Gerald A. Browne Kamień 588 Dla Merle Lynn Browne, Maggie Browne Miller, Cindy Montana Browne oraz Peggy i Whipa Alleyów PODZIĘKOWANIE Autor wyraża swą wdzięczność wszystkim, którzy dopomogli mu w napisaniu tej książki. Szczególne podziękowania należą się Jonathanowi W. Stewardowi, doktorowi nauk medycznych, asystentowi profesora psychiatrii klinicznej na wydziale lekarskim Uniwersytetu Kolumbii, pełniącemu równocześnie obowiązki psychiatry w Stanowym Instytucie Psychiatrii w Nowym Jorku; Mandnowi S. Belsky'emu, doktorowi nauk medycznych; doktor Ruth Ochrock; Rogerowi D. Powellowi, doktorowi nauk medycznych, chirurgowi ortopedzie; dyplomowanej pielęgniarce N. Cox; Thomasowi Gouge z Centrum Medycznego Uniwersytetu w Nowym Jorku. A także Benowi Jacobsonowi, emerytowanemu detektywowi z nowojorskiej policji; Jerome'owi Allanowi Landau, prawnikowi, byłemu agentowi służb specjalnych; Departamentowi Skarbu Stanów Zjednoczonych; Urzędowi Skarbowemu; Wywiadowi oraz Siłom Uderzeniowym Stanów Zjednoczonych do Zwalczania Zorganizowanej Przestępczości; Scottowi Townerowi, gem-mologowi z A.I.G.; Simonowi Abrahamowi, prezesowi Amasian Gems Inc., Nowy Jork, Bangkok, Genewa. Jak również Adnanowi Khashoggi, Robertowi Shaheenowi, Robertowi J. i Patrycji Lovejoy, Richardowi i Anastazji Capalbo, Bernardowi i Patrycji Nunez, Lucienne Dodge, Pii Kazań, paryskiemu wydawcy „Harper's Bazar", Michaelowi i Susan Torlenom, Jackowi Tirmanowi. Oraz Sterlingowi Lordowi i Ann Harris. Znowu szczotkowała włosy. Janet Springer siedziała w wielkim fotelu i nie zwracała szczególnej uwagi na to, co robi. Gdy któreś pociągnięcie szczotką po skórze głowy okazywało się zbyt bolesne, zmniejszała nacisk, rozwierała nieco zaciśnięte na uchwycie palce, po czym wracała do szczotkowania. Robiła to już ponad godzinę. Nierzadko dochodziła do trzech. Miarowo przeciągała szczotką po pasmach ciemnych, prostych, sięgających ramion włosów. Czesanie powodowało słabe wyładowania elektryczne, które Janet wydawały się czymś przyjemnym. Pod koniec każdego pociągnięcia wstrząsała gwałtownie szczotką, jakby chciała strącić z niej jakiś proch. Stale powtarzała sobie, że to głupota, że ani trochę nie wierzy, by szczotkowanie, choćby nie wiadomo jak silne, mogło coś zmienić wewnątrz głowy. A jednak często sięgała po szczotkę, zwłaszcza gdy czuła, że jej dni zawieszenia dobiegają kresu. Prawe ramię Janet zdawało się zupełnie niezależne od reszty ciała, nieruchomej niczym skała. Stopy, precyzyjnie złączone, spoczywały na podłodze, kostki się stykały. Równo ustawione kolana i uda służyły za podporę wolnej ręce. Siedziała przesadnie wyprostowana, z usztywnionym torsem, z piersiami i głową wypchniętymi do przodu przez łuk kręgosłupa. Ktoś mógłby pomyśleć, że przybrała tę pozę specjalnie, chcąc na przykład zwrócić na siebie uwagę. W rzeczywistości Janet nie zrobiła tego celowo. To przyszło samo, stopniowo zaciskało jej wargi i przesłaniało oczy, tak że teraz patrzyły bardziej w głąb czaszki niż na zewnątrz. Przez umysł z niebywałą szybkością przemykały myśli, jedna dziwniejsza od drugiej. Janet czuła się tak, jakby jej własny mózg usiłował sam się zagubić w gmatwaninie ukrytych pod czaszką zwojów. Znała te symptomy. Wiedziała, do czego prowadzą. Walka z nimi była bezcelowa. Nie oczekiwała właściwie, że na zawsze pozostanie w stanie zawieszenia. Miała tylko cichą nadzieje. Nawet parę dodatkowych dni byłoby błogosławieństwem. Oznaki zmian. Zaczęły się w ubiegłym tygodniu. Początkowo niemal niezauważalne, szybko przerodziły się w częste wybuchy złości, prowokowane przez byle drobiazg, jak choćby to, że nie potrafiła odnaleźć w książce miejsca, w którym przerwała lekturę, albo że nieposłuszny znaczek pocztowy ześlizgnął się i został przyklejony na opak w rogu koperty. Częściej wypuszczała z rąk różne przedmioty. Gdy do tego dochodziło, gdy wypadł jej futerał na okulary lub cokolwiek innego, natychmiast obarczała winą upuszczony przedmiot i za karę go kopała. Rozmawiała głośniej i szybciej. Rozsadzała ją energia. Rozładowywała ją częściowo, kładąc się na podłodze i wykonując sto wznosów tułowia ze stopami zaczepionymi o łóżko. Używając białej, wełnianej skarpetki odkurzała podłogę pod łóżkiem oraz szafę. O drugiej nad ranem obskubywała zmechaconą wełnę ze swych ciemnych swetrów. Jej sen był krótki i przypominał wypełnione czernią przerwy. Pełna świadomość wracała z chwilą otwarcia powiek. Ostatniej nocy nie spała wcale. Całymi godzinami leżała nago bez żadnego przykrycia. Dreszcze dostarczały pewnej rozrywki. Co jakiś czas przez kwadrat przejrzystego plastiku w drzwiach spoglądała na nią czyjaś twarz. Janet siadała wówczas i posyłała w tę stronę niespokojne spojrzenie. W którymś momencie wstała, po czym przez dłuższą chwilę krążyła po pokoju z zamkniętymi oczami, ponieważ w ten sposób łatwiej jej było udawać, że porusza się pewnie i celowo. Kiedy wróciła do łóżka i położyła się na wznak, zamknięcie oczu tylko wszystko pogorszyło. Myśli spłynęły w tył głowy, tworząc bezładną stertę, z której co rusz strzelały do góry jakieś oderwane strzępki. Pragnienia bez szans na spełnienie. Powracające wspomnienia. Liczne marzenia seksualne. O świcie przyszło jej do głowy, żeby się spakować. Zaczęła w myślach przeglądać swoje rzeczy, wybierając te, które wydały się jej odpowiednie na tę porę roku. Kwiecień w Rzymie. Dwudziestosześcioletnia Janet Springer. Przebywała w High Meadow od trzech lat. W żadnej klinice nie wytrzymała tak długo. W ciągu poprzednich dziesięciu lat odwiedziła pięć innych prywatnych klinik. Zawsze mieściły się one w obszernych domach, będących dawnymi wiejskimi rezydencjami bogatych miesz- 10 czuchów. Wzniesiono je w czasach, gdy nie trzeba było się martwić o ogrzewanie czy służbę. Otoczone przez rozległe posiadłości, leżące nieco na uboczu, doskonale spełniały swą nową rolę. (Któż zgadnie, ilu spośród pierwotnych właścicieli i ich potomków powróciło tutaj na przestrzeni lat i przebywało w znanych sobie pokojach?) Janet nazwała kliniki „przechowalniami". Tam właśnie ją przetrzymywali. W niewielkiej odległości od rodzinnego domu. Przenosili ją z jednej przechowalni do drugiej, ponieważ zawsze stwarzała problemy. Kliniki, które zgodziły się ją przyjąć, wcześniej czy później żałowały swojej decyzji. W końcu pod byle pretekstem zaczynały nalegać, aby rodzina zabrała Janet gdzie indziej. W niektórych placówkach zupełnie uczciwie przyznawano, że nie mogą sobie z nią poradzić. Stanowiła przypadek zbyt skomplikowany, nie potrafiono zapewnić jej odpowiedniej terapii. Wszyscy woleli pacjenta zachowującego się niczym oswojony ptak, któremu do dzioba o wyznaczonej porze można podawać ustalone dawki ustępliwości i spokoju. Cały personel kliniki, zaczynając od pielęgniarek, a na naczelnych lekarzach kończąc, uzależniony był od leków w stopniu nie mniejszym niż pacjenci. O wszystkim decydowało tyle i tyle miligramów tego czy tamtego. Janet stanowiła pod tym względem wyjątek. Nie dlatego, by odmawiała przyjmowania leków; z chęcią połknęłaby wszystko i z prawdziwą wdzięcznością powitała poprawę. Thorazin był pierwszym specyfikiem, jaki na niej wypróbowano. Jej organizm go nie tolerował, podobnie jak wszystkich chloro-promazyn. Haloperidol także wywoływał ujemne reakcje. W przypadku Janet najbardziej obiecujący wydawał się węglan litu. Poprosiła o informacje na temat tego środka, po czym kilkakrotnie przeczytała wszystkie dostarczone materiały. Nabrała przekonania, że lit jest jej przeznaczeniem. Wszystkie kłopoty, jakie miała do tej pory z lekami, były wręcz niezbędne — prowadziły ją bowiem do litu. Lit był cudowny. Potrafił złagodzić skrajne napięcia emocjonalne, niepokoje i lęki. Utrzymywał ją w stanie równowagi. Nigdy więcej chora głowa nie rozhuśta jej na tym straszliwym wahadle. Lit dopomógł już innym ludziom cierpiącym na psychozy maniakalno-depresyjne. Pragnęła go. Modliła się, by organizm mógł go zaakceptować. Dyrektor kliniki przestudiował historię choroby Janet wyjątkowo starannie. Nietolerancja na leki nakazała mu ostrożność. Stwierdził, że nie wiedzieć czemu pacjentce nigdy nie podawano litu. Być może uważano ten lek za zbyt mało znany, radykalny, nawet niebezpieczny. 11 On sam uzyskiwał dotychczas wyłącznie pozytywne rezultaty. Jeżeli lit sprawdzi się także u tej trudnej pacjentki, w naukowym dorobku dyrektora przybędzie zasług. Może nawet da się z tego wykroić artykuł do „American Journal of Psychiatry". Doktor polecił podawać Janet trzysta miligramów litu trzy razy dziennie. Na tak niewielką początkowo dawkę zdecydował się ze względów bezpieczeństwa. W napisanej własnoręcznie dyspozycji grubą linią podkreślił zalecenie nakazujące każdego ranka przed podaniem lekarstwa pobierać próbkę krwi pacjentce, tak by możliwe było określenie poziomu litu w serum. Gdyby poziom ten przekroczył 1,6 lub gdyby wystąpiły niepokojące symptomy, należało go zawiadomić. Po rozpoczęciu terapii litem Janet była pełna optymizmu. Nie pojawiły się żadne reakcje uboczne, toteż z każdym dniem jej nadzieja rosła. Wyczulona na punkcie swego samopoczucia, dostrzegła nie znane jej dotąd procesy. Wierzyła w bliski moment całkowitego uzdrowienia. Odczuwała lekkie oszołomienie, jakby jej gardło wypełniały drobne pęcherzyki lżejszego od powietrza gazu, którego nie była w stanie utrzymać wewnątrz. Cieszyły ją najzwyklejsze rzeczy: miłe przyleganie palców u nóg, przekrzywiający głowę ptak za oknem, naiwna pustka arkusza papieru listowego. Krztusiła się ze śmiechu na widok pająka, który przycupnął obok mokrej plamy w rogu sufitu. W wyobraźni przekształcała go w przedziwnego stwora uwikłanego w zwariowane sytuacje. Teraz dla odmiany żyła w ciągłej euforii. Lit rzeczywiście działał. Zauważyła też inne zmiany. Lekkiemu oszołomieniu towarzyszyły niekiedy zawroty głowy. W ustach czuła suchość i nieprzyjemny, metaliczny posmak, utrzymujący się mimo częstego mycia zębów. Jej dłonie zaciskały się nerwowo, ona sama zaś często podskakiwała, jakby czymś wystraszona. To nic ważnego, powtarzała sobie. Nadzieja nie pozwalała jej na żadne skargi. Ósmy dzień kuracji litem rozpoczął się od porannej wizyty pielęgniarki. — Dzień dobry, Janet. — Dzień dobry. — Jak się dziś czujesz? — Lepiej, dziękuję. Słowa Janet były stłumione, zbite w jeden ciąg. Wciąż łażąc w łóżku, wyciągnęła ramię. Jak co dzień pielęgniarka pobrała próbkę krwi. Janet usiadła na skraju łóżka. Popatrzyła w kierunku łazienki. Miała właśnie stanąć i ruszyć w tamtą stronę, gdy w żołądku, tuż poniżej mostka poczuła płonącą pustkę. Jej głowa powędrowała naglew bok, prawa ręka gestem kukiełki uniosła się do góry, a oczy umknęły w głąb czaszki. Upadła na podłogę. Krzyknęła. Rozległ się pojedynczy krótki dźwięk, z trudem wyciśnięty z krtani. Nogi podkurczyły się tak, że kolana dotykały klatki piersiowej. Łokcie boleśnie wpijały się w ciało. Charcząc usiłowała zaczerpnąć tchu, lecz powietrze najwyraźniej nie chciało przejść w głąb gardła. Skóra zaczęła nabierać niebieskiego odcienia. Potem jej ciało stało się całkiem bezwładne, jakby ktoś wyssał z niego całą życiową energię. Lecz już w następnej chwili wystąpiły straszliwe skurcze, napinające mięśnie do granic wytrzymałości. Na ustach pokazała się piana. Konwulsje trwały kilka minut, po czym raptownie ustały. Pomimo otwartych oczu była całkowicie nieprzytomna, gdy ją przeniesiono na łóżko. Źrenice miała rozszerzone, nieruchome. Pielęgniarka usunęła długopis, który w chwili ataku wetknęła jej między zęby, aby ochronić język. Na twardym plastiku widniały głębokie ślady zębów. Po przyjściu do siebie Janet niczego nie pamiętała. W głowie miała zamęt, była zmęczona i okropnie śpiąca. Zanim zapadła w sen, zdążyła sobie uświadomić własne rozczarowanie. W pobranej tego ranka próbce krwi stwierdzono obecność litu w serum na poziomie 2,2, a więc wyższym od wartości, powyżej której następuje zatrucie centralnego układu nerwowego. Doktora zdumiała szybkość, z jaką lit nagromadził się w jej organizmie. Jeszcze dzień lub dwa, a miałby na sumieniu śmierć swojej pacjentki lub śpiączkę. Przedstawiając to zdarzenie w karcie choroby Janet, drukowanymi literami, żeby nikt tego nie przeoczył, zapisał ostrzeżenie: W ŻADNYM WYPADKU NIE NALEŻY PODAWAĆ WĘGLANU LITU. W innych klinikach próbowano innych rozwiązań. Coraz bardziej zmniejszano ilość podawanych lekarstw, aż wreszcie dawki stały się prawie śladowe. Gdy na rynku pokazał się nowy psychotropowy lek, Janet skłaniała lekarzy, by go na niej wypróbowali. Zawsze bezskutecznie. Pojawiały się ujemne reakcje, jakieś marginalne, lecz niejednokrotnie zagrażające życiu. Jej przypadek był wyzwaniem dla nich i budził ich wątpliwości. Przeprowadzono konsylium psychofarmakologów. Zapoznali nie byli w stanie wskazać właściwego leczenia. Janet Spinger. Skazana na wieczną porażkę. Siedzi oto w swoim pokoju na drugim piętrze w High Meadow. Jej duży fotel stoi naprzeciwko okazałego, podwójnego okna wykonanego z wielu małych płytek pancernego szkła. Rama wygląda na drewnianą, w rzeczywistości jednak jest to pomalowany na brązowo stalowy kształtownik. Rozwiązanie mniej przygnębiające niż kraty czy siatka. Uczyniono wszystko, co możliwe, aby pokój Janet nabrał przytulnego wyglądu, a równocześnie pozostał bezpieczny. Oczywiście, nigdy nie będzie tu tak ładnie jak w domu, lecz bliscy dopilnowali, żeby otaczały ją znajome, przyjazne przedmioty. Przy ścianie stało łóżko, a naprzeciwko przywieziona z domu miękka sofa. Resztę umeblowania stanowiły komoda z sześcioma szufladami, należąca do ojca, oraz malutkie biurko w stylu królowej Anny, ulubiony sprzęt matki. Podłogę zaścielał gruby chiński dywan o rozmiarach dziewięć na dwanaście. Przywędrował tutaj na ramionach dwóch braci Janet. Z biegiem lat nagromadziła wiele drobnych przedmiotów z normalnego świata: szczególnie wygodną poduszkę, kolorową narzutkę ręcznej roboty, książki, do których lubiła wracać. Audrey, ukochana jej brata Filipa, oprócz innych rzeczy załatwiła jej prenumeratę tygodnika „W". Jakimś cudem wiedziała, że Janet się spodobają te snobistyczne nonsensy. Dookoła pełno było fotografii bliskich, z którymi nie mogła przebywać na co dzień. Zaledwie kilka prezentowało poważne portrety. Większość zdjęć ukazywała sceny z różnych wesołych wydarzeń, dzięki czemu Janet mogła czuć się bardziej związana z życiem rodziny. Na komodzie stał otwarty ostatni paszport ojca. Ojciec miał na zdjęciu niecierpliwy wyraz twarzy. Na krawacie z małym węzłem oraz ciemnym eleganckim garniturze widniała tłoczona pieczęć Departamentu Stanu. Niemal wszystkie pieczątki w tym paszporcie pochodziły z Londynu bądź Nowego Jorku. Ostatnia, przystawiona z takim rozmachem, że aż rozmazał się karmazynowy tusz, była belgijska. Janet często wyobrażała sobie, jak chory ojciec błąka się samotnie po Antwerpii. Sama poprosiła o ten paszport. Podobnie jak o płytką srebrną tacę, stojącą zawsze na komodzie, w której ojciec przechowywał różne drobiazgi: spinki do mankietów, zagraniczne monety oraz pamiątkowy kamień Janet usiadła na skraju łóżka. Sofa - Zawsze przyganiała ją tutaj depresja. Skulona, wtulała wtedy twarz w zagłębienie poduszki. Lepiej było nie widzieć jej w tym stanie. To właśnie na sofie ramiona, nogi i plecy tężały jak żelazo, to na sofie tak długo trwała w jednej pozycji, że bliska była paraliżu. W trakcie spędzonych na sofie godzin dorobiła się blizn na wewnętrznych stronach nadgarstków. W myślach nazywała je pocałunkami śmierci. Samobójstwo już jej nie pociągało. Oczywiście, skorzystałaby z takiego rozwiązania, gdyby nadarzyła się okazja, ale nie będzie więcej piętrzyć mebli, żeby się dostać do osłoniętej drucianą siatką lampy, rozbić czymś żarówkę i uzyskać w ten sposób drobne odłamki szkła. Łóżko. Tam zawsze kończył się jej atak. Tam musiała leżeć skrępowana niczym Guliwer, wyładowując bezsilną złość w wypowiadanych nieprzyzwoitościach. Fotel usytuowany był pomiędzy sofą i łóżkiem. Stary, dobry, wypchany przyjaciel. Jego gładki, okryty perkalem podołek znajdował się tak daleko, jak tylko potrafiła uciec od swych ataków; tak blisko, jak bliskie było ozdrowienie, w które wciąż wierzyła. Na fotelu Janet spędzała okresy zawieszenia. To znowu nadchodziło. Czesała włosy szybciej, mocniej przeciągała szczotką po skórze głowy. W połowie kolejnego pociągnięcia raptownie znieruchomiała. Ręka trzymająca szczotkę skierowała się w stronę stolika, lecz umysł zdecydował inaczej. Szczotka poleciała w kąt. Janet słyszała, jak uderza o podłogę, po czym odbija się ze stukotem od drewnianego cokolika za tapczanem. Niech leży. Dobrze jej tak. Ogarniająca ciało sztywność zniknęła, gdy tylko Janet się poddała. Oswobodziła lewą rękę, dotąd ściśniętą między udami. Ześlizgnęła się w dół, przyjmując w fotelu pozycję nieomal horyzontalną. Jej głowa zwrócona była pod kątem prostym do reszty ciała, podbródek dotykał obojczyka. Oparła stopy o parapet. Białe trampki nie miały sznurowadeł. Długie języki sterczały nieposłusznie. Pozbyła się obuwia jednym szybkim kopniakiem. Bose stopy umieściła na parapecie w poprzedniej pozycji, a następnie przystąpiła do studiowania widocznego między nimi wiosennego krajobrazu Nowej Anglii. W polu widzenia miała na wpół rozwinięte liście rosnących za oknem klonów. Wytężyła wzrok i bez trudu dostrzegła blady rysunek żyłek. W tej chwili widziała ostrzej niż ktokolwiek inny. Powtarzała sobie w duchu, że jest pieprzonym żywym teleskopem. ,. Po oddalonej o pół mili autostradzie szybko przemykały samochody. Poprzez niewielkie przerwy w koronach klonów uchwyciła miganie kolorów. Króciutkie przebłyski. Przyszło jej do głowy, że nie 15 ma pojęcia, dokąd tak pędzą. Możliwe, iż samochody zmierzają ku katastrofie: rozpędzony strumień uderzy w identyczny strumień sunący z przeciwka. Ten pomysł ją rozbawił, zwłaszcza perspektywa eksplozji oraz ognia. Miała wrażenie, iż gdyby tylko skoncentrowała się na dostatecznie długo, prawdopodobnie zdołałaby tego dokonać. Była istotą ponadnaturalną. Mogła zrobić wszystko. Tylko dla własnej rozrywki i dla dobra pozostałych udawała, że krępują ją pewne ograniczenia. Bose stopy podskakiwały do taktu jakiejś płynącej w jej wnętrzu melodii, której zupełnie nie słyszała. Szybko poderwała się na nogi. Sprawiała wrażenie osoby chorobliwie chudej — skutek tęsknoty za doznaniami, jakich nie było jej-dane przeżyć. Janet była nawet ładna, lecz urodą naznaczoną przez piętno agonii. Napięcie wyżłobiło dostrzegalne bruzdy w kącikach oczu i ust. Poruszała się po pokoju szybko, jak gdyby przyświecał jej jakiś cel; niekiedy przystawała z wahaniem i sprawiała wrażenie, że się zastanawia nad wyborem kierunku. Biurko, komoda, fotel. I jeszcze jedno okrążenie. Powinna przejrzeć najnowsze wydanie Targowiska próżności. Albo przymierzyć wieczorowe suknie przyniesione w ubiegłym tygodniu przez Audrey. Myśli te zagłuszył odgłos otwierania jedynych w tym pokoju drzwi. Pojawił się Mawson, pielęgniarz, którego Janet nie lubiła najbardziej. Wysoki, kościsty mężczyzna z wystającym jabłkiem Adama i zaniedbanym, nastroszonym wąsem. — Pora na pudding — obwieścił śpiewnie Mawson. Przyniósł ze sobą niewielką plastikową tackę i teraz postawił ją na stoliku obok fotela. Janet całkowicie go zignorowała. — Dzisiaj dali śmietankowy. — Wsadź w niego kutasa — apatycznie zaproponowała Janet. Mawson nie był zdziwiony. Lubił swoją pracę. Dawała mu poczucie wyższości, gdyż mógł oglądać ludzi na co dzień uprzywilejowanych, którzy tutaj przedstawiali sobą widok doprawdy opłakany. Janet przeszła w drugi koniec pokoju. Zachowując się tak, jakby nie było tu nikogo oprócz niej, ustawiła stopę na oparciu fotela i podrapała się w podbicie. Dźwięk szorujących o skórę paznokci zabrzmiał niezwykle głośno. Drapała się niespiesznie, jakby nieświadoma, że jej koszula powędrowała do góry, odsłaniając udo i krocze. Mawson znał te numery. Nigdy nie odmawiał sobie drobnych przyjemności, a tym razem było na co popatrzeć. Dziewczyna nie nosiła majtek. 16 Wciąż nie zwracając na niego uwagi, najmniejszym gestem nie okazując, że dostrzega jego obecność, Janet przerwała drapanie, lecz jej noga pozostała na oparciu fotela. Zaczęła poruszać nią łagodnie z boku na bok. Otwierała i zamykała, oferowała i wzbraniała. Mawson stwierdził w duchu, iż satysfakcjonuje go sama świadomość, że mógłby ją przerżnąć. Za samo patrzenie nikt go nie zwolni. Przeciągnął językiem po wąsach, a następnie wetknął obie dłonie w ciasne tylne kieszenie swoich białych dżinsów. Janet kusiła w dalszym ciągu. Od czasu do czasu posyłała mu przelotne spojrzenie. Mawson ruszył z miejsca! Zacznie krzyczeć, gdy tylko wyciągnie ręce. Trzymała ten krzyk w pogotowiu, przyczajony w głębi gardła. Niestety, Mawson zmienił tylko pozycję. Janet była rozczarowana. Narastało w niej zniecierpliwienie. Niech go szlag! Zniecierpliwienie rozdarło otoczkę nadającą tej scenie pozór czegoś nierealnego i wzbudziło podniecenie w niej samej. Wcale by nie krzyczała. Czuła pożądliwe skurcze w dole brzucha. Opuściła nogę. Nie lubiła Mawsona jeszcze bardziej. Oddzielona od niego fotelem odezwała się: — Podaj mi pudding. Mawson wiedział, że należy parę razy pomyśleć przed spełnieniem jakiejkolwiek prośby pacjenta, ta jednak wydała mu się całkiem niegroźna. Pudding znajdował się w kartonowej misce na kartonowym spodku. W leguminę wetknięte były kartonowa łyżeczka oraz dwa wafle „Nabisco". Podniósł spodek i wyciągnął rękę w jej stronę. Sięgnęła przez fotel, a gdy tylko dotknęła miski, wylała mu wszystko na głowę. Niemal cały śmietankowy pudding wylądował na twarzy Mawsona. Rozmazany na czole, policzkach i wąsach, wyglądał niczym ekskrementy. Trochę glutów przylgnęło do białej koszuli. — Pieprzona dziwka! — wykrzyknął. Janet roześmiała się jak po usłyszeniu najlepszego dowcipu. Podczas gdy Mawson ocierał rękawem oczy, Janet przysiadła i złapała podstawę ciężkiego fotela. Wydawała się za słaba, żeby go podnieść, a jednak nagłym ruchem dźwignęła mebel do góry i z rozmachem cisnęła w stronę pielęgniarza. W ostatniej chwili zdążył uskoczyć, ratując się przed obrażeniami o wiele poważniejszymi niż sińce czy zadrapania. Pod wpływem złości Mawson naruszył jedną z podstawowych obowiązujących w klinice zasad: Nigdy nie próbuj pohamować 17 rozszalałego pacjenta w pojedynkę. Z wyciągniętymi przed siebie rękami ruszył ku Janet. Była dla niego za szybka. Podkradał się coraz bliżej. Bardziej ją to bawiło niż przerażało. Zaatakował. Robiła uniki, ciskała mu w twarz kolorowe pisma i gazety. Wirując w powietrzu, czasopisma otwierały się, a ich rozpostarte arkusze stanowiły dodatkową przegrodę. Mawson ślizgał się i potykał na zaściełającej dywan warstwie papieru. Wpadł w furie. Przestał zwracać uwagę na kamerę umieszczoną pod sufitem. On sam dyżurował dzisiaj przed monitorem. Nikt się nie dowie. Zaraz ją złapie. Zamknie w żelaznym uścisku na krótką chwilę, potrzebną, by złamać jej rękę i, oczywiście, obmacać dupę. W przeciwległym końcu pokoju Janet podniosła coś z podłogi — laminowaną plastikową tackę. Ujęła ją za brzeg i z ogromną siłą rzuciła po krótkim zamachu. Tnąc powietrze, taca pomknęła w kierunku Mawsona, który ledwie zdążył zasłonić twarz rękami i nieco skręcić tułów. Brzeg tacy trafił go o jakieś sześć cali poniżej pachy. Z piersi Mawsona wyrwał się bolesny jęk. Na pewno popękały mu żebra. Nacisnął guzik alarmu na przymocowanym do pasa nadajniku, po czym uciekł z pokoju. Janet triumfowała. Rozprawa z Mawsonem wyraźnie ją podbudowała. Nie mając innego przeciwnika, zaczęła szarpać poduszki. Rozpierała ją energia. Miotała się po pokoju. Upatrywała wroga we wszystkim, co wpadło jej w oko. Porządek prowokował ją najsilniej. Bezlitośnie zmiatała wierzchem dłoni z półek i otwartych powierzchni znajdujące się tam przedmioty. Z łatwością przewróciła komodę ojca. Przyszło czterech pielęgniarzy. Po krótkiej walce rozciągnęli ją na zaśmieconej podłodze. Wszyscy czterej musieli się dobrze napracować. Początkowo nie doceniali jej siły, toteż zdołała wyszarpnąć nogę i jednemu rozbiła nos kopniakiem. W końcu obezwładnili ją, po czym zawlekli na łóżko. Mawson wrócił z pasami Poseya. Miał zakrwawioną koszulę i wyraźnie ochraniał lewy bok. Chciał przynieść pasy skórzane, bardziej uciążliwe dla pacjenta, o które Janet szybciej zdarłaby sobie ręce do krwi. Zazwyczaj w magazynku znajdowały się dwa zestawy rzemieni, jednak teraz, jak na złość, nie było tam żadnego. Pewnie ktoś z personelu zabrał je do domu, żeby wypróbować jakiś perwersyjny 18 numer. Chcąc nie chcąc musiał poprzestać na więzach miękkich, grubo utkanych z bawełny. Ktoś, kto je widział po raz pierwszy, miałby problemy z odgadnięciem, do czego służą. Każdy pas, szeroki na sześć cali, miał długość pięciu stóp i kończył się wzmocnionym otworem, przez który przeciągało się drugi koniec, żeby uformować pętlę. Teraz nałożono je Janet. Położyli ją na łóżku na wznak, otoczyli nadgarstki pętlami, a następnie zabezpieczyli je dodatkowo marynarskimi węzłami zaciskającymi się pod wpływem szarpnięcia. Wolne końce pasów przeciągnęli w dół i przymocowali do metalowej ramy łóżka. Unieruchomiona, z rozłożonymi rękami i nogami, Janet nie stanowiła już zagrożenia. Mawson na ochotnika chciał przy niej zostać pod pozorem sprawdzenia, czy pasy zostały prawidłowo założone i czy pacjentka nie zrobi sobie krzywdy. Siostra przełożona kazała mu jednak opatrzyć skaleczenia, a przy łóżku zostawiła innego pielęgniarza. Janet skrzekliwym głosem powtarzała swój repertuar przekleństw. Klęła szybko, bez najmniejszej przerwy, jakby słowa nanizane były na wybiegającą z jej ust nitkę. Oczywiście, najczęściej używała imiesłowu „pierdolony", ale wplatała go w tak nieprawdopodobne konteksty, że pielęgniarz nie potrafił ukryć rozbawienia. W czasie walki spódnica owinęła się jej wokół talii. Pielęgniarz obciągnął ją i wygładził. Sprawdził wszystkie pętle i rozluźnił pas na prawej kostce, żeby umożliwić prawidłowe krążenie. Poprawił poduszkę. Kiedy wkładał ją pod głowę Janet, znalazł się w zasięgu rażenia. Zręcznie plunęła mu prosto w oczy. Odskoczył i nie zwracając na nią więcej uwagi, wyszedł z pokoju. Została sama. Udowodniła wszystkim, że jej gniew nie jest na pokaz. Czuła, jak narasta w niej złość, która nie może znaleźć ujścia. Przybierały na sile wszystkie nagromadzone w organizmie burze, z rykiem usiłowały wyrwać się z więzów ciała. Potwory przyczajone w najbardziej gadzich zakątkach duszy wysuwały języki i tłukły okrytymi łuską ogonami. Wściekle szarpała więzy, wyginała ciało aż do granic wytrzymałości kręgosłupa. Raz za razem podrywała miednicę do góry i wykręcała biodra, w nadziei że w ten sposób zdoła się uwolnić. Pasy obszyte były miękką flanelą, lecz wykonując tak > gwałtowne ruchy poobcierała sobie nadgarstki oraz kostki u nóg. Jeśli jeszcze trochę się poszarpie, zaczną krwawić. W obecnym stanie Janet nie czuła bólu. Jej wyczerpane ciało już dawno by dało za wygraną, lecz umysł zmuszał je do dalszego wysiłku, toteż wiła się, zajadle szarpiąc pęta i ciskając przekleństwami jak szalona dziwka. 19 Stan taki trwał niemal dwie godziny. Dopiero potem Janet po raz pierwszy poczuła w sobie potrzebę uspokojenia. Przestrzeń wokół niej upodobniła się do miękkiej formy odlewniczej, zamykającej precyzyjnie jej postać w całkowitej ciszy. Umysł powitał tę zmianę buntem, podpowiadał, by kontynuować walkę. Szybko został zagłuszony — nie przez nią, lecz jakimś cudem dla jej dobra. Leżała poskręcana, w absolutnym bezruchu. Rozpoznawała już znajome odpryski na suficie i pobliską ścianę, zdawała sobie sprawę z własnego położenia. Czuła się teraz jakby bardziej pogodzona ze swoim ciałem. Miała wrażenie, że jakiś głos opowiada jej, co się z nim dzieje. Przyszło jej na myśl, iż być może umiera. Może śmierć jest właśnie takim wewnętrznym wezwaniem do poddania się. Dobrze. A zatem się podporządkuje, do końca śledzić będzie wszystkie fazy i niuanse tego zjawiska. Zamknęła oczy, by lepiej widzieć własne wnętrze, gdzie naturalnie śmierć zjawi się najwcześniej. Nastąpił początek uzdrowienia Janet. Nadnercza, przypominające spiczastą czapkę Robin Hooda, twory usadowione w szczycie każdej z nerek, otrzymały już polecenie zaprzestania produkcji nadmiernych ilości adrenaliny. Hormon wydzielany przez te gruczoły do krwi został zredukowany do bezpiecznego poziomu. Normalnie na usunięcie nadmiaru adrenaliny trzeba czekać przeszło dwanaście godzin, a procesowi temu nie towarzyszą żadne wyczuwalne zmiany w rodzaju uspokojenia, jakie spłynęło na Janet. Oczywiście, było rzeczą zupełnie zrozumiałą, iż osiągnąwszy spokój, sobie przypisała zasługę, choć w istocie miała już w tym momencie zaszczepioną silną potrzebę uległości. Wibracje. Jej ciało przenikały wibracje o strukturze delikatniejszej niż światło rozszczepione na krawędzi kryształowego kielicha. Łagodne i zbyt słabe, by można je było wykryć używając jakichkolwiek przyrządów, przebiegały z zaskakującą celowością. Drgania wędrowały wśród jej wewnętrznych systemów tak sprawnie, jakby robiły to nieskończoną ilość razy, realizując przy tym jakiś doskonale zaplanowany program główny. Krążyły razem z krwią, wędrowały wzdłuż nerwów, docierały do najdrobniejszych zakończeń, do najdalszych zakamarków. Każdy organ został zbadany i poddany ocenie. To samo stało się z jego elementami składowymi. Proces był kontynuowany aż do poziomu mikrokosmosu komórek. Przyczyna zaburzeń umysłowych Janet została określona. Skupiska komórek nerwowych w dwóch obszarach podwzgórza 20 odbiegały od normy. Ich aksony były zbyt krótkie. W ten sposób między sąsiednimi komórkami wytworzyła się luka dwukrotnie szersza niż u zdrowego człowieka. Z godną podziwu regularnością chemiczny nośnik o nazwie noradrenalina gromadził się w zakończeniach zniekształconych ak-sonów. Przypominało to korki uliczne powstające przed zablokowanymi mostami. Im większa była ilość nagromadzonej substancji, tym więcej zła mogła ona wyrządzić. W rezultacie Janet wpadała w obłęd, przechodziła różne fazy wojowniczości i agresji. Kiedy indziej na skraju tych zbyt dużych przerw zbierała się z kolei acetylocholina. Jej nadmiar w systemie nerwowym wywoływał równie niszczycielskie skutki. Janet popadała wówczas w depresję, wszystko widziała w ciemnych barwach. Dwubiegunowe zaburzenia wywołane przez psychozę maniakalno--depresyjną. Taką diagnozę postawili lekarze. Obłęd oraz depresja w swych najostrzejszych formach. Lekarze nie mieli szans, żeby się dowiedzieć, iż przyczyna choroby tkwi w zniekształconych aksonach podwzgórza. Zresztą, gdyby nawet wiedzieli, i tak nie mogliby nic poradzić. Komórki mózgu nie podlegają zmianom, nie można ich ulepszyć. Ogromne cierpienie Janet spowodowane było, jak na ironię, przez nieskończenie małą pomyłkę, rzędu kilku milionowych cala. Urodzona z takim defektem, skazana nań była do końca życia. A teraz leżała na swoim łóżku w High Meadow. Ulegając jakiemuś przymusowi, trwała w absolutnym bezruchu. Nie miała najmniejszego pojęcia o oscylującej w głębi jej ciała energii. Energia ta napływała do mózgu, a zwłaszcza do obszaru podwzgórza, gdzie się skoncentrowała na zdeformowanych aksonach. Zmiany, jakie zaszły w mózgu Janet w ciągu następnych dwóch godzin, były niedostrzegalne gołym okiem. Być może nie wykryłby ich nawet najpotężniejszy elektronowy mikroskop skaningowy. Zmiany na poziomie molekularnym. Miliony uszkodzonych aksonów uzyskiwały stopniowo prawidłowy kształt: wydłużały się o pięć milionowych cala. Tylko tyle było potrzeba, żeby zapełnić odstęp między komórkami. W chwilę po tym, jak przebudowa dobiegła kresu, oba nośniki, acetylocholina i noradrenalina zaczęły krążyć bez przeszkód. Wydzielane w niewielkich ilościach, płynnie pokonywały zablokowane przez wiele lat połączenie. Uzdrowienie Janet zajęło cztery godziny. Przeciętnie tyle to trwało. 21 Rozstąpiły się wreszcie opary. Warstwa za warstwą znikały dawne mgły i cienie. Zamroczenie szybko ustępowało miejsca jasności umysłu, który stał się czysty niczym obmyte deszczem powietrze. Janet nie ufała tej przemianie. Uczucie było zbyt dziwne, by mogła jej zaufać. Pełna wątpliwości, leżała z wciąż zamkniętymi oczami. Podejrzewała, iż ulega okrutnemu złudzeniu, że dano jej jedynie posmakować normalności. Pewnie były to ostatnie chwile przed śmiercią, kiedy to spełniają się najgorętsze pragnienia. Z drugiej jednak strony musiała przyznać, że stan, w jakim się znajdowała, bardziej przypomina życie. Minęło dziesięć minut. Nadal trwała w pełnym napięcia bezruchu, bojąc się głębiej zaczerpnąć tchu. Pół godziny. Czuła się znacznie lepiej. Ostrożnie otworzyła oczy. Blask popołudnia zniknął niemal zupełnie, pokój pogrążony był w mroku. Dawno minęła pora kolacji. Przez cały ten czas nikt do niej nie zajrzał, przynajmniej nic o tym nie wiedziała. Ile to mogło trwać? Na wprost miała okno. Widziała przez nie świat zewnętrzny, błogosławiony świat, gdzie młodziutkie liście klonu rysowały się czernią na tle nieba o barwie ciemnego błękitu i zmieszanego z fioletem różu. Kochała te liście, niebo, łagodne kolory towarzyszące nadejściu nocy. Z oczu Janet popłynęły łzy. Lekkie ukłucie zwróciło jej uwagę na ręce. Obie dłonie wciąż miała zaciśnięte w pięści. Pod palcami prawej wyczuła coś twardego. Rozwarła palce. Ponieważ jej ramiona nadal pozostały skrępowane, musiała unieść głowę. Kamyk miał długość niewiele większą niż cal, a w najszerszym miejscu nie przekraczał trzech czwartych cala. Miał kształt ośmiościanu i przypominał dwie zlepione podstawami piramidy. Z punktu widzenia geometrii ośmiościan ten nie był doskonały. Trójkątne ściany nie miały idealnie jednakowych rozmiarów, choć różnice nie rzucały się w oczy. Brakowało też jednego z wierzchołków, zapewne odłupanego nie wiadomo gdzie i kiedy. Powierzchnia ścian, przejrzysta, z białym nalotem, wyglądała jak pokryta szronem. Nie obrobiony kryształ. Kamień. Pamiątkowy kamień ojca. Wraz z innymi rzeczami trzymała go na komodzie. Zapewne w trakcie szamotaniny przypadkowo wpadł jej w ręce. Czterdziesta Siódma Ulica na odcinku między Piątą a Szóstą Aleją nie jest miejscem, gdzie można by spacerować z psem. Prawdę mówiąc, lepiej nie prowadzić tam także kochanki. Przyczyna leży w diamentach. Znajdziesz tam również rubiny, szafiry, szmaragdy i perły, ale najwięcej jest diamentów. Sprzedaje się je w ponad tysiącu sklepów jubilerskich położonych po obu stronach ulicy. Okna każdego z nich przypominają ołtarze wzniesione na cześć bogini chciwości. Na spiętrzonych w wiele rzędów dziesiątkach tac pysznią się cenne klejnoty, ułożone precyzyjnie, tak by rzucały jak najwięcej blasku i przyciągały wzrok klientów. Ich nagie piękno prezentuje się nadzwyczaj korzystnie na tle czarnego weluru. Kuszą niczym zamarła w bezruchu Salome. Połyskują z wystaw, a ich grzeszny blask dociera w głąb duszy patrzących, dając im przedsmak rozpusty, jakiej mogliby się oddać po obdarowaniu kogoś takim prezentem. Spragnionych brylantów z kolei skłaniają do rozważań, jakim nowym odmianom erotycznych brewerii musieliby ulec, aby wejść w posiadanie klejnotów. Oczywiście to samo spostrzeżenie dotyczy ekspozycji Cartiera, Bulgariego, van Cleefa i innych wielkich Piątej Alei, tyle że w ich sklepach żądza jest bardziej zawoalowana, ujawnia się w sposób znacznie subtelniejszy. W świecie tym piętnastokaratowy diament zdaje się umniejszony. W tym samym oknie, tuż obok niego na niewielkiej tacce pyszni się dwadzieścia siedem wyglądających identycznie pierścionków przyozdobionych gruszkowatym brylantem wielkości trzech czwartych karata. Pierścionki osadzone są w zagłębieniach czarnego weluru, w pięciu rzędach po sześć. Trzy zagłębienia zostały celowo opróżnione 23 i zamiast pierścionków wetknięto w nie czerwone plastikowe plakietki z rzucającym się w oczy napisem: „sprzedane". Akurat. Ulica. Ludzie z branży, kiedy o niej mówią lub myślą, opuszczają nawet numer. Antwerpia ma swoją Pelikaanstraat, a Londyn — Hatton Garden. Czterdziesta Siódma w Nowym Jorku jest po prostu „ulicą". Wcześniej czy później przepływa przez nią przeszło połowa obrobionych diamentów świata. Trudno uwierzyć w taki obrót — zwłaszcza o dziesiątej wieczorem. O tej porze ulica sprawia przygnębiające wrażenie. Nie kończący się ciąg sklepów wydaje się zupełnie opuszczony. Puste, odarte z dekoracji, wystawy prezentują wyblakłe, zakurzone odciski na powierzchni weluru, a w głębi nie oświetlonych wnętrz straszą ogołocone półki szklanych gablot. Można odnieść wrażenie, że właściciele w pośpiechu spakowali do ostatniego karata swoje skarby i uciekli w niewiadomym kierunku. Oczywiście, w rzeczywistości drogocenny towar spoczywa w głębokiej czerni przepastnych sejfów. Owa czerń została narzucona siłą, gdyż klejnoty nie potrzebują snu i mrok może nawet zadawać im cierpienie. Z nadejściem dnia ulica budzi się do życia szybciej i energiczniej niż jakikolwiek inny handlowy fragment Manhattanu. Wystawy oraz gabloty błyskawicznie rozbłyskają zimnym blaskiem, po czym sklepy otwierają swoje podwoje. Transakcji dokonuje się na chodnikach. Chodniki są tu równie szerokie jak w większości dzielnic Nowego Jorku usytuowanych na osi wschód—zachód, a jednak wydają się zbyt wąskie w stosunku do potrzeb. Chodnik jest bowiem miejscem negocjacji. To tu zatrzymują się grupki mężczyzn, aby ubić interes, który wcale nie jest aż tak wyjątkową okazją, jak można by sądzić na pierwszy rzut oka. Dla wielu chodnik jest biurem, a własne kieszenie skarbcami. Pośród owych wielu często widuje się chasydów, najpobożniejszych ze wszystkich ortodoksyjnych Żydów. Z łatwością można ich rozpoznać po długich czarnych chałatach oraz brodach. Nie noszą krawatów, a białe, prane w domu koszule mają zapięte pod samą szyję. Korony czarnych kapeluszy z szerokim rondem kryją długie włosy; jedynie po bokach opadają w dół pejsy skręcone w rurkowate loki. Chasydzi — albo brodaci, jak się o nich powszechnie mówi — wydają się bardziej przystępni i tym samym budzą większe zaufanie. Prawdopodobnie przyczynia się do tego ich czarny strój. Tak czy inaczej, tkwią oni w samym środku pośpiesznej krzątaniny i mnóstwo cennych kamieni trafia w ich ręce, a po obejrzeniu wraca do właściciela. Ci, którzy 24 przenoszą klejnoty, poruszają się szybko w tłumie przechodniów. Nie lubią tłoku, nigdy z nikim nie rozmawiają, schodzą nawet na jezdnię, byle uniknąć potrącenia. Przypadki kradzieży kieszonkowych wszystkich nauczyły ostrożności. Krajobraz ulicy. Kręcą się tu podejrzani faceci w tanich butach i sportowych kurtkach. Chcą wyglądać na złodziei, żeby opylić cyrkonie warte dwadzieścia dolarów za karat jako kradzione diamenty po dwieście pięćdziesiąt. W ten sposób szybko zarobią dwie setki na karacie. Są też autentyczni złodzieje, drobni kieszonkowcy, którzy z kolei w swoich tanich butach i sportowych kurtkach usiłują sprawiać wrażenie kogoś innego. Przechadzają się parami lub po trzech, niezdolni wtopić się w tło ze skrzętnie ukrytym na sobie łupem z ostatniej nocy. Zaglądają do niektórych sklepów, wychodzą na ulicę, naradzają się. Wkurza ich, że nikogo nie zainteresowała złota broszka z kameą albo że za czysty, dwukaratowy klejnot, wciąż jeszcze w pudełku od Tiffany'ego, nikt nie chce dać nawet połowy sumy, którą w myślach zdążyli już wydać. A ponadto: napływ Kolumbijczyków. Zazwyczaj są to wychudzeni młodzi ludzie w obcisłych ubraniach. Czasami trafiają się też starsi, z wypchanym brzuchem, na którym z trudem można spiąć marynarkę. Przybyli tutaj z jakiegoś banio Bogoty czy Kartageny w charakterze mułów transportujących kokainę. Udało im się dotrzeć na miejsce i przekazać towar. Gdzieś na dnie najbezpieczniejszej kieszeni spoczywa ich wynagrodzenie — sto lub dwieście karatów szlifowanych szmaragdów, które należy z zyskiem rozprowadzić. Obecność Kolumbijczyków w takim miejscu jest lekkim dysonansem. Podobnie rzecz ma się z eks-żonami w średnim wieku. Przybywają tutaj z Huntington, Paterson czy New Haven, aby pozbyć się resztek przeszłości. Pierścionków, szpilek, bransolet, przedmiotów, których nigdy nie lubiły, a które teraz mają im posłużyć jako narzędzie zemsty. Wszystko to dzieje się na ulicy. Do poważniejszych operacji dochodzi wyżej, wewnątrz budynków niemal bez wyjątku wzniesionych przed wojną. Najwyższy liczy trzynaście kondygnacji, najczęściej spotyka się siedem. Przy ulicy nie ma ani jednego nowoczesnego wysokościowca. Zarówno właściciele, jak i dzierżawcy nie chcą tracić czasu na rozbiórkę starego i wzniesienie nowego obiektu. W tej sytuacji stare budynki dosłownie pękają w szwach, dzielone na coraz większą liczbę pomieszczeń. Kamienie szlachetne są małe. Nawet największym hurtownikom wystarczy niewielki pokój. Poza tym rzucanie się w oczy nie leży 25 w naturze ludzi z branży. A jednak, pomimo niebywałego zagęszczenia, ulica okazała się za mała. Niczym ogród w fazie rozrostu, sięgnęła na północ do Czterdziestej Ósmej oraz na południe do Czterdziestej Szóstej, opanowując jednocześnie skrzyżowanie z przyległymi alejami. Handlująca diamentami firma Springer & Springer stanowiła część owego rozgałęzienia, przy czym wybór miejsca był najbardziej celowy. Biuro na Piątej pod numerem 580 bardzo im odpowiadało. W stojącym tam budynku, nieco nowszym i wyższym niż pozostałe, wynajęli część dwudziestego czwartego piętra. Okna biura wychodziły na północną stronę. Siedemset osiemdziesiąt parę stóp kwadratowych podzielono na hol, trzy widne pokoje oraz kącik socjalny, gdzie ustawiono ekspres do kawy i lodówkę. Podłogę we wszystkich pomieszczeniach zaścielała jednakowa szara wykładzina, lecz byłoby grubą przesadą mówić o urządzeniu całości. W gruncie rzeczy najemca ograniczył się do umeblowania lokalu. Hol robił najlepsze wrażenie. Biurko z polerowanego chromu i grubego szkła ładnie komponowało się z niskim stolikiem oraz czarną, skórzaną sofą. Obok niej, w powleczonej błękitną glazurą porcelanowej doniczce rósł samotny fikus. Na tym kończyły się zabiegi związane z doborem kolorów. Wszystkie ściany, sufity i drzwi zostały pomalowane na biało, głównie po to, by umożliwić uczciwą prezentację diamentów. W trzeci piątek maja Filip Springer siedział przy swoim biurku, vis-a-viś dostawcy, Artura Drumgolda. "" Nigdy przedtem Springer nie robił z Drumgoldem żadnych interesów. Przypomniał sobie tylko mgliście, że coś słyszał kiedyś na jego temat. Człowiek ten powoływał się na znajomość ze świętej pamięci ojcem Springera. — Nasze drogi skrzyżowały się przypadkiem — powiedział Drum-gold. — Przeżyliśmy razem parę zabawnych i radosnych chwil. Drumgold mówił z wyraźnym brytyjskim akcentem. Jego rzadkie, siwiejące włosy miały żółtawy odcień. Zaczesane do tyłu, nie opadały tylko dzięki użyciu jakiegoś specyfiku. Wyraźnie było na nich widać ślady pozostawione przez zęby grzebienia. — Był przyzwoitym człowiekiem, pański ojciec... Springer przywykł do słuchania podobnych opinii. — ...ale był przy tym sympatyczny — dodał Drumgold, sugerując, że owe dwie cechy w interesach łączone są ze sobą raczej rzadko. Zapytał Springera, czy może zapalić, a uzyskawszy pozwolenie, wydobył zabytkową papierośnicę wykonaną z emaliowanego srebra. Ponieważ była za mała na dzisiejsze papierosy, musiał poskracać swoje rothmansy o cal. Springer nie przypuszczał, że Drumgold może być aż tak stary. 26 Musiał mieć grubo powyżej siedemdziesiątki. Było rzeczą niezwykłą, aby człowiek w wieku Drumgolda wciąż trudnił się przewozem kamieni z kraju do kraju, choć takie przypadki podobno się zdarzały. Springer nie przywiązywał większej wagi do tego, że mankiety koszuli Drumgolda były zanadto wytarte, by mogło im pomóc krochmalenie, że jego wizytówka została wydrukowana na tanim papierze, a parę jaśniejszych plam na krawacie zdradzało miejsca potraktowane wywa-biaczem plam. Jedna z zasad etyki zawodowej mówiła, że tylko kupiec zupełnie pozbawiony serca targuje się z człowiekiem w potrzebie. Zasada ta była jednak ostatnio zbyt często nadużywana. Poza tym Springer wykazywał wrodzoną czujność w interesach. W chwilę po tym, jak zadzwonił Drumgold i powołując się na Freda Holtzera poprosił o spotkanie, Springer skontaktował się na wszelki wypadek z Holtzerem w Genewie. Opinia Holtzera wypadła nieco zbyt entuzjastycznie, lecz Springer potraktował ją z należytym dystansem. — Zobaczymy, co tam pan ma — zaczął Springer. Słowa te wyrwały Drumgolda z zadumy. Przez chwilę zazdrościł bowiem siedzącemu naprzeciw niego mężczyźnie młodości, energii, nie wykorzystanych jeszcze szans. Zdusił dokładnie papierosa w popielniczce, po czym wziął na kolana swą solidną, choć nie najnowszą skórzaną teczkę i otworzył ją po krótkiej szarpaninie z jednym z zamków. Do spotkania musiał się dobrze przygotować, gdyż nie tracił czasu na grzebanie, tylko od razu wydobył „pakiecik": arkusz papieru złożony pięciokrotnie w specjalny sposób do rozmiarów trzy i pół na dwa i pół cala. Położył go na blacie biurka. Posługując się głównie kciukami, Springer zręcznie otworzył zawiniątko. Robił to w swoim życiu niezliczoną ilość razy. Załamania pakiecika tworzyły kieszeń, w której przechowywano kamienie. Ten zawierał akurat mieszaninę dziesięciopunktowców. Innymi słowy, przy założeniu, iż sto punktów odpowiada jednemu karatowi, kamieni o wielkości jednej dziesiątej karata. Było ich pięćdziesiąt. Springer przyglądał się im przez krótką chwilę, po czym odłożył papier na bok. Drumgold podał mu następny pakiecik. Znowu mieszanina. Dwudziestopunktowce nieco lepszej jakości. W sumie sto karatów. Także i one powędrowały na bok. Springer obrócił się lekko w stronę okna, zupełnie nie zwracając uwagi na widok miasta z lotu ptaka. Znał ten krajobraz na pamięć, pokryte papą dachy i sterczące rury, otulona mrocznymi cieniami symetria Centrum Rockefellera, wieże katedry Świętego Patryka kontrastujące ze złowieszczą czernią Olympic Tower oraz oddalone o kilka przecznic Trump Tower, równie czarne i złowrogie, a zarazem pociągające. 27 Springer traktował te obiekty jak elementy obrazu lub fotografii, tak często oglądane, że nie kryjące już w sobie żadnych niespodzianek. Obejrzawszy następną porcję kamieni niemal tej samej wielkości oraz jakości, zapytał: — Czy Holtzer powiedział panu, że właśnie takie rzeczy mogą mnie interesować? — Nie. — Czy ma pan tylko mieszaniny? — W tej chwili tak — odparł Drumgold, spuszczając oczy. Doszli do punktu, w którym Springer mógłby go odprawić i spędzić resztę dnia z większym pożytkiem, na przykład porządkując posiadany zapas dwukaratowych kamieni. Jednak ostatnie słowa Drumgolda sprawiły, że pomyślał o wszystkich pięknych, bezcennych kamieniach, jakie prawdopodobnie przeszły przez ręce starego dostawcy. O wszystkich wspaniałych, korzystnych transakcjach. O świętowaniu wielkich kontraktów. I pomyśleć, że na stare lata ten człowiek zajmuje się mieszaninami. — Czy to pański najlepszy towar? — Springer wskazał trzy otwarte pakuneczki. Drumgold miał w dłoniach jeszcze kilka zawiniątek. Przejrzał je i wybrał jedno. Springer rozłożył papier. Zajrzawszy do środka, przechylił go, a diamenty popłynęły w dół utworzonego przez załamanie rowka, lądując na przykrywającej biurko, wykonanej z białego papieru podkładce do sortowania. Przesunął po nich krawędzią pesety, wywołując lekkie ruchy kamieni. Zebrane w tak dużej liczbie, kamienie użyczały blasku sobie nawzajem. Chciał sprawdzić, jak się prezentuje pojedynczy klejnot. Partia zawierała osiemdziesiąt sztuk. Wykończone okrągłym szlifem, miały wielkość jednej czwartej karata. Razem dwadzieścia karatów. Springer oddzielił około jednej trzeciej diamentów. Za pomocą pesety zaczął je kolejno odwracać, układając spiczastym spodem do góry. Pracując z szybkością zawodowca, ustawił kamienie w jednym rzędzie, zostawiając odstępy ośmiu dziesiątych cala. W ten sposób nie mógł obserwować koloru poprzez zasłonięte płaszczyzny. Obejrzawszy uważnie diamenty gołym okiem, sięgnął po umocowaną na stołowym trójnogu lupę dającą dziesięciokrotne powiększenie. Pochylony nad biurkiem, z okiem przy samej lupie, badał barwę każdego kamienia, porównywał go z resztą próbki, a równocześnie szukał obcych wtrąceń, plamek węgla, zamgleń i wszelkich innych niedoskonałości. 28 — Rosyjskie — powiedział Drumgold. Springer już na podstawie barwy diamentów odgadł ich pochodzenie. Były tak białe, że aż wydawały się oszronione. Skojarzenie jak najbardziej prawidłowe, wziąwszy pod uwagę, że wydobywano je w Jakucji, rejonie Syberii, gdzie ziemia nigdy nie odmarza. Tamtejsze diamenty były najlepsze, a zarazem, na skutek przewrotności natury, najtrudniej dostępne. Springer ujął pesetą pojedynczy kamień, po czym wsunął go pod lupę. Szlif został wykonany bezbłędnie, spodnia część diamentu wykazywała właściwą proporcję względem części powyżej opaski. Czyste płaszczyzny, porozdzielane ostrymi krawędziami, łączyły się ze sobą pod odpowiednim kątem. Zrobiono wszystko, co możliwe, by wydobyć z kamienia jak największy blask. — Ładna robota — rzucił Springer, zwracając się ni to do kamienia, ni to do Drumgolda. Sprawdził szlif paru następnych okazów. Były identyczne. Wszyscy wiedzieli, iż taka perfekcja jest możliwa dzięki zastosowaniu przez Sowietów elektronicznych urządzeń do cięcia i szlifowania. — Ile? — zapytał. — Te są najczystszej wody — odparł Drumgold. Posłużył się starym angielskim terminem. Springer lekko wzruszył ramionami. Usiadł za biurkiem, odjechał z fotelem do tyłu. — Często handluje pan rosyjskim towarem? Drumgold z żalem zaprzeczył. — Natrafiłem na nie w Hongkongu. Były częścią większej partii. Najlepszą częścią. Nie było w tym niczego niezwykłego. Sprzedawcy niemal zawsze do dobrego towaru dorzucali nieco kamieni gorszej jakości. — Trochę przepłaciłem — dodał Drumgold. Springer potraktował jego słowa jako część kampanii reklamowej. Drumgold chrząknął lekceważąco i oderwał wzrok od biurka. — W chwili obecnej nie byłoby mnie stać na taką nierozwagę, muszę się kierować zdrowym rozsądkiem. Niech ostatnie słowo należy do diamentów. — Przerwał na chwilę, zastanawiając się jakby nad tym, co powiedział. Kamienie na powrót przyciągnęły jego spojrzenie. — Ładne sztuki, prawda? — Tak. — Gdyby każdy z nich miał dwadzieścia karatów, toby dopiero było coś, no nie? Springer nie dał się ponieść fantazji, choć przypomniał sobie czasy, gdy i on potrafił stracić, byle wejść w posiadanie określonej partii 29 kamienia. Musiał jednak przyznać, że nie zdarzało się to często. Może Drumgold w wieku trzydziestu czterech lat miewał podobne pragnienia. — Na ile pan je wycenił? — spytał jeszcze raz. Drumgold nie odpowiedział szybko i zdecydowanie, jak należało uczynić. — Szesnaście — mruknął po chwili, co oznaczało szesnaście dolarów za punkt, tysiąc sześćset za karat. Zajrzawszy handlarzowi w oczy, Springer ujrzał przebarwione białka w odcieniu pożółkłej ze starości perły, okolone różową linią podpuchniętych powiek. W szarych źrenicach malowało się coś więcej niż wywołane sprzedażą emocje. — Czy przyjmie pan czek? — zapytał. — Oczywiście. — Drumgold powiedział to z pewnym wysiłkiem. Zdumiało go, że obeszło się bez jakichkolwiek targów. — Mogę też wypłacić gotówką. — Jak pan sobie życzy. Czek w zupełności wystarczy. Springer zebrał wszystkie diamenty do małej, płaskiej szufelki. Na półce, do której mógł sięgnąć ze swego miejsca za biurkiem, stała elektroniczna waga zbliżona wielkością do tostera. Przesypał diamenty z szufelki do płytkiego zagłębienia w korpusie wagi. Odgłos drobnych kamieni uderzających w metal szalki wydawał się zdumiewająco głośny. Zielone cyferki umieszczonego z przodu wyświetlacza zatrzymały się na 20,6 karata. — Proszę zaokrąglić do dwudziestu — odezwał się Drumgold. Owe darowane sześćdziesiąt punktów miało wartość dziewięciuset sześćdziesięciu dolarów. Springer powstrzymał się od odrzucenia takiej propozycji. Zrobi lepiej rewanżując się Drumgoldowi. Przesypał kamienie na powrót do pakiecika i starannie go zamknął. Podczas gdy wypisywał czek na trzydzieści dwa tysiące dolarów, Drumgold spakował resztę swego towaru. — Na jak długo zatrzyma się pan w mieście? — zapytał Springer. — Gdzieś na tydzień. Dawno tutaj nie byłem. Wszystko wydaje mi się wyższe i szybsze, niż zapamiętałem. Naturalnie, na ogół pracuję w Londynie. — A zatem jest pan prawdopodobnie udziałowcem. Po zakończonej transakcji Springer odprężał się w trakcie rozmowy. Taką taktykę wpoił mu jeszcze ojciec. — Byłem. Przez wiele lat należałem do grona wybranych. Skreślili mnie. Springer ograniczył się do pytającego spojrzenia. — Interesy szły mi kiepsko... z różnych przyczyn. Miałem problemy 30 ze ściągnięciem płatności za kilka pakiecików. Sprzedałem je w całości indyjskiemu pośrednikowi. System oczywiście się o tym dowiedział i nie zaaprobował transakcji. Nie pozwalał sprzedawać towaru Hindusom, w Londynie nie podobały się moje finansowe powiązania. Następny pakiecik był o połowę większy od poprzedniego — proszę zwrócić uwagę: tylko o połowę — za to cena wzrosła trzykrotnie. Trzy miliony. Dopadli mnie. Nie mogłem towaru sprzedać. Nie mogłem go kupić. Byłem skończony. Springer pokiwał głową ze szczerym współczuciem. Dobrze znał System kontrolujący handel diamentami oraz metody działania tej organizacji, równie twarde i bezduszne jak same diamenty. — Działo się to w siedemdziesiątym siódmym, na krótko przed przełomem. — Drumgold miał na myśli okres, gdy ceny najlepszych diamentów gwałtownie poszły w górę z ośmiu do sześćdziesięciu trzech tysięcy dolarów za karat. Stan taki utrzymywał się od roku 1978 do 1980. — Najgorszy dla mnie moment. Mogłem wówczas odrobić straty, może nawet nieco zyskać. — Uśmiech Drumgolda wydawał się czymś niestosownym w zestawieniu z jego opowieścią. Odsłonięte zęby nosiły nalot od herbaty. Springer podniósł się, a następnie podszedł do umieszczonego w załamaniu ściany sejfu. Otwierając ciężkie drzwi, uświadomił sobie, dlaczego nie zaczekał ze schowaniem rosyjskiej mieszaniny, aż Drumgold opuści pokój. Miał dość czasu, by poradzić sobie z napływem sprzecznych uczuć. Wyjął z sejfu niewielką, zamykaną na suwak, skórzaną teczkę. Wrócił z nią do biurka. Teczka zawierała co najmniej pięćdziesiąt pakiecików. Wszystkie były starannie ułożone, a w każdym lewym górnym rogu znajdowały się oznaczenia określające zawartość. Springer zaczął je przeglądać. Wyciągnął jeden, po chwili zastanowienia zrezygnował z dwóch następnych. — Zakładam, że w trakcie swego pobytu w Nowym Jorku będzie się pan kontaktował z różnymi ludźmi. — Tak sądzę. — Zatem może zechciałby pan łaskawie zaprezentować im próbki naszych towarów. — Będę zobowiązany. Springer otworzył cztery pakieciki. W każdym znajdował się pojedynczy diament o masie 2,30, 3,05, 2,26 i 2,01 karata. Wszystkie były znakomicie oszlifowane, pod względem barwy mieściły się w klasie E i F, ich jakość zaś określały litery BDW — bardzo drobne wady. Diamenty te przyszły niedawno z Antwerpii, w paczce od współpracujących z firmą jubilerów. Dopiero przed paroma dniami zostały 31 wciągnięte na stan. Springer wyjął notatnik z szuflady biurka i sporządził wykaz kamieni, zapisując przy każdym ciężar oraz proponowaną cenę. W handlu diamentami taką notatkę, służącą jako pokwitowanie, a zarazem skrypt dłużny, sporządzano za każdym razem, gdy kamień przechodził z rąk do rąk bez natychmiastowego uregulowania należności. Drumgold potwierdził własnoręcznym podpisem, iż otrzymał wymienione przedmioty i ponosi za nie całkowitą odpowiedzialność. Oryginał notatki Springer zostawił dla siebie. Drumgold dostał kopię. Wstając od biurka uścisnął dłoń Springera. Ten odprowadził go aż do drzwi wejściowych, gdzie ponownie podali sobie ręce. Wróciwszy na swój fotel, Springer wciąż był pod wrażeniem tego, co zrobił. Czuł obecność ojca, aprobującą lecz zarazem nakazującą ostrożność. Mógł kupić tę rosyjską mieszaninę od Drumgolda za mniejsze pieniądze, na pewno za dwanaście, może nawet za dziesięć, ale nie potrafił dobić starego. Czy było to oznaką słabości? Właściwie nie stracił nic oprócz własnego zysku. Był pewien, że któryś z klientów, choćby producent biżuterii z Chicago, da mu za ten towar szesnaście. Cztery należące do firmy kamienie to już inna historia. Cena za karat, którą wpisał do notatki, pokryje zaledwie koszty własne. Drumgold sprzeda je z łatwością, zarabiając na tym co najmniej dwadzieścia pięć tysięcy. No to co, przecież, u diabła, właśnie o to chodziło, czyż nie? Chciał dać staremu coś, co pozwoli mu zająć na rynku pozycję poważniejszą niż dostawca drobnicy. Springer zapiął skórzaną teczkę i odłożył ją do sejfu. Świat się nie zawali, jeśli pracując w tym twardym biznesie człowiek pozwoli sobie od czasu do czasu na okazanie odrobiny serca. Przynajmniej wydawało mu się, że gdzieś kiedyś coś takiego słyszał. Do pokoju zajrzała Linda, chcąc sprawdzić, czy Springer jest sam. Z wykształcenia gemmolog, pracowała w Springer & Springer jako asystentka, ceniąc sobie klasę zatrudniającej ją firmy. Miała dwadzieścia pięć lat, była bardziej niż atrakcyjna, a na dodatek niezwykle zdolna. Znała się na diamentach i w razie potrzeby mogła nawet dokonać przybliżonej klasyfikacji. Ale jej prawdziwą miłością, przynajmniej jeśli chodzi o kamienie, były klejnoty barwne, zwłaszcza zaś szafiry. Springer miał podobne upodobania. — Dzwonił Mai — powiedziała wchodząc do środka. — Gdzie on jest? — Jestem pewna, że słyszałam szelest atłasowych prześcieradeł. — Żadnego brzęku szkła? 32 — Tylko szelest. Powiedział, że jest w drodze, choć nie bardzo wiem, co miałoby to znaczyć. — Za pół godziny muszę wyjechać. Jeśli Mai nie zdąży, możesz się nim zająć? — Nie ma sprawy. Miałam się z kimś spotkać w „Lutecji", ale zamówię lunch do biura. — Idź do „Lutecji". — Poszłabym — rzuciła wychodząc z pokoju — gdyby to była prawda. Springer przeklinał w duchu zachowanie Mała. Malkolm był najmłodszym bratem ojca, a więc jego stryjem. Miał sześćdziesiąt jeden lat. Kawaler z zamiłowania i wyboru, wierzył, iż doskonale wie, czego potrzeba większości trzydziestoletnich kobiet i dysponuje tym, co niezbędne, aby te potrzeby zaspokoić. Zapewne właśnie owa wiara leżała u podstaw jego licznych sukcesów miłosnych, chociaż zawód handlarza diamentów musiał często w zalotach odgrywać niebagatelną rolę. Wypływająca z lubieżności niefrasobliwość stryja Malkolma stanowiła główną przyczynę, dla której Springer tak wcześnie wszedł do interesu. Ojciec Springera, Edwin, wcześnie porzucił nadzieję, iż Malkolm się zmieni. Był głęboko przekonany, że firma pozostawiona wyłącznie w rękach Malkolma w ciągu paru lat zostanie całkowicie zrujnowana i przejęta przez banki. Przedsiębiorstwo Springer & Springer zostało założone w roku 1908 przez braci Willarda i Bernarda Springerów. Bernard był o osiem lat starszy. Ich ojciec, mało obrotny kupiec, prowadził w New Milford, w Connecticut, sklep dla farmerów. Jego zyski pozostały nie zmienione w ciągu dwudziestu pięciu lat. Nie zamierzając iść w ślady ojca, dwudziestopięcioletni Bernard postanowił poszukać szczęścia na własną rękę. Willard, wówczas siedemnastolatek, uczynił to samo. Długo wędrowali po kraju, aż w końcu w Bostonie zaciągnęli się na statek jako chłopcy okrętowi. Nie znali jeszcze celu swych poszukiwań, lecz stopniowo z coraz większym optymizmem zaczęli myśleć o poszukiwaniu kamieni szlachetnych. W 1901 roku ich statek zawinął do Salvadoru w Brazylii. Rozwiązali wówczas swoje kontrakty i ruszyli w głąb lądu, do oddalonej o setki mil prowincji Minas Gerais, gdzie w roku 1725 odkryto pierwsze diamenty. Bernard i Willard szybko nauczyli się dwóch rzeczy: po pierwsze, że diamentów nie zbiera się ot, tak sobie, z powierzchni ziemi. Po drugie zaś, że przynajmniej jeśli chodzi o Brazylię, mocno się spóźnili. 3 — Kamień 33 Wrócili do Salvadoru, zatrudnili się jako marynarze i okrężnymi drogami dotarli do Johannesburga w Republice Południowej Afryki. Odbyli wędrówkę na północ, do terenów pól diamentowych. Ogarnięci gorączką chciwości nabyli działki, których urobek starczał jedynie na utrzymanie przy życiu ciał oraz nadziei. Pracowali wytrwale, aż któregoś dnia zabrakło im sił, by dodawać sobie nawzajem otuchy. Zostawili wszystko, czego nie byli w stanie unieść, i pomaszerowali przed siebie. Naturalnie, wcale nie dali za wygraną. Zauważeni w okolicy Dutoitspann i Bultfontein, zostali przepędzeni przez urzędników de Beersa. Takie same kłopoty spotkały ich w Jagersfontein i Kof-fiefontein. Tak więc, chcąc nie chcąc, musieli obrać marszrutę, która przywiodła ich nad Orange River i jeden z jej głównych dopływów, Vaal. Tam, w wyschniętym korycie strumienia, jakich w okolicy były tysiące, Bernard i Willard przekonali się, iż pierwsza lekcja, jaką opanowali w Brazylii, niekoniecznie musiała być prawdą. Ponieważ tu diamenty rzeczywiście leżały na powierzchni ziemi. Nie krzyczeli, nie podskakiwali z radości. Przykucnęli i zaczęli metodycznie wybierać diamenty z piasku. Aluwialne diamenty, pokryte delikatną jak mgiełka skórką. Każdy z braci znalazł około pięciuset kamieni. Najczęściej nie przekraczały one wielkością biedronki, ale trafiło się kilka okazów trzykrotnie większych od trzmiela. Willard ściągnął z nóg skarpetki, a ponieważ były dziurawe, porobił na nich węzły. Dwie skarpetki diamentów. Z tym wrócili do domu. Firma Springer & Springer rozpoczęła swoją działalność. W roku 1908 otworzyli sklep pod numerem 84 przy Nassau Street. Tak wówczas, jak i przez następnych dwadzieścia pięć lat rejon dolnego Manhattanu — Nassau Street, John Street, Canal Street oraz Maiden Lane — był nowojorską dzielnicą diamentów. Na początku lat trzydziestych, mniej więcej wówczas, gdy wzniesiono Centrum Rockefellera, wielu jubilerów i handlarzy przeniosło się stamtąd na Czterdziestą Siódmą Ulicę, żeby być bliżej nabywców. Firma Springer & Springer pozostała na Nassau Street. Willard i Bernard byli przeciwni przeprowadzce. Bernard zmarł w roku 1945, a Willard w kilka lat po nim. Wówczas dwaj synowie Willarda wzięli na siebie odpowiedzialność za losy firmy. Springer & Springer mieli istnieć nadal. Edwin miał wtedy trzydzieści dwa lata, Malkolm dwadzieścia pięć. W rok po śmierci Willarda bracia postanowili zmienić siedzibę. 34 Byli przekonani, że należało to uczynić znacznie wcześniej. I rzeczywiście, już pierwszy rok działalności na Piątej Alei 580 przyniósł znaczne ożywienie interesów. Springer & Springer nigdy nie zaliczali się do największych dostawców diamentów. Nie przeprowadzali ogromnych transakcji, nie mieli też bezpośrednich powiązań z Systemem. Zajmowali jednak znaczącą pozycję jako jedna z nielicznych naprawdę solidnych firm, znanych ze swej uczciwości i dobrej reputacji. Diament z przedsiębiorstwa Springer & Springer, czy to surowy, czy oszlifowany, był na pewno tym, co głosiła metka. Jeżeli na przykład kamień miał jakąś mało widoczną wadę, Springer & Springer informowali o tym klienta, zamiast próbować wcisnąć mu wybrakowany towar, a co więcej, stosowali odpowiednią obniżkę ceny. Nie oznaczało to oczywiście, że firma nie potrafiła w razie potrzeby być twarda. W swojej historii niejednokrotnie stawiała czoło najlepszym. Z całą pewnością nie było natomiast firmy uczciwszej. Przez trzydzieści jeden lat Edwin Springer czuwał nad przestrzeganiem takich właśnie zasad. Troskliwie pielęgnował reputację Springer & Springer, pragnąc, by stanowiła ona podstawę przyszłych sukcesów. Rozczarowanie Edwina nie miało granic, gdy się przekonał, że jego pierworodny syn, Norman, nie przejawia zainteresowania sprawami firmy. Edwin cierpliwie próbował na niego wpłynąć, szybko jednak pojął, że chłopak nigdy nie będzie miał do tego serca. Dla Normana diamenty były czymś wartościowym, lecz z pewnością nie fascynującym. W końcu Edwin zrezygnował z dalszych prób. Norman pójdzie własną drogą. W takim stanie rzeczy Edwin nie mógł się doczekać, kiedy jego młodszy syn, Filip, osiągnie odpowiedni wiek. Filip nie umiał jeszcze chodzić, a już ojciec przynosił mu diamenty, którymi dziecko bawiło się na dywanie w ich mieszkaniu na Siedemdziesiątej Drugiej Wschodniej. Oczywiście, należało bardzo uważać, żeby maluch czegoś nie połknął. Sposób, w jaki diamenty oddziaływały na Filipa, szybkość, z jaką jego małe paluszki potrafiły je odnaleźć, wszystko to napawało Edwina otuchą. Na ósme urodziny Filip dostał od Mattie, swojej matki, Dziecięcy słownik zjawisk nadprzyrodzonych. Ojciec podarował mu piłkę do siatkówki i zestaw wzorcowych kamieni. Chłopiec lubił piłkę. Odbijał ją od wszelkich możliwych powierzchni, z wózkiem swej małej siostrzyczki, Janet, włącznie. Ale najbardziej zaskoczył go i ucieszył zestaw kamieni. Sześć diamentów z okrągłym szlifem, wielkości jednej czwartej karata każdy, umieszczonych w specjalnym futerale z czarnej skóry. Ułożono je w określonej kolejności, zgodnie z natężeniem barwy. Pod każdym znajdowała się etykietka z oznaczeniem literowym: D, E, F, G, H, I. Wielu zawodowych handlarzy używało identycznego wzorca przy porównywaniu i klasyfikacji swoich kamieni. Tego kosztownego prezentu Filip nie traktował jako zabawki. Bardzo się o niego troszczył i przechowywał go w metalowej kasetce, którą zamykał w szufladzie biurka, a oba klucze nosił zawsze na zawieszonym na szyi łańcuszku. Po pewnym czasie Edwin zaczął przynosić do domu po parę kamieni i zachęcać syna, by zechciał je ocenić. Filip zawsze ochoczo sięgał wtedy po wzorcowy zestaw. — Ten to F, a ten mógłby zostać zaliczony do D, lecz ja uważam, że jest bardziej zbliżony do E. — Masz wyjątkowy wzrok — pochwalił go Edwin. W niedługim czasie Filip klasyfikował już kamienie bez pomocy wzorcowego zestawu, po który sięgał wyłącznie w celu weryfikacji własnych ocen. Edwin nadal wprowadzał syna w świat diamentów, korzystając z metod, jakimi kiedyś przekazywał mu wiedzę ojciec. Pobudzał chłopca do współzawodnictwa, podsycał ambicję. — Zastanawiam się, czy nie kupić tego kamienia. Podobno nie ma wad, ale... Co o tym myślisz? Filip przystąpił do oględzin trzykaratowego diamentu z okrągłym szlifem pod dającą dziesięciokrotne powiększenie lupą ojca. — Wygląda na czysty. — Doprawdy? Nie chciałbym wydać takiej sumy pieniędzy, jeśli jest inaczej. — Niczego tutaj nie widzę. — Żadnych plamek węgla... — To ładny kamień. — ...ani włoskowatych pęknięć? — Ani jednego. — To dobrze. Jestem spokojniejszy, wiedząc... — Hej, zaczekaj chwilę! Chyba coś znalazłem. Tak, jest tutaj płatek czerni tuż poniżej górnej płaszczyzny. Tak jakby chciał się pod nią ukryć. — Albo został ukryty? — Albo został ukryty. — I tak właśnie było. Filip miał wówczas dwanaście lat i orientował się doskonale w takich diamentowych zawiłościach jak zniekształcona opaska, wtrącone kryształy czy niewidoczne spękania. Niekiedy stawał się zarozumiały i Edwin musiał mu pokazać, jak wielu rzeczy jeszcze nie wie. — Co powiesz o wadze tego kamienia? — Cztery karaty. — Jesteś pewien? — Plus minus kilka punktów. — Mylisz się i to grubo. Nie ma nawet trzech. Filip nie mógł w to uwierzyć, dopóki diament nie znalazł się na szalce wagi. Pomiar wykazał 2,92 karata. Edwin powiedział, że to „szwindel". — Oszustwo? — Niekoniecznie. Chyba że jakiś mądrala, który zna się na wszystkim lepiej, zechce się na to nabrać — uszczypliwie odparł Edwin, po czym wyjaśnił, iż miano szwindla ludzie z branży nadawali kamieniom, które zostały tak oszlifowane, że wydawały się większe niż w rzeczywistości. Dla Filipa było to oszustwo. Wziął piłkę do siatkówki i poszedł do parku. Zazwyczaj bez problemu przyłączał się do gry lub organizował własną. Grano najczęściej na rozległym, otwartym terenie zwanym Owczą Łąką. Niekiedy odbywały się tam poważne mecze z udziałem starszych chłopców i wówczas Filip mógł jedynie kibicować. Przeważnie jednak nikogo nie obchodziło, ilu zawodników występuje po jednej stronie siatki, jaki jest ich wzrost i wiek. Na wydeptanej trawie grać mógł każdy i to bez przywiązywania większej wagi do taktyki gry zespołowej. Bardzo często do piłki rzucało się czterech lub pięciu graczy. Dominowali chłopcy wysocy i silni. Filip nadrabiał niedostatki postury odwagą, toteż często porządnie obrywał. Poprzysiągł sobie, że gdy podrośnie, zostanie najlepszym siatkarzem. Kiedy grał z rówieśnikami, nigdy się nie poddawał. Z poświęceniem skakał nawet do beznadziejnych piłek i miał na swoim koncie kilka godnych zapamiętania akcji w obronie. Przy okazji dwukrotnie złamał obojczyk. Jeżeli nie grał w parku w siatkówkę, to najprawdopodobniej kręcił się gdzieś na Czterdziestej Siódmej Ulicy. Spacerował, z zainteresowaniem oglądając wystawy wszystkich sklepów. Zawsze mógł tam zobaczyć coś nowego, ponieważ towar był w ciągłym ruchu. Dziesięcio-karatowy diament z prostokątnym szlifem, jeśli pojawił się w oknie po raz pierwszy lub powracał po dłuższej przerwie, potrafił przykuć jego uwagę na pół godziny. Gdy odchodził od wystawy, miał wrażenie, że minęło zaledwie kilka minut. Wyznawał zasadę, iż najpierw należy docenić tkwiące w kamieniu piękno, a dopiero później doszukiwać się w nim wad. W ten sam sposób traktował ludzi. Z czasem poznał wszystkich jubilerów na ulicy i wszystkich właścicieli stoisk pod arkadami. W ich branży niezmiernie rzadko można było spotkać ludzi tak młodych jak Filip. Nic więc dziwnego, iż początkowo naprzykrzającego się regularnymi odwiedzinami chłopca traktowali jak intruza. Przekonawszy się 38 jednak, że nie jest uciążliwy i nikomu nie popsuł transakcji, zaakceptowali go w końcu. Wszyscy: jubilerzy z eleganckich sklepów od frontu, straganiarze, którzy mieli znacznie mniej do zaoferowania, wytwórcy korali, sprzedawcy złotej galanterii — wszystkich tych drobnych zatrzasków, pierścionków i zameczków — zegarmistrze, a nawet ci, którzy trudnili się sprzedażą specjalnych pudełek na biżuterię. Jeżeli nie byli akurat zajęci, ucinali sobie z nim pogawędkę. Jego dociekliwość dawała fachowcom okazję popisania się wiedzą. Ekspert od opali dzielił się z nim swoim doświadczeniem, a handlarz pereł wzdychał za urodą okazów z azjatyckich mórz sprzed zanieczyszczenia środowiska, w którym żyły ostrygi: — Już nigdy nie zobaczysz takich pereł. Prawdę mówiąc, podczas swoich wędrówek Filip wielokrotnie oglądał perły takiej samej lub większej urody, wiadomość tę zatrzymał jednak dla siebie. Pod tym względem osiągnął przedwczesną dojrzałość i zazwyczaj wiedział, kiedy zachować milczenie. Umiejętność przystosowania się dawała mu wiele korzyści. Szybko odkrył, że oprócz błyszczącej fasady Czterdziesta Siódma ma także swoje kryminalne podziemie. Dowiedział się o istnieniu różnych gangów. Niektóre były tak potężne, że w ciągu godziny mogły wyłożyć pół miliona dolarów, byle tylko pogrążyć opornego kupca. Nauczył się rozpoznawać inkasentów, silnych facetów regularnie krążących po dzielnicy. Oglądał wciąż te same twarze ludzi oferujących diamenty, rubiny, szafiry i szmaragdy wyłupane z opraw, a tym samym niemożliwe do zidentyfikowania. Kamień to kamień. Można go ponownie oprawić i sprzedać. A potem znowu ukraść. Odwieczny cykl. Po jakimś czasie wystarczyło mu rzucić okiem i posłuchać fragmentu rozmowy, aby stwierdzić, kto jest skorumpowanym urzędnikiem, złodziejem, a kto gangsterem. Filip nigdy nie zapomni pewnego człowieka, który urzędował w budce prowadzącej skup. Budka była niewielka, a jej jedyną ozdobę stanowiła wymazana odciskami palców szklana gablota ze złotymi łańcuszkami. Mężczyzna ów miał na imię John i pracował dla mafii. Chyba nikt nie wiedział o handlarzu nic więcej, gdyż wszyscy mówili o nim: „Po Prostu John", a jemu najwyraźniej to nie przeszkadzało. Był niski, gruby i miał dużą twarz. Zawsze nosił białą koszulę z rękawami zawiniętymi poniżej łokcia. Do tego drogie, czarne buty. Nie używał krawata. Budka Po Prostu Johna usytuowana była daleko pod ścianą, toteż miał z niej doskonały widok na ulicę i mógł zawczasu się przyjrzeć każdej zmierzającej w jego stronę osobie. Przynoszono mu różne rzeczy, przy czym nie każdy miał prawo się do niego zbliżyć. 39 Uprzywilejowanych było tylko kilku facetów i to oni codziennie zjawiali się z towarem. Jeżeli przychodził ktoś inny, Po Prostu John nie chciał nic kupić. Tylko w wyjątkowych wypadkach konsultował się z kimś w sprawie ewentualnego zakupu, ale zawsze telefonicznie, dzwoniąc ze stojącego na ulicy automatu. Filip widział kiedyś z daleka rozmowę Po Prostu Johna z jakimś człowiekiem. Po Prostu John uśmiechał się przyjaźnie, a już po sekundzie jego twarz upodobniła się do kamiennej maski. Filip nigdy nie zapomni tej przemiany. Widocznie to przez cały czas musiało się kryć pod pozorem uśmiechu — nagłe tchnienie śmierci. Pewnego dnia przechodził w pobliżu kantoru Po Prostu Johna. — Hej, mały. Filip rozejrzał się i pomyślał, że chyba się przesłyszał. W pobliżu nie było nikogo poza chłopcem mniej więcej w jego wieku. Chłopak miał ciemne włosy i oczy, a nad górną wargą, niczym namalowana węglem kreska, znaczyły mu się pierwsze wąsy. Ubrany był w ja-snobrązowe, gabardynowe spodnie, bladozieloną koszulę i dobrze wyszczotkowane, podniszczone brązowe buty. Opierał się plecami o budkę. — Podejdź tutaj — powiedział. Filip lubił szybko podejmować decyzję. Ponieważ i tak już się zatrzymał, zrobił trzy kroki w kierunku nieznajomego. Tamten wyszedł mu na spotkanie. W pięć minut później siedzieli razem przy stoliku w pobliskiej kawiarni i popijali koktajl mleczny. Chłopak zapłacił za nich obu banknotem pięćdziesięciodolarowym, choć jak zauważył Filip, miał przy sobie mniejsze nominały. Przedstawił się jako Danny Raggio, dla dobrych znajomych Danny Rags. W rewanżu Filip, któremu własne imię wydało się sztywne i niezbyt odpowiednie, powiedział tylko, że nazywa się Springer. Danny był na ulicy zupełnie nowy. Pobił się w szkole. — Kto zwyciężył? — zapytał Filip. — Te pieprzone sukinsyny. Filipowi spodobała się uczciwa odpowiedź Danny'ego. — Wylali mnie ze szkoły, więc ojciec załatwił mi pracę. — Co robisz? — Pomagam Po Prostu Johnowi. Znasz Po Prostu Johna? Filip skinął głową. — To mój wujek — powiedział Danny z dumą w głosie. Kiedy następnym razem się uśmiechnął, Filip usiłował go przejrzeć, lecz nigdzie nie dostrzegł śladów przyczajonej, lodowatej śmierci. * 40 — Byłeś kiedyś na Arthur Avenue? — zapytał Danny. — Nie sądzę. — To w Bronksie. — Byłem tam w zoo. — Od zoo jest już całkiem blisko. — Tam mieszkasz? — Tak, koło zoo. — To wszystko przypomina zoo — stwierdził Filip. Roześmiali się. — Zabiorę cię kiedyś ze sobą — obiecał Danny. — Pokażę, jak tam jest. Zjemy parmigianę albo coś innego. Jeden z moich wujków jest właścicielem kilku restauracji. Ostatnie słowa zabrzmiały głucho, ponieważ mówił do kubka, który przechylił, usiłując strząsnąć do ust resztkę pianki. — Skorzystaj ze słomki — zaproponował Filip. Tak zawsze radził mu starszy brat, Norman. Jednak dla Danny'ego użycie słomki było nie do przyjęcia. — Ilu masz wujków? — Sześciu — odparł Danny. — Dwóch prowadzi wspólny interes. — Czym się zajmują? — Nie pytaj. Nie powinieneś o to pytać. Chcesz jeszcze jeden koktajl? — Nie, dziękuję. — Pracujesz tutaj, na ulicy? — zapytał Danny. — Tak. — Tak właśnie pomyślałem, kiedy zobaczyłem, że często się tutaj kręcisz. Czym się zajmujesz? — Diamentami — wyjaśnił Filip i jako człowiek ostrożny poprzestał na tym stwierdzeniu. Od tej chwili spotykał się z Dannym niemal codziennie. Filip znał ulicę i z radością dzielił się wiedzą z nowym przyjacielem. Pokazywał mu rzeczy, które w rzeczywistości nie były tym, na co wyglądały. Zapoznał Danny'ego z kilkoma miłymi i wieloma nieprzyjemnymi aspektami życia Czterdziestej Siódmej. Filip również czegoś się nauczył. Przestając z Dannym jeszcze bardziej wykształcił spostrzegawczość. Okazało się wówczas, jak bardzo nie doceniał skali obrotu kradzionym towarem. Filip ukończył szkołę średnią z dobrym wynikiem. Bez trudu mógłby osiągnąć wynik celujący, gdyby nie pochłaniały go tak bardzo inne sprawy. W nagrodę ojciec zafundował mu wycieczkę do Londynu. Edwin musiał się stawić na umówione spotkanie w Systemie. 41 Zatrzymali się w Savoyu. Edwina dobrze tam znano. Od wielu lat gościł w tym hotelu po dziesięć razy w roku. Savoy był jego zdaniem przyzwoitszy niż reprezentujące podobną klasę hotele West Endu. Poza tym łatwiej było z niego dotrzeć do siedziby Skonsolidowanego Systemu Sprzedaży przy Harrowhouse Street 11. Dziesięć razy do roku System telegraficznie zawiadamiał wybranych handlarzy diamentów z całego świata, że zostali wytypowani i powinni zjawić się osobiście na spotkanie. Rocznie rozsyłano pięćset takich zaproszeń, a ściślej wezwań. Owych pięciuset handlarzy z listy nosiło miano udziałowców i chociaż to oni byli klientami, oni kupowali, System rozdzielał łaski, System miał zawsze rację. System dysponował diamentami i ten fakt wyjaśniał pozorny paradoks związany ze stosunkiem do klienta. Kontrolował dziewięćdziesiąt procent światowej produkcji surowych diamentów. Część pochodziła z własnych kopalń w Afryce, a część, dzięki odpowiednim porozumieniom, z Rosji i innych krajów. Tak więc jeżeli ktoś chciał odgrywać znaczącą rolę w obrocie diamentami, musiał zabiegać o przychylność Systemu i uważać, by broń Boże w czymś mu nie uchybić. Nawet najwięksi hurtownicy musieli zaakceptować jakość i ilość skąpo wydzielanych przez System kamieni. Nie mając nic do powiedzenia na temat towaru, nie bardzo mogli też dyskutować o cenie. Kupiec zjawiał się w dokładnie wyznaczonym czasie. Wprowadzano go do pokoju przyjęć i przynoszono przeznaczoną dla niego paczkę. W tym momencie mógłby już właściwie wyjść. Jednakże wypadało od razu otworzyć paczkę. Pewną rolę odgrywała też ciekawość. Kupiec łamał ozdobne woskowe pieczęcie i docierał do zawartości — surowych diamentów, które właśnie kupił. Prawdopodobnie kilka sztuk spełniało jego oczekiwania, ale większość bez wątpienia była niższej jakości. W taki oto sposób System pozbywał się nie chcianych kamieni, a zarazem według własnego uznania premiował lub karał nabywcę. Nabywca zaś gładko przełykał oburzenie, kończył transakcję wyrazami wdzięczności i modlił się w duchu, by zabrzmiały one szczerze. Kupcy tolerowali tę poniżającą jednostronność transakcji tylko dlatego, że to się na dłuższą metę opłacało. Surowe diamenty z paczek Systemu były warte swojej ceny, więc dumę chowało się w kieszeń. Taką właśnie metodą kartel znany jako System prowadził swoje interesy i sprawował kontrolę nad światową podażą diamentów, a często także nad życiem niektórych ludzi. Edwin Springer był jednym z udziałowców, podobnie jak przedtem 42 Willard, i miał nadzieję, że Filip któregoś dnia zajmie z kolei jego miejsce. Jednakże moment przedstawienia Filipa pod numerem jedenastym jeszcze nie nadszedł. Chłopak zdąży dość się w życiu napatrzyć na tych ludzi. Filipowi Londyn zaimponował, a chociaż nikt nie powiedział tego wprost, wydawało mu się, że i on zrobił tu wrażenie. Specjalnie na ten wyjazd kupił sobie ciemnoszary garnitur z kamizelką i trzy niezwykle konserwatywne krawaty. Dotąd unikał noszenia krawata. Uważał go za rodzaj zaciśniętego wokół szyi stryczka. Ale gdy stanął ubrany przed lustrem w hotelowym pokoju, musiał przyznać, że nieźle wygląda w krawacie. Nie wiedzieć czemu wydał się sobie wyższy, jakby w ciągu paru dni podrósł o kilka cali. Mierzył już pięć stóp i dziesięć cali, niemal tyle co ojciec, lecz przedtem nie przywiązywał do tego większej wagi. Podczas gdy ojciec załatwiał interesy, Filip swobodnie dysponował czasem. Doceniał to, że ojciec nie przypomina mu, żeby się nie zgubił, ani nie zaleca ostrożności. Edwin po prostu ustalał, że spotkają się w hotelu o tej i tej godzinie. Filip miał dosyć pieniędzy na taksówki i w razie potrzeby z nich korzystał, ale wolał piesze przechadzki. Szedł Strandem, usiłując nie rozglądać się na boki, z prawym kciukiem wetkniętym w kieszonkę kamizelki. Wymijane młode dziewczyny odprowadzały go wzrokiem, ponieważ jednak nie był całkiem pewien, czy właściwie je ocenia, przepuszczał okazje. Udał się do galerii Tatę na konfrontacje z van Dyckiem, Gains-boroughem, Reynoldsem i Blake'em. Szczególnie ujął go Whistlers swymi obrazami zatytułowanymi jak utwory muzyczne. U Harrodsa kupił kaszmirowy sweter dla Danny'ego. Zdecydował się ostatecznie na wielbłądzi kolor, choć wcześniej omal nie kupił czarnego. Przeszedł Hyde Parkiem od Kensington Pałace aż do Park Lane. Na Rotten Rów widział nienagannie ubranych jeźdźców, dosiadających wspaniale utrzymanych koni. Postanowił nie oglądać zmiany warty przed Buckingham Pałace, ale potem przypadkiem trafił prosto na tę ceremonię. Miał wrażenie, że każdy kawałek mosiądzu jest w Londynie codziennie polerowany, że prawie wszystko w mieście zbudował Christopher Wren, a rodzina królewska zawsze dokonywała ogromnych zakupów. Tak przynajmniej można było sądzić po wielkiej liczbie sklepów przyozdobionych koronami, stojącymi lwami oraz pamiątkowymi tablicami, z których wynikało, że gościły kiedyś w swych progach osobę królewskiego rodu. Nie chciał w sposób tak oczywisty uchodzić za turystę, najwyraźniej jednak było to nieuniknione. W pewnym momencie omal go nie przejechała rozpędzona ciężarówka, 43 która z rykiem klaksonu otarła się o niego, gdy na Kensington High Street wszedł na jezdnię, spojrzawszy uprzednio w niewłaściwą stronę. Po południu trzeciego dnia swego pobytu w Londynie kupił cztery renklody w sklepie Fortnuma i Masona i wrócił do Savoyu. W recepcji czekała na niego wiadomość od ojca. Interesy zatrzymują go do późna, więc nie będzie towarzyszył synowi na obiedzie. Filip pomyślał, iż ojciec traktuje go jak dorosłego. Nie chciało mu się iść prosto do pokoju. Zamiast na górę, skierował swe kroki do hotelowej kawiarni. Zaraz zjawił się kelner i usadził go przy małym, okrągłym stoliku, jednym z wielu stojących rzędem wzdłuż welurowego chodnika. Zamówił herbatę, a wraz z nią otrzymał kilka małych bułeczek, o które nie prosił. Sączył powoli herbatę, pogryzał bułki i wyobraziwszy sobie świat w postaci kuli, usiłował określić na niej swoje położenie. — Posmarowane masłem lepiej smakują — powiedział jakiś kobiecy głos. Siedziała samotnie przy sąsiednim stoliku: kobieta w granatowym filcowym kapeluszu z rondem, spod którego wymykały się na skronie kosmyki ciemnych włosów. Jej sukienka z cienkiego materiału była także granatowa. Kończyła się tuż pod szyją wąskim, białym kołnierzykiem. Kobieta nie była szczególnie piękna. Ani nos, ani usta lub oczy nie miały w sobie niczego wyjątkowego, a jednak razem tworzyły przyjemną całość. Oczy były powiększone przez makijaż, podkreślone ciemną kreską i cieniami do powiek. — Proszę mi pozwolić — powiedziała i nim Filip zdążył zareagować, przełamała jedną z jego bułeczek, po czym posmarowała ją masłem. Filipowi wydała się dojrzałą kobietą. Co najmniej trzydziestoletnią. Jej filiżanka była do połowy opróżniona, a bułeczki napoczęte. Widocznie siedziała w kawiarni już wcześniej, a on po prostu tego nie zauważył. Podziękował za pomoc. Nieznajoma była bardzo sympatyczna. — Co sądzi pan o Londynie? — zapytała. — Podoba mi się. — Widzę, że odwiedził pan Fortnuma i Masona. Jego renklody zostały włożone do firmowej torebki. Stłumił w sobie impuls, żeby ją poczęstować. — Z jakich rozrywek pan korzystał? Powiedział jej, że ubiegłego wieczora był w teatrze. Wbrew jego oczekiwaniom nie zapytała, jaką widział sztukę albo czy mu się podobała, toteż ciągnął swą relację, streszczając w miarę dokładnie utwór Noela Cowarda. 44 Słuchała uważnie, ani razu nie przerywając, a kiedy umilkł, oświadczyła, że widziała tę sztukę dwukrotnie, gdyż bardzo się jej podobała. — Ale nie mam cierpliwości do teatru — wyznała. — Ja też — odparł ze śmiechem. — Dzięki Bogu są przerwy. Czy dolać panu herbaty? Zajrzała do jego dzbanka, gestem zamówiła następny, a gdy przyszedł kelner, poprosiła, by złączył ich stoliki. — Tak jest lepiej — oznajmiła, przysuwając się z krzesłem. — Znacznie lepiej. — Jej gardłowy głos oraz brytyjska wymowa wydały się Filipowi pociągające. Wrażenie to jeszcze się pogłębiło, gdy wymieniła swoje nazwisko: lady Irith Ward-Lambdon. Nauczyła go poprawnej wymowy imienia. — Wymawia się go jak nazwę kwiatu, irys, tyle że należy bardziej seplenić. Gdy w rewanżu i on się przedstawił, powtórzyła nazwisko dwukrotnie, jakby smakując. Filip pomyślał, że w jej ustach zabrzmiało ono inaczej i chyba trochę lepiej. Przegadali następne dwie godziny. Filip rozwodził się nad kolumną lorda Nelsona na Trafalgar Sąuare. Zastanawiał się, dlaczego bohatera narodowego umieszczono tak wysoko, że stał się prawie niewidoczny. Lady Irith uznała, że jego punkt widzenia jest niezmiernie interesujący. Filip opowiedział jej, jak niewiele brakowało, by zginął pod kołami ciężarówki na Kensington High Street. Lady Irith przestrzegła go, że musi być bardzo, bardzo ostrożny, a zrobiła to z takim przejęciem, jakby bezpieczeństwo młodego Amerykanina rzeczywiście leżało jej na sercu. Filip spostrzegł, że jej szminka jest dopasowana kolorem do lakieru na paznokciach. Mieli dosyć herbaty oraz tej sali. — Może mnie pan odprowadzi — zaproponowała bez jakichkolwiek ceremonii. Zajmowała duży apartament na jednym z ostatnich pięter. Zaprosiła go do środka. Gdy tylko zamknęli drzwi, zdjęła kapelusz i poprawiła przed lustrem włosy. Usiedli naprzeciw siebie. Filip usiłował podtrzymać rozmowę, ale lady Irith najwyraźniej miała już dosyć słów. Natomiast jej spojrzenie stało się wymowne, choć Filip nie był pewien, czy dobrzeje interpretuje. Patrzyła na niego. Nie przeszkadzało mu to szczególnie, a jednak nie potrafił spojrzeć jej w oczy. Po głowie krążyła mu myśl, że gdyby do czegoś doszło, będzie się musiał postarać. 45 W tym samym momencie Irith myślała o nim. Wydawał jej się bardzo atrakcyjny. Ciemne włosy, podobne do jej własnych, szaronie-bieskie oczy. Na szczęście nie należał do typu ślicznych chłopczyków. Był silny, przystojny, męski. Celowo nie pytała go o wiek. Nie przywiązywała do tego wagi. Oceniała go na siedemnaście, może tylko szesnaście lat. Nieważne, i tak od niej nie ucieknie. Lady Irith z uśmiechem podniosła się z miejsca i przeszła do sypialni. Filip zauważył, że jej sukienka jest z tyłu wygnieciona. Pozostał w swoim fotelu przez niezmiernie długie dwie minuty, po czym poszedł za nią. Nawet się nie rozebrała. Czekała na niego na środku pokoju. Otworzyła ramiona, więc podszedł i przytulił się do niej, wdychając woń drogiego pudru pokrywającego delikatną skórę szyi. Jej usta powoli, ostrożnie zaczęły wędrować po policzku Filipa, aż dotknęły jego warg z łagodnością, w której wyczuwało się głód. Opuściła ręce i cofnęła biodra, by móc go pomacać. Zdziwiła się, że zdążył już tak bardzo stwardnieć. Poczuła podniecenie. Filip nie był jej pierwszym znacznie młodszym partnerem. Był drugi. Pierwszego poznała w podobnych okolicznościach w hotelu Hermitage w Monte Carlo. Wówczas sam perwersyjny pomysł i to, że się odważyła go zrealizować, okazały się bardziej podniecające niż spełnienie. Czuła, że z Filipem będzie inaczej. Nie guzdrał się, nie było w nim śladu nieporadności. Jego dłonie i palce poruszały się pewnie i celowo. Dotykały jej skóry niczym delikatnej tkaniny; łagodnie, lecz nieustępliwie domagały się dostępu do całego ciała. Przypuszczała, że będzie kochankiem pełnym temperamentu, ale rzeczywistość przeszła jej wszelkie oczekiwania. Wkrótce porzuciła spekulacje i całkowicie skoncentrowała się na własnych reakcjach. Lady Irith miała ciało dojrzałej kobiety. Pierwszej w życiu Filipa. Dotąd miał okazję poznać ciała niosące zaledwie obietnicę kształtów. Jej postawa wyrażała raczej naleganie niż opór. Gdy już znalazł się nad nią, w niej, podciągnęła nogi wysoko do góry, by wszedł jak najgłębiej, aż łydkami wsparła się na jego barkach. Potem przetoczyła się na brzuch i wypchnęła biodra do góry. Wziął ją od tyłu. Wydawała przy tym ciche, bolesne, niemal zwierzęce jęki, a gdy starczało jej tchu, opisywała głośno swoje doznania. Gdy pierwsza namiętność opadła, wyszła na krótko do łazienki. Wróciła stamtąd tak świeża, jak gdyby nic się nie stało. Przyniosła ze sobą namoczoną w ciepłej wodzie rękawicę kąpielową oraz ręcznik i doprowadziła do porządku Filipa. Wyrównała i spiętrzyła poduszki. 46 Ułożył się na wznak, ona zaś zajęła pozycję w nogach łóżka. Leżała na brzuchu podpierając się łokciami, a przedramiona i dłonie płasko spoczywały na prześcieradle. — Jesteś cudownym kochankiem — oświadczyła. — A ty kochanką — odparł takim tonem, jakby dysponował bogatym doświadczeniem. — Kto cię tego wszystkiego nauczył? — Nikt. Danny zaprowadził go dwukrotnie na East Side, do mieszkań dziewczyn, które brały za to pieniądze, lecz z pewnością Filip niewiele zdołał się wtedy nauczyć. — Masz po prostu talent, czy tak? — Lady Irith odsłoniła zęby w uśmiechu. — Może. Zastygła w pozie sfinksa. Z ciemnym makijażem wokół oczu przypominała Filipowi widziany w Tatę obraz Dantego Gabriela Rossettiego. Femme fatale, porywająca i zła, czerpiąca przyjemność z rozsianego wokół zniszczenia. Przez resztę swego pobytu Filip niewiele zobaczył w Londynie. Ilekroć ojciec pytał go, jak spędził dzień, przedstawiał mu opisy zabytków zaczerpnięte z przewodników. Z niechęcią musiał uciekać się do kłamstwa. Ze swego krótkotrwałego, lecz płomiennego związku z lady Irith Filip wyniósł kilka pożytecznych spostrzeżeń. Dowiedział się, że kobiety fizycznie nie są aż tak bardzo tajemnicze i że zawsze należy odnosić się do nich z czułością. Niezwykle łatwo można je było zaspokoić, jeżeli tylko same tego pragnęły. Kształcąca okazała się również rozmowa telefoniczna, jaką lady Irith — leżąca nago obok niego w łóżku — przeprowadziła ze swym mężem. Słodkim głosem poinformowała go, że postanowiła przedłużyć zakupy w Londynie jeszcze o kilka dni. „Chyba dostanę tutaj wszystko, czego mi potrzeba". Tak właśnie powiedziała. Tych słów Filip nigdy nie zapomni. Jesienią tego roku Filip rozpoczął studia na nowojorskim uniwersytecie. Każdego ranka dojeżdżał do centrum na zajęcia i częstokroć odnosił wrażenie, iż więcej dają mu owe przejazdy niż nudne wykłady, na które wytrwale uczęszczał. Miał trudności z wyborem głównego kierunku studiów. Początkowo sądził, że specjalizować się będzie w prawie, lecz po straszliwie nużącej rozmowie z kilkoma marudnymi prawnikami zmienił zdanie. Ostatecznie zdecydował się na zarządzanie przedsiębiorstwem, lecz tutaj także czekało go rozczarowanie. Studia 47 były dla niego mało inspirujące. Organizacja czasu pracy, efektywne zarządzanie oraz plany rynkowe wydawały się oderwane od rzeczywistości i nadmiernie skomplikowane. Zdążył już przesiąknąć znacznie prostszymi wzorcami Czterdziestej Siódmej Ulicy, gdzie interesy załatwiało się na słowo, bez jakichkolwiek pokwitowań. Pomimo wszystkich zastrzeżeń dotrwał do końca, uzyskał stopień naukowy i na tym poprzestał. Po kilku dniach podjął pracę w Springer & Springer w pełnym wymiarze godzin. Edwin poczuł ulgę. Zwrócił mu się wysiłek zainwestowany w kształtowanie osobowości syna. Ostrożnie, aby go nie zepsuć, pilotował karierę Filipa, podnosząc mu raczej wymagania niż pobory. W tym samym czasie starszy z braci, Norman, rozwijał swą praktykę lekarską w Waszyngtonie. Kierunek studiów obrał bardzo wcześnie i nigdy nie chciał go zmienić. Ukończył Cornell w wieku osiemnastu lat, tam też się doktoryzował, zbierając przy okazji wszelkie możliwe wyróżnienia. Praktykę odbył w Mass General, gdzie szybko stał się ulubionym asystentem szefa kardiologii. Ukoronowaniem jego i tak imponujących osiągnięć był dwuletni staż w Ośrodku Chorób Serca w Lyonie, we Francji, uważanym za najnowocześniejszą tego typu klinikę na świecie. Doktor Norman B. Springer. Waszyngton zagarnął go łapczywie. Anginy, nadciśnienie i zawały najważniejszych osobistości stały się jego chlebem powszednim. To dobrze, że był młody: dysponował najnowszą wiedzą. Dobrze, że wystawiał wysokie rachunki: wyrażał w ten sposób pewność siebie. Odkrył go robiący karierę urzędnik średniego szczebla z Departamentu Stanu. „Ambasador wrócił właśnie z Kairu po dwóch tygodniach ciężkich rozmów. Czuje się wyczerpany, a jego oczy wyglądają paskudnie. Martwimy się o niego. Czy zdoła pan dziś po południu znaleźć nieco czasu? Może być bardzo późno". Norman odwiedzał Nowy Jork jedynie w okresie urlopu, który zresztą nie zawsze udawało mu się wykorzystać. Często telefonował, rozmawiał z rodzicami, z bratem, pytał o Janet. Stał się bardziej głosem w słuchawce niż żywym człowiekiem. „Gdybym okazał się potrzebny z jakichkolwiek powodów, natychmiast się zjawię" — zapewniał brata dzwoniąc z daleka, a Filip musiał się ugryźć w język, żeby nie powiedzieć głośno: „Akurat". Podczas którychś z kolei świąt Bożego Narodzenia wybrali się obaj na drinka. Filip chciał wstąpić do jednego z barów w sąsiedztwie, gdzie spokojnie mogliby porozmawiać i choć w części wskrzesić dawną komitywę. Norman wybrał Oak Bar na Plaża. 48 Oak Bar zatłoczony był mnóstwem ostro pijących, nadzianych facetów. Zmieszany z dymem papierosów bełkot. Filip zaproponował, żeby pójść gdzie indziej. Norman wykręcił się argumentem, że zdjęli już płaszcze. Ze sposobu^ w jaki rozdawał przeprosiny w trakcie przepychania przez tłok, z tego jak agresywnie wywalczył miejsce przy barze, a potem zażądał dwóch drinków z lodem tonem zlekceważonego bywalca, widać było, iż czuł się tam jak ryba w wodzie. Trącili się szklankami. Norman rzucił niedbale: „Na zdrowie" i upił duży łyk. Myśleli, że będą mieli do omówienia masę spraw, teraz jednak nie wiedzieli, od czego zacząć. Właściwie niewiele mieli ze sobą wspólnego, nawet fizycznie. Norman był niższy, mierzył jakieś pięć stóp i osiem cali. Jego tułów wydawał się zbyt masywny w stosunku do reszty ciała. Siwizna we włosach oraz bruzdy wokół ust wyraźnie go postarzały. Jedyne wyraźne podobieństwo pomiędzy braćmi zawierało się w oczach o identycznym kształcie i barwie przemieszanego z błękitem łupka. — Wyglądasz na zmęczonego — stwierdził Filip. — Dziękuję. — Chodzisz z jakąś? — Nic poważnego. Nie mam czasu. A ty? Filip skinął głową. — Nie znasz jej. — Odpędził dłonią kłąb dymu, który otoczył jego twarz. — Wiesz, powinieneś z kimś mieszkać, mieć kogoś, kto by się o ciebie troszczył. — Mam gospodynię — powiedział Norman, nadając głosowi dwuznaczne brzmienie, na wypadek gdyby Filip chciał na tym poprzestać. — Mam nadzieję, że jest to ładna Szwedka o blond włosach. — To szatynka, Irlandka i można na niej polegać. Filip usiłował wyobrazić sobie przeciętny dzień Normana. Zapewne jadł i kochał się w przelocie; poświęcał mnóstwo uwagi wszystkim sercom z wyjątkiem własnego. Dawniej bywało, że zazdrościł mu niezależności, kontaktu z ludźmi, ich reakcji. Kamienie zawsze były nieme. Od tamtego dnia zazdrość mu przeszła. Spostrzegł, że Norman wcale nie wygląda na szczęśliwego, a jego życie pełne jest wyrzeczeń. Chciał wyrazić jakoś swoje współczucie, ale bał się, że Norman odbierze to jako próbę pomniejszenia jego osiągnięć. — Mam robotę w Białym Domu — powiedział Norman. — Planujesz zamach na życie prezydenta? 4 — Kamień 49 — Lubię żarty, ale bez przesady. — Rozejrzał się dookoła. — Nie w takim miejscu. Pełno tu kapusiów. — Przepraszam. — Chodziło mi o to, że być może prezydent zostanie moim pacjentem. To jeszcze nic pewnego, ale robiono takie przymiarki. — Skąd o tym wiesz? — Jego ludzie mnie sprawdzali. Chcieli się upewnić, czy naprawdę jestem* tym, za kogo się podaję. Poza tym wspomniał mi o tym sekretarz stanu, a on nie pieprzy głupot. — Mam nadzieję, że do tego dojdzie. — Byłaby to duża sprawa. Widać było, że Norman cieszy się na myśl o nowych perspektywach. Filip był z niego dumny, lecz nie powiedział tego głośno. — Myślałem, że w domu nie odbierasz telefonów — zażartował. — Dla rozmów z Białego Domu robię wyjątek. — W każdym razie moje gratulacje. Mam nadzieję, że ci się uda. — Filip wyciągnął dłoń. — Jeszcze na to za wcześnie. Nie chcę zapeszyć. — Norman nie uścisnął podanej mu ręki. Zamówił następną kolejkę. — Żałuję, że nie zdążyłem odwiedzić Janet. Następnym razem na pewno się poprawię — obiecał. — Następnym razem — powtórzył Filip. Przed oczami miał obraz Normana, który osłuchuje stetoskopem pierś najpotężniejszego człowieka świata i każe mu wstrzymać oddech. We wczesnych godzinach porannych osiemnastego sierpnia 1980 roku zmarł Edwin Springer. Śmierć przyszła nagle, podczas snu. Filip zajął się wszystkimi przygotowaniami, chcąc oszczędzić tego matce. Uroczystości miały się odbyć w Kaplicy Pogrzebowej Franka E. Campbella na rogu Osiemdziesiątej Pierwszej i Madison. Norman niezwłocznie przyleciał z Waszyngtonu. Filip odebrał go z lotniska La Guardia. Spotkali się przy wyjściu i padli sobie w ramiona, czerpiąc pociechę z wzajemnej bliskości. Norman zapytał, jak matka znosi tę stratę. Filip odrzekł, że wiara dodaje jej sił. Podczas ceremonii w kaplicy tak Filip, jak i Norman wygłosili zaimprowizowane mowy. Należało to zrobić teraz lub wcale. Opowiedzieli o swoich uczuciach do ojca i nie zawsze byli w stanie zapanować nad tłumiącym głos żalem. Milkli wówczas i pozwalali płynąć łzom. Wszystkie znajdujące się w kaplicy składane krzesła były zajęte, a ponadto wielu ludzi tłoczyło się jeszcze w przejściach. Z wyrazami szacunku zjawili się koledzy z branży, od poważnych dostawców po wędrownych szlifierzy. Sześciu wysokich rangą członków Klubu Handlarzy Diamentów dźwignęło brązową trumnę na własne barki, po czym wyniosło ją do czekającego przy Madison Avenue czarnego cadillaca. Stojąca za karawanem długa czarna limuzyna przeznaczona była dla rodziny. Dwugodzinną jazdę do New Milford Filip i Norman odbyli razem z matką, Matyldą Springer. W najbardziej stromej części cmentarza Centralnego czekał otwarty grób. Tuż za nim ciągnęło się stare, lecz zachowane w bardzo dobrym stanie, ozdobne ogrodzenie z żeliwnych elementów. W miejscu tym spoczywał od wielu lat właściciel sklepu ze sprzętem dla farmerów, •* . ' 51 Ephraim Springer, jego synowie, Bernard i Willard, a także ich żony. Porosła gęstą trawą, lekko pofałdowana ziemia zdążyła już przywyknąć do przyjmowania członków tej rodziny. Nieco z boku, częściowo przesłonięty zielonym brezentem, piętrzył się wzgórek ziemi, pod którym miał spocząć Edwin. Rodzina zebrała się wokół trumny. W pobliżu kręcili się pracownicy cmentarza, czekając na swoją kolej. Nie było pastora. Matylda żadnego nie chciała. Obejdą się bez mamrotania oklepanych religijnych formułek. Powiedziała, że nie ma potrzeby robić na kimkolwiek wrażenia; tak naprawdę Edwin przeszedł tylko do innego życia, podobnie jak przedtem z innego bytu wypłynął do ziemskiej doczesności. Nie było powodu, by żegnać się z nim na zawsze. Przecież wszystkich czeka podobna podróż i prędzej czy później Edwin się z nimi spotka. Smutek Matyldy Springer można było porównać do uczucia towarzyszącego krótkotrwałemu rozstaniu z ukochaną osobą. Jej oczy uśmiechały się przez łzy. Odmówiwszy ciche modlitwy, Springerowie odwrócili się i odeszli. Na miejscu pozostał tylko Filip. Gestem dał znak grabarzom, że mogą przystąpić do pracy. Na trumnę posypał się piasek. Do uszu Filipa docierał grzechot uderzających o metalową pokrywę kamyków. Po obu stronach grobu widać było sterczące z ziemi kawałki skał. Ojciec zasługiwał na coś lepszego. Filip złapał garść piasku. Upewniwszy się, że żaden z grabarzy na niego nie patrzy, cisnął piach do grobu, gdzie natychmiast zniknął pod zwałami ziemi. Razem z piaskiem poleciało w dół dwadzieścia karatów diamentów, dziesięć najlepszych kamieni z zapasów firmy Springer & Springer. Springer robił porządki na swoim biurku w siedzibie firmy. Oderwał i wyrzucił do kosza wierzchni arkusz papieru ze swej białej podkładki do sortowania kamieni, żeby w poniedziałek zacząć pracę na świeżym. Mały, kwarcowy zegarek z czarną tarczą, niemal zupełnie ukryty za telefonem, wskazywał jedenastą czterdzieści trzy. Wiedział, że zegar kłamie, gdyż zawsze śpieszył się o szesnaście minut. Powiedział Audrey, że wyrwie się o jedenastej trzydzieści. Tym razem powinien zdążyć. Zadzwonił do Lindy. Przyszła natychmiast. — Czy będziesz potrzebować czegoś z sejfu? — zapytał. — Nie sądzę. Co prawda Schiff miał przyjść, ale on odniesie towar i nie będzie niczego pobierać. Sama też mam co nieco do schowania. — Wskazała trzymaną w ręku niewielką tackę do sortowania kamieni. — Chcesz teraz go zamknąć? — Może Mai zamknie, kiedy tutaj dotrze. — Lepiej zrób to sam — poradziła Linda. Springer nie był w stanie przypomnieć sobie na poczekaniu, jakiego dostawcę miał odwiedzić Schiff. Nie chciało mu się szukać w notatniku, zapytał więc Linde o wielkość zakupu. — Tylko kilka karatów — odrzekła, po czym dodała: — Ukryję to przy sobie. — Gdzie z pewnością ktoś je znajdzie. — Mam taką nadzieję. Ostrożnie, by nie pomieszać porozdzielanych kamieni, wstawiła tackę do sejfu. Na biurku Springera zabrzęczał interkom. Jedna z lampek zamigotała, sygnalizując, że ktoś czeka na rozmowę. 53 — Kto tam?! — krzyknął Springer do sekretarki oddzielonej od niego ścianką działową i zaledwie kilkoma stopami przestrzeni. — To Gayle! — odkrzyknęła sekretarka. — Proszę jej powiedzieć... — Widać było, że Springer ma kłopoty z podjęciem decyzji. — Cholerny świat — mruknął pod nosem i podniósł słuchawkę. — Gdzie ty, do diabła, się podziewasz? — spytała Gayle. — Skoro zadzwoniłaś, to wiesz. — Powiedziałeś, że będziesz przed południem. Jamie czeka już przeszło godzinę. Wiedział, do czego zmierza. — Ty dziwko — warknął. Nie zrobiło to na niej wrażenia. — Jamie bardzo się na ciebie gniewa. Prosił, żebym zadzwoniła. — Gayle, we wtorek powiedziałem ci, że na weekend wyjeżdżam z miasta. — Nic podobnego. Powiedziałeś, że będziesz tutaj w piątek przed południem. — Nie. — A zatem ja kłamię, czy tak? Znowu zarzucasz mi kłamstwo. — Pocałuj się w dupę. To ją nareszcie ruszyło. Dupa zawsze była jej największym problemem. — Nie zasługujesz na odwiedziny — oznajmiła. — Gdzie jest Jake? — Stoi tuż obok, ale nie mów na niego Jake. — I on słucha tego wszystkiego? — A jak myślisz? — Daj mi go. Słuchawka przeszła w ręce Jake'a. — Cześć, tato. Springer pochwycił nutkę rozczarowania w głosie ośmioletniego syna. — Co masz mi do powiedzenia, Jake? — Niewiele. — A jak tam twój łokieć? Chłopiec otarł go sobie w ubiegły weekend, gdy razem grali w siatkówkę. — Prawie się zagoił. — W tym tygodniu nie mogę być z tobą, Jake. — Dokąd się wybierasz? 54 — Za miasto — wymijająco powiedział Springer. Po dłuższej przerwie Jake rzucił: — W porządku. — Jesteś pewien? — Czy następnym razem pójdziemy obejrzeć Mała i Buena? * — Może. Nie powinieneś o tym mówić. — Ona mnie nie słyszy. Wyszła do łazienki. — No, to sprawa załatwiona. Zadowolony? — Pewnie Rozczarowanie zniknęło bez śladu. — Złościsz się jeszcze? Jake parsknął śmiechem. — Nie na ciebie. — Zuch. — Uwaga, wraca. Słuchawkę ponownie przejęła Gayle. — No cóż — rzekła tonem męczennicy. — Teraz będę musiała pozmieniać swoje plany. Mniejsza z tym. Jamie jest najważniejszy. — Celowo nadała głosowi radosne brzmienie. — Wybierzemy się na jakiś dobry show, a potem wstąpimy do japońskiej restauracji. Po raz może pięciotysięczny zapragnął ją udusić. Gayle. Springer popełnił w życiu dziewięć lub dziesięć poważnych pomyłek. Gayle była najgorszą z nich. Do dnia ślubu była kochającą kobietą, chodzącą słodyczą i radością. Czasami odnosił wrażenie, że małżeńskie przysięgi odmieniły ją niczym czarodziejskie zaklęcia. Przekształciły jej twarz, ciało, głos i zachowanie. Springer, póki mógł, przypisywał tę zmianę stresowi związanemu z zamążpójściem. Potem zaczął rewidować swoje sądy. Wydawało mu się rzeczą niemożliwą, aby nie dostrzegł wcześniej prawdziwego oblicza Gayle. Czyżby aż do takiego stopnia poraziła go ślepota? Oczywiście nie zachowywała się jak jędza przez cały czas. Jeżeli chce się naprawdę zdrowo komuś dopiec, należy często obdarzać go porcją dobroci. — A przy okazji — ciągnęła Gayle — kuzynka jednej z moich przyjaciółek zadzwoni, żeby się z tobą umówić. Chce... — Gayle, jestem już spóźniony. Muszę lecieć. — Chce kupić dwukaratowy kamień z prostokątnym szlifem. Obiecałam jej, że sprzedasz go po kosztach własnych. — Nie mam ani jednego dwukaratowego diamentu z prostokątnym szlifem — powiedział Springer, pragnąc uniknąć w ten sposób straty co najmniej godziny dla kolejnej znajomej Gayle, która zacznie od 55 przebierania najlepszych okazów, a skończy na czymś tańszym, mniejszym i z ukrytymi wadami. — Pokażesz jej, co masz — stwierdziła. Springer powiedział: „Do widzenia", gdy słuchawka znajdowała się w połowie drogi do widełek. Zamknął sejf, po czym zgodnie ze swym zwyczajem sprawdził szybko dywan wokół biurka, czy przypadkiem nie spadł tam jakiś kamień. Wychodząc przypomniał Lindzie o uruchomieniu alarmów. Na Piątej Alei, przed budynkiem oznaczonym numerem 580, na przystanku autobusowym stało czarne BMW 745i. Springer przeciął strumień przechodniów i zajął miejsce w fotelu pasażera. Audrey uruchomiła silnik, lecz nim włączyła się do ruchu, przepuściła dwa autobusy. Skręciła w lewo na Czterdziestą Szóstą, gdzie momentalnie musiała zahamować za potężną ciężarówką. Żadne z nich nie wypowiedziało słów powitania. Nigdy ich nie używali. Tak samo jak nigdy nie mówili sobie do widzenia. W ten sposób udawali, że rozłąka nie istnieje. Pochyliła się ku Springerowi, zwróciła w jego stronę twarz. — Daj buziaka — powiedziała wesoło. Pocałował ją. Nie wyszło mu to najlepiej. Oczekiwała czegoś więcej. — Objechałam tę dzielnicę jedenaście razy — poskarżyła się. Springer nie powiedział jej o telefonie od Gayle. Nigdy nie marnowali spędzanego wspólnie czasu na rozmowy o byłej żonie. — Chcesz poprowadzić? — spytała Audrey. — Niekoniecznie. — Prowadź ty, a ja przejdę na tylne siedzenie i trochę pośpię. Audrey uwielbiała spać. Potrafiła zamknąć oczy i zapaść w krótką drzemkę dosłownie wszędzie. Springer był przeciwny spaniu. — A więc dobrze — ustąpiła. — Ja prowadzę, ty pieścisz. Roześmiał się, słysząc te słowa. — Za dużo myślisz o seksie. — Widocznie mam za mało miłości. — Na pewno nie ode mnie. — Może ci się wydaje, że kochasz mnie zbyt mocno? To niemożliwe, pomyślał. Zaraz przyszła jednak refleksja, że raz już się kiedyś sparzył. Ruch na Madison był duży, a jazda przypominała zawody. Unikanie zderzaków rozpędzonych wozów sprawiało jej przyjemność, skrupulatnie wciskała się w choćby najdrobniejszą lukę. Pojechali prosto przez Harlem w stronę wytwornych dzielnic, aż znaleźli się na Deegan Expressway, gdzie prawa stopa Audrey mogła 56 odpocząć, bo jechało się tędy znacznie szybciej. Wsunęła kasetę w szczelinę odtwarzacza. Rozległ się głos Crystal Gayle, śpiewający refren jakiejś piosenki. Wróć Kiedy będziesz mógł zostać na zawsze. Prawdziwa miłość musi długo trwać. Audrey zaczęła jej wtórować, powtarzając słowo po słowie. Springer żałował, że zagłusza Crystal. Audrey miała okropny głos, ostry i matowy. Jednakże, według rozeznania Springera, była to jej jedyna wada. Po raz pierwszy ujrzał ją nieco ponad rok temu. W „La Goulue" na Siedemdziesiątej Wschodniej. Tamten wieczór był dla niego wyjątkowy, gdyż parę godzin wcześniej uzyskał wreszcie rozwód z Gayle. Przy kolacji towarzyszyła mu podstarzała modelka Forda, Elise, z którą od czasu do czasu się spotykał. Zamówili dwa koktajle ze szkocką whisky. Elise zastanawiała się, czy nie wrócić do pracy w Mediolanie, gdzie była bardziej doceniana. Właśnie wtedy Springer przesunął przypadkiem głowę o pięć cali w prawo i ponad lewym uchem Elise, w poplamionym, miejscami łuszczącym się lustrze ujrzał odbicie kobiecej twarzy, która go oszołomiła. Pomyślał, że to kwestia lustra, że przymglona tafla oraz bursztynowe światła restauracji były dla tej kobiety zbyt łaskawe. Kusiło go, by dokonać bezpośredniej oceny, nie mógł jednak tego zrobić bez wyraźnego odwracania się od stolika. Musiał zadowolić się widokiem w lustrze, który podziwiał pijąc następnego drinka. Potem Elise poprosiła o kartę. Zamówili pieczone jagnię, a kelner z przyganą w głosie powtórzył pełną nazwę dania: medaillons de selle d'agneau. W polu widzenia Springer miał także tył głowy towarzyszącego tamtej kobiecie mężczyzny. Pod wpływem jego żartów roześmiała się, odsłaniając zęby. Białe, o doskonałym połysku. Zauważył, że co jakiś czas odruchowo przeczesuje palcami ciemne, sięgające ramion włosy. Fryzura zdawała się podkreślać rysy twarzy, a zwłaszcza oczy, duże i szeroko osadzone. Springer czuł się jak złodziej; na szczęście kobieta nie widziała jego ukradkowych spojrzeń. Zresztą przy takim bogactwie żadna kradzież i tak nie zostałaby zauważona. Nadeszła chwila, gdy nie mógł dłużej wytrzymać. Przeprosił Elise, wstał i przez krótki moment, potrzebny na przesunięcie krzesła na miejsce, popatrzył tamtej kobiecie prosto w oczy. Dostrzegła jego spojrzenie, lecz go nie odwzajemniła. Wyszedł do toalety. 57 Tam, w samotności, stojąc przed innym lustrem, powiedział sobie, że zachowuje się co najmniej dziwnie. Kobieta nie była aż taką pięknością. Nie wywarła na nim aż takiego wrażenia. Wszystko przez ten rozwód. Podniesiony na duchu, otworzył drzwi toalety. Stała tuż za nimi. W przejściu, gdzie z trudem mogły się wyminąć dwie osoby. Stała przy zawieszonym na ścianie automacie telefonicznym, ze słuchawką przytkniętą do ucha. Nie mogło być wątpliwości, kto w tym ciasnym pomieszczeniu przyciągnął jej uwagę. Springer pomyślał, iż celowo ujęła słuchawkę lewą dłonią, gdyż wtedy było widać, że jest niezamężna. Skorzystał z okazji. — Gdzie mógłbym się z panią spotkać? — zapytał. Jej oczy popatrzyły uważnie, po czym lekko się zwęziły, próbując wyczytać z twarzy Filipa więcej, niż to było możliwe. Nie odpowiadała przez dłuższą chwilę. Przestała udawać, że telefonuje, odwiesiła słuchawkę. Wyciągnęła rękę. Springer sądził, że chce go po prostu dotknąć, wymienić krótki uścisk dłoni, tymczasem ona mocno ujęła go za rękę i poprowadziła obok otoczonych ludźmi stolików, obok kelnerów, prosto na Siedemdziesiątą Ulicę. Na dworze było wyjątkowo zimno. Spadło nieco śniegu, tylko tyle, by wszystko przykryć bielą, nie wyłączając rolls-royce'a „Camarąue" z kierowcą w środku, czekającego na kogoś przy krawężniku. Zawahała się. Wyczuł, że w jakiś sposób jest związana z tym samochodem. Ujęła Springera pod ramię i niczym para pozbawionych płaszczy konspiratorów pośpieszyli na róg Madison. Dopiero teraz uświadomił sobie, że jest wysoka; ich głowy znajdowały się na niemal jednakowym poziomie. Popatrzył za siebie, w stronę restauracji, i ujrzał długą linię odciśniętych w świeżym śniegu śladów stóp. Przyszło mu na myśl, że dzięki nim łatwo można by ich wytropić. Zamachał ręką na taksówkę. Wyglądała na wolną, ale z tyłu siedział już jakiś pasażer. Widocznie taksówkarz nie włączył licznika, chcąc zgarnąć całą należność do własnej kieszeni. Inne taksówki zjeżdżały do bazy i również ignorowały Springera. Kobieta przywarła do jego ramienia. Czuł, jak drży na całym ciele. Miała na sobie jedynie obszerną białą, jedwabną bluzkę z długimi rękawami, szarą spódnicę oraz czarne, wieczorowe pantofelki. Springer mieszkał na Siedemdziesiątej Drugiej, zaledwie o dwie przecznice dalej, wolał jednak nie proponować takiego rozwiązania. 58 Walcząc z zimnem, przytuleni do siebie, szli po Madison. Gdy próbowała się śmiać, słychać było, jak szczęka zębami. Ich oddechy mieszały się ze sobą w powietrzu. Uratowała ich grecka kawiarnia — długa wąska sala z rzędem dwudziestu czerwonych obrotowych stołków ustawionych wzdłuż pokrytego laminatem kontuaru. Wewnątrz przebywało zaledwie dwóch innych klientów. Stojący za kontuarem chłopak natychmiast postawił przed nimi po ciężkim kubku kawy, jakby odgadując, czego w tej chwili najbardziej potrzebują. Upiwszy nieco gorącego płynu, Springer przedstawił się, a gdy nie usłyszał żadnej odpowiedzi, zapytał: — Kim pani jest? Pod wpływem uśmiechu w jej policzkach pojawiły się miękkie zagłębienia. — Może jestem dziwką biorącą po tysiąc dolarów za numer. — Jeżeli tak, to bierze pani za mało. Słowa Springera zrobiły na niej wrażenie. Bardzo uważał, co mówi i jak. To było niezwykle ważne. Bystrość umysłu — owszem, ale powtarzał sobie, że nie może wyjść na cwaniaka. Podmuchała na swoją kawę. — To było nieładnie z naszej strony, prawda? Chodziło jej o osoby, które towarzyszyły im w „La Goulue". — Ale było nieuniknione — zapewnił ją Springer. — Spotkają się. — Prawdopodobnie. — Może wyjść z tego para stulecia. — Mam tylko nadzieję, że on zapłaci jej rachunek. Zamykając ten temat, przedstawiła się wreszcie: Audrey Hull. Springer pomyślał, że imię do niej pasuje. Audrey. Nigdy nie znał żadnej Audrey, nie zdawał więc sobie sprawy, jak dobrze brzmi połączenie tych dwóch sylab. Na kontuarze obok, na tacy z nierdzewnej blachy stało ogromne ciasto w białej polewie, obficie posypane wiórkami kokosowymi. — Chcę tego spróbować — powiedziała Audrey. Springer złożył zamówienie. Audrey uważnie obserwowała sprzedawcę. Widząc jego przymiarki, powiedziała: „Chcę więcej" i chłopak posłusznie odkroił jej większą porcję. Springer nie wierzył, by zdołała zjeść tyle ciasta. Kawałek był gruby przynajmniej na pięć cali. W trakcie jedzenia zadała pierwsze poważne pytanie. — Rozwiedziony — odpowiedział. — Kiedy? — Dziś po południu. Nie była zaskoczona. Popadła tylko w zadumę. — Ja się rozwiodłam przedwczoraj. Jedząc ciasto niewielkimi kęsami, prowadziła niespieszną rozmowę. Potem uprzątnęła z talerza nawet okruszki, a na koniec zebrała bokiem widelca resztki polewy. Springer uznał to za nie lada osiągnięcie. Powiedział jej, że ma okruszek w pobliżu kącika ust. Spróbowała dotknąć go językiem, lecz był za daleko. Złapał ją za rękę, gdy chciała sięgnąć po serwetkę. Pozostała w wyrażającym przyzwolenie bezruchu i nawet nie mrugnęła okiem, gdy zbliżył się, by usunąć złocisty okruch czułym pocałunkiem. Tak właśnie wszystko się zaczęło. Miłość od pierwszego wejrzenia lub jak trafnie mawiają Francuzi des coups dejoudre. Niczym grom z jasnego nieba. Springer i Audrey. Nie potrzebowali gry kłamstw. Siejących wątpliwości aluzji, zamierzonych kar, rozmyślnego ociągania. Bardzo wcześnie zawarli porozumienie, że nie będą marnować czasu na wszelkie tego rodzaju sztuczki. Może inni ich potrzebowali do utrzymania wysokiej temperatury związku, ale oni nie. Oni pomagali sobie nawzajem w nabraniu zaufania do partnera, pozwalali, by ich miłość rozgrywała się w sposób uczciwy. A także wszystko, co się z nią wiązało. Springer pragnął, żeby Audrey zrozumiała, czym było jego małżeństwo. Miał nadzieję, że raz na zawsze usunie je ze swojej drogi. Oszczędził jej przykrych szczegółów i zdołał jakoś ukryć trwałą gorycz będącą następstwem nieudanego związku. Co do rozczarowania zaś, to wraz z pojawieniem się Audrey zniknęło na dobre. — Podaj mi jeden szczególnie drastyczny przykład jej postępowania — poprosiła Audrey, chcąc w jakiś sposób sklasyfikować postawę Gayle. Złych momentów było tak wiele, że Springer miał problemy z wyborem. — Nie możesz sobie przypomnieć choćby jednego? — nalegała. Zastanawiał się, czy powiedzieć jej o psychologicznych gierkach, w które wciągała ich syna, o tym jak podle wykorzystywała dziecko, byle tylko osiągnąć swój cel. Wybrał inne zdarzenie. — Wepchnęła swoje brudne, przepocone skarpetki w noski kapci, które potem schowała gdzieś w głębi mojej szafy. Zasmrodziła mi całe ubranie. — Czy była to najgorsza rzecz, jaką kiedykolwiek zrobiła? 60 — Nie. — To dobrze. Audrey twierdziła, że nie jest zazdrosna o Gayle. Wymogła jednak na Springerze obietnicę, iż w jej obecności nigdy nie wymówi imienia byłej żony. Gdy wzmianki o Gayle absolutnie nie można było uniknąć, miał mówić: „ona". Audrey będzie wiedziała, o kogo mu chodzi. Springer uznał taki układ za w miarę uczciwy. Audrey również bardzo zależało na tym, żeby Springer ujrzał jej małżeństwo we właściwym świetle. Osoba, za którą wyszła za mąż (nie używała w tym kontekście słowa „mężczyzna"), nazywała się Tyler Briggs. Znała go niemal przez całe życie. Tyler był jej rówieśnikiem, miał dwadzieścia osiem lat. Oboje urodzili się w tym samym miesiącu. Od początku czuła, że z tego małżeństwa nic nie wyjdzie. Problem jednak polegał na tym, że nikt nigdy nie zapytał jej: „Czy zamierzasz poślubić Tylera Briggsa?" Wszystkich interesowało jedynie, kiedy do tego dojdzie. Jej ciotka, Libby, nalegała najbardziej. Ciotka zawsze z łatwością potrafiła wykazywać, że wszystko, co Tyler zrobił, należy zapisać po stronie jego plusów. Tymczasem dla niego nawet pójście do krawca było już niebywałym wyczynem. Na korzyść Tylera przemawiał sprawny umysł, nieco cyniczne poczucie humoru oraz skłonność do przemyśleń. Był raczej ofiarą nieprawdopodobnie bogatych rodziców niż ich dziedzicem. Został jedynakiem, ponieważ jego matka podjęła nieodwracalną decyzję, że drugi raz nie będzie przez coś takiego przechodzić. Tyler nie potrafił zaangażować się w jakiekolwiek przedsięwzięcie wymagające od niego choćby odrobiny wysiłku, obojętne, czy byłaby to własna kariera, czy męczący proszony obiad. Oczywiście, Audrey nie miała pojęcia, że jest taki skapcaniały, dopóki za niego nie wyszła. Poza tym Tyler kompletnie nie potrafił przegrywać ani zwyciężać. Kiedykolwiek przegrywał, na przykład w trik-traka albo tenisa, robił obrażoną minę i do wszystkich zwracał się oschłym tonem. Jeśli z kolei udało mu się wygrać, opowiadał o tym do znudzenia. Pysznił się swym zwycięstwem, jak gdyby chodziło co najmniej o mistrzostwo świata. Audrey wyznała, że wyszła za Tylera przede wszystkim dlatego, by mieć już to za sobą. Czy okazała w ten sposób słabość? — Nie — pośpiesznie zapewnił ją Sprłnger. — Ponadto — dodała po chwili — kręciło się wtedy koło mnie zbyt wielu różnych takich Tylerów. Któregoś wrześniowego popołudnia następnego roku Springer i Audrey wybrali się na parę godzin do Metropolitan Museum, by poobcować z Monetem i jego przyjaciółmi. Przypadkowo trafili na fil Tylera. Stał na chodniku przed muzeum i obserwował dziewczyny w spódniczkach. Dziewczyny siedziały na schodach, zupełnie nieświadome, że z dołu widać ich osłonięte majteczkami krocza. Tyler nawet nie usiłował się maskować. Co więcej, był urażony, że ktoś mu przeszkadza. Audrey przedstawiła mu Springera, a potem porozmawiali przez chwilę o sprawach neutralnych. Springer wyobrażał sobie Tylera jako bogato ubranego niskiego chudzielca z dużym nosem, przypominającego z wyglądu arystokratę. W rzeczywistości okazał się facetem liczącym sobie sześć stóp i pięć cali wzrostu i o wadze przynajmniej dwustu czterdziestu funtów. Miał na sobie ciemnoniebieski garnitur biznesmena oraz białą koszulę. W jego szyję wpijał się zaciśnięty zbyt mocno ciemny krawat. Na przedwcześnie wyłysiałym czole widać było kropelki potu. Wyglądał bardziej na czterdzieści osiem niż dwadzieścia osiem lat. Tyler zakończył spotkanie krótkim „cześć", po czym powrócił do swoich rozrywek. Springer poczuł ulgę, poznawszy prawdę o małżeństwie Audrey. Powiedział jej, że może wspominać Tylera, ilekroć tylko przyjdzie jej na to ochota. Niepokoiła go natomiast ciotka Libby. Znał ją — przynajmniej ze słyszenia. Elizabeth Hopkins-Hull. Ludzie tacy jak ona, tworzący towarzyską i finansową elitę, często pozowali na liberalnych, ale z reguły nie życzyli sobie, aby jakiś tam średniej klasy handlarz diamentów zawracał w głowie dziewczynie z ich sfery. Dlatego też Springer doszedł do wniosku, iż postąpi najrozsądniej, jeśli będzie się trzymać od ciotki Libby z daleka. Ale teraz nie myśleli o ciotce. Audrey skierowała BMW do zjazdu numer 3 i po wykonaniu skrętu opuściła Deegan Expressway, wjeżdżając na Cross County Parkway. Springer oddał się bez reszty jednej ze swych ulubionych rozrywek: obserwował spod oka Audrey. Tego dnia ubrała się w najdelikatniejsze odcienie błękitu. Obszerna płócienna bluzka miała głębokie wycięcie pod szyją, pozwalające dojrzeć miejsce, w którym rozpoczynały się piersi. Spod kopertowej spódnicy wyłaniała się wewnętrzna strona uda. Audrey wystarczył rzut oka, by go przyłapać. — Nie bądź dziecinny. Uśmiechnął się i skupił uwagę na jej włosach. Odpowiednio oświetlone nabierały czerwonego połysku, tak jakby były posypane błyszczącym cynamonem. Odcień ten doskonale pasował do jej cery, kremowej i gładkiej. Korzystnie podkreślał również układ oczu, uwypuklał jasną zieleń tęczówek, przypominających barwą kępy podwodnego mchu. Elegancka twarz, piękny, prosty, wąski nos, 62 śmiało zarysowany, lecz pozbawiony agresywności podbródek. Jej górna warga była nieco pełniejsza, przez co usta nabierały trwałego wyrazu uwodzicielskiej niewinności. Na pierwszy rzut oka sprawiała wrażenie kogoś, kto dużo czasu poświęca własnemu wyglądowi. Taki wniosek wysnuwały najczęściej inne kobiety. Niewątpliwie musi być próżna i poświęcać sobie znaczną ^ część dnia. Inaczej nie mogłaby się poszczycić idealną cerą, świetnie utrzymaną skórą szyi oraz szczupłą sylwetką i nienagannym ubiorem. W rzeczywistości Audrey należała do niewielkiego grona szczęściarzy, którzy potrafili wspaniale wyglądać bez specjalnego wysiłku. Nigdy nie brała poważnie rytuału upiększania, uważając iż jest to zabawa dobra dla innych kobiet. Zazwyczaj ograniczała się do „minimalnego makijażu, podkreślając co należy dyskretną linią, kładąc w odpowiednim miejscu niewielką smugę cienia lub z pomocą grubego pędzla nanosząc puder w paru strategicznych punktach. Z natury była * szczupła. Jeżeli nawet nieco przytyła, wcale nie było tego widać. Nigdy * nie zaprzątała sobie głowy kontrolowaniem wagi. Przy wysokim wzroście i szczupłej figurze ubrania przeważnie dobrze na niej leżały. A choć śledziła kierunki najnowszej mody, nie usiłowała za wszelką cenę za nimi nadążać. Czerpała z niej jedynie wskazówki i nie oczekiwała, że ktoś powie jej dokładnie, co należy nosić. Tym bardziej " że wystarczyło, by narzuciła na siebie jakikolwiek stary ciuch, a już wyglądała bosko. Wyczucie stylu rzadko kiedy ją zawodziło. Springera wciąż zdumiewał fakt, że kiedykolwiek zaproponował wyjście do miasta, Audrey błyskawicznie była gotowa. Zdarzało się nieraz, iż to * ona musiała na niego czekać. Poruszyła lekko kierownicą, a wówczas pierścionek, który nosiła na serdecznym palcu, zalśnił słonecznym blaskiem. Był to dziesięcio-karatowy, kaboszonowy szafir osadzony w żółtym złocie. Kamień pochodził z Cejlonu i nie był najwyższej jakości, wybrała go jednak ze względu na cenę i rozmyty błękitny kolor. Migotanie klejnotu oderwało Springera od kontemplacji kształtu jej dłoni. Wyjrzawszy przez okno przekonał się, iż pokonują właśnie liczne zakręty Hutchinson River Parkway. Wychylił się z fotela i pocałował Audrey w szyję, a równocześnie rzucił okiem na szybkościomierz. Jechali o dwadzieścia mil szybciej, niż zezwalały przepisy. Nie ma się czym przejmować, powiedział sobie, Audrey na odległość wyczuwała policyjne samochody. A poza tym miała ciotkę Libby do płacenia mandatów. Audrey przyciszyła nieco piosenkę Bruce'a Springsteena, po czym zapytała: — Czy kiedykolwiek niepokoiła cię własna egzystencja? 63 — To znaczy? — rzucił wymijająco, usiłując odgadnąć, o co jej chodzi. — Na przykład, kiedy się nudzisz. — Nie nudzę się. — Nigdy? — Już nie. To jej nie zadowoliło. — W gruncie rzeczy każdy wcześniej czy później czuje, że życie nie sprawia mu przyjemności i że nie jest to winą życia. Pomyślał, że Audrey chce go wypróbować. Postanowił grać na zwłokę. — Przypuszczam, że masz rację. — A więc znasz to uczucie? — A ty? — To niegrzecznie odpowiadać pytaniem na pytanie. Wiesz, co powiedział Nietzsche? — Który Nietzsche? — Powiedział, że nawet bogowie się nudzą i nie mogą nic na to poradzić. — Nietzsche gawędził sobie z Bogiem przy piwie i ten mu się poskarżył, że nie wie, co ma ze sobą zrobić. — Ja mówię serio, a ty zaczynasz się zgrywać. Mijali właśnie Mapie Moor Country Club. Przez cały rok gnieździło się tutaj duże stado dzikich gęsi. Czterech ubranych w dobrym stylu golfiarzy ciągnęło swoje wózki z torbami, omijając starannie pozostawione przez gęsi odchody. — No więc? — ponaglała Audrey. Do czego ona zmierza? Dlaczego przyszła jej do głowy nuda? Może chce mu dać coś do zrozumienia? — Czy nie chodzi ci przypadkiem o to, że przestaliśmy być dla siebie interesujący? Jak na jego gust zbyt długo zwlekała z odpowiedzią. — Myślę, że będziesz mnie ciekawił do końca życia. To właśnie chciał teraz usłyszeć. — Tyle tylko — ciągnęła — że do zagadnienia nudy podchodzisz zupełnie niewłaściwie. Nuda nie jest zła. Stanowi bodziec do skierowania naszego życia na inne tory... do uczynienia go bardziej emocjonującym. — A zatem zakosztujmy odrobiny nudy, czy o to ci chodzi? — Myślę, że jedyną rzeczą, jakiej nam brakuje, jest odrobina niebezpieczeństwa. 64 — Samo życie jest niebezpieczne. — Mówiąc o niebezpieczeństwie, mam na myśli podstawowe znaczenie tego słowa. " — Podaj mi jakiś przykład. Przyszło jej do głowy parę rzeczy, jak choćby skoki ze spadochronem czy wspinaczka, uznała jednak, że są zbyt pospolite. — Wydaje mi się, że cenilibyśmy życie o wiele bardziej, gdyby jego zagrożenia były de rigueur. Springer doszedł do wniosku, iż rozmowa ma na celu jedynie zabicie czasu. Pociągnął więc wątek zadając Audrey pytanie: — Czy zdarzyło ci się kiedyś postawić wszystko na jedną kartę? — Nie — wyznała z żalem. — A chcesz spróbować? — Tak. — Okay. Co myślisz o botulizmie? Dziś lub jutro matka poczęstuje nas brzoskwiniami, które zawekowała przed trzema laty. Audrey dumnie uniosła głowę, zacisnęła usta. — Właśnie przestałam cię kochać — oznajmiła. Springer nie zareagował. Po przejechaniu kilku mil, zwróciła się ku niemu z uśmiechem: — Znowu cię kocham. Twierdziła, że miłość pełna jest takich przerw, a on godził się z tym, bo czemu niby miałby się nie godzić. — Jestem głodny — powiedział. — Jedzenie jest na tylnym siedzeniu. — Zjadłem tylko bułkę na śniadanie. Sięgnął po brązową torbę na zakupy. Ustawił ją sobie na kolanach i wydobył ze środka kilka paczek ciastek. Odrzucił je za siebie i zaczął energicznie szperać wśród orzechowych wafelków Goldenberga, puszek chipsów Pringle'a, wyrobów firmy Good & Plenty, pudełek czekoladek, torebek z ciasteczkami oraz wielu innych specjałów. Powinien był się domyślić. Podjadanie było dla niej nie mniejszą przyjemnością niż złożony z ośmiu dań obiad w „Lutecji". Obżarłszy się podobnym świństwem, czasami zadawała sobie pokutę, która sprowadzała się do tego, że dla „oczyszczenia" przez dwa lub trzy dni odżywiała się wyłącznie melonem. — Jezu, Audrey, potrzebuję czegoś konkretnego... — Możesz mi podać devil doga? — Tutaj nie ma żadnych devil dogów — rzucił rozgoryczony Springer. Miał mało cukru we krwi, a jego żołądek gwałtownie się kurczył. 5 — Kamień 65 — Wiem, że na pewno kilka kupiłam. Springer brutalnie zanurzył rękę w torbie i w końcu znalazł to, o co go prosiła. Rozerwał zębami róg celofanowego opakowania, a zawartość podał Audrey. Natychmiast zabrała się do jedzenia nafaszerowa-nego chemikaliami ciastka. — Muszę coś przegryźć — burknął. — Zjedz big jerka — zaproponowała. Cicho odmówił i przełożył torbę do tyłu. Jednak po przejechaniu następnych pięciu mil zdecydował się na pikantne chrupki. Przełykając je żałował, że nie może uśmierzyć głodu wizją czekającego nań u celu wspaniałego, domowego posiłku. Niestety, matka była fatalną kucharką. Najlepiej jej wychodziło rozpuszczalne kakao. Po przejechaniu dalszych dziesięciu mil autostradą 684, BMW skręciło w zjazd numer 6 i wypadło na nieco węższą drogę, która doprowadziła ich do Ridgefield. Przy drodze Ridgefield—Wilton, przecinającej pofałdowany teren rozległych posiadłości, znajdowała się klinika High Meadow. Audrey minęła bramę z piskiem opon, po czym powoli przejechała żwirowym podjazdem. fJanet Springer siedziała na schodach wiodących do głównego wejścia. Na widok samochodu szybko poderwała się na nogi. Widać było, że na tę okazję starannie się ubrała. Miała na sobie ładnie uszyty kostium z beżowej wełny i dobrane barwą pantofelki na wysokim obcasie. Z kieszonki na piersi wystawał skraj małej, jedwabnej chusteczki w kolorze zbliżonym do błękitu paryskiego. Jej włosy były świeżo umyte, zaczesane do tyłu i ukryte pod doskonale dopasowanym beretem. Na twarzy miała zdradzający podniecenie uśmiech, który jeszcze dodawał jej uroku. Ucałowała i uściskała najpierw Springera, potem Audrey. Springer wszedł do środka, by dopełnić formalności związanych z wypisem. Gdy wrócił, zapakował trzy torby podróżne siostry do bagażnika samochodu. — Czy to wszystko? — zapytał. — Na razie tak,— odparła Janet. — Po resztę przyślemy samochód później. Mówi całkiem rozsądnie, pomyślał Springer. W swoich listach, a także rozmowach telefonicznych zapewniała go, że jej stan się poprawił. Nie podawała jednak żadnych szczegółów, co uznał za dowód, iż sama jeszcze nie bardzo w to wierzy. Widocznie teraz nabrała większej pewności. Kiedy samochód ruszył z miejsca, ani razu nie obejrzała się za siebie, aby popatrzeć na High Meadow. Podczas czterdziestopięciominutowej jazdy do Sherman zachowywała się tak 66 jak każdy normalny człowiek podniecony perspektywą powrotu do domu. Podziwiała krajobraz za oknem i bez problemów włączała się do rozmowy. Nie pytali jej, co spowodowało ową cudowną transformację, ona zaś również nie śpieszyła się z wyznaniami. Springer zawsze widział siostrę nadmiernie pobudzoną bądź przybitą lub też zawieszoną pomiędzy kapryśnymi zmianami nastroju. Nie pamiętał innej Janet. Żył nadzieją, że Janet jakoś z tego wyjdzie, toteż teraz nie posiadał się z radości, widząc ją w dobrym stanie. Wciąż jednak nie był do końca przekonany. Położył rękę na oparciu sąsiedniego fotela, a ona dotknęła jej delikatnie, zamiast rozpaczliwie ścisnąć, jak robiła dotychczas. Dom leżał na łuku Connecticut Route 37, w miejscu, skąd otwierał się widok na Housatonic Yalley. Prowadząca do niego gruntowa droga usiana była wybojami po niedawnej zimie i wiosennych burzach. Splątane gałęzie klonów tworzyły nad nią coś na kształt sklepienia. Do chwili nabycia ziemi przez Willarda Springera w roku 1930 w miejscu tym znajdowała się funkcjonująca normalnie farma. Wokół wciąż jeszcze można było znaleźć ślady tamtych dni, lecz obecnie uprawiano jedynie niewielki ogród warzywny umiejscowiony w pobliżu stodoły. Centralna część domu liczyła dwieście pięćdziesiąt lat. Początkowo był to skromny, prostokątny budynek o niskim suficie, w którym małe pokoje rozmieszczono wokół ustawionego w środku kominka. Za sprawą kolejnych właścicieli dom rozrastał się chaotycznie we wszystkich kierunkach, aż stał się wielki i pozbawiony stylu. Cała posiadłość zajmowała pięćdziesiąt arów. Było tu trochę lasu, ale przeważały spadziste pola oraz łąki, z których sąsiad farmer zbierał dwa razy do roku siano, dzięki czemu zawsze wyglądały na starannie utrzymane. Gdzieś z boku domu wyszła im na spotkanie Matylda Springer. Janet przystanęła obok samochodu i spokojnie czekała na matkę. Mattie, która chciała, by zwracano się do niej w ten właśnie sposób, przytuliła Janet do serca, po czym odsunęła ją na odległość ramion. Długo wpatrywała się w oczy córki, a to, co w nich zobaczyła, musiało przynieść jej ulgę. Ponownie przytuliła córkę, tym razem już w pełni ją akceptując. Wreszcie rzekła: — Tak wielu ludzi przesyłało ci uzdrawiające światło. Janet pokiwała głową. Następnie Mattie wymieniła powitalne pocałunki ze Springerem i Audrey, a na koniec zaprosiła wszystkich do środka. — Nie zwracajcie uwagi na bałagan — powiedziała, nie podając przy tym żadnych usprawiedliwień. Mattie mówiła tak zawsze, chociaż dom nieodmiennie był dokładnie wysprzątany i nosił jedynie ślady długoletniego użytkowania. Mattie miała smak, brakowało jej natomiast czasu lub chęci na jakiekolwiek przeróbki w domu bądź ogrodzie. Na wielu parapetach stały puste ptasie gniazda, które wiatr postrącał z drzew. W niektórych widać było gładkie niczym jajka otoczaki ze strumienia. Na pianinie w dostojnej pozie siedział duży, pozłacany Budda. Springer wniósł na górę bagaże Janet, po czym zajął się przygotowaniem pomieszczenia dla siebie i Audrey. Jego wybór padł na obiekt najbardziej oddalony od domu. Była to prostokątna szopa o betonowej podłodze, w której pod jedną ze ścian biegł płytki rowek. Jedynie on oraz zawieszone pod sufitem ocynkowane rury świadczyły o tym, że niegdyś znajdowała się tutaj rzeźnia. Obecnie budynek wyposażony został w łazienkę ze wszystkimi wygodami, w oknach zawisły nakrochmalone firanki, podłoga zniknęła pod grubym dywanem, a łóżko pokryła biała narzuta. Pod odmalowanymi ścianami ciągnęły się półki i stojaki na wędki oraz sprzęt wędkarski. Drzwi balkonowe otwierały się wprost na opadające w dół pole. Przebrawszy się w dżinsy i koszulę, Audrey pobiegła do Mattie. Springer zawsze odnosił wrażenie, że przebywając z Mattie, Audrey staje się jakby nieco inna. Wyczuwał, iż łączy je coś na kształt przymierza, do którego jemu nigdy nie będzie dane się przyłączyć. Bez wątpienia pewną rolę odgrywała tutaj płeć, bardziej jednak zbliżały je poglądy na sens życia i nietrwałość śmierci. Przy ich sposobie myślenia nie było rzeczy niemożliwych. Prawa fizyki dawały się dowolnie zmieniać, życie przed życiem i reinkarnacja miały znaczenie podstawowe, a za pomocą wahadełka wszystko można było określić absolutnie jednoznacznie. Wielokrotnie Springer musiał powstrzymywać się od komentarzy, gdy obie panie z poważnymi minami roztrząsały zagadnienie bilokacji, czyli pojawiania się tej samej osoby w kilku miejscach równocześnie. Wiedział, że gdyby wtrącił choć jedną logiczną uwagę, popadłby w co najmniej czasową niełaskę. Dlatego właśnie wolał nie ingerować. Jemu osobiście nic to nie wadziło, a poza tym gdy w grę wchodziła metafizyka, sam nie bardzo wiedział, co ma myśleć. Czy ktokolwiek mógł mu wyjaśnić te sprawy? Przez kilka godzin kręcił się po farmie, odświeżając wspomnienia. Potem pojechał do oddalonego o pięć mil New Milford i w restauracji przy Bank Street zamówił stek z frytkami oraz kawę. Wrócił do domu po zapadnięciu ciemności. Spodziewał się, że Audrey i Mattie wciąż jeszcze pogrążone będą w metafizycznym tete-a-tete, tymczasem Audrey czekała już na niego w boucherie, jak zwykli nazywać rzeźnię. Wyszła właśnie z kąpieli, toteż miała na sobie sięgające podłogi kimono z wzorzystego jedwabiu. Na powitanie obdarzyła go krótkim, lecz wymownym pocałunkiem. Od razu skierował się do łazienki. Stanęła w drzwiach za jego plecami i powiedziała: — W klinice poddali Janet wszelkim możliwym testom. — Skąd wiesz? — Janet opowiedziała nam o tym. Zrobili jej wielofazowe badania osobowości, skojarzenia tematyczne, testy Szondiego, Rorschacha, dziesiątki elektroencefalogramów, musiała rozwiązywać różne zadania. — I co? — Wyniki potwierdzają, że jest normalna. — Czy to możliwe, żeby tak nagle zupełnie wyzdrowiała? — Mattie przypuszcza, że prawdopodobnie została nawiedzona. — Co takiego? — Janet pragnęła się rozstać z życiem, więc jakiś duch po drugiej stronie zgodził się przejąć jej ciało i całą resztę. — To tak, jakby wziął ją w dzierżawę — zażartował Springer. — Możesz to tak określić. Czy wiesz, że pewien mężczyzna w Szwecji jest kolejnym wcieleniem Einsteina? — No, a co z tobą? — Jak to co? — Ty chyba jesteś oryginalna, prawda? — Na pewno. Ja nigdy się nie poddaję. Gdzie byłeś dziś wieczorem? Opowiedział jej. — Myślałam, że może poszedłeś na randkę z jakąś miejscową pięknością. Wyszedł spod prysznica. Rzuciła mu ręcznik, a drugim zaczęła wycierać plecy. Przesunęła ustami po jego karku. Gdy Filip był już zupełnie suchy, sięgnął ku szarfie podtrzymującej poły kimona. Węzeł poddał się bez oporu, szarfa spłynęła w dół, a poły się rozchyliły. Wystarczył jeden ruch ramion, by szata opadła na podłogę. Pozostała teraz w samych majtkach z cieniutkiego jedwabiu o barwie brzoskwiniowej. Pewna bieliźniarka z Paryża szyła je dla niej całymi tuzinami. Dzięki swemu krojowi ściśle przylegały do nóg i krocza, a zamiast gumki miały pętelkę zapinaną na pojedynczy perłowy guziczek. Springer rzadko miewał kłopoty z odczytaniem jej oczekiwań. Teraz także był pewien, że wie, o co chodzi. Wyszła z łazienki. Jej ruchy przeznaczone były specjalnie dla niego. Mógł dzięki nim zaobserwować smukłość nóg, naturalną grę mięśni pośladków. Otworzyła drzwi balkonowe, zsunęła klapki i wyszła w noc. Springer zgasił światło i odczekawszy kilkanaście sekund, także wyszedł na dwór. Powietrze wydawało się aż gęste od przesycających je zapachów. Niemal bezchmurne niebo, widoczne znacznie lepiej niż w mieście, przypominało zawieszony tuż nad głową baldachim, na którym świecił księżyc w pełni. Audrey może zmarznąć, pomyślał Springer. Coś takiego robili dwukrotnie latem ubiegłego roku, wtedy jednak było znacznie cieplej. Spojrzał w stronę pola. Otaczała je wysoka na trzy stopy trawa, gęsto poprzeplatana kosmatymi kłosami żyta. Audrey wydeptała w niej widoczny z daleka ślad. Skradał się za nią bezszelestnie. Wkrótce ją odnalazł. Jej nagie ciało zdawało się świecić w ciemności. Leżała na boku ze skrzyżowanymi ramionami i podciągniętymi wysoko kolanami. Prawdopodobnie drżała z zimna. Springer przypatrywał się jej przez dłuższą chwilę. Potem sięgnął w dół i wyczuł pasek majtek. Szarpnął. Guzik momentalnie poleciał w trawę. Jedwab rozerwał się na boku z odgłosem przypominającym westchnienie. Szarpnął jeszcze raz i majtki zostały w jego dłoni. Położył się obok niej. Otworzyła ramiona i wyprostowała nogi, by mógł cały się przytulić. Wargi, jakby prowadzone niewidzialną siłą, delikatnie musnęły jej usta. Objął ją w talii, przyciągnął ku sobie. Przytuleni, przez chwilę trwali w bezruchu, potem jego dłoń rozpoczęła wędrówkę. Skóra Audrey, zwłaszcza na nogach, była mokra od stąpania po zroszonej trawie. Czuł, jak pod wpływem dotyku znika wywołana chłodem nocy gęsia skórka. Jego dłoń była intruzem i właścicielem zarazem, gdy z nie pozbawioną ostrożności pewnością przemierzała wszystkie płaszczyzny, wzniesienia, zagłębienia i pochyłości jej ciała. Płynnie przewróciła się na wznak. Opuszkami palców dotknął brzucha, sięgnął niżej, do granicy włosów łonowych. Zagłębił się w bruzdy, utworzone na styku wzgórka z udami. Bruzdy zniknęły, przekształcając się w muskularne wklęsłości, gdy rozsunęła nogi i uniosła je ku górze. Nie zrobiła tego, aby go podniecić. Tak właśnie wyglądał ich rytuał. Uklęknął pomiędzy jej nogami. Audrey wstrzymała oddech. Gdy dotknął jej językiem, przekonał się, że jest już nabrzmiała i gotowa. Pachniała żonkilami. Przytrzymywała od tyłu jego głowę, jak gdyby była to czasza z życiodajnym napojem. Dwukrotnie osiągnęła w ten sposób rozkosz. Potem zapragnęła, by w nią wszedł. Nie musiała wskazywać mu drogi, lecz najwyraźniej chciała czuć, jaki jest twardy. Zawładnęła nim niepodzielnie, wymyślając coraz to nowe pieszczoty, przesuwając delikatnie członek wzdłuż wilgotnej szczeliny. Springer powstrzymywał się przed wykonaniem jakichkolwiek ruchów. Kiedy już dłużej nie mogła wytrzymać, uniosła nagle biodra i otoczyła go ze wszystkich stron. Przywarł do niej mocno i przytrzymał ją w biodrach tak, by nie mogła się poruszyć. Zrozumiała jego zamiary i pozostała w bezruchu. Najzwyklejszy skurcz mógłby wszystko popsuć. Zaczął się w niej przesuwać i ruchy, początkowo krótkie, szybko osiągnęły pełną długość. Nabrała pewności, że partner panuje nad sytuacją. Włączyła się do gry. — Kocham cię — powiedział tuląc się do niej. Czuła na szyi wydobywający się ze słowami oddech. — Kocham cię — odpowiedziała. Czegoś takiego doświadczyła dopiero z nim. Czuła dreszcz na myśl o tym, że gdyby go nie spotkała; nie znałaby nawet w części drzemiącej w niej namiętności. Swoją miłością rozbudził w niej uczucia, z łatwością zwalczył wszelkie zahamowania. Byli razem i tylko to się liczyło. Tej nocy w uwitym w wysokiej trawie posłaniu, otoczeni drobnymi zwierzętami nocy, kochali się bez wytchnienia, dopóki księżyc nie przebył po nieboskłonie połowy swojej drogi. Następnego ranka Springera obudził sen, który należało natychmiast sprawdzić. Wyciągnął nogę, żeby dotknąć Audrey. Nie było jej. Otworzył oczy, zawołał, lecz nie uzyskał żadnej odpowiedzi. Zegarek Audrey na nocnej szafce wskazywał dziesiątą trzydzieści. Springer spostrzegł, że ma poplamione trawą kolana. Podobne plamy widniały również na prześcieradłach. Na poduszce leżały kawałki słomy i zeschłe źdźbła trawy. Wszedł do łazienki i musiał się mocno napracować, zanim usunął zieleń z kolan i, jak się okazało, z podbródka. W trakcie tej czynności zdecydował, że się nie ogoli. Dotarł do domu i od razu skierował się do kuchni. Napełnił kubek zaledwie letnią wodą, po czym wsypał do niej kilka łyżeczek rozpuszczalnej kawy. Od strony werandy słychać było kilka głosów, więc postanowił dołączyć do towarzystwa. Mattie, Audrey i Janet siedziały na bladożółtych brezentowych krzesłach przy stoliku ze szklanym blatem. Springer uniósł od tyłu włosy Audrey i na dzień dobry pocałował ją w kark. Mattie zwróciła się do Janet: — Powiedz swemu bratu. Janet popatrzyła na Springera i uśmiechnęła się. — Dzień dobry. — Czy coś jest nie tak? — zapytał Springer. — Nie — odrzekła Audrey. — Powiedz mu — ponaglała Mattie. — Pomyśli, że należy mnie z powrotem zamknąć do czubków — zaoponowała Janet. Na stole stał talerz z pastylkami słodzącymi Audrey. Springer wziął kilka, lecz choć bardzo długo mieszał kawę, kryształki nie 72 rozpuściły się do końca. Na grządce pod płotem rosły wygrzewające się na słońcu pierzaste cynie. Przyszło mu na myśl, że mógł zabrać Jake'a ze sobą. Przez chwilę obserwował Janet. Była dokładnie taka sama jak wczoraj, wesoła, odprężona, pogodzona sama ze sobą. Przypomniał sobie, co mówiła Audrey na temat wszechstronnych badań, przez jakie musiała przejść. No cóż, czas pokaże. Janet napotkała jego wzrok, uśmiechnęła się. Wiedziała, że próbuje ją ocenić. — Cóż to takiego, czego nie chcesz mi powiedzieć? — spytał Springer. — A nie będziesz nic mówić, dopóki nie skończę? — Zgoda. Opowiedziała o okolicznościach i wydarzeniach, jakie miały miejsce przed miesiącem, owego popołudnia w High Meadow, kiedy po raz kolejny wpadła w obłęd. Bez końca odtwarzała całe zajście w pamięci, lecz dopiero dzisiejszego ranka sformułowała jakieś wnioski. Relacjonując przebieg zdarzenia Springerowi, przypomniała sobie najdrobniejsze szczegóły. Nie oszczędzała siebie, gdy z fotograficzną dokładnością przedstawiała wymyślne prowokacje czy gwałtowne zachowania, którymi zmusiła personel do użycia pasów. Doskonale pamiętała, co czuła, gdy związana leżała samotnie w pokoju, niezdolna przeciwstawić się procesom zachodzącym w jej ciele; owej stopniowej naprawie, która doprowadziła do błogosławionej jasności umysłu. Opowiedziała, jak później znalazła zaciśnięty w dłoni kamień i odniosła wrażenie, że w jej uzdrowieniu odegrał on zasadniczą rolę. Springer ujrzał go dopiero teraz. Leżał na papierowej serwetce na skraju stołu. Pamiątkowy kamień ojca. Nie bardzo wiedział, co mówić. Może źle zrozumiał słowa Janet. — Czy chcesz zasugerować, że w twoim przekonaniu ten diament w jakiś sposób ci pomógł? — Ona nie sugeruje, ona to stwierdza — wtrąciła Mattie. — On nie pomaga, on uzdrawia — dodała Audrey. Janet pokiwała głową. Przed wejściem na werandę Springer przypuszczał, że temat rozmowy pań nie będzie bardziej niezwykły niż, dajmy na to, lewitacja. — Czy rozmawiałaś o tym z Normanem? — zwrócił się do Janet. — Jeszcze nie. Springer podniósł diament i obejrzał go pod światło, tak jakby chciał dokonać poważnej analizy. W rzeczywistości chciał zyskać na - czasie. Nie miał pojęcia, jak zręcznie wybrnąć z sytuacji. Znał ten kamień bardzo dobrze, prawdopodobnie lepiej niż kto inny. Znał jego wygląd oraz budowę wewnętrzną, ponieważ jeszcze jako dziecko badał go dla wprawy pod lupą niezliczoną ilość razy. Pamiętał szczegóły jego 73 powierzchni, a także widok, jaki się otwierał przez naturalne okno powstałe na skutek odłupania jednego wierzchołka ośmiościanu. Równie często go ważył, toteż choć od tego czasu przez ręce Springera przeszły tysiące diamentów, nadal pamiętał jego wagę: 56,41 karata. Odłożył kamień na serwetkę. — Czy wypróbowałaś na nim swoje wahadełko? — zapytał Audrey. Pytanie ją zaskoczyło. Czyżby Springer uwierzył jednak w działanie wahadełka? Przysunęła się z krzesłem bliżej stołu. Z kieszeni koszuli wyciągnęła sznurowany irchowy woreczek, w którym przechowywała swoje wahadełko. Instrument ten składał się z dziesięciocalowej nitki z niewielkim prostokątnym kawałkiem wypolerowanej kości słoniowej umocowanym na jednym końcu oraz przypominającym dziecinną kulkę do gry szmaragdem na drugim. Szmaragd miał liczne wewnętrzne pęknięcia, które przyćmiewały jego blask. Audrey wykonała swoje wahadełko z przypadkowo dobranych przedmiotów. Kawałek kości słoniowej odłamała z okładziny noża do kopert pozostawionego przez Tylera. Szmaragd wyłowiła w jednym z należących do cioci Libby pudełek ze szpargałami. Audrey nie miała pojęcia, Libby zaś nie pamiętała, iż kamień ten wypadł kiedyś z datowanej na trzeci wiek bransoletki na nogę jakiejś hinduskiej tancerki. Bransoleta wysadzana była zaokrąglonymi szmaragdami oraz rubinami. Ciotka podarowała ją przed wieloma laty Smithsonian Institute za pośrednictwem założonej przez siebie fundacji. Audrey oparła łokieć o blat stołu i trzymając wahadełko za płytkę z kości słoniowej, umieściła szmaragd dokładnie nad diamentem. Skoncentrowała się. Sprawiała wrażenie kogoś, kto całkowicie oderwał się od otoczenia, dostrajając swój organizm do częstotliwości wahadełka. Springer jak zwykle z mieszanymi uczuciami obserwował ukochaną kobietę oddającą się tak śmiesznym zajęciom. Nie chodziło mu o to, że w ogóle coś takiego robi, tylko że tak poważnie podchodzi do zagadnienia. Audrey wierzyła, iż dzięki wahadełku ustalić można dosłownie wszystko. Traktowała je jak wszechwiedzący przyrząd wróżbiarski, którego rady zasięgała, ilekroć nie mogła się na coś zdecydować. Twierdziła, że Egipcjanie za pomocą wahadełek sprawdzali, czy wino nie jest zepsute, a żywność nadaje się do jedzenia. Już przed setkami lat angielskie dzieci odnajdywały w rynsztokach drob-niaki i inne wartościowe przedmioty korzystając z wahadełek wykonanych ze szpulek od nici, kawałków sznurka i jakichkolwiek drobnych ciężarków. Podczas pierwszej wojny światowej francuski brygadier dzięki wahadełku wykrywał niemieckie miny morskie. Istniały całe 74 setki udokumentowanych przykładów. Audrey przeczytała Potęgę wahadełka pióra T.C. Lethbridge'a, a później bez końca wracała do tej lektury. Wprowadziła do tekstu tyle adnotacji i podkreśleń, że książka wyglądała jak pobazgrana przez dzieci. Nalegała, aby Springer przeczytał ją także, a ponieważ praca liczyła zaledwie 138 stron, spełnił jej prośbę. Z lektury dowiedział się, że podstawowe wahadełko ma dokładnie czterdzieści cali długości i, podobnie jak kompas, działa na zasadzie stron świata i współrzędnych geograficznych. Jakakolwiek myśl czy substancja ma swoje współrzędne, a skracając bądź wydłużając płynnie nitkę, można uzyskać nieskończoną liczbę kombinacji. Według Leth-bridge'a, miłość ma na przykład współrzędne 20/20, co oznacza, iż w przypadku osoby zakochanej wahadełko o długości 20 cali zawsze wychyli się pod kątem 20 stopni. (U Springera zasada 20/20 znajdowała pełne potwierdzenie). Za seks odpowiada kombinacja 16/19, a 29/29 nie wiedzieć czemu przyporządkowane jest i kobiecości, i niebezpieczeństwu. Lethbridge utrzymywał, że wszystkie współrzędne pozostają w związku z przepływem energii wyższego rzędu, która wchodzi w kontakt z naszą podświadomością. Najlepsze rezultaty osiągają jednostki o dużej wrażliwości. Springer był pewien, że Audrey jest wrażliwa, choć może niezupełnie w sposób, jaki miał na myśli pan Lethbridge. Z podanej na obwolucie informacji wynikało, że autor piastuje funkcję kustosza sekcji anglosaskiej Muzeum Archeologii i Etnologii Uniwersytetu Cambridge. Audrey korzystała z wahadełka w o wiele prostszy sposób. Oczekiwała od niego jedynie odpowiedzi: „tak" lub „nie". (Czy powinni obejrzeć tę sztukę? Czy gospodyni pije jej koniak, a ubytki uzupełnia wodą? Czy sałatka z krabów jest świeża?) Audrey nie była od wahadełka uzależniona, ale zawsze trzymała je pod ręką, traktując jako swego rodzaju wsparcie. Springer w to wszystko zupełnie nie wierzył, choć musiał przyznać, iż wahadełko mu sprzyja. Bez wątpienia Audrey niejednokrotnie wypytywała je o Springera i najwyraźniej jak dotychczas otrzymywała pozytywne odpowiedzi. Miał nadzieję, że wahadełko nigdy nie zwróci się przeciw niemu. Audrey wychyliła wahadełko z położenia równowagi. Szmaragdowy paciorek zaczął powoli wirować. Wyglądało na to, że odpowie: „nie". Po pewnym czasie ruch stał się jednak eliptyczny; elipsa wydłużała się coraz bardziej, aż w końcu zmieniła się w linię prostą. Jednoznaczne: „tak". Zadowolona z siebie Audrey schowała wahadełko do woreczka. 75 Springer spytał, jak brzmiało pytanie. — Zapytałam, czy ten kamień ma moc uzdrawiania. — Moc naprawiania byłoby zwrotem bardziej precyzyjnym — wtrąciła Mattie. — W starych mitologiach uzdrawianie było procesem naprawy, korektą fizycznych błędów. — Tak czy inaczej — powiedziała Audrey — widzieliście odpowiedź. — Fakt, że kamień może oddziaływać w taki sposób, nie jest niczym nowym. Inkowie przywiązywali do pleców kawałki nefrytu, aby rozpuścić kamienie nerkowe. — Topaz zapobiega epilepsji. Springer obserwował parę jaskółek uganiających się wokół szopy jak dwa myśliwce. — Granaty pomagają zatrzymać krwotok. Podczas wojen krzyżowych Saraceni nacierali nimi rany. — Rubiny też się do tego nadają. — I spinele. Na poręczy werandy wylądowała ważka. Wzdłuż schodów przemieszczał się pojedynczy oddział mrówek. — Mówią też, że włożony pod język szafir przywraca siły w stanach wyczerpania. — W Indiach ajurwedyjscy lekarze używając kamieni szlachetnych leczą dosłownie wszystko, od czkawki po trąd — oznajmiła Mattie. — Spalają kamienie, a z ich popiołów sporządzają przeróżne maści i proszki. Do dziś działa w Indiach wiele ajurwedyjskich aptek, gdzie można kupić popioły z pereł, rubinów i czego tylko sobie zażyczysz. Hindusi nazywają je bhasma. Pamiętam to, ponieważ Edwin dostał strasznej biegunki w czasie naszego pobytu w Delhi. Ajurwedyjski doktor przepisał mu nalewkę z bhasmy pięciokaratowego szmaragdu. Muszę zaznaczyć, że był to naprawdę piękny kamień. Już po drugiej dawce Edwin poczuł się na tyle dobrze, że mogliśmy pójść na przyjęcie. Od tamtej chwili stał się zagorzałym zwolennikiem tego lekarstwa. Nigdy się bez niego nie wybrał w podróż. Sprowadzaliśmy je specjalnie z Delhi. Springer ruszył w stronę stodoły, znajomego sanktuarium przeszłości pokrytego czerwoną, łuszczącą się miejscami farbą. Pomyślał, że spróbuje uruchomić stary traktor i przejedzie się na położoną w dole łąkę. Chciał sprawdzić, czy w przepływającym tamtędy strumieniu da się jeszcze łowić ryby. Nie mógł sobie wyobrazić ojca połykającego pięciokaratowy szmaragd, bez względu na to, jak bardzo nawalał mu żołądek. Wsunął patyk do zbiornika paliwa. Zbiornik był 76 pusty. Nie chciało mu się wracać na werandę, gdzie musiałby uczestniczyć w dziwacznych rozważaniach Mattie i Audrey. Przez stodołę szybkim lotem przemknęły jaskółki. Ktoś mocno przytulił się do Springera. Janet. Przycisnęła policzki do jego pleców. W końcu poluzowała uścisk na tyle, że mógł się do niej odwrócić. Prosiła wzrokiem, by jej się przyjrzał, dostrzegł, że jest całkiem normalna. Uśmiechnęła się, chcąc rozładować napięcie. — Wiem, że to, co opowiedziałam o tamtym kamieniu, wydaje się czystym szaleństwem. — Czasami sama wiara potrafi zdziałać cuda. — Chciałam to zatrzymać dla siebie. — Dlaczego więc tak nie zrobiłaś? — On zmusił mnie do mówienia. — No cóż, cokolwiek się wydarzyło, Janet, jestem wdzięczny i bardzo się cieszę. — Ja też. — W jej głosie zabrzmiała radość. — Ale nie sądzę, że to wyłącznie kwestia wiary. Zresztą może masz rację. Może po prostu nie chcę takiego rozwiązania zaakceptować, gdyż wydaje mi się zbyt nieuchwytne. Nieważne. Zrobisz coś dla mnie? — No jasne. Wszystko, co zechcesz. — Przyjrzysz mu się bliżej? Wcisnęła pamiątkowy kamień ojca do kieszeni dżinsów Springera. 7 Diament może posiadać rodowód. Zupełnie jak koń lub pies. Właściwie uzyskanie rodowodu dla diamentu wcale nie jest trudne. Nikogo bowiem nie interesuje jego pochodzenie. Musi być jedynie pocięty, oszlifowany, nie oprawiony i ważyć co najmniej jeden karat. Począwszy od roku 1952 Amerykański Instytut Gemmologiczny wykonuje ogromną pracę polegającą na badaniu i klasyfikowaniu diamentów przeznaczonych na sprzedaż. Swoje ceny przedstawia w ujętych w formę oficjalnego dokumentu certyfikatach. Dla każdego kamienia sporządza się oddzielny dokument zawierający wszystko — dobre i złe — co AIG zdołał ustalić. Każdy diament, a zwłaszcza okaz wyjątkowy, bez takiego certyfikatu AIG-u natychmiast budzi podejrzenia. „Gdzie są jego papiery?" — zapyta ostrożny nabywca, w obawie że kamień wcale nie jest tak doskonały, jak na to wskazuje jego wygląd. Może także podejrzewać, że certyfikat został przed nim ukryty, gdyż ocena AIG-u nie usprawiedliwia wystawionej przez sprzedawcę ceny. AIG nie wprowadził żadnych nowych standardów. Uporządkował jedynie stare i wystąpił w roli autorytetu. Pracujący tam gemmolodzy byli najlepszymi fachowcami w swojej dziedzinie. Instytut dysponował najnowszym sprzętem i wieloma unikatowymi technikami badawczymi. O dziewiątej trzydzieści w poniedziałek Springera dzielił od AIG-u zaledwie jeden przystanek windy. Laboratorium badawcze Instytutu znajdowało się przy Piątej Alei, na pierwszym piętrze tego samego budynku, w którym miała swoje biuro firma Springer & Springer. Od wielu lat Springer korzystał regularnie z usług laboratorium, toteż od 78 razu został rozpoznany przez portierkę po drugiej stronie wykonanej z laminowanych włókien poliwęglowych kuloodpornej szyby o grubości 3/4 cala. Oddany z bezpośredniej bliskości strzał z pistoletu magnum 357 mógł najwyżej dziewczynę ogłuszyć, nie robiąc jej poza tym żadnej krzywdy. Zapytany o cel przybycia, poprosił o spotkanie z Loelem Zimmerem. Pojawił się Zimmer. Miał miłe, wiecznie wytrzeszczone oczy, duże uszy oraz taki zarost, że w godzinę po goleniu wyglądał, jakby wcale się nie golił. — Chcę cię prosić o przysługę — zwrócił się do niego Springer. — Masz już dwie na swoim koncie. — Zbliża się dzień zapłaty. — Mojej żonie potrzebne są kolczyki. — Większość mężczyzn by tego nie powiedziała. Mniejsza z tym, kolczyki warte są pięciu przysług. — A więc zamieniam się w słuch. Czego chcesz? — Twojej opinii o tym. — Springer wręczył mu pamiątkowy kamień ojca. Zimmer obrzucił diament niechętnym spojrzeniem. — Nie zajmujemy się surowymi kamieniami. — Ty potrafisz wszystko. Nie było to czcze pochlebstwo. Zimmer był najlepszy w całym AIG-u. Będąc doświadczonym gemmologiem, posiadał rozległą wiedzę z zakresu krystalografii. Springer uważał go za swego prywatnego eksperta. Gdy nie był pewien jakiegoś diamentu, zdawał się na sąd Zimmera. Zimmer potrafił gołym okiem dostrzec w kamieniu więcej niż kto inny za pomocą lupy. — Zaczekasz? — spytał Zimmer. — Nie ma pośpiechu. Zadzwoń, gdy się czegoś dowiesz. Springer wrócił do swego biura na dwudziestym czwartym piętrze. Linda nalała mu kawy, którą zaparzyła w ekspresie zaledwie dziesięć minut temu. Do kawy podała świeże ciasteczka. Springer otworzył sejf. Linda przyniosła rejestr list komisowych oraz kamienie zwrócone przez Schiffa w piątek po południu. Dla spokoju własnego sumienia pokazała klejnoty Springerowi, zanim włożyła je do sejfu i skasowała dotychczasową ich listę. W poniedziałki Linda ubierała się bez polotu i nie była zbyt rozmowna. — Seggerman w Parker Meridien o jedenastej — przypomniała. — Wiem. — Chcesz, żebym coś wybrała? — Sam to zrobię. 79 Linda położyła na tacy do sortowania kolejną partię kamieni z sejfu i zniknęła w swoim pokoju. Springer usiadł za biurkiem z uczuciem, że przydałoby mu się jeszcze parę godzin snu. Po powrocie z Connecticut odwiózł Audrey do domu, gdzie po raz szósty czy siódmy obejrzeli kasetę z „Marynarzem, który utracił łaskę morza". Gdy wreszcie pogasili światła, była prawie druga. Audrey wtuliła się w zagłębienie jego ramienia, jakby zamierzała usnąć, lecz ich ręce także i tym razem zachowały się jak niezależne od woli, zbłąkane stwory. Mocna kawa dobrze mu zrobiła. Rozłamał ciastko i zanurzył je w filiżance. Poparzył sobie usta, gdy usiłował wyłowić pływający po powierzchni okruch. Podniósł słuchawkę i zadzwonił do Jake'a. Odebrała Gayle. Bez słowa przerwał połączenie. Do pokoju wszedł Mai. Jak na Mała to bardzo wczesna pora. Springer zdusił w sobie chęć złożenia mu gratulacji. Mai miał na sobie świeżutką białą koszulę i nowy krawat. Wyglądał na odprężonego, wypoczętego. Nie to co ja, pomyślał Springer i podzielił się swą refleksją z Malem. — Wstałem dzisiaj o szóstej rano. Zaliczyłem łaźnię, masaż i pół godziny pod lampami — odparł Mai. — Udany miałeś weekend? — Spędziłem w samotności część soboty i całą niedzielę. Powyłą-czałem wszystkie telefony, nie odpowiadałem nawet na brzęk aparatu przywoławczego. W przypadku Mała było to poważne osiągnięcie. — Co słychać? — zapytał. — Chodzi ci o interesy? — O interesy, ciebie, o wszystko. — Nie mam większych problemów. Springerowi przyszło do głowy, iż być może Mai poprosi o podwyżkę. — Czy będę ci potrzebny w ciągu najbliższych tygodni? — Jak wszyscy diabli. Zabrzmiało to lepiej niż mało uprzejme: „nie". — Dowiedziałem się o pewnym ośrodku w Pensylwanii. Kiedy tam trafisz, nie możesz już wyjść na zewnątrz, w czasie pobytu nikt z tobą nie rozmawia i w ogóle. — Pustelnia. — Nie chcę tego tak określać. — Kiedy zamierzasz wyjechać? — Umówiłem się z nimi na środę. 80 Springer rozmyślnie zrobił zafrasowaną minę. — Czy to ci krzyżuje plany? — Nie, w porządku. — Powiedz. — No dobrze, liczyłem, że pojedziesz na następne spotkanie. — Kiedy to będzie? — Dostaliśmy zawiadomienie od Systemu. — Springer zerknął na kalendarz. — Zapraszają nas na następny czwartek. Jesteśmy umówieni na trzecią po południu. Wiem, że teraz wypada moja kolej, ale... — Nie przejmuj się, ja to załatwię. — Jesteś pewien? Mai gestem przerwał dalszą dyskusję. Na jego twarzy pojawił się wyraz niewypowiedzianej ulgi. Ominie go pustelnia. Następne pół godziny Springer przeznaczył na wybór i pakowanie diamentów dla Seggermana. Oznakowane pakieciki włożył w odpowiedniej kolejności do skórzanej saszetki, którą następnie schował do nesesera. Z dolnej szuflady biurka wyjął mniej konserwatywny spośród dwóch przechowywanych tam krawatów, przyozdobiony drobnym niebieskim wzorem na brązowym tle. Ubrał się dzisiaj w bladoniebieską koszulę ze złotą spinką w kołnierzyku oraz dwurzędowy garnitur z brązowej, angielskiej wełny. Wiedział, że Seggerman przepada za brązowymi garniturami. Zdjął marynarkę. Z tej samej szuflady wydobył automatyczny rewolwer marki Smith & Wesson kalibru 9 mm oraz kaburę. Sprawdził, czy broń jest nabita i zabezpieczona. Pewność ruchów wskazywała, jak dobrze jest z nią obeznany. Wsunął rewolwer do kabury, po czym przykrył kolbę zabezpieczającą klapką. Założył szelki z kaburą i poruszył ramionami, aby się dopasowały. Mocujące kaburę elastyczne paski ściśle przylegały do pleców, lecz zupełnie nie krępowały ruchów. Na lewym boku, tuż pod pachą poczuł dotyk broni. Włożył marynarkę, obciągnął rękawy koszuli, poprawił krawat i wyszedł z biura. Zajmowany przez Seggermana apartament znajdował się na trzydziestym dziewiątym piętrze. Springer odnalazł numer na liście domofonu i nacisnął guzik. Po kilkunastu sygnałach zgłosił się Seggerman. Prosił Springera, by zechciał poczekać dziesięć minut. Springer dał mu piętnaście. Usiadł przy niewielkim stoliku w przyjemnie urządzonym holu i zamówił sok pomidorowy z cytryną. Czuł się już lepiej niż z rana, a późnym popołudniem powinien dojść do pełnej formy. Gdy zapukał do drzwi oznaczonych numerem 3904 A, otworzył Kamień 81 mu Seggerman w nieświeżej koszuli i wygniecionych spodniach bez paska. W pokoju unosiła się woń perfum, dymu z papierosów oraz rozlanego wina. Seggerman uprzątnął niski kwadratowy stolik ustawiony w pobliżu dużego, wychodzącego na północ okna. Springerowi takie oświetlenie bardzo odpowiadało. Dzięki niemu Seggerman będzie dokładnie widział, co kupuje, i nie powinien mieć później żadnych pretensji. (Przed kilku laty Springer przeprowadzał transakcję sprzedaży w Sherry Netherland przy wyjątkowo niekorzystnym świetle. W pewnym momencie klient przerwał wypłatę i zakwestionował trzy największe kamienie, twierdząc, że nie są aż tak doskonałe, jak to przedstawił Springer. Później się okazało, iż zwrócił diamenty o gorszej barwie, niż te, które otrzymał od Springera). Seggerman zaproponował coś do picia, lecz Springer odmówił. Usiedli przy stole i przystąpili do interesów. Springer spostrzegł, że Seggerman nie ma skarpet. Jego czarne, staromodne pantofle przez kontrast nadawały gołym kostkom odcień chorobliwej bladości. Seggerman miał zmęczoną, pełną twarz. Był wysokim, brzuchatym mężczyzną. Należał do największych producentów biżuterii na Północnym Zachodzie, a w Nowym Jorku zjawiał się dwa lub trzy razy do roku. Springer udał, że nie słyszy odgłosu zamykanych drzwi do przyległej sypialni. Rozstawił na stole trójnóg z powiększającą dziesięciokrotnie lupą, po czym otworzył saszetkę z pakiecikami. Zaczął pokaz od kilku pięciokaratowców w kolorze F/G i klasie BDW l i 2. Niemal bez wyjątku były to największe i najlepsze okazy, jakie Springer ze sobą przyniósł. Prawdopodobieństwo, że Seggerman kupi któryś z nich, było bardzo niewielkie. Zapewne ograniczy się tylko do oględzin. Springer jednak uważał, że nic nie zaszkodzi, jeśli na początek olśni klienta. A znał go bardzo dobrze. Wiedział, że Seggerman przyjechał po siedemdziesięciopięciopunktowce i jednokaratowce do pierścionków oraz pojedynczych wisiorków. Gdyby Seggermana interesowały duże kamienie, Springer postąpiłby odwrotnie, zaczynając demonstrację od rozmiarów mniejszych. Ku zaskoczeniu Springera, Seggerman mocno się ożywił na widok dwukaratowych kamieni o wyjątkowej urodzie. Długo oglądał je pod lupą, a gdy Springer zapytał, czy ma tę partię schować, powiedział, że nie, i odłożył otwarty pakiecik na bok. Miał więc zamiar powrócić do niego później. Springer prawidłowo odgadł intencje klienta. Poważne transakcje rozpoczęły się przy mniejszych kamieniach. Seggerman zdecydował się na dwadzieścia jednokaratowych diamentów średniej jakości i był 82 w trakcie przeglądania siedemdziesięciopunktowców, gdy z sypialni wyszła dziewczyna. Nie ruszając się z miejsca, Seggerman przedstawił ją jako Darlene. Równie dobrze mogła mieć osiemnaście, jak i trzydzieści lat. Zebrane do tyłu włosy przewiązała kawałkiem wstążki. Widoczne odrosty wskazywały jednoznacznie, że zapomniała ostatnio odwiedzić fryzjera. Była krucha i zbyt mocno umalowana. Miała na sobie wczorajszy wieczorowy strój. Czarna krepa opinała ją od talii w dół, natomiast uszyta z czarnej lamy wydekoltowana góra była już znacznie obszerniejsza. O jej profesji świadczył również sposób, w jaki ściskała swą małą, czarną torebkę. Darlene stanęła za krzesłem Seggermana. Pocałowała go w czubek głowy, nie spuszczając przy tym oczu z rozłożonych na stole diamentów. — Popatrzcie, ile tu dobra — powiedziała głównie do siebie. Obeszła krzesło i pochyliła się nad stołem. Kto by pomyślał, że tak duży biust może nie być obwisły. Wierzchołkiem polakierowane-go paznokcia zaczęła grzebać wśród dwukaratowych diamentów. Nie pytając o zgodę, wybrała jeden z nich i umieściła go w zagłębieniu pomiędzy drugim a trzecim palcem. Wyciągnęła rękę przed siebie, a następnie przekrzywiła lekko głowę, by lepiej widzieć blask klejnotu. — Nie ma pan przypadkiem... — zaczęła, wyraźnie się krygując. — Nie mam — wpadł jej w słowo Springer, pragnąc od razu przerwać wszelką dyskusję. — Co o tym myślisz? — Darlene zwróciła się do Seggermana. Springer spodziewał się, że Seggerman powie jej, żeby nie przeszkadzała im w pracy, ten jednak rzekł: — Zasługujesz na niego, dziecino, zasługujesz z pewnością. — Jesteś słodki. Darlene podeszła z diamentem bliżej okna. — Powinna go dostać, prawda? — Pytanie Seggermana skierowane było do Springera. — Pan tu jest klientem. — Dorzuci go pan do reszty, co? Springer nie odpowiedział. — Jako przejaw życzliwości. Springer wciąż milczał. — Dla mnie i Darlene. — Nie. — Jak to: „nie"? 83 — Jeśli chce pan kupić jej ten kamień, służę uprzejmie, ale to wszystko. — Jestem pańskim klientem — przypomniał ozięble Seggerman. — A ja nie jestem chodzącą życzliwością. — Wiesz co, Springer, pakuj cały ten swój pieprzony towar i wynoś się. Darlene pokazała Springerowi język. Odwróciła dłoń. Diament poleciał na szklany blat stołu, odbił się od niego i spadł na dywan. Springer pozbierał pakieciki do skórzanej saszetki. Miał kłopoty z odszukaniem diamentu na grubym dywanie, lecz w końcu mu się udało. Z trzaskiem zamknął neseser. — W tym mieście są tysiące handlarzy diamentów — warknął Seggerman. — Właśnie straciłeś klienta. — Wsadź sobie w dupę te swoje diamenty! — wrzasnęła Darlene, gdy Springer zamykał drzwi. Skierował się na wschód, w stronę Pięćdziesiątej Siódmej Ulicy. Dookoła pełno było urzędników, którzy wyszli na lunch. Raz po raz stawała mu przed oczami scena, w jakiej przed chwilą wziął udział. Gdyby podarował ten diament panience Seggermana, zawarłby transakcję na co najmniej dwadzieścia tysięcy. Czuł się bardziej dotknięty niż zawiedziony. Seggerman widocznie nie miał o nim wysokiego mniemania, skoro zakładał, że zgodzi się na coś takiego, że będzie uległy aż do tego stopnia. Springer powiedział sobie, iż postąpił słusznie i zaczął myśleć o czymś innym. Dotarł do Madison, a następnie, idąc Pięćdziesiątą Ulicą, do Helmsley Pałace. Otoczył go utrzymany w odcieniach moreli i srebra przepych jadalni Trianon. Szef sali zaprowadził go w odległy kąt, gdzie przy stoliku czekał już Dante Sebastian Raggio. Danny Rags. Oczywiście, w ciągu osiemnastu lat zmienił się trochę. Dojrzałość, jak to się często dzieje z mężczyznami, wpłynęła na poprawę jego wyglądu. Wyciśnięte przez wiek drobne zmarszczki, a zwłaszcza siateczki w kącikach oczu, znamionowały doświadczenie. Niewątpliwie stał się człowiekiem, którego bardzo trudno było oszukać, a widoczna na pierwszy rzut oka fizyczna siła nakazywała traktować go z należytą powagą. O takie wrażenie właśnie chodziło. Przed dziesięciu laty Danny zajął miejsce Po Prostu Johna w lokalu na tyłach Empire Diamond Arcade. Robił to samo co przedtem jego wujek, tyle że na większą skalę. Obroty samej mafii wynosiły pięćdziesiąt milionów, a ponieważ 84 w jego budzie prali trefny towar także inni kontrahenci, miał styczność z sumami dwukrotnie większymi. Cała Czterdziesta Siódma Ulica stanowiła jego terytorium, nic więc dziwnego, że liczył się tylko z najważniejszymi bossami. Danny i Springer pozostali w kontakcie pomimo przynależności do zgoła różnych kręgów. Troskliwie pielęgnowali zadzierzgniętą w młodości przyjaźń. Danny ani razu nie uległ pokusie zaproponowania Springerowi szczególnie atrakcyjnego towaru. (Jak choćby wyłuskane ze skradzionego naszyjnika sto dwadzieścia pięć karatów niemożliwych do zidentyfikowania, doskonałych kamieni o barwie D, które Springer mógłby dostać za pół ceny). Ani razu także, zgodnie z obopólną umową, nie spotkali się na ulicy. Wybierali zawsze miejsca, gdzie prawdopodobieństwo natrafienia na kogoś znającego ich obu było najmniejsze. Do takich miejsc należał właśnie Helmsley Pałace. Nim Springer zdążył zająć miejsce za stołem, kelner ustawił przed nim aperitif. Zapytał, jak się miewają żona i dzieci Danny'ego. — Ż dziećmi wszystko w porządku. U Kamili nic nowego — odrzekł Danny. Miał dwóch chłopców w wieku siedmiu i ośmiu lat. Zapisał ich do prywatnej szkoły na Rhode Island. Kamila była przystojną, spokojną Włoszką, która wychodząc za mąż doskonale wiedziała, w co się pakuje. Często robiła zakupy w największych domach towarowych Westchester, przyrządzała sos pomidorowy według własnego przepisu i z uporem odmawiała zatrudnienia gosposi do pomocy w prowadzeniu ich dziesięciopokojowego domu w New Rochelle. — A co słychać u Jake'a? — zapytał Danny. — Wszystko po staremu. — A u Audrey? — Danny przyłożył do ust koniuszki palców i posłał jej całusa na odległość. Powiedział kiedyś żartem, że jedynie ona mogłaby ich poróżnić. — U Audrey okay — powiedział krótko Springer. — Ożeń się z nią — nie wiadomo który raz poradził mu Danny. Wzniósł szklankę, aby za to wypić, a Springer zauważył wówczas jego starannie wymanikiurowane paznokcie. Danny Rags żył na wysokiej stopie. Jako nieokrzesany nastolatek marzył o szykownych strojach, a dzisiaj ubierał się u Paula Stuarta oraz w F.R. Tripler & Co. Tak elegancki nie zjawiał się jednak nigdy w swoim miejscu pracy. Na jego strój roboczy składały się zawsze 85 czarne, nieco wyświecone spodnie z taniej gabardyny oraz biała koszula z zawiniętymi rękawami. Gdy lunch dobiegnie końca, przejdzie do swego mieszkania na Pięćdziesiątej Wschodniej i znów się przebierze. Zamówili potrawy. Springer zdecydował się jedynie na sałatkę z krabów, choć właściwie powinien być głodny. Ostatni porządny posiłek zjadł w piątek, w New Milford, kiedy przyrządzili stek. — Może zaczniemy od pasztetu? ' — Nie krępuj się mną. — Co się stało? — spytał Danny. Springer nie miał ochoty streszczać zajścia z Seggermanem. — Ktoś zalazł ci za skórę? — Nie. — Daj mi znać, gdyby coś było nie tak. Springer skinął głową. Danny powtarzał mu to od lat. Ich stolik był odizolowany od reszty sali, toteż mogli rozmawiać bez obawy, że ktoś ich podsłucha. — Co byś powiedział, gdybyśmy tak w przyszłym tygodniu wybrali się do AC? — zagadnął Danny. — Zagramy w kości. Zabierzesz ze sobą Audrey. — Dobry pomysł. Danny pomyślał, że może parę plotek z ulicy poprawi Springerowi nastrój. Powiedział, że ostatni napad na handlarza kamieni barwnych, który przyniósł bandytom łup wartości pięciu milionów, został sfingowany. Kamienie zabrano za zgodą handlarza i przy jego współpracy, gdyż chodziło o wypłatę ubezpieczenia. Poza tym pięć milionów było liczbą przesadzoną; bliższe prawdy byłyby trzy. „Parę ładnych rubinów" — dodał Danny, który najwyraźniej oglądał je na własne oczy. Na zasadzie dykteryjki opowiedział również Springerowi, iż złodzieje coraz częściej wybierają sobie robotę na podstawie rejestrów socjalnych. Wykazy te zawierają nazwiska zamożnych ludzi oraz ich adresy i numery telefonów. Chcąc się dowiedzieć, czy ktoś jest w domu, złodziej po prostu dzwoni. Wygląda na to, że czasy przypadkowych kradzieży minęły bezpowrotnie. Dzisiaj paser prowadzi swoich ludzi na pewniaka. Portier w hotelu lub restauracji spostrzega na przykład kobietę obwieszoną masą „towaru". Zważywszy na okoliczności — miejsce publiczne, mąż, towarzystwo, kierowca — kobieta czuje się całkiem bezpieczna. Tymczasem portier zapisuje numery rejestracyjne samochodu i przekazuje je paserowi. Ten z kolei gliniarzowi. Gliniarz 86 sprawdza numery w Biurze Pojazdów Mechanicznych i wraca do pasera z nazwiskiem oraz adresem. Za tę usługę gliniarz inkasuje sto dolarów. Paser daje cynk jednemu ze swoich zespołów. Ekipa podejmuje obserwację i czeka na odpowiedni moment — może to być następne wyjście do miasta, kiedy kobieta znów ma na sobie całą biżuterię. Po powrocie na podjeździe lub w garażu witają ich bandyci. Zazwyczaj uzbrojeni. Czasami, jeśli klejnotów jest dużo, zadowalają się tym, co pani ma przy sobie. Jeśli nie — prowadzą delikwentów do domu i przedstawiają im propozycję: jeśli wskażą miejsce, gdzie ukryte są kosztowności, nic złego ich nie spotka. Złodzieje zabiorą łup i znikną. Jeśli natomiast właściciele stwierdzą, że w domu niczego nie ma, a złodziejom uda się coś znaleźć, zostaną zabici za kłamstwo. Oczywiście, bandyci na pokaz przewracają wszystko do góry nogami i w dziewięćdziesięciu dziewięciu przypadkach na sto zastraszeni ludzie z żalem w sercu prowadzą ich do sejfu, zamrażalnika lodówki, pudełek na buty czy innej skrytki. Gadatliwość Danny'ego, choć ponura w swej wymowie, przyniosła zamierzony efekt. Gdy nadeszła pora deseru, Springer zdążył już zapomnieć o Seg-germanie, a jedynym jego problemem był wybór pomiędzy gorącą pianką cytrynową a złożonym z ośmiu warstw czekoladowym ciastkiem. — Zje jedno i drugie — powiedział Danny kelnerowi. O trzeciej Springer był z powrotem w biurze. Na blacie biurka czekało na niego pięć wiadomości. Pierwsza od Audrey. Sekretarka zapisała ją w cudzysłowie: „U mnie o czwartej". Ze swego miejsca za biurkiem Springer widział budynek, w którym mieszkała Audrey, oddalony zaledwie o dziewięć przecznic w górę Piątej Alei. Trzydzieste piąte i trzydzieste szóste piętro Trump Tower, apartament narożny. Zazwyczaj gdy spoglądał w tamtą stronę, próbował wyobrazić sobie, co w danej chwili może robić Audrey. Czy jest ubrana, sama, czy czyta, bierze kąpiel, sprawdza coś wahadełkiem, wkłada do ust ulubione ciastko czy też stoi w jednym z okien i spoglądając w tę stronę myśli o nim? Często zastanawiał się nad kupnem lunety. Mógłby wówczas do niej zadzwonić i poprosić, żeby mu pomachała. Zadzwoniłby także i teraz, gdyby nie pewność, że jej nie zastanie. Akurat dzisiaj Audrey była w pracy. Kierowała dekoratorami wystaw u Bergdorfa. Zajmowała się tym od czterech lat. Była niemal przekonana, że dostała tę pracę wyłącznie 87 dzięki dyplomowi szkoły artystycznej Wellesleya wspartemu bardziej praktycznymi studiami w Instytucie Wzornictwa Przemysłowego. W rzeczywistości do jej zatrudnienia przyczyniła się Libby. Obecnie nie miało to już jednak żadnego znaczenia. Wyrobiła sobie dobrą markę, a właściciele sklepu doceniali jej umiejętności i smak. Swą pracę u Bergdorfa Audrey traktowała nadzwyczaj poważnie. Wymyślała coraz to nowe sposoby przyciągania wzroku przechodniów. Okna wystawowe Bloomingdale'a, Saksa czy Bendela z miesiąca na miesiąc stawały się wymyślniejsze, lecz jak dotąd Audrey wytrzymywała konkurencję. Zajęcie to wyjątkowo jej odpowiadało. Nie wymagało zatrudnienia w pełnym wymiarze godzin, a równocześnie wystarczało do zaspokojenia jej potrzeby aktywności. Ostatecznie, podobnie jak Gloria Yanderbilt i Dina Mendli, Audrey nie musiała nic robić. Pozostałe cztery kartki pochodziły od Joela Zimmera z laboratorium AIG-u. Zadzwonił do niego. Zimmer chciał, by Springer natychmiast przyszedł do laboratorium. W kwadrans później siedzieli w wypełnionym sprzętem, niewielkim pokoiku Zimmera, sanktuarium, do którego tylko nielicznym udało się dotrzeć. Kamień Springera spoczywał na białym blacie laboratoryjnego stołu. — Skąd go masz? — zapytał Zimmer. — Kupiliśmy go razem z innymi nie obrobionymi kamieniami — odrzekł Springer, co w części było nawet zgodne z prawdą. — Kupiliście go jako diament? — Tak. — Springer szeroko się uśmiechnął. — Zamierzam pociąć go dla Cartiera. — Nigdy tego nie rób. Springer zdawał sobie sprawę ze złej jakości tego okazu. Gdyby nie złożona Janet obietnica, nigdy w życiu nie zawracałby głowy Zimmer owi. — Pierwszą rzeczą, jaką zauważyłem — ciągnął Zimmer — były liczne wady. Tak liczne, że skłonny już byłem przerwać wszelkie badania. Coś mnie jednak podkusiło, by przyjrzeć się im bliżej. — Umieścił kamień w uchwycie laserowego aparatu badawczego Ramana, będącego odmianą mikroskopu szczególnie przydatną w wykrywaniu wad klejnotów. Błyskawicznie poprawił ułożenie kamienia, nastawił ostrość. — Co wiesz o wadach? — Sporo mnie kosztują — żartobliwie odrzekł Springer. — Wady w tym kamieniu, tak jak to się najczęściej dzieje ze wszystkimi diamentami, mają postać wtrąconych kryształów. Kryształy te wykształciły się wewnątrz kamienia podczas jego formowania. — To dlatego nazywamy je wtrąceniami, prawda? 88 . — Przepraszam, że mówię o rzeczach oczywistych. Spójrz tutaj. Springer przytknął oko do wygodnego okularu urządzenia. Natychmiast odniósł wrażenie, że zamiast zaglądać do wnętrza diamentu, obserwuje go z odległości kilku stóp. Usłyszał głos Zimmera. — Zauważ, iż każdy z owych wtrąconych kryształów, wad czy jakkolwiek zechcesz je sobie nazywać, jest formacją identyczną jak sam kamień. Identyczną. Zrozumiał, co Zimmer ma na myśli. Wnętrze kamienia wypełniały setki wtrąconych kryształów. Niektóre z nich były bardzo małe, prawie niedostrzegalne. Wszystkie w najdrobniejszych szczegółach odtwarzały kształt zamykającego je kamienia, z utrąconym wierzchołkiem włącznie. Springer pomyślał, że podobnie musi wyglądać Układ Słoneczny. Czuł jego ogrom. Nie wiadomo skąd pojawiło się przeświadczenie, iż gdyby dysponował odpowiednio silnym powiększeniem, by zajrzeć w głąb owych wtrąconych kryształów, jego oczom ukazałby się identyczny obraz. A potem znowu i znowu. To było fascynujące. — Normalnie — tłumaczył Zimmer — wtrącone kryształy otacza sieć wywołanych naprężeniami spękań. W tym kamieniu nie ma po nich śladu. Wtrącenia gładko łączą się z otaczającą je materią, jak gdyby było to ciało jednorodne. — A więc jest to wyjątek. — Springer podniósł się znad mikroskopu. — Nietypowy diament. — To nie jest diament. — Zawsze był — rzekł w zamyśleniu Springer. — Ciężar właściwy diamentu wynosi trzy pięćdziesiąt dwa z bardzo drobnymi odchyłkami. Twój kamień ma ciężar właściwy cztery trzydzieści jeden. Sprawdziłem to trzy razy. — Jakie inne minerały mają zbliżony ciężar. — Adamit, witeryt, jeszcze kilka, ale żaden z nich nie ma ośmiościennych kryształów. — Zimmer potarł oczy gestem sennego dziecka. Zamrugał potem szybko parę razy, jakby chciał w ten sposób wyzbyć się znużenia. — Diament — podjął po chwili — jest słabym przewodnikiem elektryczności, za to doskonale przewodzi ciepło. Czterokrotnie lepiej aniżeli miedź. Wiedziałeś o tym? — Nie. — Twój kamień poddany działaniu palnika acetylenowego dającego płomień o temperaturze tysiąca pięciuset stopni w ogóle się nie ogrzał. Natomiast prąd elektryczny płynie przez niego bez najmniejszych przeszkód. Wykazuje zatem właściwości przeciwne 89 właściwościom diamentu. Jest jeszcze coś. — Zimmer wyjął kamień spod mikroskopu. Z szuflady stołu wydobył aparat podobny do długopisu z ostrą diamentową końcówką. Z całej siły przeciągnął nim po jednym z boków ośmiościanu. W efekcie powinna była powstać głęboka rysa, tymczasem ściana kryształu pozostała nienaruszona. — Jeżeli diament w skali twardości Mohsa ma liczbę dziesięć, to twój kamień trzeba oznaczyć liczbą jedenaście. — Nic nie jest twardsze niż diament. — Wobec tego jest to nic. — Okay, jeśli to nie diament, to co? Zimmer wrzucił kamień do małej, przejrzystej plastikowej koperty i wręczył go Springerowi. — Przyjacielu, mógłbym cię oszukać. Gdybym za wszelką cenę chciał ratować swoją reputację, powiedziałbym, że jest to rzadka, lecz bezwartościowa odmiana jakiegoś minerału, jak choćby... romeit albo coś w tym stylu... a ty zapewne nigdy nie poznałbyś prawdy. — Zimmer ciężko westchnął. — Pytasz mnie, co to jest. No cóż, po części dlatego, że moja żona wkrótce potrzebować będzie tych kolczyków, odpowiem wprost: nie wiem. Widać było, iż boleśnie przeżył porażkę. Prosto z laboratorium AIG-u Springer przeszedł Piątą Aleją do Trump Tower. Po drodze przystanął, by popatrzeć, jak jakiś przyjezdny zapraszał przechodniów do gry w trzy karty za jedyne pięćdziesiąt dolarów. Za stolik służył mu odwrócony do góry dnem karton. Springer zatrzymał się też przed wystawami sklepów Cartiera, Town-senda i Winstona, chcąc zobaczyć, czym handluje konkurencja. U Audrey zjawił się na minutę przed czwartą. Jej mieszkanie składało się z siedmiu pokoi, których ściany utrzymane były w harmonijnych odcieniach szarości. Ich wyposażenie stanowiły dobrane ze smakiem autentyki. Wyroby Louisa Quinze'a, przedmioty w stylu Art Deco, a także zabytki epoki regencji. Mieszkanie kosztowało ponad trzy miliony. Tyle zapłacono za pustą przestrzeń bez ścianek działowych. To, co Audrey zrobiła później, kosztowało kolejny milion, nie licząc rzecz jasna obrazów. Wszystko co do grosza zostało zapłacone przez Hull Foundation, do której oficjalnie należał apartament. Springer lubił to miejsce przede wszystkim dlatego, że Audrey ślicznie tu wyglądała. Powitała go lekkim muśnięciem warg. — Zapomniałam ci powiedzieć, żebyś przyniósł ze sobą kamień. — Jaki kamień? — Ten, który miała Janet. 90 — Dlaczego? — Musimy się pośpieszyć. Odwróciła się od niego i zaczęła wchodzić schodami na górę. Idąc za nią, Springer widział podeszwy nowiutkich, szytych ręcznie pantofelków z biało-niebieskiego zamszu. — Szykownie wyglądasz — powiedział. Była ubrana do wyjścia w dwurzędowy kostium o miękkim kroju, uszyty z niebieskiej flaneli, który wydawał się dla niej trochę za duży. Do tego rozpięta pod szyją kremowa koszula oraz gangsterska panama z szerokim rondem. — Masz parę minut, żeby się przebrać — powiedziała. Na łóżku leżał przygotowany dla niego ciemny garnitur, świeża koszula, krawat i cała reszta. — Dokąd idziemy? — Daruj sobie prysznic. Ogol się i opłucz trochę. Springer ściągnął marynarkę, poluzował krawat. — Cholera — zaklęła Audrey — szkoda, że ci nie powiedziałam, żebyś przyniósł ze sobą ten kamień. Powiedział, iż ma go w kieszeni marynarki. Wyjęła natychmiast paczuszkę i sprawdziła jej zawartość. Springer zdjął resztę ubrania. Mimo wszystko nie czuł się najlepiej. Marzył o tym, żeby zaciągnąć zasłony i uciąć sobie drzemkę. — Oczekują nas o piątej — poinformowała go Audrey. — Gdzie? — U ciotki Libby. — Nie mogę. — Dlaczego? Przez głowę Springera przelatywały gorączkowe myśli. — Muszę wrócić do biura. — To ci dopiero. — Muszę zamknąć sejf. — Każdy może zamknąć sejf — odparła. — Znacznie trudniejsze jest jego otwarcie. Powinieneś o tym wiedzieć. — Tak, zamknąć może każdy, ale nie każdy sprawdzi, czy znajduje się w nim to, co powinno. — To tylko wykręty. — Nie. Nie mogę zaniedbać interesu. — Dlaczego więc stoisz jak palant z gołą dupą? — To nieuczciwe pytanie. — Czy Mai jest w biurze? — Pewnie tak. — On może zamknąć sejf. Zadzwonię do niego. — Nie chcę jechać do ciotki Libby. t — Prędzej czy później i tak będziesz musiał. ! - — Wolę później. Audrey wsunęła dłoń do kieszeni spodni. — Dałam ci pięć minut na odświeżenie i przebranie. Daję jeszcze pięć. Jeśli do tego czasu nie będziesz gotowy, pojadę sama... do ciotki Libby i kto wie dokąd jeszcze. Narzuciła na ramiona białe futro z koźląt i zeszła piętro niżej. Springer rzucił okiem na zegarek, po czym wszedł do łazienki. Jego maszynka do golenia, pędzelek i cała reszta przyborów leżały na marmurowej półce. Pomyślał, że właściwie mógłby się ogolić. Zawsze czuł się lepiej po goleniu. Namydlił twarz, kilkoma szybkimi ruchami zgolił zarost. Odkręcił gorącą wodę i zmoczył ręcznik. Wykręcając go, omal nie poparzył sobie rąk. Przytknął parującą tkaninę do twarzy, przetarł nią kark. Wyszedł z łazienki, nim jeszcze wytarł twarz do sucha. Nie ma pośpiechu, powtarzał sobie w duchu. Na dole głośno trzasnęły drzwi wejściowe. Springer tak szybko wskoczył w spodnie, że potknął się i omal nie upadł. Włożył skarpetki i półbuty, wciągnął koszulę. Nie tracił czasu na zapinanie guzików czy wpychanie jej w spodnie. Złapał marynarkę i krawat, po czym popędził schodami w dół. Audrey czekała w holu. Wsparta o skraj kontuaru, stała ze skrzyżowanymi nogami. Uśmiechnęła się raczej chyba serdecznie niż zwycięsko. — Przewidziałaś, że tak się zachowam, co? — Po prostu miałam nadzieję. Pomogła mu zapiąć guziki koszuli. — Złapałaś Mała? — Możesz spać spokojnie. Sejf jest zamknięty. — Kto prowadzi? > — Ciotka Libby przysłała samochód. 8 Libby przysłała po nich zrobioną na specjalne zamówienie limuzynę marki Daimler. Ciemnobrązową. Tylko ktoś niezmiernie bogaty mógł sobie zażyczyć, aby tego typu pojazd nie był czarny. Szofer o nazwisku Groat (tak zwracała się do niego Audrey) ubrany był w brązową liberię z kościanymi guzikami. Groat z szacunkiem trzymał w dłoni swą czapkę z daszkiem, a drugą ręką otworzył przed nimi drzwi daimlera. Działał niczym automat zbudowany z myślą o efektywności i ochronie. Sposób, w jaki prowadził, to wrażenie jeszcze pogłębił. Poruszali się ze stałą prędkością sześćdziesięciu mil, a wszystkie manewry wykonywane były spokojnie i ostrożnie. Nawet przy takiej prędkości dotarli w końcu do Round Hill Road w Greenwich, nieco na północ od Merritt Parkway. Skręcili w wysoką, dwuskrzydłową bramę w stylu siedemnastowiecznego Tijou, zdobną w zawiłe woluty i okazały monogram „H". Daimler do tej scenerii doskonale pasował. Wymurowane po obu stronach wrót potężne filary musiały kryć w sobie jakiś mechanizm, gdyż skrzydła bramy rozjechały się na lewo i prawo, otwierając automatycznie wjazd w głąb posiadłości. Dom dzieliło od bramy około trzystu jardów. Od razu było go widać, ponieważ podjazd przebiegał wzdłuż linii prostej. Springerowi przyszło na myśl, iż dom wraz z podjazdem przypomina jakiegoś stwora z wywalonym długim, białym, chropawym językiem. Po obu stronach podjazdu ciągnęły się wysokie na dziesięć stóp, starannie przystrzyżone żywopłoty bukszpanu. W regularnych odstępach pojawiały się w nich zagłębienia, gdzie na specjalnych cokołach ustawiono misy z kwitnącymi niebiesko petuniami. Daimler zatrzymał się na wprost głównego wejścia. Springer otworzył drzwi, zanim jeszcze Groat zdążył sięgnąć do klamki. Wysiadł z wozu, by popatrzeć na okazały gmach. — Wszędzie dobrze, ale w domu najlepiej — zażartował. Audrey mocno uszczypnęła go w tyłek. Pod względem architektury dom zdecydowanie utrzymany był w stylu georgiańskim. Budowla harmonijnie spajała w jedną całość cegłę, wapień oraz liczne, dwuskrzydłowe okna, podzielone na osiemnaście pól. Na parterze i piętrze rozmieszczono sześćdziesiąt pokoi; ponad czterospadowym dachem, pokrytym szaroniebieskim łupkiem, wznosiło się trzydzieści kominów. Drzwi wejściowe stanęły otworem i ukazał się w nich służący w białych rękawiczkach. Wyglądało to tak, jakby jego jedynym obowiązkiem było czekanie na ich przybycie. Springer pomyślał, że trudno go uznać za typowego kamerdynera. Podobnie jak szofer, ten potężny, rosły mężczyzna bardziej przypominał przebranego wykidajłę. Wykidajło przywitał Audrey usłużnym: „Dzień dobry, panienko", wobec Springera zaś ograniczył się do skinienia głową. Audrey weszła do środka ze swobodą domownika, podczas gdy Springer czuł się jak intruz. Próbował nie dać po sobie poznać, jak wielkie wrażenie zrobiła na nim rezydencja Libby. Kryształowy żyrandol zawieszony nad holem był ogromny, a zarazem wydawał się tak kruchy, że wolałby pod nim nie przechodzić. Tym bardziej iż żyrandol zdawał się wisieć tylko na wąskim pasku weluru. W istocie welur stanowił jedynie futerał maskujący solidny łańcuch. Jedną ze ścian holu zdobił naturalnej wielkości portret pędzla Sargenta. Naprzeciw niego wisiało francuskie lustro, pod nim zaś, w żardinierze ze złoconego drewna pyszniła się wymyślna kompozycja z lilii. Audrey rzuciła kapelusz w kierunku kamerdynera, do którego zwracała się po nazwisku: Hinch. Hinch popisał się znakomitym refleksem. — Wszyscy przebywają na dolnym tarasie — poinformował. Audrey wspięła się na palce, by poprzez gąszcz lilii ujrzeć własne odbicie. Krótkim ruchem poprawiła włosy, po czym ujęła Springera za rękę i poprowadziła go za sobą. Przecięli dom w poprzek, przechodząc po drodze przez kilka pokoi. Stało się to jednak tak szybko, iż Springer zapamiętał jedynie ogólne wrażenie przestronności oraz elegancji. Dotarli do wysokich oszklonych drzwi wychodzących na szeroki taras, skąd otwierał się rozległy widok na całą posiadłość. Łagodne zbocze pokrywał wypielęgnowany trawnik. Różne drzewa — wiązy, buki, kasztany — znalazłszy tu widocznie sprzyjające warunki, rozrosły się do okazałych rozmiarów. Pomiędzy nimi krzewił się obficie dereń. Wszelkie nierówności i załamania niknęły w gąszczu kwitnących zarośli. Oczy Springera pochwyciły odległy błysk szkła. Spojrzawszy w tamtym kierunku uważniej, dostrzegł dużą oranżerię. Nieco na prawo, ukryty za porosłym winem ogrodzeniem, leżał kort tenisowy. Springer przypuszczał, że gdzieś w pobliżu powinien także się znajdować basen. Choć wytężywszy wzrok przebadał horyzont, nigdzie nie mógł znaleźć granic posiadłości ani dostrzec domów sąsiadów. A przecież bez wątpienia gdzieś tam musiał się ciągnąć mur graniczny tej co najmniej pięćdziesięcioakrowej działki. I pomyśleć, że w tej okolicy dwuakrowa parcela osiągała cenę pół miliona. Poganiany przez Audrey szybko zszedł po dwudziestu pięciu szerokich kamiennych stopniach na trawnik. Przecięli go z nie mniejszym pośpiechem, kierując się ku podwyższeniu z kosztownej cegły, wokół którego pochylały się rozkołysane wierzby. Tam, wystawiając twarz do długich promieni wieczornego słońca, urzędowała ciotka Libby. Siedziała w głębokim duchesse brisee, spowita w fałdy pokrytego pracochłonnym haftem błękitnego jedwabnego kimona w stylu dynastii mandżurskiej, przedstawiającego wartość wręcz muzealną. Żaden ze zgromadzonych na podwyższeniu mebli nie był przeznaczony do użytkowania pod gołym niebem. Rozstawione wokół stolików o marmurowych blatach, obite bladozielonym jedwabiem krzesła, taborety i niewielkie kanapki pochodziły z pracowni Louisa Quinze'a. Widocznie przykrywano je na noc albo wnoszono do środka, gdy psuła się pogoda. Towarzystwa Libby dotrzymywali Tomasz Wintersgill i Gilbert Townsend. Mężczyźni podnieśli się jak za pociągnięciem sznurka i z automatycznym uśmiechem wyrecytowali powitalne formułki. Libby natomiast przekrzywiła jedynie głowę, tak by Audrey mogła ją ucałować w oba policzki. Została dokonana prezentacja Springera, której towarzyszyły stosowne uściski dłoni. — Sądzę, że już się widzieliśmy — powiedział Townsend. — Tak. Dawno temu i tylko raz. — Miło mi znowu pana spotkać. Townsend należał do największych jubilerów świata. Jego główna siedziba mieściła się na Piątej Alei, opodal sklepu Winstona. Nic więc dziwnego, że obie firmy ostro ze sobą współzawodniczyły, konkurując o względy bogatej klienteli. Na przestrzeni lat niemal każdy słynny kamień przewinął się z zyskiem przez skarbce Townsenda lub Winstona. Na skutek zapisów w testamentach klientów lub zwykłego kaprysu, niektóre z nich trafiały tam nawet po trzy lub cztery razy. 95 Tak Townsend, jak i Winston chełpili się, że tylko oni prowadzą sklepy jubilerskie z prawdziwego zdarzenia, przy których Tiffany i Cartier to zwykłe domy towarowe. Niski, szczupły, sześćdziesięcioletni Townsend troszczył się o swój wygląd z przesadną wręcz starannością. Springer spotkał się z nim przed paroma laty. Pokazał mu wówczas kilka swoich najlepszych, największych okazów. Townsend potraktował kamienie nonszalancko i nawet nie spytał o cenę. Obecność Townsenda nie była dla Springera zaskoczeniem. Libby należała do jego stałych klientek. Pojawił się kelner w białej marynarce i zaproponował przybyłym drinki. — My pijemy papugi — powiedziała Libby. W jej pokrytej rosą szklance pieniło się coś pomarańczowego. — Co to takiego? — spytał Springer. — Nigdy pan nie pił papugi? Libby powiedziała to takim tonem, jakby chodziło o coś najbardziej oczywistego pod słońcem. — Nie. Springer oczekiwał, że Libby zacznie go zachęcać, by spróbował, ona jednak skierowała już swą uwagę gdzie indziej. — Poproszę o porter — powiedział do kelnera. Zrobił to z czystej przekory, licząc na to, że w takim miejscu porter będzie nieosiągalny. — A dla mnie kieliszek montrachet — dodała Audrey. Zdążyła już usiąść na kanapce, a swoje futro złożyła między stopami, tak jakby nie chciała się z nim rozstać. Poklepała obicie, zachęcając w ten sposób Springera, by usiadł obok niej. W górze, wśród gałęzi wierzby, ukryty był jakiś ptak. Jego ekskrementy wylądowały na lśniącym nosku lewego buta Townsenda. Wszyscy to zauważyli. Libby wzniosła oczy ku górze, wyrażając w ten sposób swoją dezaprobatę dla niewidocznego winowajcy. Townsend przeprosił obecnych, pochylił się i starannie oczyścił obuwie płócienną serwetką koktajlową. Springer miał nadzieję, że Townsend się zapomni i tą samą serwetką obetrze sobie później usta. Wrócił kelner z drinkami. Springer otrzymał guinnessa extra w ciężkim, kryształowym kuflu. Wzniósł naczynie ku górze w niemym toaście i upił spory łyk. Ciemny, niemal czarny płyn wcale mu nie smakował. Gorycz trunku była dla jego podniebienia prawdziwą karą. — Mógłby być zimniejszy — oświadczył odstawiając kufel na blat stołu. 96 — Porter jest najlepszy w nieco podwyższonej temperaturze — z wyższością poinformował go Wintersgill. Springer poprzysiągł sobie, że musieliby go związać i wetknąć w usta lejek, by przełknął choćby kroplę tej żółci. — Przed waszym przybyciem — odezwała się Libby — dyskutowaliśmy o nadchodzącej aukcji w Easig-Tipton. Podobno przychówek jednolatków nie jest w tym roku zbyt duży. Oprócz paru źrebaków nie ma tam nic, za co warto dać dwa czy trzy miliony. Co pan o tym sądzi? — zwróciła się do Springera. — Nie znam się na koniach. — Tak właśnie myślałam — stwierdziła z uśmiechem. Trzeba mieć talent, żeby wbijać komuś szpilę, a równocześnie słodko się uśmiechać, a tak właśnie robiła Libby. Zupełnie jakby kat uśmiechał się przyjaźnie, spuszczając ci na szyję zabójcze ostrze, pomyślał Springer. No cóż, długo odwlekane spotkanie z Libby przybierało dokładnie taki przebieg, jakiego najbardziej się obawiał. Mógł jedynie mieć nadzieję, że jakoś wyjdzie z tego bez szwanku. Zaczął się zastanawiać, czy przypadkiem nie udać nagłego zatrucia. Wintersgill przepłukał gardło, po czym zwrócił się do Libby: — Kiedy zamierza pani wyjechać na farmę? — Zanim klimat Wirginii stanie się zbyt duszny. — Wyskoczy pani do Keeneland? — Nie ma mowy. Nasze zwierzęta i beze mnie wydadzą potomstwo. Mogę się obejść bez wszystkich tych obowiązkowych obiadów w towarzystwie idiotycznych maszkar w szyfonach. W naszej rodzinie zwykło się mówić, iż lipiec należy spędzać nad morzem, a sierpień w górach. Jak dotąd przestrzegam tych reguł. Następnie rozmowa zboczyła na Penobscot Bay. Obecni stwierdzili z ubolewaniem, że podupada ona towarzysko. Townsend rzadko wypowiadał własne opinie, natomiast dużo potakiwał. Wintersgill co chwila chrząkał. Audrey położyła rękę na oparciu kanapki i pogładziła Springera po karku, nagradzając go w ten sposób za cierpliwość. On tymczasem dyskretnie obserwował przeciwnika. Libby. W walce z czasem udało się jej osiągnąć niebywałe efekty. Mając dobrze po sześćdziesiątce, wyglądała o dwadzieścia lat młodziej. Z natury szczupła, miała drobną strukturę kostną, co w znacznym stopniu poprawiało końcowy efekt licznych zabiegów upiększających. Najwybitniejsi chirurdzy kosmetyczni od Rio do Genewy robili jej operacje zmniejszania, ujmowania, usuwania i podnoszenia, dzięki czemu nie miała worków pod oczami ani obwisłych powiek, a jej czoło 7 — Kamień 97 i wargi były zupełnie gładkie, policzki oraz podbródek niemal młodzieńczo jędrne, na szyi zaś nie było widać nawet drobnych zmarszczek. Jej ciało zostało poprawione niczym źle dopasowana sukienka, za pomocą wielu zakładek i szwów. Miała gęste włosy, zadbane i zdrowe. Niegdyś była szatynką, a kiedy posiwiała, kazała się farbować na średni blond. Zęby Libby wyglądały jak nowe. Springer uznał, iż w młodości musiała być piękną kobietą, gdyż nawet teraz, siedząc niczym cesarzowa z dłońmi ukrytymi w obszernych rękawach chińskiego kimona, miała w sobie wiele uroku. Springerowi nie przypadła do gustu, ale potrafił oddać jej sprawiedliwość. — Gdzie grywa pan w golfa? — zapytała. — Nie grywam. Jeszcze jeden uśmiech kata. — Niewiele czasu poświęca pan na sport, prawda? Springer pomyślał, że z przyjemnością posłałby jej piłkę prosto w głowę. Na zewnątrz pozostał jednak opanowany i tylko miał nadzieję, iż zdołał utrzymać przyjemny wyraz twarzy. Cały czas powtarzał sobie, że ma do czynienia z Libby Hopkins-Hull. Tą samą, która nie tak dawno kupiła i zrównała z ziemią hotel będący niemal symbolem Nowego Jorku. I to tylko dlatego, że recepcja pokręciła coś z rezerwacją. Tą samą, która złośliwie uniemożliwiła bliską fuzję dwóch wielkich firm petrochemicznych. I wreszcie tą słynną Hopkins-Hull, która podczas popołudniowej przejażdżki jachtem powiedziała kiedyś prezydentowi Carterowi, że jeśli chce pobudzić ospałą gospodarkę kraju, powinien po prostu zmienić barwę pieniędzy. Do druku banknotów zamiast zielonej użyć niebieskiej farby i ogłosić, iż banknoty zielone tracą swoją wartość, jeśli nie zostaną zgłoszone w ciągu trzech miesięcy do oficjalnej wymiany. Któż odważyłby się wymienić uzyskaną na lewo gotówkę? Rozpoczęłoby się zatem pośpieszne wydawanie oszczędności nagromadzonych w bankowych skrytkach, pudełkach po butach i puszkach po kawie. Gdyby Carter usłuchał tej rady, twierdziła Libby, z pewnością wygrałby wybory po raz drugi. — Czym też się pan zajmuje? — zapytała Springera. — Już ci mówiłam — wpadła jej w słowo Audrey. — A tak. Przypominam sobie. Diamentami. Przypuszczam, że współpracuje pan z Harrym Oppenheimerem. Townsend uśmiechnął się kpiąco. Libby pochyliła się nad stolikiem i przez kryształową słomkę upiła nieco swojego drinka. W tym momencie na podwyższeniu zjawiła się zupełnie bezszelestnie para spanieli odmiany Cavalier King Charles. Jeden z nich był 98 kasztanowo-biały, drugi czarno-biały. Rozdokazywane, zapomniały o dobrym wychowaniu. Zaczęły podskakiwać, usiłując polizać twarz Libby. Któreś ze zwierząt machnięciem ogona przewróciło jej papugę. W obronie przed tak gwałtownymi dowodami sympatii wysunęła przed siebie dłonie, ukryte dotychczas w rękawach kimona. — Kto wypuścił te przeklęte psy?! — wrzasnęła. Na ratunek pośpieszył kelner i zabrał czworonogi ze sobą. Ta krótka chwila wystarczyła jednak, by Springer ujrzał dłonie Libby. Posłała mu twarde spojrzenie. Jej ręce były powykręcane przez zaawansowany artretyzm. Wykrzywione palce, powiększone, przypominające węzły, sztywne stawy. Owe zdeformowane dłonie ją zdradzały, były przeciwieństwem reszty ciała. Brzydkie dłonie starej kobiety, którym niewiele mogli pomóc chirurdzy ortopedzi. Poddawała się operacjom dwukrotnie, lecz za każdym razem artretyzm wracał i przybierał jeszcze gorsze formy. Skoro sama nienawidziła widoku swoich dłoni, z łatwością mogła sobie wyobrazić, co myślą o nich inni. To dlatego trzymała je w rękawach kimona. Nie musiała już tego robić. Niech to diabli. Zrzuciła kimono, spod którego wyłonił się sportowy strój: biała tenisowa spódnica oraz bluzka, buty i krótkie skarpety zaopatrzone z tyłu w pojedynczy, bladobłękitny pomponik. To tylko kostium, pomyślał Springer. Poważnie wątpił, czy w takich dłoniach była w stanie utrzymać rakietę. Libby, nie bez pewnej trudności, wzięła ze stołu papierosa. Townsend przyskoczył i przypalił go swoją masywną złotą zapalniczką marki Du Pont. Zaciągnęła się parę razy, po czym z ciężkim westchnieniem wypuściła dym z płuc. Palce odmówiły jej posłuszeństwa, papieros poleciał na spódnicę. Odrzuciła go machnięciem dłoni, czemu towarzyszył snop iskier. Podniosła się, pogardliwie potarła widoczną na białej tkaninie czarną smugę, po czym bez słowa ruszyła w stronę domu. — Zamów sobie, co chcesz — powiedziała Audrey do Sprin-gera. — Zaraz wracam. — Złapała swoje futro i pośpieszyła w ślad za Libby. Po chwili niezręcznego milczenia pierwszy odezwał się Townsend. — Jak tam interesy? — zapytał Springera. — Zawsze mogłyby iść lepiej. Townsend przytaknął bez zapału. Springer przywołał kelnera trwającego na posterunku za kurtyną wierzbowych gałęzi. Zamówił szkocką z odrobiną wody. Prawie nie rozcieńczona whisky wywołała na jego twarzy grymas. 99 Townsend przysunął się z krzesłem do Wintersgilla i usiadł plecami do Springera. Rozmawiali przyciszonymi głosami, ale do jego uszu, choć nawet nie próbował podsłuchiwać, docierały od czasu do czasu pojedyncze słowa. Początkowo sądził, że omawiają jakieś sprawy giełdowe, lecz potem doszedł do wniosku, iż wymiana zdań dotyczy jakiegoś człowieka o imieniu Ernie lub bardzo podobnym. Najczęściej mówił Townsend. Wintersgill ograniczał się do słuchania. Był to mężczyzna czterdziestokilkuletni. Wyglądał na człowieka ambitnego, bezwzględnego i obdarzonego niespożytą energią wewnętrzną. Miał nieco ponad sześć stóp wzrostu i szczupłe, wysportowane ciało. Pewnie gra w squasha, pomyślał Springer. Wintersgill odwrócił się i udając, że spogląda w stronę domu, sprawdził dzielącą ich od Springera odległość. Miał szeroko osadzone, lecz wąskie oczy oraz kanciastą twarz o wydatnych szczękach. Nos prosty, mocno zarysowany, a włosy brązowe z przedziałkiem przebiegającym tak precyzyjnie, że przypominał bliznę po cięciu nożem. Ubrany był w ciemnoszary garnitur biznesmena, który jednak nie leżał na nim najlepiej. Stroju dopełniał nie rzucający się w oczy krawat w drobny wzorek. Oceniwszy sytuację, powrócił do rozmowy z Town-sendem. Springer nie miał pojęcia, kim mógł być Wintersgill. Kilkakrotnie słyszał, jak Audrey wymieniała jego nazwisko przez telefon. Przypuszczał, że człowiek ten prowadził z Libby jakieś interesy. Przysunął sobie nogą jeden z taboretów, a następnie oparł na nim stopy. Nie mógł się uspokoić. Wstał i z drinkiem w dłoni opuścił podwyższenie. Popatrzył na okazałą bryłę domu. Spróbował wyobrazić sobie, jak w tej scenerii musiało wyglądać dzieciństwo Audrey. W zetknięciu z rzeczywistością obraz, jaki do tej pory malował w wyobraźni, wyraźnie przybladł. Zubożał go celowo, nie z naiwności lub z braku wyrafinowania, gdyż tym samym pomniejszał związane z nim zagrożenie. Przyszło mu nagle do głowy, iż być może nie zna Audrey tak dobrze, jak mu się wydawało. Dlaczego na przykład była taka cicha w obecności Libby? Prawie się nie odzywała. Z niepokojem pomyślał, że ten dzień będzie go drogo kosztować. Wędrując trawiastym zboczem, odkrył podłużną sadzawkę, której powierzchnię pokrywały skupiska lilii wodnych. Ich bladoróżowe kwiaty były już częściowo zamknięte. Boki oraz dno sadzawki wyłożono polerowanym czarnym granitem, dzięki czemu kryształowo czysta woda lśniła niczym rtęć. Po drugiej stronie sadzawki, oddalona o jakieś pięćdziesiąt stóp, na skraju kamiennego obramowania siedziała młoda kobieta. Podwinęła skraj spódnicy i moczyła nogi. 100 Springer uznał, że wypada podejść. Zupełnie nie zareagowała na jego obecność. Trwała w bezruchu, jakby nie zauważyła, że ktoś stoi obok. Sprawiała wrażenie osoby pogrążonej w transie. Springer przedstawił się. — Jestem tutaj z panem Townsendem — oznajmiła, jakby żądano od niej usprawiedliwienia. Mówiła z silnym niemieckim akcentem. Dopiero teraz zwróciła twarz w jego stronę. Była piękną kobietą. Jej blond włosy zostały celowo przystrzyżone tak, by fryzura nabrała niedbałego wyglądu. Miała zielononiebieskie oczy i pełne wyrazu, wydatne usta. Proporcje ciała oraz postawa zdradzały modelkę. — Mam na imię Ernestyna — powiedziała ze znużeniem. Biała tenisowa spódnica opadła na podłogę. Libby wyszła z wyznaczonego przez nią kręgu, po czym kopniakiem odrzuciła ją w bok. Porozrzucała po kątach resztę ubrania. — Pieprzone psy — wymamrotała pod nosem. Audrey nawet nie próbowała jej uspokoić, wiedząc z podobnych doświadczeń w przeszłości, że cokolwiek powie, podsyci tym jedynie zły humor ciotki. Pozostawiona sama sobie, uspokajała się szybciej. Przebywały w prywatnych pokojach Libby, zajmujących pierwsze piętro południowego skrzydła. Przestronny apartament składał się z salonu, gabinetu, sypialni, garderoby i łazienki. Pomieszczenia te stanowiły jej sanktuarium. Dostać się tu można było jedynie przez drzwi z korytarza na piętrze. Kiedy Libby zamykała je na zasuwy od wewnątrz, mogła być pewna, że nikt nie zakłóci jej samotności. Nawet służba nie miała prawa wejść tutaj bez pozwolenia. Przeszła do garderoby i usiadła przy bureau plat z okresu regencji, zdobionym złoconą markieterią. Wart pięćdziesiąt tysięcy dolarów mebel z pracowni Criaerda służył jej jako zwyczajna toaletka. Tuż nad nim wisiało lustro w ozdobnej, złoconej ramie. Rzuciła okiem na swoje odbicie, jak gdyby chciała się upewnić, czy rzeczywiście tu jest. Rozpięła z przodu biustonosz, a następnie pozbyła się go szybkim poruszeniem ramion. Wyprostowała plecy i wróciła spojrzeniem do lustra. Głęboko wierzyła, że ma piersi dwudziestolatki. Niezbyt duże — nigdy nie miała i nie chciała mieć okazałego biustu — kształtne i na tyle jędrne, że nie musiała nosić biustonosza. Otoczone idealnie kolistymi aureolami gładkiej skóry sutki przypominały czubki palców niemowlęcia. Według niej sutki wielu kobiet są okropne. Przywodzą na myśl robaczywe grzyby, aureolki zaś budzą skojarzenia z zasuszo- 102 nymi brzoskwiniami. Pod adresem własnych miała tylko jedno zastrzeżenie: mogły być bardziej różowe. (Na szczególne okazje barwiła je trudno zmywalnym pigmentem). Chociaż często podziwiała swoje piersi, ani razu nie pomyślała o chirurgach, którzy je stworzyli. Udało jej się wtłoczyć ten fakt w mrok niepamięci, gdzie tkwiły już inne rzeczy, o których należało jak najszybciej zapomnieć. — Całkiem nieźle jak na sześćdziesiątkę, co? — powiedziała do lustra. Sześćdziesiąt pięć, poprawiła Audrey w myśli, głośno zaś rzekła: — To niewiarygodne. Poprzednim razem w identycznych okolicznościach użyła słowa: „zdumiewające", a jeszcze wcześniej: „niebywałe". Libby nachyliła się do lustra i poddała krytycznym oględzinom twarz, kręcąc powoli głową w lewo i prawo. Zwierciadło nie kłamało, choć trzeba przyznać, iż wypełniające garderobę światło było bardzo łagodne. — Sądzisz, że znów powinnam zrobić korektę? — zapytała Libby. — Nie. Prawidłowa odpowiedź. — Ten twój pan Springer jest bardzo atrakcyjny. — Potraktowałaś go okropnie. — Poddałam go próbie. — Akurat. Byłaś szorstka jak wszyscy diabli. Winna mu jesteś przeprosiny. Absurdalność tego żądania Libby skwitowała krótkim chrząknięciem. Nigdy nikomu nic nie była winna. Nigdy nikogo nie przepraszała. — On do nas nie pasuje — orzekła. — Pasuje — zdecydowanie rzuciła Audrey. — Pewnie jest wyjątkowy w łóżku. — Wyjątkowy. — No cóż, dopóki chodzi tylko o to... — Nie tylko o to. — Tak? — Ja go kocham. — Nawet w tym nie ma nic złego, jeśli tylko nie posuniesz się za daleko. Nie myślałaś chyba o małżeństwie? — Myślałam. — Oszczędź mi tego. — Dla ciebie wyszłam za Tylera. — Tyler przynajmniej nie leciał na pieniądze jak ten golec. Założę 103 się, że powycierał sobie dziury na kolanach, błagając żebyś za niego wyszła. — Jeszcze o nic nie prosił. — A jeśli poprosi. — Wtedy oboje otrzymacie odpowiedź. Libby wyciągnęła szufladę swego bureau plat, zamknęła ją z trzaskiem, sięgnęła po następną. — Gdzie, u diabła, podziały się moje rękawiczki do snu? — zrzędziła. Audrey odnalazła je w głębi jednej z szuflad przeszukanych wcześniej przez Libby: kilka par nowiutkich, białych, bawełnianych rękawiczek. Potem otworzyła ciotce słój z matowego szkła. Libby zanurzyła w nim dłoń i wydobyła trochę substancji przypominającej wyglądem towot, która wydzielała silny zapach bzu. Jakiś włoski lekarz w Montecatini wmówił jej to mazidło po pięćset dolarów za słoik. Bez wątpienia zawrotna cena sprawiła, że pokładała w nim wielkie nadzieje. — Moja droga — podjęła Libby — nie należy zapominać o swojej klasie. — Rozprowadziła gęstą, lepką maść na rękach i przystąpiła do energicznego wcierania. — Konie, choć z natury głupie, bardziej przestrzegają podziałów klasowych niż ludzie. Na przykład koń wątpliwego pochodzenia może być najszybszy na milę i z łatwością wygrywać z równymi sobie. Jeśli jednak wystawisz go do biegu z wierzchowcami szlachetnego rodu, to przyjdzie z tyłu. Jakaś wewnętrzna siła powstrzyma go przed wygraniem gonitwy. Taki koń zna swoje miejsce. Widziałam coś takiego wiele razy. Konie to czują. Tak samo powinno dziać się z ludźmi. Twój pokątny handlarz diamentów nie jest tutaj wyjątkiem. Audrey nie odpowiedziała. Wiedziała, że i tak ostatnie słowo należeć będzie do Libby. Ciotka wsunęła zniekształcone dłonie w białe rękawiczki. Była psychicznie uzależniona od maści i tych rękawiczek. Opróżniła już dziesiątki słoików, zużyła setki par. Wstała od lustra, przeszła do sypialni i rozciągnęła się na łóżku. — Krótka drzemka przed długim wieczorem — wyrecytowała tradycyjną formułkę. Poprawiła stos miękkich poduszek, ukryła oczy pod atłasową maseczką, a na koniec przykryła się ręcznie haftowanym prześcieradłem. Audrey przeszła w drugi koniec pokoju i zapadła w głęboki fotel. Pogrzebała przez chwilę w kieszeni futra, skąd wyciągnęła czarno- 104 -biało-różowe pudełko cukierków „Good & Plenty". Rozdarła kartonik na jednym końcu, po czym wysypała na dłoń kilka przypominających tabletki cukierków. Siedziała tak przez dziesięć minut. Ssała cukierki powoli, cierpliwie czekając, aż rozpuszczą się w ustach, albo rozgryzała docierając od razu do ich płynnego wnętrza. Potem Libby usnęła. Audrey wiedziała, że ciotka szybko zapada w sen. Chcąc się upewnić, potrząsnęła częściowo opróżnionym pudełkiem „Good & Plenty". Cukierki głośno zagrzechotały. Libby nawet nie drgnęła. Audrey podeszła do łóżka. Libby spała na boku, a jedno ramię trzymała wyprostowane na prześcieradle. Audrey wróciła do futra i wydobyła przezroczystą kopertę z kamieniem Springera w środku. Wyjęła kamień, po czym ostrożnie wsunęła go głęboko do rękawiczki, tak by ściśle przylegał do dłoni Libby. Libby się poruszyła. — Co ty, u diabła, wyprawiasz? — zapytała sennym głosem. — Chcę ci w czymś pomóc. Ciotka półprzytomnie poruszyła ręką. — Co to jest? — Czy ci to przeszkadza? — Nie. — Więc się o nic nie martw i śpij. — Śpię — wybełkotała Libby. — Pozwolisz, że zdrzemnę się na kanapce? Libby nie odpowiedziała. 10 Kamień. Razem z podobnymi sobie został ciśnięty niczym garść piasku w białe światło otaczające twór znany dziś jako wszechświat. Gdy to się stało, nie było czasu. Czas się jeszcze nie zaczął. Nie istniała także przestrzeń. Kamień wraz z pozostałymi powierzony został pustce; wszystkie rozpraszały się z ogromną prędkością, pokonując niezmierzone odległości. Same w sobie stanowiły zapowiedź i zdążyły przebyć szmat drogi, nim detonowała idea wszechświata. Choć wobec ogromu pustki mniejsze były niż pyłek, nie zaszkodziła im gwałtowna energia zrodzona z wybuchu owej idei. Nie powstrzymał ich podmuch ani żar, ani gazowe chmury, jakie wkrótce zjawiły się dookoła. Z łatwością przemykały wśród wciąż jeszcze pojedynczych atomów wodoru i helu, których wielkość nie przekraczała jednej stumilionowej cala. W wielu położonych na trasie kamienia punktach gazowe obłoki zapętlały się w węzły, rosły, zacieśniały się, formowały. Grupki takich formacji istniały wszędzie. W pustce zjawiło się ich ponad sto miliardów. Galaktyki. A w każdej sto miliardów gwiazd. Żarzyły się. Niektóre wyglądały jak garść ciśniętych w ciemność klejnotów, inne płonęły niczym wnętrze pieca. Piękny widok. Wszystkie wirowały wokół własnej osi, przyciągając ku sobie coraz więcej i więcej gwiezdnej materii. Teraz przestrzeń już była. I czas. I odległość. 106 Kamień znajdował się 96 000 000 000 000 000 000 000 (dziewięćdziesiąt sześć miliardów bilionów) mil od miejsca swego pochodzenia, którą to odległość pokonywał w ciągu piętnastu miliardów lat. Po drodze mijał niezliczone, świeżo wyklute gwiazdy płonące niemowlęcym błękitem, który otaczał białe jądra. Błękitne jaja. A także pomarańczowe i czerwone giganty marnotrawiące swą energię w zastraszającym tempie. Ciągnęły się za nimi wiotkie nitki mniejszych gwiazd, stłoczonych chaotycznie w pogoni za umykającym olbrzymem. Kamień ocierał się o gwiazdy, które dopiero co zrzuciły z siebie płaszcz pyłu i pokazywały pierwsze nieśmiałe błyski nagości. Gwiazdy niezrównoważone, zdolne jedynie do przychyłów i migotania. Gwiazdy otoczone halo, samotnych wędrowców oraz te leżące w bezwolnym dryfie. Zdarzały się też płonące oślepiającym blaskiem tyrany o średnicy stu milionów mil, gotowe pochłonąć wszystko, co stanie im na drodze. Nie zbaczając z kursu ani o cal, kamień, jeden z wielu, przebił się przez rozległy obłok czarnego pyłu i popędził w stronę skręconego spiralnie ramienia pewnej galaktyki. Jego trasa zmierzała do punktu, gdzie formowała się niewielka gwiazda. Z siłą, której nic nie było w stanie się oprzeć, zamykała w swym jądrze coraz to nowe obłoki gazu i pyłu. Dzięki nim przekształciła się w lśniącą, gorącą kulę. Gwiazda ta rodziła się po raz drugi. Poprzednio wypaliła się do końca, zapadła do środka pod własnym ciężarem, a następnie eksplodowała, rozrzucając fragmenty swej materii we wszystkich kierunkach. Teraz ponownie zgromadziła rozproszone odłamki. Jednakże nie wszystkie. Część materii zbuntowała się, sprzeciwiła zjednoczeniu. Rozpoczęła życie na własną rękę, tworząc pięćdziesiąt dwa odrębne ciała. ^ Czterdzieści trzy księżyce. Dziewięć planet. Nie uciekły daleko. Nie były do tego zdolne. Utrzymywane przez gwiazdę na niewidzialnej uwięzi, okrążały ją, jak gdyby naśmiewając się z jej bezradności. Jedna z tych planet była kresem wędrówki kamienia. Miała średnicę ośmiu tysięcy mil, a jej zewnętrzne warstwy wciąż jeszcze pozostawały w stanie płynnym. Kamień pogrążył się w płaszczu okrywającym planetę i ugrzązł na głębokości stu dziesięciu mil. Długotrwała podróż nie wywołała w nim żadnych zmian. Nie zaszkodziły mu również panujące wewnątrz planety ciśnienie i temperatura. Wokół łączyły się ze sobą różne pierwiastki. 107 Wapń, chrom, krzem oraz tlen budowały sześcienne kryształy granatu. Potas, glin, magnez, żelazo, lit, krzem i tlen wytwarzały mikę. Tytan z potasem i odpowiednio dobranymi domieszkami tworzyły jednoskośne kryształy flogopitu. Węgiel, unikając połączeń z innymi pierwiastkami, tak jakby w zupełności wystarczało mu własne towarzystwo, przekształcał swoje atomy w diamenty. Te oraz wiele innych kryształów, pośród nich i kamień, pozostawały w tym samym miejscu przez miliard lat, aż skorupa planety pękła niczym zbyt szybko ostudzony, zdjęty z ognia dzbanek. Osłabiona w wielu miejscach na skutek tych pęknięć, nie była w stanie wytrzymać dłużej ciśnienia leżących niżej, gorących substancji. Otworzyła przed nimi drogę ku górze. Jedna z takich wulkanicznych erupcji wyniosła kamień na powierzchnię, gdzie natychmiast przykryły go warstwy roztopionej magmy. Wybuchy ustały. Deszcze wszystko wystudziły. Magma stwardniała w wulkaniczną skałę, ciemnoszarą z odcieniem błękitu. Reszta stała się kwestią erozji. Minęły następne miliardy lat. Skała kryjąca kamień rozpadła się w pył. Kamień ujrzał światło dzienne. Po raz pierwszy znalazł się w otoczeniu łagodniejszej atmosfery. W niedługim czasie postępująca erozja przywróciła mu całkowitą wilgotność. Deszcz zmył go i przeniósł na niewielką odległość, po czym zaklinował pomiędzy ostrymi odłamkami dwóch wpartych w siebie skał. W tym miejscu kamień czekał na Amadu Kamara. Amadu pochodził z wioski Banya położonej w okręgu Niawa w Sierra Leone. W wieku dwunastu lat został przyłapany na nielegalnym kopaniu diamentów i spędził rok w więzieniu w Kenema. Zgodnie z tradycją, przy wyjściu na wolność Amadu otrzymał drobną monetę na dobry początek. Nie wrócił do rodzinnego Banya. Słyszał, jak inni więźniowie rozmawiali o oddalonym o sześćdziesiąt mil w kierunku północnym Koidu, gdzie diamenty leżały na ziemi, tak jakby ktoś w czarodziejski sposób je rozsypał. Jak się okazało, było w tym nieco prawdy. Niemal każdy mieszkaniec Koidu lub najbliższej okolicy wypatrywał w piasku diamentów. I trzeba przyznać, że często je znajdowano. Mieszkańcy Koidu nawet chodzili inaczej niż reszta ludzi. Mocno zgięci w pasie, z głowami poniżej bioder nieustannie przepatrywali ziemię pod nogami. Nazywało się to: „pokłon z Koidu". Na przestrzeni lat Amadu znalazł wiele diamentów zarówno 108 w samym Koidu, jak i w jego sąsiedztwie. Były wśród nich diamenty małe, były nieco większe, dobre i nieprzydatne do niczego. Podobnie jak robili to prawie wszyscy dookoła, sprzedawał swoje znaleziska Sierra Leone Selection Trust Ltd., brytyjskiej firmie, której przyznano prawo do diamentów wydobywanych w tej okolicy. Kiedy w roku 1956 inna brytyjska firma o nazwie Diamond Mining System Ltd. otworzyła w Koidu swoje biuro, dla Amadu znaczyło to tylko tyle, że może zanieść swoje kilka diamentów do innego człowieka urzędującego w innym budynku, gdzie otrzyma taką samą, niesprawiedliwą zapłatę. Parę razy Amadu udało się trafić na lepszy okaz. Zaszywał go wtedy w woreczku z koziej skóry, który wpychał następnie pod policzek i szmuglował przez busz trzydzieści mil na wschód, do granicy z Gwineą. To była niebezpieczna droga, nawet jeśli się nie miało do czynienia z patrolującą ten teren specjalną diamentową policją. Każdy przyłapany w buszu z diamentami, jeśli podążał w niewłaściwym kierunku, był na miejscu rozstrzeliwany. W końcu, jeśli śmiałek miał szczęście, docierał do Meli, szerokiej rzeki, pełnej zdradzieckich zawirowań, wyznaczającej granicę pomiędzy Sierra Leone a Gwineą. Patrole policyjne wzdłuż rzeki były wyjątkowo liczne i czujne. Dlatego należało przepływać ją w nocy. Pływak nigdy nie wiedział, czy ujdzie z życiem, dopóki nie wyszedł z wody. Na drugim brzegu, już w Gwinei, stały namioty libańskich kupców. Ludzie ci prowadzili swoje interesy bez jakichkolwiek harmonogramów. Nie wyznaczali terminów spotkań. Po prostu siedzieli w nocy przed swymi namiotami i światłem latarek dawali znaki tym, którzy mogli się zjawić. Niekiedy Libańczycy płacili dwukrotnie więcej niż oficjalne punkty skupu. Nie czynili tego z uczciwości bądź hojności, lecz jedynie po to, by podtrzymać pogłoski, że lepiej robić interesy właśnie z nimi. Zazwyczaj jednak bardzo niechętnie wyzbywali się swych pieniędzy.. Potrafili targować się tak długo, aż wymuszali cenę niższą od urzędowej, jaką w Koidu można było otrzymać bez jakichkolwiek kłopotów. Kiedy Amadu osiągnął wiek pięćdziesięciu lat, doszedł do wniosku, że jest zbyt stary, by ryzykować następne wyprawy do Gwinei. Na decyzji tej zaważył również fakt, że jego znajomy, człowiek o wiele młodszy, został ostatnio schwytany przez policję w opłotkach Kain-kordu, wioski leżącej pięć mil od granicy. Nie chcąc, by policja znalazła ukryte w ustach diamenty, wolał je połknąć. Policjanci też na to wpadli. Nie widząc innego sposobu na odzyskanie diamentów, rozcięli mu brzuch. Amadu z pewnością był na coś takiego za stary. 109 Ograniczył się zatem do rejonu Koidu, z rzadka tylko oddalając się poza rejon, z którego mógłby wrócić na noc do swojej drugiej żony, która okazywała mu więcej serca niż poprzednia. Pewnego sierpniowego dnia 1957 roku Amadu przebywał w sąsiedztwie Dangbaidu, wioski położonej w buszu, którą od Koidu dzieliło około sześciu mil. Był jasny, upalny dzień, a Amadu nie miał kapelusza. Powiedział w domu, że ktoś mu go ukradł, podczas gdy w rzeczywistości złodziejem była rzeka Meya. Woda uniosła kapelusz, kiedy zbyt mocno się pochylił, chcąc dokładniej zbadać jakiś bezwartościowy kamień. A w ślad za znikającym nakryciem głowy Amadu posłał kilka zapamiętanych z dzieciństwa przekleństw plemienia Niawa. Właśnie dlatego znalazł się owego dnia w pobliżu Dangbaidu. Wioska leżała o wiele mil od rzeki. Wzdłuż rzeki ciągnęły się najlepsze miejsca do poszukiwania diamentów, ale przecież on obraził się na rzekę z powodu kapelusza. Może nie powinien jednak tak długo zwlekać z przebaczeniem. Od przeszło miesiąca nie znalazł choćby jednego diamentu, a okolica, w której przebywał, również nie wyglądała obiecująco. Tylko gdzieniegdzie widać było spłachetki żwiru. Teren był zbyt płaski, wyprażony do nagiej skały. Amadu się wyprostował. Tak jak czynił wiele tysięcy razy w życiu, wygiął zdrętwiałe plecy. Upił łyk wody z zatkanej korkiem butelki po piwie, otarł pot z czoła i ponownie zgiął grzbiet w „pokłonie z Koidu". Po paru minutach znalazł diament. Malutki okruch kryjący się pośród żółtawych odłamków rumoszu. Miał wielkość dwóch łebków od szpilki. Za coś takiego mógł dostać w knajpie najwyżej dwa piwa. No cóż, pomyślał Amadu, lepsze to niż nic. Zgięty wpół podjął wędrówkę ze wzrokiem wbitym w ziemię. Przeczesywał grunt pod nogami niczym drapieżny ptak o nieomylnym spojrzeniu i podobnie jak on rzucił się na zdobycz, gdy tylko ją spostrzegł pomiędzy dwoma załomami skały. Kamień. Amadu przetoczył go na dłoni, podrzucił, obejrzał ze wszystkich stron. Nigdy nie miał większej pewności, że znalazł diament. Wielki. Ile mógł ważyć? Czterdzieści karatów? Może sześćdziesiąt. Był to jeden z tych ogromnych diamentów, jakie w skupie nazywają kamieniami specjalnymi. Nim Amadu wrócił do Koidu, nastała noc i otwarte były jedynie knajpy. Miał wielką ochotę opowiedzieć o swoim odkryciu, ale sprzedawszy mały diament kupił sobie dwa piwa i jakoś zdołał utrzymać język za zębami. Może tylko nie narzekał tyle co zwykle. Następnego ranka Amadu był pierwszy w kolejce do kantoru 110 Diamond System. Pokazał kamień. Urzędnik w okienku wcale nie był tak poruszony, jak Amadu sobie wyobrażał. Zbadał jego kamień pod lupą, potem go zważył. Waga diamentu wynosiła pięćdziesiąt sześć karatów i czterdzieści jeden punktów. Urzędnik zaproponował Amadu dziesięć funtów. Amadu powiedział, że to kamień specjalny. Urzędnik odparł, że w środku ma wiele zanieczyszczeń. Amadu nie chciał mu wierzyć. Bardzo brudny, powtarzał urzędnik. Amadu się zgodził. Składając i chowając do kieszeni dziesięć jednofuntowych banknotów, powiedział sobie, że nie jest aż tak źle. Przecież mógł niczego nie znaleźć. 11 Podano kolację. Stół został nakryty w pomieszczeniu zwanym przez Libby salle a manger intime, okrągłym, wysokim pokoju, utrzymanym w osiem-nastowiecznym stylu braci Adamów. Miejsce to w porównaniu z innymi mogło uchodzić za intymne, z pewnością jednak nie było przytulne. W pokoju dominował kolor niebieski, przeważnie o odcieniu błękitu paryskiego, z ozdobnymi złoceniami. Podzielone pionowo płaszczyzny ścian pokrywały wymalowane zawiłe arabeski, girlandy i bukiety. Wystroju dopełniały sztukaterie, delikatne i wymyślne, niezwykle trudne do wykonania. Boczne konsole ze złoconego drewna pokrywał marble bleu ancien. Tym samym materiałem wyłożono również podłogę. Całość była przyjemną ilustracją czerpiącego z gotyku i rokoka stylu właściwego połowie okresu georgiań-skiego. Springer nie planował zostawać na kolacji. W pewnym momencie uświadomił sobie jednak, że Audrey była na nią od początku przygotowana, skoro wyciągnęła dla niego ciemny garnitur i krawat. Myślał o tym siedząc przy stole i popijając kir royal. Próbował dopatrzyć się pozytywnych stron obecnej sytuacji. Przynajmniej skosztuje dla odmiany znakomitego jedzenia. Nazwy przewidzianych dań zostały wykaligrafowane na białej karcie, którą znalazł na swoim talerzu. Lektura menu utwierdziła go w przekonaniu, że kolacja z Libby to coś znacznie więcej niż łamanie się chlebem. Rozmieszczenie gości zdumiało Springera. Usadzono go po prawej ręce Libby, a więc na miejscu tradycyjnie uznawanym za honorowe. Uznał, że stało się tak na skutek przeoczenia albo Libby chce go mieć w pobliżu, by łatwiej sięgnąć celu swymi uszczypliwymi uwagami. 112 Na lewo od Libby usiadła Ernestyna, a dalej, zgodnie z ruchem wskazówek zegara, Townsend, Audrey i Wintersgill. Springerowi pozostała jedynie nadzieja, że jedzenie okaże się na tyle dobre, iż pełne usta uniemożliwią dłuższą dyskusję. Postanowił, że będzie zabierał głos możliwie rzadko i nic nie powie na ochotnika. Nie mógł się doczekać chwili, gdy on i Audrey, najedzeni, zostaną odwiezieni do domu. — Czy wiecie — zaczęła Libby — że w czasach panowania Ludwika XIII królewska rodzina zasiadała do stołu w miejscu, gdzie zastała ją pora posiłku? — Mam nadzieję, że nie była to łaźnia — zażartował Townsend. — Jedzenie podawano im na składanych stolikach — ciągnęła Libby — co nie było takim złym pomysłem, zwłaszcza gdy weźmiemy pod uwagę, ilu nudnych gości mogli w ten sposób uniknąć. Czy dużo czasu spędza pan we Francji, panie Springer? — Niewiele. Springer szykował się do odparcia kolejnego ataku. Tymczasem Libby powiedziała: — Ja też nie, przynajmniej od pewnego czasu. Tamtejsi ludzie mnie zrazili. Lepiej trzymać się od nich z daleka i próbować specjałów ich kuchni. Springer przytaknął skinieniem głowy. » Libby uśmiechnęła się miękko. — Gdzie się pan zatrzymuje podczas pobytu w Paryżu? Zaczyna się, pomyślał Springer. — W Crillon — skłamał. — Doskonały wybór — pochwaliła Libby. — Częściej jeździ do Londynu — wtrąciła Audrey. — I gdzie pan wtedy mieszka? s Springer omal nie wymienił Savoyu. W ostatniej chwili ugryzł się w język. — W Connaught. — Ależ oczywiście — ucieszyła się Libby. — Znakomity hotel, nadzwyczajne jedzenie. — Pociągnęła z kieliszka, oblizała wargi, po czym otarła je delikatnie serwetką. — Od teraz, panie Springer, odwiedzając Londyn nie będzie się pan musiał tułać. — Spojrzała na Wintersgilla. — Przypuszczam, że wciąż jeszcze mamy ten dom na Chester Terrace. — Mamy — potwierdził zagadnięty. — Nie byłam tam całe wieki — wyjaśniła Libby. — Od przedostatniego Wimbledonu. — Zwracając się do Springera powiedziała: — Mam nadzieję, że dom się panu spodoba. Przylega do niego prześliczny, — Kamień 113 duży ogród. Proszę tylko zawiadomić nieco wcześniej Wintersgilla, żeby nie zastał pan służby w vetements de dessous. — Dziękuję. — Ja także dużo pracuję w Londynie — odezwała się Ernestyna, być może licząc na podobne zaproszenie. — Jestem tego pewna — powiedziała Libby i dwukrotnie poklepała Ernestynę po ręku, jak gdyby doradzając jej cierpliwość. Do czego ona zmierza? — zastanawiał się Springer. Jak przedtem była zgryźliwa, tak teraz stała się czarująca. Jakiś wewnętrzny głos doradzał, aby jej nie wierzyć, przekonywał, że pod płaszczykiem przymilności Libby szykuje na niego zasadzkę. A mimo to musiał przyznać, iż wyglądała na całkowicie odmienioną. Nie mogła chyba być bardziej rozpromieniona. Pełniąc honory pani domu, wystroiła się z pewną przesadą. Włożyła jedwabną sukienkę o barwie kości słoniowej, aż dramatyczną w swej prostocie: proste rozcięcie u podstawy szyi zostało lekko spięte z jednej strony, tak że ponad bufiasty, zwężający się ku nadgarstkowi rękaw wystawał jedynie krągły wierzchołek ramienia. Materiał, choć nieprzejrzysty, ujawniał brak biustonosza. Na każdej dłoni połyskiwał dwudziestokaratowy diament z prostokątnym szlifem. Diamenty zdawały się identyczne. Ilekroć Libby poruszyła dłońmi, rozsyłały dookoła intensywne blaski. A ruszała dłońmi bez przerwy. Przypominały parę roztrzepotanych ptaków o wielkich płonących oczach. Springer nie wątpił w prawdziwość diamentów. Natomiast dłonie... Był pewien, że nie są to te same ręce, które oglądał zaledwie przed kilkoma godzinami na tarasie, a które Libby tak starannie usiłowała ukryć. Nie było na nich śladu po gruzłach i wykoślawieniach, zniknęła sztywność zakrzywiająca palce w szpony. Teraz palce były doskonale proste, prawidłowo zwężone i giętkie. Libby miała wypielęgnowane, zdrowe dłonie starszej kobiety. Springer nie posiadał się ze zdumienia. Pierwsze wyjaśnienie, jakie przyszło mu do głowy, zakładało, że wtedy na tarasie Libby go oszukała. Może była nałogowym żartownisiem i zdeformowane art-retyzmem dłonie, jakie wówczas oglądał, nie były niczym innym jak parą odrażających rękawiczek, wykonanych z tego samego, przypominającego ciało materiału co potworne maski na wigilię Wszystkich Świętych. To nie miało sensu. Libby nie należała do tego typu ludzi. A poza tym, Springer widział na własne oczy jej reakcję, która nie mogła być udana. 114 Obserwował, jak Libby unosi kieliszek i obraca w palcach jego delikatną nóżkę. Czy mogą to być te same ręce, które nieco wcześniej nie potrafiły poradzić sobie z papierosem? Drugie wyjaśnienie było jeszcze bardziej zdumiewające. Niejako przy okazji tłumaczyło też, dlaczego Audrey tak bardzo nalegała, żeby tu przyjechać — i to koniecznie z kamieniem. Niosło również odpowiedź na pytanie, dlaczego od chwili zejścia na kolację uśmiechała się jak kot, któremu wpadła w łapy tłusta mysz. Nawet nie miał kiedy z nią porozmawiać. Zbiegła w podskokach po głównych schodach, dała mu całusa na odwagę (tak mu się przynajmniej wówczas wydawało), wsunęła rękę pod jego ramię i zaprowadziła go do stołu. Gdy zniknęła gdzieś z Libby na całe dwie godziny, sądził, że dokonuje cudów waleczności stając w jego obronie. Teraz wyglądało na to, iż cuda miały znacznie szerszy zasięg. Kamień. Niemożliwe. Choć oczywisty dowód w postaci odmienionych dłoni Libby znajdował się tuż obok, Springer nie potrafił zaakceptować od razu czegoś tak niewiarygodnego. Kłóciło się to z jego racjonalnym światopoglądem, było o wiele gorsze niż zabawy z tym przeklętym wahadełkiem. Po chwili pojawiła się jednak refleksja. A co z Joelem Zimmerem? Jak to się stało, że kamień wprawił w zakłopotanie najlepszego eksperta AIG-u? Tego faktu również nie można było ignorować. Tak czy inaczej, jeżeli wszystkie domysły okażą się prawdą, czeka go masa pracy. Uzdrowienie rąk Libby. Rozpoczęło się w momencie, gdy Audrey wsunęła kamień w głąb rękawiczki. W tej samej chwili kamień wyemitował niezwykłą, niedostrzegalną energię, która natychmiast przepłynęła przez ciało Libby, identycznie jak to się stało z Janet. Zgodnie z boskim planem przebadał «• jej organizm i natrafił na atakujący dłonie artretyzm. Pięć prostych kości śródręcza w każdej z dłoni uległo poważnym zwyrodnieniom. Szczególnie silne zmiany wystąpiły w kostkach, tam gdzie kości śródręcza stykały się z palcami. Niemal w każdym stawie doszło do rozrostu tkanki kostnej. Niektóre stawy wyglądały gorzej od innych. Umożliwiająca ruch wolna przestrzeń została wypełniona przez twardą substancję. W rezultacie zniszczeniu uległy chrząstki, a wiązadła utraciły elastyczność. Ponadto błony maziowe, cienkie, przypominające worek twory, jakie pokrywały każdy styk kości, porozrywały się w paru miejscach bądź zostały nadmiernie ściśnięte. Pociągnęło to za sobą ubytek zawartej normalnie w tych tkankach mazi stawowej i dalszy wzrost tarcia. 115 Podczas uzdrowienia krążenie krwi w obrębie ramion wyraźnie przybrało na sile. Równocześnie w samych dłoniach zaczęły się rozmnażać wielojądrowe komórki kościogubne. Zmuszano je, by pracowały przy rozbijaniu kostnych narośli wiele tysięcy razy szybciej niż w naturze. A pracy było mnóstwo. Nagromadzona wewnątrz stawów i wokół nich tkanka kostna była rozdrabniana na mikroskopijne cząsteczki. Następnie osteoklasty transportowały je do krwiobiegu, skąd później drobinki były wydalane jako substancja odpadowa. W ciągu godziny przestrzenie w obrębie stawów zostały oczyszczone. Nadeszła pora na wydzielanie chondrogenu, podstawowej substancji budującej tkankę chrzestną. Bez niego odtworzenie zniszczonych komórek byłoby niemożliwe. Komórki zostały odtworzone. Rosły szybko, układając się w szeregi niczym karni żołnierze. Zbudowały włóknistą tkankę o grubości zaledwie dwudziestu czterech tysięcznych cala. Tkanka zajęła w stawie prawidłowe położenie. W następnej kolejności naprawione zostały ścięgna. Ich przebudowane włókna odzyskały dawną elastyczność i zdrowy, srebrzysty połysk. Po zakończeniu tego procesu ożywiły się zbudowane z proteinowego kolagenu komórki białej tkanki. Łączyły się ze sobą w długie rzędy, a każde połączenie wzmacniała specjalna substancja klejąca. W efekcie powstała delikatna błona maziowa otaczająca wszystkie stawy jak szczelny woreczek. Gdy tylko błony uzyskały szczelność, rozpoczęło się wydzielanie przez nie mazi stawowej. Ciecz ta zmniejszała tarcie i pełniła rolę smaru. W tym momencie stawy Libby odzyskały pełną sprawność. Podczas uzdrawiania Libby nie czuła żadnych sensacji. Co prawda zachodzącym przemianom mogły towarzyszyć jakieś odczucia, ale sen podziałał jak środek znieczulający. Spała o godzinę dłużej, niż zamierzała. Teraz, przy stole, powiedziała: — Jacąueline de Ribes... to coś dla szlachetnych nosów. Zgodzi się pan ze mną? — Pytanie było skierowane do Springera. — Mówi pani szczerą prawdę. Libby wsparła lekko rękę na jego ramieniu. — Czy nie robię się zbyt nudna? Owionął go zapach jej perfum. Doszedł do wniosku, że skoro Libby potrafi być czarująca, on nie będzie gorszy. Posłał jej najmilszy ze swoich uśmiechów. — Używa pani znakomitych perfum. — Cieszę się, że panu odpowiadają. — Dała mu do powąchania wewnętrzną stronę nadgarstka. — Większość ludzi nie docenia takich subtelności. Ten zapach przesyła mi osobiście sam Jean Paul Guerlain. — Jest w nim coś orientalnego. — No, no, ma pan bardzo wrażliwe powonienie. — Przymilność Libby, choć stonowana, była całkiem wyraźna. — Prawdę powiedziawszy — zwróciła się do wszystkich — właśnie te perfumy promował Aime Guerlain, gdy w 1889 roku tworzył Jicky. Możecie to sobie wyobrazić? — Jak brzmi ich nazwa? — zapytał Townsend. — „Moje" — odparła Libby. — Naprawdę. Na prostej, gustownej etykietce widnieje wypisane jakby odręcznie to właśnie słowo. — Guerlain stworzył pewne perfumy specjalnie dla Sary Bern-hardt — wtrącił Springer. Przeczytał o tym kiedyś w gazecie i teraz przypadkowo sobie przypomniał. Libby zrobiła obrażoną minę. — To prawda, ale sama miałam o tym za chwilę powiedzieć. Springer ze skruchą uniósł ramiona. — Pas grave. Na jej twarz powrócił uśmiech. Trzymała dłonie oparte o brzeg stołu, równo rozstawione po obu stronach talerza. Springer obserwował, jak kurczy i rozprostowuje palce, lekko drapiąc starannie opiłowanymi paznokciami po Imanym obrusie. Koty mają podobny zwyczaj. Ilekroć widział je przy tym zajęciu, odnosił wrażenie, że sprawdzają w ten sposób ostrość swoich pazurów. Wniesiono pierwsze danie. A mousse aux deux poissons. I drugie, na odświeżenie podniebienia. Sorbet de citron vert d l'Armagnac. W trakcie jedzenia Libby w dalszym ciągu nadawała ton rozmowie. Poruszała różne tematy, ale zawsze czuwała, by Springer nie poczuł się zagubiony. — Przypuszczam, że w pańskiej branży ma pan często styczność z kradzieżami. — Zdarzają się od czasu do czasu. Townsend przytaknął. — Najbardziej się brzydzę złodziejami — oświadczyła Libby, a jej spojrzenie nabrało nagle twardego wyrazu. Zdawała się nie dostrzegać Audrey, która najwyraźniej nie dowierzając potrawie z ryb, zastygła nad talerzem z wahadełkiem w dłoni. — Mam nadzieję, że w ich wypadku wizja Dantego okaże się prawdziwa, a pan też jest tego zdania? 117 — Jak najbardziej. — W piekle Dantego złodziej nie ma świadomości, kim w istocie jest. Bez przerwy z człowieka przeistacza się w bestię. Springer pomyślał, że podobnie dzieje się też w prawdziwym życiu. — Ludzie trudniący się kradzieżą usiłują zrekompensować sobie brak tożsamości przedmiotami należącymi do innych. — Libby przerwała i wbiła na widelec niewielki kęs ryby. Gdy otwierała usta, Springer ujrzał na moment jej język. — Złodziej niczego nie ma na własność. Choćby nie wiadomo ile ukradł, i tak zostanie ubogi. Wintersgill chrząknął, po czym rzekł: — Pogląd taki opiera się na przekonaniu, że to, co posiadamy, pomaga nam uświadomić sobie, kim jesteśmy. — Uważam — dodał Townsend — iż tylko człowiek o silnej osobowości może otaczać się cennymi rzeczami bez obawy, że to one zdołają nim zawładnąć. Zwrócił głowę w stronę Libby, jak gdyby chciał ją podać za przykład. Springer pomyślał, że jest to znakomity moment na dokonanie jakiegoś napadu. Danie główne. Noisettes de veau aux concoinbres et morilles. Z niezwykłą pieczołowitością podano wino. Nic dziwnego, skoro było to Chateau d'Yquem, rocznik 1858. Ulubiony trunek cara Aleksandra II i wszystkich Romanowów, jak powiedziała Libby. Natrafiła na nie w latach pięćdziesiątych w Paryżu. Pewien rosyjski emigrant, aczkolwiek niechętnie, zgodził się sprzedać jej dwa tuziny skrzynek, jakimś cudem ocalałych z rewolucyjnej pożogi. Podczas gdy inni uciekli z Rosji zaopatrzeni w złoto i kamienie szlachetne, ten przewidujący człowiek zabrał ze sobą najlepsze wina z carskiej piwnicy. — Dzisiaj jedna butelka warta jest cztery tysiące — oznajmiła Libby wznosząc toast na cześć zawartości kieliszka. Springer wątpił w prawdziwość towaru sprzedawanego przez rosyjskiego emigranta. Nie bardzo mógł sobie wyobrazić, by ktoś uciekał przed śmiercią z takim bagażem. Zapewne udało mu się ocalić jedynie etykiety. Upił mały łyk. Było to najlepsze wino, jakiego udało mu się kiedykolwiek skosztować. Sądząc po smaku, warte było swojej ceny. To ci dopiero życie. Sto dolarów za łyk wina. Rzucił okiem na Ernestynę. Dziewczyna używała do woli. Zdążyła już opróżnić swój kieliszek i kelner nalewał jej właśnie po raz drugi. Mrugnął do niej porozumiewawczo. Odpowiedziała nikłym uśmiechem. 118 Wkrótce doskonałe jedzenie i jeszcze lepsze wino zrobiły swoje. Gdy uporał się z drugą porcją Soufflee au Calvados, który podano na deser, poczuł absolutną błogość. Ujrzał Libby w zdecydowanie lepszym świetle, a i Townsend stał się jakby mniej denerwujący. Libby oznajmiła, że kawę wypiją w małej bibliotece. Ściany tego pokoju zostały obite boazerią, a na półkach stały rzędy oprawnych w skórę książek. Zasiedli na trzech wygodnych, wyłożonych miękkimi poduchami sofach, na które spływało z góry łagodne światło. Ledwie zdążyli zająć miejsca, pojawiły się filiżanki z kawą oraz karafka wyśmienitego koniaku. Na srebrnej tacy z okrągłą serwetką równymi rzędami leżały czekoladowe trufle. Audrey dosłownie się na nie rzuciła. — Spróbuj, Springer — nalegała Libby. Dała sobie spokój z panem zaraz na początku kolacji. Springer włożył truflę do ust. Czekolada natychmiast zaczęła się topić, a język niemal wbrew woli zachłannie zagarniał spływającą słodycz. Libby wyjaśniła, iż trufle te wyrabia dla niej pewien wiedeński cukiernik, którego nazwisko skrywa równie głęboko jak własne grzechy. — Czy wiecie — odezwała się Audrey — że jednym ze składników czekolady jest... — przerwała, by prawidłowo wypowiedzieć sylaby — fe-nyl-ty-la-mina... która w mózgu odpowiada za odczuwanie miłości? — Fizycznej? — zainteresowała się Libby. — Czy jedna może istnieć bez drugiej? — figlarnie spytała Audrey. — W tym właśnie rzecz... — Libby wzięła z tacy trzy trufle. Zjadła jedną, a następną wyciągnęła w stronę Ernestyny. Usta dziewczyny otworzyły się, jakby pod wpływem zdalnego sterowania. Nim na dobre przełknęła, Libby wpakowała w nią trzecią truflę i poklepała Ernestynę po policzku, jak gdyby chciała powiedzieć: „Dobra dziewczynka". Townsend i Wintersgill z trudem skrywali rozbawienie. Nastąpiła przerwa w rozmowie. Skorzystała z niej Libby: — Springer ma niezwykły kamień. Może da się namówić i nam go pokaże. — Cóż to za kamień? — Zaraz zobaczycie — obiecała Libby. Springer nie widział na razie powodu, by otaczać kamień tajemnicą. Obawiał się jedynie zjadliwych komentarzy Townsenda. Przez ręce 119 tego człowieka przeszło przecież tak wiele najwspanialszych diamentów świata. Doszedł do wniosku, że ma gdzieś Townsenda. Springer dał znak Audrey i ta wydobyła kamień z zakamarków futra. Położyła go na szklanym blacie stołu, tuż obok filiżanki Libby. Libby wzięła kamień do ręki i wręczyła go Wintersgillowi. Po krótkich oględzinach Winters-gill chrząknął, po czym przekazał nadłamany ośmiościan Townsendowi, który mrużąc oko obejrzał go pod światło i zawyrokował: — Brudny diament. —I cóż w nim niezwykłego? — zapytał Wintersgill. Uśmiech uwydatnił topiącą się pod policzkiem Audrey truflę. Springer westchnął i pociągnął nieco koniaku. Raz już to wszystko przerabiał. Chcąc powiększyć efekt, Libby milczała jeszcze przez chwilę, a następnie rzekła: — On leczy. — Co pani rozumie przez słowo: „leczy"? — Dokładnie to, co powiedziałam. Townsend uśmiechnął się drwiąco. Ponownie spojrzał na kamień. — Co to ma być? Jeszcze jedno szaleństwo, podobne do tego z miedzianymi bransoletami? Pamiętacie, jakiś czas temu wszyscy byli święcie przekonani, że noszenie miedzianych bransolet chroni przed reumatyzmem i całą masą innych problemów. Czy teraz chcecie rozpętać coś w tym rodzaju? — Ton głosu Townsenda wskazywał, że bierze Springera za podrzędnego naciągacza. Libby uciszyła go gestem uniesionej dłoni. Teraz uniosła także drugą i z wdziękiem zademonstrowała obie zebranym. — On leczy — powtórzyła z mocą. Na poparcie swych słów przedstawiła szczegółowo całe zajście: spała przez dwie godziny z kamieniem w rękawiczce; po przebudzeniu z radością stwierdziła, że jej ręce ozdrowiały. Wintersgill tak bardzo przyzwyczaił się udawać, iż nie dostrzega dłoni Libby, że teraz miał kłopoty z przypomnieniem sobie ich poprzedniego wyglądu. Obecnie z całą pewnością było je widać, coś zatem musiało się stać. Townsend okazał się bardziej spostrzegawczy. Zauważył zmianę w dłoniach zaraz na początku kolacji. Oczywiście, jego uwagę przykuły najpierw dwa duże pierścionki z brylantami. W przeszłości sprzedał Libby wiele kosztownych pierścionków, zanim jeszcze jej ręce porobiły się takie brzydkie. Potem *to się urwało. Townsend wierzył, że pod pewnymi względami zna Libby lepiej niż ktokolwiek inny. Rozwinął 120 w sobie specjalny zmysł wyczulony wyłącznie na nią. Było to coś w rodzaju barometru, który mierzył jej wrażliwość, mówił mu, kiedy jej pragnienia przeważają nad rozsądkiem. Nieważne, co wywołało przemiany w jej dłoniach. Za tydzień lub za miesiąc mogą się stać brzydsze niż kiedykolwiek przedtem. Istotny natomiast był fakt, że ten brudny diament całkowicie przekonał jego najlepszą klientkę. Wątpił, czy Springer jest na tyle dobrym biznesmenem, by uświadomić sobie płynące z tej sytuacji korzyści. — Interesujące — skomentował opowieść Libby. Kładąc kamień na stole, zwrócił się do Springera: — Może wpadłby pan do mnie jutro. Chętnie porozmawiam o tym diamencie. Audrey podniosła kamień, zamknęła go w plastikowej kopercie, a następnie wsunęła ją do kieszeni marynarki Springera. — On nie jest na sprzedaż — oświadczyła. — Może cygaro? — zapytała Libby Springera, równocześnie zaś przywołała gestem służącego, tak że zagadnięty nie miał nawet kiedy odpowiedzieć. W szczerozłotej imitacji pudełka od cygar leżały najlepsze kubańskie cygara marki Monte Christo Habanas, sprowadzane aż z Londynu. Gdy wszyscy trzej ponownie zniknęli w kłębach dymu, Springer doszedł do wniosku, że cygara lepiej pachną przed zapaleniem. Rozmowa zaczęła przeskakiwać z tematu na temat. Po omówieniu ostatniej aukcji dzieł starych mistrzów w Sotheby's, zastanawiano się, co należy zrobić, żeby odzyskać Puchar Ameryki, potem zaś zgadywano, co się naprawdę kryje za dokonanym niedawno morderstwem w Palm Beach. Ernestyna usiłowała opowiedzieć ciężkawy dowcip, niestety, chcąc uzyskać efekt komiczny, należało użyć słowa: „piczka". Z opresji wybawiła ją Libby. — Od wieków nie kupiłam sobie nic z biżuterii. — Mniej więcej od tygodnia — kpiąco podpowiedziała Audrey. — Chodzi mi o jakiś wyjątkowy wyrób. — Libby zmarszczyła czoło. — Nigdy nie miałam czegoś naprawdę oryginalnego, czegoś niepowtarzalnego. Springer gotów był się założyć, że prawda wygląda inaczej. — Mówi się na przykład o naszyjniku należącym kiedyś do cesarzowej Marii-Luizy albo bransolecie zrobionej specjalnie dla Katarzyny Wielkiej. — W głosie Libby zabrzmiała nuta skargi. Townsend popatrzył na nią bacznie przez moment, po czym, uspokojony, odchylił się na oparcie krzesła. — Marzy mi się taki klejnot, dzięki któremu pamięć o mnie nie zginie. Gdy nawet za kilkaset lat ktoś zechce go kupić, będzie wiedział, 121 iż niegdyś był on moją własnością. — Libby spojrzała na Audrey, szukając u niej poparcia. — To rozsądne pragnienie, nieprawdaż? Audrey ograniczyła się do wyrażającego: „czemu nie?" wzruszenia ramion. — Tego chcę i to dostanę — postanowiła Libby. — Proszę opisać ów wymarzony przedmiot — zaproponował Townsend, w nadziei że to właśnie on będzie dostawcą. Po krótkim namyśle Libby powiedziała: — Naszyjnik. Współczesny i prosty. Coś w stylu Bulgariego, z tym że wyłącznie z użyciem diamentów. Nie znoszę tego, co wielu jubilerów wyrabia dzisiaj z kamieniami mniej szlachetnymi — topazami, tur-malinami i innymi podobnymi. Używają okazów wielkości gęsiego jajka, jak gdyby mogło to w jakiś sposób skompensować ich pospolitość. Zgodzi się pan ze mną? — zapytała Springera. Zgodził się bez namysłu. — A zatem, czy mógłby pan wyszukać dla mnie dziesięć, może dwanaście identycznych diamentów? — Jakiej wielkości? — Powiedzmy, dwadzieścia pięć karatów każdy. Chcąc ukryć uczucia malujące się bez wątpienia na jego twarzy, Springer zbliżył wargi do szklaneczki z brandy. Duży łyk alkoholu zepchnął żołądek z powrotem na miejsce. Starannie uniknął wzroku Townsenda. — Barwa D — podawała dalsze wymagania Libby — i żadnych wad tak wewnątrz, jak i na powierzchni. — Rozejrzę się za zestawem kamieni, które odpowiadałyby pani pod względem jakości i wielkości — powiedział Springer. — On je znajdzie — pośpieszyła z zapewnieniem Audrey. — Ile chciałaby pani wydać na ten naszyjnik — spytał Springer. — Dziesięć do piętnastu milionów. I co pan na to? — Powinno starczyć — odrzekł Springer z pewną nonszalancją. — Ty, Springer, dostarczysz diamenty, a ty, Townsend, zrobisz naszyjnik. — Libby popatrzyła wyczekująco na Townsenda. Ten zdobył się na uśmiech i rzekł: — Nie ma problemu. Springer wiedział, że w tym momencie Libby rzuciła Townsendowi ochłapy. Lwia część zysku tkwiła w diamentach. Projekt i osadzenie kamieni to już drobiazg. — Nie stwierdzam sprzeciwów ze strony fundacji. — Słowa te Libby skierowała do Wintersgilla, który skrzywieniem warg dał do zrozumienia, że to drobna sprawa i sprzeciwów nie będzie. 122 W tym czasie Springer zaczął już się zastanawiać nad sposobem sfinalizowania takiego zamówienia. Nie miał aż tyle gotówki, nikt też mu nie udzieli tak wysokiego kredytu. Nie był przecież Town-sendem. Libby zdawała się czytać w jego myślach. — Ponieważ wszystko to w większym lub mniejszym stopniu dzieje się w obrębie rodziny, wzajemne zaufanie nie podlega żadnej dyskusji. Aby ułatwić bieg spraw, Wintersgill otworzy dla ciebie w jednym z naszych banków list kredytowy na piętnaście milionów. Możesz czerpać do woli. Wintersgill oświadczył, że zajmie się tym jutro. Z zewnętrznej kieszeni marynarki wydobył niewielki notes i sporządził stosowny wpis. Zupełnie jak gdyby wydatek piętnastu milionów dolarów "był czymś tak mało istotnym, że aż wymagającym przypomnienia. Springer podziękował Libby. — Ależ nie — odparła i z podziwem popatrzyła na swoje dłonie. Uśmiechnęła się miękko. — To ja dziękuję. Springer i Audrey pożegnali się ze wszystkimi, po czym odjechali do miasta. Była wówczas jedenasta trzydzieści. Townsend odjechał własnym wozem wkrótce po nich. Gdy tylko zniknął, Libby i Wintersgill weszli na górę. Natomiast młoda kobieta, Ernestyna, zachowywała się dokładnie tak, jak ją poinstruowano. Pozostała w holu na parterze przez piętnaście minut. Czas ten spinał klamrą obie części wieczoru i nadawał jej zachowaniom pozór dobrowolności. Ernestyna weszła na schody, a jej pantofle przy każdym kroku wydawały delikatne skrzypienie. Powiedziano jej, że nie musi się skradać; właściwie mogła trochę pohałasować. Dlatego też, gdy dotarła do górnego podestu i ruszyła w głąb korytarza, jej wysokie szpilki odzywały się głośnym, miarowym stukotem. W ten sposób poruszały się kobiety śmiało zmierzające do celu. Weszła w czwarte drzwi po lewej stronie. Pokój był duży, wysoki, przyozdobiony romantycznie bladymi brokatami i złoconym drewnem. W specjalnie dobranym, czerwonawym świetle rozmywały się wszystkie kontury. Łóżko nie miało żadnego przykrycia. Oblekające materac lniane prześcieradło było tak idealnie naciągnięte, iż utworzona przez nie powierzchnia wydawała się odporna na wszelkie zgniecenia. Wintersgill znajdował się po drugiej stronie łóżka. Zupełnie nagi, 123 stał w całkowitym bezruchu. Ernestyna najmniejszym gestem nie zdradziła, że dostrzega jego obecność. Jej wzrok prześlizgnął się po nim równie obojętnie jak po okolicznych sprzętach. Podjęła bezcelową wędrówkę po pokoju. Przystanęła przed obrazem Degasa. Podczas gdy studiowała jakiś szczegół, jej dłoń gładziła główki kwiatów wyrzeźbionych na oparciu fotela Louisa Quinze'a. Powiedziano jej, żeby się nie śpieszyła, powinna się wtopić w otoczenie. Zapaliła papierosa, po czym usiadła przed toaletką. Popatrzyła na swoje odbicie w lustrze. Zrobiła wszystko, co mogła, by sprawiać wrażenie zadowolonej z własnego wyglądu. Na jej powiekach zalśniły drobniutkie złote punkciki. Rozległ się ledwie słyszalny brzęk i niemal natychmiast ucichł. Ernestyna się rozebrała. Tak jakby była w pokoju zupełnie sama i nie mogła doczekać się momentu zrzucenia ubrania. Zdjęła wszystko z wyjątkiem pantofli. Miała wysmukłą, szczupłą sylwetkę, ale nie była nadmiernie wychudzona. Może tylko wierzchołki kości biodrowych za bardzo jej sterczały. Pępek przypominał pionowe nacięcie nożem. Piersi miały postać kolistych wypukłości, nie były jednak na tyle pełne, by opadać pod własnym ciężarem. Wzniesione sutki sprawiały wrażenie pobudzonych. Przeniosła ciężar całego ciała na jedną nogę, dzięki czemu pośladki ułożyły się asymetrycznie, a między udami powstała szeroka szpara. Jakby nieświadoma własnych dłoni, skierowała je w dół, gdzie obie naraz zaczęły błądzić wśród porastających łono włosów. Udała, że dopiero teraz spostrzegła Wintersgilla. Zatrzymała się kilka kroków przed nim i obejrzała go dokładnie od stóp do głów, obeszła dookoła. Tylko od niej zależało, czy zdoła go jakoś podniecić. Powtarzała sobie, że nie da się porwać emocjom. Choćby nie wiadomo co. Ten mężczyzna nic jej nie obchodził. Udawał martwy obiekt i znaczył dla niej tyle co jakiś przedmiot. Liczyła się tylko forsa, którą dostanie. Robiąc to wszystko, będzie myślała wyłącznie o pieniądzach. Ujęła w dłonie jego genitalia, po czym uniosła flakowatą masę ku górze, nieco zaskoczona jej ciężarem. Ścisnęła lekko, a następnie, zgodnie ze starą, wypróbowaną metodą, puściła w ruch paznokcie. Nie zareagował. Wyglądało na to, że będzie musiała go possać. Mężczyźni zawsze chcieli, żeby ich ssała, ponieważ miała pełne wargi. Była w tym dobra i zazwyczaj sprawiało jej to przyjemność, chyba że facet miał dużego. A ten, gdy stwardnieje, będzie bardzo duży. Nie miała jednak wyboru. 124 Uklękła, zajęła wygodniejszą pozycję i zaczęła. Spodziewała się, że w trakcie ssania członek powiększy się jej w ustach, tymczasem pozostał taki sam. Nawet nie drgnął, bez względu na to, do jakich sztuczek oralnych się uciekała. To było kłopotliwe. I denerwujące. Nie ustawała w swoich wysiłkach dopóki... Ponownie przez krótką chwilę słychać było dźwięczny brzęk. Ernestyna nie wiedziała, co powinna teraz zrobić. Czy ma się masturbować? Czy ma się położyć na łóżku, rozrzucić nogi i zrobić sobie dobrze? Takie rozwiązanie wydawało się zbyt oczywiste. Miała do czynienia z ludźmi skomplikowanymi. Onanizowanie się, wyginanie ciała i głośne jęki nie mogły dostarczyć im satysfakcji. Usiadła na skraju łóżka tylko po to, by nieco odpocząć. Założyła nogę na nogę i zaczęła nerwowo machać stopą. Niech teraz on coś wymyśli, powiedziała sobie. Jeszcze raz rozległo się ciche dzwonienie. Wintersgill podszedł bardzo blisko, genitalia wypchnął do przodu. Ernestyna uderzyła po nich otwartą dłonią. Mocny, soczysty klaps. Uderzyła jeszcze dwa razy. Zdumiała ją szybkość, z jaką stwardniał. Był ogromny i Ernestyna poczuła, jak wzbiera w niej przemieszana ze strachem namiętność. W ścianie naprzeciw łóżka znajdowała się zasłonięta brokatową portierą wnęka. Stał w niej tapczan w stylu regencji. Wnęka tonęła w głębokim cieniu, toteż Libby była zupełnie niewidoczna. Kompletnie ubrana, siedziała na tapczanie z podwiniętymi nogami. Kielich w jej dłoni był niemal pusty. Trochę wina przełknęła, trochę rozlała, ale nie pod wpływem podniecenia. Dzisiejsze widowisko nudziło Libby. Nie potrafiła się skoncentrować, by czerpać z niego radość. I to po pełnych dwóch tygodniach erotycznego postu. Nie była to wina Wintersgilla ani dziewczyny. Ernestyna zrobiła wszystko, o czym mówił Townsend. Co więcej, zademonstrowany przez nią pomysł z obijaniem członka wydawał się zupełnie świeży. Libby ziewnęła. Rozważała, czy nie położyć się plecami do baraszkującej pary, doszła jednak do wniosku, iż zaczeka, dopóki Wintersgill nie wejdzie w dziewczynę. Wtedy z łatwością wymknie się nie zauważona. Aktorzy grać będą dalej bez publiczności. Libby wzniosła kielich i dała sygnał, uderzając paznokciem w delikatne, dzwoniące szkło. 12 Reszta tygodnia minęła Springerowi bardzo szybko. Czuł się jak w transie. Z dumą poinformował Mała o wielkim zamówieniu, które otrzymał od Libby. Jeszcze nigdy w swej historii firma Springer & Springer nie zawarła transakcji na taką skalę. Jej wartość czterokrotnie przewyższała dotychczasowy roczny obrót. Springer obliczył, iż każdy z zamówionych przez Libby kamieni będzie kosztować od ośmiuset tysięcy do miliona dwustu. Przyjmując przeciętną cenę w granicach miliona, otrzymał w sumie dwanaście milionów. A zatem do wykorzystania pozostały jeszcze trzy miliony. Ile mógł sobie zażyczyć Townsend? Góra sto tysięcy. Żądać więcej byłoby wręcz nieprzyzwoicie. Wynikało z tego, że Springer & Springer zarobią na dostawie prawie trzy miliony. W głowie Springera eksplodowały nie kończące się szeregi zer. Cóż za nagła odmiana, pomyślał. Od przykrego osadu po spotkaniu z Seggermanem do umowy z Libby upłynęło zaledwie parę godzin. I pomyśleć, że unikał jej przez tyle miesięcy. Libby zdobyła się na hojny gest, lecz Springer nadal nie bardzo wiedział, któremu wizerunkowi powinien wierzyć: agresywnej złośnicy czy czarującej pani domu. Nie był na tyle próżny lub głupi, by zgodzić się z Audrey, że ciotka stopniała pod wpływem jego uroku. Fakt, że początkowo traktowała go z dystansem, a później radykalnie zmieniła zdanie i dowiodła, że potrafi być serdeczna, gościnna i szczodra. Springer nie mógł się jednak pozbyć wrażenia, iż w przemianie ze złośnicy w czarującą gospodynię poważną rolę odegrał... kamień. Jego kamień. Było wtorkowe popołudnie. Springer siedział samotnie za biurkiem, 126 a na białej podkładce do sortowania leżał przed nim ośmiościan z odłupanym wierzchołkiem. Wygląda na zupełnie martwy, pomyślał. Jeżeli jest taki wyjątkowy, to dlaczego czegoś nie zrobi, nie da jakiegoś znaku? Zamiast leżeć tak, mógł chociażby się obrócić. Postanowił uporządkować wszystko, co o nim wie. Podstawowe informacje pochodziły z pouczającej historii opowiedzianej kiedyś przez ojca: W lutym 1958 roku Edwin Spnnger został zaproszony przez Skonsolidowany System Sprzedaży na kolejne spotkanie w Londynie. W umówionym czasie zjawił się w budynku przy Harrowhouse Street numer 11 i otrzymał pudełko surowych diamentów. Edwin już wcześniej znał ustaloną cenę. Dwieście dziewięć tysięcy dolarów, suma jak na owe czasy zawrotna. A jednak Edwin się ucieszył. Uznał ją bowiem za dowód przychylności Systemu. Dotychczas wartość przeznaczonych dla niego paczek nigdy nie przekraczała stu pięćdziesięciu tysięcy. Widocznie System postanowił przyznać mu więcej towaru bądź poprawił jakość oferowanych kamieni, a prawdopodobnie zrobił jedno i drugie. Niecierpliwie złamał woskową pieczęć, rozwiązał niebieską wstążkę i otworzył pudełko. W środku znajdował się taki sam jak zawsze materiał średniej jakości. Jedyną różnicę stanowił surowy diament o wadze 56,41 karata, wyceniony po tysiąc dolarów za karat. Edwin obejrzał go przez lupę i natychmiast dostrzegł liczne wtrącenia. Będzie miał szczęście, jeśli uda mu się wyciąć z niego kilka czystych półkaratowców. Wiedział, że lepiej zrobi nie protestując. Zapłacił bez gadania. Wkrótce potem okrężną drogą Edwin poznał przyczynę takiego traktowania. Przypuszczał, że wyjaśnienie dotarło do niego także za sprawą Systemu. Gdy w styczniu ubiegłego roku przybył do Londynu, spotkał w Savoyu bliżej sobie nie znanego człowieka z branży. Usiedli przy jednym stoliku, żeby wypić drinka. Tamten otwarcie krytykował twardy kurs Systemu, Springer tylko słuchał, powstrzymując się od wszelkich komentarzy. Ktoś jednak doniósł gdzie trzeba o jego milczeniu. Ważący 56,41 karata kawałek śmiecia wycenionego po tysiąc dolarów za karat był nauczką za to, że nie stanął w obronie organizacji. W pierwszym odruchu Edwin chciał wrzucić kamień do kratki ściekowej przed Savoyem, ale w końcu go zatrzymał. Po powrocie do domu umieścił kamień na płytkiej, srebrnej tacy, gdzie przechowywał także spinki do mankietów, szpilki do krawatów i usztywniacze do kołnierzyków. Każdego ranka, kiedy sięgał po jakiś drobiazg z tacy, widział kamień i przypominał sobie, jak brudne interesy trzeba nieraz prowadzić w tej branży. Pamiątkowy kamień Edwina spoczywał na 127 srebrnej tacy przez dwadzieścia dwa lata, aż do jego śmierci. Później zabrała go Janet. A teraz jest tutaj, pomyślał Springer, obrzucając kamień uważnym spojrzeniem. I według Joela Zimmera nie ma nic wspólnego z diamentem. Aby zweryfikować swoje wspomnienia z dzieciństwa, polecił Lindzie dotrzeć do starych rejestrów. Edwin Springer, podobnie jak większość handlarzy diamentów, przeprowadzał wiele transakcji z pominięciem ksiąg. Niemniej jednak wykazanie zakupu takiego jak ten było korzystne dla firmy. Tak poważny wydatek należało odnotować z całą pieczołowitością. Cofając się o wiele lat, Linda musiała przetrząsnąć zawartość zapieczętowanych kartonowych pudeł zmagazynowanych w piwnicy budynku. Na szczęście, archiwum zgromadzone zostało w porządku chronologicznym. Odnalazła stronę, na której odnotowano przychód. Z tyłu podpięta była oryginalna faktura Systemu. Kamień określony w niej został jako oddzielna partia i oznaczony numerem 588. W terminologii Systemu oznaczało to, iż sprzedaż nastąpiła w roku 1958 i że była to w owym roku już ósma tego typu transakcja. Kamień 588. Dobrze, że nikt się na nim nie poznał, pomyślał Springer. Springer usiłował nakłonić kamień do zademonstrowania nadprzyrodzonych właściwości, lecz nawet bez takiego potwierdzenia zmienił swój stosunek do ośmiościennego kawałka minerału. Może nie do końca uwierzył jeszcze w jego przydatność, ale przypadki Janet i Libby zrobiły na nim wrażenie. Na własne oczy mógł się przekonać o uzdrowieniu każdej z nich. Może jednak istniało jakieś wyjaśnienie natury medycznej. Zadzwonił do Normana w Waszyngtonie. Zamierzał opowiedzieć mu o wszystkim, lecz gdy tylko brat podniósł słuchawkę, pojął, iż nie da się tego zrobić na odległość. — Wpadnę do ciebie na weekend — powiedział. — Interesy? — Potrzebna mi twoja wiedza. — Masz kłopoty ze zdrowiem? — Nie. — Pieniądze? — Nie. — Nie bardzo mi to pasuje. Norman zdawał się śpieszyć jeszcze bardziej niż zwykle. — Norman, potrzebuję cię tylko na parę godzin, może na krócej. 128 , i — Nie bądź tak cholernie tajemniczy. — Zrozumiesz wszystko, kiedy porozmawiamy. — Przyjedziesz z Audrey? — Iz Jake'em. W środę z rana, zgodnie ze słowami Libby, Springer otrzymał pismo z nowojorskiego United States Trust Company zawiadamiające, że otwarto konto na jego nazwisko. Bank prosił również, by przy najbliższej sposobności Springer zechciał łaskawie ich odwiedzić w celu uzgodnienia paru drobnych szczegółów. Springer zjawił się tam w ciągu pół godziny. Bank miał swoją siedzibę na rogu Jedenastej Zachodniej i Pięćdziesiątej Czwartej. Nie był to taki sobie zwyczajny bank. Mieścił się w pięciopiętrowej kamienicy zaprojektowanej w roku 1896 przez Stanforda White'a. Nie było w nim wielkiej sali do obsługi klientów, ślamazarnych apatycznych kasjerów, strażników, kolejek. Wszędzie panowały cisza i spokój, znamionujące profesjonalną sprawność, niezbędną przy wielomilionowych obrotach. Wyłożone dębem ściany, orientalne dywany, zabytkowe meble. Springer przypuszczał, że komputery zostały umieszczone gdzieś poza zasięgiem wzroku i słuchu. Bankier, który go przyjął, nazywał się Leeds. Serdecznie uścisnął mu dłoń, po czym wrócił za swoje mahoniowe biurko. Zachowywał się tak, jakby Springer wyświadczył mu wielki zaszczyt wypełniając kartę ze wzorem podpisu. Głosem miękkim niczym jedwab jego krawata oświadczył, że Springer może pobrać pieniądze choćby natychmiast. Do piętnastu milionów. Czy to ze względu na miejsce, czy też na sposób, w jaki powiedział to urzędnik, kwota nie wydawała się aż tak wielka. W trakcie załatwiania formalności Springer zjadł kilka owiniętych folią miętowych wafelków w czekoladzie. Wafle leżały w złotej paterze ustawionej na rogu biurka. Springer wypowiedział w banku około dziesięciu słów, w tym jedno: „dziękuję". Następnego dnia odebrał telefon z Londynu. Choć połączenie było doskonałe, dopiero po jakimś czasie zorientował się, że głos w słuchawce należy do starego handlarza diamentów, od którego kupił rosyjską mieszankę. Artur Drumgold. — Mam dla pana trochę pieniędzy — powiedział Drumgold. — To świetnie. Springer sięgnął po swój notatnik. Kartkował go przez chwilę, zanim natrafił na podpisane przez Drumgolda pokwitowanie. Dał mu 9 — Kamień 129 w komis cztery kamienie o łącznej masie 9,52 karata i wartości 48 100 dolarów. — Zastanawiam się, w jakiej formie i gdzie chciałby pan otrzymać zapłatę — ciągnął Drumgold — gotówką czy czekiem, tutaj czy u siebie? — Dobrze się pan spisał. — Z takim towarem każdy by sobie poradził. Ma pan gdzieś pod ręką moje pokwitowanie? — Leży właśnie przede mną. — A więc dobrze, najpierw mamy zaległych czterdzieści osiem tysięcy sto dolarów. Do tego proszę dopisać dwadzieścia trzy tysiące osiemset. — Winien jest mi pan tylko czterdzieści osiem tysięcy sto — wtrącił Springer. — I dwadzieścia trzy tysiące osiemset, co w sumie da nam siedemdziesiąt jeden tysięcy dziewięćset. — Nie wiem, skąd pan wytrzasnął te dwadzieścia trzy tysiące osiemset. — Zarobiłem je. Te cztery kamienie sprzedałem jako jedną partię za dziewięćdziesiąt pięć tysięcy siedemset. Springer zapisywał wszystkie liczby na podkładce do sortowania, toteż szybko się zorientował, że 23 800 dolarów stanowi połowę zysku Drumgolda. — Ależ nie — zaprotestował — tego nie musi pan płacić. — Muszę. Wie pan bardzo dobrze, że podał mi pan zaniżoną cenę diamentów. Prawdopodobnie na poziomie pańskich kosztów własnych. Springer doszedł do wniosku, że nie wypada zaprzeczyć. Drumgold był człowiekiem inteligentnym. — Jak więc mam panu przesłać te pieniądze? — Proszę je na razie przechować. Odbiorę całą kwotę po przyjeździe do Londynu. — Kiedy to nastąpi? — W przyszłym tygodniu. We środę. — Gdzie się pan zatrzyma? — W Connaught. — Wybór tego hotelu był kompromisem pomiędzy Savoyem a domem Libby przy Chester Terrace. — Zadzwonię do pana. Miło mi będzie znowu się z panem zobaczyć. Przypuszczam, że przyjeżdża pan na zaproszenie Systemu. — Tak, ale nie tylko. Springer ustalił z Malem, że wprost ze spotkania w Systemie uda się do Antwerpii, gdzie miał nadzieję znaleźć diamenty dla Libby. 130 — No cóż — odezwał się Drumgold — jeżeli mogę być w czymś pomocny, proszę się nie krępować. Springer pomyślał nagle, że należy kuć żelazo póki gorące. — Czy zna pan kogoś, kto chciałby sprzedać wyjątkowo dobry towar? — spytał. — Jak dobry? — wolny od wszelkich wad. — Przypuszczam, że chodzi panu o coś, w co ludzie najchętniej inwestują. Jedno- i dwukaratowce. Odkąd System zmniejszył przydziały, nie ma tego zbyt wiele na rynku. Pod koniec lat siedemdziesiątych, gdy waluty większości państw były bardzo niestabilne, rozmaici inwestorzy wykupili ogromne ilości diamentów o barwie D, bez wad i o masie od jednego do dwóch karatów. Diamenty znikały z rynku w takim tempie, że wzbudziło to niepokój Systemu. Opracowane prognozy zapowiadały nadejście dnia, gdy ten towar trafi z powrotem do obiegu i przewróci do góry nogami strukturę cen. Aby temu zapobiec, wprowadzono ograniczenia na materiał klasy D. — Nie — odparł Springer. — Interesują mnie kamienie dwudzies-topięciokaratowe. — Czy mógłby pan powtórzyć? Springer powtórzył. — Szlifowane, dwudziestopięciokaratowe, klasa D i bez wad? — Tak. — Nie jest to towar, za którym ugania się większość ludzi, nieprawdaż? — skomentował z rozbawieniem Drumgold. — Potrzebuję dwunastu sztuk. : — Tylko tyle? — Wszystkie muszą być jednakowe, doskonale dobrane. — Jakiego kształtu? — Okrągłe lub prostokątne. Najważniejsze, żeby były identyczne. — I pan to mówi serio? — W głosie Drumgolda słychać było niedowierzanie. — Przyszło mi na myśl, że z pańskimi powiązaniami... — Czy myślał pan o diamentach rosyjskich? — Jeszcze nie — skłamał Springer. — Myślę, że takie rozwiązanie byłoby dla pana najkorzystniejsze. Oczywiście, zdaje pan sobie sprawę, że mówimy o wielkich pieniądzach. — I czyż właśnie to nie jest piękne? — Jak najbardziej. Na dłuższą chwilę zapadła cisza. Springer miał wrażenie, że mimo 131 dzielącego ich dystansu 3471 mil słyszy szum krwi pędzącej w żyłach starego mężczyzny. — Naturalnie — powiedział Springer — jeśli zdoła pan mi pomóc, może pan liczyć na prowizję. — Przepraszam? — Mówiłem, że dam panu prowizję. — Zastanawiałem się nad najlepszym sposobem dotarcia do rosyjskich diamentów takiej wielkości. — Czy są na to jakieś szansę — Spore. — A wracając do prowizji, co pan powie na dwieście tysięcy? — Dolarów? — Dolarów — Umówmy się na dwieście tysięcy i je front wychodzący na Piątą istrukcja murowana z belkami. /ostały uznane za najsłabsze 10 szczególnie dużo uwagi, odwórzem studnią, na które graniczających je budynków, eżenie operować w tej prze- ,!owodu właściciel zamurował Iziły na podwórze. Naruszył ve wymagające pozostawienia 255 przynajmniej jednego wyjścia zapasowego, ale za to uzyskał gładką, wysoką na pięć kondygnacji ścianę. Dla zwiększenia bezpieczeństwa w jednej trzeciej wysokości ściany zamontowano kamerę telewizyjną. Dach był zupełnie płaski. Znajdował się na tym poziomie, co dach budynku przylegającego do Townsenda od północy. Aby uniemożliwić przejście tą drogą, w odległości trzech stóp od siebie ustawiono dwa płoty z drucianej siatki. Nie były to zwyczajne przegrody. Pierwsza z nich utkana została z ostrego drutu kolczastego, a od góry zabezpieczona szeregiem wygiętych na zewnątrz ostrzy. Drugą podłączono do prądu. Nikt nie wiedział dokładnie, jakie było napięcie, panowało jednak przekonanie, że najlżejszy dotyk wystarczy, by zwalić człowieka z nóg. Ponadto całą powierzchnię dachu pokrywała sieć czujników. Umieszczenie w którymkolwiek punkcie ciężaru powyżej pięćdziesięciu funtów natychmiast uruchamiało alarm. Obszaru tego strzegły cztery kamery. Dwie z nich, wyposażone w szerokokątne obiektywy, obejmowały swym zasięgiem sam dach. Pozostałe wycelowano w kierunku budynku, który przylegał od strony południowej. Jego dach leżał dwa i pół piętra niżej, toteż nie stanowił dogodnego punktu wyjścia dla włamywaczy. Patrząc stamtąd w kierunku biurowca Townsenda widziało się przed sobą wysoką na trzydzieści stóp ceglaną ścianę. Chociaż trudno było sobie wyobrazić włamanie na Piątej Alei, wszystkie dwadzieścia okien zostało wyposażonych w czujniki, zarówno kontaktowe, jak i wibracyjne. Wejście po godzinach urzędowania zabezpieczano spuszczaną z góry stalową żaluzją. Same drzwi miały dwa potężne zamki oraz reagujący na dotyk alarm. Tak prezentowała się siedziba Townsenda od zewnątrz. Przerwa. Audrey przyniosła z kuchni srebrną czarę napełnioną pistacjami. Springer podszedł do telefonu, zadzwonił do Helmsley Pałace i zapytał o Stranda. Spodziewał się usłyszeć, iż nikt taki tam nie mieszka, tymczasem uzyskał połączenie. Po drugim sygnale zgłosiła się jakaś kobieta. Trzykrotnie powiedziała: „halo", a potem w tle rozległ się głos. Strand pytał, kto dzwoni. Springer odłożył słuchawkę. Ponownie zajęli miejsca na sofie, ustawiając pośrodku czarę z pistacjami. Springer rozdzielał skorupki paznokciami. Audrey w obawie przed zniszczeniem lakieru stosowała zupełnie inną technikę. W całości wkładała orzeszki do ust, po trzy lub cztery naraz. Gromadziła je pod policzkiem, po czym manewrując językiem ustawiała tak, by skorupka pękła wzdłuż pod naciskiem przednich zębów. Puste 256 łupiny przesuwała pod drugi policzek, zbierając je, dopóki nie zabrakło miejsca. Springer, w obawie, że za którymś razem Audrey może coś pomylić w skomplikowanym cyklu pobierania, łuskania, przeżuwania, połykania i oddychania, zawsze był gotów pośpieszyć z pomocą, gdyby zaczęła się krztusić. Wrócili do lektury. Wnętrze biurowca Townsenda. Trzy górne piętra zostały podzielone na pokoje różnej wielkości. To tam surowe i wykończone diamenty sortowano, tam poddawano je kolejnym etapom jubilerskiej obróbki. Na ostatniej kondygnacji stały dwie maszyny szlifierskie. Na trzeciej pracowali projektanci. Nic szczególnego. Na pierwszym piętrze od frontu mieścił się gabinet Townsenda z przyległym skarbcem. Skarbiec był właściwie silnie opancerzonym pokojem o rozmiarach osiem na dziesięć stóp i wysokości siedmiu stóp. Zbudowano go w roku 1975. Ściany, podłogę oraz sufit wykonano ze zbrojonego betonu, a następnie obłożono stalową skorupą grubą na dwa cale. W skorupie znajdowała się wpasowana warstwa stopu miedzi, dzięki czemu niemożliwe było przecięcie pancerza palnikiem. Doskonale przewodząca ciepło miedź zapobiegała bowiem osiągnięciu dostatecznie wysokiej temperatury. Drzwi skarbca sporządzone zostały z czterocalowej, utwardzonej stali. Z ich krawędzi sterczało osiem cylindrycznych trzpieni o średnicy pół cala. Po zamknięciu skarbca trzpienie te wchodziły na pięć cali w głąb stalowej ościeżnicy, tak od strony zamka, jak i od zawiasów. Otwieranie zamka kontrolowało skomputeryzowane urządzenie czasowe. Gdy po skończonej pracy zamykano skarbiec, bez względu na okoliczności otworzyć go można było dopiero o dziewiątej rano następnego dnia. Podobnie rzecz się miała z weekendami i urlopami. Kombinację szyfru wprowadzało się za pomocą dziesięciu oznaczonych cyframi przycisków. Układ cyfr był osobistą tajemnicą Townsenda. Człowiek ten przejawiał tak dalece posuniętą ostrożność, że zdawał się nie ufać samemu sobie i często zmieniał szyfr. W ścianie naprzeciw skarbca znajdowała się ukryta kamera, a pod wykładziną podłogową przed samymi drzwiami umieszczono reagujące na nacisk czujniki. Podłogę skarbca zaścielała czarna wykładzina, z sufitu sterczały dwie świetlówki oraz okrągły wylot wentylacji o średnicy dziewięciu lub dziesięciu cali. To na wypadek, gdyby ktoś został zamknięty w środku. Pod ścianą naprzeciw wejścia stał nakryty czarnym welurem stół. 17 — Kamień 257 Na ścianach po prawej i lewej strome drzwi piętrzyły się szuflady z majątkiem Townsenda. Przody stalowych szuflad zaopatrzone były w okrągłe uchwyty i nosiły numery od l do 100, zatem na każdej ścianie musiało się znajdować pięćdziesiąt przegródek. Szuflady ustawione była jedna nad drugą, podobnie jak katalogi w bibliotece. Zaczynały się stopę nad podłogą, a kończyły na wysokości pięciu stóp. Niemal wszystkie były identycznego rozmiaru: szerokość sześć cali, długość dwanaście cali i głębokość pięć cali. Szerokość kilku powiększono do dziesięciu cali, tak by można było w nich przechowywać większe sztuki, jak choćby tiary czy komplety biżuterii. Kiedy pracownik Townsenda chciał pobrać coś ze skarbca, musiał całkowicie wycisnąć daną szufladę, umieścić ją na pokrytym welurem stole i dopiero wówczas odnaleźć potrzebny mu przedmiot. Zobowiązany był przy tym odnotować numer pobieranej partii i wypełnić stosowny formularz. Potem wkładał szufladę na miejsce i starannie sprawdzał, czy jest prawidłowo zamknięta. Townsend nie tolerował wystających ze ściany szuflad, o które ktoś przypadkowo mógł zaczepić i rozsypać ich zawartość po podłodze. Utrzymywał, że z powodu takiej beztroski stracił kiedyś kilka kamieni. Miał fenomenalną pamięć, gdy w grę wchodziły zgromadzone w skarbcu dobra. Wszystkie systemy alarmowe Townsenda były połączone z Reliance Security Services Inc. — agencją ochrony mienia, zaprzyjaźnioną z posterunkiem policji dzielnicy Sródmieście-Północ, mieszczącym się przy Pięćdziesiątej Czwartej Zachodniej. Inne agencje, takie jak Wells Fargo, Pinkerton czy Holmes działały dłużej i zatrudniały więcej ludzi, ale zaletą Reliance było to, że jej personel w przeważającej części rekrutował się spośród emerytowanych policjantów pracujących niegdyś na tym terenie. Ludzie ci wiedzieli więcej niż inni o obyczajach miejscowych złodziei. Dzięki swym powiązaniom z pobliską komendą Reliance mogło liczyć na dobrą współpracę z policją. Kilku tamtejszych detektywów dorabiało sobie w firmie po godzinach, paru innych robiło to nawet w godzinach pracy. Kable alarmów Townsenda dochodziły wprost do stołu dyspozytorskiego w Reliance, przy którym bez przerwy ktoś dyżurował. Obwód telewizji kablowej przesyłał tam obrazy ze wszystkich kamer. Dwa razy do roku przeprowadzano próbne wyjazdy do pozorowanego włamania. Przeciętnie potrzeba było czterech minut, żeby agenci Reliance i policjanci z posterunku Sródmieście-Północ stanęli z bronią w ręku przed skarbem Townsenda. I jeszcze jedno: za boazerią na południowej ścianie gabinetu 258 Townsenda znajdował się alarm zapasowy, połączony z wszystkimi czujnikami i kamerami. Układ zasilany był z baterii i można go było uruchomić w razie przerwy w dopływie prądu. Springer opuścił na podłogę ostatnią stronę notatek Stranda. — Gówno z tego będzie — powiedział rozczarowany. Audrey uśmiechnęła się z przymusem. — Może to tylko opinia amatora — rzekła bez przekonania. Ułożyła głowę w zagłębieniu ramienia Springera i wierciła się przez chwilę, nim zaproponowała: — Może by tak porządnie się ubrać, wiesz, czarny krawat i cała reszta, i pójść coś zjeść w jakieś fajne miejsce? — Fajne? — Sam wiesz, jak dobrze na chandrę robi szykowny strój. — Nie dziś wieczorem. — Więc po prostu chodźmy gdzieś na kolację, pospacerujemy trochę. Już dawno tego nie robiliśmy. — Nie jestem głodny. Audrey też nie miała apetytu. Pozostali na sofie, obserwując, jak zapada zmierzch. Rozmowa o włamaniu nie miała sensu. Tylko głupiec mógłby myśleć inaczej. Nie mieli szans, żeby zbliżyć się do skarbca Townsenda, nie mówiąc już o wejściu do środka. Do tego płot, na którym można się usmażyć i w pogotowiu zgraja napalonych eks-glin, czekających tylko, żeby uderzyć. Trzeba o tym zapomnieć, powiedział sobie Springer. Jeśli miał odzyskać dla Jake'a kamień 588, musi tego dokonać w inny sposób. Powrócił do pomysłu przyłożenia pistoletu do głowy Townsenda. W ponurym mroku rozjaśnianym jedynie przez światła miasta Springer pozbierał wszystkie kartki. Postanowił zatrzymać je jako' pamiątki szaleńczych planów, jako przypomnienie nawet nie przeczuwanej, niezwyciężonej potęgi ludzi pokroju Townsenda. Zaniósł notatki do garderoby i ukrył je w szufladzie ze swymi rzeczami, pod warstwą skarpetek i bielizny. Audrey wzięła długą kąpiel. Springerowi nie spodobało się widziane w lustrze własne oblicze. Przez chwilę zastanawiał się, czy nie powinien zapuścić brody w stylu Balzaca. Audrey pogrążyła się w medytacjach. Przeszło godzinę siedziała z zamkniętymi oczami, z dłońmi zwróconymi spodem do góry i opartymi na kolanach. Springer był szczęśliwy, kiedy miała wreszcie dosyć. — Kocham cię — powiedziała z drugiego końca pokoju. 259 — Wiem o tym. Usiłował czytać Updike'a, lecz widział tylko pojedyncze słowa. Audrey tymczasem usiadła na podłodze i zaczęła polerować nogi. Springer nigdy przedtem nie widział, żeby to robiła. Z pełną fascynacją obserwował, jak rozprowadza specjalny płyn, a potem, zupełnie tak, jakby glansowała buty, za pomocą kawałka flaneli nadaje połysk skórze łydek oraz ud. Czasami zastanawiał się, dlaczego jej nogi są takie gładkie. Jeszcze jedna sztuczka kobiet, pomyślał, bardziej przygnębiony niż rozbawiony. Poszli do łóżka o pierwszej. O drugiej zdołali zasnąć. Springer obudził się nagle o trzeciej. Leżał bez ruchu, nie chcąc przeszkadzać Audrey. Audrey spoczywała na plecach. Miała zamknięte oczy, a jedną rękę wsunęła sobie pod głowę. Pewnie śniła spokojne sny. Naraz, zupełnie nieoczekiwanie, głosem tak trzeźwym, jakby kontynuowała rozmowę, powiedziała: — Jutro powinniśmy zaszaleć. Wyjdziemy na miasto i kupimy sobie coś ekstrawaganckiego. Ja tobie, a ty mnie. — Na co masz ochotę? Gdy nie odpowiedziała, Springer pomyślał, że pewnie układa w duchu długą listę. Osobiście nie pragnął niczego prócz jednego, góra dwóch cudów. Wstał o siódmej i nago przedreptal do kuchni, żeby napić się kawy. Zbyt był nieprzytomny, by zdobyć się na coś więcej niż kawa rozpuszczalna. Audrey zawołała w ślad za nim, że chce gorącej czekolady. To dostarczyło mu na krótko zajęcia. Przyrządzając napój nie szczędził proszku, toteż powierzchnię płynu pokrył gruby kożuch piany. Za pięć ósma postanowił nie czekać do dziewiątej z telefonem do Stranda. To nieważne, że jest trochę za wcześnie. Zamierzał przecież tylko mu powiedzieć, że akcja jest nierealna, więc rezygnuje. W nocy przyszło Springerowi do głowy, iż prawdopodobnie Strand dostarczył mu informacje o biurowcu Townsenda właśnie po to, żeby sam to sobie uświadomił. Sięgał po słuchawkę, gdy zadzwonił telefon. Telefonował Strand. Przeprosił, że dzwoni o tak wczesnej porze, po czym rzekł: — Chodzi o ten pański projekt. Trochę nad nim myślałem. Uważam, że powinno się nam udać. — To dobrze. — Springer ze zdziwieniem usłyszał własną odpowiedź. — Czy zna pan jakieś spokojne miejsce, gdzie moglibyśmy spotkać się na parę dni i popracować? — zapytał Strand. 27 Wiejski dom w Sherman. Springer i Audrey dotarli tam w chwili, gdy Mattie wyjeżdżała swym zdezelowanym, rzadko mytym audi 5000. Mattie zatrzymała wóz, żeby się z nimi pożegnać. Została zaproszona na seminarium Towarzystwa Psychotronicznego, które miało się odbyć gdzieś w stanie Maryland. Z radością opowiadała o czekających ją dziesięciu dniach spędzonych wśród ludzi o podobnych zainteresowaniach. Springer i Audrey będą musieli zatroszczyć się o siebie sami. Mattie poinformowała ich, że kończą się zapasy w lodówce. Dodała też, iż prawdopodobnie przed paroma dniami zmieniła im pościel, chociaż nie jest tak całkiem pewna. Na koniec poleciła, żeby zebrali maliny, posłała im całusa, po czym spod kół audi wytrysnęły strugi żwiru i pyłu, gdy z głową pełną marzeń o M ary landzie wjechała na drogę. Dom jak zawsze powitał ich przyjaźnie. Wielkie fotele przed kominkiem i pod oknami nęciły, by ktoś w nich usiadł. W każdym pomieszczeniu w zasięgu ręki leżała jakaś dobra książka lub czasopismo. Obok komody w łazience piętrzył się dwumiesięczny stos wychodzącego w Manchester „Guardiana". Springer zauważył, że sporych rozmiarów czarna bryła wygładzonego przez strumień kamienia służy obecnie jako blokada kuchennych drzwi. A z fortepianu zniknął Budda. Czy popadł w czasową niełaskę, czy też odszedł na dobre do któregoś z przydrożnych sklepów? Na swoim miejscu znajdowała się natomiast matowa waza Lalique'a zapełniona dzikimi floksami, zerwane rano kwiaty zaczęły się już osypywać. Wiele różowych płatków spoczywało na czarnej powierzchni instrumentu. Oboje, a zwłaszcza Springer, powinni się byli domyślić, że Mattie 261 spłatała im figla. Lodówkę wypełniały po brzegi ich ulubione produkty, które Mattie musiała kupić dzisiejszego ranka. Kiedy zaś weszli do swego pokoju w przebudowanej rzeźni, zwanej przez nich: „boucherie", zastali świeżo zaścielone łóżko. Pokój był dobrze przewietrzony, a tu i ówdzie w wazonach z ciętego szkła stały polne kwiaty. Na nocnym stoliku po stronie Audrey leżało kilka nowych zakładek — porwane przez wiatr pióra dzięcioła kardynała i sójki. Springer miał wyrzuty sumienia, wykorzystując to miejsce do planowania napadu, a troska Mattie bynajmniej nie wpłynęła na niego kojąco. O siódmej przyjechali Strand i Scoot. Samochód, pięcioletniego mustanga, Scoot wypożyczył od swojej przyjaciółki, która była uczciwa jak kryształ, toteż mógł być prawie pewien, że wóz nie jest kradziony. Prawo jazdy Stranda było przeterminowane, żaden z nich nie miał własnej karty kredytowej, toteż nie dało się nigdzie wynająć samochodu. Springer zaprowadził przybyłych do ich sypialni. Podobnie jak w większości starych domów Nowej Anglii, i tu pomieszczenia na piętrze były znacznie niższe niż na parterze. Choć dało się swobodnie chodzić, Strand i Scoot poruszali się z pochylonymi głowami. Ich garnitury i białe koszule wydawały się tu trochę nie na miejscu, a czarne, skórzane półbuty głośno stukały na szerokich deskach podłogi. Mieli niewiele bagażu, więc Springer doszedł do wniosku, że nie zabrali ze sobą żadnych ubrań na zmianę. Błąd często popełniany przez mieszczuchów. Jutro będzie musiał czegoś dla nich poszukać. Nie powinno z tym być większych problemów. Gdy wychodził, siedzieli na łóżkach i lekko podskakiwali, chcąc sprawdzić jakość materaców. Po kwadransie zeszli na dół do kuchni. Mieli teraz na sobie spłowiałe niebieskie dżinsy, koszule w kratę i buty Pumy. Springer zachodził w głowę, jak zdołali spakować zapasowe ciuchy, żeby prawie w ogóle nie zajmowały miejsca. Zapewne był to nawyk wyniesiony z więziennych cel. Audrey spytała, czy nie są głodni. Odparli, że po drodze wstąpili do lokalu o nazwie „U Schubiego" i zjedli parę wielkich hamburgerów. — Okay — rzuciła Audrey — poszukajcie sobie jakiegoś miejsca, a ja przyniosę kawę. Musicie mi jednak obiecać, że nie zaczniecie omawiać niczego ważnego, dopóki nie wrócę. W przeciwnym razie przestanę udawać kobietę. Wyraz jej oczu potwierdzał, że mówi to całkiem poważnie. 262 Springer zaprowadził gości na obszerną, osłoniętą werandę na tyłach domu. Otwierał się z niej widok na zachód: słońce zdążyło już zniknąć za wzgórzem i wszystkie kolory, a zwłaszcza zieleń, wyraźnie zszarzały. Usiedli na polakierowanych na biało, trzeszczących wiklinowych krzesłach. Scoot z niepokojem spoglądał pod nogi, jakby w obawie, że mebel nie wytrzyma jego ciężaru. Akurat Scoot mógł się czuć najbezpieczniej. Przy wzroście pięciu stóp i dziesięciu cali ważył najwyżej sto trzydzieści pięć funtów. Miał gęste, kręcone włosy o barwie piasku i bladą cerę typowego Irlandczyka. Jego imię znały chyba tylko władze. Prawdziwe nazwisko brzmiało: Healy. — Skąd pan pochodzi? — zwrócił się Springer do Scoota, tylko po to, by zagaić rozmowę. Pozostał wierny zasadom, których w tej sytuacji nie należało raczej przestrzegać. — Z Kansas City — odparł Scoot. — Czy teraz mieszka pan w Nowym Jorku? — W Detroit. — Nigdy nie byłem w Detroit. — Ani ja — krótko stwierdził Scoot. Strand nie ukrywał rozbawienia. Wyjaśnił Springerowi, że Scoot należy do jego zespołu złodziei. Jest w pewnym sensie szefem całej grupy. — Od sześciu miesięcy prawie nie pracowałem, czekając na wyjście Stranda — dodał Scoot. — Nie wiem dlaczego, ale wydawało mi się, że był pan w Danbury razem ze Strandem. — Dotychczas siedziałem tylko w dwóch miejscach, w Greenhaven i Dannemorze. — Dannemora ma w sobie coś z nazwy małej irlandzkiej wioski — wtrąciła Audrey, wchodząc z tacą okrytych rosą szklanek. — Zmieniłam zdanie i zrobiłam mrożonej herbaty. Rozdała napój obecnym, po czym usiadła obok Stranda. Nie chciała stwarzać wrażenia, że razem ze Springerem tworzą oddzielną frakcję. Strand wsypał do herbaty nieprawdopodobną ilość cukru, a potem długo, metodycznie mieszał łyżeczką. — Co musimy ustalić przede wszystkim — powiedział — to podział łupu. Takie postawienie sprawy zaskoczyło Springera. Dlaczego już na tym etapie mieli dyskutować o czymś tak odległym? Tymczasem Audrey całkiem zgadzała się ze Strandem. Każdy, kto rozpoczyna nową pracę, chce wiedzieć, jakie otrzyma wynagrodzenie. 263 — Ile według pana warte są zgromadzone w skarbcu Townsenda kosztowności? — zapytał Springera Strand. — Nie wiem. Przypuszczam że wielkość ta ulega ciągłym zmianom. — Proszę zaokrąglić o milion w dół lub w górę — nalegał Strand. — W górę — kpiąco wtrąciła Audrey. — Pan zna się na tym lepiej — stwierdził Springer. Strand przytaknął. Chciał po prostu wysondować oczekiwania Springera. — W takim razie powinniśmy ustalić zasady. Propozycja należy do pana. To pański pomysł. Springer się zawahał. Nie był przygotowany na taką rozmowę. — Musimy tylko uzgodnić wielkość dwóch podstawowych części — ciągnął Strand. — Ja rozliczę się ze Scootem ze swojej, a pan ze swoją dziewczyną... — Audrey — wpadła mu w słowo. Strand na przeprosiny skłonił lekko głowę. — ...pan i Audrey też się pewnie jakoś dogadacie. — Tak. — A więc słucham. — No cóż, jak sam pan powiedział, pomysł jest mój. To ja was w to wciągnąłem. — Co pan powie na układ sześćdziesiąt — czterdzieści? — podsunął Strand. — Dlaczego? — Bo uważam, że gdybyśmy nawet radzili nad tym całą noc, to i tak dojdziemy właśnie do tego. — Kto weźmie sześćdziesiąt? — Dla nas starczy czterdzieści. — Strand powiedział to takim tonem, jakby sprawa była zupełnie oczywista. Springer z namysłem popatrzył na dno prawie pustej szklanki, przechylił ją i wypił wodę ze stopionego lodu. Czuł na sobie wzrok Audrey. — Chcę dostać tylko jeden kamień — powiedział wreszcie. Strand myślał, że się przesłyszał. — Tylko jeden kamień — powtórzył Springer. — Danny coś mi o tym wspominał. — Reszta należy do was. Strand popatrzył na Scoota z wyrazem rozbawienia i niedowierzania. — Pewnie myśli pan, że coś ze mną nie tak — powiedział Springer. 264 — Nic podobnego — odparł Strand. — Uważam natomiast, że gdy przyjdzie co do czego, zmieni pan zdanie. — A co ze mną? — odezwała się Audrey. — Nie interesuje was, czego mogę chcieć? — Ile? — spytał Strand. — Proponował mu pan sześćdziesiąt do czterdziestu. — Czy znaczy to, że chce pani sześćdziesięciu procent? — Może chcę, żeby ktoś mi tyle zaoferował. — Miałem wrażenie, że on mówi także w pani imieniu. — Mówił... do pewnego momentu. Strand przygładził swój kosmyk. — Sześćdziesiąt nie wchodzi w rachubę. Może trzydzieści. — Coś wam powiem, chłopcy. — Audrey pochyliła się do przodu. — Jeśli obiecacie, że nie będziecie mi nadskakiwać, pomagać na każdym kroku i silić się na wszystkie te szarmanckie pierdoły, zadowolę się trzydziestoma procentami. Widać było, że wyraźnie zyskała w oczach Stranda. — I jeszcze — dodała po chwili — jeżeli w trakcie roboty nie będziecie unikać przekleństw, gotowa jestem zejść nawet niżej. — Mamy zapomnieć, że jest pani kobietą? — Tak jest. — Skinęła głową w stronę Springera. — Jego to nie dotyczy, ale też tylko czasami — dodała z bezwstydną otwartością. — Jaki ma więc być pani udział? — Jeden kamień. Jakiś stary brylant na pamiątkę. Niebo przybrało tymczasem barwę błękitu przemieszanego z fioletem, różem i cynobrem. Nad horyzont wypłynęła srebrzysta muszelka księżyca. Po kątach werandy snuły się gęstniejące cienie. Springer zapalił lampę naftową i ustawił knot. Miejsce herbaty zajęła szkocka. Springer otworzył nową butelkę whisky Usąuaebach i napełnił szklaneczki z grubego szkła. Wypili za pomyślność wspólnego przedsięwzięcia. Czując, jak znakomita whisky rozlewa się w nim strugą płynnego złota, Strand pomyślał o wielkim dystansie dzielącym go obecnie od celi 328 w Danbury. Mógłby dokończyć drinka, podziękować, życzyć dobrej nocy i odjechać z prędkością sześćdziesięciu mil na godzinę, odcinając się od tego wszystkiego raz na zawsze. W depozytowej skrytce banku czekało na niego czterysta tysięcy w gotówce oraz kamienie luzem warte następne sto tysięcy. Czy to mu nie wystarczy? Oszukiwanie samego siebie nie miało sensu. Zaangażował się w ten skok nie tylko dla zysku. Zastanawiał się jedynie, dlaczego sam nie wpadł na taki pomysł. Może zresztą i wpadł. Prawdopodobnie taka 265 myśl tłukła się po zakamarkach jego umysłu od sześciu, siedmiu lat. Z jakichś przyczyn zawsze łatwiej mu było zaakceptować to, co wymyślił ktoś inny. Gdzieś w głębi odezwał się nagły lęk przed możliwością spędzenia w celi następnych lat. W tym samym momencie Audrey roześmiała się z rzuconej przez Springera uwagi. Jej śmiech podziałał jak katalizator. Strand usiłował przypomnieć sobie brzmienie śmiechu Patrycji, lecz mu się nie udało. Płatne towarzystwo, jakie zapewniał sobie w ciągu kilku ostatnich dni nawet w części nie dawało mu tego, czego potrzebował. Tego wieczoru nie rozmawiali już o włamaniu. Ani otoczenie, ani nastrój nie sprzyjały. Przywykły do wszechobecnych szpicli Strand czuł się nieswojo na werandzie. Springer ponownie napełnił szklanki. Zagadnięty przez Audrey Scoot rozgadał się na dobre. Był z natury otwarty i miał szósty zmysł pozwalający mu ocenić nieznajomych. Od razu polubił Springera i Audrey, choć nie należeli do złodziejskiej społeczności. Zresztą to się wkrótce zmieni. — Cholera, chłopie — zaczął Scoot. — Włamywałem się do domów, które wyglądały zamożnie, a w środku okazywały się tak ubogie, że zamiast kraść powinienem był raczej właścicielom zostawić jałmużnę. Jestem więc kiedyś w takim właśnie domu i zamierzam zacząć poszukiwania, kiedy pod drzwiami od frontu słyszę głosy właścicieli. Musieli zrezygnować z wyjścia do kina albo coś w tym rodzaju. Wskakuję do szafy, zostawiam lekko uchylone drzwi. Ktoś z gospodarzy spostrzega szparę i zamyka drzwi na klucz. Nie mogę się uwolnić. Spędzam całą pieprzoną noc na dnie ciasnej szafy. Nie śpię. Nie mogę spać. Nie dlatego, żebym był nerwowy, tylko z braku powietrza i od smrodu naftaliny. Jestem bliski omdlenia. W ciemnościach nie wiem nawet, czy kręci mi się w tej pieprzonej głowie, rozumiecie? Gotów jestem łomotać w drzwi i dać się zamknąć. Cholera! Lepsze to niż śmierć. Czuję straszliwą samotność, chłopie. Siedzę w tym pudle do drugiej po południu następnego dnia i wreszcie ci ludzie wychodzą. Wtedy wyłamuję drzwi. Jestem na ostatnich nogach. Przez dziesięć minut stoję w oknie i próbuję dojść do siebie. Potem, oczywiście, czyszczę całą chałupę. Pamiętam, że właśnie tam trafiłem w łazience te piękne kolczyki z pięciokaratowymi brylantami i parę innych rzeczy, ukrytych, jak to się często zdarza, w kosmetyczce. Springer zerknął na zegarek. Było kwadrans po dziesiątej. Popatrzył znacząco na Audrey. Audrey potężnie ziewnęła, przypisując senność działaniu wiejskiego * 266 powietrza. Pozbierała wszystkie szklanki, po czym wyniosła je do kuchni. Strand zapytał, czy nie będzie przeszkadzać, jeśli zostanie i poogląda telewizję. Miał ochotę na wszystko, tylko nie na spanie. Springer zaprowadził Stranda do salonu, włączył odbiornik, wyregulował go i przeprosił za słabą jakość obrazu. — A tak przy okazji... — Springer starał się nadać swemu głosowi obojętne brzmienie. — Ile według pana mogą być warte zgromadzone w skarbcu Townsenda klejnoty? Strand namyślał się przez chwilę. — Biorąc pod uwagę kamienie luzem, gotowe wyroby i całą resztę, powiedziałbym, że gdzieś w granicach... dwustu pięćdziesięciu milionów. 28 Następnego dnia wypadł poniedziałek. Gdy tylko słońce wysuszyło poranną rosę, Springer, Audrey, Strand i Scoot wybrali się na łąkę. Rozłożyli się w odległości około dwustu stóp od domu. Sięgająca pasa, gęsta trawa utworzyła pod nimi sprężysty materac. Rozkołysane łany przeplatały się z dorodną czerwoną koniczyną oraz nastroszonymi kłosami żyta. Audrey zabrała ze sobą duży notatnik i garść zatemperowanych ołówków. A także notatki Stranda. Cały ranek i wczesne popołudnie analizowali liczne alarmy oraz dodatkowe środki bezpieczeństwa zastosowane w budynku Townsenda. Bez skutku. Co chwila grzęźli w skomplikowanych rozwiązaniach. Gdy tylko dochodzili do wniosku, że mogą pokonać któryś z alarmów, okazywało się, że nie mogą go wyłączyć bez uruchomienia następnego. Ogarniało ich coraz większe zniechęcenie. Zrobili przerwę. Audrey poszła do domu i przygotowała kanapki: opiekane kromki wiejskiego chleba posmarowane słodkim masłem i dżemem. Springer wolałby kiełbasę z musztardą zamiast słodkiej, wieloowocowej konfitury, natomiast Strand pochłaniał kanapki z widoczną przyjemnością. Spierał się nawet z Audrey o ostatnią i w końcu ustalili, że się nią podzielą. W trakcie jedzenia Audrey rozmazała nieco dżemu na kartce z notatnika. Na szczęście nie było na niej niczego oprócz machinalnych rysunków oraz kombinacji imion jej i Springera. Audrey wyrwała tę stronę, po czym zagoniła wszystkich do pracy. Tym razem podeszli do zagadnienia inaczej. Uprościli je, odrzucając na razie istnienie jakichkolwiek alarmów. Potraktowali zadanie jako 268 układ włożonych jedno w drugie pudełek. Pierwszym był budynek Townsenda, drugim jego skarbiec. Dzięki takiemu założeniu łatwiej im było szukać słabych punktów na wszystkich ścianach, z góry i z dołu, od zewnątrz i od środka. W pewnym momencie Springer wpadł na pomysł, jak wejść do budynku. Na pierwszy rzut oka jego rozwiązanie wydawało się dosyć zawiłe. Zaczęli nad nim dyskutować. Każdy z osobna starał się wykazać słabe punkty, znaleźć błąd, który by uniemożliwiał realizację. Nie pozwalając sobie na przedwczesny entuzjazm, starannie rozpatrywali wszystkie za i przeciw. Późnym popołudniem dysponowali już planem, który wszystkich zadowalał. Prawdopodobnie byli w stanie otworzyć pierwsze pudełko. Ponadto, co było niemal równie ważne, zapanował wśród nich duch współpracy. Następnego dnia wrócili w to samo miejsce na łące. Wczorajszy sukces sprawił, że uznali je za wręcz opatrznościowe. Do południa, kiedy znowu dostali kanapki z dżemem, nie posunęli się nawet o krok. Springer zrezygnował z lunchu. Wszyscy dookoła oblizywali jeszcze lepkie palce, gdy wstał i się przeciągnął. Osłaniając oczy dłonią, wysoko w górze dojrzał sokoła. Ptak wyczyniał podniebne akrobacje dla samej przyjemności latania. I właśnie wtedy, niczym grom z jasnego nieba, spłynęło na niego olśnienie. Być może odkrył drogę do drugiego pudełka. Poddał swoją koncepcję powszechnej dyskusji. Im dłużej się zastanawiali, tym projekt wydawał się prostszy i bardziej skuteczny. Za swą twórczą aktywność Springer został nagrodzony słodkim pocałunkiem Audrey, przyjaznymi gratulacjami Stranda oraz pochwałami Scoota, który stwierdził, że Springer ma łeb nie od parady i byłby cholernie dobrym złodziejem. Po dokonaniu tych wstępnych ustaleń stanęli przed problemem najpoważniejszym: neutralizacją alarmów Townsenda i systemu śledzenia. Szybko uzgodnili, że kolejne odłączenie wszystkich tych dźwiękowych i kontaktowych czujników oraz kamer telewizyjnych jest rzeczą niemożliwą. Może, powiedziała Audrey, dałoby się unieszkodliwić je wszystkie naraz. Rozważania nad tym zagadnieniem trwały całą środę i niemal cały czwartek. Dopiero wówczas dopracowali się czegoś, co mogło się okazać rozwiązaniem. I to nie aż tak bardzo złożonym. Teraz pozostało im już tylko sprawdzić wszystko od początku, opracować kolejne fazy działania, upewnić się, czy niczego nie przeoczono i wreszcie określić potrzeby. Audrey sporządziła listę niezbędnych zakupów. Piątek przeznaczyli na uzupełnienie ekwipunku. 269 Strand ze Scootem pojechali do Nowego Jorku. Springer i Audrey odwiedzili firmę handlującą materiałami instalacyjnymi w New Milford. Potrzebna im była ćwierćcalowa rurka. Springer poprosił, by odpiłowali mu dwanaście długich na stopę kawałków i nagwintowali wszystkie na obu końcach. Od niechcenia napomknął sprzedawcy, że przeprowadza wymianę części instalacji zraszaczy w ogrodzie. Tamten nie był zdziwiony. Wystawił dodatkowy rachunek za cięcie i gwintowanie. W tym samym składzie kupili również jedenaście prostych złączek: dziesięć, których potrzebowali, i jedną na zapas. Springer zapytał, czy nie dostanie przypadkiem złącza ruchomego, z rodzaju tych, jakich się używa w opuszczanych markizach. Chcąc lepiej wytłumaczyć, o co mu chodzi, zrobił schematyczny rysunek: złącze przypominało łokieć; nagwintowane końcówki umożliwiały przykręcenie dwóch kawałków rury. Sprzedawca szybko znalazł to, czego potrzebowali. Springer i Audrey przeszli następnie do sklepu towarów żelaznych, gdzie kupili pięćdziesiąt stóp drutu zdolnego unieść ciężar pięciuset funtów, sześciowoltowe latarki i dwucalową śrubę. W sklepie ze sprzętem sportowym przy drodze znaleźli linę wspinaczkową wraz z karabinkami oraz składaną kotwiczkę nowego typu. Tam też zaopatrzyli się w kamizelki dla wędkarzy z mnóstwem zapinanych na suwaki kieszeni różnej wielkości i obszerną przegrodą z tyłu, przypominającą wszyty plecak. Lont detonujący. Musieli się po niego przejechać aż do Litchfield. Farmerzy w tamtych stronach wciąż go używają do rozsadzania skał, których nie są w stanie usunąć z pola. Dlatego też nikt się nie zdziwił, że Springer chce coś takiego kupić. Udając irytację, przeklinał nosowym głosem skały, wymyślał im od najgorszych, po czym zapłacił rachunek i wyszedł ze sklepu. Następnym zakupem były głośniki stereo. Znaleźli je dopiero w Westport. Właściwie potrzebowali tylko jednego, lecz i tak musieli kupić dwa. Wydali masę pieniędzy, a co gorsza wysłuchali ględzenia zramolałego sprzedawcy, który zapewniał ich, że stali się właścicielami prawdziwego dzieła sztuki z nowatorskim systemem tonów niskich, w którym wykorzystano wojskowy przyśpieszeniomierz. Poza tym miały tam być jakieś filtry poprawiające impedancję wejścia wzmacniacza wysokiej częstotliwości. Springer i Audrey poczuli prawdziwą ulgę, gdy wreszcie opuścili to miejsce. Po raz ostatni zatrzymali się przed sklepem Caldora w Danbury. 270 Springer pozostał w samochodzie. Audrey weszła do środka i zaopatrzona w wózek rozpoczęła zakupy. Kupiła ciemnoszare robocze spodnie i koszule, beżowe buty na grubej podeszwie, skórzane rękawice ochronne. Dwa jardy czerwonej flaneli. Szpulę szerokiej taśmy klejącej. Pomyślała, że wybrany przez nią towar może budzić podejrzenia, gdy sprzedawca zwrócił jej uwagę, iż ciężkich roboczych butów nie produkuje się w damskich rozmiarach. Z przekory dorzuciła jeszcze jedną parę dla siebie. Dobrze było znaleźć się znowu w domu. Rozciągnięta w fotelu stwierdziła, że gdyby na co dzień sama musiała dokonywać wszystkich zakupów, padłaby chyba z wyczerpania. Springer dodał, iż nie ma pojęcia, w jaki sposób radzą sobie zasuszone wdowy, których pełno się widuje na Park Avenue. Siła życiowa tych kobiet zawsze budziła jego najwyższy podziw. Strand i Scoot wrócili z miasta około jedenastej. Także oni zdołali pozałatwiać wszystkie sprawy. Strand spotkał się z Dannym i poczynił niezbędne uzgodnienia. Danny chciał tylko wiedzieć, kiedy rozpoczną akcję. Wystarczy, jeśli dadzą znać z kilkugodzinnym wyprzedzeniem. Strand poinformował go, że szykują się na przyszły tydzień. Korzystając z okazji jeszcze raz przyjrzeli się Pięćdziesiątej Piątej Ulicy i z obserwacji wynikało, że ich plan nie powinien natrafić na żadne przeszkody. Audrey z niecierpliwością w głosie zapytała, czy odebrali dla niej paczkę od portiera. Usłyszawszy, że paczka leży na tylnym siedzeniu wozu, pośpiesznie wybiegła z pokoju. Przed snem Audrey zarządziła przymiarkę spodni, koszul, butów i kamizelek. Wszystko mniej więcej pasowało i jedynie ciemnozielona barwa kamizelek wymagała zmiany. W sobotę z rana Audrey wstała wcześniej niż pozostali. Przeszła do szopy, gdzie znalazła starą, dwudziestogalonową balię. Blacha zdążyła już gdzieniegdzie przerdzewieć, lecz dziury były jeszcze bardzo małe. Napełniła balię wodą z wyprowadzonego przed dom kranu, po czym dodała do niej cały galon płynu do wybielania tkanin i wrzuciła kamizelki. Usiłowała zanurzyć je kijem od miotły, gdy jednak z uporem wypływały na powierzchnię, jako obciążenia użyła kamieni. Usiadła na pobliskich schodach i zamyśliła się. Pomyślała, że mogłaby wykorzystać tę chwilę spokoju, żeby zadać wahadełku parę pytań. Powinna umyć włosy, zrobić lekki makijaż, doprowadzić do porządku brwi. 271 Przyszło jej też do głowy, że powinna pójść do kuchni i usmażyć dla wszystkich naleśniki. Tylko że naleśniki nigdy nie wychodziły jej najlepiej. Były albo zbyt grube i zakalcowate, albo za cienkie i spalone. Ratował je tylko prawdziwy, czysty syrop klonowy. Wiele by dała za natychmiastowe przyswojenie sobie umiejętności smażenia prawidłowych naleśników. To by dopiero było coś. Wątpiła, czy kiedykolwiek poradzi sobie z przepisami z książki kucharskiej Escoffiera. Bez żalu czy poczucia winy gotowa była przyznać, że nie ma do tego talentu. Springer by to zrozumiał. W ich wypadku przysłowiowe jajko na miękko nie stanie się powodem rozwodu. Springer mógł udawać, że mu zależy na kuchni, lecz tak naprawdę nie przywiązywał do niej większej wagi. Poza tym, miała do zaoferowania tak wiele innych rzeczy... Przypomniała sobie, że po winna odwiedzić grobowiec w Greenwich. Trzeba by sprawdzić, jak się przyjęły posadzone na wiosnę kwiaty. Pomyślała wreszcie o tym, jak szczęśliwy będzie Springer, gdy kradzież się uda i Jake odzyska zdrowie. Spojrzała na słońce i doszła do wniosku, że pora obudzić resztę towarzystwa. Weszła do domu, po czym poodrywała okładki z paru numerów czasopisma „Miasto i Wieś". Otworzyła paczkę, którą przywiózł dla niej z miasta Strand. Przeszła z tym wszystkim do szopy. Piastująca wysoki urząd mieszkanka Palm Beach, bogata dziedziczka z Santa Barbara, przedstawicielka znanego rodu z Houston, jakaś wicehrabina. Audrey przypięła oberwane z magazynów okładki do pokrytych spękaną ze starości czerwoną farbą desek szopy. Nagły podmuch wiatru sprawił, że rozwieszone w rzędzie fotografie zaczęły się wyginać na wszystkie strony. Audrey rozważała przez chwilę, czy pozwolić im na takie zwody, lecz w końcu doszła do wniosku, że nie widzi powodu, aby stwarzać sobie dodatkowe utrudnienia. Chciała przecież wypaść jak najlepiej. Cofnęła się o dwadzieścia pięć kroków. Przyjęła pewną postawę na lekko przygiętych nogach, a następnie odwiodła kurek automatycznego pistoletu marki Detonica Kalibru 0,451 cala magnum. Uniosła w górę prawe ramię, dla większej pewności podparła je w nadgarstku lewym. Wzięła na muszkę kobietę z Palm Beach, lecz już w momencie strzału wiedziała, że będzie pudło. Za bardzo się usztywniła w oczekiwaniu na huk i odrzut pistoletu. Zresztą, ile to już lat? Co najmniej od pięciu nie miała w ręku żadnej broni. Podeszła do ściany szopy. Tak jak myślała, mieszkanka Palm Beach pozostała cała i zdrowa. O sześć cali w lewo, w desce widniała 272 poszarpana dziura. Mniejsza z tym, powiedziała sobie Audrey, w takiej sytuacji trafienie byłoby po prostu szczęśliwym zbiegiem okoliczności. Wróciła na miejsce, z którego strzelała. Ponownie przyjęła postawę i naprowadziła szeroką, wojskowego typu muszkę magnum na ten sam co poprzednio cel. Tym razem się nie śpieszyła. Wiedziała już, jak czuły jest sprzęt, toteż naciskała spust z pieszczotliwą wręcz delikatnością. Pistolet wypalił. Nim w powietrzu przebrzmiał huk wystrzału, Audrey naprowadziła lufę na cel i wystrzeliła resztę pocisków. Właściwie wszystkie trafiły tam, gdzie powinny. Dwa we włosy, dwa w policzek, jeden rozdarł ucho, a ostatni wbił się w kącik ust, zniekształcając uśmiech malujący się na twarzy szacownej obywatelki Palm Beach. — Przepraszam, kochanie — sardonicznym szeptem rzuciła Audrey. Nie była zadowolona z rozrzutu trafień. Pokryły całą twarz, podczas gdy powinny koncentrować się wokół nosa. Ale sama broń bardzo się jej podobała. Krótka, wyłożona gumą rękojeść dobrze leżała w dłoni. Potężny pistolet przemawiał do wyobraźni; świadomość, że taka siła stanowi przedłużenie ramienia, działała podniecająco. Audrey zastanawiała się kiedyś, dlaczego kobiety bogate podchodzą do broni z mniejszym respektem niż kobiety ubogie. Służąca nie ośmieli się dotknąć leżącego na łóżku rewolweru, podczas gdy jej pani schwyci go i ciśnie do szuflady jak zwyczajną szczotkę do włosów. Sama nigdy się broni nie obawiała. W Foxcroft, gdzie pobierała nauki, jazda konna była wstępnym warunkiem przyjęcia, a strzelanie przedmiotem nadobowiązkowym. Ale Audrey już wcześniej miała do czynienia z bronią. W wieku dziewięciu lat bawiła się małym niklowanym, automatycznym pistoletem Libby, która pokazywała jej, jak się nim posługiwać, jak go ładować i w jaki sposób celować, by trafić ustawioną w drugim końcu sypialni pustą butelkę. Na pokładzie jachtu Libby goście często strzelali do rzutków. Młodość i wyjątkowy refleks Audrey sprawiały, że pudłowała niezmiernie rzadko, bez względu na to, jak szybko i nieoczekiwanie wylatywały w powietrze gliniane rzutki. Wprawiała w konsternację wielu doświadczonych strzelców; dzięki niej Libby wygrała niejeden zakład. Tylko trzy razy Libby ją prosiła, aby pozwoliła wygrać swoim przeciwnikom. Audrey przypuszczała jednak, iż także wtedy ostateczne zwycięstwo przypadło Libby, choć w zgoła innej dziedzinie. Na szesnaste urodziny otrzymała od Libby automatyczny pistolet 273 kalibru 0,32 cala. Srebrzysty, z wykładaną masą perłową kolbą i wygrawerowanymi inicjałami Audrey, wyglądał naprawdę pięknie. Do tego zezwolenie na przewóz broni po całym świecie. — Jeśli uznasz kiedyś, że sytuacja przybiera niebezpieczny obrót — powiedziała Libby — nie trać czasu na pogróżki, jak to często pokazują w kinach, tylko wal od razu. Posprząta się potem. Na szczęście nigdy do tego nie doszło. Najgorsze chwile przeżyła podczas polowania na gołębie w Hiszpanii, kiedy to omal nie odstrzeliła jaj pewnemu natarczywemu markizowi, który dopadł ją na osobności. Prezent urodzinowy skradziono jej spod materaca na pierwszym roku Wellesley. Nie powiedziała o tym Libby ani nie wystarała się o drugi. Teraz, ściskając w dłoni magnum, zastanawiała się, jak i dlaczego obywała się bez niego tak długo. Pistolet w pewnych okolicznościach mógł decydować o życiu lub śmierci na równi z ludźmi. Sięgnęła w głąb stojącej na ziemi paczki i wydobyła tłumik. Było to urządzenie nowego typu, długie zaledwie na cal, lecz równie skuteczne jak dawne, dłuższe i grubsze modele. Małe rozmiary pozwalały przechowywać w kaburze broń wraz z nakręconym tłumikiem. Nigdy dotychczas w taki sposób nie strzelała. Biorąc jednak pod uwagę charakter planowanej operacji, musiała być przygotowana na wszystko. Problem polegał tylko na tym, czy zdoła legalnie zdobyć niezbędny sprzęt. Na szczęście Wintersgill jak zwykle stanął na wysokości zadania. Audrey umocowała tłumik na lufie. Zakładała właśnie nowy magazynek, gdy zza rogu szopy wypadli Strand i Scoot. Po chwili dołączył do nich Springer. Był bosy i nagi od pasa w górę. Miał rozpięty rozporek dżinsów. Cała trójka przystanęła w znacznej odległości na uboczu. Audrey skinęła im niedbale głową, po czym wróciła do ćwiczeń. Teraz, gdy miała publiczność, w tym dwóch zawodowców, jeszcze bardziej zależało jej na dobrym wyniku. Wybrała nowy cel i szybko wpakowała w niego cały magazynek. Pistolet wypluł gorące łuski, a w powietrzu rozszedł się smród spalonego prochu. Z pewną nonszalancją Audrey ruszyła powoli w stronę szopy. Springer, Strand i Scoot poszli w jej ślady. Na miejscu okazało się, że nos dziedziczki z Santa Barbara przestał istnieć. Wszystkie sześć trafień znalazło się w kole o średnicy pięciu cali. Mężczyźni milczeli, co najlepiej świadczyło o ich oszołomieniu. Audrey jakby nigdy nic podeszła do paczki i pusty magazynek zastąpiła pełnym. 274 — Co to za broń? — zapytał Scoot. Audrey odpowiedziała. — Nigdy nie słyszałem, żeby magnum miało taki kaliber. — Kule o wadze stu osiemdziesięciu pięciu gramów, a więc takie, jakich używam, przy wyjściu z lufy osiągają prędkość tysiąca trzystu stóp na sekundę — dodała, przypomniawszy sobie informacje z przeczytanej niedawno instrukcji. Scoot pokiwał głową z miną znawcy. — Mocą nie ustępuje czterdziestce piątce — zapewniła Audrey. Podała pistolet Scootowi. — Spróbuj. Scoot cofnął się o kilka kroków, wepchnął dłonie w kieszenie dżinsów. — Nie martw się — zakpiła Audrey — możesz potem wytrzeć odciski palców. Scoot i Strand popatrzyli na nią bez słowa. Audrey pomyślała, iż być może tak jeden, jak i drugi reagują na widok uzbrojonej kobiety jak wielu innych mężczyzn. Niejednemu skóra cierpła w takiej sytuacji. Pewna kobieta, lekarz psychiatra, którą Audrey poznała w trakcie pobytu w Gstaad, określiła taką postawę mianem reakcji Macmobera. — A czym wy się posługujecie? — spytała Audrey. — Nie używamy czegoś takiego — odparł Strand. — Jak to nie używacie? Nigdy? Scoot wskazał na pistolet, który Audrey trzymała niedbale lufą ku ziemi. — Za to dostanie pani cztery lata. Cholernie długie, najlepsze cztery lata pani życia. — Do Townsenda chcemy się włamać — wyjaśnił Strand. — Ma to być zwykłe włamanie, nic więcej. Jeśli nas nakryją, będziemy mogli kombinować i zarobimy rok, najwyżej trzy. Ale jeśli wpadniemy, a przy którymkolwiek znajdą broń, zakwalifikują to jako zbrojny napad. Za coś takiego pani i Springer zarobicie od pięciu do siedmiu lat. — Dla mnie i Stranda będzie to recydywa. Dostaniemy po dwadzieścia pięć — dodał Scoot. Audrey opuściła wzrok. Zrobiło jej się głupio z powodu własnej amatorszczyzny. Ponadto źle jest mówić głośno o możliwości wpadki. To psuje atmosferę. Uznała, że nalepiej zrobi zmieniając temat. — Po prostu myślę — powiedziała — że będziemy całkiem bezradni, gdy ktoś zacznie strzelać do nas. Ani Strand, ani Scoot nie skomentowali jej słów. Zostawili ją na podwórzu, a sami poszli do domu napić się kawy. 275 Springer pozostał. Był zdumiony swobodą, z jaką Audrey posługuje się bronią, oszołomiony celnością jej strzałów. Nie miał o tym najmniejszego pojęcia. A więc to tak! Jego czuła, wrażliwa kochanka ze śmiercionośną bronią w garści. Cały obraz Audrey, jaki wytworzył w swojej głowie, wymagał korekty. — Wymogłam na Wintersgillu, żeby załatwił jeden także dla ciebie — rzekła, wyjmując z paczki identyczne magnum kalibru 0,451 cala. Rzuciła pistolet Springerowi. Jego i jej, pomyślał chwytając ostrożnie broń. Jak kubki do kawy czy ręczniki w łazience. — Słyszałaś, co mówili Strand i Scoot. Będziemy bez broni — stwierdził stanowczo. — To dotyczy wszystkich. — Zupełnie się z tym zgadzam. Ale kiedy to już się skończy, oboje zawsze powinniśmy mieć broń przy sobie. — Dlaczego? — I mnóstwo zapasowej amunicji. Springer zauważył, że Audrey mówi to jak najbardziej serio. — To kwestia filozofii. — Hitlera? Puściła to mimo uszu. — Zanim pojawiła się broń palna, powszechnie używano mieczy. Nikomu nie przyszło nawet do głowy, by ruszać się gdzieś bez miecza. Byłoby to równoznaczne z samobójstwem. Pewnie ówcześni mężczyźni nie rozstawali się z mieczem nawet wówczas, gdy na golasa biegali za dziewczynami. A zanim miecze się upowszechniły, każdy, dosłownie każdy, miał pod ręką wielką, twardą maczugę. — Przeczesała włosy palcami. — Nie mam pojęcia, gdzie dzisiejsi ludzie nabrali przeświadczenia, iż żyjemy w tak moralnych, ucywilizowanych, wolnych od przemocy czasach, że możemy się obyć bez broni. Cholera, co za złudzenie! Springer miał ochotę wspomnieć o prawie i policji, był jednak pewien ostrej riposty. Wzruszył więc tylko buntowniczo ramionami i zważył w dłoni pistolet. — Czy dali ci do tego specjalną kaburę? — A także tłumik i całą resztę. — Może — zastanawiał się Springer — powinniśmy też nosić kuloodporną bieliznę. Audrey parsknęła śmiechem. — Ale dopiero wtedy, gdy wyprodukują naprawdę kuse modele. Odwróciła się ku szopie i zastrzeliła jakąś wicehrabinę. 276 Tego samego dnia, ale nieco później, Springer rozłożył jeden z głośników stereo i z uzwojenia wydobył magnes. Potem Scoot zalutował nowe połączenie. Audrey i Strand ułożyli wszystko w trawie, narzędzia, sprzęt, przybory, w kolejności, w jakiej miały zostać użyte. Sprawdzili każdy przedmiot z listą Audrey. Gdzie podziały się rękawice chirurgiczne? Audrey zupełnie o nich zapomniała. Wyskoczy po nie później do New Milford. Żeby o tym nie zapomnieć, wypisała flamastrem na dłoni słowo: „rękawice". A wędkarskie kamizelki? Suszyły się na płocie. Zieleń zniknęła z nich bez śladu. Teraz dominowała barwa płowożółta oraz różne odcienie beżu, rozłożone w nierównomierne plamy i smugi — efekt splątania materiału i przykrycia kamieniami podczas bielenia. Strand sądził, że Audrey celowo dobrała taki kolor, toteż pochwalił ją, mówiąc, że kamizelki będą zupełnie niewidoczne na tle ścian budynku Townsenda. Po południu przeprowadzili kilka prób. Nie mieli możliwości odtworzenia rzeczywistej scenerii, ale poćwiczyli trochę na poddaszu szopy wykorzystując stojącą tam wykonaną z metalu szafkę katalogową. Sprawdzili również działanie lontu detonującego. Nikt z całej grupy nie miał wcześniej styczności z materiałami wybuchowymi. Springer odkurzył wspomnienia sprzed dwudziestu lat, kiedy to obserwował, jak farmer z sąsiedztwa rozprawił się z opornym karczem. Procedura wyglądała niezwykle prosto. Sam lont przypominał zwyczajny sznur do bielizny o ćwierćcalowej średnicy, tyle że jego środkiem przebiegał rdzeń z galaretowatej substancji. Nitrogliceryna w koszulce z wulkanizowanej gumy. Zabrali ze sobą kawałek lontu w dół zbocza, gdzie teren stawał się podmokły. Ich wybór padł na bagienny klon. Drzewo było martwe, lecz wciąż jeszcze mocno siedziało w ziemi. Springer dwukrotnie opasał jego pień lontem, a gdy wszyscy cofnęli się na bezpieczną odległość, uruchomił zapalnik. Eksplozja była silniejsza, niż się spodziewali. Gruby na dwie stopy pień został całkowicie przecięty. Drzewo runęło na ziemię. Lont w zupełności wystarczał do ich celów. Po powrocie do domu pokryli smarem gwinty dwunastu odcinków rurki oraz wszystkie złączki. Audrey każdy element z osobna zawinęła w czerwoną flanelę. Całość podzielili na dwie części i umieścili w przegrodach na plecach dwóch kamizelek. Potem spakowali resztę przedmiotów, starając się równo rozłożyć ciężar na poszczególne kamizelki. Na skutek moczenia zamki licznych kieszeni otwierały się bardzo opornie, toteż Audrey spryskała je silikonem, a następnie ciągała każdy suwak tam i z powrotem, dopóki nie otwierał się bez 277 przeszkód. W celu uniknięcia niepotrzebnej grzebaniny i nerwowych poszukiwań nauczyli się na pamięć, co zawierają poszczególne kieszenie i przegrody wszystkich kamizelek. Przepytywali się nawzajem, aż wreszcie nabrali pewności, że wykuli to na blachę. Zrobili wszystko, co było w ich mocy, by uniknąć improwizacji. I tak pozostawało jeszcze dosyć rzeczy, o których zadecyduje przypadek. Na sobotni obiad Springer upiekł steki, a Audrey przygotowała ziemniaki. Dla podkreślenia doniosłości chwili zrobiła też ciasto. Nie korzystała z przepisu w książce kucharskiej, tylko posłużyła się gotową mieszanką. Kiedy placek wystygł, pokryła go lukrem z puszki, obficie posypała wiórkami kokosowymi i ustawiła na szklanej paterze. Nie mogła oderwać od niego oczu. Do diabła z Escoffierem, powiedziała sobie w duchu, dochodząc do wniosku, że jest jeszcze dla niej jakaś nadzieja. Krojąc ciasto przypomniała sobie ową noc, gdy poznała Springera. Pochłaniała wtedy dużą porcję podobnego placka w małej greckiej kawiarence i ze wszystkich sił tłumiła w sobie pragnienie, aby od razu pochłonąć również i jego. Springer gładko skłamał, że było to najlepsze ciasto, jakie jadł w życiu. Strand trzykrotnie prosił o dokładkę. W trakcie zmywania Audrey podśpiewywała, jak zwykle strasznie fałszując. Obejrzeli wieczorne wiadomości na kanale siódmym. Znów spalił się jakiś dom towarowy w New Jersey; gdzieś strajkował personel szpitala; zmarła jakaś zapomniana gwiazda filmowa i nagle okazało się, że wszyscy znowu ją kochają; drużyna Jankesów dostała baty od Detroit. Prognoza pogody była bardzo pomyślna. Najbliższe dwa dni miały być słoneczne, lecz nad wybrzeże Atlantyku nadciągał rozległy niż niosący ulewne deszcze. W okolicy Nowego Jorku spodziewany był we wtorek rano. 29 We wtorek z rana z garażu na rogu alei C i Szesnastej Ulicy, należącego do Con Edison, firmy zajmującej się konserwacją sieci elektrycznej, skradziono furgonetkę. Chłopak, który to zrobił, jeden z ludzi Danny'ego, mógłby w razie potrzeby wyprowadzić choćby i trzy wozy. Furgonetki stały w długim szeregu z kluczykami w stacyjkach. Zdawały się tylko czekać, żeby ktoś do nich wsiadł i wyjechał na miasto. Con Edison było bogatą firmą. Chłopak wybrał akurat ten samochód, ponieważ obserwując garaż zauważył, że przyprowadzono go dopiero niedawno. Wytężywszy nieco umysł, doszedł do wniosku, iż nikt z personelu nie zdążył jeszcze się do niego przyzwyczaić. Kiedy opuszczał garaż, pomachał nawet dwójce mijanych pracowników firmy. Potem zaparkował prawidłowo, tak jak mu powiedziano, na Pierwszej Alei pomiędzy Osiemdziesiątą Czwartą i Osiemdziesiątą Piątą. Najlżejsze trzy setki, jakie udało mu się kiedykolwiek zarobić. Teraz, około jedenastej, furgonetka jechała Drugą Aleją. Z powodu deszczu ruch na jezdni był utrudniony, toteż co chwila musieli hamować lub przyśpieszać. Prowadziła Audrey. Nie tylko dlatego, że wyraziła na to ochotę. Doszli wspólnie do wniosku, iż jeśli zostaną zatrzymani za jakieś wykroczenie, Audrey będzie miała największe szansę, żeby się wyłgać, oczywiście pod warunkiem, że policjant nie okaże się kobietą. Springer zajmował fotel pasażera. Strand i Scoot przysiedli na podłodze zamkniętego przedziału z tyłu. Deszcz przybrał postać gwałtownej ulewy, co idealnie odpowiadało ich zamierzeniom. Duże niczym w tropiku krople tłukły gęsto o szybę furgonetki. Było ich tyle, że wycieraczki nie nadążały z usuwaniem nadmiaru wody. Każdy deszcz, a już zwłaszcza taki, działał na ich korzyść. Ludzie zaabsorbowani ochroną własnych głów i stóp oraz omijaniem głębokich kałuż na każdym skrzyżowaniu zwracali na otoczenie mniejszą niż zwykle uwagę. Audrey za kierownicą radziła sobie zupełnie dobrze, lecz i tak nie zdołała uniknąć kilku spośród częstych na ulicach miasta dziur. Sporą niedogodność stanowiły zaopatrzone w stalowe noski buty robocze. Zupełnie nie miała czucia w stopach. Nie wiedziała, czy dotyka hamulca, czy sprzęgła, pedał gazu również stanowił wielką niewiadomą. Przeklęte buty były zbyt luźne; nie zdołało ich zapełnić nawet sześć par grubych, wełnianych skarpet. W chwili gdy je kupowała, nie wydawały się takie duże. Springer pochylił się do przodu i poprzez rozedrganą warstwę wody na szybie usiłował przyjrzeć się dokładniej jadącej przed nimi ciężarówce. Otwartą skrzynię pojazdu zapełniało kilkanaście prosto-padłościennych kształtów poprzykrywanych starannie specjalną folią i zabezpieczonych dodatkowo sznurem. Trumny, których lokatorzy pewnie już gdzieś czekali. Audrey z mocą zapewniła, że nie należy tego brać za zły omen. Ale na najbliższym skrzyżowaniu skręciła jednak w prawo. Springer przybrał niedbałą pozę, wparł kolana w tablicę rozdzielczą i zanucił fragment jakiejś piosenki, aby pokazać, że jest całkiem na luzie. Potem z przebiegłym uśmiechem popatrzył na Audrey i rzekł: — Wyglądasz zabójczo. — Po prostu podoba ci się mój kapelusz — odparła unosząc wyżej doskonały podbródek. — Sądziłem, że to coś więcej, ale — pokiwał głową — skoro tak mówisz... Posłała mu rozbawione spojrzenie. Przy każdym ruchu głowy żółty, nieprzemakalny kapelusz przekrzywiał się, opadając na oko lub ucho. Wewnątrz furgonetki znaleźli kilka kompletów ubiorów przeciwdeszczowych i nieco sprzętu, ale w ogólnym pośpiechu nie zdążyła dostosować nakrycia głowy do własnych wymiarów. — Kocham cię, Springer — powiedziała poważnym tonem. Springer omal nie zrewanżował się jej tym samym, poczuł jednak, że lepiej wyrazi swoją miłość zachowując milczenie. Jechali Siedemdziesiątą Wschodnią, dopóki nie dotarli do Piątej Alei, a wówczas skręcili w lewo i skierowali się do centrum. Dojeżdżając do Pięćdziesiątej Szóstej Ulicy, Audrey przedostała się na skrajny prawy pas, a w połowie drogi pomiędzy Pięćdziesiątą Szóstą i Pięćdziesiątą Piątą zatrzymała wóz w odległości kilku stóp od krawężnika, po czym zgasiła silnik. Stali niemal na wprost budynku Townsenda. Strand i Scoot otworzyli podwójne drzwi w tyle furgonetki i wyskoczyli na zewnątrz. Ich jaskrawożółte kurtki natychmiast zalśniły od wilgoci. Obaj mieli w dłoniach klucze do podnoszenia przykryw włazów — długie stalowe pręty zakończone poprzeczką z jednej strony, a tępym hakiem z drugiej. Scoot przyklęknął obok włazu i za pomocą śrubokrętu wydłubał stwardniałe błoto z rozmieszczonych na obwodzie otworów. Gdy otwory odzyskały drożność, Strand i Scoot wetknęli w nie klucze. Stanęli naprzeciwko siebie, poprawili uchwyt na poprzeczkach i szarpnęli ku górze. Licząca sobie trzydzieści sześć cali średnicy pokrywa ważyła około pięciuset funtów. Ciężar niebagatelny nawet dla dwóch mężczyzn. Oni jednak łatwo wyjęli go z obramowania, a następnie, stawiając małe kroczki, odnieśli na skraj chodnika. Do pokonania pozostało im jeszcze wewnętrzne zabezpieczenie włazu, pokryty stalową blachą, gruby na siedem cali korek. Miał on za zadanie chronić właz przed napływem wody z powierzchni jezdni. Także z tą przeszkodą Strand i Scoot uporali się szybko i sprawnie. Tymczasem Springer wraz z Audrey rozstawili na jezdni, w odległości mniej więcej dwudziestu stóp od tyłu wozu, barierkę zaopatrzoną w pomarańczowe odblaskowe pasy i ostrzegawcze lampki. Dodatkowo umocowali do niej kilka plastikowych, pomarańczowych proporczyków. Od zewnętrznego skraju barierki do samochodu przeciągnęli sznurek obwieszony takimi samymi proporczykami i w ten sposób oznaczyli granice terenu pracy. Aby ominąć zawalidrogę, nadjeżdżające z tyłu autobusy musiały przedostać się na pasy ruchu położone bliżej osi jezdni. Na skutek takiego manewru automatycznie zabrakło miejsca taksówkom i pozostałym pojazdom. Ucierpiał na tym ruch aż do Pięćdziesiątej Dziewiątej. Tutaj, na Pięćdziesiątej Szóstej, niemal wytworzył się korek. Audrey miała wrażenie, iż powietrze pełne jest zniecierpliwienia i wymierzonej w nich złości. Zastanawiała się, czy oddychanie taką mieszanką wyjdzie im na zdrowie. Springer odbierał tę sytuację zupełnie inaczej. Widząc, co się dzieje na ulicy, zrozumiał, jakie poczucie siły daje pracownikom Con Edison oraz New York Telephone powodowanie podobnych zatorów: marnują cenny czas mnóstwa ludzi, niweczą precyzjynie zaplanowane spotkania w interesach. Przybrał stosowną w tej sytuacji maskę pogodnej obojętności i zabrał się do pracy. Z furgonetki wyciągnęli płachtę pomarańczowego plastiku, którą przesłonili otwór włazu. Założyli też wokół niego metalową barierkę, 281 mającą chronić przechodniów przed wpadnięciem do środka. Z barierki zwieszało się w głąb włazu kilka lin oraz przewodów, sugerując, że pod ziemią wrze wytężona praca. Podczas gdy Strand i Scoot usiłowali uruchomić umieszczony w furgonetce generator, Springer znalazł chwilę czasu, by spojrzeć na biurowiec Townsenda. Miejsce, w którym stał, dzieliło od wejścia do budynku około dwudziestu pięciu stóp. Widział biurowiec nieco z ukosa, lecz poprzez ozdobne kraty był w stanie dojrzeć wnętrze. Choć w środku paliło się światło, nigdzie nie zauważył ruchu. Oczywiście, nie był to sklep, do którego każdy mógł wejść wprost z ulicy, żeby się trochę pogapić. Tuż za drzwiami zawsze trwał na posterunku nienagannie ubrany mężczyzna. Po dwudziestu latach nieprzerwanej służby nie tylko znał na pamięć twarze wszystkich klientów Townsenda, ale także potrafił nieomylnie rozpoznać próbującego go przechytrzyć intruza. Czy to za sprawą instynktu, czy też długoletniej praktyki natychmiast na podstawie samego ubrania odróżniał zwykłego turystę od człowieka z towarzystwa, który nie przywiązuje wagi do stroju. Springer przeniósł wzrok na piętro. W biurze Townsenda również paliło się światło. Townsend bez wątpienia tam był, pochłonięty swymi podejrzanymi interesami. Springer bardzo chciał, żeby podszedł choć na chwilę do okna, tak by mógł spojrzeć w tę jego arogancką, mentorską, wiecznie niezadowoloną gębę. Pomyślał, że widok tej twarzy stałby się dodatkowym bodźcem do działania. Dwa kable dostosowane do pracy w ciężkich warunkach zostały podłączone do generatora i spuszczone w głąb włazu. Na końcu każdego z nich tkwiła trzystuwatowa żarówka w osłonie z drutu. Springer zaczął schodzić, wyszukując stopami szczeble wąskiej, stalowej drabinki. Podobnie jak na statku biegła ona prosto w dół i kończyła się głębiej, niż oczekiwał. Wszystkie ruchy wykonywał ostrożnie, gdyż ociekające wilgocią śliskie stopnie w każdej chwili mogły spowodować upadek. Wreszcie, po przebyciu piętnastu stóp, osiągnął dno kanału. Z ostatniego stopnia wdepnął prosto w głęboką na pół łydki wodę. Całe szczęście, że w furgonetce znaleźli sięgające kolan gumowce. Rozejrzawszy się dookoła, stwierdził, że znajduje się w komorze o rozmiarach dwanaście na siedem stóp, której ściany i strop wykonane zostały z betonu. Połyskiwały na nich kropelki wilgoci. Pod nogami miał prawdopodobnie płaską, betonową płytę. Miejsce to sprawiało przytłaczające wrażenie. Springer czuł się tak, jakby przekroczył bramy grobowca. 282 W kącie komory stał transformator, z którego w różnych kierunkach wybiegały grube kable. Także na ścianach pełno było poprowadzonych starannie przewodów. Strand pokazał mu któregoś dnia przekrój podobnego kabla o średnicy sześciu cali. Wewnątrz biegły cztery półtoracalowe żyły splecione z setek miedzianych drucików, odizolowane od siebie gumą i oblane po wierzchu grubą warstwą sztucznego kauczuku. W paru miejscach do ścian przymocowane były rozdzielnie. Pracownicy Con Edison mówili na nie: „siedem na siedem", gdyż na każdym boku miały one po siedem wyjść. Przywodziły Springerowi na myśl duże, czarne pająki o czternastu nogach, które przywarły do ściany w oczekiwaniu na ofiary. Po wyjściu z rozdzielni kable niknęły w biegnących w głębi ściany kolistych przepustkach kablowych. Choć tego nie widział, wyobrażał sobie, jak pod ziemią w otoczce ceramicznych rur zasilające przewody ciągną się do paru najbliższych budynków. Nie było na nich żadnych oznaczeń. Nie mieli pojęcia, który z nich doprowadza energię elektryczną do budynku Townsenda. Z komory wychodziło w tamtym kierunku około trzydziestu przewodów. Pojawił się Scoot. Na linie zjechało kilka drucianych koszy z narzędziami i sprzętem. Rozpoczęli pracę. W górze, na jezdni, Strand i Audrey nawet nie udawali, że coś robią. Niespiesznie kręcili się wokół furgonetki bez jakiegoś konkretnego celu. Co jakiś czas Audrey świeciła w głąb włazu, lecz nieodmiennie widziała jedynie ciemne lustro wody i słyszała chlupot. Dla skrócenia oczekiwania oraz uspokojenia nerwów Audrey i Strand wdali się w rozmowę. Rozmawiali o wszystkim. O fascynujących kontrastach miasta. O fałszerstwach sztuki abstrakcyjnej. Dlaczego niektóre kobiety koniecznie chcą uzyskać przyrost bicepsów i nawet dźwigają ciężary. O pięknych wierzeniach Birmańczyków, według których człowiek w momencie śmierci przybiera postać niewidzialnego motyla. Audrey poruszyła temat bilokacji, metafizycznej zdolności niektórych ludzi do równoczesnego przebywania w dwóch różnych miejscach. Strand mówił właśnie, że po doświadczeniach ostatnich trzech lat uważa taką umiejętność za bardzo pożyteczną, gdy nieoczekiwanie zamilkł w połowie zdania. Z kieszeni wygrzebał ogryzek cygara i wsunął go sobie do ust. Przymknął też prawe oko tak, by wyglądało jak pusty oczodół. Audrey sądziła przez chwilę, że Strand się wygłupia, lecz zaraz także i ona dostrzegła błękit i biel policyjnego wozu patrolowego, który zatrzymał się przed barierką. 283 Strand wyszedł mu na spotkanie. Gliniarz w fotelu pasażera uchylił okno tylko na parę cali, wyraźnie bojąc się deszczu. Był to starszy mężczyzna, który nie sprawiał wrażenia służbisty. — Ile to potrwa? — zapytał Stranda. — Nie wiem — burknął Strand przez zęby, w których trzymał cygaro. — Rozpieprzyliście ruch na odcinku dziesięciu przecznic. Strand zmrużył jeszcze bardziej wpółprzymknięte oko. Z ronda jego przeciwdeszczowego kapelusza strumieniami spływała woda. — Może jeszcze parę godzin. Zamókł nam transformator. W poczuciu dobrze spełnionego obowiązku policjant zamknął okno. Na parę sekund rozbłysły światła na dachu jego samochodu, a przenikliwy ryk syreny zmusił użytkowników jezdni do ustąpienia miejsca. Strand dołączył do skulonej pod folią Audrey. — Bez problemów — uspokoił ją. Gliniarz nie miał powodów, by podejrzliwie traktować autentyczny, błękitno-biało-szary samochód Con Edison. A nawet gdyby po jakimś czasie sprawa się wydała, z całej tej rozmowy policjant zapamięta jedynie cygaro i brak prawego oka. Tej niewinnej sztuczki Strand nauczył się od pewnego cwaniaka w więzieniu. Wkrótce potem na górę wyszli Springer i Scoot. Dopiero teraz, oddychając świeżym powietrzem, zdali sobie w pełni sprawę, jak bardzo klaustrofobiczne było wnętrze komory. Denerwowała również świadomość, że operowali przewodami pod napięciem, stojąc po kolana w wodzie. Mieli wysmarowane twarze i dłonie. Oznajmili, że muszą jeszcze trochę popracować. Audrey pośpieszyła do stojącego na rogu Pięćdziesiątej Piątej przewoźnego bufetu, chronionego przed deszczem przez duży, czerwo-no-żółty parasol. Ponieważ nie było pod nim miejsca na dwie osoby, musiała czekać w strumieniach wody, zanim sprzedawca przygotuje cztery hot dogi i wyciągnie z chłodziarki cztery puszki jakiegoś napoju. Żółta kurtka dobrze chroniła ją od deszczu, ale łomot dużych kropli o kapelusz wydawał się czymś nieznośnym. Przyniosła hot dogi oraz napoje do furgonetki, po czym rozdała każdemu w charakterze niespodzianki. Podobnie jak większość tego typu wyrobów hot dogi składały się przede wszystkim z bułki, nie można im było jednak odmówić smaku właściwego ulicznym punktom sprzedaży. Springer zapomniał wstrząsnąć swój napój, toteż ostatnie łyki były gęste i strasznie słodkie. 284 Wrócili do pracy niemal na całą godzinę. Opuścili właz w poczuciu, że zrobili wszystko, co w ich mocy, i że to powinno wystarczyć. Springer ze Strandem włożyli na miejsce zabezpieczające właz pokrywy. Folia, liny, kable, proporczyki, sznury oraz cała reszta zostały starannie złożone w tyle furgonetki. Na samym końcu rozebrali barierkę. Nim jeszcze Strand i Scoot zabrali ostatni element, na zablokowany dotychczas pas wjechał autobus i bezczelnie na nich zatrąbił. O czwartej po południu furgonetka wróciła na swoje miejsce. Jeden z ludzi Danny'ego odprowadził ją do garażu Con Edison i zaparkował pośród identycznie wyglądających pojazdów, po czym bez przeszkód wyszedł na ulicę. Nikt nie zauważył jej braku. 30 Nadciągała noc. Wraz z mrokiem pojawił się wiatr, którego kapryśne porywy miotały kroplami deszczu na wszystkie strony. Chodniki zupełnie opustoszały. Kilka taksówek oraz prywatnych samochodów sprawiało wrażenie zabłąkanych. Dzisiejszego wieczoru wiele biletów do teatru nie będzie wykorzystanych, w restauracjach bez trudu znajdzie się wolny stolik. Wieżowce wyglądały tak, jakby zostały pozbawione górnych pięter, prostytutki zaś przeniosły się do głębszych bram. Yince Fantuzzi siedział za kierownicą białego chryslera rocznik 1977 ze skradzioną tablicą rejestracyjną stanu New Jersey. Stał na skrzyżowaniu Piątej Alei i Pięćdzisiątej Piątej Ulicy. Gdy zapaliło się zielone światło, skręcił w prawo i zaraz za rogiem wjechał do Star Parking Garage. Znak, którego Yince nie mógł przeoczyć, nakazywał wyłączyć silnik i pozostawić kluczyki w stacyjce. Usłuchał, bo zawsze robił to, co mu kazano. Należał do ludzi Danny'ego. Był obrotnym facetem, którego dewiza brzmiała: „Nie zadawaj żadnych pytań, a nie będziesz musiał kłamać". Pracownik obsługi parkingu wyszedł ze swego pokoju, zbliżył się do zegara i z małej półki poniżej wyjął jeden bilet. Wykonywał tę czynność już tyle razy, że nawet nie musiał patrzeć, gdy wsuwał bilet w szczelinę zegara, a następnie — łup, łup, łup — odbijał w trzech miejscach godzinę i minutę przyjazdu. Rozerwał bilet, większą część włożył pod wycieraczkę, wprost na mokrą szybę chryslera, końcówkę zaś wręczył Vince'owi. — Kiedy zamierza pan wyjeżdżać? — zapytał. 286 — Jeśli dopisze mi szczęście, to dopiero rano. Bileter omal się nie uśmiechnął, ale nagle przyszło mu do głowy, że facet być może zamierza tylko grać w karty. Yince włożył kwitek do kieszeni koszuli, skąd raczej nie powinien wypaść. Nie miał przy sobie ani płaszcza, ani parasola. Nie należał do ludzi, którzy noszą parasol. Podniósł kołnierz marynarki i spokojnie wyszedł w deszcz. Pracownik parkingu uruchomił chryslera i wprowadził go do dużej, przemysłowej windy. Zamknął za sobą bramę, po czym wjechał na dziesiąte piętro. Star Parking Garage miał trzynaście kondygnacji. Wybór piętra, na które wędrował dany samochód, zależał od przewidywanego czasu postoju. Samochody pozostawione tylko na parę godzin umieszczano na niższych piętrach, dzięki czemu łatwiej i szybciej można było się do nich dostać. Pozostałe zajmowały kondygnacje wyższe, gdzie nikomu nie przeszkadzały. Kilka samochodów garażowało tutaj już od czterech czy pięciu miesięcy. Uwzględniając koszt postoju w granicach dolara za godzinę, rachunek za parkowanie będzie wyższy aniżeli rzeczywista wartość tych pojazdów. Zazwyczaj okazywało się, że takie samochody są kradzione albo ich właściciele umarli. Pracownik ustawił chryslera w głębi budynku, pod ścianą bez okien. Zjeżdżając na dół pomyślał o czekającej go nudnej nocy. Telewizja nie transmitowała tego dnia żadnego meczu, toteż mały, czarno-biały telewizorek, jaki miał w pokoju, nie dostarczy mu zbyt wiele rozrywki. Może nieco później przejrzy zawartość paru bagażników i skrytek przy kierownicy. Dwa tygodnie temu w bagażniku jakiegoś mercedesa trafił na komplet niklowanych narzędzi produkcji niemieckiej. Kiedyś z samochodu z pensylwańską rejestracją zabrał damski zegarek marki Rolex. Nikt nigdy nie zgłosił z tego tytułu żadnych pretensji. Poza tym zawsze zabierał okulary przeciwsłoneczne. Na dole czekały już następne dwa samochody. Błękitny pontiac „Bonneville" oraz wóz marki „Olds Cutlass Supreme". Kierownik ostemplował już bilety, toteż pozostało mu jedynie zabrać pojazdy na górę. Oba miały pozostać przez całą noc. Zaparkował je jeden obok drugiego na ósmym piętrze, po czym natychmiast wrócił windą na parter. Upłynęło około pięciu minut, odmierzonych czterystu uderzeniami serca. Na dziesiątym piętrze jedyny dźwięk wydawały skapujące z chryslera krople wody. Nieoczekiwanie zagłuszył je szczęk otwieranego od wewnątrz bagażnika. Springer wypchnął klapę do góry, wyskoczył na parking i dopomógł 287 Audrey zrobić to samo. Rozejrzeli się, badając swoje położenie. Hala tonęła w mroku i wyraźnie czuło się smród garażu. Każdy cal powierzchni przesiąknięty był tu tlenkiem węgla. Z ruchu windy wywnioskowali, że trafili na któreś z górnych pięter, nie wiedzieli jednak na które. Sięgnęli w głąb bagażnika po wędkarskie kamizelki. Z powodu wypchanych kieszeni, przy nakładaniu wydały się one znacznie bardziej obcisłe niż w trakcie przymiarek. Audrey i Springer mieli na sobie oprócz kamizelek ciemnoszare robocze spodnie, takież koszule, buty na grubej podeszwie i rękawice, czyli jak to określiła Audrey: „strój włamywaczy". Nasłuchiwali odgłosów windy. Skrzypienie kabiny ostrzegłoby ich na czas o zbliżającym się niebezpieczeństwie. Nagie betonowe ściany wzmacniały każdy dźwięk, toteż starali się iść jak najciszej, zmierzając w stronę widocznych od frontu okien. Było ich pięć, rozstawionych mniej więcej co dziesięć stóp. Wąskie skrzydła służyły jedynie wentylacji. Pomimo ulewnego deszczu wszystkie były lekko uchylone. Springer wyjrzał na zewnątrz, a widząc szeroką półkę o jedną kondygnację niżej, zorientował się, że są na dziesiątym piętrze. Pięć ostatnich kondygnacji garażu cofnięto o dwanaście stóp względem frontowej ściany budynku. Bez wątpienia zadecydowały o tym względy konstrukcyjne, gdyż w innym wypadku byłoby to irracjonalne marnotrawienie bezcennej przestrzeni miasta. Podczas rozpoznania z poziomu ulicy Springer i Strand zauważyli biegnący wokół dziewiątego piętra występ. Fakt ten przesądził o wyborze garażu na punkt rozpoczęcia operacji. (Rozważano także wykorzystanie do tego celu położonego nieco dalej hotelu Shoreham). Zgodnie z wymogami bezpieczeństwa garaż musiał posiadać wewnętrzną klatkę schodową. Springer i Audrey odszukali ją i zeszli jedno piętro niżej w umówione miejsce przy oknach. Tutaj również okna były częściowo otwarte, i to prawdopodobnie od lat, gdyż sterujące nimi mechanizmy korbowe pokrywał silny nalot rdzy. Przy próbie otwarcia na dostateczną szerokość trzecie z kolei okno nieco ustąpiło. Springer z całej siły naparł na metalową ramę, blokujący ją mechanizm poddał się zaskakująco łatwo i skrzydło natychmiast odskoczyło w bok. Akurat w tym momencie zjawili się Strand i Scoot, którzy dotarli do garażu w bagażnikach błękitnego bonneville'a oraz szarego cutlassa. Scoot bez wahania pierwszy przesadził parapet. W jego ślady poszli Audrey, Springer i Strand. Na dworze panowała głęboka noc. Światła wielkiego miasta odbijały się od powłoki chmur i nawet pomimo deszczu zapewniały dostateczną widoczność. 288 Po wyjściu na półkę wszyscy przystanęli, aby się oswoić z pogodą. W ciągu kilkunastu sekund włosy mieli mokre, a ubrania przesiąkły im na wylot i oblepiły ciało. Na tej wysokości wiatr był znacznie silniejszy i burza, o której myśleli jak o nieodzownym elemencie swego planu, wydawała się sprzymierzeńcem coraz bardziej wątpliwym. Po krótkiej chwili doszli do wniosku, że nie ma na co czekać i skierowali się w lewo, w stronę przyległego budynku. Dach owego ośmiopiętrowego obiektu znajdował się zaledwie o jakieś pięć stóp wyżej niż półka, na której stali. Z tego zapewne powodu chroniła go wysoka na sześć stóp przegroda ze stalowej siatki, ponad którą rozciągnięto sprężysty drut kolczasty. Z podobnymi przeszkodami Scoot radził sobie niezliczoną ilość razy. Wykorzystując dziury w siatce wspiął się na przegrodę, a następnie za pomocą nożyc saperskich przeciął drut kolczasty w miejscach, gdzie przymocowano go do siatki. Przecięty drut odskoczył na boki, ponownie przyjmując kształt zwoju. Scoot przeszedł na drugą stronę bez najmniejszego zadrapania. To samo uczyniła reszta. Zarówno ten budynek, jak i dwa następne były typowymi, starymi blokami mieszkalnymi. Ich dachy nie miały w sobie niczego niezwykłego: czarne pokrycie z papy, miejscami wybrzuszone, gdzie indziej wklęśnięte. Sterczące tu i ówdzie anteny, relikt czasów bez telewizji kablowej, przypominały modliszki oddające cześć niebu. Pod ścianą przysadzistej, klockowatej nadbudówki, kryjącej maszynownię windy oraz schody, leżało kilka połamanych aluminiowych krzeseł ogrodowych. Każdy z bloków odgrodził się od sąsiadów płotem biegnącym przez całą szerokość budynku. Typowy przykład wzajemnej nieufności. Wszystkie płoty były jednakowe — sześciostopowa stalowa siatka w ramie z kątownika, z biegnącym górą drutem kolczastym. Pokonanie tych przeszkód było niemal równie łatwe, jak przedostanie się na teren szkolnego boiska. Być może wszystkie te przegrody zostały wykonane przez jedną firmę, której pracownicy dobrze wiedzieli, iż nic nie zdoła powstrzymać człowieka, któremu na ich sforsowaniu naprawdę zależy. A tak właśnie było w ich wypadku. Pomimo głuszącego kroki bębnienia deszczu z jak największą ostrożnością przebyli dwa dachy. Przemierzali właśnie trzeci, gdy dostrzegli żarzący się punkcik, który wyleciał z drzwi maszynowni i natychmiast zgasł. Niedopałek papierosa. Gospodarz domu uciekł na chwilę od skarg lokatorów, przeciekających kranów, zapchanych rur. Gdyby nie deszcz, rozkoszowałby się swoją samotnością na zewnątrz, zamiast stać w progu. !9 — Kamień 289 Prowadzącego grupę Stranda zaledwie parę kroków dzieliło od znalezienia się w polu widzenia dozorcy. Gdyby zechciał on przypadkiem wychylić głowę i popatrzeć w lewo, od razu spostrzegłby przytuloną do ściany maszynowni czwórkę. Drzwi maszynowni, choć obite blachą, pod wpływem wilgoci nieco spuchły i trzeba je było mocno ciągnąć, by na powrót zmieściły się w ościeżnicy. Słyszeli wyraźnie, kiedy dozorca je zamknął, lecz jeszcze przez dłuższą chwilę pozostali nieruchomo na swoich miejscach, żeby się uspokoić. Strand, Scoot i Springer uważali, że im się po prostu udało, Audrey natomiast uznała ten incydent za przejaw przychylności losu. Na końcu dachu czekała na nich przeszkoda o wiele poważniejsza niż jakikolwiek płot: ściana budynku wyższego o jakieś pięć kondygnacji. Budynek ten łączył się z kościołem prezbiteriańskim na Piątej Alei i mieścił administrację kościelną oraz pokoje mieszkalne. Plan zakładał, że używając kotwiczki i liny wdrapią się na dach. Teraz się okazało, iż nie docenili skali trudności. Byli przekonani, że różnica poziomów wynosi najwyżej trzy piętra. Springer miał jeszcze nadzieję, że ściana tylko z bliska wydaje się tak wysoka. Cofnął się o kilkanaście kroków. Kiedy popatrzył z nowej perspektywy, wiedział od razu, że oszukiwałby sam siebie, przyjmując wysokość mniejszą niż czterdzieści pięć stóp. Czyżby zabrnęli w ślepy zaułek? Czy tylko na tyle było ich stać? Czy on lub Scoot zdołają cisnąć kotwiczkę na taką wysokość? Nawet jeśli tak, to potem trzeba będzie odwalić kawał wspinaczki. Scoot wyciągnął zakończoną hakiem linę, szykując się do próby. Audrey tymczasem przeszła wzdłuż ściany w przeciwległy narożnik dachu. Z tego punktu roztaczał się widok na zamknięte podwórze utworzone przez zaplecza budynków usytuowanych wzdłuż sąsiednich ulic. W dole po prawej ciągnęły się dachy domów wychodzących frontem na Piątą Aleję. Z łatwością można było określić, który z nich należy do Townsenda. Najbliżej miała budynek pięciopiętrowy, potem dwupiętrowy, trzecią zaś z kolei była właśnie siedziba Townsenda. Odległość wydawała się tak niewielka, że po wzięciu porządnego rozbiegu można by ją było chyba przeskoczyć. Przesunęła się na sam skraj dachu, żeby dokładniej obejrzeć tyły budynku należącego do kościoła. Schody ewakuacyjne byłyby prawdziwym błogosławieństwem, pomyślała. Zeszliby po prostu w dół. Jej oczy uważnie wędrowały po gładkiej ścianie, aż w końcu trafiły na coś, co dałoby się może wykorzystać. Nie tracąc więcej czasu, pośpieszyła po mężczyzn. Mniej więcej trzy stopy niżej, po tylnej ścianie budynku, który zamierzali sforsować, z boku, przebiegał występ. O wiele węższy 290 i znacznie niebezpieczniejszy niż tamten w garażu. Szeroki zaledwie na stopę, był zapewne odsłoniętym fragmentem jakiegoś elementu konstrukcji, być może belki, na której spoczywały krokwie dachu. Strand włączył na chwilę latarkę. W jej świetle zauważył, że występ ciągnie się przez całą długość budynku, ale w odległości trzydziestu stóp od miejsca, gdzie stoją, jest przerwany przez sześciocalową rurę, służącą do odprowadzania deszczówki. Rura biegła przy ścianie aż do samej ziemi. Prawdopodobnie przechodziła dostatecznie blisko pierwszego z szeregu stojących przy Piątej Alei budynków, by na poziomie piątego piętra można było przedostać się z niej na dach. Czy warto spróbować? Audrey uważała, że tak. Springer nie był aż tak bardzo pewien. Nigdy nie przepadał za dużymi wysokościami. Nie miał lęku wysokości, ale wyżej położone miejsca, nawet mieszkanie Audrey czy restauracja „Okna Świata" zawsze wywoływały u niego uczucie pustki w okolicy żołądka. Rzuciwszy okiem w głąb ośmiopiętrowej przepaści, powiedział sobie, że właściwie nie ma żadnej różnicy pomiędzy ośmioma i stu piętrami. Pomyślał o Jake'u. Strand podchodził do zagadnienia nieco filozoficznie. We wszelkich poczynaniach improwizacja nieodmiennie łączyła się z dodatkowym ryzykiem. To samo działo się i tutaj. Opracowany szczegółowo plan zakładał że wdrapią się na przyległy do kościoła budynek, po jego dachu przejdą na kościół, a stamtąd z łatwością przedostaną się na dach pierwszego budynku przy Piątej Alei. Rzucił okiem na zegarek. Cokolwiek zamierzali zrobić, musieli zrobić szybko, gdyż inaczej diabli wezmą cały harmonogram. Dla Scoota była to jedynie kwestia odpowiedzi na pytanie, czy ryzyko się opłaci. Prawdę mówiąc, obecna sytuacja niczym się nie różniła od warunków, z jakimi miał do czynienia podczas jakiejkolwiek innej roboty. Krążyły wprawdzie legendy o fortunach zdobytych przy minimalnym wysiłku, lecz on w głębi serca wiedział, że to lipa. Zaczęli dyskutować, co należy zrobić. Czy mają zrezygnować, czy też kontynuować operację? Myśl o rezygnacji, choć z różnych powodów dla każdego z nich była nie do przyjęcia. Ożywiana wizją nagrody, która czekała u kresu drogi, ustalili, iż spróbują przejść po występie. Szybko obmyślili najlepszy sposób działania, uzgodnili środki ostrożności. Istotnym aspektem całego problemu była możliwość powrotu tą samą trasą. Będąc osobą najbardziej doświadczoną, Scoot oznajmił, że pójdzie pierwszy. Jego umiejętności dawały o sobie znać już w chwili, gdy 291 zaczął przygotowywać linę. Na tę wyprawę zaopatrzyli się w typową linę alpinistyczną o średnicy pięciu ósmych cala, miękką i lekką, a przy tym niebywale wytrzymałą. Scoot ułożył ją w ciąg zwróconych przeciwnie względem siebie pętli. Potem przewlókł wolny koniec przez cały zwój i mocno pociągnął. Rezultat był zdumiewający. Na całej długości liny pojawiły się węzły, rozmieszczone w równych, dwu-stopowych odstępach. Gdyby musieli je wiązać po kolei, zajęłoby im to znacznie więcej czasu. Tak Springer, jak i Audrey poczuli przypływ otuchy na widok technicznej sprawności Scoota. Kto wie, jakie jeszcze talenty mógł on w razie potrzeby ujawnić. Scoot umocował koniec liny do podstawy najbliższego wywietrznika. Szarpnął mocno parę razy, aż nabrał całkowitej pewności, że węzeł będzie trzymać. Zdawał sobie sprawę, że od tego może w pewnym momencie zależeć jego życie. Położył się płasko na krawędzi dachu i zapaliwszy latarkę uważnie zbadał cały występ. Przez kilka minut dokładnie oglądał ścianę wraz z biegnącą przy niej rurą, po czym ponownie wrócił do występu. Wreszcie się podniósł i ściągnął z pleców kamizelkę. Wypchane kieszenie prawie uniemożliwiały ruch po tak wąskiej półce. Gdyby pozostał w kamizelce, nie byłby w stanie przywrzeć plecami do ściany. Na tym odcinku należało ją przetransportować w jakiś inny sposób. Na szczęście otwory na ramiona okazały się wystarczająco obszerne. Scoot wsunął w jeden z nich głowę, dzięki czemu kamizelka zawisła mu na piersiach. Nierównomiernie rozłożony ciężar stanowił jednak dodatkowe utrudnienie, zwłaszcza gdy w grę wchodziło utrzymanie równowagi. Improwizacje, pomyślał cynicznie Strand, zdejmując kamizelkę i zakładając ją sobie na szyję. Ile jeszcze czekało ich improwizacji oraz dodatkowego ryzyka? Springer i Audrey bez słowa przełożyli swoje kamizelki. Scoot przerzucił zwój liny przez skraj dachu, po czym dwukrotnie owinął nią przedramię. Usiadł na samej krawędzi ze spuszczonymi w pustkę nogami. Wyciągnął w dół prawą stopę i macał nią występ. Wtedy przesunął się jeszcze bardziej do przodu, tak że krawędź dachu znalazła się wprost pod jego pośladkami. Także lewa stopa dotknęła gzymsu. Najwolniej jak tylko potrafił, przeniósł ciężar ciała na nogi i stanął na występie. Pozostali pilnie śledzili jego poczynania, aby później spróbować je powtórzyć. Przez dłuższą chwilę Scoot trwał w całkowitym bezruchu, oswajając się z otoczeniem. Szerokość gzymsu była o jakieś trzy cale większa aniżeli długość jego butów. Dobrze wiedział, i tak to przekazał 292 wspólnikom, że największe znaczenie ma głowa. No i, oczywiście, stopy. Głowę należało trzymać prosto, tak by potylica pozostawała w ciągłym kontakcie ze ścianą. Człowiek powinien całkiem zdać się na wyczucie. Dużo od tego zależało. Czuł, jak pięty jego butów dotykają lekko ściany. Zrobił pierwszy krok. Przesunął prawą stopę o sześć cali w bok. Dostawił lewą stopę do prawej. Poruszał się w takim właśnie tempie. Sześciocalowymi kroczkami. Ciężar zawieszonej na szyi kamizelki zdawał się robić wszystko, by zmusić go do opuszczenia głowy. Zacinający deszcz pomagał, a zarazem przeszkadzał. Woda zwiększała przyczepność podeszew jego butów, lecz równocześnie rozsiane tu i ówdzie rozmiękłe odchody gołębi sprawiały, że podłoże stawało się śliskie. Parę razy umysł usiłował go pokonać. Podszeptywał, by sprawdził, gdzie się znajduje, jak wysoko przebiega droga, jak niebezpieczne jest to, co robi. Wiedział, że podobne myśli są groźnymi pułapkami, więc próbował je wytłumić, starał się skoncentrować na potylicy oraz piętach, na ścianie, gzymsie, okręconej wokół ręki linie i drobnych kroczkach. Jego prawy łokieć dotknął rury. Scoot przyjął to ze zdziwieniem. Nie miał pojęcia, że cel jest tak blisko. Rura wykonana była z żeliwa i mocno trzymała się ściany, od której dzielił ją prześwit wystarczający na włożenie ręki. Natychmiast skorzystał z tej sposobności i dopiero wówczas wypuścił wstrzymywany od dłuższego czasu oddech. Operując prawą ręką naciągnął linę, a następnie owinął ją wokół rury. Akurat na wysokości twarzy znajdowało się złącze dwóch odcinków. Odcinek dolny kończył się poszerzonym kołnierzem, w który wchodził odcinek górny. Scoot zauważył to jeszcze z dachu i postanowił wykorzystać. Założoną już pętlę przesunął w dół, tak by znalazła się bezpośrednio nad kołnierzem, przełożył linę po raz drugi i zawiązał mocny węzeł. Swobodny koniec liny opadł teraz wzdłuż rury w dół, sięgając drugiego czy trzeciego piętra. Scoot oburącz schwycił linę. Stał twarzą do ściany, a lina przechodziła mu po plecach. Wprawnym ruchem ścisnął ją między nogami. Oderwał stopy od gzymsu i otoczył nimi rurę wsuwając czubki butów w puste miejsce z tyłu. W ten sposób ręce przenosiły tylko część ciężaru ciała. Szorując nogami po rurze, powoli zjechał w dół. Gdy znalazł się na poziomie piątego piętra, na lewo ujrzał dach, na który chcieli dotrzeć. W odległości zaledwie pięciu stóp. Dopiero teraz zawisł na linie całym ciężarem. Wychylając tułów to w jedną, to w drugą stronę, 293 zaczął się na linie kołysać. Nikłe początkowo ruchy szybko przekształciły się w głębokie wychyły, przypominające taniec szmaragdu na końcu wahadełka Audrey. Gdy uznał, że lina wynosi go dostatecznie daleko, puścił ją i pewnie wylądował na dachu. Popatrzył do góry. Zaledwie trzy piętra. W trakcie schodzenia ta odległość wydawała się znacznie większa. Jeśli przyjdzie im wracać tą samą drogą, wspinaczka wcale nie będzie taka prosta. Założył prawidłowo kamizelkę, po czym trzykrotnym błyskiem latarki dał sygnał pozostałym. Tak jak przypuszczał, reszta ekipy wiernie naśladowała jego ruchy. Pewnym ułatwieniem przy pokonywaniu gzymsu była dla nich lina, którą przywiązał do rury odprowadzającej deszczówkę. Świadomość, że ma sieją tuż pod nosem, z pewnością dodawała otuchy, chociaż gdyby któreś z nich straciło równowagę, to lina najwyżej opóźniłaby upadek. Audrey zeszła pierwsza. Oczy miała otwarte nieco szerzej niż zwykle i oddychała ustami. Patrzyła do góry, wystawiając twarz pod zacinający deszcz, dopóki obok niej nie znalazł się Springer. O dziewiątej czterdzieści trzy dołączył do nich Strand. Wyprzedzili harmonogram o siedemnaście minut. Kuląc się odruchowo, przebiegli na północny skraj dachu, ograniczony na całej długości wysokim na dwie stopy murkiem. Przyklęknąwszy pod jego osłoną, popatrzyli ostrożnie na swój cel: budynek Townsenda. Mieli przed oczami jego południową, gładką ścianę. Biurowiec oddalony był od nich o czterdzieści stóp, a jego dach leżał o piętro niżej. Na dnie czterdziestostopowej rozpadliny usadowił się dwupiętrowy budynek. Doskonale widzieli dach strzeżony przez rozsiane po całej powierzchni urządzenia alarmowe. W jednym narożniku od frontu i jednym od zaplecza tkwiły telewizyjne kamery. Specjalne obudowy chroniły przed deszczem ich obiektywy. Nie mieli pojęcia, jak szerokie jest pole widzenia kamer. Być może, kontrolowały nawet sąsiedni dach, mimo że znajdował się piętro wyżej. Na wszelki wypadek należało zachować ostrożność. Scoot wykonał węzły na kolejnym zwoju liny, po czym umocował ją na wywietrzniku. Za pięć dziesiąta Springer i Audrey przekradli się na krawędź, z której widać było Piątą Aleję. Zajęli dogodne pozycje i czekali. Gdy do dziesiątej brakowało tylko dwudziestu sekund, popatrzyli znacząco po sobie. Sekundowa wskazówka w zegarku Springera dotarła do dwunastki i rozpoczęła następne okrążenie. Co poszło nie tak? 294 W tym samym czasie w komorze, położonej piętnaście stóp poniżej poziomu jezdni na wprost biurowca Townsenda, panowała absolutna ciemność. Spadające ze stropu krople delikatnie marszczyły powierzchnię zbierającej się na dnie wody. Budzone przez nie koncentryczne, koliste fale, przypominały miniaturę niespokojnych bałwanów przypływu. Tak w samej komorze, jak i w najbliższym sąsiedztwie, próżno by ktoś szukał chrząszczy, pająków, karaluchów czy innych dziwacznych, wielonogich stworzeń. Choć szczury często korzystały w swych wędrówkach z przepustów kablowych, to teraz zniknęły gdzieś bez śladu. Wydawać by się mogło, iż wszystkie żywe istoty w tej okolicy instynktownie wyczuły niebezpieczeństwo. Lont detonujący. Springer i Scoot owinęli nim dwukrotnie wszystkie półtoracalowe kable. W podobny sposób potraktowali również przewody na wejściu i wyjściu każdej rozdzielni. Nie wiedząc, o który kabel im chodzi, musieli rozłączyć wszystkie. Nic więc dziwnego, że komorę spowiły krzyżujące się odcinki lontu. Na górnej powierzchni transformatora znajdował się przytwierdzony taśmą, zasilany baterią mechanizm zegarowy. Działające na zasadzie budzika proste urządzenie miało wywołać wybuch dokładnie o dziesiątej. Scoot nastawił je według zegarka Springera, jednakże w ciągu dziewięciu godzin, jakie upłynęły od tego momentu, aparat złapał czterdzieści sześć sekund opóźnienia. Tyk, tyk, tyk. Owych czterdzieści sześć sekund dobiegło kresu. W obwodzie zapalnika popłynął prąd. Eksplozja, choć stłumiona, wypadła przerażająco: potężny pomruk, któremu towarzyszył gwałtowny skurcz ogromnych trzewi, wstrząsnął aleją i pobliskimi budynkami. Kilka wystawowych okien rozpadło się na kawałki. Pokrywa włazu prowadzącego do instalacji Con Edison, ważąca dobre pięćset funtów, wystrzeliła w górę na wysokość pięciu pięter, a gdy spadła, jej krawędź zaryła się w asfalt na głębokość dziesięciu cali. Springer i Audrey obserwowali swe dzieło w oszołomieniu. Wybuch był im potrzebny, ale wyraźnie przedobrzyli. Upłyną nie godziny, lecz całe dni, zanim Con Edison przywróci dopływ energii. W pobliżu skrzyżowania z Pięćdziesiątą Szóstą z innego włazu podniósł się w niebo czterdziestostopowy gejzer wody. Wstrząs spowodował pęknięcie dwunastocalowej arterii przesyłającej wodę pod wysokim ciśnieniem. Poziom wody zalewającej ulicę szybko się podniósł. Brudna fala bez przerwy powiększała swój zasięg, spływając zgodnie z naturalnym, łagodnym spadkiem alei. 295 W obrębie czterech przecznic pogasły wszystkie światła. Nawet usytuowana po przekątnej względem budynku Townsenda Trump Tower na kilka minut pozbawiona została elektryczności, dopóki nie włączyły się rezerwowe generatory. Kamery telewizyjne Townsenda oślepły. Systemy alarmowe Townsenda stały się głuche i nieme. Trzy przecznice dalej, w sali kontrolnej Reliance Security, czerwonym blaskiem zapłonęły liczne lampki alarmów, a ekrany telewizorów upodobniły się do malowanych kropkami abstrakcyjnych obrazów. Szaleństwo ogarnęło nie tylko aparaturę Townsenda, ale również wszystkich sąsiadujących z nim klientów agencji. Dyżurni pracownicy natychmiast połączyli się bezpośrednią linią z komendą policji dzielnicy Śródmieście-Północ. Zostali poinformowani o podziemnej eksplozji. Policja była zdania, że prawdopodobnie doszło do wybuchu gazu ulatniającego się z nieszczelnego gazociągu. (Pod miastem biegło ponad cztery tysiące mil rur gazowych, w większości starych i niezbyt szczelnych). Gdyby zajście, eksplozja lub cokolwiek innego, objęło swym zasięgiem tylko jeden budynek, Reliance niezwłocznie wysłałoby na miejsce swoich ludzi. W tym jednak wypadku ucierpiały wszystkie obiekty przy Piątej Alei na odcinku czterech przecznic. Policja podjęła już odpowiednie kroki i na razie doradzała Reliance pozostanie na miejscu. Strand i Scoot opuścili się już po linie na dach dwupiętrowego domu, przyległego do budynku Townsenda. Audrey i Springer zeszli zaraz po nich. Chociaż zejście to nie było krótsze niż poprzednie, wszyscy uznali je za łatwiejsze i bezpieczniejsze. Podeszli dachem do zwróconej na południe, wysokiej ściany. Pomalowana na kolor ciemnoszary, z daleka wydawała się zupełnie gładka, natomiast zbliżenie oraz deszcz ujawniły nierówności poszczególnych cegieł i układ linii zaprawy. Bazując na własnej pamięci, Strand odmierzył odległość do miejsca, w którym powinni przebić się przez ścianę: dwadzieścia pięć stóp od frontu budynku i stopę ponad płaszczyznę dachu. Tak niewielka wysokość wynikła z faktu, że trzy kondygnacje budynku, na którym się znajdowali, kończyły się między drugą a trzecią kondygnacją siedziby Townsenda. Wyznaczył również obrys niezbędnego otworu. Do pracy przystąpili Springer i Scoot. Wyposażonymi w diamentowe końcówki dłutami przecięli, a następnie usunęli wszystkie warstwy zabezpieczające ścianę przed wilgocią. W odkrywce pojawiły się cegły; regularne, palone, czerwone cegły, poprzedzielane warstwami zaprawy. 296 Springer i Scoot wgryźli się w zaprawę ręcznymi wiertarkami. Umocowali w nich wiertła o diamentowych krawędziach, tak ostrych, że wystarczyło dotknięcie, aby rozciąć palec. Zaprawa ustępowała bez większego oporu. Miała tyle lat, co i wzniesiony w 1906 roku budynek. Nie rozpadała się wprawdzie ze starości, ale nie była też zbyt mocna. Niemal bez wysiłku Springer i Scoot borowali kolejne dziury. Otwór od otworu dzielił odstęp najwyżej jednej czwartej cala. Przygotowali w ten sposób dwie cegły i jeszcze dwie w rzędzie poniżej. Potem Springer sięgnął po łomik. Solidny młot byłby narzędziem poręczniejszym i z pewnością skuteczniejszym, nie mogli jednak sobie pozwolić na hałas towarzyszący rozbijaniu ściany. Po Piątej Alei, zaledwie o trzy kondygnacje niżej, kręcili się policjanci i strażacy, pracownicy Con Edison, New York Telephone oraz wodociągów. Oczywiście nie zabrakło też ekip telewizyjnych wszystkich kanałów, od drugiego do jedenastego. Niewielkie katastrofy, a tu z czymś takim właśnie mieli do czynienia, zawsze godne były odnotowania. Czerwone, białe i niebieskie błyski świateł wozów policji i straży pożarnej nadawały kroplom deszczu wygląd nanizanych na niewidzialne nitki, opalizujących, drobnych paciorków. Springer po raz pierwszy uderzył łomikiem. Ostrze głęboko weszło w zaprawę. Skoncentrował się na jednej cegle. Zadawał na jej obwodzie kolejne uderzenia, wykruszając kawałki zaprawy. Po pewnym czasie cegła lekko się obluzowała i wreszcie zupełnie odpadła od muru. Scoot przytrzymał ją palcami, po czym odłożył na bok. Dwie następne cegły ustąpiły znacznie szybciej. Springer mógł ,; teraz operować łomikiem z większą swobodą, używać go jako dźwigni. Wyjął ze ściany osiemnaście całych cegieł i sześć połówek, dzięki czemu uzyskał prostokątny otwór o szerokości dwudziestu ośmiu cali ' i wysokości osiemnastu. Dotarli do połowy grubości muru. Większość murowanych w owych czasach budynków miała ściany o konstrukcji warstwowej: dwie identyczne warstwy muru rozdzielone czterocalową powietrzną komorą, przez którą prowadzono wszelkie rury, a także instalację elektryczną. Strand i Audrey zamierzali właśnie rozpocząć wiercenie wewnętrznej warstwy, gdy usłyszeli charakterystyczny łoskot. Policyjny śmigłowiec. Do zastrzałów podwozia maszyna miała przymocowane dwa ruchome reflektory. Ich światło było dostatecznie silne, by oświetlić teren z wysokości ośmiuset stóp. Śmigłowiec patrolował zaciemniony 297 obszar, przeczesując reflektorami dachy okolicznych domów. Nie szukał niczego konkretnego. Raczej chciał się upewnić, że nic się tam nie dzieje. Pomimo deszczu jego światła docierały na dół ze zdumiewającą ostrością. Cała czwórka przywarła plecami do ściany. Przed zmoczeniem ich ciemnoszare robocze spodnie i koszule miały odcień zbliżony do pokrywającej ścianę farby. Teraz, gdy przemokły, stały się o wiele ciemniejsze, a tym samym łatwo je było zauważyć. Jedyną szansę dawało im zachowanie całkowitego bezruchu. Helikopter wisiał nad dachem Townsenda niemal przez całą minutę. Załoga obserwowała z góry miejsce wypadku, omiatając od czasu do czasu reflektorami dachy budynków Winstona i Townsenda. Potem podjął swój patrolowy lot w kierunku centrum miasta. Tylko to ich uratowało. Gdyby bowiem maszyna zawróciła ku przedmieściom, reflektory dokładnie oświetliłyby ścianę, przy której stali. Springer, Audrey, Scoot i Strand staliby się widoczni niczym aktorzy na scenie. Na szczęście pozostali w ciemnościach. Oczywiście tylko na razie, gdyż helikopter powinien wrócić, a mógł nadlecieć z zupełnie innego kierunku. Strand i Audrey ze zdwojonym pośpiechem chwycili za wiertarki. Jeszcze nim wywiercili wszystkie niezbędne otwory, Scoot puścił w ruch łomik. Zaprawa kruszyła się i odpadała dużymi kawałkami. Jakby rozumiejąc potrzebę współdziałania, cegły w tej części muru poddały się w znacznie krótszym czasie. Dziura w ścianie została wykonana. Od wnętrza budynku dzieliło ich jedynie deskowanie i warstwa gipsu. Nie obrobione listewki z sosnowego drewna przebiegły poziomo jedna koło drugiej, zapewniając dobrą przyczepność gipsowego spoiwa. Springer nie tracił czasu na subtelności. Wziął zamach i z całej siły uderzył podeszwą prawego buta. Drewno z trzaskiem ustąpiło, zrzucając z siebie pokruszony gips. Nawet nie sprawdził, dokąd się przebili. Mieli przed sobą jakieś pomieszczenie w budynku Townsenda i to mu w zupełności wystarczało. Szybko wsunął się w otwór, głową do przodu. I tu popełnił błąd. Dziura znajdowała się bowiem na wysokości jakichś czterech stóp nad podłogą. Spadając, Springer zawadził bokiem o róg stołu, po czym wylądował na podłodze usianej kawałkami gipsu i odłamkami drewna. Po chwili dołączył do niego Strand, który jednak najpierw wsunął do otworu nogi. W tym samym momencie Scoot i Audrey przystąpili do podawania gruzu. Do środka powędrowało trzydzieści sześć całych cegieł oraz 298 kilkanaście większych kawałków. Nie mogli pozostawić ich rozrzuconych na dachu, gdzie z łatwością zostałyby spostrzeżone z helikoptera. Na koniec Audrey i Scoot wrzucili również wszystkie okruchy zaprawy, jakie udało się im wyzbierać. Drobniejsze cząstki spłynęły z deszczówką do najbliższych zagłębień w czarnej powierzchni dachu. Z góry takie białe plamy musiały być doskonale widoczne, ale nie potrafili ich zlikwidować. Nawet szczotka niewiele by tu pomogła. Wszystko, co mogli zrobić, to spróbować rozproszyć zgromadzone ziarenka. Audrey i Scoot najpierw nogami, a następnie dłońmi rozłożyli je na większej powierzchni, lecz deszcz szybko je odtransportował na poprzednie miejsce. Audrey zrezygnowała z dalszych wysiłków i uporała się z problemem na zasadzie pozytywnego myślenia. Uznała, że załodze śmigłowca białe plamy wcale nie muszą się wydać podejrzane. Z przegrody na plecach kamizelki wydobyła kawałek ciemnoszarej tkaniny obiciowej i rozłożyła ją do rozmiarów nieco większych niż wybity w ścianie otwór. Złożony z sześciu warstw prostokąt przytknęła do ściany tak, by zasłaniał dziurę, a Scoot przykleił go za pomocą szerokiej brązowej taśmy samoprzylepnej. Pomimo zawilgoconej powierzchni taśma trzymała bez zarzutu. Na wszelki wypadek górną krawędź wzmocnili dwoma dodatkowymi pasami taśmy. Scoot ponaglił Audrey ruchem ręki. aby szła za nim. Uniósł lewy dolny róg zasłony tylko na tyle, żeby się pod nią zmieścić, i wślizgnął się do środka. Audrey przystanęła na moment, chcąc po raz ostatni wszystko sprawdzić. Helikopter! Gdyby cały czas nadsłuchiwała, bez wątpienia usłyszałaby go wcześniej. Był już blisko, nadlatywał od strony centrum. Audrey zanurkowała do otworu. Nie miała czasu na ustawienie się nogami do przodu. Poleciała na głowę. W chwilę później południową ścianę budynku Townsenda zalało światło reflektorów. Śmigłowiec zawisł nieruchomo. Wewnątrz budynku, w całkowitych ciemnościach Springer i Audrey, Strand i Scooi zamarli w bezruchu niczym grupka oskarżonych czekających na nieuchronny wyrok. Czy poiicjanci w helikopterze spostrzegli na dachu plamy białej zaprawy? Czy odkryli przyklejoną do ściany tkaninę? Czy w tej właśnie chwili wzywali kolegów na ziemi, aby powiedzieć im, że budynek Townsenda wymaga szczegółowego sprawdzenia? Helikopter zmienił położenie. Huk silnika i klekotanie wirników szybko ucichły w oddali. 299 Springer włączył latarkę. Zamknął ją w dłoniach, by jak najbardziej zmniejszyć blask. Strand i Scoot z drugiego końca pokoju przyciągnęli stół, przewrócili go na bok i przycisnęli blatem do ściany, maskując wybitą dziurę. Audrey zamknęła drzwi na korytarz. Zapalili jeszcze dwie latarki i dopiero teraz mogli się przekonać, dokąd trafili. Byli w pracowni. Sala miała rozmiary dziesięć na dwadzieścia stóp. Jej wygląd od czasów Stranda prawie się nie zmienił. Pod jedną ze ścian stał wysoki stół, a przy nim dwa krzesła obrotowe. Na płytkiej półce ponad tym warsztatem zgromadzono różne narzędzia używane przy obróbce kamieni i produkcji biżuterii. W kącie stołu ustawiono wytwornicę pary, wykorzystywanej do oczyszczania diamentów z tłuszczu. Opodal tkwiły umocowane na stałe szlifierka oraz polerka z kompletem wymiennych tarcz. Na półce w kącie pomieszczenia piętrzyły się stosy fachowej literatury. Na ścianach wisiały oprawione w ramki całostronicowe reklamy Townsenda z „Vogue'a", „Miasta i Wsi" oraz „Connoisseura". Obrazy mniej inspirujące niż rozkładówki z ,,Penthouse'a", które z pewnością bardziej odpowiadały pracownikom. Strand zdjął kamizelkę i powiesił ją na oparciu krzesła. Za jego przykładem poszli pozostali. Porozpinali wszystkie kieszenie, by w razie potrzeby z łatwością móc sięgnąć po niezbędny sprzęt. Strand długo studiował podłogę, parę razy odliczał pokrywające ją kwadratowe winylowe płytki. We wcześniejszych dyskusjach określili dokładnie miejsce, w które powinni byli dotrzeć. Teraz Strand oznaczył je w naturze. Wypadło niemal na środku pokoju. Springer ze Scootem podważyli kilka płytek. Następnie zaatakowali dłutami złącze dwóch desek podłogowych. Stare, dębowe drewno okazało się niezwykle twarde, lecz dłuta pogrążały się w nim coraz bardziej, aż wreszcie wygryzły otwór dostatecznie szeroki, by wprowadzić weń wąskie piły o diamentowych zębach. Za pomocą tych narzędzi szybko wycięli kwadrat o powierzchni około trzydziestu cali. Po usunięciu drewna ujrzeli kanał wentylacyjny. Okrągły niczym przewód kominowy, wykonany z ocynkowanej blachy, przebiegał w połowie odległości pomiędzy legarami. Najprawdopodobniej właśnie o ten kanał im chodziło, przy czym aby dotrzeć dokładnie nad punkt, z którego odchodziła rura biegnąca do położonego piętro niżej skarbca, musieli zerwać podłogę jeszcze na odcinku niemal dwóch stóp. Segment z rozgałęzieniem złączony był z resztą konstrukcji za pomocą obejm ze sprężystej, stalowej taśmy. Springer odpowiednim 300 kluczem poluzował obejmy, po czym stanął w rozkroku nad kanałem, pochylił się i otoczywszy ramionami rozłączony odcinek, gwałtownie szarpnął. Rura ustąpiła z tak niewielkim oporem, że Springer, tracąc równowagę, poleciał do tyłu. Nie upadł tylko dzięki Audrey, która zdążyła schwycić go za ubranie. W trakcie krótkotrwałego zamieszania mocno przydepnął jej palce, lecz Audrey zniosła ból bez słowa skargi. Zacisnęła tylko zęby, skrzywiła się i energicznie poruszyła palcami w przemoczonym bucie. Odłączywszy rurę wentylacyjną natrafili na zabezpieczającą kratę w stropie skarbca. Otwór miał średnicę dziesięciu cali, a chroniły go ćwierćcalowe pręty przyspawane do niemożliwej do sforsowania sześciocalowej płyty z kadmowanej stali. Strand podał Scootowi przenośny zestaw do cięcia acetylenem. Para małych, spłaszczonych zbiorników ciśnieniowych, z których każdy ważył siedem funtów, podłączona była do wspólnej instalacji. Wbudowany ciśnieniomierz wskazywał, że są pełne. Ich zawartość stanowiły zmieszane w odpowiedniej proporcji tlen i acetylen. Scoot przykręcił do zaworu giętki przewód. Z małego wodoodpornego pojemniczka Springer wydobył zapałkę, zapalił ją i podsunął pod stożkowatą dyszę palnika. Scoot przekręcił zawór otwierający dopływ gazu. Palnik strzelił głośno, po czym zajął się równym płomieniem. Scoot wyregulował go tak, by płomień zmienił barwę z żółtej na błękitną. W swej wieloletniej karierze złodzieja często musiał się posługiwać takim sprzętem. Skierował płomień na kratę, poddając ćwierćcalowe pręty działaniu temperatury 1900°C. Przeciął je wszystkie. Krata spadła na leżącą dziewięć stóp niżej pokrytą winylową wykładziną podłogę skarbca. Upadkowi towarzyszył stłumiony brzęk, podobny do tego, jaki wydaje upuszczona w kuchni patelnia. Strand trzymał już w pogotowiu latarki umocowane na krótkich odcinkach linki. Zaczął je kolejno opuszczać w głąb skarbca, tak przy tym manewrując, aby dawały jak najlepsze oświetlenie. Springer zajrzał przez otwór do środka. Na lewo i prawo ujrzał pionowe rzędy szuflad, których układ dość dobrze odpowiadał obrazowi, jaki wytworzył sobie na podstawie opowiadań Stranda. Towar Townsenda. W jednej z tych szuflad, pomyślał Springer, spoczywał kamień 588. Inaczej mówiąc, w którejś z tych oddalonych zaledwie o sześć czy siedem stóp, lecz wciąż niedostępnych, szuflad kryje się życie Jake'a. Rękawice robocze zastąpili chirurgicznymi. 301 Z kamizelki Springera Audrey wydobyła długie na stopę odcinki ćwierćcalowej rurki. Dwanaście sztuk. A także dziesięć prostych złączek. Wszystkie elementy owinięte były we flanelę zapobiegającą dzwonieniu uderzających o siebie metalowych części. Audrey rozmieściła je na podłodze we właściwej kolejności. Gwinty na końcu każdej rurki zostały starannie posmarowane, toteż montaż przebiegał bez najmniejszych kłopotów. Springer połączył w całość sześć odcinków, dzięki czemu uzyskał pręt niemal siedmio-stopowej długości. Na jeden z końców nakręcił złącze przegubowe, do niego zaś przymocował resztę jednostopowych elementów. Ostatni z nich miał przyspawany dwucalowy bolec oraz stalowe kółko. Podobne kółka zostały również przyspawane do trzeciego i szóstego odcinka powyżej przegubu. Springer przywiązał cienki drut do pierwszego kółka. Na wszelki wypadek zaciągnął kilka mocnych węzłów. Potem przewlekł go przez dwa następne kółka. Aparat był gotowy. Wypróbował jego działanie. Ciągnąc za drut, a jednocześnie poruszając prętem, był w stanie operować przegubem i ustawiać dolny odcinek pod dowolnym kątem. Urządzenie przypominało imitację ludzkiej ręki: długi pręt był odpowiednikiem ramienia, przegub pełnił funkcję łokcia, krótsza część — przedramienia. Springer wpadł na ten pomysł, przypomniawszy sobie funkcjonujący na podobnej zasadzie wspornik podtrzymujący telewizor w szpitalnym pokoju Jake'a w Sloan-Kettering. Gdy na łące w Sherman ustalili ogólne warunki pracy takiego aparatu, nadali mu roboczą nazwę „wysięgnik" i tak już zostało. Wysięgnik został zmontowany i do pełnej sprawności brakowało mu już tylko jednej, ale za to najważniejszej części. Magnesu. Magnes, który wydobyli z głośnika, nie był takim sobie zwyczajnym magnesem. Wykonano go bowiem z SmCO6, stopu samaru i kobaltu, substancji o najsilniejszych na świecie właściwościach magnetycznych. Magnes był w kształcie koła o średnicy trzech cali i grubości jednego cala. Na obwodzie miał nagwintowany otwór. Springer nakręcił magnes na dwucalowy bolec sterczący na końcu wysięgnika. Teraz ramię miało także i dłoń. Poprzez dziurę w stropie Springer wsunął ją do skarbca. Jedną ręką przytrzymywał pręt. natomiast drugą operował drutem. Pociągnął go do 302 góry, powodując zgięcie w przegubie. Utrzymując naciąg drutu, przesunął pręt. Krótki trening w stodole w Sherman bardzo się teraz przydał. Powoli, polegając w znacznej mierze na własnej ocenie głębokości, poprowadził magnes ku metalowemu licu jednej z szuflad. Nadszedł krytyczny moment. Cały ich dotychczasowy trud mógł pójść na marne. Wszystko zależało od tego, z jakiego materiału były wykonane czołowe płytki szuflad. Jeżeli zrobiono je ze stali nierdzewnej, niklowej lub chromowej, w zetknięciu z nimi magnes nie zadziała. Jeśli natomiast do ich produkcji użyto stali na bazie żelaza... Była to jedna z tych rzeczy, których Springer nie mógł wiedzieć wcześniej, które odkrywał dopiero w bezpośrednim działaniu. Przysuwał magnes coraz bliżej do lica szuflady. Osiem cali. Już tylko trzy. Gdy pozostały mu zaledwie dwa cale, poczuł nagłe szarpnięcie wysięgnika, podobne do uderzenia atakującego pstrąga. Usłyszał także krótki szczęk. Magnes mocno przylgnął do powierzchni szuflady. Springer odetchnął z ulgą i podziękował Opatrzności za to, że uczyniła Townsenda człowiekiem oszczędnym. Wszystkie szuflady zostały bowiem przeniesione ze starego skarbca. Gdyby Townsend zdecydował się wydać więcej pieniędzy na kompletne wyposażenie wnętrza skarbca, w metalu szuflad nie znaleźliby prawdopodobnie śladu żelaza. Nie zmieniając naciągu drutu, Springer pociągnął wysięgnik w kierunku przeciwnym. Dużo zależało od jego wyczucia. Zupełnie tak samo jak przy łowieniu ryb. Szuflada wysunęła się o kilka cali. Potem całkowicie wypadła z szafki. Ważyła około pięciu funtów i należało ją zaliczyć do mniejszych. Scoot przejął kontrolę nad drutem, a Springer tymczasem unosił wysięgnik stopniowo ku górze. Trzymana pewnie przez magnes szuflada dotarła tuż pod otwór w stropie. Audrey zagłębiła w nim rękę i wyjęła całą zawartość szuflady. Zegarki. Przyozdobione diamentami, rozmaite zegarki od Piageta, Le Coultre'a, Pigueta. W sumie dwanaście sztuk pięknych i cennych, lecz w obecnej sytuacji nieprzydatnych. Wszystkie miały numery seryjne wybite na spodzie platynowych bądź złotych kopert, a w związku z tym ktoś mógł je rozpoznać. Audrey zaniosła je siedzącemu za stołem Strandowi. Zgodnie 303 z ustalonym wcześniej schematem Springer i Scoot obsługiwali wysięgnik. Audrey opróżniała szuflady i podawała ich zawartość Strandowi, który decydował, co zabiorą ze sobą. Uzgodnili przed akcją, że interesują ich wyłącznie kamienie luzem i to tylko takie, które swymi rozmiarami lub szlifem nie naprowadzą policji na ślad właściciela. Rzuciwszy zaledwie okiem, Strand cisnął zegarki w kąt pokoju. Springer opuścił wysięgnik i energicznie nim potrząsnął, usiłując pozbyć się pustej szuflady. Magnes trzymał tak mocno, że potrząsanie nie wystarczyło. Uwolnił go dopiero, walnąwszy szufladą o strop. Była jedenasta trzydzieści siedem. Na obrobienie skarbca mieli około czterech i pół godziny. Kilka minut po piątej wschodziło słońce. Ze względów bezpieczeństwa należało przeznaczyć co najmniej godzinę na wspinaczkę po linach i wędrówkę po dachach. W skarbcu znajdowało się sto szuflad. Gdyby każdej z nich Springer poświęcił tylko trzy minuty, to i tak nie zdążyłby dotrzeć do wszystkich. Pomyślał, że prawdopodobnie nie będzie takiej potrzeby. Kamień 588 mógł przecież leżeć w jednej z pierwszych wydobytych ze skarbca szuflad. Podbudowany własnym optymizmem, sięgnął po następną zdobycz. Nie zrobił tego na chybił trafił. W pierwszej kolejności należało dotrzeć do towaru umieszczonego najniżej, gdyż później, gdy podłogę skarbca zaścielą opróżnione szuflady, dostęp do niego zostanie odcięty. Pierwsza próba dowiodła, jak ostrożnie należy się posługiwać magnesem. Gdyby Springer przypadkiem dotknął nim jakiejś osadzonej na stałe części, jak choćby obramowania szuflad, mógłby go już nie oswobodzić. Dlatego też manewrował wysięgnikiem ze wzmożoną czujnością. Magnes pewnie dotknął jednej z dolnych szuflad. Springer wyciągnął ją ze ściany i uniósł ku górze. Tym razem szuflada była większa. Ważyła dziesięć do dwunastu funtów. W jej wnętrzu spoczywało kilka płaskich, skórzanych kasetek ozdobionych wytłaczanymi złoceniami, filigranami i inicjałami. Springer od razu je rozpoznał: właśnie takich opakowań używały swego czasu wiodące firmy jubilerskie, takie jak Cartier, Schlumberger i Chaumet przy prezentacji swoich najlepszych wyrobów. Każde pudełko było specjalnie dopasowane do przechowywanych w nim klejnotów. Audrey pozbierała pudełka, po czym przekazała je Strandowi, który wreszcie mógł się zabrać do pracy. Ułożony starannie na jedwabnej wyściółce, pysznił się wysadzany diamentami oraz rubinami komplet. Naszyjnik, bransoleta, klipsy * 304 i brosza zachwycały swymi kształtami od przeszło sześćdziesięciu lat. Na naszyjnik składało się dwadzieścia siedmiokaratowych rubinów. Pośrodku tkwił natomiast rubin piętnastokaratowy, otoczony zawiłą kompozycją z diamentów, wykończonych szlifem okrągłym i markizowym. Najwyższej jakości rubiny pochodziły bez wątpienia z Birmy. Towarzyszące im diamenty były równie dobre. Strand wiedział, że trzyma w dłoniach cztery miliony dolarów. Jeden tylko piętnastokaratowy rubin wart był półtora miliona. Nie ma czasu na liczenie zysku, powiedział sobie, po czym opuścił na oczy przymocowane do opaski na głowie szkło powiększające o podwójnej soczewce. Mając obie dłonie wolne, ujął w jedną naszyjnik, w drugą zaś parę małych, bardzo ostrych nożyczek. Pod trzykrotnym powiększeniem ząbki podtrzymujące kamienie były wyraźnie widoczne. Strand odciął je, zupełnie tak, jakby przycinał róże. Czynność tę wykonywał w życiu niezliczoną ilość razy. Wypadające z opraw rubiny i diamenty układały się we wzory na dnie pudełka po butach, które wygrzebał spod stołu. Kiedy w platynowej biżuterii pozostało zaledwie kilka mniejszych diamentów, powędrowała ona w ślad za zegarkami, jako potencjalnie niebezpieczna. Przy stole czekała już Audrey z kasetką zawierającą tuzin pierścionków z pięciokaratowymi brylantami. Strand musiał się pośpieszyć. Z głębi skarbca Townsenda nieprzerwanym strumieniem płynęły klejnoty. Nowe i stare, reprezentujące Art Nouveau i Art Deco. Diamenty i tiary, broszki, wisiorki. Sznury piętnastomilimetrowych pereł z mórz południowych, w tym nawet dwa sznury pereł o naturalnej czarnej barwie. Cesarskie nefryty z Chin. Kolumbijskie szmaragdy. Kaszmirskie szafiry, kocie oczy z chryzoberylu, aleksandryty. Setki pakiecików z kamieniami przeróżnej wielkości i jakości. Brylanty o szlifie, jaki tylko można sobie wyobrazić. Diamenty niezwykłej barwy, szczególnie rzadkie, a zatem i cenne. Jeden z nich, sześciokaratowy kamień o intensywnym różowym zabarwieniu, z pewnością wart był ponad milion; jeszcze inny, nawet rzadszy i cenniejszy, był zupełnie czerwony. Partia po partii napływały diamenty, których wielkość mieściła się w granicach od jednego do czterech karatów. Strand wtedy po prostu otwierał pakieciki i przesypywał ich zawartość do pudełka po butach. Co jakiś czas trafiał się szczególnie duży okaz. Strand wiedział, że są to najukochańsze brylanty Townsenda, które pieczołowicie skrywał przed światem i niezwykle skąpo wydzielał wybranym klientom, tak jakby pomimo otrzymanej zapłaty wyświadczał im niebywałą łaskę. Nazywał te kamienie swymi śpiącymi pięknościami. Pomimo umowy, 20 — Kamień 305 w myśl której nie wolno im było zabrać żadnej z największych sztuk, Strand odłożył je na bok. Podniósł z podłogi dwie wyjęte z muru cegły i ułożył jedna obok drugiej na blacie stołu na lewo od siebie. Na tak zaimprowizowanym płaskim podwyższeniu gromadził co większe diamenty: czterdziestosiedmiokaratowy z markizowym szlifem, tuż obok sześćdziesięciosześciokaratowy w kształcie gruszki, dalej trzydzies-topięciokaratowy oszlifowany na okrągło... Audrey pomyślała, że Strand odkłada je na bok zapewne po to, by nacieszyć nimi oko. Ją też radował widok kamieni. Początkowo uważała, że dokonali nie lada wyczynu, gdy diamenty zakryły całe dno pudełka lśniącą powłoką. Teraz powłoka ta miała półtora cala grubości. Ale ciągle jeszcze brakowało im kamienia 588. Springer pracował w szaleńczym tempie. Podłoga skarbca była usłana opróżnionymi szufladami. Operował wysięgnikiem niemal przez dwie godziny. Jego koszula przesiąkła potem nie mniej niż przedtem deszczem. Sięgając po każdą następną szufladę, czuł przypływ nadziei. W tej będzie kamień 588, powtarzał w duchu. Potem rzucał niecierpliwe spojrzenia, gdy Audrey i Strand przeglądali jej zawartość, oczekiwał, że lada moment rozlegnie się okrzyk: Jest! Springer rozprostował plecy. Przeciągnął się, pokręcił głową, by rozluźnić napięte mięśnie szyi. Wyglądał na zmęczonego i zdenerwowanego. Audrey wyczuła jego rozpacz. — Zrób przerwę — zaproponowała. W kieszeni koszuli miała opakowanie drażetek. Wsunęła mu do ust dwa cukierki. — Przynajmniej parę razy odetchnij głęboko — dodała. W tym samym czasie drzwiami na parterze wszedł do budynku Gilbert Townsend. Wysiadł z limuzyny w pobliżu Plaży, ponieważ ulice wciąż jeszcze były zamknięte dla ruchu. Policjanci przy barierce pozwolili mu przejść dalej pieszo dopiero wówczas, gdy się wylegitymował. Piąta Aleja nie przypominała już strumienia. Ludzie z wodociągów zamknęli magistralę, toteż z pękniętej rury przestało ciec. Ekipa pogotowia z Con Edison wypompowała wodę ze zniszczonej przez eksplozję komory i obecnie szacowała zakres niezbędnych napraw. Townsend zapytał, kiedy przywrócone zostanie zasilanie, i strasznie się wkurzył, usłyszawszy, że nastąpi to nie wcześniej niż za dzień czy dwa. Trzeba było zainstalować nowy transformator, a także wymienić wszystkie kable. Z zadowoleniem powitał natomiast fakt, że dookoła kręci się mnóstwo policji. Dwóch funkcjonariuszy w żółtych nieprzemakalnych kurtkach i butach stało nawet na deszczu tuż obok wejścia do jego firmy. Przyświecali mu latarkami, gdy otwierał 306 zabezpieczającą kratę, a następnie ciężkie, przeszklone drzwi wejściowe. Znalazłszy się wewnątrz, Townsend zamknął swój czarny parasol, po czym odsunął go daleko od siebie i otrząsnął z deszczu. Był w stroju wieczorowym, przyjechał prosto z przyjęcia. O wypadku dowiedział się zaledwie przed dwudziestu minutami od kierowcy. Gdyby wiadomość dotarła do niego szybciej, zjawiłby się tu wcześniej, aby osobiście sprawdzić, czy wszystko jest w porządku. Poza tym musiał zrobić jeszcze jedno: uruchomić zasilany z akumulatora zapasowy alarm. Instalacja ta została przed kilku laty wyłączona, ponieważ często dochodziło w niej do spięć i wielokrotnie była przyczyną straszliwego zamieszania. Do diabła, nawet nie pamiętał, kiedy sprawdzali ją po raz ostatni. Townsend przyprowadził ze sobą młodą kobietę, początkującą modelkę, piękność nocy, która miała nadzieję pojawić się w jego reklamach w „Vogue'u". Prosił ją, żeby zaczekała w samochodzie, ona jednak odmówiła. Zaczęła go raczej niezdarnie obmacywać, wsysając mu się równocześnie wargami w szyję. Powtarzała, że chce być z nim. Oczywiście, zdawał sobie sprawę, iż tak naprawdę zależy jej wyłącznie na małej platynowej fiolce z kokainą, spoczywającej w kieszeni jego marynarki. Niczym pokorny, wygłodzony zwierzak przebyła w ślad za Town-sendem główną salę wystawową, której mrok rozpraszała mętna poświata płonących na Piątej Alei świateł awaryjnych. Jej wysokie obcasy głośno stukały na marmurowej posadzce. Miała na sobie najkrótszą z możliwych wieczorowych sukienek. Równie dobrze mogła wystąpić nago. Gdy dotarła do podstawy schodów, chwyciła od tyłu marynarkę stojącego kilka stopni wyżej Townsenda. Ostro szarpnęła w swoją stronę. Omal nie upadł. Roześmiała się krótkim, złośliwym śmiechem. — Daj się sztachnąć — powiedziała. — Nie. — Nie bądź tak cholernie skąpy, Gilbert. Co dla ciebie znaczy parę sztachnięć? Miała zdrętwiały nos. — Zachowujesz się teraz jak dziwka — odparł, nawiązując do wykładu o zachowaniu, jaki wygłosił do niej tego wieczoru. Najwyraźniej spłynęło to po niej jak woda po gęsi. — Kto to jest dziwka? — spytała. Jej piękna twarz przybrała brzydki, prowokujący wyraz. — To ty jesteś dziwką. 307 Townsend bliski był utraty cierpliwości. Spróbował jeszcze ją uspokoić. — Dostaniesz, gdy wrócimy do samochodu. — Teraz! — wrzasnęła, jakby ją obdzierano ze skóry. Głos rozniósł się echem po całym budynku. Townsend podszedł do najbliższej gablotki wystawowej, mebla na nóżkach w stylu Louisa Quinze'a, przykrytego od góry szkłem. Z platynowej fiolki wysypał na szybkę nieco kokainy, po czym zwinął nowy, studolarowy banknot w cienką rurkę. Posługując się wizytówką Townsenda dziewczyna podzieliła kokainę na cztery części. Wetknęła rurkę najpierw w jedną, a potem w drugą dziurkę w nosie i wciągnęła w płuca całą porcję. Resztki kokainy zgarnęła palcem, po czym wtarła je w dziąsła. Townsend wytarł szkło rękawem marynarki. Dziewczyna zrobiła urażoną minę, gdy odebrał jej studolarowy banknot. Do położonego na drugim piętrze pomieszczenia nad sejfem dotarł jedynie głośny krzyk. Mieli szczęście, że Springer przerwał akurat pracę, gdyż łoskot spadających na dno skarbca szuflad mógłby ich zdradzić. Pogasili latarki, zakryli dziurę i zamarli w bezruchu w absolutnych ciemnościach. Gdy przez dłuższą chwilę nic się nie działo, Strand bezszelestnie otworzył drzwi na korytarz i zaczął nadsłuchiwać. Usłyszał jakieś głosy, rozpoznał Townsenda, który rozmawiał z jakąś kobietą. Przebiegł po grubym dywanie do schodów i przykucnął za balustradą. Townsend wszedł tymczasem na pierwsze piętro i od razu skierował się do skarbca. Przystanął pod grubymi, stalowymi drzwiami. Wyglądały tak samo jak w chwili, gdy je zamykał przed ośmioma godzinami. Zastanawiał się, czy ich nie otworzyć i nie sprawdzić, co dzieje się w środku, lecz przypomniał sobie, że nie ma prądu, a więc ^ elektroniczny zamek nie działa. No cóż, skoro on sam nie mógł wejść ] do skarbca, tym bardziej nie mógł tego zrobić nikt inny. j \ Spoglądając z góry, Strand widział jedynie dół nogawek spodni Townsenda oraz jego stopy. Stopy zawróciły i skierowały się w stronę gabinetu. Po chwili usłyszał chrobot przekręcanego klucza. Był przekonany, że wie, co zamierza uczynić Townsend. Strand musiał podjąć błyskawiczną decyzję. Czy powinien uciec się do przemocy, zakraść na dół i ogłuszyć Townsenda? Z kobietą na parterze musiałby wówczas zrobić to samo. Nigdy nikogo nie uderzył, lecz w tym wypadku gra mogła być warta świeczki. Tylko że mało prawdopodobne, by nie został rozpoznany. A więc nic nie robić i liczyć na to, że jakoś zdąży? Townsend podjął decyzję za Stranda. Pośpiesznie wybiegł z gabinetu i popędził schodami na dół. Równocześnie, niemal depcząc mu po piętach, Strand zbiegł piętro niżej. Gruby dywan, miękkie podeszwy butów oraz hałas towarzyszący krokom Townsenda, skutecznie maskowały jego obecność. Na pół-piętrze w dole mignęły mu przez chwilę plecy jubilera. Drzwi gabinetu Townsenda pozostały otwarte. Strand wpadł do środka, podszedł do płytki kryjącej zapasowy alarm. Musiał zaczekać. Alarm ten zaczynał działać z sześćdziesięciosekundowym opóźnieniem, tak by uruchamiająca go osoba miała dość czasu na opuszczenie budynku. Townsend o tym doskonale wiedział. Czy zmieści się w tych sześćdziesięciu sekundach? Ile czasu zostawi Strandowi? W sali na parterze Townsend złapał parasol. Dziewczyna zachowywała się na razie spokojnie. Powtarzała, że chce jechać do jakiegoś lokalu, żeby się zabawić. Użalała się, że deszcz zniszczył jej pantofelki. Zaintrygowana widokiem pustych gablotek, spytała, gdzie się podziały te wszystkie pieprzone diamenty. — Śpią — odrzekł Townsend, po czym wyciągnął ją za drzwi. W gabinecie na piętrze Strand odczekał, aż trzasną drzwi wejściowe. Otwarcie zamka w boazerii nie byłoby żadnym problemem, gdyby tylko się do tego przygotował. Za zamkniętymi drzwiami mechanizm czasowy odmierzał sekundy, które mogły go kosztować ładnych parę lat. Musiał się tam dostać, choćby miał połamać sobie kości ręki. Uderzył pięścią w deszczułki. Trzask pękającego drewna utonął w panującym na Piątej Alei zamieszaniu. Zresztą, Townsend i tak by go nie usłyszał, gdyż akurat w tym momencie zaciągał kratę od zewnątrz. Strand oderwał kilka pękniętych deszczułek, żeby ułatwić sobie dostęp do alarmu. Urządzenie to mieściło się w dużej, pomalowanej na szaro metalowej skrzynce. Otworzył ją i ujrzał lampki kontrolne. Gdzieś tam musiał też być wyłącznik, tylko, u diabła, gdzie? Skoro Townsend alarm włączył, dlaczego on nie miałby go wyłączyć? Na tablicy dwa przewody, czerwony i niebieski, łączyły jakieś dziwne elementy. Przewody biały i czarny niknęły pod tablicą. Nie mając pojęcia, do czego służy każdy z nich, na wszelki wypadek pozrywał wszystkie. Uprzedził wyłącznik czasowy o pół sekundy. Wrócił schodami do sali nad skarbcem i powiedział pozostałym tylko to, co chcieli od niego usłyszeć: że wszystko jest w porządku. Zapalili latarki, odsłonili otwór i ponownie zabrali się do pracy. 309 Springer starał się jak najbardziej skrócić czas wyciągania jednej szuflady. Doszedł już do znacznej wprawy w obsłudze wysięgnika, zamiast jednak wyjmować szuflady kolejno, rząd po rzędzie, zaczął kierować się wyczuciem. Niektóre z oznaczonych numerami metalowych płytek przemawiały do niego silniej od pozostałych: To właśnie mnie potrzebujesz, wybierz mnie, to ja zwrócę ci kamień 588. Niestety, szuflady oszukiwały. Springer przekonał się o tym, gdy po otwarciu kilkunastu najbardziej obiecujących nie znalazł w nich upragnionego kamienia. Pomimo to, niezrażony, nadal wsłuchiwał się w ich głos. Jedna z szuflad zawierała partię surowych diamentów, zapewne przydział Townsenda przywieziony z ostatniego wyjazdu do Londynu. Wciąż jeszcze spoczywały w oryginalnym pudełku, przy którym na przeciętej wstążce widniała złamana pieczęć Systemu. Niektóre ze znajdujących się w pudełku diamentów przypominały kamień 588, były zbliżone do niego wielkością. Audrey obejrzała je szczególnie uważnie, wypatrując odłupanego wierzchołka. Szczególnie jeden był niemal repliką kamienia 588, a jedyna różnica polegała na tym, że oba wierzchołki miał w doskonałym stanie. Widok tego diamentu wywołał intuicyjną reakcję Audrey. — Biorę go na pamiątkę — powiedziała, pokazując kamień Strandowi. Ten wzruszył tylko ramionami i powrócił do znacznie poważniejszego zajęcia, polegającego na wyłuskiwaniu z naszyjnika dwudziestu czterech kamieni o prostokątnym szlifie i masie od czterech do sześciu karatów oraz czterdziestu ośmiu w kształcie gruszki i o masie dwóch karatów. Wszystkie były doskonale dobrane, barwą odpowiadały klasie D, a gdyby chciał się w nich doszukać jakiejś wady, musiałby chyba na to poświęcić kilka godzin. Wartość samych diamentów z naszyjnika skłoniłaby większość ludzi do rozważenia myśli o emeryturze. Naturalnie, Strand zastanawiał się już, co zrobi ze swoim udziałem. Nie mógł pojechać, gdzie dusza zapragnie, ani w widoczny sposób zmienić stylu życia, ponieważ jako zwolniony warunkowo, znajdował się pod dwuletnim nadzorem. Co miesiąc musiał się meldować u swego kuratora. Wymagano od niego, aby podjął jakąś pracę. W celu rehabilitacji. Osobiście uważał, że ten numer z Townsendem jest dla niego najlepszą formą rehabilitacji. Zdobyte nielegalnie środki wystarczą na długo i pozwolą mu poszukać uczciwej, dającej satysfakcję roboty. Po zakończeniu nadzoru przeprowadzi się do Europy, do Monako lub Nicei. Otworzy tam małą, ekskluzywną firmę, handlując wyłącznie towarem najwyższej jakości. Będzie odwiedzać aukcje w Genewie, Paryżu i Londynie, podbijając ceny dla przyjemności lub dużego zysku. Nigdy w życiu nie dotknie już przedmiotów pochodzących z kradzieży. A gdzieś, kiedyś spotka inną, bardziej cierpliwą Patrycję. Scoot również miał swoje plany. Nie zostanie w Nowym Jorku. Och, przyjedzie od czasu do czasu w odwiedziny, ale na co dzień zamieszka na Bermudach czy Wyspach Bahama. Nie za daleko, żadne Tahiti albo suche wyspy greckie. Tak, by móc tu swobodnie wracać, a równocześnie nie mieć okazji do przypadkowych spotkań z kumplami z celi. Będzie musiał wyrobić paszport. Nigdy dotychczas nie miał paszportu. I nigdy w życiu nic już nie ukradnie. Prawdopodobnie to jego będą okradać. Sama myśl o takiej ewentualności natychmiast zwarzyła mu humor. Helikopter nie pokazał się od półtorej godziny. W kącie pomieszczenia piętrzyła się sterta platynowych i złotych opraw. Była za pięć czwarta. Strand ustawił w szeregu osiem śpiących piękności Townsenda. Największy spośród tych wyjątkowych diamentów ważył 112,43 karata. Z pewnością był to słynny okaz. Prawdopodobnie cała ósemka była słynna. Nawet teraz, w niekorzystnych warunkach, zdawały się wywyższać nad inne, czerpiąc blask z wzajemnej bliskości. Strand przez chwilę przyglądał się im z pełnym szacunku podziwem. Wreszcie dotarło do niego, że kamienie należą do Townsenda, są w pewnym sensie kwintesencją wykonywanego przez tego człowieka zawodu. I wtedy Strand wziął do ręki palnik, uruchomił go i wyregulował płomień. Audrey z fascynacją śledziła te poczynania. Nie miała pojęcia, że diamenty zalicza się do substancji najlepiej na świecie przewodzących ciepło. Strand przeciągnął palnikiem od lewej do prawej, liżąc przez chwilę błękitnym płomieniem każdy z ośmiu wielkich diamentów. Wystarczyło to, żeby klejnoty przekształciły się w bryłki grafitu, jakiego używa się do wyrobu ołówków czy wyciszania skrzypiących zawiasów. To był cios ostateczny. Dobicie Townsenda. Zaraz potem Strand zaczął się pakować i zbierać do odejścia. Springer wciąż jeszcze manewrował wysięgnikiem. Do sprawdzenia zostało mu około trzydziestu szuflad. Przeważnie w najwyższych rzędach. Należało wątpić, aby Townsend zdecydował się umieścić kamień 588 w tak trudno dostępnej skrytce. Zresztą, szuflada, którą Springer wydobył ostatnio, zawierała towar najmniej wartościowy. — Pora kończyć — powiedział Strand. — Jeszcze parę szuflad — rzucił przez ramię Springer. 311 W następnej szufladzie było już tylko trochę tajlandzkich szafirów niskiej jakości i zanieczyszczonych brazylijskich szmaragdów. Strand podszedł do Springera. — Zbierajmy się, już czwarta. Springer zdawał się go nie słyszeć. Opuścił wysięgnik w głąb skarbca. Audrey przyklękła obok, śledziła każdy jego ruch. Zawartość tej szuflady wyglądała obiecująco. Kilka irchowych woreczków, wypchane pakieciki. Audrey sięgnęła po nie, gorączkowo otworzyła. Akwamaryny, cytryny, turmaliny i ametysty. Wysypała je z powrotem do otworu. — Jeszcze jedną — poprosił zrozpaczony Springer. Szuflada, którą wybrał, okazała się pusta. Strand i Scoot musieli uciec się do przemocy, by odebrać mu wysięgnik. Walczył z nimi przez chwilę, lecz w końcu dał za wygraną. Wyciągnęli ze skarbca latarki, rozkręcili wysięgnik, spakowali wszystko do kamizelek. Ponownie nałożyli skórzane, robocze rękawice. Dwukrotnie sprawdzili całe pomieszczenie, chcąc się upewnić, czy nie pozostawili po sobie jakichś śladów. Audrey schowała nawet do kieszeni różowy cukierek, który przed godziną upuściła na podłogę. Odstawili na bok przewrócony stół. Scoot wyjrzał na zewnątrz przez wybitą w ścianie dziurę. Usłyszeli nadlatujący helikopter. Tym razem od strony przedmieścia. Tak jak poprzednio, maszyna zawisła na chwilę bezpośrednio nad budynkiem, po czym podjęła lot. Kolejno wydostali się na dach. Ze względu na śmigłowiec pozostawili przyklejoną do ściany szmatę. Gdyby jego załoga spostrzegła otwór, mogłaby zbyt wcześnie doprowadzić do blokady terenu. Wciąż jeszcze lało. Deszcz odświeżył ich i jakby oczyścił. Dotarli do liny zwisającej z dachu piątego piętra. Strand pokazał na migi, że Springer ma iść pierwszy. Springer uchwycił linę, jak tylko mógł najwyżej, i wparł stopy w ścianę budynku. Lina była przesiąknięta wodą, lecz została stworzona do pracy w nie sprzyjających warunkach. Nie była śliska, a zaciągnięte przez Scoota węzły bardzo ułatwiły wspinaczkę. Springer przenosił ręce od węzła do węzła, pomagając sobie przy tym nogami. Z boku wyglądało to tak, jak gdyby spacerował po ścianie. Jego dłonie i ramiona odczuwały skutki kilkugodzinnych zmagań z wysięgnikiem, lecz złość i rozczarowanie dodawały mu sił. Kiedy osiągnął cel, przetoczył się przez skraj dachu i rozciągnął się na płaskiej powierzchni, z twarzą zwróconą ku górze. Miał uczucie, że deszcz go rozpuszcza, tak jakby był ulepiony z gliny. Przyszło mu do głowy, iż z powodu deszczu może pozwolić płynąć łzom i nikt tego nie zauważy. 312 Ponad krawędzią pojawiła się Audrey. Wkrótce po niej Strand i Scoot. Była czwarta trzydzieści dwie. Scoot pośpiesznie wciągnął linę, rozwiązał mocujący ją do wywietrznika węzeł, a następnie prowizorycznie zwiniętą ukrył w kamizelce. Przeszli w przeciwległy koniec dachu, skąd ruszyli do jeszcze jednej wspinaczki trzy piętra w górę. Przed wejściem na linę ponownie zawiesili sobie kamizelki na szyi. Wysiłek spowodowany dźwiganiem ciężaru całego ciała odzywał się w ramionach i barkach płonącym bólem, toteż kontakt stóp z wąskim występem przyniósł prawdziwą ulgę. Być może z tego powodu, a być może dlatego, że raz już pokonali tę trasę, półka wydała się im jakby bezpieczniejsza. Przemierzali ją bokiem, kilkucalo-wymi kroczkami, dbając o to, by pięty oraz tył głowy nie traciły kontaktu ze ścianą. Ich sprzymierzeniec, deszcz, zdążył tymczasem zmyć warstwę ptasich odchodów, dzięki czemu było mniej ślisko. Gdy dotarli na dach dziewięciopiętrowego budynku, Scoot wciągnął, odczepił i zabrał ze sobą drugi odcinek liny. Biegiem przebyli jeszcze dwa dachy, przełażąc ponad rozdzielającymi je płotami. Nadchodził świt. Ciemność ustępowała miejsca szarości. Deszcz, jakby zdając sobie sprawę, iż nie jest dłużej potrzebny, wyraźnie osłabł. Przez okno na dziewiątym piętrze weszli do środka Star Parking Garage. Natychmiast usłyszeli nadjeżdżającą z dołu windę towarową. Pobiegli: Strand i Scoot w dół do zaparkowanych na ósmym piętrze błękitnego bonneville'a i szarego cutlassa; Springer i Audrey w górę, do białego chryslera na dziesiątym. Springer otworzył bagażnik chryslera. Wrzucili do niego kamizelki, po czym szybko wdrapali się sami i przytuleni jedno do drugiego zajęli pozycję na boku. Springerowi nie starczyło czasu, by zatrzasnąć pokrywę. Pracownik garażu, który właśnie podchodził do auta, usłyszałby szczęk zamka. Chłopak usiadł za kierownicą i uruchomił silnik. Wprowadził wóz do windy i zjechał na parter. Vince Fantuzzi zjawił się dokładnie na czas. Chłopak z garażu nie zadał sobie trudu, by zatrzymać windę równo z poziomem posadzki, toteż gdy wyjeżdżał chryslerem do klienta, samochód głośno podskoczył. W tym samym momencie niepostrzeżenie domknęła się klapa bagażnika. 31 Nadszedł czarny kelner w białej marynarce, niosąc tacę z ozdobnym, srebrnym georgiańskim dzbankiem do kawy, którego wartość przekraczała jego roczne pobory. Wintersgill urwał w połowie zdania, by podziwiać przez chwilę widok rozpościerający się z sześćdziesiątego drugiego piętra. Central Park przypominał gruby dywan. Wczorajszy deszcz ożywił zieleń, uniósł przywiędłe źdźbła i liście. Wintersgill pomyślał, że teraz miejsce to bardziej niż zwykle przypomina szacowny londyński park. Ale jutro, najdalej pojutrze, znów wszystko będzie marne i szpetne. Kelner napełnił filiżankę. Ponad płynącą z dzbanka kawą jak kapryśny duch unosiła się para. — Proszę wziąć jeszcze jeden paluszek — zaproponował Wintersgill. Mężczyzna siedzący naprzeciwko odsunął płócienną serwetkę, która zakrywała zawartość srebrnego, ażurowego koszyka. Wybrał ciastko z jak największą ilością rodzynek. — Musi pan być w zmowie z moim krawcem — powiedział. Zawsze tak mówił, gdy go podejmowano obfitym poczęstunkiem. Wintersgill zdążył już dokonać oceny jego ubioru: gotowy garnitur z kamizelką, bez jakichkolwiek przeróbek. Przynajmniej, w odróżnieniu od wielu swoich kolegów, nie pokazał się w szarym stroju roboczym, wytartym na siedzeniu i łokciach od ciężkich nasiadówek w Senacie. Kelner skierował dziobek dzbanka w stronę Wintersgilla. Wintersgill odmówił, szybko zakrywając swoją filiżankę wyciągniętą płasko dłonią. Gdyby się o chwilę spóźnił, mógłby zostać poparzony. Odprawił kelnera krótkim spojrzeniem. Wintersgill nazywał to drugim śniadaniem. 314 Jadł je, ilekroć przed południem przebywał w biurze, a do towarzystwa zapraszał osobę, z którą był umówiony na dziesiątą trzydzieści. Z tego względu porę tę rezerwował dla ludzi, od których mógł czegoś potrzebować lub którym musiał wyrazić podziękowanie. Być może drugie śniadanie stanowiło peu de chose; Wintersgill był jednak pewien, że na dłuższą metę takie postępowanie się opłaca. Ludzie przychodzący do Hull Foundation wiedzieli, że jest to organizacja filantropijna i czuliby się zlekceważeni, gdyby wyszli stamtąd bez minimalnej choćby osobistej korzyści — nawet jeśli miałoby to być kilka toffi z ustawionej w holu tacy. Niech inne fundacje udają ubóstwo. Na tle pluszowych dywanów i bogato zdobionych ścian, szczodrość Hulla stawała się bardziej wiarygodna. Dzisiejszym gościem Wintersgilla był pewien senator, który z powodu śmierci innego senatora został ostatnio seniorem senatorów swego stanu. Niejako przy okazji odziedziczył również funkcję przewodniczącego komitetu wywierającego wpływ na kształtowanie polityki podatkowej. Uporawszy się z ciastkiem, zbierał teraz z obrusa rozsypane wokół talerzyka okruszki i wkładał je do ust. — Więc powiada pan... — podjął rozmowę senator. —- Zwracałem pańską uwagę na fakt, że w ubiegłym roku nasza fundacja udzieliła dotacji na łączną kwotę sześciuset siedemdziesięciu milionów. Senator wyraził grzeczne zdumienie. — W jaki sposób ta suma została podzielona? — Przygotuję dla pana dokładne liczby, ale już teraz mogę podać wielkości przybliżone. Około trzydziestu procent przeznaczyliśmy na zdrowie oraz badania naukowe. W ciągu kilku ostatnich lat poważnie zaangażowaliśmy się w dziedzinę doświadczeń biomedycznych. Przyczyniliśmy się do osiągnięcia znaczących postępów w zrozumieniu istoty zaburzeń immunologicznych. — Wintersgill wiedział, że dziesięć minut takiego wykładu uśpiłoby senatora na dobre. — Ludzie od Rockefellera mają u siebie sporo laureatów Nobla. — Głos mówiącego zdawał się sugerować, iż senator osobiście zbierał te dane. — My także. — Zawsze mi się wydawało, że Hull angażuje się głównie w przedsięwzięcia kulturalne. — To, co jest rzeczą powszechnie znaną, stanowi zaledwie wierzchołek góry lodowej. W rzeczywistości jesteśmy bardzo elastyczni. W ubiegłym roku na przykład kilka poważnych subwencji przeznaczyliśmy na badania z zakresu obronności. 315 — Przypuszczam, że to jedyny przejaw waszych związków z polityką. Twierdzące skinienie Wintersgilla było oczywistym kłamstwem, o czym obaj dobrze wiedzieli. Naruszając ustawę o reformie podatków z 1969 roku, która zakazywała fundacjom jakiegokolwiek oddziaływania na ustawodawstwo, Hull dyskretnie i okrężnymi drogami zawsze potrafił dotrzeć do wpływowych ludzi w Waszyngtonie. Obostrzenia z 1969 roku zmuszały jedynie do nieco bardziej subtelnego działania. Zwłaszcza że fundacja Hulla właściwie nie bawiła się w politykę. Nie faworyzowała żadnej partii, nie nastawiała jednych przeciwko drugim. Poglądy człowieka nie miały żadnego znaczenia, dopóki był on na tyle mądry, by rozumieć, kiedy się przemawiało do jego kieszeni. Reforma podatkowa z 1969 roku sprawiła, że wiele niezależnych fundacji zupełnie zmieniło swój charakter. Hull Foundation ograniczyła się do chwilowego przestoju i paru kosmetycznych zabiegów. Cóż z tego, że ustawa redukowała liczbę posiadanych przez fundacje przedsiębiorstw. Firmy nadal odprowadzały zyski na konto Hull Foundation i nikt nigdy się tym nie zainteresował. Cóż z tego, że fundacja musiała corocznie przeznaczać co najmniej pięć procent swego majątku na cele filantropijne. Póki dotacje utrzymywały się na dostatecznie wysokim poziomie, nikt tego wymogu nie sprawdzał. Nikt nie sporządzał stosownych zeznań, nikt nie przeprowadzał rewizji ksiąg. Fundacja Hulla nigdy nie trafiła na czarną listę Kongresu, a nawet gdyby do tego doszło, zaraz ktoś by sprawę zatuszował. Senator dodał tyle śmietanki, że kawa się przelała. Upił kilka łyżeczek, po czym otarł o obrus spód filiżanki. Jak na pijaka z Południa miał całkiem pewną rękę. — Mam nadzieję, że mnie pan źle nie zrozumie — powiedział podnosząc filiżankę do ust. — Nie przyszedłem tutaj, żeby wtykać nos w nie swoje sprawy. — Nigdy coś takiego nie przyszło mi do głowy. — Pragnę pana zapewnić, że wizyta ta ma przede wszystkim na celu nawiązanie znajomości. Do pokoju weszła z zaaferowaną miną sekretarka Wintersgilla. W dłoni trzymała plik papierów. Wyjaśniła, że musi natychmiast uzyskać podpisy szefa na dokumentach przyznających dotacje, gdyż ludzie chcą jak najszybciej otrzymać swoje pieniądze. Wręczyła Wintersgillowi wieczne pióro i zaczęła rozdzielać poszczególne stronice. — Pracujemy inaczej niż większość fundacji — stwierdził Winters-gill wodząc po papierze lekko poskrzypującą stalówką. — Chodzi mi o to, że unikamy zbędnej biurokracji. Nasze dotacje przekazywane są 316 bardzo szybko. Nie wymagamy rozliczeń, raportów o postępach czy czegoś w tym rodzaju. — Doprawdy? * _ Biolog molekularny nie chce, by wisiał nad nim obowiązek wyliczenia się z każdego grosza. Nie można wydajnie pracować, gdy ktoś bez przerwy patrzy człowiekowi na ręce. Wintersgill złożył ostatni podpis. Sekretarka wyszła z takim pośpiechem, jak gdyby od tych papierów zależały losy świata. Oczywiście, cała scena z podpisywaniem dokumentów była fragmentem spektaklu odgrywanego przed każdą z zaproszonych na dziesiątą trzydzieści osób. Wintersgill opadł na oparcie fotela i ponownie zapatrzył się w okno. Na zachodzie niewielka, lecz wyglądająca groźnie chmura burzowa zawisła w prześwicie między bliźniaczymi wieżami budynku San Remo. — Czy nadal subsydiujecie państwo produkcję filmów? — spytał senator. _ _ Do publicznego rozpowszechniania, tak. — Czy interesuje was dokumentalny film o Indianach z plemienia Nawajów? Mój zięć... Boże, tylko nie to. Jeszcze jeden dokument o sytuacji Nawajów, pomyślał Wintersgill. Przybrał zainteresowany wyraz twarzy, po czym wyłączył się do chwili, gdy usta senatora wreszcie znieruchomiały. — Na podstawie pańskiej relacji stwierdzam, że bylibyśmy bardzo zainteresowani sfinansowaniem takiego projektu. Proszę już nic nie mówić. Moja sekretarka zanotuje nazwisko i adres pańskiego zięcia. Prześlemy mu druk podania o dotację. Zabrzmiało to jak odprawa, pomyślał senator. Wintersgill postąpił tak celowo; chciał trochę senatora podrażnić. — Osobiście dopilnuję szybkiego załatwienia sprawy — dodał po chwili. W dziesięć minut później senator, w pełni usatysfakcjonowany, opuścił biuro. Sekretarka powiedziała Wintersgillowi, że dwukrotnie telefonował Gilbert Townsend. . — Odpraw go jeszcze raz — polecił Wintersgill. — Jeśli mimo to znów zadzwoni, połączysz rozmowę. Teraz nie ma mnie dla nikogo. Zdjął marynarkę, podciągnął nogawki spodni nie chcąc pognieść kantów i usiadł za biurkiem. Odchyliwszy się do tyłu z zamkniętymi oczami, zaczął przyjemne rozmyślania o gratce, jaka mu się trafia w związku z położeniem Townsenda. 317 O włamaniu dowiedział się z porannych wiadomości telewizyjnych. Według pierwszych doniesień złodzieje umknęli z łupem wartości stu milionów. Wychodząc z domu usłyszał, że suma ta uległa potrojeniu. Wintersgill spróbował odnaleźć w sobie nieco sympatii dla Townsenda. Być może gdzieś w dawno zapomnianym zakątku serca tliła się odrobina współczucia, jak jednak mógł go żałować, gdy wszystko tak doskonale się układało? Do diabła, gdyby znał złodziei, wysłałby do nich list gratulacyjny. Sięgnął w głąb stojącej obok fotela czarnej teczki ze skóry aligatora. Wydobył z niej czerwony, związany rzemykiem zamszowy woreczek. Rozwiązał rzemień i wysypał na blat biurka dwanaście mniejszych torebek z czarnej irchy. Znajdowało się w nich dwanaście dwudziesto-pięciokaratowych rosyjskich diamentów dostarczonych przez Springera Libby. Wintersgill otrzymał je w miniony weekend i w poniedziałek, a więc przedwczoraj, miał przekazać Townsendowi. Ponieważ natłok zajęć unieruchomił go na dwa dni w biurze, planował zająć się tą sprawą dopiero dzisiaj. Wydobył diamenty i ułożył je w szeregu blisko siebie. Libby pokazała mu kamienie już wcześniej, teraz jednak prezentowały się o wiele lepiej. Na biurku zapaliła się lampka telefonu wewnętrznego. Townsend zadzwonił po raz drugi w ciągu dziesięciu minut. Wintersgill podniósł słuchawkę. Zamiast powitania powiedział: — Słyszałem. — Muszę się z tobą zobaczyć — wyrzucił z siebie Townsend głosem o oktawę wyższym niż zazwyczaj. — Mam kontrolę z Waszyngtonu. Siedzę z nimi od samego rana i wygląda na to, że spędzę tutaj cały dzień. — Ale ja koniecznie muszę się z tobą zobaczyć. — Czy nie możemy odłożyć tego na wieczór albo do jutra? — Nie. — Rozumiem. — Wintersgill westchnął dla podkreślenia trudności, jakim będzie musiał stawić czoło. — No cóż, przyjaciel w potrzebie to rzecz święta. Powiedział Townsendowi, gdzie ma na niego czekać za piętnaście minut, a sam postarał się przybyć z pięciominutowym opóźnieniem. Południowo-wschodni narożnik Central Parku, naprzeciwko hotelu Pierre. Townsend stał na środku chodnika. Patrzył nieprzytomnie, pogrążony w bolesnych myślach. Jego stan był czymś pośrednim pomiędzy szokiem a katatonią. Wintersgill złapał go za łokieć i zmusił do spaceru przyległym do Piątej Alei obrzeżem parku. 318 Wintersgill pragnął pominąć wszelkie szczegóły. Włamanie to włamanie. Okazało się jednak, że Townsend wciąż jeszcze nie potrafił się pogodzić ze stratą. Musiał przed kimś zrzucić dręczący go ciężar. Nieco podniesionym, zmartwionym głosem opowiedział, jak to rano przyszedł do biura, chociaż wiedział, że nie będzie prądu. Najpierw odkrył rozbite drzwiczki i pozrywane przewody zapasowego alarmu, później bałagan w sali nad skarbcem. Opisał, jak w kącie niczym sterta śmieci piętrzyły się pozbawione kamieni oprawy, a najcenniejsze, największe okazy przekształciły się w wielościenne bryłki szarego popiołu. Gdy dotknął jednej z nich, rozpadła mu się w palcach. Zadzwonił wtedy do ochroniarzy z Reliance. Pamiętał, że zjechało się mnóstwo policji. Byli w biurze jeszcze i teraz. Nie mieli pojęcia, kto mógł to zrobić. Nie dawali mu cienia nadziei. Gdy tylko Townsend przerwał, by zaczerpnąć tchu, Wintersgill zapytał: — A tak naprawdę, ile ci zabrali? — Trzysta milionów. — Po kosztach własnych, w cenach detalicznych czy jak? — Po kosztach własnych. — A ile z tego miałeś ubezpieczone? — Dwadzieścia milionów. Powyżej dwudziestu musisz płacić bardzo wysokie składki. Miałem dwie polisy. Tak się to robi w naszej branży. — Przynajmniej dużo będziesz mógł spisać na straty — rzucił lekkim tonem Wintersgill. — Jestem w opałach. — Strata to tylko strata. — Część towaru należała do klientów. Niektóre spośród szczególnie cennych okazów biżuterii oddano mi na przechowanie. Inne, nie mniej ważne, zostały dostarczone w celu wyceny. Pewien klient powierzył mi majątek wartości dwudziestu milionów. — Ile wynoszą straty tego rodzaju? — Prawie siedemdziesiąt milionów. Nie jestem w stanie pokryć ich samodzielnie. — Przypuszczam, że chcesz prosić o moją pomoc. — Co w żadnej mierze nie powinno ci się kojarzyć z dobroczynnością — burkliwie przypomniał mu Townsend. Wintersgill poczuł zdziwienie, że w Townsendzie pozostała jeszcze śladowa wola walki. — Mógłbyś coś przelać na moje konto — powiedział Townsend. — Ile? 319 — Dwadzieścia milionów. — Kiedy te pieniądze będą ci potrzebne? — Już od samego rana dobijali się do mnie różni klienci. Chcieli wiedzieć, jaki los spotkał ich klejnoty. W większości przypadków wymigałem się od konkretnych odpowiedzi, ale nie pozwolą przecież zwodzić się w nieskończoność. — Czy jutrzejsze popołudnie będzie dobrym terminem? . — Doskonałym. — Trzeba będzie dokonać przelewu z konta na konto w banku w Zurychu. — Znakomicie. — Czy chcesz, aby przelewu dokonano na jakieś szczególne konto? — Na to samo co poprzednio. Przeszli jeszcze kawałek, potem zawrócili i ruszyli w stronę centrum. Środkiem ocienionego chodnika spacerowały matki lub nianie z bardzo drogimi, ciemnoniebieskimi wózkami. Przez otaczający park mur przeskoczyła grupa nieuchwytnych chuliganów. Podmuch wiatru przyniósł ze sobą zapach zoo. Townsend znowu podjął temat włamania. Rozwodził się nad dziurą w stropie skarbca, snuł różne teorie na temat sposobu, w jaki złodzieje mogli dostać się do szuflad. Wintersgill przerwał mu w pół zdania. Udając, że nagle przyszedł mu do głowy pewien pomysł, rzekł: — Masz okazję wyświadczyć mi przysługę. — Och? — Właściwie nie mnie, tylko Libby. W obecnej sytuacji Townsend nie bardzo mógł odmówić. — Niewątpliwie pamiętasz, że Libby chciała mieć naszyjnik z dwunastu diamentów? — W ubiegłym tygodniu wspominała mi, że ma już te kamienie. Muszę przyznać, iż zdumiałem się, słysząc, że Springer zdołał je załatwić. Jesteś pewien, że to nie cyrkonie? — Tylko przypadek zrządził, iż nie padły łupem złodziei. — Co za szczęście — zauważył Townsend, żałując, że nie może tego powiedzieć o własnym towarze. — Jeśli Libby sobie tego życzy, chętnie je obejrzę i przekonam się, czy są prawdziwe. — Załóżmy, Gilbercie, iż te kamienie trafiły do ciebie przedwczoraj. Gdzie miałbyś to odnotować? — Na pokwitowaniu. Wystawiłbym pokwitowanie dla Libby. I wprowadziłbym je do pamięci komputera jako towar znajdujący się u mnie na stanie. 320 — Czy możesz dzisiaj zrobić jedno i drugie? Townsend nareszcie zrozumiał. Libby chciała zgłosić kradzież diamentów, a równocześnie je zatrzymać. — To musi wyglądać tak, jakby cała operacja przeprowadzona została w poniedziałek — krótko dodał Wintersgill. — Jaka jest ich wartość? — Piętnaście milionów. Townsend zapatrzył się w jakiś odległy punkt i zmarszczył czoło, jakby zmagając się z licznymi przeszkodami. Przysługa, o którą go proszono, była zupełnie prosta, ale Wintersgill nie musiał o tym wiedzieć. — Muszę znać szlif tych kamieni, ich jakość oraz wagę. — Wszystkie są identyczne — odparł Wintersgill i niedbałym ruchem wyjął z kieszeni kamizelki jeden z cennych rosyjskich brylantów. Odbity od jego powierzchni promień światła pomknął przez ulicę i zdekoncentrował czytającego z ruchu warg Freda Pugha. Późnym popołudniem następnego dnia Townsend zdołał się nieco opanować. Nie wrócił jeszcze do normy, ale wywołana szokiem bladość ustąpiła i miał się znacznie lepiej. Ponownie stały się dla niego ważne takie szczegóły, jak węzeł krawata, który powinien być mały, lecz zarazem niezbyt ciasny. Stracił wiele, ale przecież nie wszystko. Nadal mógł zaciągać kredyty. Mógł przyjmować towar w komis. Pozostały mu również kontakty ze złodziejami. Ponaglani przez niego paserzy udadzą się do swoich banków, sięgną w głąb skrytek i zaoferują mu przedmioty, które chcieli zostawić dla siebie albo takie, które nie zdążyły jeszcze dostatecznie „wystygnąć". Aby obniżyć cenę wywoławczą, spróbuje wziąć ich na litość. Od dzisiaj będzie się też bardziej przykładał do naciągania klientów. Ludzi pokroju Libby. Każdy zabytkowy naszyjnik, jaki wpadnie mu w ręce, zostanie zaopatrzony w wiarygodne, pełne ważnych podpisów świadectwo, potwierdzające, iż dany klejnot należał pierwotnie do markizy de Maintenon, księżny de Polignac bądź jakiejś innej szlachetnie urodzonej osobistości. Może, pomyślał Townsend, należałoby odświeżyć pogłoski o tym, że podpisał tajne porozumienie z Ermitrażem i ma dopomóc muzeum w sprzedaży klejnotów Romanowów. Wkrótce się odkuje i ponownie dołączy do czołówki. 21 — Kamień 321 Najważniejsze, żeby właśnie w tej chwili nie okazał się skąpy. Musi postępować uczciwie. Zwróci co do dolara swoje zobowiązania względem klientów, a w niektórych przypadkach dorzuci nawet parę dolarów ekstra. Dzięki własnym funduszom, odszkodowaniu z firmy ubezpieczeniowej oraz dwudziestu milionom od Wintersgilla będzie mógł sobie na to pozwolić. Myślał, że te dwadzieścia milionów wpłynie na jego szwajcarskie konto jeszcze dzisiaj, ale tak się nie stało. Wintersgill przysięgał, że wysłał polecenie przelewu. Prawdopodobnie, jak to się często zdarzało, Szwajcarzy obracali pieniędzmi jeszcze przez ten jeden dzień, czerpiąc z tego dodatkowy dochód. Tak w każdym razie przypuszczał Wintersgill. Niech szlag trafi tych zachłannych Szwajcarów! I Wintersgilla też. Z jakąż obłudą wypytywał go o rzekomą stratę Libby. Czy Townsend się o wszystko zatroszczył? Zgodnie z umową Townsend przygotował już wcześniej pokwitowanie z poniedziałkową datą i pełnym opisem dwunastu rosyjskich brylantów. Tylko czekał, by Wintersgill go o nie zapytał. Oddał mu ten dokument do rąk własnych. Przerobił także rejestr komputerowy, tak by wzmianka o przyjęciu na stan tych kamieni znalazła się w odpowiednim miejscu. Dopiero po tej operacji sporządził wydruki z wykazem skradzionych przedmiotów, po jednym dla firmy ubezpieczeniowej oraz policji. Policja. Miał wrażenie, iż w ciągu ostatnich dwóch dni przez jego biuro przewinęła się co najmniej połowa sił policyjnych Nowego Jorku. Pełno ich było na schodach, przed budynkiem, na dachu. Wszystkie sprzęty wysmarowane zostały białym proszkiem do wykrywania śladów. Przesłuchali cały personel i dodatkowo poddali wszystkich testom na prawdomówność. Duże nadzieje wiązali początkowo z odkrytymi na ścianie tkaniną oraz taśmą. Okazało się jednak, że tkanina pochodzi z rozesłanej po całym kraju partii trzystu tysięcy jardów, a taśmy takiej jak ta znaleziona wyprodukowano pół miliona rolek. Townsend szybko odgadł powód tak licznych odwiedzin funkcjonariuszy różnych szczebli. Przy ganiała ich tutaj przede wszystkim ciekawość. Na odchodne każdy dokładał swoją teorię do bogatego zbioru wyjaśnień, w jaki sposób doszło do obrabowania skarbca przez dziesięciocalowy otwór w stropie. Opinie na ten temat były bardzo różne. Kapitanowie, porucznicy i detektywi oglądali miejsce akcji, z niedowierzaniem wpatrywali się w dziurę. Niektórzy po jakimś czasie wracali i powtarzali oględziny w nabożnym skupieniu, jakby sala nad skarbcem była jakąś świątynią. Jeden z oficerów wyrażał 322 nawet przekonanie, że złodzieje posłużyli się specjalnie szkolonym zwierzęciem, zapewne małpką. Townsend doszedł wreszcie do wniosku, iż nie padł ofiarą zwyczajnego skoku, lecz włamania dokonanego z maestrią, jakiej nie notowano w kryminalnych annałach, przestępstwa godnego dedukcji Sherlocka Holmesa czy Herkulesa Poirota. Teraz, pod koniec drugiego dnia, policjanci nareszcie odeszli. Townsend przeszedł przez cały budynek, aby się o tym upewnić. Potem zamknął biuro i przeszedłszy na drugą stronę Piątej Alei, ruszył w kierunku Trump Tower. Zawsze przychodził tam o tej porze, żeby zamknąć swój niewielki sklepik w atrium. Cartier miał sklep na parterze, Winston i Asprey na pierwszym piętrze. Buccellati urzędował na trzecim, Townsend zaś na czwartym. Zajmowany przez niego lokal nie był tak szykowny jak stoisko Winstona. Pojedyncza, wynajmowana za duże pieniądze salka, którą utrzymywał bardziej ze względów prestiżowych niż w celu prowadzenia poważnych interesów. Townsend mógł skorzystać z windy. Dotarłby na górę znacznie szybciej, lecz miał na razie dosyć pośpiechu. Spokojnie zaczął się wspinać po ażurowych schodach, mimowolnie zwracając uwagę na wystrój otoczenia. Dookoła dominował marmur w różnych odcieniach sjeny, ochry i kraplaku, które gdzieniegdzie ustępowały miejsca płaszczyznom o barwie zakrzepłej krwi; wysoka na cztery piętra podświetlana kaskada otoczona tropikalnymi roślinami; obfitość lśniącego mosiądzu i tafli złocistych luster. Niewielu turystów, jeszcze mniej kupujących. Ani żywego ducha na piętrze czwartym. Dochodziła siódma. Sprzedawca ze sklepu Townsenda zdążył już odnieść do sejfu cały towar z wystawy. Z odcieniem dumy w głosie poinformował, że dzienny utarg wyniósł czternaście tysięcy trzysta dwadzieścia dwa dolary. Townsend skwitował to osiągnięcie przelotnym uśmiechem i odprawił sprzedawcę do domu. Schował pieniądze do kieszeni, po czym własnoręcznie zamknął sejf. Jak zwykle pozostawił zapalone światło, aby każdy, komu przyjdzie na to ochota, mógł podziwiać jego znakomity smak. Przekręcając klucz w zamku, dostrzegł na prawo od siebie duże, plastikowe, czerwone wiadro. Wiadro było przewrócone. Marmurową posadzkę przed sklepem zalała woda z mydlinami. Tuż obok leżała gruba szmata. Widocznie któryś ze sprzątaczy zostawił swój sprzęt bez opieki. Karygodne niedbalstwo. Townsend postanowił złożyć skargę. Jeszcze o tym myślał, kiedy od tyłu złapało go czyjeś ramię. Ruch 323 był tak szybki, że w ogóle tej ręki nie widział. Precyzyjny cios kantem dłoni zmiażdżył krtań Townsenda. W następnej chwili ktoś złapał go w pasie i dźwignął ku górze. Ramiona tego człowieka były niewiarygodnie grube i silne, przypominały chwytaki brutalnego mechanizmu, którego pod żadnym pozorem nie należało uruchamiać. Dziesięć stóp do poręczy. Townsend gwałtownie wygiął ciało, młócił pięściami, rozdawał kopniaki. Próbował krzyczeć ze wszystkich sił, lecz z jego ust nie dobywał się żaden dźwięk. A potem znalazł się wprost nad wyczyszczoną do połysku mosiężną barierką. Poleciał na drugą stronę i, być może na widok mijanej kaskady, zrodziła się w jego głowie myśl, że po prostu nurkuje, że za chwilę najnormalniej w świecie zacznie pływać w powietrzu. Gorączkowo pracując nogami, z szybkością stu pięciu mil na godzinę uderzył brzuchem o leżącą siedemdziesiąt pięć stóp niżej marmurową posadzkę. Niektóre gazety, jak „Post" czy „Daily News", poświęciły śmierci Townsenda całą pierwszą stronę. Było to jakby zesłane przez niebiosa zakończenie historii z włamaniem z początku tygodnia, którą redakcje rozdmuchały do rozmiarów sensacji. „New York Times" również odnotował śmierć Townsenda na pierwszej stronie, ale tylko na jednej kolumnie w dolnym rogu, obszerniejszą informację umieszczając w rubryce zgonów. Dziennikarze zastanawiali się przede wszystkim, czy Townsend popełnił samobójstwo, czy też zginął na skutek upadku. Zarówno „Post" jak i „Daily News" rozpisywały się o przewróconym wiadrze oraz kałuży mydlin, zwłaszcza że nic w tej sprawie nie ustalano. Były jeszcze zdjęcia wiadra, ale wydawcy nie puścili ich do druku wychodząc z założenia, że worek ze zwłokami albo dziewczyna w bikini zainteresują czytelników znacznie bardziej. „New York Times" w ogóle nie wspominał o kontrowersjach, jakie wywołała śmierć jubilera. Utrzymana w rzeczowym tonie notatka w „Timesie" odzwierciedlała stanowisko policji i lekarzy. Townsendowi nie brakowało powodów do załamania. Jego śmierć nosiła wszelkie znamiona samobójstwa. Wiele miejsca w tekście poświęcono przebiegowi kariery Townsenda. Informacje na ten temat zostały zaczerpnięte z pośmiertnej biografii, która podobnie jak pośmiertne biografie innych znanych osobistości, czekała na swoją kolej w redakcyjnym archiwum. 32 Od włamania upłynęło osiem dni. Audrey jeszcze nie ochłonęła i zaczynała myśleć, że nigdy jej się to nie uda. Zaraz następnego ranka podeszła do okna. Wspięła się na palce i z nosem przyciśniętym do szyby obserwowała panujące na ulicy w dole zamieszanie — wszystkich tych policjantów, którzy wchodzili do środka i wychodzili z budynku Townsenda lub kręcili się bez celu po dachu. W pewnym momencie ogarnęła ją chętka, żeby skreślić na kartce kilka słów, złożyć ją w samolocik, a następnie pozwolić, by poszybowała w dół i wprawiła prowadzących śledztwo w jeszcze większe zmieszanie. Co za zabawa! Chyba największe włamanie wszech czasów, a ona w nim uczestniczyła. Jej udział nie polegał na czekaniu w samochodzie albo pomocy w przygotowaniu sprzętu. Była w samym centrum zdarzeń, stawiała wszystko na jedną kartę, tworzyła historię kryminalistyki. I co wy na to, drogie panie? Nawet kiedy policjanci zniknęli, ściana budynku Townsenda została naprawiona i wszystko wróciło do normy, Audrey często podchodziła do okna. Przebiegała wzrokiem trasę nocnej wyprawy i znów przeżywała kolejne etapy przygody: płoty na dachach, niebezpieczny występ, pionowe ściany. Wspomnienia budziły w niej przyjemne uczucie — ucisk w obu pachwinach, którego naturę można było określić jedynie jako erotyczną. Pomyślała, że istnieje być może połączenie nerwowe pomiędzy seksualnością a instynktem samozachowawczym, które bezwiednie pobudzała. To tłumaczyłoby jej zamiłowanie do ryzyka. Kto wie, czy połączenie takie nie mogło działać w obie strony? Wówczas każdy przeżywany przez człowieka orgazm byłby czymś 325 w rodzaju śmiertelnego zagrożenia. Czyż Francuzi, obdarzeni w tych sprawach legendarną wręcz mądrością, nie nazwali momentu szczytowania la petite mort, małą śmiercią? Tak czy inaczej, włamanie było w jej życiu nie lada przygodą. Audrey uważała, że mocniej przeżyła jedynie pojawienie się u swego boku Springera. Szkoda tylko, że Springer nie osiągnął najważniejszego celu. Brak kamienia 588 sprawił mu zawód, wywołał wiele pytań. Czy kamień ten mógł się znajdować w jednej z szuflad, do których nie zdążyli dotrzeć? Czy Townsend mógł go ukryć gdzie indziej? Niestety, wkrótce potem Townsend poniósł śmierć i pytania musiały pozostać bez odpowiedzi. Nie dysponując najmniejszym choćby śladem, Springer się poddał. Ot tak, po prostu. Nie popadł w przygnębienie, nie miotał się z ponurą miną, nie ciskał przekleństw. Zrobił wszystko, co mógł, żeby się pogodzić z rzeczywistością. Niemal cały czas spędzał z Jake'em. Zupełnie jakby odczuwał wewnętrzną potrzebę szczelnego wypełnienia chłopcu reszty życia... Ile mu zostało? Parę miesięcy albo, gdy dopisze im szczęście, lat? Myśl, że Jake ma przed sobą tak krótką drogę, napełniała Springera udręką. To niesprawiedliwe, żeby wszystkie dziecięce marzenia pozostały nie spełnione. Co później los robi z takimi nie wykorzystanymi latami? Springer ukrywał te uczucia głęboko w sercu, lecz dzięki bliskiej duchowej więzi, jaka często istnieje pomiędzy ojcem i synem, Jake wyczuwał jego rozpacz i starał się ją złagodzić. Jego śmiech nie mógł mieć w sobie beztroskiej dziecięcej radości, wzrok był mniej żywy, ale nikt nie mógł się też dopatrzeć u niego starannie skrywanej skargi ani usłyszeć tłumionych w głębi piersi jęków. Tak przynajmniej sądził Jake i oczywiście był w błędzie. Springer i Jake. Udzielali sobie nawzajem duchowego wsparcia. Często opowiadali na zmianę zabawne historie. Te szczególnie ciekawe powtarzali po parę razy. Nie wiedzieć czemu, obaj milcząco przystali na to, żeby nowe opowiadania miały w sobie nieco więcej pikanterii. Grywali też w remika, przy czym każdy dokładał wszelkich starań, by pozwolić wygrać przeciwnikowi. Albo przesiadywali po prostu w parku na wygrzanej letnim słońcem skale i rozmawiali. Zadawali pytania i uzyskiwali szczere odpowiedzi bez żadnych uników w rodzaju: „nie wiem" albo: „kiedyś wszystkiego się dowiesz". Od czasu do czasu odwiedzali Bronx, gdzie oglądali mecze siatkówki z udziałem pana Mała i pana Buena. Obaj zawodnicy, 326 poinformowani wcześniej o sytuacji, wkładali w grę mnóstwo energii. Niekiedy dla odmiany obaj dawali pokaz gry będącej połączeniem siatkówki oraz piłki nożnej. Piłkę należało posyłać na drugą stronę siatki bez pomocy rąk. W Rio, na plaży Copacabana, poświęcali na ten sport znacznie więcej godzin niż na naukę czy pracę. Obserwując popisy Buena i Mała, Springer wraz z Jake'em popijali z puszek pepsi i głośno ich dopingowali. Sztuczki Brazylijczyków sprawiały chłopcu autentyczną radość. Za dwa dni, w piątek, Jake był umówiony w Centrum Sloana--Ketteringa na drugi zabieg chemoterapii. Audrey siedziała pośród zaścielających podłogę poduszek i wpatrywała się w wahadełko. Przyrząd ten nigdy dotychczas jej nie okłamał. W ciągu minionego tygodnia codziennie zadawała mu to samo pytanie i za każdym razem otrzymywała odpowiedź twierdzącą. Pomyślała, że pewnie robi coś nie tak albo wahadełko ulega niekorzystnym oddziaływaniom. A może po prostu jest zmęczone? Ostatnią ewentualność należało raczej odrzucić. Zawieszone w jej palcach poruszało się bowiem energicznie do tyłu i przodu, jeszcze raz potwierdzając zdecydowanie, że Springer odzyska kamień 588. Zabrzęczał sygnał domofonu. Dzwonił portier. Pytał, czy oczekiwała pana Raggio i jeszcze jednego dżentelmena. Gdy goście jechali na górę, Audrey pośpieszyła piętro niżej, aby obudzić Springera drzemiącego w zagłębieniu ich ulubionej sofy. Springer wstał, po czym przeszedł do łazienki i zimną wodą przegonił resztki senności. Audrey rzuciła okiem do lustra i doszła do wniosku, że nie musi niczego poprawiać. Gdy rozległ się dzwonek, Springer otworzył drzwi, lecz nie odstąpił na bok, dopóki wzrokiem nie powiedział Danny'emu, iż jego obecność w tym miejscu jest niestosowna. Danny w ten sam sposób dał mu do zrozumienia, że dobrze o tym wie, lecz niewiele go to obchodzi. Potem przeszli do salonu. Danny przedstawił towarzyszącego mu mężczyznę jako swego przyjaciela Dave'a. Facet w ogóle nie wyglądał na tego, kim był. Nie miał złamanego nosa, nie nosił czarnych pantofli z wąskim noskiem. Patrzył na świat przez okulary w ramce ze złotego drutu i miał sumiaste wąsy, którymi zapewne próbował zrekompensować widoczne ubytki włosów. Danny ubrał się w garnitur i krawat, co utwierdziło Springera w przekonaniu, że wizyta nie jest przypadkowa. Danny usiadł w fotelu, nim ktokolwiek zdążył mu to zaproponować. „Przyjaciel Dave" zachował postawę stojącą i ułożył dłonie tak, jakby w jednej z nich trzymał niewidzialny kapelusz. 327 Springer zaproponował, coś do picia. Odmówili. Springer nalał sobie mrożonej kawy, głównie po to, by zyskać na czasie i lepiej rozeznać się w sytuacji. Był bosy, a jego koszula nosiła wyraźne ślady niedawnej drzemki. Zajął miejsce w fotelu naprzeciwko Danny'ego. Miał zamiar zacząć od wyrażenia Danny'emu swej dezaprobaty z powodu jaskrawego pogwałcenia zasad ich umowy, zwłaszcza że znajdowali się w mieszkaniu Audrey, a kolesie pokroju „przyjaciela Dave'a" zupełnie do tego miejsca nie pasowali. Nie zdobył się jednak na udzielenie reprymendy, tylko spytał bezceremonialnie: — Co jest? — Dawno się nie odzywałeś — odparł Danny. — A powinienem? Danny wyciągnął ku niemu zwrócone dłońmi ku górze ręce, jak gdyby sugerując, że Springer powinien coś do nich włożyć. — Gadaj — rzucił ozięble. Springerowi przyszło na myśl, iż być może Danny czuje się dotknięty brakiem podziękowania za pomoc w kradzieży. Jeżeli chodzi tylko o to, niech się wypcha. Danny i tak zrobił świetny interes, zastrzegając, że cały łup ma trafić w jego ręce. — Przejdźmy do drugiego pokoju, żeby porozmawiać — zaproponował Danny Springerowi. — Masz coś do ukrycia przed swoim przyjacielem? Wzrok Danny'ego powędrował w kierunku Audrey i z powrotem. Dziewczyna zachodziła w głowę, dlaczego Danny tak bardzo się zmienił. Może dlatego, że dotychczas spotykali się wyłącznie w restauracjach. Uświadomiła sobie, iż po raz pierwszy widzi jego prawdziwe oblicze. Dobre maniery zniknęły bez śladu, odsłaniając ukrytą dotychczas twardą skorupę bezwzględności. — Cokolwiek zamierzasz — oświadczyła żartobliwie — nie próbuj udawać, że mnie tutaj nie ma. — Przesunęła na drugą stronę skrzyżowane nogi. Normalnie taki ruch skłaniał Danny'ego do prawdziwie włoskiego uśmiechu. Teraz go zignorował i z kamienną twarzą zwrócił się do Springera: — Czy znalazłeś to, czego szukałeś u Townsenda? — Nie. — To niedobrze. — Tak. — Jak się miewa Jake? 328 Springer ograniczył się do wzruszenia ramion. Czuł, że Danny'emu nie zależy na odpowiedzi. I rzeczywiście, jego następne słowa dotyczyły już czegoś innego. — Coś nam nie pasuje — powiedział. — Nawet jeśli uwzględnimy pewne nieścisłości, pytania pozostaną. — Zapatrzył się w wiszącą na ścianie po prawej jedną z wydłużonych twarzy Modiglianiego. Przez moment można było odnieść wrażenie, że studiuje obraz. — Nikt nie robi skoku na miarę włamania do Townsenda po to, by wyjść z niego z pustymi rękami — zauważył mimochodem. — Sam powiedz, czy gdybyś się znalazł na moim miejscu, uwierzyłbyś w coś takiego? — Pewnie nie. — Moi ludzie nie wierzą. Ja też nie. Springer nie pokazał po sobie, jak bardzo czuje się dotknięty. Przepełniała go złość zmieszana z rozczarowaniem. — Więc niby cię wyrolowałem, zostawiłem coś dla siebie? — Właśnie. — Nawet gdybym zatrzymał coś dla siebie, to na to zasłużyłem. — Nie robimy takich interesów. Kiedy zawieramy umowę, dotrzymujemy wszystkich warunków. Uzgodniliśmy, że cały towar trafi do mnie. Audrey zaczęła się wiercić w swoim fotelu. Przeczesała palcami włosy, pochyliła się do przodu, ponownie opadła na oparcie. Jej nagły niepokój zdziwił Springera. Bez wątpienia, podobnie jak on sam, miała dosyć tej rozmowy i chciała, żeby Danny oraz „przyjaciel Dave" jak najszybciej sobie poszli. — Cóż zatem takiego miałbym niby zatrzymać? — zapytał Springer. — Dwanaście kamieni — odparł Danny, bacznie obserwując reakcję Springera. — Dwanaście rosyjskich kamieni, które zdobyłeś dla pewnego klienta mniej więcej przed miesiącem. Springer opowiedział kiedyś Danny'emu o tej transakcji. Z nie skrywanym zachwytem rozwodził się wówczas nad jakością rosyjskich brylantów. — Zakochałeś się w tych diamentach — ciągnął Danny. — Potem trafiła ci się ta okazja i nie potrafiłeś się oprzeć. — Dlaczego myślisz, że to ja? — Bo to amatorskie zagranie, a ty jesteś amatorem. — Z tego co wiem, Townsend nie miał ich nawet na stanie. — Miał. — Tych kamieni tam nie było — zdecydowanie wtrąciła Audrey. — 329 Widziałam wszystko, co wydobyliśmy ze skarbca. Z pewnością bym je zapamiętała. Danny wyciągnął z kieszeni marynarki jakieś papiery. Kilkanaście stron. Były to kopie komputerowych wydruków z inwentarzem Townsenda. Tych samych, które Townsend przekazał firmie ubezpieczeniowej oraz policji. Każdy skradziony przedmiot został obwiedziony grubym kółkiem. W połowie jednej ze stron pod kolejnym numerem figurowała partia rosyjskich brylantów. Kamienie były dokładnie opisane, a w skrajnej rubryce po prawej stronie wyszczególniono ich wartość: piętnaście milionów. Springer przekazał wydruki Audrey i zaczekał, aż przestudiuje właściwy fragment. Dopiero wtedy zwrócił się do Danny'ego. — W skarbcu ich nie widziałem. — Ani ja. — Uniesiony podbródek Audrey przecięła buntownicza bruzda. — Może wciągnął te kamienie na stan, żeby powiększyć stratę — podsunął Springer. Danny przecząco pokręcił głową, czemu towarzyszył brzydki grymas twarzy. — Townsend, jak każdy inny, wyolbrzymiał poniesione straty. Szacujemy, że o jakieś dwadzieścia, dwadzieścia pięć procent. Tyle tylko, że zrobił to podając w wykazie klejnoty, które sam wymyślił, a nie kamienie istniejące naprawdę, jak ta rosyjska dostawa. „Przyjaciel Dave" opuścił swój posterunek i zaczął spacerować po pokoju, oglądając zgromadzone w nim przedmioty. Ujął w dłonie szklaną wazę Gallego, po czym uniósł ją pod światło, aby dokładniej obejrzeć grę płynnie zmieniających się barw. Springer obawiał się, że gdyby polecił mu odstawić Gallego na miejsce, drań celowo mógłby wazę rozbić. Chyba bezpieczniej było go po prostu zignorować. Przesunął się na brzeg fotela, chcąc w ten sposób podkreślić wagę swoich słów. — Gówno mnie obchodzi, jak na to patrzą twoi ludzie. Nie wziąłem tych kamieni. Miał tylko nadzieję, że Danny nie powie, iż mu wierzy. Danny nie powiedział nic. — A skoro już o tym rozmawiamy, czy jestem podejrzany o przywłaszczenie jeszcze czegoś? — zapytał Springer. — Nie. — Oczy Danny'ego przybrały nagle morderczy, lodowaty wyraz. Zupełnie jak niezapomniane oczy Po Prostu Johna, pomyślał Springer. Wytrzymał to spojrzenie, po czym rzekł: 330 — Jesteś w błędzie. — Takie jest twoje stanowisko? — Takie jest moje stanowisko. Danny wstał z fotela, przywołał gestem „przyjaciela Dave'a". Wyszli, nie czekając, aż ktoś ich odprowadzi. Springer nie wiedział, kiedy ponownie zobaczy się z Dannym, był jednak pewien, że nigdy nie będzie już tak, jak przedtem. Audrey szybko zaryglowała drzwi. Odczekała jakiś czas, po czym zadzwoniła na portiernię i spytała, czy odwiedzający ją dwaj dżentelmeni już wyszli. Gdy uzyskała twierdzącą odpowiedź, zawirowała w radosnym piruecie i poruszając ramionami niczym Isadora Duncan, odtańczyła krótki balet. Dwukrotnie okrążyła pokój do wtóru nuconej przez siebie melodii, przerywanej parokrotnie wybuchami śmiechu. Na koniec padła na sofę z odchyloną do tyłu głową i znieruchomiała we wdzięcznej pozie. Springer również odczuwał radość z zakończenia nieprzyjemnego spotkania z Dannym, ale daleko mu było do tańców. Pomyślał, że tym razem Audrey nieco przesadziła. Podszedł do sofy. Ponieważ już dawniej obserwował podobne wybuchy radości, wiedział, że rządzi nimi pewna reguła. Audrey nie drgnie, dopóki nie da jej jakiegoś dowodu uczucia. Galatea. Tym razem przeciągnął czule palcem po jej szyi, od podbródka aż po mocno zarysowane niewielkie zagłębienie pomiędzy obojczykami. Natychmiast ożyła i rzuciła się na niego, przyciskając wargi do jego ust, sugerując że pocałunek to dopiero początek. Ich twarze były blisko siebie, niemal stykały się nosami. Teraz przekształciła się w jego piękną cyklopkę. — Czy masz te rosyjskie diamenty? — zapytała. — Nie — odrzekł natychmiast. — A ty? — Nie. Otworzyła szeroko duszę. Czuła, że jako najbliższy człowiek, Springer bez trudu powinien odczytać jej myśli. Kiedy po dłuższej chwili nic na ten temat nie powiedział, raptownie poderwała się na nogi. — Zaraz będę z powrotem — obiecała i popędziła na górę, przeskakując po dwa stopnie naraz. Przebiegła przez sypialnię i wpadła do garderoby, gdzie skierowała się prosto ku jednej z szaf. Trzecia szuflada od góry. Zakłócając spokój porządnie ułożonej bieliźnie, sięgnęła do samego dna. Czarna pończocha z prawdziwego jedwabiu. Wypchana czymś stopa związana była w węzeł. Prowizoryczna sakiewka. 331 • Z pończochą w dłoni pobiegła w dół schodów. Tryumfalnie wywijała jedwabiem nad głową. Po drodze schwyciła leżące na biurku w gabinecie nożyczki. Springer siedział na sofie, tam gdzie go zostawiła. Zaczęła wymachiwać mu przed oczami pończochą. Droczyła się z nim. Nie mógł wyraźnie dojrzeć zawartości rozkołysanego węzełka. O co, u diabła, jej chodzi? Uklękła obok ustawionego na wprost sofy stołu o szklanym blacie. Odcięła nożyczkami stopę tuż poniżej węzła. Popłynęły strumieniem. Zadźwięczały na szkle. ! (Odgłos ten przypomniał Springerowi Seggermana i jego dziwkę podczas spotkania w Parker Meridien. Trwało to tylko chwilę, gdyż skojarzenie było zupełnie przypadkowe). Podskakiwały, rozsypywały się w różne strony, piętrzyły jedne na drugich. Wiele stoczyło się na dywan. Diamenty. Rubiny, szmaragdy, szafiry. Oszlifowane na przeróżne sposoby, ważące od jednego do piętnastu karatów. Warte około czterdziestu milionów. Springer był oszołomiony. Naśladując mowę gangsterów, Audrey powiedziała: — To, co tu widzisz, kochasiu, to właśnie owe zmyślone przez Townsenda kamienie. Chodziło jej oczywiście o dwadzieścia pięć procent dodane jakoby fikcyjnie do wykazu skradzionych klejnotów; Danny wspomniał o tym w rozmowie. Dzięki opinii, że Townsend zawyżył swoje straty, nikt nie będzie szukać tego towaru. Springer nareszcie zrozumiał, dlaczego Audrey czuła się tak nieswojo w obecności Danny'ego. Uprzedziła jego pytanie. — Podczas gdy ty z obłędem w oku grzebałeś w skarbcu, Strand zaczerpnął parę garści z pudełka po butach i wsypał ci kamyki do kieszeni kamizelki. Uważał pewnie, że nie powinieneś odejść z niczym. — Powiadasz, Strand? — rzucił Springer w zamyśleniu. Usiłował wyobrazić sobie ten moment. Wizja hojności Stranda bardzo mu się podobała. — A ty, oczywiście, nie miałaś z tym nic wspólnego. Audrey wzruszyła lekko ramionami. Przeniosła spojrzenie gdzieś ponad głowę Springera. — Przypomnij mi, żebym spaliła trochę szałwii. Muszę się pozbyć wszystkich negatywnych wibracji, jakie tamci ze sobą przynieśli. 33 Libby z gracją pociągnęła za każdy z palców swych bladożółtych rękawiczek. Ostatnio rzadko je nosiła, lecz kiedy już się na to zdecydowała, zdejmowała je powoli, pozwalając wszystkim napawać się momentem odsłonięcia dłoni. Wrzuciła rękawiczki do torebki, z której wydobyła z kolei platynową papierośnicę od Tiffany'ego. Lęk przed rakiem zmusił ją do zaprzestania palenia przed piętnastu laty. Dodatkowym argumentem były poglądy pewnego dermatologa, który twierdził, iż palenie zatyka włosowate naczynia krwionośne i tym samym przyśpiesza starzenie. Przedtem wypalała dziennie po dwadzieścia papierosów sporządzonych specjalnie dla niej przez Dunhilla w Londynie. Dunhill zapewniał jej świeże dostawy w dowolne miejsce na kuli ziemskiej. Niedawno skontaktowała się z firmą i poprosiła o wznowienie produkcji. Ujęła papieros w palce, a następnie umieściła go w odległości paru cali od ust. Wintersgill pośpiesznie podał jej ogień. Libby głęboko zaciągnęła się dymem. — Wczoraj zmarła Brooke Edgerton — powiedziała. — Rozumiem. Czy zamierza pani wziąć udział w pogrzebie? — Cóż za makabryczna sugestia. — Libby posłała mu ostre spojrzenie. — Kto według ciebie zostanie wykonawcą jej testamentu? — Czy ona przypadkiem nie ma syna? — Utonął podczas rejsu jachtem wiele lat temu. Rzadko do mnie telefonowała, a jeśli już, to po to, by opowiedzieć o swoich nieszczęściach. Stąd wiem. Przynajmniej teraz już mi to nie grozi. — Przypuszczam, że jej majątkiem zaopiekują się Loomis, Hird i Longstreth. 333 — Chyba kiedyś spotkałam się z Longstrethem, prawda? — Bardzo możliwe. Parę razy grałem w squasha z Loomisem, ale nie widziałem go od przeszło roku. Chyba musiał przytyć. — Czy można jakoś dotrzeć do Loomisa? — Chyba tak. Dlaczego? — Brooke miała pewien portret Whistlera, który zawsze mi się bardzo podobał. Jedno z owych subtelnych dzieł, sprawiających wrażenie nie dokończonych, jakie Whistler stworzył w okresie zauroczenia Japonią. Gdy Freer Gallery lub Glasgow Museum dowiedzą się o jego istnieniu, natychmiast zechcą go kupić. Pomyślałam, że może da się jakoś wcześniej załatwić tę sprawę bez rozgłosu. — Zobaczę, co się da zrobić. Libby odczekała chwilę, po czym grzecznie zauważyła: — Nie zapisałeś tego, Tomaszu. — To polecenie zapamiętam bez notowania — zapewnił Win-tersgill. — To nie ma znaczenia. Dotychczas wszystko zapisywałeś i wolałabym, abyś nadal postępował w ten sposób. Słowa opuszczały jej usta w otoczce dymu z papierosa. Z zadowoleniem obserwowała ten efekt. Wintersgill wyciągnął mały notatnik i udał, że coś w nim zapisuje. Znajdowali się w River Club, w najdalej na wschód wysuniętym zakątku Pięćdziesiątej Drugiej Ulicy, a zarazem jedynym w tych stronach miejscu, gdzie można było spotkać ludzi z towarzystwa. Do klubu należeli Whitneyowie i Astorowie. A także Yanderbiltowie, Hitchcockowie i Mellonowie. Libby prawdopodobnie wolałaby nie zdradzać, od ilu już lat jest członkiem River Club. Podobnie jak wiele innych osób z towarzystwa na wszelki wypadek wykupiła członkostwo paru innych prywatnych klubów, takich jak Brook, Golony czy Union. Libby rzadko zaglądała do River. Nigdy nie brała udziału w czwartkowych kolacjach, które od niepamiętnych czasów były przyjemną, a zarazem pożyteczną formą spędzania wieczoru, jako że we czwartki kucharze tradycyjnie mieli wychodne. Prawdę mówiąc, w barze na dole nie była chyba od dziesięciu lat. Większość ludzi z jej kasty (nigdy nie używała w tym kontekście słowa: „klasa") uważała za beznadziejnych nudziarzy. Bycie snobem to jedna sprawa — snobizm dostarcza pewnej rozrywki. Ale być i pozostać nudziarzem nawet gdy wszyscy wokół mówią, że się nim jest — to była według Libby rzecz niewybaczalna. Szczególnie wielu takich ludzi można było spotkać w jednym z nowojorskich klubów, toteż Libby określała go mianem: „Dworu Przekwitania". 334 Libby korzystała z River głównie dla wygody. Kiedy do miasta przyjeżdżali jacyś znajomi, których nie zamierzała przyjąć, ale nie chciała też zupełnie zignorować, to wymawiając się od spotkania pod byle pretekstem, na osłodę organizowała dla nich przyjęcie w River. Czasami, podobnie jak dzisiaj, przyjeżdżała tutaj w interesach, na tete-a-tete z Wintersgillem. Stolik z zastawą do herbaty został nakryty przy samym oknie biblioteki, w miejscu zajmowanym na co dzień przez sofę, którą odsunięto na bok. Obrus, serwetki i srebra były własnością Libby. Jak również pochodzący z początku osiemnastego wieku miśnieński serwis do herbaty, przyozdobiony w sposób charakterystyczny dla porcelany imari ze skomplikowanymi motywami roślinnymi na obrzeżach oraz kartuszami przedstawiającymi złociste feniksy. Libby zdobyła ten serwis od baronowej Eugene de Rothschild. Sama puszka na herbatę kosztowała siedem tysięcy. Kiedy z niej nie korzystano, była przechowywana pod zamknięciem w specjalnej skrytce. Herbata nabrała odpowiedniej mocy. Libby rozlała napar, zaczynając od filiżanki Wintersgilla. W rewanżu Wintersgill zaczekał, aż Libby upije pierwszy łyk. Herbata smakowała nie najlepiej. W sprawie herbaty Libby była równie drobiazgowa jak w każdej innej dziedzinie. Piła wyłącznie specjalną herbatę Ulung z Formosa. Gatunek ten znany był jako „herbata z chusteczki do nosa", ponieważ odrobinę cennych liści, jaką udało się zebrać, przenoszono z plantacji pieczołowicie zawiniętą w jedwabną chusteczkę. Uniósłszy wieko z miśnieńskiej puszki na herbatę, Libby zaczerpnęła szczyptę. Duże, biało zakończone liście, z pewnością był to ten właśnie gatunek. — Zanotuj także, aby zawartość tej puszki zastąpić świeżą porcją — poinstruowała Wintersgilla. Ponownie udał, że coś zapisuje. Libby popatrzyła przez okno na położony cztery piętra niżej mały, lecz zadbany taras. Przed wybudowaniem pobliskiej autostrady członkowie klubu mogli podpływać swoimi jachtami aż do tego miejsca. Bardzo wygodne rozwiązanie. Powinno się przywiązywać większą wagę do zachowania przyjemnych udogodnień, pomyślała Libby, obserwując sunące szosą samochody. — Co sądzisz o sprzedaży Penobscot? — zapytała Wintersgilla. — Czy zamierzasz to zrobić? — Poprosiłam o opinię, a uzyskałam pytanie. Co się, u diabła, z tobą dzieje, Tomaszu? 335 Wintersgill podał jakieś usprawiedliwienie. Dla jego przyjemności Penobscot mogłoby się nagle pogrążyć w wodach zatoki. — Duże letnie rezydencje nie cieszą się zbytnim popytem. Wymagają zbyt dużo opału i służby. — Nieważne. Myślę, że skontaktujemy się z Sotheby's. Niech oni się martwią o uzyskanie przyzwoitej ceny. — Libby odgryzła kawałek kruchego ciasta. Po jego zjedzeniu poczuła ochotę na następnego papierosa. — Z mojej strony to już wszystko — powiedziała. — Co masz dla mnie? Wintersgill przeniósł filiżankę ze spodkiem z kolan na blat stołu. Sięgnął po swoją teczkę. — Niestety, mieliśmy pecha. Te dwanaście rosyjskich diamentów, które przekazałem Townsendowi, przepadło podczas włamania. — Pokazał Libby kopię komputerowego wydruku oraz pokwitowanie Townsenda. — Jak widzisz, zgodnie z twoją prośbą oddałem mu kamienie przed tygodniem, w ubiegły poniedziałek. Następnego dnia zostały skradzione. Libby zastanawiała się przez kilka sekund. — No, cóż — westchnęła. — Tant pis. Pewnie będziemy mogli odpisać to od podatku. Wintersgill skinął głową. Znał Libby i wiedział, że dwanaście brylantów już nie zaprząta jej myśli. Tę sprawę miał na zawsze z głowy. Pora na następną. — Jak z pewnością sobie przypominasz — zaczął po chwili — tydzień temu, po naszej telefonicznej rozmowie i uzyskaniu twego pozwolenia, dokonałem przelewu na konto Townsenda. Pomyślałem, że może zechcesz rzucić okiem na potwierdzenie przeprowadzenia tej operacji. Wręczył Libby niewielką kartkę. Był to oficjalny dokument bankowy stwierdzający, że z jednego z rachunków Libby w Zurychu przeniesiono dwadzieścia milionów dolarów na konto numer 3083 W 1820 w prywatnym banku Starzeneggera w Yaduz, w Liechtensteinie. Libby przeczytała uważnie treść potwierdzenia. Wszystko wydawało się w porządku. — Nie miałam pojęcia, że Townsend założył jakieś konto w Liechtensteinie — zauważyła. — Myślałam, że polegał wyłącznie na Zurychu i Genewie. — Wiesz, jaki był Gilbert. Wystarczyło, żeby ktoś wspomniał, iż przy odpowiednio mocnych naciskach Szwajcarzy mogą naruszyć zasady tajemnicy bankowej, a już gotów był przenieść swe fundusze gdzie indziej. 336 — To prawda. — Libby wydęła usta i wypuściła kłąb białego dymu. — Jakie jest twoje zdanie na temat tej straty? — Mieliśmy pecha. Parę dni już by nas ratowało. — Na razie to zatrzymam — powiedziała Libby, składając potwierdzenie przelewu i chowając je do zamykanej na suwak przegródki w torebce. Jej zachowanie nie podobało się Wintersgillowi. Przypuszczał, że Libby przejdzie nad tym zdarzeniem do porządku dziennego. W takich sprawach nie była dotąd drobiazgowa. Nie wpadł w panikę, ale poczuł lekki niepokój. Libby nie miała żadnych możliwości, tak mu się przynajmniej w tej chwili wydawało, aby się dowiedzieć, że konto w Liechtensteinie należy do niego i że uruchomił je w ubiegłą środę dwudziestomilionowym depozytem. — Czy nie masz żadnych dobrych wieści? — spytała Libby. — Zakładam, iż w dalszym ciągu nie chcesz przejrzeć rocznego sprawozdania korporacji Hulla? — Pewnie, że nie. Czterdziestostronicowe sprawozdanie jest jak mężczyzna, któremu potrzeba godziny na rozpięcie rozporka. Wintersgill roześmiał się chyba nieco zbyt serdecznie. Libby ledwie się uśmiechnęła, jak gdyby w zanadrzu miała jeszcze tysiące podobnych powiedzonek. — Jak zwykle przygotowałem dla ciebie streszczenie, z podkreśleniem kwartalnych przychodów oraz zysków. — Podał jej kilka zadrukowanych kartek. — Wyglądają całkiem nieźle. Libby przejrzała kolumny cyfr. Jej oczy przekształciły się w pracujące na wysokich obrotach kalkulatory. Wyszczególniony na samym dole zysk sprawił jej wyraźną satysfakcję. — Czy masz jeszcze jakieś sprawy? — spytała. — Mógłbym dostać jeszcze herbaty? Wezwała kelnera. Po chwili oddalił się spiesznie z dzbanuszkiem i puszką, aby zaparzyć świeżą porcję. Wintersgill z trzaskiem zamknął teczkę. Przygładził dłonią włosy. Wyciągnął szyję, poprawiając ułożenie kołnierzyka koszuli. Delikatnie poprawił miękki węzeł jedwabnego krawata. Wszystkie te opóźniające czynności miały służyć wyraźniejszemu oddzieleniu spraw służbowych od prywatnych. Uśmiechnął się do Libby w taki sposób, jakby się domagał, by odpowiedziała tym samym. — A teraz, bardzo mi zależy, żebyśmy porozmawiali o nas. — O cholera, Tomaszu, nie wracajmy znowu do tego. — Nie poruszałem tej kwestii prawie przez rok... 22 — Kamień 337 — Mam wrażenie, jakby upłynął dopiero tydzień. — ...i przez cały ten czas podtrzymywały mnie na duchu twoje słowa, że jeszcze to sobie przemyślisz. — Zawsze tak mówię. Czy jeszcze do ciebie nie dotarło, że właśnie w ten sposób powiedziałam: nie? Nie i jeszcze raz nie. — Być może odmowa weszła ci po prostu w krew. Jeżeli stać cię na obiektywizm, pomyśl przez chwilę, ile korzyści przyniosłoby nasze małżeństwo. — Muszę przyznać, że wytrwały z ciebie drań. Podano herbatę. Libby napełniła filiżanki. — Bardzo lubię, kiedy nalewasz mi herbatę — romantycznie wyznał Wintersgill. Tym razem herbata była taka jak należy: bursztynowa barwa połączona z wyjątkowym, delikatnym smakiem. — No, nareszcie mam swoją ulung! — wykrzyknęła Libby po przełknięciu pierwszego łyczka. Wintersgill konsekwentnie powrócił do tematu. — Czy mnie nie pragniesz? — Przecież już cię mam — stwierdziła trzeźwo. Wintersgill nie próbował nawet z takim poglądem dyskutować. — Potrafię dostrzec, co się kryje pod twym pancerzem — powiedział. Libby skwitowała jego słowa powątpiewającym uśmiechem, chociaż miło było wiedzieć, iż ktoś spogląda aż tak daleko, nawet jeśli to tylko Wintersgill. — Potrzebujesz miłości — ciągnął. — Podobnie jak następnej histerektomii — odrzekła unosząc brew i popijając herbatę. — A tak przy okazji, przyszło mi właśnie do głowy, że miłość pomiędzy nami przypominałaby raczej chirurgię. Jedno z nas dokonywałoby cięcia, podczas gdy drugie błagałoby o znieczulenie. — Stroisz sobie ze mnie żarty. Błysnęła zębami w uśmiechu. — Wcale nie. — Zachowujesz się niegrzecznie. — W takim razie dopuściłam do głosu cechy na co dzień głęboko we mnie ukryte. — Roześmiała się i poruszyła na krześle. Dotyk skóry obicia poprzez śliski jedwab sukienki od Givenchy'ego wzbudził w jej udach przyjemne mrowienie. — Coś ci powiem, Tomaszu. Skończmy z tym raz na zawsze. Podasz mi jeden, najbardziej według ciebie 338 przekonujący powód, dla którego powinnam za ciebie wyjść... a ja wynajdę również jeden przemawiający przeciwko małżeństwu. — Libby, do cholery, ja mówię zupełnie poważnie, a ty urządzasz z tego widowisko. — Zwycięzca bierze wszystko — dodała kusząco. Nigdy przedtem nie rozwodziła się nad jego propozycją tak długo. Wintersgill uznał to za zachętę, wierzył, że oto wreszcie w otaczającym ją murze pojawi się jakaś rysa. Pomyślał, że to, co teraz zdecyduje się powiedzieć, będzie miało wielkie znaczenie. Dlaczego powinna za niego wyjść? Ze względu na atrakcyjną powierzchowność? Seksualną sprawność? Umysł i odpowiednie wykształcenie? Siłę charakteru, tolerancyjną naturę, poczucie humoru? Wszystkie te cechy wchodziły w skład jego bogatej osobowości; jednakże istniało coś, co przewyższało wszystkie pozostałe zalety. Dzięki temu był człowiekiem wyjątkowym. Kiedy przypomni o tym Libby, z pewnością ją poruszy. Pewnym głosem powiedział: — Powinnaś mnie poślubić ze względu na to, że pochodzę z Wintersgillów. — Dla niego było to całkiem proste i oczywiste, a więc z pewnością także i jej się takie wyda. — Znakomite pochodzenie, sięgający daleko w przeszłość, świetny rodowód. Libby ogarnęło zdumienie. Cóż za niedzisiejszy osobnik, pomyślała. Przynajmniej pod tym względem. Czyżby nie wiedział, że obecnie godność lorda z metryką sięgającą okresu normańskich podbojów można nabyć w Anglii za niecałe piętnaście tysięcy dolarów? Albo że kupując zrujnowaną posiadłość we Włoszech automatycznie zostawało się markizem? Powiedziała mu o tym. Wysłuchał jej do końca, ale się obruszył. — To zupełnie co innego niż autentyczny Wintersgill. Poza tym... — Ty już się wypowiedziałeś. Pozwól, że teraz zrobię to ja. Umilkł i uprzejmie skinął głową. Czuł się na siłach odeprzeć wszelkie argumenty Libby. — Nie wyjdę za ciebie, ponieważ... jesteś nieuczciwy. Wintersgill z oburzeniem poderwał się z krzesła. — Zbyt nieuczciwy — dodała Libby. — To czysty absurd. Co skłoniło cię do takich przypuszczeń? — Pierwszy Bank Przemysłowy w Filadelfii — powiedziała takim tonem, jakby podawała tytuł utworu, który zamierza recytować. Wintersgill wyglądał na zakłopotanego. — W roku tysiąc dziewięćset siedemdziesiątym ósmym działając wspólnie z prezesem tego banku, który okazał się twoim starym, 339 szkolnym kumplem o nazwisku nie mniej świetnym niż Wintersgill, dokonałeś zakupu kradzionych papierów wartościowych na sumę stu milionów dolarów. Zapłaciłeś złodziejowi po dwa i pół centa za każdego dolara. Tylko tyle, ponieważ te akcje i obligacje znajdowały się na gorącej liście, skomputerowanym rejestrze prowadzonym przez Komisję Papierów Wartościowych i Wymiany Walut. Sprzedałeś te papiery swemu kumplowi bankierowi po dwadzieścia pięć centów od dolara. Bank nie musiał przejmować się gorącą listą, ponieważ nie miał zamiaru spieniężać zakupionych walorów. W związku z tym ich pochodzenie było kwestią drugorzędną. Leżałyby w banku i rok po roku zjawiały się w wykazie aktywów, ułatwiając uzyskanie kredytów z rezerwy federalnej. Bezpieczna, zgrabna operacja. Obligacje utracą ważność dopiero w roku dwa tysiące którymś tam. Do tego czasu wszyscy zainteresowani wymrą lub zniedołężnieją. Idę o zakład, że w tej chwili te skradzione papiery, byle jak opakowane, tkwią wciśnięte w kąt skarbca. Prawdopodobnie w otoczeniu innych dokumentów tego samego pochodzenia. Wintersgill nawet nie mrugnął okiem. Uznał, iż milczenie będzie najlepszą obroną. A zarazem przyznaniem się do winy. Kipiał ze złości, usiłując odgadnąć, skąd Libby zna tak dokładnie fakty, daty i liczby. — Poza tym — ciągnęła Libby — mamy jeszcze okradanie fundacji. Wintersgill wyraźnie się spłoszył. Libby uznała, że nie należy przeciągać struny. Wintersgill był bardzo pożyteczny i jeszcze się przyda. Zmieniła ton z oskarżycielskiego na protekcjonalny: — Jeśli chodzi o okradanie fundacji, to najbardziej martwi mnie fakt, że mnie zlekceważyłeś, zakładając, iż niczego nie zauważę. Do cholery, Tomaszu, dopóki nie staniesz się zbyt chciwy, niewiele mnie obejdzie, jeśli zgarniesz dla siebie nieco śmietanki. Uśmiech Libby miał być balsamem na jego rany. Zapomniał, że wciąż jeszcze trzyma filiżankę i spodek. Odstawił je na stół tak gwałtownie, że aż zabrzęczały. — Uważaj na moją „miśnię"! — upomniała go Libby. Potem Wintersgill ujrzał przed sobą puste krzesło. Libby wsiadała właśnie do limuzyny. Wstał od stołu i podszedł do wysokiego okna biblioteki. Kiedy Groat zamknął za nią drzwi samochodu i przeszedł na drugą stronę, żeby siąść za kierownicą, jego oczy błyskawicznie pochwyciły spojrzenie Wintersgilla. Zaraz potem auto odjechało, a Wintersgill pozostał w klubie, przeżywając wciąż od nowa nieprzyjemny epizod. Był upokorzony i wściekły. Odzywało się w nim tak 340 wiele różnych głosów, iż nie wiedział, któremu dać posłuch. Podnosząc srebrną łyżeczkę, odłupał duży kawałek jednego z miśnieńskich spodków Libby. Miał umówione wizyty u krawca i fryzjera. Nawet się nie zatroszczył, by do nich zadzwonić i odwołać spotkania. Pojechał prosto do swojego mieszkania na Sześćdziesiątej Ósmej Wschodniej. Znalazłszy się tam, poczuł ulgę większą niż zazwyczaj. Nareszcie był u siebie. Zapalił światła w przestronnym holu, będącym zarazem galerią portretów przodków. Wisiały na ścianach jeden obok drugiego, w identycznych ramach, każdy oświetlony własnym reflektorkiem. Uwiecznione na nich twarze były tak do siebie podobne, że patrzącemu mogło się wydawać, iż ogląda jednego człowieka przebranego w stroje z różnych epok. Jeden portret, przedstawiający Wintersgilla z początków osiemnastego wieku, wisiał trochę nierówno. Gospodyni, pani Donnell, znowu zbytnio się spieszyła podczas odkurzania. Wintersgill już z nią rozmawiał na ten temat, jednak dzisiejszego wieczoru przekrzywiony portret wydał mu się faktem zbyt błahym, by miał mu poświęcić więcej uwagi. Po prostu wyrównał obraz. Zostawił teczkę pod stołem w holu, przeszedł przez duży salon i znalazł się w gabinecie. Zgodnie z wieloletnim rytuałem, w srebrnym georgiańskim dzbanku przyrządził martini. Wypił na stojąco prawie całą pierwszą kolejkę. Postanowił, że na razie nie będzie się zastanawiał nad problemem Libby. Umiejętność usuwania spraw, choćby najbardziej kłopotliwych, poza nawias świadomości zawsze dawała mu dużą przewagę nad rywalami. Czując smakowity zapach pomyślał, że pani Donnell przygotowuje właśnie pieczeń. Ponownie nalał do pełna martini, po czym, traktując to jako test na pewność dłoni, przeniósł szklankę do garderoby. Rozebrał się. Przygotował przybory do golenia. Nie było to takie sobie widzimisię. Zawsze się golił dwukrotnie w ciągu dnia; po raz drugi właśnie o tej porze. Łazienka była duża i urządzona ze smakiem. Szary marmur, lustra, błyszcząca mosiężna armatura. Marmur stanowił element dominujący, nadając klasę pomieszczeniu. Wanna została wykonana na specjalne zamówienie; węższa i dłuższa od normalnej, pasowała do szczupłej sylwetki Wintersgilla. Wpuszczono ją w głąb posadzki, tak że górna krawędź równała się z poziomem podłogi. Obok piętrzył się stos szarych ręczników od Porthaulta; pod ścianą stały dwa pokryte szarą flanelą szezlongi w stylu regencji. Do golenia Wintersgill używał należących niegdyś do dziadka porcelanowego garnuszka z Sevres oraz pędzelka sporządzonego 341 z sierści borsuka, a także brzytwy pradziadka. Ojciec tysiące razy powtarzał mu, że brzytwie tej nie dorówna żadna żyletka. Ciekawe, jaką długość uzyskałoby się sumując zarost Wintersgillów zgolony nią na przestrzeni pokoleń? Pewnie całe mile. Wintersgill spróbował to sobie wyobrazić. Taka funkcjonalna kontynuacja zasługiwała na najwyższy szacunek. Przypominał sobie o tym za każdym razem, gdy brał brzytwę do ręki. Jej rękojeść mocno pożółkła i pokryła się siateczką drobnych pęknięć — tak właśnie się starzeje kość słoniowa. Osadzony w niej złoty monogram uległ prawie całkowitemu zatarciu, za to ostrze lśniło pełnym blaskiem, zupełnie jak w chwili zakupu w Londynie trzy pokolenia temu. Można było pomyśleć, że zostało stworzone, by służyć ludziom w nieskończoność. Po goleniu Wintersgill z szacunkiem umył i wysuszył brzytwę, po czym umieścił ją w specjalnym futerale z czerwonej skóry. Wziął prysznic i nałożył ubranie — beżowe letnie spodnie z gabardyny, dopasowany do nich barwą bawełniany pulower oraz pantofle ze skóry tak miękkiej, że można je było zgiąć w pół dwoma palcami. Obiad już czekał. Zjadł go powoli, a następnie zapadł w fotelu w gabinecie, by oddać się codziennej, poobiedniej lekturze. Zakładka z osiemnastokaratowego złota znaczyła miejsce, w którym przerwał czytanie oprawnego w skórę, paryskiego wydania Pamiętników madame de Montespan. Momentami wspomnienia tej kochanki Ludwika XIV wręcz go porywały. Znajdował przyjemność w pełnych aluzji opisach czterocalowych obcasów, ciężkich perfum czy noszonych przez królewskiego brata nabijanych diamentami koronek. Do gabinetu weszła pani Donnell i poinformowała Wintersgilla, że zakończyła swe zajęcia na dzień dzisiejszy. Przyjął to do wiadomości z niemal niedostrzegalnym skinieniem głowy, nawet nie podnosząc na nią wzroku. Jednakże kiedy opuszczała mieszkanie wyjściem dla służby, z całą uwagą nadsłuchiwał odgłosu zamykanych drzwi i dwukrotnie przekręcanego w zamku klucza. Prawie uwierzył w to, co usłyszał. Siedział w ciszy, z książką opuszczoną na kolana. Teraz, gdy pozostał sam, atmosfera zdawała się ulegać wyraźnej zmianie. Znajomość tego zjawiska jeszcze niczego nie przesądzała. Powiedział sobie, że to nonsens. W ten sposób odbierał po prostu brak jakiegokolwiek dźwięku. Wstał z fotela i nastawił kasetę z II Koncertem skrzypcowym b-moll Bartoka. Poziom głośności wyregulował przezornie tak, by w razie czego móc usłyszeć odgłosy dobiegające z innych części mieszkania. Wrócił do madame de Montespan. Zaczynał właśnie trzecie zdanie nowego akapitu, gdy... 342 Wtargnęła Libby. Przez cały czas usiłowała sforsować zamek furtki w jego umyśle, która powinna była izolować ją do czasu, aż będzie gotów się z nią uporać. Postanowił, że nie wpuści jej do jutra. Po całonocnym wypoczynku uspokoi się, odzyska jasność myślenia i łatwiej zdoła podjąć decyzję, jaką maskę przybrać, żeby się dopasować do tego, co o nim wiedziała. Ale oto Libby pojawiła się już teraz, ukradkiem wpełzła w jego noc. Za nic w świecie na to nie pozwoli. Na powrót wtłoczył ją w zamknięcie, założył dodatkową sztabę, udając, że zajście w River Club nigdy nie miało miejsca. Do diabła, przecież dziś po południu w ogóle nie było go w River Club. No, tyle powinno wystarczyć. Furtka się zamknęła. Znowu madame de Montespan. Oczy Wintersgilla przebiegały po wydrukowanych słowach, lecz sens do niego nie docierał. Normalnie potrzeba mu było milisekund, aby umysł rozpoznał poszczególne wyrazy i połączył je w całość... Denerwująca obecność Libby. Wyszła przez furtkę. Gdzie, u diabła, podział się dozorca, jego strażnik zdrowych zmysłów, owa chemiczna substancja, czuwająca, by to, co trafiło za furtkę, nie mogło się przez nią wydostać. Że też akurat teraz dozorca musiał się zaniedbać w obowiązkach! Prawdopodobnie Libby go oszukała albo przekupiła. Wintersgill zamknął siedemnastowieczne pamiętniki, plik oprawionych w czerwoną skórę kartek, do których zredukowano pełną życia madame de Montespan. Odłożył książkę na stolik. Ustawił ją obok innych tomów, demonstrując w ten sposób przekonanie, że wkrótce podejmie lekturę ponownie. Obszedł całe mieszkanie. Razem z Libby. Sypialnia, salon i znowu gabinet. Bartok brzmiał teraz jakby trochę zgrzytliwie. Kto był dla Libby źródłem informacji na temat interesu ze skradzionymi papierami wartościowymi? O wszystkim wiedziały tylko dwie osoby. On sam oraz Lawrence Yickrey. Lawrence nie należał do ludzi łatwo dających się zastraszyć. Z całą pewnością nie zechciałby obciążać samego siebie, chyba że się znalazł w sytuacji bez wyjścia. Czyżby Libby tego dokonała? W jaki sposób? Kiedy dowiedziała się o kradzionych akcjach? Czy wiedziała coś o innych sprawach? Wyraźnie dała mu to do zrozumienia. Suka. Już dawno go przejrzała. Co za charakter. Z chorobliwą 343 skrupulatnością śledziła każde posunięcie, udając równocześnie, że głowę ma nabitą wyłącznie ekstrawagancjami i troską o własną urodę. Fałszywa suka. Co o nim wie? Pewnie z dokładnością do tysiąca mogła podać sumę, na jaką przerobił fundację. Bez problemu przeprowadziłby swoje machinacje w sposób o wiele subtelniejszy, ale postawa Libby uśpiła jego czujność. Z łatwością można było sobie wyobrazić, jak na bieżąco sprawdza stan jego kont w Szwajcarii i na Wyspach Bahama. W każdej chwili będzie je mogła zablokować. Czyż jednak właściwie od początku tego nie wiedział? Musiał to wyczuwać. No jasne. To by tłumaczyło, dlaczego tak bardzo nalegał na ślub. Wyrażając zgodę, ofiarowałaby mu zarazem przebaczenie. Czy ty, Elizabeth Hopkins-Hull, przebaczasz temu mężczyźnie...? Właśnie tak. Tak naprawdę zależało mu nie tyle na jej pozycji czy dającym potęgę bogactwie, ile raczej na własnej nietykalności. Kurwa. Manipulowała jego sumieniem, prowokowała do rzeczy, których inaczej by nie zrobił. Ile razy w ciągu roku zaspokajał jej perwersje, zmuszony do odgrywania roli erotycznego gwiazdora. Wszystkie te wzwody dostarczały przyjemności Libby, nie jemu. I orgazmy. Przepadała za orgazmami. Własne, niezmiernie rzadkie, jej nie wystarczały. W istocie był tylko narzędziem, choć wmawiała mu, że jest inaczej. Z wielkiej liczby seansów nie wyniósł żadnych wartych zapamiętania doznań. Grające Bartoka skrzypce przekształcały się w zataczającego ciasne koła, rannego ptaka. Dotknięciem wyłącznika Wintersgill przerwał jego mękę i swoją własną. Cisza przyniosła taką ulgę, że na całą minutę zapomniał o samotności. Przyszedł do kuchni. Choć nie miał powodów, by nie dowierzać pani Donnell, sprawdził, czy zamknęła drzwi dla służby. Był przeświadczony, iż właśnie te drzwi stanowią najsłabszy punkt w całym mieszkaniu i nie miał zamiaru ryzykować utraty swego majątku zdając się na innych. Niewątpliwie on sam potrafi najlepiej zatroszczyć się o własne bezpieczeństwo. Drzwi były zamknięte. Widział to wyraźnie. Ale to nie wystarczyło. Otworzył je, po czym zamknął własnoręcznie, sprawdzając, czy pionowy bolec zamka wskakuje na swoje miejsce. Założył łańcuch i pomyślał, że właściwie powinien jeszcze raz powtórzyć całą operację, nie chcąc zarazem zbyt długo się tym zajmować. Nie dzisiejszej nocy. Dzisiaj niczym nie będzie się zbyt długo zajmować. Wyjął z lodówki wysoką szklankę maślanki. To na wypadek, 344 gdyby odezwała mu się przepuklina. Sprawdził dwukrotnie zamknięcie drzwi od frontu, po czym, pozostawiwszy przyćmione światło, wszedł do sypialni. Łóżko było pościelone jak należy. Dodatkowe poduszki leżały na swoim miejscu. Świeże prześcieradła czekały, gotowe go przyjąć, gdy rozbierze się do naga, a nie tylko ściągnie buty, jak często mu się zdarzało. Wszedł do łazienki. Umył zęby francuską pastą Elgydium. Nie lubił jej silnego zapachu kopru, był jednak zdania, że dobrze mu robi na dziąsła. W trakcie szorowania unikał patrzenia w lustro, gdyż jakiś głos wewnętrzny podpowiadał mu, iż nie ujrzy w nim własnego odbicia. Ukończywszy mycie postanowił zaryzykować. Podniósł oczy i... dostrzegł swoją twarz! Pokrzepiony na duchu wrócił do sypialni, gdzie już czekało na niego troje drzwi. Każdej nocy zamykał je na zasuwę. Kiedyś były tylko jedne. Prowadziły z korytarza do sypialni. Tylko tą drogą można się było dostać do łazienki oraz garderoby, więc drzwi do tych pomieszczeń w gruncie rzeczy nie były potrzebne. Tymczasem Winters-gill uważał, że ktoś mógłby się tam przyczaić i zaczekać, aż bezbronny uśnie. Kazał zamontować dodatkowe drzwi i zaopatrzyć je w zasuwy od strony sypialni. Przed zaryglowaniem zamków sprawdził jeszcze, czy obok łóżka stoi szklanka z wodą. Potrzeba przyniesienia czegoś spoza zamkniętej sypialni najszybciej mogła go wywabić na zewnątrz. Pod jego łóżkiem stało zabytkowe angielskie naczynie ozdobione malowanymi ręcznie różami. Jedynie Wintersgill wiedział, iż pełni ono funkcję nie tylko dekoracyjną. Każdy dzień rozpoczynał od opróżniania nocnika. Jak zwykle pozamykał kolejno wszystkie drzwi, nasłuchując bacznie szczęknięć potwierdzających skuteczność zamknięcia. Spokój każdej nocy zależał od wiary we własne palce i siłę zasuw. Jeszcze tylko umysł musiał zaakceptować obraz podsuwany przez oczy, dzięki czerwonym kreskom namalowanym na metalowej obudowie zamka, w miejscu, w którym powinien się znaleźć uchwyt zasuwy w położeniu „zamknięte". Pomysł z czerwonymi liniami skutkował przez jakiś czas, lecz w końcu Wintersgill doszedł do wniosku, iż nie ma podstaw, aby na nich polegać. Dzisiaj nie będzie potrzebował ani czerwonych linii, ani czegokolwiek innego. Już same zasuwy dawały mu poczucie pewności. Sypialnia była zamknięta na mur. Nikt nie mógł się do niego dostać. Na blacie stolika stojącego w pobliżu łóżka oprócz szklanek z wodą oraz maślanką umieścił trzy pigułki: dwumiligramową białą, pięciomiligramową żółtą i dziesięciomiligramową niebieską. Na tym 345 etapie nie potrafił jeszcze określić, jakiej dawki valium wymagać będzie ta noc. Na razie zanosiło się na żółtą, wolał jednak być przygotowany na wszelkie ewentualności. Leżał w łóżku na wznak. Wierzchnie prześcieradło łagodnie opływało jego ciało. Głowa odcisnęła swój kształt w miękkiej poduszce. Postanowił poczytać przed snem francuskojęzyczny oryginał Fizjologii smaku Brillat--Sayarina. Trzymał książkę w dłoni i zamierzał właśnie utkwić w niej wzrok, kiedy przyszło mu do głowy, że powinien sprawdzić, co z Libby. Gdzie się podziewa? Zamknął ją cholernie dobrze. Czyż nie zdemaskował jej samolubnych manipulacji? Czy nie zmusił do ucieczki i zamknięcia za sobą furtki? Niezupełnie. Furtka, która powinna była oddzielać Libby od reszty jego umysłu, kołysała się na zawiasach. A ona woziła się na furtce. Do tyłu i do przodu. Zmniejszała się lub rosła do monstrualnych rozmiarów. Dozorca znowu spieprzył robotę. Skoro Libby, dysponująca nieograniczonymi środkami, znalazła w sobie dość motywacji, aby odkryć prawdę o interesie w Filadelfii, pomyślał Wintersgill, to równie dobrze mogła poznać los dwudziestu milionów Townsenda. Nie jest wykluczone, że miała w zasięgu wszystko i wszystkich. A już z pewnością mogła się dobrać do jakiegoś tam urzędnika bankowego z Liechtensteinu. Libby spowoduje, że ktoś skłoni go do wyjawienia wszystkich sekretów. Wintersgill przypomniał sobie sposób, w jaki złożyła potwierdzenie z banku i wsunęła je do torebki. Teraz było dla niego oczywiste, że chciała coś zrobić z tym dokumentem, wykorzystać go do sprawdzenia transakcji. A gdy odkryje, iż owe dwadzieścia milionów trafiło na jego prywatne konto, jak głęboko zacznie grzebać? Czy ograniczy się do odzyskania pieniędzy, udzieli mu nagany albo zwolni i na tym poprzestanie? Akurat, cholera! To ona najszybciej wyczuje, że za tym kryje się coś więcej. Raczej ciężko będzie w tym kontekście sprzedać śmierć Townsenda jako zbieg okoliczności. W każdym razie Libby tego nie kupi. Będzie węszyć i rozdawać łapówki, dopóki nie udowodni jego związku z tą sprawą. A wtedy będzie się cieszyć i zastanawiać, czy nie podać posiadanych informacji do publicznej wiadomości. Wintersgill oskarżony o morderstwo. Wintersgill w więzieniu. Świadomość, że Libby zawsze będzie go trzymać w szachu, budziła przerażenie. Wszystko starannie udokumentuje. Zgromadzi fakty oraz 146 popierające je zeznania. Komplet materiałów złoży w zapieczętowanej kopercie i poinstruuje prawników fundacji, aby w razie czego zrobili z nich użytek. W takiej sytuacji prowadzony przez Wintersgilla od wielu lat rejestr prywatnych interesów Libby straci na wartości. Wszystkie te sprawy, których nigdy nie wyciągnął na światło dzienne, lecz o których istnieniu oboje wiedzieli. Pomagały mu utrzymać między nimi stan względnej równowagi. Teraz Libby rzuci go na kolana. Każe mu współżyć z psami po dwa razy na tydzień. Dziwka. Pretensjonalna dziwka. Elle pete plus haute ąuelle a le cul. Jak trafnie mawiają Francuzi o ludziach tego rodzaju: wyżej sra, niż dupę ma. Przez następne dwie godziny Wintersgill leżał, czując jak wzbiera w nim złość. Umysł zaprzątała mu Libby, a jakby tego mało, dołączyli do niej Audrey i Springer, którzy przedarli się przez inną furtkę. Zaatakowali go we trójkę. Każde oskarżenie, każda groźba Libby w równej mierze będzie groźbą Audrey. A tej z kolei nie można było rozpatrywać w oderwaniu od Springera. Wintersgill czuł, że lada moment wybuchnie. Napięcie, jakie przeżywał, było zbyt wielkie. Jego nogi i ramiona zesztywniały, jak gdyby ścięgna zastąpiły wysychające skórzane rzemienie. Wyglądające obiecująco prześcieradła zdradziły go, stały się nieświeże i wymięte. Miękkość poduszek zniknęła bez śladu. Połknął żółtą i niebieską dziesiątkę, lecz nawet z ich pomocą nie był w stanie upilnować furtek. Brillat-Savarin powędrował na podłogę. Wintersgill, zrozpaczony, pogodził się z tym, że zaraz wstanie i sprawdzi zasuwy. Już dawno przestał wierzyć, iż są zamknięte. Wiedział, że zamki sypialni to dopiero początek. Kiedy już brał się do sprawdzania, nie mógł również pominąć drzwi dla służby i głównego wejścia. Któż zgadnie, ile razy otworzy je i zamknie, zanim nabierze pewności i będzie mógł wrócić do sypialni, by ograniczyć się do zamków w tym pokoju. Będzie je otwierać i zamykać, mierzyć wzrokiem szczelinę między drzwiami a ościeżnicą, śledzić zmiany ułożenia zasuwy. Potem za sprawą narastającej spirali niedowierzania oraz strachu osiągnie kolejną fazę. Uzna, że musi koniecznie przeszukać pokój. Leżąc na brzuchu zajrzy pod łóżko i chociaż nie dostrzeże niczego oprócz podłogi, nie uwierzy własnym oczom. Będzie tam zaglądać jeszcze kilkanaście razy, bez przerwy podnosząc bądź 347 opuszczając skraj narzuty. Nie przeszkodzi mu w tym nawet uzmysłowienie sobie, iż rama łóżka znajduje się zaledwie siedem cali nad podłogą i jest fizyczną niemożliwością, aby ktokolwiek się tam zmieścił. Sprawdzi wszędzie — pod komodą, za skrzynią, pod fotelem. Za udrapowaną portierą. Zawsze spore kłopoty z tą tradycyjną kryjówką. A kiedy wyczerpany przekona wreszcie samego siebie, że wszystko zostało zamknięte i przeszukane, wskoczy do łóżka i spróbuje podtrzymać tę wiarę, dopóki nie uśnie. Na to właśnie zanosi się dzisiejszej nocy, pomyślał Wintersgill. Chyba żeby pomogła mu terapia. Zazwyczaj po terapii zamykał drzwi tylko raz i natychmiast zapadał w sen. Za piętnaście pierwsza nakręcił ten numer. W godzinę później wpuścił ją do środka. — Jestem Millicent — powiedziała z oszałamiającym uśmiechem i przekroczyła próg, zanim zdążył ją zaprosić. Choć imię nie było prawdziwe, doskonale do niej pasowało. Wysoka brunetka o układzie kostnym znamionującym dobre pochodzenie. Bardziej piękna niż ładna. Gdyby miała wygląd ulicznicy albo niewinnego dzieciątka, musiałby ją odprawić. Tak samo dys-. kwalifikująca byłaby końska twarz. Wprowadził ją do salonu. Poruszała się z wdziękiem. Wintersgill zauważył także, że prawidłowo usiadła w wielkim fotelu. Nie na samym brzegu, tylko zapadła głęboko, jakby podobne luksusy były dla niej chlebem powszednim. Dla niego liczył się każdy szczegół. Miała na sobie suknię do kolan o barwie nieco żywszej niż granat. W najgorszym wypadku kopia dzieła jakiegoś dobrego projektanta. Długie rękawy, obszerne u góry, zwężały się ku nadgarstkom. Pierścionek z dużym kamieniem o prostokątnym szlifie na środkowym palcu prawej dłoni. Kamień roztaczał dostateczny blask, by móc uchodzić za diament, podobnie jak zdobiące uszy klipsy. — Czy mogę zaoferować ci coś do picia? — A co ty pijesz? — Evian. Czekając na nią opróżnił dwie szklanki. — W porządku — odrzekła i zaraz zastrzegła: — Evian sam gaz. — Lód? — Nie — powiedziała, celowo opuszczając: „dziękuję". W czasie gdy zajęty był nalewaniem wody mineralnej, znalazła 348 pieniądze. Tam, gdzie jej powiedziano: pod najnowszym wydaniem „Connoisseura", na stoliku obok fotela. Nowe, studolarowe banknoty, dwadzieścia sztuk. Przeliczyła je, po czym schowała do torebki. Przyniósł jej evian w kryształowym kielichu. Szkło było tak delikatne, że sącząc płyn miała wrażenie, iż lada moment kielich rozpryśnie się jej w ustach. Mierzył ją wzrokiem. Odwzajemniała mu się spojrzeniem swych szarych oczu, po czym szybko ogarnęła wzrokiem pokój. — Całkiem tu ładnie — powiedziała z aprobatą w głosie. Wintersgill usiłował nie myśleć o tym, że zapewne była dawniej modelką, że nie udało jej się dobrze wyjść za mąż, chociaż bardzo tego pragnęła, że prawdopodobnie przeżywa obecnie okres przejściowy i liczyć może tylko na siebie oraz na własne oszczędności. Jak najwięcej w jak najkrótszym czasie. Końcowy sukces zależał od tego, czy potrafi się wybić w swoim środowisku, mieć lepsze od innych stroje, obsługiwać lepszych klientów. Próbował zapomnieć, że na tym świecie nie ma nikogo, kto bardziej by się sadził, będąc zarazem gotowym do wszelkich kompromisów, niż piękność rozpaczliwie potrzebująca pieniędzy. Obejrzał sobie dokładnie jej nos i doszedł do wniosku, że nic z nim nie robiła. Nie cierpiał twarzy zbyt mocno uzależnionych od poprawionego nosa. Popijał evian, czekając, aż dziewczyna podejmie rozmowę. Millicent oświadczyła, i brzmiało to całkiem przekonująco, że niedawno wróciła z Algarve. Zachwycała się Portugalią, podziwiała ludzi, ich spokojną pokorę. Stwierdziła, że pod tym względem różnią się bardzo od Francuzów, Włochów, a już zwłaszcza Greków. Większą część ostatniej zimy spędziła w Eleutherze oraz Steamboat Springs. Czy był kiedyś na nartach w Steamboat lub Crested Butte? Cudowny śnieg i znacznie luźniej niż w St Moritz, choć oczywiście warunki życia zupełnie inne. Wintersgill zaakceptował tembr jej głosu, afektowany sposób wymowy samogłosek. Tylko raz popełniła drobny błąd językowy. Był jej także wdzięczny za protekcjonalny i zarozumiały ton. Jeżeli ktokolwiek miał go zadowolić, to tą osobą była właśnie Millicent. Bez słowa zachęty z jego strony przeszli do sypialni, a stamtąd do łazienki. Usiadł w fotelu, a dziewczyna zaczęła się rozbierać. Zauważył, że nosi drogą bieliznę. Zaczekał, aż rozebrała się do naga, i dopiero wówczas zrzucił szlafrok. Miał zaczątki erekcji, niewielkie obrzmienie, pod wpływem 349 którego poczuł ciężar członka. Wywołane raczej oczekiwaniem tego, co miało nastąpić, niż zwykłym pożądaniem. Oburącz odgarnęła do tyłu ciemne włosy i popatrzyła na niego pytająco. Zaprzeczył ruchem dłoni, więc rozpuściła włosy z powrotem, potrząsając wyniośle głową. — Byłam wczoraj na wystawie biżuterii u Christie's — rzuciła znudzonym tonem. — Nic ciekawego. Może z wyjątkiem wysadzanej szmaragdami i szafirami kolii Schlumbergera. Reszta to śmieci, rzeczy, które różnym znanym ludziom miały prawo się znudzić. Weszła do wpuszczonej w podłogę wanny, w której nie było choćby kropli wody. Przeciągnęła się ociężale. Wintersgill obserwował ją przez chwilę, czekając, aż obraz dostatecznie utkwi mu w pamięci. Potem podszedł bliżej i stanął okrakiem nad wanną. Z punktu widzenia Millicent musiał wyglądać jak kolos z wyeksponowanymi na pierwszy plan genitaliami. Obmacał palcami swój ogromny, zwisający bezwładnie członek. Została poinstruowana, żeby nie zamykała oczu, gdy będzie na nią sikać. Miała kulić się i protestować, głośno wyrażać swą odrazę i wyginając ciało, osłaniać się rękami. Z wykrzywioną obrzydzeniem twarzą patrzyła, jak Wintersgill potrząsa członkiem, by zrzucić na nią parę ostatnich kropli. Zaraz potem nałożył szlafrok i wyszedł z łazienki. Dał jej zaledwie pięć minut na opuszczenie mieszkania, gdyż pragnął zachować w pamięci jak najświeższe doznania. Dochodziła druga trzydzieści, gdy Wintersgill usłyszał stuknięcie zamykanych drzwi. O czwartej przebywał w sypialni. Klęczał na podłodze za szafą. Po karku i plecach spływały mu strumyczki potu, serce zaś łomotało gwałtownie, niczym wyrywające się na wolność dzikie stworzenie. Przeszukiwał ten kąt już prawie pół godziny. Jeden pusty kąt. A do sprawdzenia pozostał mu jeszcze niemal cały pokój. 34 Roztańczone diamenty. Takie lśniące i wesołe. Cóż z tego; Czterdziesta Siódma Ulica i tak wydaje się miejscem ponurym. Nawet w najlepsze dni jest jakby przygaszona. Zapytajcie pierwszego z brzegu handlarza z Czterdziestej Siódmej, jak mu idą interesy. Choćby zaledwie przed godziną przeprowadził transakcję życia, wzruszy tylko ramionami i z ponurą miną oświadczy, że mogłoby być lepiej. W taki sposób zachowuje się tu większość ludzi. Skłonni są do narzekania, do szukania dziury w całym. Bierze się to zapewne z nieustannego oglądania diamentów przez szkło powiększające, co niemal zawsze prowadzi do wykrycia jakichś wad. Naturalnie, w takiej atmosferze wszelkie plotki o cudzych niepowodzeniach znajdują szczególnie wdzięcznych słuchaczy. Mężczyźni, którzy wystają na chodniku w grupkach po dwóch lub trzech, nie zawsze zajmują się pokątnymi interesami. Niemal równie często wymieniają najświeższe nowiny. Jedna z pogłosek krążących po ulicy od kilku tygodni dotyczyła firmy Springer & Springer. Coraz głośniej przepowiadano jej upadek po poniesionej stracie. Jaka szkoda. Solidna firma, działająca od trzech pokoleń, i nagle: kaput. Springer jednym ruchem ukrócił wszystkie plotki. Rozerwał narożnik szarej koperty i wysypał z niej na białą podkładkę do sortowania towar wartości dziesięciu milionów dolarów — mieszaninę kamieni kolorowych oraz diamentów. Była to w przybliżeniu jedna czwarta skarbu, jaki Audrey poprzedniego dnia wysupłała z pończochy. Jadąc do biura, Springer wstąpił z rana do swego banku i złożył resztę klejnotów w skrytce depozytowej. Postanowił wprowadzać towar do 351 firmy niewielkimi porcjami, tak żeby w sejfie nigdy nie było więcej towaru niż na dziesięć, dwanaście milionów. Wówczas, nawet jeśli ponownie go obradują (z czym się poważnie należało liczyć, wziąwszy pod uwagę pogorszenie stosunków z Dannym), nie będzie to druzgocąca klęska. Poza tym w grę wchodziły jeszcze podatki. Nagłe wykazanie czterdziestu milionów w obrotach firmy byłoby lekką przesadą. Urząd podatkowy mógłby zacząć węszyć, a tego Springer nie chciał. Sprawy należało ustawić tak, aby firma prosperowała nieco lepiej niż zwykle. Tylko tyle. I oczywiście, tak jak wszyscy na ulicy, musiał prowadzić podwójną księgowość: jedną oficjalną, na papierze, i drugą w głowie. Kamienie utworzyły na biurku Springera okazały stosik. Takie przypadkowe przemieszanie nie wychodziło im na zdrowie. Diamenty mogły uszkodzić ścianki bardziej miękkich rubinów i szafirów, a zwłaszcza szczególnie miękkich szmaragdów. Springer wiedział, że poczuje się znacznie spokojniejszy, gdy wszystkie kamienie zostaną posortowane, wycenione i umieszczone w oddzielnych pakiecikach. Pracę tę wykonają wspólnie z Lindą. Na widok wypływającego z koperty strumienia kamieni pod Lindą ugięły się nogi. Musiała usiąść. Zgodnie z zasadą, że nie wolno dotykać klejnotów należących do kogoś innego, zapytała najpierw: — Czy mogę? Springer zachęcająco machnął ręką. Krawędzią pesety oddzieliła część okazów od głównego stosu. Przesuwając delikatnie pesetą tam i z powrotem ułożyła je w pojedynczą warstwę. Wyłowiła z niej kilka szafirów zabarwionych na różowo, a także błękitnych, pochodzących z Birmy. Z profesjonalną wprawą przerzuciła szafiry stoliczkami do dołu, dzięki czemu łatwiej mogła chwytać je pesetą i kolejno podnosić do oczu. W trakcie oględzin przez dającą dziesięciokrotne powiększenie lupę z jej piersi dobywały się odgłosy, jakie świadczą zazwyczaj o fizycznej ekstazie. Zbyt była lojalna i za dobrze znała obowiązujące w branży reguły, żeby pytać Springera, skąd wytrzasnął tak znakomity towar albo ile za niego zapłacił. — Postawimy na rozwój — zapewnił Springer. — Mam wrażenie, że już to zrobiliśmy. — Od tej chwili kierujesz działem kamieni kolorowych. — Czym kieruję? Powiedział jej jeszcze raz, wytłumaczył, że Springer & Springer zrywają z tradycją handlu wyłącznie diamentami. Ma się upewnić, że informacja na ten temat trafiła do wszystkich większych dostawców 352 szafirów, rubinów oraz szmaragdów. Skontaktuje się z poważnymi klientami Cartiera, Tiffany'ego, van Cleefa i innych i zdobędzie ich zamówienia. Wyszuka dostawców w Bangkoku i będzie tam jeździć przynajmniej raz do roku, a także, prawdopodobnie znacznie częściej, do Paryża oraz Genewy. Propozycja tak dokładnie odpowiadała najśmielszym marzeniom Lindy, że dziewczyna musiała wytężać wszystkie siły, żeby się nie rozpłakać. Zapłakana wyglądała bowiem tak, jakby dostała zapalenia spojówek, a nie chciała, by cokolwiek szpeciło ten historyczny moment. — Co do poborów zaś — ciągnął Springer — dostaniesz trzy razy więcej, a oprócz tego porozmawiamy o jakiejś prowizji. Linda znała dyplomowanych gemmologów, którzy bez reszty oddali się pracy, poświęcili dla niej wzrok, a nierzadko znacznie więcej, i w zamian mogli liczyć na dwudziestopięciodolarową podwyżkę oraz kieliszek szampana na Boże Narodzenie. To była jej życiowa szansa, pociąg, którym dojedzie do celu. — Ale w dalszym ciągu będę przed tobą odpowiadać, prawda? — Tylko wtedy, gdy cię o to poproszę — żartobliwie rzucił Springer. Podziękowała mu. Trzy razy. Miała ochotę na odrobinę wylewności. Posłała mu wdzięczne spojrzenie, a potem, chcąc zatuszować własne przejęcie, zaczęła jak zwykle stroić sobie żarty. — Ta przeklęta Audrey — powiedziała z uśmiechem, choć oczywiście, życzyła jej jak najlepiej. Chwyciła szczypcami sześciokaratowy rubin. Za każdy karat tego kamyka weźmie przynajmniej po dwanaście tysięcy. Pogrążona w kontemplacji krwistoczerwonego blasku, rzuciła mimochodem: — Jest tutaj Mai. — Tutaj, w biurze? — Przyszedł jakąś godzinę temu. Powiedział, że chce coś zabrać ze swego biurka. Ciągle jeszcze tam siedzi... — Wyświadcz mi przysługę. Wejdź tam i powiedz mu, że chcę go zobaczyć. Parę minut później w drzwiach pojawił się Mai. Jego oczy wyraźnie unikały wzroku Springera. — Wejdź, siadaj. — Springer stwierdził ze zdziwieniem, że Malowi fryzjer się kłania. Szczególnie rzucały się w oczy nierówne, nastroszone baczki. W koszuli, którą miał na sobie, brakowało drugiego od góry guzika. Był bez krawata, a mocno wygnieciony garnitur zdradzał, że Mai nosi go od kilku dni bez prasowania. Niby Mai, a jednak nie ten sam, pomyślał Springer. Zmieniły się oczy, układ ust. Tamta Marcie ukradła nie tylko kamienie. 21 — Kamień 353 — Jak było w samotni? — zagadnął Springer. — Okay. — Tylko tyle? — Jedzenie paskudne. — Zakaz rozmów musiał być jeszcze gorszy. — Prawdę powiedziawszy, wcale tam nie dotarłem. — Ach tak? — Byłem w Pensylwanii, ale nie tam. Trafiłem do New Hope. — Piękna nazwa. Czy miejscowość do niej dorasta? — Dla niektórych pewnie tak. — Co robiłeś w New Hope? — Nic. Chodziłem na spacery, próbowałem dużo spać. Zupełnie nic. — Widać było, że siedzący przed Springerem Mai przeżywa konflikt wewnętrzny. 'Co chwila spoglądał w kierunku drzwi, cały czas miał też wysuniętą w tamtą stronę jedną nogę. Gotów był do natychmiastowego odejścia. — Co się dzieje z Jake'em? — zapytał. — Jutro rano zaczyna drugą chemoterapię. — Biedny dzieciak. — Dwa przepełnione troską słowa. Podkładka do sortowania na biurku Springera była zupełnie pusta. Przed wejściem Mała zgarnął bowiem pospiesznie wszystkie kamienie i odłożył je do szuflady, nie chcąc, by rozpraszały ich podczas rozmowy. Teraz odchylił się na oparcie krzesła i patrzył na stryja dłuższą chwilę. Mai zaciął się przy goleniu, o czym świadczyły ślady proszku do tamowania krwi, który skórze w miejscu skaleczenia nadawał bledszy odcień. — Mai — powiedział spokojnie Springer. — Zachowałeś się paskudnie. — Przykro mi z tego powodu. Zawsze będzie mi przykro — wymamrotał Mai, zwiesiwszy nisko głowę. — To za mało. — Cóż więcej mogę powiedzieć? — Nie wiem. — Hałaśliwe westchnienie Springera znamionowało rozdrażnienie. — Ale... znikając ot, tak sobie i zostawiając cały interes na mojej głowie, nie zachowałeś się jak porządny wspólnik. — Co takiego? — Może zapomniałeś, jak dużo mamy pracy. Część towaru znajduje się u ludzi, których trzeba ponaglić. Inni zalegają nam z zapłatą. Przyjeżdżają zamiejscowi klienci, czekają nas kolejne spotkania w Londynie. Ciągle jest coś do zrobienia — mówił ostro Springer. — Myślałem... 354 — Wygląda na to, że chcesz zacząć działać na własną rękę. No to dowiedz się, nie będzie żadnej wolnej ręki. Nie moim kosztem. Niby nadmuchiwany manekin, Mai urósł o kilka cali. Wciągnął więcej powietrza do płuc, uniósł głowę. Szybko dochodził do siebie. — A teraz — kontynuował Springer — przychodzisz po paru tygodniach opierdzielania się, ale czy jesteś gotów objąć swoją działkę? Skądże! Zjawiasz się ubrany jak niechluj, zupełnie jakbyś podróżował koleją przez pięć dni i nocy. Chryste! — Co mam robić? Springer pochylił się do przodu, zmierzył Mała wzrokiem i powiedział miękko: — Chcę, żebyś poszedł do domu. Chcę, żebyś przestał się zadręczać, dobrze odpoczął przez weekend i w poniedziałek zjawił się świeżutki w pracy. Poradzisz sobie? Mai skinął głową. Jego oczy zdążyły już odzyskać nieco dawnego blasku, może dlatego, że stały się wilgotne. — Czy znalazłeś to, czego szukałeś w swoim biurku? — spytał Springer. — Tak. Ja... chciałem zabrać lupę oraz parę osobistych drobiazgów. Nic ważnego. Springer wstał zza biurka i podszedł do sejfu. — Może powinieneś zmienić kombinację — zasugerował Mai, nie wiedząc, czy przypadkiem Springer już tego nie zrobił. — Po co? Znamy ją tylko my dwaj. — Springer wrócił za biurko trzymając notatnik w czarnej okładce ze skóry aligatora: aktualny spis adresów i telefonów klientów Mała, zawierający setki pożytecznych kontaktów. — Pomyślałem sobie, że jest to zbyt cenna rzecz, aby zostawić ją w szufladzie twego biurka — oznajmił. Mai przyjął notes z wyraźnym wzruszeniem. t — I jeszcze coś — powiedział Springer. Pakiecik wolny od jakichkolwiek oznaczeń. Otworzywszy go, Mai ujrzał kilkanaście różnie oszlifowanych diamentów, których waga wahała się od pół do dwóch karatów. Z wprawą starego zawodowca poruszył pakiecikiem w obie strony. Posłał Springerowi pytające spojrzenie. — Twoja działka na dobry początek. Możesz z nią zrobić, co zechcesz. — Springer starał się zachować kamienną twarz. Po wyjściu Mała ponownie zjawiła się Linda. Przystąpili do przeglądu nowej partii towaru. Każdy kamień musiał być zważony z dokładnością do setnych części karata, starannie zmierzony, sklasyfikowany i oznaczony odpowiednim kodem. Potem należało go 355 umieścić we właściwym pakieciku oraz nanieść na wykaz inwentarza. Nawet dwoje doświadczonych fachowców będzie z tym miało mnóstwo pracy. Cała operacja zajmie im dobrych parę dni. Ostro zabrali się do dzieła. Na pierwszy ogień poszły kamienie kolorowe. Zrezygnowali z ustalenia ceny do czasu, aż Linda przyjrzy się im dokładniej, a także lepiej pozna rynek. Wartość kamieni barwnych można było określić ze sporym marginesem dowolności, zależnie od upodobań klientów lub mody. Natomiast ceny diamentów były niezmienne niczym system monetarny. Ładnie oszlifowany dwu-karatowy diament klasy E kosztował tyle samo nawet przez kilka miesięcy. Springer polecił sekretarce, aby nie łączyła nikogo z wyjątkiem jednej osoby. Telefon zadzwonił o piątej. — To był długi dzień — powiedziała Audrey. — Co robiłaś? — zapytał Springer. — Przede wszystkim? — Przede wszystkim. — Odpoczywałam od ciebie. — I co jeszcze? — A co powiesz na to, że za tobą tęskniłam? — To ci dopiero. — Czy wyglądasz teraz przez okno? — Tak. — A widzisz to? Wysoko w narożniku oddalonej o dziewięć przecznic Trump Tower Springer dostrzegł powtarzające się drobne błyski. — Czy to twój uśmiech? — zapytał rozbawiony. — To blask moich oczu, kochanie. Pora wracać do domu. Audrey stała w jednym z okien wychodzących na centrum miasta i za pomocą oprawnego w srebro lusterka odbijała promienie popołudniowego słońca. — Całkiem dobrze sobie radzisz z tym błyskaniem — powiedział Springer. — Zawsze będę czymś cię zaskakiwać. Springerowi bardzo się owo: „zawsze" podobało. — Kiedy skończysz pracę? — spytała. — Za godzinę albo półtorej. — To całe wieki. Do tego czasu wszystkiego mi się odechce. Ton jej głosu kazał się domyślać, że gdyby Springer zdecydował się odwiedzić mieś/kanie Audrey w ciągu najbliższych minut, zastałby ją w łóżku, pełną niecierpliwości. 356 — A cóż to za ważna robota? — spytała. Wytłumaczył jej. — No, a jeśli absolutnie byś musiał, to czy zdołałbyś wyjść za dziesięć minut? — Gdybym musiał. — To dobrze. Ja także wyjdę za dziesięć minut. Będę szła w twoim kierunku zaciemnioną stroną alei. Ty wyjdziesz mi naprzeciw i spotkamy się w połowie drogi. Pochodzimy trochę po sklepach, a potem kupisz mi potrójnie nasączony Haagen-Dazs. Potrzebuję go do pewnego sprośnego pomysłu. Rozłączyła się, nim zdążył odrzucić lub przyjąć jej propozycję. Wiedział, że jeśli spróbuje teraz do niej zadzwonić, nie podniesie nawet słuchawki. Uprzątnął z biurka wszystkie kamienie, po czym zamknął je w sejfie. Zajmie się nimi jutro. Na przymocowanym do drzwi wieszaku wisiała jego marynarka, a także kabura z automatycznym magnum. Z identycznego pistoletu Audrey strzelała w starej szopie w Sherman do wyrwanych z „Miasta i Wsi" twarzy. Od dnia włamania do Townsenda Audrey nie pozwalała Springerowi ruszać się gdziekolwiek bez broni. Za każdym razem gdy wychodził z mieszkania, rewidowała go dla pewności. Próbował namówić ją, by zrezygnowała z tego pomysłu, Audrey była jednak nieugięta. Powtarzała swą teorię o maczugach i mieczach, przypominała, że świat stał się bardziej gwałtowny niż kiedykolwiek przedtem, a prawo i porządek stanowią zaledwie kroplę w morzu występku. Ponieważ sprzeczki z Audrey zawsze sprawiały mu przykrość, szybko dał za wygraną. Powiedział sobie, że takie dziwactwa są prawdopodobnie reakcją na przebyte ryzyko. Uznał, że jej przejdzie. Aby móc bez przeszkód nosić własny pistolet, Audrey kupiła parę nowych rzeczy Giorgia Armaniego i Perry'ego Ellisa. Sposób ukrycia broni zależał od tego, co miała na sobie. Jeżeli nakładała obszerną i nieprzejrzystą górę, korzystała po prostu z umieszczonej pod pachą kabury. Kiedy wkładała luźne spodnie, kaburę przyczepiała powyżej kostki. Gdy nie mogła skorzystać z żadnej z tych możliwości, wrzucała pistolet do torebki. Pewnego wieczoru wybrali się na kolację do „La Grenouille", Audrey miała na sobie obcisłą sukienkę i Springer był przekonany, iż tym razem wyszła z domu bez swojej pukawki. A więc wreszcie zrezygnowała, pomyślał, szczęśliwy, że nie będzie musiał dłużej nosić wszędzie ze sobą śmiercionośnego ciężaru. Gdy poruszył ten temat, pociągnęła jego dłoń pod stolik i przesunęła po wewnętrznej stronie swego uda. Od razu zmacał palcami kaburę. 357 Springer poruszył ramionami, tak by elastyczne szelki dopasowały się do kształtu ciała. W naszytych na nich specjalnych kieszonkach tkwiły na płask trzy zapasowe magazynki. Pełne. Kabura była niewielka, specjalnie dopasowana do modelu 0,451. Springer poruszył się lekko, żeby się upewnić, czy broń zajmuje właściwe miejsce. Ściśle wypełniała zagłębienie pod pachą. Zdążył się już przyzwyczaić do jej twardego dotyku. Nałożył marynarkę, poprawił mankiety koszuli. Sekretarka już poszła do domu, ale z sąsiedniego pokoju dobiegał głos rozmawiającej przez telefon Lindy. Dzisiaj ona zamknie biuro. Nacisnął guzik pod biurkiem sekretarki i wyszedł na korytarz. Czekając na windę popatrzył na zegarek. Z wyznaczonych mu przez Audrey dziesięciu minut pozostała jeszcze jedna. Gdy znalazł się na ulicy, od razu dostrzegł czekającego przy krawężniku brązowego daimlera. Audrey siedziała z tyłu, a Groat, kierowca, przytrzymywał otwarte tylne drzwi. Springer natychmiast pomyślał, że Libby pokrzyżowała im plany. Poczuł rozczarowanie. Plan zaproponowany przez Audrey odpowiadał mu znacznie bardziej. W połowie szerokiego chodnika uświadomił sobie, że coś jest nie tak. Przystanął i uważnie rozejrzał się dookoła. Na przednim siedzeniu limuzyny znajdował się jakiś mężczyzna. Siedział plecami do Springera, na wpół zwrócony w stronę Audrey. Szyba dzieląca kierowcę od kabiny pasażerów była opuszczona. Po drugiej stronie daimlera, zaparkowany równo z nim, stał czerwony cadillac z dwoma mężczyznami w środku. Oprócz przedniej, wszystkie szyby tej limuzyny zabarwione były na czarno. Springera uderzyła niewielka odległość dzieląca oba samochody. Zaledwie parę cali. Zapewne z tego powodu odniósł wrażenie, że mają one ze sobą coś wspólnego. Zaraz potem przyszła refleksja, iż ustawiony w ten sposób cadillac uniemożliwia wyjście z daimlera po stronie kierowcy. W jaki zatem sposób Groat wydostał się na zewnątrz? Stał z dłonią na klamce tylnych drzwi i podciągnąwszy ku\górze kąciki ust, markował przyjemny uśmiech. Tak jakby chciał zwabić ptaszka do klatki. Audrey siedziała tuż obok drzwi. Wychyliła się na zewnątrz, wyciągnęła ku Springerowi rękę. Uśmiechała się, lecz jej oczy pozostawały śmiertelnie poważne. Springer pomyślał, że widać w nich napięcie. — Cześć, kochanie! — zawołała głośno. Ostrzeżenie. Nigdy się nie witali ani nie żegnali. Podszedł powoli do samych drzwi samochodu. Pochylił się i ujął 358 wysuniętą w powitalnym geście dłoń Audrey. W następnej chwili zamiast wsiąść do środka, cofnął się o krok i gwałtownie szarpnął. Przeciągnął dziewczynę obok kompletnie zaskoczonego Groata. Poczuwszy chodnik pod nogami, Audrey natychmiast pobiegła. Springer nadal trzymał ją za rękę, toteż musiała go wręcz ciągnąć. Osobiście nie widział powodu do pośpiechu. Skoro znalazła się już na zatłoczonej ulicy, to chyba czas przystanąć i wyjaśnić sobie, o co w tym wszystkim chodzi. Obejrzał się. Dostrzegł trzech mężczyzn. Po chwili dołączył do nich czwarty, który wysiadł z cadillaca. Stali w miejscu badając wzrokiem zalewający aleję tłum. Wszyscy byli mocno zbudowani i należeli do grupy sprawnych, śmiertelnie niebezpiecznych osobników, którzy nieustannie kręcili się wokół Libby. Ale skąd ta agresja wobec niego i Audrey? Spojrzawszy jeszcze raz, stwierdził, że pogoń ruszyła. Prześladowcy trzymali się krawężnika, dzięki czemu mogli uniknąć zderzeń z przechodniami. Światła na Czterdziestej Ósmej Ulicy zmieniły się z zielonych na pomarańczowe. Springer i Audrey przebiegli na drugą stronę dosłownie w ostatniej chwili. Za moment strumień samochodów popędził w kierunku wschodnim. O tej porze na ulicy niemal nie było widać prywatnych wozów. Przeważały taksówki, walczące ze sobą zawzięcie o każdy cal wolnej przestrzeni. Rozpędzone, żółte auta całkowicie uniemożliwiały wejście na jezdnię. Czterech ludzi z ochrony Libby znalazło się w grupie przechodniów oczekujących na zmianę świateł. Przebyli połowę odległości dzielącej ich od Czterdziestej Dziewiątej Ulicy, zanim Springer zdołał nakłonić Audrey, by zwolniła. — Chcieli nas zabrać na przejażdżkę — wysapała. Jej policzki zabarwił silny rumieniec, oczy były szeroko otwarte. — Trzymali mnie na muszce. Wystarczyło pociągnąć za spust i byłoby już po mnie. Springer niczego nie rozumiał. Dlaczego Libby miałoby na czymś takim zależeć? — Czy jesteś pewna, że to był pistolet? — Potrafię rozpoznać broń. — Ale... Audrey oswobodziła dłoń. — Audrey! — wrzasnął Springer. — Audrey, daj spokój! Jego słowa nie zrobiły na niej żadnego wrażenia. Pomknęła przed siebie, wymijając zygzakami kolejnych przechodniów. Springerowi nie pozostało nic innego, jak tylko pójść w jej ślady. Skręciła ku krawężnikowi, po czym wpadła na jezdnię tuż za autobusem, wprost w wyrzuconą przez niego ciemną chmurę spalin. Przekonana, że 359 Springer podąża za nią, bez wahania ruszyła wprost na spotkanie mknących aut. Musieli szybko biec, robić uniki, a parę razy hamowali raptownie i wciągając brzuchy patrzyli, jak rozpędzony metal mija ich ciała w odległości zaledwie kilku cali. Kiedy wreszcie dotarli do przeciwległego krawężnika, nawet Audrey musiała przystanąć i upewnić się, że nadal żyje. Springer złapał ją za łokieć, ścisnął niemal do bólu, żeby się nie wyrwała i poprowadził za sobą przez chodnik do jednego z okien wystawowych Saksa. Postanowił, że właśnie tutaj się zatrzymają i ustalą, co tak naprawdę się dzieje. Spojrzał czujnie na drugą stronę ulicy. Jeśli ludzie Libby wciąż jeszcze są na ich tropie, powinien ich dostrzec w oczekującym na przejście tłumie. Nie zauważył żadnego z nich, podobnie jak wśród przechodniów na najbliższym skrzyżowaniu. Być może ta idiotyczna, śmiertelnie niebezpieczna gonitwa była zupełnie niepotrzebna. Przeniósł wzrok na Audery. Wzruszyła ramionami i uśmiechnęła się ze skruszoną miną. Patrzyła Springerowi prosto w oczy, wierząc, że jest to najlepszy sposób obrony. Ile jeszcze razy będzie musiał znosić podobne melodramatyczne nonsensy? Do jakich granic Audrey mogła się posunąć? Miał ochotę porządnie nią potrząsnąć. Aby się powstrzymać, stanął twarzą do dwóch obojętnych, znudzonych manekinów na wystawie, których jaskrawoczerwone stroje wyraźnie odcinały się od czarnego tła. Audrey przywarła do ramienia Springera, domagając się, by zwrócił na nią uwagę, a zarazem czerpiąc z jego bliskości poczucie bezpieczeństwa. Znów zaczął ją kochać, choć nie bez pewnej rezerwy. Gdyby nie rozpięta nad oknem wystawowym Saksa markiza, której cień wytłumił odbijane przez szybę blaski, gdyby nie czarne tło ekspozycji, Springer zapewne nie dostrzegłby zarysu sylwetki tamtego człowieka. Zjawił się tuż za nimi tak nagle, jakby wyrósł spod ziemi. Gdyby na szybę padało nieco więcej światła, Springer z pewnością nie zauważyłby pistoletu. Tymczasem tutaj, w ciemnej tafli, pochwycił niebiesko-czarny błysk metalu. To mężczyzna za ich plecami opuszczał broń do poziomu strzału. Cały czas trzymał ją blisko ciała, tak by rozpięta poła marynarki zasłaniała wszystko przed wzrokiem przechodniów. Dopiero teraz Springer uświadomił sobie niewiarygodny zamiar tego typa, któremu nie sposób było odmówić zaradności. Chciał on spokojnie, w środku dnia zastrzelić ich na Piątej Alei. Strzały z wyposażonej w tłumik broni zginą w ogólnym hałasie. Upadek 360 ofiary przypisany zostanie w pierwszej chwili atakowi serca i zanim ktokolwiek sobie uświadomi, co naprawdę zaszło, nie zauważony przez nikogo zabójca wmiesza się w tłum, po czym spokojnie zniknie. Taka właśnie scena miała się wkrótce rozegrać. Springer szybko się odwrócił, unosząc jednocześnie kolano. Jego akcja była nie tyle przejawem bohaterstwa, co rozpaczy. Kolano gwałtownie wdarło się w głąb odwróconego V utworzonego przez rozstawione nogi mężczyzny. Springer poczuł, jak uderzenie miażdży miękką masę ciała w kroczu napastnika. Ujrzał, jak pod wpływem bólu jego usta szeroko się otwierają, a twarz w ułamku sekundy przybiera odcień śmiertelnej bladości. Pomimo zniekształconych rysów Springer nie miał problemów z rozpoznaniem delikwenta. To był Fane, osobnik pełniący w oranżerii obowiązki służącego, kiedy Springer dostarczył Libby rosyjskie diamenty. Kolano Springera ubiegło palec Fane'a o mgnienie oka. Teraz napastnik nie był w stanie wykonać choćby najmniejszego ruchu. Stał jak skamieniały, niezdolny zaczerpnąć tchu. Po chwili ugięły się pod nim nogi. Padając wypuścił z dłoni pistolet. Broń zadźwięczała metalicznie, koziołkując pomiędzy stopami przechodniów. Choć wyglądała nad wyraz przekonująco, nikt nie kwapił się sprawdzić, czy jest prawdziwa. Pistolet leżał na chodniku i zamiast wzbudzić powszechną ciekawość, był starannie przez wszystkich omijany. Dopiero chłopak sprzedający po dwadzieścia pięć dolarów podróbki wartych trzy setki torebek Gucciego podszedł i podniósł go z ziemi, a następnie ukrył pod tkaniną, na której rozłożył swój towar. Czy ktoś widział jakiś pistolet? Fane dostał tymczasem mdłości. Jego olbrzymie, poskręcane ciało, leżące w kałuży wymiocin, wywołało wśród przechodniów spore zamieszanie. Springer i Audrey nie mieli na co czekać. Gdzieś tam czaiło się jeszcze trzech zbirów. Springer, teraz już zupełnie przekonany, szybko ruszył w stronę wejścia do domu towarowego Saksa. Przynajmniej w tej chwili jakiekolwiek wnętrze wydawało mu się bezpieczniejsze od Piątej Alei. Weszli do środka przez wykonane z brązu drzwi i od razu znaleźli się w świecie tysięcy par rajstop. Z lady po prawej przyglądały im się z uśmiechem trzy kobiece głowy przyozdobione słomkowymi kapeluszami. Springer nie wypuszczał z dłoni ręki Audrey, gdy spiesznymi krokami posuwali się w głąb jednego z głównych przejść, gnani przemożnym uczuciem, że pogoń depcze im po piętach. Zawziętość goryli Libby musiała wzrosnąć jeszcze bardziej, gdy jeden z nich został pokonany. ' . ' 361 Gdzie mogli znaleźć bezpieczne schronienie? Na pewno nie w stoisku z kosmetykami, gdzie kilku klientów oceniało perfumy obwąchując wąskie skrawki kartonu. Ani wśród półek zapełnionych koszulami wizytowymi o plisowanych gorsach czy przy zaimprowizowanym straganie u zbiegu dwóch pasaży, gdzie zorganizowano wyprzedaż letnich ciuchów. Nigdzie. Springer i Audrey dotarli do przeciwległej ściany sklepu. Jak na zawołanie otworzyły się przed nimi drzwi windy. Weszli do środka, a winda ruszyła do góry. Wznosząc się coraz wyżej, Springer objął wzrokiem niemal cały parter. Wiedząc, czego szuka, niewiele uwagi poświęcał ladom, towarom, zwyczajnym klientom... Może dzięki temu dostrzegł trzech mężczyzn. Więc jednak tu są! Nie mógł się pomylić. Rozproszyli się niczym przeczesujący teren wojskowy pododdział i powoli, każdy innym przejściem, przesuwali się w głąb sklepu. Nim strop pierwszego piętra przesłonił Springerowi widok, jeden ze ścigających, ten który sprawdzał przejście środkowe, uniósł nieco głowę i z pewnością zauważył windę. Springer nie miał co do tego pewności, lecz istniała obawa, że zostali zauważeni. — Moglibyśmy się ukryć w jednej z przymierzalni dla kobiet — zaproponowała Audrey, po czym, próbując rozładować napięcie, dodała wesoło: — Wzięłabym do przymiarki mnóstwo ciuchów. Zeszłaby mi na tym dobra godzina. Springer tylko prychnął. Uważał, że skoro ludzie Libby wiedzą, iż on i Audrey przebywają w domu towarowym, najlepiej będzie opuścić go szybko i niepostrzeżenie. Wysiedli na drugim piętrze. Springer zamierzał złapać jadącą na dół windę i w ten sposób zmylić pogoń. Sklep wyposażony był w zespół ośmiu wind. Nie pozostało im nic innego, jak czekać, aż nad drzwiami do którejś z nich zadźwięczy dzwonek i zapali się czerwone światło wskazujące na kierunek jazdy do dołu. Dzyń! Białe światło. Dzyń! Białe światło. Czekanie zdawało się nie mieć końca. Audrey wskazała Springerowi czerwony napis WYJŚCIE na ścianie obok ostatniej windy po lewej stronie. Rzucili się tam i byli już na podeście schodów, gdy: dzyń! — zatrzymała się kolejna jadąca do góry winda. Wśród wysiadających znalazł się jeden z ludzi Libby. Springer i Audrey pognali w dół schodami i po chwili wypadli ze sklepu na Pięćdziesiątą Ulicę. Po przebyciu zaledwie paru kroków zatrzymali się, jakby ni stąd, 362 ni zowąd trafili na niewidzialną ścianę. Przy krawężniku stał czarny cadiiiac z przydymionymi szybami, identyczny jak tamten. Springer nie mógł dojrzeć wyraźnie kierowcy, ale chyba przyglądał się im bez zbytniego zainteresowania. — To nie jej — powiedziała Audrey, stwierdziwszy, że na tablicy rejestracyjnej limuzyny nie widać liter LHH. Jednakże za pierwszym wozem stały jeszcze dwa identyczne, oba z kierowcami, a ponieważ zostały zaparkowane blisko siebie, nie można było odczytać ich numerów. Któryś z nich mógł należeć do Libby. Ulica w dalszym ciągu była niebezpieczna. Springer i Audrey przebiegli na drugą stronę Pięćdziesiątej i skierowali się ku południowemu, bocznemu wejściu do katedry Świętego Patryka. Wbiegli po dziesięciu granitowych stopniach i przez uchylone, podwójne drzwi dostali się do środka. Początkowo Springer zamierzał wykorzystać katedrę jako przejście na Pięćdziesiątą Pierwszą Ulicę. Po prostu przez drzwi w przeciwległej ścianie wyszliby na zewnątrz. Potem jednak zmienił zdanie. Doszedł do wniosku, że zachowanie bardziej oczywiste może sprawić ścigającym więcej kłopotu. Wybrał pustą ławkę mniej więcej w połowie nawy głównej. Usiedli z Audrey, przysuwając się tak blisko, jak tylko to było możliwe, ku wielkiej kolumnie, która zapewniła im przynajmniej częściową osłonę. Tak naprawdę Springer nie znał katedry Świętego Patryka. Podobnie jak większość nowojorczyków wyobrażał sobie jedynie, że ją zna. Lubił podziwiać lśniące odbicie trzydziestopiętrowych wież katedry w czarnej, gładkiej powierzchni Olympic Tower. Znał również widok świątyni z góry. Ilekroć pokazywał swój towar klientom spoza miasta, którzy zatrzymywali się na górnych piętrach Helmsley Pałace, spoglądał w dół i widział pokryty błękitnoszarym łupkiem dach w kształcie prostego, łacińskiego krzyża. Odnosił wówczas wrażenie, iż kościół został wtłoczony w środek miasta, spuszczony z ogromnej wysokości dokładnie w przeznaczone dla niego miejsce. Ale w środku był po raz ostatni mając czternaście lat. Pewnego razu wracał do domu z Czterdziestej Siódmej i wstąpił do katedry tylko po to, by zobaczyć, jak tam jest. Wnętrze świątyni wzbudziło w nim dziwną fascynację. Wielka tajemnicza przestrzeń pełna posągów, szeptów i migotliwych blasków. Przy jednym ze stojaków zapełnionych rzędami wotywnych świec ustawionych w niewielkich, przypominających szklanki lichtarzykach z czerwonego bądź białego szkła Springer zapalił dziewięć takich lampek. Sięgał właśnie po dziesiątą, gdy dostrzegł metalową skarbonkę Miała podłużny otwór, przypominający 363 usta, które się domagają pieniędzy. Nie wziął ze sobą ani grosza, toteż zdmuchnął owych dziewięć świeczek. Czuł się tak, jakby nie dotrzymał warunków umowy. Na przestrzeni lat niejeden raz obiecywał sobie, że wróci do Świętego Patryka i zapali dziesięć świec, żeby wreszcie było jak należy. Nigdy jednak nie zdołał tej obietnicy spełnić. Teraz, kuląc się w ławce razem z Audrey, badawczo rozejrzał się dookoła. Nie spodziewał się, że w katedrze panuje taki ruch. Chociaż, z drugiej strony, od Saksa czy samej alei dzieliło ją zaledwie parę kroków. Kapłan tak odległy, że nie sposób było dojrzeć rysów jego twarzy, odprawiał mszę przy wzniesionym wysoko ołtarzu. W kilkusetosobowej grupie wiernych z pewnością było sporo turystów, którzy plątali się po całej świątyni, podziwiając głośno różne szczegóły katedry, błyskając fleszami prosto w oblicza świętych. Pomiędzy turystami przewijali się prawdziwi wierni, odmawiający różaniec. Byłi też i tacy, którzy przyszli się przespać. Niemal niczym nie różnili się od wiernych pogrążonych z zamkniętymi oczami w głębokiej modlitwie. Jacyś ludzie umówili się tutaj tylko po to, żeby ustalić, dokąd pójść na kolację przed wyprawą do kina. Kątem oka Springer uchwycił nawet moment dokonywania transakcji handlowej, podczas której plik banknotów oraz wypchana plastikowa torba zmieniły właścicieli. Nie można było przewidzieć, czy ludzie Libby nie zechcą przypadkiem skorzystać z panującego wokół zamieszania. Springer i Audrey musieli zachować czujność. Audrey wyglądała na wstrząśniętą. Pomiędzy jej brwiami pojawiła się wywołana napięciem, słabo zarysowana bruzda. Zaciśnięte usta wydawały się mniej pełne niż zwykle. Springer miał właśnie ująć jej dłoń w pocieszającym geście, gdy sięgnęła w dół, chcąc sprawdzić przymocowaną do nogi kaburę. Wysunęła nieco pistolet, upewniła się, że w razie potrzeby da się go łatwo wyciągnąć, po czym wepchnęła z powrotem do kabury. Obciągnęła nogawkę spodni. — Czy masz zapasowe magazynki? — zapytała. — Tak bardzo się śpieszyłam na spotkanie z tobą, że zostawiłam swoje w kosmetyczce. Springer sięgnął pod marynarkę i z kieszonki na szelkach kabury wyjął jeden magazynek. Podał go Audrey. Dziewczyna uniosła nogę, po czym rozwiązała sznurówkę białego, włoskiego trampka. Wsunęła wąski, metalowy prostopadłościan pomiędzy kostkę a płótno buta, zaciągnęła sznurówkę i ponownie ją zawiązała. Z pewnością nie było jej najwygodniej, ale za to wyglądała na bardziej odprężoną. — Czy przychodzi ci do głowy jakiś powód, dla którego Libby chciałaby nas zabić? — spytał Springer. 364 — Nie. — Jakikolwiek, choćby nie wiem jak absurdalny? — Szkoda, że nie mam przy sobie wahadełka. — Zastanów się — nalegał Springer. — Może moglibyśmy to jakoś wyjaśnić. Utkwił wzrok w rozmieszczonych z geometryczną dokładnością, a mimo to sprawiających wrażenie nieregularnych, żebrach oddalonego o dziesięć pięter sklepienia. Myślał o Libby. Cofnął się do pierwszych wrażeń, do tego co czuł, gdy spotkali się po raz pierwszy owego popołudnia na tarasie razem z Townsendem i Wintersgillem. Wszystkim rządziła Libby. Niczym cesarzowa spoczywała na kanapie, ubrana w jedwabne dynastyczne szaty. Na ich haftowaniu musiało upłynąć życie co najmniej dziesięciu Chinek. Swe brzydkie dłonie ukryła w szerokich rękawach, za to jej gorycz i egocentryzm były doskonale widoczne, jak gdyby stanowiły jeden z przywilejów pani domu. Każde z wypowiedzianych pod jego adresem słów przesycone było poczuciem wyższości, miało go zetrzeć na proch. Czy tak właśnie wyglądało prawdziwe oblicze Libby, czy też trafił jedynie na zły moment? Kuksaniec od Audrey. Zwracała jego uwagę na dwóch mężczyzn podchodzących do ołtarza boczną nawą. Wysocy i dobrze zbudowani, ubrani w ciemne garnitury, sprawiali wrażenie niebezpiecznych. Jeden z nich niósł w ręku papierową torbę. Czy ukrywał w niej pistolet? Audrey założyła nogę na nogę, tak że jej prawa kostka spoczęła na lewym kolanie. Dzięki temu miała teraz broń w zasięgu ręki. Dłoń Springera mimowolnie powędrowała pod lewą połę marynarki. Podejrzana dwójka przystanęła tymczasem w odległości jakichś dwudziestu pięciu stóp od sektora ławek, w którym prawie nikt nie siedział. Mężczyźni zdawali się nie zwracać specjalnej uwagi na Springera i Audrey, co oczywiście jeszcze o niczym nie świadczyło. W ogóle sprawiali wrażenie, że wnętrze katedry niewiele ich obchodzi. Springer i Audrey oczekiwali, że tamci lada moment przejdą do nawy środkowej, usiądą w ławce tuż za nimi, a stąd bez trudu będą mogli im strzelić w tył głowy. Tymczasem obserwowani ludzie skierowali się w zupełnie inną stronę. Nie wiedzieć czemu ich uwagę przykuł masywny stojak pod wotywne świece, ustawiony na wprost jednej z bocznych kaplic. Ciszę świątyni rozdarł zgrzyt ciągniętego po marmurowej posadzce metalu, gdy odsunęli stojak o kilka stóp od barierki. Jeden z mężczyzn przyklęknął, wydobył z kieszeni okazały pęk kluczy, po czym wybrawszy właściwy, otworzył nim przytwierdzoną na stałe do stojaka 365 skarbonkę. Wyciągnął umieszczoną na dnie szufladę. Szuflada była tak przepełniona, że część banknotów oraz monet rozsypała się po podłodze. Wywołało to jego gniewną reakcję. Burknął, że gdyby skarbonki były większe, można by je rzadziej opróżniać. Drugi mężczyzna trzymał szeroko rozchylone brzegi torby, by możliwie ułatwić koledze przesypywanie datków. Potem wspólnie wyzbierali pieniądze z posadzki, a na koniec z hałasem włożyli na miejsce szufladę. Ten z pękiem kluczy zablokował zamek i sprawdził zamknięcie, po czym przy pomocy kolegi przesunął stojak z powrotem pod barierkę. Mężczyźni, kościelni strażnicy, podjęli wędrówkę ku następnej bocznej kaplicy. Fałszywy alarm przyniósł Springerowi i Audrey znaczną ulgę, wywołał lekkie odprężenie. Springer popatrzył prosto przed siebie, na łukowato sklepiony baldachim, rozciągnięty ponad głównym ołtarzem. Był on lśniący, wykonany ze złoconego brązu, przyozdobiony zawiłą plątaniną ludzkich postaci oraz ornamentów roślinnych. Odnosiło się wrażenie, że ołtarz stanowi przedsionek jakiejś innej, świętej rzeczywistości. W jego najwyższym punkcie, na wysokości około pięciu pięter, wznosiła się postać anioła. Springer nie miał pojęcia, że patrzy na świętego Michała Archanioła, dostrzegł jedynie w jego dłoni miecz i uznał to za argument popierający teorię Audrey. Skoro anioł nie mógł się nigdzie pokazać bez miecza, to cóż dopiero zwykły śmiertelnik. Myślami powrócił do Libby. Przyszło mu do głowy, iż być może podczas jego pierwszej wizyty Libby miała wyjątkowo zły dzień, bo od tego momentu nieodmiennie traktowała go już z wyraźną sympatią. Na tym nie koniec. Wbrew swym dotychczasowym zwyczajom stała się hojna, a jej działaniom przyświecały dobre intencje. Nie dalej jak przedwczoraj zatelefonowała do niego i wypytywała o stan zdrowia Jake'a. Z własnej inicjatywy zwróciła się do kierownika działu medycznego w Johns Hopkins, prosząc, by zarekomendował dla Jake'a najlepszego na świecie onkologa specjalizującego się w raku kości. Polecono jej pewnego doktora z Edynburga. Odbyła z nim rozmowę, wyjaśniła okoliczności, nakłoniła go, by potraktował przypadek Jake'a jako priorytet. Jake poleci jednym z jej prywatnych odrzutowców. Wszystko zostanie przygotowane. Prosiła Springera, aby pozwolił jej włączyć się z pomocą. A w dwa dni później nasłała na niego swych uzbrojonych goryli? Człowiek Libby. Springer spostrzegł go przy wejściu od strony Pięćdziesiątej Ulicy. Nie mylił się. Był to ten sam typ, który zobaczył go u Saksa. Miał siwe włosy z pozostałymi tu i ówdzie pasmami koloru blond oraz ciemne 366 brwi. Już sam jego krok zdradzał, że niewiele go obchodzi miejsce, w którym się znalazł. Gdy dotarł do środkowej nawy, odwrócił się plecami do głównego ołtarza i powoli przeszukał wzrokiem ławki, systematycznie przenosząc spojrzenie z lewa na prawo. Springer i Audrey znajdowali się na lewo od niego, w odległości zaledwie pięćdziesięciu stóp. Czuli się odsłonięci ze wszystkich stron i musieli zwalczyć w sobie silną pokusę zanurkowania pod ławkę, gdyż szybki ruch z pewnością nie uszedłby uwagi ich prześladowcy. — Módl się — wyszeptał Springer do Audrey. Powoli zsunęli się na wyłożony czerwonym plastikiem klęcznik. Wsparli ręce na oparciu stojącej przed nimi ławki, pochylili się do przodu, opuszczając czoła ku złożonym dłoniom. Ponad skrzyżowanymi palcami przez cały czas widzieli typa z ochrony Libby. Postał w tym samym miejscu jeszcze kilkanaście sekund, koncentrując się na ławkach na prawo od siebie. Potem, jakby dając za wygraną, lekko wzruszył ramionami, zawrócił na pięcie i wyszedł z katedry przez drzwi prowadzące na Pięćdziesiątą Pierwszą Ulicę. Springer i Audrey trwali w modlitwie. — Czy on nas widział? — spytała Audrey. — Chyba nie — odparł Springer. Gdy po upływie pięciu minut pogoń się nie zjawiła, usiedli ponownie. Z każdą chwilą narastało w nich przekonanie, że uśpili czujność przeciwnika. Uzgodnili, iż na wszelki wypadek pozostaną w kościele przez najbliższe pół godziny. Audrey zaczęła masować kark Springera. Przebiegała delikatnie palcami wzdłuż jego szyi, a on tymczasem usiłował zgłębić zawiłe motywy zachowań Libby. A więc dobrze, powiedział sobie, przypuśćmy, że z mego powodu doszło do poważnego nieporozumienia i Libby zapragnęła mnie zgładzić. Załóżmy, że tak właśnie było. Co wspólnego ma z tym wszystkim Audrey? Przecież ci ludzie chcieli wykończyć także i ją. A tego Libby z pewnością by nie chciała, prawdopodobnie bez względu na okoliczności. Niezależnie od tego, jak bardzo mogła jej zazdrościć młodości czy uczucia, jakie ją łączyło ze Springerem. Libby musiałaby chyba oszaleć, żeby zdecydować się na tak drastyczną akcję. Nie, taka wersja nie trzymała się kupy. Miał ochotę mocno potrząsnąć głową i zacząć wszystko od początku. Przecież gdzieś tu musi być jakieś rozwiązanie. Czy dostawa rosyjskich diamentów ma coś wspólnego z próbą zamachu? Spróbował przypomnieć sobie ich rozmowę. Pamięć podsuwała mu wypowiedziane przez Libby słowa. Niektóre fragmenty przemykały z szybkością błyskawicy, inne pojawiały się kilkakrotnie. 367 Mam tutaj system alarmowy i dosyć ludzi... każdy z nich jest specjalnie przeszkolony i bardzo lojalny. Tak właśnie opowiadała mu Libby, gdy oglądali jej skarbiec w domu w Greenwich i zagadnął ją o bezpieczeństwo. Pamiętał, że zastanawiał się wtedy, skąd się bierze ta jej pewność co do przeszkolenia i lojalności. Odrzekła: Ludzi wyszukuje mi Wintersgill... rekrutuje ich i wszechstronnie sprawdza. Wintersgill. Ciepło, ciepło... Gorąco! Wintersgill. Dobrze urodzony lokaj z matrymonialnymi ambicjami. Jeśli tych ludzi wyszukał Wintersgill, to czyż nie należeli właściwie do niego? Jeżeli ich sprawdzał, to czyż nie miał wielu okazji, aby dopilnować, czy wiedzą, od kogo dostają pieniądze? Do diabła, pewnie że tak. Groat, Fane i cała reszta tworzyli w razie potrzeby prywatną siłę uderzeniową Wintersgilla. A więc to nie Libby, ale właśnie on nasłał na nich swoją zgraję. Wszystko jasne. W takim razie wiele przemawiało za tym, iż głównym celem ataku są nie oni, lecz Libby. Gdziekolwiek się w tej chwili znajduje, jej również zagraża śmiertelne niebezpieczeństwo. Może nawet już nie żyje. Springer, mocno poruszony, usiłował się uspokoić powtarzając sobie, że to tylko teoria. Wymyślony na poczekaniu scenariusz, który bardziej niż cokolwiek innego przystaje do rzeczywistości. Opowiedział o swych przypuszczeniach Audrey, zapytał ją, co o tym myśli. — Wintersgill — odparła bez wahania. — Ale dlaczego? Co chce w ten sposób zdobyć? Zapatrzyła się w witraże północnego transeptu, jak gdyby chciała znaleźć odpowiedź pomiędzy kolorowymi szkiełkami. — Może — rzekła po chwili — nie chodzi tutaj o zdobycz. Może to kwestia tego, co ma do stracenia. — Musimy dotrzeć do Libby. Springer rozejrzał się na boki, potem popatrzył za siebie. Od razu ich zauważył. Siedzieli dziesięć ławek dalej. Dwaj ludzie Wintersgilla. Siwowłosy i jeszcze jeden. Ich oczy spoczywały na Springerze. Uśmiechali się do niego nieprzyjemnie. Widocznie siedzieli tam już od pewnego czasu, bawili się niewiedzą swych ofiar. Siwowłosy musiał ich dostrzec i nie dając nic poznać po sobie, obszedł od zewnątrz kościół, po czym wrócił wejściem od frontu. I co teraz mieli zrobić? 368 Tym razem na pewno nie zdołają zgubić pogoni. Msza dobiegała końca. Kilkuset wiernych opuściło ławki i ruszyło do wyjścia. Springer i Audrey dostrzegli w tym swoją szansę. Dołączyli do grupy idącej nawą główną, wcisnęli się w sam środek, wykorzystując otaczających ich ludzi jako zasłonę. Ochroniarze Wintersgilla odczekali, aż Springer i Audrey ich wyminą, i dopiero wówczas wyszli z ławki. Plan Springera zakładał, że gdy tylko znajdą się poza murami katedry, zbiegną po schodach na chodnik i jak najszybciej dopadną krawężnika Piątej Alei. Jeśli dopisze im szczęście, od razu złapią wolną taksówkę, która wybawi ich z tarapatów. Dotarli do końca nawy. Tłumek rozproszył się po głównej kruchcie. Jak zwykle w dni powszednie, wielkie wrota były zamknięte, co zmuszało wychodzących do skorzystania z kruchty północnej lub południowej. Springer i Audrey zdecydowali się na południową. Pośpiesznie przebyli dzielącą ich od drzwi przestrzeń i mieli właśnie opuścić kościół, gdy spostrzegli Groata. Z daleka rzucał się w oczy w swej dwurzędowej, brązowej liberii, w czapce ze lśniącym daszkiem i skórzanych spodniach. W towarzystwie jeszcze jednego mężczyzny stał u podstawy schodów. Czekał na nich, szukał ich wzrokiem. Znalazł. Impas. Mieli ludzi Wintersgilla przed sobą i za swymi plecami. Tuż obok wyjścia w ścianie kruchty znajdowały się zwyczajne, niewielkie drzwi. Springer nie miał pojęcia, dokąd mogą one prowadzić. Nacisnął klamkę. Drzwi otworzyły się na całą szerokość. Wpadli z Audrey do środka i szybko zamknęli je za sobą. W niewielkim pomieszczeniu, oprócz starej śmietniczki i wytartej szczotki, znajdował się jedynie podest biegnący spiralnie w górę schodów. Stopnie były tak wąskie, że można się było na nich poruszać wyłącznie w pojedynkę. Ze staromodnego kabla w oplocie z tkaniny zwisały nie osłonięte niczym żarówki o mocy najwyżej dwudziestu pięciu watów. Ponad schodami, dostosowując swą krzywiznę do kształtu białej ściany, biegła metalowa poręcz. Ponieważ każdy następny stopień skręcał pod ostrym kątem względem poprzedniego, nie można było ich pokonywać po kilka naraz^, Audrey szła pierwsza. Jej stopy znajdowały się na poziomie oczu Springera. Kiedy patrzył, jak nieustannie przemieszczają się one do góry i w bok, do góry i w bok, tracił ostrość widzenia. Był bliski zawrotu głowy, a depresja to uczucie potęgowała. Gdy przebyli trzy pełne zwoje spirali, usłyszeli z dołu hałasy spowodowane przez ludzi Wintersgilla — ciężkie, pośpieszne kroki co najmniej trzech osób. Springer i Audrey jedynie w myślach mogli się 24 — Kamień 369 zmuszać do większego pośpiechu, gdyż ich stopy od dawna poruszały się już z maksymalną szybkością. Ukończywszy piątą pętlę, mieli za sobą sto pięćdziesiąt trzy stopnie, co mniej więcej odpowiadało wysokości dziesięciu pięter. W tym miejscu schody kończyły się niewielkim podestem. W ścianie na prawo widać było jakieś drewniane drzwi zaopatrzone w starą, metalową klamkę. Nie mieli czasu choćby na krótką chwilę tak upragnionego wytchnienia. Springer przekręcił klamkę, pociągnął. Drzwi wydawały się zamknięte na klucz, bliższe oględziny wykazały jednak, że nie mają zamka. Pociągnął mocniej. Skrzydło, napuchnięte pod wpływem wilgoci, nieco ustąpiło. Zaatakował je nagłym szarpnięciem. Drewno zaprotestowało piskliwie, lecz między drzwiami a ościeżnicą powstała szeroka na stopę szpara. Wystarczająca, by mogli się przez nią przecisnąć. Gdy znaleźli się po drugiej stronie, Springer włożył sporo wysiłku, żeby z powrotem zamknąć drzwi, a w tym czasie Audrey wyciągnęła swój pistolet. Widząc to, Springer niezwłocznie poszedł w jej ślady. Rozejrzał się pośpiesznie po nowym otoczeniu. Miejsce, do którego trafili, stanowiło wnętrze we wnętrzu. Byli bowiem na czymś w rodzaju poddasza, w przestrzeni zamkniętej pomiędzy sklepieniem katedry a jej dachem. Pomieszczenie miało około stu pięćdziesięciu stóp długości, ale tylko dziesięć stóp szerokości. W górze ciągnęła się drewniana konstrukcja dachu, której belki na skutek starości nabrały ciemnobrązowej barwy. W pomieszczeniu nie było podłogi, a przejście umożliwiał jedynie wąski pomost roboczy z rzuconych byle jak, luźnych desek. Mrok poddasza rozpraszały nieco słabe żarówki rozwieszone co jakieś dwadzieścia pięć stóp. Springer i Audrey niepewnie weszli na pomost. Nierówne deski dudniły pod ich stopami, szybkie kroki wzbijały kłęby kurzu. Gdy z pochylonymi głowami wymijali pierwszą żarówkę, usłyszeli zgrzyt otwieranych drzwi, któremu towarzyszyły trzy niemal równoczesne klaśnięcia — strzały z wyposażonego w tłumik pistoletu. Springer przygotował się na szarpnięcie, ból, pieczenie, na wszystko, co może wywołać uderzająca w plecy kula. W następnej chwili, jakby działając zupełnie niezależnie od reszty ciała, jego nogi odmówiły dalszego biegu, stopy obróciły się o sto osiemdziesiąt stopni. Z tej odległości sylwetki ludzi Wintersgilla wydawały się małe i rozmazane. Springer wystrzelił trzy razy. Pierwsza kula chybiła. Druga przeszyła marynarkę i koszulę jednego 370 ze ścigających, a dalej skórę oraz mięśnie okrywające szóste żebro. Zawadziła o kość, po czym wyszła na zewnątrz. Trzeci pocisk uderzył o jakieś cztery cale bardziej na lewo niż drugi. Kula o wydrążonym wierzchołku z szybkością tysiąca stu stóp na sekundę trafiła między szóste a siódme żebro. Napotkawszy na opór łączącej żebra tkanki chrzestnej niemal dwukrotnie powiększyła swą średnicę i rozszarpała ściany lewej komory serca. Spowolniona przez tkanki, zmieniła kierunek, grzęznąc na koniec w jednym z wyrostków kręgosłupa. Osobnik o siwych włosach wyrzucił w górę ramiona. Zdziwiony, zamachał nimi gwałtownie, jakby nadepnął na węża. Odrzucony do tyłu, całym ciężarem naparł na drzwi, otwierając je na całą szerokość. Potem osunął się po nich na ziemię i znieruchomiał. Audrey również złożyła się do strzału, lecz nie zdążyła pociągnąć za spust. Pobiegli dalej pomostem, aż natrafili na skręcającą w prawo pod kątem prostym odnogę. Po przebyciu czterdziestu stóp dotarli do ślepej ściany. Wrócili wówczas do początku rozgałęzienia i zajęli pozycje, które im pozwalały na obserwację drzwi rysujących się w odległym końcu długiego, wąskiego poddasza. Uklękli z prawdziwą ulgą, z rozkoszą wciągnęli w płuca głębokie hausty powietrza. Springer z oszołomieniem myślał o tym, co zrobił. Zabił człowieka. Dłoń i pistolet zdawały się zlewać w jedno i tak już miało pozostać na zawsze. Pistolet był wyjątkowo ciężki, musiał wkładać ogromny wysiłek w pokonanie siły odrzutu. Ukryty w jej wnętrzu stary smok opuścił swe leże, machnął wreszcie ognistym językiem. Zabił kogoś i to na dodatek w kościele. — To był piękny strzał — powiedziała Audrey. Springer tłumaczył sobie w duchu, że znalazł się przecież w sytuacji przymusowej. Mógł albo zabić, albo dać się zabić. Wszystko przez te jego odruchy. Kule tamtych drani wręcz domagały się odpowiedzi, zasługiwały na nią. No, a tamten lśniący anioł z mieczem w dłoni? Co z rzeziami i świętymi wojnami? Springer nie czuł się całkiem rozgrzeszony... ale mógł jakoś żyć ze świadomością dokonania zabójstwa. Przyczajeni z Audrey tuż za rogiem, czujnie obserwowali drzwi. Co parę minut któryś z ludzi Wintersgilla strzelał na oślep w ich kierunku. Zapewne po to, by nie zmieniali swego położenia. Gdzieś po półgodzinie takiej zabawy drzwi zamknęły się na dobre. — Co o tym myślisz? — spytała Audrey. — O drzwiach? — Tak. — Próbują nas wywabić. 371 — Która godzina? — Dochodzi siódma. — Katedrę zamykają o dziewiątej trzydzieści. — Pewnie na to właśnie czekają. Kiedy pogasną wszystkie światła, zrobią następny ruch. — W ciemnościach nic nam nie zrobią. — Skąd wiesz, z czym do nas przyjdą? — Nie lubię siedzieć w takim potrzasku — powiedziała Audrey. Oprócz złości Springer wyczuł w jej głosie normalny strach. Uścisnął jej dłoń, próbując przelać w ten sposób nieco otuchy. Przeciągnął się i spróbował przyjąć wygodniejszą pozycję na twardych deskach. W myślach usiłował określić miejsce, w którym przebywali. Przywołał w pamięci obraz katedry widzianej z góry — duży krzyż pokrytego łupkiem dachu. Po chwili zastanowienia postawił w wyobraźni znaczek x nieco poniżej lewego ramienia tego krzyża. Teoretycznie punkt ten wydawał się całkiem bezpieczny. W dalszym ciągu koncentrował myśli na dachu. Przypomniał sobie doskonałą symetrię oraz nieskazitelną czystość. Nigdy nie widział na nim żadnych śmieci, nigdzie nie dostrzegł brakującej płytki łupku. Ażeby ktoś mógł dokonywać napraw i utrzymywać w należytym stanie dach, musiał istnieć jakiś sposób pozwalający przedostać się na jego powierzchnię. Wychylił głowę poza narożnik, przebiegł wzrokiem wzdłuż spodniej strony pokrycia z łupku. W pewnym momencie między dwiema belkami dostrzegł ciemniejszy prostokąt. Kto wie, czy nie jest to właśnie poszukiwany wyłaź? Aby do niego dotrzeć, należało przejść pomostem około trzydziestu stóp w kierunku drzwi. Audrey została na miejscu z wycelowanym pistoletem, gotowa otworzyć ogień przy najlżejszym poruszeniu z tamtej strony. Springer szybko wszedł na pomost, a gdy stanął bezpośrednio pod ciemną plamą, stwierdził, iż istotnie znajduje się tam wyłaz, szeroki na jakieś trzy stopy. Zamykała go przykrywa na zawiasach, którą przytrzymywały dwa okazałe haki wsunięte w przytwierdzone do obudowy wyłazu kółka. Na pobliskiej poziomej belce leżał kij od miotły. Za jego pomocą Springer wysunął haki z kółek, po czym z trudem otworzył ciężką pokrywę. Zardzewiałe zawiasy poddawały się niechętnie, z głośnym, przeciągłym zgrzytem. Przywołał gestem Audrey. Podsadził ją tak, by mogła uchwycić dłońmi górną krawędź wyłazu, a wtedy dziewczyna, już o własnych siłach, szybko wydostała się na dach. Po chwili dołączył do niej Springer. Usunął blokujący pokrywę kij i powoli opuścił ją na miejsce. Znajdowali się na południowym skraju rozległego dachu katedry. 372 Dziesięć pięter niżej ciągnęła się Pięćdziesiąta Ulica. Pomiędzy pochyłością dachu a ozdobną, kamienną balustradą okalającą budowlę przebiegał wąski chodnik. Zdecydowali się zająć pozycje w odległości dziesięciu stóp od wyłazu. Sytuacja nadal była niejasna, wiedzieli jednak przynajmniej, że nie umknie im nikt, kto chciałby skorzystać z tej drogi. Słońce chyliło się ku zachodowi. Jego blask osłabł na tyle, że można było patrzeć prosto w świetlistą tarczę bez mrużenia oczu. Mniej więcej trzecia jej część skryła się za siedemdziesięciopiętrowym Rockefeller Plaża Building. Oświetlona z boku skośnymi promieniami Olympic Tower nabrała żółtego odcienia, a w wielu oknach wznoszącego się na prawo, pięćdziesięciopiętrowego Helmsley Pałace Hotel pozapalały się już światła. Budynki te pięły się ku niebu, górowały nad okolicą. Springer miał wrażenie, że wyczyny jego i Audrey obserwują z góry tysiące widzów. Gdyby jednak zaczął gestami wzywać pomocy, odpowiedziano by mu najwyżej przyjaznym machaniem dłoni. Dobrze wiedział, że równie daremne byłoby wołanie do ludzi na dole. Spowijający ulice miasta nieustanny hałas skutecznie by go zagłuszył. — Nie lubię wysokich budynków — wyraził głośno swoje odczucia. Audrey nastrojona była bardziej optymistycznie. — Człowiek ma wrażenie, że wszystko tutaj wzlatuje ku górze. — Miała na myśli celujące w niebo wieże katedry, jej liczne sterczyny oraz szczyty wieńczące elewację. Springer przypomniał sobie jedną z nie rozwiązanych zagadek dzieciństwa: Dlaczego niebo zawsze miało się znajdować wysoko nad głową, nawet gdyby świat wykonał półobrót i to, co było w górze, znalazło się na dole? Jego ojciec, Edwin, deklarował się jako protestant tylko wówczas, gdy go oficjalnie pytano o wyznanie. Jego matka, Mattie, dziękowała „źródłu życia" (które, jak zakładał Springer, było, Bogiem) przed każdym bożonarodzeniowym obiadem oraz innymi specjalnymi okazjami, kiedy na stół podawano indyka. Nic zatem dziwnego, że nigdy nie był szczególnie religijny. Kiedyś, zapytany o religię, odparł żartobliwie, że jego religia to wolne od wad diamenty klasy D. Jednakże później, zwłaszcza od czasu choroby Jake'a, modlił się o łaskę do jakiejś bliżej mu nie znanej siły sprawczej. Oparł plecy o balustradę. Nadgryziona zębem czasu kamienna belka boleśnie ucisnęła mu kręgosłup. Audrey rozciągnęła się wprost na pochyłym dachu. Pokryta łupkiem płaszczyzna wznosiła się bardziej stromo, niż można było sądzić patrząc z poziomu ulicy. Kąt nachylenia wynosił co najmniej sześćdziesiąt stopni. Szczyt dachu dzieliła od podstawy wysokość około 373 trzydziestu stóp. Wzdłuż kalenicy przebiegał ozdobny płotek z kutego żelaza. Płotek miał jakieś cztery stopy wysokości i wykonany był w formie kraty oplecionej bujnym listowiem. Rozejrzawszy się dookoła, Springer stwierdził, że nigdzie w pobliżu nie widać wyrzeźbionych w kamieniu gargulców. Podzielił się tym spostrzeżeniem z Audrey. — Wszystkie gotyckie katedry obowiązkowo musiały je mieć. Potwory o rozwidlonych językach, gryfy, jaszczurki z wyłupiastymi oczami, i tak dalej. Czym gorsza maszkara, tym lepiej. — Wcale za nimi nie tęsknię — beznamiętnie stwierdziła Audrey. — Wiesz, jakie było ich przeznaczenie? — Miały odpędzać diabła od wiernych. — Nie. — Okay, no więc gargulce odprowadzają wodę z dachu, żeby nie spływała bezpośrednio po ścianie i nie niszczyła elewacji. Springer nigdy tak naprawdę się nie złościł, gdy Audrey odebrała mu pointę. — Jesteś bardzo oczytana — pochwalił. — To jeszcze jeden z niezliczonych powodów, dla którego powinieneś się cieszyć, że jestem twoja — oświadczyła chełpliwie. Chwila żartów przyniosła im lekkie odprężenie. Przez następnych dwadzieścia minut prawie nie rozmawiali. Ze wzrokiem utkwionym w pokrywę włazu czekali na nadejście pościgu. Z każdą minutą narastała w nich niecierpliwość. Skoro już starcie było nieuniknione, to woleli jak najszybciej mieć je za sobą. — Może dali za wygraną? — odezwała się Audrey. — Bardzo w to wątpię. Audrey była tego samego zdania. — Pewnie wciąż myślą, że złapali nas w pułapkę. — Zaczekają do wpół do dziesiątej. — A potem? — Stwierdzą, że nas tam nie ma, odkryją wyłaz i zechcą z niego skorzystać. — I wtedy ich zastrzelimy — ponuro dokończyła Audrey. Springer skwitował tę wizję chrząknięciem. Patrzył na przebiegający kalenicą płotek, a jego umysł pracował intensywnie. Płotek poważnie utrudniał przejście na drugą połać dachu, zwłaszcza że najeżony był ostro zakończonymi prętami. Przy pokonywaniu tej przeszkody należało zachować dużą ostrożność. Widok płotka podsunął Sprin-gerowi myśl, iż być może gdzieś znajduje się jeszcze jeden wyłaz, otwierający drogę na inne poddasze. Właściwie, skoro żelazna krata 374 biegła na całej długości kalenicy, dzieląc dach na cztery części, to równie dobrze istnieć mogły cztery wyłazy prowadzące do czterech różnych poddaszy. To by tłumaczyło, dlaczego poddasze, które opuścili, nie ciągnie się wokół całego transeptu, tworzącego jedno z ramion widzianego z góry krzyża. Dzięki temu rozwiązaniu architekt mógł tak zaprojektować wielkie okna w szczycie transeptu, by zajmowały one przestrzeń poddasza. Springer pomyślał, że gdyby tak było w istocie, droga ucieczki stałaby przed nimi otworem. Wystarczyłoby wówczas wspiąć się na kalenicę, przejść na drugą stronę dachu, odszukać wyłaz i zejść nim na poddasze. Ścigający ich dranie zostaliby w ciemnościach sami i najwyżej mogliby się nawzajem powystrzelać. Podzielił się swymi wnioskami z Audrey, a ta uznała pomysł za rozsądny. Oboje stwierdzili, że warto spróbować. Audrey natychmiast rozpoczęła wspinaczkę, lecz Springer ją powstrzymał. — Zostań tutaj i pilnuj wyłazu — polecił krótko. — Ale ty w tych butach daleko nie zajdziesz — zaoponowała. Miała rację. Skórzane podeszwy półbutów ślizgały się przy każdym kroku. Na bosaka pójdzie mu o wiele lepiej. Nim ściągnął buty i skarpety, Audrey ponownie ruszyła do góry. Zdążyła już przebyć znaczną część drogi i Springer pojął, iż tym razem nie zdoła jej zatrzymać. Może zresztą i lepiej, że został przy wyłazie, skąd groziło im największe niebezpieczeństwo. Widział, że trampki Audrey doskonale trzymają się podłoża. Nawet gdyby miała jakieś kłopoty, to bez butów dotrze do niej bardzo szybko. Wspinaczka sprawiała Audrey poważne trudności. Kompensacja stromizny dachu przez pochylenie ciała do przodu była praktycznie niemożliwa, musiała więc mocno zapierać noski trampek o kanciaste występy zachodzących na siebie płytek łupku. W połowie drogi przystanęła na chwilę i wsunęła pistolet za pasek spodni, dzięki czemu przy wchodzeniu mogła teraz pomagać sobie rękami. Dłonie w znacznej mierze przejęły ciężar ciała, podczas gdy stopy wynajdywały jedynie dostateczne oparcie. W ten sposób poruszała się znacznie szybciej. Gdy miała już za sobą dwie trzecie pochyłości, opuściła głowę jeszcze niżej i popatrzyła w tył pomiędzy rozstawionymi stopami — tylko po to, by doświadczyć nowego, mrożącego krew w żyłach uczucia. Wkrótce potem jej dłonie zacisnęły się na prętach żelaznej kraty. Krata była mocniejsza, a pręty grubsze, niż jej się wydawało z dołu. Czuła dotyk ich chropowatej powierzchni. Podciągnęła się nieco, tak by oczy znalazły się powyżej poziomu kalenicy. Jeśli dostrzeże gdzieś wyłaz, pomacha Springerowi, żeby do niej dołączył. 375 Zobaczyła człowieka Wintersgilla. Był to Fane, ten sam typ, któremu Springer zmiażdżył kolanem krocze. Wyglądało na to, że Fane zupełnie już o tym nie pamięta. Piął się pod górę i dotarł do połowy wysokości dachu, o jakieś sześć stóp na prawo od Audrey. Miał bose stopy i podwinięte do połowy łydki nogawki spodni. Zostawił też gdzieś marynarkę, toteż wyraźnie było widać szelki podtrzymujące kaburę z bronią. Fane bez reszty skoncentrował się na wspinaczce i więcej uwagi poświęcał własnym stopom niż temu, co dzieje się w górze. Audrey niezwłocznie skryła się po swojej stronie dachu, przypadła do nierównej powierzchni łupku. Dopiero teraz przyszło jej do głowy, że właściwie mogła go od razu załatwić. Zestrzelić bez jakiegokolwiek ostrzeżenia. Robiła sobie w duchu wymówki z powodu niepotrzebnych skrupułów. Własny oddech wydał jej się nagle niezwykle głośny. Miała wrażenie, że najlżejszy skurcz gardła przekształci go w przenikliwy, zwierzęcy skowyt. W jej piersi niespokojnie szamotało się serce. Uświadomiła sobie, iż wciąż jeszcze ściska w dłoniach pręty kraty. Fane mógł zauważyć jej palce. Powoli poluzowała uchwyt i cofnęła ręce. Wetknięty za pasek spodni pistolet mocno uwierał w brzuch. Wypchnęła w górę biodra, po czym spróbowała go dosięgnąć. Zaledwie na ułamek sekundy zapomniała o kontrolowaniu nosków trampek, lecz to wystarczyło, by buty nie zdołały utrzymać ciężaru całego ciała. Zaczęła się zsuwać. Chcąc zahamować, rozsunęła stopy na boki, mocniej docisnęła gumowe podeszwy do łupkowego podłoża. Tym razem przesadziła w drugą stronę. Zatrzymała się, ale zbyt gwałtownie. W następnej chwili, niezdolna do jakiegokolwiek działania, staczała się szybko w dół, oglądając kolejno niebo, budynki, dach; niebo, budynki, dach. Na koniec, całym ciałem tak rąbnęła w kamienną balustradę na dole, że aż straciła oddech. Springer sądził, iż po prostu się ześlizgnęła. Nie wiedząc nic o Fanie, pośpieszył jej z pomocą. Przewróciła się na plecy i odpędziła go kopniakiem. Nie miała sił ani czasu, by opowiedzieć mu o tym, co widziała. Fane z pewnością musiał usłyszeć grzechot zjeżdżającego po łupkowatej dachówce pistoletu i podjął wszelkie środki ostrożności. Audrey odnalazła swoją broń. Utkwiła wzrok w kalenicy, w miejscu gdzie według jej obliczeń powinien pojawić się Fane. Wierzyła w doświadczenie nabyte podczas strzelania do rzutków. Żeby tylko ten cholerny Springer przestał jej przeszkadzać. Nadal próbował się do niej zbliżyć, pytał, czy nic jej nie jest, utrudniał koncentrację. 376 Fane zachowywał się dokładnie tak, jak tego oczekiwała. Zaczął od wysunięcia ponad krawędź dachu swego pistoletu. W jednym z prześwitów w płotku z kutego żelaza dostrzegła przesuwającą się wolno ciemną plamkę — wylot nakręconego na lufę tłumika. Fane najwyraźniej szykował się do błyskawicznego strzału. Tak też było w istocie. Pośród zawiłych ozdób Audrey ujrzała zarys twarzy Fane'a; szczególnie wyraźnie bielała plama czoła. Teraz widział go także i Springer. Nim Fane zdążył wycelować, Audrey dwukrotnie wystrzeliła. Pierwsza kula przeczesała Fane'owi włosy. Ze względu na stromy tor rozorała tylko skórę na głowie i odbiwszy się od czaszki, umknęła w noc. Spowodowana przez nią kontuzja, choć bolesna, nie była w stanie go powstrzymać. Drugi strzał okazał się pudłem. Niewielkim, ale zawsze pudłem. Pocisk uderzył w płotek z kutego żelaza, nieco na prawo od głowy Fane'a, odbił się rykoszetem i ugodził go w lewą skroń. Parł do przodu, rozszarpując po drodze oponę twardą, korę mózgową, komórki nerwowe i glejowe, a także naczynia krwionośne. Zatrzymał się dopiero głęboko w mózgu po przebiciu głównej tętnicy. Siła uderzenia odrzuciła głowę Fane'a na prawo. Martwe ciało podchwyciło ten ruch i bezwładnie zsunęło się w dół dachu. Audrey udało się wreszcie zaczerpnąć powietrza. Wykonała głęboki skłon, a potem wyprost, chcąc się upewnić, czy niczego sobie nie połamała. Zamiast przeżywać to, co się stało, zaczęła przepraszać Springera za kopniaki. Ignorując całkowicie sińce oraz mocne otarcie lewego kolana, pozbierała łuski. Następne pamiątki. Wkrótce zjawią się pozostali ludzie Wintersgilla, pomyślał Springer. Pewnie usłyszeli, jak otwierał wyłaz, i podobnie jak on doszli do wniosku, że musi istnieć dostęp także do drugiej części dachu, skąd można by przeprowadzić zaskakujący atak. Fane był pierwszy. Reszta prawdopodobnie czai się w pobliżu. Ilu ich jest? Ze ścigającej czwórki zabili dwóch, ale był jeszcze Groat i ten, który celował do Audrey w daimlerze. A więc czterech. I to w dodatku zawodowców. Ich przewaga nad Springerem i Audrey była przytłaczająca. Springer omiótł spojrzeniem kalenicę. Obawiał się, że lada moment w prześwitach kutej kraty ujrzy twarze składających się do strzału zbirów. Nie mogli dłużej pozostawać w tym miejscu. Mieli szansę jedynie wówczas, gdy odrębne poddasza istniały nie tylko pod długimi sekcjami dachu, tworzącymi kształt krzyża, ale także dalej, poza transeptem, na 377 krótszym odcinku apsydy. A jeśli nie? Myśl pozytywnie, skarcił się w duchu Springer. Nie bardzo wiedział, co zrobić z butami. Kiedy wepchnął je noskami do przodu w kieszenie marynarki, ciężkie obcasy przeważały i przy najlżejszym ruchu pantofle wypadały mu na ziemię. Kiedy z kolei wsunął do kieszeni właśnie obcasy, stwierdził, że wybrzuszenia marynarki krępują mu swobodę ruchów i mogą doprowadzić do nieszczęśliwego wypadku. Na myśl o pozostaniu bez butów czuł się jakiś bezbronny. Nie mogąc znaleźć żadnego rozwiązania, wyrzucił pantofle jak tylko mógł najdalej przed siebie. Choć wytężał wzrok, nie zdołał dostrzec miejsca, w którym zetknęły się z Pięćdziesiątą Ulicą. Chodniczkiem biegnącym po obwodzie dachu przedostali się z Audrey bezpośrednio nad transept. Stamtąd, pełznąc na czworakach, weszli na kalenicę. Każdemu ruchowi towarzyszyło wrażenie, że ludzie Wintersgilla celują im w plecy. Pokonali płotek z kutego żelaza. Z bliska okazało się, iż ostro zakończone pręty wcale nie są tak bardzo niebezpieczne. Wystawiając nogi do przodu, zsunęli się po drugiej połaci dachu transeptu. Na dole podjęli wędrówkę chodniczkiem, aż za najbliższym rogiem ujrzeli dach apsydy. Oczekiwania Springera się spełniły. Mieli przed sobą następny wyłaz. Przedostaną się nim do południowego poddasza apsydy, gdzie znajdą pomost z desek oraz drzwi otwierające się na ciąg kręconych schodów. Zejdą nimi do obszernego pomieszczenia na tyłach głównego ołtarza i natychmiast przejdą na drugą stronę przez całą szerokość katedry. Bose stopy Springera będą cicho stąpać po zasłanej warstwą piasku marmurowej posadzce. Otoczą ich ciche błagania i słowa wdzięczności, niczym niewidzialny srebrny strumień spłynie na nich atmosfera tego miejsca. Opuszczą katedrę małymi drzwiami w północno-wschodniej ścianie. Biegnący równolegle do domu parafialnego chodnik zaprowadzi ich na Madison Avenue. A ludzie Wintersgilla, wywiedzeni w pole, zostaną daleko za nimi. Springer spróbował unieść do góry pokrywę włazu. Była zamknięta od wewnątrz i ani drgnęła. Poprawił uchwyt na wystającej poza obrys włazu krawędzi klapy i pociągnął ze wszystkich sił, aż jego twarz przybrała purpurową barwę. Widząc daremne wysiłki Springera, Audrey przysunęła się bliżej i również złapała dłońmi za pokrywę. Szarpnęli razem. Zwiększona siła wystarczyła, by wyrwać śruby, które mocowały haki do starego drewna. W dwadzieścia pięć minut później BMW Audrey stało piąte w kolejce na płatnej rogatce mostu Trzech Okręgów. Prowadziła Audrey. Springer pośpiesznie przeszukiwał wnętrze wozu, gdyż do półtora-dolarowej opłaty brakowało mu jeszcze jednej ćwierćdolarówki. Zaczął grzebać w schowku obok kierownicy, pośród źle złożonych map. Znalazł dwie plastikowe skrobaczki do szyb, instrukcję obsługi samochodu oraz bardzo stary, pozostawiony przez zapomnienie czekoladowy batonik. — One są bardzo konserwowane — powiedziała Audrey, łapiąc za owiniętą w celofan czekoladkę i przekładając ją w zagłębienie obok ręcznego hamulca. Springer poprzysiągł sobie, że za żadne skarby świata nie pozwoli jej na zjedzenie tego świństwa. Gdy tylko wyjadą na autostradę, wyrzuci batonik z samochodu. Na dnie schowka znalazł też trzy dziesięciocentówki. Zamknął drzwiczki i, spokojny, osunął się na oparcie fotela. Po drodze wstąpili do mieszkania Springera po jakieś buty. Audrey weszła razem z nim i, zmieniwszy głos, zadzwoniła do Libby do Greenwich. Odebrał Hinch. Oświadczył, że pani Hill nie życzy sobie, aby jej przeszkadzano i chociaż powiedział to swoim zwykłym bezbronnym głosem, Audrey uznała jego słowa za złą wróżbę. Chciała jak najszybciej dotrzeć do Round Hill, przekonać się na własne oczy, czy Libby nic nie grozi. Springer również przejmował się losem Libby, lecz ze zrozumiałych względów miał pewne opory. Zaledwie po wielogodzinnych wysiłkach uniknęli jednego niebezpieczeństwa, już pakowali się w następne. Od rogatki dzieliły ich trzy samochody. — O czym myślisz? — spytała Audrey. — O tych dwóch zabitych przez nas facetach. Co się stanie, gdy odnajdą ciała? — Najprawdopodobniej ich koledzy zatroszczą się o to, żeby nikt niczego nie znalazł. Dla własnego dobra. Taka wersja wydała się Springerowi całkiem rozsądna. — Zresztą, jeśli nawet ciała pozostaną u Świętego Patryka — dodała Audrey — to wątpię, aby coś z tego wynikło. Kościół zechce sprawę zatuszować, a policja dobrze żyje z klerem. Przestępcy zawsze mieli swoje porachunki, a że ostatnio załatwiają je w coraz dziwniejszych miejscach... Springer był w każdym razie szczęśliwy, że miał dość rozsądku, by wyrzucić buty na ulicę zamiast zostawić je na miejscu jako dowód. 379 Zdobiły już zapewne stopy jakiejś żebraczki albo, rozgniatane nieustannie oponami, zmieniły się w bezkształtne placki. Popatrzył z boku na Audrey. Zauważył w tle stojącego w sąsiedniej kolejce błękitnego plymoutha, w którym siedziało dwóch mężczyzn. Człowiek zajmujący fotel obok kierowcy przyglądał się Springerowi. Springer nigdy przedtem nie widział żadnego z nich, toteż wcale się nie przejął. Po prostu dwaj nieznajomi wymienili przypadkowo spojrzenia. BMW przesunęło się do przodu. Audrey wsunęła w szczelinę automatu dolara i pięćdziesiąt pięć centów. Napis poniżej głosił wprawdzie: DOKŁADNA KWOTA, lecz urządzenie najwidoczniej nie miało nic przeciwko nadpłacie. Wystartowali z piskiem opon. Audrey natychmiast zaczęła wyprzedzać zmierzające w stronę Long Island samochody. Fred Pugh i Jack Blayney, agenci -Departamentu Stanu, dopiero dojeżdżali swym błękitnym plymouthem do budki przy rogatce. Potem musieli chwilę poczekać na resztę z dziesięciu dolarów. Odprowadzili wzrokiem niknące w oddali tylne światła BMW. — Czy powinienem ich dogonić? — zapytał Blayney. — Nie zabiją nas, jeśli tego nie zrobisz — odrzekł Pugh. Pugh wiedział i tak, dokąd pojechali. 35. Libby. Siedziała na bergere d la reine z nogami podwiniętymi pod siebie, a palce jej stóp wędrowały wzdłuż gładkiej rozpadliny między poduszkami. Jedwab obicia wydawał się miły w zetknięciu z bawełnianą tkaniną pidżamy. Bawełna pochodziła z najlepszych plantacji w delcie Nilu, a sama tkanina była tak lekka i delikatna, że podrzucona do góry zdawała się zawisać w powietrzu. Pidżama była ciemnoniebieska, miała białe oblamowania oraz obszerny krój umożliwiający swobodę ruchów. Libby wyznawała zasadę, że strój nie może wywoływać uczucia skrępowania, zwłaszcza jeśli przeznaczony jest do chodzenia po domu lub do spania. Na drugim palcu jej lewej dłoni tkwił samotnie trzydziestokaratowy kaszmirski szafir, którego błękitne błyski nie wymagały sąsiedztwa diamentów. Fotel, w którym siedziała Libby, należał do jej ulubionych mebli. Zimą ustawiała go w pobliżu kominka w dużej sypialni na piętrze. Nie należała do osób, które lubią wpatrywać się w ogień i marnują w ten sposób czas, ale miejsce w fotelu było jej stałym punktem dowodzenia. Pod ręką miała zawsze telefon, a także elektroniczne urządzenie, które pozwalało przywołać dowolną osobę z pełniącego aktualnie dyżur personelu. Ale teraz, latem, jej ulubiony fotel stał w sypialni na wprost drzwi balkonowych wychodzących na południe. Drzwi były otwarte. Za nimi ciągnęła się solidna balustrada balkonu. Ciemność nocy rozpraszała jedynie słaba, srebrzysta poświata księżyca. Gęsty mrok zdawał się sprzyjać rozprzestrzenieniu woni białej smagliczki kwitnącej na grządce pod domem. Co roku, przygotowując plany ogrodnika, Libby zaznaczała, by koniecznie w tym miejscu zasiał właśnie smagliczkę, która później rozrastała się w gęsty kobierzec. 381 W ciągu dnia zastanawiała się, czy przypadkiem nie skorzystać z zaproszenia na obiad u Palmerów. W swoim notatniku miała tę wizytę zapisaną w rubryce: „możliwe". Wydało jej się wtedy, że ma ochotę pokazać się publicznie. Skłonił ją do takiej decyzji Dell Palmer, trzeci, a zarazem najmłodszy mąż Lois Ward Palmer. W wieku Lois Ward małżeństwo z człowiekiem tak energicznym, pełnym temperamentu i prostolinijnym było aktem odwagi. Inne zamożne starsze panie wolały przelotne romanse. Lois Ward porwała się na zadanie przekraczające jej siły, ale trzydziestoośmioletni Dell, przystojny byczek o dużych dłoniach i stopach zdradzających proste pochodzenie, nawet teraz, sześć miesięcy po ślubie, dokładał wszelkich starań, by sprawiać wrażenie człowieka z towarzystwa. Ostatnim razem, gdy Libby była u nich na obiedzie, Dell cztery razy próbował ją poderwać. Wraz z upływem dnia mijała Libby chęć na wizytę u Palmerów. Zadzwoniła do Lois Ward i uprzedziła, że nie przyjdzie, podając pierwszą lepszą wymówkę. Skwapliwość, z jaką to zostało przyjęte, wydała się Libby nieco nie na miejscu. Lois mogłaby przynajmniej trochę ponalegać. Libby zaczęła się zastanawiać, czy i ją także inni uważają za nudziarę. Gdy zapadł zmierzch, powoli spłukała z siebie napięcie całego dnia. Ogarnęło ją błogie lenistwo. Była zadowolona z życia,' przestały ją denerwować drobne problemy codzienności. Czuła się znakomicie, W paru miejscach wtarła w skórę odrobinę perfum Guerlaina, po czym zdecydowała się nałożyć ciemnoniebieską pidżamę i zajęła miejsce w swym ulubionym fotelu. Dokładnie na dziesięć minut wpuściła do pokoju dwa psy. Czarno--białe spaniele zareagowały na to z żywiołowym entuzjazmem. Widząc, że ręka Libby zaprasza je na fotel, nie mogły się powstrzymać od kilku radosnych szczeknięć. Spaniele w ogóle nie miały psiego zapachu i nawet w ich oddechu można było odkryć przyjemną woń. Libby bawiła się z nimi, wodząc kostką zgiętego palca wzdłuż zagłębienia pod dolną szczęką każdego z psów. Na koniec ujęła je po kolei w obie dłonie i, czując pod palcami pracę drobnych żeber, postawiła na podłodze. Zamówiła obiad. Uznała, że powinien być wczesny i lekki, oraz postanowiła, że zje go w sypialni. Podwójny suflet z sera Gloucester z chrupiącą skórką. Do tego sałatka z cykorii i butelka białego, szwajcarskiego wina. Wino kazała podać sobie wcześniej, Dezaley FArbalete rocznik 52 ze stoków otaczających nieckę Jeziora Genewskiego. Sącząc powoli wino, Libby zaczęła przeglądać katalog aukcji, jaka wkrótce miała się odbyć w Saratodze. Jej szczególną uwagę zwrócił 382 dpewien roczny źrebak. Sekretariat po Kołowrocie i Chorągiewce. Libby kilkakrotnie zakreśliła tę pozycję w katalogu swoim szczerozłotym piórem Du Ponta, co w jej przekonaniu przesądzało o losie rocznika, niezależnie od sum licytowanych przez Teksańczyków, Japończyków czy Kuwejtczyków. Usłyszała odgłos otwieranych a następnie zamykanych drzwi, lecz nie zadała sobie trudu, by odwrócić głowę i sprawdzić, kto przyszedł. W świecie, gdzie niemal bez przerwy kręci się mnóstwo służby, należało rozwinąć w sobie taką właśnie postawę. Pewne zdziwienie wzbudził w niej jedynie fakt, że wchodzący — kimkolwiek był — nie pofatygował się nawet, żeby zapukać. Wciąż nie patrząc w stronę przybyłego, udzieliła mu stosownej reprymendy. O tym, że jej spokój zakłócił Wintersgill, dowiedziała się dopiero wówczas, gdy wszedł w głąb pokoju. — Tomasz! — Wymówiła jego imię tonem osoby, którą spotkała właśnie przykra niespodzianka. Wintersgill pozdrowił ją prawie niedostrzegalnym skinieniem głowy. Sprawiał wrażenie człowieka zainteresowanego jedynie wystrojem wnętrza. Rozglądał się powoli, jak gdyby zamierzał wycenić zdobiące sypialnię sprzęty. Libby nie życzyła sobie, by ktokolwiek wchodził bez zaproszenia do jej prywatnych apartamentów. Zakaz dotyczył również Wintersgilla. Po raz ostatni podejmowała go w tej sypialni przed trzema laty. — Co to ma znaczyć? — spytała kategorycznie. Nie odpowiedział. Wyprostowała się raptownie, odstawiając jednocześnie kielich z winem na sąsiadujący stolik. Był to celowy ruch; dawała do zrozumienia, że za chwilę przejdzie do działań bardziej zdecydowanych. — Masz stąd natychmiast wyjść — powiedziała mocnym głosem. — Wynocha! — Musimy omówić parę spraw — odparł Wintersgill, nawet nie spojrzawszy w jej stronę. Przysunął sobie krzesło, bardziej cacko niż mebel, usiadł naprzeciwko niej, założył nogę na nogę, splótł na kolanie palce obu dłoni. Libby na powrót rozparła się wygodnie w fotelu. Przyrzekła sobie w duchu, iż na te bzdury przeznacza pięć minut i ani sekundy więcej. Miała jeszcze nadzieję, że potem zdoła odzyskać swój poprzedni nastrój. A swoją drogą, o co w tym wszystkim chodzi? Dlaczego Tomasz nie powiedział wprost, co go sprowadza? Jeżeli zjawił się po to, by w dalszym ciągu marudzić o małżeństwie, nie bacząc na nic, zwolni go z pracy. Niech sukinsyn wróci do poprzedniego zajęcia, niech znów organizuje drobne akcje charytatywne na rzecz jakiegoś 383 tam podrzędnego baletu czy chylącego się ku ruinie domu starców. A przy okazji niech zgarnia ile wlezie do własnej kieszeni. Odesłanie do takiego kurestwa dobrze mu zrobi. Niech no tylko wspomni o małżeństwie. Ułożyła usta w imitację uśmiechu i zaczęła obracać w palcach nóżkę kryształowego kielicha. Przypatrywała się Tomaszowi przez chwilę, oczekując, że wyjaśni, dlaczego złamał wszelkie zakazy i wtargnął do sypialni. Pomyślała, że Wintersgill jest bardziej niż zazwyczaj odprężony. Siedział na tym cudacznym, jakby nierealnym krześle z miną człowieka szykującego się do dłuższej rozmowy. Jego strój dodatkowo ten luz podkreślał. Szary, rozpinany sweter z kaszmiru, prawdopodobnie od Dunhilla, jasnoszare flanelowe spodnie, koszula z kremowego jedwabiu, białe skórzane mokasyny. Całość psuła jedynie czarna, elastyczna podwiązka na prawej nodze podtrzymująca jasnoszarą skarpetkę. Ten przestarzały przyrząd, mający w sobie coś z protezy, ukazał się oczom Libby spod zadartej nogawki spodni. Wintersgill zaczął zapewne nosić podwiązki w okresie dzieciństwa i będzie ich używał do końca życia. — No więc — powiedziała niecierpliwie — cóż to za... sprawy? Interesy? — Tak. — W takim razie mogą poczekać. — Wczoraj, te dwadzieścia milionów, o których mówiliśmy... One nie trafiły na konto Townsenda w Liechtensteinie, więc możesz się nie trudzić i tego nie sprawdzać. Prawdę powiedziawszy, Libby w ogóle o tych dwudziestu milionach nie myślała. Pokwitowanie z banku leżało zapomniane w torebce, którą nosiła wczoraj, lecz do której mogła teraz nie wrócić przez całe miesiące albo i lata. Jej obojętność względem owych pieniędzy nie brała się z braku szacunku. Dwadzieścia milionów to straszliwa suma, ponieważ jednak ani przez moment nie miała jej w ręku, traktowała ją jako coś abstrakcyjnego i nie odczuwała nawet cienia żalu po stracie. — Ten rachunek w Liechtensteinie. na który zostały przelane, należy do mnie — spokojnie oświadczył Wintersgill. A więc to tak, pomyślała Libby. Wintersgilla dręczą wyrzuty sumienia. Zjawił się u niej, by zrzucić z siebie brzemię winy, by uzyskać przebaczenie za ostatnie występki. Bez wątpienia był to efekt wczorajszej rozmowy. Szkoda, że minął jej tamten bojowy nastrój. Wintersgill trafił do niej w dobrym dla siebie momencie. Pragnęła jedynie pozbyć się go jak najszybciej, nie pozwolić, by zepsuł jej resztę wieczoru. Wspaniałomyślnie zmieniła temat: 384 — Czy zorientowałeś się przypadkiem, w jaki sposób wydobyć ten portret Whistlera od wykonawców testamentu Brooke Edgerton? Pytanie wzburzyło Wintersgilla. Nie wierzył jej. Taka reakcja była najlepszym dowodem nieszczerości Libby. Mniejsza z tym, i tak zmusi ją do posłuchu. Z kieszeni swetra wyciągnął czerwony woreczek z koźlej skóry. Rozsupłał rzemienie, poszerzył jego wylot, po czym wysypał na dłoń dwanaście rosyjskich diamentów. Widział zwężające się oczy Libby, słyszał zamierający w jej piersi oddech. Wiedział, że wreszcie do niej dotarło. W ciągu następnych kilku sekund Libby uświadomiła sobie to, czego dotychczas, zbyt pochłonięta własną osobą, nie dostrzegała. Wewnętrzne napięcie w spokojnej z pozoru twarzy Wintersgilla. Ściągnięte w węzły mięśnie. Grube węzły szaleństwa. Była tego pewna. To właśnie dlatego do niej przyszedł. Załamał się, wpadł w obłęd i właśnie jej postanowił o tym powiedzieć. Musiała traktować go ze szczególną ostrożnością, uważać, aby owe węzły znamionujące chorobę psychiczną nie stały się grubsze, aby nie zawładnęły nim w sposób nie kontrolowany. Poczuła, jak ze strachu ściska ją w dołku. Powtarzała w duchu, że nie może tego okazać. Lecz jak w takim razie powinna się zachowywać? Czy jedno niewłaściwe słowo spowoduje wybuch? Obawiała się, że tak. Musiała się go jakoś pozbyć. Potrzebowała pomocy. Elekroniczne urządzenie do przywoływania służby leżało na stoliku obok, ale przeczucie podpowiadało jej, że zrobiłaby bardzo niemądrze gwałtownie wyciągając rękę w tamtym kierunku. Wintersgill poruszył trzymanymi na dłoni diamentami. Kamienie wpadały na siebie, rozsiewając wokół intensywny blask. — Jak widzisz — powiedział tym samym, spokojnym tonem — twoje diamenty nie przepadły podczas włamania do Townsenda. — To cudownie! Pochylił się do przodu, wyciągnął przed siebie rękę. Czyżby chciał jej ofiarować te kamienie? Wysunęła złączone dłonie. Przez długą chwilę zastanawiała się, co zrobić, a kiedy już nabrała pewności, że przesypie diamenty w jej ręce, zachłannie zacisnął palce, po czym razem z woreczkiem wepchnął kamienie do kieszeni swetra. Nie bardzo wiedząc, co zrobić z pustymi rękami, Libby nalała kieliszek wina dla Wintersgilla. W trakcie tej czynności celowo podkreśliła, że pamięta, iż woli on białe wina z wysoko położonych winnic, właśnie takie jak to, od większości win czerwonych. Oznajmiła ciepło, że to właśnie on nauczył ją pić szwajcarskie wina. — W ciągu tych lat wywarłeś na mnie wielki wpływ, Tomaszu — ciągnęła z przesadnym wzruszeniem. — Chyba nawet nie zdajesz sobie z tego sprawy. Kiedy gładko połknął komplement, a następnie dystyngowanym ruchem z podziękowaniem przyjął kieliszek, Libby pomyślała, iż być 25 — Kamień 385 może błędnie oceniła stan jego umysłu. Poniosła ją wyobraźnia. Wintersgill był taki sam jak zawsze. Trzeba przyznać, że zachowywał się trochę niekonwencjonalnie, lecz czyż nie zdarza się to każdemu? Uniosła szkło i pewnym głosem wyrecytowała toast zarezerwowany, o czym Wintersgill wiedział, na szczególnie ważne, intymne okazje. Była w nim mowa o długowieczności wszystkiego co piękne. Wypił bez zmrużenia oka. Sponad brzegu swego kieliszka popatrzyła ostrożnie na jego twarz. Węzły wciąż tam były, stały się nawet grubsze i bardziej widoczne, zwłaszcza na szyi i kościach policzkowych. Naprężone mięśnie szyi rysowały się tak wyraziście, jakby podtrzymywały ogromny ciężar. Zalała ją kolejna fala przerażenia. Zdołała opanować się tylko na tyle, by nie wpaść w panikę. Wynurzenia na temat Townsenda wcale jej nie pomagały w odzyskaniu równowagi. Wintersgill siedział rozparty na krześle i niemal wesołym głosem wyjaśnił, dlaczego Townsend został zamordowany. Wytłumaczył, jaki związek ze śmiercią jubilera miało dwadzieścia milionów na koncie w Liechtensteinie oraz warte piętnaście milionów rosyjskie diamenty. Słuchając go można było odnieść wrażenie, że skorzystał z okazji, którą tylko głupiec mógł przepuścić. Był to po prostu łatwy i znakomity interes. Libby od początku czuła, że za śmiercią Townsenda coś się kryje, kilkakrotnie nawet wyrażała ten pogląd w czasie rozmów przy stole. Townsend był człowiekiem zbyt silnym, by miał zdecydować się na samobójstwo. A założenie, że poślizgnął się na mokrej marmurowej posadzce i poleciał przez poręcz, w opinii Libby zakrawało na absurd. Nie zrobiła jednak niczego, żeby ten przypadek wyjaśnić. Townsend nie należał do jej rodziny, a jako człowiek również nie zaliczał się do wybitnych osobowości. Był handlarzem. Zwyczajnym dostawcą. Mogła mu poświęcić chwilę wspomnień, ale na tym koniec. Chociaż teraz powiązania wydawały się oczywiste, nigdy przedtem nie przyszło jej do głowy, że Wintersgill mógł maczać palce w tej zbrodni. Morderca. Umysł Libby sformułował przerażające pytanie: dlaczego Wintersgill jej o tym wszystkim opowiada? Na pewno nie dlatego, że potrzebuje powierniczki. Wiedziała już, że aby go przekonać, będzie musiała stać się bardziej uwodzicielska i kobieca niż kiedykolwiek przedtem. Musi roztoczyć cały swój urok, a przy tym bardzo uważać na każde wypowiadane słowo. Zaczęła od nawiązania kontaktu wzrokowego, od przyciągnięcia jego spojrzenia. Złagodzenie wyrazu twarzy przyszło jej z niemałym 386 trudem, w końcu jednak zapanowała nad własną mimiką. Z celową powolnością, przez blisko minutę pogłębiała uśmiech, przydawała mu czułości. — Wczoraj byłam okropna, prawda? — Postarała się, aby w jej głosie zabrzmiała skrucha. Wintersgill przytaknął energicznym skinieniem. — Po wyjściu z klubu myślałam o tym, co zaszło, i było mi bardzo przykro. Parę razy gotowa byłam kazać Groatowi zawrócić... ale bałam się, że pewnie już cię nie zastanę. Cierpiałam więc przez cały wieczór, próbując się uspokoić. Byłam zgaszona podczas obiadu, a w teatrze wierciłam się bez przerwy, tak że siedzący z tyłu mężczyzna musiał mnie uspokajać. Wyobrażasz to sobie? Miała wrażenie, że Tomasz wsłuchuje się w jej słowa. Dodało jej to otuchy. — Oczywiście, to była moja wina. Nie mogłam się na niczym skupić. Wyobraźnia nieustannie podsuwała mi twój obraz. Zraniony, zaszyłeś się w jakiś kąt. I pomyśleć, że to ja cię zraniłam. Byłam niepocieszona. O Boże, gdyby tak dało się cofnąć słowa, które nigdy nie powinny były paść, których nikt nie powinien usłyszeć. Popędliwe słowa, wypowiedziane odruchowo, bez chwili zastanowienia. — Spuściła oczy, lekko zatrzepotała rzęsami. — Czy rozumiesz, co usiłuję powiedzieć? Czy ty to rozumiesz? — Tak. Zdobyła się na krótki śmiech. — Obawiam się, że nie bardzo potrafię przepraszać... ani prosić o... jeszcze jedną szansę. Jakby pragnąc zamaskować napięcie towarzyszące temu wyznaniu, ze stojącej na stoliku kryształowej szkatułki wyjęła papierosa. Postukała nim o grzbiet dłoni raz i drugi; udawała, że usiłuje przypomnieć sobie jakąś ważną myśl, która jej umknęła. Wintersgill uwierzył niewątpliwie, że było to coś związanego z jego osobą. Włożyła wreszcie papierosa w usta, a równocześnie usiadła prosto w fotelu. Przeciągnęła się niczym kotka, wygięła grzbiet, cofnęła do tyłu ramiona. Wiedziała z doświadczenia, iż taki giętki ruch był odbierany jako obietnica. Zdawała też sobie sprawę, że uwydatnia w ten sposób piersi, których sutki musiały się wyraźnie zarysować pod cieniutką bawełną pidżamy. Sięgnęła po zapalniczkę. Jakby od niechcenia podstawą dłoni nacisnęła kilka guzików urządzenia sygnalizującego. Nareszcie! Miała to za sobą, a Wintersgill niczego nie zauważył. Zaraz nadejdzie pomoc. Gdy tylko pokaże się paru silnych chłopów, każe im wyrzucić tego idiotę — oczywiście bez jej diamentów. Na dole zawsze ktoś dyżurował: Fane, Hinch albo 387 jeszcze jakiś inny. Na dotarcie do niej potrzeba im było przeciętnie zaledwie trzydziestu sekund. Podczas prób sama to sprawdzała. Teraz także odliczała upływający czas, wiedząc, że wciągnięcie dymu do płuc oraz wydech zajmują około siedmiu sekund. Upłynęło trzydzieści sekund, potem cała minuta. Gdzie oni są, u diabła? Czy to możliwe, że wysiadła elektronika? Raczej nie. Przed półgodziną, gdy zamawiała obiad, wszystko było w porządku. Miała niemal stuprocentową pewność, iż dotknęła guzików z wystarczającą siłą. Służba się obija. Pogoni ich wszystkich, gdy tylko z tego wyjdzie. Takich przygłupów mogła mieć na pęczki. Cholera! Dlaczego jeszcze ich nie ma? Dopóki się nie zjawią, będzie musiała ciągnąć tę żałosną rolę zakochanej idiotki. Wintersgill zaczynał chyba powoli mięknąć. — Tomaszu... — powiedziała to takim tonem, jak gdyby już samo wymawianie tego imienia sprawiało jej przyjemność. — Czy pamiętasz, jak przed laty upierałeś się, że jestem podobna do Madeleine Carroll, tej aktorki? — Pamiętam. Ściśle biorąc, podobieństwo to było powszechnie znane i podkreślane wielokrotnie przez różnych ludzi. — Gdy teraz o tym myślę, to dochodzę do przekonania, iż był to jeden z najmilszych komplementów mego życia. Nigdy go nie zapomnę. „Ale o wiele od Madeleine Carroll cudowniejsza", dodałeś jeszcze, a ja nie byłam w stanie twych słów przyjąć poważnie, uznałam je za zwykłe pochlebstwo. Nie sądzę, żebyś kiedykolwiek powiedział tak jeszcze raz, zresztą niby dlaczego miałbyś to robić. Tak samo jak nie będziesz mnie po raz drugi prosić. — p co? — Żebym za ciebie wyszła. Nie odpowiedział. Libby wierzyła, że gdyby zdołała go skłonić do ponownych oświadczyn i entuzjastycznie wyraziła zgodę, niebezpiczeństwo zostałoby zażegnane. Przecież Wintersgill nie będzie chciał zniszczyć własnej przyszłości. — I dobrze mi tak — powiedziała wydymając usta. Ten drobny chwyt sprawdził się niezliczoną ilość razy. Pewien Francuz, nie pamiętała nawet jego nazwiska, stwierdził, iż kształt jej warg wyraża niemą propozycję seksu oralnego. — Wiem — ciągnęła niezrażona — że chcesz mnie ukarać za wszystkie rozczarowania, jakich ode mnie doznałeś. Błagam cię, Tomaszu, oszczędź mi tego. Poderwał się raptownie na nogi. 388 Sądziła, że zbliży się do niej i zacznie jeść jej z ręki, on jednak stał nieruchomo i wodził wzrokiem po sypialni. Wstała również, z kieliszkiem w dłoni podeszła bliżej i stojąc o krok od niego, rzekła: . . .. — Moglibyśmy pobrać się w Saratodze podczas letniej aukcji. Co prawda t»ę