małego. Seteuil stojąc 425. obok wyobrażał już sobie wszystko, co najgorsze; widziałsynka z rozpłatanym brzuszikiem, duszącego się pod maskąz eterem, raptowną zapaść, krwotok, zakażenie, nie kończące się tortury zrywania opatrunków, stalowe kleszczewszczepiające się w żywe ciałko. Obyż jego malcowi'oszczędzona została ta męka! Bardzo jest nerwowy szeptał. Obawiałbymsiędla niego zastrzyku. A z drugiej strony całkowita narkozaprzyjego słabej wątrobie. To takie ryzykowne! Weźmiecieto pod uwagę, prawda, kolego? Roy długo nie odpowiadał, pochylony nad dzieckiem. Wreszcie wyprostował się i rzekł: No, nicpoważnego. Uczciwie mówiąc, nie widzę potrzeby zabiegu. Oddech głęboki, bezbolesiny, ani śladu zatrzymania gazów. Zostawmy wyrostek temu waszemuskarbowi. Zawsze się przyda, czego by się o tym niemówiło. A temperatura? Złe trawienie? Spróbujcie daćmu trochę soku zesłodkich jabłek. Dla Seteuila życie znowunabrało uroku. Teraz, gdy jegodziecku oszczędzone zostały męki operacji, wszystiko nanowozaczęło go cieszyć. Choroba wikrótce minęła. Seteuilwedług zwyczaju posłał doktorowej Roy wspaniały staroperski szal zamiast honorarium. Roy trochę smęitnie przyglądał się, jak żonarozwieszała go na ścianie saloniku,i zdawał sobie sprawę,że Seteuil nadal będzie kierowałswych pacjentów do Lequesnoy, jak to robił dotąd. Ta dychotomia to istna plaga! żalił się Michałowi. Wstąpiłdo niego tego dnia wieczorem. Był zmęczony itrochę chmurny. Za dużo roboty, zbytduża konkurencja, zawysokie podatki. Szpitalodciągałmu całą praktykę. Cozostawało ze szpitala, zagarniał Lequesnoy, dzięki układomzinternistami, albo Romagnol, wielki ordynator z Lilie,posiadający tytuł profesora. Roy odprawił już asystenta. Teraz siadywał przeważnie do białego rana i sam sterylizował narzędzia do operacji. Podczas zabiegów asystowałamu żona. A mielisiedmiorodzieci. Kwestię honorariów Roy próbował swego czasurozwiązać. Internista ma prawo do pewnegoudziału. Przecieżw chwili gdy powstaje zagadnienie operowania, on decyduje, telefonuje, wszystko załatwia, wreszcieasystujechirurgowi. On jest moralnieodpowiedzialny. Nie ma żadnego powodu, by ukrywać jego wynagrodzenie. Propono 426 wał, by ustalićtabelę, specjalną taryfęhonorariów dlainternisty, w zależmości od tego, jak poważnyjest zabieg,jakiej inicjatywyi współodpowiedzialności wymaga się odniego. Jedynatrudność to ustalenie owej tabeli. Dokonałtego przy pomocy kilku kolegów. Ale gdy ją całkowicieopracował, Izba 'odmówiła aprobaty: "Zbyt zawiłe, mnóstwo punktów spornych. " W rzeczywistości lekarze zarabiali jednak za mało, by się mogli obejść bez tych dodatkowych dochodów. Trochę też było drażniące, 'gdy sięczytałoartykuły pirzeciw temupodziałowi honorariów podpisane nazwiskiem jakiejś medycznej sławy, jednego z tychludzi, którzy bez szczególnych wyrzeczeń mogli sobie pozwolić na luksus bezwzględnej uczciwości. Zresztą, prawdę mówiąc, Royorientował się, że nic siętu nie da zrobić. Nic, ani ujawnienie tych podziałów, aniustalaniestawek, ani żaden inny system mię przeszkodzichirurgowi wsunąć interniście tysiąca franków doręki, aniteż temu interniście przyjąć pieniędzy. I w tej sprawie,jakwe wszystkich innych, czy to będzie kwestia poronień,wypadków przy pracy, podniesienia rozrodczości czyjakakolwiek inna, ustawanie wystarczy, należy nade wszystkooddziaływaćna sumienia. Wszystko jest sprawą indywidualnego sumienia. Tak, trzeba stworzyćrozsądne stawki,normowane przepisami. Ale późnieji to najważniejsze należy czuwać nad nowym narybkiem, nad kształtowaniem się etyki lekarskiej, która by nakazywała teprzepisy szanować. Już przed paru miesiącami Brunel, szofer 'bogatych właścicieli młynów,Hesdelotów, złamał rękę przy zapuszczaniu korbą motoru. Leczyli go kolejno Seteuil i Lequesnoy,nie mówiąco kilku innych lekarzach, lecz złamanie ciąglesię nie zrastało. Tkanka kostna jakoś się nie regenerowała. Lequesnoy, wychodzącz założenia, że organizm szoferajest odwapniony, kazał mu jeść razowychleb i jarzynygotowane na parze, a poza tym, rozumując w sposóbogromnieuproszczony,przepisał olbrzymie dawki preparatów wapniowych. W rezultacie stan pacjenta jeszczesiępogorszył. Koniec końców Brunel wezwał Michała. Brunel cierpiał na zespół objawów na ogól zapoznanyprzezliteraturę klasyczną:odwapnienie na skutek nadmiaru wapna. Jest to zresztą wypadek dość częsty. Bladacera, spękane wargi, czerwone oczy,białe plamki na 427. paznokciach, niemal chroniczne lumbago, próchnica zębów. Organizm takosłabiony, że nie asymilujesoli mineralnych. Nadmierne dawki Seteuila tylko go dodatkowoprzeciążałynie zasilając wcale komórek. Przy tym stanie wycieńczenia zpożytkiem mogły być podawane jedynie pokarmyniezbyt stężone, nisko wartościowe. Michał ułożył pacjentowi dietę:małe porcyjki płatkówpszennych, surowych i gotowanych, jarzynygotowanew dużej ilości wody, zmienianej kilkakrotnie w czasie gotowania, białe pieczywo, niekwaśne owoce; wszelkie kwasyabsolutnie wykluczone. Wycieńczony organizm Brunelałatwiej wykorzystywał to złagodzone, lekkostrawne pożywienie, lepiej przyswajając zawarte w nim potrzebne muskładniki niż przy poprzednim przeładowaniu solami mineralnymi. Nastąpiło całkowite i bardzo szybkie "dowapnienie". Brunel poszedł do Lequesnoy i prześwietlił zupełniezrośniętą rękę. Lequesnoy nie mógł tego pojąć. Szofer zaczął wynosić Michała pod niebiosa. Chwalił gotak bardzo, że jego chlebodawcy, Hesdelotowie, postanowili wezwać tego ,,doktorka" do ojca. Jasne, że śmiesznieniskie honoraria, jakiepobierał, bynajmniej nie budziłyzaufania! Ale w rezultacie, kto wie. Stary Hesdelot ojciecmiał raka. Na operację byłoza późno. ,,Dawać opium i okłamywać. " Hesdelotom Michał bardzo się podobał. Była to doskonała reklama. Wkrótcewezwał go Lavaisne, bogaty właściciel gorzelni. Zdarzyło się to po raz pierwszy ibyłobardzo emocjonujące! Michał przygotowywał się do tejwizyty staranniej niż zwykle i aż sam się dziwił, jakoschłym tonem zwrócił Ewelinie uwagę naplamę naswoich nicianych rękawiczkach. Długo polerował zmatowiałe błotniki Citroena. Ewelina pomagała mu z zapałem. Przybiegła z kuchni nie zrzuciwszy brudnego fartucha. Ręce miałausmarowane pastą, którą czyściła kuchennąpłytę. Dlaczego tym razem te drobiazgi tak Michała raziły? Pałac Lavaisne'ów wznosił się zagorzelnią, wśrodkuparku. Marmurami wykładany hali. Imponująca spiralaschodów o podwójnym skręcie i żelaznych złoconych poręczach. Uprzejme, ciche służące wbiałych fartuszkachiczepeczkach. Poznał całą rodzinę: pana domu, wielkoludao ceglastoczerwonej twarzy, ogromnego amatora koniaku; jego żonę, platynową,umalowaną blondynkę, niezbyt surowych zasad, jak zapewniał Seteuil;ich dwudziestoletniącórkę, równiewymalowaną jak matka, i syna gimnazjalistę 428 [ o krostowatej cerze, z angielskim papierosem w zębach. [Wyjaśnili, że babcia miała coś w rodzaju ataku nerwo; wego. Wchodząc naparadne schody Michał powtarzał sobie,co zapamiętał z zasad lekarskiego savoir-vivre'u, którewpajano imna uniwersytecie:uważać na dywany, poruszać się ostrożnie po froterowanych posadzkach, podczasbadania unikać nadmiernego schylania, pozycji, w której. łatwo się pośliznąć obiema nogami i komicznie utknąćnosem w poduszce czy kołdrze pacjenta. Tak go temyślipochłonęły, że kroczył w milczeniu, z dość niemądrym wyrazem twarzy. Okazałosię, że to apopleksja. Od czasu do czasu prz0Eciało starej kobiety, już nieprzytomnej, przebiegałkonwulsyjny dreszcz. Drgała, rzucała rękoma i nogami, a potem nieruchomiała znowu. Wewnętrzny krwotok zatapiałkolejnocentramózgowe wydobywając z nich jeszczeostatnie odruchy. Ale starcze serce nadal działało sprawnie i mogło tak wytrzymać przez parę tygodni. Michałbył tak przejęty badaniem,że najzupełniej zapomniało rodzinie Lavaisne i ich pałacu. Prostującsię potrąciłstolik nocny,zastawiony filiżankami ispodkami. Zrobiłsię purpurowy. No więc, panie doktorze? Niewiele można było przepisać. To właśnie najgorsze! ic chyba nie robi z lekarza większego idioty. Wpadnę jeszcze wieczorem bąknął. Ja. my.. Zobaczęjeszcze wieczorem. Nie do wiary, jak opłakanie i przedpotopowe może wyglądaćCitroen ze swymi ozdobami ze starych firaneki ubożuchną maskotką, kiedy stoi na podjeździe obokwspaniałego Butelka, rażącego oczy blaskiem chromu i czar. nego lakieru, w którym sięodbija postać szoferaw biaałym płaszczu z ciemnoniebieskimi wyłogami. Resztki życia tlące sięjeszcze w babce Lavaisne uparcienie chciałyzgasnąć. Rodzina zaczęła tracić cierpliwość. Nicprzyjemnego taki póitrup, co niby umiera, aumrzeć niemoże. Gruby Lavaisnezaczął napomykać jak najdelikatniej: Czyż to nie okrucieństwo, doktorzekochany, tylelęki na próżno? A gdybyjakiś mały zastrzyk. Wydaje 429. mi się, że szybka śmierć 'byłaby bardziej humanitarna! Skoro już nie ma cienia nadziei. Lecz platynowa pani Lavaisne i jej córka,obie mocnowymalowane, z czerwonymi paznokcciami, były odmiennegozdania. U Hesdelotów miałobyć w sobotę wielkie przyjęcie. Niepokoiły się więc: Byle tylkodożyła! Mamynowe suknie! To byłabyklęska! Takbardzo się obawiały, że w końcu zażądały konsylium z Seteuilem. Seteuil wstąpił po Michałaswoim nowym, nieposzlakowanymPanhardem. Przed otwarciem drzwiczek jeszczeraz obrzucił wóz uważnym, troskliwym okiem. Detale, mój drogi, ale detale są ważne! Wszystko sięliczy! Na podjeździe u Lavaisne'ów ostatnie muśnięcieszczotkipo ubraniu, irchowej ściereczki po butach. Po czym Seteuilwydobył z kieszeni wozu trzy pary rękawiczek i wybrałnajczyściejsze. Zawsze wożę trzy pary mówił. Najbrudniejszedo robociarzy. Te tutaj do inteligentów. A te, popatrz, dopotentatów. No, chodź, Michał, idziemy. Przyłożu staruszki Seteuil olśnił zarówno Lavaisne'ów,jak Michała. Wydobywał z walizeczki coraz inne instrumenty. Sfigmomanometry, stetoskopy,stosyniklu i ebonitu, nade wszystko niklu! Żądał serwetki 'za serwetką. Wykluczone, by przyłożył ucho bezpośrednio do nagiejskóry. Wyciągnął złote wiecznepióro. Jakże uczony miałwygląd dzięki tej brodzie ipoczątkom łysiny! To, co wypisywał, -wprowadziłoMichała w osłupienie. Zaczynało sięuroczyście i bardzo staromodnie: ,,Zalecamy pani Hertebise-Lavaisne, conastępuje. " A dalej ani jednego specyfiku! Ani jednego lekarstwa gotowego, do powszechnegoużytku! Natomiast cała litania bardzo zawiłych zestawień,najeżonych łacińskimi terminami,wzory chemiczne, jakieśkabalistyczne skróty, zrozumiałe jedynie dla aptekarzy,a i to nawet. Słowem coś, coniewątpliwie zostało specjalnie i z największym staraniem spłodzone do osobistegoi wyłącznego użytku babki roduLavaisne. Nigdy się nie dorobisz! powiedział Seteuil do Michała, gdy wracali smukłym, miękko 'kołyszącymPanhardem. Bogaczy trzeba zadziwiać i olśniewać'. Instru430 menty, błyszczące nikle, pompa jak licho, ładny samochodzik! Żeby biło w oczy! Jak cię zaproszą na obiad,zawsze się spóźnij! Jaknie masz nic do roboty, to trudno,powałęsajsię trochę. Trzebawyglądać na przepracowanego! No, a poza tymkwiaty i czekoladki! Aledoprostychludzi teżnie masz podejścia. Pamiętasz, jak ta mała sklepikarki, Gaby Houtten,dostała szkarlatyny. Choroba zakaźna. Walisz zaraz do mera, robisz alarm i na miesiączamykają jej sklep! Jak idiota! Trzeba było porozumiećsię z matką,wyklarować jej, żeby trzymała język za zębami, żeby zamknęła dzieciaka w osobnympokojui opowiadała, żema ciężką grypę. Możeszbyć spokojny, biedaku, dużo wody upłynie, nim cię zawołają do kogoś z rodziny Houttenów! A weź z tym rzeżnikiem Failly. Skarżysię na ciebie, słyszałem odshiżby, że u niegonie kupujesz. Wiem, tak,dzieli mięso jak ostatni partacz. A tyznówza bardzo sięmięsem nie obżerasz. Ale żeby handel szedł,trzeba kupować po trochu u wszystkich. Ja,ile razy kołonich przechodzę, zawszepoklepię którąś ćwiartkę wołui powiadam z zachwytem: "Och! Ależ pięknasztuka! "A u Simoneta, gdzie sprzedają papierosy, nigdy cię niewidać. Znów głupota! I towielka głupota! Taki właścicielknajpki może ci zrobić reklamę jak cholera! Zastanów się: pokażesz się czasem, postawisz kolejkę, robociarzecię zobaczą, powiedzą sobie: "Ten przynajmniej nie zadzieranosa. " I w razie potrzebycię wezwą. Ale pierwsza rzecz,najważniejsza, to te twoje diety! O wiele za surowe! O wiele za bezwzględne, Michałku kochany! Tak, tak,wiem, alkohol, papierosy, tłuszcze, smażone masło. Alesłuchaj, jak już wszystko wytłumaczysz i nawypisujesz,a ludziom sięto nie podoba, nie chcą się stosować dotwoich wskazówek, wolą żyć krócej, adobrze i trzasnąćktóregoś dnia z porządnie obładowanym brzuchem, to cocię to obchodzi? Daj im spokój, niech robią, co chcą, umywajod tego ręce. Ja sięprędko pokapowałem. Jak takigośćzaczyna mi postękiwać: "Ani nawetfajeczki nie pociągnąć, panie doktorze? Nawet jednego kieliszka? Naprawdę tak by mi zaszkodziło? " Zaraz rozumiem, wczymrzecz. "No mówię jeden mały kieliszeczek. " Najważniejsze pacjenta nie zrażać. Czyś się na przykładkiedy zastanowił, dlaczego fabrykanciróżnych "środkówwzmacniających"robiątakąforsę? Bo dbają, mój kochany, żeby ich paskudztwa były smaczne. Łykasz tojakaperitif. Każdemu smakuje. Nawet szoferom, co rozwożą 431. towar po aptekach; już jest ustalone, że koło jedenastejciężarówka przystaje na drodze, odbijają szyjkę od butelkiz "Kosto-dynaminą" czy "Bicot-benolem" i siup! A potemresztki szkła oddają szefowi. Koszty handlowe. Psychologia, mój drogi! Najważniejsza jest [psychologia. Zapamiętaj tosobie'raz na zawsze! Tego wieczora, po kolacji,którą zjedli wkuchni, Michałzostawił Ewelinę przy zmywaniu naczyń i zamknął sięw swoim gabinecie. Zapalił grzejnikgazowy, chwilęmusię przyglądał, a potem otworzył teczkę z rachunkami i zasiadł do liczenia. Koniec miesiąca zapowiadał się smętnie. Opał, składki i opłaty. Należało zmienić oponę przy samochodzie. A tymczasem na dobrą sprawętrzeba by konieczniejakąś dziewczynę do pomocy, posługaczlka to za mało,jeśli trzeba pilnować drzwi, otwierać pacjentom. Ewelinawyglądała coraz gorzej. Domberle, któremu o tym doniósł,. zrobił alarm: "Uwaga, Uwaga! Przedewszystkim nie wolnojej się męczyć! " Nie ulegało wątpliwości, żenadal byławątła. Już trzecią noc bardzo marnie spała. TejnocyMichał siedziałprzy . niej do drugiej nad ranem, żeby nieczuła się samotna;nie spał także, starając się rozpraszaćjej posępne myśli. Bo wiedział, że w takie bezsenne nocewidziała wszystko w czarnych barwach. W końcu Ewelinausnęła. Lecz onna skutek przemęczenia długo jeszcze niemógł zmrużyć oka. Tak,ktoś do pomocy w domu 'niewątpliwie jest konieczny. Przyglądał się rozłożonym na biurku, gryzmolonym naprędce zapiskom. Wszystko to niewesoło się przedstawiało. A Seteuilpokazał mu przecież, jak temu zaradzić. Olśniewać bogatych, schlebiać ich dziwactwom i słabostkom. Z prostymidostosowaćsię do ichpoziomu, przepijaćz mężczyznami, uśmiechać się do kobiet, być dobrodusznymi jak najbardziejprzystępnym, mówić ich językiem, odczasu do czasu wtrącić jakiś tłusty dowcip, nie zanudzaćpacjentów surowymi dietami, zajść czasem do baru narogu, pokazać się u Simoneta, robić się popularnym, chwalić ochłapy u rzeżnika. "Nigdy się tego nie nauczę" myślał. Gaz syczałwesoło. Michał wstał, przykręcił dopołowykurek, po czym znów siadł przy biurku i dumał. Rachunkiza gaz, opał, światło. Ileż to wszystko kosztuje! Bywawprawdzie u tego starego Hesdelota,co ma raka. Ale 432 Hesdelotowie, może zresztą słusznie, uważają,że Michałwykazuje trochę za mało energii. Ojciec ciągle jeszczeżyje, więc chyba można czegoś spróbować,może operacja. Sami kilka razy już o tym wspominali, podsuwali tę myśldość nawet natarczywie: "Doktorze, czy pan nie sądzi, żejakiś zabieg chirurgiczny. " Towłaśnie było najbardziejprzykre, że pacjenci sami go kusili. Michał zaczął sięwahać i w końcu zatracił jasnysąd otejsprawie. Bow rezultacie nigdy przecież nie wiadomo. Operacja tojedyna rzecz, jakiej można jeszcze próbować, ostatniaszansa. Zdarzająsię cuda. A Hesdelotowie są tak straszniebogaci. Nie chodzi tutaj o jakichś biednych spadkobierców! Mimonajszczerszejdobrej woli Michał naprawdę nie wiedział, czy należy operować, czy nie. Czyżby stary mistrz Domlberle się mylił? Czy rzeczywiście prawda kryje w sobie tak wielką siłę przekonywania,że sama może zwyciężyć? A jeżeli, konieckońców,ludziewcale tego nie chcą? Owe surowe diety, ograniczenia, rygory,które Michał . narzuca swym pacjentom, jakżeto wszystko mu szkodzi. Ludzieod niego umykają, pędządo Seteuila, dostają do łykania syropy o smakuaperitifów! A i sami koledzy lekarze! Zupełnarozpacz:nie chcą sięniczego uczyć,przeczą temu, co oczywiste, zasklepiają sięw wiadomościach,które zdobyli na uniwersytecie. I zbytwielu ich jest! Wtakim tłumie prosta, naga prawda niemoże zwyciężyć! Beznadziejna sprawa! Czy więc wobec tego nie lepiej pójść utartą drogą? Być zwyczajnym doktoremjak inni? W tym momencie myśl o życiu dla prawdy, taksamotnym i wyzutym ze wszystkiego jak życiedoktora Domberle, przejęła Michała lodowatym dreszczem. Zamknął teczkęz rachunkami,wstał, chodził chwilę popokoju, a potem siadł na tapczanie, na którym kładlisiępacjenci do badania. Świadomość, że'nie jest w staniezarobić tyle, co Seteuil,budziła w nim lekki niepokójo przyszłość, a w dodatku upokarzające poczucie niższości. Cóżpomagało, że sobie powtarzał: "To dlatego,że ja niechcę. " Ambicja cierpiała mimo wszystko, w gł^bi duchawcale nie był pewien, czy Seteuil go trochę nie przerasta,nie jest od niego silniejszy w walce o byt. Zawsze jednakw pewnym stopniu oceniamy i ludzi, i siebiewedług ilościpieniędzy, jakie się potrafi zarobić. Tak, pieniędzy. Nicnie znaczy, że sięnad nie przekładauczciwość, spokój sumienia. Nie sposób prawiewykorzenić z siebie przekona28 Clala ldusze 433. nią, że mimo wszystko właśnie pieniądz jest najbardziejnieomylnym wykładnikiem wartości człowieka. "Postępuję zcałą świadomościąodpowiadał sobiew duchu. Wybrałemtę drogę, wolałem zostać człowiekiemuczciwym. " Tak, lecz jakże często takie słowasą wymówką słabych. Odżyło nagle wspomnienie bardzo świeże, które starał sięodepchnąći zdławić, lecz powracało ciągle z uporczywąsiłą. Ów poranek,kiedy Lavaisne'owiewezwali go po razpierwszy. Jakiż był tego dnia przejęty. I jakod razuskromnywygląd Eweliny, jej fartuch i ręce ubrudzonesadzami niemile go uderzyły, jak goupokorzyły. Ledwozdołał opanować rozdrażnieniei gniew. Jak łatwo się jejzaparł, tak natychmiast, tylko dlatego, że go wezwałbogacz! Ktościchutko zastukał do drzwi. Michał wstał. WeszłaEwelina. Pracujesz? Kończę rachunki. Dość tu ciepło. Mogęzamknąć gaz? Jak chcesz. Zasiadł znów przy biurku. Ewelina przykręciła kurekod grzejnika. Płomyk raz jeszcze rozbłysnął i zgasł. Potemrzuciła okiemna biurko, widziała jakieś wyliczenia,masęcyfr, w których dość słabo się orientowała. Nie mówiącsłowa wyciągnęła się na tapczanie i patrzyła na mężaswymiczarnymipłochliwymioczyma. A on ciągle rachował. Westchnęła cichutko i wpatrywała się w niego z daleka. W końcu Michał wyczułto wlepionew siebie, niemespojrzenie, które nie śmiać o nic pytać, tyle przecież odgadywało. Ogarnęło go wzruszenie i litość nad tym milczącym niepokojem. Wstał, podszedł do Eweliny, pogładziłleciutko jejrękę, po chwilinachylił sięucałował jej przymknięte powieki. Oddałapocałunek, pocałunek przepojonywzruszeniem, lękiem i wdzięcznością, wdzięcznością wiernego psa, stworzenia, które wiecznie dręczy obawa, że możejest ciężarem. Michał uśmiechnął się do niej i powiedziałprawie wesoło,głosem dodającym otuchy. No i jak tam, pani doktorowo? Jak się pani czuje? Doskonale, Michałku. A ty? Dobrze. Nawet bardzo dobrze, moja żono! Teraz Ewelinauśmiechnęła się także. W jej (kochanychczarnych oczach, oczach istoty lękliwej, któranad miaręcierpiała, zabłysło szczęście. Szczęście i wierność bezgra434 nic.. A skoro onawyglądała. naszczęśliwą, więc i w sercuMichała, mimo wszystkich niepokojów, wahań i wątpliwości, zrodziło się jakieś ciepło, osobliwe błogierozradowanie, którego nie umiał sobie wytłumaczyć. Najbardziej męczyło i przygnębiało Michała całe to lecznictwo pozbawioneszerszych horyzontów, widok nieszczęśników, u których większość jego kolegów tłumiłajedynie objawy choroby, uważając to podobnie jak samipacjenci za zlikwidowanie całego zła. Leczenie objawowe. Przy cukrzycy inikt nie widzi niepoza kwestią cukru. Niktnie dostrzega, że wadliwądziałalność wątroby powoduje przede wszystkim zatrucie systemu trawiennego. Lekarz ogranicza spożycie cukru, lecznietyka mięsa, alkoholu, tłuszczy, mleka. W rezultaciestanzatrucia organizmu diabetykapogarsza się. Atymczasem iluż chorych na cukrzycę wraca do zdrowia, rozgrzeszając sięz małych ilości cukru, ale za to ograniczającspożywanie mięsa, ryb itłuszczów. Przy chorobach sercajakże często zapobiega atakom lekkie przeczyszczenie, soksłodkich owoców,dieta odciążająca wątrobę. Gdyżatakite wywołuje właśnie zatrucie pokarmami. Najczęściejjednak lekarz zadowala siępobudzaniem akcji serca przypomocy ostrych bodźców, jak zastrzyki kamforyczy digitalisu. Jeśli chodzi o syfilis, 'nikomu nie przychodzi do głowy szukać ratunku w naturalnej obronności organizmu. Zapomina się,żezarazki częściowozawdzięczają sweistnienie toksynom z pożywienia. Wiecznie to jedno: zastrzyki! Kłuje się pacjentatak długo, aż umęczony doostatka przestaje w ogóle przychodzić. Nikomu nawetprzez myśl nie przejdzie, żewłaściwa dieta pozwoliłabynaznacznie łagodniejsze leczenie. A weźmy dzieci. Ileżzapaleń uszu,zatok, migdałów leczy się wyłącznie zabiegiem miejscowym. Skrobie sięim gardła, wycina migdałki,przepala przegrody nosowe, wyrywa polipy, przekłuwazatoki w przekonaniu, żenic więcej 'zrobić nie można,i 'nikt nawet nie spyta o sposób odżywiania małego pacjenta, niewątpliwie wadliwy, który właśnie należałobyzmienić. Usuwanie polipów i migdałów uchodzi za rzecznajzwyklejszą w świecie, w szpitalach robi się tegonakopy. Kiedy Michał sięupierał, żezapalenie migdałówprzy właściwejdiecie i zdrowym trybie życia może minąćsamo, a zabieg chirurgiczny mię tylko 'nie jest nieszkodli435. wy, lecz raczej niebezpieczny, koledzy się uśmiechali lubtwierdzili, że jest przeciwnie. Migdałki są organem obronnym,wydzielającym elementy toksyczne. Ich podrażnieniespowodowane jest właśnie nadmiarem owych toksyn, któremusząwydalać; zapalenie zakaźne jest jedynie zjawiskiemwtórnym. Usuwanie tego organu bez równoczesnej zmianyogólnego systemu odżywiania jest równoznaczne z przygotowaniemterenu dla przyszłych, cięższych chorób. Dopiero tak rozumującmożna pojąć, że usunięcie migdałów może pobudzić dawne ognisko gruźlicyi w poważnymstopniu otworzyć drogę najgroźniejszej z chorób: chorobieHeinego-Mediny. Jedno byłopewne: Michał co dnia badałdzieci, biedne, schorowane, po operacjach, cierpiące terazna zapalenie wyrostka robaczkowego, wymiotujące żółcią,trawione gorączką, a nieraz zaatakowane gruźlicą kości. Jest to tak powszechne, że w mniemaniu lekarza ze szkołyklasycznej zarysowuje się jakiś związek między ślepąkiszką a migdałkami, związek wedługniego niewytłumaczalny. A przecież przez usuwanie przyczyn, wykluczanie zpożywienia wszelkich kwasów,mięsa o dużej zawartościsubstancji toksycznych jak wieprzowina i dziczyzna, ryb,leków i środków wzmacniających, nierzadko udaje sięMichałowi uzdrawiać małych pacjentów bez zabiegówchirurgicznych, bez męczarni. I jest toniewątpliwe przywszystkich chorobach. Jak niewielu jednak lekarzy dajesięprzekonać! Zgroza ogarnia na myśl, że podobne błędymogły tak gruntownie i tak bezkarnie zakorzenić sięw ludzkich umysłach. Jak nużąca i trudna jest rola człowieka, który posiada prawdę,a nie jest w stanie znaleźćdlaniej uznania. Babka rodu Lavaisne nareszcie umarła. Najwyższyzresztą był czas. Jej agonia już dobrze dała się we znakirodzinie. Ludzi bogatych, którzy podwpływemdobrobytunauczyli sięcenić w życiuwyłącznie jegostronę materialną, niecierpliwi najmniejsza nawet przeciwność losu. U Hesdelotów natomiast sytuacja jakoś się ułożyła. Doopieki nad starym, chorym naraka dziadkiem przyjęlipielęgniarkę i zakonnicę, oszczędzając sobie wten sposóbcałej pańszczyzny, zmęczenia i widoku cierpień, zawszetrochę ryzykownego, gdyżi własne serce mogłoby żywiejzabić. 436 Aby przerwać wreszciewahania, Michał wezwał na konsylium Roy. Miał do niego zaufanie. Od wypadku z paniąDaubian zwracał się do niego zawsze, ilekroć zaszła potrzebaoperowania któregośz pacjentów. Roy był flegmatykiem. Nieolśniewał ani szybkością działania, jak wielkiprofesor Romagnol, ani odwagą decyzji, jak Lequesnoy,lecz pracował według wzorów klasycznych, precyzyjniei metodycznie. Żadnych cudów. Jego chorzy szybko wracali do zdrowia. Stosował narkozę według przepisu jednego zprzyjaciół: ogrzanym eterem. Nie miewał wypadków zapalenia płuc. Royzbadał starego Hesdelota. Nie ma celu operować. Niech umrzew spokoju. Gdy się żegnali, Roy zaprosił Michała, bywraz z Ewelina odwiedzili ich wprzyszłą sobotę wieczorem. Ewelinaprzez cały tydzień łamała sobie głowę. Michał miał odebrać nowe palto. Brak mu tylko porządnychrękawiczek. Ale ona! Nic właściwienie miała. Popielaty wizytowy kostium, oczyszczonyeterem, odprasowany na mokro i ozdobiony sztuczną kameą jeszcze odbiedy ujdzie. Michał obiecał jej kapelusz, malutki toczekz szafirowego weluru, bardzo elegancki, a kosztujący tylkosto franków. Na szczęście zachowały się jeszcze pantofelkiod ślubu, doskonałaimitacja jaszczurki. Przy sztucznymświetle można było przysiąc, że to prawdziwa. Rękawytaftowej bluzkitrochęsię przetarły. Ewelina je obcięła. Pójdzie z gołymi ramionami. Na upartego może nie zdejmowaćżakietu, powie,że ma katar. Pozostała sprawapończoch. Choć bardzo o nie dbała, uważała, by zanadto nienaciągać podwiązek, płukała je zaraz po zdjęciui suszyław cieniu na rozpostartym ręczniku, te trzy czy cztery pary,które miała, mocno się już zużyły. Od miesiącaoszczędzała, by sobie kupić nowe. Ale Michał kiedyś przy obiedzieopowiedział jej o Daubianie, zamożnym niegdyś człowieku,którego żona za wszelką cenęchciała mieć dzieci. Znowuzaszła w ciążę, abyli w skrajnej nędzy. Ewelina poszła jąodwiedzić. I pieniądze się rozeszły. Po długich poszukiwaniach znalazła wreszcie dwiepończochy, pocerowane tylkona stopach, ale niedo pary. Jedna byłajaśniejsza od drugiej. Trudno, nie sposób przecież zatruwać Michałowi życiaz powodu pary pończoch! Przed samym wyjazdem, już naprogu domu, MichałobrzuciłEwelinęuważnym spojrzeniem: popielatykostium,pantofle z jaszczurki, jedwabne pończochy, różowa taftowabluzka, spięta u szczupłejszyidelikatną broszką, która 437. mogła uchodzić za złotą, szafirowy aksamitny kapelusik. Oświadczył, żeEwelina wygląda jak cukierek, pocałowałją i wsiedli do Citroena. Roy, wielkibrodacz z czarnymioczyma, nie robił z gośćmiceremonii. Gdysię ma czterech chłopaków i trzydziewczyny, trudno sobie pozwalać na przestrzeganie światowych form. Panie zostały w kuchni, gdzie miały parzyćkawę, a RoyzabrałMichała, żeby mu pokazać swój gabinet zabiegowy. Bardzo był z niego dumny. On jeden wiedział,ile ta ciągle ulepszana instrumentacja, rentgen, ściany ogrzewanewewnętrznymi rurami kosztowały wysiłków,nie przespanych nocy i poświęceń. Zademonstrował Michałowiwkraplacz na ogrzaną surowicę do ran. Tłumaczył,na czym polegają jego "nowości", specjalna technika operowania,pokazywał, jakich używa nici,które narzędziasam wymyślił czy udoskonalił, jakie ma haki do rozszerzania pola operacyjnego, stół operacyjny, podnoszony i opuszczany naciśnięciem pedału, umożliwiający obywanie siębez asysty. Objaśniał każdy szczegół waparacie do usypiania ogrzanym eterem. Wiadomo, że w krajach tropikalnycheter, zawsze ciepławy,. nie powodujekomplikacjipłucnych, które wnaszej strefie stanowią tak wielkie niebezpieczeństwo przy narkozie. Biorąc to pod uwagę jedenz kolegów i przyjaciół Roya skonstruował aparat zpodgrzewaczem wodnym, który ociepla opary eteru, nim dojdądo płuc. Dziękitemu eter nieoziębiaorganizmu chorego,działa szybko, pacjent wchłania go znaczniemniej, przezcoprędzej wraca do zdrowia,bez ryzyka komplikacji płucnych. Roy stosował tęmetodę od dawna. Powinniście to koniecznie opublikować! I wy, i waszprzyjaciel rzekł Michał. Zarówno wasze narzędzia,jak i ten aparat powinny być ludziom znane. Nie da rady odpowiada Roy. Szczególniejeślichodzi o mnie: Romagnol z miejsca mnie utrąci. Profesor Romagnol? Tak, on. Nie bardzo się lubimy. Prawdę mówiąc,odszeregujuż lat. A wszystko się zaczęło od zwieracza odbytnicy. Myślicie, że żartuję. A jednak to prawda. Byłwtedydopiero docentem,a ja asystentem na anatomii. Któregoś dnia Morel, mój szef,dokonywał wauli sekcjizwłok, a my, studenci, przyglądaliśmy się jego robocie. Nagle zjawia się Romagnol i mówi: "Kolego, nie moglibyściemiużyczyć jakiego nieboszczyka? Chciałbym sobierozruszaćrękę przed operacją. " Morel pokazuje mu Irtó438 regoś truposza. Romagnol zabiera się do krajania. Morelstaje nad nim, przygląda się i zaczyna podkpiwać, boRomagnol nie mógłznaleźć zwieracza odbytnicy. Założyłbymsię . powiada Morel że pierwszy lepszy zmoichstudentów wygrzebie ci to od razu! Nie przesadzajmy sapieRomagnol. A nato Morel wołamnie: Hallo, Roy! Chodź pan tuna chwilę. Podchodzę. Pokaż pan Romagnolowi, jak się wynajduje zwieracz odbytnicy. " Rzeczywiście, kolego,dosyć tojest trudne. Aleja miałem wprawę. I jakgłupi pokazałem Romagnolowii wszystkim studentom ów sławetny zwieracz. Kiedyczłowiek jest młody, widzicie, cieszy go, gdy może zabłysnąć, jest bardzo naiwny. To był koniec, mójdrogi. Najpierw, przedsamymi wakacjami, Romagnol podchwytliwym świńskim pytankiem spalił mnie przy egzaminie. A w rok później umarłMorel. Zdałemsobie sprawę, żelepiej zrezygnowaćz kariery naukowej. Wystarałem sięo pieniądze i otworzyłem własną lecznicę. Nie uchroniłomnie to zresztą od tego, że stale muszę się ma Romagnolanatykać. Jest profesorem, wszyscy lekarze się z nim liczą. Bo bez niego ani rusz, każdy go potrzebuje,gdy chodzio odznaczenie, rozetkę, jakiś order, ulokowanie syna czyprotekcjędla przyjaciela. Iluż starych internistów, którzynaprawdę majądo mnie zaufanie i odtrzydziestu latprzysyłają mi pacjentów, oznajmia mi poprostu: "Słuchajcie,kolego, na parę lat muszę się z wamirozstać. Nie będę dowas kierował pacjentów. Mójsyn idzie na medycynę. Będzie miał zRomagnolem do czynienia, muszę podesłaćmu kilku chorych, sami rozumiecie. " Romagnol zresztąbynajmniej się nie krępuje. Synom lekarzy, którzy z nimnie współpracują, mówi bezżadnych ogródek: "No, a cóżto. Czy żaden z pacjentówpańskiegoojca nie potrzebujeoperacji? " Trochę towyjaśnia, skąd się Wziął zwyczaj podziałahonorariówzauważył Michał. Tak, myślę. Cóż chcecie, kolego, todla utrzymaniarównowagi. Wyrównuje szansę w walce zprofesorami. W tym tkwicały problem, mój kochany. Pókiprofesorowiebędą mieliprawo praktykować prywatnie, nie da się, uzdrowić stosunków w świecie lekarskim. Przez chwilę stał zadumany przeczesując palcami swączarną brodę Beduima. A potem nagle się otrząsnął. , No, trudno! Jakoś się to jednak ułoży. Chodźmy nakawę! 439. Ujął Michała pod ramię i poprowadził do części mieszkalnej. Lecz po drodze nawróciłjeszcze do ustawiczniedręczącego go zagadnienia: "' To tak jak z moim aparatem do wkraplania, mójdrogi. Jak . przyszło dozademonstrowaniamojego pomysłu,stanąłem przedkomisją, której przewodniczył Romagnol. Wysłuchali moich wywodów w milczeniu. A późniejRomaginol z uprzejmym uśmieszkiem oświadczył: "Dobra, doktorze Roy, bardzo nawet dobra jest ta pańska maszynika. Trzeba jednak pewneszczegóły w niej zmienię^,wyglądzewnętrzny, kształt. Za bardzo przypomina irygator. "I na tym się skończyło! Żadnej następnej próby, nikt nawetdo mnie nie zajechał, żeby to chociażobejrzeć. Oddwudziestu latja jeden nadal się tym posługuję, nie budząccienia zainteresowania. A jeśli chodzi o ogrzewanyeter, pomysłjednak niezgorszy, coś, nad czym warto bysię zastanowić to samo milczenie, ta sama powszechnaobojętność! Nigdy pan o tym nie pisał, nic nie drukował? Na początkutak. Byłem jeszcze taki naiwny! Jaktylko coś wymyśliłem, zarazchciałem całemu światuoznajmić. Ale niktsię tym nie przejmował, nikt nie zwracał na mnie uwagi. Albo też zużytkowali moje pomysłypo cichu, w ukryciu, gdy nie było studentów, którzy mogliby coś zauważyć. Teraz już zrozumiałem. Milczę. Alenadal szukam, wprowadzam innowacje, ulepszenia. Widzieliście sami, kolego, w jaki sposób pracuję. Widzieliściemoje narzędzia. Ale we Francji niczego już nie publikuję. Nie warto. Nie mam za sobą autorytetukatedry, nie mamstudentów. Wszystko pajdzie na marne. Sama teoria to zamało, konieczni są młodzi, którym bymożna przekazywaćtechnikę. Kiedy minieniebędzie, wszystko przepadnie. Chyba,żeby któryś z moich synów. No, ale proszę dosalonu. Raymondo! Raymondo! Zostawił Michała samego, zajrzał do kuchni izarazwrócił. Nasze panie zrobiły sobie w kuchniposiedzenie i cośmi się zdaje, że zapomniały o kawie. Ładnagościnność! Ale co tam! Bierzlicho konwenanse, prawda? Zapalicie,kolego? Nie^ Ja też nie palę. Działa mi to nanerwy, rozstraja. Nie mogę. Z natury jestem flegmatykiem, człowiekiem spokojnym. Wtym zresztą moja siła. Czy dacie wiarę, że wszystka^do czego dążyłem i co osiągnąłem w dziedzinie chirurgii, temu właśnie zawdzięczam? Staram się 440 możliwie zwalniaćtempo, aby pacjentowiw narkozienicnie groziło, usiłuję zwiększyć procent bezpieczeństwa, możliwieeliminować pośpiech,' unikać zdenerwowania, zapobiegać wstrząsom. A^Rpmagnol przeciwnie. Operuje jakza czasów Napoleona,,^ Kiedy nie było ani narkozy, aniaseptyki, kiedy, trzebasię było śpieszyć, bo każda sekundabyła droga. Zresztąpod tym względem Romagnol jestwspaniały, samiwiecie. Warto zobaczyć, jak usuwa macicę! Tym tempem się wsławił. Zupełnie zrozumiałe, że mojemetody nie mogą mu się podobać. Raz niewiele brakło,a byłby mnie wykończył. Sądpowołał go na ekspertaw procesie, który mi wytoczyła pewnapacjentka. Ależmnie schlastał, wyszydzając to, co nazywał moimi "zgubnymi innowacjami"! Całe szczęście, że wygrałem w apelacji, bo inaczej straciłbym reputację i nie pozostałoby minic innego, jak zwijać budę. To właśnie mniegubi: brakoficjalnego poparcia. Janic nie znaczę. Gdy wprowadzamcoś nowego, to na własną odpowiedzialność i własne ryzyko. Jakmi się nie powiedzie klęskakompletna. Wszyscynamnienaskoezą. I to z jakim zapałem! Ale przecieżjest jeszczeprasa, książki, artykuły. Drukuję czasami. Ale niewe Francji. W Belgii. Tamodnoszą się do mnie przychylnie. Tylko tu znowuinneutrudnienia, ta zapora w życiu intelektualnym:granica. Nie przyjeżdżają do mnie, nie widzą, a w chirurgii trzebawidzieć. Nowej techniki niemożna nauczyć sięz książek. Wszystko przepadnie. A szkoda. Ja sam zresztą nie mogęsię kształcićtak, jak bym chciał. Chętnie bym zobaczył cośnowego, asystował przy operacjach. Ale na uniwysytecieodnoszą się do mnie z rezerwą. Cóżrobić, mam tam zbytpotężnego wroga. Nic mi nie pokażą, nie dopuszczą dożadnego ciekawszego zabiegu. Ilerazy tam byłem,wyczuwałem doskonale, jak mnie niechętnie i ozięble witano. Toteż dałemspokój. Czasami mąż jeździ operować do Paryża wtrąciłapani Roy, która właśnie wniosła kawę. Ale todaleko,dużokosztuje i masę zabiera czasu. No tak potwierdził Roy. Jajednak zaoponował Michał często na uniwersyteciewidywałem, jak profesorowiezapraszali któregośz lekarzy,by operował przy nich i przy studentach, wypytywali go, z całą prostotą douczali się przy nim. A tak, toznane! Nie wszyscy jednak są do tego stopniaskromni i wielkoduszni. Bo to jest wielkoduszność, 441. mój drogi. Żeby się na to zdobyć, trzeba umieć schowaćdo kieszeni własne ambicje, a nierzadko też ponieść ofiaryfinansowe. Kto się jednaknatknie na człowieka,który siętą wielkodusznością nie odznacza, dla tegodroga już zamknięta. Takwłaśnie było ze mną. Trochę nerwowo przesunął ręką po brodzie. Widzicie, panie kolego,największe zŁo to ta kumulacja, fakt, żeprofesorowie mają także prawo doprywatnej praktyki. Profesor nie jest powołany do leczeniawszystkich. Jego zadaniem jest ocena wartości nowychmetod leczniczych czy techniki chirurgicznej irozpowszechnianie ich między studentami. A poza tym należydo społeczeństwa, to znaczy do szpitala. Zrozumiałe, żewymaga to lepszych uposażeń. I ja znałemkilku uczonychtej miary co wasz Norf! Ludzi niezwykle utalentowanych,o światowejsławie, którzy nie chcieli praktykować prywatnie, żeby całkowicie. poświęcić się pracy w laboratoriach. Żeby jakoś wiązać koniec z końcem jeden dorabiał w przychodni towarzystwa dobroczynnego, drugijeździł do stwierdzania zgonów. Cóż,pomarli. A ci coprzyszli po nich,przyjmująprywatnych pacjentów i zarabiają, ile chcą. Ale prasa naukowa nigdy nie wspominao pracach w ich laboratoriach. Póki profesor niezerwiez prywatną praktyką, dość trudno zdobyć mu się na powiedzenie studentom: "Zaprosiłem takiego atakiego lekarza, by dokonał tu przy was pewnego zabiegu i zademonstrował wynalezioną przez siebie, bardzo ciekawą metodę. " Według mnie powinno sięułatwiać profesorompodobna gesty przezusuwanie elementu konkurencji. Gdyby nie było tej całej kumulacji, poszedłbym po prostudo Romagnola, aon wypytałby mnie, zobaczyłby, o cochodzi, skontrolował. Nie miałby powodurzucaćmi kłódpod nogi, utrącać minie. Aletak jużjest i na to nie mażadnej rady! Wciąż jeszcze skubałbrodę. Czarne oczy spoglądały trochę melancholijnie. Patrzył na synów, dwóch najstarszych,którzy przed chwilą weszli, dumnie zaciągającsię papierosami, na co im matka z powodu gości pozwoliła. A potemzaczął mówić jakby do siebie samego: 'Zresztą. kto wie? Może nie wszystko przepadniewraz zemną. Możektóryś z nichbędzie miał talent,lekką rękę, ijemu będę mógł powierzyć moje dzieło. Możenie napróżno się mordowałem? Bogactwem człowieka,jaki bogactwem narodu, są jego dzieci. 442 Z tego punktu widzenia jesteśmy bardzo bogaci! wtrąciła paniRoy i zaśmiała sięszczerze, bez cienia goryczy. Michał wprowadziłsamochód dogarażu. Wszedł dokuchni, zdjął buty i odwiązał krawat. Ewetmakrzątała sięprzyzlewie. Kładź się prosił Michał. Już po jedenastej. Cotam jeszcze robisz? Nic, nic odpowiedziała Eweliną odkręcając kranz zimną wodą. Wiesz, ślicznie dzisiajwyglądałaś, naprawdę ślicznie! Ta bluzka i tenkapelusik. Nie zrobiłam ci zbyt wielkiego wstydu? uśmiechnęłasię. Nie musiałeś się za mnie rumienić? Chcesz, żebym ciprawił komplementy. Niedoczekanietwoje! Eweliną roześmiała się. Michałw skarpetkach ruszył kuschodom, buty trzymał w ręku. Przechodząc koło Ewelinypocałował ją w szyję. Nie marudź! Ciągle się nad czymś męczysz. Ewelinąnie odpowiedziała, zajęta płukaniem pończoch,owych sławetnych pończoch, każda innego koloru. AniMichał, ani nikt innynic niezauważył. W razie potrzebybędą mogły jeszcze raz czy dwa posłużyć. Warto oniezadbać. Wycisnęła pończochy w rękach, ostrożnie, nie skręcając, rozłożyła je starannie na stole między dwoma ręcznikami izadowolona poszła do sypialni. 4 Patrz, Saint-Jean-d'Angely powiedział Guerrani trzymając jedną ręką kierownicę, drugą wskazywał wyłaniające się na horyzoncie miasto z białymi bliźniaczymiwieżami kościoła, który nigdy nie został wykończony. Fabianaprzez okno samochodu'z zachwytemoglądałalekko falisty krajobraz Saintonge,bezkresne łany zbóżi rozległe pastwiska przecięte tu i ówdzie ciemnymi smugami zagajników i winnic. Dzień był upalny. Aż podaleki, nagrzany widnokrąg, nad którym snuła się delikatnamgiełka, świat . pławił się w jaskrawych promieniachsłońca. Pośród szeroko otwartej przestrzeni żyznych, spokojnych pól powoli z głębokiej doliny koryta Boutonnewynurzało się Saint-Jean. Płaskie dachy kryte grubą,okrągłą dachówką przypominałyjuż osiedlaProwansji. Fabiana patrzyła na zbliżające sięmiasto. Wjechali szerokim bulwarem i przecięli skwer, na którym rosły palmynadając mu trochę egzotyczny . wygląd. Znaleźlisię w śródmieściu,nabiałych rozpalonych uliczikach z wąskimi chodnikami, po których wolnym krokiem snuli się przechodniewracający z placów gryw kule lub wędrujący na rynek,na tradycyjny kieliszek aperitifu. Chcąc sprawićFabianieniespodziankę Guerran przejechał całylabirynt uliczeki nagle zatrzymałwóz przed zabytkowym kościołem świętego Jana od Aniołów, tą osobliwą,ogromną i wspaniałąbazyliką, której budowę rozpoczęto przed dwustu laty,przerwano w połowie podczas Rewolucji i nigdy już nieukończono. Fabiana chciała obejrzeć kościół zbliska. Guerran został waucie, a ona obeszła świątynię dokoła,po czym stanąwszy u wejścia do głównej nawy zapuściławzrokdo jej wnętrza. Ujrzała wielkie, przedziwneruiny,zachowane w stanie, w jakimprzerwano budowę, niezwykle białą, przestronną, wysoką katedrę bez dachu,zniszczoną jużmiejscami, nim zaczęłasłużyć swemu przeznaczeniu, skąpaną w oślepiającympromiennym blaskupołudniowego słońca, jak ruiny Akropolu. Gołe mury zdawały się niemal wesołe, bez śladu owej szarości, mrocznej 444 patyny wieku, jakąpokryły siękatedry w Amiens,wReimsczy paryska Notre-Dame. Jasność, biel, czystelinie zabytkówstarożytności. Lecz w tym blasku, w tymprzejrzystym, spokojnym powietrzu, na tle błękitnegonieba i białych kamieni co chwila pojawiały się czarneociężałe ptaki, głośno łopoczące skrzydłami, kruki i wrony,które się gnieździły we wnękach. Podrywały się niezdarniez dzikim, ochrypłym krakaniem i jak wielkie cienie przemykały w gorących promieniach słońca. Fabiana długoimsię przyglądała. W radosnym świetlednia ponure ptakiciemności miały dziwną, osobliwąwymowę. Dopatrywałasię w nich nie wiedzieć jakich symboli. Gdy wreszcie wróciła do samochodu,Guerrantrochę się gniewał, że takdługo marudziła. Wyjechali z miasta szosąku Poitiers. Na trzecimkilometrze, w Saint-Julien, skręcili w prawo na wąskąleśnądrogę, a potem namostek nad rwącą, przejrzystą rzeczką. ToBoutonne powiedział Guerran. Trochę dalej, za dość ostrym zakrętem,wjechali w wysokążelazną bramę i znaleźli sięna obszernym dziedzińcuwielkiegodomostwa, ni to dworu, ni to pałacu, opłaskimdachu, małych oknach dopołowy przymkniętych okiennicami i biało tynkowanych ścianach obrośniętychwinem. Wokół dziedzińcabiegła żwirowa alejka, pośrodku zieleniłsię trawnik,a na nim gdzieniegdzie wiecznozielone krzewy. Tuż przed dworem dwiestuletnie lipy, potężne kolosy, gęstwą liści rzucały na wejście niebieskawy mrok. Dom dzierżawcy i budynki gospodarskieokalały podwórze. Z obory wyszładziewczynaz dwoma wiadrami mleka. Gdzieś blisko porykiwały krowy. Drzwidworu się otworzyły, ukazała się wnich stara kobieta iuprzejmie przywitała gości. Wprowadziła Fabianę do kuchni, stamtąd dosalonu, a potem do innych pokoi, wielkich, pustychi mrocznych, z bielonymi ścianami ibelkowanymi sufitami, z wiejskimi dębowymi posadzkami, błyszczącymii gładkimi jak szkło,odwiekówwoskowanymi,i ze wspaniałymi starymi szafamio długich zamkach z kutego żelaza. Fabiana wdychała miły zapach świeżo wypranej bielizny z grubego ręcznie tkanego płótna. Pchnęłaszerokieokiennice i spojrzała na park, na zielone trawniki, zwartekępy sosen i sekwoi, pojedyncze cedry i palmy, na niskiekamiennemurki, ledwie widocznespod zwałów koniczyn,dzikiego wina i bluszczu. Za parkiem ogród warzywny,zaogrodem sad, a dalejłąki, zagajniki i pastwiska, i. na któ445. rych pasły się stada czarno-białych krów. A wśród tegotoczyłaswe wesołe wody rzeczka Boutonne, czasemotwarcie, srebrząc się w słońcu jak wąż, to znów ukradkiem, pod osłoną liści i drzew, albo też zatrzymana w biegu groblą przy młynie wyrywała się spod wielkiego koła,bulgocąca i spieniona. Fabianaobjęła wzrokiemswojenowe królestwo,tereny niezwykłych odkryć,jakie jużw wyobraźni widziała, i szerokimi, lśniącymi od woskuschodami, na których kroki rozchodziły sięechem, zbiegłado Guerrana, by podzielić się swym zachwytem i zabraćgo do ogrodu warzywnego po sałatę. Guerran budziłsię późno, rozleniwiony i zaspany. Śniadanie jadał w łóżku; wtedy nadchodziła Fabiana. Czy ci nie wstyd? Straciłeś taki piękny widok! Och,te dzisiejsze opary nad Boutonne! I ta rosa. Naprawdę,jak rozsypane srebro! No, wstawaj już, pomożesz mi zbierać fasolę! Mył się prędko i w sportowej koszuli,flanelowych spodniach, płóciennych pantoflach i starym kasku kolonialnymwychodził z Fabianą do ogrodu, trzymając wręku olbrzymi kosz, do którego wrzucała rzodkiewki,szparagi, kabaczki,groch, fasolę, karczochy, sałatę. Biegała, zbierała,upajała się tą obfitością, bogactwem żyznej ziemi. W lekkiej białej sukiencew niebieskie kwiatki, z gołymi nogamii w olbrzymim kapeluszu z grubo plecionej słomki, ocieniającym jej szczupłą,bladą jeszcze twarz, wyglądała jakdziecko wsi. Zapomniała już owszystkim:o Angers, Paryżu, lecznicy, owszystkichkłopotach i troskach. Przyginałagałęzie śliw wieszając się na nich rękoma. Co chwila wybuchała śmiechem. A Guerranpatrzył nadelikatną gręmięśni jej smukłych młodzieńczych ramion imyślał: "Gdybyż tak mogłobyć wiecznie. " Potem wracali, jedliśniadanie w obszernej jadalni,mrocznej, a połyskliwej, rozkosznie chłodnejza osłonąprzymkniętych okiennic, przez które czasem wdzierał sięcienki jak ostrze sztyletu, oślepiający promień słońca. Później Guerran uzbrajał się w wędkę i łowił ryby zagroblą koło młyna. Fabiana kładłasię obok niego na trawie i łapała żabki czekającna kąpiel. Potem, po godzinierozkosznego pływaniaw lodowatej, rwącej wodzieBoutonne,pod cienistym sklepieniem lip i topoli, wyruszali nadalekie spacery. Wyboistymi, dziwnie krętymi drogami 446 wśród gęstych zielonych żywopłotów wydostawali się naotwartą przestrzeń, wyzłoconą i rozpaloną, rozedrganą leciutkim falowaniem nagrzanego nad ziemią powietrza; łany rdzawychzbóż stałynieruchomo w skwarze upalnegodnia chyląc w dół ciężkie dojrzałe kłosy. Wracali zwyklebardzo późno, dopiero o zmierzchu, gdy spędzano z pastwisk stada bydła,szarą rzeką rozlewające się powąskichdróżkach, pod czujną opieką czarnych jazgotliwych psiaków z czerwonymi ozorkami. W kuchni płonął już ogień. Służąca rozpalała goco wieczór, . gdyż odmgieł znadBoutonne ciągnął wilgotny chłód. Jedli kolację siedzącprzy sobie w czerwonym blasku płomieni. Z zielonychmokrych jeszcze gałązek wierzbiny i lipy rozchodził sięostry,leśny zapach, gorzka, gryząca woń świeżych soków. Fabiana rzucała na ogień całe kobiałki szyszek. W kominku buchał płomień trzeszcząc isycząc jak przy pożarze. Zaoknami zapadałanoc, gęste korony lip na niebieskawym tle nieba zdawały się coraz ozarniejsze. W oborze porykiwały krowy. Wstajni konie podzwaniały łańcuchami. Fabiana siadała możliwie najbliżej żaru paleniska, chłonęłaparzące ciepło. Gdzieśzza komina dochodziło ciche, smętne,jednostajne cykanie: jakiś świerszcz wygrzawszy się ogłaszał światu, że jest zadowolony. Nasuwało to Fabianiewspomnienia z dzieciństwa. Kiedyś ojciec wyjechał W dalekąpodróż. Bardzoza nim tęskniła. W owym okresie cowieczórrozlegał się ten sam dziwny gtos: świerszczykz szczeliny w ścianie usypiał ją swoją smutną piosenką. "To przynosi szczęście" powiedziała Marieta. Odtejpory Fabiana zawsze z nadziejąw sercu czekała i nasłuchiwała, kiedy się odezwie ta odwieczna,tajemnicza melodia. Szczęście. Wówczas miało to oznaczać,że ojciecwkrótcepowróci. Rzeczywiście Doutreval przyjechał wcześniej, niż sięgo spodziewali. Tego samego dnia świerszczumilkł,nie słyszała gowięcej. Spełnił swoje zadanie,smutek minął, nie potrzebował więc dodawać jej otuchy. Skulona tuż przy kominku znowu wsłuchiwała sięw osobliwe dźwięki. Przypominała sobie dzieciństwo, dawne przeżycia i wzruszenia, a potem, nie wiedzieć dlaczego,jej serce przepełniło uczucie rozradowaniai niepojętejnadziei. Dwa razy w tygodniuGuerran telefonowałdo Angers,informował sięu Legourdana oraz innych aplikantów 447. o biegu najważniejszych aktualnych spraw. Wszystko szłodobrze. Pod koniec trzeciego tygodnia nicnie mówiąc Fabianie wybrał się pieszo do Saint-Jean i stamtąd zatelefonował do Paris-Plage. Juliana, Karolowie iMonika spędzali tam wakacje. Po dwugodzinnym czekaniu otrzymałpołączenie. Poznał w słuchawce opryskliwy głos Juliany. Hallo,Juliano, to ty? Tak, ja. Jak się mają dzieci? Dobrze. Wiesz, że zadwa dni do was przyjadę? Najwyższychyba czas. Mam zamiar spędzić z wami cały tydzień. No tak, nareszcie kolej na nas. Nie rozumiem? Gdzie ty jesteś? Gdziejestem? No tak, skąd do mnie dzwonisz? Nojak to. z Angers odparł zaskoczony. Odsiebiez kancelarii. Karol był wczoraj w Angers, chciał się z tobą zobaczyć. I jakoś cię tam niezastał. Mam chyba prawowyjechać do któregoś z kolegóww Paryżu. Ha,ha, ha! rozległ się w słuchawce śmiechJuliany. Zależy ci natym, żeby mnie zobaczyć, czy nie? Zależy, ito tak dalece, żesama do ciebieprzyjeżdżam. Przyjeżdżasz? wykrzyknął Guerran. Tak, tak. Bądźprzygotowany. Wracam do Angers. Dziś wieczorem będę już w domu. Dzisiaj? Tak. ^ Ależ. Dzisiaj mnie nie zastaniesz. Właśniewyjeżdżam. Muszę natychmiast wyjechać. Ha, ha, ha! roześmiała się znowu Juliana. Guerran się rozzłościł: Do jasnej cho. Dajże mi raz święty spokój. Przyjadę, kiedy mi się żywnie spodoba. I położył słuchawkę. Ruszył z powrotem do Saint-Julien. Był wściekły. Znalezionym gdzieś na ścieżce kijem wywijał zamaszyścieścinającprzydrożnechwasty. "To idiotka! " powtarzał w duchu. "Wcale nie poja448 de. Jakiż ja czasem bywam głupi! Tak tu cicho, spokojnie. i tak mi dobrze! Po diabła mi tam latać? Oto skutki, jakzaczynam coś kombinować za plecami Fabiany. " Wrócił do niej myślą, stanęła mu przed oczyma jejszczupła, młoda twarzyczka, delikatne ramiona,uświadomił sobie jej miłość wierną, gorącą, pełną czułości, oddania, niezawodną. Ogarnęłogo wzruszenie, zbudziłysię wyrzuty sumienia, przyśpieszył kroku, miemal biegłdo niej,jak do jedynej ostoi. Odnalazł ją w parku zadomem, czytała coś wświetlistym półcieniu starych sosen osmukłychpniach. Gdy go ujrzała, natychmiast rzuciła książkę i wybiegła naprzeciw. Przytulił ją dopiersi, czułwzbierającąw sercuwielką tajemną radość, gdymiał ją tuż przysobie, taką młodą i tak bez resztyoddaną. Ale pod wieczór, gdy o zmierzchu zasiedli koło kominka, przypomniałamu się Monika. I nagle, oględnie dobierając słowa, oznajmił: Wiesz, malutka, paskudna historia, ale będę cię musiałna parę dni tu zostawić. Jakaś sprawa? Instynktownie, bez zastanowienia, podchwyciłtę deskęratunku, którąsama mu podawała,wygodne kłamstwo. Tak. Właśnie. Telefonowałemdo kancelarii. Legourdan chce się ze mną porozumieć. To bardzoirytujące. Żebyś wiedziała, jak mnie to trapi. Co robić, Oliwiuszu. Jeżeli musisz. Ciężkojednak, wiesz. Parę dni prędko zleci. Możetobie. ' Och, ty niedobry! Słuchaj, nie proszę, żebyś do mniepisywał. Ale co wieczór, pod koniecdnia, koło ósmej, dziewiątej godziny. No,co? O dziewiątej zamkniesz się sam w gabinecie,sam, samiuteńki, i przez pięćminut będziesz o mnie myślał. Ajao tej samej porze usiądę sobie tutaj i będziesz wiedział,że ja też o tobiemyślę. Zgoda? Przyrzekam! Zobaczysz, niebędziemy tak bardzoodczuwali naszegorozstania. Będziemy mieli wrażenie, że nadal jesteśmyprzy sobie. No, staruszku,nie rób takiej rzewnejminy. Parę dni szybko zleci. Wrócisz i znów będziemy 29 Ciała i dusze449. razem. Tydzień dzielni. Dał się pocieszyć. to niedługo. Jeżeli trzeba, badamy Samochód pruł powietrze jak pocisk, śmigał przez pro- ste, zdające się ciągnąć w nieskończoność, ocienione rozłożystymi drzewami drogi Normandii, mlhnął dziewięćdziesiąt kilometrów na godzinę, stale tym samym aż nużącymjednostajnością tempem. Guerrannuciłsobie starodawneromanse i rytmiczneżołnierskie piosenki. Pozostało mutylkominąć Rouen, potemAbbeville i już będzie u celu. Zobaczy Monikę. Podśpiewywał półgłosemmelodiez młodości, wyładowując w ten sposób 'nadmierne podnieceniewewnętrzne. O Fabianie już nie myślał. Wyjechał z Saint-Jean d'Angely poprzedniego dnia wieczorem,nocowałw domu, w Angers, i o świcie wyruszyłdalej. W Rouen,w jakiejś kawiarni, odktórych roją się bulwary nad Sekwaną,zjadł prędko drugie śniadanie, zimnemięso i pół butelki wina. I zaraz pomlknąłdalej. Dochodziła druga. Na szosie do Abbeville zwiększył jeszczeszybkość. W niecałedwie godziny dojechał do Etaples,minął szerokie piaszczyste koryto Canche i pędził przezlas koło Paris-Plage, gdzie między sosnami coraz częściejbieliły się wttlle, a po szerokich alejach kłusowały na rasowych koniach wytworne amazonki. Wkrótce po lewejstronie wyłonił się nowy, dopiero wykończony, luksusowyhotel Picardy, wielki blok nie wyschłego jeszcze betonu,zjeżony rusztowaniami, po których kręciło się mrowie robotników. Zatrzymał wóz na rondzie naprzeciw kasyna. Monika przed wyjazdem pokazywała muto kasyno nakarcie pocztowej. Poznał je. Wiedział, że willa, w którejmieszkają, znajduje się gdzieś opodal, z lewej strony nazboczu. Policjant, do złudzenia przypominającyangielskiego policemana jako że wszystko wtych stronach pomyślane było tak, żebyangielscy goście czuli się jaku siebie wskazał mu drogę. Wynajęta przezJulianę willa The Daffodils, zbudowanaw stylu normandzkim, z łamanym dachem krytym pozieleniałą od starości dachówką, stała pośrodkudobrzeutrzymanego trawnika, na tlewydm i mizernych sosen. Guerran wjechał do parku i zatrzymał się przed tarasem,obrośniętym pnącymiróżami. Wysiadł z samochodu. Po450 niżej tarasu, spomiędzy sztucznych skał i ozdobnych wodnych roślin, tryskała w małym basenie fontanna. Międzykamiennymi płytami zieleniłsię mech. Gdy Guerranwszedł do hallu, a później do salonu, poczynając od dywanów, a kończąc na abażurkach kinkietów, utrzymanegocałkowicie wbiałymi różowym kolorze, zrozumiał, dlaczego czynsz kosztuje go trzydzieści tysięcy miesięcznie. Na schodach rozległy się kroki. Zeszła Juliana z Moniką. Ach, to ty! Ano ja. Cóżto, Moniczko,nie całuje się ojca? Od pierwszej chwili,gdy ujrzał ją stojącąbez ruchu,jakby wrośniętą w próg,wyczuł, niewiedząc jeszcze dlaczego, że stracił w sercucórki wszystko, co zdobył przezostatnie dziesięć lat. Juliana zaprowadziła godo łazienki, wąskiej i niskiej,wyłożonej odgóry do dołu zielonymi jaknefryt, grubymiszklanymi płytami. Wanna z bladozielonego marmuruwpuszczona była w podłogę. Ciepła woda płynęła z ukrytego w marmurze kranu. Guerran wykąpany, odświeżonyi wypoczęty nałożył szlafrok i golił się pomału, układającprzy tym plan dzisiejszego popołudnia. Musiał zdobyć conajmniej pół godziny swobody, by zadepeszować doFaIbiany. Z przywiezionych ubrań wybrał jasnoszare w dużąkratę, do tegoczerwony, jedwabny krawat cogo odmładzało i nadawało mu wygląd sportsmana. Na korytarzu . spotkał syna i synową, którzy właśnie wrócili z tenisa,i razem z nimi zszedł na dół. Juliany niebyło. Poprosił; Karola, by go podwiózłna pocztę na plac Targowy. Gdywrócili, Juliana i Monika już na nich czekały. Postanowiliprzejść się na plażę. Za parkiem Juliana puściłamłodych naprzód. Wyraźniechciała pozostać z mężemsam na sam. Guerran to spostrzegł i przyśpieszył kroku. Nie pędźżetak! powiedziała. Niech się trochę'oddalą. Chcę z tobą pomówić. Jeżelizamierzasz wykorzystać mój przyjazd, aby roizatruć wypoczynek,uprzedzam cię, że natychmiast wyjeżdżam z powrotem. Nawet by cię to nieźle urządzało, prawda? uśmiechnęła siędrwiącoJuliana. Miałbyś świetną wymówfeę, żeby pognać tam, skąd przyjechałeś. Bardzo źle robisz, że ciągle dotego wracasz. Słuchaj, gdzie ty właściwie byłeś? Tam, gdzie mi siępodobało. 451. O, co do tego nie mam wątpliwości. Taka więc uroczata twoja kochanka? Idiotka! Szli obok siebie i rozmawiali w ten sposób półgłosem,pozornie spokojni, niemal uśmiechnięci, gdyż wkoło nichpełno było osób zdążających ina plażę lub wracających. A o dwadzieścia metrów przed nimi Monika, Karoli Andrea rozprawiali żywo, prawdopodobnie i oni natensamtemat, o ojcu imatce. Dowiem się, kto to jest, możesz być pewny rzekłaJuliana. Nie radzę ci znowuzaczynać wyrwałomu sięniepotrzebnie. Juliana wlotto podchwyciła: Aha! Tak sięi domyślałam! Wiedziałeś o wszystkim! Przekupiłeśagentów! Przyśpieszył kroku. Monika musiała przystanąć, gdyżodpięła się jej sprzączka u sandała. Tamci dwoje czekalina 'nią. Guerran miał nadzieję, że zdąży się donichprzyłączyć. Nie pędźże tak! Czysię boisz? Nie odpowiedział, jeszcze przyśpieszył kroku. O,bądź spokojny zasyczała Juliana i tak minie uciekniesz. Ja sięnie boję mówić o tym głośno. I dziećmikrępować się 'niemyślę. Jestem twoją żoną! Mamprawo wiedzieć! Powiedziała to tak twardo, że młodzi się obejrzeli. Proszę cię, przestań! krzyknął Guerran. A ja cię proszę, żebyś mipowiedział, 'gdzie byłeś! Skąd do mnie telefonowałeś? Wtedy,gdy Karol jeździł doAngers i nie zastał cię w domu? Chyba przy Karolu niebędziesz się wypierał? Miała to, czego chciała: awanturę przy dzieciach. Staliteraz w pięcioro na wąskiejdróżce prowadzącej do morza. Ludzie przyglądali im sięz ciekawością. Jak ci się podobarzekł Guerran. Przyjechałemtu dla Moniki. Ale jeżeli będzieszsię tak zachowywać, natychmiastwyjeżdżam. Ejże! krzyknęłaJuliana. Słyszycie! Sami widzicie! Patrzcie, dzieci! Dobrze się domyślałam,miałamrację! Już wyjeżdża, już do niej wraca, do tej swojej kochanki! Do tej swojejlafiryndy! Nie może bez niej wytrzymać! Anijednego dnia! Nawet dla was niemoże tegozrobić. Ledwoprzecieżprzyjechał, zaraz musiał lecieć,żeby do niej depeszować! 452 Guerran z wyrzutem spojrzał na syna. Na syna,którywyszpiegował go i natychmiast wydał. Karol zrobił siępurpurowy, spuścił głowę iuparcie wpatrywał sięw chodnik. Ale zacznijmy od tego zaczęła znów krzyczeć Juliana że nam wreszcie powiesz. Guerran odwrócił się napięcie izostawił ich samych. Wielkimi krokamipomaszerował do The Daffodils. Poszedłod razu na górę, do łazienki, lecz walizek jużniebyło,wrócił więc na korytarz. W ogromnym pokoju, urządzonym w stylu Ludwika XVI, z łóżikiem zasłanym wzorzystym kretonem, pokojówka w białymczepeczku rozpakowywała właśnie jego ubrania, aby je rozwiesić w szafie. Panienka obsługujemoją żonę? Tak, proszę pana. Proszę natychmiast zapakować towszystko 'z powrotem. Dziewczyna spojrzała na niegoze zdumieniem. Zastanowił się chwilę. Monika. Albo zresztą nie! Czy to 'pokój pani Guerran? Tak, proszę pana. Aha. Proszę przenieść moje rzeczy gdzie indziej. Sątu chyba jakieś pokoje gościnne? Tak,trzy proszę pana. Dobrze. Proszę mi któryś przygotować. Może pan zechciałby zobaczyć. Ach,Którykolwiek. Wszystko mi jedno! Zostawił osłupiałą dziewczynę i wyszedł z willi na samotny spacer między sosny i wydmy. Od głównej alei oddzielał willęThe Daffodils niski, gruby murek zżółtej cegły i białych kamieni, podwyższonyprzez gęste drewniane sztachety, pomalowane jaskrawoczerwoną farbą. Bramy niebyło. Wysypana białym żwiremdróżka wychodziła wprost na aleję i biegła dokoła dużego,starannie utrzymanego trawnika, zraszanego bez przerwywolno obracającą się polewaczką. Rozrzucone tu iówdziekępy róż, żonkili i 'pelargonii okalały biały dom barwnymkwietnym pierścieniem. Jasność ścianuwydatniała sięszczególnie na tle ciemnozielonych sosen iszafirowego'błękitu nieba, z którego powiew od morza spędzał wszystkie chmury. Ktoikiolwiek tamtędy przechodził, przystawał 453. choć na chwilę, by spojrzeć na The Daffodils i podumaćo jego szczęśliwych mieszkańcach. Guerranspędzał samotnie całe dni. Wałęsał się po lesie,nierazdochodził aż do pola wyścigowego, wynajmowałkonia wierzchowego i jeździł nad brzegiem morza, doMerlimont czy Stella-Plage, a potem wracał, wstępowałdo kasyna, błąkał się po ogrodach, popijał lemoniadę w jakiejś kawiarni i znowu szedł gdzie 'indziej, zabijał czasdo wieczora, do godziny ponurego rodzinnego posiłku. Gdywracał do The Daffodils, wszyscy milklinatychmiast. Toprzytłaczające, brutalne,a rozmyślne milczenie dławiłocałąrodzinę. Jaskrawo umalowana, wydekoltowana, bardziej miż kiedykolwiek wystrojona Juliana komenderowałasłużbą, wydawała coraz nowe polecenia. Karol łykał pospiesznie, z oczyma utkwionymi w talerzu. Monika ledwodotykała potraw, bąkała, że nie jest głodna, co chwilaciężko wzdychała. Jedynie Andrea usiłowała czasami poruszyć jakiś obojętnytemat, lecz nawet Guerran go niepodejmował. Po kawie szli zwykle do kasyna: młodzi trochę tańczyli, Juliana próbowała'szczęścia w salach gry,traciła paręset franków, później pocieszała się w kabarecie. Guerran schodził do ogrodu na cygaro. Około północywracali wszyscy razem, w zupełnym milczeniu, alejamiwśród sosen, pod niebem usianym gwiazdami, w cudowną,urzekającą moc. Od morza napływał monotonny,łagodnyszum i chłodny, orzeźwiający powiew. Wchodzili do willinie zamieniwszy słowa. Po sakramentalnym "dobranoc"w hallu Guerran szedł do swego pokoju, pokoju dlagości. Ta separacja, oddzielny pokój,którego zażądał, doprowadzałaJulianę do szału. Do tej pory trzymała go przy sobiezmysłami, słaby był wobec pokusciała, dla chwili rozkoszyzapominał o wszystkim i żona tą drogązawsze potrafiłagoodzyskać. Nawet obecnie, gdybyktóregośz tych męczących, pełnychwahań i rozpaczy wieczorów zastukałado drzwi gościnnego poikoju, wktórym samotny Guerran,leżąc bezsennie, zadręczał się pytaniem, jak powinien postąpić, pewno by się jej nie oparł. Jego serce, biedne sercesłabego, zmysłowego inieszczęśliwegomężczyzny, na pewno'by zmiękło,otworzyłby drzwi i wziął wramiona tękobietę, która mimo wszystko była jego żoną, poczęław swytołonie jego dzieci, tyle razydawała mu zapomnienie, a i teraz, jak tylokrotnie, bez wyrzutów sumienia,rozterek i niepokoju, w kojącym nawrocie do ustalonegoładu, do normalnego życia dałaby mu znowu dobrze znaną 454 , rozkosz. Ale na myślo takimupokorzeniu, otakiej kapitulacji, porywała Julianę nowafuria i podrażniona doostatka ambicja. Niechciała poniżać się pierwsza. Niechżeon do niej przyjdzie! Czekała szereg nocy. A przezcałytenczas, choć odnosiła się do niego wrogo i . nienawistnie,bardziej miżzwykle dbała o siebie,ubierałasię i malowałaz większą kokieterią, starała się być pociągająca. Wyjątkowo smukła, zesmagłą 'złotawą cerą, kruczymi włosamij. czarnymi jak noc oczyma, które zdawały się gorzeć odwewnętrznego żaru, a spoglądały twardo i 'nieugięcie spodgęstych łuków brwi, z wydatnymi,podmalowanymiciemnym cyklamenem wargami, spoza których błyskałymocne, drapieżnezęby była na swójsposób piękna,pięknością chmurną, może nawet demoniczną, zdradzającąnaturę namiętną i nieokiełznaną. Miała nadzieję, że zdołago odzyskać. Do późna w nocyniegasiła lampy. Nie zapuszczała żaluzji,by ze swego pokojumógł dojrzeć światło. Dwa,może trzy razy podchodziław szlafroku do jegodrzwi . nasłuchując, czy nie śpi. Umyślnie zachowywała sięgłośno. Może wyjdzie? Ale nie wyszedł. Raznatomiastwyjrzał zdziwiony hałasem Karol. Zawstydziła się, bąkając nieporadnie próbowała tłumaczyć, że czegoś szuka,rannego pantofla, którego nie może nigdzieznaleźć. Leczczuła na sobie zdumiony wzrok syna. Wiedziała, że się domyślił,że zrozumiał. Upokorzyłoją to straszliwie, przeklinała samą siebie i z wściekłością zaprzysięgła, że sięto już nigdy nie powtórzy. Straciła nadzieję, że odzyskamęża. I od tejpory znienawidziła go jeszcze bardziej. Z wyrazu jej twarzy, ze sposobu, w jaki od czasu doczasu ukradkiem na niego spoglądała,gdy zasiadali naprzeciw siiebie do śniadaniaw wielkiej biało-złotej jadalni,do której słońce wdzierało się poprzez przejrzystą, lekkąosłonęsosen, Guerran chwilami uprzytomniał sobie niejasno, co żona przeżywa, i mimo wszystko było mu jejżal. Lecz najbardziej zawzięta okazała się Monika. Bardziejbezlitosna niż matka. Ona to w gruncie rzeczy jątrzyładumęJuMany i utrudniałamożliwe jeszcze pojednanie. Zraniona 'miłość własna tego dziecka nad miarę kochanegoi psutego, niepohamowanie zazdrosnego, przerodziła sięw 'nienawiść, w skrytą, złośliwą pasję 'zadawania ojcubólu. Kilkakrotnie próbował odciągnąć ją na rozmowęwedwoje, podchodził,gdy była w parku lub siedziała samaw salonie i grała na fortepianie, na wielkim wydłużony! "Erardzie, niskim i masywnym jakdziwaczny sarkofag. Ale 495. się wymykała, trochę zażenowana, lecz zarazem z całymokrucieństwem zdecydowana, że go będzie unikać, nie dopuści do żadnych wyjaśnień. W przeddzieńwielkiej zabawy w kasynie, któramiała być połączona zszeregiematrakcji konkursem wytworności samochodów i sprawności prowadzenia, a potem korsem kwiatowym kupiłjej za dwadzieścia tysięcy franków platynową broszęz perłą. Ledwo mu podziękowała, rzuciła roztargnionymwzrokiem na klejnot, a następnego dniaostentacyjnieprzypięła starą złotąbroszeczkę, którą dostała w dniuPierwszejKomunii. Parę razy, udręczony już samotnością, poniżając się jakczłowiek nieszczęśliwy a słaby, prosił ją otwarcie: Moniczko,słuchaj, mnie 'naprawdę zależy, żebyśsięchwilę ze mnąprzeszła. Pójdziemy sobie do lasu, porozmawiamy. Przecież wiesz,że mamy sobie dużo do powiedzenia. Teraz toniemożliwe ucinała krótko. Czekam naRoberta. Robert Bussy przebywał z rodzicami w Stella-Plage, oddalonej o kilka kilometrów. Dlatego zresztą Monika namówiła matkę na 'wakacjew Paris-Plage. Guerran wyruszałsam. NierazAndrea bywała świadkiem takiej odmowy i widziała później, jakwychodziłDopędzałago w hallui proponowała cicho: Czy miałby ojciec ochotę, żebym ja mu towarzyszyła? ) Jeśli chcesz odpowiadał. Zawracała po narzutkę i wędrowali razem wąskimipiaszczystymi ściezikami w stronę lasu. Guerranate odruchy współczucia obcej mu osoby, wzruszonej jegoosamotnieniem i zgnębieniem, niemal dławiły zagardło. Andrea nie . robiłategodla przyjemności, samotnośćteściapo prostu budziła w niej litość. Przyjmował jednak tęjałmużnę. Szli w las. Guerran mówił jakby do siebie, wyciągał dawne wspomnienia. Niezmiennie nawracał do Moniki, opowiadał o niej, jak była malutka, jaki bliski i czułybyłich wzajemny stosunek. Te stare dzieje niezbytpewnoAndreę bawiły, lecz jemu powracanie do przeszłości sprawiało ogromną ulgę. Wydobywał z portfelu dawne fotografie: Monika jako uczennica, Monika przystępująca doPierwszej Komunii, Monika na spacerze razem z nim,obejmująsię wpół, oboje roześmiani. W to zdjęcieszczególnie długo się wpatrywał. Jakże było miłe, choćtak boleśnie, tak żywo przypominało ową serdeczność, za456 żyłoźć, bezpośrednią, pełną zaufania przyjaźń, jaka gołączyłaz Moniką. Mały kawałek sztywnego papieru stawałsię świadkiem. Jakby mu nieodparcie wyrzucał:"Widzisz,czym dawniej dla siebie byliście! Jacy bliscy i jak bardzoze sobą związani! A teraz co z tegozostało? Czy możeszsobie wyobrazić,że i teraz Monikatak swobodnie obejmiecię za szyję i roześmaeje się do ciebietak ślicznie, takszczerze, z tą nie skrywaną czułością? " Andrea, dobrze wychowana, udawała zainteresowanie. A on zatapiał się we wspomnieniach na długie, długieminuty, rozpamiętywał przeszłość, w zawziętymsamoudręczeniu wskrzeszał zatarteobrazy. Tak,w rezultacie to wszystko jego wina. To on źlepostąpił. Onpierwszy zaczął coś ukrywać, okłamywaći oszukiwać Monikę, zaciemnił szczere, otwartestosunki,jakie ich do tej pory łączyły. Czuł się winny. A nadewszystko czuł, że przeszłość nie zmartwychwstanie, żeto,co . pękło, nie da się jużnaprawić, że nawetnajdłuższe lataofiar, poświęceńi wyrzeczeń nie przywrócą już pięknej,czystej miłości, jaka ongiś łączyła go zcórką. Z ciężkimwestchnieniem chowałwyblakłą fotografię, to nieme świadectwo,między kartki notesika imówił do Aindrei, któranie mogła go zrozumieć: Wiesz, Andreo, nigdy wżyciu nie powinno się robićfotografii. Ostatniego dnia, gdy wychodził na spacer, padał deszcz. Nie miał odwagi namawiać synowej,by mu towarzyszyław taką pogodę. Włożył nieprzemakalny płaszcz i poszedłsam do lasu. Ciężkie krople spadały przez ażurowe, ubogiekorony nadmorskich sosen. Sypki piasek wydm natychmiast wchłaniał wodę, ścieżka była sucha. Miejscami trafiały się zbite,wyschłe i zrudziałe warstwy igliwia, szeleszczące pod nogami i uginające się jak materac. Od czasu do czasu między drzewami mignął biały zadek spłoszonego królika. Mgła od morza spływała gęstymi falamii rozpraszała się pośród gałęzi. Dla ochrony przed deszczemGuerran wtulił głowę w ramiona i spacerował długo. Rozmyślał oAndrei, o tym, że ona jedna, obca, ulitowała sięnad nim. A .potem wrócił pamięcią do chrzestnej matki,starej pani de Nouys. Pomyśleć, że pchała go do tegomałżeństwa w przekonaniu, że działa dlajego szczęścia,wprowadza go na właściwą drogę! Gdybyż terazmogła to"szczęście" oglądać. Czemużtak bardzo tego chciała? Może w gruncie rzeczy nie chodziło jej wyłącznie o jego 457. szczęście, lecz nade wszystko o pewien ład życia, o spełnienie obowiązku? Nie mógł się zupełnie w tytowszystkimrozeznać. Zapuścił się bardzo daleko, zbłądził, zawrócił więc w stronęmorza na przełaj przez nie kończące się, porosłez rzadka ostrą trawą piaski, przecięte tu i ówdzie jakąśdrogą, albo ledwie oznaczoną . parcelą, na której stałaniewykończona willabez ofcien a obok stosy desek i cegieł. Dotarł wreszcie doParis-Plage zmęczony, znużony kapiącym na ramiona deszczem i dziwnie smutny. Gdy przechodził przez plac Targowy rzucił okiem na mały, skromny, nędznie wyglądającybudynek poczty, pochodzącyz bardzo odległych, a zarazem niedawnych czasów, kiedyParis-Plage była zwykłą rybacką wioską. Wszedł i zapytał,czy nie ma czegośdla miego na poste-restante, botakLegourdan przesyłał mu korespondencję. Dostałlist od. Fabiany. Nie otworzył go, wędrowałdalej w deszcz wąskimiuliczkami międzyogrodami willi,'kopertę wsunąwszy do kieszeni; alejuż wszystko się wnim odmieiniło, czuł się -wstrząśnięty i przeobrażony. Jalk gdyby doznał olśnienia. Prawda, wybawienie, jego życie, miłość,przyszłość, wszystko przecież było tam, w Samt-Julien, w Charentes, w starym domu nad brzegiem rzeki, przy Fabianie. Stanęła muprzed oczyma 'jak żywa, słodka, dobra, kochająca, niosącapocieszenie. Ona kochała go dla miego samego. Zrobiła dlaniego wszystko, dawaławszystkobez wyrachowania, bezżadnych ubocznych myśli, wielkodusznie, szaleńczo, . cudownie. W kącie małego ciemnego baru przy ulicy Saint-Jean czytał i odczytywał powoli jej list, rozpostarty nadębowej beczułce,obitej niklowymi obręczami, która służyła za stolik. Od czasu do czasu musiał przerywać, rozglądał się dokoła,czy nikt na niego nie patrzy, i ukradkiem ocierał łzy. Naszczęścieo tej porze bar był niemalpusty, akąt,w którym siedział, najsłabiejoświetlony. Uprzytomnił sobieteraz,że odkądtu przyjechał, ani razuw ten sposób oFabianie nie myślał, nie przyzywał jejwspomnienia, nie jednoczył sięz nią w duchu. Trzeba byłodopiero tylu dowodów czarnej niewdzięczności jego najbliższych, okrucieństwaMoniki, jałmużny miłosierdziaistoty tak obcej jakAndrea, by się wreszcie zbuntował,by przebrała się miara jego cierpliwości wobec tego bezmiaru egoizmu i aby wrócił sercem do tej, która byłauosobieniem miłości, oddania i poświęcenia; do tej, która 458 należała do niego na naćnie licząc, widziała tylko jego,o sobie zapominająccałkowicie, a teraz wołała kuniemuz taką czułością itak naiwnie ufna,że głuche wyrzutysumienia aż dławiły zagardło. Zerwał sięmagle,rzuciłpieniądze kelnerowi iw strugach deszczu ruszył ku TheDaffodils. "Skończyło się! 'powtarzał w duchu. Wyjeżdżampojutrze rano! " Nazajutrz państwo Bussy przyjechali samochodem, żebyzabrać Guerranów na planowaną od dawna wycieczkę doBerek. Robert wmundurzepodporucznika wyglądał bardzo efektownie,Monika wpatrywała się wniego z taikimzachwytem, że Guerrana zaczynało todrażnić. Gdy dojechali do Berek i przeszli się trochę po plaży, której rzeszegruźlików wyciągniętych na wózkach, popychanych przezpielęgniarki, nadawały dziwnie smutne piętno, Guerranmiał już tego wszystkiego dość. Odłączył się od towarzystwa i kiedy młodzi zJulianą i panią Bussy poszli dalej,by obejrzeć sanatoria i zakłady lecznicze, całe to dziwaczne miasto szpitali i klinik, skupionych wjednym miejscuw niedorzecznej nadziei,że trochę więcej jodu naprawispustoszenia spowodowane wadliwym odżywianiem, konserwami i chemikaliami, którymi żywi się nasza rasa, zasiadł z panem Bussy na tarasie kawiarni. Robert kończy niedługo służbęwojskową rzekłpan Bussy, sprowadzając rozmowę na temat małżeństwa Monikama prawie dwadzieścia lat. Można by już zacząćmyśleć o ślubie. Co pan otym sądzi? Hm.. No tak, można by się zastanowić mruknąłGuerran. Jaosobiście bardzo byłbym za tym, żeby Robertosiedlił się tutaj, w tych stronach, alibo gdzieś koło Hardelot. Ma niedaleko stąd duże tereny. Trzy kilometry zalesionego wybrzeża. Jak by się dało zebrać dostateczny kapitał, można by tu urządzićsupereleganckie kąpielisko. Przypana ipomocy, pana nazwisku i stosunkach. Tak, tak, można by się zastanowić powtórzyłGuerran myśląc o Fabianie, o wielkiej farmie, stadachowiec wracających wieczorem wąskimi, krętymi dróżkami,o lodowatym nurcie Boutonne, podmywającym korzeniestarych topoli i młodychzagajników. Przed 'jakimiś trzydziestu laty próbowali to rozreklamować. Ale było parę wypadków utonięcia. Tak, z powoduwirów, prądów podwodnych, którejakoby powstają 459. tu przy odpływie. Bzdura, moim zdaniem. Zresztąludzietopią się wszędzie. W Paris-Plage też są przecież prądy. I w Canche to samo. Kwestia nadzoru, oznaczenia miejscado kąpieli. Według mnie całata historiazostała rozdmuchana przez naszych sąsiadów z Hardelot, którzy bali siękonkurencji. Gdyby się miało poparcie finansowei polityczne, można by to zrobić z wielkim rozmachem: polewyścigowe, tereny do golfa, lotnisko, kasyno z pozwoleniemna ruletę (tym już pan by się musiał trochę zająć, co? ),zaraz bynam się tu zjechała cała arystokracja angielska,mój drogi! Paris-Plage jestobok, tak, wiem. Ale tam jużrobi się tłoczno. Autokary, popularnewycieczki niedługoParis-Plage wykończą. Nie zgodzili się na budowędworca i mieli rację,trochę ich to ratujeod najazdutłumów. Alezniszczą ich samochody sprzedawane na raty. Zjadą się sklepikarze, cała drobna burżuazsja, to już wystarczy! Według mnie sens ma tylko plaża zamknięta, prywatna,ekskluzywna, któraby miała połączenie lotniczez Anglią i jedną autostradą z Paryżem. Tak, żeby bogacimogli siętu czuć u siebie,między swymi. Bo inaczej to klapa! "Jutro po południu myślał Guerran będę w Angers. A pojutrze w Saint-Julien. " Oznajmił otym- wieczorem, gdy wrócili zBercfc, w biało-różowym salonie Tnę Daffodils. i Wyjeżdżam jutro. Jutro? Monika i Karol podnieśli głowy. Julianagwałtowniezamknęła radio, przerywając w pół tonu łkanie hawajakiejgitary, płynące nie wiadomo skąd nafalacheteru. Nie ma żadnego powodu, żebyś jutro wyjeżdżał. To zależy od punktu widzenia. Aha, więcnasopuszczasz? Znowu -wracasz do niej? Do niej? Notak, do twojej kochanki, nie udawaj głupiego! Guerran'bez słowaskierował się do drzwi. Ale Julianazastąpiła mu drogę. Uciekasz! Boisz się wyjaśnień przy Karolu i Monice! Ale wiedz,że ja się nie boję! I będziesz mówił! Teraz, tu,przy wszystkich! Powiesz nam, dlaczego nie dostałeś tu anijednego listu,dlaczego mnie już nie chcesz, dlaczegospałeś w osobnym pokoju, ty! Och, ty! Słuchajcie, dzieci, 460 słuchajcie! Posłuchajcie no, co potrafi wymyślić na swojąobronę! Pozwól mi wyjść rzekł Guerran. Całym ciałem przywarłado drzwi. Twarz miaładziką,niemalprzerażającą,jakwtedy, gdy musiał ją bić, abyoprzytomniała. Guerran zacisnął pięści, pohamował się i usiadł podoknem pogwizdując przez zęby. Więc znowu zaczynasz syczała Juliana. Małoci tego, coś dotąd wyprawiał. Ile razy mniejuż zdradzałeś,ile razy ciprzebaczałam ze względu na dzieci! Nawetprzed ślubem miałeś przecież inną, w tym samymczasie,co mnie. Milcz! krzyknął. Nie będę milczała! Mówię samą prawdę. Już Karolbył na świecie,a ty jeszcze nie chciałeś się żenić,jeszczesię wahałeś, byłbyś się chętnie wyrzekł własnego syna! A co, może tonieprawda, co? Karoli Monika stali obok siebie i słuchali. Dopiero chrzestna matkamusiałacię namawiać, żebyśspełnił swój obowiązek, ty nędzniku! Ciekawezresztą, czyi ona też nie była twojąkochanką! Co? Ale może dotegonie byłeśjuż zdolny! Guerran wzruszył ramionami. Wzruszasz ramionami. Śmiejesz się! Myślisz,że niemam dowodów. A ta ostatnia twoja historia z JaninąBonier? Możesię sam nie przyznałeś, co? A jej mąż? Możenie wiedział o wszystkim tak samo jak ja? A to dziecko,któreurodziła? Czy jej mąż sam nie opowiadał, że to niejego, że. Niemów o dzieciach! huknął Guerran. Nie mówo dzieciach, Juliano! Albo i ja też coś tobie powiem! Coś mipowiesz? Tak, coś potwornego. Ty zresztą wiesz dobrze. Przybladła trochępod warstwą ciemnej szminiki. Leczodparła drwiąco: Mów! Ja się nie boję! Aleon machnął ręką. Wyczuła, że nie powie nic, że sięnie odważy przy dzieciach, że mimo wszystko jeszcze sięnad nią lituje. I pewna wielkoduszności przeciwnika nanowo ruszyła do ataku, podjęła walkę przenosząc ją tylkona inny teren. Wkażdymrazie nie wyjedziesz stąd, póki sięniewytłumaczysz! 461. Nie mam nic do tłumaczenia. Powieszmi, kimjest ta kobieta! Ty natomiast dasz mi święty spokój'. Więc nie powiesz? A tynie przestaniesz? Dobrze. I tak się dowiem. Jeszcze mnie nie znasz! Nie minie tydzień, a będę wiedziała. Już ja do niej trafię,i ja jej pokażę! Jakzechcesz, będziesz mniemógłpotemzamknąć. Ale nie powstrzymasz mnie. Jużja dam się jejpoznać! Co? Chcesz skandalu? No,to go będziesz miał! A jak trzeba będzie, sięgnę po rewolwer albo witriol! Ja się skandalu nie boję! Atwoje stanowisko mam gdzieś! Przyszłość dzieci i tak zrujnujesz. Karierę Karola diabli wezmą, małżeństwo Moniki się rozleci! I to wszystko będzietwoje dzieło, twojawłasna robota, twoja i tej twojej. Monika wytouchnęła płaczem. Guerran zerwał się z fotela i z zaciśniętą pięścią ruszył ku Julianie, która nadal zasłaniała drzwi. Tej twojej kochanicy! krzyknęła. Tak, kochamicy! Tej twojej dziwki! Twojej kur. Och! Ty bydlaku! Policzek na sekundę ją ogłuszył,zachwiała się. A potemw jej oczach zapalił się płomień i rzuciła się na męża. Odepchnąłją tak brutalnie, że się zatoczyła na stolik odradia. Karol przyskoczył do 'niego i 'chwycił go za rękę. Do jasnej cho. zaklął Guerran. Gwałtownym szarpnięciem wyrwałrękę. Przez chwilęojciec i syn stali bez ruchu naprzeciw siebie i mierzyli sięwzrokiem. Monika u boku matki milcząco wpatrywała się w ojca. Poczuł nagle, jak bardzo jestw tej chwili samotny, jakprzez swą winę został wyłączony z ich grona. Jak bardzosię już zespolili we wspólny front przeciw niemui terazstoi wśród nich . jak obcy, jak wróg. Pochyliłgłowę. Karolpozostał przy drzwiach, aon wolnym krokiem podszedł . do Juliany. Monika zastąpiła mu drogę. I ty! powiedział. Nie bój się. Nicjej nie zrobię,twojej matce. Słuchaj, Juliano, dobrze. Powiem ci wszystko za parę dni. Wyjaśnię ci, czegozażądasz. To już koniec. Proszęcię tylko o kilka tygodni. Ile trzeba będzie,żeby wszystko ułożyć. Juliana osłupiała, rozchyliła usta, ale nie powiedziała słowa. Wyjeżdżam. Jutro rano. Spotkamy się w Angers,omówimy warunki separacji. Myślę, że raczej rozwód. 462 Zastanów się, ileci będzie potrzeba. Tym razem tonaprawdę koniec. Nasze drogi się rozeszły. Popatrzył nadzieci, 'najpierw na jedno, potem na drugie. I powtórzył cicho: ; Nasze drogisię rozeszły. Ciężkim krokiem ruszył do drzwi,łagodnie odsunąłKarola i wyszedł. Postanowił wyjechać nazajutrz rano, kołogodziny dziewiątej, nim Juliana wstanie, i z nikim się już nie widzieć. Ale o ósmej służącaJuliany zastukała do drzwi: Przyjechałpan Bussy! Chciałby się z panem zobaczyć! Rejent Bussy czekał na niego w salonie. Wstał, by gopowitać, serdecznie wyciągając ręce. No i jak tam? Coś nie bardzo? Pańska żona telefonowała do mnie wczoraj wieczorem. Opowiadała jakieśdziwne historie. Niech mi pan wybaczy. Była niebywaleroztrzęsiona. Ale przecież, drogi panie, bierzmy sprawyspokojnie. Niegorączkujmy się,nie dopuszczajmy do skandalu. W pana sytuacji. Człowiek na tak eksponowanymstanowisku. Nie ma mowyo żadnym skandalu. Pani Guerranwspominała coś o rozwodzie. Tak,to bardzo możliwe. O, co to, to nie! Terazto już nie jest możliwe! Rozwód! O, nie, w takimwypadku ja się wycofuję! Moje stosunki, moja klientela. Zechce pan wziąć pod uwagę, żecieszę się zaufaniem bardzo solidnych rodzin! Załatwiammnóstwospraw z klerem i w naszym środowisku katolickim. Mój syn nie może się żenić z córkąrozwodnika,to wykluczone! Od razuby się pogrążył. A poza wszystkimmoja żona nigdy by się na to nie zgodziła. Moja żona jestwierząca, ito fanatycznie! Ja, widzipan, znam życie. Wiele rzeczy umiem zrozumieć. Ale moja żona! Niechżewięc pan będzie rozsądny, niech pan nie postępuje jaksztubak, mój drogi! Człowiek się jakoś urządza, lawiruje. Do licha,daj pan spokój, w pańskim wieku! Nie panPierwszyi nie pan ostatni. Niepotrzeba się zaraz rozwodzić! Zastanowię się rzekł Guerran. Zobaczymy. Później zawiadomię pana, na co się zdecydowałem. Chybato dotyczy przede wszystkim mnie, prawda? No, niby tak. Aleniechże pan pomyślitrochę 463. 1 o swojej córce, o jej małżeństwie. No, więc do widzenia,mój drogi, do widzenia. Jestem przekonany, że pan sięzastanowi i pójdzie za głosem rozsądku. Do widzenia, dowidzenia. Dozobaczeniaw Angers, jużniedługo. Guerran prędkoprzełknął śniadanie. Przed samym wyjazdem wbrew pierwotnym postanowieniem zdecydował,że zajdzie na chwilę do Juliany. Poszedł do niej na górę. Wchodziłdo tego pokoju po raz pierwszyod przyjazdu doParis-Plage. Zdziwił się, gdyż zastałtam Monikę i Karola. Juliana,jeszcze w łóżku, piła kawę i opowiadała cośz ożywieniem. Guerran wziął zestolikafiliżankę,nalałsobie kawy i wypił łyk. Zależało mi na tym, żeby się z wami pożegnać rzekł. Nikt nie odpowiedział. Z Angers, Juliano, przyślę ci czek. Zechciej mnieuprzedzić, kiedybędziesz miała zamiar wrócić do domu. Dobrze odparła. Zobaczymy. Zastanowimy się, jak najrozsądniej dasię towszystko ułożyć. Jeśli o mnie chodzi,wszystko jest już jasne! Był umnie Bussy. Ze zwycięskiego błysku w oczach Juliany odgadł, że wiejuż o tym od służącej. Musiała widać obmyślić to wczoraj 2 Bussym. I mimo wszystko wyjeżdżasz? zapytała. A dlaczegóż by nie? Aha, no tak. Teraz już wiesz, co nas wszystkich czeka. Odgadł, doczego zmierzała. Wszystkich? powtórzył. Wydaje mi się,że tylkoty i ja. 'No, oczywiście! Jeśli przyszłość syna i małżeństwocórki nic cię nie obchodzi. Znów zaczynał sięszantaż. Guerran się nastroszył. Nie widzę, w jaki sposób przyszłość Karola. Niemartw sięo mnie przerwał Karol. Jakośsobie dam radę. Jeszcze razci powtarzam, że nie ma mowy. Aha wtrąciłaJuliana więc wyobrażasz sobie,że mnieporzucisz, a syn zostanie z tobą? W dniu, w którym ja odejdę, Karol pójdzie ze mną. Nie opuści tej, którago wychowała. A co do Monilki. Ja będępracować! oznajmiła Monika z oczymapełnymi łez. 464 Guerran, stojąc między nimi z pustą filiżankąw rękuprzerażonymwzrokiem spojrzałna córkę. A zatemi ona! i,Czuł się jakw potrzasku,spętany,zdławiony. Wszyscytroje wepchną się w nieszczęście umyślnie, idiotycznie,przez złośliwość, by zaważyć na jego decyzji, by go uczynićodpowiedzialnym za ruinę całej rodziny. Nawet Monika. Dobrzewiedziała, jakąwagęmadla ojca wszystko, co onauczyni. Z całym okrucieństwem wykorzysta jego uczucie,aby go omotać, spętać. Tak, kochał ją, zatemto jego punktnajsłabszy, szczelina w pancerzu, przez którąnajłatwiejweń ugodzić. A najgorsze, żeJuliana i Monika trafnie touchwyciły. Bo i on czułsię w tym punkcie bezbronny: jużówrozwód, zamierzone wyzwolenie, wydawało mu sięchorobliwym urojeniem, czymś nierzeczywistym i nieosiągalnym. Żachnął sięgwałtownie,wściekły na siebie samego, czując, jak dalece ulega swemu sercu i jaki jest głupi,że się spod jego władzy nie możewyzwolić. Zmiażdżyłw rękach pustą filiżankęz cienkiej japońskiej porcelany,cisnął skorupyna ziemię i wyszedł trzasnąwszydrzwiami. W pięć minut później wyjeżdżał z parku Tnę Daffodils. Zza firanki pokoju Juliany trzy pary oczu śledziły, jaksamochód okrąża trawnik, toczy sięwolno po białym żwirze i niknie w głównej alei. Guerran już się nie obejrzał. Fabiana nie bardzo mogła zrozumieć, skąd to wzruszenie,jakie okazywał Guerran przy powitaniu. Wyczuwała,żew ciągu tych kilfcu dni rozstania w jego życiu coś zaszło,rozegrał się jakiś dramat. Nie chciał jednak rozmawiaćna ten temat. ' Tamto jestjuż daleko mówił anam tak tutajdobrze! Myślmy tylko o sobie. Zapomnijmy owszystkim. Tylko ty i ja. Wrócili dodawnego życia, błogiego, sielskiego życiaw Charentes,w wielikim starym domu nadbrzegiem rzeki. Coś sięjednak zmieniło. "Zapomnijmy o wszystkim. Tylko^ i ja! " Ach, żebyż umiał się na to zdobyć! Żeby umiałzdławićw sobiepamięć, odrzucić troski, tępą nurtującąbez przerwy udrękę. Leczchoć starał się zagłuszyć wsobiewszelką myśl, wiedział dobrze,że wielkimi krokami zbliżas^ do jakiegoś ostatecznegorozwiązania, że idzie ku przepaści. Chodziłotu przecieżo przyszłość całej rodziny. Losem swoimani Juliany zupełnie się nie przejmował. ^e Karol i Manika. Ito przypomnienie, nagłe, dojmujące 30 Ciała i dusze 465. i bezlitosne, które przeszywało go czasem znienacka ostrejak stal, pojawiając się w chwilach szczęścia i wesela,mroziło go natychmiast, kurczowo ściągało rysy jak spazmbólu głęboko utajonej choroby. Fabiana widziała te niespodziewane i 'gwałtowne zmiany jegotwarzy, wyczuwałasiłąhamowane westchnienia, odgadywała tajemnemyśli. W jej sercu takżerodził się skryty ból, a zarazem gniew,nienawiść iuczucie śmiertelnie zranionej dumy. Postanowiławalczyć. Na cały miesiąc stary dom rozpromieniłsię uśmiechem, słońcem, radością i weselem. Guerran, wychowany w biedzie, miał zawszesympatię dla ludu,lubił towarzystwo chłopów,bawiły go ich trochę naiwne,cięte i szczere wypowiedzi. Fabiana zbliżyła siędo okolicznychfarmerów, zawarła znajomość zestarym Brun,zapalonym myśliwymi rybakiem,z młynarzem Costenoble,który znał wszystkie najbogatsze w ryby zakola Boutoime. Zaprzyjaźniła sięz panem Tillebois, właścicielem ichdomu,dość nieokrzesanym, zakopanymna wsi szlachciurą, który,choć wcale na to nie wyglądał, posiadał trzysta hektarówziemi ilasu, przez całe życie nie zajmował się niczyminnym jak pilnowaniem dzierżawców i kontrolą drwali,a na milę dokoła wiedział, w którym rowie ma legowiskowielki rudy zając albo z której bruzdy wypłoszy wewrześniu największe stadko młodych kuropatw. Na początku sezonu urządzili kilkawspaniałych polowań. Abytowarzyszyć Guerranowi Fabiana sprawiła sobie strój myśliwski i strzelbę. Już samo to przebranie, wktórym wyglądała tak inaczej niż zwykle, ogromnie go bawiło. Onazaś zdławiła wrodzoną odrazędo męczenia żywych stworzeń i mordowała bażanty w parku,strzelała dzikie króliki,'biedne małezwierzątka, przerażone i skrwawione, które. pan Tillebois podnosił zauszy i dobijał pięścią, by skrócićich konanie i śmiertelny lęk. Nauczyła siętrafiać wlocieczaple i kuliki, na które polowali nad samym brzegiemmorza w czasie odpływu, między Rocheforti La Rochelle,nauczyła się bez mrugnięciapowiek słuchać ostatniej skargipostrzelonego przez siebie ptaka, który dogorywał w jejręku, atakże brać go za nóżki i z całych sił trzepnąć łebkiemo Stopieńwozu, żeby ustało bicie serca i ucichłożałosne kwilenie. W ciemnąnoc, przed świtem, wyruszałaz mężczyznami na polowanie na bagna. Pan Tillebois miałna moczarach szeregwygodnych, świetnie zamaskowanychszałasów do polowań na bekasy, kurki wodne i dzikiekaczki. Zakosztowała emocji czatowaniao pierwszym brza- 466 sku wśród porosłych sitowiem bagnisk, w ciszy przerywa-nej jedynie żałosnym krzykiem "wabika", kaczkiuwią, zanej zanóżkę, aby przyzywała swojedzikie siostry. A gdynadciągające z daleka ptaki ostrym lotem opadały na wodę,nauczyła siębłyskawicznym dubletem dziesiątkować stado,nieosłaniać się, gdy krew nieszczęsnych trofeów bryzgałajej na twarz, i z uśmiechem słuchać wyrazów uznaniapana Tillebois istarego Bruna. OŁiwiusza to bawiło, dawało mu zapomnienie to jedno było ważne, dla osiągnięcia tego celu gotowa była na wszystko. Wracali zmordowani, wypoczywali, jedli śniadanie. A potem szli na plebanię do sąsiedniej wsi, zanosilijakiegośładnego ptaka staremu proboszczowi, księdzu Bourguin,o tej iporze zajętemu najczęściej kopaniem kartoflina poluza cmentarzem. Guerranogromniego polubił. Czas płynął wesołoi przyjemnie. Słonce, kwiaty, muzyka radio grało bez przerwy gorączkowa ruchliwośćwśród coraznowych atrakcji, zabawi rozrywek. LedwoGuerran wstał, jużmiał zajęcie, coś go wciągało i porywało. Wycieczka autem do Saint-Jean i powrót zzapasamiwyszukanych smakołyków, świeżymi gazetami i książkami. Nieustające wizyty na farmie; tostary Brun, to młynarzlub pan Tillebois,któryś z nich zawszeznalazł się wporęna szklaneczkę porto. Fabiana zawczasu ichzapraszała,. Wymyślała preteksty do tych odwiedzin, zatrzymywała razjednego, raz drugiego naśniadanie. Jadali nawerandzie. Kawę pijali w ogrodzie. Później Tillebois zabierał swoichgoścido winnic lubna porębę dolasu, gdzie parowa maszyna rozcisnała na długiedeski cierpko pachnące potężnetopole. Albo też wyruszali na dalsze spacery samochodem,zwiedzali stare kościoły, a wracając wstępowali niespodziewanie do księdza Bourguin,htóry wypoczywał terazwogrodzie przy plebani! Guerran długo gawędził ze stałym. proboszczem, spacerując znim dokoła białego kościółka, wiernego, samotnego stróża spoczywających tu zmarłych. Po kolacji, już w domu,mielijeszczeradio, gazety,długie pogawędki w mroku pod lipami ze starym Brunem,farmeramii robotnikami, karty, anegdotki radość wieczornego wypoczynku pracowników fizycznych, zmordowanych całodzienną pracąna roli. Koło jedenastejzaczynało się wreszcie ochładzać, Guerrana ogarniałozmęczenieisenność. Wracali do domu i szli spać. Jeszczejeden wyI granydzień, jeszcze jeden dzień, w którym nie miał czasu" rozmyślać. A jeżeli niemógłzasnąć, jeśli usłyszała, że się 467. przewraca na łóżku i wzdycha, przychodziła do niego,przytulała się, i dawała mu najbardziej niezawodny środekzapomnienia, swoją młodość. Aby późniejmógł zasnąćtwardojak kamień bez smętnych rozpamiętywań i bezsnów. Niezmordowanie obmyślała, planowała, wynajdowała dlaniego jakieś rozrywki, wyjazdy, zajęcia, przyjemności, bylenie miał czasu się zastanawiać, uciekać myślą w przeszłość. Pilnowała go jak dziecka. Wszystkojedno gdzie i kiedy,pytała znienacka: O czym myślisz? Starałasię odpędzić wszelkie wspomnienia. Znała jużtę zmarszczkę na jego czole, głęboką bruzdę pojawiającąsię jedynie w chwilach smutku i zatroskania, czyhała nanią jak na Wroga i uparcie ją zwalczała. Rodzina? Dzieci? Żona? Nikogo się nie bała. Była przecież uosobieniemmłodości i miłości. Zuchwale wyzywała ich do walki. Póki ja z nim jestem powtarzała sobie chełpliwie nie będzie cierpiał! Potrafię sprawić, żeby zapomniał! I tak płynęły dni tego osobliwego życia, bezustannychzabaw i rozrywek, wycieczek, przyjemności, wesołych zebrań, w którym jednak od czasu do czasunatykali się nawielkie tereny zakazane, sprawy, o których nie wolno byłonie tylko mówić, ale nawet myśleć. Lecz przychodziłychwile, w których Fabiana czuła sięznużona,w których to wielkie,zuchwale podjęte brzemięzaczynałoją przytłaczaćswoim ciężarem. Nigdy by nieuwierzyła, żeprzeszłość, rodzina może być czymś tak potężnym i tak bardzo ciążącym. Niekiedy, wieczorami, podniu, w którym przezcały czasstarała się wszystkich zabawić irozweselić,doznawała wrażenia,że sama przez tostraciła całą energię,wyczerpała jużcałą moc promieniowania. W takich chwilach z niewypowiedzianą ulgą zaniechałaby walki, gotowa była zrezygnować. Boco będzie później,po latach, gdy nadejdzie przesyt? Przecież nawet teraz czuła, żebywają godziny, w którychnie jest już wszechmocna, w których upojenie rozkoszyfizycznej już nie działa, że bywają wieczory, kiedy pokrótkim szaleńczym zaspokojeniuzmysłów wyciągniętyobok niejw mroku pokoju, znużonyi zgorączkowanyGuerran znowu wymyka się jej nieodparcie, wraca tam,ku swojej obsesji, ku tym, od których odszedł. Leżał bezruchu, próbował udawać, żeśpi. Ale oczy miał otwarte. 468 Fabianawiedziała, o czym myśli,lecz nic jużnato niejnogła poradzić. Kilka chwil rozkoszy, tak, to jedyne, comogła mudać , ale cóż z tego? Jeszcze bardziej byłpotem zmęczony i jeszcze . bardziejpogrążał się w depresji,jaka przychodzi po nadmiernym podnieceniu. Rano potakich nocach bywał chmurny i smutny. I wtedy już nicnie potrafiło go wyrwać ze stanu przygnębienia. Więc coto będzie za dziesięćlat? Wymykał się jej. Wolno a nieuchronnie, bezwiednienawet wyzwalał się spod jej władzy. Zauważyła, że ksiądzBourguin przestałnagle u 'nichbywać. Czyżby siędowiedział o nielegalności ich związku? Zapytała Oliwiusza. Musiał jej wyznać, żesię proboszczowizwierzył, że opowiedział mu całą prawdę o swojej rodzinie i obecnej sytuacji. Milczenieza bardzo mu ciążyło, musiał przed kimśotworzyć duszę,z kimś o tympomówić. Zrobił to kiedyś,gdy czuł się szczególnie samotny i przygnębiony. A teraznigdzie już nie mógł znaleźć spokoju i wytchnienia, tylkotam, naplebanii; co pewien czaswymykał się z domurozglądającsię, czygo kto niewidzi, biegł do tamtej wsi,do 'księdza Bourguin i rozmawiał z nim przez długie,długiegodziny o swoim domu, żonie, o synu i o Monice,opowiadał muo nich na małym wiejskim cmentarzykuzagubionym wśród pól, między nagrobkami dawnych tutejszych dziedziców, ledwo widocznymi w zarastającym jezielsku i kępach smukłych cyprysów, dziwnie czarnych naszafirowo błękitnym tle nieba. Biały, niski, stary kościółz zaokrąglonym romańskim portalem i strzelnicami, czuwałpośrodku cmentarza nad zmarłymi. Ponad jego gładkąfasadę wznosiła się najprostsza dzwonnica, gruby słupz otworem u góry, w którym kołysał się na wietrze dzwon. A ponad wszystkim, nad tym starymśredniowiecznymkościółkiem,nad drzewami, nad samotnymi opuszczonymigrobami, powietrze zdawało się dziwnie przejrzyste, panowała kojąca, niczym nie zmącona cisza, spokój wieczności. Tutaj wszystko stawałosię jakby prostsze, jaśniejsze a zarazem bardziej wzniosłe. Gdy ksiądz Bourguin mówiło obowiązku czypoświęceniu, te słowa, które gdzie indziejna ustach cynika Guerranawywołałybyuśmiech,tutajnabierały szczególnego, trochę naiwnego, lecz pełnego'treści dostojeństwa, w osobliwy sposób przejmującegojegobiedne, umęczone serce. Fabiana domyślała się teraz, gdzieznika. Śledziła go i pilnowała, wściekła i zazdrosna, gdyżPodziała, że biegnie tam jedynie ipo to,aby mówić o nie469. obecnych, o jej rywallkach, o swojej żonie i córce. Wyczuwała radość zaprawioną cierpieniem, jaką mu sprawiałowskrzeszanie przeszłości, tej przeszłości, którą ona wszelkimi siłami starała się zdławić. Jątrzyła się coraz bardziej,walczyła zaciekle, przyzywała na pomoc swoich miejscowych przyjaciół, wszelkiemożliwe pokusy, wciągała nawetw tę sprawę starego Brun czy pana Tillebois, mówiąc iiaotwarcie: Posiedźcie znami, zabierzcie go gdzie z sobą. Mawielkie kłopoty, nudzi się, wynajdźcie mu jakąś rozrywkę,pomóżcie mi. A wszystkoto robiłaz głęboko utajoną świadomością,że walka jest daremna, że walczy na próżno, że słusznośćnie jestpo jej stronie. Ilekroć uczciwie próbowała to zgłębić; nie miała wątpliwości, co powinnazrobić. Porozmawiać z nim szczerzei otwarcie. Z pełną świadomością i odważnie zastanowićsię nad sytuacją, w jakiej się znaleźliprzez swą nierozwagę, zuchwałą i namiętną miłość. Uprzytomnić sobiewszystko: obowiązki wobec rodziny, zarównojego, jakjej,a także-ich wzajemne obowiązkiwobec siebie, bo przecieżto, że byli kochankami nie da sięjuż odrobić. Wszystkowspólnie rozważyć,ocenić, i wybraćdrogę najrozsądniejszą,najbardziej prawą,najuczciwszą, na jaką potrafią się zdobyć, na jakąodważą się zdecydować. Żeby już potem między nimi dwojgiemnie było nicdo skrywania, do tajenia,nic ciemnego, aby odzyskaliczystość serca, aby uratowaliostatnią szansęzachowania swojej miłości, gdyż kłamstwowolno, lecz nieuchronnie zabije każdą miłość. Nie pozo^ steło""'uSr'nic pozaszczerosctą7'uczciwością, możenawetrezygnacjąi rozstaniem. Słowem, poza uświadomieniemsobie własnej winy i konieczności poniesienia konsekwencji. \ wości, "Nigdy! wołaław duchu, w nagłym porywiebuntu,żalu i podrażnionej dumy. Będę walczyła! Nie ustąpię! " I podejmowała walkę z nową zaciętością, którajednaknie na długo starczała. Z dnia na dzień coraz jaśniej zdawała sobie sprawę, że walczy przeciw prawdzie, przeciwustalonemu ładowi życia i przeciw uczciwości. Mimo wszelkich zarzutów, jakimi możnaby obciążyć jej rywalki,Julianę i Monikę, racja była po ich stronie. One uosabiałydom i rodzinę. A Fabiana wdarłasię między nie jakintruz, jak obca awanturnica, czynnik rozkładu, zniszczenia i klęski. Ito przeświadczeniebudziłow niej równo470 cześnie bezprzytomną zazdrość w stosunku do jego żonyi córki, wściekłośćna Guerrana i jakieś niedające się wyrazić pomieszanie zwątpienia, rozpaczy i odrazy do samejsiebie. W końcuwrześnia wyjechali z Saint-Juiien. Guerran wrócił do Angers,gdzie go wzywały interesy. Fabianaspędziła tydzień z ojcem, po czym wyjechała doParyża, do pracy w lecznicy. Guerran parę razy przelotnieją odwiedził. Przez kilka dni chorowała. A wkrótce poBożym Narodzeniu oznajmiła mu, że jest w ciąży. Przez całyten czasDoutreval walczył nadal. Ludwik Vallorge ożenił się powtórnie w lipcu tegożroku. Poznał Simonę Heubel,córkę słynnegochirurga, zaczął się o nią staraći został przyjęty. Wzięlicichy ślub. Obecnie Vallorge prowadził laboratoria Dynam,olbrzymiąwytwórnię specyfików chemicznych, której Heubel byłgłównym akcjonariuszem, gdyż w tajemnicy azadośćsłoną cenę nabył udziały profesorowejGeraudin. Vallorgeznalazłtu pole dopopisu, wyjątkowo odpowiadające jegozmysłowi handlowemu i sprytowi. W ciągu kilku miesięcyzakłady Dynam podwoiły swoje obroty. Tak, Vallorge miał żyłkę do interesów. Dynam, jak'wiele innychtego typu przedsiębiorstw, wydawało pisemko: ,,Miesięcznik Lekarski". Vallorge natychmiast znacznieje rozwinął, ożywił fotografiami i nieżałując pieniędzyzapewnił mu współpracę głośnych nazwisk. Postanowił, żewytwórnia co kwartał będziewypuszczała jakieś dwanoweleki, aby stale trzymać publiczność w napięciu. Profesorowie mieli wypróbowywać owe nowości na swoich oddziałach w szpitalach, a później publikować wyniki doświadczeń w "MiesięcznikuLekarskim". System ten, dość zresztąrozpowszechniony, robiduże wrażenie na lekarzach. Później odebrał Doutrevalowi Regnoulta, przeciągnął go dosiebie i Regnoult zaczął wynajdować całe mnóstwonajróżniejszych specyfików, których atrakcyjność podnosiłyniezwykle efektowne nazwy i opakowania. Gdy jużpreparatbył gotów, Vallorge oddawał go w szczególną opiekęktórejś z "wielkości" o bardzo znanym nazwisku, prosił0 artykuł do "Miesięcznika Lekarskiego" i w ten sposóbPozyskiwałjego autorytet i poparcie, co zapewniało pre471. paratowi powodzenie. Pod koniec pierwszego kwartału nanakład "Miesięcznika Lekarskiego" potrzebne już byłycztery tony papieru. Poza tym przygotowywał do drukutrzy nowe periodyki, aRegnoult wyjechał do Danii,gdziemiał zwiedzić rzeźnie i zaznajomić się z metodami wycinania gruczołów zabijanym zwierzętom, gdyż "zamierzalistworzyć w Angers wielką wytwórnię wyciągów z gruczołów. Odejście Regnoulta pogłębiło jeszczeosamotnienie Doutrevala, przydało mu nowych trosk i kłopotów. Odszedł już VaUorge, odszedłGroix, a na koniec Regnoult. Doutreval absolutnie nie mógł tego pojąć. Drogąmilczącego porozumienia dawnoprzecież ustalono, żeRegnoult ożeni się z Fabianą. Skąd to nagłe odstępstwo? A poza tym Regnoult został właśnie wicedyrektoremośrodka. Jeszcze nie było pacjentów, a pn pobierał jużco miesiąc trzy tysiące franków, kierowałwszystkim, miatniezwykle ciekawą robotę, stanowisko z ogromną przyszłością. Guerranuzyskał dla ośrodka poważne subwencjeMinisterstwa Zdrowia, a ponadto subsydia z kasy departamentu. Wnętrze budynku było wykończone. Ośrodekmiałwkrótce zostać uruchomiony. I w takim oto momencieRegnoult nagle rzuca wszystko: Fabianę, stanowisko, kuraryzację,odchodzi i zaczyna pracować w laboratoriach Dynam jako doradca techniczny. Na próżnoDoutreval, jaJimógł, broniłsię przed zwątpieniem, skryty niepokój corazbardziej go dręczył: "Czyżby się czegoś bał? Czy jak szczuruciekał z tonącego okrętu? Czyma wątpliwości co domojej metody? " Sam przed sobą niemógł już dłużej taić, że leczenie kurarą napotyka coraz większe trudności. Drepce sięw miejscu inie sposób ruszyćnaprzód. Zewsząd odzywałysięgłosykrytyki. Wielki psychiatra z Akademii Lekarskiej, Faubert, potępiłmetodę zasadniczo, podawał, że według jego osobistych doświadczeń uszkodzenia kostne dochodzą do 47 procent. A choćDoutreval temu przeczyłi polemizował, sam przed sobą musiał jednak przyznać, żeFaubert ma rację. Wyniki pozytywne zdarzały się rzadko. U bardzo wielu chorych kuracjakończyła się cięższym lublżejszym uszkodzeniem kręgosłupa. Żadna zprób Doutrevala czy Regnoulta nie doprowadziła do znalezienia środka,który by zapobiegałmiażdżeniu kręgów: nie dał tego aniweronal, ani preparaty wapniowe, ani znieczulenia lędźwiowe. Doutreval usiłował zmniejszać dozy wstrzykiwa 472 nego preparatu na wywołanie konwulsji. Alei to zawodziło. Albonastępował atak gwałtowniejszy niż zwykle,albo nie następował wcale, a wtedy jedynym rezultatembyło, że choryzachowywał wspomnienie wstrząsu nerwowego, tak potwornego napięciai lęku, że od tej poryjakdziki zwierz bronił sięprzed wszelkimi dalszymi próbami. Doutreval jeszcze nie rezygnował. Szukał środków mechanicznych, jakiejś pozycji dla pacjenta, któraby zapobiegała podobnymwypadkom: a więchoryzontalnej, zgiętej w pałąk,skulonej;stosował metalową ramę do wiązania chorego. Jak dotąd wszystko zawodziło. A napaściiv prasiemnożyły się coraz bardziej. Teraz już głośno sięmówiło o ropniach płuc, powodowanych jego metodą leczenia, a zarazem coraz szerzej propagowano nowy system,konwulsoterapię przy pomocy prądu elektrycznego, doczego Doutreval odnosił się zdecydowanie pogardliwiei krytycznie. Lecz mimo tych przeciwieństw i zatorówośrodek byłjuż na ukończeniu i wibrew temu,co by kto o tym myślał,stanowił widomy dowód triumfu, miażdżącą odpowiedźprzeciwnikom. Pośród wszystkich trudnościtajedna myślpodtrzymywała Doutrevala na duchu idodawałanowegobodźca: Niech sobie mówiąi robią, co chcą. Ośrodek istniejei lada chwila zostanie uruchomiany! 5 Zobacz, list od jakichś starych znajomych powiedział Michał . podając Eweliniehopertę ze stemiplem Paryża. Ewelina otworzyła i najpierw spojrzała na podpis. Tilleryl Już dawno się nie odzywał! Tillery donosił, żeoboje z żoną czują się doskonale. A dalej, że "201jest w trakcie powiększania się o setkę". Michał po chwili zastanowieniaodgadł, że zamieniają starywóz na model 301. W pracy same sukcesy Tillery i jegodkulary stały się już znane w całej dzielnicy. Zamierzałnawet kupićsobie rentgena. Pani Tillery przysporzywkrótce małżonkowi jeszczejednego potomka. "Jednegolub kilku" dodawał Tillery przezornie nauczony doświadczeniem zbliżniacżkami. W oczekiwaniu tegoszczęśliwegoewenementu Cipcia używając wytwornego spieszczenia,jakim ją ochrzcił małżonek wzięła na wychowanie i zaadoptowała pięcioletniego malca, sierotę, którego matkęTillery leczył swego czasu, "Nie mogę powiedzieć, żeby był szczególnie urodziwy czytali dalej. Przechodził gruźlicę kości, a całą twarzma poznaczoną Wielikimi czerwonymi śladami po dawnychwrzodach. Ale jak kobieta się uprze. A poza tym i onbyłmoim pacjentem jeszcze zażycia matki. " Poczciwy Tilleryjak gdyby się tłumaczył. Kończył list przybierając tongłębokiego rozgoryczenia: "Medycynyto dzieło, że ubrałem się w żonę, a teraz jeszcze w dzieciaka. O, niewątpliwie ten zawódwikła mnie w osobliwe sytuacje! " Michał zostawił listEwelinie, prosząc by odpisała jeszczetego wieczora. Dobrze, i poślę im białą wełenkę do wyprawSd. Dostałam tamto w przędzalni. Tak. Zabawna zresztą historia. Bo nauka nie szła muprzecież do głowy. Reprezentacyjny też nie jest. Nie takijak na przykładSeteuil,co? Przypominasz sobie jegookrągły brzuszek, wielkieokulary, mały zadarty nos i pulchne dziecimne policzki? A te jego kawały, dowcipy, psie 474 figle! Stu-dent! Wieczny student! Na pozór nie ma nic, coby pociągało pacjentów. A jednaksamawidzisz! Zaczął przerzucać pisma leżące na stole w poczekalni. Wyszukał i pokazał Ewelinie zdjęcie: fotografię mężczyznyw średnim, wieku z wychudłąspaloną słońcem twarzą,osłoniętąkolonialnym kaskiem. A za nim trochę wtylepucołowata młoda kobieta z jakiegoś na wpół dzikiegoplemienia AmerykiPołudniowej. Spójrz, to lekarz powiedział. Człowiek,któremuwydarzyło się niemalto samo,codoktorowiBartauld, Tentutaj został zdaje się oskarżony o zabójstwo kochanki. Skazali go na ciężkie roboty. Przypominam sobie, żena proceszbiegły się tłumy biedoty, wszyscy nędzarze z jego dzielnicy,których całymi latami leczył, przyszli za nim świadczyć i błagać, żeby go ułaskawiono. "Nie zabierajcie gonam,to nasz doktor, cosię z nami stanie, gdy jego zabraknie! Wierzymy tylko wniego! " Skazany na ciężkie roboty,wywieziony doGuyany, znalazł i tamsposób, by ludziom pomagać, uratował dzieckodozorcy więziennego, leczył swychwspółtowarzyszy, w rezultacie wszyscy go pokochali; po pewnymczasie udałomu się zbiec do Wenezueli. Teraz tammieszka,osiadłw jakiejś dziurze odległej o trzy dni drogikoleją od najbliższego miasta, praktykuje nadal, ożenił się z miejscowąkobietą, mają dwoje dzieci, jest takniezwykle popularny,że wszyscymieszkańcy bliższych i dalszych okolic, zarównobiali jak tubylcy twierdzą, iż gdyby co jest raczej niedo pomyślenia próbowano go wydać władzy, nie obeszłoby się bez poważnych rozruchów. Taki jest nasz zawód. Jesteśmy po to,żeby ratować innych. I pod tym kątemprzede wszystkim ludzie na nas patrzą. Podobnie też, choćoczywiście natrochę imnej płaszczyźnie, wygląda sprawanaszego Tillery. Przypomnij sobie Belladana, gwiazdę Wydziału, który umiałdziesięćrazy więcej niż my wszyscyrazem! I na co się to zdało? Przejadł sto tysięcy frankówi rzucił praktykędla Ubezpieczam! A obok niego, spójrz,jest taki Tillery i tylu studentów, którzy opuszczają więcejwykładów niż hulanek, ale potem dobrze im się powodzi,bo umieją do chorego podejść,"nawiązać kontakt"z człowiekiem. Raz jeszcze spojrzał na list. Bardzo sięz jego powodzenia cieszę, wiesz? Ale jednak dziwny ten nasz zawód, prawda, Ewelinko? 475. Michał pokazał list Seteuilowi, którego przyrost rodzinyTillery ogromnie ubawił. Seteuil z przyjemnością myślało zbliżającym sięterminie ślubu. W stosunku do Anny-Marii Lausefełd, najstarszej córki bogatych właścicieliprzędzalni, był uprzedzająco miłym, najczulszym narzeczonym świata. Wysoki, smagły, z bujną brodą, poważnym. dźwięcznym głosem i wyniosłą postawą, mfcmo coraz bardziej łysiejącego czoła wyglądał rzeczywiście wspaniale. I choć byłwdowcem, obarczanym dzieckiem, i on stanowiłpartię nie do pogardzenia. Trudno doprawdy olepiej zapowiadający sięzwiązek. Pewnej środy, gdy koło południa zajechał do Lausefeldów na drugie śniadanie, dowiedział się, że Anna makatar. Okropnie siętym trapiła, nos miała czerwony, oczyzapuchnięte, bała się, że go zrazi. Seteuil dla zabawyprzybrał oficjalny lekarski ton: Ho! Ho! Katar! To sprawa poważna! O,poważna! Bardzo nawet poważma! Nie wolno tego lekceważyć,prawda, panie doktorze? roześmiał sięLausefełd. Trzeba jejzajrzeć dogardła. I prosimy o piękną receptę. Niech no panienka otworzy usta żartował dalejSeteuil. Tak,dobrze. Tu wszystko w porządku. Poproszęq/ jakąś serwetkę. Rozpostarł ją na plecach dziewczyny, tuż nad wycięciemsukni, przyłożył ucho, słuchał trochę dłużej. Nic już niemówił, zdjąłserwetkę, przeniósł ją na piersi i znowuchwilęsłuchał. Potem się wyprostował. No tak, mogę już wypisać zlecenie: porządne śniadanko zburgundem i pudełko pastylekValda. Część pierwsza wykonana zostanie jak najskrupulatniej, panie doktorze rzekł Lausefełd. I tonatychmiast! Wychylimy tylko kieliszek porto i już siadamy dostołu. Wszyscy byli w doskonałym nastroju. Przez następnetrzy dni Seteuil wcale się nie pojawił. A w niedzielęLausefełdotrzymałod niego list:młody lekarz najmocniejprzepraszał, powoływał się na fatalny zbieg okoliczności,'których jak twierdził nie sposób mu wyjawić zewzględu na obowiązek tajemnicy zawodowej, oraz prosiłprzemysłowca, aby uznał zaręczyny za zerwane. Nikt, z rodziną Lausefeldów na czele, nie mógł tego pojąć. Wybuchłwieliki skandal. Anna-Maria ciężko to przebolała. W trzy dni późniejLausefeldowie wezwali docórki 476 pchała. Traciła apetyt, chudła, zaczynali się poważnieniepokoić. Pewno ze zmartwienia. Na dodatek katar takżenie mijał. Michał zbadał dziewczynę:bardzo wyraźne ognisko w płucach, stadium początkowe. Niewątpliwie Seteuil dlatego właśnie zerwał. Odkrył to,gdy badałją dla zabawy i natychmiast zorientowałsięW sytuacji. Gdyby zerwał zaręczyny z powodu gruźlicy,uznano by go za nikczemnika. Dlatego milczał. Jak zawszeprzezorny, wolał nic nie mówić i wycofaćsiępodosłonątajemnicy zawodowej, pozostawiającczasowi i przypadkowikwestię powiadomienia Lausefeldów o chorobiecórki. Już przy pierwszych słowachMichała Lausefeldowieprzypomnieli sobie tamtozdarzenie izrozumieli. Opowiedzieli mu całą historię, a Michał czuł się w tym momencieokropnie. Stan Anny niezdawał się budzić obaw. Michał przepisałodtruwającą organizm dietę imógłz czystym sumieniemobiecać, że wkrótce to zKkwiduje. Gasparowi Becquerel, lekarzowi-deputowanemu, któregoMichałzastępował na początku swojejpraktyki, nadalpowodziło się świetnie. Pracowałdla niego cały zespół"naganiaczy", ściągających do jego gabinetu wszystkichpróżniaków, którzy chcieli przedłużyć sobie okres niezdolności do pracy po jakimś wypadku, oraz ciężarne dziewczyny, szukające kogoś dospędzenia płodu. Pewny bezkarnościi ufny w swą poselską wszechmoc, niemal otwarcie lekceważył prawo. Ostatnio jednak zdarzyła mu siędość paskudna historia. Stali pacjenci,Lespagnelowie,przyszli do niego z synkiem, który upadł i skaleczył sięw rękę. Nic wielkiego! oświadczył Becquerel. Obandażujemy i na tym koniec! Lespagnelowiebyli u niego jeszcze dwa fazy, a potem,zaniepokojeni, że ręka coraz bardziej puchnie, sprzeniewierzyli mu się i przyszlido Michała. Sprawa była mocnozadawniona. Michałnatychmiast przeciął ropień i dokładnie wydezynfekował. Przez następne trzy miesiące małyniemal codziennie musiał u niegobywać. Leczenie jeszczetrwało, gdy Towarzystwo, w którym ubezpieczony byłLespagnel, otrzymało od Becquerela rachunek za dwadzieścia trzy wizyty rezultat kuracjipozytywny. A dziecko ciągle jeszcze przychodziło doMichała! 477. Towarzystwo Ubezpieczeniowe wezwało Becquerela. Wytłumaczył się, utrzymując, że zaszła pomyłka w nazwisku. Sprawę zatuszowano, obyło siębezhałasu. Towarzystwozachowało sobie tylko jej akta na wypadek, gdyby kiedyśBecquerelowi wpadło na przykład do głowy zbyt energicznie występować w parlamencie za upaństwowieniemtowarzystw ubezpieczeniowych. Tymczasem on nadal dumnie obnosiłswą otyłąpostaći nadal uchodził w całej okolicy za osobistość wybitną,jakoprzyjaciel wszechmocnego Mooremana, posła i mera. Warto ichbyło widzieć, gdy w okresiesesji parlamentarnej wyjeżdżali we dwóch rannympociągiem do Paryża. Mooreman zawsze obładowanyteczkami i papierami, częśćtego bagażu wręczał Becquerelowi jeszcze na peronie, przykazując: Proszę to w drodze przeczytać i opracować. Tak jest. Rozstawali się i wsiadali do sąsiednich przedziałów, abyuniknąć pokusy rozmowy i aby każdy miał swój własnystolik. I przez jednookno widać było pochłoniętego uciążliwymi studiami Mooremana, zatopionego w lekturze "Dziennika Urzędowego" albo jakichś broszursocjologicznych czyekonomicznych, a przez drugie wesołą twarz Becquerela,pochyloną nad szeroko rozpostartym tygodnikiem z frywolnymi obrazkami typu "SeA Appeal", "La vie parisienne" czy i. nnym podobnym. Kolejarze na dworcu mieliz tego stałą uciechę. Ostatnio Becquerel zetknął się zchirurgiem Lequesnoy,który zabrał się też do polityki izapisał do jego stronnictwa. Miał nadzieję, żeotrzyma czerwoną wstążeczkęLegii, a nadewszystko stanowisko chirurga w szpitalusąsiedniego miasta dla syna, wyjątkowo ograniczonegomłodzieńca, znacznie bardziej nadającego się do łopatyniżdo skalpela. Na szczęście ordynator szpitala bronił sięprzed tym,jak mógł. Poparcie Becquerela, najbliższegoprzyjaciela Mooremana,mogło jednak przechylić szalę nakorzyść młodego Lequesnoy. Templemars także rzucił się w wir polityki, bardzouczciwie, ale i bardzo niefortunnie. Ośmielił się nie tylkozapisać dostronnictwa prawicowego, ale cogorsza przyznać się do tego. To go wykończyło. Pacjenci robotnicyopuścili gonatychmiast codo jednego. Biedaczysko płacił teraz zaszczerość, przymierając głodem. Na domiar złego popełnił jeszcze tę nieostrożnoć, 478 ^e wydał źle zredagowane zaświadczenie pewnemu człowieczynie,który przyniósł do niego swego malca, w opłakanym stanie, zabiedzonego przez niedbałą mamkę. Templemars w naiwności ducha wypisał na zaświadczeniu: Chroniczny katar kiszekw rezultacie złejopieki. " Ojciec prosto odniego powędrował domamki i sprawiłjej pierwszorzędne lanie. Gdy go aresztowali, pokazał zaświadczenie. Templemars został wezwany do prokuratora,który mu udzielił surowej nagany. Ten cios ostateczniego załamał. Myślał poważnie, aby cisnąć to wszystko i wystarać się o posadę w jakimś urzędzie; żałował, że niemoże wrócićna stałedo wojska. A Rosselet, bardzo już staryi bardzo zmęczony, powłócząc nogą i wspierając się na lasce nadal wędrował napiechotę do trzech, czasemczterech pacjentów dziennie,żeby zarobić na życie dla siebie iżony i uparcie broniłsię przed świadomością, że rozpaczliwie kołaczemuserce,przemęczone i gotowew każdej chwili ustać. Litując sięnad nim Michał wzywał goniekiedy na konsyliado chorych dzieci. Jako pediatra był on nieoceniony. Rosselet ciężko pracował całe życie. Sporo zresztą oszczędził i swego czasu był nawet zamożnymczłowiekiem. Alekryzysy, bankructwa, dewaluacje zrujnowały godoszczętnie jak i wszystkich,którzy oszczędzali i ciułali. Za pakietakcji wartościośmiuset tysięcy franków teraz nie mógłsięspodziewać więcej jak piętnaścietysięcy. W pewnymwielkim banku, który obecnie znalazł się w trudnościachfinansowych miał sto siedemdziesiąt pięć tysięcy,z czegow najlepszym razie może kiedyś odzyska około trzechprocent. Brak czasu nie pozwala, żebybyć równocześniedobrymlekarzem i z powodzeniemspekulować na giełdzie. Rosselet, jak wielu innych, doszedł do ruiny pracując bezprzerwy. W rezultaciezostałbiedakiem, nadaljednak zachował godność i energię, udawał, że świetnie mu się powodzi, a biega z wizyty na wizytędla własnejprzyjemności; ratowałpozory, nękał swoje stare skołatanekości,byle trzymaćsię prosto, robić wrażenie człowiekarześkiego i wesołego, byle promieniować optymizmem,co pacjenci tak lubią, choć w głębi duszy zżerał go niepokój. Bez przerwy sam siebie pilnował, obserwował prawą nogę,któracoraz bardziej odmawiała posłuszeństwa, bał sięo wzrok,z dnia na dzień gorszy, a najbardziej o słuch,który także zaczynał już tracić. Dobre uchojestlekarzowinieodzowne, to główny jego kapitał. Co zrobi, gdy nie 479. będzie mógł osłuchiwać chorych? Gnębił siętym bezustannie, lęk przed kalectwem przechodził niemal w obsesję: lęk przed reumatyzmem, głuchotą, przed czymś, co sprawi,że stanie się bezsilny, ułomny, że już nie będzie mógł zarobić na chleb. Jaki będzie wtedy ichlos, co będzie znimi z jego starą towarzyszką życia? Przede wszystkim z nią \Ajeżeli on umrze pierwszy? I ona zostanie tutaj samajak palec? Czasami oddawał się błogim marzeniom, żeumrą razem, żeśmierć okażeim miłosierdzie i zabierzeobojerównocześnie, żeby jedno z nich nie pozostało natym świecie samotne. Na raziejednak pracował dalej. Codziennie odbywałkilka wizyt i przynosił dodomu osiemdziesiąt franków,choć padałzeznużenia, a umęczone serce tak szaleńczonieraz tłukło się wpiersiach, że gdy wszedł na schodymusiał przystawać na progu pokoju pacjenta i obydwomarękami uciskając żebra przez chwilę pomału łapać oddech; równocześnie zaś musiał uśmiechać się pogodnie bezwzględu na to, że czuł, jak śmierć chwyta go już w sweszpony. Lekarz w życiu przypomina trochę aktora na scenie. Musi grać swoją rolę do końca. LosRosseleta był dlainnych nibywizja ich własnej przyszłości, wizja tego, coczeka tylu młodych lekarzy, gdy oni zkolei wyczerpiąsiły w tej walce zbyt ciężkiej,w tym parszywym zawodzie, w którymuczciwy człowiekz trudem zarabia nachleb, i zamiast żyć przyzwoicie, zdycha z głodu po czterdziestu latach bezustannego ocierania się o najgorsze cierpienia, brudy, nędzę i beznadziejny smutek egzystencjiludzkiej, odkąd' tak daleko odbiegła od wielkich prawprzyrody. Ale mimo wszystko to wspaniały zawódmówiłTemplemars do Michała. Gdy siępomyśli otakim Rosselecie, Roy czy innych, jakty i ja, o czterdziestu tysiącach medyków we Francji,którym ludzie powierzają doczesną powłokę a oni jakbymieli nogi spętane i zawiązane oczy, bo czyż inaczej właściwie wygląda konsultacja? gdy człowiek patrzy natych wszystkich lekarzy,którzy w brudny sposób mogliby garściami forsę zbierać,a nie chcą, musi jednak przyznać, że towspaniały zawód! Weź przede wszystkimpod uwagę, że nikttyle darmo niepracuje comy! A zauważ też, mój drogi, że jeśli nawetjako lekarz przypadkiem się potknie, jeśli zejdzie nazłądrogę, zawsze stacza się wolniej i nie upada tak niskojak 480 inni ludzie. Zawsze się gdzieśw połowie zatrzyma. Zacznie powiedzmy podskubywać. Ubezpieczalnie, funduszespołeczne, no tak, jakieś bezimienne kapitały! Bardzo zresztą często w porozumieniu i na spółkę z najbiedniejszymipacjentami. Nędza z nędzą łatwo sięzwąchają. Ale lekarzprzestajebyć kanalią tam, gdziesię zetknie z cierpieniem. Tę granicę mało który przekroczy. To już jest przeznaczenie. Nie nasza to wina, nie nasza zasługa! Niema siętuczym chełpić! Bo któż inny tak bez przerwypatrzy naludzkiecierpienie? Kto bezustannie,dzień w dzień przezcałe swoje pieskie życie patrzy na łzy, na mękę, na nieszczęścia ikrew? My,mój kochany, tylkomy! I dlategomiędzynami możesz jeszcze znaleźć najwięcej porządnychludzi! Łobuz w interesach czy w polityce kombinuje, żebysiędobrać komuś do portfela. A my odrazu do. żywejludzkiej skóry. Tak, ratuje nas cierpienie. A moja praktyka? Mam coraz większą! Przychodziłotrzech dziadów, a teraz już pięciu! Jakże często Michałprzypominałsobie ten żart Tillery'ego. Trochę podobnie działo się przecież u niego. Gronobiedaków trzymałosię go wiernie,ale nie . płacili. A ileżbywało komplikacji! Czasami wieczorem wzywała gonaprzykład jakaśbabina, żeby przeciął dzieciakowi wrzódnapośladku, i tozaraz w kącie brudnej kuchni. Nie byłonikogo, kto by małego przytrzymał. Matka się bała. A ojciec poszedł sobie do Skina! Albo tastara PaulinaLa buire, która miała już siedemdziesiąt pięćlat i pielęgnowała, jakby to było niemowlę, swego sparaliżowanegomęża, zgryźliwego egoistę i ztośnnca. Zaraziła sięegzemą. "Nie wolno maczać rąk" przykazywał Michał. Babinasłuchała wosłupieniu! Tym doktorom wydaje się, że totakie pros-te! Aleniby jak? Kito zmyje naczynie, ktoupierze? Kto zmienimokre prześcieradło chorego starca? Nie,egzemy starej Pauliny nie uda się Michałowi wyleczyć. A pani Daubian, która znowu zaszła wciążę i bezwzględnie powinna leżeć? Ale ikto miał gotować, gdy mąższedł do fabryki? Alibo córka włoskich, emigrantów, Buccinalich, którą męczył dziwnie podejrzany katar. Michał jązbadał. Początki gruźlicy. Rozejrzał się po pokoju z trzemałóżkami, ciemnym i posępnym, w którym mieszkali wszyscy^zem, rodzice BuccinaK i troje dzieci. Jak w takich wa''unkachleczyć? W tymsamym domu, o piętro wyżejgnieździli się także Węgrzy, Czesi, Marokańczycy, a naj31Ciała i dusze 481. wyżej Polki, pani Posnowiec z córkami. Matkabyłarobotnicą w fabryce Lausefelda i z wyczerpania chorowała na zapalenie macicy. Panny Posnowiec pracowały razemz matką;trochę się przy tym puszczały. Najstarsza leczyłasię u Michała na zadawnioną'kiłę. Cała ta nieszczęsnabiedota, wyrwana ze swej zdrowej ojczystej gleby, zjeżdżado nas, do Francji, i jej los jest zawsze jednakowy; mieszkają podle, fatalnie się odżywiają, w idiotyczny sposóbwydają pieniądze na alkohol i przesiąkają całym naszymzepsuciem. Biedny lekarz z przedmieścia walczybeznadziei zwycięstwa, alecóż właściwie może tu poradzić? Wielu miejscowych robotników pracowało w fabrycekonstrukcji metalowych. Byłyto olbrzymiezakłady. Płacili tam nieźle, ale robota bardzociężka. Ludzie pchali sięjednakdla pieniędzy. Żeby pracy podołać, trzebabyło poprostu trochę więcej pić,ot i wszystko. Ale koło pięćdziesiątki człowiek się już wykańczał. Dawny majster z odlewtni, Berlequim,mógłby coś o tym powiedzieć: czterdzieści osiem lat i zapalenie aorty! Ten już nigdydofabryki nie wróci. A tak otym marzył. Nigdzie tak dobrzesię nie czuł, zachodził tam dwa, trzy razy w tygodniu,przyglądał się,jak inni harują, i zapominał oswojejchorobie. A co, paniedoktorze, będęjuż mógł niedługo iść z powrotem doodlewni? Ależ oczywiście, panie Berlequin,oczywiście! Ta sama fabryka podobnie zniszczyła takiego olbrzymajak Borghere, atletycznej budowy tragarza. Rak żołądkaod nadużywania wyrobów Lavaisine'a. Dodawało mu tosiły, skądże mógł przypuścić, że taki . smaczny trunek mlożeczłowiekowi zaszkodzić! Zwłaszcza, żeLavaisne opłacałprzecież gazety, aby pisały, że alkohol krzepi. Borghere teżzanudzał Michała, żeby mupozwoliłwrócić do pracy. Czworo dzieciaków to 'nie byle'co, . potrzebują jeść. Zakażdym razem, gdygo Michał odwiedzał, powtarzało sięto samo: No więc jak, panie doktorze,może od poniedziałkumógłbym,już iść do roboty? Jeszczetrochę, jeszcze czas. To może od czwartku? Nic pilnego. No to może od tego polniedziałlku za tydizień, co? Michałtracił cierpliwość. 482 - Chcecie nogi wyciągnąć? Dajcie mi święty spokój! ^e podpiszę wam karty! Zrozumieliściewreszcie? Niepodpiszę i koniec! Borghere nieśmiał nalegać. Ale któregoś pięknego poranku samzjawił się u Michała. Aż pobladł ze strachu,musiał jednak jakoś siędogadać. Panie doktorze. czy pan doktor zechciałby mipodpisać. Co podpisać? Kartę pracy? Tak. Bo wróciłem doroboty. Tak mi się już: dłużyło. Borghere będzie teraz trochę częściej pociągał z ukrytejbutelki i będzie się cieszył, że jednak postawiłnaswoim. Biedny lekarz zprzedmieścia miotał się w tym zagubiony, bezradny,zdezorientowany, walczył, 'ciągle odnosiłporażki i ciągle od nowa próbowałbezskutecznie wlprowadzić trochę ładu, zdrowia, prawdy w życie tegotłumunędzarzy, których nic nie mogło uchronić: ledwo się achwyleczyło, na nowo pogrążali się w to samo. Och! Żebymieć do czynienia z samymi bogaczami! Leczyć wyłącznieludziszczęśliwych. Swobodnie zapisywać co się chce, niepotrzebując się liczyć z biedą pacjenta, nieoglądać już,nie myśleć, 'nie wiedzieć o istnieniunędzy! Cóż za pokusa. A później zdarzyło się,że wstąpiwszy przypadkiemdoPauliny Labuire spotkał tamEweliinę: przyszła po kryjomu i kończyła właśnie zmywanie naczyń. A więc todzięki temu egzema na rękach starej Pauliny takdobrzesię goiła! Tak, na Ewelinęzawsze możnabyło liczyć, i onanie traciła nadziei! Nie zapierała się 'swojej przeszłości. Skoro sama zostałauratowana, nie chciałapogrążyć sięślepow błogim a kłamliwym dobrobycie. Mogłaby sięprzecież wyłączyć, zapomnieć, prowadzić życie mieszczki,lecz się przed tym podświadomie broniła,przychodziła dostarej Pauliny i zmywała jej garnki. Nie szukała rozwią^ń dla wielkich problemów społecznych. Niosła pomocbezpośrednią, w chorobie i nieszczęściu. Sama otym niebiedząc udzielała oto Michałowi dwóch lekcji: że nie wolnoUciekać odtwardej rzeczywistości życia i że należy konGentrować wysiłki na najbliższym, małym odcinku, a niewyszukiwać sobie zadań 'ponad siły, których ogrom usprawiedliwia w naszych oczach własną bezsilnośći zniechęcenie. 483. Daudenaerde, handlarz starym żelastwem, rozchorowałsię znowu. Początki gruźlicy. Michał leczył go przez trzymiesiące. Daudenaerde toyłjuż nanajlepszej drodze, gdynagle ogarnęło go zniechęcenie, doszedł do wniosku, żecała ta zabawa za długo się wlecze, rzucił Michała i przeniósł się do znachora Breuila. Podobnie rodzina Buccinalich przez cztery miesiące okazywała Michałowi zaufanie. Ich dziewczynka już się wyraźnie poprawiła, gdy raptemposzli z nią do Seteuila, który leczył intensywniej,energiczniej, zastrzykami, lekarstwami, chirurgią i przynajmniej stwarzał wrażenie, że coś koło człowieka robi! Stałypacjent piekarz Orlan wezwał parę razy Michała do swojejcórecziki, która miewała atakipodobne do ataków epilepsji. Zrozpaczona i bliskajuż obłędu pani Orlan zaczęłamu się nagle zwierzać, wyspowiadałasię z obciążeń dziedzicznych całej rodziny, wyznała, że jejdziadek miałrzeżączkę, a 'nawet i "to gorsze", a brat, umysłowo chory,znajdował się w zakładzie. A potem, kiedy dzięki ogólnejterapii przepisanej przez Michałaataki trochę się uspokoiły, Orlanowienagle i niespodziewanie zerwali stosunkiztym, -któryuratował im dziecko, i zwrócili się do innegolekarza. Gdy się bowiemktoś człowiekowi zwierzy, wyznamu grzechy i tajemnicerodzinne, staje się jego wrogiem. Zaczyna go nienawidzić. Piekarz ijego rodzina przestalisię nawet Michałowi kłaniać. Rzeźnikowi Verval rozchorowała się nagle żona. Miałaczterdzieści lat. Zatrzymanie miesiączki, wymioty. Prawdopodobnie ciąża. Wielkie zdziwienie i konsternacja. No i co, doktorze? Jak to będzie? Co sięz tym zrobi? Michał udajegłupiego. No cóż, proszę pani. Myślę, że za sześć miesięcy. Jak pan to sobie wyobraża? W moim wieku? Acórka? Moja córka ma czternaście lat! Co by na to powiedziała? Chwilamilczenia. Potem Vervalowie zaczęli nalegać wyraźniej. Michał nadal udawał, że nie rozumie. I tak sięskończyło. Przestali go wzywać. Przy spotkaniu ledwie gopoznawali. Oczywiście drugi potomek Vervalów nie ujrzałtego świata. W kilka dnipóźniej AlicjaToutelong, wdowa po robotniku, który zmarł niedawno na zapalenie otrzewnej, przyszła z trzyletnią córeczką, do szczepienia. W gazetach dużopisali o dyfterycie, więcsięprzeraziła. Askoro taki malutki zastrzyk miał temu zapobiec. W dwa dni po szczepieniu wezwała Michała. Zmałąbyłoniedobrze. Dostała go484 raczki. Trwało to całą dobę. Zesztywniały jej nogi, patemkark. Pd koniec tygodnia dziecko zostało zupełnie sparaliżowane. Patem przyszły konwulsje, wymioty,zanik odruchów, gałki oczme się wywróciły, tętno sto czterdzieści. Dziesiątego dnia nastąpiłazapaść, ipotemmała na chwilęodzyskała przytonmość, jeszcze raz czy dwa wyszeptałamaino" i umarła. Zapalenie opon mózgowych po szczepionce. Przez pięć 'najbliższychlait Michał miał odczuwaćbrzemię tej śmierci aa sobie. Miał uchodzić za sprawcę ,śmierci małej Alicji Toutelong. Ostrzegał wprawdzie matkę, fodradzał jej szczepienie, wspominał o wypadkach, które/się nawet dość często zdarzają,tylko się ich nierozgłasza, jttumaczył, że właściwy higieniczny -tryb życiai odżywia- [^nią, gimnastyka, przebywanie 'na. świeżym powietrzu dużo /skuteczniej dziewczynkę uodpornią. Lecz Alicja Toutelong /urzeczona artykułem z gazety wierzyła jedynie w cudowną fmoc zastrzyku, o niczym innym ime chciała nawetsłuchać. ^Jakże jednak mógi to wszystko ludziom tłumaczyć? Niemiał irmego wyjścia, jak pozwolić się oczerniać i tracićpacjentów, zyskać opinięrzeznika^ . a. w. -dodatkumilczeć. Milczenie to ciężkie kajdanylekarskiego zawodu. Nierazsię Michałowizdarzało, że z daleka, na ulicy, poznawałżałobny welon biednej pani Toutelong. Zawracał natychmiast, żeby jej nie spotkać, umykał,jak gdyby naprawdębyl winny. Templemars postanowił się przenieść. Zrezygnował zwalki iprzyjął stanowisko lekarza kopalnipewnego konsorcjumwęglowegow Valenciennes. Trudno! Pogodził sięz tym,że ma "urzędować" i co rano przyjmować w ambulatorium kopalni stu dwudziestu chorych,czyli czterdziestuna godzinę! Półtorejminuty na pacjenta! Akurat tyle, iletrzeba żeby zapytać: "Coci, człowieku, dolega? " i spośródstu pięćdziesięciu leków dozwolonych przez zarząd kopalniWskazać mu syropnr 74 i pigułki nr 17, i na tym koniec! Żegnaj medycyno! Templemars po raz ostatni zjawił sięu Michała. Mówił, że jest zadowolony, tak, bardzo, bardzozadowolony. potem nagle się zerwał i wyszedł prędko,z oczyma wilgotnymi. A Posseletowi któregoś wieczoru, w drodze do ostatniegow tym dniu pacjenta,zrobiło siędziwnie słabo. Przed 485. nikim się z tym nie zdradził, wszedł na schody, ale naprogu mieszkania chorego musiał się chwilę zatrzymaćucisnął piersi obiema rękami, a potem osunął się na fco-'lana. I tak skonał, na' posterunku, walcząc do ostatka. Jego stara towarzyszka życia wyprzedała meble, resztkibiżuterii i usunęła się cicho, jak tyle innych żon lekarzy,do zapadłej mieściny weFlandrii. Wybrała sobie kąt kołoHazebrouck, gdzie 'niktjej nie znał. Mówili,że zaczęłachodzić na posługi, codziennie ranona trzy godziny,i w ten sposób zarabiałana życie. Roy i paru innychchirurgów przesyłali jej od czasu do czasutrochę pieniędzy, dołączając do tego ifcrótfkie wyjaśnienie: "Z podziałuhonorarium". Jakbyto była należność za konsylium, w (którym ongiś razem z jej mężem braliudział. Nie trzebaurażać ambicji tych, którym się pomaga. Wszystko jakoś bysię ułożyło, gdyiby Ewelina miałatrochę więcej sił. Ale za bardzosię przemęczała. Zawszeta kwestiasłużącej, naprawdę potrzebnej, na którąniemogli sobie pozwolić. A na domiar Ewelina zaszła w ciążę. Doprawdy, kobiety potrafią pragnąć dziecka z taką zawziętością iodwagą, że żaden rozsądny mężczyzna nie jestw stanie tego pojąć! Męczyły ją bóle głowy, wymioty. Przez cały tydzień musiała leżeć włóżku, na ścisłej diecie. Michał znów przeżył parę niezmiernie wyczerpującychdni. Chorych tłumy, robota obłędna. A dom w kompletnymrozkładzie, nie było komu ugotować obiadu, posłać łóżka,oczyścić butów. Wcałym mieszkaniu walały się jakieśpapiery,brudne talerze, resztki jedzenia. Naczynia z ziółkami i rosołem dla chorej stały nastołach, na szafce, nakominku. Po kątach myszy chrobotały. Michał kładł siępóźno, w nocymusiał kilka razywstawać, sypiał w ubraniu, przez pięć dni jadał zimne kartofle, póki całkiem nieskwaśniały. Wreszcie Ewelina odzyskała trochę sił, zaczęłajeść, mogła jużschodzić madół i przezgodzinę, międzyjednym spoczynkiem a drugim zająć się gospodarstwem. Pierwszy ranek, kiedy bladajeszczei słaniająca się weszłado kuchni byłdla domujakby odrodzeniem. W parę dni później Michał spotkał Seteuila, jak zawszekwitnącego, pełnegohumoru, tryskającego optymizmem; bujna broda zdawała się jeszcze czarniejsza, łysina wyraźnie mu się powiększała,ale bardzo było mu z tym dotwarzy, wyglądał coraz dostojniej. 486 No ijak tam stary? zawołał. Masz jakąś niewyraźną minę, lumpujesz się, czy co? Uważaj z kobietami,haha! Ale czekaj, 'któregoś tu dnia gadali o tobie wbarze. Bytem tam przypadkiem. I słyszałem. Fatalną reklamęrobisz sobie, biedaku, tymi twoimi cudactwami, tą sałatą,notowanymii surowymi płatkami ilicho wie czym jeszcze! paudenaerde, jak o tymopowiadał, to ażsię za brzuch trzymał! Leczy się terazu Breuila. Podobno. Cóż za idioita! Słuchaj, ale mamo wszysitkoprzecież ci to szkodzi. Muszę cina przykład powiedzieć, żeten stary Lespagnel. Leczyłeś go na reumatyzm? Tak. No patrz, ateraz przyszedł do mnie. Tak? No, cóż chcesz? Jego żona ma jużpo dziurkiod nosatychtwoichjarzyn, gotowanychw piętnastu wodach i całego tego zawracania głowy! Ja najprościej w świecieszprycuję mu salicylad sodu do żył! Żyły ma świetne,idziejak złoto. Proste,łatwe, ani on sięnie umęczy, ani ja! Czekaj, a mówiąc oczym innym, słyszałeś ostatnią sensację? Jaką sensację? A małżeństwo! Nie wiesz czyje? Twojego szwagra,Ludwika! Tak! Vallorge się żeni! Dowiedziałemsię o tymprzed chwilą od jednego kolegi z Angers. Nie zgadniesz; z kim! Tylko trzymaj się, chłopie! Z twoją dawną"sympatią". Ano tak, tak, z Simoną Heubel, córkąprofesora. Świetna partia! Ho, ho, Vallorge daleko zajdzie! Pożegnali się i Michał trochę chmurny ruszył w stronędomu. Simoną Heubel,jakże to niedawna przeszłość! Stanęła mu przed oczyma wysoka,hoża dziewczyna, staryzamek w Pruille, nad 'brzegami Mayenne, rozległy park,PO którym biegali z Marietą i Fabiana. Całe toproste,łatwe, beztroskie i szczęśliwe życie, jakie się przed nimotwierało. Pieniądze, zbytek i wspaniała kariera profe-. morska. Wszystko, czego sięwyrzekł dla Eweliny. Maszerował zamyślony po wyboistej, wysadzanej wierzbami drodze. Wszedł do domu od ogrodu, przez przedpokój, nie jakzwykle 'przez kuchnię. Sam nie wiedząc dlaczego,wolałwtej chwili nie spotkać Eweliny. A tegożpopołudniaJawiła się u niego pani Lavaisne podpretekstem jakiegoślekkiego niepokoju wokolicachserca. Pani Lavaisne nie"liałazbytsurowychzasad. Seteuil nieraz mu 'o tym a 487. wspominał. Ale cóż z tego, że Michał o tym wiedział? A może właśnie dlatego, żewiedział. Wkażdym razie jakieś dziwne zmieszanie ścisnęło goza gardło i zmąciło wzrok w chwili, gdy pani LavaisEeodpinała bluzkę, a przy tym tak zabawnie na . niego patrzyła. Michał spuścił głowę i zaczął coś gryzmolić pilniena blankiecie recepty; wiedział, że trzeba tylko przeczekaćtaki moment, że gdy pacjentka jużsięrozbierze, odsłoniciężkie piersi, czerwoną chropowatą skórę i brzuch poznaczony pręgami odcisków od elastycznego pasa, gdy zobaczy jej ciemne pachy i poczuje woń potu, ten nastrójminie; będzie już tylko widział biedne, obnażone, nie kryjące tajemnic ciało, nie posiadające już nad nim. żadnejmocy. Lecz taki moment przeczekiwania, w którym uświadamiamy sobie naszą słabość, zawszebywa przykry i poniżający. Z tych to pewno powodów napastowałyMichaładziwnejakieś myśli,gdy wieczorem po kolacji siedział nad gazetą, udając,że czyta. Informacje Seteuila, ta historia w barze,idiota Daudenaerde, Lespagnel, który i on także. sprzeniewierzył się Michałowi wybierając Seteuiła i jegozastrzyki. Tak, tak, łatwobyłomówić! Ale starymistrz Domberle niemałych wymagał ofiar! Jakby człowiek miałdobrowolnie zakładać sobie stryczek na szyję! Jaikże dokońcawytrwać 'na tej drodze? A wśród tych rozmyśla"pojawiały się z nagła obrazy przeszłości: Vallorge i jegokariera. Simona Heubel. Wszystko, co minęło. Jak życiemogłoby się potoczyć. A tego popołudnia pani Layaisne,,. Wezbrała w nim złość nasamego siebie, złość i 'wstyd,a zarazem jakby mgliste i niepokojące uczucieżalu. Czyżbygorzkiesłowa ojca: "Miłość przechodzi. nie buduje siężycia na miłości. " były prawdą? "Czyżbym zmarnował życie? zastanawiał się Michał. -Czyżbym je poświęcił na próżno? Omal nieuległem pokusie. Gdybym się jej nie oparł, to byłby koniec. Odjąłbym całemu mojemu życiu, ofierze, jaką dla Eweliny poniosłem, wszelki sens. Byłby todla mnie dowód, że ofiarnmojego życia na rzecz drugiej istoty nie miała żadnychpodstaw. Jakżejednakbliski byłemtego, żeby ulec. Czyżbym się zatem pomylił? " A wśródtej rozterki, budzących lękrozważań, zjawiałasiępokusa nowa, egoistyczne,a niezniszczalne pragnienie,jakie każdy z nasw swym sercu zabija, lecz ono wieczniesię odradza: ocalić, co jeszcze jestdo ocalenia, uratować 488 hoćby s11^''^1 szczęścia, nie brnąć dalej drogą poświęcenia. ]3o jeśli się pomyliłem, to jeszczenic straconego. ^"gruncierzeczy, cóż byłobyw tym złego? Czyż przez tobyłbymtowarzyszce mojego życia mniej oddany? Byłemnadaldbał o jej zdrowie, o możŁiwie najlepsze warunkibvtu, o jej spokój, byłem spełnił obowiązek, który na siebieprzyjąłem. Czy nie mógłbym oboktego miećwłasnegożycia, swoichwłasnych przyjemności? Czynie dość złożyłem jejw ofierze? Przyszłość,powodzenie, majątek? Czyż w imię przywiązania do niej muszę poświęcić absolutniewszystko? Wszystko, co jest radościątego świata? Cóż by w tym było złego, gdybymod czasu do czasupozwolił sobie na jakąś przelotną przyjemność, o którejonaby niewiedziała, a do której mam przecież prawo? Jął; będę kiedyś żałował, co będę przeżywał wtedy,, gdy jużbędzie za późno, gdy się wszystkiego wyrzeknę, wszystkopoświęcę a wzamian co? " Masz jakieś kłopoty, Michałlku? Wzdrygnął się. Ewelina przerwała zmywanie naczyńi przyglądała musię z niepokojem. Nie! Bo nie czytasz i nic nie mówisz. Czy coś pogorszyłosię u Daubianów? ?0,wszystko jak najlepiej. A ta mała Francine Ray? Może o niąsię martwisz? Nie. Też w porządku. A dlaczego pytasz? Tak sobie. Myślałam. Bałam się, że. Znowu zaczęła zmywać. Ciąża męczyła ją i utrudniałaruchy. Ciężko jej było oddychać, co chwila musiała odpoczywać. A więcnie o chorych Michał tak frasobliwie rozmyślał. Oczymś innym. Ale o czym? O pieniądzach, tak,na pewno, wiecznie te pieniądze. Tutaj zaś ona''mc jużpomóc nie 'mogła, nie była w stanie nic więcej zrobić,nawet z gospodarstwem nie bardzo już sobieradziła. Tak,Jest do niczego, jest mu tylko ciężarem. Chociaż w ostetoich czasach naprawdę starała się jak mogła. Przyjmowalidoktorostwo Roy,musiała zdobyć nowe firanki do jadalni,^wetki, koszyczek do ciastek. Poradziła sobie, jak umiała,^'yprała i zawiesiła na ten dzień firanki z sypialni, załatawszy przedtem dziury resztkami koronek i wieszając jetak, żeby łaty schowały się w fałdach. Ufarbowała na niełasko i żółto kwadratowe kawałki perkalu, obrębiła jej^' ręku, wyszły z tego śliczneserwetki. Zrezygnowała 489. butów, naprawdę już potrzebnych, a kułpiła wspaniałeplater owe szczypce do cukru. PaństwoRoy wyjechalizachwyceni, udało się doskonale. Michał byłbardzo zadowolony. A w następny . poniedziałek w dni-u swoich uroidzin znalazł przy śniadaniu książkę, na którą tak dawnomiał ochotę. Tak, . naprawdę robiła, co mogła, a w dodatkutak sprytnie, że Michał niczego się niedomyślał, nic niezauważał. Miała nadzieję,że wszytiko jakoś się ułoży: widać to inne 'kłopoty, może 'nieprzewidziane wydatki. Pewnosiętrapił o tę służącą,o tę szesnastoletnią Flamandkę, którą chciał umówić od początku 'przyszłego miesiąca. Tak, oczywiście, bardzo byłapotrzebna teraz, gdydziecko miało się urodzić, to dziecko, którego może nierozsądnie Ewelina tak bardzo pragnęła. Ileżto wszystkokosztuje! Ile nowych wydatków. A to przecież jej wina. Znowusię odezwały wyrzuty, złowrogie, uporczywe wyrzuty sumienia, drzemiącena dnie jej duszy i zawsze gotowe się zbudzić,przynajbłahszym przypomnieniu trudności finansowych: "Gdyby się ze mną nie ożenił, żyłbysobie szczęśliwie. To wszystko mojawina. " Wytarła ostatnie talerzyki, biorąc po dwa naraz i przesuwając jedenpod drugim, jak ją nauczyli, kiedy byłana służbie. Uważnie wstawiła je do kredensu, przezcałyczas odwracającsię do Michałaplecami. Bywają chwile, wktórych człowiekczuje się zawadą w życiu tych, których kocha,i trudno mu powstrzymać się od myśli, że gdyby przestałistnieć, może w gruncie rzeczy byłoby dla nich lepiej. No jaktam, Ewelino, idziesz spać? Tak, zaraz. Ciągle jeszcze stałado niegotyłem i dziwnie jakośdługomarudziłaprzy kredensie. Chodźno tu nachwilę! Ja?. Tak, chodź! Odwróciła się 'i podeszła ociągającsię i unikając jegowzroku. Spójrz mi w oozy. Przyciągnął ją bliżej światła i ręką podniósł jejgłowę. A potem zapytał zdumiony: Płakałaś? Nie. - Płakałaś! Ewelina przytuliła igłowe do jego piersi i Łzy zaczęłysypać się jakgroch. 490 Ewelinko! Malutka moja! Co ci jest? Miałaś jakąśprzykrość? Co sięstało? Usiadł na krześle i wziąłją na kolana: - Źle sięczujesz? Maszjakieś zmartwienie? Możeśchora? Czujesz się nieszczęśliwa? Eweliriko! Odpowiedz mi! Nie straszmnie! Powiedz! Spróbowała wytłumaczyć, z trudem przełykając łzy: Boję się. Tak się niepokoję. ; Czym? Bo czuję, że masz 'kłopoty. - Kłopoty? Tak, służąca. I dziecko. Apieniądze. Nie odgadła! Niczego się 'nie domyśliła! Et! zawołał z prawdziwą ulgą. Pieniądze? Jestsię czymprzejmować! Popracuję i zarobię! Przecież widzisz, że pacjentów coraz więcej, robię się popularny! Policz choćby, ilubyło nowych wtym tygodniu. A konsylium zJacquinetem, toco? Uważasz, żeto się nie liczy,jak rodzina chorego wzywa mnie, młodego, początkującegolekarza bez tytułu naukowego, na konsylium z profesorem! Musieli chyba przedtemsporo dobrego o mnie słyszeć! Poczekaj, za dziesięć lat, jak się ludzie przekonają, żeprawda jeat po mojej stronie, że jak kogo wyleczę to nadługo, że stawiamna nogi bez zastrzyków, specyfików 1 bez torturowania, dopiero się będą do mnie pchali, i tojacy pacjenci! Zobaczysz, wszystko będziedobrze, damysobieradę, Ewelinko! Tak bardzo pragnął ją przekonać, że w końcu sam zaczynał w towierzyć. Noco, jużpo zmartwieniu? Nie będziesz już płakała? Już się nie boisz? Jasię zawsze boję szepnęła Ewelina. Czego? Boję się ciągle, żebyś nie zaczął żałować. Żeś mniespotkał,żeś się zemną ożenił. Nie można oszukać kobiety, która kocha. Jakby umiałyone w tajemniczy sposób czytać w naszych sercach, widziały nasze pokusy i momenty słabości. Michał przeechwilę siedział w milczeniu, poruszony do żywego. Przejrza^ go. Nie mógł pojąć jak. I ogarnął go wstyd, bo przeleż Ewelina dobrze go odgadła. Jego serce skurczyło się 2 bólu na myśl o tym,'co musiała w tej chwili przeżywać. ^'lel niemożliwe, dalej nie mógłsię posunąć, nie mógl]e3 puacić; znowu się doniej zwrócił, przyjął ją na nowo, ALI. z pełną świadomością przyjął to ukochane, chociaż ciężkiebrzemię, które wziął na siebie w latach młodości i któregonie można już było porzucić. Trudno! Musi wytrwać dokońca, wyrzec się wszystkiego. Nawet gdyby miał to czynićbez miłości. Jeślitrzebaudawać, że jest szczęśliwy, musiudawać. Jeśli trzeba milczeć,musi milczeć. I kłamać, jeślitrzeba. Wszystko,byle ona była szczęśliwa! I zaczął mówićsłowa, płynące prosto z serca, słowa, których szukał, abyją pocieszyć, a teraz i jemu wydały siędziwnie szczerei prawdziwe: Nie mogę tego żałować, Ewelino! Pomyśl, czym jabyłbym bez ciebie! Czyż spotkałbym doktora Domiberle? Czy umiałbym go zrozumieć? Czy byłbym w niego uwierzył? O nie, z pewnościąme! Abym doszedł do prawdy,potrzebne było twojecierpienie i to, żebym cię pokochał. Dojśćdo prawdy przez miłość, czy nie uważasz, że tobardzo piękne? Lecz przede wszystkim ty nie znasz mojejmłodości, nie wiesz, czymbyłem, od czego mnieocaliłaś. Gdybym ciebie nie spotkał, cóż byłbym wart? Nie wierzyłem w nic. Niemiałem nic, żadnych zasad,żadneg etyki. Ty mi to wszystko zastąpiłaś, stałaśsię moją etyiką, zrozumieniem obowiązku, moimsumieniem. Możepo to właśnieznalazłaś się na mojej drodze. Po to,żebym odnalazł poczucie obowiązku, Ewelino! Może tym, którzy niezdołaliuwierzyć, wystarcza, jeśli oddadzą życie jakiejśinnej istocie. Możedlatego właśnie cię spotkałem. Widzisz więc,że niemogętego żałować! No, pocałuj mnie, moja żono! Pomyśl o naszym maleństwie, co się niedługo urodzi, ileszczęścia namwniesie. No co, już? Już się nie martwisz? Ewelinko, popatrz na mnie. Ewelina podniosłagłowę i uśmiechnęła się doniegoprzez łzy. Już się nie martwię. szepnęła cichutko. To mnie pocałuj. Pocałowała go w policzek, zawierającw tym pocałunkucały swój smutek, czułość i wdzięczność, którychnieśmiała wypowiedzieć. I teraz już powszystkim:wszelkiepokusy icienie uciekłyod Michała. Opuściły gowszelkiebrudne myśli, ich miejsce zajęło osobliwe uczucie rozradowania, które bez wątpienia nie było już uniesieniemz pierwszego okresu ich miłości, lecz raczej uciszeniemserca, przeświadczeniem, że kroczy po drodze prawdy. Radość przedziwna, czysta,wzniosła, niepojęta. Jak gdybyw tej godzinie, w której wybrał drogę najdalej idących 492 "święceń i ofiar, zrodziła się w nim nowamiłość, oczyszczona niezniszczalna, miłość, dla której początkowa przyziemna ludzka namiętność była tylkookolicznościąsprzyiającą,pretekstem, czymśw rodzaju pułapki zastawionejnaczłowieka, aby musiał piąć się wzwyż. W 'następnym tygodniu przyszedł do Machała aptekarzVanstegerz żoną i czteroletnią córeczką. Vansteger miałjuż dość. Od trzechlat męczyli mu dziecko inic nie pomagało. Bóg jeden wie, jak bardzo wierzył w medycynęoficjalną. On,aptekarz. Ale mała, karmionamlekiemw proszku,od urodzenia zakwaszana sławetnym sokiemz pomarańcz, który zaleca się wszystkim bez wyjątku niemowlętom, zaczęła cierpieć na przewlekły nieżyt kiszek,objaw samoobrony organizmu przed działaniem tychsoków. Pewien "spec", do którego się udali, skasował mleko,w zamian zaleciłśmietankę i oczywiście nadal sokz kwaśnych owoców. Dziewczynka wychudła z niedożywienia. Vansteger posłał żonęz córeczką do Instytutu wChamonix. Tam kazano jej werandować ibezwzględu na pogodę,nawet wtedy,gdy padał śnieg, karmiono konfiturami,kwaśnymi owocami i maślanką. Przy takich metodachdziecko dostało zapalenia szczękigórnej i ogólnego zakażenia. Podczas zabiegu okazało się, że ropa przedostałasię już ze szczęki do oczodołu prawego oka. Zaczęłysięwięc szczepionki, zastrzyki, przetaczaniekrwipobieranejod nieszczęsnej matki. Ale żadnych zmian w diecie. W rezultacie rodzice odebrali dziecko i przywieźli je do domuledwieżywe, na domiar zagrożone utratą prawego oka. Nowa operacja, tym razem u Romagnola. Romagnol stwierdził, żekość szczęki górnej zupełnie już zgniła, rozmiękła,wobec czego usunął, co się jeszcze dało,przy czym musiałoczyszczać tak daleko, że obnażył od spodu opony mózgowe. Widać było pulsującązatokę jamistą umęczonego biedactwa. A ponieważdziecko miało wtedy osiem miesięcy,zalecono nową dietę, równie zakwaszającą: szynka, mięso,^by. Inadal sok z owoców. W rezultaciejuż wkrótcePojawiła sięzgorzel kości pięty i nawrót zakażenia. NowaPeracja, właściwie dwie: pięty i policzka i to beznarkozy,bo Już by jej nie zniosła. Po trzydziestu minutach rozPaczliwego wyrywaniasięz rąk dwu krzepkich pielęgniarzy, krajane na żywo roczne wówczas maleństwostraciłoP^rzytomność. Agonia trwała trzy dni,lecz mimo wszystko 493. dziewczynka wróciła do życia. I znowu zaczęto jąkarmićmięsem i sokiem z owoców, co spowodowało nowe ogniskaropne i wrzody, a w końcu zapalenie szpiku kości ramieniowej. Trzeba było skrobać: czwarta operacja. W dwamiesiące później piąta:tym razem policzka, mimozapobiegawczych szczepionek, które nie dały żadnego efektu. Coparę dni pojawiały się nowe ogniska ropne: na nogach,rękach, twarzy, odciążające wprawdzie płyny ustrojowe,leczpotwornie wyczerpujące dziecko; wyraźne wskaźnikizatrucia i zakwaszenia organizmu wadliwym odżywianiem,na co nikit nie zwrócił uwagi. W końcu Vansteger zerwałz medycyną oficjalną, wyrzucił wykwalifikowaną pielęgniarkę, która opychała małą móżdżkiem, filetami z ryb,chudą szynką, i przyszedł do Michała. Michał zalecił dietę syntetyczną, bez mięsa, ryb i sokówowocowych. W przeciągu paru tygodni nastąpiła zadziwiającapoprawa: zamknęły się przetoki, zatrzymały ropienia,organizm szybko zaczął regenerować. Nie minęło paręmiesięcy,a wszystkojakby się odmieniło. Pewnego poranku Vanstegerprzyprowadził do Machała córeczkę, oszpeconą wprawdzie głębokimibliznami na buzi ijeszczetrochę mizerną, ale wesołą, roześmianą, tryskającą życiem,jak gdyby zmartwychwstałą. Michał ledwo mógł uwierzyćwłasnym oczom. Od tej chwilizaczął się napływ pacjentów. Najpierwdwuletni chłopczyk, któremu od piątego tygodnia życiapod pretekstem zaledwie dodatniego Wassermana wstrzykiwano arsenobenzol do żył czaszki, przekarmiając go przytym szynką i móżdżkiem. Stopniowo wprowadzona dietabezmięsna wciągu dwóch miesięcy postawiła malca nanogi. Później młoda dziew. czyna, zatrutai ustawicznie cierpiącana migreny, której dotąd nikt nie zdołał pomóc,aostatnio zaczęto ją namawiać na trepanację. Holmont,wielkispecjalista,zrobił już nawet zdjęcia mózgu. Wbiłdo kanału rdzeniowego igłę iodprowadził płyn mózgowordzeniowy. Na jego miejsce wpompowałpowietrze, całkowicie wypełniając nim czaszkę. Topozwoliło wykonaćwspaniałe zdjęcia, ale dziewczyna omal nie zwariowała. Inni przebijają czaszkę bezpośrednio, wypompowując płynz komory mózgu grubą igłą, z głębokości siedmiu centymetrów. Później przyprowadzonoMichałowi sześcioletniegochłopca,u którego próbowanoustalić,czy zapalenieoskrzeli, jakie właśnie przechodził, jest powikłane rozedmąoskrzeliczynie. Zresztąnie miałoby to żadnego wpływu 494 leczenie. Dostał dwazastrzyki morfiny ze skopolaminą,"'rteni kilkakrotnie powtarzane rozpylaniekokainy, przez^uchawkę z długą rurą, aż do tchawicy; równocześnie -prowadzanie do ust metalowej rurki, przez którą wlano, oskrzelikokainę, a następnie mieszaninę 'gorącej oliwyz jodyną, tak, abyzalała całe płuco. Dziecko przy tymwrzeszczało,dusiło się, wymiotowało, cierpiało nieludzkona skutek oparzenia tak delikatnych przecież tkanekpłuc. Bezsensowne tortury! Biedny chłopczyk po owych zabiegach byłjuż wyraźnym kandydatemna gruźlika i wyglądał jak zagazowany żołnierz z pierwszej wojny światowej. Wszystkim tym męczarniom winne były błędy leczeniaobjawowego, opartego na podstawie nauki, która niewnikaw istotne przyczyny i nie pamięta o jedności choroby z całym organizmem, a leczy wyłącznie zmiany miejscowe. Ileżjestjeszcze na świecie takich tortur, które ustaną dopierowtedy, gdylekarz pojmie wreszcie istotę zagadnienia. GdyMichał zastanawiał się nad tym, jak prosta ioczywistabyła prawda,którą tak niewielu lekarzychciałozrozumieć, gdy myślał o wszystkich niepotrzebnych męczarniach, jakimi medycyna tak często powiększała cierpieniachorego, rodził się w nimbunt i złość, a zarazem litośćbez granic. Myślał o Ewelinie, o mającym się narodzićdziecku, o torturach, które dzięki jego wiedzy były i nadalbędą oszczędzone jego najbliższym. Stawała mu przedoczyma córeczka Vanstegerów, zupełnie już zdrowa, i tendwuletni malec, męczonyzastrzykami do żył . czaszki,i tyleinnych bezbronnychistot, którymco dnia przynosił ulgę,co dnia 'niemal ratował którąś z nich od śmierci. W takichchwilach wstyd mu było, że miewał wątpliwości. Bezwzględu na to, co mogło się stać, walka o zwycięstwo tejwłaśnie prawdy warta była największychpoświęceń! Byćdo niejpowołanym to jużwielki zaszczyt! Co zawspaniały ""^^"Jakaż" inna postać" . miłosierdzia muzę "się^-z -tympo'równać? "Dobro, jakie sięludziom świadczy, jest przemijające. A prawdy, które się im zostawia, są wieczne" Pisał Cuyier. Sam CnrysTus^pówiedział, że zstąpiłna ziejniię^ aby dać świadectwoprawdzie, "" Wiara Michała rozgorzała nowym płomieniem. Przypomniał sobie pożegnalne słowa doktora Domberle: ^,Aż do śmierci walcz o prawdę, a Bóg wszechmocny. -"Ssiziejwalcźył o ciebie". Wszystkie doznania, troska, smutki, które przeżył i miał( isszeze przeżywać, przestały budzićw nim lęk, raczej go( 495. \ cieszyły, choć sam nie wiedział dlaczego; jak gdyby w go dzinie, w której podjął się walczyć o prawdę, walczyć ażl do śmiercią jakiś wielki, nieznany a wszechmocny . cień rze czywiście staną? '"za" mm,'dotykał"jego ramienia, i nakazywał iść'naprzód; W kilka dni później otrzymał odpowiedź od doktora Domfoerle, do 'którego niedawno pisał. Otrzymałjeden z tych listów, w których stary biblijny prorok, sparaliżowany i prawie umierający, wołał i głosił swą wiaręw Boga,wiarę w prawdę swą niesamowitą wiaręw życie! "Wszystko dobrze, Michale! Znalazłeś prawdę, drogę,życie! Porządek rzeczy wymaga, aby cierpieć za innych,wskazywać im drogę prawdy i pokutowaćza ich winy. Być osamotnionym, znosićszyderstwa i obelgi, uchodzićza wariata to równieżleży w porządku rzeczy. Z trudem żyć z pracy w swoim zawodzie, dać się okradaćtym,których się utrzymuje przy życiu i wzbogaca,odetkaćkrwawym potem, gdy inni się tuczą,doświadczać zdrady,fałszu i niewdzięczności, wątpić, płakać i cierpieć nadmiarę wszystko to jest w porządku rzeczy. Żywić sięwodnistą zupąleżąc na nędznymbarłogu,rozdrapywaćwłasne rany,nie bronićsię przed chorobą i cierpieniem,by skuteczniej leczyćinnych, patrzeć spokojnie, jak opuszczają cię przyjaciele i rodzina, słyszeć ze wszech stron: "Przeklnij Boga i zdychają to właśnie jest życie. Toleży w porządku rzeczy. Wszystkoto jest dobre, pięknei słuszne. To właśnieznaczy żyć! Toznaczy spełniać misjęsłużenia prawdzie! Niech będzie błogosławione imięPana. Gdyby nawet Bóg mnie zabił,jeszcze będę w Niego wierzył. Poczytaj sobiedzieje Joba, Michale. " Dlaczego tak się dzieje, żeniekiedy dopiero człowiekobłożnie chory, prawie konający, -wycieńczonydoostatkacierpieniem i bolesnymi doświadczeniami, juczne zwierzęPana, na dnieswojej nędzy znajduje słowa, które chłoszczą i podrywają doczynu, słowa, którebłogosławią Boga,a nam 'każą wstydzić się sceptycyzmu i przywodzą napamięć, że wysiłkiem umysłu, wolą i wiarą w Boga człowiek ocala siebie i zbawia świat? Część trzecia Fabiana znowu zaczęła pracować w Epidaurii. Czuła sięfatalnie, zmęczona, chora, zupełnie niezdolna do podejmowania bardziej odpowiedzialnych zadań. Toteżpoprosiła by jej dano jakieś mniej uciążliwe zajęcieniż pielęgnowanie chorych. Pracowała obecniena dole, w sekretariacie. Robota znacznie lżejsza. A równocześnie miałamożnośćzapoznać się z wszystkimi administracyjnymi zagadnieniami lecznicy, co bynajmniej nie było najprostsze. Epidauria była przecież olbrzymim zakładem, gdzie wszystko musiało sprawnie funkcjonować i wszystko wymagałodozoru: pokoje chorych, bielizna, kuchnie, personel, samochody, korespondencja. Lecz były to już sprawy czystoadministracyjne i finansowe, które Fabiany zupełnie nieinteresowały. Własne troski pochłaniały ją obecnie całkowicie. Oliwiusz wrócił do Paryżazaraz po Nowym Roku,na otwarcie sesji parlamentu. Odbyli pierwszązasadniczą,dośćburzliwą rozmowę na temat przyszłości i decyzji,jakie należało powziąć. Niemalsię pokłócili, zaczęły sięniepotrzebne wymówfci, których wstydzili się potem oboje. Rozstali się pogodzeni, lecz nie postanowili nic. Późniejwszystko się wyjaśni, narazie trzebajeszcze czekać. Guerran uważał,że wtej chwili nic się nie da zrobić. "Czekać! Łatwo to powiedzieć! Taik,on był mężczyzną,nic mu nie groziło! " Wróciwszy doEpidaurii Fabianaz głuchą furią rozpamiętywała całątę rozmowęi wyrzucała sobie tchórzostwo. ^owinna była zażądać jakiejś decyzji,domagać się jej zawszelką cenę! Tak, stchórzyła, ilekroć miała zadać bólOliwiuszowi, zawsze brakowało jejodwagi. Chwilami budziłasię w niej pokusa, straszliwa a jakże ponętna, pokusa,^ już nic nie mówić, żeby z nim o tym nie rozmawiaćJuż nigdy, nigdy. Już nic od niego nie potrzebować, o nic nie prosić, niczego nie wymagać,do niczego nie zmuszać, niegwałcić jego woli, nie przeżywać więcej takich dramatów, takichkłótni, nieranić się wzajemnie. O, cóżby to byłaza ulga! Jakie wyzwolenie! Dziecko. No tak,"^ywiście. Ale w rezultacie ina to przecież jest rada. 32-Ciała i dusze 497. Dziecko jest ważne tylko wtedy, kiedy się go pragnie. Jakże można oprzećsię takim myślom tutaj,w Epidaurii,w otoczeniu tylu eleganckich kobiet przychodzących naskrobankę, wśród panien z zamożnej burżuazji, którymtak często zakłada się laminaria, w tej atmosferze wytwornego zepsucia, dyskretnie maskowanego, lecz powszechnieuznawanego? To przecież takie wygodne! I taka krótkahfistoria! Czyż tej samej myśli nie czytała w oczachobydwukoleżanek z sekretariatu lecznicy? Czyżnie o tym międzysobąmówiły? No, na nią też lada chwila przyjdzie kolej; zwolnisię najakieś dwa dni,a trzeciego wróci trochę bledsza. SzefGodefrin równieżodgadł jej stan, czuła to po szczególnie badawczym spojrzeniu, jakim ją chwilami obrzucał. Dwa czy trzyrazy pozwolił sobie na lekką aluzję na temat' jej zdrowia i złego wyglądu. Zdawałsię poważnie zatroskany. W gruncierzeczy było mu jej żal. Chętnie podjąłby siępośrednictwa międzyFabianaa ojcem. Ale tegoFabiana nie chciała. Chwilami nawet decydowała się. Powtarzała sobie: "W tym tygodniu muszę coś postanowić! Nie mogę dłużej 'zwlekać. Wszyscy już sięorientują, tak źle wyglądam. To dziecko nie może się urodzić. Wtym tygodniumuszę. " Gdybyż się odważyła, jakie by to było wyzwolenie! Paręgodzin cierpienia i po dramacie,nikt nawet o tym- niewspomni. Ani Oliwiusz, ani onanie będą o tym mówili. Nigdy nie poruszą tego tematu,drogą niemego porozumienia będą zachowywali siętak, jak gdybyta groźba, dziecko,nigdy nad nimi nie zawisła. Och,cóż to za wyzwolenie! Zostałbywprawdzie między nimi, jak w tylu podobnychwypadkach,jakiś cień, śmierć tej małej istoty, właściwiezbrodnia. Tak. Ale iluż ludzi ztym żyje! Po prostu niemówi się o tym, ot iwszystko. Można sięwidać przyzwyczaić do życia z takim zamkniętym kątem w duszy, z czymś"niby trupiarnia podobna do tajemnej komory wpałacuSinobrodego, z ukrytym lochem, w którym rozkłada sięzgniliznai do którego nigdy się nie zstępuje. Czyż nieżyło tak całe jej otoczenie? Lecz. jak to? Postępować jak inni? Sprowadzićtęmiłość, wktórą tak wierzyła, której poświęciła wszystko,dopoziomu pospolitego, ordynarnegozwiązku, do poziomujednego z tych romansów, jakich tyle wokół siebie wi\ działa, tak prostackich i obrzydliwych, gdzie zazdrość,, egoizm i zmysłowość walczą z sobą o lepsze, a na dnie ' 498 ; nzai się tchórzliwieukrywany wzajemny przesyt? Na myśl tymogarniał ją bunt, wzdragała się z odrazy. Swojej Mętnej miłościzłożyła w ofierze wszystko: młodość,cnotę, przyszłość, całe swoje życie! Czyż mogła teraz dopuścić, by na jej oczach ta miłość zginęła, by zatonęłayf zobojętnieniui pospolitości? Czyżmogła przystać na to,aby ów szaleńczy gest, z jakim całą siebie oddała, poszedłna marne? Za każdą cenę chciałauratować jeszcze to,comogło być uratowane, co mimo małości, brzydoty wszystkiego, czego wichzwiązku musiałasię wstydzić, czyniłozeńjednak przeżycie pełneodwagi, szczerości, a kto wie, imoże nawet kiedyś wzniosłości. A zabić dziecko znaczyło ),położyć kres wszystkiemu,pogrążyć się ostatecznie. Nawettego w myślach nie precyzując, nawet dobrze nie rozumiejąc,Fabiana ze wszystkich siłczepiała się tej ostatniej)nadziei, z którą wyczuwała podświadomie związanebyły resztki piękna, czystości, jedynamożliwość ratunku. Jeszcze dwa czy trzyrazy, w piątkowewieczory, gdyGuerran przychodził po niądo lecznicy, próbowała sięznim rozmówić, 'nieśmiało i oględnie, jak gdyby się bała. W takich chwilach ogarniałają wściekłość i lęk równocześnie: milczenie kochanka doprowadzało ją do szału,a obawiałasię go nudzići nie chciała dręczyć. Czyż niedość miał trosk i rozterek? Czyżnie trapiło jej to,żejesttaki chmurny? Po co psuć kilka krótkich godzin,któremieli spędzić razem. Ciągle teżżywiłanadzieję,że on sięw końcu zastanowi, że gdysię znowu za tydzień spotkają,przyjdzie wreszcie z jakąś stanowczą decyzją, obmyślonymplanem, że sam nie pytanypowie: "Więc tak, malutka. Wszystko już rozważyłem. Zrobimytak. " Ach, jakaż by to była ulga. Słuchać jak mała dziewczynka. Ale Guerrannic nie mówił. Dnimijały. I Fabianęznów ogarniała złość,burzyła sięcoraz bardziejprzeciw^LJ^^DJ^^. -dwulicowości,samczemu egoizmowi. Tak, on"rógł się tym nie przejmować, nie on przecież nosił w sobiedziecko, nie on musiał wytrzymywać żenującebadawcze^ojrzenia, nie naniego padał wstyd. Jegoprzyszłościwniczym to nie zagrażało. Kto wie, czy nie dążyłwłaśnieuo tego, żeby zwlekać, zwlekać jak najdłużej,żebyosta^ozna decyzja, zerwanie, wyszło od Fabiany. KtóregośPiątku rano w kancelarii lecznicy otrzymałakrótką depesze: nie przyjdzie po niąwieczorem, wyjeżdżana trzyygodnifc do Angers, wzywają go pilne sprawy. Na oczach""Piałych koleżanek Fabiana z furią podarła telegram 499. i rozpłakała się ze złości. Potem wybiegła na ulicę, dopadłanajbliższego sklepiku i zatelefonowała do Guerrana. Jeszcze go zastała. Hallo, to ty? Tak odparła twardo. Cośsię stało? .. , Dostałam twoją depeszę. Ach tak. fatalnie się składa, prawda, malutka? Bynajmniej nie zdawałsię strapiony. Nie widział wtym\i nic złego. Swój wyjazduważał za rzecz zupełnie naturalną. I to właśnie doprowadziło Fabianę doostateczności. Kurczowo ścisnęła słuchawkę. Zastanawiam się tyliko. Nad czym? Czynaprawdęuważasz, że to się fatalnie składa. Że.. Co?. Nie rozumiem, o czym mówisz! Mówię, że mamtego dość! rzuciła głosem dygocącym z pasji. Zaczynamwreszcie rozumieć! Widzę, doczego zmierzasz! I to wszystko mnie brzydzi'. Brzydzimnie! Słyszysz? Oszalałaś! Co?. Fabianko! Dajże mi święty spokój! Pojedziesz? ' Ja. Nie. Powinienem. Ale jeśli ci tak . bardzo zależy, żebym nie jechał. i Zależy mi! : No to dobrze. Nie pojadę westchnął Guerran. .A zatem zobaczymy się wieczorem. Jalk zawsze. , Nie! Zaraz! ; Masz mi coś do powiedzenia? Tak. I to natychmiast, nie chcę czekać ani godziny! No dobrze. O dwunastej na placu Madeleine? Tak? Przed restauracją Larue. Do zobaczenia. :. O dwunastej Guerran chodził tam i z powrotem po chodniku naprzeciw kawiarnipełnejludzi i czekał naFabianę. Mżyło. Drobny,przejmujący zimnem deszczykprzesłonił Paryż szarym welonem, wyolbrzymił ciężki masyw kościoła Madeleine i nadawał mokry połysk asfaltowiulicy. W obracające się drzwi kawiarni tłumnie wchodzililudzie. Opony taksówek głośno szurały po jezdni. Na rogukwiaciarka osłaniała swójdobytek niebieskim nieprzemakalnympłaszczem. Guerran skinął nanią ręką. Odkryłakwiaty i w szarym, zimnym, dżdżystym powietrzu zajaśniał 500 "agle przepychwiosny: żółta, puchata mimoza podobna-]"-jednodniowych kurczątek,wiązki fiołków parmeńskich łodyżkami owiązanymi srebrnym papierkiem, goździkinicejskie, białe iszkarłatne. Guerran kupił fiołki. A potem2nów zaczął spacerować, podrażniony i chmurny, zdającsobiesprawę, że wygląda trochę śmiesznie, gdy tak chodzi'no deszczu pod oknami kawiarni szpakowaty pan z bukiecikiem w ręku i że ludzie popijający przy stolikachwermut czy anyżówkę ciekawie mu się przyglądają. Przeszedł przez jezdnię i spacerował terazpochodniku kołokościoła. Fabiana napewno sobie wyobraża, że onjakoś lekkotraktuje całą tę historię, że kpi sobie z tego. Myśli pewnie,że jemuprzypada najlepsza i najmilsza rola! Westchnąłciężko, po raz nie wiedzieć który przypomniał sobiepiekło,w jakie zmienił sięjego dom i życie rodzinne, odkądJuliana zaczęła domyślać się prawdy. A Karol! Stworzyłz matką wspólnyfront ze strachu o swoją przyszłość,o kancelarię adwokacką,do której rościł sobie prawa. Jużnie mówiąc oMonice, któratakże zbliżyła się do matki! A to małżeństwo z Robertem Bussy, do którego należałoza wszelką cenę doprowadzić, nimwybuchnie skandal, nimbędziemógł powziąć jakąkolwiek decyzję w, stosunku doFabiany! Bussy nie dawał się namówić na przyspieszeniedaty ślubu: Robert miał wkrótce skończyć służbę wojskowąiojciec jego wolał poczekać. Z drugiejzaś stronyprzyspieszanie ślubu znaczyło także przyspieszanie chwili,w którejtrzeba będzie wypłacić posag. Suma zostałajużuzgodniona. Osiemset tysięcy franków! Skąd wziąć te pieniądze? Znowu zaczął obliczać. Sto sześćdziesiąt tysięcyz udziałów założycielskich cementowni w Mayenne. Siedemdziesiąt pięć akcjami Banku Kredytu Przemysłowego,który przejęło państwo. Mały portfel Renty Francuskiej,"dziedziczony po matce, biednej kobiecinie, która zmarno^ła zdrowieciułając grosz do grosza; wierzyła jeszczew pewność lokat w papierach państwowych. Wszystko'"azen-1 około trzystu tysięcy franków. No i z setkę wySrzebiełatwo z różnych rachunków bankowych. Ale gdzie^zta? Wziąć na hipotekę domu w Angers? Powiedzmy^o pięćdziesiąttysięcy. A brakującedwieście pięćdziesiątskąd? posag trzeba wypłacić od razu, to wiadomo. Czterysta tysięcy gotówką to i tak byłoby dużo. A resztę ra- ttl1, po stotysięcy rocznie. Ale Bussy chciał dostać całą^oięna stół. On sam dawał Robertowi sześćset pięćdzie- 501. siąt tysięcy. I to od razu, gotówką! Chciał popchnąć synaw interesy, a do tego potrzeba płynnej gotówki. A pozawszystkim, jeśli się jestGuerranem,wielkim adwokatem,deputowanym i ministrem, dość trudno iść do starego Bussy i wyznać: "Nie mogę wyposażyć mojej córki. " Przecieżwszyscyw Angers wiedzą, na jakiej stopie żyje, jak idziejego kancelaria, ile oddwudziestu latzarabia! "Najgorszy rdk, jaki ostatnio miałemrozpamiętywałzgoryczą dał jednak trzysta pięćdziesiąt tysięcy. Gdziesię to wszystko podziało? Juliana,oczywiście. Ale i jateż trochę. Tak, tak tojest, gdymałżeństwo źle ze sobążyje. Biżuteria Juliany ma ma pewno wartośćnajmniejtrzystu tysięcy. Niektórych klejnotówanirazu nawet niezałożyła. Kupowała, żeby kupować, dlaprzyjemności posiadania, żeby je mieć i trzymać, jak sroka, która ściąga kawałek cyny, dlatego że błyszczy! Ma tego całe stosy w różnych kasetkach,lezą niepotrzebne, nigdy ich nawet niewyjmuje! Ale nawet ,nie wartonapomknąć, żeby coś sprzedała! Roześmieje mi się w nos! " Nagle drgnął: z daleka, w tłumie przechodniów dojrzałFabiianę; nadchodziłaotulona w nieprzemakalny szarypłaszcz, wociekającejwodą czapeczce na czarnych włosach. Podali sobie ręce. Natychmiastzauważył niezwykły wyraz jej twarzy, poważny i zacięty. Jak się masz? Dobrze odparła. Myślałem, że te fiołki zrobiąci może przyjemność. Wzięła do rąkbukiecik ipowąchałabezwiednie. A więc? Co nowego? Raczej chyba ja powinnam cię o to zapytać. Ty? Cóż, ja nic. Niebardzo rozumiem. Wyjeżdżasz do Angers? Miałem jechać. Tak? Nie powziąwszy przed tyto żadnej decyzji w naszej sprawie? Guerran milczał. No, mów! Mamy jeszcze czas. Aha! Tak uważasz! Ty tak uważasz! Oczywiście! Tyroasz czas! Tobie się nie spieszy! Raczej przeciwnie! Kochanie. Ale dowiediz się, że ja mam tegodość! Nj,e wyjedziesz, póki mi nie powiesz, zaraz, tak,zaraz w tej 'chwili,co zdecydowałeś! powiła coraz głośniej. Ludzie zaczynali się oglądać. Guerran zirytował się: MoJadroga, tylko bez awantur, dobrze? Albo. Spojrzała namiego z wyzwaniem. Albo? - Albo zostawię ciętu i rób sobie, co chcesz! Chciałabym to zobaczyć! Chciałabyś? Dobrze! Zawrócił w miejscu i pozostawiając osłupiałą Fabianana środkuchodnika ostrym krokiem ruszył przez jezdnię. prawie biegł. W sekundzie znalazłsię ipo drugiej stronieulicy. Był tak zły, że zaciskał pięści. Jednak na rogu placu,na wprost . restauracji Larue, zatrzymał się i z daleka spojrzał na Fabianę. Stała nadal przedkościołem,jakby wrosław ziemię, nie poruszała się, nie płakała, tylko jakogłuszone 'zwierzę nislko pochyliła głowę. Przechodniepotrącali ją, ale zdawała siętego 'nie dostrzegać. Pewnie nawetnie czuła. I nagle na widok tej młodej istoty tak nieszczęsnej, za którejKlęskę onprzecież ponosił odpowiedzialność, w sercu Guerrana wezbrała litośći palące wyrzutysumienia. Przecież to byłaFabiana, Fabiana, która kochała go ponad wszystko, oddała mu siebie, całe swoje życie,takszaleńczo i cudownie, bez żadnych wyliczeń, z tą jedynie myślą, żeby był szczęśliwy! Przypomniałsobie Aix-les-Bains, Saintonge, uświadomił sobie szlachetność tejdziewczyny, jej wielkoduszność, jej oddanie. Myśl o tym,jak ona w . tej chwili cierpi, coz jego winyprzeżywa z tym dzieckiem w łonie i czarnąprzyszłością przed oczyma zabolałago tak strasznie, że nie mógł tego znieść. Łzynapłynęły mu dooczu, otarł je nie zważając na ludzi,przebiegłulicę, podszedł do stojącejnieruchomo Fabianyiująłją pod ramię: Fabianko, Faibianko! Malutka! Kochanie moje! Błagam cię, bądźmy rozsądni! Bez awantur, nie róbmy scenPrzyludziach. Chodź! Chodź ze mną! Zjedzmy śniadanie,żebyś trochę wróciła do równowagi. Potem pojedziemydo mnie, rozmówimy się, porozumiemy, wszystko będziekobrze, zobaczysz! Chodź, chodź, idziemy! Pociągnął' ją za sobą. Pozwoliłasięprowadzić jak automat. Przeszli na drugą stronę ulicy, do Larue. Portier ikelnerzy przywitali ichniezwykle uprzejmie. ^Uerranbył stałymbywalcem tego lokalu. Fabiana nie^dała zdjąć płaszcza ani jedwabnej chustki. Było jejzimno. Weszli zaraz do restauracji, gdzie przygotowano już 502503. dla . nich mały dyskretny stolik w rogu. Kelner nakrył nadwie osoby,ustawił kryształowy wazonik oprawny w srebro i zapalił lampę z różowym abażurem. Czy jesteś głodna? Nie? No, daj się namówić! Wybierzsobie coś dobrego. Fabiana milczała. Siedziała sinoblada i zupełnie otępiała,Sam więc zamówił to, conajwięcejlubiła: ostrygi,zupężółwiową, kuropatwy na grzankach i suflet zakrapianykirszem potrawy bardzo wyszukane. Skinięciem rękiprzywołał piwniczego i zlecił mu cicho: Do ostryg wytrawnego burgunda. Chablis 1911, tak. Do kuropatw butelkę Hospice de Beaune,o odpowiedniejtemperaturze. Iproszę zamrozić pół butelki wytrawnegoPommery i butelkę wody mineralnej. Sam jej podsuwał -talerze, skropił ostrygi specjalnieprzyprawionym octem. No, kochanie! Zjedz trochę. Spróbuj tego Chablis. Opanuj się. Naprawdę mnie przerażasz. Fabiana nadal milczała. Słyszała wokół stłumiony gwarsalirestauracyjnej, szmer rozmów, dyskretny brzęk talerzy, szybkie kroki kelnerów przesuwającychsię po dywanach. I ciągleod nowa przeżywała tę straszliwą a takniedawnąchwilę, gdy Guerran pozostawił jąsamą nachodniku, na deszczu, w tłumie obcychludzi. Za jej plecami dostojny maitre d'hótel czujnym okiem doglądałobsługi. Męczyło ją to potwornie. Bo jeśli 'nagle wybuchnie łzami, co ten człowiek sobie pomyśli? Blask lampkina istoliku, złagodzonywprawdzie jedwabiemabażuru, boleśnie raził w oczy, więc ją zgasiła. Zwinny kelner posprzątałtalerze i zabrał ostrygi czterdzieścifrankówtuzin których nawet nietknęła. Rękawem frakazaczepił bukiecik fiołków, które Fabiana położyła na stole; i strącił go na ziemię. Zaraz grzecznie przeprosił. Mimo tomaitre d'hótel odwołał go na boki zrobił jakąśuwagę. Kelner wrócił do stolika i . nadal zbierałnakrycia. Z ukosa, złym wzrokiem spoglądałna Guerrana i Fabianę. "Nienawidzi mnie myślała Fabiana zazdrościroi. Sądzi, że jestemszczęśliwa! " Zupa parowała już przed nią na talerzu. Machinalnierozgniotła pływające w niej jajko. Żółtko zmieszało się zezłocistym płynem. Wolno poruszała łyżką. Nie mogła tegoprzełknąć, podobnie jak nie mogła przełknąć ostryg. Guerran nie spuszczał z niej oczu. Proszęcię,zjedz coś! 504 podniosła srebrną łyakędo ust. W tym momencie zrobiło się jej niedobrze,czuła,że zemdleje, zerwała się odstolika iszybkowyszła. Gdzieidziesz? Gdzie idziesz? Nie słuchała go. Wybiegła 'do hallu i po chwilibyła jużna ulicy. Do diabła! zaklął Guerran. Kelner! Rachunek! Rachunek! Pan już wychodzi? Tak. Nie. Wszystko jedno. Szybciej,rachunekipalto! Zapłacił dodając suty napiwek, podobny wsunął piwtoiczemu, który także zbliżył sięze sztucznie obojętną miną,dał pięć frankówstojącemu już z kapeluszem portierowii wyszedł prędko. Ledwie znalazł się na ulicy, zaczął biec. Dopędził Fabianę przy wejściudo metro. Złapał ją za rękę,bez słowa pociągnął do taksówki i rzucił szoferowi: Quai aux Fleurs! Wskoczył za nią. Przez całyczas jechali w grobowymmilczeniu, po czymprowadził ją przed sobą ażdo drzwimieszkania. Weszła do małego gabinetu, zrzuciła płaszczi przemoczoną filcową czapeczkę, a potem opadła na fotel. Wątła postać ze ściągniętą i pożółkłą od ciąży twarzyczką,z ciemnymi sińcamipod oczyma, śmiertelnie znużona, wyglądała niesłychanie żałośnie. W obliczu tej niedoli, którejon przecież był sprawcą, znówdoznał palących wyrzutówsumienia. Wswym męskim egoizmie może wcale by ichnie odczuł, 'gdyby nie opłakany wygląd Fabiany, któryteraz dopiero go uderzył. Wrodzona drapieżność łatwonasrozgrzesza z popełnianych zbrodnii tak długo, jak długoich konsekwencje wyraźnie nie staną nam przed oczami. Zupełniecię mię rozumiem rzekł łagodnie. I toty, Fabianko, zawszetak rozsądna. Przepraszam powiedziała. Już nie mogłam wytrzymać. Zrobiło mi się słabo. Bałam się,że zemdleję. Możeto takżedążą. Może. Wstała,podeszła do lustra nadkominkiem i poprawiła^osy opadającena czoło mokrymi kosmykami. Wyjęłaz torebki wielki różowy puszek i upudrowała 'policzki. "Nonsenspomyślałmimo woli Guerran, jak zawsze,Kiedy to widział. Do jej smagłej ceryciemniejszy puderPasowałby znacznie lepiej. " Widaći ona zdawała sobie 505. sprawę ze swojej brzydoty, gdyż przyglądała się sobie badawczo, z zimną pasją. Wreszcieroześmiała się gorzko. Ależ ja ohydnie wyglądam! Wściekłym ruchemschowała puszek do skórzanej torbyi odwróciła siędo Guerrana. Oczy jejpałały suchym blaskiem. Guerran przyglądał się jej spokojnie, przysiadłszybokiem na brzegumahoniowego biurka. Więc słucham odezwałasię pierwsiza. Przyrzekłeś,że się rozmówimy. Że się rozmówimy. Notak. Przestań się wreszcie wykręcać. Choć razzdobądź się na odwagę. Ja się na nią zdobyłam. A bądźpewien,że mnie jest bardziej potrzebna niż tobie. Przed. chwilą, nim weszliśmydo Larue, obiecałeś mi, że się rozmówimy tutaj. Teraz tu jesteśmy. Więc czekam. i Cochciałabyś wiedzieć? \Jakie masz zamiary. \ Guerran nie izmieniając pozycji spuścił tylkogłowę i stutełCamelem o wieczkopapierośnicy. ,A co według ciebie powinniśmy zrobdć? powiedział. Co możemy zrobić poza tym, żeby. Żeby? Żeby czekać. Czekać na co? Na.. na rozwiązanie. naurodzenie dziecka. Skoroani ty, ani ja nie chcemy. Czego nie chcemy? Wpatrywałasię w niego drapieżnie, bezlitośnie, zmuszając, żeby się posunął do ostateczności, żeby się obnażyłcałkowicie. Przecież rozumiesz mruknął. O, tak, rozumiem! roześmiała się. "Nie chcemysię pozbyć dziecka! " Talk właśnie brzmi twoja odpowiedź,co? Twierdzenie, które jest 'prawie 'propozycją! O tak, jacięrozumiem! Guerrannie podnosząc głowy nadalstuikał papierosemw wieczko papierośnicy. No, dobrze, ale skoro to zostało [postanowione ciągnęła nieubłaganie Fabianaco chcesz robićdalej? Jużci powiedziałem: czekać, a zaparę miesięcy wywieźć cię do jakiejśzapadłej mieściny. Wrócisz dopieropo połogu. A dziecko? Znajdzie się dobrą mamfcę. 506 A ja? Ty? No laik. Ja! Przecież. nie bardzo widzę. nicsię przecież niezmieni. Fabiananadal stojąc przed Gueirranem roześmiała się 'gorzko. Ha! Ha! Nicsię nie zmieni. Wspaniałe! Doprawdywspaniałe! Więc to jest wszystko, co wymyśliłeś w twoimpięknym, męskim egoizmie! Uważasz, że to się takślicznieda ułożyć! Zniszczyłeśmnie, sponiewierałeś,zmarnowałeśmi życie,urodzę twoje dziecko, ale "nic się nie zmieni",będę dalej należała do ciebie jak niewolnica i jakby sięnic nie stało, a ty będziesz sobie spokojnie żył z rodziną,bez żadnych zrman, bez dramatów, do chwili, w którejbędziesz miał mnie dość i pomału się mnie pozbędziesz, co? Naprawdę sądzisz,że to wszystko łąk gładko ci pójdzie? Zbliżyłasię do niego, niemal groźna. Guerran odłożyłpapierośnicę, zsunął się zbiurka, stanął przed Fabianapobladłyi zmierzył jązimnym wzrokiem. Wiesz, że nie lubię awantur. Lada chwila może nadejść posługaczka. Dużo'mnie to obchodzi! Szczególnie teraz! Więc takwyglądają twoje obietnice? Więcjuż nie pamiętasz naszychspacerów, wycieczekna jezioro, tego wszystkiego, coś miwtedy mówił? Byłeś teki nieszczęśliwy, opowiadałeś,żeżona cię zadręcza, dzieci wykorzystują. Taki byłeśrozgoryczony, zniechęcony, pozbawiony złudzeń. Nie spotkałeśna świecienic poza egoizmem. Nigdy nie spotkałeś bezinteresownej miłości, prawdziwego uczucia. Tak bardzochciałeś poznać istoitę szczerą, zdolną do poświęceń, całkowicie ci oddaną! I ja uwierzyłam. Wydałeś mi się dobry,piękny, nieszczęśliwy, o ileż bardziej prawy i godny pożałowania, niż byłeś w rzeczywistości! Chciałam się dla ciebie poświęcić, dać choćtrochę radości, odrodzićcię! Żebyci dowieść, że pozaegoizmem jeszcze coś istnieje na świecie! I dokonałam tego! Pamiętasz, Oliwiuszu? Czy przypominasz sobie wszystko, coś miwtedy mówił? Cośmi obiecywał? Guerran wzruszył ramionami. Byłam ci droższa nad wszystko, ukochana, jedyna! Nic poza mną nie istniało, nie było na świecie nic, tylkoja! Tylko ja! Dzięki mnietwoja przyszłość miała sięodmienić. Przeżywałeś nowąwiosnę! Twoja córkamiała 507. wyjść za mąż, syn przejąć (kancelarię, a ty sam miałeśuzyskać stanowisko w Maroku czy Tunisie lub jakąś ambasadę za granicą. Mówiłeś, że rozwiedzieszsię z żoną,z tym "potworem". Mieliśmyzałożyć nową rodzinę,żyćrazem, wmiłości, nawzajem sobie oddani. A kto wie? Może kiedyś, jako przyzwolenie losu, jako błogosławieństwonaszejodważnej postawy,widomy znak,że mimowszystko postąpiliśmy słusznie, dobrze, zgodnie z prawami życia, może któregoś dnia w naszym domu. dziecko,nasze dziecko, twoje i moje. Och, Oliwiuszu! Oliwiuszu! Rozszlochała się głośno. Guerran zbladł jeszcze bardziej. To mię moja wina. .powiedział cicho. Nie twoja wina? Człowiek jest szczery. w danej chwili. Nie mogłemprzewidzieć. Niezdawałem sobie sprawy. Ja byłemszczery. Więc twoja szczerość ulega przemianom? Nie zawszeosiąga sięto, cosię zamierzało. I to tak dalece,że w rezultacie przez cały czas myślałeś tylko o sobie! Mniezgubiłeś, wykorzystałeś mojąnaiwność, moją młodość, byłam citylko zaspokojeniemzmysłów. A teraz się skończyło! Chcesz się mnie pozbyć,maszdość! Kochałeś mnie jak typowy egoista, dla siebie! A ty, Fabiano? Ja? / Tak, ty! Więc już nie pamiętasz? To twojewielkieoddanie, ofiara całegożycia wyłącznie dla mnie! Tak,prawda, nie spotkałem ma świecie nic poza egoizmem. A ty,ty miałaś być przeciwieństwem tego,uosobieniem miłościbezinteresownej, całkowitego wyrzeczenia, zaparcia się siebie! Czy jużtego nie pamiętasz? O, biedactwo moje, niebardzo ci się powiodło! Boo 'kim myślisz teraz, jeśli nieo sobie? Dlaczegochcesz mnie oderwać od rodziny, zmusić,bym zrezygnował z mojej kariery, rozbić mój dom, zerwaćwięzy łączące mnie z dziećmi? Czy chcesz tego dlamnie,czydlasiebie? Tak, tak, moja droga! Miałem rację! Naświecie nie ma nic prócz egoizmu. I sama widzisz, że najpiękniejsza nawetmiłość w rezultacie sprowadza się dojednego: dościeraniasię dwóch ego. izmów! Ja me myślę o sobie! A o kim? Omoim dziecku! Mam przecież dziecko! Ja też mam dzieci. Dzieci! Dwudziestoletnie dzieci! Dzieci, btóre już za508 kładają własnerodziny! Nie będziesz mi chyba wmawiał,że potrzebują cięjeszcze. Mójsyn mnie potrzebuje. Nie dojrzałdo samodzielnej pracy! Beze mnie kancelaria dwóchlat nawet nie przetrzyma. Jak wiięcsobie wyobrażasz, coKarol ma robić? A Monika wychodzi przecież za mąż! Mój rozwód przekreśliłby te plany. A poza tymjest jeszcze kwestia posagu. Muszę wyłożyć na stół osiemset tysięcy franków! Nie jestto odpowiednia chwilado wszczynania sprawy rozwodowej! Chodzi o przyszłość mojej córki. I dlatego mówię: nie. Nie mogę. Jegogłosstał siię twardy, chrapliwy, niemal wrogi. Nastąpiła chwilaprzytłaczającego milczenia. Więc nie? powtórzyła Fabiana. Poświęcaszmnie? 'Nie mogę. I todla dzieci! Dla nich! Te twoje dzieci stawiaszzatem przede mną. Czy już zapomniałeś, coś mi onichmówił? Czyjuż nie pamiętaszswoich własnych słów, jakibyłeś zgnębiony, tak bardzo wśród nich samotny? Czyśzapomniał, jak to byłow lecznicy, kiedy byłeś chory? Boja dobrze pamiętam twego syna, gdy przychodził cię odwiedzaći myślał tylko o pieniądzach, o swojej przyszłości,o sprawach sądowych, o aktach i wypytywał mnie na korytarzu: "Proszę pani, czydobrze dziś spał? Bo mam tutaką zawiłąsprawę. " Wyciskał z ciebie ostatnie siły, pokażdej jego wizycie dostawałeś gorączki! Już nie pamiętasz,coś mi nieraz powtarzał:"Ojcostwo jest dla mnie wyłącznie obowiązkiem. A dzieci? Ich przywiązanie jestwprost proporcjonalne do rozmiarów pomocy, jakiej odnas potrzebują. " Twój syn. No, wiesz! Guerran znów wsparł się o biurko. A jednak tojest mój syn. powiedział głucho. I twoja córka, która w całym tym dramacie,gdytwoje życie wisiało na włosku, widziała jedynie ewentualną przeszkodędo małżeństwa! Odwiedzała cię, a głowęmiałazajętą tylko narzeczonym! Wymykała się coprędzej,bo on czekał na dole! I tak głupio, otwarcie, nie wykazując choć na tyle wstydu, żeby to jakoś ukryć, starała siędowiedzieć, czy dostałabyswój posag, gdybyś umarł. Ajednak to jest moja córka. powtórzyłcicho. Fabiana, w skrajnej już rozpaczy, żachnęła sięwściekle: Twoja córka! Twojacórka! Nawet nie jesteś tego takbardzo pewien! 509. Guerran posiniał. Zerwałsię i podszedł do Fabiany. Język mu sięplątał: Co?. Coś ty. Cośty. Co,. Sam mi to przecież powiedziałeś! Przesunął 'rękoma po twarzy. , O, Fabianko szepnął Fabianko. 'Chwiejnie podszedł do okna, opadł na niski fotel i ukryłgłowę w dłoniach. O, Fabianko powtarzał cicho Fabianko. I to ty... Ty.. Jak gdyby nicwięcej niebył w stanie z siebie wydobyć. Fabiana przerażona a zdjęta wstydemstała nadnim jak skamieniała. To twoja wina. powiedziała wreszcie. Twojawina. Doprowadziłeś mnie do ostateczności. Guerran milczał. Siedział zupełnie złamany, z twarząukrytą w dłoniach, li płakał. Fabiana patrzyła na niegoosłupiała. Z lękiem i groząuświadomiła sobie, jak boleśniego ugodziła. Dałaby wszystko, byle naprawić to,co sięstało. Ale czuła się bezsilna. Podejść do niego, upaść mudo 'nóg, błagać o przebaczenie. Tak, tomoże należałouczyndć. Leczpowstrzymywały ją jeszcze resztki gniewui zranionej dumy, a także złośliwa radość, że mści się otodo ostatka, że teraz z kolei ona patrzy na jego cierpienie. Nigdy by nie uwierzyła, że w ich miłości mogłosię kryćtyle nienawiści. Jeszcze się wahała, gdyGuerran już się opanował. A wtedyna wszystko było za późno. Więc dobrze powiedział. Powolnym ruchem otarłchusteczką oczy. Chcesz tego, Fabiano. Dobrze. Ożenięsię z tobą. Rozwiodę się. Jutro pojadę do Angers. Zakomunikujęo tym Julianie i dzieciom. Uczynię, co wmojejmocy, żebymałżeństwo Moniki doszło do skutku. Karolprzejmie kancelarię. Będziesz mojążoną. Sama takchciałaś. Nie mów już nic. To nieodwołalne. Nie mów nic, idźsobie. Zostaw mnie samego. Muszę być sam. Terazjuż niemasz czego ode mnie żądać,bo się zgodziłem. Możesz byćspokojna. Idź sobie, idź, wróć do lecznicy. Przyjadę za iparę dni. A teraz mnie zostaw. Proszę cię, ani słowa. :; Do widzenia,do widzenia,Fabiano. ; Odprowadził jątylko do przedpokoju i powoli zamknął (drzwi. Zaczęła schodzić jak automat, półprzytomnaod kłębiących się myśli. Ocknęłasię dopiero na ulicy iszła 1'dalej, podświadomiekierując się w stronę Epidaurii. Prze510 żywała raz jeszcze całą scenę, tę walikę i jej nagłe zakończenie; swoje całkowite, zupełnie nieoczekiwane, a dziwniebezradosne zwycięstwo. Tak, to zwycięstwo wcale jej niecieszyło. Cziria raczej gorycz, a przytym jakby lęk i wstyd. Miała wrażenie, że to,czego dokonała, byłow gruncie rzeczy przerażającei złe. Jej zwycięstwobyło sprzeczne z moralnością. Mimo bowiem wszystkich antagonizmów, całejmiernotyi śmieszności, całegoniesmaku, jaki budził domGuerrana,nie można było zaprzeczyć, że była to rodzinai że ona ją rozbiła. Ona była więc złym duchem, czynnikiem zniszczenia irozkładu. Zaciekłość walki, dzika nuta,jaka zabrzmiała w głosie Guerrana, gdy mówił o swoichdzieciach,była dla Fabianymiarą potęgi pokonanegoprzeciwnika, potęgi więzów rodzinnych, które usiłowała porwać. Zaczęły się w niej budzić wyrzutysumienia i głuchyniepokój; po raz pierwszyzwątpiła w swą moc. Przeczuciemówiło jej, że chwilowo obezwładniona potęga zachowauporczywą żywotność, nie zrezygnuje i walczyć będziez nią przez długie, długie lata, może aż dośmierci, a jejmłodość i władza, jaką ma nad kochankiem, niełatwo pewnie zwyciężą. Lecz najbardziej bodajdręczyło ją niespodziewaneodkrycie jakby objawienie tajnikówwłasnej duszy. W świetle słów Guerrana, któryciężiko zraniony w swejdumie dojrzał głębokąutajoną prawdę. Fabiana zrozumiała nagle, że i ona kochała jak wszyscy, jak wszystkie innekobiety, i że to przeżycie w którym zdawało się jej, zeprzerasta samą siebie, wzlatuje na szczyty w gruncierzeczy nieróżniłosię od tylu innych ludzkich uczuć. Nieróżniło się od tego, co Guerranz goryczą nazwał ścieraniem się dwóch egoizmów. Po powrocie do Angers Guerran od razu wszczął krokirozwodowe. Wkilku burzliwych rozmowach,'kończących,się zwykle straszliwymi awanturami, udało mu się z trudem ustalić warunki rozejścia się z Julianą. Zostawiał jejdom. Poza tym zobowiązywał się płacić stałą sumękto-'rej wysokość określi się później pozwalającą na wygodne, dostatnie życie. Karolowioddawał bibliotekę i kancelarię adwokacką. Obiecywał też uzyskać zgodę swego. stronnictwa, aby syn mógł prowadzić sprawy, które dotądpowierzano tylko jemu. W dodatiku zapewniał Karolowiradcostwo prawne (kilku poważnych banków miejscowychoraz związków robotników tekstylnych i cegielnianych. Byłtak mocny ma terenie obu tych związków, żewystarczałojedno jego słowo, aby wprowadzić syna 'na własne miejsce. Pozostawała Monika. Guerran wezwał rejenta Bussyi oznajmił mu: Postanowiłem się rozwieść. Niech się pan nie denerwuje. To jest nieodwołalne. Ponieważ jednak pragnę,aby małżeństwo naszych dzieci doszło do skutku, a z drugiej strony zależy mi, by za wszelką cenęuzyskać rozwódprzed upływem trzech miesięcy, proponuję panu rzecz następującą: przyspieszmy termin ślubu, moglibyśmy naprzykład ustalić go 'na koniec przyszłego miesiąca. Synpański nie odsłużył jeszcze wojska? Nie widzęw tym żadnej istotnejprzeszkody. A gdyby był zawodowymwojskowym, czyż wówczas w ogólenie mogliby się pobrać? Poprostu wynajmiemy im w Boulogne jakąś małąwillę, sikorosyn pańskipełni służbę w tych stronach,i nasi nowożeńcyspędzą tam miodowe miesiące. " A co z panem? przerwał Bussy. Z pańskimrozwodem? Ja rozwiodę się po ślubie naszychdzieci, na którymbędę wraz z żoną. Nikt niczego się nie domyśli. Nie będzieskandalu. A że się później rozwiedziemy, to ani 'naszychdzieci, ani nikogo nie może dotyczyć. Niktnie będzie miałpanu za złe, że zgodził się pan nato małżeństwo. A posag? 512 Daję od razu czterysta tysięcy franków. Resztę w ratach po stotysięcy rocznie, zagwarantowane kontraktem,z oprocentowaniem pięć od sta. Ja wykładam sześćset pięćdziesiąt tysięcy! powiedziałBussy. Mógłby pan posunąć się przynajmniej dosześciuset. Nie mogę dać ani grosza więcej. Targowalisię dośćdługo. Bussy dwukrotnie brał za kapelusz. Wreszcie Guerranobiecał dodać jeszcze sypialnięi jadalnię, które Robert sam wybierze u Brougnana,w największym składzie meblowym Angers. Tak doszli doporozumienia. Data ślubuzostała ustalona nanastępnymiesiąc. Juliana postanowiła wziąć adwokata. Udała się do mecenasa Rebat, śmiertelnego wroga Guerrana. Rebatbył radcąprawnymbyłego ministra Dauret. Guerran swego czasuostro i brutalnieganił go zato, że wpakował swego klientaw skandaliczną aferę. Rebat dobrze sobie zapamiętał tenafront. Zorientował się też natychmiast, że sprawa rozwodowa jest znakomitą okazją doaemsty za tamto upokorzenie. Przyrzekł więc Julianie jak najdalej idącąpomoc. Skoro Guerran żąda rozwodu, słono za niego zapłaci! Sąduzna jegowinę i zasądzibardzowysokie alimenty. Wkrótce Rebat stał się nie tylko rzecznikiem Juliany,ale ii powiernikiem. Wyczuła nienawiśćtegoczłowieka domęża i nietylko ją wykorzystała, lecz jątrzyła i podsycała. Zdradzała Rebatowi wszystko, cokolwiek wiedziała,cotylko mogła sobie przypomnieć:Wszystkie obelżywesłowa, bez ogródek wyrażane sądy, jakie słyszała z ustmęża o roli Rebata waferze Daureta. Była wściekła, żenie pamiętała więcej,że nie przewidziała wtedy, jakbardzo dzisiaj mogłobysię jej to przydać. Do nienawiściRebaitadodała nowego jadu. Guerran domyślał się tego,odgadywał złośliwąrobotę Juliany po sposobie, w jaki Rebatwitał sięz nim wsądzie, w jaki podawał mu rękę, pokosym spojrzeniu unikającym wzroku przeciwnika. Guerran teraz całymi dniami był zajęty, kombinował,gdzieś biegał, z kimśrozmawiał, z (kimśsię kłócił. Wszystko to judziło, podniecało go, drażniło. Wszelki opór budziłnową wściekłość,wielokrotnie wzmagał jej napięcie. Za tokażdej nocy budziłsię z pierwszego snu i później nie mógłjuż zasnąć. W takich godzinach jak gdybywracał do przytomności. Nie podlegał gorączce dnia ani zacietrzewieniuwalką. Trzeźwo patrzał w oblicze rzeczywistości. Z przera3Ciała i dusze513. żeniem uprzytamniał sobie, co go jeszcze czeka. Mierzyłwagę tego, co przedsiębrał, w jakie gruzy obrócił wszystkowokół siebie, zburzył idom rodzinny, odszedł od dzieci, odMoniki, Karola i Andreę skazywał ina szare życie. Dlaniego zaś oznaczało to koniec praktyki adwokackiej, zerwanie z klientami, płacenie stu tysięcy franków roczniemłodym Bussy, zakładanienowego domu, rozpoczynaniezupełnie nowego życia z moralnym i materialnym obciążeniem przeszłości, obciążeniem, z którym będzie się 'musiał uporać. W takichgodzinach budziłosię w nim wyraźne, głębokie, niezłomneprzeświadczenie, że nigdy z tegonie wybrnie, że popełniaszaleństwo, a to, na co się waży,to idiotyzm bez wyjścia. Udręczony i zlanypotem nie mógłjużzasnąć doświtu, kręcił się, sapał i bez przerwy rozmyślał o tym,co przyniesie przyszłość. A rano wszystkomijało,znówzaczynał działać. Dowiedział się, że Fabiana wróciła do Angers. Zadzwoniłdo niej i umówiłsię na 'któreś popołudnie koło zamkukróla Renę Dobrego. Spotkali się u stóp potężnejbasztyz szarego kamienia. Opowiedział jej o rozwodzie, o krokach, fctóre poczyniłdla przyspieszenia małżeństwa córki,o zabezpieczeniu kariery . syna, a w końcu o tym, jak sobiewyobrażaprzyszłość. Przedstawił jej dokładniewszystkieobowiązki, które od początku będą obciążać ich współżycie. Wyjaśnił, jak zamierza sobie radzić. W miarę jakusiłował dodać otuchy Fabianie, sam nabierał optymizmu. Był pewny swego, prawie wesoły. Fabiana słuchała w milczeniu. Nie odezwała sięsłowem, nawet gestem nie wyraziła ani nagany, ani uznania. Tenchłód bardzo Guerranazdziwił, a 'nawet trochę uraził. W kilka dni 'później Fabiana zupełnie mimowoli stałasię przyczyną dość przykrego incydentu w Epidaurii. Pewnegoranika niejaki pan Perceloup przywiózł do lecznicy swoją żonę. Krwotok po poronieniu. Godefrin podejrzewał wprawdzie, żeporonieniebyło umyślne, ale niepowiedział nic. W asyście Fabiany zrobił skrobankę usuwając resztki łożyska. Lecz po dwóch dniach stan chorejwybitnie się pogorszył. Rysyjejsię wyostrzyły, temperatura Wzrosła. Ten bydlakna pewno samrobił poronienie i przebiłjej macicę! powiedział 'Godefrin do Fabiany. Wezwał męża do kancelariii ozn. aijimał: 514 Myślę, proszępana, że należałoby zrobić operację. Trzeba otworzyć brzuch. Ale Perceloup żachnął się gwałtownie: Absolutnie się na tonie zgadzam, wykluczone! I radzę panu wziąć to pod uwagę! Przed wyjściem wstąpiłjeszcze do żony i zapowiedział,że nie wolno jej się godzić na żadne operacje. Widzi pani mruknął Godefrin'doFabianyonsam to zrobił. A teraz jest w strachu, żebyśmy się niepoznali! Raczej pozwolijej przejechać się natamten świat. Perceloup wyszedł. Pod wieczór stan chorej jeszcze siępogorszył. Zaczynam się poważnie niepokoićpowiedziałGodefrin. Muszę porozumieć sięz tym mężem. Niech gopani natychmiast wezwie. Fabiana 'zbiegła do kancelarii i zaczęła szukać adresu Perceloupa. Zostawił tylko numer telefonu. Guitenberg 199-99. Nakręciła zaraz. Hallo! Czy to 199-99? Hallo? W słuchawce odezwał się jakiś kobiecy głos: Tak, słucham. Czy mogę prosić pana Perceloup? Jeszcze nie wrócił. Jak tytko wróci, proszę mu powiedzieć, żeby natychmiast przyjechał do lecznicy Epidauria. Do lecznicy Bpidauria? ; Lekarz chciałby się znimporozumieć wsprawie' zdrowia pani Perceloup. Możliwienajszybciej. ' Do jedenastej wieczór nikt się nie zjawił. Godefrinczekałcoraz bardziej wściekły. Kpiny sobie robi! Sam nie wiem, otwierać ten [brzuchczy nie? Muszę mieć jego zgodę! Gwiżdże sobie na żonę! To bydlę! Niech pani jeszcze raz zadzwoni! Fabiana zadzwoniła pod numer 199-99, Odezwał się tensamgłos: Proszępani, musiała zajść jakaś pomyłka. PaniPerceloup u nasnie ma. Jak to? Czyto 199-99? Podano mi . przecież ten numer. Czy to mieszkanie pana Perceloup? Tak. Zechce go pani poprosić do aparatu? Jeszcze nie wrócił. Niech zadzwoni do nas natychmiast, jak itylko wróci! Provence 804-22. Czekamydo dwunastej. 515. Odwiesiła słuchawkę. Zaczynała już coś podejrzewać. Wszedł Godefrin. No i co? Czasnagli, proszępani. To 'już kwestiaminut! Wie pan, panie doktorze zaczęła Fabiana mamwrażenie że. -Przerwał jej dzwonek telefonu. Nareszcie! krzyknął Godefrin. Hallo! Tak mówiła Fabiana tak, Epidauria. Proszę paniusłyszałaten sam (kobiecy głossprzedkilku minut mówiła pani, że stan chorej pani Percelouppogorszył się? Tak. Czy jej mąż wrócił? Nie, proszępani. Mój mąż jeszcze nie wrócił. Jajestem żoną pana Perceloup. Ja rozumiem. Zrozumiałam. Ale to ciężko,proszę pani, dowiedziećsię w ten sposób, podwudziestulatachmałżeństwa. Głos był matowy, znużony, rozbity. Słuchawkę odłożono. i Fabiana trzymała swoją nadal, osłupiała,niezdolna wymówić słowa. Perceloup przyprowadziłtu swoją kochankęi bezmyślnie podałnumer domowego telefonu. A Fabianaprzed chwilą złamała jakiejś biedaczce życie. O pierwszej w 'nocy Godefriai zdecydował się operować/ przyjaciółkę Perceloupa. Aby uzyskać jej zgodę, musiał/ powiedzieć, że kochanka nie można nigdzie odszukać. Gdy,\ otworzył brzuch,stwierdził, że macica jest przebita,żo\ łądek skaleczony w dwóch miejscach, a brzuch pełen ropy. , Musiał wyjąćmacicę. Perceloup zjawił się nazajutrz w południe. O niczym nie'wiedział, nocowałpoza domem. Awięc i mnie zdradzałeś szepnęła chora. Umarław trzy dni później. Perceloup spodziewał się, że 'będzie miał wspaniały pretekst, aby nie płacić rachunku wEpidaurii, dość zresztąsłonego. Oświadczył, że nie prosił odrugą operację, żeGodefrin ponosicałkowitą odpowiedzialność, a w ogóle, on,Perceloup, nie miał ze zmarłą nic wspólnego. Lekarz,związany tajemnicązawodową, nie mógł go zaskarżyć. Ludzie się w tym orientują i często wykorzystują sytuację. Ale Godefrinmiał,na niego sposób. Jakpan chce powiedział. W takim razie ja zażądamsekcji sądowej. Zobaczymy, czyoperacja była konieczna i czy istniało uszkodzenie macicy, czy nie. 516 ^ Perceloup zbladł. Nie przewidział tej ewentualności, która musiałaby ujawnić jego wyczyny akuszerskie. Zamilkł,wyjął portfel i wypisał czek. Doprawdy 'nierozumiempana, panno Fabianomówił Godefrin. Co za sens aż tak się przejmować. Przecież to niepaniwina, że ten dureń podał numer swojego mieszkania! Wiem, wiem, pa'niie doktorze odpowiedziała cichoFabiana. Lecz nie mogła się ztego otrząsnąć, jakby jąopętałamyśl o tej rodzime, którą rozbiła. Bezustannie brzmiał jejw uszach ówgłos, łagodny, smutny głosniemłodejjuż kobiety, któraw kilku słowach przez telefonwypowiedziałaswój ból. Jak gdyby tą drogą,w ostatniej niewątpliwiechwili, doszła Fabianę nadprzyrodzona przestroga. Guerran otrzymywał corano nową porcję rachunków. Julianapuściła wodze swejniepohamowanej rozrzutności,chciała wykorzystać męża do ostatka. Miała prawdopodobnie zamiar pogrążyć ,go, zrujnować, doprowadzić do tego,żeby rozwód był dla niego katastrofą i żeby musiał z niegozrezygnować. Guerran dawał pieniądze Karolowi. Julianaodbierała je, pędziła na miasto i robiła nowezakupy nakredyt. Karol nie śmiał o tym mówić. A dostawcy znówprzysyłali rachuniki. Guerran wpadał we wściekłość,oświadczał,że przecież już raz chyba płacił. Udowadnianomu,że nie. Wszelkie awantury nie odnosiły skutku, sytuacja stawałasiięcoraz gorsza. Juliana wzbogaciła się w tymokresie o nową kolekcję sukien, których w ogóle nie nosiła, o piękne futra i biżuterię. Kazała odmalować iwytapetować dom, odgóry do dołu. Najmniejszy sprzeciwGuerrana wywoływał takiesceny, że wolałdać spokój. Skądinąd zaśnie mógł przecieżostrzegać dostawców aniogłosić w pismach, że zadługi swojejżony nie będzieodpowiadał. Do chwili ślubu Moniki należało ratowa6pozory, za wszelką cenę nie dopuścić do skandalu. A potem, o, potem! Cóż za wyzwolenie! Hamował się i milczał,liczył dnie i godziny znosząc to wszystko dla Moniki,najbardziej zawziętej, najbardziej egoistycznej z całej trójki,najbardziej w stosunku do niego okrutnej i stojącej terazcałkowicie po stronie matki. Wyparłasię gozupełnie. Nie 517. tylko nie okazywała mu cienia litości czy choćby obojętności, lecz na każdym kroku starała się go zranić, dotknąćjak najboleśniej czy to drobnymi ukłuciami bezustannychaluzji, czy względami, jakie okazywała Julianie; przymilała się do niej i obdarzała pieszczotami, które dawniejprzeznaczone były tylko dla niego. Dwadzieścia lat poświęceń, wyrzeczeń^-cifii^liwości w znoszeniu straszliwie^cięakiego-ipożycia małżeńskiego, dwadzieścia lat wysiłków,czułości, troskliwości, starań, by ją ochronić przed wszelkimzłem, nie stracić jej zaufania,uchowaćw niewinności,zapewnić jej przyszłośći szczęście, dwadzieścia lat takiejegzystencja, tak całkowitego oddania swojemu dziecku po co? Po to, by później na zimno, bez chwili wahania,gdy tylko zadanie zostało spełnione, gdy już jej urządziłżycie i zdawałoby się, że wreszcie możepomyśleć o sobie,córkawyparła się go i nawet 'na niego nie spojrzawszyi^ przeszła do obozu wroga! Czegóżwłaściwie od nas chcąnasze dzieci? Żebyśmy byli świętymi? Wiedział, że Monika jest o niego zazdrosna. Spostrzegłto już dawniej,'gdy miał swą pierwszą przyjaciółkę, z którą musiał zerwaćdla córki. Monika była wtedy dzieckiem,niezupełnie rozumiała, o co chodzi,ale coś wyczuwała. Towystarczyło; pojął, że kiedy się dowie, kiedy nabierzepewności, a w dodatku Juliana zechce towykorzystać,wszystko przepadnie: żona odbierze mu córikę. Dla Monifciwięc rozstał się z tamtą kobietą, wyrzekł się wielkiej. mi-iłości. Przeżył to zresztą bardzo^ boleśnie. Późniejsiępo-1cieszył. W okresach szczególnie ciężkich, gdy atmosferadomu stawała się zupełnie niemożliwa, ażycie kusiło go,szukał zapomnienia w przelotnych miłostkach, gdzie sięzdarzyło. Dla Monikipoświęcił wiele, wyrzekł się kobiecej czułości, pogodził się z pustiką. Zadowalał się przygodnymi stosunkami, brutalnymi, zwiea-zęcyma związkami,chwilą rozkoszy za sto franków. Co uczyniłabyMonika,gdybywówczas o tym wiedziała? Nie kryłaby niewątpliwie swego wstrętu. Aledzisiaj znała już życie, wiedziała,że natura ludzka ma swoje prawa, że człowiek jest tyoczłowiekiem. Dojrzała przecież domałżeństwa, nie byładzieckiem, była uświadomiona. Czegóż wiec od niego chce? Żeby się wyrzekł wszelkiej miłości, i płatnej, i prawdziwej? Chwilami prag'nHT;zeby już raz została mężaitfcą,/ żeby mógł jej powiedzieć 'bez ogródek: "Wybierajsama! Nie chcesz, żebym miałkochankę? Czy wolisz zatem rejestrowane prostytutki, dziewczyny, 518 które się bierzez ulicy, z którymi nie robi się ceregielii nie daje się odrobiny serca? Kogokochasz, o kogo cichodizi, o siebie czy. o -mnie? Czyż znowu jest to własneja, które najczęściejkochamy w osobie innego człowieka? Czyżjesteśaż tak zazdrosna omoje uczucia, abyżądać ode mnie podobnegoupodlenia, o którym w dodatkuwiedziałabyś, udając tylko, że nic ci o nim niewiadomo? Czy jiuż dokonałaś wyboru między tymi dwoma: prostytutką, która pozostawiłaby cicałe mojeserce, chociażzbrukane i skażone, a drugą żoną,która wprawdzie zabrałaby ci trochę tego serca, leczpozostałoby ono nadalczyste? " To znowuwydawało mu się, że córka jest nieszczęśliwa. Czytał na jej twarzy niepokój i rozterkę. Miłość ojcowskabrała wtedy górę. Czul się winowajcą ina nowo dręczyłygo wyrzuty. W gruncie rzeczy, jeśli takczęsto bywała dlaniego okrutna, działo się to dlatego, że go jednakkochała. Naswój sposób, zawistnie, egoistycznie, zaborczo, z dużądozą próżności. Lecz za tym kryło się jeszcze uczucie. Odwdzięczałasię, jak umiała, za cierpienia, którychbyłprzyczyną. Poza tym jej narzeczeństwo również zostałozatrute. I taikżez jego winy. Zapowiedziany rozwód omalwogóle nie rozbił małżeństwa. Nieraz bywałaświadkiemupokarzających rozmów na temat posagu i sposobu, wjakima być wypłacony. W świetle tego wszystkiego musiaławreszcie spojrzeć prawdzie w oczy, pogodzić się z bolesnąmyślą, że narzeczony . nie kochałjej tak jak ona jego i żeniłsię przede wszystkim dla kariery. Pewnego wieczoruwróciła do domuzapłakana, do ojca nie odezwała się słowem. Przystanął jednak 'pod drzwiami jej pokoju iusłyszał,co opowiadałaswej bratowej Andrei: rejent Bussy,przyszły teść, wyraziłsię przy niej ordynarnie o ewentualnym rozwodzie Guerrana iposagu, który mabyć wypłacany ratami. Guerran, półprzytomny z rozpaczy i wściekłości na myśl o tym, co spotyka córkę,przeżył chwilęszaleńczej pokusy, żeby poświęcić'wszystko:i rozwód,i Fabianę, byle zachować Monikę. Ułożyć sobie dyskretneżycie na boku od czasu do czasujakąś przelotną przygodę, w której mszcząc się naJulianiezaspokoiłby zmysły i tą drogą odzyskać, odnaleźćznów małe, niewdzięczne, zazdrosne serduszko córki. Co drugi dzień jadał w restauracji isypiał w hotelu. Dom stawał sięzupełnienie do zniesienia. W pewnymmomencie, prawdopodobnie za namową dzieci, Juliana po 519. raz ostatni spróbowała odzyskać męża. Jej wysiłki, kokieteria, naiwna gra smuciły go tylko i budziły litość. Późniejdoszło do decydującej rozmowy. Powiedziała mu, że towszystko nie jest możekonieczne, że ze względu na dzieci,rodzinę, nazwisko należałoby raczej obejść się bez rozwodu. Zrozumiał, że za tymi słowamikryje sięto, czegonie śmiała powiedzieć otwarcie: zgoda na trójkątmałżeński. Gdy pojęła, że ją przejrzał i że się na to nie godzi,jej wściekłość nie miała już granic. Od tej chwili Guerranowi pozostała tylko jedyna przed nią obrona ucieczka. Dlaoczuludzkich, za milczącym obopólnym porozumieniem,zachowywalijeszcze pozory. W dalszym ciąguutrzymywali idiotyczny zwyczaj pokazywania się razem w niedzielę. Zapraszali jeszcze do siebie, bywali na przyjęciachu Heublów,Vallorge'ów, na baluprefektury i na obiedzieuWaleriiGeraudin. Wtedy też po kilkumiesięcznymniewidzeniu Guerran spotkał znowu starego przyjaciela. Profesor wydał mu się niesamowicie zmieniony i przygasły. Taik, Geraudin gasł, przeżywał swójzmierzch. Terazkażda operacja, która mogła trwać trochę dłużej, jużo wiele dni naprzód męczyła go jakkoszmar; ciągle odnowa, niczym opętany, rozpamiętywał wszelkie możliwekomplikacje, był stremowany jak uczniak przed maturą,przerażony, zgnębiony. A to pogarszało jeszcze jego stan. Przestawał jeść,zapijał się burgundem, palił bez przerwy,a gdy wieczorami niemógł zasnąć, starał sięzabić myśliczytaniem gazet lub słuchaniem radia, którego słuchał nieraz dobiałego rana. Umyślnie w tym celu kazał sobie zainstalować w gabinecie,tuż nad tapczanem, dwunastolampowy odbiornik. Często służba znajdowała go tu,gdyzasnął o świcie, przy głośniku, który przemawiał w próżnię. W końcujuż w ogóle nie miał odwagi operowaćnaprawdę. Postępowałtak, jakchirurdzybez polotu: gdy miał naprzykład do czynienia z wrzodem żołądka, nie wycinał go,poprzestawał na zabiegu ułatwiającym wydalanie z żołądka pokarmów, łącząc żołądek bezpośrednio z jeliltem. Przy raku odbytnicy już go nietykał, lecz ucinał kiszkęponad nowotworemi wysuwał ją na zewnątrz tworzącsztuczny odbyt na brzuchu. W ten sposób nowotwór,niedrażniony odchodami, rozrastał sięznacznie wolniej, a czasemwcale. Wszystko to było dopuszczalne i mieściło się 520 w granicach uczciwości. Ale dla chirurga tej miary, ooGeraudin, jakiż to spadekklasy! Wszechmocny sefcretarz Wydziału, Gigon, opuszcza], stanowisko od Wielkanocy. Szedł na emeryturę. Z chwiląodejścia tegowpływowegokuzyna,Geraudin tracił główneoparcie. Anie mógł już operować w obecności studentów,publicznie demonstrować swego niedołęstwa. Poprosiłozwolnienie z funkcji profesora i zdecydował, ze z końcem roku akademickiego wycofa się z Uniwersytetu. Przestał pokazywać się w audytorium i coraz rzadziej bywał,w szpitalu. Zachowałtylko Maternite,żeby nie rzucaćwszystkiego naraz i nie zanudzić się na śmierć. W swojej prywatnej lecznicy obniżył stawki. Pracowałteraz za śmiesznieniskie honoraria, podejmował sięoperacji według taryfy Ubezpieozalni Społecznej. Słuchał internistów, w niczym nie sprzeciwiał się ich wymaganiom. Był zbytzmęczony i Zbytzniechęcony, żeby walczyć. Bazzastrzeżeń akceptował ich ceny. A także diagnozy. Byłjuż tylko powolnym narzędziem w ich ręku. Ludwikowitrafiało sięnieraz słyszeć przed drzwiami sali operacyjnej dość osobliwe rozmowy: Zapewniam was, kolego, że nie ma absolutnie potrzeby operować tego mówiłGeraudin po ostatecznymzbadaniu brzucha pacjenta. Moim zdaniem nie ma najmniejszej obawy zapalenia otrzewnej. Ale internistaprotestował gwałtownie: Nie, mój drogi, to wykluczone! Przywiozłem go tutaj,^napędziłem rodzinie strachu, a wy chcecie opowiadać, żechoremu nic nie jest! I jakże ja będę wtedy wyglądał? O nie, nic z tego! Bierzcie gona stół! I Geraudin operował. Ale i tychponiżeń byłowidać mało:przestanozgłaszaćsiędo niego, poważniejsi lekarze, mimo wszelkich ustępstwfinansowych z jego strony, bali siępowierzać mużycieswoich pacjentów. Był zbyt powolny. Każda sekunda podnarkozą jest bezcenna. A operacje Geraudina ciągnęłysięteraz w nieskończoność. Przełożona pielęgniarek, pani ClaiiG, wykorzystywałajego załamanie i narzucała całej klinice swojedespotycznerządy. Wojowała bez przerwy z profesorową. Waleria -wpadała w rozpacz widząc, jak dochody maleją, coraz bardziejwścibiała nos w każdy drobiazg, sprawdzała wszystkierachunki. Pani Claim, wściekła, mściła się ^tyranizującbiednego,starzejącego się profesora. Jeśli spóźnił się rano 521. choć trochę, jeśli nie był w klinice o ósmej, czekano naniego najwyżej piętnaście minut. Potem pani Claim kazała bezniego zmieniać chorym opatrunki. JeśliGeraudnpojawił sięw parę minut później i chciał sprawdzić stanktóregoś pacjenta, pani Claim protestowała stanowczo: jakopatrunki zrobione to zrobione! Nifct ich dla niegoniebędzie zdejmował. Musi czekać do następnego dnia i byćbardziej punktualny. Lekarzom, których z jakichkolwiekpowodów nielubiła, kazała wysiadywać po pół godziny,zanimpozwoliła zobaczyć ich pacjentów. Geraudin nieśmiałrobić uwag, nie chciał zmieniać pielęgnarki, przyzwyczaił się do asysty- pani Claim przy operacjach, a zresztą z inną robota szłaby mu jeszcze gorzej: a ta podła kreatura bezlitośnie wyzyskiwała sytuację. Rano pędził więcdo samochoduz takim pośpiechem jak chłopak, fetory boisię spóźnićdo szkoły. Prędko, Ludwiku, prędko! Bo paniClaiim znowuzrobi mi awanturę! Wszystko to nie przyciągało ani lekarzy, ani pacjentów. Ruina wisiała wpowietrzu. Finanse wyglądały katastrofalnie. Sprzedaćleczinicę? Geraudin marzył o tym. Ale Walerianie chciała nawet słyszeć: zo dużo by stracili. Niedoceniasz, jaką ci dałam szansę! Jak byś ty wy-"glądał, gdybyś nie miał moich pieniędzy na urządzenielecznicy? wrzeszczała. On zaś marzył tylko o jednym: o swojej rodzinnej wsipodBordeaux, o małym domu, kawałku ogródka,łowieniu ryb, polowaniu, spokoju,odpoczynku. MówiłdoLudwitka: Ludwiiku, w połowie Wielkiego Postu pojedziemy doBordeaux. Pani tak powiedziała? Paninie chce. Ale. No to nie pojedziemy do Bordeaux ucinał Ludwik. Pojedziemy. Nie, nie pojedziemy! I rzeczywiście nie jechali. Nieraz myślał o swoim synu, nie oidiocie,ale o tamtym drugim; zastanawiał się,co terazrobi, jak wygląda,jak mu się życie ułożyło, czy wie, że Geraudin jest jegoojcem, icoo nim myśli. Chętnie by go odszukał. Ale nieśmiał. Waleria i pani Claim zbyt mocno go terroryzowały. Wszystkogodrażniło. Irytował kaady przejaw wesołości 522 czy radości, zarówno kiermasz, jakbal publiczny czy za' bawaludowa. Uważał to zagłupotę. W głębi duszy za' zdrościł jednak innym, że potrafią się śmiać. Już nawet? od palenia nie próbował się . powstrzymać. A Ludwik co chwila zwracał mu uwagę: Niedobrze, że pan tak ciągle wzdycha, panieprofe;. sorze! To . panu odbiera energię! Nawet nie zauważyłem,że wzdycham odpowiadałi, Geraudin. a Jak to dłużej potrwa, wpadnie panprofesor w neurastenię. : Gadanie! Neurastenia to bzdura, Ludwiku mówił; Geraudin. Człowiek zawsze wie, co mu psuje krew. Wreszcie zpomocą rejenta zdołał nakłonić Walerię do. sprzedaży lecznicy. Znaleziono nabywcę i ustalono roz\ sądną cenę. W ostatniej jednakchwili Waleria podniosła" swoje wymagania o dwieście tysięcy franków. Kandydat zerwał pertraktacje, a rejent zrażony wycofał się z całej; sprawy. W Maternite i w szpitalu coraz częściej pojawiałysięzażalenia. Administracja je tuszowała. Litowano się nadGeraudinem, chciano muoszczędzić najwyższego upokorzenia: dymisji. Sam jednak dobrze czuł, że powiinien sięusunąć. Jużnawet cesarskiego cięcia nie był w stanie doBkończyć. Jak tylko rana zaczynała trochęmocniej krwawić, tracił głowęi nie umiał sobie poradzić. Wreszciepodał do wiadomości, że odchodzi przed Wielkanocą. I zastanawiałsię' w duchu, czy nawet do tego terminu dotrzyma. Waleria odprawiła Ludwika. Trzebabyło ograniczać wydatki,a Geraudin mógł przecież doskonale obejśćsię bezszofera. Tak oto Geraudin stracił ostatniego sprzymierzeńca, jedynego człowieka, który go podtrzymywał na duchupodczasoperacji, umiał go uspokoić,dodać otuchyi siły. Jedynegoczłowieka, który ośmielał się wymyślać paniClaim, krzyczeć jeszcze głośniej niż ona i sprzeciwiać siękaprysom Walerii. W gruncie rzeczy ten prosty i gburowaty chłopbył jedyną podporą swego chlebodawcy. Geraudin był słabym kierowcą, w dodatku wzrok musię psuł, rozstrojone nerwy nie dawały się opanować, niebył w stanie skupić uwagi na prowadzeniu samochodu. Spowodował kolejno trzy wypadki, w końcu przewróciłjakąś staruszkę i odtąd już zupełnie nie mógł sięzdobyćna odwagę jeżdżenia po mieście. Najczęściej więc pieszo 523. chodził do kliniki i w rezultacie był zmęczony, zanimjeszcze zaczął operować. Jak niewielu ludzizdaje sobiesprawęz tego, ile energii marnuje chirurg na bieganinęz domu do szpitala, ze szpitala na wykłady, do czego 'zmuszają go błędy organizacji! W czasie jednej ze swych ostatnich operacji w Egalite, Geraudin. miał przykry wypadek. Chodziło o usunięcieworeczka żółciowego pewnej młodej kobiecie, gdyż wytworzył się nanim ropień. Aby być w pełni sił, Geraudinprzez całypoprzedni dzień wypoczywał. Zakażeniemiałopodłoże tyfusowe. Przypadek ciężki. Zaczął operować. Studenci stali dokoła. Obnażył przewody żółciowe i badał ropień nabrzmiały i bliski pęknięcia. Równocześnie w krótkich słowach przypominał słuchaczom najpewniejszą metodę takiego zabiegu: ... obnażywszywszystko w ten sposób, przewiązujecieprzewód pęcherzykowy mniej więcej tu, w miejscu, którewam zaraz pokażę. Przeginacie. Później łapiecie przewody żółciowe peseta. Pęsetę,siostro. Uchwycił przewód i z wielką uwagą pochylił twarz tużnad raną, aby dobrzewidzieć miejsce, w którym chciałciąć. I nagleropień pękł jak zgniły owoc. Strumień ropypomieszanej z krwią trysnął prostow twarzGeraudina. Wszyscy zamarli. Geraudinowi groziło straszliwe niebezpieczeństwo. Miał do wyboru: albo natychmiast wydezynfekować twarz, albo zaryzykować, iż się zakazi i możeumrzeć. Ale przerwanie operacji było równoznaczne z wyrokiem śmierci dla pacjentki. Zgodnie z dyscypliną nikomu nie wolno było drgnąć, działać mógł tylko Geraudin. Trochę pobladł. Wyprostował się i rozejrzałdokołaz lekkim niepokojem. I nagle tenstary,sterany życiemczłowiek pokazał swą wielkość: po zabrudzonej ropą twarzyprzemknął lęk, ale w sekundę później odmalowała sięna niejdecyzja ibłysk niewypowiedzianej ulgi i nadziei. Powiedział zwykłym głosem: , Serwetki. Podano mu serwetki, wyjałowione kawałki płótna, którymi nakrywa się operowanych. Szybkim ruchem otarłtwarz i oczy, również zapryskane ropą, i poprzestawszyna tym,ujął z powrotem skalpel, odciął woreczek żółciowy, wyjął go nie powodując krwawienia i zakończył operację wspaniale, z taką werwą, z jaką nie pracował w najlepszych dniach młodości. Zabranoz sali kobietę, byłauratowana. Studenciotoczyli szefa, ściskali mu ręce,podaS24 wali środki dezynfekcyjne. W ogólnym poruszeniu, entuzjazmie iniepokoju Geraudin stałblady, lecz spokojnyi zapytywał się w duchu, miotany na przemian lękiemi nadzieją,czy też śmierćzechce go zabrać. Ale nie zabrała. Przez osiem dni obserwował się bacznie. Nic się nie stało. Podziesięciu dniach wiedział już, żeorganizmoparł sięzakażeniu. Zdecydowanienie było musadzane, by umarł okryty chwałą. Pewnej niedzieliodwiedził starego przyjaciela Guerran. Znalazł go w garażu, leżącego na wznak pod Panhardemi walczącego z pompką oliwną, która zatkała się i nie przepuszczała smaru. Geraudin wygramoliłsię spod stopnia,kombinezon i ręce miał usmarowane, twarz pomazaną,byłna wpół ślepy, gdyż stłukł okulary o karter. Może ówdrobny fakt, żemusiał pokazać się w takimstanie, byłostatecznymupokorzeniem, które zadecydowało o wszystkim. Gdy Guerran odszedłGeraudin cisnął do garażu narzędzia i poszedł do domu. Waleria kończyła przygotowania: mieliwyjechać na cztery dni do la Baule: Będziesz musiałajakoś inaczej się urządzić, bo janie jadę! powiedział. Ostatni raz w życiu dotknąłemtegowozu! Kłócili się przez godzinę. Waleria musiała wynająćtaksówkę i pojechałazabierając ze sobą obie służące. Geraudinspędził ten wieczór samotnie. W poniedziałekraaio nie jadł śniadania, tylko o jedenastej talerz zwykłejszpitalnejzupy wEgalite, po czym zaraz wyruszył doLaBaule Panhardem, doprowadzonym już do porządku. Podrodze musiał zmienićkoło,przyjechał więc bardzo zmęczony. Nie wiadomo dlaczego chciał zaraz widzieć się z żoną. Może miał nadzieję, że obudzi w niej jeszcze jakieśuczucie, wykrzesze choć odrobinę litości, usłyszyjakieśczulsze słowo,które jegożyciu nada cień wartości. Alesłużąca oznajmiła, że pani, jak zwykle, pojechała do panien Jennison nabridża. Ach tak, dobrze powiedział Geraudin. Wieczór spędził zsynem idiotą. Siedział przy nim bardzodługo, przemawiał,usilnie starał się, aby chłopak choćcoś zrozumiał,ale on nie był w stanie niczego pojąć. O jedenastej pielęgniarka, missDorothy, przyszła poHenryka, aby gopołożyć do łóżka. Jak zwykle dała muczekolady. Żułłapczywie bełkocząc z zadowolenia. Wydaje się szczęśliwy zauważył Geraudin. Bo jest szczęśliwy, panie profesorze. 525. Geraudin patrzył przez chwilę na. swego syna, wreszciewestchnął. To prawda, jest szczęśliwy. I w gruncie rzeczy niepotrzebuje mnie, co? Niepotrzebuje mniewcale, wcale,jak pani myśli. Dopiero znacznie później miss Dorothy przypomniała sobie te słowa. Co przygnało zrozpaczonego Geraudinadotego nieszczęsnego kaleki? Czego tu szukał? Jakiezadaniaczy obowiązki,jakież uzasadnienie dalszej walki i życiadaremnie spodziewał się tu znaleźć? Miss Dorothy zabrała Henryka. Geraudin poszedł doswego pokoju,skąd do drugiej w nocy dochodziły dźwiękimuzyki radiowej. Rano zszedł na dół dość późno, wyprowadził samochód, apotem zapytał, czy pani jeszcze śpi. Nie spała, ale kazała mupowiedzieć, że jestzmęczona. Niezobaczywszywięc Wałem wyjechał samotny. W cztery dni później, w sobotę rano, gdy Doutrevalprzyszedł na Wydział, Gigon wezwał go do siebie. Pan profesor jest samochodem? Czynie zechciałbypan podwieźć mnie na posterunek policji? Nie wiadomo, cosię stało z Geraudinem. Telefonowałem do jego żonyi pamiClaim. Nikt nic nie wie. PaniGeraudinprosiła, żebymwszczął poszukiwania. Komisarz policji orazdwaj agenci pojechali z Doutrevalem i Gigonem do domu Geraudina. Wszystkie drzwibyły zamknięte. Dzwonili długo, alebez skutku. Dom wydawał siępusty. Jeden z policjantów przyprowadził ślusarza. Po otwarciu zamka weszli do hallu. I natychmiastodetchnęli z ulgą. Wdomu ktoś był. Z gabinetuGeraudinadochodził głos muzyki jazzowej jakieś tango wybijanepowolnym, monotonnym rytmem. Jest u siebie! odetchnął Gigon. Uff! Kolego Geraudin! KolegoGeraudin! zawołał Doutreval. Mimo chorej nogi pierwszy znalazł się w gabinecie. Tafc,Geraudin tu był: leżał wyciągnięty na kanapie. Nieżywyod trzechdni. Koło niego na stolikuzobaczyli dwie pustetubki po gardenalu, butelkę po szampanie i otwartepudełko cygar. Radio grało. Grało tak od trzech dni. Zagłuszyło ostatnie rzężenie konającego. Nadawało komunikaty, koncerty, muzykę taneczną, rozrywkową, reportaże zzabaw, śmiech, zapomnienie. Wierne aż do końca, grało nad głową zmarłegow ciszy wielkiego opustoszałego domu. I nadal spływała 526 z głośnika melodia nnuirzyńskiego jazzu, barbarzyńska melancholijna, naiwna i prymitywna, monotonny rytm banjo,przenikliwe dźwięki instrumentów perkusyjnych, prawieludzka skarga saksofonu i głuchy, daleki, posępny akompaniament tam-itamu. Jedna z tych dzikich, na pół śpiewnych melodii któreCzarni Nowego Świata przepoili bezwiednie rozpaczą wygnania i tęsknotą za swym rodzinnymniebem; a ludzienaszych czasów uznali ją za swoją, przejęli i polubili, prawdopodobniedlatego, że dosłuchują sięw niej echa własnego smutku, nostalgii, żalu, nieokreślonej tęsknoty. 3 Doutreval wrócił z domu Geraudina w bardzo posępnymnastroju. Smutny koniec dawnego przyjaciela,tchórzliwesamobójstwo człowieka, htóry ma już wszystkiego dość,który wie, że wszystko jest marnością, że nic nie ma sensu,nawet cierpienie, który dochodzi do tego, iż pragnie jużtylko zasnąć na zawsze w błogim otępieniu narkotykui butelki szampana skierowało jego myśli na własnetroski, owo wieczyste "na co się to zda? ", prześladującego coraz uporczywiej wśród codziennych, bezustannychzmagań. Wgruncie rzeczy Geraudin postąpił logicznie,"o wiele logiczniej niż ja" myślałDoutreval. Walka z każdym dniem stawała się bardziej zawzięta. W Maroku już blisko rok jegouczniowie eksperymentowali na wielkąskalę leczenie kurarą w tamtejszych zakładach dla tubylców. W prasie marokańskiej coraz częściejodzywały się głosy protestów, gdyż pierwsze znane rezultaty okazywały się zastraszające. Wkrótce też bardzo ostre -napaścidotarły do Paryża. Pewien deputowanywysłał doMinisterstwa Zdrowia zapytanie na piśmie, mówiono jużo interpelacji wIzbie. Zaniepokój ony ministerkazał opóźnić otwarcie ukończonego nareszciew AngersOśrodka,który za miesiąc miał być uruchomiony. W Rabacie i Casablance wszczęto dochodzenie, zażądano od Doutrevala uzupełniających wyjaśnień. Grupa przeciwników Guerranawykorzystała to, zabiegając uwładz samorządowych, abydo wydania nowej uchwaływstrzymać obiecane subwencje. Jedynym ratunkiem mogła być dla Doutrevala interwencjaGuerrana, musiał ją uzyskać za wszelką cenę. Tylko Guerran mógłuratować Ośrodek i umożliwić jego uruchomienie. Niechby Ośrodek funkcjonował choćprzezpół roku, Doutreval zdołałby przez ten czasskorygowaćswoje błędy, znalazłbyjakiś środek uśmierzający, łagodzącygwałtowne działanie kurary, opanowałby sytuację. Niewszystko przecież zostałowyczerpane, można było jeszczeszukać, wprowadzaćjakieś ulepszenia, wynaleźćinneŚrodki wywołujące Wstrząsy, próbować zmieniać dawlki, 528 stosować słabsze roztwory. Doutreval mógłby nawet zapoznać się bliżej z nową metodą konwulsoterapii przyużyci, "ądu elektrycznego, choć 'budziła w 'nim nieprzezwycięz. ą odrazę. Zarówno do samejmetody, jak do jejwynalaziów, swoich konkurentów, czułinstynktowną nienawiść i to właśnie hamowało godotąd, nie pozwalającśledzić i badać nowej metody, jak to bez wątpienia powinien był robić. Ale teraz zmusiłby się i dotego. W ostateczności mógłfbynawet dokonać pewnych próbw Ośrodku, zaprosić jej twórców, wspólnie z nimi przeprowadzać eksperymenty. Jedno było przecież pewne: mimo wszelkich niedociągnięć jego metoda miała dużąwartość. Nieuleczała wprawdzie wszystkichprzypadków,niekiedy bywała niebezpieczna, ale czyż można touznaćza wystarczający powód do całkowitego jej odrzucenia? Jakżeby dzisiaj stała medycyna, jaki byłby los szczepionek,surowic, zastrzykówdożylnych, odmy i torakoplastyki, narkozy, iniekcji dordzeniowych, leczenia malarii i tyluinnych zdobyczy, gdyby na ipoczątku nie godzono się napewienprocentryzyka? Wszystko polega na tym, żeby toryzyko możliwie redukować, zmniejszać. Do tego właśnienieodzowne były warunki dla spokojnej, swobodnej pracy,potrzebny był Ośrodek,"Ośrodek Leczenia Kurarą". Byćmoże, że taka nazwa trochę zdawała się przedwczesna. Może świadczyła ozbytniej pewności siebie. "Ośrodek Doświadczalny Konwulsoterapii". Tak, to brzmiałofby skromniej, byłoby zręczniejsze. "Doświadczalny". Wrtedy bardziej dopuszczalne stają się pomyłki, uzupełnianie, zasięganie opiniikolegów fprowadząicych własne poszukiwania,nawet zainteresowanietą elektrokonwulsoterapią. Lecznim się zacznie nadawać Ośrodkowi nazwę, musi on przecieżistnieć. A tutajGuerran, tak, tylko Guerran. Z całej powodzi napaści jeden zwłaszcza artykuł drażniłDou-breyala, najbardziej utkwił mu w pamięci i zatruwałswym jadem. Była to rozprawa w periodyku"Gallien". Omawiając całokształt pracy Doutrevala łącznie z jegoeksperymentamiw Saint-Clement, autorkrytykowałnietylko rezultaty, ale przede wszystkim metodypostępowania. Przypominał, że doświadczenia na ludziach wolnoczynić do pewnych tylko granic. W związku z poczynaniamiDoutrevala cytował wyjątek z Zarysu medycyny katolickiej Henri Bona: 34ciała i dusze 529. "Po prostu zdumiewające jest, z jaką beztroską i brakiemzastanowienia wielu ludzi nauki pozwala sobie na eksperymenty niebezpieczne, a nawet śmiertelne. Doktor Bongrandw swej pracy Eksperymentowanienaczłowieku mówi o 109 rodzajach różnych próbnychszczepieńdokonywanych na tysiącach osobników. świerzb, ospa, szkarlatyna,syfilis, rzeżączka,szankier miękki, cholera, żółtafebra, dżuma, malaria, trąd,glisty jelit,dyzenteria, rak, wąglik, dyfteryt, gorączka połogowa, gangrena, gruźlica, tyfus, i tak dalej, i tak dalej. Szczepienia tespowodowały liczne wypadki śmiertelne. Dokonywali ich przecież ludzie odużej wiedzy, co dowodzi jednak,że etykę zdobywać musi człowiek taksamo jak wiedzę, żewiedza ani etykinie rozwija, ani zniej nie rozgrzesza. Przypomnijmy sobie zresztą, że niektórzy spośród tycheksperymentatorów byli pociągani do odpowiedzialności sądowej iskazani". Po tej cytacie następował wniosek końcowy, że eksperymenty profesora Doutrevala mależą do typu doświadczeńprzekraczających prawa lekarza wstosunku do pacjenta. Doutreval kilka razy odczytywał artykuł, zawsze z jednakową irytacją. Wreszciecisnąłgo dokosza, wzruszyłramionami i postanowił więcej o mim nie myśleć. Ten'umysł tak światły i łąk krytyczny zapomniał, że gdy urodziła się Fabiana, przezorniezaprotestował przeciw pierwszemu szczepieniu przeciwgruźliczemu działo się to nakrótko przedwynalezieniem BCGnaktóre paru kolegów namawiało go jako na rzecz 'nieszkodliwą, a prawdopodobnie skuteczną. "Nieszkodliwe,może byćpomyślał wówczas. Aleniech sobie mówią, co chcą, ma własnym 'dzieckunie będętego próbował! " W następnywtorekGuerranspełniał tradycyjny obowiązek ostatniej posługi na pogrzebie swego przyjacielaGeraudina. Gdy wychodził z . cmentarza, ktoś ujął go podramię. Podwiozę pana zaproponował Doutreval. Mójwóz stoi tu niedaleko. Jeśli profesor tak uprzejmy odrzekł Guerran, Wracam do siebie. , Doutreval odwiózłgo do kancelarii; przez drogę nie zamienili ani słowa. Obydwaj byli tak pogrążeni w myślach,że nie mogli rozmawiać orzeczach obojętnych inawet'nie zauważyli swego milczenia. Dopierogdy Guerran wy530 siadł, Doutreval wychylił siędo niego przez drzwiczkisamochodu i powiedział ze źle ukrytym zażenowaniem: Czy zostaje panjeszcze parę dni w Angers? Nieodparł Guerran. W czwartek wracam doParyża. Może nawet jutro wieczorem. A dlaczego? Chciałbym z panem porozmawiać. O! mruknąłGuerran zdławionym nagle głosem. Porozmawiać? Tak. Mam pewną sprawę do omówienia. Aha. Dobrze. Oczywiście. A czy to coś ważnego? Itak,i nie. Chodzio mojądziałalność. Ośrodek. Ach, ośrodek! Jego twarz rozjaśnił wyraz ulgi, letez Doutreval tego niezauważył. Świetnie! powiedział. Świetnie! Może profesorzajdzie do mnie. Zaraz. Chyba nie w tym tygodniu. Będę wParyżu. Przez następny tydzień też. Fatalnie sięskłada. Mógłbym podjechać do Paryża. Wspaniale. Tylko proszę mniew przeddzień uprzedzić. Rozłożę tak zajęcia, żebym miał czas. Pójdziemy coś zjeść do Pruniera. '; Prawdopodobnie będę potrzebował pańskiego pollparcia. i:Wszysliko, co w mojejmocy, profesorze kochany ^zapewnił Guerran. i;. I prawiewbrewwoli, w szaleńczej nadziei, iżwpłyniestona dalsze losy i przyszłedecyzje,dorzucił: ; Nie mógłbym niczegoodmówić. tu głos lekko mu zadrżał niczego odmówić ojcu mojejpielęgniarki. Tak sięi domyślałem uśmiechnął się Doutreval. Dziękujęraz jeszcze. Namówię ją,żeby przyjechała zemną. Uścisnęli sobie ręce i rozstali się,obydwaj bardzo zadowoleni. Były do pana dwa telefony, panie mecenasiepowiedział aplikant Legourdan,ledwo Guerran wszedł dokancelarii. Dzwonił mecenasRebait. Rebat? Tak. Prosił, żeby pan Ibył łaslkaw zaraz się z nimpołączyć. Guerran przeszedłdo gabinetu inakręcił numer adwokata swej żony. Hallo? Tafc, to ja, drogipainie kolego odezwał się 531. stłumiony głos Rebata chciałbym z wami pomówić. Należałoby ostateczniesprecyzować pewneszczegóły, notak. pewne drobne, jeszcze nie wyjaśnione kwestię,w związku z. no, ztym rozwodem. Gdzie moglibyśmy się spotkać. Może u mnie? zaproponował Guerran. Wolałbym. hm, wolałbym u mnie odparł Rebat. Rozumie pan, kolegokochany, z chwilą gdy jawystępuję przeciw panu w obronie mojej klientki. Tosprzeczne zprzyjętymi zwyczajami, żebymjeździł dopana. Mam natomiast pełne prawo przyjąć ikolegę u siebie. Może wyglądać, że przyjechaliścieporozumiećsię zemną z własnej inicjatywy. Rebatmu nie dowierzał i wolał trzymać się ściśle obowiązującychzwyczajów. Dobrzepowiedział Guerran. W godzinę późniejdzwonił do drzwi Rebata. AdwokatJuliany przyjął go w swojej kancelarii niezwykle uprzejmie, a zarazemze źlemaskowaną uciechą. Miał okazję sięzemścić. I zamierzałwyzyskać ją doostatka. Zaczęli od sprawy alimentów. Guerran proponował dwatysiące pięćset frankówmiesięcznie. Rebat najsłodszymmożliwie głosem żądał pięciu. Sześćdziesiąt tysięcy rocznie! wykrzyknął Guerran. I w dodatkusto tysięcy Spłaty posagu przez pięćlat! Adotego kancelarię zostawiam synowi! Sądzę jednak, że posiadacie jakieś rezerwy, kolegokochany. Guerran musiałsięupokorzyć, przedstawić mu swojąsytuację finansową,wychylić kielich goryczy do dna. Zgodzili się na trzy tysiące miesięcznie. Juliana zatrzymywaładom. Na tym zależało jej najbardziej. Guerran zrozumiałteraz, dlaczego kazała go tak starannie odnawiać. Prawdopodobnie za radą Rebata. Urządzenie mieszkania też oczywiście miałozostać Julianie. Ależ co najmniej połowa tego jest moja! oburzyłsię Guerran. Cóż pan chce, kolego kochany. Jeśli zależy panu narozwodzie, trzeba płacić. Przecież niemy sobie tego życzymy. Oddam tado sądu! I niech sąd decyduje. Ależ 'kolego kochany uśmiechnął się Rebat niemuszę chyba tłumaczyć chlubie naszej palestry,że nigdyw życiu nie uzyska pan rozwodu, jeśli my, strona, nie 532 okażemy panu dobrej woli. W związku ztym chciałbymteż jeszcze nadmienić, że nim oddamy sprawę do sądubędę pana, kolego, prosił opisemną zgodę na wszystkieustalone przeznas obecnie warunki. Ajeśli odmówię? W takim wypadku w imieniu pani Guerran nie zgodzęsię na rozwód i nie uzyska go pan. Właściwie nie mapan przecież żadnych konkretnych zarzutów przeciw mojejklientce, żadnego listu, żadnego dowodu ciężkiej obrazy. No tak. Dwadzieścia lat codziennego piekła, nic pozatym. Dla sądu tonie ma znaczenia. A zatem prawo będziepo stronie pańskiejżony. Jeśli ona niezechce dać rozwodu,nie dostanie go pan. Z łatwością 'uzyskamy oddalenie powództwa. Ao ile się nie mylę, nie o to panu chodzi? Dobrzepowiedział Guerran. W przeddzień procesu przyjdępodpisać. Rebat, nadal uśmiechnięty, wyprowadził go aż na ulicę. Guerran wyszedł spiesznie,w skroniach mu . tętniło, kipiałod hamowanejz trudem pasji. Rebat trzymał gow ręku,i totrzymałmocno! Wiedział, że Guerranowi na rozwodziezależy i że aby go przeprowadzić, potrzebujejego zgody,gdyżinaczej powództwo zostanie oddalone. Tak oto trzymając go zagardło ściskał, ilesię dało,'dogranic wytrzymałości, i w ten sposób zaspokajał tak typowedla prawników zimne pragnienie zemsty, przypominające długo, 8tarannnie i z lubością przygotowywaną wendetę. W rezultacie jednak sprawa została załatwiona. Guerran ogł się uważać za człowieka wolnego. Wstąpiłdo pierwszej z brzegu kawiarni i natychmiastzatelefonował do Fabiany,chcąc jak najprędzej jej otymoznajmić i cieszyć się jej radością. Nakręciłnumer profesora Doutreval. Fabiana odebrała telefon. Poznałajegogłos. Możesz mówić swobodnie, jestem sama. Malutka rzekł chcę się z tobą podzielić dobrymiwiadomościami. Czy możemy sięspotkać popołudniu? Tak, dobrze. O piątej, jak wtedy? Koło zamku? Dobrze, o piątej. Jak sięczujesz? Doskonale, Oliwiuszu. To do piątej, tak? Dzień dziwnie się Guerranowi dłużył. Za piętnaście piątaczekał już u stóp wielkiej baszty. 533. Z daleka dojrzał Fabianę. Nadchodziła wciśnięta w starynieprzemakalny płaszcz, w odwiecznej czapeczce na głowie,z wielką, zniszczoną torbą z krokodyla pod pachą. I poraz niewiedzieć który ten ostentacyjny brak kokieteriipodrażnił go. Gdy była już blisko, zauważył, że niedbale,w pośpiechu się malowała, że spodpudru przeziera żółtośćjej zmęczonej twarzyczki iże oczy ma podkrążone. I jakzawsze w takichchwilach kochał ją trochę mniej. Musiałsię opanować, zrobić wysiłek woli, żebyjego głosbrzmiałwesoło,gdyzawołał: No, kochanie, już po wszystkim, załatwione! Co?zapytała Fabiana. Widziałem się rano z Rebatem. Omówiliśmy waruniki. Łatwe to nie było. Ale wszystko załatwione. Od dzisiejszego dnia możemy sięuważać za ludzi wolnych. O!szepnęła Fabiana. Rebat jestłajdak. Obłupił minie ze skóry! To prawda. Zaczniemy noweżycie z wielkimi obciążeniami, malutka. Ale co tam, ja się nie boję! A itytakżemię, prawda? Czego? Obciążeń? Długów? Może trudnych warunków życia. Nie szepnęła Fabiana. Teraz już mamy prawo myśleć o sobie! O sobie? " Tak, tylko o sobie! Tak, tak! Będziemy musieli wynaleźć wParyżu jakieś miłe mieszkanko, w okolicachAuteuil alboparku Monceau. Kupić meble, urządzić sięod początoi, tak! Kiedymyśliszwracać doParyża? Nic pilnego, Oliwiuszu. Taksądzisz? Jej odpowiedźgo podrażniła. Zaraz jednak wydało musię, że ją rozumie: 'onbył wolny, wjego życiu już wszystiko zostało wyjaśnione. Lecz u niej jeszczenie. Terazwłaśnie czekało ją najcięższe. Zaczął Sobiewyrzucać, że sięzirytował. Oczywiście powiedział ty masz jeszcze trudnechwile przed sobą, prawda, malultka? Ale bądź dzielna! Właściwienie masz żadnego powodudo obaw. Myślę, żelepiej,abyś ty pierwsza porozmawiała z ojcem, co? Ja? No tak. Żebyś przygotowała teren. Jak sądzisz? Fabiana milczała. Ciągnął więc dalej: Mogłabyś mu jakoś oględnie napomknąć, że zamierzasz wyjść za mąż. wytłumaczyćmu, żepoznałaś kogoś. 534 Człowieka już starszego. Niestetyrozwodnika. Ale nawysokim stanowisku,człowieka, który cię kocha. Mamwrażenie, że twój ojciec nie ma chyba specjalnych uprzedzeń, co? Nie jest człowiekiem, któryby podlegał staroświeckimprzesądom. Taki światły umysł. A gdy jużprzygotujeszteren, będziesz mu mogła powiedzieć, że tochodzi o mnie. Wtedysam do niego pójdę i podejmuję sięuzyskać jego całkowitą zgodę. Nie widzę doprawdy żadnychspecjalnych trudności, które by cięmogły przerażać. Oczywiście w żadnym wypadku nie może być mowy o. o twoimstanie. Możliwie najprędzejweźmiemyślubi natychmiastwyjedziemyw świat, może na Korsykę czy na którąśz wysp Hyeres, dziecko się tamurodzi. Co? Co otymsądzisz? Bo nicnie mówisz. Boisz się? Czegoś się boisz? Nie. Śmieszne, ale wcale nie wydajeszsię zadowolona? Czy cos cisię nie podoba? Nie, Oliwiuszu, nie. Czy wyobrażałaśto sobie inaczej? Czyuważasz, żeza mało zrobiłem? Zrobiłeś wszystko, codo ciebie należało. No więc,nie rozumiem. Nowiec, muszę ci powiedzieć. Co takiego? Powiedzże wreszcie! ^; Widzisz, Oliwiuszu, przez cały czas dużo nad wszystkim myślałam. Nad tym, cobyło. Zastanawiałam się,wszystko rozważyłam. Wspominałam Aix-les-Bams, Paryż,Saint-Juliem. Myślałam o twojej 'rodzinie, o twojej żonie,o dzieciach, o tobie. Wiele misię wyjaśniło. I takzrozumiałam, że. że.. Że co? Cotakiego? Zrozumiałam, że lepiej zwrócićci wolność. Guerran patrzył na nią w osłupieniu, tak zaskoczony, żechoćkilka razyotwierał usta, niemógł wydobyć z siebiegłosu. Fabiana westchnęła głęboko. A potemmówiła dalej: Po to tutaj przyszłam. żeby ci . powiedzieć, że międzynami już . wszystko skończone, że nie chcę tegorozwodu,że musimy się rozstać, Oliwiuszu. Oszalałaś! krzyknął. To czyste szaleństwo! Nie. Dobrze towszystko przemyślałam. I uświadomiłam sobie, że byłam zbyt pewna siebie, właściwie zbytzarozumiała. Wydawałam się sobie mocniejsza, 'niż jestemnaprawdę. Za bardzowierzyłam w moją młodość, wmiłość, sądziłam, że mogę podjąć walkę z twojąprzeszłością, 535. z 'rodziną. I zaczęłam walczyć. Ale zdałamsobie sprawę,że nie wygram. Niewalczy się przeciw rodzinie. Oddzielaćcię od dzieci, od twojego domu, sprawić, byś zapomniał,przez całe życie oddalać od ciebie wspomnienia, żal, wyrzuty sumienia. nie czuję się na siłach. Niemam odwagi. Nie jestem na tyle pewna swojej mocy, żeby tę walkępodejmować. Guerran milczał. Nie był w stanie wydobyć z siebiesłowa. Stał ogłuszany, wsparłszy się o mur, jakiokalazwykle fosy starych warownych żarników. Błędnym wzrokiem wpatrywał się w Fabianę, nie bardzorozumiejąc,comówi. Miał wrażenie, 'że śni. Fabiana umilkła. A onprzez długą jeszcze chwilęnie mógł się odezwać. Jakgdyby pojmował to wszystko dziwnie powoli, jak gdybymyśl z trudem powstawała w mózgu. W głowiemu sięmąciło, kłębiłysię jakieś dziwacznei bolesne uczucia: zdumienie, wściekłość,wstyd, ciężko zraniona duma; a jednocześnie na dnie duszy budziło się już cośmglistego i niepokojącego,co osobliwie przypominało nędzne poczucieulgi. Lecz nadewszystko brała górę wściekłość z boleśnieznieważonej dumy i pragnienie, by teraz on zkolei potrafiłczymś zranić. Roześmiał się sarkastycznie i powiedział: A ja myślałem, że mnie kochasz. Dlatego właśnie, że cię kocham odpowiedziałałagodnie 'zdecydowałamsię na to. A zatemżeby ratowaćnaszą miłość, chcesz ode mnieodejść? To jedyna droga, ma jakiej możemy ją ocalić. Guerran podniósł oczy i spojrzał na Fabianę badawczo, jakby chcąc się upewnić, czy naprawdę mówi poważnie. Potrząsnął głową. Nie rozumiem cię! I tobyła prawda. Nie mówili już tym . samym językiem. To przecież takie proste powiedziała. Czy samtego nieraz nie czułeś, Oliwiuszu? Przypomnij sobie tewymówlki, obelgi, te rany, które już próbowaliśmy wzajemnie sobie zadawać! I te ostatnie, straszliwe słowa, którepowiedziałam ci wtedy na temattwojej córki, słowa, naktórych wspomnienie budzę się po nocach i płonę zewstydu! Awszystko dlatego, żeśmy się jużnie kochaliprawdziwie. Każde z nas kochało dla siebie, każde widziało w miłości tylkosiebie! Miałeś swego czasu rację,dobrzeto powiedziałeś: nasza miłość stawała się taka samajak wszystkie. Dlatego że ja kochałam ciebie, a ty mnie, 536 wydało mi się,iż mam prawo wszystkiego od ciebieżądaćwymagać,żebyś należał do mnie bezreszty. Nie to sobieobiecywałam, kiedy cię pokochałam, Oliwiuszu. Powtarzałam wtedy: "Chcę, żebyon był szczęśliwy, dowiodę mu,że naświecie jest coświęcej poza egoizmem. " Ale pomałuzapomina się otym, uniesienie przechodzi. Na powrót pozwalamywciągać się życiu, zaczynamy liczyć, przewidywać, przyzwyczajamy siędo myśli, że mamy prawado drugiego człowieka,i niepostrzeżenietracimyz oczu to,czegośmy na początku pomad wszystko pragnęli: szczęścieukochanego. I dlategonasza miłość zaczynała stawać siętym, czym są wszystkie miłosne przeżycia jak sam tozresztą określiłeś ścieraniem się dwóch egoizmów. Może powiedział cicho. Więc'nie, Oliwiuszu! Z nami tak nie będzie! Naszamiłość będzie piękniejsza od innych! Inaczej będziesz jąwspominał! Ty, który w nic nie wierzyłeś,będziesz przynajmniejwierzył we mnie. Będziesz pewny,że choć razw życiu spotkałeś kogoś, kto kochałcię wyłącznie dlaciebie, dla kogo . nic poza tobą na świecie nieistniało! Fabianko! Spokojnie możesz mnie opuścić. Wszystfeobiorę nasiebie. , A dziecko wykrzyknął zdławionym głosem. 'Będzieszmiała dziecko! Zostaw nas oboje. Skończone,Oliwiuszu. Tak mi byłosądzone. Możeszmnie opuścić bez wyrzutów sumienia. Fabianko! Nie płacz! Ja nie jestem smutna! Spójrz, uśmiechamsię do ciebie,mimo wszystiko się cieszę. Jestem pewtna,że mnie przypadła lepsza cząstka! Nie trzeba, żebyś płakał, Oliwiuszu! Fabianko! Fabianko! powtarzał przez łzy. Na sekundę wsparła się o kamienny mur. Głęboko nabrała tchu. A potemotworzyła skórzaną torbę,podałaGuerranowi jakąś paczuszkęi powiedziała odważnie: To są twoje listy. Weź! Weź je! I zachowaj moje. Tak, naprawdę. Zachowaj na pamiątkę. Dla mnieto jużnie ma znaczenia, teraz wszystko skończone. weź! Weź! Naprawdę weź te listy. Och! Jakże trudno. Żegnaj! Żegnaj, Oliwiuszu! Idź! Już sobie idź! Stał. przez chwilę z paczuszką listów w rękui wpatrywałsię w nią błędnie. Nagle porwał ją w ramiona. Łkając 537. ucałował jej lodowate policzki. A później ją odepchnąłi wielkimi krokami, niemal zataczając się, ruszył w mrok. Patrzyła, jakodchodzi, prawie ogłuszona, nieprzytomna. I nagle jakby się przed nią rozwarła jakaś zasłona,w raptownym błysku uświadomiła sobie przerażający ogromswojej ofiary. Jej młodość zadrżała ze zgrozy przed tądługą drogą ciemności i osamotnienia, jaka się przed niąodsłaniała. Wyciągnęła ramiona . do mknącegow dali kochanka i łkając zaczęła igo przyzywać: Oliwiuszu. Lecz odszedłjuż za daleko. Jużjej nie usłyszał. Maszerował prędko w coraz większym mroku. Wracałdo dawnegożycia z 'osobliwym, lecz bardzo wyraźnymprzeświadczeniem, żewracado swojej przeszłości, do tegociężkiego, rzeczywistego, przytłaczającego życia, jakiewiódł, nim poznał Fabianę. Nic się nie zmieniło. Nicnieprzybyło ani nie ubyło od tamtych dawnychczasów. Pozostawiła gow tym samym punkcie, w którym go spotkała. Trochę tylkojaśniej uświadamiał sobieteraz całąswoją nędzę. Schodził ze wzgórzazamkowego kuMaine. Wkrótceznalazł się na bulwarach, w smutnej, posępnej dzielnicy biedaków, gnieżdżących się zwykle u stópstarych wielkopańskich siedzib. Gazowe latarnie 'zaczynały już świecić. Jakaś kobieta bez kapelusza, ulicznica, przystanęła icośdo niego zagadała. Minął ją. Ale na dnie serca, na wskrośprzejętegoi zbolałego,budziłasię mglista i niesprecyzowana, wstydliwa,a skrycie radosna myśl, że odzyskał oto swobodę. Zwolnił kroku i niespiesząc się szedł wzdłuż wybrzeża. Światławystawsklepowych i gazowych latarni zdrugiejstrony rzeki odbijały się w pociemniałej wodzie iwybiegały 'ku niemu długimi zygzakowatymi smugami. Niemalpodświadomie pozwolił się ogarnąć tajemnym, zdradliwymmyślom. Rozwód w ogóle sięnie odbędzie,nie musirujnować całego swego życia, wszystko wróci do normy. A mina,jafcą zrobi Rebat! I Karol, i Monika. Znowuzastanowił się nad tym, co dziwnie przypominało mgliste,podłe uczucie ulgi. Głęboko wdychałciepły wilgotnywiatr znad Loary, który marszczył . powierzchnię Maine. Był wolny. Niemal fizycznie tę wolność odczuwał. Lecz naświadomośćodzyskanej swobody padałjednakciężki,przytłaczający cień: lęk przed samotnością, nowe 538 i boleśnie głębokie zrozumienie, jak puste i marne jestwszystko na tym świecie, nawet to, co tak długo stanowiłotreść jego życia: uczucia dzieci i obowiązki ojca. W całejtej przygodzie coś jednak zatracił: swoją błogą nieświado. mość, resztki optymizmu izaślepienia, dzięki którym mógłdotąd wierzyćw czyste uczucie córkii w to, żecałkowitym jej oddaniem zdoła wypełnić swojeżycie. A terazwydawało mu się to złudą, uprzytomniłsobie, jak absolutnie czcze i beztreści jest wszystko na tej ziemi,łączniez miłością dziecka. Czegóż się teraz uchwycić, aby dalejżyć? Jakże tym razem zdoła znówsiebie okłamać, gdzieznajdzie uzasadnienia, którymi tak częstodławimy dręczące'nas sumienie? Jak wydrze z pamięci już teraz dojmującą i trudną do zniesienia myśl o Fabianie, o tym młodym życiu, które złamał i podeptał? Wiedział, wydawało musię,że wie, co to sąwyrzutysumienia: konsekwencje złego czynu popełnionego nieoględnie, bez owych wybiegów, którymi osłaniamy przedsobączyn świadomy nadającmu pozory słuszności. Zewszystkich tedysił począł siędoszukiwać owej słuszności,usprawiedliwienia: przecież Fabiana sama chciała,żebysię rozstali! Gdyby nie postąpiła jak smarkata, zarozumiała i niemądra. Ale tym razem zawiodły wszelkie wysiłki samousprawiedliwienia. Stanęłamu przed oczymaFabiana smukła, wątła, w zbyt obszernym szarym płaszczu,ujrzał znów jejmizerną, pożółkłą, źle upudrowaną twarzyczkę i wyrazciemnopiwinylch oczu spoglądających naniego, w chwili, gdy pełnym rozpaczy ruchem podawałamu listy. Ach, gdybyż mógł do niej pobiec, wziąć iją wrajniona, utulić tę biedną, nieszczęsną,a takdzielną młodziutką istotę. Oddałby za to życie! Wszystko, co go dotej pory drażniło: jej ziemista cera, ciemne sińce podoczami, niedbała kosmetyka, brzydka, zmieniona ciążątwarz teraz wzruszało go do łez, wstrząsało do głębi niedającym się znieśćbólem. A pomyśleć, że ten obraz będzieza nim szedł już zawsze,przez całe życie! Wolny! Tak! Lecz za jakącenę! A zresztą cóż ma teraz począć z tąwolnością, tak nienawistnąi . zbrodniczą? Jej przynajmniej coś pozostało, jakaś ufność,wiara. W gruncie rzeczynie była tak szalona wynosząc swojąmiłość ponad wszelkie egoizmy. Miała słuszność utrzymując,że to była jedynamożliwa droga ocalenia miłości. I ona,Fabiana, dopięła swego. Z niskiej, brudnej przygody 539. wyszła oczyszczona. Dowiodła oto Guerranowi, że ,w duszyludzkiej nie ma nic tak ciemnego, co by nie mogło przerodzić się w blask. Teraz już mogła spoglądać wprzeszłośćjeśli nie bezboleśnie,to w każdym razie bez wyrzutówsumienia, bezwstydu, spokojnie, a nawet 'pogodnie. Gdyż,ona miała prawo powiedzieć, że nie ciążą na niej długi! Ona wypłaciła wszystko! Zanich oboje! Wyszłaz tegodramatu do cna ogołocona i śmiertelnie zraniona. . Ale. Guerran zaczął naglerozumieć, że takie dobrowolne wyzucie się z wszystkiego może czasami osobliwie człowiekawzbogacić. Tak, ona z tego przeżycia coś jednak uratowała, choćby tylkoswoje cierpienie, swoją ofiarę, zagrzewającą serce myśl o pięknym geście, na który dobrowolnie się zgodziła. Zakończyławszystko w sposób pięknyi wielki. Tak, wielkość byłatylko jejudziałem. Nagledziwnie wyraziścieprzypomniał sobie stare,ukochane oblicze, łagodną, smutną i dobrą twarz chrzestnej matki, panide Nouys. Posłyszał w myśli poważny, znany głos, wypowiadający słowa może wówczas dla niego niejasne, którejednak dobrze zapamiętał: "Obowiązek, poświęcenie,ofiara. " Nagle je pojął! Wszystko stało się jasne. I choć się przedtym wzbraniał, musiał w owej minuciesam przed sobąwyznać, że to jedno może potrafi rzeczywiście wypełnićczłowiekowi życie: głębokie poczucie spełnionego obowiązku. Tak, Fabiainiie cośz tego przeżycia zostało. I choćmogło sięto wydawaćzupełnie niedorzeczne, Guerranzastanawiając się nadwłasną przyszłością stwierdzał, dobrzenie rozumiejąc dlaczego,że Fabiana miała rację, wybrałapiękniejszą część. Tak, ona mimo wszystko wyszła z tego zwycięska. Prawdopodobnie nigdy się o tymnie dowie. Przez wszystkieprzeżyciai doznania będzie szła z tą nie zagojoną nigdyraną, obarczona najcięższą z kar: niepokojem, niepewnością, czy ofiarajej byłasłuszna i potrzebna. A jednak,sama o tym nie wiedząc, wygrała. Poprzez tajemnicze,jałowe pustynie, poprzez otchłanie ikamieniste ścieżki,przed którymi niewątpliwie cofnęłaby się ze zgrozą, gdybyjenaprzód zdołała dojrzeć,doprowadziła jednak Guerranado tego, że po raz pierwszy w życiu złożył dobru ten niejasny i prawie podświadomy hołd. Może potrzebne do tegobyło całe jego minione życie, cała przeszłość, młodość,pomyłka pani de Nouys, Juliana apotem cały ów ból, 540 zło, upadek, grzechy, a nawet podłość? Może wszystkiedrogi życia prowadzą ku dobru,ku prawdzie? Leczc! którzy dochodzą do celu wybrawszy drogę słuszną, na ogółme wiedzą o swoim szczęściu. Jakżeokrutny musibyć losczłowieka, który dostrzegaobliczeprawdy dopiero w tragicznymświetle czynów złych, ajuż nie dającychsięnaprawie! -. 4 Gdy Fabiana wróciła do domu, zrobiło jej się słabo,dostała wymiotów i musiała się położyć. Kazała powiedzieć ojcu, że jest chora. Zajrzał do niej na górę, stwierdził,że nie ma gorączki, izafrasowanywyszedł. Od pewnegoczasuFabiana źle się jakoś czuła. Następnego dnia, około południa, mimoobezwładniającego znużenia i migreny postanowiła wstać. Za żadną cenęnie chiciała nasuwać ojcu podejrzeń. Doutrevalsiedziałw jadalniprzy stole; uniikając jegowzroku ucałowała 'go i usiadła naprzeciw. Był zamyślonyi prawie się nieodzywał. Obok jego nakrycia leżał stoslistów; co chwilawyciągał któryś i przeglądał z wyraźnymrozdrażnieniem. Fabiana wykorzystując tęsytuację dziobnęła listek sałaty, odrobinę omletu i oddała niemal nietknięty talerz służącej. Dopieroprzy deserze Doutreval jakgdyby sięocknął. Podano zsiadłe mleko z estragonem, ulubione danie Fabiany. Nałożył jej dużą porcję. Lecz mimonajwiększych wysiłków zdołała przełknąć zaledwie paręłyżeczek? Co się dzieje? zdziwił się Doutreval patrzącnajej ciągle pełentalerz. Jeszcze źle się czujesz? Nie. Już dobrze. Parę dni cierpliwości. Mizerna jesteś, wiesz. Cerę masz żółtą, oczy podkrążone. Nie wrócisz już do Bpiduarii, Fabianko. Dosyć tego. Nie pozwolę ci, za bardzo się męczysz. I w tych dniachpójdziemydo któregoś z kolegów, córeczko. Potrzebne cichyba jakieś preparaty gruczołowe. Ależ skąd! Po co? zaprotestowała Fabiana. Trochę jestem zmęczona, nic ponadto. Już postanowione! Zatrzymuję cię w domu ikoniec. Wypocznieszsobie. Czy myślisz, że pod koniec tygodniawrócisz już do zdrowia? O, na pewno. Czekaj. Dziś mamy środę. Czy myślisz, że w sobotę,powiedzmy nawet wprzyszły poniedziałek, będzieszmogłapojechać zemną do Paryża? 542 Do Paryża? Tak. Na pewno. Dobrze. W takim razie zadzwonię do Guerrana. Umówię się naponiedziałek. Zbladłaprzeraźliwie. Mówiłem mu, że chciałbym się z nim zobaczyć ciągnął Doutreval nie dositrzegając zmianyna twarzycónki. Chciałbym z nim porozmawiaćw sprawie Ośrodka. Położył dłońna stosie Mstów. Potworne zawracanie głowy. Chciałbym, żeby się tym zajął, żeby zadziałał. w Ministerstwie Zdrowia. A wolałbym, żebyś pojechałaze mną. Oczywiście jeśli będziesz mogła, jeśli będziesz,sięjuż dobrzeczuła! Masz na niego ogromny wpływ,bardzo cięlubi, ile razy go spotkam, zawsze wspomina"swoją pielęgniarkę". Z tobą będziemi łatwiej. Nałożyłsobie kawałek sera. Po czym mówił dalej; Zajdziemy do ministerstwa, zabierzemy go naśniadaniedo Pruniera. A po południu, jak wszystko dofbrzepójdzie, pochodzimysobie po Paryżu ikupię ci coś napamiątkę, coś ładnego, na co będziesz miała ochotę. Dobrze? Dobrze odpowiedziała cicho. Bezwiednie otarła czoło serwetką. Doutrevalspostrzegł ten ruch. Niedobnze ci? Tak zbladłaś! Co ci jest? Źle sięczujesz? Tak, trochę. Podniósł się zaniepokojony. Połóż się, wyciągnij na tapczanie. Nie warto. Jużprzechodzi, już mi lepiej. Odsunęła talerzyk iz trudem łapiąc oddech próbowałasię uśmiechnąć. Slkończchociaż zsiadłe mleko. Usiadł znowu i wpatrywał się w nią z niepokojem. Któregoś z najbliższychdni pójdziemy do Huota powiedział. Jak tylkowrócimy z Paryża! I nie 'puszczę cię już do lecznicy. Atakwszystko ułożę, żeby uwolnić sięod zajęć na Wielkanoc,i pojedziemy sobiedo Aix-les-Bains. Gdybyż tylo dałosięto pomyślnie załatwić. Rzucił okiemna listy iwestchnął. Przezchwilę obojemilczeli. Ojcze. odezwała się pierwsza Fabiana. Doutreval pogrążony w myślach nie dosłyszał. 543. Ojcze. Podniósł głowę. Co, malutka? Czychcesz koniecznie, żebym. Żebyś co? Żebympojechała z tobądo Paryża? Doutreval wyjąłpapierosai zapalniczkę. Tak, niewątpliwie powiedział zapalając. A dlaczego? Nie masz ochoty? Czujesz się zanadto zmęczona? Tak. No to zaczekamy parę dni. W ostatecznościmogę'zresztą jechać sam. Aty tu spokojnie będziesz się leczyła. I naWielkanoc pojedziemy do AixHles-Bains. Fabiana odetchnęła. Doutreval zaciągnął siępapierosem. Wracał do swoich myśli. Przezwyciężającwewnętrzny opórFabiana odezwała się znowu. Jeśliby ci to nie robiło różnicy. Co? Wolałabym. Wolałabym wyjechać sama. Do Aix-les-Bains? Nie, nie mam ochoty jechać do Aix-les-Bains. Możemy pojechać gdzie indziej. Do Arcachon, Juan-les-Pins. Chciałabym wyjechać sama. Doutreval odłożył papierosa i uważnie spojrzał na córkę. Cóż ci się stało? Nic. Nic takiego. Dokąd chcesz jechać? Jeszcze nie wiem. I nie chcesz, żebym ci towarzyszył? Wolałabym. Wolałabym byćzupełnie sama. O! To przynajmniej szczerze! Naprawdę, tatusiu powiedziała drżącym głosem,z trudem powstrzymując łzy muszę być zupełnie sama. Najlepiej witedy wypocznę. Musisz przede wszystkim pójśćdo dobrego lekarzai dostać jakiś wyciąg gruczołowy. Nie będziemy z tymzwlekać, córuchno, jutro rano idziemydo Huota! Pozwól mi choć-na jakiś czas wyjechać gdzieś dalej,oderwać się. Doutreval spojrzałna niąuważnie i twardo. Pochyliłagłowę. Oczy zaszły jej łzami. Wstał, podszedłdo niej i położyłrękę na ramieniu. Fabianko! Popatrz na mmel 544 Siedziała nadal z niskopochylaną głową ipłakała. Wziąłją za rękę i zmusił, aby wstała. Co ci jest? Cosięz tobą dzieje? Co ty przede mną ukrywasz? Nic! Nic, tatusiu. wyjąkała. Proszę cię, niepatrz tak na mnie. Dlaczego płaczesz? Skąd te niemądre zachcianki? Tejakieś pomysłyucieczki od ludzi? Dlaczegonie chceszjechaćze mną do Paryża? Ani do Aix-les-Bains? Powiedz nareszcie! Fabiana milczała. Czym sobie nabiłaś głowę? Czy to kaprys? Możeflirt? Zakochałaś się? Tutaj? Czy w Paryżu? Nadal nie odpowiadała. Dokąd właściwie chciałaś wyjechać? Wszystko mi jedno. Sama? Tak, przysięgam ci. Po co? Nie wiem. Potrząsnął ją mocno za ramię. Odpowieszmi wreszcie czy nie? Jestem twoim ojcem? Z kim się ostatnio widywałaś? Z nikim. Regnoult. Wyjechał. Nie o to chyba chodzi? Niezanimtęsknisz? Kogo widywałaś w Paryżu? Do kogo najczęściej telefonujesz? Czekaj. do twojej koleżanki, to słyszałem. DoLudwika. I ze dwa razy do Guerraha. Nic się nie stało! krzyknęła rozpaczliwie. Nicsię niestało, tatusiu! Coś się jednak stało! I zarazmi to dokładnie opowiesz. Nikt . nie wyprawia podobnych historii bez powodu. Jakaś miłość? Nie? Tak? Zgadłem? Odpowiadaj! Jeszcze niżej opuściłagłowę ruchem potwierdzenia. No widzisz mruknął Doutreval. Wiedziałem. Dobrze wiedziałem! A dlaczego nic mi nie mówiłaś? Niemogłaś się zaręczyć zwyczajnie, jak wszyscy ludzie? Spokojniewyjść za mąż? O co ci chodzi? Czy są jakieś przeszkody? Pieniądze? Stanowisko? Choroba? Przede wszystkim kto to w ogóle jest? Bo nieRegnoult, co? Więc kto? Dlaczego nie chcesz mi powiedzieć? Dlaczego się z tobąnie żeni? On nie chce czy ty? Ale kto to jest? Odpowieszmi w końcu? No, w każdym razie mamnadzieję, że to nieczłowiek żonaty, co? M Ciała t dusze 545. Usiadła na powrót i płakała ukrywszy twarz w dłoniach. Nie mówiła nic. Jej milczenie przeraziło ojca. Zląkł się nie na żarty. Fabianko! To nie jest . człowiek żonaty? Nie odpowiadała. Zrozumiał, że odgadł prawdę. Nachwilę ion zaniemówił, jak gdyby ogłuszony. A patem odezwał się cicho: Powiedz mijednak, kto to. Możesz mi powiedzieć. Kto to jest? Oliwiusz Guerran. szepnęła ledwo dosłyszalnie. Spodziewałsię, że to będzie szok, ale nie katastrofa. Guerran. wybełkotał. Guerran. ; Guerran. Och! Niech to wszyscy diabli! Do jasnejcho. Och! Ty mała. To było zbyt potworne, zbyt przerażające. Przez chwilajeszcze się łudził) że niepotrzebnie się dręczy. Prawdopodobnie nie byłow tym nic poważnego, jakieś dziewczęceurojenia. Dawno zaczęłaśo nim myśleć? Tak odpowiedziała cicho. Ja'kdawno? -Dwa miesiące? Trzy? Czy więcej? Więcej. Ile? Półtora rok'11. Aż się wzdrygnął. Półtora roku! To chyba coś poważnego? Fabiana milczała. Jak daleko to zaszło? Jakdaleko? ;. wyjąkała. / Tak! Jak daleko? ^ Dalekp. Bardzo daleko? Tak? Och! Potworność! Co za męka,że muszę tego słuchać! Żemuszę zadawać podobne pytania mojej własnej córce! Odpowiadaj! Przecież rozumiesz,o comi chodzi. Czy. Czy. No, mów! Płacząc coraz żałośniej, kiwnęła ukrytą w dłoniachgłową. O nieszczęsna powiedział cichoDoutrevalnieszczęsna! Nawet wtedy, gdy umarła Marieta, nie cierpiał takichtortur. Myśl, że jakiś mężczyzna posiadł jego córikę, że tojuż fakt nieodwracalny, że na tę hańbę nie sposób niczaradzić, paliła jak rozżarzane żelazo. Kurczowozacisnąłpięści. Teraz pojmował, czym jest pragnienie zemsty. 546 Patrzył na łkającą rozpaczliwie, skuloną na tapczanie Fabianę i nienawidziłjej, tak że gdyby wtej chwili umarła,; nie uroniłby nawet łzy. Gdyby ją mógł uderzyć, bić, katować, sprawiłoby mu to fizycznąulgę. Pohamował się,przeszedł parę kroków po pdkoju, trochęsię opanował. No powiedział musimy z tymskończyć. Byłaśjego kochanką! Kochanką! Moja córka! Trudno. Ale teraz? Co zamierzasz robić? Co zamierzacie oboje? Ruchem niezmiernego znużenia wzruszyła ramionami. '' Tu nie o to chodzi! huknął z pasją. Nie chodzio to, żebyś robiła z siebieMagdalenę i zalewała się łzami! Trzeba działać! Jalkie masz zamiary? A on? Czy się rozwiedzie? Czysię z tobą ożeni? Chciał. szepnęła. Rozejść się? Tak. No i? Janie chciałam. Ty nie chciałaś? Dlaczego? Co sobie ubrdałaś? Mów,na miłość Boską! Zerwałam. Skamieniał, podniesiona ręka,gotowa już uderzyć, zawisła wpowietrzu. Ty zerwałaś? Tak. Czyli. Czyli. To już skończone? Wszystko skończone. To go rozbrajało, zupełnie zbijało z tropu. Nic już nierozumiał. Na chybił trafił zapytał: A czego chciałaś? Nic. Jak to nic? To niejest żadna odpowiedź! Dlaczegoz nita zerwałaś? Dlaczego nie zgodziłaś się na rozwód? Dlaczego nic mi o tym nie mówiłaś? Dlaczego chciałaś byćsama, wyjeżdżać gdzieś beze mnie? Co? Co? i Tak jakoś. 'Agdzie się tak sama wybierałaś, co? A przedewszystkim czy aby na pewno sama? Nie wzruszaj ramionami! Dość już przede mną ukryłaś. Żądam odpowiedzi! Nie wiem. Żądam odpowiedzi! Chciałam. Chciałam być sama. Dlaczego? Chodź no tutaj! Wziął ją za ręfeę i zmusił, żeby wstała. 547. Popatrz na mnie! Popatrzna mnie, mówię ci! Podciągnąłją do okna, chwycił pod brodę i brutalnie podniósł jejtwarz do światła. Boisz się? Boiszsię na mniespojrzeć? Bardzo mizernie -wyglądasz! I te nagłe osłabienia, zawroty głowy. A wczoraj wieczorem znowu wymiotowałaś. Nie chowaj się tsak! Wyrwała się, chciała sięodsunąć. Ale żelaznymchwytem przytrzymał jej rękę. Pokaż wreszcietwarz! Taka jesteś szara. I teplamy. A oczy. Co?. Dobrze zgadłem? Tak? No powiedz, tak? Wiplną ręką zasłoniła oczy. Och! jęknął. Pchnął ją tak gwałtownie, że upadła obok kanapy. Dźwignęłasię z trudem. Jej żałosnywidok mógł budzićtylko litość, ale on nie miał dla niej litości, czuł, że jeszczechw:ila, a nie zdoła się opanować, że się na nią rzucii zacznie bić. Groził jej zaciśniętąpięścią: Ty łajdaczko! Łajdaczko! Ty mała łajdaczko! Wynośmissie stąd! Nie chcę cię widzieć na oczy! Pojedziesz zarazdo starych Droux. I tam maszczekać. Zabraniam ci domni. e pisać. Zabraniamci ruszać się stamtąd. Będziesztamczekała! Wynoś mi się w tej chwili! W tejchwili! No, wstawaj! Wynoś się! Podniosła się iwolno przeszła koło niego, obiema rękami podtrzymując długie,czarnewarkocze, które jejopadłyna szyję. Szła w stronę drzwi. Patrzał na nią z takąnienawiścią,z jaką nigdy jeszcze nie patrzył na nilkogo. Och, gdybyżmógłjąuderzyć! Dopiero w swoim pokoju, gdzie go nikt nie widział,Doutreval przestał nad sobą panować, dał się ponieść furii. Jego dumajeszcze nigdy tak boleśnie nie została zraniona. Myśl, że Guerranuwiódłjegocórkę, żeją sponiewierał ją, Fabianę, jegowłasną córkę ta myśl paliła jak ogień. A onasięna to zgodziła! Tak, pozwoliła! A teraz byław ciąży! Ina to nie majuż rady, żadnego ratunku! Nicniezmieni faktu, żebędzie miała dziecko z Guerranem. Gdyby w tej chwili ktoś się tutaj zjawił i powiedział, żejego córka umarła, prawie wcale by tegonie odczuł. "Ojcowska miłość! rozmyślał góralko. Ojcowskieprzywiązanie! Jakże żał'osny i kłamliwy jest ów kult,owoślepe uwielbienie. Jeszcze wczoraj gdyby Fabiana umarła, 548 umarłbymi ja! A oto czym się okazała! Gdybykto innybył jej ojcem i gdyby ją stracił, powiedziałbym: nie traciwiele. Tytko dlatego, że tonasze dzieci, doznajemy uczucia straty niepowetowanej. O idioci! Ślepcy! Głupi czciciele godnych politowania bożków. A Guerran? Gdzie onteraz jest? Co robi? Comyśli? Jak dla niegozakończy siqta sprawa? Co on zamierza? Prawdopodobnie nic. Nic! Uwiedzie niewinną dziewczynę, zbezcześci ją, zrujnuje jej życie, złamie serce ojcu i nic się potem nie dzieje. sProces. " Aż się głośnoroześmiał. Proces, normalny przewód sądowy, zzachowaniem wszelkich obowiązujących przepisów,ciągnący się w nieskończoność jakozaspokojenietej kipiącejnienawiści, tejszaleńczej żądzy zemsty! I nagleowładnęłonim niepohamowane pragnienie spojrzeniaGuerramowi w oczy. Wyszedł z pokoju, ale zaraz się opamiętał,wrócił, wyciągnął szufladę nocnego stolika i wyjął małypistolet o rękojeści z masy perłowej, z którym się nie'rozstawał przez cały czas wojny. Nie miał zamiaru goużyć. Kula z pistoletucóż to za śmieszna satysfakcja,kiedy człowiek pragnąłby wyczuwać, jak uciekażyciez gardładławionego własnymirękoma! I choćnie dopuszczał do siebie tejmyśli, wiedział jednak, że taka rozprawa może doprowadzić Bóg wie jak daleko, do nie dających się przewidziećkonsekwencji. Ponadto jego chorekolano dawało przeciwnikowi kolosalną przewagę. Nabiipistolet, odbezpieczył i wsunął go do kieszeni spodni. Gdyby jednak doszło do walki, niełatwo by go stąd wydobył. Przełożył więc broń do kieszeni marynarki. Zabawne rzeczyprzychodzą człowiekowi do głowy w takichmomentach. Wkrótce znalazł się przeddrzwiami Guerrana. Drogęprzebyi jak automat, nie wiedząc, co sięwkoło niego dzieje. Wszedł do kancelarii. Na jego widok powstał któryś z aplikantów. Czy mecenas Guerran. zaczął Doutreval ledwiełapiącoddech. Serce waliło mu wpiersi. Mecenas Guerranprzed chwilą wyjechał do Paryża,panie profesorze wyjaśnił Legourdan. Mam zresztą wrażenie, że oczekujetam pańskiej wizyty. Czy mu cośprzekazać? Tak. Nie. Jeszcze zobaczę. Dobrze. Dziękuję. I Wyszedł. Teraz dopiero, błądząc po ulicach Angers, przypomniał sobie, żekiedy Janina Chawt była jeszcze jego 549. przyjaciółką, kilkakrotnie czyniła aluzje, dość mglistezresztą, na temat Guerrana i Fabiany. Pewno wiedziała,musiała coś wiedzieć! Wstydi wściekłość zamroczyły mu wzrok. Wrócił do domu. W hallu spotkał służącą Leonię. Czy panu profesorowi coś dolega? Gdzie panienka? Panienka przed chwilą wyjechała do Aix-les-Bains,proszę pana. Kazała mi powiedzieć,że tam na pana czeka. Ach tak. Tak. Proszę miprzygotować wieczoremwalizkę, Leonio. Jutro rano jadę do Paryża. Bieliznę proszęwyjąć z bieliżniarki, ja się położę, mammigrenę,proszę nie wchodzić domego pokoju. W sypialni Doutreval rzucił się na łóżko. Mijały godziny, myśli kipiały w głowie, kłębiły sięw mózgu takstraszliwie, iż miałwrażenie, że dostaje obłędu. O pierwszej w nocy półprzytomnyi ostatecznie nerwowowyczerpany zszedł do laboratorium po gardenal. Połknął trzysetne grama. Przypomniał sobieGeraudina. Obudził się późno. Miał mdłości, czuł się chory. Wstał. Ale dostał zawrotu głowy i musiałsię znowu położyć. Zadzwoniłna Leonię. Pan profesor nie wyjeżdża? Nie, jestem,chory. Niech doktor Lherbier przyjdziedo mnie. Lherbier, nowy asystent Doutrevala, przyszedł o dziesiątej. Przyniósł pocztę i jakieś nowinki. Doutrevalprzyjąłgow łóżkui niezwłoczmie pożegnał. "Za mało inteligentny, a za bardzo uniżony. Regmoultteż był taki, aledelikatniejszy i bardziej subtelny. Mniej się więc wyczuwało tamte cechy. Dlaczego właściwie odszedł? Czyżbyi on coś wiedział? A kto jeszcze? " Gorąca fala krwi uderzyła Doutrevalowidogłowy, czoło ze wstydu i wściekłości pokryłosiępotem. Wpoczcienic dobrego. Artykuł o konrwuilsoterapii, leczpodpisany nazwiskiemprzyjaciela. Artykułkoleżeński,'grzecznościowy. I drugi podobny w małym czasopiśmie. Ten kosztował Doutrevalatrzy tysiące franków. Oboktych dwóch cztery czy pięć innych bijących na alarm. Mnóstwo listów,a w nich prośby o wyjaśnienia oraz aluzjedo tej historii w Maroku. Nagle wróciły wszysljkie 'troskii myśli o tym, cogrozijegodziełu. Przypomniał sobie Ośrodek, zamierzoną interwencję, która teraz stała sięniemożliwa. Tego jeszcze nie 550 rozważał. Znów pot okrył mu czoło. I chyba w tym momencie najbardziej nienawidził Fabiany. Wyciągnął się. Pisma i listy zsunęły się z łóżka i rozsypały 'na dywanie. Leżałspokojnie, wyprostowany, nieruchomy, z woskowo żółtą twarzą. Ale w jego duszy kłębiła się wściekłość. "Niechidzie, igdzie chce! Niech mi zniknie zoczu! kipiała w nim nienawiść. Dobrzejej tak! Zdruzgotałami życie. Zaprzepaściłamoje dzieło, moją pracę! Skończone! Nie 'będę miał córki! Nie. mam już dzieci! Niech tarasobie siedzi. Każdedzieło wymaga ofiar. Niechże będziejedną z nich! " W barbarzyństwie tejofiary, w jej okrucieństwie 'znajdowałcoś, co wydawało mu się antycznym heroizmem. "Niech sobie radzi, jak chce! Będzie miała pieniądze,życzliwą opiekę, dach nad głową, starych Droux. Nie, będzie sama. Nie dzieje jej się żadna krzywda. Sama tego^chciała! A on 'zostanie tutaj i nadal będzie walczył. Może jeszczezdoła uratować dzieło swego życia. Bylebez skandalu. Byle nikt o niczym nie wiedział. A 'wszystko da się jeszczenaprawić. Przeleżał tak długie godziny, wyciągnięty nieruchomo; umysł pracował gorączkowo. Kołojedenastej służąca Leonia wyszła . po zakupy na miasto. Zszedł na dół zgiętywpół, wspierającsię na lasce; żołądek miał obolały,a w głowie czuł pustkę. W wyludnionym, mrocznym, zakurzonym domu każdy dźwięk rozchodził się echem. Dostrzegł nagle, jak posępny i zaniedbany stałsię tendomod śmierci Mariety. Nadeszła Leonia. Zawstydził się, żesię tak snuje samotnie na wpół ubrany, jak zgrzybiały starzec; wrócił więc do siebiei położył się. ', Czy podać śniadanie? zapytałasłużąca. Nie. Proszę mi naparzyć kwiatulipowego. Nękała go gorączka,znużenie, niedorzecznaa uporczywachęć zabrania się doroboty, załatwienia poczty, dania odpowiedzi krytykom, a równocześnie wyczerpanie nerwowemąciło mu wzrok. Wypiłtrochę ziółek i od nowa zacząłprzetrawiać ciągle te same myśli:Ośrodek, 'Maroko, Fabiana, Guerran, wszystkie artykuły, Maroko. Około południa jaktchórz zażył znowu gardenal,przez co zyskałkilka godzin koszmarnegosnu. Co pięć mimiit, ledwo 'zasypiał, nilby uderzenie pałkąw głowę podrywało go to 551. jedno słowo, przypomnienie przenikliwe jak świst: "Fabiana! " Zbudził się o trzeciej po południu z goryczą w ustach. Zwymiotowałżółcią. Tego dnia Leonia miała wolne. Niewyszłajednak,żeby nie zostawiać go samego. Zburczałją, poprosiłtylko o nowe ziółka i kazał jej iść. Wyszłarazemz doktorem Lherbier, który przyniósłpocztę. Jakzwykle same nudziarstwa. Od Fabiainy ani słowa. "Niech sobieradzi, jak chce! myślał Doutreval. Jeśli liczy, że ja się do 'niejodezwę. " Czuł, że coraz bardziejjejnienawidzi. Jakże tu walczyćteraz, gdy go zupełnie powaliła? Iść do ministerstwa? Pokazać się w takim stanie? Atak wątroby. Potrwa z osiemdni. I z kim teraz tam pójdzie? Przez kogo uzyskapoparcie? Guerran. "I pomyślaćzżymał się Doutreval z pasjąże gdybysię to stało chociaż tydzień później, o niczym bym nie wiedział. Byłem na najlepszej drodze! Wszystkosię dobrzeukładało. A czy Guerran już wie? Chybanie. Fabianajest wAix-les-Bains, a onw Pairyżu. I tezeka namnie. " Myślał o nim znacznie spokojniej niż wczoraj czy przedwczoraj. Przypomniałsobie ów nabity pistolet, dziwaczne przygotowania, broń, którą w ostaltmiej chtwili przełożyłdo marynarki, żeby ją mieć pod ręką. Wydawało mu sięto dalekie i mgliste niczym wspomnienie o pijaństwie. Tamtego wieczoru wściekłość podziałała na niego jakalkohol. "A jakie właściwie stanowisko zajmuje Guerran? Wiedział o stanieFabiany, sama to przecież mówiła. Odbylidecydującą rozmowę. Proponował, że się rozwiedzie. Fabiana ma do tegoprawo! I ja miałbym prawo tego od nichwymagać! Ale czy to jest wyjście? Możliwość ratunku? "Przez długą chwilę rozważał tę myśl, później ją jednakodrzucił. Mimo wszystko i tobyłby skandal. Wszyscy wiedzieli, jak go Guerran popiera. Powiedzieliby: Doutrevalsprzedał córkę! Przewrócił się na drugi bok. "Mała łajdaczka! " Tak, lecz Skandalnie trwa przecież wiecznie, przycicha,ludzie zapominają. Wszystkomija. A to uratowałoby sytuację. "Ona nie chce, nie zgodziła się narozwód! Alenie matu mc dogadania. Tak, lecz ja? rozmyślał dalej jak bym ja wyglądał? W jakiej roli? Wjakiej sytuacji? Nie 552 mogę tego zrobić. Alejak ona to sobie wyobraża? Bezwątpienia nie chciała mi o niczym mówić. Wszystko zataić. A co dalej? Pozbyć się dziecka? Ukryć je? Oddaćnawychowanie? Czy może. pozbyć się go inaczej? I to Fabiana! Fabiana! Łatwo się domyślić, że ito musiała braćpod uwagę. A w moichoczach ciąglejeszcze jestmałą,grzeczną dziewczynką. Biedny głupiec! 'Na pewno tak tosobie ułożyła. Ja bym o niczyim nie wiedział. O niczym. Pomyśleć, że to było możliwe. Że szczęśliwy człowiek,jakim jednak byłem jeszcze przed dwoma dniami, mógłistnieć nadal. " Zastanowił się, jak mało brakowało, a nic by nie wiedział. Jakaś podróż, wyjazd, gdyby był ina'czejprzeprowadził rozmowę. Choć z teałyeh sił starał się stłumić tęmyśl, nie mógł się powstrzymać od uczuciażalu, że byłtak porywczy,tak przenikliwy,że talk do głębi przejrzałzmieszanie i niepokój córki, że tak szybko a tak dalekoposunął swoje dociekania. Czemu nie okazał się trochę bardziej ślepy! Wszystko byłoby takie proste! Zerwał się i znowu 'zwymiotował żółcią. Gardenal. Zbadał sobie tętno. Gorączka, conajmniej 39. Tak, gdybym się niczego nie domyślił, wszystko byłoby uratowane! O niczym bym nie wiedział, poszedłbymdoGuerrana, wszystko by się ułożyło. Wdział szlafrok, spróbował napisać jakiś Ust czy przejrzećartykuł. Wykluczone! W głowie mu szumiało. Zląkłsię, wyobraził sobie, że będzie chory,przykuty do łóżka,skazany na. bezczynność, kiedy wszystko zaczyna sięwalić. I znów ogarnął go nikczemnya rozpaczliwy żal: żal za tym, co mogłoby być, gdyby nie byłtak przenikliwy, taiki . gwałtowny wwykryciu tego nieszczęścia. Przychodziły mu dogłowynajbardziej ohydne pomysły, naprzykład list zwcześniejszą datą,który 'pozwalając uniknąć spotkania z Guerranem, zmusiłby go jednak do działania. A później jeszcze inna myśl, nowa pokusa:napisaćdoGuerrana, jak gdyby nigdy nic. Guerran oniczymprzecież nie wiedział. Sądził,że Doutreval niema jeszczepojęcia o całej sprawie. Dlaczego 'nie udać,że takjest naprawdę? Skoro Guerranna niegoczeka, skoro powiedziałaplikantowi: ,,Doutrevalazobaczę -w Paryżu". Pojechać. Nie. Niemożliwe. Alenapisać, poprosić o interwencję. Udać, że niewie. A później? Później? No, nic. Wszystkostałoby się proste. 553. Zgorączkowany umysł pracował z zadziwiającą szybkością. Fabiana zrobi, co zechce. Już z . nią 'na ten tematniebędzie rozmawiał. Cóż zaulga! Dziecko, oczywiście, tociężkie brzemię, hańbiące piętno na jej życiu. Ale dzieckomogło sięw ogóle 'nie urodzić. Chyba już o tym myślała. W gruncierzeczyto powinna być jej troska, jej pomysł. Apodsunąć jej okazję, to 'dość łatwe, tak, bardzołatwe. Poznać jąprzez kogoś,takżeby to Się nie wydało,z jakimś uczynnym lekarzem. Nigdy by się nie dowiedziała, że towyszło od ojca. Nie mieliby powodu, żeby rumienić się jedno wobec drugiego. A zresztą mieszkaliby nadalosobno, ona w Paryżu, on tutaj. Iznowu wszystko stawałosię proste! Widywaliby się rzadko, nigdy me poruszalibytego tematu. A Ośrodek zostałby uratowany, dzieło jegożycia istniałoby inadal. Och, wy! powiedział 'na głos. Wy, którym sięwydaje, że macie mnie w raku! Przełknął wystygłe ziółkai choćzarazjezwrócił, poczuł jednak ulgę, miał jakby mniejszą 'gorączkę. Okrył sięgrubym szalem i zszedł na dół. W pustym domu panowałacisza. Żywego ducha. Wyszedł do ogrodu ogołoconegojeszcze przez zimę. Akacja,strzyżona niegdyś kuliście,zdziczała teraz i prężyłaku niebu długie kolczaste pędy. Zielone ostrza pierwszychirysów wybijały sięjuż zezdeptanej ziemi, pokrytejwarstwą gnijących jesiennychliści. Tak tubyło porządnie i czysto ongiś! Odkąd Marietynie stało, Leonia wysypywała śmieci i popiół pod mur. On niemiał ozasu myśleć o tym wszystkim. Jego praca. Usiadł na ławce pod oknemlaboratorium. Trochę mubyło zimno. Czuł jednak, że świeże powietrze dobrze murobi. W domu zadzwonił telefon. Doutreval się nie ruszył. Zanadto był zmęczony. Głos by 'go zdradził. A w życiunigdy nie wolno robić wrażeniaczłowiekapokonanego. Wstał i przeszedł parę kroków. Czułsię stary. Utykałmocno. Jakiż ten dom zdawał się wielki i pusty! Zauważył,że firanki na drugim piętrze są podarte i szare od kurzu. Dom starego,samotnego człowieka. W rogu, za kurnikiem,załatwił potrzebę naturalną. Spostrzegł, że mocz ma czerwony. A równocześnieprzeszłomu przez myśl, 'jak samotność upodabnia człowieka do zwierzęcia. Wrócił naławeczkę i 'znów splunął żółcią. Pod murem coś się poruszyło. Obejrzałsię. Spod nagichjeszcze gałązek bzów cicho szeleszcząc wliściach dzikiego 554 wina jakieś żywe stworzenie'zbliżało się feu niemu. Zobaczył kogutaMariety, Titi. Był ijużteraz bardzo stary, innekoguty go biły. Toteż Leonia wypuszczała goz kurnikai pozwalała spacerować 'swobodnie po ogrodzie. Wiódłtutajsamotny, smętny żywot. Podszedł teraz do Doutrevala,zaczął mu się przyglądać okrągłym błyszczącym okiem^podobnym do szklanego 'guziczka w czerwonej obwódce,i zagdakał. A potem uderzył skrzydłami i bardzojeszczezwinnie skoczył mu na kolana. W kieszeni szlafroka Doutreval znalazł okruchy biszkopta. Dał je kogujtowi, pogłaskał go i poczuł się mmiej samotny. Przypomniał sobie Marietę, te czasy, kiedy ożywiała tuwszystko ddkoła, kiedy psy ujadały goniąc za kotami, kury,króliki i gołębie kłębiły się na podwórku i obiegały tłumnie, usłyszawszy swą panią, a Titi na jej widok wskakiwałna najwyższy punkt dachu kurnika, by ją witać triumfalnym pianiem. Uprzytomnił sobie, jak jasnobyło wtedyw domu i ogrodzie. Wyraźnie widział, ile wesela, radościi życiastąd odleciało. Doznawałwrażenia,że jest opusziczony iobumarły jafc uschniętedrzewo. Uświadomił sobieprzerażajjącą samotność starego człowieka, (któremu nie pozostało już nic pozakarmieniem zbiedzonego, sędziwegokoguta, wzruszaniem się dolą zwierzęcia. Delikatnie'jeszcze raz pogłaskał Titi, postawiłgo na ziemi, a potemujkryłgłowę w dłoniachi 'zapłakał. I nagle jak gdyby przejrzał, zaczął widzieć jaśniej. Wszystko toon spowodował, 'wszystkoto 'jegowina. Samotność jest jego . własnym 'dziełem. Przez pychę straciłMichała. Później Marietę. A terazznowu Fabianę. Nagle dostrzegł itę otchłań. I nie był w stanieuwierzyć,że mógł się dotąd na to godzić. Jasnozdałsobie sprawę,co właściwiezamierzał zrobić: złożyć naołtarzu dumyostatnie swoje dziedko, poświęcić ostatnią szamsę, resztkiszczęścia, jakie impozostały, dla prób ratowania dzieła,które dobrze teraz widział było już tylko kłamstwem. Brutalnie 'zerwał mglistązasłonę, 'którą pycha pokryła jegomyśli, otwarcie sobie wyznał,do czego w rezultacie zmierzał: saalkłonić Fabianę do poronienia, byłego kochankacórki prosić o poparcie dla Ośrodka, ają usunąć, zgubić,poświęcić. I ta naga, ohydna prawda zbudziła w nimlęk. Poczuł, że to niemożliwe,że tak daleko się nieposunie! Nagle cała'jego czułość dlaFabiamy odżyła w sercu z niepohamowanąsiią. Przypomniał sobie, jafc przechodziła 555. koło niego przybita, złamana, podtrzymując rękoma opadające warkocze, taka wątła. A teraz była w Aix-les-Bams,zdjęta rozpaczą, pozostawiona na pastwę lęku. Nagły skurcz ścisnął go za gardło, w duszy wezbrała litośćbezmierna i szaleńcze pragnienie, żeby być tam przy niej,ucałować ją, przepraszać, pocieszyć. Dość tego, nie posunie sięjuż ani o kroik,doszedł doostatniej granicy. Dalej niepozwoli już ponosićsięegoizmowi. "Przecież to wszystkonicość! burzył sięjednak rozum. Nie ma nic, ty w nic nie wierzysz, poza tobą nicnie istnieje! Nic, tylko ty jeden! Nic się naświecie nieliczy poza twoją żądzą wielkości, którą musisz zadowolić,poza troską o samego siebie! Wiesz dobrze o tym, że wszystko, co poza tobą i coprzyjdzie po tobie, to nicość! " Lecz choćmiłość własnabuntowała się,a nihilistycznemyśli dręczyły gojeszcze, Doutreval wiedział, żedalej sięnie posunie. Niebył w stanie tego uczynić. Coś gohamowało. Uległ, poddawał się ludzkim uczuciom, potrzebie kochania, litości, instyniktom, którebyły silniejsze odniego,silniejsze niż rozum. Na tę ostatnią,najwyższą, barbarzyńską ofiarę zwłasnej córki nie mógł się już zdobyć. Byłoto bankructwo całego życia, wszystkich zasad, wszystkichteorii. Ruina całego dzieła, unicestwienie wszelikich dotychczas poniesionychofiar. Trudno! Tym gorzej! Nadeszła godzina, w której pycha, własne "ja", odebrawszy mu jużwszystko inne, zażądała jeszcze, by poświęcił ostatnie swoje dziecko. I tego było za wiele. Doutreval się zbuntował. Zbyt ciężka, zbyt ohydna stała sięta tyrania własnego "ja"-Nie pojął okrzyku syna w chwili, gdy z sobą zerwali: "Za wiele ode mnie wymagasz". Zrozumiał godopierodziś, ze skruchą i rozpaczą. Wówczas przytłoczył 'Michałaswoją wzgardą. Nazwałgo człowiekiem słabym, tchórzliwym. A siebieuważał zanadczłowieka. Poświęcił Michała, Marietę. Doszedł dokresu okrutnego stoicy. zmu. Teraz miał . poświęcić Fabianę. I on, takmocny, zaczynał się wahać i łamać. Zaczynałnagle dostrzegać, wjak barbarzyńską i nieludzką popadłniewolę. Zdał sobie sprawę, że dłużej wniej nie wytrwa. "Za wiele ode mnie wymagasz! " Teraz otoprzyszła kolej na niego, człowieka o sercuz kamienia, aby się ugiął, poddał litości, ofiarował miłościi poświęceniu. 556 Nietzsche. Koń dorożkarski. Pocałunek, jakim filozofobdarzyłzbite, nieszczęsne stworzeniena ulicyTurynuwprzeddzień napadu obłędu. Doutreval teraz zrozumiałów gest. W chwili gdy Nietzsche rzucił się na szyję udręczonego zwierzęcia, musiało obudzić sięw nim coś więcej, . nietylko zgroza na widok przerażającego dramatu materiiktóra stała się zdolna do cierpienia. Tak, coś innego: buntwewnętrzny protest. Z głębi duszy nawpół obłąkanegogeniusza wydarłsię ten sam okrzyk,co Michałowi, a potem Doutrevalowi: "Za wiele ode mnie wymagasz! " Tensam opór przed posuwaniem się do ostatniej granicy,logicznej granicy okrucieństwa. Ten sam odruch człowieka, którypodobnie jak Doutreval wyniósł egoizm napiedestał bóstwa, a później, zdjęty grozą wobec otchłanibestialstwa,jaka się przed nim rozwarła, cofa się ulegającniedorzecznej litości. Litościnie do pojęcia, 'która w ostatniej minucie, już na progu obłędu, ocaliła go pewnie nawieczność. Przygarbiony, bezgranicznie znużony człowiek, wspierający się ciężko na lasce i powłóczącychorą nogą, ze starym kogutemz obwisłymi skrzydłami drepcącym w śladza nim, przechadzałsię wolno po alejkach smutnego, zapuszczonego ogrodu i od mowa przeżywał swą przeszłość. Stawały mu przed oczami wszystikie ofiary, jakie złożyłowemu bożkowi, wyłącznemu a monstrualnemu ukochaniusamego siebie,i dochodził do wniosku, że całejego życiebyłojedną politowania godną przegraną. W gruncierzeczyżył tylko dla siebie. Dzieci także kochał dla siebie. Wychowywał je jedynie po to, alby je wciągnąć wswojedzieło,aby patrzeć, jak żyją i krążą w jegoorbicie. Ichszczęście chciał uzależnić od swojego. Michałowi narzucałwłasny, nihilistyczny pogląd 'na świat; chciał, aby syn byłmocniejszy odniego. Gdy 'Michał załamał się inad ojcemzawisła groźba upokorzenia, odtrącił gonie rozważywszy,czego od syna wymaga, mię zastanowiwszy się,'że i on,ojciec, też się kiedyś możezałamać w obliczu swej wyzute. )z człowieczeństwa filozofii. Dzieła swego także pragnął dlasiebie. Chęć pielęgnowanialudzi? No tak, oczywiście. Alenadewszystko marzenie osławie, o zaspokojeniuwłasne]ambicji, własnej pychy. Nieczyste w swej istociepobudkidziałania! I dlategowłaśniedziałanie zostało przez nieskażone. Przez pychę przecież nie chciał się zapoznać z pra557. cami niektórych konkurentów, oddalał studentów i asystentów, których inteligencja i inicjatywa mogłaby gow przyszłości krępować, obniżał poziom swego otoczeniana tyle, aby mieć absolutną pewność, aż nad nimi góruje. Dla zaspokojenia pychy wyzyskiwał Regnoulta, jego wytworny styl, kunszt właściwego naświetlania tematu. A Groix, z jego zapałem 'do pracy, wyobraźnią i pomysłowością. Groix, tablizna. Cios karafką w policzek. A ktowpadł na myśl o kurarze? Kto opracowałmetodę? Groix! Lecz Douitreval w ostatniej chwiliusunął go wcień, sampodpisał sprawozdanie do Akademii. Właściwie kradzież. Pycha 'zdławiła sumienie, etykę, człowieczeństwo. Bywałychwile, w których podświadomie wyczuwał przecież, żesięmyli. Nią widok ataków konwulsji, wobec tych nieszczęsnych szaleńców sprężonych jakw tężcu, którym kończyny trzaskały w spazmatycznych skurczach, nieraz ogarnięty groząprzeżywał 'momenty wątpliwości, czuł,że posuwasię za daleko, że prawo eksperymentowania na człowieku ma swoje granice. Zawsze jednak przechodził nadtym 'do porządku, tłumił głos sumienia. Dlaczego? Gdyżw gruncierzeczy chodziło mu o coś innego niż ratowanieludzi. Chodziło mu wyłącznie o osobiste zadowolenie,o apoteozę własnego "ja". Przypomniałsobie ów film, zdjęcia robione w trakcie zabiegu przychorym, wyświetlanebezpośrednio po meczu bokserskim, a przed pokazem nowegomurzyńskiego tańca. Doznał wtedy przykrego wrażenia niesmaku i obrzydzenia. Dlaczego? Bo w głębi duszy,choć sam przedsobą nie chciał się do tego przyznać, czułwyraźnie, że w tej teatralności, w tym demonstrowaniuwariata wstrząsanego spazmami sztucznej epilepsji kryjesię świętokradcza profanacja ludzkiej niedoli wydanej napastwę pychy. A reklama,artykuły wyproszone u przyjaciół, artykuły,za które opłacał redaktorów fachowychczasopism. Ipodłe uczucie skrytego 'zadowolenia i ulgi,kiedy Groix, ów świadek 'zbyt przenikliwy odszedł. 'Zbytprzenikliwy! On ocenił dzieło Doutreyala. A pnzede wszystkim osądził jego samego, wtedy w Amsterdamie, tego wieczoru, 'kiedy szef wahał się, komu powierzyć operację Mariety: Heublowi czy Geraudinowi. Tak, Groix przejrzał gowtedy. A później rozciął szwy. Zobaczył,jak wyglądałaprawda. On wiedział. Odtamtej posępnej godziny, w której Doutrevaldrzemiąc przy śmiertelnym łożuMarietyusłyszał, jak Cassaing mówił doFleurioux: "Otworzyliśmy 558 ją i Groix pokazałmi cięcie. " odtego momentu jużzawsze czuł się skrępowany -w obecnościswego asystenta. "A dlaczego wybrałem Geraudina? zastanawiał sięteraz. Wiedziałem przecież, że się starzeje, że już miału siebie w lecznicy kilka wypadków. Ale Geraudin byłmi potrzebny, okłamywałem samego siebie, aby się uspokoić,świadomie zamykałem oczy. Poświęciłem Marietę. A później poświęciłem ją jeszcze raz, w rok po jej śmierci,kiedy poszedłem do Geraudina prosićgo o poparcie dlaOśrodka. Wiedziałem o tym. Czułem to. I on też. Ajednakgdybynie 'dzisiejsze nieszczęście Fabiany,byłbym o tymzapomniał, nie zwróciłbymw ogóle 'uwagi, nawet . bymo tym nie 'myślał. " Pamięć, inteligencja, rozum,wysokie walory ducha, którymi się tak szczycimy,a które pycha obraca jak wiatrchorągiewkę na dachu! "A Fabiana. To, co ją spotkało, to także moja wina. Chciałem ją wciągnąćw moje pra. ce. Wysłałem do Paryża,na praktykę. Bez wahaniaoddaliłem ją od siebie, wprowadziłem w zatrute środowisko. To było mi potrzebne,miałazostać moją współpracownicą. Tak! A później,kiedysprawa Ośrodka przybrała niepomyślny obrót, zostawiłemją w Paryżu wbrew jej woli. Trzymałem ją z dala odsiebie. Nie chciałem, aby patrzyła na moją rozterkę. Niechciałem odsłaniać przed nią moich trudności, narażać sig'na ito, aby była świadkiem moich upokorzeń i porażek. Dlatego też w gruncie rzeczynie pozwoliłem jej wrócićwówczas, kiedy pewnozaczynała się wahać iulegać, kiedypotrzebowała mnie, kiedy prosiła, żebym ją zabrał doAngers. Nie 'zgodziłem się. Zrobiłem coś jeszczegorszego. Popierałem jej przyjaźń z Guerranem. To mi schlebiałoi mogło się przydać. Tak, to wszystko kryło 'sięna dniemojej duszy. A terazFabianie usunąłsię grunt spod nóg. A ja o czymże jeszcze śmiałem myśleć? Jakażpokusa sięwe mnie zbudziła? Milczeć. Sprzedać córkę w imię dzieła,fctóre należy ratować, 'dla obrzydłejpychy, którą trzebaoszczędzić. I w dalszym ciągu nazywać to heroizmem,wielkością. " Stojąc samotnie w zapadającymmroku, oparty o staredrzewo,po raz pierwszy w życiu patrzył w swoją przeszłość i sądził samego siebie. "Geniusz! Wielki człowiek! Uczony! Sława! Tafct Możnato i tak nazwać! Pustka, 'zarozumiałość, kłamstwo, inałostki 559. i podłości, kradzieże i zbrodnie. I nawet się tego niewidzi! Wszystko todzieje się poza naszą świadomością. Pycha! O, ta pycha! " Chwyciły go kurczeżołądka. Odbiło mu się żółcią. Ustawypełniłagorycz, splunął z pasją i grymasem obrzydzenia jak gdyby razem z żółcią wypluwał wstręt do siebie. Fabiana już od czterech 'dni przebywałau państwaDroux w williGraziella,,nad brzegiem potoku. Swoim starym przyjaciołom nic nie powiedziała. Pani Droux, przerażonej jej smutkiem i 'złym wyglądem,mówiła, że toanemia,której się nabawiła zimą, iże powrót do zdrowiawymaga wypoczynku. Gospodarze jednak bardzo się niepokoili. Fabiana nie śmiała się już jak dawniej, inie'gawędziła z nimii nie wybiegała do królików ani do sadu. W niedzielę około drugiej po południu wyszła jak codzień drogą . do Aix-les-Baiiiis na spotkanie listonosza. Niemiał dla niej nic. Wróciławięcdo domu i powiedziawszypaństwu Droux, dokąd idzie,wyruszyła stromą ścieżkąnadjeziorem w kierunku małejosady Saint-Innocent. O dwa kilometry za Brison w niewielkiej przędzalni przerabiano królicząsierść ma wełnę, tak zwaną,,angorę". Fabiana chciała kupić sobie parę kłębków. Robota na drutachwypełniłaby jejczas. Szła bardzo wolno. Gdywróciłado Brison z kupionąwełiną w ręku, było już późno. Skręciła na dróżkę doAix-łes-Bains,wznoszącą sięBtromio i opadającą wśród winnici pól ledwie pokrytych aksamitną runiąowsa i pszenicy. Blade słońcekryło się już za grzbiet Dent du Chat. Śniegbielił jeszcze szczyty'odległych gór. Na nieruchomej taflijeziora ani śladużycia,ani łodzi, nawet ptaka. Bezmiarcichej wody spowitejkirem zapadającego mroku miałw sobie dziwny smętek i powagę. Nie dochodząc grupywytwornych will, piętrzących sięwdolinie między Saint-Imnocent i Sierroz, Fabiana skręciła w lewo i ruszyła na przełaj, ścieżkami mniej uczęszczanymi, które najbardziej lubiła. 'Szła pośródłąk obsadzanych topolami, dróżką obrzeżoną gęstwiną jeżyn. Przysiadła na pniu topoli, zwalonej zeszłej jesieni, chwilęwypoczęła, po czym podniosła sięi wtedy w oddali nazakręcie dojrzała kogoś, kto szedł jej naprzeciw. Ktoś bardzowysoki,jakiś mężczyzna wzielonymkapeluszui długim 36 Ciała i dusze 561. nieprzemakalnym płaszczu, idąc wspierał się na grubej lasce. Poznała ojca. Nie śmiała znowu podnieśćoczu. Miała uczucie, że jakaśręka mocno ścisnęłajejserce. Szła jednak naprzód, choćmgła przesłoniła jej wzrok, z trudem łapała oddech i byłabliska omdlenia. Podeszła tak do ojcana odległość parukroków. Dopiero wtedy podniosła głowę i spojrzała naniego. Zrobił . na niej dziwnewrażenie. Ledwiego poznała. Zmienił się bardzo. Nie ten sam człowiek. Postarzały,zmęczony, wyczerpany. Jego twarz straciła wyraz skupienia, bezustannego napięcia, przez codotąd zdawała się taktwarda i surowa. Wyglądał tak, jak gdyby całkowiciepoddał się znużeniu i po raz pierwszy ukazał swe prawdziwe oblicze. Wrażeniebyło równie nieoczekiwane jakprzejmujące. Lecz przede wszystkim uderzył ją wyraz jegooczu. Nie było w nich nienawiści ani surowości, jak sięspodziewała, tylko przygnębienie i smutek. Widok ojcawstrząsnął nią do głębi. To wszystko jej dzieło, wyłączniejej dzieło! W ciągu czterech dni. Czuła, że serce w niejzamiera. Dobry wieczór, Fabianko powiedział Doutreval. Dobrywieczór, ojcze wyjąkała. Nie pocałujesz mnie? Pochylił ku niej wysoką postać. Pocałowałago w policzek niemal ze strachem. Przed chwiląprzyjechałem do państwa Droux. Powiedzieli mi, że się wybrałaś do Brison. Wyszedłem natwoje spotkanie. Jak tu przyjemnie! Co za spokój! Szli teraz obok siebie wąską ścieżką między krzakamijeżyn i pniami zwalonych topoli. Przyszłaśjuż trochę do siebie? Tak. Wypoczęłaś? Tak, ojcze. Czy chcesz, żebyśmyporozmawiali? Żebyśmy razempoważnie rozpatrzyli naszą sytuację? Serce Fabiany znowu zamarło. Trzeba jednak byłozdobyć się na odwagę. Stłumionym głosem odpowiedziała: Jeśli sobie życzysz, ojcze. Spojrzał na nią spod oka. Dostrzegł,jak jest zmieniona,udręczona, jak rozpaczliwiestara sięzapanować nadobłędnym lękiem. Zrobiło mu się niewypowiedzianie jejżal. Nie wiedział, co zrobić, jak jejto dać do zrozumienia. 562 Nie należał doludzi, którzy potrafią okazywać serce. Zawiesił po prostu swą grubą, ciężką laskę na lewej ręce,a prawą położył na ramieniu Fabiany. Oparł się na córcenie zwalniając kroku. Jak gdybyw ten sposóbchciał jejwyznać, że jest zmęczony, słaby ipragnie,by zrozumiała,że jest mu potrzebna. Czuła jegociężar, gdy tak szedł utykając. Wzruszyło ją to iwstrząsnęło niemal do łez. Rękaojca na jejramieniu! Nigdy jeszcze podobnie głęboko nieodczuła, jakcenny i słodki może być takigest. Terazwszystkostało sięo tyle łatwiejsze. I dla niej, i dla niego. Doutreval uświadomił to sobierównież. Dużo myślałem, Fabianko. Dokładnie rozważyłemnaszą sytuację. Wszechstronnie rozpatrzyłem całą sprawęi oto do jakich doszedłem wniosków, malutka. Nie wartopowracać do tego, o czym wiesz równie dobrze jak ja. Teprzejścia to klęska dla nas obojga. Byłaś moim najmłodszym dzieckiem, jedynym, jakie mi pozostało. Twojamatkaumarła, gdy przyszłaś na świat. Może przez to byłaś mijeszcze droższa. O tylu rzeczach marzyłem dla ciebie. A terazwszystko przepadło. To bardzo boli. Cała pracamojego życia zwaliła się również. Żebyją ratować, potrzebny mi był Guerran. To siętakże skończyło. Muszęci powiedzieć, Fabianko. Muszę wyznać ci wszystko: byłachwila, w której myślałem, żeby ciebie poświęcić. Tak. Myślałem o tym, żeby ratować wszystko,utrzymać zay/szelkącenę. Zobaczyć się zGuerranem czyprzynajmniej do niego napisać, udać, że oniczym nie wiem, prosićgoo poparcie, zatuszować sprawę Maroka, ocalić Ośrodek. To było możliwe. Ciebiemożna było gdzieśwysłać, a dziecko. dziecko. No cóż! Wiesz przecież, że są sposoby nato, aby w ogóle nie ujrzało świata. Tak, Fabianko, jaotymmyślałem. Tobie nie powiedziałbym nic, tak bym . się urządził, żebyś nie miałapodejrzeń, żemożliwość,pokusa uwolnienia się od tego pochodzi ode mnie. Mógłbymudawać, że wierzę w jakiś przypadek. A Guerran by mniewyratował. Oto, Fabianko, do czego byłem zdolny się posunąć. Chcę, żebyś o tymwiedziała. Fabiana skinęła głową. Doutreval mówił dalej: Nie mogłem tegozrobić. Samnie wiem, dla'czego. Nie ma w tym logiki! Japrzecież w nic mię wierzę. Widocznie nastarość człowiek robi się słabszy. W każdymrazie dalejposunąć się nie mogłem. Wrezultacie rzucamwszystko. Moją pracę. Podniosła głowę i spojrzała na ojcauważnie. 563. Twoją pracę? Tak. Niełatwo mi, oczywiście. Lecz w gruncie rzeczymyliłem się, żyłem w zakłamaniu. Ale to, co sięstanie,w rzeczywistości jest lepsze, przynajmniej dla mnie. Niewątpliwie oszczędzam sobie krzyżowej drogi. Owej kary,jaką jest przeżyciewłasnego dzieła, sytuacja starego mantyki, uparcie trzymającego się swych koncepcji, w któretylko on jeszcze wierzy, otoczonego małym gronem karierowiczów i pochlebców udających podziw. Oszczędzamsobie sytuacji jednego 'z tych starych durniów, dla którychludzie zachowują jeszcze resztki szacunku i dlatego czekają ich śmierci, łbywraz z nimizłożyćdo grobu ichteorie. O nie, dziękuję! Rzucamwszystko! Nie, nie mównic, już za późno. Stało się. Wczoraj wysłałemdo drukuartykuł równoznaczny właściwie z wyrzeczeniem się moichteorii. W ministerstwie złożyłem wyjaśnienia, w którychuznaję mój błąd. AGigonowi doręczyłem list, w którympodaję się do dymisji. Nie będę już wykładał. Skończone. Oboje pochylili głowy i przezchwilę szli obok siebiew milczeniu wąską ścieżką; kolce jeżyn z suchym chrzęstem ocierały się o . płaszcz Doutrevala. Dlaczego to zrobiłeś? zapytała cicho Fabiana. Musiałem,malutka. Gdy człowiek popełni błąd, zaangażuje się w nim, a później przy nim się upiera, jaktobyłow moim przypadku, nie pozostaje munic innego, jaktylko się do wszystkiego przyznać, a potem umilknąći zniknąć ludziomz oczu. Zresztą pozostać tamz tobąpotym, co cię spotkało, nie byłoby już możliwe. Tan skandal, widzisz. I ty, biedactwo moje, też za to zapłacisz. Zbyt różowej przyszłości nie mogę ci ofiarować. Czystarczy ci odwagi? Tak szepnęłaFabiana. Więcsłuchaj: mam zamiarosiedlić siętutaj. Zlikwiduję wszystko, co posiadam w Angers, i nieodwołalnieprzyjeżdżam tu, do ciebie. Będę pewnotrochę pratatykował, tyle, żeby zarobić na życie. Słyszałem, że umarłlekarz w Brison, przypuszczam,że doskonale będę gomógłzastąpić. Stanę się wiejskim, a właściwie górskim lekarzem. Sił mi jeszcze nie braknie. Zamieszkamy tusobiewe dwoje. Będę chodził do pacjentów, czasem wezwąmniepewno najakieś konsylium. A w lecie znajdą się możewAix-les-Bains zamożniejsi ludzie, którzy zechcą zasięgnąć mojej porady. Przy emeryturze,procentach odkapitału i(tym, co zarobię, damy sobie jakośradę. A ty, 564 fabianko, zajmiesz się domem. i będziesz wychowywałatwoje dzieciątko. Wiem, malutka, że to raczejszare niżwspaniałe. Ale jest słuszne,widzisz. Taki jest porządek,rzeczy. Ja się temu poddaję. I ty także musisz. Najbardziej bolesna jest myśl, ze to wszystko moja wina. Typłacisz za mnie! To właśnie jest okropne,że muszę cł gotować taki los! Ja, twój ojciec. Aledoszedłem do przekonania, że to dla ciebie jedyny ratunek,jedynadroga, naktórej możeszsię jeszcze czegoś W przyszłości spodziewać. Płaczesz. Rozumiem cię, biedactwo moje! Wybacz mi. Wyjął chustkę i otarł sobie oczy. 'Fabiana rzuciła mu sięna szyję. Tatusiu,tatusiu,niepłacz! Jestem szczęśliwa! Takaszczęśliwa! Nie marzyłam o niczym podobnym. To ja cięproszę o przebaczenie! Jakiśty dobry! Jaki dobry! Dobry. uśmiechnął sięsmutno. Dobry! O nie. Nie jestem dobry. Ktoś, ktomiewa takie myśli jak ja,ktopodlega takim pokusom i dopuszcza się takich złych czynów, jakich ja siędopuszczałem, nie jest człowiekiemdobrym. Nie znasz siebie! Nieprawda, ity jesteś dobry! Przypomnijsobie tych wszystkich, do których się szczerzeprzywiązałeś, dla którychsię poświęcałeś, wszystkichtwoich pacjentów, jak ty się dla nich męczyłeś! Pomyślo tych wszystkich, którychleczyłeś i przywracałeś im. zdrowie. Kwestia ambicji. pycha. A przypomnij sobie to stare psisko, starego Toma,na którym miałeś przy studentach dokonać wiwisekcji. Polizał ci rękę i już nie mogłeś. kazałeś go rozwiązaći odprowadzić do Mariety. Widzisz, że jesteś dobry! Doutrevalwzruszył ramionami. Słabość. A dzieci, te wszystkie dzieciaki w Zakładzie? Zapomniałeś już, jak bardzo je kochałeś, ile pieniędzy wydawałeś na nie, jak bardzo martwiłeś się, kiedy ta małaidiotka umarła. Zaczynała cię poznawać. Głaskała rączkami po twarzy. Ja się bałam. A ty jej pozwalałeś. Bardzo jąlubiłeś, a jak umarła,to nawet płakałeś. A przypomnij sobie tę kobietę, robotnicę z fabryki, coprzyprowadziłado ciebiedorosłego syna i błagała, żebyśgo wyleczył? Nie pamiętasz? Przez pięć lat próbowanogo uzdrowić, chodziła z . nim wszędzie. Stosowano wszyst565. ko, co możliwe, przeszedł przez ręce wszystkich twoichkolegów. Bałeśsię wtedy, pamiętasz? Przeciwnicy mielicię na oku. Gdyby ci się nie powiodło, sprawa zaraz nabrałaby rozgłosu. Byłaby to dla ciebie prawdziwa katastrofa! Przypadekwydawał sięprzecież prawie nieuleczalny. Przypuszczano, że chyba liczysz na cud! Wahałeś sięcałe dwa dni, pamiętasz? W końcupodjąłeśsię leczenia,przyjąłeś jej syna do Saint-Clement. Żeby kogoś, kto dociebie zwrócił się o pomoc, niepozbawiać ostatniej deskiratunku, postawiłeś na jedną kartę wszystko: nazwisko,reputację, twoją metodę, tak, wszystko. Chłopak wyszedłz zakładuwyleczony, wrócił do roboty. Oto, czego dokonałeś, tatusiu! Widzisz, że jesteś dobry! Bardzo jesteśdobry, tatusiu! Ba.. mruknął Doutreyal. Zabrakło mu tchu. Usiadł na pniu topoli, znowu wyciągnął chustkę i otarł łzy. W chaosiemyśli, rozterce i całej jego niedoli słowa córki działały dziwnie kojąco,budziły niepojętą nadzieję. Albowiem jedną z najgłębszychradości, jakich możemy, doznać, jest odnalezienie we własnej przeszłości wspomnienia jakiegoś odruchu dobroci,który przerodziłsię w czyn, choć wcale się o to nie staraliśmy, czasem niemal nie uświadamialiśmy sobie tegojakiegoś odruchu najczystszej miłości, który zmusza, byśmy uwierzyli w dobroć. A poza dobrem czy otymwiemy, czy nie zawsze kryje się Bóg. Gdyż człowiekwe wszystkim, cokocha, może kochać albo siebie, alboBoga. Istnieją tylko dwie miłości. Dziecko Ewelinynie ujrzało świata, poroniła jew czwartym miesiącu. Zostały zapewne resztki łożyska,gdyż temperatura się podniosła. Roy radził zrobić skrobankę. Upłynął dzień pełen niepokoju i trwogi. Wreszciepod wieczórchirurg zabrał Ewelinę samochodemdo swojej lecznicy. W chwili, kiedy Michał wychodził zdomu, bydo niejzajrzeć, wezwano go do Berlequina, starego robotnika, który chorował na serce. Stan jego synowej znacznie się pogorszył. Michał poszedł tamzaraz: zastałcały dom we łzach. Młoda kobieta przed chwilą skonała;umarła w czasie poroduna rękach akuszerki, pani Maufray. Syn Berlequinówumarł przed trzema miesiącami. Staremu i jego żoniepozostała tylko synowa i to dziecko, na któreczekali. I pomyśleć, że dziecko jeszczeżyje, rusza sięw łoniezmarłej! Michał kazał sobie podać gorące cegły, grzałki, wełnianekoce. Owinął czymmógł, nieboszczkę ipopędził telefonować do Roy, który właśnie zaczął się przygotowywać dooperowania Eweliny. Michałwyjaśnił, o co chodzi:pośmiertnecesarskie cięcie. Nie minęło siedemminut, a Royz pielęgniarzem byli już na miejscu. Bezsłowa wbieglina górę, naciągnęli fartuchy, wypchnęli na schody akuszerkę i wszystkie kumoszki. Gruba sklepikarka,GabyHutten, przyłożywszy ucho do dziurkiod klucza słuchałaze zgrozą lakonicznych słów, jakieRoy rzucał swemu pomocnikowi: Gerard, uwaga, prawda? Tak samo ostrożnie jak zwykle. Zakładamy, że jeszcze żyje. Nigdy nie wiadomo. Później zupełna cisza. Od czasu do czasu brzęk stali. Jakiś pełen niecierpliwości okrzyk Roy. A potem głośne: Katgut,kolego Doutreval. Przewiążcie pępowinę. Już,skończone! W ciszy rozległ się nagle słabiutki, żałosny pisfe,jabby 567. zaskrzeczała stara, zepsuta lalka, dźwięk, który przejąłobecnych dreszczem przerażenia a równocześnie 'nadziei. Michał otworzył drzwi. PatiiMaufray, pani pozwoli. Lecz tego byłojuż za wiele. Wszyscy na raz zaczęli siętłoczyć. Każdy chciał zobaczyć ów cud. Ludzie wepchnęlisię do pokoju i odsunąwszy panią Maufray patrzyli w osłupieniu na trzech mężczyzn umazanych krwią jak rzeźnicy,Którzy stojąc nad szeroko rozpłatanym brzuchem zmarłej,ogromnie zadowoleni pokazywali żywego noworodka. No powiedział Roy pędzę teraz do lecznicyoperować twojążonę. A ty co robisz? Michał sekundę się zawahał. Nie mógł stądodejść. Dziecko było słabiutkie, ledwo żywe. Używając określeniafachowego przyszło na świat dotknięte zamartwicą. Musiał przy nim pozostać. Muszę zostać. Spiesz się. I staraj się, jak możesz. Tobie ją powierzam. Roy uścisnął mu rękę i odszedł. Michał grzał flanelki,czuwał nad niemowlęciem,wyciągnął z ciężkiej zapaściwyczerpanego Berlequina, któremu serce odmawiało posłuszeństwa. Od czasu do czasu wśród tegozamętu pojawiała się myśl oEwelinie. O dziesiątej wszystko się skończyło, dzieckomiało siędobrze, starzy Berlequinowie pomału przychodzili do siebie i odzyskiwali równowagę. Teraz powiedział Michał pożegnam was i pójdęzobaczyć, co się dzieje z moją żoną. Z żoną? Tafe. Jest właśnie na operacjiw lecznicy doktoraRoy. O, panie doktorze! szepnęła stara Berlequinzełzami woczach. To ładnie. Tobardzo ładnie. Lecz Michał już nie słuchał. Siedział wsamochodzie. Nareszcie miał prawo pomyśleć o sobie, o Ewelinie. Ewelina, już przytomna, leżaław jednym z pokoi lecznicy. Dobrze poszło, wszystko w porządku powiedziałRoy. Wypadekten stałsię wkrótceznany na całą okolicę. O czymś podobnym nigdy tu jeszcze nie słyszano. Żebywyciągnąć żywe dziecko z umarłej! Wszyscy chcieli oglądać wnuczikę Berleguinów. Michał urósł w opinii ludzkiejconajmniej dziesięciokrotnie. Zaczęli napływać nowipacjenci, nawet z bardzo daleka. Dawni wracali zeskruchą. 568 Buccinali, trochę zawstydzeni, przyprowadzili mu znowuchorą nagruźlicę córkę, której zastrzyki Seteuila jakoś niepomogły. Zeszczuplała ogromnie, zupełnie opadła z siłi całe prawe płuco miała już zajęte. Trzeba było zbadaćją na nowo i zacząć leczenie od podstaw, od samegopoczątku, z tą jednak różnicą, że chora była w znacznie gorszym stanie niż przed półrokiem. Potem zjawił się Daudenaerde, handlarz starym żelastwem; zakłopotany wyznał swój błąd i oświadczył, że tym razemznachor Breuilmu w ogóle nie pomógł. Daudenaerde był już człowiekiemskończonym. Zmarnował się zupełnie. Ale i o niegojeszczetrzeba było walczyć, rozpoczynać całą kampanię od nowa,a przy tymkłamać, dodawać otuchy i zadowalaćsię każdym miesiącem,tygodniem, jednym dniem bodaj, jakiudało się wydrzeć śmierci. To właśnie podnieca, najbardziejpasjonuje: walkaz ludzkimibłędami iwalka ze śmiercią. Dzięki niej zresztąte sprawy nie stają się nigdysprawami li tylko zawodowymi. Gdyż zawszechodzi przecież ojakąś ludzką istotę,o czyjeśżycie, dom, rodzinę, o jakieś ludzkie cierpienie. Nie sposób nie włączyć w toodrobiny własnego serca. I choćby lekarz był już nie wiedzieć jak starym praktykiem, gdyjakiśdzieciak dostanie zapalenia oskrzeli i zaczyna dziwnie niepokojąco wyglądać, mina mu rzedniei wraca do domu bardzo zafrasowany. Z "moim" małymcoś niedobrze. mówi dożony. Obiad mu nie smakuje, bierze gazetę i nie rozumie, coczyta,długo nie może zasnąć. I tak jest,póki dziecko niewyzdrowieje albo nie umrze. Gdyż śmierć także wyzwalalekarza. Zrobił wszystko, co mógł, by chorego uratować. Teraz już koniec. Trzeba myśleć o innych. I znowu rusza. naprzód. Ale póki trwa życie, . trwatakżei walka, nawetjeśli porażka jest pewna. Pozostajeprzecież zawsze taostatnia, ogromna pociecha, że możnanieść ulgę, łagodzićcierpienia,uwalniać odniepotrzebnych męczarni. Od osiemnastu miesięcy Michał podtrzymywał tak matkęLetilleulów, biedną starowinę z rakiem piersi. Kazał jąoperować. Rok życia wygrany. Później choroba się odnowiła. Przerzut na opłucnąi rdzeń kręgosłupa. Trzeba byłodawać morfinę. Po jakimś czasiebolę się wzmogły. Musiałzwiększyć dawki, dodać do morfiny skopolaminę. A wkrótce znów stopniowo powiększać dawki, potem je zmieniać,próbować środków zewnętrznych, okładów, smarowania,maści, nie zapominając przy tymo właściwym manewro569. waniu dietą, która wywiera tak ogromny wpływ na ogólnystan chorego. Zbytwielu lekarzy nie przywiązujedo tegowagi uważając toza rzecz bez znaczenia. Wszystkiete zabiegi przynosiły biednej staruszce dużą ulgę. Zupełnie innymi oczyma patrzyła teraz na Michałaniż zpoczątku. Byłtym, któregowzywała, gdy niemogła jużwytrzymać bólu,on kładł kres jej cierpieniu. Uważałago trochę za wysłannika niebios. Chorzy na raka sązawsze posępni. Gruźlicyzazwyczajpogodniejsi. Widzą wszystko w różowych kolorach. Zbytnawet różowych, zwłaszcza ci, którzy nie leczą się w sanatorium. Choćby młodziutka Franćine, córkazegarmistrza,którą Michał leczył od dłuższego czasu. Coraz z nią byłogorzej, gasła w oczach. Ale wcale tego nie widziała. GdyMichałprzychodził do niej rano, komunikowa-ta muz dumą: Panie doktorze, byłam 'dziś piechotą w kościele. Wspaniale, prawda? O tak, wspaniale mówił Michał. Brawo! Nie pamiętała, żeprzed trzema miesiącami bywała przecież na każdejsumie. A na przyszłąwiosnę, jeżeli będziejeszcze na tym świecie, z naiwną dumą znowu pochwalisię lekarzowi: "Panie doktorze, trzy razy obeszłam stółdokoła. Wspaniale" tak samo ucieszy się Michał. Była zaręczona, miała wyjść zamąż. Michał musiał temuprzeszkodzić, działać na zwłokę, tak jednak, żeby sięniedomyśliła powodu. Nowy rodzaj walki o to, aby zyskaćna czasie, aby prawda przeniknęłapowoli i łagodnie dotej nieszczęsnej duszyczki, nie raniąc jej zbytnio. Powiedział najpierw: Zaczekajcie trochę. Bezpieczniej, jak odłożymy ślubdo Bożego Narodzenia. A na Boże Narodzenie: Do Wielkanocy. A na Wielkanoc znowu: Do Zielonych Świątek. Wiedział dobrze, że do Zielonych Świątek Franćine albojuż umrze, albo będziez nią takźle, że sama zrozumie. Albo narzeczonemu się znudzi, domyśli się prawdy i przerażony zniknie. Niemal 'zawsze tak się właśnie kończyło. Ostatecznie ludzie to przecież nie święci. Tak zresztą stałosięchyba i wwypadku małej Franćine, bo od pewnegoczasu nie widywano jużu niej narzeczonego. A ona nie 570 mówiłao ślubie. Posmutniała. Z wolna, prawda docieraładojej świadomości. Naszczęście prócz Franćine byłajeszcze mała Buccinali,poprawiająca się woczach, i córka Lausefeldów, która zarok będziejuż zupełnie zdrowa. Zdumieni Lausefeldowienadal nie moglipojąć, że minimalne ilości jajekserakartofli, jarzyn i owoców postawiły ich Annę-Marię nanogi. W gruncie rzeczy powiadająlepiej zdobyć odrobinę prawdyniż posiadać dużo pieniędzy. Paulinie Labuire dzięki Michałowi,a zwłaszcza Ewelinieegzemagoiła sięzupełnie dobrze. Kobiecina zabrała sięznowu do pielęgnowania swego starego sobka,sparaliżo wanego męża, który inie wstawał już wcale i wszystkie po' trzeby załatwiał w łóżko; co dzień, ledwo wróciła z targu,gdzie handlowała resztkami materiałów, musiała przepierać najmniej cztery prześcieradła. Całe szczęście, że znowumogłazanurzać ręce w wodzie. Kiedy skończyłapranie,czytywała mężowi gazetę, gdyż Labuire słabo już widział,albo grywała znim wkarty, wpikietę, itopartia zapartią, jak grywał ongiśz kolegamiw 'kawiarni, w czasiekiedy ona pracowała. Paulina jednak wcale się nie skarżyła;natomiast rodzina, bracia, siostry, siostrzeńcy, którymsię od dawna znudziło pomagać biedaczce,zaczęli napomykać Michałowi,że "to już trochę za długo się ciągniedla tejbiednej, umęczonej kobiety". I tak jest wszędzieizawsze, ci, którzy 'najmniej dają, najprędzej tracą cierpliwość. APaulinie Labuire śmierć męża, odrażającego,zdziecinniałego i dokuczliwego starca, zawsze wydawałabysię przedwczesna. Michała wezwano doDelabry, urzędnika z banku, któryprzez cały dzień miał straszliwebóle brzucha. Zaczęło sięod ostrego kłucia w prawymboku. Zapalenie otrzewnej. Na operację było dość późno. Brzuch twardy, wzdęty. Tętno ledwo wyczuwalne. Sinica. Delabry nie chciał zresztąoperacji. Czuł, że tokoniec. Ale miałżonę'i dwoje dzieci. Michał wezwał Roy. Roy zbadał chorego, apotem, gdy zostali sami,zacząłburczeć: Przesadzasz, mój drogi. Przecież to już koniec. Zostaniemi na stole, jak raz odetchnienarkozą-. Cały już simy! Czy tego inie widzisz? Prawie śladutętna, a serce. Tak, racja, siny jest. Ale cóż? Jeżeli mamychoć cieńnadziei. 571. A idżże, wybierz się z tym do Lequesnoy. Zobaczysz,czy cigo zoperuje! 'Dlatego właśnie wezwałem ciebie. Hm, hm mruczał Roy. Ale też z ciebie piła! Słuchaj zgodził się wreszcie będę go operował. Alebeznarkozy. Nie chcę/żeby mi klapnął podnożem. Wesołobiedakowi nie będzie! A za wynik operacjinie biorę żadnej odpowiedzialności. Wszystko spadnie na twoją głowę,mójdrogi. A teraz idź pertraktować z twoim pacjentem,wytłumacz mu to wszystko i Staraj się go namówić, jeślipotrafisz! Tak, tobędzie najtrudniejsze! Michał dobrze zdawał sobie z tego sprawę. Jednak poszedł. No, panie Delabry, będziemypana operować. O, nie! odparł Delabry. Ani mi się śni. wolęumrzeć. Za dużo się już nacierpiałem. Ale panma dwojedzieci i żonę. Delabry zaczął płakać,wahał się. Za godzinę będzie po wszystkim namawiał Michał. Prawdę mówiąc, jedno jest tylko dość przykre,pan jest takosłabiony, że 'niebędzie można pana uśpić. O, to już wykluczone zaprotestował Delabry. O,nie! Za dużo się nacierpiałem. Dajcie 'mi zdechnąćw spokoju, panie doktorze! Miejcie litość. Ale Michał musiał zdławić w sobie litość, musiał okazaćsię bezwzględny. Mówił mu o żonie, o dzieciach, dręczyłbiednego człowieka,który pewnie itak skona na stole poparu minutach niesamowitej męki, tłumił w głębi duszytchórzliwe współczucie, które wołało: "Pozwólcie muumrzeć w spokoju! " A wszystko dlatego, że istniałaminimalna szansa, iżpacjent to przeżyje. Prawdziwalitość, litość rozumna,musi niekiedy nakładać maskęnajbardziej bezlitosną,umieć nakazaćsercu, aby milczało. W końcu zmęczony,u kresusił Delabry powiedział: , Więc dobrze, doktorze. Mam do pana zaufanie. Niechpan robi, co chce. Zabrali go do lecznicy. Roy wstrzyknął zwykłą morfinęi krajał człowieka na żywo. Michał trzymałmu głowęi w milczeniu patrzył, jak torturowany biedak głuchojęcząc szarpiezębami chustkę. Taki widok na długo pozostaje w pamięci lekarza! Roy wygarnął z brzucha dwaliitry cuchnącej ropy. Przez kilka następnych dni Delabry trzymał się przy 572 życiu. Wyglądało na to, że przetrzyma. Roy był bardzozdziwiony. Męka się przedłużała. Szewna. całej długościropiał i gnił. Na brzuchu zrobiła sięiteraz wielka, na trzypalce szeroka przetoka,przez którą obnażone jelitawypływały nazewnątrz. Roy miał nie lada zadanie, żeby jewsuwać na powrót i utrzymać we właściwym miejscu. Każdy opatrunek zabierał muze dwie godziny, w czasiektórych nieszczęsny cierpiał jak potępiony. Chirurg terazzapalił się niena żarty. Delabrybędzie żył! To rzeczywiście wspaniały przypadek! Roybywał w takich wypadkach po prostu niezwykły. Co prawda zawsze trochę pogderał, alenigdy nie odmawiał: jeżeli pozostawał choć cieńnadziei, że operacjasięuda, operował. Zresztą cierpiała na tym jego opinia. Na przykładw pewnych przypadkach raka odbytnicy istnieją dwieewentualności: albo operować, a wówczas w dwu wypadkach na trzychory umiera, albo nie operować, a wtedychory umrze na pewno. Lequesnoy nie operował tegonigdy. Roy zawsze. Dlatego ludzie, nie zastanowiwszy sięgłębiej, mówili: Roy miewa dużo więcej wypadków śmierci niż Lequesnoy! Istnieje niezawodna droga, na której chirurg możew krótkim czasie zdobyć sławę i pierwszorzędną praktykę: kiedy operuje wyłącznie przypadki pewne; a przy innychw ten sposób stawia sprawę: "Nie ruszajmytego, bo tamkryje się złośliwy nowotwór". Zdarza się nieraz, że lekarze w starszym wiekuniespodziewanie przerzucają się nachirurgię i we wspomniany sposób zdobywają ogromnepowodzenie. Jest to sprzeczne z logiką, abypierwszy lepszyinternista mógłw ten sposóbrobić z siebie chirurga, niewykazawszy się uprzednio najmniejszą nawet znajomościątechniki niezbędnej w tej specjalności. 'Michał nieraz spotykał na ulicy pana Delabry, zdrowego,uśmiechniętego pana Delabry, który kłaniając się witałgoporozumiewawczym i bardzo wymownym mrugnięciem. Delabrynie wiedział jednako jednym: jak niewiele brakowało, żeby Michał z litości pozwoliłmu umrzeć. Możliwe, że właśnie te momenty, kiedy trzeba okazać się bezlitosnym, są najbardziej przykrąstroną zawodu lekarza,a nie' przejawy egoizmu, tchórzostwa czy podłości,które 573. spotyka się zawsze tam, gdzie jest cierpienie i śmierć. Właściciel baru, na przykład,nie pozwolił operować żony,bo to kosztowałoby pięć tysięcy franków; zaś dzieci starejpani Scrive, które żyły w niezgodzie z matką, nie kłaniałysię Michałowi mając mu za złe, że wyratował ją z atakuapopleksji; Yerfaille, właściciel sklepu z warzywami, niechciał przyjąć nikogo do pomocy i któregoś dnia próbowałzmusić żonę leżącą po ciężkim ataku serca, aby wstałai obsługiwała klientów. Michał ajawił się w ostatniejchwili i zdążył jeszcze zapakować biedną kobiecinę napowrót do łóżka, a przy okazji nastraszyć Verfaille'a grożąc mu nawetwięzieniem. Znacznie częściej,niż się wydaje, trafiają się takie domy,gdzielekarz musi urągać, rozkazywać, braćw obronę jakąśnieszczęsnąofiarę. W owe wieczory, gdy Michał wracałdo domu po stoczeniu podobnej walki,gdy musiał powziąć jakąś trudnądecyzję, czuł się zmęczony, smutny, jak gdyby złamany. Czykomukolwiekchoćczasamiprzyjdziedo głowy, że lekarz,podobnie jak ksiądz, może być niekiedyznużony przyjmowaniem nasiebie cudzego brzemienia, ciężaru czyichś błędów, słabości, namiętności, może nawet zbrodni, wszelkichnieszczęść, któretak łatwo składamy na jego barki nieliczącsię z nim zupełnie, po prostu dlatego, że jestlekarzem? W takich godzinach Michał szukał oparcia u Eweliny, jak człowiek, który doznał krzywdy, i wtedy zaczynałnaprawdę pojmować,dlaczegomężczyźnie została danatkliwa miłośćkobiety. Amyśl o samotnościi poświęceniukapłana budziła w nim grozę. Cała seria poronień. Najpierw u Marquezów. Samoistnewszóstym miesiącu. Oboje przechodzili syfilis. Organizmw takim wypadku sam wyrzuca bezkształtnąmasę, galaretowaty nie donoszony płód, coś, co przypomina oślizłąmeduzę, a w czym tli jednakiskierkaczłowieczeństwa. Znak krzyża świętego nadmasątej odrażającej galarety: "Jeśli posiadasz duszę ludzką, ja ciebie chrzczę. " A później szeregporonień spowodowanych umyślnie. Owych poronień "w sobotęwieczór", zaplanowanych przezoboje małżonków, tak aby kobieta mogła przez niedzielęodpocząć, nim pójdzie do pracy. Którejś sobotyrano, gdy Michał przechodził kołoroibot574 niczego"osiedla", ponurego skupiska ruder,zaczepiła gojakaś kumoszka z bardzotajemniczą miną. Panie doktorze, pan pozwoli, na chwileczkę. Chcę panucoś powiedzieć, alew cztery oczy. Pan zna mojąsąsiadkężonęMerchanta? Znam, aco? Coś mi się widzi, że dna jest W ciąży. Tak? Tak, już trzeci miesiąc nie ma swój ego okresu. Mówiła pani? E, nie! Ona się z tym chowa! Alesamawidzę,jakwywiesipranie. Nikomu nie mówi. Ale może pan doktorbyć spokojny, murowane, że chcesię popsuć. Myśli pani? Tak, tak. A nawet wydaje mi się,że to będzie dzisiaj. Wponiedziałek święto, będzie miałajeszcze jedendzień do poleżenia. Nawet wczorajwieczorem zamiatałaprzed domem, a nie dzisiaj, widać chce zawczasu wszystkozrobić. No cóż, moja pani odparł Michał anija nictu nie poradzę, ani pani. Nie wtrącajmy siędo cudzychspraw. Niejesteśmy prokuratorami. Zobaczymy. Stara wiedźma dobrze się jednak domyśliła. We wtorekMerchantowie wezwali 'Michała. Kobieta do niczego się nieprzyznawała. Narzekała tylko nabólebrzucha. Badanie. Poronieniejej się nie udało, za to bardzo dokładnie przebiła sobie macicę, po czym nastąpił wewnętrzny krwotok. Hm, zdaje misię,że pańska żonama w brzuchujakąś rankę, która krwawi powiedział Michał do męża. Poronienianie było. W takich razach lekarz musi wyrażać się oględnie. Mąż zresztą zorientował sięnatychmiast. Z poważną miną przytaknął: Tak, bardzo prawdopodobne,panie doktorze. Wyrażał się jak lekarz,który przybył na konsylium. Bez wątpienia wiedział, o cochodzi, nie gorzej od Michała. Operacja. Kobieta, chora na serce, umarła podnożem. Roy był skonsternowany. Jeszcze jeden wypadek śmierci,za który w oczach ludzi odpowiedzialny będzie biednychirurg. A mąż wobecności Michała odegrałnad ciałemzmarłej dramatyczną scenę,naurągał Roy, nazwał gomordercą! Roy, w gruncie rzeczy potulny człowiek, wbrewpozorom, jakie mu nadawała czarna broda i profil Araba,milczał bardzo zgnębiony. W rezultacie pozostałmu znów 575. rachunek, o który nie ośmielił się upomnieć i kjiury jaktyle iimych poszedł na konto strat. Seria takich . przypadków ciągnęła się przez całymiesiąc,zupełnie nie wiadomo dlaczego. Wszystkiechore kobietyto robotnice od Lausefelda. Ta fabryka była dla nichdobrąszkołą poronień. Szybko traciły tam pojęcie moralnościi wyuczały się najróżniejszych sposobów. W przeddzieńświąt,jak Wielkanoc czy Zielone Świątki, przychodziłaistna epidemia. Długi drut używany dorobienia swetrów i gotowe! Wprowadza się go do macicy, agdy trafi naopór: ,,dziecko! " Ale wystarczy nacisnąć mocniej i trach! Jednym pchnięciem przebita macica,a nierzadko ijelita. Michałmiał z tym tak często do czynienia, że w ikońcumógł 'już bez omyłki określić, fcto przekłuwał: mąż czyżona. Bo jeżelikobieta, to zawsze trzyma drut w ipra. wejręce i przebicie idzie w lewo, ajeżeli mąż to w prawo. A w dodatku trzeba jeszcze mieć się dobrze nabacznościprzy zapuszczaniu sondy. Jak się trafiło na szczwaną babę,co się dłużej po szpitalach nasiedziała, w odpowiedniejchwili, kiedy lekarz wprowadził do macicy hysterometr,zaczynała krzyczeć, a 'potem wmawiała, że to om ją "uszkodził". Nieraz się też Michałowi zdarzało, że 'znajdowałwmacicy szpilkę od 'włosów,kawałek drutu od firankialbo z warsztatu tkackiego. A skądże to się tu Wzięło? Tak jakoś próbowałam siąść okrakiem, upadłami wbiłam sobie. usiłowała tłumaczyćkobieta. Albo nie mówiła nic. Do i poco? Doktor i tak przecieżwiedział. Nie warto kłamać. Więc milczała. Michał łajał,wymyślał, próbował straszyć. Ale cóż i tak [musiałjąratować. Tajemnica zawodowa. Od czasu do czasu któraśz kobiet umierała. Mąż żenił się po raz drugi i wszystkozaczynało się od nowa. A cozrobićz młodądziewczyną, która w sobotę wieczorem wracała dodomu chora? Matka cniewiedząc, o cochodzi, proponowałaziółka albo jakiś zastrzyk, a gdyMichał wspominało lecznicy ioperacji, wpadała w przerażenie. Czasami jednak orientowała siędoskonale. Łatwotobyło poznać, kiedy pierwsza, nim się Michał adążyłodezwać, zaczynała namawiać usilnie: A pan 'doktor nie myśli, że najlepiej byłoby ją zoperować? Jakbytaki mały zabieg? W środowisku burżuazyjnymdzieje się tosamo, tylkoz zachowaniem większej dyskrecji. Pani Verval, właści576 cielka wędliriiarni, wzywała Michała w zeszłym roku, kiedyzaszła w ciążę. Później nie wracanojuż do tego 'tematu. Dopiero teraz, przed kilkudniami, Verval znów wezwałMichała w jakiejś pilnej sprawie. W domunie było dziecka. Nawet śladu zakłopotania. Po prostu nie mówiono o tym. Albo żona rzeżriika Failly: znów zrobiłaporonienie,w czwartymmiesiącu. Michał raz jeszczeratował ją bezsłowa. A później,po wszystkim, warto było widzieć z jaksmutnymi minami oboje go żegnali, nieudolnie starającsiępokryć zadowolenie, że się pozbyli dzieciaka, adoiktorawystrychnęli na dudka. Wtym samym tygodniu nagłewezwanie do Lavaisne'ów. Panna Lavaisne, wątła dwudziestolenia dziewczyna, bardzonowoczesna, zniewyjaśnionych przyczyn dostała krwotoku. Wielki Lavaisneogromnie się zaniepokoił, jego utleniona małżonka również. Pani Lavaisne mogła miećwielu kochanków iprzyprawiaćmężowi rogi, ale jeśli chodziło ocórkę, nie wiedziałao niczym i nawet nic nie podejrzewała, widać to było odrazu: zbyt dużomówiła o zastrzykach i werandowaniu. Michał leczyłpannę Lavaisne, przed rodzicami ulkrywając istotę choroby. Ale małej kilka razy powiedziałsłowa prawdy. Płakała, tłumaczyła,że to nie jej wina. Żetaka zupełna swobodato niełatwasprawa dla dwudziestoletniejdziewczyny, nawet tak. wybitnie nowoczesnej. Byłljużprawie zdrowa. Któregoś dniarano, gdy Michał wracając od niej przechodził przez wielki hali, zaczepił godyskretnie jej brat, uczniak z pryszczami na twarzy: Panie doktorze, chciałbym sięz panem zobaczyć. Zajdę do pana dziś wieczorem. Tylko proszęnie mówićrodzicom. RobertLavaisne przyszedł prosić o poradę "dla jednegokolegi, który jest mocno zaniepokojony". Michał ujął goswoją łagodnością i powoli zdobył zaufanie. Znam tego pańskiegokolegę mówił o, napewno! Jestnawettu niedaleko! Stoi przedemną! No,przecież pan jest mężczyzną! Śmiało! Odwagi! Niech panminajpierw to wszystko opowie, a potempana 'zbadam,zgoda? Biednychłopak złapałkiłę. Bo i co za pomysł miały"władze miejskie, żeby pozwolić kilku domom publicznymna ulokowanie się doładniema wprost iliceum męskiego? Michał był w kłopocie. Obowiązywała . go tajemnica zawodowa. Ale jakże mały Lavaisne, siedemnastoletni chłopak, będzie leczyć się w tajemnicy, stosowaćmiełajtwą, 37Ciała i dusze577. oczyszczającą organizm dietę, robić konieczne zabiegi? A poza tym istnieje obawa, żezarazikogoś z rodziny lubkolegów. Czy powiadomić państwa Lavatsne? Robert muzaufał, błagał, by zachował tajemnicę, odwoływał się dojego honoru, wreszcie powiedział: ; Doktorze, jeśli rodzice sięo tym dowiedzą, popełnięsamobójstwo. Z tymi smarkaczami . nigdy nic mię wiadomo. Do chłopaka,który dotychczasnie słyszał nawet słowa "moralność", Michał zaczął mówić o Uczciwości, lojalności, obowiązku. Zdumiewające, jakłatwo to przyjął! Jakże wieleszlachetności,jakie możliwości kryją sięjeszcze w,. duszy,zepsutej na pozór młodzieży. Na myśl, że mógłby zarazićkolegów, siostrę czy matkę, Robert zawahał się i w końcupozwolił, żeby Michał sam powiedział jego ojcu. Wielki Lavaisne, olbrzym o twarzy czerwonejz nadmiaru dobregowina, ogorzałej od sportów, polowania,przyjął Michała w swoim biurze i słuchał w osłupieniu. Jego mały Robert! Niema jeszcze siedemnastulat! Kiła! Zaczął płakać,potem zwierzał się Michałowi ze swoichniedoli: opowiadał o. rozbitym domu, nieszczęśliwym pożyciu małżeńskim, o utrzymankach, które rujnują mu życie. A w końcurzekł podobnie jak Lausefeld: Pieniądze! Cóż to za bzdura! Jakaż to blaga! Pdmyśleć, że człowiek zdziera się, żeby je zdobyć! To tylkoone są przyczyną mojego nieszczęścia! A przecież nie wiedział 'nawet, że żona go zdradza,acórka poroniłaprzed paroma dniami. Zresztą Layaisnemiał rację, dobrze czuł, skąd płynie zło: z pieniędzy zaro-. bionych na pędzeniu wódki i zatruwaniu ludzi, z pieniędzypozwalającychjego rodzimie na luksusowe i próżniaczeżycie. Syfilissprawiał nieraz bardzo wiele kłopotu. Ileż wtedytrzeba byłowykazywać dyplomacji, jakich używać podstępów. Zgłaszał się na przykład do Michała jakiś poczciwina. Zrobiła mu się podejrzanakrosta. Pan żonaty? , . Tak. Pan zdradza żonę? Nicpodobnego! No, no! Panie doktoatee, przysięgano, że nie. 578 Michałmilkł i chwilę się zastanawiał. Należało uważaćby nie spowodować rodzinnego dramatu. Niech pan przyprowadzi do mnie żonę. Chciałbymjittakże zbadać. Żona zjawiała się nazajutrz, bardzo zresztą niechętnie. Michał badał ją. Kiła,i to zadawniona. Więc to ona zaraziła męża. W obecnościprzerażonego mężczyzny Michałzaczynał wypytywać: Czy pani w ostatnich czasach podróżowała możekoleją? Nie. Nie rozumiała. Należało zatem mówićwyraźniej. Czy nie wstępowała pani w jakimś hotelu do klozetu? Nie używała pani jakiegoś podejrzanego ręcznika? Możnasię zarazić 'w ten sposób. Nagle pojmowała, że Michał chce ją ratować. Spoglądałana niegouważnie. Porozumiewali się wzrokiem. Mój Boże. /.. jąkała. Prawda. Przypominamsobie. w sierpniu jeździliśmy samochodemdo Paryża, natrzy dni. Pamiętasz,Andrzeju? Aha przytakiwał mąż. Racja! O, do diabła! Coza historia! Nie domyślił się niczego. Jego pożycie małżeńskie zostałoUratowane. Będąsię teraz leczyli Oboje. Ale najczęściej zdarzało się, że przychodziła żona, bardzozakłopotana, chcąc się poradzić Michała. Swędzenie, czasemranka. Była speszona, czerwona ze wstydu. Wyglądała nakobietę uczciwą. Michał wypytywał więc łagodnie: Czy pani dobrze żyje z mężem? Czypani ma jakieśsprawy poza domem? Czy pani. Chcę powiedzieć. Proszęmi wybaczyć moją brutalność, ale czy pani niezdradzamęża? Ależ skąd! Jak pan doiktor może! No tak,tak, oczywiście. Musi go pani także do mnieprzyprowadzić. W ciągu najbliższych dni przychodził mąż. Zaczynał odrazu z góry:: Doktorze, pan zdaje się oświadczył mojej żonie. Chwileczkę, spokojnie przerywał Michał. Porozmawiajmy najpierw o panu. Gdzie pan złapał kiłę. Wzorowy mąż od razu traciłbutną minę. ^aczynał^sięmieszać, pozwalał się zbadać, prosił o radę. I we dwoch^,już po przyjacielsku,naradzali się, corobić. Co powiedziećmałżonce? Można jej napomknąć o jalldmś dziadiku, po 578. którym została ta spuścizna. Na szczęście w każdej niemalrodzinie dawał się wynaleźć jakiś stary nicpoń, któregosmutna pamięć była ciągle jeszcze żywa. A jeśli wyjątkowobrakło takiej . postaci,trzeba było wzywać żonęi wmawiaćw . nią, że zaraziła się pijącgdzieśwodę 'ze źle umytejszklanki. A teraz z koleizaraziła męża! Biedaczka, zaskoczona, zaczynała płakać. Wtedy mąż pocieszał jąwielkodusznie. I jeszczejedno stadło małżeńskie było 'uratowane. Córka Simoneta,hurtownika tytoniowego,w ósmymmiesiącu wydała na świat martwy'płód. Wróciła właśniez Parłs-Plage, nikt niczego nie spostrzegł. I tu tasamaprzyczyna za dużopieniędzy. Simonetowie chcieli "ratować honor", jak mówili. Widać ktoś z przyjaciół musiałim doradzić: Jeżeli powiecie, 'że płód jest pięciomiesięczny, nietrzeba będzie urządzać pogrzebu, unikniecie skandalu. Pięć miesięcy tosię po prostu zapisywało w urzędziestanu cywilnego, bez aktu urodzenia i zgonu,co zwalniałood 'ceremonii pogrzebowych, zapewlniało spokój na dziś,a na jutro ludzkie zapomnienie. Simonetowie pokazaliMichałowimartwego noworodka jako płód pięciomiesięczny. Ale ciałko było już zupełnie ukształtowane, prawie normalnej wielkości. Michał 'nie chciał brać udziałuw tych kombinacjachi wpływać na świadectwo urzędowego lekarza. Odmówił stanowczo,choć Simonetowie byliod dłuższegoczasu jego stałymi pacjentami. Nawet go nieprosili o dyskrecję. I to było wielką pociechą. Najlepszymdowodem, jakim szacunkiem cieszy się lekarz, skoro nikomu nawet do głowy nie przyszło, aby nadmienić: "Doktorze, proszę o zachowanie tajemnicy zawodowej". Wszyscydoskonale wiedzieli, że to jest niepotrzebne, że tajemnicai tak zostanie zachowana. Simonetowie wezwali Becquerela. Podpisał wtezyistiko, cochicieli. Sam widzisz, stary mówił Roy. Człowiek robi,co może. Dzieci? Większośćludzi wcale ich nie chce! A ponieważ większośćdecyduje. Wydaje się, że nic prostszegojak karaćza poronienia;alewładze sobie tego nie życzą,bo nie życzy sobie wyborca. Po prostu wymirzemy przezźle pomyślaną ordynację wyborczą. Nakrótko przedtwoimprzyjazdem była tu pewna dzielna niewiasta, którazrobiła doniesienie na kobietę, co spędziłasobie płód. Gdy 580 się to rozeszło, zebrał się tłum i wyłamał drzwi domu. Myślisz, że u tej, która popełniłaprzestępstwo? Skąd, utejdrugiej, mój drogi! Omal jej nie zlinczowali. Musiała sięstąd wynosić. Ja także próbowałem walczyć: znam kil'katakich wiedźm grzebiących w macicach kobiet, którym się"spóźnia" period, dobre, co! Wszystkim tym fabrykantomaniołkówposyłałem inspektorapolicji w cywilnym ubraniu, którego wizyta była zawsze dobrze upozorowana. Przychodził do takiej, opowiadał, że jego żona zaszła w ciążę,i wypytywał, czybyjej nie zrobiłaskrobanki. Godziła sięchętnie. W ten sposób uzbierałem niezły materiał dowodowy. Wniosłem skargę do prokuratury. I wiesz,co siępotem stało? Nic! Po prostu nic! Prokuratura umorzyłasprawę, gdyż, jak mi powiedziano,brakło podstaw prawnych, przestępstwo nie miało jeszcze miejsca. No i masz! Zagadnienie polega na tym, że sprawiedliwość musi sięstosować do poleceń rządu, a rząd jestposłuszny opiniiwyborców. Wyborca zaś nie chcemieć dzieci! Gdyby weFrancjiistniał choć cień jakiegoś autorytetu, Michale, toczy wolno byłoby sprzedawać tak niezliczone ilości najróżniejszychśrodków zapobiegawczych, które się wydajena recepty? Najróżniejszych "grzybków",wyciągów z jajników? Przejrzyj tylkogazety i zobacz, jaksię tam bezwstydnie panosząreklamy różnych lecznic "chorób kobiecych", leków zapewniających powrót periodu, laboratoriów,gdziełatwo stwierdzić ciążę, nim upłynie drugi miesiąc,to znaczy w czasie, kiedy jeszcze można robić skrobankę. Bezczelniecyniczne ogłoszenia. Pewno znasz ten specyfik,co sięreklamował tak wymownymrysunkiem: bocianz zawiązanym dziobem? Symbol dojść przejrzysty! Dośćsugestywny, prawda? Założyłam protest i udało mi sięukrócić reklamę. Ale sam specyfik sprzedawanyjest nadalzupełnie otwarcie we wszystkich aptekach. W departamencie Lilie wydaje siędziennie siedemset tysięcyporcjileku na przyspieszenie periodu. Jeżeli chcesz mieć pełnyobraz, to musisztę cyfrę podwoić. A chyba nie przypuszczasz, że mamy tutaj wnajbliższej okolicy półtoramiliona kobiet, które codziennie cierpią na nieregularnośćmenstruacji, co? Trzy czwarte tych środków idzie naspędzanie płodu. Zresztą, mójdrogi, ich nazwy sątak jużznane, popularne, że niektórzy moi koledzy, jak do nichprzyjdzie kobieta wciąży i niedwuznacznie napooiykao pozbyciu się 'dziecka, przepisują jej niewielką dozę odpowiedniego preparatu! Nieszkodliwą, oczywiście! Zadowo581. łona babina wraca do domu. i nie ma poronienia. Alegdybylekarz nie przepisał jej tego lekarstwa, zażyłaby jei tak, tylko dziewięć razy więcej, i wtedy poronienie napewno by się udało! Oto do czegośmy doszli! A pozatympamiętaj jeszcze o fabrykantkach aniołków, co one wyrabiają tymi swoimi drutami! Dzięki tym wszystkim procederom Francja wroku 1980 będzie liczyła dwadzieściapięć milionów mieszkańców, jeżeli nie wprowadzimy jakiegoś rodzinnego czy zróżnicowanego prawa wyborczego! Nieznam się na tym, ale w każdym razie jakiegoś systemu,który dawałby wartościowemu elementowi wszystkich klasdecydujący głos w tej sprawie. Jeśli nie wrócimy do religii, domoralności, do rządu, który będzie się składałz robotników, chłopów i mieszczan, skazanijesteśmy nazagładę. Obofe wszystkich kłopotów Michał miewał i jasnechwile. Pani Daubian, która przeleżała dziewięćmiesięcy oiąży,powiłachłopczyka. W domu ani grosza,Daubian pracującjak wół u Lausefeldów, po powrocie z fabryki musiał samzmywać naczynia. Amimo to cóż za radość, jaki ogromszczęścia, gdy tęsknota za macierzyństwem potylu latachoczekiwania i dobrowolnych ofiar została wreszcie zaspokojona. I była jeszcze Ewelina,którapod koniec sierpniaznów spodziewała się dziecka. Byli też Dauville'owie,młode, robotnicze małżeństwo: zeszłej sobotyurodził imsię synek. Oboje odważni, pełni miłości,z pustką w kieszeni. Poródbył bardzo ciężki; Dauville, niesłychanie przejęty, samjak na mękach,ani nachwilę nie odstępowałżony. Trzymał ją za rękę, ocierał spocone czoło, pocieszał,uspokajał,jakumiał, a kiedy zaczynałakrzyczeć, co chwilępodawał jej trochę kawy, ocetdo wąchania. Ów prostyrobotnik oczarnychod pracyrękach potrafił znaleźć słowatak łagodne, czułe i serdeczne, ze Michałowi łzy napływałydo oczu. Takie małżeństwa,takie rodziny, w którychnadalkróluje miłość, na nowo godzą nas zeświatem, wszystkozdołają odkupić. Dziś rano Michał odwiedził ich. Dauvillesiedząc na niskim stołeczku trzymał niemowlę na kolanachi szorstkimi, spękanymi rękoma ostrożnie zawijał je w pieluszki, zręcznie jak kobieta wpinał w płótnoagrafki. Podniósł się napowitanie Michała. I stał przednim, drobny,szczupły, wstarej cyklistówtee na głowie. Przyciskając niemowlę do piersi trzymał je mocno poprzez powijaki ze 582 starego zużytego prześcieradła, w wielkich,szczerniałychsilnych dłoniach, pasujących raczej do znacznie większegomężczyzny, rękach zgrubiałychod zbyt ciężkiej roboty, zestwardniałymi odciskami i krótkimi, połamanymi, zniszczonymi paznokciami. Minę miał promienną, uśmiechałsięprzytulając twarz do buzi maleństwa. W tym prostymobraziezaspokojonego uczucia ojcostwakryła się jakaświelkość. Na cały dzień pozostało Michałowiwspomnienietego widofcu, jakby obraz spracowanego a radosnego świętego Józefa, który na zbyt wielkich dłoniachukazujeświatu swojego jedynaka. Wspomnienie budujące, dodająceotuchy, wspomnienie, które zmusza, aby patrzeć w przyszłość z nową wiarą. No tak! Jesit jeszcze na tej ziemi dośćludzi dobrej woli, aby zdołali nas uratować. Lavaisne, właściciel gorzelni, umarł nagle, wedługoficjalnej wersji na atak apopleksji. Któregoświetezoru paniLavaisne wezwała telefonicznie Michała: Prędko, doktorze,prędko! Mój mąż! Wylew krwi domózgu! Nie, nie wdomu! Na mieście. Ulica Louis-Blanc. Na ulicy Louis-Blanc mieszkała utrzymanka Lavaisne'a. A ów wylew przedstawiał się talk, że wpakowała muw głowę kulę z rewolweru. W mieszkaniu panował chaosnie doopisania. Plamy krwi od hallu aż na piętro. Michałzjawił się w ostatniej chwili, by wydrzeć zrąk młodegoLavaisne'a owego chorego nakiłę uczniaka kochankęojca,którą chciał zadusić. Pani i pannaLavaisne przetrząsały szuflady. A napiętrze, na szerokim łożu obitymżółtym jedwabiem,zbryzganym teraz krwią, dogorywałolbrzymi Lavaisne. Nad jego wezgłowiem pochylał sięksiądz; trzymał konającego za rękę i szeptałmu coś doucha. Pewno pytał: Czyś poił bliźnich trucizną dla własnego wzbogacenia? Czyśw nieprawy sposób zdobywał pieniądze? Czyśich nie używał dla grzechu? Wielki wytwórca alkoholu nie mógł już mówić. Trzymałrękę kapłana. Chwilami jąściskał i miało to znaczyć: tak. Po kilku minutach skonał. Kiedy Michał redagował świadectwo zgonu, panie Lavaisne buszowały wdomu wroga. Opróżniły biurko szukając papierów, zapisków,testamentu, który mógłby się tuznajdować. Trafiły na kontrakt najmu, rachunkiza meble,wszystko wystawione na nazwisko Lavaisne: będą więc 583. mogły sprzedać meble jego kochanki. A Michał po długichwahaniach zdecydował się wreszcie na wykrętną zmianęw zwykłej formułce: "Zmarł śmiercią naturalną w dniu. "inapisałpo prostu: "Zmarł dnia. " Dość zresztą kłopotliwasprawa. Bo czyż opuszczenie tych dwu słów nie mogłowzbudzić podejrzeń lekarza urzędowegoi prokuratora? Alewpisanie ich na świadectwie byłoby kłamstwem karalnym sądownie. Dochowanietajemnicy zawodowejniezawsze bywa łatwe. Przez takie właśnie kombinacje ze świadectwami GasipardBecquerel wpakował się ostatnio w paskudną historię. Z łaitwością dał się bowiem namówić na stwierdzenie, żepanna Simonet w jego obecności poroniła pięciomiesięcznymartwypłód. Ale gmina miaławłasnego lekarza urzędowego, który zainteresował sięwypadkiem i postanowił tosprawdzić. Stwierdził, że płód byłośmiomiesięczny. Becquerel miałsporotrudności, nim zatuszował tę sprawę. Zwłaszcza,że zdarzyło się to po niedawnym przypadkuze złamaniem,o którym jeszcze mówiono wIzbie Lekarskiej. Tiriez, lekarz towarzystwa ubezpieczeniowego Solidarite, przeglądając jakieś akta natrafił na zdjęcie nogi,gdzie kość była złamana tak równo pięknie, że wydało musię to podejrzane. Lekarzem, który zdjęcie przedstawił,był właśnie Becquerel. Tiriez wezwał go i powiedział: Panie kolego kochany, to złamanie jest rzeczywiściewspaniałe! Tak ładne, jakich niewiduje się wnaturze! Niebardzo rozumiem. Może byście mi tak przynieśli oryginalną kliszę, kolego, dobrze? Dajęwam dwadniczasu. Obiecuję dyskrecję. Ale jeżeli w ciągu czterdziestu ośmiu godzin nieotrzymamtej kliszy, skierujęsprawę do prokuratora i już sięnie będę krępował. W dwie godziny później Becquerelprzyniósł klisze. Nasamym środku w poprzek piszczeli, śmiałe pociągnięcieołówkiem wyobrażało owo sławetne, nie istniejącew ogólezłamanie. Jakaś pomyłka,widzicie, panie kolego wyjaśniłBecquerel, bynajmniej nie zmieszany. Któryś z moichpielęgniarzy, idiota. Sprawa niemiała żadnych konsekwencji. TowarzystwoSolidarite zachowało jedynie akta i -klisze wkasieogniotrwałej, gdzie przechowywano najcenniejsze papiery. Becquerel był deputowanym. A dla towarzystwa mogłosię okazać bardzo przydatne posiadanie jak największej 584 ilościdokumentów, stanowiących poważną broń w wypadku, gdyby pewnepartie polityczne wystąpiły wparlamendie z żądaniem upaństwowiematowarzystwubezpieczeniowych. Wypadek dyfterytu, a potem drugi i trzeci. Roy i Holnront stwierdzili go również. Wszyscy chorzymalcy uczęszczali do szkoły Louise-Miehel, w sąsiednim miasteczku,gdzie władzęsprawował Becquerel i poseł-mer, Mooreman. Mrchał iRoy poszli do Mobremana. Paniemerze, byłoby wskazane zamknąć szkołę. Dobrze powiedziałMooreman bardzo zaskoczony. Poruszę tę sprawę na posiedzeniuRady Miejskiej. Zresztą istnieją przecież odpowiednie przepisy. Ale Rada Miejskamiała na to odrębny pogląd. Przepisy,tak. Nic jednak tak źle nie usposabia inie drażni wyborców-robotników jakzamykanie szkoły. Dzieciaki włócząsię wtedy po ulicach,zawracają głowę matkom, zajmująim czas, przeszkadzają [kobietom chodzić dopracy. A wybory już za półroku, jakże więc robić takie rzeczy! RadaMiejska sprzeciwiła się kategorycznie, jak jeden mąż! Ale co robić? zafrasował się Mooreman. Szczepić zaproponował Becquerel. Każemy obowiązkowo szczepić wszystkie dzieci w wieku szkolnym. Pomysł wzbudził entuzjazm. Zapadła decyzja szczepienia. Mer był absolutnym władcą w dziedzinie zdrowiapublicznego. Tak się jednak złożyło, żeani Mooreman, ani nawetBecquerel nie wiedzieli, iższczepionka nie daje nigdycałkowitej gwarancji odporności i zaczyna działać dopieromniej więcej w osiem dni po szczepieniu; a nade wszystkonie wiedzieli, że w ciągu tych dni dziecko jest szczególniepodatne na zarażenie. Jeśli się w tym okresiezarazi, żadnasurowica już go nie uratuje. Cały następny miesiąc był wręczprzerażający. Epidemiadyfterytu. Mlichał przez czterynocez rzędu czuwał przykonających dzieciach: kaszel, gorączka, krztuszenie się,ataki duszności. Późniejlodowacieją stopy. Powoli zimnoogarnia łydki, kolana, uda, dosięga brzucha i serca. I nicnie można poradzić. Nawet surowica, ów brutalny a desperacki środek, do którego Michał w rezultacie musiał sięteż uciekać, już nie 'działała. Jedenz chorych dzieciakówdostał czterysta centymetrów sześciennychi także bezżadnego skutku! A wszyscy ci malcy wiedzieli, który z ichkolegów zachorował, który już umarł. Żalili się lekarzowi,że i ichspotkatosamo. Michałani na chwilę nieustawał, 585. walczył, robił, co mógł, kłamał, pocieszał, dodawał otuchy,narażał własne życie, co wieczór przynosił do domu zarazki, które mogły być śmiertelne dla Eweliny; co dzieńpatrzył, jak ośmio czy dziewięcioletni chłopcy jeden podrugim konali w ramionach na wpół oszalałych matek,a on nic nie mógł powiedzieć, nie miał prawa oskarżyćtych, którzy byli za to odpowiedzialni. Na krótko przeddniem Wszystkich Świętych Mooremanwezwał Michała doswego dwudziestoletniego syna, Jana. Dotej pory leczył goBecquerel. Mooreman miał doprzyjaciela ogromne zaufanie. NiemniejMichał wiedział, żeBecquerel będzie winien śmierci młodego Mooremana. Chłopiec miał gruźlicę. Becquerel leczył go syropem i pastylkami. Pytany, czy nie należałoby zrobić analizy plwociny, oświadczył, żeto są sztuczki, które jeszczenie zdałyegzaminu, a poza tym nie ma przecież żadnegoniebezpieczeństwa! Widząc jednak, że chłopiecgaśnie,Mooremanw końcu się przestraszył. WezwałsłynnegoprofesoraJacquinet. To już sprawa przesądzona nie mógł zataićJacquinet. Pański syn nie doczeka wiosny. Nikt niewiedział, co sobie powiedzieli Mooreman i Becquerel. Alejuż się nie zdarzało, żeby razem wsiadali dopociągu paryskiego. Jacquinet przepisał kurację anuż pomoże. A późniejludzie zaczęli Mooremanowi doradzać: Niechże pan wezwie Doutrevala. Nie taki onznówgłupi z tą swoją metodą drobiazgowo przepisanej dietyi higienicznego życia! Mooreman zapytał o zdanie Jacquineta. Ale nawet człowiek, który wykazał, że potrafi narażać swoje życie, i poświęcił własną nogę, aby złagodzić ostatnią godzinę konającego nawettaki człowiek jest tylko człowiekiem. Jacquinet,który nieraz bezinteresownieodwiedzał biedaków w okręgu Michała i . nierzadko przysyłał imkartiki: "JeśK trudno tracićwam cały dzień pracy, żeby czekać'na mnie w szpitalu, przyjdźcie domnie do domu, policzęwam. to samo! " i w ten sposób dostawał dwadzieściapięć franków zamiast trzystu ten sam Jacquinet niemógłjednakpohamować lekkiego odruchu niezadowolenia,zupełnie zresztą wybaczalnego. Doutreval? powiedział trochę sztywno, tonem wyższości. Tak, bardzodobry. Lekarz z przedmieścia, oczywiście, praktyk. 886 Natychmiast jednak, ponieważ trzebabyć lojalnym dorzucił: Zresztą pan nie majuż nic do stracenia, a jegometoda daje czasem dobrerezultaty. Spróbujmy. Zresztą Jacquinet rzeczywiście dobrze toprzewidział: dla młodego Mooremana nie byłojuż ratuniku. Zachowajcie mi go chociaż jeszcze rok! błagałojciec. Zróbcie coś, żebyjeszcze chociaż rok pożył! Żebym się jeszcze bodaj rok nim cieszył! I zaczął płakać. Był teraz tylko nieszczęśliwym, godnym. litości człowiekiem, który w nicnie wierzy i którego syn. rausi umrzeć. Michał, do głębi wzruszony,podjął się leczenią. Będzie próbował. Będziewalczył. Nowa ciężka odpowiedzialność, jeszczejedno zmaganieze śmiercią, cierpliwe, powolne, zaciekłe, wyczerpujące,ale i porywającezarazem, a choć wynik jest prawieprzesądzony, nie odbiera to energii i nie załamuje. Na tym polega wielkośćzawodu lekarskiego: wa'lka do ostatniego tchu nawetwtedy, gdynie ma nadziei, walka dająca jednak zadowolenie i powóddo dumy jużprzez to samo, że człowiekzmniejsza cierpienia, osładza ostatnie godziny, które mogłyzmienić się w torturę, gotuje śmierć cichąi spokojną. Któregoś dnia rano, bardzo wcześnie, przybiegł doMichała stolarz Wilder i wezwałgo w pilnej sprawie. Michał nie zdążył się nawet umyć. Dziecko Wilderówwiłosię w konwulsjach. Wyglądało to rzeczywiściedramatycznie, ale nie było niebezpieczne. Wilderowie zupełnie potracili głowy. Michał ściągnął marynarkę, rozpalił w piecu,sam zagrzał wodę, przygotował wanienkę do kąpieli, flanelki,ręczniki. Rozwinął niemowlę z pieluch, wziął jenakolana irobił wilgotne, gorące okłady. A potem je wykąpał. Dzieckozwymiotowało mu na kamizelkę, późniejuspokoiło się i zasnęło. Brodząc wśród gałganów, rozlanejwody, garnków czarnych odsadzy, kubłów węgla i popiołu, Michałz zakasanymi rękawami koszuli, zmęczony,ale zadowolony, nareszcie mógł złożyć uśpione maleństwodo kołyski i ocierając sobie twarz oznajmić: Mam wrażenie,że wszystko w porządku! PaniWilder płakała, dziękowała, potem znowu płakała,chciała koniecznie poczęstować go kawą. Ojciec też pociągał nosem. Michałstarał się ich pouczyć, wbić wgłowęchoć parę najistotniejszych przykazań. Potem wypił luro587. watą kawę, umył ręce i włożył marynarkę na zaplamionąkamizelkę. "Copowie Erwelina? " A teraz,panie doktorze, ile jesteśmy winni? spytałWilder. Michał dobrze go znał: biedaCzysko miał dwa wypadkiprzy pracy, jeden po drugim. Jak zwyczajna wizyta,panie Wilder, piętnaściefranków. Potem ruszył do domu. Dochodziła siódma. Za późno,żeby się kłaść. W takich chwilach, kiedy wracał zmęczony,sprawiało mu szczególną przyjemność, gdy zastawał Ewelinę czekającą już na dole. Zwykle dla zasady trochęsięza to gniewał, ale bardzo się w gruncie rzeczy cieszył, żemiał ją przysobie, mógł pogawędzić, kiedy krzątała siękoło kuchni, smarowała mu chleb, parzyła kawę, grzaławodę do golenia, wyjmowała brzytwę, świeży ręczniki czystą bieliznę. Zaczął się zwykły dzień, dzieńlekarza z przedmieścia wedługlekceważącego określeniaprofesora Jacquinet. Odrana wizyty namieście. W południe, wczasie obiadu,przywieziono ciężarówką z Arras bezwładną staruszkę,którą Michałmusiał badaćw samochodzie. Nie było czasuna jedzenie. Od pierwszej do czwartej przyjmował bezprzerwy pacjentów wmałym przegrzanym gabinecie lekarskim, gdzie pod koniec robiłosię duszno od ludzkich wyziewówi potu. O czwartej, zmęczolny, z ociężałą głową, poszedł nachwilędo ogrodu odetchnąćświeżym powietrzem i zobaczyć, co porabia Ewelina. Jej ponowna ciąża, w czasiektórej czułasię zresztą doskonale, zmuszała ją do częstegowypoczynku. A później, ponieważ była to sobota, wyruszyłna cotygodniowy obchód swych beznadziejnie chorych. Przejrzał czarny notesik z nazwiskami pacjentów, którzynie przeżyjąnawet dwu miesięcy. Więc najpierw Borghere. Michał zbadał go i zmieniłjakiś drobiazg w diecie. Przyjaźnie poklepał go po wychudzonej, włochatej piersi. Serdecznie, z optymizmem,bezceremonialnie, po przyjacielsku,choć przecież kłamliwie. Borghere uśmiechał się, na całytydzień byłpodniesiony na duchu. Potem na pięć minutdo Labuire'ów. Stara Paulina siedziała przy łóżku paralityka i grałaz nim w pikietę. Labuire nie bardzo już widział. Zmartwiałepalce niemogły utrzymać kart. Klął głośno. Paulina cierpliwie zbierała kartyz podłogi, wsuwała muje po jednej do ręki 588 i zaczynali od nowa. Na widok Michała zaczęła tłumaczyćsię zawstydzona: Tonie dla przyjemności, panie doktorze, pan rozumie,tylejeszcze bielizny do prania. Ale cóż, przecież to jegojedyna rozrywka. Maria VanMeulen miałapięćdziesiąt lat. Paraliż ogólny. W dodatlku umysłowo chora. Ale Wiktor, jej mąż, niechciał oddać jej dozakładu. A ponieważ czasami bywałaniebezpieczna, przywiązał ją do łóżka,które po bokachobudowałwysoko deskami. Doglądał jej, mył,utrzymywałw czystości. Gdy trzeba było ją karmić, klękał nad niąna łóżku,ściskał nogami, przeżuwał kawałek chleba, a potem wyjmowałz ust wilgotną, lepką papkę i wpychał siłądoust żony,która wrzeszczała,przeklinała, szarpała się,żeby go uderzyć. Trwało to już zgórą dwa lata. No i jak tam,panie Wiktorze? Czy zdecydował siępan już na zakład? Oj nie, panie doktorze! Byłoby jej zbyt przykro. Czasami jestem pewien, żemnie jeszczepoznaje. Wstąpił także do Daudenaerde'a, a później zboczyłtrochę z drogi dokomisariatu, gdziemiał stwierdzić zgonpewnejmłodej kobiety: wpadła podtramwaj, przecięło jąna pół, a teraz leżała z rozszarpanym brzuchem, z któregowątroba wystawała jakolbrzymi czerwonobrunatny grzyb. Stamtądjuż mógł wracać do domu. Dochodziła szósta. Myślał, że posiedzi terazz Eweliną w ogrodzie, odpocznie. Ja.klżeto będzie milo! Dodał gazu staremu Citroenowi. Lecz gdy wjeżdżał waleję wysadzanąwierzbami, zobaczył z daleka,że na progu domu ktoś stoi i dzwoni dodrzwi. Ojciec Franoine Ray, młodziutkiej grużliczki. Panie doktorze,przepraszam, że zabieram panu czas. Ale moja mała. Tak by chciała pana doktorazobaczyć. Przepraszał zakłopotamy i zawstydzony. Wiadomo, że nie ma po co. Fatygujemy panadoktorana próżno. I tak jej pan doktor niepomoże. Ale to jużkoniec, panie doktorze. ksiądzbył, lada chwila skończy. A pan doktor taksię o nią troszczył, bardzo pana lubiła. Ipowiedziałami: "Tatusiu,tak bym chciała jeszczerazpana doktora zobaczyć. " No i dlatego ośmieliłem sięprzyjść. Choryczłowiek, no cóż. Sam pan doktorwie,jakie to dziwaczne pomysły i zachcianki przychodzą dogłowy, prawda? Trzeba wybaczyć. / No tak, oczywiście, oczywiście. Zaraz idę. Zajrzał na chwilę doogrodu. 589. Ewelino, biedactwo moje, znowu nie posiedzimy sobiespokojnie dzisiaj wieczorem. Ewelina westchnęła,lecz uśmiechnęłasię zaraz. Trudno, Michałku. Taki już twój zawód. Michał wrócił do samochodu. SiiMknie chciałzapalić. Nie było mowy, żeby udało się go ruszyć. Zostawił więcwóz iposzedł napiechotę. Ojciec mówił prawdę. Francine umierała. Odchodziłaspokojnie, bez cierpień. Michała poznała od razu. Uśmiechnęła siędo niego i szepnęła cichutko: Panie Michale, już niedługo umrę. A chciałam panupodziękować. Pan był dla mnie taki dobry. W takiejchwili mię ma już "doktora"ani "pana doiktora". Jest po prostu "pan Michał", przyjaciel. Jeden znajbliższych. Poprosiła o szklaneczkę, chciała, żeby się napiłchoć mały łyk szampana. Pokazała mukwiatek na nocnymstoliku i prosiła, by gozabrał. Żeby miał po niej pamiątkę. Taka odrobinaromantyzmu. Cóż, dziewiętnaście lat. Głowajej z wolna poczęła opadać. Powoli zatracała świadomość. Czuła to i ogarnął ją lęk. PanieMichale szepnęła proszę. tak bardzoproszę, niechpan nie odchodzi. Niech mnie pan nieopuszcza. Michałzostał i wraz z rodzicamiczuwał przy łóżku konającej. Francine trzymała goza rękę. I to jejdodawałoodwagi. Powoła zapadała w mrok. Chwilami otwierałajeszcze oczy, oczycorazbardziej zamglone i pełne lęku,dostrzegała Michała schylonego nad łóżkiem obok ojcai matki. I wtedy strach mijał. Michał został do końca. Francine darzyła go ufnością taknaiwną, wielką i szczerą,żeprzy nimłatwiej było jej umierać;jak gdyby ten, którydotąd był jej lekarzem i przynosił ulgę w cierpieniu, potrafił uchronić ją nawet w chwili, gdy przekraczała prógśmierci. Było jużbardzo późno, kiedy odchodził od zmarłej. Oczymiał trochę zaczerwienione. Szedł znużony uMcami dzielnicy robotniczej, machinalnie odpowiadając na pozdrowienia mężczyzn i kobiet siedzących naprogach domów i zażywających świeżego powietrza. Dobrywieczór,doktorze! Dobry wieczór, parnedoktorze! Bo to przecież Michał Doutreval, ich własny lekarz, i tonie byle 'jaki, najmądrzejszyze wszystkich! Nie za częstowprawdzie mu płacą, ale drugiego tahtego jak on, ich 590 doktor,nie ma nigdzie! Uśmiechali się do niego, pokazywali mu dzieciaki, które plątały się pod nogami, zatrzymywali go, by choć chwilę porozmawiaćczy poprosićo jakąś radę. Poczciwa sklepikarka z ulicy Louis-Blancktórą przed roikiem musiał usilnie namawiać, żeby samakarmiła dziecko, zawołała go, żeby podszedł obejrzeć tłusty 'tyłeczekjej malca. Michał podziwiał. Rzeczywiście, co za wspaniałe pośladki! Mieszkająca tuż obok żona robotniikaBorghere skorzystała z okazji prosząc o przepisykulinarne. 'Nie umiała przyrządzić choremu mężowi ragoutbez masłal'czysmalcu. Michał tłumaczył, że wystarczytrochę oliwy. O parę kroków dalej Letilleul z żoną od drzwi swego baru komunikowali głośno: Już się stało, panie doktorze,odstąpiliśmy naszą knajpę, wynosimy się! ;: Prowadzili ten handelek przez pół roku. Ale obojgu toniesłużyło: dzieciaki wałęsały się poulicy, jedzenie nigdy[ nie było na czas gotowe, chodzili późno spać. W końcu posłuchali Michała. Jeszczetrochę dalej, przysiadłszy na niskimstołeczku, karmiła swedzieckoprzed snem wielkaHelena, nieza mężna matka, która swego czasu przyszła do Michała, żebyJej spędził płód; ale jeszcze w jego gabinecie, płaczącdesperacko niczym grzeszna Magdalena, pogodziła sięz myślą o dziecku. Michał przechodził koło zbiorowiska małych domków,z których biło ciepło i zapach smażonej cebuli. "Lekarzz przedmieścia,praktyk" powtarzałsobie w duchuokreślenie profesora Jacqumet, lecz teraz nie bolało goono ani upokarzało. Lekarz z przedmieścia! Człowiek, który drepce od ranado nocy, bezustannie ma jakieś perypetie ze swoim starym. wozem, rezygnujez zaproszenia przyjaciół dla jakiegośbiedaka bo jego stan się pogarsza i będzie go możepotrzebował człowiek, który w swoim notesiku ma całemnóstwonazwisk przeróżnejbiedoty,pacjentów, którzynigdy mu nie płacili, leczktórych wrazie potrzeby znówbędzie leczyłudając przy tym, że zapomniał o dawnychnależnościach. Wybrany uczeń doktora Domberle, człowiek,który krzewi prawdę, któryskłonił Letilleulów do porzucenia knajpy tak zgubnej dla ich domowego pożycia, który, przez całe życiemusi obarczać się cudzym brzemieniem,słuchaćludzi zwierzających się ze zdradmałżeńskich,chorób wenerycznych, poronień, zbrodni dlatego że jest 591. lekarzem, a zatem dźwigać wszystkie upadki i grzechy,bez wahania i umiaru, dla, czyjejś ulgi zrzucane na jegobarki. Czyż micnie znaczy człowiek, któryco tydzień poświęca darmo półdnia na rozmowyprzy łóżku Borghere'aczy Daudenaerde'a tylko dlatego, że wkrótce umrą, dodajeotuchy niezamężnej matce, w czasie wizyty zjada z robotnikiem by go nie urazić talerz jego zupy, spędzacałe noce przy porodach i osobiście, jak pielęgniarka, dogląda chorych niemowląt; kąpie je ochlapując sobie najlepsze ubranie, a gdy go zapytają, ile mu się należy,odpowiada z utajoną dumą: "Jak za wizytę, panie Wilder. Piętnaście franków". człowiek zmuszony co dzień odwiedzać ludzi, od którychinni uciekają,chorych na dyfteryt, koklusz, syfilis,gruźlicę, zmuszony godzić sięz faktem, że nieustannienaraża siebie iswoich najbliższych na śmiertelnie niebezpieczne zarazki, przyczym ludziom, których leczy, nawetprzezmyśl nie przejdzie, aby się temu dziwić czy możedziękować! Skoro jest lekarzem! Lekarzem zprzedmieścia! Minąwlszy ostatnie zabudowania Michał skręciłku domowi, na przełaj przez spokojne, ciche pola. Wieczornypowiew szumiał w gałęziach żywopłotu. Nietoperze śmigały w coraz ciemniejszym mroku. Rozmyślał o Francinei oczynadal go piekły. Byle Ewelina nie spostrzegła, żepłakał. Zaraz się będzieniepokoiła, przez cały wieczórbez słowabędzie go obserwowała ukradkiem. Ewelinaciągle była zalękniiona. W najtajniejszej głębi duszy nadalpozostała jeszcze niepewna,wyrzucała sobie, że jest Michałowi kulą u nogi, przyczyną szarzyzny jego życia, miernoty. Miernoty? Tak, w oiczach innych ludzi może tak. Małopieniędzy,ciężka praca,wątłażona. O coraz bliższym jejporodzie Michał nie mógł myślećbez lęku. Aprzecieżkiedyś miał się ożenić z Simoną Heubel i z tątryskającązdrowiem dziewczyną żyć łatwo wdostatku, otoczony szacunkiem. W oczach ludzkich niewątpliwie postąpił niedorzecznie. Ewelina dała mu szarzyznę i miernotę. Alew tej godzinie, kiedy szedł tak samotnie przez poj,a^ z sercem ściśniętym jeszcze wspomnieniem śmierci m. jFranoine, czułz jakąś niezwykłą jasnością, żeidzie po drodzeprawdy i że właśnie Eweliniie zawdzięcza płynące stądzadowolenie, jedyną prawdziwą radość, jaka jestczłowiekowi dostępna. Nieszczęścia Eweliny, jejchoroba i cierpienie sprawiły, że zrozumiał doktora Domberle, zdobyłklucz 592 " do tajnikówzdrowia imądrości, arazem z nim bezcennąi moc niesienia ulgi i uzdrawiania. Blask majestatu prawdyobjawił mu się jedynie dzięki niej. A jakże piękny jestlos człowieka, który do prawdy dochodzi przez miłość. Ewelina ocaliław nim 1,0, co jest w człowieku najlepsze: serce. Dziękiniej wyrwany został zzakłamania, jakierodzi pieniądz, poznał życie takim, jakie jest ono w rzeczywistości,bezpośrednio zetknął sięz nędzą i bólem w ichbeznadziejnej brzydocie, i one to zrobiły z niego człowieka. Dzięki Eweliańe nauczył się kochać bliźniego mimo jegouijommości, małostek i przywar; dzięki niejpoprzez brudi zawszone łachmany dojrzał wielkość istotyludzkiej, nauczył się patrzeć nanią w ten jedyny sposób, jaki nigdyniedaje rozczarowania: jak na ugór, naktórym możnasiać ziarna prawdy, jak na okazjędo samoofiary, jak namożliwość jeszcze jednegozwycięstwa. Jej również zawdzięczał todrobne zadośćuczynienie: popularność, uśmiechy i życzliwe powitanie dzieciaków, które wyleczył z odry,a czasami jak przed chwilą u wezgłowia biednej młodziutkiej Franoine jedno z tych wzruszających,podniosłych przeżyć, którychwspomnienie przez całe życiebędzierozgrzewało jegoserce. Tegowszystkiego bez Eweliny nie doświadczyłby nigdy. Jej to wyłącznie zawdzięczał. Ona zachowała, ocaliła w nimzdolność do wzruszeń, poświęceń i miłości. Onastała sięjego sumieniem ocaliła w nim młodośći świeżośćuczuć. Szedł taknocą po wąskiej ścieżce wśróddrzew, z ukochaną, błogosławdoną twarzyczką przed oczyma. Serce zalewała wdzięczność i tkliwość, bezwiednie przyspieszałkroku, chciałby już być z Ewelina i Wszystkie te myślijej zwierzyć. To jest właśnie miłość. Poprzezwahaniairozterki, chwile zniechęcenia i pokusy, poprzez godzinyrozpaczy, kiedysądził, żejuż nie kocha, kiedy zgodniez opinią rozsądnychludzi myślał,żepopełnił szaleństwo,zaświtał dlań nowy brzask,rozbłysła nowa jasność. Trzebabyło zrezygnować zwszystkiego, rozstaćsię z ambipją, dumą, nawet nadzieją na szczęśliwą przyszłość, przystać^na bie''niedolę, brzydotę, chorobę, śmierć. Dzień po dniu, w pocieczoła i za cenę łez dodawaćEwelinie sił, utrzymywać ją przy życiu. Bo przecież toonutrzymałEwelinę przy życiu. Przelał w nią własne siły, oddał częśćsamego siebie. Widzieć, że Ewelina jest zadowolona, umożliwić jej spędzenie miłego popołudnia, zapewnić spokojnąnofc, wywołać uśmiechna jej twarzy,ukoić cierpienie, Ciała i dusze 593. odpędzić złe wspomnienia czy uczynić je mniej 'bolesnymi,rozerwać ją, pocieszyć, podna. eść na duchuoto jedynaradość, jakiejjeszcze pragnął, jakiej się spodziewał. Jakprzykazywałdoktor Domberle żył niczym mistyk, pogodziłsię z niedorzecznością przejęcia na swoje barkikrzyża tej nieszczęsnej istoty, przystał na to, aby wrazz nią pokutować za grzechy ludzkie. I oto stał się cud. Oddnia, w którym zrezygnował ipogrzebał wmyślachwszystko, nawetmiłość, odkąd nieżądał już niczego, niczego się już od Eweliny nie spodziewał, odkąd ponowniepoświęcił się jej, nie oczekując w zamian niczego, bez żadnego wyrachowania ani żadnej nadziei, począwszy od tegodnia zrodziła się miłość nowa, miłość oczyszczona, zwycięska, niezniszczalna, wyzwolona z kajdan egoizmu. Jemu,który zrezygnował ze świata i chciał ograniczyć swoje zainteresowania, całe swoje życie do tej biednej istotyskazanej naśmierć, zostało dane, że właśnie w tym wyrzeczeniu, wyzuciu sięz wszystkiego odnalazłwszelkieblaski,wzruszeniai radości, jakimi świat nigdyby go nieobdarzył. I teraz miał oto dokądpójść i czerpać sens swegoistnienia,całą potrzebną muenergię, otrzymaćswoją nagrodę. Nawszystko trzebawidać zasłużyć. Na prawdę, łaskę,talent. A także może na miłość. Czyż zatem miłość mężczyzny i kobietybyłaby, jak wszystko innew życiu człowieka, jedynie symbolem, odbiciemwielkiego dzieła Miłości i Odkupienia? Gdyżmiłośćtakże wymaga i obiecuje: Porzuć siebie, aodnajdziesz mnie. Trzebabyło, byMichał zapomniał o sobie, wyzbył sięegoizmu i dosłownie w myśl przysięgi małżeńskiej pozwolił,aby drugaistota wzięła go sobie aż do śmierci: "Bioręsobie ciebie. " Musiał zapłacić. Dziś jednak oczyszczonyz resztek tego,co ziemskie i cielesne, kochałnowym, niezniszczalnym uczuciem, mógł głośno oznajmić ukochanejistocie: "Kocham cię! Poprzez smutki i niedoletwego ludzkiegolosu, mimotwoich ułomności i twojego ubóstwa, a nawetwłaśnie dlatego, żeśsłaba i Wszystkiego pozbawiona, zaowe wyrzeczenia i ciężary, jakie na mnie nałożyłaś, zacierpienie, pot i łzy, które przez ciebie wylałem, kochamcię! " , Pod koniec września 1938 roku Michał wraz z całymswoim roczimikiemzostał powołany do wlojska. Wyjechał opół dnia wcześniej,gdyż przejeżdżając przezParyż chciał pożegnać się zeswoim mistrzem, któremuEwelina zawdzięczała powrót do zdrowia, a on poznanieprawdy. Doktora Domiberle zastał w domu wSaint-Cyr, gdzieod czasu opuszczenia sanatorium codziennie przyjmowałpacjentów. Stary lekarz bardzo jużbył słaby, a od upadku,w czasie którego uszkodził sobie kręgosłup, zupełnie niewychodził z domu i musiał stalenosić ciężki, okuty gorsetskórzany. Wcalenieźle mi służy! powiedział. Wiem już,co tostarość. Tegomi właśnie brakowało. Nie maco narzekać, mój drogi. Mówili o grożącej wojnie. Domberle w nią nie wierzył. Należał do łudzi, którzy jasno widząc przyczyny zła i prorokując zbliżającą sięklęskę, niesą jednakw stanie pogodzić się wewnętrznie z potworną wizją przyszłości. Nie powtarzał to niemożliwe, mam nadzieję, żestanie się jakiścud. To'byłoby zbytstraszne. Następnegodnia rano, na Dworcu Wschodnim, kiedyMichał czekał na pociąg do Chalons-suT-Marne,spotkałago nieoczekiwanaradość. Gdy przepychał się przez stłoczony i hałaśliwy tłum zmobilizowanych mężdzy-cn i towarzyszących im kobiet i dzieci, jakiś gruby porucznikw mundurze khaki z czerwonym kołnierzem, na którymwidniała złota odznaka lekarza,poklepał gonagle po ramieniu, uśmiechając się przy tym wesoło. Michał poznałBelladana, kolegę z uniwersytetu. Hellada ostatnio naczelny inspektor Ubezpieczalni Społecznej, takżejechał doChalo. rus, dohąd dostałprzydział. Jechał samochodem. Zabieram cię z sobą rzekł. Tak więc Michałodbyłtę drogę samochodem Belladana. 595. Gawędzili o Tillery'em, Seteuilu i Sathanasie, o dawnychprofesorach z Wydziału i czas przeleciał im szybko. Dojechali do Chalons tuż przed południem. Place, ulicei bulwary zatłoczone były samochodami i ciężarówkami, bryczkami, wozami sanitarnymi, cywilami i żołnierzami; w całym mieście roiło się jak w poruszonym mrowisku. Belladan dowiózł Michała do komendy wojskowej szpitala i tusię rozstali. Michał załatwił pierwsze forma-lmośai i poszedł zameldować się u podpułkownika Marchelier, który miał być jegodowódcą. Marchelier, typowy lekarz wojskowy, jowialnyolbrzymi brodacz,ogorzały po dziesięcioletniej służbiew koloniach, kazał Michałowi pilnować sanitariuszek,któreprzeprowadzały dezynfekcję sal operacyjnych w ambulatorium. Świeżo zmobilizowany lekarz spędziłtam. całe popołudnie, sprawnie kierując powierzonym mu personelem. Mogłobyć koło siódmej, zmrok już zapadł, od dawnazasłonięte wielkie okna i zapalono światło, gdy na korytarzu rozległo się donośne wołanie: Doutreval! Doutreval! Gdzież on się ukrywa,u licha! Michał poznał grzmiący głos podpułkownika Marchelier. O, dobrze wam tu idzie! Już czysto! Widać, że sięruszacie, co? Powiedzcie no, mój drogi, pan pochodziz Angers, tak? Ktoś tam chce się z panemwidzieć. Michał szybko zrzucił biały kitel i zbiegł na dół. Wieczórbył wyjątkowociemny. Po podwórzu kręcili się ludzie, cochwila wpadali na siebiei klęli głośno. Gdzieniegdzie przebłyskiwało niebieskaweświatełko zamaskowanej latarni. Błąkając się omaCkiem po niezliczonych zakrętach, zarobiwszy parę porządnych kułaków przy pomocy jakiegośżołnierza, któryprzypadkowo miał przy sobie latarkę kieszonkową,Michał dobrnął wreszcie do wskazanego pawilonu, minął przedsionek, przeszedł korytarz i oślepionyjasnym światłem stanął na progu wielkiej, widnej sali. Sala ta zastawiona była podwójnym rzędem pustych,przykrytychczystymi, starannie wygładzonymi kocami łóżek. Między nimi krzątało się kilku sanitariuszy. W głębi owej ogromnej sali, odwrócony plecami do wejścia stał jakiś major, bez czapki, wysoki, z bujną, niemalbiałą czupryną, lecz szczupłą i młodą jeszcze figurą, bardzozgrabną w obcisłym mundurze starego typu, jasnoniebieskim z aksamitnym wiśniowym kołnierzem. Wydawałjakieś polecenia, Wskazując końcem trzcinki rządłóżek,którenależało przesunąć,aby utworzyć dodatkowe przej596 Ście. Na odgłos otwieranych drzwi major się odwrócił. Cojeszczepowiedział, a potem wolnym krokiem ruszyłw stro,nę Michała. Idąc wspierał się lekko na lasce prawie niebyło widać, że trochę utyka. Był coraz bliżej. Jego pociągłątwarz, jakby trochępomarszczona i postarzała,zdawałasię dziwnie blada i skupiona. Próbował się uśmiechnąć,ale tylko bolesny grymas wykrzywił jego usta. Jak się masz, Michale? Musiała zajść wielka przemiana w człowiekutego typu,co profesor Doutreval, jakaś zasadnicza przemiana wewnętrzna, że się tak zbliżał do swegosyna, że uczyniłpierwszy krok. Świadomość tego własnowohiegoupokorzenia się ojca głęboko wzruszyła Michała. Miał ochotę rzucićmu się na szyję, ucałować go: ale się nie odważył. Poprzestał na tym, że ujął jego wyciągniętąrękę, uścisnąłjątrochę mocniej i trochę dłużej przytrzymał. Dowiedziałem się, że tu przyjechałeś powiedziałDoutreval głosem z lekka ochrypłym, jakimmówił zwyklew chwilach tajonego wzruszenia. I kazałem poprosićMarcheliera, żebymi cię przysłał. W takich chwilachdobrze jest znów się spotkać, prawda? Gdybym był wiedział, ojcze, sam bym. Skąd jednakmogłem przypuszczać. Ze ija tu będę, tak samo jak ty, co? Ano widzisz. Jestem już na służbie od trzech dni. Pomyślałem sobie, żew takiej sytuacjimogę się jeszcze przydać. Uśmiechnął się, jego głos przejaśniał, odzyskał zwykłebrzmienie. Zadepeszowałemdo mego starego przyjaciela Marchelier. Zaraz mi tu znalazł robotę, mimo mojej chorej nogi. Cóż! Nie przeszkodziprzecieżw zestawianiu cudzych! A coz tobą? Zmobilizowano mnie też, ojcze. No, tak, tak. Co robić! Nie traćmy jeszczenadziei! Nie mogę uwierzyć w tę wojnę! Nie pisałem do ciebieani razu odezwał się Michałz trudem. Bałem się. Bałem się,' żemnie odtrącisz. Bardzowobec ciebie zawiniłem. I ja się bałem wyznał Doutreval. Bałem się,że mi nie odpowiesz, że mi nie przebaczysz. Bałem sięjeszczejednego cierpienia. Bo wiele przeżyłem od czasutwojego wyjazdu. Tak. Uśmiechnął się bladym,znękanym uśmiechem. A potemmówił dalej: 597. Ja również czułem się winny wobec ciebie. "Napisz! Napisz'" namawiała minie Fabiana. Jednaknie miałem odwagi. No trudno,Wszystko to dziś się naprawi,prawda, Michałku? Zresztą za chwilę o tym pogadamy. Ale na razie musimy coś zdecydować! Czy jesteś wolnywieczorem? Może poproszę Marcheliera. Bo chciałbymjednak, żebyśmy spędzili parę chwil razem. Na dziś już skończyłem. Jestem wolny. To wspaniale. Spojrzał na zegarek. Siódma. Wyjdziemy stąd i zjemy razem obiad, dobrze? Poczekaj na mniechwileczlkę. Podszedł do pielęgniarzy, wydał im jakieś zlecenia, poczym wrócił do Michała i popchnął go w stronę drzwi. Idź naprzód. Masz samochód? -Nie. Szkoda. Zmęczony jestem. Ale trudno. Zeszli w ciemności po kamiennych schodkach prowadzących napodwórze. Dokądpójdziemy? Gdzie sobie życzysz,ojcze. Wobectego do Haute Merę de DieupowiedziałDouitreval. To najlepszy hotel w Chalons. Ładna nazwa,dość osobliwa, prawda? Cóż za ciemności! Posuwali się z trudem w zupełnym mroku wzdłuż muruokalającego podwórze. Za bramą szpitala ruszyli w stronęrynku, ocierając się o jakieś ledwo widoczne cienie,któreco chwila na nich wpadały i klęły siarczyście. Odczasudo czasu dostrzegalisłabe, jafebygrobowe, niebieskaweświaiteliko gazowej latami ulicznej, osłoniętej i na nicnieprzydatnej. Ludzie potykalisię, schodzili z trotuaru, utykali w rynsztokach. Nagle tuż przed samym ich nosemwyrastała ozama masasamochodu z pogaszonymi światłami. W tymmrowiu ludzkim nie brakło nikogo: bylicywile i żołnierze,oficerowie ipielęgniarki, gromady pijanych i całe rodzimy, które nie mogąc zasnąć obnosiły swójlęk po ulicach, szukały wiadomości, czegoś, co podtrzymałoby chociaż cień nadziei. Wszystko tosnuło się posępnie,obijającsię o siebie w ciemności. Od czasudo czasuuchylały się jakieś drzwi, w czerńnocy padał snop mętnegoświatła, przezchwilę widać byłownętrzejakiejś knajpy,zapchanej po brzegi mężczyznami w mundurach, którzysiedzieli, stali, tłoczylisię, jedli, piili w kłębachdymu z papierosów. Pochwili drzwi się zamykały,a ciemność dokoła 598 zdawała się jeszczebardziej zwarta. Albo też otwierała sięz nagła czarna czeluść kina, wchłaniała gromadę ludzii stamtąd, jak z głębi lochu, mimo wszystkorozlegał sięjeszcze chwilami wybuch beztroskiego śmiechu. Człowiekszuka zapomnienia. Na rynku Doutreval wysunął sięprzed Michała iz trudem przedostał przeztłum czekający pod drzwiami restauracji. Przecisnęli się obydwaj do hotelu Haute Meręde Dieu. Rozsunęli podwójne papierowe zasłony zaciemniające wejście i nagle znaleźli się w oślepiającym blaskubardzo wysokiej, białej, rzęsiście oświetlonej sali,lśniącejod luster, kinkietów, kryształów,bieli obrusów, zaskakującowesołej po ciemnościach ulicy. Przy stolikach siedziały grupki oficerów w mundurach khakii szczególnie wytworni lotnicy w mundurach ciemnoniebieskich, a zmordowani, spoceni kelnerzy obsługiwali ich pospiesznie. Doutreval i Michał zjedliprędiko, nie zdając sobie nawetsprawy z tego, co im podano. Wojna! Wojna! Wszyscydokoła tylko o niej mówili. Doutreval spodziewał się jeszcze cudu, nie,nie mógł uwierzyć w taką potworność. Poobiedzie natychmiast wstali, by zrobić miejsce następnym,po czym wyszli znów w mrok i poomacku, posuwając sięjeden zadrugim poprzezniewidzialną ciżbę, ruszyli wstronę szpitala. Idący z tyłu musiał trzymać rękę na ramieniupierwszego, aby się nie pogubić w tym tłumie istot błąkającychisię w posępną, ciemną jak smoła noc. Wreszciedotarli do szpitalai długimi słalbo oświetlonymi korytarzami, weszli na trzecie piętro. - Oto moja norapowiedział Doutrevał otwierającjakieś drzwi. Wejdź. W głowach polowego, starannie zasłanego łóżka leżałokilka książek. Pod łóżkiem para połyskujących butów. Fotografia Mariety w szklanej ramice zdobiła półkę nadkaloryferem. Czysta bielizna, koszule, sztywne kołnierzykiczekały na krześle, aż je ordynansułoży w szafie. Porządek, schludność, wytworna prostota, tak charakterystycznedla Doutrevala. Łatwo było wyczuć, żejuż zorganizowałsobie tutaj życie. Ale pluszowy piesek na kółkach, stojącyna parapecie ofcna, bardzoMichała zaskoczył: niepojętazabawka dziecinnazupełnie jeszcze nowa,opatrzona nawetetykietką. Siadaj powiedział Doutreval. Sam usiadł na łóżku, na wiprost Michała, wyciągnął 599. chorą nogę, aby trochę wypoczęła, i spojrzał na synauważnie. Cieszę się, żecię znów widzę, Michale. I ja także,ojcze. Przezchwilę spoglądali na siebie w milczeniu. Uprzytamniali sobie całyten czas,który przeżyli z dala odsiebie, przeszłość, która ich teraz dzieliła. Bolesna chwila. Nie wystarczy, że ludzie w końcu się zrozumieją,odzyskają dla siebie szacunek, uznają obopólne winy: wzajemniezadawane rany pozostawiają ślad. Tojuż nie boli, ranysięzagoiły. Lecz serce stwardniało pod bliznami. A życiejest za krótkie, nie staje czasu, by odżyło to, co umarło. Ludzie powinni wystrzegać się nienawiści. Nawetnamiłośćnie starczanam przecież czasu! Douitreval zacząłpowoli przetrząsać kieszenie w poszukiwaniu nieodstępnego papierosa. Gdzie teraz miesaasz? Co robisz? Odpoczątku na północy. A ty, ojcze? WBrison. Koło Aix-les-Bains. Niedaleko od starychDroux. Pamiętasz, taka mała wioska. Przeniosłeś siętam na stałe? Przeszedłeśna emeryturę? Nie odpowiedział Doutreval musiałem opuścićAngers. Ruchem głowy wskazał półeczkęnad kaloryferem. 'Wiesz, że umarła. Tak. Pracowałemdalej, prowadziłem badania. Zresztą, niepowiodło mi się. Cała moja praca. właściwiewzięła w łeb. Skończone! Zrozumiałem za późno, że szedłem fałszywądrogą. Ale czyś musiał wszystkood razu rzucać? Tak. Za bardzo się zaangażowałem. Nie pozostałominic innego, jak ucichnąć i wycofać się. Poświęciłeś na to całe życie! Cóż robić! Z mojej pracy cośmoże jednak zostanie. Wynajdą inne metody. Już teraz mówi się o elektrowstrząsach. Możliwe. Choć na ogół przestałem wierzyć w całeleczenie wstrząsami. To 'zbyt brutalne. Ale co można wiedzieć! To sprawa tych, którzy przyjdą ipo mnie. Czy daszwiarę, że we mnie całamojapraca 'budziteraz niesmak,prawie wstyd. Straciłem z oczu człowieka! Przekroczyłemgranice, w jakich wolno eksperymentować ma ludzkiejistocie. 600 Ale w dobrej wierze, ojcze! Dobrawiara to jeszcze za mało! Nie w nas samychwinniśmyszukać prawideł naszego postępowania. Sobiesamemu nie można zaufać. Zbyt łatwo i dobrze się okłamujemy! Nazywamy wiedzą to,co jest pychą. A nawetiwiedza nie jest przecież Bogiem, który odpowiada nawszystkie nasze wątpliwości, Michale. Wimię wiedzymiałbym pełne prawo prowadzić nadal moje bezlitosne doświadczenia na biednych wariatach. Ale są pytania, naktóre nauka nie może dać 'odpowiedzi. Obok wiedzy musijeszczeistnieć coś innego. Moralność, etyka zakbńczyłcicho, jak gdyby iż żalem. W każdym bądź razie podjął po chwilinajwiększym moim nieszczęściem było. 'co zresztą głównie'chciałem ci powiedzieć, że wszystko to za bardzo mniepochłaniało. Nawet pracamoże ibyć pewną odmianąLegoizmu,mójsynu! Zaniedbałem Fabianę. Za bardzo pozostawiałem jąsamą sobie. Słowem. Czy nic otym niesłyszałeś? Nie, nic niewiem. Fabiana ma. Fabianazostała. No tak, Fabiana ma,dziecko. Chłopczyka. Dlatego właśniesię przeniosłem. Fabiana! wykrzyknął Michał. Fabiana! Ojcze! To moja wina szepnął Doutreval. W ikrófkich wstydliwych słowach opowiedział mu całydramat. Michał widział dobrze,jak bardzo przy tym cierpi,. a jednak nie ukrywał niczego, wymówił nawelt tafc wstrętne dlań nazwisko Guerrana. Tak, coś się w nim odmieniło. A teraz razem tam miesiżkacie? zapytał Michał. Tak. Trochę praktykuję. Leiozękuracjuszy, którzyprzyjeżdżajądo Aix-les-Bains. Jafcoś to idzie. Fabianazajmuje się domem. W niedzielę chodzimy do starychDroux. "Porzućcie wybujałe nadzieje i nad miarę zakrojone marzenia. " Usłuchałem tej (przestrogi. Zrezygnowałem. I mimo wszystkojesteś szczęśliwy? Wiesz,Michale, że tak. Tak. Człowiekowi się wydaje,. że z wszystkiegosię wyzwolił, od wszystkiego odszedł. Wydaje mu się, że już wszystko widział, wszystko poznał,. zgłębił, jak dalece wszystko jest marnością: ludzkość, rodzina,pieniądze, zaszczyty, dzieci. Wydaje mu się, że jużnigdy nie będzie w stanie niczymsię zainteresować, doniczego przywiązać. A późniejwskazał głową stojącąna oknie pluszową zabawikępojawia się, wchodzi w ży601. cię taka mała istotka, dziecko, wnuczek. I dla tego otomalca stare serce, które już dawno zdawało się umarłe,zaczyna na nowo bić, zaczyna się niepokoić, drżeć, dajesię porwać i człowiek na mowo powraca do życia. Pokiwał . głową ina chwilę sięzadumał, z lekkim uśmiechem na ustach, myślami błądząc gdzieś daleko. No aty? odezwałsię znowu. Jak tam? Jakości sięułożyło? Wszystko w końcu obróciło sięna dobre powiedziałMichał. Co robiłeśod czasu. odczasu. Ożeniłem się. Skończyłem studia. Pewien stary lekarzwyleczył moją zionę. A później . osiedliłemsięna 'północy. Tak. O tym wszystkim wiedziałem. Czy jesteś zadowolony? Bardzo. Praktykuję, jestem lekarzem przedmieścia. Jakoś sobie radzę. Mam pysznego chłopaka. A teraz Ewelina. moja żona, spodziewa się drugiego. Majątku się niedorobiłem. Ale jesteśmy szczęśliwi. Szczęśliwi? Michał . przez chwilę się zastanowił. Tak. w gruncie rzeczy tak. To może nie jestto, coludzie na ogół nazywają szczęściem. Wydaje mi się jednak,że mogęśmiało powiedzieć: jesteśmy szczęśliwi. Więc wrezultacie życie mię przyniosło ci rozczarowania? Michał znów się zawahał. iMiilczał sekundę. Nie powiedział. Nie. A zatem się pomyliłem. Nie przeszedłeś tego wszystkiego, co ci. O, przeszedłem odparł Michał. Miałeś wtedyrację. Przeszedłem wiele, przez nią. i z mią. Alemtimowszystko. Nie. może raczej przez to wszystko. Możewłaśniedziękitemu byłem szczęśliwy. Tak szepnął Doutreval. Rozumiem. Przez chwilę dumał. A później powiedział wolno: Oto, co jest niepojęte! Że można pragnąć złożyć z siebie ofiarę na rzecz innego człowieka. I że zatracając siebiemożna na tym wygrać. Miłość! Najwyższa tajemnica naszegoistnienia! Że można się godzićna zatracenie samegosiebie ina tym zatraceniu zyskać. Tojedyne, comogłoby kiedyś sprawić, że uwierzę. W gruncierzeczy wybrałeś może lepszą cząstkę. Jeszcze nigdy Doutreval nie powiedział tak wiele. 602 No cóż. ciągnął po chwili. Przyjedziesz donrnie, prawda? Powinieneś od czasu do czasu przyjeżdżaćdo Aix-les-Bai'ns. Musimy sięanowu zbliżyć, muszę poznać twoje dzieci. Straciliśmy tyle lat. To strasznenieuważasz, że się ma tylko jedno życie i magle spostrzega się,że minęło jak błyskawica i że się je zmarnowało! Westchnął i naglewstał. iNo. dobirze! Nie bawmy się w smętne rozważania. Już . dziesiąta. Dobranoc, Michale. Nie, wojny 'nie będzie! Napisz do imtniezaraz, jak wrócisz do domu. A w lecieprzyjedziecie nawakacje? Obiecujesz, co? Odprowadził go do schodów. Wiesz, (nie zejdę. Bo noga. Nie, jutro się 'nie 'zobaczymy, już mnie tu 'nie będzie. Wyjeżdżam do Mormelon. Mamtam [zorganizować punkt. Zobaczymy się dopiero w cza- ,się waikacji. albo wojny. Na chwilę się zamyślił. Apotem trochę stłumd. oinym głosem powiedział: Gdyby jednak mimo wszystko wojna wybuchła. podajmi jeszcze numer twojej jednostki, nazwiskodowódcy,żeby (mnie natychmiast zawiadomili, gdyby . przypadkiemcoś ci się. Ale wojny 'nie będzie! No,ucałujmy się, synu! Nadstawił Michałowi 'policzek, trochę ikłujący zarositem. Sam itaicże musnął syna ustamii letóko utykając ruszyłw mroczny korytarz do swojego pokoju. Już się nieobejrzał. Radosna wieść dotarła do Michała następnego dnia ranow czasie pracy. Otworzył okno gabinetu,zza roguulicyzbliżała się grupa mężczyzn, wesołowymachujących ręfeoma. Z ich okrzyków dowiedział się, że groźba wojny zostałazażegnana. Tegożsamego dnia wieczorem Michałwojskową 'ciężarówką powracał na północ. PodpułkownikMarchelie;- wysyłał swoich podwładnych doLilie i na pogranicze francusko-belgijskie, podpisał więc i Michałowirozikaz wyjazdu. W ten sposób będzie panbliżej domu, jak pana zdemobilizująpowiedział. '- W czepku się panrodził! Droga, pustado Cambrai, od tego 'miasta stawała si? coraz bardziejzatłoczona niezliczonymi ikolumnami wojs'kaAż do Douai, a nawet prawie do Lilie, samochód musiałposuwać się wolno w nieprzeltozonyimszeregu innych: wielkich ciężarówek z brezentowymi 'budami naładowa603. nych skrzyniami z amunicją, szerokich niskich ciągnikówwlokących ciężkie działa, sanitarek, wozów taborowych,samochodów terenowych, tankietek i pancerek, posuwających się w jednostajnym monotonnym rytmie, z miarowym pomrukiem silników, potężnym głuchym warkotemmotorów Diesla, szczękiem łańcuchów i trajkotliwymchrzęstem stalowych gąsienic po bruku; płynęło to niczymnie kończąca się rzeka metalu. Tużprzed wozemMichałaposuwała się wolno wielka, ciężka, przysadzista jak olbrzymi nosorożec pancerka, osłonięta stalowymi płytami. Wielkie,ślepe zwierzę parło naprzód kierowane ręką niewidocznych ludzi. Tylko na samej górze,ze szczytu wieżyczkiwyglądał jakiś żołnierz. Z otworuwystawił jedynie głowęopociągłej, szczupłej, skupionej twarzy pod stalowym hełmem, odciętej ostrą liniąrzemiennego paska. "Wyrastałwysoko ponad samochody, drogę, istojący po obu jej stronach niemy tłum. Gdy patrzyli, jalk tak jechał, uwięzionyw stalowym pancerzu, bez wątpieniazalękniony i siłąukrywający swój lęk, ze stężałątwarzą i wzrokiem utkwionym w dal, poza przestanęniebieskawychciężkich dymówsnujących się nad konwojem, zdawał się być obrazemz krwi i żelaza, tragicznymwcieleniemducha wojny. Wojna! Ta posępna i groźna chmura oddaliła się. Leczjej cieńpozostał jeszcze na tych drogach, kolumnach wojsk,naludziach którzy razpopchnięci szli naprzód tymsamym pędem na obliczu całego tego tłumu, milczącego,zmordowanego, pełnego wewnętrznej udręki, tłumu, którypatrzył na przepływającą lawinę żelaza, przypominał sobieniedawną inwazję i straszliwe spustoszenia,jakie po niejzostały. Niedaleko Lilie ciężarówce udałosię wyrwać z kolumnyi ruszyć nieco szybciej. Pielęgniarze mieli dojechać doDunkierki, Michał zaś powinien stawić się w sanatoriumSaint-Jans-CappeUe, na stoku Mont-Noir. Nadłożyli dlaniegotrochę drogi i wysadzili u podnóża góry. Zaczął sięwspinać stromą i uciążiliwą drogąnaMomt-Noir. Nigdychyba jesień nie przyozdobiła tak żadnegokrajobrazu, nigdy żadna wieś nie zdawała się tak beztrosko szczęśliwa jak ten zakątek Flandrii,zielony i rudy,zagubiony wśród lesistych dolin. Ciemne świerki odbijałyostro od złiOtoczeTWonego, rozmytego piaszczystego stoku. Gdzieś w pobliżu łagodnie szemrał wartko płynący strumyk. Płowy zając wielkimi susami śmignął przez drogę i zapadłmiędzy krzaki. Po lewej 'stronie wkotlince przypomnie604 nie1914 roku: wojskowy cmentarz, szeregi małych, jednakowych, równiutko prostokątnych białych płyt wśród urzekająco świeżej,zielonejtrawy, owe schludne, czyściutkie,niemal wymuskane groby 'żołnierzy,spoczywających w takbezmiernie spokojnej ciszy, że nawet myśl o śmierci zdajesię przezto mniejbolesna. Gdzieś w 'oddali porykiwała krowa. Czysty,smętny głosdzwonu zSaint-Jans-CappeUe rozchodził się dalekovy niczym niezmąconym powietrzu. Po dniach grozy,yy-obliczu bliskiej wojny, ztych pól, zkojącej słodyczy jespyi zdawała się jakby promieniować cudowna, wzruszającsrobietnica płodnego życia, radości, pokoju. JjZa parę dni Michał zobaczy swoje miasto, znajome twarde robotników, ich żony,dzieciaki. Znajome głosy będą gowitały: "No co, panie doktorze, wrócił pan? " I zobaczy też ów wiejski zakątek,gdzie między drzewami przeziera stary, wysoki, dachówką kryty dach jegodon '. I wąską dróżkę,obrzeżoną przyciętymi wierzbamio srebrzystozielonych liściach. Au kresu tej dróżki napewno szczupłąjasną sylwetkękobiety i obok chwiejącegosię jeszczena krótkichtłuściutkich nóżkachchłopczyka. Ukochaną,delikatną, jakby z wosku rzeźbioną twarzyczkę,nieśmiałą,szczęśliwą i trwożnie wypatrującą w oddali,Kiedy na drodze pojawi się wreszcie wyczekiwana postać. Ewelina! I znowu, ipo raz nie wiedzieć który, Michałw głębokim porywie całej swej istoty zwracał się ku tej,Którą kochał,uświadamiał sobie, ile jej zawdzięcza. Onasp 'przekształciła, odmieniła, odrodziła. Uprzytomnił sobie,. Bym był, nimją poznał. I co zeń zrobiła, po prostu dlat(go, ze w 'niego uwierzyła, że wydał jejsię lepszy i piękniejszy, niż był 'w istocie. Gdyżtak się właśnie stało: samsapragnąłzostać człowiekiem, którego ona w nim dojrzała. A dziś może jej powiedzieć:"Przynoszę ci serce, które tyukształtowałaś,człowieka, który jest twjoim dziełem". Każdy z nasw jakiejś mierze staje siędzieckiem feof Diety, którą kocha. Wewnętrzne odrodzenie mężczyzny jest(, powołaniem kobiety. ' Piękne jest 'życie,piękny jest; ma tej ziemi los człowieka,który odnalazł prawdę w "miłości. "Wybrałeś lepszącząstkę. " Michał powtarzał sobie te ostatnie słowa trochęsmutnego pożegnania ojca. I myślał, że znękany życiemczłowiekmiał rację. On wybrałlepszą cząstkę. Osobliwe,i słuszne określenie. Tak, wydaje się, że miłość i oddanie;o przewodnie hasła maszego życia. Lecznie sposób tego 605. pojąc bez Boga. "Można się godzić na zatracenie sameglsiebie i na tym zatraceniu zyskać. To jedyne,co caogtobkiedyś sprawić, że uwierzę. " Tak, ojciecmiał rację. Bó^obrał sobie najlepsze schronienie wsamym sercucłcwieka. "Najmilsi! miłujmy jedni drugich, bo miłość jest z Bóg. I każdy,kito miłuje, z Boga jest narodzony i zna BogcKto . nie miłuje, nie zna Boga, bo Bógjest miłością. '' Więc to chciał wyrazić święty Jan! Otow całym swyr(majestacie inieograniczonej . głębi[posłannictwo stareapostoła o gorejącymsercu, posłannictwo, które orsłodka Marieta przekazywała Michałowi, jeszcze wtchiSopcu, a czyniła to niekiedy z takim wzruszeniemtwarzy, że patrzał na nią nie mogąc pojąć: Ten. kto kochżyje w Bogu! I on, Michał,także w nic nie wierzył. I on, podobnie jaojciec, odmawiał życiu wszelkiego sensu i . celu. A prze; to, że dla jej niedoli . pokochał nieszczęsną istotę, że silnad nią ulitował, zgodził siędzielić ijej łzy, ubóstwo i mękęteraz oto, poprzez tę drogą twarz wylania mu sięinniOblicze. Poza Ewelmą, poza ofiarną miłością doudręcz. nego człowieka odsłania się miłość do Boga. Miłości są tylko dwie. Ukochaniesamegosiebie lub ukchanie innych żyjących istot. Poza ukochaniem siebie krysię jedynie bóli zło. A poza ukochaniem innych jestdobijestBóg. Za każdym razem gdy człowiek wybiegnie miłiścią poza siebie,'i jest toświadomy czy nieświadomy akwiary w Boga. Miłości są tylko dwie: ukochanie siebiukochanieBoga. Spis treści Od wydawnictwa . Tom I; Gdy widzisz tylko siebieTam II. ...Obyś coś ukochał .