Józef Wargin-Słomiński Prawo tajgi Józef Wargin-Słomiński urodził się w roku 1904 na Pomorzu. Od 1925 r. działa w ruchu rewolucyjnym. Gdy w „małej Europie" zabrakło dla niego miejsca — wydalony kolejno z Niemiec, Francji, Belgii i ścigany przez policją sanacyjnej Polski — KPP wysyła go w roku 1931 do ZSRR, gdzie przebywa do 1945 r. Jego książki (Purga, Aksen, Człowiek który zgubił uśmiech, Wypalony ślad, Opowieści z tajgi) „to pewne fragmenty z burzliwego życia autora, które fala wspomnień wyrzuciła na brzeg — to literatura faktu. Jego książki to opowieści o losach człowieka, który zawsze szedł za swoim marzeniem, książki o dużej sile sugestii i dramatycznych losów człowieka" — pisał o nim Stanisław Ryszard Dobro- wolski. ,.Prawo tajgi" — zbiór opowiadań — jest szóstą książką Józefa Wargin-Słomińskiego. Jak poprzednie, nie jest baśnią. Autor wraca do swojego ulubionego tematu: do kołymskiej tajgi, do kraju skutego wieczną zmarzliną, do „złotej Koły-my", gdzie bez mała 40 lat temu pracował jako geolog. „Jak magnes przyciągało mnie to nieznane... biała plama na mapie północno-wischodniej Syberii, nieod-kryte ziemie, tajemnicza tajga... Szli tam ludzie śmiali, młodzi i odważni za sławą — umierać również" — pisze autor. Józef Wargin-Słomiński Prawo tajgi Wydawnictwo ,,Śląsk" 1973 FlUAnrT Prawo tajgi Dzwonek telefoniczny przerwał moją popołudniową drzemkę. Nie miałem zamiaru podnieść słuchawki, przekonany, że dzwoni ktoś obcy, ktoś spoza grona moich przyjaciół. Tradycyjna drzemka w określonych godzinach dnia była nienaruszalnym prawem starszego pana. Ale ten „ktoś" nie myślał rezygnować. Domagał się natarczywie rozmowy, uparcie sterczał na linii. Z wahaniem podszedłem do telefonu. — Tak, słucham! — odpowiedziałem głosem, który bynajmniej nie był zachętą do przyjacielskiej rozmowy. — „Smutny"?... „Człowiek który zgubił uśmiech"?... Tajożnik?... — błyskawiczna wizja lat spędzonych w kołymskiej tajdze. Głos „stamtąd"?... Szli za sławą... pochowani w wiecznej zmarzlinie... Urojenie? Znajomy głos?... Czy to o n, „Bezuchy"? Nie wymawiał „j", pamiętam jego „taigę"... — Słucham — odpowiedziałem po dłuższej chwili milczenia z trudem panując nad sobą. *) Tajożnik — człowiek tajgi. — Nie wychodź! Będę u ciebie za... piętnaście -dwadzieścia minut. — Do diabła! Kto mówi?... Kto?... -— Nastund, nastund — odpowiedział ten ktoś i przerwał rozmowę. Jeszcze przez dłuższy czas trzymałem słuchawkę przy uchu... „Będę za piętnaście — dwadzieścia minut"... Dręczyła mnie ta niepewność, nie powiedział kim jest. Rzuciłem okiem na leżący obok zegarek. Nastund? Powtarzałem głośno, kilkakrotnie. To słowo słyszałem kiedyś przed bez mała czterdziestu laty w kołymskiej tajdze. Nastund, nastund to w języku ludów północno-wschodniej Syberii znaczy... Aha, już wiem! Krwawa zemsta, pomszczenie zaznanych krzywd, to elementarne pojęcie „prawa tajgi" przejęte od ludów Północy przez poszukiwaczy złota i myśliwych. Nastund odpowiadał elementarnym pojęciom o sprawiedliwości: był surowy jak klimat tajgi i stał na straży ideałów arteli lub rodu. Więc nastund niebawem zjawi się... Kim on jest? W jakim sensie użył tego słowa?... Nie pamiętam — sporo czasu upłynęło — nie przypominam sobie, ażebym miał zaległe porachunki, bym wszedł w kolizję z „prawem tajgi", z nastund. Senność uleciała bez reszty. Otworzył drzwi jednocześnie z pierwszym odgłosem dzwonka. Staliśmy przez chwilę w milczeniu. On w otwartych drzwiach, ja krok od niego z zastygłym gestem ręki. — „Bezuchy", a jednak! — wykrzyknąłem. — Tak, „Smutny" — powiedział cicho, z powagą w głosie, kiwając głową. Uścisnąłem mocno podaną mi dłoń. Na oścież otworzyłem przed nim drzwi mojego gabinetu. Napełniłem kieliszki koniakiem. - Ha, ha — mruknął i wylał całą zawartość w szeroko rozwarte usta. — Mówiono o tobie, żeś zginął podczas purgi *) gdzieś tam na lewym brzegu rzeki Kołymy w .. 1939 roku — powiedziałem wskazując ręką na stojącą opodal kulę globusu. — Dwa razy tajożnik nie umiera. Wówczas, no, po purdze znaleźli mnie myśliwi — Eweni. Poszedłem z nimi i zostałem... Wróciłem do kraju dopiero w 1957 roku. Zrozumiałeś?... Nalej! — powiedział, wskazując podbródkiem na butelkę. Piliśmy w milczeniu. — A teraz — mówił zapalając małą, złotą obręczą opasaną fajeczkę — mogę ci powiedzieć, po co przyszedłem. — No, słucham — rzekłem, potwierdzając te słowa wielokrotnym kiwnięciem głowy. — Wspomniałeś w swych książkach co nieco, w kilku zdaniach o „prawie tajgi", o „Legawym — Kowa-lenko", o „Białej Damie" i innych. Musisz napisać całą prawdę o nastund, tak o nastund nad „Legawym". — No, dobrze, ale... — odezwałem się wpatrzony w zaciśnięte pięści. „Bezuchego" — nastund to opowiadanie Ewenów, Czukczów o konieczności pomszczenia wyrządzonych krzywd, to baśnie... — Zrozum, „Smutny", że nastund nad „Legawym" to nie jest żadna baśń. Ta sprawa związana jest z naszą kołymską tajgą. Trzeba napisać całą prawdę o naszym bracie Czukczy — „Szagżoju". Gdyby nie „Szag-źoj" i nasi przyjaciele, ty, „włóczęgo" **), pozostałbyś w tajdze na zawsze, zapamiętaj to sobie... Zapanowała cisza. „Bezuchy" tak mocno przygryzł ustnik fajki, że usłyszałem zgrzyt jego zębów. *) Purga (z rosyjskiego) — burza śnieżna, biała śmierć. **) Włóczęgami nazywano w tajdze geologów. — Przyjdę za trzy miesiące. Myślę, że nie zapomniałeś... — Nie, ja Kołymy nigdy nie zapomnę... nigdy! Była wiosna 1935 roku. Ujrzałem go po raz pierwszy w wagonie restauracyjnym mknącego na wschód ekspresu transsyberyjskiego. Pojawienie się nowej twarzy w szóstym dniu podróży — ekspres Moskwa—Władywostok pokonywał wówczas tę drogę w ciągu dziesięciu-dwunastu dni — wzbudziło moje zainteresowanie. Pasażerowie tego pociągu już po kilku dniach podróży tworzyli „wielką rodzinę". W miarę jak oddalała się Europa i poza nami pozostał łańcuch uralskich gór, niepostrzeżenie zaczynało panować wśród tej licznej gromady śmiałych ludzi równość i „prawo tajgi". — Kim jest ten nowy?... Skąd on się tu znalazł?... „Czyj" to człowiek?... Geolog, górnik, rybak, nafciarz?... Górnicy i geolodzy jadą w tajgę „na złoto", rybacy na połów łososia, nafciarze na Sachalin. A jego trudno rozgryźć. Te same pytania można było odczytać na twarzach i w spojrzeniach dziesiątek par oczu, dyskretnie i przebiegle obserwujących przybysza. Siedział sam jeden przy bocznym stoliku wagonu restauracyjnego. W zasięgu jego ręki stała nie dopita szklanka herbaty. Szum wentylatorów to zbliżał, to oddalał się jak widziany powiew wiatru, płaszcząc co chwilę fałdy zasłon na szklanych prostokątach okien. Jego niespokojne oczy sprawdzały kolejno twarz każdego z obecnych. Za każdym razem, kiedy odchylały się drzwi, by wpuścić nowego gościa, wzrok jego na ułamek sekundy koncentrował się na przybyszu. Tak postępuje zbieg albo ktoś, komu zależy, aby być niepoznanym — po- myślałem. Przyjrzałem mu się uważnie. Był to szczupły, średniego wzrostu człowiek, włosy czarne, sterczące jakby zwęglone badyle ostu na wypalonym ściernisku, zaniedbana, w szpic strzyżona bródka, usta wąskie, głowa okrągła jak makówka. Było w nim coś czyhającego... jakby wypatrywał chwili, kiedy może uderzyć niespodziewanie, z zasadzki, skrycie. Północno-wschodnia Syberia przed czterdziestu laty to kraj niezbadany, a olbrzymie połacie kołymskiej i czukockiej tajgi stanowiły białą plamę na globie. Jechali tam ludzie młodzi i śmiali, których awanturnicza żyłka gnała w nieznane: za sławą, często ...i po śmierć. I co ten człowiek o księżycowej twarzy i tchórzliwo--niespokojnym spojrzeniu szukał w tajdze?... Tak zamyślonego zastał mnie mój serdeczny przyjaciel, Roman Stanisławowicz Czerski. Tajga nadała mu przydomek „Smutny", a plemiona koczownicze: Eweni, Oroczoni, Czukcze, mówili o nim, że to „człowiek, który zgubił uśmiech". — Och, kogo ja widzę, sen czy jawa?... Witam, witam bohatera tajgi. Serdecznie witam, Romanie Stani-sławowiczu. Spojrzałem na przyjaciela. Na jego twarzy nie było krzty uśmiechu ani życzliwości. Kiwnął zaledwie głową. Ociągając się przez chwilę, z wahaniem wysunął dłoń na przywitanie. — Kowalenko Taras, geolog — nieznajomy przedstawił się z kolei mnie trzymając moją rękę w swych wilgotnych dłoniach. Przyzywając wzrokiem i gestem ręki zawołał do kelnera: — Garson, butelkę wyborowej z lodu! -— Romanie Stanisławowiczu — rzekł szeptem — jeżeli mi zabraknie, no, rubelka... pan dołoży? — Nie martw się pan, ja zapłacę, nie lubię cerę- mowanego gniewu. Zapanowała cisza. Kowalenko nie- " spokojnie spoglądał to na mnie, to na obecnych. Było mu jakoś nieswojo. — No, sława bóhu, że wódka i zakąski już znalazły się na stole. Nie lubię takiej atmosfery... między przyjaciółmi. Na dźwięk ostatniego słowa twarz mojego przyjaciela przybrała wyraz surowy, niedostępny. — Jak pan spędził urlop, panie Kowalenko, jak długo? — w obojętnym tonie zwrócił się do niego Czerski. — Roczek, roczek, szanowny, w Moskwie. — Panie Kowalenko, powiedz nam, jak pan dowlókł do Moskwy te wspaniałe cztery skóry niedźwiedzie? — zapytał na głos (żeby wszyscy słyszeli) Czerski. — Ja skóry?... Na Boga! Jestem geologiem, a nie myśliwym — zaśmiał się bezczelnie. — Będąc w Moskwie widziałem w gabinetach dyrektorskich rzadkie okazy skór niedźwiedzich. Do tylnej łapy każdego zwierza przymocowano skórzaną tabliczkę z napisem: ,,'Kołyma 1934. T. W. Kowalenko." — Ach — machnął niedbale ręką Kowalenko — przy wódce opowiadałem... źle zrozumieli... bzdura! — Podobno pański winchester, Tarasie Kowalenko, spoczywa nie w porohach rzeki Indygirki. Oddał go pan za dwie skóry. Drugie dwie wyłudził pan na kopalni złota ,,Ukrazja". — Plotki, plotki, nie warte słów... złe języki, panowie — bronił się Kowalenko. -— Ależ, przyjaciele... pamięć zawodzi,... Taka okazja — zwracając się do obecnych w wagonie gości, zawołał Czerski. — Jaka okazja? — unosząc się z krzesła zapytał 10 pomnie... — Nasz „wielki myśliwy" — mówił Roman Stani-sławowicz, zwracając się do Kowalenki — otrzymał awans na starszego geologa. Twarz „wielkiego myśliwego" zalała się rumieńcem. — Proszę pamiętać, przyjaciele — ciągnął dalej Czerski — skóry niedźwiedzie to nie tylko ozdoba gabinetów i miękka podściółka nóżek uroczych sekretarek, to i rubelki, rubelki... Spojrzałem na naszego „bohatera". Palce jego kurczowo wbite w obrus, zlały się z sinobiałym odcieniem płótna. Teraz jak osaczony rosomak w porywie wściekłości rzuci ci się do gardła, uważaj, przyjacielu — pomyślałem. — Idziemy, Józefie! — Czerski wstał od stołu, wręczył kelnerowi banknot i wyszedł spokojny, wyprostowany. Ja szedłem w ślad za nim. ¦— To niebezpieczny człowiek, tchórz i przy tym mściwy. Unikaj go w tajdze i na bezludziu... tacy strzelają w plecy — powiedział Czerski, kiedy weszliśmy do naszego przedziału. — Czy nie ma na takich sposobu, żeby się ich pozbyć?... — zapytałem, z uporem patrząc przyjacielowi w oczy. — Jest, Józefie. Ludy Północy nazywają to na-stund, my biali „prawo tajgi". — Romanie Stanisławowiczu, czy nastund ma tradycje i cechy wendety, krwawej zemsty, rozpowszechnionej w południowej Europie? — zapytałem. — Nie — odezwał się po chwili jakby nie dosłyszał mojego pytania — centralną postacią nastund jest zwyczajny myśliwy, pastuch renów albo rybak, który po spełnieniu zadania wraca do swojego poprzedniego za- li biety, a często i za kradzież. Działanie wastuna tiuma-czy się koniecznością pomszczenia krzywd, zniszczenie wroga jako rezultat zemsty. W odróżnieniu od wendety, nastund zadowala się zabiciem bezpośredniego winowajcy i nie rozciąga się — jak w wendecie — na cały jego ród.*) Przez wąski wyrąb w ścianie tajgi ekspres nieustannie mknie na wschód. Zatrzyma go Ocean Spokojny. Pójdą pionierzy w nieznaną północną tajgę — większość tych, co teraz „mieszka" z nami — w purgę, w sześćdziesięciostopniowe mrozy, będą wiecznej zmarzlinie wydzierać jej skarby — złoto i rzadkie metale — nadawać imiona szczytom gór, dopływom rzeki Ko-łymy i Indygirki, pójdą „włóczęgi" za sławą... umierać również. Siedzieliśmy milcząc, oparci o krawędzie stolika, wpatrzeni w nieruchomą tajgę, która w wieczornym mroku zlewała się w kłębowisko drzew, powalonych pni, błyszczących oczodołów bagien i mokradeł. — Tu pan niedźwiedź jest niepodzielnym władcą — powiedziałem by przerwać tę kłopotliwą ciszę. Pokiwał głową i sięgnął po papierosa. — Uważaj na niego, na Kowalenkę, Józefie. Chciałem mu przypomnieć i inne sprawki z jego poprzedniego pobytu w kołymskiej tajdze, jedna z nich to potworna zbrodnia. Ugryzłem się w język i zamilkłem. Wiesz z jakiego powodu?... — Pojęcia nie mam. Ale... ja bym na pana miejscu wszystko... — Józefie — ostrym ruchem ręki przerwał nie dokończoną wypowiedź — ty będziesz pracował tam gdzie rozdzielą..." a on by tobie, nowicjuszowi, wlazł za skórę i prędko wykończył... czas mamy bardzo „nierówny" — mówiąc to, skrzywił wielka palec prawej ręki, dobrze znany ruch, kiedy z wolna naciska się na spust karabinu. — Nastund zostaw naszym tajożnikom... będą na niego polowali, upatrzą moment, jeden strzał... celny, niechybny odda brat Czukczy, Jakut albo Ewen. Do nich, gospodarzy tajgi, należy ostatni akt nastund, to ich prawo i przywilej. Jak by się „Legawy" nie strzegł, słowo daję, znajdą go i tam już pozostanie... Zbliżał się kres podróży ekspresem — port Włady-wostok, Ocean Spokojny — koniec drogi. W Złotym Rogu, zatoce obramowanej czernią tajgi, stał transatlantyk „Dżurma". Powoli zanikają kontury brzegów. Morze Japońskie. Opuszczono flagę na pół-maszt — wyspa Cuszyma — „wieczna chwała jej bohaterom".*) Następnego dnia zbliżamy się do cieśniny La Peruzo, z burty statku widać brzeg japoński. Dalej Morze Ochockie, jedno z najbardziej niespokojnych mórz świata. Tutaj ścierają się ciepłe prądy z południa i zimne z północy. Nasz statek wziął kurs na północ. — Za kilka dni ujrzymy łańcuch gór, to będzie już Kołyma — odezwał się Czerski, podchodząc do relingu. Obserwowaliśmy, jak w pobliżu burty płynęła trójka rekinów, naszych nieodstępnych konwojentów, upominając się o daninę. Martwa fala, prosta, bezkresnie długa narasta, piętrzy się wał wodny, pędzi naprzód ze wzmagającą się szybkością. Przed i poza nim czarna otchłań. Ostry grzbiet fali, przejrzysty w promieniach słońca, mieni *) A. Anisimow. Wierzenia ludów Północy. Wyd. K. i W. 1971 r. 12 *) Na pamiątkę bitwy morskiej w 1904 r. w czasie wojny j apońsko-r osy jskiej. 13 w całej swej długości pochyla się w próżnię, jakby ifa kolanach błagał władcę mórz o litość. Zadrżał olbrzym oceaniczny, ciężko dyszy obnażona śruba statku. Staliśmy, mocno trzymając się relingu, żeby wraz z roz-pienioną falą nie odbyć karkołomnej jazdy po pokładzie. Rozmyślałem nad tym, że gdyby teraz zepchnięto z pokładu Kowalenkę... Czy pierwsza trójka rekinów dałaby sobie z nim radę, zanim z głębin wypłynęłyby następne?... Zabarwiona czerwienią fala zalałaby na moment pokład, a następna starłaby z białych desek wszelki ślad. — Myślałeś, Józefie, o „Legawym"? — zapytał Czerski w chwili, kiedy rekin w oka mgnieniu wyrwał z paszczy drugiego rybę, poćwiartowaną przez śrubę okrętową. — O „Legawym"?... Kto to jest?... — Pies gończy... węszy wszędzie. Taki przydomek otrzymał Kowalenko od naszych geologów-włóczęgów w kołymskiej tajdze. A Jakuci, Eweni, Czukcze dali mu przydomek „rosomak". Bo on, jak to znienawidzone i przeklęte przez plemiona koczownicze cuchnące zwierzę: pełza, czai się, napada znienacka na zwierzynę, czyha na człowieka, kiedy opada z sił... — A gdzie on się podział? Nie widziałem go ani we Władywostoku, ani teraz na „Dżurmie"? — Ostatni, chyłkiem opuścił pociąg. Na statku nie wychyla nosa ze swej kajuty. Wie, że go poznali. Z „wielkiej ziemi" *) wraca gromadka starych „włóczęgów", dobrych i śmiałych ludzi. Mówię ci, oni nigdy nie zawiodą, tylko... — powoli rozpieczętcwał paczkę kazbeków, zwlekając z zakończeniem zdania. *) Z wielkiej ziemi — z głębi lądu poza Syberią. 14 — Żebyś, Józefie, nigdy nie zawiódł... Mówiłem im, jesteś mi bliski jak brat, że jesteś Polakiem jak ja po\ dziadku. A na Syberii to ma swoją wymowę, znaczenie. Buntowszczyki, mówili o nas. To jedno słowo otwierało przed nami chaty, jurty, jarangi*) szałasy i., perra. — Wiem, Romanie Stanisławowiczu, dzięki ci, zrozumiałem. On w milczeniu uścisnął moją rękę. — Och! Patrzcie! Ciągle razem! Nierozłączne buntowszczyki. Cara już dawno diabli wzięli, oni, niepoprawni ciągle jeszcze spiskują. Zbliżali się — było ich trzech. Tańcząc po kolebiącym się pokładzie z wysuniętymi naprzód rękami starali się, by prędzej dopaść do zbawiennego relingu. — „Smutny" — przydomek Czerskiego — i... „Biały człowiek z zachodu" ...Oj! Głowa boli — zajęczał barczysty wielkolud, ściskając mi dłoń — nazywają mnie „Siedoj", bo niby to moja broda jest siwa jak tajożny mech. — Oj! Głowa boli, „Smutny" — powtórzył drugi. Zwracając się do mnie powiedział: — Ja jako „Myśliciel", muszę „dumać" za całą tę zgraję „włóczęgów". — Zwiad geologiczny ustalił, że „biały człowiek z zachodu" — powiedział trzeci, klepiąc mnie przyjacielsko po plecach — no, że ma, że można... — Ee, ty „Kosołapy", zawsze dookoła... trzeba mówić prosto do niego: „biały", na chrzciny zaprosisz? *) Jaranga w jęz. Czukczów: prowizoryczny domek, jurta, szałas. 15 staw butelczyną! ' i — Cóż „biały człowieku z zachodu", tu nie ma odwrotu... zwiad ustalił, tajga prosi — siląc się na poważny ton, powiedział do mnie „Smutny". ' •— Ależ proszę, pokornie proszę, będziemy szczęśliwi, Roman Stanisławowicz i ja. Znajdzie się butelka koniaku, proszę... Jeszcze w Moskwie, a później w czasie podróży, kiedy „mieszkałem" wspólnie z Czerskim w jednym przedziale ekspresu Moskwa—Władywostok, grono starych „włóczęgów" uważnie obserwowało każdy mój krok. Intrygował ich powód serdecznej przyjaźni, przywiązania, które okazywał mi Czerski. „Smutny" był bardzo szanowany, o nieskazitelnej reputacji, wnuk wielkiego Czerskiego, geologa, podróżnika, odkrywcy „złotej Kołymy". Tamże, w kraju wiecznej zmarzliny, dościgła go śmierć. Nie dałem im odczuć, jak ciężko było mi na sercu, kiedy rozlewałem szlachetny trunek do szklanek. Tę butelkę, ostatnią, chowałem na pożegnanie z Romanem Stanisławowiczem. Zwyczajem tajgi — podpatrzonym u przyjaciela — ukłoniłem się gościom. Opróżniono do dna szklanki. Zapanowała cisza, słychać było jedynie brzęk szkła na kołyszącym się stole. — „Smutny" i ty, „biały człowieku z zachodu" — odezwał się po chwili milczenia „Siedoj", najstarszy brodacz. Jego głos zagłuszały miarowe uderzenia wału napędowego. — Są w sprawie „Legawego", no, „rosomaka", pewne nieścisłości, ty „Smutny", wiesz lepiej od . nas... — Pytaj, co wiem, to powiem — spokojnie odpowiedział Czerski. — Czy „Legawy" podrzucił „Białej Damie", no, 16 nos r — Nie tak, „Siedoj"! Stawiam pytanie jasno i krótko:- czy winien jest jej śmierci, powiedz, „Smutny" — zapytał „Myśliciel". —• Tak! — spojrzał w oczy każdemu z obecnych i powtórzył: tak! — Czy przez kłamliwy donos na Saszę Mielnikowa, gospodarza kopalni złota „Ósmy Marzec" „Legawy" przyczynił się do jego śmierci? To prawda? Powiedz, „Smutny" — padło następne pytanie. — Tak! — Czy „Legawy" w raporcie do naszych władz nazwał naszego przyjaciela „Szagżoja" **) wrogiem ludu? — zapytał „Kosołapy". — Tak! — potwierdził Czerski. — Dlaczego ty, „Smutny", przed rokiem, pamiętasz, byłeś przeciw zastosowaniu nastund wobec tej gnidy Kowalenki, powiedz! —• Wiedziałem, że wyjeżdża, mówiono, że nie wróci do tajgi... Nie chciałem, byśmy brudzili ręce i naszą myśliwską broń... sądziłem, że „Wielki Niewidzialny" go ukarze... a on wrócił. — Tak, wrócił. Zacznie od nowa. Najpierw jego — wskazał palcem na mnie — potem ciebie... nas. Najlepszych ludzi będzie potajemnie oczerniał, gubił. Wiecie, bracia, jaki nastał czas — powoli, ważąc każde słcwo, powiedział „Myśliciel". — Więc należy skończyć z nim, im prędzej, tym lepiej — wstając, by słowom nadać większego znaczenia, powiedział „Kosołapy". *) Samorodki — grudki złota, rzadkie w stanie naturalnym. **) Szagżoj w języku narodów Północy: dziki ren. 2 Prawo tajgi 17 'W \ A ty, „biały człowiek ż zachodu", co powiesi: ,— -zapytał mnie „Myśliciel". I — Tak, po mojemu winien, nie ma wątpliwości — I odpowiedziałem. — Ale jest władza, czynniki społeczne... — Nie mogę „człowiekowi" odmówić racji w jego rozumowaniu. Gdybyś ty, Józefie Janowiczu, znał tajgę i Kołymę — wskazując na mnie palcem, przez chwilę zastanawiał się nad odpowiedzią — to wiedz, co napisane i toporem nie wyrąbiesz... Dalej, w ko-łymskiej tajdze władza rad jest dopiero w zalążku. Nikt z nas nie ma czasu dochodzić, przekonywać, udowadniać... Na razie nie ma innej drogi jak nastund — zakończył „Myśliciel". — W Zatoce Nagajewa rozejdą się nasze drogi... może na długo — rzekł Roman Stanisławowicz, a spojrzenie jego spoczęło kolejno na twarzach zebranych — ja wyruszam z ekspedycją do rzeki Omolon, będę daleko od was. Ta sprawa będzie waszą sprawą — kolistym gestem ogarnął naszych gości — waszą, „Szag-żoja", naszych braci: Ewenów, Czukczów, Jakutów. Mam do was jedną prośbę, drodzy moi... wyłączcie jego, Józefa Janowicza, „białego człowieka z zachodu". On nie zna tajgi, tutejszych ludzi i obyczajów. On n i e powinien w tym brać udziału, wiem, co mówię, nie powinien. — Oczywiście, „Smutny"! Chcieliśmy tylko, byś potwierdził... żeby nie było czegoś niejasnego. Twoje tak miało zadecydować... bo na twoje słowa nigdy „nie padł cień".*) To będzie sprawa nas trzech i naszych przyjaciół, bądź spokojny. •> Obrazowe określenie prawdomówności i zaufania. 18 dzenia zarzutów ¦—"nic więcej —"pomyślałem odprowadzając gości. Tej nocy myśli moje krążyły wokół „Legawego", potem kolejno zatrzymywały się na twarzach każdego z tej trójki geologów. Jedynie postać „Szagżoja", myśliwego ze szczepu Czukczów, to zjawiała się, to znikała, jak człowiek idący w oparach mgły. Obudziła nas syrena okrętowa. Noc była cicha i jasna. W dali, w świetle księżyca połyskiwały wierzchołki lodowców. W pływających krach odbijał się skrawek północnego nieba usiany gwiazdami. Płynęliśmy w prostej linii na północ. Gwiazda Polarna kryła się za kołyszącymi się masztami, by na chwilę, jak odbicie w lustrze, zamigotać na powierzchni wód. Mówią ludzie, że podróże — szczególnie morskie — sprzyjają zwierzeniom. Z uczucia samotności wypływa potrzeba podzielenia się z kimś, uczynienia kogoś powiernikiem swych tajemnic. — Wiem, Józefie, że myślałeś o „Białej Damie", bo nawet przez sen powiedziałeś jedno słowo: biedna! Prawda? — Tak, Romanie Stanisławowiczu. Ujął mnie pod ramię, zaprowadził na dziób statku Zajęliśmy wygodne miejsce na zwoju białych lin opodal kotwicy. Wszystko mi opowiedział o „Białej Damie" od początku do końca. Nazywała się Natalia Iwanowna, była felczerem i kierowniczką punktu sanitarnego w Jagodnoje. Była jedyną kobietą wśród licznej rzeszy górników, geologów, załóg warsztatów na dalekiej Północy. Stale widywano ją w bieli. Życzliwa ludziom, ubóstwiana przez „włóczęgów". Tuziemcy, plemiona koczownicze — nadali jej przydomek „biały ren", symbol dobra, kochali 19 wiekiem. Ładna, miła, zawsze pogodna. Miała eiemrfe włosy, w nich białe pasemka od skroni do końca warkoczy. Ona była dla wszystkich bez wyjątku... jak matka. Pamiętam ją dobrze. W rozmowie prosta, skromna. Z jej ust płynęły słowa otuchy i współczucia. Chciała jakby zbliżyć się do człowieka, zdjąć z niego brzemię, jak siostra, jak przyjaciel. „Białą Damę" upodobał sobie „Legawy". Domagał się, by została jego nałożnicą. Wskazała mu drzwi. „Jest pan plugawym, nikczemnym człowiekiem, precz! — powiedziała przy świadkach. Pewnej nocy trzech ludzi w mundurach w imieniu prawa rozkazało jej otworzyć drzwi. Kazano jej „po dobremu" przynieść ukryte złoto. Skrzyżowała ręce na piersiach i spokojnie powiedziała: — Nie mam żadnego złota, nie wierzycie, to szukajcie. Nad ranem znaleziono w nasypie, pokrywającym dolne rzędy belek domku, stary garnek pełen samorodków. To były odlewy z brązu i miedzi podobne do grudek złota. Na próżno nazajutrz dobijano się do drzwi domku na wzgórzu. Gdy je wyważono, zastano „Białą Damę" ubraną w piękną białą suknię, ...martwą. Na podłodze leżały puste ampułki i strzykawka. Nie mogła żyć z piętnem hańby... z rozpaczy... odeszła od nas. Ona już za życia stała się dla kołymskich Ewenów, Oroczonów, Jakutów ich dobrym duchem opiekuńczym. Jej człekokształtna figurka misternie wykonana z rogu łosia, od chwili jej śmierci jest ich dobrym *) „Ze-ka" - skrót słowa zakluczonnyj - więzień (z ro- syjsk.). ruau, zacierać z sooą na polowania, będzie czuwać nad stadami renów, chronić ich jurty. Widziałem tę figurkę u brata „Szagżoja", pięknie wykonaną... cichy uśmiech, niebieskie oczy. O niej powstała legenda na podobieństwo poetyckiej sagi Ewenów. — Czy pamiętasz, Romanie Stanisławowiczu, tę legendę o Białej Damie? — zapytałem z uśmiechem, zachęcając go, by ją opowiedział. — Pewnego dnia wczesnym rankiem Biała Dama poszła do potoku nabrać wody. Zapatrzyła się na odbicie srebrzystego księżyca... uśmiechała się. Nie zauważyła, jak księżyc zwabiony jej uśmiechem podkradł się do niej. Schwytał ją i zabrał do siebie, do górnego świata, by nacieszyć się jej nieprzemijającym uśmiechem. Mój przyjaciel nagle zamilkł. Ręce jego kurczowo ścisnęły koniec liny. — Mamy dowody —• odezwał się po chwili — że on, „Legawy", zbierał te samorodki. Siady jego butów prowadziły do miejsca, gdzie ukryty był garnek. Wściekły, że go wyrzuciła, napisał donos. — A krzyż na samym szczycie sopki **) myśmy jej, biali i skośnoocy przyjaciele, postawili... Wielki, dwu-ramienny krzyż. Gdy w tajdze zielenieje modrzew — ona bardzo lubiła tę miękką głęboką zieleń — przynosimy jej gałązki. Józefie, bracie, nie mów z nikim o niej... niech tam spokojnie śpi. Ta zbrodnia będzie pomszczona. Z dala bieleją łańcuchy gór. Gdzieś tam, ukryta między spadzistymi zboczami znajduje się Zatoka Na- *) Wszystko dobro otrzymuje się przy udziale muchdy. **) Sopka — kopulasta góra w kształcie stożka, pochodzenia wulkanicznego. 21 20 r łymy" — cel naszej podróży. Do niej dążyli silni i śmiali ludzie, odkrywcy złóż złota, ludzie tęskniący do przygód, do wolności. Na nieobjętych obszarach północno--wschodniej Syberii, gdzie Ewen, Oroczon, Czukczy zapytany dokąd zdąża na renie, na małym włochatym koniku albo z zaprzęgiem psów, odpowiadał: Czajku popić u sąsiada. — A daleko to? — „Mała, mała"... Jak jeszcze siedem razy wzej-d/ie słońce, będę w jego jurcie. Była wiosna 1935 roku. Z wnętrza transatlantyckiego olbrzyma wypełznął na pokład nie kończący się łańcuch ludzi. Oblepili re-ling jak termity, gotowi zniszczyć odgradzającą ich od ziemi, wolności — barierę. Od Zatoki Nagajewa do miasta Magadan, stolicy Kołymy, krętą serpentyną wspinają się ciężarówki. Stolica, to zaledwie kilkanaście parterowych i piętrowych domów zbudowanych z okrąglaków. Na peryferiach, za rzeczką Magadanką, jurty i ziemianki. Tu Jakuci--przewodnicy i Eweni ze stadami renów obsiedli stoki gór. Tego samego dnia otrzymaliśmy przydział — kto, dokąd. Roman Stanisławowicz Czerski, jako kierownik ekspedycji — tak postanowiono jeszcze w Moskwie — wyrusza na północny-wschód, w Góry Stanowe. Ja, do oddziału badań geologicznych inżyniera Kazancewa. „Siedoj", „Myśliciel", „Kosołapy" wracają tam, skąd przyjechali przed rokiem, przed powrotem z „wielkiej ziemi'". Za wyjątkiem „Smutnego", choć rozproszeni, pracować będziemy w okręgu górniczym „Północ". Kowalenko — „Legawy-rosomak" jedzie również na północ. — Józefie, drogi przyjacielu, przyszedłem się po- 22 Kazancew, jego przydomek, „Sprawiedliwy", to szczery człowiek i dobry tajożnik, pozdrów go ode mnie. Moi, przepraszam, nasi przyjaciele nie zawiodą, zwróć się do nich, kiedy zajdzie potrzeba... zasięgnij ich rady. Spotkaj się z myśliwym „Szagżojem", takiego człowieka jak on nie znajdziesz w tajdze. Pozdrów wszystkich, pozdrów „Szagżoja", pozdrów „Iwana trzy palce" Bracie, spotkamy się na pewno — powiedział, oburącz ująwszy w swoje ręce moją głowę. — Do widzenia, bracie! Do widzenia, Romanie, wszystkiego dobrego. Kowalenkę spotkałem nazajutrz, wczesnym ran~ kiem. Szedł od strony osady, zataczając się, pijany. —¦ Panoczku, ej, ty nowo upieczony „włóczęga — to była noc, ej! Babki stawiały kolację, koniak... potem bielutkie łóżko, pulchniutka blondynka. Teraz ta d... czeka na obiecane tysiąc rubli, ha, ha, wykiwałem---ostatnia okazja przed tajgą... Ach, do diabła! Mam ciebie i was wszystkich gdzieś — bełkotał. Uderzyłem z rozmachem w jego ptasią główkę, uniosłem go w górę i rzuciłem jak kłodę drzewa na stertę desek. »Uch, ty „Legawy"!« — Chciałem mu zadać nowy cios. — Ratunku! Rozbój! Napad! Ja wam, Lachy* P°~ każę... poznacie mnie, Kowalenkę, wy s... syny, takie--owakie wasz? mamy... — Co się stało?... Co jest? — Przybiegli jednocześnie „Siedoj", „Kosołapy" i „Myśliciel". — Józefie Janowiczu! Napadać na spokojnego człowieka! Ach? Krzywdzić zacnego rewizora? Jak można?... — pierwszy odezwał się „Myśliciel" zagradzając mi drogę do leżącego. —Ech, poniosło go... — spokojnie powiedział „Ko- 23 T" SOfapy . ruicui v. j^^^j.___ wieku z zachodu". " "" — Mówił ci „Smutny", żebyś się z tą gnidą nie zadawał. Po co? Nie twoja sprawa. Zmusiłeś nas, żebyśmy od zaraz, od przyjazdu do tajgi zaczęli działać, inaczej... ty pojedziesz na księżyc. A jest takie rosyjskie przysłowie, zapamiętaj je sobie: Ciszej jedziesz — dalej zajedziesz — już spokojnie zakończył „Siedoj". — Ech, wy, buntowszczyki... gorąca u was krew — przyjacielsko popychając mnie w stronę namiotu, mruczał „Myśliciel". — Rozumiem, rozumiem, przyjaciele, nie gniewajcie się... no, poniosło... taka gnida... ja jemu... — Nic ty jemu, „człowieku"... zapominasz się! — Po chwili uścisnął mi rękę i cicho dodał: — Tak samo bym postąpił, uderzyłbym tylko jeden raz, ale nie tutaj. Ujrzałem, jak jego prawa dłoń oparła się na rękojeści myśliwskiego kindżału. Długa kolumna samochodów ciężarowych, kilkadziesiąt maszyn z wyposażeniem, żywnością, płynnym paliwem wyruszyła na północ. Sześćset kilometrów prowizoryczną trasą przez łańcuchy gór, kamienne pustynie, połacie czarnej tajgi drzemiącej w przepastnych dolinach, aż do wielkiej rzeki Kołymy. Dalej poniosą nas jakuckie koniki, odporne na głód i zimno. W każdej kabinie ciężarówki obok kierowcy siedzi tajożnik w skórzanej kurtce i długich butach. Większość z nich, to tacy jak ja, po raz pierwszy jadą w nieznane, do ziemi skutej wieczną zmarzliną, do tajgi, do gór — pomyślałem. Pierwsze pięćdziesiąt kilometrów to była wspinaczka na szczyt górskiego łańcucha. Przeciągłe wycie silników zlewa się w ogłuszający jazgot. Słońce rzuca długie promienie na wierzchołki na- przy małych osadach dróżników, by kierowcy mogli zasięgnąć języka, dowiedzieć się, w jakim stanie jest następny odcinek drogi, nalać do parujących chłodnic wody. Wszyscy gromadzą się w przydrożnym baraku, by napić się herbaty, zjeść śniadanie. Wiedziałem, że przede mną w samochodzie-cysternie jedzie „Siedoj". Widziałem jak wsiadali do następnych ciężarówek z winchesterami w rękach „Myśliciel" i „Kosołapy". Na pierwszym postoju przeszli obok mnie z wyrazem twarzy, jakbym był im zupełnie obcy, obojętny. Jedynie ich ciepły błysk w oczach upewnił mnie, że „tak trzeba", że to już tajga. ...Trzymaj się z daleka od nas... dużo ócz... — wyczytałem z twarzy „Myśliciela". „Legawy", posłuchaj groźnego szumu tajgi, jej głuche dźwięki, pieśń bez słów, pomruk gniewu... za krzywdę wyrządzoną jej synom, za śmierć „Białego rena"... Kto cię znienacka zepchnie w przepaść?... Kto, wraz z przekleństwem, pośle ci niechybną kulę?... Kto odda celny strzał z łuku, cichy, bez echa?... Kto pchnie cię palmą*)!... Myśliwy „Szagżoj"? Może nieznany Ewen, Jakut? Może „Kosołapy", który za młodu pasł stada koni nad Amurem, zarzuci ci niespodziewanie pętelkę-lasso na twą gęsią szyję?... A mogiła twoja to porohy wodospadu, to szczelina górska. Przylecą do padła orły-białozory i rzadki gość w północnej tajdze, sędziwy kruk. Nocą biała sowa, największy ptak drapieżny Północy, zaprosi na ucztę znienawidzonego przez człowieka i wszystkie zwierzęta tajgi — śmierdzącego rosomaka. Rozniosą, rozkłują padlinę. *) Palma niedźwiedzia. nóż nasadzony na żerdź, broń używana na 25 "T" „Smutnemu" słowo, że pozostawią go tyńi, którzy do niego większe prawo i bezsporne pierwszeństwo. Kolumna jechała działem wodnym po wijących się jak dżdżownica szczytach gór. Mroźny wiatr gnał śnieżną kurzawę, ogalając skalną pustynię z resztek pyłu i śniegu. Na falistych zboczach smukły modrzew, nachylając się pióropuszem zieleni do sąsiada, szeptał pieśń o wiośnie, o kiełkującym u ich stóp młodym pokoleniu — wieczną pieśń tajgi. — A śpiewać, baśnie opowiadać umiesz? — znienacka krzyknął mi do ucha kierowca, odcinając mnie od rozmyślań, marzeń. — Dlaczego pytasz? — Pierwszy raz w tajdze? — zapytał zamiast odpowiedzi. Potwierdziłem kiwnięciem głowy. — Tak i pomyślałem. Tajożnik wziąłby kożuch do kabiny, a ty wrzuciłeś go do skrzyni. Po chwili milczenia, kiwając głową w rytm silnika zapytał: — Jak ciebie wołają? — Wymyślili dla mnie na „Dżurmie" przydomek: „biały człowiek z zachodu". — A mnie zna tajga..., a wołają: Iwan trzy palce. — Ciekawy przydomek, dlaczego trzy? — Bo Iwan pierwszy i Iwan drugi polecieli na atce — dosłowne znaczenie tego słowa: małe piekło — do przepaści, do piekła na tym zakręcie, gdzie na skraju drogi postawiono krzyż. Ten przydomek wymyślili tuziemcy. Mówią do mnie Iwan i unoszą równocześnie trzy palce — więc Iwan trzeci. •— Dlaczego zapytałeś o pieśni, o baśnie? — odezwałem się po chwili milczenia, kiedy kolumna krusząc cienką warstwę lodu pokonywała wzniesienie, — Ha, jak ci to powiedzieć... no, żeby odegnać zmęczenie. Niby to patrzy się rozwartymi oczyma, a przed tobą mgła i nagle zaskakuje cię sen. Ułamek sekundy wystarczy, by zjechać do atki i koniec. Człowiek musi słuchać pieśni, powtarzać jej słowa, żeby oczy się nie zamknęły, musi ją „widzieć", rozumiesz? — A dlaczego wyjechałeś na szlak, w tajgę, niewyspany? — podrzuciłem znacząco głowę, żeby wzmocnić sens mojego pytania. — Za dużo się pytasz. Jak roczek, dwa przeżyjesz w tajdze, będzie z ciebie chłop do rzeczy. Zaśpiewałem pieśń, którą często nuciła moja matka: Pośród stepowej, śnieżnej zamieci W stroną Sybiru kibitka leci W kibitce słychać kajdanom brzęki... — Dosyć! To za smutne. Zaśpiewaj coś z naszych, ruskich... Po krótkiej, zaledwie dwie godziny trwającej ko-łymskiej nocy od wschodu szarzał świt. — Ile wozów jest przed nami? — zapytał „Iwan trzy palce" trącając mnie łokciem, gdy zamilkłem na chwilę. — Naliczyłem ich około dziesięciu — odpowiedzia-działem. Wykorzystując moment, kiedy wjechaliśmy na odcinek poszerzonego szlaku, Iwan zatrąbił z krótkimi przerwami trzy razy. Na ten sygnał zawyły hamulce, stanęły wszystkie wozy. Ruszyliśmy ostro naprzód i niebawem znaleźliśmy się na czele kolumny. Ujrzałem w świetle reflektorów przylepioną do szkła twarz „Legawego". Odruchowo ścisnąłem pięści. — Ty znasz tego, co siedział obok kierowcy? — odrzucając głowę w tył, zapytał „Iwan trzy palce". 27 wiedziałem wymijająco" —" pasażer z „uzurmy jon. i ja. — To był „Legawy", no, rewizor, geolog Kowalen- ko. No, czort z nim. Jest taka piosenka, nasza rosyjska, zaczyna się od słów: Ty smotri, nikomu nie raskazy-waj...*) Zapamiętaj ją. Przez dłuższą chwilę nie zamieniliśmy słowa. W porannej nieruchomej ciszy opary mgły wisiały nad tajgą, a na szczytach gór śnieg skrzył się w słońcu. Na zakręcie przed wjazdem w dolinę przez cieśninę górską stał olbrzymi dwuramienny krzyż. „Iwan trzy palce" przeciągłym sygnałem zaalarmował kolumnę i ostro zahamował. W milczeniu zdjął futrzaną czapkę i dwukrotnie się przeżegnał. Jechał powoli z wytężonym przed siebie wzrokiem. — Otwórz drzwi! Kulę do lufy! — A to dlaczego? Co się stało? — zapytałem. — Rób, co ci mówiłem! Jechaliśmy kilometr, a może więcej, w milczeniu. Z obu stron drogi wznosiły się nieomal prostopadle nagie granitowe ściany. Minęliśmy wreszcie kanion. I znów wyłonił się krajobraz skąpany w słońcu. ,,Iwan trzy palce" wygodnie oparłszy się o kierownicę, ciężko westchnął. — Teraz możemy porozmawiać. Skinął ręką na swój winchester — zrozumiałem, że nie będzie potrzebny. — Iwanie, dlaczego objąłeś prowadzenie, zatrzymałeś wozy? — Bo przy mnie budowano tę drogę na północ, znam ją najlepiej... siedzi za kierownicą kilkunastu młodych... musiałem, obowiązek. Tutaj w tej diabel- *) „Pilnuj się, nikomu nie opowiadaj..." się na skalnych półkach nieomal prostopadle nad drogą i w chwili kiedy zbliża się ciężarówka, spychają z góry duże skalne bryły. Tocząca się skała jak pocisk armatni miażdży ludzi i samochody. Jak wieziemy mięso albo wędzoną rybę, to na te smakołyki pan tajgi ma uczulony węch. Zatrzymujemy wozy przed kanionem i wychodzimy z karabinami gotowi do strzału. Dzisiaj odstraszył ich ryk syren i łoskot maszyn. — A krzyż postawiliście dla przestrogi? — zapytałem. — Nie, tam spoczywają „chłopcy ze szlaku", cała czwórka... wieczny im spokój. — Kiedy kończy się twoja umowa? Kiedy wracasz na „wielką ziemię"? — Już mogłem wracać, płynąć „Dżurmą" do Wła-dywostoku, ale przyjdzie poczekać... Jest dęło — sprawa. — Jaka, Iwanie? — Człowieku, jesteś bardzo ciekawy, a to niedobrze. Różnie ludzie mogą o tobie pomyśleć... milczenie jest złotem, a szczególnie w tajdze... zapamiętaj to dobrze. — Zrobiliśmy już ładny szmat drogi — zagadnąłem, by skierować myśl w innym, kierunku. — Wkrótce zobaczymy namioty „włóczęgów" i tam napijemy się herbaty. — Namioty „włóczęgów", powiedziałeś — spytałem naiwnie. — Tak w tajdze nazywają geologów. Ich najwięcej nie wraca... jadą na północ. Tak, tak, panie „włóczęgo" — trącił mnie poufale w bok — zapamiętaj sobie, że oni i myśliwi, jak nikt inny przestrzegają prawa 29 28 "tutaj, zobaczysz." * .-¦¦-.¦ Postój był niedługi. Wniesiono do namiotu kocioł z wrzątkiem. Na długim stole z nierówno ociosanych pni stał rząd kubków, w dziurawej misce kilka płytek prasowanej herbaty czarnej jak smoła. Starzy tajożnicy dostawiali do naprędce rozpalonego ogniska swe kociołki z fasolą albo grochówką na słoninie. Młod-:i sięgali do zapasów suchego prowiantu Kiedy wróciłem do namiotu, Iwana jeszcze nie było. Z obu stron drogi gęsta ściana kosodrzewiny. Z dna zapadlin wyrastały smukłe pnie modrzewi, chwiejące się w podrywach wiatru. Wzrok mój z wolna przesuwał się to po nagich szczytach górskich, to po łagodnych pochyłościach sopek, olbrzymich kopuł. Postawiłem sobie pytanie, czy przetrwam na tej nieznanej dzikiej ziemi, wiecznej zmarzlinie, okres trzech lat ujętych umową. Człowieka mojego pokroju ciągnie to wielkie nieznane, a jednocześnie jakiś wewnętrzny głos ostrzega, by nie oddalać się od'stada... Szukać „stada" ludzkiego, ba, nawet jednostki w tych bezkresnych przestrzeniach tajgi ziejącej pustką graniczy z obłędem. Trzask łamanej gałązki i dalekie rozmowy-odgłosy oderwały mnie od rozmyślań, przykuły moją uwagę. W wąskim prześwicie ujrzałem postać z wilczą papachą na głowie, a obok niej lniana czupryna „Iwana trzy palce". Wilcza papacha? Zaraz, spokojnie, widziałem ją... pamiętam siwe pasma włosów otaczające mechatą czerń kudłów. Tak, to „Kosołapy"! Musieli mieć coś ważnego sobie do powiedzenia, że wybrali takie zaciszne miejsce. Gdzieś, z szeregu wozów zawył klakson, to sygnał do odjazdu. Wilcza papacha czmychnęła między zwietrzałymi skałami. Do nasypu drogi zbliżał się Iwan, poprawiając po drodze — niby dla zmylenia obserwatorów — swoje spodnie. 30 płoną wojłokiem kabinę, zlał się z rytmicznym szumem naszej maszyny. „Iwan trzy palce" głęboko zamyślony nucił swoją pieśń „o miłości dzikiej dziewczyny z maleńkiej portowej tawerny". — „I nikt pojąć nie mógł, dlaczego w noc ciemną, ponurą, dziewczyna rzuciła się z latarni morskiej w pianę fal" — zadeklamowałem ostatnie zdanie tej smutnej ballady. Przez dłuższy czas obaj wpatrzeni w mijający nas krajobraz milczeliśmy, zastanawiając się jak rozpocząć rozmowę, co powiedzieć. Spojrzałem w jego otwartą i niby to wzbudzającą zaufanie twarz, na niespokojnie ześlizgujące się po kierownicy palce. Było w nim coś, co niepokoi, co pcha człowieka, by zajrzeć, co kryje się głębiej, co prawdziwe, bez maski. — „Biały człowieku z zachodu", tyś Polak? — pierwszy przerwał milczenie „Iwan trzy palce". — Tak. — Z kim jechałeś „transsyberyjskim", z kim płynąłeś na „Dżuimie". — Ciekawi cię to, „Iwanie trzy palce"? ¦— odpowiedziałem pytaniem na pytanie. — Tak sobie... może, zresztą jak chcesz. Jeżeli nie, to również dobrze. Wiesz, człowieku, tajga nieomylnie powie czy „padł cień na twoje słowa", czy też nie. — Myślę, że nie znasz tych ludzi. Ty jesteś kierowcą, a oni, jak mówią w tajdze, „włóczęgi". A może — rozłożyłem obojętnie dłonie — bliski mi był bardzo „Smutny", trudno było mi się z nim rozstać... jak brat. ¦— „Smutny", mówisz?... A imię, imię jego ojca, nazwisko, skąd on, jego rodzina? — spojrzał mi przez sekundę z uporem w oczy — Mów! 31 ka w Moskwie. Na imię je] inna. g zginął, w lodach Kołymy... Był „zesłańcem-buntowsz- czykiem", wystarczy? Pokiwał wielokrotnie głową i nagle zdjąwszy rękę z kierownicy nakrył z ciepłym uściskiem moją dłoń. — A jego przyjaciół znasz?... — tym razem w brzmieniu słów, w głosie zadźwięczało coś bliskiego... smuga ciepła, przyjaźni. — Tylko ich przydomki, jak na nich wołają w tajdze: „Siedoj", „Kosołapy", „Myśliciel". Serdecznie wspominali o czukockich myśliwych Taapie i Szag- żoju. — Tak, prawda. A czy wiesz, dlaczego ci trzej wrócili ponownie na Kołymę, do tajgi? — zapytał. — Wiem, ale ci nie powiem — burknąłem przez zęby. — To ja ci powiem, ja, „Iwan trzy palce" — mówiąc uniósł w górę trzy palce jakby do przysięgi — z tej samej przyczyny co i ja. Żona moja z synem odpłynęli wczoraj „Dżurmą", a ja pozostałem do jesieni. Oni, ci co ich wymieniłeś, jadą z nami w kolumnie, wiesz? — Wiem, widziałem jak rozmawiałeś z „Koso- łapym". — Wrócili, bo ktoś postanowił jeszcze raz przyjechać tutaj, napluć nam w twarz. Wrócili z nim przyjaciele moich przyjaciół — spojrzał uważnie na mnie — by... — Zgodnie z prawem tajgi, z nastund — przeciąłem nie zakończone przez niego zdanie... — Wykonać wyrok na „Legawym" — zakończy „Iwan trzy palce". — Ale to nie tylko dlatego wrócili... Wrócili n 32 im trudno żyć. :¦¦-¦'-- Nocą spaliśmy w przydrożnym namiocie szczelnie owinięci w koce, przytuleni do siebie plecami. Podmuchy mroźnego wiatru rytmicznie wybrzuszały brezent namiotu, wdzierały się szczelinami pod nasze koce. Kiedy się obudziłem, spostrzegłem, że nakryty jestem kożuchem Iwana — spaliśmy na moim kożuchu — on zaś leżał skurczony pod kusym waciakiem. Przecież, kiedy kładliśmy się spać, narzucił kożuch na nas obu... Chciałem coś powiedzieć, podziękować mu, lecz on tylko ruchem dłoni dał znak, że zbyteczne są słowa — to obowiązek przyjaciela. Nagle Iwan zerwał się z posłania i dotknął mojej ręki. — Słyszysz? — wśród dudnienia wiatru wdzierającego się do gardzieli wąwozu drgał w powietrzu z dala dochodzący urywany rytm. — W dolinie zapuszczają silniki. Zwiń koce, kożuchy, zanieś je do wozu. Ja pobiegnę po coś gorącego. Wrócił niebawem niosąc kociołek z parującą fasolą z mięsem. Dyżurny rozlewał wrzątek, kładąc obok każdego kubka kostkę cukru i odłamek prasowanej herbaty. Po śniadaniu długi rząd ciężarówek zatrzymał się przed namiotem. Minęliby nas, ale Iwan zatrzymał wóz w miejscu, gdzie mijanka była niemożliwa. Spadziste odnogi wzgórz porosłe kosodrzewiną, podpełzły do samych kolein szlaku, nieomal zagradzając wjazd w dolinę. Ruszyliśmy spadzistą drogą, która w dali zanikała w oparach mgły. W ślad za nami długim łańcuchem pełzła cała kolumna. — Dlaczego postawiłeś wóz w kleszczach gór? — zapytałem Iwana. — Mamy przed sobą najtrudniejszy odcinek drogi, przekonasz się. W niektórych miejscach stale w pogotowiu są silniki na gąsienicach. Moja maszyna jest bo- 3 Prawo tajgi 33 T" na szczyty, forsuję strumienie górskie, 5a]ę sobie raaę. *le maszyny trzeba podciągać. Będziemy co najmniej ^ie — trzy godziny wcześniej od innych nad brzegiem w*elkiej Kołymy. A gdybym był w środku kolumny, ^ałbym podcięte skrzydła, nie byłoby wyboru... cze- ^j na swoją kolejkę, zrozumiałeś? — Racja, racja, przyjacielu — odpowiedziałem, kła-Hc mu do ust dymiącego papierosa. — Co najważniejsze — ciągnął dalej Iwan nie odry-w*ijąc oczu od wyboistej trasy — mam umówione spot- ^nie z „Szagżojem". To niezawodny człowiek. Gdy po-z^skasz jego przyjaźń, możesz być spokojny i każdy ^ukcza, Ewen czy Jakut będzie „wołał" na ciebie "V>rat". Przy rzece kończy się północny szlak, dalej nie idą ciężarówki. Ludzie tajgi mówią, że gdy dotrą x> brzegów Kołymy, świat pozostanie daleko za nimi. Wjechaliśmy w dolinę, gdzie gęsto rósł smukły modrzew, a podszycie — karłowata brzoza i nisko ścielą-^e się połacie cedru — tłumiły uderzenia wiatru. Tu Panował półmrok. Miałem wrażenie, że ocieram się ramieniem o drzewa, że rozciągnę się jak długi uderzając o sterczące ostrza skał, że ugrzęznę w zwałach i Zmurszałych pni, powalonych niegdyś przez burzę, ^ może ze starości. Z ich próchnicy wystrzeliła do słońca niezliczona ilość smukłych, pokrytych subtelną zielenią wiosny, pędów modrzewia. Spojrzałem ukradkiem ^tia Iwana. On nagłym półzwrotem twarzy spojrzał mi "w oczy, jakby odgadując lot moich myśli. — Nieśmiertelny modrzew przez swą śmierć zbu-i dził do życia nowe, liczniejsze pokolenie. Kołymsk; tajgę — podnóża gór, doliny rzek i potoków, kopulaste sopki — pokrywa modrzew, święte drzewo. To dunne enin, matka ziemia, mówią Eweni, posadziła modrzew, który sięga swym szczytem nieba. Ko- władczyni ciał niebieskich. Dobre ducny, usauu na gałęziach drzewa, chronią życie i dobrobyt rodu. Jeżeli zginie drzewo-modrzew, zginie człowiek, mówią Jakuci. I nie bez racji — zgaśnie ognisko, zgaśnie życie. — Z tego drzewa — ciągnął dalej po chwili milczenia — szamani odrąbują szczapę, aby sporządzić obręcz do szamańskiego bębna. Tak, Józefie Janowiczu Słomiński — tak po raz pierwszy zwrócił się do mnie — i z człowiekiem, no, tylko z dobrym człowiekiem tak bywa. Zginie w śniegach, odnajdzie go zgłodniały po długim zimowym śnie pan tajgi, niedźwiedź kara gu-rosu, pożywi się, nabierze sił. Na jego zew wyjdzie z nory niedźwiedzica, podąży na gody do niego, by ją zapłodnił, dał początek nowemu życiu. A tacy jak „Legawy" zamienią się w zgnił..., w złowonie. Żaden kara-gurosu jej nie ruszy, obejdzie z daleka, zostawi tam w pobliżu kupy łajna. Tak, tak, przyjacielu — skinął głową — tak głosi saga Ewenów. — Miałeś na myśli tego..., prawda? — trąciłem go kolanem. — No tak! — Na jego twarzy pojawił się zły, zawzięty uśmiech. — Bo... — nie dokończył zdania. Nagle, naruszając ustalony dystans między ciężarówkami, Iwan ostro dodał gazu, tak że na moment przygwoździło mnie do oparcia i z rozpędem wjechał w szeroko rozlany strumień, rozcinając bryzgami wodę. Bielejące ławice wymoszczone błyszczącymi okrąglakami sprawiły, że koła wozu w zygzakowatym^ poślizgu przeskoczyły kamienny próg drugiego brzegu. — Pokonaliśmy rzeczkę — powiedział wesołym głosem, głaszcząc pieszczotliwie wybrzuszoną pokrywę sil nika — ale kły nam pokazała, białe jak śnieg. Tyiki 36 silników naruszy! głuchy ryk ciągnika. — Chciałeś przedtem coś powiedzieć, urwałeś... — powiedziałem, podając mu papierosa. — Zaraz, chwileczkę, aha, już wiem, mówiliśmy o „Legawym". To było rok i parę miesięcy temu. Dowiedziałem się, że on w najpodlejszy sposób spowodował śmierć „Białej Damy". Tutejsze plemiona nadały jej imię „Biały Ren". Wówczas powziąłem decyzję spotkania się z „Kosołapym". Postawiłem wóz na przegląd w jednym z małych warsztatów na trasie. Tam pracowali moi chłopcy, gotowi zrobić dla mnie wszystko. Muszę ci powiedzieć, że zanim siadłem za kierownicą, tutaj na szlaku, to mnie podlegały zakłady naprawcze w Zatoce Nagajewa. Jestem inżynierem — samochodziarzem. Był czas, kiedy byłem bliski obłędu. Setki, ba, tysiące samochodów czekały na przegląd, naprawę. A tu nie ma części zapasowych, nie ma obrabiarek, nie ma tej stali, której potrzeba, nie ma stopu do łożysk. Władze nalegały, groziły... Załogi kopalń złota czekały na żywność. Zwaliłem się z nóg, potem szpital, wyczerpanie nerwowe. Stałem się kierowcą. Wykombinowałem trzy — cztery dni. Wystarczający okres czasu, ażeby z zaprzęgiem wypoczętych psów pognać do „Ko-sołapego" i przyjechać z powrotem. — Zastrzelę go jak psa, na chłodno. Szkoda, by to ścierwo wisiało na „świętym drzewie", na modrzewiu. Znajdę go nawet pod ziemią... będzie umierał powoli — wykrztusił posiniałymi ze złości ustami mój przyjaciel „Kosołapy". — Chciałbym ci pomóc, być przy tym... — odpowiedziałem. — Nie, jedź i milcz — powiedział „Kosy" szorstko. — „Kosy", bracie, wiem do czego to prowadzi... zgubisz siebie, naradź się z „Siedojem"", z „Szagżo- 3T T jem", to trzeoa uuuiŁC *~„___u może być pudła. „Legawy" ostatnio nie jeździ sam", ma obstawę. — Dobrze, dobrze, „Iwanie trzy palce" — rzekł już spokojnie — zrobię jak radzisz. Bądź spokojny, jedź, masz szmat drogi. — „Kosy", ty jesteś starym tajożnikiem, bądź tym razem mądrzejszy — powiedziałem mu na pożegnanie. Opuścił nisko głowę i nie powiedział więcej ani słowa. Kilkanaście dni później wszystkie radiostacje Ko-łymy i Czukotki posłały w eter następującej treści komunikat: „Władze poszukują myśliwego Szagżoja, narodowość Czukcza. Usiłował zabić znanego geologa Kowalenko. Domniemany powód: rabunek prób złota i broni. Za ujęcie żywego wyznacza się wysoką nagrodę. W razie oporu, zastrzelić na miejscu." Pamiętam, pamiętam każde słowo. Świeciło ostre majowe słońce zwiastujące początek wiosny na Kołymie. Jechaliśmy obok rzeczki, która śpiesząc do wielkiej rzeki, niosła ze sobą bryły lodu,! pnie drzew, zwoje kosodrzewiny. — A ty wiesz — naruszając ciszę, odezwał się Iwan — strzelał do „Legawego" nie „Kosołapy" a „Sie-doj" i chybił. Był zmęczony i głodny. Cały dzień wspinaczki po tropie wiodącym grzbietem gór, po pustynnych rumowiskach skalnych. Musiał za często obchodzić wąskie, ściśnięte ścianami granitu bezwodne doliny. Ani śladu zieleni — gołe zbocza skał. Wracał do swej bazy, tymczasowego obozowiska grupy geolo-' gów. Osiągnąwszy szczyt najwyższego wzniesienia, spojj rżał w dół. Kilkaset metrów poniżej jego stóp wił si^ jak biała nić, wąski trop niedźwiedzi używany rów-j nież przez waszego brata „włóczęgów". Tam w dalii I 38 fozpozriać. — Tak, mój przyjacielu — powiedział, sięgając po papierosa — w nieomal bezludnej kołymskiej tajdze człowiek ujrzawszy człowieka zadaje sobie pytanie: kto, skąd, co go tutaj sprowadza? Przyjaciel? Wróg?... Może zbiegły więzień z kopalń złota?... Zbiegły nie może zostawić żywego świadka. Oni idą tajgą, przez tundrę do Cieśniny Beringa, na Alaskę. — Czy udaje im się ta wyprawa..., tysiące kilometrów, a potem jeszcze Cieśnina Beringa, pełna gór lodowych? — zapytałem Iwana. — Mówią, że z tysiąca... no, trzech do pięciu ma szczęście. — I co dalej? Kogo zobaczył „Siedoj"? Kim był ten „ktoś"? Powiedz. — „Siedoj" przyłożył do oczu starą lornetę. To był „Legawy", nie miał wątpliwości. Strzał padł z daleka, strzelec był niewidoczny. A łotr zeznał, że strzelał „Szagżoj". Bał się go, a to z tej przyczyny, że kiedyś wyłudził od niego kilka sobolich futerek. Przyrzekł, że odda je w faktorii, że „Szagżoj" będzie mógł za nie nabyć, co potrzeba myśliwemu. „Legawy" zawiózł cenne skórki nie do faktorii, a na „wielką ziemię". — Mama jego taka owaka — zakląłem głośno — to nie człowiek, to upiór uśmiercający we mgle... Wiem wszystko o „Białej Damie", opowiedział mi „Smutny". Przyrzekłem mu nikomu o niej nie mówić, nie wspominać jej... niech tam spokojnie śpi. — Józefie, wiem, że w twojej kabinie na „Dżur-mie" zapadł wyrok na „upiora tajgi", powiedział mi o tym twój brat „Smutny", powtórzył na szlaku „Kosołapy". O więcej nie pytaj, siedzę za kierownicą. Widzisz tę przepaść pod nami? Zaledwie krok od koleiny dzieli nas od śmierci. Jeżeli będziesz w tajdze, to na sopce na 39 północ ocl Jagounujc, _ krzyża gałązkę modrzewia i ode mnie. Nie przypuszczałem, że „Iwan trzy palce" jest zdolny do tak silnych uczuć. Bez słowa położyłem moją dłoń na jego palcach, kurczowo trzymających wibrujące koło — ster wozu. To go uspokoiło. Szlak prowadził po zboczu skalistych szczytów. — Jeszcze jeden stromy zjazd, przeprawa przez bród rzeczki i za godzinę, a może trochę więcej, zatrzyma nas Kołyma. Będziemy na miejscu w południe. Przed rzeką będzie na nas czekał „Szagżoj". Nagle gwałtownie nacisnął na hamulce, ręczny i noż- j ny. Wóz ślizgiem przeleciał jeszcze kilkanaście kro- ! ków. — Co się stało? — zapytałem. — Patrz za zakrętem! Przy tej szybkości ciężarówka zarzuciłaby w bok, przednie i tylne koło otarłoby się o gładki pień powalonego drzewa i jak z procy, pod kątem prostym polecielibyśmy po tej kłodzie-prowad-nicy... Pozbieraliby na dole nasze „różki i nóżki" i strzępy wiszące na skalnych ostrzach. Stanąłby tutaj nowy dwuramienny krzyż. — Bracie, masz topór? — zapytałem. — Po co, Józefie, mam coś lepszego, zobaczysz. Mozolnie wydobył z kieszeni malutkie podłużne pu-l dełko, nacisnął na ukryty przycisk. Odskoczyła po-J krywka. Rozwinął rulonik papieru. W garści zabłysnęła gilza-zapalnik. Z bocznego schowka w spodniach, tarr gdzie murarze i cieśle noszą składany metr, wyciągną czarny zwój sznura Bickforda. Ze skrzynki z narzędzia' mi wyjął zawiniętą w szmatę sporą kostkę amonalu materiału wybuchowego. — Cofnę trochę wóz, a ty idź i nazbieraj borówel Widzisz? — wskazał ręką na skłon sopki — tam j Kiedy dno brezentowego worka pokryło się koralami jagód, uderzył grorn. Stado kuropatw i czcigodna para głuszców w rozsypce pofrunęły w różne strony. W wąskiej dolinie słychać było trzask łamanych gałęzi i głuche uderzenia o skalną podeszwę. To kara-gurosu, władca tajgi zbudzony ze snu szukał ratunku w ucieczce. Długi modrzew łukiem spadł na strome zbocze, stanął na moment świecą — tak jak rósł — i potoczył się w przepaść, kosząc kępy młodego podszycia. Przeciągły sygnał wzywał do powrotu. Wjechaliśmy na przestrzenny szlak. Iwan, oparłszy pierś o kierownicę pełnymi garściami sypał do ust soczyste jagody. — Zajmij na chwilę moje miejsce, tak nieporęcznie zjadać ten przysmak. Po chwili opróżniwszy worek podziękował mi kiwnięciem głowy i uśmiechem. Jego ręce znów spokojnie spoczęły na kole kierownicy. — Jeżeli ten potok-zawalidroga, patrz, tam w dali, nie przywlókł na bród jakiegoś „kijka" — powiedział, odrzucając głowę w tył — to wszystko będzie „barr--tso-dobsze" — i zaśmiał się tak głośno, aż zadrżały szyby w kabinie. — Teraz patrz na lustro potoku, czy on gładko płynie, czy coś długiego nie leży w poprzek. Ciężarówka z narastającym szumem mknęła naprzód, żłobiąc sobie korytarz w bryzgach wody. Jej koła mocno opierając się o twarde łożysko rzeczki, wykonały ostry podskok. Jesteśmy na drugim brzegu. — Uf! — kierowca z westchnieniem ulgi wypuścił I gwałtownie długo wstrzymywany oddech i przysta-lął. Wyskoczył z kabiny i obszedł dookoła wozu. Lekko 41 40 powiedzieć: „dzięki ci, nie zawiodłem się net iUu.v . ^ Spojrzałem na zegarek. Iwan uchwycił mój wzrok. — Widzisz to pasmo gór, u stóp których kłębią się obłoki? — Widzę, Iwanie. — To już drugi brzeg rzeki. Stamtąd poniosą was na północ koniki albo reny, a zimą zaprzęgi psów. Nie minie godzina, gdy zobaczysz wody Kołymy. W starym korycie rzeki, niewidoczny zza krzewów, czeka nas „Szagżoj". Jego ogniska nie zdradzi obłoczek dymu. On widzi wszystko i wszystkich, a jego nikt nie zobaczy. Czeka nas przyjaciel „Szagżoj" z czajnikiem wrzątku na herbatę i przypieka nad stożkiem żaru ładną ćwiartkę młodego rena, oblewając ją łojem. — A skąd on wie, kiedy ty przyjedziesz? Czy mówiłeś z nim poprzednio, żeby czekał na nas? — zapytałem. — Ewen, Orocz albo Czukcza odpowiedziałby tak: „tajga wszystko widzieć, tajga wszystko słyszeć, echo tajgi wszystko mówić". Zrozumiałeś? Co, dopiekłem ci? Ale to tak, no wiesz — powiedział śmiejąc się. — Nie J myśl znowu, że pozostawię zagadkę nierozwiązaną...] Może długo, a może już nigdy nie spotkamy się. Pamięta Syberia, Daleki Wschód wyprawy na północ w złotą kołymską tajgę. Śmiałkowie wyruszali z Czyty, Jakucka... i nikt nie wrócił. Wyczytałem kiedyś w jakiejś książce: „Ludzi śmiałych urzeka tajga, to nieznane, ta gra... z własnym życiem, w pogoni za przygodami i za sławą. Wolny żyje ten, kto umie umierać." Jechaliśmy w milczeniu. — Iwanie, co z lejne czaty i obowiązek podtrzymywania ognisk prze--plątały krótki sen. Świeże pędy brzozy, badyle suchej trawy i kiełkująca zieleń — po sucharach i wodzie —¦ zaspokajały niewybredny apetyt naszych koników! 50 zagłębialiśmy się w góry. Często korzystaliśmy z niedźwiedzich ścieżek wyżłobionych nad przepaściami przez tysiące pokoleń króla tajgi. W niebezpiecznych miejscach, na krętym tropie, naśladując przewodnika, braliśmy do rąk winchestery. Słychać było suchy trzask wsuwanych do luf naboi. — Ee, tutaj kara-gurosu pan, my nie, nie! — unosząc groźnie palce w górę mówił Ewen. Pewnej nocy, kiedy zostaliśmy już tylko we dwoje — Ewen-przewodnik i ja — długo zastanawiałem się, z jaką zdumiewającą umiejętnością mój przewodnik na tej długiej trasie w nieznanej mu tajdze doprowadził każdego „włóczęgę" do wyznaczonej grupy badań geologicznych. Przecież ich obóz jest ruchomy, przenosi się z miejsca na miejsce. Czy jest możliwe, że on, przewodnik, tylko na podstawie danych uzyskanych od głównego przewodnika Jakuta, w pogawędce przy promie mógł uzyskać wszystkie wskazówki, by przejść tak daleką i skomplikowaną trasę? Może po kilku latach pobytu w tajdze będę mógł odpowiedzieć na to pytanie. Po mozolnej wspinaczce osiągnęliśmy wreszcie szczyt górskiego łańcucha, dział wodny. W pewnej chwili Ewen zamiast na północ ostro zawrócił na wschód. Zrównałem się z nim i pytająco spojrzałem mu w oczy. — Trzeba okrążyć — zatoczył winchesterem koło w powietrzu — dolina szamanów i cieni. Twoja widzieć stare czum *), na gałęzi modrzewia biała i czarna kawałek szmatka? — Tak, tak, widzę, przyjacielu. *) Czum — prowizoryczny dom z bierwion, jurta. 51 dla niej, biały dla słońca. Jak ona, ta matka,'nie póluby człowieka, och — westchnął — ciężko, bardzo źle, głód/, śmierć... Ta dolina zawsze polować moja ojciec, ojcą1--ojciec — mówiąc to kreślił szczeble drabiny, szczebel po szczeblu. — Tam kara-gurosu teraz przyszedł, tam jemu mówić „Wielki Niewidzialny", by szukać sobie żona... — Taki był sens z trudem sklejonych zdań. Spojrzałem znacząco na słońce, z wyrazem niezadowolenia na twarzy powiedziałem: — Kazancew czeka! Odwrócił się do mnie, powiedział kilka niezrozumiałych słów i zamilkł. Nie zapomnę tego spojrzenia. Był w nim gniew, żal, zaskoczenie. Czułem, że źrebiłem mu krzywdę. Uderzył konia knutem i spiesznie ruszył naprzód. Nagle stałem się dla niego obcy, daleki. Czy straciłem przyjaciela?... Nie przemówił do mnie, byłem cieniem, przestałem dla niego istnieć. Prawdopodobnie zadawał sobie pytanie: Jak mógł ten przybysz tak postąpić?... chciał naruszyć spokój jego przodków, przyjaciół, zakłócić gody weselne króla tajgi, narazić się dunne enin? Odczułem nagle przygniatający ciężar samotności, tęsknotę za rozmową. Nie mogłem znaleźć sposobu zbliżenia się, naprawienia niebacznie wypowiedzianych słów. Jak wytłumaczyć Ewenowi, że nie znam ich wierzeń, mitów, kultury, że nie miałem zamiaru lekceważyć rodowych tradycji? A przecież niedźwiedź — przypomniałem sobie opowiadanie Czerskiego — w pojęciu Ewenów, to pierwszy człowiek na ziemi, który później przybrał postać zwierzęcia. Pokrewny Ewenom szczep Oroczan traktuje niedźwiedzia jak zwierzę święte.*) *) A. Anisimow : Wierzenia ludów Północy. „ — są czujni, wrażliwi. Nowy „włóczęga" musi przyzwyczaić się do milczenia, do [Zachowania ciszy, ważyć każde słowo, zanim je wypowie. Nocą nie pozwolił mi stać na czatach. Bezszelestnie podchodził do ogniska dokładając szczapy drzewa, zgarniał tlejące się sęki na środek stosu tak, że nawet iskierka nie padła na moje posłanie. Przez sen wyczułem, jak poprawiał na mnie zwisający kożuch. Nazajutrz rano zagaszono ognisko i tlejący się wokół niego mech. Ruszyliśmy na północ. Drogowskazem był obrany przez Ewena wierzchołek góry. — Twoja widzieć? —¦ to były pierwsze słowa, które powiedział po dniach milczenia. — Nie —¦ odpowiedziałem. — Patrzeć dobrze tam! — wskazał winchesterem kierunek. Daleko na skłonie bezdrzewnej sopki bielały podłużne kreski. — Tam jest Kazancew — powiedział sucho. Wyprzedził mnie o kilkanaście kroków, by uniknąć rozmowy, dalszych pytań, odpowiedzi. Doprowadzi mnie do celu podróży, do namiotów obozu poszukiwawczego geologów, wskaże je tylko knutem, nie wymówi słowa i zawróci. Nie zechce napić się herbaty, odpocząć przy ognisku z człowiekiem, na którego słowa „padł cień" — pomyślałem przygnębiony. Na poszerzającej się ścieżce było tyle miejsca, że można było jechać obok siebie. Wykorzystałem bezzwłocznie tę okazję. — Twoja mówić, że tam „Sprawiedliwy"? — powiedziałem głośno. Ewen ostro skręciwszy w bok, zagrodził mi koniem ścieżkę. — Jak twoja mówić? 53 52 w oczy. — Moja fajka zimno — zeskoczył z konia i usiadł na powalonym modrzewiu. Gestem zaprosił do zajęcia miejsca obok niego i wyjął z kujlanki woreczek z machorką. — Kto twoja mówić Kazancew „Sprawiedliwy", e e?... — Brat „Smutny" i przyjaciele: „Iwan trzy palce", „Siedoj", „Kosołapy"... Twarz jego nagle rozpromieniła się, wstał, cofnął się o krok, to znów zbliżył się... Chciał sobie utrwalić moją twarz, ruchy. Podszedł tak blisko, że jego oddech dotknął moją szyję. — Twoja brat „Smutny"? Twoja „biały człowiek słońce spać"? — Tak, brat Ewen! — Moja dużo „dumać"... Jak twoja brat „Smutny", twoja dużo dobry człowiek. Moja nie mówić do tajga, „człowiek" — trącił mnie przyjacielsko fajeczką — precz od jurt Ewenów, Oroczonów. Moja niedobrze „dumał" — dodał po chwili w swoim języku. Wypaliliśmy w milczeniu nasze fajki, — Tajga do moja mówić — zwrócił się do mnie — przyjaciele mówić, idzie z Ewen „biały człowiek słońce spać". Moja nie pytać... dużo człowiek, biały człowiek. Moja nie pytać, kto „biały człowiek". W śmiejących się oczach Ewena błysnęło coś, co przypominało mi odblask słońca na kroplach rosy drżących na igiełkach modrzewi. Stanąłem przed nim i tak samo jak to uczynił „Szagżoj" przy rzece, skrzyżowawszy ręce powiedziałem: — Dobrze, dobrze, brat Ewen. W milczeniu przedzieraliśmy się przez gąszcze do- tami zwierząt zamieniały się w lepką maź, trzęsawisko trudne do przebycia. Mój przyjaciel od czasu do czasu ruchem ręki dawał znak, bym się zatrzymał, zaczekał na niego. On z bronią gotową do strzału torował drogę. Echo dwóch wystrzałów targnęło powietrzem. Moje koniki niespokojnie zastrzygły uszami. Za chwilę wrócił Ewen, uśmiechnięty, z podniesionym nad głową winchesterem. — Moja prosić kara-gurosu zejść ze ścieżki, moja koń nie jeść. Iść spokojnie tajga. W prześwitach krętej linii wierzchołków modrzewi pojawiały się „białe pudełka" — namioty. Nagle, wychodząc z półmroku tajgi, oślepiły nas promienie słońca tak silnie, że przez chwilę wstrzymawszy konie, zasłanialiśmy dłońmi oczy. Konie nisko zwiesiły głowy. Wzdłuż ściany tajgi wiła się bielejąca ścieżka, która nieomal pod kątem prostym skręciła w górę, by serpentyną ujść w czworobok namiotów — bazy Kazancewa. „Ci w górze" czuli się bezpiecznie. Podejść znienacka do tej twierdzy przez spiętrzone skały, rumowiska kamieni, zapaści i bezdrzewny skrawek tajgi, było niemożliwe. Konie z trudem wspinały się w górę. mocno wbijając podkowy w skalną płytę ścieżki. — „Umka" *) — krzyknął nagle Ewen do wspaniałego wilczura, który stał pośrodku ścieżki. Przez chwilę patrzył na nas robiąc bokami, jakby zastanawiał się, kogo to jego przyjaciel przyprowadził. Od tego człowieka dolatywał nieznany zapach, który drażnił jego czułe nozdrza. Zawrócił i w kilku skokach wpadł na środek placu 54 *) Umka — niedźwiedź w języku Czukczów. J 55 dzi, by wyszli na spotkanie gości. Frzea wieiium **.*-trem *) ukazał się mężczyzna ubrany jedynie w długie buty i skórzane spodnie podtrzymywane szerokim pasem. Podmuch wiatru przykleił wyblakłą koszulę do ciała i targał jego siwe, rzadkie włosy. Był wysoki i barczysty. — Och, brat Ewen, wiezie gościa. Oczekujemy was od kilku dni — powiedział i jego twarz rozjaśniła się uśmiechem. — Twoja brat Ewen oddaje twoja „Sprawiedliwy" człowiek. On, brat „Smutny" —¦ dokończył w swoim języku. Uniósł ręce w górę na znak, że jeszcze chce coś powiedzieć. Podszedł blisko do Kazancewa, żeby go nie usłyszeli nadchodzący ludzie. — Jego — kiwnąwszy głową w moją stronę — twoja i moja przyjaciele wołają „biały człowiek, gdzie słońce spać". Kazancew obiema rękami uchwycił w pół Ewena i uniósł go na wysokość swojej twarzy. Obydwaj, bez słów, przyjacielsko kiwając głowami przez chwilę wpatrzeni byli w siebie. — Witam, Józefie Janowiczu! — uścisnął mi silnie rękę. — A to „Iwan Mały", siedzi przy antenie — ręką wskazał wysoki maszt radiostacji — nasz kontakt ze światem. „Mały Iwan" wyciągnął rękę i przechyliwszy głowę nieco w bok zmierzył mnie od stóp do głowy. — Nazywam się Iwan Iwanowicz Iwanów — powiedział uroczyście. — A to „Aga", znakomity kucharz, człowiek z Kau kazu, straszny zbój i nożownik — palcem dotknął jeg> *) Szater — namiot. W tym przypadku namiot wodza. wał. Obaj „Iwan Mały" i „Aga" oddalili się do swych namiotów. — Józefie Janowiczu, wchodzisz jako brat „Smutnego" do naszej tajożnej rodziny. Jesteś dziewiętnasty, wszystko będzie choroszo. — Powiedział te słowa głosem twardym, bez uśmiechu na twarzy. Patrząc mi z uporem w oczy, dostrzegł w nich cień lęku, obawy. — Spokojnie, przyjacielu — i łagodnie opuścił rękę na moje ramię. Zdawałem sobie sprawę, co to jest Kołyma. Niezbadana przez geologów ziemia wiecznej zmarzliny, nie naniesiona na żadnej mapie. Rzadka modrzewiowa tajga, sopki i góry, skalne pustynie, trudne do przebycia wąwozy-kaniony. Prawie bezludny obszar od Morza Ochockiego po Ocean Lodowaty. Koczownicze szczepy: Eweni, Oroczoni, Czukcze ze stadami renów i grono śmiałych myśliwych przemierzających tajgę w poszukiwaniu „puszystego złota": sobola, gronostaja, polarnej wiewiórki, lisa. Jeżeli dawniej jakiś śmiałek z Jakucka przedarł się przez łańcuch Gór Czerskiego do złotych potoków, to tajga zamknęła mu powrót. Pogrzeb sprawił człowiekowi kara-gurosu, umka — pan tajgi. A „bicz boży" tej ziemi, szalejąca w okresie długiej zimy straszna purga — zamieć śnieżna, usypała mu biały kurhan... W małym zespole — myślałem przez chwilę — nie ma rzeczy błahej. Jeden gest, nie w porę wypowiedziane słowo, jedno potknięcie, zostawia na długo swój ślad, często narasta i może mieć nieobliczalne skutki. Tu nie ma rzeczy nieważnej, tajga to nie „wielka ziemia". Tu nie dotarło jeszcze prawo białego 57 56 CZlUWlciva wj%j^ .. __ t wało prawo tajgi — nastund, niezmienne w okowach polarnego lodu. „Legawy", ty niedobry człowieku, zadrwiłeś z prawa tajgi, wróciłeś, teraz nie ujdziesz, nie skryjesz się, zapadł wyrok — pomyślałem. Może skośnooki Ewen, Oroczon, Czukczy weźmie cię na cel? — A może biały „włóczęga" posadzi cię na muszkę winchestera i pośle ci jedną niechybną kulę. Na twarzy „włóczęgi" nie drgnie muskuł, kiedy zwali się ciało w przepaść. Te myśli wirowały w głowie, nie dopuszczały innych, nie pozwalały się skupić nad moją przyszłą pracą, skradły sen pierwszej nocy w namiocie bazy Kazancewa. Po upływie paru dni pracowałem już sam w pobliskiej dolinie oddalonej od naszej bazy zaledwie o dwa dni marszu. Badałem na zawartość złota dno potoku, zbierałem piasek, najczęściej gołymi rękami, płukałem go w strumieniu lodowatej wody. Starałem się w przybliżeniu określić zawartość złota w piasku, rozmiary złotego pola, przypuszczalne zapasy kruszcu, grubość warstwy nadkładu. Człowiek w kuflance siedzący prawie — że na szyi rena, spuszczał się spadzistym tropem w moją dolinę. Musiał zejść, by zwierzę mogło pokonać leżące j w poprzek, zwalone burzą pnie modrzewia. Poznałem j go natychmiast. To był Czukczy, myśliwy „Szagżoj' mój brat i przyjaciel „Iwana trzy palce". — „Szagżoj"! — krzyknąłem. Żoj... żoj... odpowie-1 działo echo. Uniósł ręce do góry odwzajemniając mójj gest powitania. — Moja, „biały brat słońce spać", moja przyjechać! od „Sprawiedliwy" do twoja mówić papier. — f 58 PF ""r ' z notesu kartkę. „Wracaj natychmiast. W dzienniku zaznacz, że zakończyłeś pracę w „Dolinie Kruka" w dniu wczorajszym. Kartkę spal. Wyjaśnienie da „Szagżoj". Czeka K." Taka była jej treść. Kiedy zastanawiałem się nad treścią kartki, „Szagżoj" nabijał fajeczkę machorką i rozniecił małe ognisko. Co znaczy wracać natychmiast? Po co adnotacja w dzienniku o zakończeniu prac? Przecież co najmniej jeszcze dwa-trzy dni należałoby tu pozostać... Czukczy milcząc wyciągnął mi z rąk papier, zapalił od ognia, a potem trzymał go w palcach, dopóki zwęglony nie znikł w językach płomieni. — Przyjacielu, mówić, co jest? — spojrzałem mu pytająco w oczy. — Głos tajgi od „Iwana trzy palce". „Rosomak" jechać koniem na północnym szlaku. Moja pilnować — uderzył dłonią o kolbę winchestera i zmrużył oko — twoja brat „Smutny" wiedzieć, prawda? Moja zrobić nastund, twoja być u „Sprawiedliwy", kiedy „Szagżoj"... — nie dokończył zdania, lecz machnął ręką jakby toporem ścinał drzewo. W zadumie spoglądał przez chwilę na wartki prąd rzeki, potem wzrok jego biegi po konturach wysokich gór, o które, szybując wysoko, ocierały się kadłuby czarnych chmur. — Jutro duża woda i ogień padać na dolinę — powiedział, obserwując ślady wiatru na kołyszących się gałązkach modrzewi. Wydawało mi się, że poruszając wargami mówił coś jedynie do siebie, jakby chciał przede mną ukryć słowa. Po chwili milczenia rzekł: — „Rosomak" musi bu-mi — umrzeć. Spojrzałem na przyjaciela i nagle poczułem się nie *) Torbazy — miękkie buty bez podeszwy ze skóry rena 60 — Mój bracie — zwróciłem, się do gościa — patrz, przed moją jarangą tli się ognisko. Nie odmówisz bratu, wypijemy kubek herbaty, dobrze? — Ty dobry człowiek, nie gasi charan —¦ ognisko przed jarangą, dobry charan czeka na gościa. Skinąłem głową na znak, że zrozumiałem treść jego słów, pospieszyłem do szałasu, by wrzucić na ognisko kilka suchych szczap i postawić kociołek z wodą. Za mną z wolna szedł „Szagżoj" prowadząc swego wierzchowca-rena do małej kotliny, gdzie rósł jagieł — mech reniferowy. — Mój bracie — zwróciłem się do gościa — odpocznij, proszę, ja skoczę do mojej „lodówki". W miejscu, gdzie zatknąłem gałązkę, uniosłem gruby kwadrat mchu. Na szklistej warstwie lodu leżało kilka okazałych hariusów *). Wieczerza była w całym tego słowa znaczeniu ta-jożnaja. „Szagżoj" pił z jedynego kubka herbatę, ja zaś z drewnianej miseczki pozostawionej w szałasie przed laty przez nieznanego myśliwego. Był pieczony harius, suchary, kanadyjska konserwa: fasola ze słoniną. Sięgnąłem po aluminiową buteleczkę ze spirytusem. Gość kilkakrotnie, nie wyrzekłszy słowa, przyłożył skrzyżowane dłonie do ust — znak, że nie będzie pił. — Bracie „Szagżoj", dlaczego? — zapytałem. — Biały bracie, gdzie słońce spać — powiedział z wolna, uroczyście — dopóki „Legawy-rosomak" nie bu-mi, moja, nie, nawet kropli. O, potem... jak moja zrobić nastund, moja wypić z dużo dobry człowiek z tajgi. *) Harius — ryba podobna do pstrąga. 61 ¦¦}......r" Pożegnaliśmy się w milczeniu. — Twoja iść, iść do „Sprawiedliwy", moja pilnować tropu — wskazał ręką wierzchołki gór. Uniósł na pożegnanie ręce i za chwilę znikł na grzbiecie swego rena wśród skał i, pni modrzewia. Zgasiłem tlejące się ognisko, uzupełniłem zapas drzewa, naniosłem suchych gałązek i mchu na rozpałkę, a w warstwie popiołu zostawiłem zawinięte w papier pudełko zapałek. Na sęku powiesiłem drążone z pnia wiadro, włożyłem do niego trochę sucharów i herbaty, nakryłem ciężkim kamieniem. Opuszczając szałas położyłem na progu, z naciętą strzałą na zachód gałązkę modrzewia. Spełniłem sumiennie jedno z przykazań tajgi: „Zostaw szałas w takim stanie, w jakim go zastałeś, lub w jakim byś go chciał zastać". Dwa dni trwała burza. Gęste strumienie wody otoczyły pierścieniem ognisko. Smoliste pnie suchego modrzewia stawiały zacięty opór wodnej nawałnicy, drwiły z wiatru. Dookoła czerń pni drzew, wyżej, w chwilach kiedy błyskawice oświetlały wierzchołki gór, białe płaty śniegu. Chwilami wiatr zanikał, jakby nabierał rozpędu, by przygwoździć do ziemi młode drzewka i pędy kosodrzewiny. Jeden atak burzy nie jest podobny do drugiego — każdy odmienny. Górny łamie korony wiekowych modrzewi, drugi, dolny, wściekle zamiata ziemię. ...Tak, tak, jasne, wrócę wcześniej, nie było mnie w tym czasie na szlaku... w dzienniku robót napisane... dowody, że w dniu, kiedy „Legawy" zwali się z konia, byłem w namiocie, na bazie. A burza zatrze ślady. „Sprawiedliwy" usuwa nawet cień... nikt nie może mnie podejrzewać. Oni wszyscy ściśle przestrzegają 62 lu — iv uyiy jego Słowa. " Kazancew przywitał mnie serdeczne. Westchnął, jakby z jego piersi usunięto przygniatający go pień drzewa. O, „Szagżoj" nie uronił słowa. Tydzień później zawitał „na herbatę" Ewen, mój przewodnik od rzeki Kołymy do bazy inżyniera Ka-zancewa. Dowiedziałem się, że „Legawy" zawrócił konia na ścieżce — przeląkł się burzy — w chwili, kiedy „Szagżoj" dostrzegłszy go z dala, wybierał miejsce wśród wyłomów skał, by posłać w dół niezawodną kulę. Znowu minął tydzień, może więcej... Wraz z inżynierem Kazancewem pracowaliśmy oboje w jego przestronnym namiocie, gdy ktoś w pobliżu głośno chrząknął. Mądry wilczur tym razem nie zapowiedział przybycia gościa. — Kto tam? Wejść! — głośno zawołał Kazancew. — To moja, Ewen, brat „Szagżoja". Futrzana kotara namiotu drgnęła, ukazała się głowa przybysza, potem wsunął się do \vnętrza mały, krępy człowiek. — Moja, brat „Szagżoj", moja i brat „Siedoj", twoja „Sprawiedliwy" i twoja „biały człowiek słońce spać" dużo, dużo zdrowia — kłaniając się gospodarzowi i mnie, zamilkł. Przeniósł wzrok na mnie, zabłyszczały jego skośne oczy. — Twoja brat „Smutny", moja dobrze mówić? — Tak, bracie — cicho potwierdził Kazancew. Rozmowa toczyła się szeptem w języku Czukczów. Stałem z boku z fajką w zębach nie odrywając oczu od przybysza. Od czasu do czasu Kazancew wplatał rosyjskie słowa, bym mógł zrozumieć wątek omawia- 63 wiedliwemu", były następujące:'" "*""'¦".........^ "' W — „Siedoj" przebywa w Chattynach, a „Kosołapy" j w Zatoce Nagajewa. Jak nie pierwszy, to drugi dowie się, kiedy i dokąd uda się „Legawy" na inspekcję w tajgę. Na wszystkich ważniejszych szlakach-tropach w tajdze czatować będą bracia Eweni, Czukcze, doskonali myśliwi. Kazancew da naboje — odczuwano brak takowych do winchesterów, stare zapasy dostarczane kiedyś z Alaski były na wyczerpaniu — parę worków mąki i płytek herbaty. „Iwan trzy palce" tęskni do żony i dzieci... płaczą na "wielkiej ziemi". „Niewi- ; dzialny" ¦— wielki bóg gniewa się na ludzi tajgi. Reny nie chcą jeść... rodzą się martwe jagnięta... ucieka i przed człowiekiem soból, gronostaj... Kara-gurosu, pan j tajgi, ujrzawszy myśliwego odwraca się z pogardą, i gniewnie porykując, bo nie przestrzega się prawa tajgi — nastund. Oj, niedobrze. Dopóki „Legawy" zatruwa powietrze tajgi, biada Czukczom, smutni chodzą Eweni i hodowcy renów, Oroczoni. Gdy mówił, jego plecy zginały się jak łuk naprężony cięciwą. „Sprawiedliwy" przez cały czas nie spuszczał wzroku z „brata Szagżoj", jedynie od czasu do czasu poważnie kiwał głową. — Powiedz, Józefie, niech „Aga" przyniesie herbatę, zakąski, no i wiesz... ¦— zwrócił się do mnie „Sprawiedliwy". — I oleń bolit gołowa i „brat Szagżoj" bolit gołowa, i „brat Smutny" bolit gołowa, i moja bolit gołowa *). -— I moja głowa boli — ze współczuciem powtórzy „Sprawiedliwy". 'uu \aj.U *) Tubylec nie powie wprost, że chce wypić, to byłbji nietakt. Zamiast tego powie: renifer (oleń) ma ból głowy.l 64 nienia zapasów żywności, opowiadali, że w tajdze dzieją się dziwne rzeczy. Wśród Ewenów i Czukczów widać nowe twarze. Zajęli przy tlejących ogniskach wloty wąwozów i kotlin górskich, wąskie przesmyki i zaciszne miejsca na grzbietach turni. Zapytani odpowiadali życzliwie: „Wyruszyliśmy, by zabić niedobrego zwierza". Inni twierdzili: „Idzie dużo, dużo dzikiego rena", albo: „moja przyjaciel czeka na złego ducha, zły, niedobry kara-gurosu jeść nasze reny". Kazancew słuchał przez chwilę zamyślony, potem zwrócił się raptownie do zebranych. — Nie bawcie się w traperów z Dzikiego Zachodu. W jakuckim kraju, w kołymskiej tajdze i tundrze oni są gospodarzami. Mogę was zapewnić, przeżyłem trzydzieści lat w tajdze, znam tutejsze szczepy, to dobrzy ludzie. Dwoje „włóczęgów", Czerski i ja zasłużyli sobie na przydomek „brat". W każdym z was oni widzą „brata" Kazancewa. Postępujcie tak jak dotychczas, żeby na wasze słowa i czyny „nie padł cień". Po chwili ciszy rzucił zdawkowe słowa: — Niech sobie tam polują! Te słowa powiedziane były, żeby zbagatelizować sprawę, uśpić ich czujność. Tylko on i ja wiedzieliśmy, na kogo ci w górach polują. „Brat Smutnego" to były dla Kazancewa wielkie słowa. Byłem mu bliższy, co starannie ukrywał — od innych, doświadczonych tajożników, jego długoletnich współpracowników. „Sprawiedliwy" ufał mi, nie miał przede mną tajemnic. Teraz w wielkim szatrze poszczególni kierownicy grup składali lakoniczne sprawozdania z pobytu i pracy w tajdze. ...A może „Smutny" i „Sprawiedliwy" zawarli tutaj w tajdze, w kraju Jakutów, „przyjaźń silniejszą i r 5 Prawo tajgi 65 -geolog Czerski, drugi, tajożnik odkryli dla Rosji „Złotą Kołymę"... Przecież Czerski właśnie tutaj zginął blisko, jak ręką sięgnąć ¦—• rozważałem. — Józef Janowicz pomoże mi w opracowaniu materiałów. Wyruszy na pomoc — chwilę się zastanawiał — tam gdzie będzie potrzeba. Ocknąłem się z zadumy, gdy padło moje nazwisko. Więc jednak chciał mnie odgrodzić... A może inny powód?... Po co myśleć, przypuszczać, nie lepiej trwać w niepewności?... Jeszcze kilka dni, tydzień i wszystko się wyjaśni. -— Lato jest krótkie. Skoncentrujemy naszą pracę na terenach z wysoką zawartością złota i nadających się do eksploatacji w najbliższej przyszłości. Życzę wam powodzenia, wracajcie zdrowi — powiedział Kazancew na zakończenie, żegnając się z „włóczęgami". Piętnastu mężczyzn schodziło z góry w czarną tajgę. Echo przez pewien czas podchwytywało ich głosy, powtarzało słowa pieśni o śmiałym zdobywcy Syberii — Jermaku. Pewnego dnia, kiedy „Aga" wniósł do szatra misę z mięsem i śpiewający samowar, Kazancew nie odrywając się od pracy podziękował mu skinieniem głowy. Tym razem „Aga" nie uniósł kotary, nie kwapił się z odejściem. Stał i spoglądał z roztargnieniem na swego szefa. — No, co tam, „Aga"? — zapytał Kazancew. — Właśnie chciałem powiedzieć... nie spałem tej nocy, Iwanie Wasilewiczu... — Co ty kręcisz! Mów jasno! — z lekka podrażnionym głosem upomniał go Kazancew. — Nocą widziałem parę razy ognie na najwyższych szczytach... wybuchały i gasły nagle, no... jakby becz- 66 ścieżce... Może szamani? Może duchy? ¦—¦ Dobra, dobra, pewnie kara-gurosu rozzuchwaliły się, napadają na stada renów, pastuchy dają sobie sygnały ¦—¦ obojętnie powiedział Kazancew. I znowu upłynęło kilka dni, a może więcej. Pewnej nocy przez chwilę zdawało mi się, że moje posłanie zakołowało się jak łódź kołysząca na falach. Ktoś niecierpliwie targał mnie za ramię. W półmroku ujrzałem „Małego Iwana" pochylonego nade mną. — Co jest!? — Stary was wzywa, inżynierze — kciukiem wskazał kierunek, gdzie stał namiot Kazancewa. — „Iwanie Mały", co się stało? ¦— Ja dla was, Józefie Janowiczu jestem Iwanem Iwanowiczem Iwanowym. Byłem radiotelegrafistą w eskadrze czarnomorskiej. „Małym" mogli mnie „wołać" jedynie admirał, a teraz nasz „Stary". — No dobrze, dobrze już, Iwanie Iwanowiczu, powiedz wreszcie, co się stało?... — Jest radiogram, pilny, jasne? —¦ odpowiedział niecierpliwie, kołysząc się na krótkich nogach. —¦ Czego chcą? Co nadali? — zapytałem, ubierając się pośpiesznie. — Czy wy, inżynierze, wiecie, co to jest tajemnica służbowa? — powiedział, przyglądając mi się. — W podróż wam. Stary czeka, a „Aga" już napchał plecak prowiantem. Gdy wszedłem do dużego namiotu, Kazancew niespokojnym krokiem przechadzał się od ściany do ściany. Coś go niepokoiło. — Gdzie twój winchester i pas z nabojami? — przystanąwszy zapytał. — Zostawiłem przed namiotem. 67 dnia go czyściłem — a następnie badał każdy nabój w pasie. Po chwili, spokojnym już głosem powiedział: — Zamienię kilka, -mogą być niewypały, spłonki zielone. Podając jtii pas podszedł do stołu, na którym leżała prowizoryczna mapa. — Popatrz tu — wskazał palcem — w kwadracie X 10, po prostej linii iaa północ, wszystkiego 70—80 j kilometrów od nas zdarzył się wypadek... Kolców i Bliskoruki, nasi geolodzy, spadli ze skały. Jeden się poharatał, ale na szczęście nie bardzo. Uratowali sprzęt, dokumenty i broń. Plecaki z żywnością zabrał potok. Jakiś myślimy dał znać- nadali radiogram. Zaniesiesz im to — kiwnął głową na plecak pokaźnych rozmiarów — i wracaj natychmiast. Bierz ten wycinek mapy i kompas. Znajdziesz icfr, będą palić ognisko. Oczekuję cię — zaginał kolejno palce — za... za pięć dni. Wszystko jasne? — Tak jest! — Józ&fje — powiedział cicho, zapinając mi rzemień piecza — unikaj tego tropu, który na mapie oznaczyłem czerwonym kolorem... tam mogą polować... nie chcę, byś był świadkiem... a mapę spal. Myślę, że się rozumiemy; i uważaj w tajdze... Niedźwiedź i rosomak... nc,3 to już idź! Z Bogiem! — uścisnął mi mocno rękę i lekko pchnął do wyjścia. Szedłenu na północ. W dzień spoglądałem na kompas, nocą na Gwiazdę Polarną. Zmęczony uciążliwym marszem przez niebezpieczne przełęcze i urwiska, pozwalałem sobie jedynie na krótkie godziny wypoczynku przy ukrytym w skałach ognisku. W tajdze obowiązują te same prawa dla człowieka, co i dla zwie- 68 Trzeciego dnia, kiedy promienie wschodzącego słońca rozjaśniły tajgę, ujrzałem z dala w rumowisku skalnym zatknięty znak. Dalej, po linii prostej, ponad koronami modrzewi unosiła się w błękit nieba cienka nić dymu. Byli wyczerpani. Pierwszej pomocy udzielił im nieznany Ewen. Rany Kolcowa okazały się niegroźne. Postanowili wrócić do bazy dopiero po wykonaniu zadania. Krótkie serdeczne pożegnanie. Wracałem równolegle do ..czerwonego szlaku". Nie obarczony plecakiem, szedłem ostrym krokiem, wsłuchany w odgłosy tajgi z winchesterem gotowym do strzału. Zamiast na południe zboczyłem nieco na wschód, ale niewielką zmianę kierunku uda się nadrobić w ciągu dwóch dni. Może zobaczę, kiedy „Le-gawy" zwali się w przepaść?... Uścisnę rękę temu, kto pośle mu niechybną kulę — rozmyślałem. Gęste krzewy kosodrzewiny i skalny złom hamowały marsz. Poza mną wiele godzin niebezpiecznej wspinaczki. Byłem blisko „czerwonego szlaku". I nagle, spoza skał wyszedł Ewen, mój przewodnik. Przez chwilę staliśmy naprzeciw siebie — ja uśmiechnięty, z wyciągniętą do uścisku ręką, on zaś badawczo patrzył mi w oczy, kiwając głową. — Twoja, przyjacielu, „biały człowiek gdzie słońce spać", niedobrze iść... nie. Do „Sprawiedliwy" iść trop prosto, tam gdzie słońce najwyżej. Moja pokazać twoja trop... Kiwnięciem głowy poprosił, bym szedł w ślad za nim. Tam gdzie krzyżowały się ścieżki, przystanął. — Tak trzeba iść, „Sprawiedliwy" tam — wyciągnął dłoń na północ — dużo niedobrze. — Tak, bracie Ewen — odpowiedziałem. 69 ł'" Na "pożegnanie bez śłówa" WSKazar ręKą na pomaiue. Piątego dnia rano wszedłem do namiotu Kazance-wa. Złożyłem mu krótkie sprawozdanie. Nie wspomniałem o Ewenie-przewodniku, bo moja noga nie stanęła na „czerwonym szlaku" a on, Ewen, nie powie, byłem tego pewien. Minęło znowu kilka dni. Czekaliśmy na grupę inżyniera Smirnowa, z którą miałem wyruszyć w tajgę. Jak codziennie ze wschodem słońca schodziłem z góry, by w dolinie, w potoku, zrobić poranną toaletę. — Józefie! — zawołał w ślad za mną Kazancew — nawet blisko domu nie wychodzi się bez broni, pamiętaj! No, masz winchester. W dolinie było zawsze zacisznie i spokojnie. Lodowaty potok z szumem spadając z kamiennej płyty, cieszył się wiosną, która przywróciła mu życie i w nieustannym bulgocie nucił swoją tajemniczą pieśń. Zwinna wiewiórka, wychyliwszy główkę zza pnia modrzewia, niespokojnie patrzyła gdzieś w bok, w gąszcz kosodrzewiny. Nagle spłoszona pobiegła w górę do swej dziupli, pokazując na mgnienie śnieżnobiały brzuszek. Nie ja ją przestraszyłem... kto? Może soból albo gronostaj — zawzięci wrogowie tego pięknego gryzonia? A może człowiek? Ale... dawno oddałby strzał, na co by czekał? Skoczyłem za skalny występ z bronią gotową do strzału, zamieniłem się w słuch... — Sz... sz... „brat Smutny", to ja „Szagżoj", poznajesz? — usłyszałem cichy szept. Rozdwoił jak pływak wodę gąszcz podszycia i bezszelestnie zbliżył się do mnie. To był „Szagżoj", wielki myśliwy i dobry człowiek tajgi. — „Brat Smutny" iść góra — wyciągnął rękę przyjść, wiik „umKa" cicho, me hau, hau... „Iwan Mały" i „Aga" iść tajga po drzewo. Nie widzieć „Szagżoj", nie! — zrobił ruch ręką jakby odgarniał od siebie zwały śniegu. — Brat, rozumiesz, tak? — Tak, tak, moja wszystko rozumieć. Idę. — Moja tu czekać na twoja — dodał, zwalniając moją rękę z uścisku. Rzuciłem jeszcze okiem na mój winchester oparty o skałę. „Szagżoj" porozumiewawczo pokiwał głową. Zdyszany wpadłem do namiotu. „Sprawiedliwy" uniósł głowę i spostrzegłszy, że wróciłem bez broni, zapytał: — Co się stało? Mów! — „Szagżoj" jest na dole przy potoku. Czeka tam. — W urywanych zdaniach powtórzyłem szeptem o co prosił. — Był jakiś inny aniżeli wtedy, kiedy go poznałem, przy rzece... schudł... czy ja wiem? — dopełniłem niepewnym głosem. — Znaczy — „Sprawiedliwy" poderwał się z miejsca — jeżeli sam przyszedł, a nie jego brat, to wykonał wyrok... prawo tajgi — nastund — powiedział głosem, który ciężko przeciskał mu się przez gardło. Za chwilę, już opanowany i spokojny, powiedział: -—• Józefie, zawołaj mi tu „Agę" i „Iwana Małego". Zjawili się natychmiast. — Dzieci, ostatnia burza podmyła w kilku miejscach płyty na ścieżce, ryzykowne tam przejście, szczególnie nocą. Człowiek i koń może złamać nogi. Trzeba naprawić. Do obiadu będzie gotowe? — Postaramy się, Iwanie Wasilewiczu — powiedział „Aga" potrząsając kruczoczarną brodą i popchnął „Iwana Małego" do wyjścia. — „Umka" — krzyknął „Sprawiedliwy" głośno na wilczura. Gdzieś z dala słychać było radosne szczeka- 70 71 pana,"i radości nząc mu ręce. - —-¦.--......--^.....,-,„ ,. , — Józefie, jak tylko wyjdą — kiwnął głową w stronę ścieżki — przyprowadź gościa. Ja tu ~\v swej skrzyni znajdę coś na poczęstunek. Mozolnie, powoli, po przeciwnej stronie od ścieżki wspinaliśmy się w górę pamiętając, żeby nie zawadzić o zwisające bryły skalne. Łoskot padających kamieni mógłby zwrócić uwagę „Agi" i Iwana... Znali „Szag-żoja", znali treść listu gończego, wyrok. Wszedł do namiotu pierwszy, przede mną. Broni palnej — jak nakazywał zwyczaj w tajdze — nie pozostawił na zewnątrz namiotu, wniósł ją do vvnętrza. Kazancew i on spojrzeli sobie w oczy. „Szagźoj"' po chwili milczenia powiedział jedno słowo: t a lc! „Sprawiedliwy" jeszcze przez chwilę patrzył śmiejącymi się oczami w skośne oczodoły „brata" i powoli zdjął dłoń z jego ramienia. Po śniadaniu zapalono fajki. Pamiętam ze szczegółami opowiadanie „S»zagżoja". Oto co on powiedział: Z chwilą kiedy nasz „brat Smutnego" wszedł do twego, „Sprawiedliwy", szatra, rozpoczęliśmy- na „Le-gawego" nagonkę. Ty wiesz, bracie — mów»ił, zwracając się do Kazancewa — i ty „brat Smutnego", że „Siedoj" i „Kosołapy" i „Iwan trzy palce", i przyjaciele Eweni i Czukcze, pomagali „Szagżojow i". Wielu nie wiedziało na kogo, za co, dlaczego... nie Ępytali się. Raz, kiedy już był niedaleko ode mnie, zawrócił, złe duchy go ostrzegły. My czekali, głodowali, maarzli. Trzy dni temu, tak, słońce dzisiaj pokazało się po r-az czwarty... jechał „Legawy"... patrzę, jest sam, lelkko kolebiąc się w siodle. Jego strażnik osobisty, Jaktyt spotkał w Jagodnoje przyjaciela, ten uraczył go moirtn spirytusem, szkoda, wypili całą butelkę. Nie mógł go „Legawy" 72 jjoue mną... zonza się... jeszcze paręsei KroKow do miejsca, gdzie kara-gurosu nie chciał czy nie mógł rozszerzyć tropu, tam on jest bardzo wąski i pochylony w stronę przepaści... Przecież ty wiesz, „Sprawiedliwy", że zimą i po burzy przechodzi się to miejsce czołgając się powoli, ostrożnie... trzeba wbijać kindżał, podciągać się wzdłuż ściany skały. Przycisnąłem winchester do piersi, jak kiedyś moją żonę podczas purgi, wspomniałem ją, ojca, ojca mojego ojca i przyjaciół, którzy tam — ręką sięgnął w dal — polują. Powiedziałem wtedy, żeby mnie dobre duchy po śmierci nie przyjęły na wielkie łowy, jeżeli moja kula przeleci mimo „Legawego". Uśmiechnęła się do mnie dunne enin — matka ziemia, spojrzałem na piękną rzeźbę naszej pani, „biały ren" — moi biali bracia nazywają ją „Biała Dama" — posadziłem złego człowieka na muszkę winchestera i tak jadę za nim kroków sto... pięćdziesiąt... podjeżdża on do „tego miejsca"... Spojrzałem na tajgę i krzyknąłem: „Legawy — rosomak"! Za „Białą Damę"! Za przyjaciół! Przystanął, popatrzył w górę, sięgnął po przerzucony przez plecy winchester... poznał mnie. Na tę chwilę czekałem. Pragnąłem, żeby zobaczył mnie ten śmierdzący „rosomak", żeby uniósł z sobą moją twarz, żeby wiedział, że ja, „Szagżoj" nie strzelam w plecy. Posłałem mu kulę, drugą w konia. Kiedy odłożyłem winchester, trop był pusty. Poszedłem do tego miejsca. Głęboko na dnie przepaści w wezbranym po burzy potoku coś się przewracało, kłębiło... Na tropie nie było kropli krwi. Podkowy konia wyryły w skale głęboką bruzdę, widać było wyraźnie jak ześliznęły się w przepaść. 73 h» "Szagżoj" wstał i cnwycii swo] wincnesier. - -........-.........*' __ Z tego moja strzelać już nie będzie... ludzka Wsunął lufę w szczelinę skalną w rogu namiotu, Zgiął lufę... zbił muszkę. — Twoja brat „Sprawiedliwy" da mi nowy, czysty... prawda? — Tak, „Szagżoj", dam ci... od braci, na szczęście — odpowiedział Kazancew. — Moja pójdzie, moja iść za Polarną Gwiazdą da-l^ko, daleko, do jarang moich braci Czukczy, zatrzyma '-Szagżoj" wielka woda".*) Twoja „Sprawiedliwy", twoją „brat Smutny", przyjaciele... powiedzieć tajga prawdę o myśliwym, o bracie „Szagżoj"... dobra? — Tak, bracie „Szagżoj" — odpowiedział Kazan-Cew, nisko opuściwszy głowę. Wstał, ukłonił się „Sprawiedliwemu", potem mnie. llścisnął kolejno nasze dłonie... — Bracia! Tajga czysta! — to były jego Pozostawione nam na pożegnanie. *) Wielka woda — Ocean Lodowaty. Opowiadania myśliwych o złocie i Gwieździe Polarnej Lubię zasypiać, patrząc w niebo usiane gwiazdami, szukać Polarnej Gwiazdy, o której krążą w Jakuckim Kraju dziwne baśnie, sagi... Słyszałem od myśliwych ze szczepów Czukczów, Ewenów, od Jakutów-przewodników, od pasterzy renów wiele opowiadań o Gwieździe Polarnej i złocie. Wszystkie te sagi, baśnie powtarzane od pokoleń, zachowały subtelny wątek poezji — marzenia zamglone i dalekie. I wszystkie one mają jedną myśl przewodnią, różnorako zabarwioną: Jak zachować dla myśliwych ciszę tajgi, te nie odkryte jeszcze zakątki, gdzie lis polarny i soból, i gronostaj jest tak liczny jak pardwa — biała kuropatwa w dolinach rzek. Myśliwi-tuziemcy (nie spotkałem w latach mojego pobytu w kołymskiej tajdze Rosjan) to zręczni i odważni ludzie, bezprzykładnie uczciwi, zżyci z tajgą, często podświadomie kochali ten skuty wieczną zmarzliną kraj — ich dom. Tajga dawała im wszystko, co potrzebowali. W zamian za cenne futerka, faktorie „Sojuszpuszniny" (Centrala Handlu Futrami) zaopatrywały ich we wszystko, 75 Nawet dziś, po upływie bez mała czterdziestu lat widzę starego myśliwego Tunguza, jego skośne oczy, twarz pooraną zmarszczkami, schylonego nad ogniskiem z nierozłączną fajeczką w zębach. Jego słowa i myśli wskrzeszały minione dzieje: daniny dla cara, który z roku na rok żądał więcej drogocennych skórek. Car nasyłał w tajgę niedobrych białych ludzi po złoto. Chciwy car niszczył tajgę, ten spokojny zakątek świata, który „Wielki Niewidzialny" przeznaczył dla dobrych ludzi. Niejeden raz rozpalałem z myśliwymi wspólne ognisko, dzieliłem się szałasem i skąpymi zapasami żywności oraz machorki. „Biały człowiek z zachodu" i „Smutny" — moje kolejne przydomki w kołymskiej tajdze — spotykał w każdej jurcie, szałasie, przy każdym ognisku życzliwy uśmiech, przyjacielsko wyciągniętą dłoń. — Ty mało, mało odpocznij, moja czaj zaparzy. Twoja drogi gość, dużo drogi gość. Na żadne twoje słowo nie padł cień... tajga i zwierz tylko dla dobrych ludzi... oczy, uszy, och! Tajga wszystko widzi, wszystko wie... Zgarnę do mojej niecki cały ten już skąpy zasób zapamiętanych baśni i legend, opowiadań myśliwych i pastuchów. Tysiące razy, ja, geolog-włóczęga zgarniałem do niecki różnorodną mieszaninę piasku, żwiru, ociosanych przez potoki górskie różnobarwnych odprysków kamieni z powierzchni i skalnej podeszwy, by otrzymać przeciętną, najbardziej zbliżoną do f?iktycz-| nej zawartości złota w piasku, próbę. Wrócę myślami do dawno minionych lat, kiedy to I pochylony nad rzeczką, płukałem i strząsałem z na-1 czynią wszystko co zbędne: kamyczki, żwir, ułamki I 76 wartm prąa woay. z,aoiysnęły na ame niecKi ziarenka, cieniuteńkie łuski złota. Z tych ziarenek-łusek złota skrzętnie zebranych i wysuszonych nad ogniskiem zlepię zasłyszane kiedyś stare opowiadania o złocie i Gwieździe Polarnej. „Wielki Niewidzialny", twórco gór i rzek, tajgi i tundry, opiekunie wielkich łowisk, do których śpieszy po śmierci każdy myśliwy, każdy dobry tajoż-nik — człowiek tajgi, racz wysłuchać prośby zwierząt. Zabierz, prosimy Cię, Wielki, z naszej kołymskiej tajgi ten błyszczący kruszec, przyczynę wszelkiego zła — złoto. Wczesnym rankiem, kiedy od wschodu, wąską różową taśmą zabarwiły się wędrujące obłoki, biała sowa poleciała na szczyt najwyższej sopki, by tam w niezmąconej ciszy, wśród nagich skał, powtórzyć „Niewidzialnemu" prośby malutkich zwierząt: soboli, gronostajów, wiewiórek. — „Wielki Niewidzialny", niepokoi Cię sowa, biała sowa, największy drapieżny ptak kołymskiej tajgi. „Wielki", dałeś mi nadzwyczajny słuch, bo słyszę szmer cicho biegnącej myszki już z dala, z odległości dwieście i więcej kroków człowieka. Dałeś mi, „Wielki", wzrok, który jak promień słońca przenika ciemność. Mogę obracać głową we wszystkich kierunkach, siedząc nieruchomo. Dałeś mi lot tak cichy dzięki miękkiemu opierzeniu, że nikt go nie słyszy. Ale przede wszystkim, „Wielki", obdarzyłeś mnie krztą swej mądrości i rozwagi. Jestem Twoim wzrokiem i słuchem w tajdze i tundrze. Żadne zgromadzenie wielkich i małych zwierząt nie może obejść się beze mnie. Służę im mądrą 77 .tonactto przepowiadam pogodę, uroazaj ]agoa i cearo-wych orzeszków. Nawet moje milczenie jest dla mieszkańców tajgi oznaką mądrości. Nie kwapię się ze słowem, zachowuję nieprzeniknione oblicze i ciszę. W życiu, my, sowy nie żądamy od partnera — współmałżonka dozgonnej wierności. Z chwilą, kiedy postanowiliśmy założyć rodzinę, z największą troską wychowujemy nasze potomstwo. Wiem, „Niewidzialny", że sobole, gronostaje, wiewiórki po raz pierwszy zwróciły się do Ciebie z wielką prośbą: „Giniemy, zabierz błyszczący kruszec-złoto, ocal tajgę przed najazdem złych ludzi". „Wielki", to są prawdziwe słowa. Skarży się władca tajgi, kara-gurosu, przebiegły lis, pustobrzuch wilk--włóczęga, ryś-czyścioch, który tak dużo czasu poświęca, by na jego futerku nie było pyłku kurzu ani śladu krwi, szagżoj — dziki ren i szybkonogi, wyśmienity skoczek, śnieżny baran, mieszkaniec górskich szczytów i rozpadlin, którego wzrok porównać można do wzroku sokoła. Wszyscy, nie pomijając sokoła-białozora, który szybuje wysoko nad tajgą i tundrą, mogą potwierdzić żale i skargi zwierząt. Błagamy, prosimy pokornie, „Wielki", oddal od nas zło, które kryje w sobie złoto... Podobno •— wybacz sowie, „Niewidzialny", te śmiałe słowa, tak mówią... — ulepiłeś złoto z łez i krwi ludzkiej. „Wielki", nie porównuj naszej prośby z zuchwalstwem mamutów. Ponoć drwili z Ciebie, że upojony swą wielkością zapomniałeś kiedyś, przed wielu, wielu wiekami przegnać złą zimę, która zagrodziła drogę wiośnie... Surowo ukarałeś butnych władców tajgi, mamuty. Z oblicza ziemi starłeś ich ród, pochłonęły ich rzeki, zamknęły się nad nimi wąwozy skalne, zamieniłeś ich w góry lodu. Jeszcze po dzień dzisiejszy 78 y j_yj uiicg i w jej wohm ±iu± L .jiu^itj oj.cj zwały kamienia i ziemi, na stromej ścianie brzegu obnaża się duże, zamarzłe cielsko mamuta. W promieniach słońca z lodowatej góry wyłania się brunatny, włochaty olbrzym. Gromady wilków, rodziny kara-gurosu, podły rosomak, wolno hasające psy pociągowe — własność myśliwych — przez całe lato do syta mają pokarmu. Wieść o zagładzie mamutów, „Wielki", to nie jest mój wymysł. Powtórzyłam słowa, które pod przysięgą .zeznał stary czarny kruk, rzadki gość w naszej północnej tajdze. Tę prawdę, od niepamiętnych lat i wieków, najstarszy kruk, podczas ostatniego swego lotu, przed śmiercią, przekazuje młodszemu pokoleniu jako przestrogę, by nie ośmielano się Ciebie pouczać, nie wzywać nadaremnie imienia twego. „Niewidzialny" — westchnęła sowa, bojaźliwym wzrokiem błądząc po skalistej pustyni łańcucha gór — mam Ci jeszcze przekazać, że ci ludzie rozkopują ziemię, wstrzymują bieg strumieni górskich, by w zalewach płukać piasek. Mącą wodę i ryba nie przypływa do nas na tarło. Król tajgi kara-gurosu bez kity i gar-buszy *) zginie z głodu, to jego wymarzony pokarm. „Wielki"! Widziałam na własne oczy, na północ od rzeki Chattynach, ziejącą pustkę, martwą ziemię... tajga spalona. Wszędzie zwały kamienia i piasku. Jak okiem sięgnąć skalna pustynia... Omija to miejsce myśliwy, omija je zwierzyna. Biali ludzie pozostawili jedynie kilka nisko pochylonych, dwuramiennych krzyży. Na domiar złego, słuchaj, „Wielki" — zabijają się wzajemnie... Rzecz niewidziana, niesłychana... polują *) Kito i garbusza — ryby z rodziny łososiowatych. 79 „Wielki Niewidzialny"! Zabierz z kołymskiej tajgi I ten ciężki, błyszczący kruszec, źródło wszelkiego zła f dla zwierząt i ludzi. Posłuchaj, „Niewidzialny", głosu istot, którym dałeś życie. Przybysze źle sobie poczynają, lekceważą odwieczne prawa tajgi. Jesteśmy bezbronni... uchroń od zguby wszystko, co żyje w tej wielkiej krainie. Wysłuchaj skarg rodu soboli, gronostajów i wiewiórek. Skarga rodu soboli Mówią o nas myśliwi i zwierzęta, żeś Ty, „Wielki", uczynił nas ozdobą tajgi — wielkie Ci dzięki. Przyszli źli ludzie, podpalili tajgę, by odtajała wieczna zmarzlina, by łatwiej im było dobywać lśniący kruszec, który oni nazywają złotem. Ogniste języki płomieni wżerają się w dziuple drzew, w szczeliny skał, do naszych gniazd... giną nasze dzieci. Źli ludzie naruszają bezkarnie odwieczne prawa tajgi. Spójrz, „Wielki", co oni czynią... zabijają latem wszystkie bez wyboru zwierzęta, nie oszczędzają nawet matek karmiących. Ty wiesz, „Wielki", że ród soboli jest odważny i śmiały. Nie mając skrzydeł unosimy się wysoko, ponad szczyty gór, na grzbiecie kamiennych głuszców i spadamy razem z nimi na ziemię w chwili, gdy ptak-olbrzym zostaje przez nas pokonany. Ty wiesz, „Niewidzialny", że jesteśmy wierni tajdze i temu zakątkowi, gdzie ujrzeliśmy światło dzienne, że polujemy tylko w granicach wyznaczonego przez Ciebie dla każdej sobolej rodziny obszaru i tylko nocą. Ty wiesz, „Wielki", że ród soboli, tropiony przez myśliwych z powodu bezcennego futerka, staje się coraz mniej liczny 80 o Kresie zimy. wowćzaS, w tej porze roku, kiedy naszemu życiu grozi stałe niebezpieczeństwo, żyjemy parami. Wytropiony przez myśliwych soból ginie, poprzednio odwodząc napastnika daleko od skalnej szczeliny albo dziupli, do której schroniła się małżonka. By ujść spotkania z człowiekiem, żyjemy w najbardziej niedostępnych miejscach tajgi: na stromych zboczach gór i w skrytych zakamarkach wiatrołomów. Dziękujemy Ci, „Wielki", że prócz człowieka, żadne stworzenie w tajdze nie czyha na nasze życie. „Wielki Niewidzialny", błaga Cię cały ród soboli, zabierz z tajgi złoto, źródło tylu nieszczęść... Skarga gronostajów „Wielki"! Zabijają nas niedobrzy ludzie, częstokroć dla zachcianki, kiedy nasze futerka mają kolor brunatny, kiedy jesteśmy z dala widoczni. Ci niedobrzy przybysze nie oszczędzają nawet naszych dzieci. Patrzysz na nas od wieków, „Niewidzialny", wiesz przecież, że nasze dzieci są nam droższe nad własne życie. „Wielki", zabierz złoto z tajgi, po które przyszli niedobrzy ludzie — zabierz! Ty wiesz, że jesteśmy bardzo ciekawi, że tak samo jak kara-gurosu nie boimy się człowieka tajgi, bo on jest dobry. Jego prawo — tak Ty postanowiłeś — zabierać nasze futerka zimą, kiedy jesteśmy tak biali jak śnieg, kiedy bardzo trudno nas dostrzec. Mówią o nas sobole, kuny, łasice, że jesteśmy żądni krwi — to nieprawda. My, ród gronostajów, nie wymawiamy im grzeszków... Nasze ostre ząbki budzą śpiochów, gapiów i leniuchów. Postępujemy zgodnie z pra- Prawo tajgi 81 rządku. „Niewidzialny", prosimy, zabierz ten lśniący kruszec z tajgi, źródło wszelkiego zła. Prośba wiewiórek Wiadomo ci, „Wielki Niewidzialny", jaką krzywdę wyrządzają nam gronostaje, sobole, kuny i łasice. Śpią przez cały dzień od wschodu do zachodu słońca, kiedy my pracowicie zbieramy orzeszki, jagody i grzybki. Niestrudzenie skaczemy z drzewa na drzewo, z gałęzi na gałąź, biegamy z jednej polany na drugą, by zaspokoić głód naszej licznej rodzinki. Trzeba nam, koniecznie trzeba, „Wielki", zgromadzić w gnieździe zapas jedzenia na lutą zimę. „Wielki", Ty: wiesz, że mamy dla wszystkich ludzi i zwierząt uśmiech, że kochają nas myśliwi i pasterze, że nasze dzieci ujrzawszy człowieka w tajdze z ufnością wybiegają mu naprzeciw. Ty wiesz, „Niewidzialny", gdy nadejdzie noc i my zmęczone śpimy w naszych gniazdach i dziuplach, zakrada się gronostaj... Oj, on stokroć gorszy od sobola. Wchodzi w nasze gniazda... nie ma przed nim ratunku. „Wielki", chwała Ci, że obdarzasz nas wielokroć liczniejszym potomstwem aniżeli naszych wrogów, że dzięki Tobie nasz ród nie wyginie. My, puszyste wiewiórki z kołymskiej tajgi, nie wnosimy do Ciebie skargi na myśliwych, bo nasze futerka są dla nich głównym źródłem utrzymania, ani na ród soboli i gronostajów. Ty wiesz, „Wielki", że i my nie jesteśmy bez winy, bo chętnie zjadamy jajka innych ptaków i siłą zajmujemy ich gniazda. „Wielki", oddal z tajgi największe zło — złoto. Po ten kruszec przyszli niedobrzy ludzie. Wzniecają po- 82 tajgę. Ucieka przed nimi "wszystko", co żyje... nawet my1 śliw; i pasterze. „Wielki", to wszystko. Ja, sowa, spełniłam porucze-nie malutkich. O zachodzie słońca król tajgi, niedźwiedź — kara-. -gurosu w asyście szagżoj — dzikich renów, soćha-tych — turów, wilków, białych baranów, lisów i innych zwierząt wznowią prośbę małych, racz ich wysłuchać, Panie. Kiedy wierzchołek sopki rozjaśniły promienie wschodzącego słońca, biała sowa, spojrzawszy w dolinę, oddała po trzykroć niski pokłon „Niewidzialnemu". Rozpostarła skrzydła i w przyziemnym locie skryła się w leśnej gęstwinie. Rozeszła się po Kołymie wieść, że władca tajgi wnosi do „Wielkiego Niewidzialnego" skargę na człowieka. Poleciały sokoły-białozory, kruki, cedrówki, głuszce, pardwy oraz wędrujące ptactwo wodne: łabędzie, żurawie, gęsi, kaczki i inne, po tajdze i tundrze, by z rozkazu gurosu wszystkie zwierzęta uczestniczyły w tym donośnym wydarzeniu. I pośpieszył z dalekiej tundry sędziwy szagżoj, wybiegł z gęstwiny leśnej olbrzym sochaty, przerwał polowanie wieczny włóczęga, pustobrzuch wilk, zawrócił z myśliwskiej ścieżki znienawidzony rosomak. Brodaty ryś czyścioch omoroczo wysunął swe straszne pazury, by jak strzała spaść na grzbiet pasącego się rena. Na zew cedrówki znieruchomiał... Z syczącym miauczeniem pobiegł, zwinnie skacząc przez kamienie i powalone burzą pnie, na wyznaczone miejsce. Obłudny i chytry lis tym razem nie zamiatał pu- naj iu. u tszym tropem'' rnogry podążać inne" zwierzęta. Wszystkich przynaglał śnieżny baran, skracając sobie drogę przez otchłanie, przepaści i szczyty gór. Kara-gurosu oskarża człowieka „Wielki Niewidzialny"! Nikt z nas tu zebranych nie może powiedzieć, ile wieków upłynęło od chwili, kiedy ród potężnych mamutów przestał sprawować władzę w tajdze i tundrze. Nikt nie policzył wieków, od kiedy uczyniłeś nas, niedźwiedzi, władcami tajgi. Nasz sędziwy kruk twierdzi, że od chwili zagłady mamutów upłynęło więcej lat niż w kołymskiej tajdze naliczyć można smukłych pni modrzewi. „Wielki", różnie mówią o moim rodzie, o kara-gurosu ludzie i zwierzęta. Ani jedni, ani drudzy nie znają nas, nie jesteśmy podobni do innych mieszkańców tajgi. Jedni i drudzy starają się nas ośmieszyć, twierdząc, że jesteśmy niezręczni, ślamazarni, krzywonodzy, uparci, głupi, a na domiar wszystkiego przesadnie łakomi na jagody i słodkie pędy traw. Opowiada się o nas baśnie, że ufni w swą siłę, hałaśliwie przedzieramy się przez gąszcz leśny i bez zastanowienia napadamy na ludzi i zwierzęta. „Wielki", jedno i drugie dalekie jest od prawdy. Nasz dom to tajga, jej najbardziej niedostępne miejsca bogate w jagody i zieleń, bagna i jeziora pełne ptactwa wodnego, potoki górskie pełne ryb. Na człowieka my, kara-gurosu, z zasady nie napadamy. Wyjątek stanowią szatuny, niedźwiedzie-sa-motniki. „Wielki", Ty wiesz, jak cały nasz ród nienawidzi szatunów. Żadna niedźwiedzica nie odpowie na jego „zew krwi", nie zbliży się do szatuna. Uchodzimy od samotników jak od zarazy lub pożaru tajgi. 85 pierś. W wypadKu 'Konieczności rzucamy sit; naprzód z pochyloną głową, przytłaczamy swoim ciężarem i siłą tura, jelenia i człowieka. Stajemy „na dyby", kiedy trzeba się rozejrzeć wokół siebie, wyrwać z korzeniami drzewo, albo kiedy zajdzie potrzeba wspinania się na skały. Prawdą jest, „Niewidzialny", że boją się nas ludzie jak i zwierzęta. Nasza siła i odwaga napawa ich strachem. W życiu rodzinnym jesteśmy bardzo powściągliwi. Niedźwiedzicy pozostawiamy prawo wyboru małżonka. Podczas godów weselnych oddalamy się w niedostępne dla człowieka i zwierząt miejsca, z dala od naszej dorastającej młodzieży. Długi zimowy półsen każdy kara-gurosu spędza samotnie w wybranej przez niego norze albo jaskini. A nasze dzieci? Wychowujemy je troskliwie przez szereg lat. Gdy dorosną, wtajemniczone we wszystkie tajniki życia i śmierci, pozwalamy im odejść. Ty wiesz „Wielki", że od wieków człowiek uzbrojony w łuk i strzały oraz w palmę — nóż nasadzony na żerdź — czyhał na nasze życie, bo trzeba mu było mięsa i naszego futra na posłanie w jurcie. Walka z człowiekiem była równa i sprawiedliwa, on miał żelazo, my zaś wielką siłę, ostre kły i takież pazury. Nasz znakomity węch zdradzał obecność człowieka już na odległość pięciuset jego kroków. Ale pewnego dnia człowiek niósł w rękach czarny pręt, w którym drzemał grom i śmierć. Rozpoczęła się, „Wielki", nierówna walka. Człowiek tajgi na szczęście przychodził po naszą skórę i mięso jedynie podczas zimy. Ratowaliśmy się — nie zawsze nam się udawało __ ucieczką albo śmiałym natarciem. W nierównej walce ginęły kara-gurosu, giną bez skargi po dziś 86 me Twojego imienia. „Wielki Niewidzialny!" Tajga gore! Ratuj! Zły car sięgnął po złoto! Giną małe i duże zwierzęta. Mówiła Ci o naszym nieszczęściu biała sowa, powtórzyła prośby bezbronnych stworzonek — soboli, gronostajów, wiewiórek. „Wielki", ratuj tajgę! Zwołałem wszystkich mieszkańców tajgi, by tutaj powtórzyli moje słowa. Błagamy, zlituj się... „Wielki Niewidzialny" spojrzał z nieba jak ludzie wydzierają sobie złoto, jak strumienie łez i krwi płyną w tajdze przez ten ciężki, błyszczący kruszec, który, jak mówią tutejsze plemiona koczownicze, właśnie z krwi i łez ludzkich powstał. Chciał „Wielki" ocalić kołymską tajgę przed najazdem złych ludzi, zachować jej ciszę dla Jakutów, Tunguzów, Czukczów, dla wszystkich dobrych ludzi. Długo rozważał „Wielki" jak zmienić ustalony od wieków porządek w tajdze. Prośby małych i wielkich zwierząt nie podobne są do zuchwalstwa mamutów... one błagają... nie jak kiedyś tamci... Wychylił „Wielki" swe oblicze z obłoków, by jeszcze raz ogarnąć wzrokiem bezkresne przestrzenie tajgi i tundry. Ujrzał króla tajgi kara-gurosu, który dla zabawy rzucał z wysokiej góry odłamy skalne i przyglądał się z uśmiechem, jak bryły z hukiem i grzmotem, podskakując na występach skalnych, porywały z sobą całe rumowiska kamieni. Wśród wysokopiennych modrzewi hasa bystra i lekka wiewiórka. Jej czarne, duże oczy, tępo zakończony pyszczek i ciemne wąsiki mimo woli przykuwają 87 t ^ '""¦" dziuplę, bo ostt§~ząbki młodych już bez p6fflóc7"ittamy mogły rozgryźć najtwardszą łupinę orzecha. Teraz wolna od obowiązków rodzinnych, skacze z drzewa - na drzewo, wysoko unosząc puszysty ogon. Szuka, wzywa, wabi nowego kochanka na weselne gody. Ale śmierć podąża w ślad za miłością... Na ułamek sekundy smukły cień, długi, brunatny z białym brzuszkiem mignął w powietrzu. To gronostaj ostrymi ząbkami przeciął miłosny taniec wiewiórki. Czarna chmura gnana wiatrem rozdwoiła się nad wysokim grzbietem gór, odsłaniając na chwilę skaliste zbocze. Ujrzał „Wielki" jak wilczyca z kamiennej nory wyprowadzała swą liczną dziatwę. Nad bezpieczeństwem czuwał z dala potężny samiec, wnikliwie wodząc dookoła oczyma. — Tak, on jest potrzebny — nie odrywając oczu od wilczej rodziny, pomyślał „Wielki" — takie jest prawo tajgi. Z głęboko wciętego wąwozu ostrożnie wychodzi potężny szagżoj. Idzie ku dolinie bez pośpiechu, powoli, naginając głowę, by rozłożystymi rogami nie poruszyć zwisających gałązek. Idzie na odgłos wodospadu, u podnórza którego płaty brudnobiałego mchu i soczyste pędy karłowatej brzozy obiecywały smaczne śniadanie. Nie dostrzegł ukrytego za wystającą skałą rysia... Nie pomyślał, że huk spadającego potoku wód osłania śmierć. W oka mgnieniu cielsko wielkiego kota spadło na jego szyję. Krótki był taniec, nadaremne zmagania... — Gdzie twój wzrok i wyśmienity słuch, brodaczu? Miałeś dwie drogi, by uniknąć kłów chytrego omoroczu. Jedna, to najdalej posunięta ostrożność. A druga: z uskrzydloną szybkością wpaść w dolinę... A ciebie oczarował grom wodospadu... 88 mai uuuijui j.u<\_iz.j. i-tijgi — uiysuwycn i pasterzy — postanowił „Wielki" zdjąć z niebios lśniącą gwiazdę i rzucić ją na tunguską ziemię, by do niej przylgnęło cale złoto Kołymy. Miała gwiazda polecieć nad ziemią kołymską, przebiec po dolinach rzek i potoków górskich, po sopkach, po skalnych pustyniach, po szczytach gór, po czarnej tajdze i pozbierać całe złoto tego kraju z głębi ziemi i powierzchni, by nie zostały na niej nawet najdrobniejsze ziarenka kruszcu. Miała gwiazda zebrane złoto utopić w głębinach mórz, by ziemię kołymską nie zalewały potoki łez i krwi... by nie nawiedzali ją ludzie żądni złota. I przeleciała lśniąca gwiazda, jak jej „Wielki" przykazał, po dolinach kołymskich rzek, po sopkach, po czarnej tajdze, po skalnych pustyniach, po szczytach gór... zebrała całe złoto — nagromadzoną krew i łzy ludzkie. Lśniąca gwiazda oblepiona złotem uniosła się wysoko, by przelecieć nad łańcuchem białych wierzchołków gór... Nie udźwignęła gwiazda ciężaru złota, ugięła się pod brzemieniem niedoli ludzkiej, przy wzlocie zawadziła o spiczaste turnie. Rozsypało się złoto po kołymskiej ziemi... Długo szukał „Wielki" swojej lśniącej gwiazdy — nie znalazł jej na niebie... popatrzył w dół, na ziemię... Wśród skał leżała rozbita. Z jej łez powstał burzliwy potok, lśniący, pełen złota. I wówczas „Wielki Niewidzialny" zlitował się nad swoją gwiazdą, złączył rozsypone jej części w błyszczącą kulę i podrzucił w górę. Od tej chwili zawisła nad kołymską ziemią duża błyszcząca gwiazda — gwiazda północna... Gwiazda Polarna. Bunt młodych to pytanie zadawałem sobie — Gdzie jest Taap? niezliczoną ilość razy. __ Znajdziesz go... albo on ciebie. Poszedł niedawno na północ w kierunku Omsukczanu popatrzeć, w jakim stanie są jego szałasy myśliwskie. Wkrótce przyjdzie nasza polarna zima. Myśliwi pójdą w tajgę za „puszystym złotem" — na sobole, gronostaje, wiewiórki. Tak, tak, „Smutny", tylko Taap, on jeden wie, on jeden może nam dopomóc odnaleźć tę dolinę bez nazwy, o której w kołymskiej tajdze krąży legenda że jest w niej więcej złota jak ziaren piasku. Żaden z myśliwych — Ewen, Oroczon, Jakut, Czukczy — nie zdradził mi tajemnicy, gdzie „ona". Boją się, wiesz dlaczego?... — Myślę, że szamani... prawo tajgi... zabrania ruszać rzeczy martwe, to co w ziemi — odpowiedziałem z wahaniem. — Nie, boją się... biały człowiek sięgnie po złoto i zostawi po sobie martwą pustynię: wypaloną tajgę, zamulone strumienie i rzeczki, zwały kamieni oraz piasku. 90 nicią i^.ciictiiuewci, naszej — Tajga, kołymska tajga, to mój dom — mawiał Kazancew, powściągliwie, z odcieniem dumy. Jego szare oczy patrzyły na człowieka jakby chciały zbadać myśli, zamierzenia... Życzliwy i szczery zjednywał sobie każdego, był przyjacielem ,,włóczęgów"-geo-logów i myśliwych — tuziemców. Znała go cała tajga na wschód od wielkiej rzeki Leny. Nigdy nie dowiedziałem się, kiedy i w jakich okolicznościach zawiązała się ta wielka przyjaźń między nim a starym myśliwym ze szczepu Czukczów Taapem. Góry, las, w półmroku drzemiące wąwozy, dzikie doliny, bagna. Wysoko w górze pod niebieską kopułą nieba wiatr kołysze strzeliste gałęzie modrzewi. Rozbrzmiewa w tajdze cicha, niemilknąca pieśń. Gonię i gonię przyjaciela Taapa. Idę na północ ledwie dostrzegalnym myśliwskim tropem. Wczoraj przenocowałem w szałasie. Opodal ścięto modrzew, świeże ślady topora, nie zastygły jeszcze krople żywicy. Zmieniono zmurszałą belkę podtrzymującą dach, uporządkowano wnętrze. Niewątpliwie był tu Taap. W dzień spoglądam od czasu do czasu na migocącą strzałkę kompasu. Nocą, niezawodnym drogowskazem jest gwiazda północna, Gwiazda Polarna. —- „Smutny", omijaj przepaści górskie, wąskie, bagniste doliny i gąszcz kosodrzewiny. Pamiętaj, jesteś sam... -— żegnając mnie, uprzedzał Kazancew. Czyżby ślad człowieka?... Skąd tu człowiek?... Odciśnięta w piasku bosa stopa? Ależ nie! Przed palcami odciski ogromnych pazurów. To niedźwiedź, pan tajgi. Siad świeży. Jeżeli dostrzegł mnie pierwszy, to zawróci, będzie kołować. On potrafi tak cicho się pod-kraść, że gałązki nie poruszy, będzie szedł i szedł w ślad za mną do chwili... Wówczas może być za późno..., 91 Który nie pOZOSiawia 5±uuu ycuymc na omcgu;, liiuic- go na oczy jeszcze nie widziałem?... Odpoczywając nad strumykiem przypomniałem sobie wypadek, który zdarzył się ubiegłej zimy na kopalni złota „Szturmo-woj". Rosomak rozszarpał w ciągu tygodnia dwóch stróży pilnujących składu materiałów wybuchowych. Z opowiadań myśliwych wynika, że jest on z dala podobny do małego niedźwiedzia. Ten sam kolor sierści, duża głowa, ostre kły, wygięte plecy, zaostrzona morda, rozchełstany ogon zakończony czarną kiścią. Duże, silne łapy, niezawodne pazury. Wspinam się krętą ścieżką przez modrzewiowy las wzdłuż wściekłego szumu wód. Potok górski z grzmotem przewala się przez potężne głazy. Dalej, jak rozcapierzone korzenie modrzewia, rozdziela się on na niezliczoną ilość strumieni, wytraca szybkość i z trudem przedziera się przez wyspy puszystego mchu i traw lekko kołysząc zielonym kobiercem. Doświadczony tajożnik w takim miejscu nie zaryzykuje przeprawy na drugą stronę doliny, bo pod złudną zielenią kryją się ostre głazy i głębokie zapadliska. Przechodzę to trzęsawisko po butwiejących pniach i wystających ponad lustro wody grzbietach skał. Tajga pełna jest życia i piękna. W wysokich urwiskach skalnych i tam gdzie purga powaliła wysokie modrzewie, tarasując stosem omszałych pni wijącą się ścieżynę, „włóczęga" bada oczyma, słuchem każdą szczelinę i czarne oczodoły rumowiska skalnego, mimo których biegnie trop. Tajga pełna jest niespodzianek. Z niedostępnej dziupli spogląda uśmiechnięta mordka sobola. Okrąglutka ciemna główka ze sterczącymi uszkami spoczywa na malutkich łapkach zakończonych ostrymi pazurkami. Filuternie mrugają czarne oczka, a z półrozwartego pyszczka widać rząd świecących się 92 j& j i igićtuiuejszy. Ostre, zawzięte zwierzątko, lekkie i odważne. Futerko ma miękkie i puszyste. — Dziękuję ci za uśmiech, mały rozbójniku, ale zimą strzeż się człowieka — powiedziałem głośno, zatrzymując się na chwilę. Soból najwidoczniej nie usłyszał mojej przestrogi, bo zapatrzony był w wiewiórkę, która siedząc opodal na niskim modrzewiu, podawała sobie do małego pyszczka — jak dziecko rączkami — wyłuskiwane z cedrowej szyszki orzeszki. Mały drapieżnik wylazłszy bezszelestnie z kryjówki, spojrzał na mnie. Zapewne chciał mi powiedzieć: — Nie przeszkadzaj, nie twoja sprawa — przy czym gniewnie potrząsnął główką. Wyprężył się do skoku. Zamigotał w dali czarny odblask padającego zwierzątka z puszystym ogonem-sterem. Usłyszałem jedynie żałosny pisk znienacka napadniętej wiewiórki... i znowu cisza. Już cztery noce, samotne noce przy ognisku spędzone w półśnie z ręką na leżącym obok winchesterze. — Moja zawsze rozkłada ogniska na południowym stoku góry w zaciszu, wśród wysokopiennych modrzewi — mawiał Taap. Spojrzałem na słońce i szczyty górskiego łańcucha. Zanim ono się tam skryje, muszę już być po drugiej stronie — pomyślałem, zrywając się do dalszego marszu. Wreszcie naga kopuła góry. Wśród morza kamieni wijąca się ścieżka wydeptana przez tysiące pokoleń króla tajgi. Lekki podmuch wiatru niósł ze sobą zapach tlejącego się mchu. Gdzieś daleko pali się tajga — pomyślałem z trwogą — ogień przegrodzi mi drogę. Raz po raz słychać w dali lub przede mną echo podobne do strzału. To nie myśliwy, to miś idąc swą górską ścieżką zwala kamienie, by zobaczyć, jak one toczą się młody modrzew. Tajga Te same prawa dla człowieka, jak i dla zwierząt Za popełniony błąd, samouspokojenie, beztroski sen, niecelny strzał często płaci się życiem. Ileż to geologów pozostało na zawsze w tajdze... — Co trzeci nie wraca... — przypomniały mi się słowa starego geologa, jego ostrzeżenie, kiedy wiosną 1935 roku podpisałem umowę na wyjazd do kołym-skiej tajgi Zerwałem się z pnia odpędzając od siebie złą, natrętną, jak chmura krwiożerczej moszki*), myśl. " — Ja nie chcę być tym trzecim! Nie chcę!... Przybysza z miast przygniata wielkość i bezkres tajgi Wydaje się człowiekowi, że jest bezbronny, że nie powinien być sam, że jego miejsce jest w stadzie, wśród jemu podobnych, wśród ludzi. Na przekór wszystkiemu „włóczęga" dąży naprzód, wabi, ciągnie, porywa go to coraz nowe i nieznane, co jest przed nim... Gdzieś w dali... co to może być? Głuchy szmer, szum skrzydeł?... Gałązka spadła z wysokiego modrzewia. W koronie drzewa zabłysnął kłąb czarnych błyszczących piór. To głuszec kamienny, największy i najpiękniejszy ptak kołymskiej tajgi. Pierś jego ma kolor ciemnego atłasu, długie skrzydła przepasane białymi wstęgami, błękitna główka, śmiało uniesiona W g03^ •, • J 1 1 A — Dak-dak... Siedzę sobie wysoko i daleko od ciebie, dak-dak - zaśmiał się „kamienny" ujrzawszy mnie na skale. Można oddać tylko jeden celny strzał, taki na wylot... bo druga kula niechybnie przeleci mimo — po- *) Moszka — rodzaj małej muszki. 94 „ - --------... -----------j r«^i.vj, iii^uiiiai JCU.UU- cześnie z hukiem wystrzału „kamienny" rozrzucił skrzydła do lotu. Za późno!... Łamiąc gałązki, spadł z głuchym jękiem na skałę. Tutaj, gdzie żyłeś, skąd jedynie na krótko oddalałeś się na wiosenne gody, na tokowisko ¦— gdzie żyłeś... dościgła cię śmierć. Zamiast wzbić się w górę, padłeś jak kamień. Dlaczego aż tak z bliska chciałeś zobaczyć człowieka? Omyliłeś się, dumny ptaku... Nie dubeltówkę a karabin miał myśliwy, kula ta sama, co na uińką. Kilkaset kroków niżej, przy pierwszej kępie drzew rozpalę ognisko i przenocuję — pomyślałem. Miejsce okazało się niewygodne. W skalnych rozpadlinach rosło zaledwie kilka drzew. Wokół sterczące kamienie, zwierz może podejść tak blisko, że na obronę nie będzie już czasu. Postanowiłem iść dalej, do ściany lasu. I nagle... spoza skały wyszedł uśmiechnięty Taap. — „Smutny"?! Oczeń choroszo! Oczeń! W jego głęboko osadzonych skośnych oczach zapłonął ogień radości. Szedł ku mnie z wyciągniętymi rękami. Spojrzał na głuszca. — Moja widzieć ptak, nie strzelać, za dużo mięsa dla Taap. Twoja i moja jeść, to dobrze. I czaj pić... —- przeplatając rosyjskie słowa z językiem Ewenów i Czukczów, mówił uśmiechnięty myśliwy. — Moja iść za polarnoj — wskazał palcem w niebo na północ — moja widzieć dużo soból, gronostaj. Zbudować szałas, wiele szałas, drzewo na ogień, zima czasu nie ma, nie ma. Twoja „mała polarnaja" — ,tak Taap nazywał kompas — dobrze prowadzić, he?... Mała gwiazda i duża gwiazda teraz idzie razem dobrze? Przytaszczyliśmy zwalone wichrem cztery pnie modrzewia. Układa się je na poprzecznie rzucony kloc w ten sposób, by grube końce pni leżały jeden obok 95 su do czasu trzeba jedynie dosunąć pnie na stos rozżarzonych węgli. Jedzenie i picie herbaty, jak nakazuje zwyczaj tajgi, odbyło się w milczeniu. Nie odwracając oczu od ogniska, Taap wielokrotnie pokiwał głową. — Niedobrze białemu przyjacielowi — pokazał ręką w kierunku uchodzącego słońca — samemu patrzeć ogień i gwiazdy, prawda, „Smutny"? — Taap, twoja dobrze mówić — rzekłem, podając mu woreczek z machorką. — A kara-gurosu twoja nie spotkał? — Co to jest, Taap? — No, wnika, a po tungusku kara-gurosu, no, niedźwiedź — odpowiedział zdziwiony. — Moja mówić dużo, dużo z kara-gurosu. On, moja i tajga — wyliczał, zaginając kolejno palce —• razem czekamy, kiedy obudzi wszystkich słońce. — I co umka powiedział do twoja? — zapytałem ciekawie. — On mówił, gdy zima i purga dużo będzie spać, Taap nie budzić umka. Mało, mało czasu teraz umka dużo robić, do nory trzeba dużo mech, dużo trawy, dużo gałęzi. Bardzo jego teraz pracuje, oj bardzo. Moja — Taap skrzyżował ręce na piersiach — przeszkadzać kara-gurosu nie! Moja budować dużo szałas, dużo, dużo. Mój przyjaciel Taap przysiadł w kucki. Przed nami płomienie wżerały się w rozcapierzone pnie drzew. Podparłszy głowę kościstymi rękami, nie wypuszczał z ust małej jakuckiej fajki. — Twoja znać dolina i dużo dużo żółty piasek — zagadnąłem. — Kazancew mówić: Taap pomoże „Smutny" dolina znaleźć. Ja twoja prowadzić... Dobrze? 96 '¦*-" moja mysii... jeden, dwa, trzyrcztery takie ogniska palić twoja i moja. — Aha, jeszcze cztery noce, dobrze powiedziałem? Nie odrywając oczu od ognia, Taap wielokrotnie pokiwał głową. Wyczułem, że on od czasu do czasu dziwnie spoglądał na mnie. O „coś" chciał zapytać, to „coś" nie dawało mu widocznie spokoju. — Tutaj dobrze i wysoko — uniósł ręce w kierunku szczytów gór — ostry wiatr dużo boli modrzew, modrzew nisko kłania przed niedobry wiatr i płacze. — Taap, twoja dużo myśleć, dużo myśleć... Mów, jeśli wiem, to odpowiem —• przerywając jego słowa, spojrzałem mu w oczy. — Tak, tak, moja myśli, dużo myśli i nie wie... Kiwając głową mówił z wysiłkiem, jakby nie wierzył, czy młody biały przyjaciel może zrozumieć jego, Taapa, prostego Czukczę, jego troski, zmartwienia... Może zadrwi, wyśmieje się? — Co takiego, przyjacielu? — zachęcałem go do mówienia. — „Smutny", twoja powiedz, czy tylko w kołyms-kiej tajdze żyją umki, no, kara-gurosu?... A tam gdzie słońce spać, albo tam gdzie ono stoi najwyżej, albo tam gdzie słońce wychyla się z gór, rzek, by spojrzeć na tajgę, czy „on" tam żyje?... Wiesz? — zapytał, czujnie spoglądając mi w twarz. — Żyje, Taap. Gdybyś chciał zobaczyć wszystkie tajgi świata, w których żyją kara-gurosu, nie starczyłoby jednego życia. Wszędzie jest twój umka. Ja, „Smutny", prawdę ci powiedziałem. Jak Ewen, jadący na wierzchowcu-renie, lekko kołysząc się w półśnie, pewny, że zwierzę doniesie go do ciepłej jurty, tak Taap, gdy skończyłem mówić, zmrużywszy oczy, powiedział: 7 Prawo tajgi i oparłszy się o drzewo, natychmiast zasnął. W ciągu tej krótkiej nocy, podczas drzemki przy ognisku, śniło mi się, że Taap niespokojnie liczy misie, bure olbrzymy z kołymskiej tajgi. Liczy, liczy, nie może się doliczyć. Siedzi on nad brzegiem rzeczki, wokół niego pełno okrągłych kamieni. Bierze je z wyschniętego koryta i kładzie obok siebie na kwarcowy miał. Już cały stos kamieni... Zafrasowany kiwa głową, liczy, liczy... Nie, to nie wszystkie kara-gurosu, oj, brakuje... gdzie one się podziały?... Powiedz mi „Smutny", czy tam u siebie, gdzie zachodzi słońce, nie widziałeś moich gurosu? Brakuje mi, och, brakuje mi ich bardzo dużo. ]^ie upilnowałem, uciekły. I odtąd stroskany Taap szuka, szuka całe życie w tajdze zaginionych kara-gurosu. Siedzi przy ognisku zamyślony, nie wie, kogo się zapytać. Może ognisko mu powie, ognisko wszystko wie, bo ono tak stare jak człowiek... Ogień to życie. Następnej nocy, kiedy połyskujące czerwienią cienie skał padały na nasze twarze, stary myśliwy Taap opowiedział mi sagę Ewenów o „buncie młodych" niedźwiedzi. Zapamiętałem ją. Teraz przy błysku świec przypominającym „włóczędze" błyski płomieni żarzą-, cego się ogniska w tajdze przed czterdziestu laty przenoszę opowieść na papier. Bunt miodych W głębi jednego z łańcuchów Gór Czerskiego, w półnoeno-wschodniej części kołymskiego kraju, w wąskiej szczelinie, wody potoku wyżłobiły w skale kilka niewielkich jaskiń. W okresie krótkiej północnej wiosny kaskady wód spadające z gór nie mogły pomieścić się w starym korycie rzeczki. Rozszalały żywioł, łamiąc wszelkie przeszkody, zmiótł, przełamał z, Diegiem czasu jasYmle pozostały na uboczu, a potok, z każdą wiosną pogłębiał i rozszerzał swoje nowe łożysko. Do jednej z jaskiń, odziedziczonej po matce, która dorosłą dziatwę pozostawiła własnemu losowi i na zew niedźwiedzia-olbrzyma poszła za nim w tajgę, młoda niedźwiedzica, pokumawszy się z przybyszem z Gór Stanowych, potężnym umką, przywiodła go tutaj na długi zimowy sen. Jak każdy szanujący się miś, tak i nasz kara-gurosu nie położyłby się do zimowego snu w jednej norze z niedźwiedzicą, bo do wspólnej nory-barłogu kładzie się jedynie niedźwiedzica — mama z młodymi i nierzadko jeszcze z „piastunkiem", swoim dwuletnim dzieckiem. Każdy z tej rodzinki przygotowuje sobie we wspólnej sypialni zawczasu swoje własne łoże, wyścielając je starannie gałęźmi, mchem i trawą. W sąsiedztwie swojej przyjaciółki zajął nasz kara-gurosu odpowiednią do swej olbrzymiej tuszy pustą jaskinię. Trzeba wiedzieć, że miś początkowo, dopóki w pełni nie przyjdzie luta północna zima z purgą, kładzie się do nory i drzemie przy otwartym włazie, a dopiero później szczelnie zamyka otwór i śpi. A śpi tak czujnie, że myśliwy ani pies nie podejdzie do jego barłogu, nie zaskoczy go nieprzygotowanego. Mu u... rr... o o... — zamruczał umka siadając w norze na wpół wyprostowany i szeroko rozdarł paszczę. Na ten zew w sąsiedniej jaskini uniosła się niedźwiedzica i niebawem stanęła u wejścia jego nory. Spojrzawszy spode łba na swoją przyjaciółkę niedoli, umka burknął: — Wyjdź no z tej doliny i zobacz jak tam na świecie, może nadeszła już wiosna? Głodny jestem, szalenie głodny. 99 k. tającego śnegu nie wtargną do mojej jasmiu, j<* mc mam zamiaru wysuwać nosa na to zimno. Moja mama nigdy by nie pozwoliła, żeby takie wątłe stworzenie jak ja... — Dosyć! Dosyć! Ty jak ten potok górski, obudzony wiosną... dopóki mu mróz nie zatka gęby, to będzie szumiał dniem d nocą. — Ha, ha, ha głodny? — przerwała mu niedźwiedzica. — Co ci mówiłam latem? Mogłeś najeść się do syta jagód, ryb, dzikich renów nie brakowało..., a ty tylko biegałeś, dniami ciebie nie było, pamiętasz? __ Nie _ gniewnie burknął umka, nisko schyliwszy łeb — głodny jestem, nie spałem całą zimę. — Może łowiłeś rybę? — drwiącym głosem zapytała niedźwiedzica. — Ach, ty szelmo! Zamilcz! Nie lubię tego tonu, nie znoszę drwin, uważaj... — powiedział umka kładąc swą ciężką łapę na grzbiecie przyjaciółki. — Więc co robiłeś? — zapytała już miękkim głosem. — Myślałem rozważałem — poważnie odparł kara-gurosu kiwając kudłatą głową na potwierdzenie, że jego słowa nie odbiegają od prawdy. — O czym, powiedz wreszcie — zapytała niedźwiedzica zalotnie mrugając bystrymi oczkami. — O buncie! Bunt młodych! Bunt, rozumiesz?... My oboje, zaraz kiedy opuścimy naszą górską szcze-; linę, powiemy najstarszemu, mądremu kara-gurosu,> że zrywamy z wiekową tradycją... krótko mówaąc, bunt! Zrozumiałaś? Bunt! — Słuchaj siłaczu... moja mama na pożegnanie powiedziała mi tak: „Jesteś, córo, mądra i zaradna. Nie idź z nim, z tym włóczęgą"... Tak, tak, z tobą — strząsnęła łaPą umki z pleców. - Na pewno coś popsuło ci się we łbie... Bunt?! Kto słyszał w kołymskie] 100 ¦" jci sit; /.wiązaiam. — Spokojnie, spokojnie, zaraz ci wytłumaczę — mruknął umka kładąc między wyciągnięte do przodu łapy swoją ciężką głowę. Gdyby nie te świecące oczki, drgające płatki małych uszu, to malutkie białe serduszko między łapami, byłby podobny do wielkiego złomu skalnego. Och, jaki on jest piękny, silny — pomyślała niedźwiedzica, wpatrzona w swego przyjaciela. — I tak słuchaj, co ci powiem. Będąc jeszcze „pias-tunem" u mojej mamy, podsłuchałem rozmowę starych mądrych kara-gurosu. Twierdzili oni, że im bardziej na zachód, tam gdzie słońce kładzie się do snu, zima staje się krótsza i nie taka dokuczliwa. Jeżeli nasze kołymskie umki zmuszone są spać co najmniej pół roku, bo głęboki śnieg nie pozwala iść na polowanie, to w Górach Wierchojańskich i nad rzeką Leną umki śpią miesiąc krócej. A jeżeli tak iść na zachód, dalej i dalej za słońcem, zima będzie coraz krótsza, dzień dłuższy. Nasze nogi są silne, zaniosą nas wszędzie. Umiemy sobie torować drogę przez gęstą tajgę, błota tundry, wysokie góry, szerokie rzeki i doliny. — Chcesz opuścić ten kraj, gdzie mamy prawo do polowania, naszą odwieczną tajgę, gdzie spokojnie żyły i panowały kara-gurosu?... — Tak! Jeżeli zostanę wezwany na posiedzenie „najwyższej rady" naszej wielkiej rodziny, to oświadczę mądrym i starym umkom w imieniu własnym i twoim, że nie mamy zamiaru przesypiać połowy życia w cuchnących norach, że każdy kara-gurosu to wolny i dumny pan tajgi. Wolny! Rozumiesz?... — Ale pamiętaj — niedźwiedzica stanęła na tylnych łapach i groźnie chrząknęła — żeby nasze dzieci w obcej krainie nie zaznały głodu, bo... — jej ostre 101 stwa ja decyduję, tyiKO ja; — Uspokój się, wszystko będzie dobrze. Idź już do siebie. Ja muszę myśleć, rozważać... — Myśleć, rozważać — drwiąco naśladując głos misia, ale przezornie wycofując się tyłem z niegościnnej jaskini, mruczała niedźwiedzica. Wkrótce nadeszła długo oczekiwana wiosna. Niezliczoną ilością wąziutkich nitek wnikała woda do ciemnego barłogu, sączyła się ze szczelin pułapu, spływała po ścianach. Jak fala kołyszącego się grzmotu, rozlega się głośny ryk. Skończyło się bezkrólewie, władca tajgi wyrusza na łowy. Naprzeciw swojemu gurosu wyszła niedźwiedzica. Nie pomogły perswazje rodziny, błagania małżonki, bezskuteczne okazały się przestrogi doświadczonych i mądrych gurosu. — A jeżeli „t a m", gdzie zachodzi słońce, nie będziesz królem tajgi, jeżeli „tam" są silniejsi od ciebie, nie pozwolą ci polować?... — powoli cedząc każde słowo, mówił wódz kara-gurosu. — Wysoka rado — odezwał się nasz kara — taka jest moja wola. Pójdę z nią — łapą trącił siedzącą obok niego niedźwiedzicę — za słońcem i nasze łoże będzie tam, gdzie ono kładzie się do snu. Zdumienie malowało się w oczach powściągliwie kiwających głowami umków spoczywających wśród skał i kamieni. — Mówiono mi — z wolna uniósł łeb najstarszy kara-gurosu — że ten unika — wskazał łapą na pozwanego — pochodzi z Gór Stanowych. Tam podobno jest inny zwyczaj, tam każdy wnika robi, co się jemu podoba, nie uznaje praw tajgi, nie słucha pouczających rad starszych. Ten zwyczaj jest natm obcy. Z kolei drugi miś uniósł swój kudłaty łeb. 102 ażeby szanujący się kara-gurosu przyszedł na radę z niedźwiedzicą?... Patrzcie! Tam ona jest! Widzicie ją?! — Niech sobie idą! Niech idą! Precz z naszych ócz! — wołano zewsząd. — Niech odejdą w spokoju, taka jest moja wola — zawyrokował najstarszy z rodu kara-gurosu. — Tyś powiedział... Zgadzamy sie — z cichym pomrukiem odpowiedziały młode misie, zawsze gotowe do bójki, które spokojnie tym razem zajęły dalekie miejsca na głazach pokrytych mchem. Ten zuchwały przybysz zyskał ich sympatię... Kto 'by się ośmielił? Nasz kara-gurosu spojrzał na łuk nagich szczytów gor, zamykających dolinę. Tam, z wierzchołków, słońce zabarwiło tajgę na kolor tak zielony, jakim jedynie okrywa się modrzew uśmiechający się do słońca^ do wiosny. Stanął gurosu na tylne łapy, wyprostował się jak cięciwa łuku i głośno, tak głośno, że zadrżały gałązki modrzewi, zaryczał jak grom. To był ryk buntu i tryumfu. Ruszył na zachód. Za nim, schyliwszy łeb ku ziemi, szła niedźwiedzica, cicho porykując Szła jego śladami, wierna swojemu kara-gurosu. Ruszyła więc para misiów przez góry i lasy, rzeki i jeziora, tajgę i tundrę. Dzień stawał się coraz dłuższy, noce krótsze. Jadły, jak dawniej u siebie, soczyste źdźbła traw, młode pędy brzozy, zeszłoroczne żurawiny i borówki, rzadziej zaś udawała się nagonka na dzikiego rena. Nie zaznały głodu, który rokrocznie dokuczał kołymskim umkom. Wieczorem, po zachodzie słońca wchodziły w bagniste mokradła na brzegi jezior, gdzie sipały leniwe kaczki, a w szuwarach pełno było gniazd ptactwa wodnego. Jeżeli spod łap gurosu umknęła kaczka, to niechybnie padła ofiarą czyhającej za kępą sitowia nie- 103 azwieaziuy, łw" —" x--------> ¦>- « . , i zwinnymi łapami zbijała uciekające tuz nad wodą ptactwo. Nad ranem, po spłukaniu z siebie w czyste] wodzie błota i wodorostów, zwierzęta syte i zadowolone ruszały w dalszą drogę, na zachód. Jeżeli szarak beztrosko uciął sobie poobiednią drzemkę, to niedźwiedzica podeszła go tak cicho i nakryła łapą, że po nim, w malutkim dołku we mchu, pozostały jedynie jedwabiste kosmyki puchu. Misie szły niestrudzenie..., mijały tygodnie, miesiąc, drugi. . Pewnego dnia u podnóża góry spotkały rodzinę wilków. — Skąd los niesie? Dokąd zdąża królewska para.-' — zapytał stary wilk, ostrzegawczo mruknąwszy w stronę wilczycy. __ Co ty, włóczęgo, wieczny pustobrzuchu, śmiesz nas zaczepiać? Co?... — To zuchwalstwo! — złowrogo zaryczała niedźwiedzica. __ Niepisane, odwieczne prawo tajgi... — siadając na tylnych łapach, uroczyście rozpoczął swe przemówienie wilk. __ Zamilcz! — gniewnie przerwał mu kara-gurosu. __ To są nasze tereny łowieckie — zaszczekała wilczyca,, pośpiesznie dając nura w gąszcz kosodrzewiny. Schodzili z sopki, a przed nimi w dolinie w promieniach słońca zastygła skupiona, surowa tajga. To brodem, to płynąc na przełaj przez potoki i rzeki, przedzierała się para włóczęgów przez coraz to gęstsze podszycia lasów. Pewnego poranka, po sutej uczcie — upolowali tłustego szagżoja — kara-gurosu wyskoczył co sił naprzód i nagle, błyskawicznym ruchem, cofnął się wstecz. Uniósł się na tylnych łapach... Podbiegła idąca 104 w oparach mgły. Czarne masy jej wód, gnane wiatrem, podążały na północ. — To Lena, matka rzek, to ona! — powiedział uroczyście kara-gurosu, kiwając tak nisko głową, jakby bił pokłony wielkiemu bóstwu. — Jesteśmy u celu naszej wędrówki? — zapytała niedźwiedzica i łagodnym wzrokiem spojrzała na swego małżonka. — Tak, tu odpoczniemy i przezimujemy. Wszystkiego jest w bród: jagód, ryb, soczystych traw i mięsa — odparł miś wpatrzony w dal. Dwa orły-birkuty zataczały nad wierzchołkiem góry coraz to większe kręgi. — Królewska para, władcy nieba i górskich szczytów, patrz — odezwała się niedźwiedzica — jak wspaniały ich ślubny taniec... — Zbudowali gniazdo — miękko mrucząc odpowiedział gurosu. Tegoż dnia, po zachodzie słońca powiódł swą niedźwiedzicę na niewielką polanę osłoniętą zewsząd nagimi skałami. Zaryczał wielokrotnie straszliwym basem, zagłuszając szum tajgi. Chcąc pokazać swą silę, wyprężył się na całą wysokość i jednym zamachem silnych łap zdarł korę ze starego modrzewia, głęboko wdzierając się pazurami w drzewo. — Opamiętaj się! Tu nie ma nikogo, kto by mógł cię podziwiać, tu nie ma innych zalotników... Poszłam z tobą, bo... po co ten ryk, szum? Przecież wiem, jaki jesteś silny i odważny... — opierając łeb o jego błyszczącą szerść, cicho szeptała niedźwiedzica. Kiedy pierwsze promienie wschodzącego słońca przedarły się przez skalny pierścień, kara-gurosu z ci- 106 — Prawdę mówiłeś, mój gurosu, żywności tu w bród. Nasze dzieci nie będą wiedziały, co to jest głód. — Mhm, nie ma obawy — powiedział, a ona, wtuliwszy swoją głowę pomiędzy jego łapy, cicho mruczała pieśń miłości. Nagle, jednocześnie unieśli głowy. Jakiś obcy zapach, coś dotąd nie spotkanego doleciało z doliny, drażniąc ich nozdrza. Kara bezszelestnie podszedł do prześwitu w skalnym pierścieniu. Stąd było widać wąskie strumyki wijące się spośród olbrzymich kamieni, a dalej rozszerzającą się zieloną dolinę z barwnymi płatami łąk. — Czy widziałeś już takie zwierzę, dwa razy większe od ciebie... jakie straszne ma rogi — z trwogą w głosie odezwała się niedźwiedzica. — Opowiadano mi o nim, to sochaty — tur, rzadki zwierz w kołymskiej tajdze, zjemy go sobie przed zimą, bo wówczas sochaty najlepiej smakuje. Nastała jesień. Kara-gurosu poszedł nad Lenę, by w zboczach gór, lub w wąwozie na skraju tajgi znaleźć dwie jaskinie: mniejszą dla siebie, a większą dla niedźwiedzicy i spodziewanego potomstwa. — Jak będziesz wracał, wstąp po mnie. Będę przy ujściu rzeczki łowić garbusze. Pamiętaj jeszcze... — Co? — zapytał krótko. Że też ten rodzaj żeński nie może mówić rzeczowo, krótko, tylko trajkoce bez końca — pomyślał gurosu. — Żebyś wiedział... będzie trójka. Nora ma być duża, sucha. Na gałęzi, przy samym pniu starego drzewa pochylonego przez wiatr nad lustrem rzeczki, siedziała biała sowa, największa z gatunku sów, którą myśliwi nazywają „polarną" albo też „uszatką" z powodu jej roz- 107 CieKawa. jkswi ujrzy przedmiot, musi go ze wszystkich stron dokładnie obejrzeć. Robi to nadzwyczaj zabawnie. Wyciąga szyję, wydłuża się, kręci głową, obraca ogonem, czy też nagle napuszywszy się tworzy zamknięty kłąb piór. __ Jak połów, szanowna władczyni? __ Skąd się ty tutaj wzięłaś? — zamiast odpowiedzi na pytanie mruknęła cicho, by nie spłoszyć nadpływającej ryby. __ Z Kołymy, z Kołymy, my z Kołymy — zakrzy- czała ,,polarna" — tam już zima, przylecieliśmy... .__ Co tam słychać? — jakby od niechcenia zapytała niedźwiedzica. __ Oj, źle, źle, królowo. Umki jeszcze nie poszły spać... radzą i radzą, płoszą zwierzynę... __.A co się stało, mów, sowo — z trudem opanowując wzruszenie zamruczała niedźwiedzica. __ Oj, niedobrze! Wiosną jedna para uników poszła na zachód i od tego zaczęło się..., oj! — wydając jakieś gardłowe dźwięki, opowiadała sowa. Potem, wygodnie usadowiwszy się u nasady gałęzi, ciągnęła dalej: — Druga para poszła na północ i przepłynęła wąskie morze. Tak, tak, potwierdził to stary gąsior, wracając z tundry. A trzecia para poszła na wschód, na wyspy. A tę nowinę przyniósł sokół-białozór, który szybuje wysoko nad tajgą i tundrą. Zrozumiałam tylko jedno słowo, które obleciało całą kołymską tajgę, powtarzało je po stokroć echo... __Jakie słowo? — niedźwiedzica zaniechawszy dalszego połowu wyprostowała się w wodzie. __Bunt! Bunt w królewskiej rodzinie, bunt, moja władczyni, bunt, bunt — kołysząc się na gałęzi, powtarzała sowa. Już po raz trzeci rozłożyliśmy na noc ognisko, a sa- I Taap zasnął wczoraj, jak zwykle po północy, podciągnąwszy poprzednio zwęglone kloce na środek ogniska. — Jutro wieczorem będziemy już w naszej dolinie? — zagadnąłem mojego przyjaciela, by obudzić go z zadumy. — A jak skończyła się wędrówka kara-gu-rosul Wróciły do kołymskich gór?... — Nie. Kara-gurosu, włóczęga z Gór Stanowych i córa kołymskich umków po przyjściu na świat młodych zajęli się ich wychowaniem. Obfitość pokarmu, krótsza zima i cieplejsze lato, wszystko, czego brakowało im w surowej kołymskiej tajdze, znaleźli nad rzeką Leną. Ich dzieci podsłuchały przypadkowo rozmowy rodziców o dawnych marzeniach, o buncie, o wędrówce na zachód. Kiedy starzy zajęci byli urządzaniem nowych legowisk zimowych, w których już nie było miejsca dla młodych, przepłynęły one Lenę i ruszyły za słońcem, na zachód. Od wielu, wielu lat, echa wiatrów odbijając się o stoki kołymskich gór, powtarzają tajdze, wszystkim kara-gurosu, Rosjanom i Jakutom, Ewenom i Czukczom, że żyją i rozmnażają się w całej Syberii, na Sa-chalinie i na Alasce, w Kanadzie i Mongolii umki, kara--gurosu — olbrzymy, rodem z Kołymskiego Kraju. Mądry umka, wielki władca tajgi i tundry, kołymskich gór i sopek, bogatych w garbusze rzek, moczarów, lasów et caetera wysyłał posłów na wszystkie strony świata, by nakłonić buntowników do powrotu. Na próżno. 108 Muzykalna rodzinka Moim sąsiadem w tajdze był geolog Muchin. Wśród brodatych „włóczęgów-geologów" oraz ludzi pracujących „na złocie" znany był jako „Myśliciel". Ten przydomek dali mu Eweni, Oroczoni. Obaj, on, „Myśliciel", i ja, „Smutny" — mój kolejny przydomek — byliśmy naczelnikami kopalń złota w kołymskiej tajdze. On był „panem na Sopce", ja zaś na „Ukrazji". Mieliśmy ważny i pilny, zawsze wspólny interes — wodę. Jedna z rzeczek wpadająca do Kołymy zaopatrywała obie kopalnie złota — „Sopkę" i „Ukrazję" — w wodę. W górnym biegu koryto rzeczki skierowano do płuczki złotonośnych piasków „Sopki". Poniżej, oczyszczoną z cząsteczek piasku i mułu wodę wprzęgnięto powtórnie do płuczki złota w kopalni „Ukrazja". Woda, woda, woda... Woda w ciągu krótkiego lata decydowała o wykonaniu zadania. Jest takie przysłowie o tej wieczną zmarzliną skutej ziemi: „Kołymo, Kołymo, dziwna ty planeto, dwanaście miesięcy zima, reszta roku lato". Zawarta w tym zdaniu myśl nie odbiega daleko od rzeczywistości. Ażeby z tysięcy metrów sześciennych złotonośnego 110 Kiedy w okresie krótkiej wiosny na zboczach gór zaczyna nagle topnieć śnieg, woda nie uznaje granic. Koryta potoków górskich i rzeczek są zbyt wąskie, nie-głębokie, by mogły odprowadzić tę masę wód do wielkiej rzeki Kołymy. Woda rozmywa brzegi, toczy ze sobą olbrzymie głazy, niesie wiekowe pnie modrzewi, pajęczynę krzaków i mchu, narasta, piętrzy się... szaleje żywioł w swej wiosennej młodości, drwi sobie z człowieka. To ona, górska rzeka krusząc od wieków skały porfiru i kwarcu zaniosła tutaj zoto, usiała swe łoże błyszczącym kruszcem. W takie dni na kopalniach wszyscy zadają sobie pytanie: kto zwycięży? Człowiek, czy rozszalały żywioł? Trzeba ratować złoto, nie dopuścić, by woda zalała, zamuliła odkryte pola złotonośnego piasku, zmyła z trudem wzniesione tamy, akwedukty — nadziemne urządzenia doprowadzające wodę — wysokie estakady, rusztowania płuczek. W okresie letnim, w czasie „gorączki złota" każda kropla wody jest cenna. Dlatego „Sopka" i „Ukrazja" karmione przez jedną rzekę — wspólne źródło powodzeń i trosk — musiały mieć błyskawiczny i niezawodny środek łączności, telefon. Postanowiono — wykonano. Jednocześnie z dwóch końców rozpoczęto pracę. Raz po raz przy zgrzycie pił, pod uderzeniami toporów padał wiekowy smukły modrzew, święte drzewo Ewenów, aż echo, odbijając się o granitowe zbocza gór, napełniało jękiem rozpadliny i wąwozy górskie. W prostej linii osadzono w skale wysokie słupy telefoniczne. Wkrótce stalową nicią popłynęła melodia... cichy, jednostajnie dźwięczny ton. Pewnego dnia urwała się łączność, zamilkły apa- 111 przypuszczenia... w dalekiej tajdze różnie bywa — napad na złoto, na składy, na broń... W tym czasie „Myśliciel" na próżno wołał w słuchawkę: halo, halo, „Ukrazja"?... — odpowiedziało milczenie. Jednocześnie, tam on, tu ja, porwaliśmy za winchestery, w pośpiechu wrzucając do kieszeni garść na-boi. On z „Sapki", ja z „Ukrazji" szliśmy po wąskiej ścieżce, wzdłuż słupów telefonicznych. Spotkaliśmy się w połowie drogi, z daleka dostrzegając co się stało. Mnóstwo powyrywanych słupów, zwoje zerwanego drutu i świeże ślady, małe i duże, całej rodziny króla tajgi, niedźwiedzia. — Co powiesz? ¦— zapytałem „Myśliciela" siedzącego na powalonym słupie. — Sam widzisz — powiedział, bezradnie rozkładając ręce. — Ale jak się to mogło stać?... Zgoda, zrobiły to niedźwiedzie... ale nie mogę zrozumieć... no, przyczyna? Przecież to jakby wybryk chuliganów... powiedz, „Myślicielu", co ty na to? — Widziałem dziś rano, jak misie schodziły z gór, cała rodzina. Spieszyłem do domu, zbliżała się nasza umówiona godzina. Kręcę korbką... raz, drugi, a tu cisza. Zerwałem się szybko, jak i ty. —• No dobrze, ale dlaczego?... Co kudłatej sforze przeszkadzała linia telefoniczna?... Przecież nie ruszały jej, stoi od miesięcy, przyzwyczaiły się. — Zapal, „Smutny". W moim przekonaniu każdy kołymski miś, uraka, kara-gurosu, czarny zwierz, koso-łapy — przytoczył wszystkie nazwy niedźwiedzia używane w tajdze — to skończony łobuz, chuligan, zabijaka, bandyta, od wodza do noworodka. Uch! Przeklęty 112 powiedział po chwili milczenia. Widziałem, tam strumyk wpada do rzeczki, na piasku, ślady nych łap. — Powiedz mi, mądry człowieku, nie na próż^0 tajga nazywa cię „Myślicielem", co oznacza słowo szu_ tunl... — zapytałem z ukrytą w głosie powagą. — Szatun, to po prostu szatun. Samotnik, zły wiedź, zbój, odludek, przeklęty przez ludzi i tajgę. ka człowieka, idzie jego śladem, czai się, napada ^ naćka. Wszędzie i zawsze szuka śmierci. Uciekają c)cj niego niedźwiedzice, schodzą mu z drogi wszystkie /c z,iikała za każdym zakrętem. Nastąpiło to błyskawicznie... ścieżKa była za wąska, nie mógł się cofnąć... za późno! ja również... Rozwarł paszczę, krótki straszny ryk... <{wa strzały. Jak nakazuje prawo tajgi, wepchnąłem i^u w oczodoły szmatki zamoczone w jego krwi, żeby Umierają mnie nie widział, żeby „tam na górze" nie mó^ oskarżyć mnie o zabójstwo. Drugie spotkanie. Z dna potoku górskiego pobieraliśmy próby piasku. Wokół czarna tajLa, dolina ściśnięta z obydwóch stron ścianą skjną Wiedzieliśmy, że z gąszcza zarośli, zachowując Znaczny dystans, śledzi każdy nasz ruch stary samotińk^zatu1/1- — Kręci się ta bestia, to rr.i s{ę nie podoba... zapewne udało mu się zasmakovać ludzkiego mięsa... Nie chciałem ci mówić, ale man. dowO^y, ze napadł tu w tym szałasie śpiącego myśliwego j wywlókł do potoku. Ja się nie mylę — powiedział móJ przyjaciel, stary geolog-włóczęga. — Dobrze, rozpalimy ognisl^ przed szałasem, będziemy kolejno czuwać, zgoda, p.zyjacjelu? — Krótki sen dzielić na części?... No dobrze, zgoda — odpowiedział z wahaniem. 117 SteTem w ręKU zooaczyiem jait Kuctiaty zbliżał się do potoku i zanurzył w nim swe potężne cielsko po same uszy. Ociekając wodą w olbrzymich susach cwałował wprost na ognisko. Zwaliły go dwie kule... wystrzeliliśmy nieomal jednocześnie. Echo dwóch wystrzałów zlało się w jeden odgłos i wielokrotnie odbiło się o ścianę gór. — Stary szatun szukał śmierci — powiedział mój przyjaciel zapalając fajeczkę — pójdę zamknąć mu oczy, by „nie urzekł tajgi". Trzecie spotkanie. Na skalistej ścieżce nagle znikły odciśnięcia pazurów, ale ślad kara-gurosu utrzymywał się nadal w powietrzu. Instynkt tajożnika podpowiedział mi, że jest blisko... mógł się zaczaić za występem skalnym, mogę nie mieć czasu, nie dojść do strzału — pomyślałem, kładąc rękę na jakucki kindżał. Szedłem pod wiatr. Nagle, na niewielkiej polanie wśród kępów czarnych jagód ujrzałem rosłą niedźwiedzicę, a przy niej śmiesznie umorusane mordki dwojga maluchów. Ryknęła ostrzegawczo i poderwała się na tylne łapy zasłaniając swą dziatwę. W pośpiechu cofnąłem się kilkadziesiąt kroków w głąb ścieżki nie spuszczając jej z oczu. Oparłem się o pień wiekowego modrzewia i zacząłem wygwizdywać melodie jakiejś pieśni... głośno, z uśmiechem na twarzy. Niedźwiedzica usiadła wygodnie na tylne łapy i zamarła w bezruchu. — Bądź spokojna, czcigodna moja pani, tajga mi świadkiem, że nie mam złych zamiarów — krzyknąłem. Wielkim łukiem obszedłem polanę w radosnym nastroju, że nie musiałem użyć broni i prosić tajgę o wybaczenie. 118 I pliwy pomruk przykuł mnie błyskawicznie do miejsca. Niedźwiedź był w odległości dwudziestu kroków... dzielił nas potok. Oparłem się plecami o samotnie sterczący głaz. Spojrzeliśmy sobie w oczy. Stary miś z olbrzymim łbem siedział zanurzony po szyję w wodzie. Poza nim, na wypłukanym żwirze leżała spora ilość wielkich łososi. Nie miałem zamiaru przeszkadzać staremu w jego ulubionym zajęciu — tajga należy bezspornie do niego, a łosoś na tarło przychodzi jedynie raz do roku... A jeżeli miś do zapasów łososia zechce dorzucić mnie?... Napawało mnie to niepokojem. Wąska dolina nie dawała gwarancji bezpiecznego wycofania się. W lufie tkwił ostatni nabój... niedobra spłonka... Co zadecyduje kara-gurosu? Wybieraj, kudłaty! Mamy równe szansę... jeden wątpliwy nabój to mało... jak ci się uda wytrącić mi kindżał, będziesz górą. Przypuszczam jednak, że żadna siła nie oderwie cię od stosu złowionych łososi... nie mam zamiaru ci ich odebrać, nie jestem głodny. Zwyciężył rozsądek. Pan tajgi łaskawie zezwolił mi odejść. Piąte spotkanie. Ileż to nocy spędziłem w płytkich jaskiniach, przed których wejściem rozpalałem ogniska... Pewnego dnia, kiedy wróciłem po całodziennej pracy, z moich zapasów żywności zostały nędzne resztki i... kupy łajna. Chcesz wojny, kudłaty? Dobrze! Jeszcze tydzień muszę pozostać w tej dolinie, by zakończyć pracę. Zjad-. łeś moje zapasy żywności, twoje prawo. Ja zaś nie mam wyboru, zapoluję na ciebie. Zjadłem tylko znikomą 119 Było takich spotkań jeszcze kilka w ciągu tych sześciu lat włóczęgi po tajdze, zanim wybudowano mi modrzewiowy domek na „Ukrazji". Na kolbie mojego winchestera było dziewięć nacięć... ale nigdy nie naruszyłem prawa tajgi. Strzelałem do „króla" — i do innych zwierząt — tylko w obronie własnej, tylko z konieczności. Pamiętam każdego ubitego kara-gurosu: jego rysy, budowę, barwę futra, jego wzrok, kiedy mierzyłem, kiedy lufa znieruchomiała... Horyzont zabarwił się na różowo. W tę poranną godzinę nie mogłem się oprzeć chęci snu. Odgłos bliskich wystrzałów poderwał mnie błyskawicznie, pierzchł sen. Ktoś pochylony zbliżał się wolnym krokiem rozsuwając kolbą zarośla. To był „Myśliciel". — Co się stało? Polujesz... — zapytałem. — Tak, tak, niepoprawny marzycielu... gdybym się spóźnił o kilka minut, nie byłoby już „Smutnego". Szatun miał w pobliżu gotowe śniadanie: ciebie. Pamiętaj, za beztroski sen w tajdze płaci się życiem — powiedział i zgodnie ze swym zwyczajem bezradnie rozrzucił dłonie. Blisko, kilkadziesiąt kroków od ogniska, leżał olbrzym z pasem siwych włosów od łba do nasady ogona. Łeb schował w śmiertelnej agonii w kępę puszystego mchu jakby wsłuchiwał się w nie milknące tętno mat-ki-tajgi. Droga do Ortukan Wracam myślami do kołymskiej tajgi. Żyła tam kobieta, dziecko tajgi, Jakutka, Mara Kasatkina, geolog, zwana „Mak", która miała w sobie miłość tak wielką, że poświęciła dla niej samą siebie. Wróciliśmy, „Mak" i ja, „Smutny", z kolejnego wypadu do naszej bazy, obozu inżyniera Kazancewa. Zbliżała się długa północna zima, mróz przybierał na sile, metrowej grubości warstwa śniegu pokryła góry i modrzewiową tajgę. Z Centrali Badań Geologicznych na kołymski kraj żądano wyników pracy za sezon letni. — Ten bezcenny materiał musi być dostarczony... tylko „Mak" oprócz mnie zna dobrze tajgę i drogę do Ortukan. Jej mogę powierzyć materiały. Wybór kto będzie jej towarzyszyć, pozostawiam Marze Kasatki-nie — powiedział „Sprawiedliwy". Jej wzrok, wielkie czarne oczy, kolejno zatrzymywał się na zebranych — było nas osiemnastu — chwila namysłu... ręką wskazała na mnie: „Smutny". Kilka dni później „Sprawiedliwy" wręczył „Mak" materiał zaszyty w skórę rena, włożony do aluminio- 121 tych zapasów złota. Żegnano nas serdecznie. Pożegnaliśmy się z Ob, łańcuchem przywiązanym do drzewa. „Mak" długo zanurzała ręce w puszystym futrze psa-wilka, on zaś cicho, żałośnie wył. Z rozpędem ruszyliśmy naprzód, prowadziła „Mak". W dali zanikały odgłosy nawoływań, życzeń... żałosny skowyt Oba i... cisza. „Mak" coraz to zwiększała tempo, uciekała przed czymś... jakby bała się, że nas dogonią, zawrócą, że odbiorą jej ten skarb. Zatrzymaliśmy się po drugiej stronie skalnego grzbietu gór, daleko od sopki, gdzie stały nasze ocieplone namioty. Tutaj „Aga", nasz kucharz, zawiózł stos suchego drzewa, mały zapas żywności i na zwalonym pniu modrzewia wyciął serce i swoje „A". Płomień szybko ogarniał stos, zakipiała woda na herbatę. — „Smutny" — wzięła mnie za rękę — proszę cię, wróć do obozu. Nadchodzi purga, biała śmierć. Ja nie mogę wrócić, ja się nigdy nie cofam. Nadchodzi purga... jesteś tutaj przybyszem... obcy, szkoda ciebie. Ja czuję zbliżającą się purgę, znam jej symptomy: zwierz się schował, zamarła tajga. Mój ojciec zginął przed dwoma laty, purga okazała się silniejsza, zwyciężyła... On na pożegnanie powiedział mi: „Kasatkin nie może cofnąć słowa". Ja jestem młoda, silna, nie boję się... Jakucka saga głosi: „Wielki Niewidzialny" otacza młodych opieką, chroni ich przed purgą, przed niebezpieczeństwem, nie pozwala umrzeć, dopóki człowiek nie poznał miłości, nie spełnił swojego obowiązku..." Ja wrócę do oddziału Kazancewa jak zawiozę powierzony mi skarb do Ortukan. Ty idź! Ja wrócę! Czekaj na mnie. r Zerwałem się z miejsca, narzuciłem plecak, chwyciłem za winchester. — Ruszamy, „Mak"! Słowa siłą rzeczone, stanowcze, władcze, szorstkie, brzmiały jak rozkaz nie znoszący sprzeciwu. W oczach jej ujrzałem blask, może spełnienie skrytych marzeń... może coś więcej?... — Jestem gotowa! — powiedziała cicho, nisko chyląc głowę. W sypkim śniegu pozostawał głęboki ślad mych nart. „Mak" szła tuż za mną. — Bardziej w lewo, teraz dobrze, prosto — jedyne jej słowa wypowiedziane w ciągu wielu godzin. Biegliśmy w górę, z góry, przez wąskie doliny, kamienne pustynie odarte ze śniegu, wspinaliśmy się na strome zbocza. Nigdzie śladu zwierzyny. Tajga zamarła w oczekiwaniu groźnej purgi, termometr wskazywał —54°C. Nad niegłęboką jamą wymytą przez potok w skale drgał w powietrzu obłoczek pary. Tutaj, zatarasowawszy wejście kosodrzewiną i skalnym złomem ułożył się do czujnego snu zimowego pan tajgi, kara-gurosu, urńka. — Spokojnego snu, umka — zawołała „Mak", mijając w ostrym biegu zimową rezydencję „króla". Na nocleg obraliśmy sobie wąskie uszczele u wejścia do doliny. — „Smutny", zaraz wrócę — powiedziała „Mak", rzucając plecak i biorąc winchester do rąk. Wymawiając mój przydomek uśmiechała się oczyma, pogodniała jej ścięta mrozem twarz. — W tajdze — znałem to dobrze — nie może być chwili wypoczynku bez ogniska. Zgaśnie ognisko, zga- 122 123 Buchnął ogień. — Możemy spokojnie odpocząć, w pobliżu nas nie ma drapieżników: wilków, rosomaka i niedźwiedzia-sa-motnika, groźnego szatuna ¦—• patrząc z zadowoleniem w płonące ognisko powiedziała „Mak". Zawsze, kiedy wjeżdżaliśmy w szczeliny gór, w gąszcz tajgi, „Mak" wnikliwie szukała śladów, nie spuszczała oczu z każdego występu skalnego, z gęstwiny krzaków, powalonych przez burzę pni. W takich chwilach trzymała nóż w pogotowiu, by odeprzeć atak. Po posiłku przesunęliśmy ogniska przed nasze skalne wgłębienie. Miejsce, w którym dotychczas palił się ogień, było silnie nagrzane — kładliśmy na nie warstwę cienkich gałęzi, a później kwadraty mchu, uprzednio nagrzane. Ciepły podkład izolował posłanie od zmarzniętej ziemi. Prześcieradło zastępował koc i płócienny namiot, przykrycie — kołdra ze skór zajęczych. Ja pierwszy objąłem straż przy ognisku. „Mak" natychmiast zasnęła. Powoli mijają samotne godzmy przy ognisku. Tajga skuta lodem, gwiaździste niebo. Od północy gdzie błyszczy Gwiazda Polarna, przejrzysty, biały welon. Czy to zwiastun purgtt... Gdzieś łamie się gałąź pod ciężarem śniegu. W pobliżu mały drapieżnik dopadł W gnieździe wiewiórkę, kró|tki pisk i znów cisza. Wali się w głąb ogniska przepalony pień, miliony gwiazd-iskier unosi się w górę i gaśnie. „Mak" śpi spokojnie, równo faluje jej pierś, na ustach błądzi półuśmiech. Długo wpatrywałem się w rysy jej twarzy... poprawiam kołdrę na „Mak". Minęły trzy godziny. Teraz czuwała „Mak". Przez sen słyszałem jej słowa: — Śpij spokojnie, „Smutny". ...Gdzieś w pobliżu toczy się cicha walka wręcz, sza-1 motanie, dźwięk metalu, mokra sierść otarła się o moją 124 „Mak", chciał okazać swą radość i mnie. Szczęśliwy był Ob, że znów jest z nami. Ob — wierny przyjaciel... Ale od tej chwili — pomyślałem — trzeba będzie zapasy dzielić na trzy części. „Mak" bez słów odgadła moje myśli. — „Smutny", upolujemy dla Oba głuszca, zająca, nie martw się. Obudzę cię na śniadanie. Nazajutrz „Mak" torowała drogę — szła milcząca, by oszczędzać siły — Ob nie odstępował jej na krok. Od czasu do czasu lizał mi rękę, jakby dziękując za opiekę nad „Mak". Chwila wypoczynku przy ognisku, posiłek i dalsze godziny marszu -— „Mak" w ślad za mną. — „Smutny", polubił cię Ob, dobre stworzenie. Druga noc w tajdze. Tej nocy spaliśmy oboje — czuwał Ob. „Mak" kilkakrotnie wstała, by podtrzymać ogień — u stóp naszych leżał Ob. Nad ranem, które nie różniło się od nocy, Ob kilkakrotnie zawarczał. Poderwaliśmy się jednocześnie. Ogniska paliły się, dookoła noc i tajga... czerń pni drzew, białe prześcieradło-śnieg i cisza... Było nam dobrze w tej ciszy, przytuleni zapomnieliśmy o purdze... Chciało mi się ucałować „Mak"... Ob ponownie cicho zawył. — Wilki — odezwała się „Mak". Powiedziała to spokojnie, naturalnie, poprawiając na mnie kołdrę. Słychać było odległe odgłosy, nie przerywaliśmy milczenia. Psu sierść jeżyła się na grzbiecie, groźny pomruk wyrywał się z jego krtani. Mieliśmy po trzydzieści pięć naboi i dwie stalowe rurki napełnione materiałem wybuchowym — wypróbowana i skuteczna broń przeciwko wilkom. Pierwsza zerwała się „Mak". Podziwiałem jej wielki spokój, żadnego objawu lęku. Pomyślałem, spogląda- 125 ' fc*», balastem... — „Smutny", czy nie żałujesz?... Tak blisko byłeś obozu... Prosiłam... teraz za późno. Wilki zbliżały się do naszych ognisk, stanęły ścianą- —- Damy im na powitanie „kiełbasę" — mówiąc to dotknęła sznur Bickforda do ognia, rzuciła z rozmachem. Huk eksplozji rozdarł powietrze. Przy świetle księżyca widzieliśmy, jak pozostała sfora rzuciła się na zabitych i rannych. — Wilki uciekają przed purgą w gęstwinę tajgi, będą szły naszym śladem. Jesteśmy dla nich „zapasem mięsa". Nieodłączny spokojny uśmiech pozostał na twarzy „Mak". Odniosłem wrażenie, że spokojnie oczekuje purgi, wilków, widma śmierci z głodu i zimna. „Mak" przygotowywała śniadanie. Porcje podzieliliśmy na trzy części. Ob udawał, że jest syty — wykazywał zadziwiającą wstrzemięźliwość, mimo że beki mu wyraźnie zapadły. Ruszyliśmy w drogę. Gołe płaskowzgórze leżało jak biały dywan. Szedłem pierwszy, rytmicznie zwiększając tempo. — „Smutny", nie jestej zmęczony? — To pytanie, pełne troski o mnie, zadała po raz pierwszy. Na niewielkiej polanie rozpaliliśmy ogień — krótki odpoczynek. Teraz prowadziła „Mak". Lekki wiatr niósł z sobą pylinki śniegu — to zwiastun purgi. Tworzył wiry, pchał nas z lekka naprzód. W pewnej chwili Ob groźnie zawarczał. Zbliżało się stado wilków. Z odległości kilkunastu metrów padły dwa i jeszcze dwa strzały. — Na razie będziemy mieli spokój — powiedziała „Mak". 126 r^u.i ljs.1, jjr.iei.LiK.ai zimnem ao ciaia, jaK pasmo mgfyijjg3r" słaniał widok. „Mak" spieszyła naprzód, Ob zamykał nasz pochód. Zaczęła się walka z purgą, ucieczka przed czymś nieuniknionym. W wąskiej, gęsto zarośniętej dolinie znaleźliśmy miejsce na ncc. — Mamy wymarzone schronienie, popatrz, „Smutny". Górski potok wyżłobił w skale coś w rodzaju jaskini. Drzewa było pod dostatkiem. Pracowaliśmy przy ognisku, dopóki wystarczyło sił. Przed nami nieprzenikniona ściana śniegu porywana wiatrem. Śnieg, drzewa, skały, tworzyły jedno kłębowisko. Padały korony wiekowych modrzewi... diabelski taniec purgi. Czy purga nie pogrzebie nas? Nie zagrodzi dostępu do ognisk, zapasów drzewa? Nie uwięzi w lodowatych objęciach, nie zagasi ognisk, nie zgasi naszego życia?... Pieczołowicie przygotowywaliśmy się do wypoczynku, do snu. Smoliste pnie stawiały opór lawinie śnieżnej, drwiły z wiatru. Błogie ciepło napełniało jaskinię. Zawierzyliśmy siebie i naszą jaskinię czujności Oba. Zbudził nas. Wilki otoczyły ogniska. Widać było jedynie pełzające plamy, błysk ślepi oraz biel kłów. Ob był gotowy do skoku, sprawdzał czy mamy broń w rękach. Padły celne strzały, w ślad za nimi jeszcze, jeszcze... — Będziemy mieli dłuższy spokój — powiedziała „Mak", kładąc winchester obok siebie. Podałem świeżo zaparzoną, gorącą herbatę. — „Smutny", chciałam ci opowiedzieć moje życie dopiero u celu w Ortukan... lecz nie mogę zwlekać... purga. — „Sprawiedliwy" był przyjacielem mego ojca, dziesiątki lat spędzili w tajdze. Nie mogli żyć bez taj- 127 uczył „Sprawiedliwy". Zimą uczyłam się w JaKucKu -ji-lato spędzałam w tajdze, w górach. „Sprawiedliwy" ubiegał się o moją rękę, chciał, ażebym z nim żyła w tajdze. Ojciec mój sprzeciwiał się... „Sprawiedliwy" był o trzydzieści lat starszy. Kochał mnie z namiętnością i stałością człowieka tajgi — ja odmawiałam, zwlekałam... Dwa lata, temu posłał ojca, tak samo jak nas... Stacje meteorologiczne przepowiadały dobrą po-podę. „Idę, żeby ludzie nie myśleli, że boję się purgi. Jeżeli zginę, wróć do Jakucka, kończ studia" — powiedział na pożegnanie. Był dobrym człowiekiem, kochała go cała jakucka tajga. „Sprawiedliwy" przyjeżdżał do Jakucka... Wymusił na mnie, przyrzekłam mu, że po otrzymaniu dyplomu rozpocznę pracę w jego ekspedycji. Kiedy przyjechałam, wszedł do mojego namiotu. Zadał jedno pytanie: „Mak, będziesz moją żoną?" Spojrzałam mu w oczy długo... „Nie"! „Smutny", kiedy zobaczyłam cię tam „w dolinie złota" obok martwego już Smirnowa, kiedy ucho moje pochwyciło słabe bicie twego serca, postanowiłam wyrwać cię śmierci... żebyś był mój, na zawsze mój. Byłam szczęśliwa, kiedy wyciągnąłeś mnie spod lawiny kamieni, kiedy ostre jak nóż odłamki skalne popruły moją odzież, zabarwiły bieliznę krwią. Opatrywałeś moje rany, nie wstydziłam się nagości mojego ciała... byłeś mój! Czekałam na ciebie..., jesteś moją pierwszą bezgraniczną miłością. „Smutny", on wiedział, że cię kocham, wysłał nas razem w dolinę Chattynach... i teraz. Może przeczuwał, że w drodze do Ortukan doścignie nas purga. Serc 3 mi mówiło, że bez ciebie i tajgi nie mogę żyć. Powinnam była — kiedy zorientowałam się że nadchodzi purga — wrócić z tobą do obozu. 128 ^ o.i.ci>-ij, Łagi^Łt) wu. f UW1KUZ tylko dwa słowa: „Idź precz"! Wstanę i pójdę. Żywności starczy dla ciebie, przeczekasz... purgę, dojdziesz do Ortukan. Ty masz prawo tak powiedzieć, bo takie jest prawo tajgi — nastund. Przyjdziesz po purdze, to twój obowiązek, pochowasz moje kości razem z kośćmi Ob i wilków. Ubierała się pospiesznie... bez słowa wręczyła mi aluminiową gilzę, nasz skarb, wrzuciła na ognisko pień modrzewia. — Będzie ci ciepło, „Smutny". — ,.Mak"! „Mak"! Zostań! Jedyna, kochana... Wokół nas wyła purga... czuwał Ob. Ile upłynęło czasu... Ciała gorączkową falą zbliżały się... z ust wymykały się słowa... nie odchodź... To była miłość silniejsza od purgi... Byliśmy nienasyceni w pieszczotach, zapomnieliśmy o wszystkim. Silne uderzenie wiatru, śnieżny tuman pokrył ognisko. Wichura złamała nad nami wielki modrzew, który padając, pokrył ognisko grubą warstwą śniegu. Rozpoczęliśmy walkę z purgą, zaciekłą walkę... Ja o życie „Mak", ona o moje życie. Milcząc, wiedzieliśmy, że nie uda nam się rozpalić ogniska. A jednak... Wysokie płomienie oświetliły naszą jaskinię, ciepło ognisk biło nam w twarz. Uporządkowaliśmy nasze łoże, pełne śnieżnego pyłu. Po tamtej stronie ognisk purga odsłoniła czarne plamy krwi, strzępy skóry, kości. To wszystko co pozostało po Ob; w pojedynkę stoczył walkę z wilkami. Myśmy nie odezwali się na jego ostrzeżenia, nie przyszli mu z pomocą... — Mój ojciec go wychował. To on, przed dwoma laty, wygrzebał ojca ze śniegu i żałośnie zawył... Dzisiaj on ocalił nam życie i..., tę chwilę. Teraz mój jedy- 9 Prawo tajgi 129 spać. BędefćzUWaiS, rozouazę na Nachyliła się nade mną, ucałowała w usta, w oczy, położyła mój winchester, wzięła do rąk swój. Przez półzamknięte oczy widziałem jej uśmiech, moją szczęśliwą „Mak". Czy purga zamykała nam drogę do życia? Czy w śnieżnej zamieci tajga czytała nam wyrok? Czy to nasze przeznaczenie?... Czy za miłość płaci się życiem?... Czy „Wielki Niewidzialny" spełniając naszą prośbę... odda nas w ręce „białej śmierci"?... „Mak" odłożyła broń, zgasło ognisko, sfora wilków gotowa do skoku... a „Mak", przytuliwszy się do mnie szepce słowa o miłości, o szczęściu w tajdze? Nie, to był tylko sen... — Kochanie, obudź się! Śniadanie gotowe. — Lekko zakrywając palcami moje oczy, pocałowała mnie w usta. Wicher przenosił lawinę śniegu, paliły się ogniska. Byliśmy szczęśliwi. Zerwałem się z posłania i jak zimą w bazie Kazan-cewa — to była nasza codzienna szkoła hartu — tarzałem się nago w śnieżnym puchu. „Mak" natarła mnie spirytusem, pomagała w ubraniu się. — Zjesz teraz śniadanie, mój drogi. Byłam głodna, nie czekałam na ciebie... nie będę jadła po raz drugi. Po śniadaniu zająłem jej miejsce. Zasnęła natychmiast z uśmiechem na ustach. Myśl, że „Mak" nie jadła śniadania, że poszła głodna spać, nie dała mi spokoju. Znałem nasze zapasy żywności, mimo że na ten temat dotychczas nie rozmawialiśmy. Wrzuciłem na ognisko kilka pni, poprawiłem kołdrę na „Mak", ucałowałem ostrożnie w rozchylone do uśmiechu usta. Zbadałem zapasy, „Mak" powiedziała nieprawdę, nie jadła śniadania. Postanowiłem zrobić tak samo. Nie widać było wilków. Nad nami z nie słabnącą 130 rzu, biel, bezradność człowieka. Żeby otrząsnąć się z rozważań, ponurych myśli, wziąłem się do pracy. Wyrywałem z naturalnej tamy, którą potok stworzył w czasie wiosny, pnie drzew, taszcząc je bliżej ognisk, usuwałem śnieg, porządkowałem naszą jaskinię. Kiedy pochyliłem się nad „Mak" i pocałowałem ją, odchylając kołdrę z obnażonej piersi, roześmiała się głośno, figlarne błyski strzeliły z jej oczu, twarz promieniała. „Mak" nacierała się śniegiem, pomogłem się jej ubrać. Na skalnej płycie przygotowałem śniadanie — sobie nalałem kubek herbaty. Nagle spoważniała, ze smutkiem spojrzała mi w oczy. ¦—• Kochanie, może powiesz teraz, że zjadłeś śniadanie? Potakując głową wyrzekłem: — Tak, moja droga. Długo patrzyła na mnie, była bliska płaczu. — Drogi, ja mówiłam prawdę, zawsze mówię prawdę, ja poprzednio jadłam, ugotowałam sobie rosół z kości pozbieranych za ogniem. Ty nie jadłeś, przeczuwałam to. Kochany, więcej już nie jedz sam śniadania... Czwarty dzień szalała purga, przygważdżając nas w jaskini. Kiedy milcząc, z lękiem wpatrywałem się w szalejącą śnieżycę, obok mnie była „Mak", uśmiechnięta moja „Mak". Zadawałem sobie pytanie: Czy ona może tak umrzeć jak ognisko zgaszone śnieżną lawiną... jak „święte drzewo modrzew" ścięte uderzeniem purgi?... Smuga dymu zasłoniła na chwilę jej twarz. Zanurzyła palce w moich włosach i tuląc się do mnie, szeptała: — Szczęście moje, nie bój się, minie purga, dojdzie- 131 „Mak" będzie swego męża bardzo, bardzo kochała. Minie purga, zawoła nas tajga... razem przy ognisku będziemy nadawać nazwy nie naniesionym na żadnej mapie szczytom gór, wodospadom, potokom... Pokochają nas ludzie tajgi, nawet zwierzęta... To była nowa, nieznana „Mak": wesoła, bliska, rozmarzona. Z człowieka tajgi, obowiązku, towarzyszki pracy, która nigdy nie dawała powodu, ażeby zgłodniały, pragnący ciała kobiety mężczyzna pozwolił sobie na jakikolwiek nawet gest... „Mak", od kilku dni stała się.innym człowiekiem. Kochała każdą komórkę swego ciała, wszystko w niej było miłością, bezgraniczna, prosta, pełna uroku, ufna w człowieka — dziecko tajgi. Cóż dla niej purga? W jej wierze nie mogliśmy zginąć, nie! ¦— Kochanie, nie będziesz się śmiał9 Opowiem ci, co przed laty wywróżył mi stary szaman z jakuckiej tajgi. Mówił, że spotka mnie wielki smutek, a później wielka radość i szczęście z innowiercą, z obcym człowiekiem, który przyszedł w naszą tajgę z daleka. Człowiek z obcego szczepu, o dobrym sercu... Będziesz szczęśliwa z nim, będziecie obaj silniejsi od „bicza bożego" naszej tajgi — białej purgi. Lecz przyjdzie inna purga... ginąć będą Jakuci, Czukcze, Eweni... tajga i śniegi zabarwią się krwią. Wiem, że wiedział więcej, lecz zamilkł. — A mnie, moja „Mak", powiedziała, wywróżyła Cyganicha, z odcieniem lęku w głosie: „Ty poślubiłeś za żonę śmierć..., tobie często umierać..., nieprędko umrzesz..., życie twoje pełne burz... Nie łącz się z kobietą, ona płakać będzie... Gdybyś był Cyganem, nie puściłabym cię z taboru"... Och, los! Człowiek poślubił śmierć!... 132 wiedz! — Tak, moja żono, tak, moja „Mak". — A ty wiesz, mój mężu, co silniejsze jest od śmierci? — Nie wiem, „Mak". — My, ty i ja. Tak, ty i ja — powtórzyła. — Wierzenia Jadów północy mówią, że i śmierć ma sumienie... z daleka omija młodych, kochających się... — zamknęła mi usta pocałunkiem. Od sześciu dni szalała śnieżna burza, północna purga. Zapasy drzewa malały. Zabezpieczyliśmy się przed napadem wilków pierścieniem ognisk. Oszczędzaliśmy nasze siły, a czas snu i wypoczynku przedłużaliśmy do maksymalnej ilości godzin na dobę. Na siódmy dzień, kiedy purga zaczęła słabnąć, kiedy widoczność stawała się lepsza, sprawdziliśmy nasze zapasy żywności, oraz ile dni marszu dzieli nas od Ortu-kan. „Mak" słusznie twierdziła, że po śnieżycy będziemy mieli szereg niespodzianek, że tempo marszu będzie słabsze. Do celu pozostało nam siedem — osiem dni marszu, żywności zaś na cztery — pięć dni. W warunkach zimy, przy temperaturze przeszło —50°C nie może być mowy o znacznym zmniejszeniu racji dziennych. W swym szczęściu byliśmy optymistami... „Mak" wierzyła, że dotrzemy do celu, szczęśliwa śmiała się, twierdziła, że dobra tajga, że los da nam żywność, ciepło. Każde moje słowo, w którym dźwięczała nuta wahania, obawy o nią, hamowała pocałunkiem. Zaproponowałem powrót do obozu „Sprawiedliwego" — dzieliło nas od niego kilka dni marszu — lecz spotkałem się ze sprzeciwem z jej strony. 133 naprzeciw, że w tajdze, po długiej śnieżycy, zwierzyna opuści swoje kryjówki- więc uzupełnimy nasze zapasy świeżym mięsem. — Drogi mój, my dwoje... niezwyciężeni, pokonamy tę drogę. Tajga nas nie zdradzi, ona jak matka nie da zginąć. . Była druga, ważniejsza przyczyna, z powodu które] „Mak" nie chciała wracać, ja również nie, do obozu Kazancewa: duma tajożników. — , Niesmutny", co by powiedzieli o nas na płasko-wzgórzu? Nie, nie chcę o tym myśleć... Nazwaliby nas po cichu tchórzami, szydziliby z nas, z naszej miłości, z odcieniem pogardy mówiliby o nas: „Zamiast wykonać zadanie, bawili się w miłość. Baby, me ludzie tajgi". A „Sprawiedliwy"? Nie chciałabym być z tobą tam, gdzie on jest. Mogłoby się zdarzyć nieszczęście... tajga ma swoje prą*'*: przyjaźń, albo... Trzeciej drogi nie ma — powiedziała kurczowo ściskając moje ręce. — Kochany, pomyśl sobie, co powiedzą w Ortu-kan- „Twardzi, zuchwali, przetrwali purgę, donieśli skarb, niech Bóg i tajga chronią ich szczęście... Dobrali się! — A wiosną — jnówiła tuląc się do mnie — geolodzy i robotnicy pójdą w tajgę, będą z tychże danych określać złote pola, będą mówili: „Tutaj „Smutny' i „Mak" pracowali. Będą nas podziwiać, ja będę mówiła, że to ty..., z dumą..., nieprzystępna jak dotychczas... Dumna będę z ciebie, z naszej miłości. „Mak", ta spokojna „Mak", w porywie radości wzięła moją głowę w obie ręce, uśmiechała się, całując powtarzała: __ T„ m6j> m6j kochany... Dała mi ciebie tajga, moja tajga... nasza tajga. Kochając mnie, polubisz taj- 134 Patrząc w jej oczy nie mogłem pojąć — a byłem o dziesięć lat starszy od niej... poza mną Europa... legiony, więzienia — czy jest na świecie taka druga „Mak", piękna, kochająca wszystko co prawdziwe... z uśmiechem na ustach mówiąca o śmierci, głęboko wierząca w dobro i ludzi. Nie czyń nikomu krzywdy, nie zabijaj bez konieczności, strzelaj celnie, by zwierzę się nie męczyło, za miłość płać miłością i dobrem. Taka była moja „Mak". Otoczeni pierścieniem ogni, nierozłączni, szczęśliwi... — Los nas złączył — mówiłem ja. — Nie, mój drogi, to człowiek szukał człowieka, miłość szukała miłości... w tajdze. Przeminęła purga. Niebo było czyste, księżyc na próżno szukał obłoku... dla osłony, wytchnienia. I było w tej grobowej ciszy coś, czego nie można określić słowami, coś niepokojącego, a zarazem usypiającego. Ostatnie śniadanie w naszej jaskini. Pozostawiliśmy tutaj wszystkie zbędne rzeczy, trzeba było oszczędzać siły. Weszliśmy do wnętrza jaskini, dla pożegnania. „Mak" poprawiła czworobok z mchu i gałązek, sprawdziła zapas drewna, wylała wodę z naczyń, obrzuciła spojrzeniem ściany, posłanie i w chwili, kiedy wynosiłem zapas naboi i winchestery, uklękła. — Wiesz, kochanie, do tej jaskini przyjdzie kara--gurosu, by przezimować, by wydać młode na świat..., ona pełna jest naszej miłości. „Mak" torowała drogę. Gałęzie drzew i krzewów, pochylone pod ciężarem płatów śniegu, powoli prosto- 135 puwuuumai szliśmy w górę po skłonie sopki. Purga zmiotła gruby pokrowiec śniegu, ostre, nagie odłamki skał sterczały niby kły wilków. Coraz trudniej było iść naprzód, deski głęboko wpadały w śnieżny puch. „Mak" od czasu do czasu odwracała się do mnie, uśmiech nie schodził z jej twarzy. Po wielogodzinnym marszu, w dolinie roznieciliśmy ogień. Kubek gorącej herbaty, konserwa, suchary. Jeszcze wysoko buchały płomienie naszego ogniska, kiedy ruszałem pierwszy. W oddali ujrzeliśmy „bielaka" — zająca polarnego, który dostrzegłszy nas, przysiadł na śniegu. Padły dwa strzały, nieomal jednocześnie. Po chwili „Mak" wróciła ze zdobyczą. — Ty go trafiłeś. Byłem pewny, że właśnie kula „Mak" przeszyła go na wylot — strzelała lepiej ode mnie. Chciała mi zrobić małą radość... Mróz nie pozwalał ani przez chwilę stać bez ruchu. Przecinając jedną dolinę po drugiej, rozglądaliśmy się, czy nie ma dla nas gotowego zapasu drewna na nocleg. Nocowaliśmy pod pniem wyrwanego z korzeniami przez burzę starego modrzewia. Gruba warstwa mchu zwisała niemal do ziemi, tworząc w całości schronienie podobne do jurty. W tej jamie nie było śniegu, nad sklepieniem pozostała goła płyta skalna. Roznieciliśmy dwa ogniska: bezdymne z suchych gałązek we wnętrzu jamy, drugie na zewnątrz. „Mak" powiesiła skamieniałego zająca na gałęzi w pobliżu ogniska. Po śnieżnobiałym futrze ściekała krew z dwóch otworów. Na wspomnienie pewnej przygody roześmiałem się na głos. 136 chaj: Między krzewami brzozy zaczaił się „bielak", ledwie dostrzegalne kontury. Strzeliłem raz, zając nie drgnął. Drugi strzał — nie zmienia pozycji. Następny dublet z..., przekleństwem. Zając siedzi. Podszedłem..., ma pętlę na szyi, skamieniały. Zaniosłem go w kotlinę, rozpaliłem ognisko, powiesiłem go opodal na gałęzi. Po chwili z dziesiątków dziur sączyła się krew. Całą tę scenę obserwowali nasi „włóczędzy". I popłynęła wiadomość ,,o sławnym myśliwym"... — Ale udowodniłeś dziesiątki razy... — wtrąciła „Mak". — Moja droga, taka już jest dusza myśliwego... „Mak" zajęła się zającem, ja zaś przygotowywałem drzewo na noc. W blasku płomieni, w gwiaździstą noc, widziałem jej czarne oczy, wielkie, uśmiechające się, i długie warkocze. Na horyzoncie majaczyły zarysy gór — przed nami bezgraniczna, nieruchoma biała dal. Wpatrzonemu w ogień, zdawało mi się, że na tle płomieni pojawia się obraz kobiety, którą kiedyś kochałem, przelotnie, krótko. „Mak" podeszła cicho, jej ręka dotknęła mojej rozwichrzonej czupryny. Ujrzałem wśród języków płomieni, że wywołana z mej pamięci kobieta tak podobna jest do „Mak", do uśmiechającej się „Mak". To miłość do niej wymazała wszystkie poprzednie... cienie Paryża, Brukseli, Mila-no, Moskwy. Z tego półsnu obudził mnie cichy głos: — Drogi, kolacja gotowa, chodź, pora zjeść i spać, spać... Zasnęliśmy mocnym, snem. Kiedy się obudziłem, spotkałem się z oczami „Mak". Nie spała. Z ogniska biła fala ciepła. — Wiesz, kochany, stale powtarzałeś, by odszedł 137 ścia w tajdze. Tak tuliłeś się do mnie jak dziecko.;., przebacz mi..., bywały chwile, kiedy wątpiłam, że ty możesz tak kochać — mocniej od śmierci i purgi... Dziękuję. — Po raz pierwszy jej oczy zaszkliły się łzami. — Ty wiesz — odezwała się po chwili — że „w tajdze śmierć idzie obok życia", dlatego trzeba pięknie żyć. Obliczyliśmy, że do Ortukan zostało nam jeszcze około czterech dni marszu, żywności zaś na dwa dni. Przy mrozie nie można nie jeść czy nawet bardzo się ograniczać, wierzyliśmy, że dotrzemy do celu. — Na pewno wyjdą nam na spotkanie, wierzę, pewna jestem, że „Sprawiedliwy" wyruszył na pomoc, wpadnie niebawem na nasz ślad... Może uda się nam coś ustrzelić?... — „Mak" mówiła spokojnie, formując myśli w krótkie zdania. Kiedy patrzyłem na mówiącą „Mak", przytuloną do mnie, zdawało mi się, że zaraz powie: „A przed Ortukan z zimna, głodu i wycieńczenia..., nie będzie sił rozpalić ogień..., zaśniemy w śniegach, razem, na zawsze". Ale ona zamknęła tylko oczy, na ustach jej pozostał spokojny, szczęśliwy uśmiech. Zerwaliśmy się na nogi. Po spożyciu skąpego śniadania ruszyliśmy naprzód. W śnieżnej dali „Mak" przystanęła na chwilę, zaczekała aż podjechałem do niej, wbiła kolbę winchestera w śnieg i błyskawicznie mnie ucałowała. Zaskoczony zwaliłem się w śnieg... Usłyszałem tylko wesoły śmiech oddalającej się dziewczyny. Co pewien czas, nie przerywając tempa marszu, odwracała się do mnie i śmiejąc wołała: — Chodź, pocałuj mnie. 138 kała się, zdwajając tempo. I znowu jej jasny śmiech powtarzały sopki i spadziste skalne ściany. „Mak" prowadziła, torując w masie śniegu drogę przez rzadkie lasy modrzewi, to wspinając się w górę, to szukając zjazdu w wąskie doliny rzeczek górskich. W pewnej chwili wskazała palcem na śnieg. Wokół było mnóstwo śladów rozchodzących się w różnych kierunkach. Całe połacie śniegu podobne były do kratownicy. Podjechałem do „Mak". Przystanęła, podrzuciła winchester, gotowa do strzału. — Patrz, przed nami całe stado białej pardwy. Strzelaj z prawa, ja z lewa. Strzeliłem pierwszy. Ptak zatrzepotał skrzydłami i uderzając nimi w agonii o śnieżny pokrowiec, zastygł. W tej chwili podbiegła do niej druga, w nadziei, że jej przyjaciółka znalazła krzew z soczystymi pączkami skarłowaciałej brzozy. Gdy zbliżała się do nieruchomo leżącej, wystrzeliłem po raz drugi, później trzeci, czwarty. Cztery martwe pardwy utworzyły malutki biały pagóreczek na tafli śniegu zbryzganego krwią. To było ich pierwsze spotkanie z człowiekiem, Koguty strzegące stada ochryple zapiały, nawołując do ucieczki. „Mak" nie oddała żadnego strzału. Ruszyliśmy naprzód. Pnąc się korytem potoku w górę, weszliśmy w gęstwinę drzew. Łamaliśmy suche gałęzie i krzewy, pod ciosami siekierki padał modrzew. Wkrótce buchnął płomień. Popijając herbatę, czekaliśmy na pieczeń. — Dlaczego nie strzelałaś, „Mak"? — zagadnąłem. — Czekałam aż stado podniesie się z ziemi, chciałam strzelać w locie. Ale kiedy zobaczyłam, że one tak bezwiednie, jedna po drugiej idą na śmierć, nie 139 pierza i puchu, spłoszona przez drapieżnika: lisa, gronostaja, sobola po krótkim locie pada zmarznięta na śnieg. Kiedy byłam jeszcze dzieckiem, znalazłam w tajdze zmarzniętą pardwę, wyglądała jak żywa. Przez długi czas nie mogłam zapomnieć tego widoku. Włożyłem plecak i podszedłem do „Mak", by pomóc jej wstać. Była bardzo zmęczona, ukrywała, jak trudno jej było... Ucałowała..., gestem ręki prosiła, bym torował drogę. Na niebie drgającym blaskiem rnigotała Gwiazda Polarna — nasz drogowskaz. „Mak" zatrzymała się na chwilę, by wyciągnąć nartę zaklinowaną w skale. — Ty na pewno śmiejesz się ze mnie, że przeżywam śmierć białego ptaka, ale ja bardzo lubię pardwy. Podobne są, ale większe od waszych białych gołębi, które znam tylko z książek i obrazów. Przed wyruszeniem w dalszą drogę splotły się nasze dłonie. Kiedy zatrzymałem się na szczycie góry, odwróciłem się do „Mak" i zapytałem: — Ty jeszcze wciąż myślisz o białym ptaku? Po chwili, tuż obok siebie, usłyszałem jej cichą odpowiedź: — Nie, teraz ty jesteś stale ze mną... Zdawało mi się przez chwilę, że widzę twoje lniane włosy zmieszane z śniegiem, zmarznięte... Nie śmiej się, drogi, to tylko moja fantazja..., wizja na śniegu. Stopniowo, w miarę jak mięśnie nóg nabierały tężyzny, zwiększaliśmy tempo. A jednak... ogarnął mnie wewnętrzny niepokój..., jeżeli nagle odmówią nogi?... Jak długo one nas jeszcze poniosą?... Wśród tej bieli widziałem jedynie sylwetkę „Mak". Jej wzrok spoczywał na wybranym na horyzoncie 140 " przyjefiffiy ż"gfzyt — to deski potarły sie/o nagą skałę. „Mak" dążyła naprzód. W jej ruchach dostrzegłem niepokój i trwogę. Powtórzyłem niedawno wypowiedziane przez nią słowa: „widzę twoje lniane włosy w śniegu, zamarznięte". Nie przerażała mnie już myśl, że tak być może, że wkrótce nagle zabraknie sił, że te godziny upragnionego snu, z którego się już nie wstaje, są bliskie. Żal ci życia „włóczęgo"?... — zadałem sobie pytanie. „Mak" była już obok mnie. Jej oczy wpatrywały się we mnie z uśmiechem, pogodą... Czy odgadła moje myśli?... Gdyby się teraz zapytała, odpowiedziałbym pocałunkiem, jednym słowem: nie! W krótkiej chwili południa, kiedy nisko na horyzoncie ukazuje się słońce, biała tafla połyskuje oślepiająco. Miliardy brylantów błyszczą, iskrzą się, palą. Wzrok szuka czarnych pasów lasu, cieni. „Mak" przystanęła na sekundę i nałożyła ciemne okulary. Skinęła uśmiechnięta, uczyniłem to samo. Patrzyłem... każdy jej ruch był sztywny, wymuszony, każde posunięcie nart wymagało widocznego wysiłku. Nasze twarze były cz:arne od zimna i wiatru; jedynie z oczodołów, jak dawniej, uśmiechała się chęć życia i walki... A wizja przyszłości była tak piękna z moją „Mak". Do Ortukan jeszcze dwie i pół doby przy obecnym tempie — w torbach, na dnie, kilka garści sucharów, kawałek słoniny i dwie małe konserwy. To dzienna porcja dla jednego człowieka. Co może nas uratować?... Gęstwina leśna z niewyczerpanym zapasem drewna, jaskinia podobna do tej, w której przetrwaliśmy purgę, i jeden ren... Wreszcie do syta się najeść — odpocząć dzień, dwa i spać... Wszystko może dać tajga oprócz rena, bo tutaj nie ma dzikich renów. A może gdzieś w dali, w rozpadlinie górskiej, w wąskiej szcze- 141 szek'pary zdradzi miejsce'snu kudłatego? spłoszymy go wystrzałem, wyjdzie z barłogu, zły... Trzeba mieć szmatki, by wcisnąć w jamy jego oczu, by nie poznał-— będzie dużo mięsa... „Mak" odżyje, obojgu nam będzie dobrze, będzie ciepło, będziemy spać na jego skórze... przytuleni do siebie, uśmiechnięci... Jak śpiewali rybacy w Zatoce Nagajewa: Sen, sen — nie, już wiem — tak: To był tylko sen, że ty byłaś ze mną... W mózgu moim kłębiło sią od wydarzer w tajdze związanych z „Mak". „Mak" porwana przez lawinę kamienj... stacza sio w dół... obok niej przeleciał olbrzymi głaz. Nocą we śnie przyszła bez opatrunków, bez śladów ran. Smuga dymu zasłaniała jej twarz, nie wstydząc się swej nagości, stanęła tuż przy ognisku. „Przyszłam cię ostrzec, kochanie, dookoła niedźwiedzie, rosomak". Nikogo nie było... Dookoła, jak teraz, panowała cisza. „Mak", jakby na zaprzeczenie tych wspomnień odwróciła się do mnie, nie zwalniając tempa jazdy. W tej chwili jej prawa deska ześliznęła się z lodowatego występu nagiej skały i „Mak", tracąc równowagę, z rękoma wyciągniętymi naprzód zapadła się głową w śnieg. Potoczyła się w dół jej czapka z wiewiórczych skór, a ciężkie czarne sploty warkoczy zmieszały się ze śniegiem. Skoczyła na nogi, nim zdążyłem do niej podejść. W chwili kiedy z rozpostartymi szeroko rękami leżała nieruchomo na śniegu, podobna była do śnieżnobiałej pardwy, której mróz ściął skrzydła, a ona straciwszy w nich władzę, pada na śnieg, by za chwilę zamienić się w bryłę lodu. Podałem jej czapkę, pomagając usunąć z włosów małe, zmarznięte bryłki lodu. Chłód zmuszał do ruchu — nie wolno stać, naprzód! Kiedy jej lewa noga zgięta już była w kolanie, 142 pucaiuwaia. Biała noc w tajdze podobna jest jedna do drugiej. Zacierają się ostre kontury gór, tajga tworzy welonem mgły osnute czarne plamy, płaty śniegu kołyszą się na gałęziach, nieruchomo wiszą obłoki. W tej niesamowitej ciszy szliśmy naprzód w milczeniu, każdy sam ze swymi myślami, z tęsknotą, w obawie o następną chwilę, o jutrzejszy dzień. Czy starczy sił, by pokonać ten ostatni szmat drogi?... Czy dogoni nas Kazancew?... Czy nadejdzie pomoc z Ortu-kan?... Kto znajdzie dwoje ludzi w tajdze?... Może za dwa dni z wyżyn gór ujrzymy daleko malutki płomień w dolinie... To nasz cel... lecz zabraknie sił... tylko wzrok zobaczy jeszcze księżyc, blady, pochylony, z odłamaną tarczą. Może na bezbrzeżnej bieli padniemy z wycieńczenia i zimna — „Mak" i ja — jak dwie pardwy z rozwartymi, skostniałymi skrzydłami, twarzą w śnieg, jakby w ostatnim uścisku tuląc się do siebie i do matki-ziemi, dziękując jej za naszą miłość, za szczęście, za spoczynek, za upragniony sen... Matka-ziemia dała nam życie, by o nie walczyć dopóki starczy sił, dopóki nasze narty będą się posuwały po śnieżnym kobiercu..., pójdziemy więc naprzód. Droga powrotu już dawno odcięta, zwycięża purga, nikną siły, drętwieją nogi, człowiek spokojnie myśli o śmierci jak o rzeczy nieuniknionej. Bolesny skurcz żołądka przypomina o głodzie, zimny dreszcz wstrząsa ciałem. — Józefie — szeptałem, by słyszeć swój głos — trzeba ratować „Mak". Ja już żyłem..., ona nie może zginąć... Przywróciła ci życie w „dolinie śmierci"..., dała ci wielką miłość..., spłać swój dług... Przecież w obronie życia swej wybranki ginie soból, odwodząc myśliwego daleko od niej... 144 prawaę, oy oez cierna pewności czy nadejdzie ratunek, iść naprzód na pewną śmierć. Nie starczy żywności dla dwojga, nie starczy sił. Postawię na swoim, jak wówczas w pierwszym dniu naszego marszu do Ortu-kan... Ja zostanę w szałasie, „Mak" zaś podąży do Ortukan. Przetrzymam głód..., a jak nie?... spełnię obowiązek. Ona dotrze do celu, nasza miłość da jej skrzydła, tylko ona, nie ja, znajdzie drogę. — Kochany, tam przenocujemy. — „Mak" w biegu wskazała kierunek, gdzie w dali czerniało pasmo lasów. Szybkość pędu hamowały nagie korzenie drzew i strome zbocza skalne. Szliśmy teraz w górę korytem rzeczki, wypatrując odpowiedniego miejsca na nocleg. Dolina zwężała się widocznie, ujęta w kleszcze wysokich skał. — „Mak", spójrz, tutaj, pod skałą na prawo. Przystanęła, skinęła tylko głową na znak, że zgadza się z wyborem miejsca. Rzuciliśmy plecaki, oparliśmy winchestery o skalną ścianę. Wziąłem małą ręczną piłę, „Mak" nasadziła toporek na rączkę. Kiedy rozniecała ogień z naprędce ściętych gałązek i cienkich pni, w miejscu obranym na wypoczynek, ja podpiłowywa-łem pnie drzew, by łamać je wspólnie z „Mak". Żerdziami przerzuciliśmy ogień na nagromadzone zapasy drewna, na rozgrzanych zaś kamieniach ułożyliśmy płaty gałęzi i kwadraty mchu. Kłęby pary wysoko unosiły się z naszego posłania pokrytego płótnem namiotu. „Mak" uśmiechała się z zadowoleniem. — Będzie ciepło spać, wybrałeś dobre miejsce. Po posiłku ostatni raz obejrzeliśmy przedpole ognisk. — Możemy spokojnie spać —¦ rzekłem do „Mak", zajętej układaniem rzeczy i broni. Przytuleni do siebie 10 Prawo tajgi 145 w nasze twarze, i w jasne, gwiaździste jikuu. • ¦'¦»¦- — Kocham cię... — mówiła tak cicho, jakby te słowa były największą tajemnicą. Jej usta, spękane od mrozu wargi, błyszczące oczy i twarz półzasłonięta splotami włosów, pozostaną takie, na zawsze... nieśmiertelne, zastygłe w wiecznej zmarzlinie — pomyślałem w tę, może ostatnią, noc. — „Mak", przemyślałem sposób, w jaki wywiążemy się z zadania... Pozostaniemy przy życiu. Ja liczę tylko na nasze siły i na te ostatki żywności w plecakach. Z nas dwojga tylko ty dojdziesz do Ortukan, ty znasz drogę, masz więcej sił, dla ciebie wystarczy żywności. Za dwa dni, a może wcześniej, będziesz u celu, wyślesz ludzi. Może znajdzie mnie wcześniej Kazancew... Ja nie zamarznę przy ognisku. Jeżeli pójdziemy razem, zginiemy oboje — tak jak powiedziałem, będzie dobrze, ja tak chcę! „Mak" wpatrzona w gwiaździste niebo, nieruchoma, milczała... Zapanowała cisza. Rzęsy zasłoniły jej oczy, rysy twarzy skamieniały. Łzy, jak ciężkie krople wosku z palącej się świecy, spływały po sczerniałej z zimna, wiatru i głodu twarzy, padały na jedwabne obszycie kołdry. Wyczułem, jak dreszcz wstrząsnął jej ciałem, w chwilę później kurczowo oburącz objęła moją głowę. — Kochany ty mój, co ty mówisz, ja mam ciebie zostawić? Samego zostawić w tajdze?... Kochany, śpij, śpij spokojnie, jesteś bardzo zmęczony... nie mów nic więcej. — Pocałunkiem zamknęła mi usta. We śnie zdawało mi się, że spod moich nóg usuwa się śnieg, że tracę równowagę i z rozwartymi rękoma wpadam w przepaść pełną śnieżnego pyłu. „Mak" bezszelestnie podniosła się z posłania, oddychając cicho. Przez chwilę trwała w bezruchu, dopóki nie była pewna, że śpię, że nie będzie miała świadka. 146 - cia, oojęia oourącz pień starego moąrze^ia, swi^teg"6 drzewa ludów Północy. Jej oczy szeroko rozwarte __ widziałem „Mak" w odblasku ognisk __ wpatrywaja się w wyszczerbioną tarczę księżyca, którego jasność zlewała się z złocistą pajęczyną otaczającą naszą gwiazdę — przewodnika: Gwiazdę Polarną. „Wielki Niewidzialny", spójrz na mnje, mówi do Ciebie „Mak", dziecko tajgi. W imię mej mat^i __ była z plemienia Czukczów — w irhię jnojego ojca, Jakuta, proszę Cię, wysłuchaj mnie. Mg trwożyłabym Twego wieczystego spokoju..., nie c> mpie proSzę. ; 0 niego błagam..., ocal mu życie. Ty wiesz „Wielki", to była dług>a droga, b^dzo ciężka... Dzisiaj we śnie widziałam Cjgnie Ortukąnu daj nam siłę. Słowa wypowiedziane półszeptem. dr|?aty n9 jej ustach. Spojrzała na mnie, chcąc powtórnie upewnić się czy śpię. Skryła się za pień drzewa, nie rozluźniając splecionych wokół niego rąk. „Wielki Niewidzialny", jeżeli zabi(>rzeS2 jego, moją miłość, zabierz i mnie. Jeżeli naprawdę jesteś tym, którego przez niezliczone wieki sławili moj przodkowie 1 ludy Północy, Ty, ojcze tajgi, ocal je;j0. Czarny, wieczny kruk, stróż bezkiesnej tajgi, miał serce i nie pozwolił, by purga — bia}a śmierć —-postrach ludzi i zwierząt zamieniła nas ty br^C lodu, jak niedawno mojego ojca. „Wielki" — m6wi}gi dalej obejmując święte drzewo — błagam Cię w j.mię mojego ojca, którego dusza powędrowała już na wieczne }0_ wy *), ratuj mojego męża. *) Według wierzeń ludów Północy po sinieć" dusza dobrego człowieka wspina się po pniu modrzewia na wieczne łowy. 147 córa tajgi, wiedziałam, ze z pomocy; w sniez-nej mgle zbliża się ona... purga. Zawołałam go, by poszedł ze mną... bo on był mój, mój! Jeżeli Ty, „Wielki", nie masz serca i patrzysz obojętnie jak z niego wycieka siła, weź mnie, ocal, nie gub jego, daj mu siły, by doszedł do Ortukan. Narody Północy nazwały Cię „Wielkim", bo byłeś bogiem dobroci. Przekląłeś złoto, które powstało z łez i krwi... źródło wszelkiego zła. „Niewidzialny", mówią, że stoisz na straży na-stund — prawa tajgi. Spójrz na mnie... ja jestem winna, ja zabrałam go ze sobą w purgę, więc bierz moje życie. „Wielki", spraw, żeby on żył. Jeśli on zginie, słyszysz, wyrzeknę się Ciebie... pójdę za nim, bo bez nie-.go nie będzie świecił księżyc, Gwiazda Polarna zasłoni się czarnym tumanem, nie uśmiechnie się słońce. Chcesz, żeby zginął człowiek, który Ewenom, Jakutom, Czukczom nie wyrządził żadnej krzywdy, który przestrzegał naszego prawa tajgi, który pokochał tajgę... Chcesz, żeby zgasł jak łuczywo w jurcie uderzone powiewem wiatru?... On brał mnie w ramiona, ogrzewał swoim ciałem, on mój! Wyrwałam go śmierci w dolinie złota..., nie masz prawa do niego, on tu gościem. Nawet purga, tak, zła purga stała na straży naszej miłości... On mój! Jeżeli zabierzesz mojego męża, którego przyjęliśmy jak gościa i brata do naszych jurt, biada Ci... odwrócimy się od Ciebie na zawsze!... Skarga ucichła. „Mak" zamachała rękami jak pard-wa, której mróz skuł skrzydła. — Dlaczego, dlaczego on chce... — szeptała, kiedy drżącą z zimna zaniosłem na posłanie. Nie zadałem „Mak" żadnego pytania, choć słyszałem każde jej słowo. 148 — Nie, właśnie przed chwilą... Chłód powiał..., chciałem się nakryć, a ciebie nie było... Wdzięczny jej byłem, że w tej chwili nie spojrzała mi w oczy. Nawet księżyc wstydliwie skrył swoją twarz w koronie modrzewia, by nie być świadkiem wypowiedzianej nieprawdy. Kiedy się obudziłem, „Mak" nie było obok mnie, /wysoko strzelały języki ognisk. Siedziała ubrana, zajęta przygotowaniem śniadania. — Dzień dobry — uśmiechnęła się pogodnie. — Spaliśmy dwanaście godzin, wstawaj, pocałuj twoją „Mak" na dzień dobry. Nalała na ręcznik spirytusu, wytarła mi twarz, ręce, ciało. Zatopiwszy swoim zwyczajem palce w mych rozwichrzonych włosach powtarzała: — Mój kochany bredził wczoraj... Taki du... duży, silny mężczyzna, a mówił jak dziecko. Zobaczysz, wszystko skończy się dobrze. Obliczyłam, że do Ortukan mamy mniej niżeli pięćdziesiąt kilometrów — na kolację zostało jeszcze trochę słoniny i parę sucharów. Jestem pewna, że przyjdzie pomoc, Kazancew albo ludzie z doliny. Liczę zresztą, że i o własnych siłach zbliżymy się do celu na odległość odgłosu wystrzału. Minął dzień i noc... Nazajutrz rano do Ortukan pozostało około dwudziestu kilometrów. Wypiliśmy kubek wrzątku — wczoraj zjedliśmy ostatnie okruchy. Barwna nić termometru bez zmian wskazywała 51 stopni jponiżej zera. Niebo jaśniało zastygłym blaskiem zorzy polarnej. Nie ma siły wstać..., a jeżeli zabraknie sił, by uzupełnić zapasy drzewa?... jeżeli zgaśnie ognisko?... Jeszcze wczoraj kolana i nogi się zginały, dzisiaj jakby wyschły... twarde, suche, bez elastyczności, niby skóra mokrego obuwia suszona przy ognisku. 149 ukrywamy przed sobą stan naszego zupełnego wyczerpania. Patrzyłem na „Mak", gdy wstawała z posłania, by podrzucić drzewa do ognisk. Chwiała się na nogach, aż w pewnym momencie, potknąwszy się o gałąź, upadła jak wówczas, twarzą w śnieg. Podniosła się natychmiast i z lękiem spojrzała w kierunku ognia. Udawałem, że śpię. W chwili kiedy zbliżała się do mnie, miała oczy pełne łez. Wycierając je, uśmiechała się. — Mógłbyś pomyśleć, że płaczę, nie, nie, drogi, to iskry, dym ognisk. Pomyślałem: „Mak" po raz pierwszy w życiu powiedziała nieprawdę... Może godzinę, może dłużej, skuleni, przylgnąwszy do siebie patrzyliśmy w te buchające wokół nas płomienie ognisk, to znów spotkały się nasze oczy... Kiedy otworzyłem usta, by coś powiedzieć, przerwać ciszę, „Mak" położyła palce na wargach. — Nie mów nic, kochany. Słowami człowiek może tak mało powiedzieć... To nasze ostatnie ognisko, mój mężu. Wdzięczna jestem tobie i tajdze za te trzynaście ognisk, trzynaście nocy, za to, że jesteś mój, że „urodziłam" cię tam, w dolinie złota, żeś właśnie taki... Zobaczysz, rozpalą nam ognisko... Śnił mi się ojciec, że podąża ze „Sprawiedliwym" wyruszyli w purgę..., doganiają... Tak, „Sprawiedliwy" dobrze pamięta dzień, kiedyśmy z Jakutami odnaleźli ojca po purdze. Obok ojca wygasło ognisko, podobne do krateru, wokół którego piętrzyły się zwały śniegu. Nie zdołał uratować ogniska, purga je zasypała. Patrzyłam na uśmiechniętą, zastygłą twarz ojca ¦— później długo, długo w jego oczy. A Kazancew stał bez ruchu, skamieniały, spokojny, ręce skrzyżował na piersiach. Tego, czego od niego oczekiwałam — jednego słowa: nie — on nie wypo- 150 gę świadomie... Niech mi „Wielki Niewidzialny" przebaczy, ja nie oskarżam... A wokół nas wówczas, tak jak i teraz, żyła tajga, modrzew, z drzewa na drzewo skakała wiewiórka... rozpadło się ognisko. Mówię ci, mój drogi, on, Kazancew wyruszył w drogę, jest blisko, bardzo blisko... sumienie nie dało mu spokoju. Posłał nas w purgę, teraz spieszy... Chodźmy, Józefie — po raz pierwszy wymówiła moje imię — przy ognisku za ciepło, możemy tak zasnąć... wyczyść dobrze swój nóż, by nie było zakażenia krwi. — „Mak", co to znaczy?... — Proszę, nie pytaj... Tak trzeba, to nasza — możliwie... ostatnia szansa, nie mogę teraz o tym mówić..., ale ból przywraca przytomność, budzi uczucie życia... Chodźmy, pocałuj mnie. Na posłaniu pozostał mój winchester, nasz sprzęt, część naboi, a w śniegu maska jej twarzy i ślady odbicia szeroko rozpostartych rąk mojej „Mak"... Prowadziła „Mak". Trudno było przedzierać się przez gęstwinę leśną, jeszcze trudniej wspinać się na szczyt stromej sopki. Nagle zobaczyłem przed sobą ścianę śniegu, ale gwałtowne uderzenie głową o skałę przekonało mnie o czymś przeciwnym: szedłem zasypiając. Ciało słabło, a sen to śmierć. „Mak" dążyła naprzód krokiem chwiejnym, niepewnym. Czekałem... padnie, by już nie wstać... wówczas i ja pozostanę z nią. Czy głód, zmęczenie, mróz będą silniejsze od nas? „Mak" przystanęła. Wystrzał za wystrzałem ostro rozdzierał ciszę tajgi. Po chwili: — Kochany, czy nie słyszałeś echa odpowiedzi na nasze strzały? Mnie się zdawało, jak gdyby z kierunku naszego ostatniego noclegu padło kilka strzałów... tak, 151 lali pozostawiony przez'"nas~zapas. Kochanie, chodźmy^ teraz ty prowadź..., idź przede mną. Oni nas dogonią, wierz mi... może już za godzinę, na pewno. Byłem przekonany, że nikt nie słyszał naszego wołania o pomoc, naszych strzałów. To „Mak" w ten sposób zachęcała mnie, podtrzymywała wiarę, że pomoc jest bliska. „Mak" spojrzała na mnie i powoli wyciągnęła nóż z pochwy. — Patrz, Józefie, zrób tak jak ja, to niezawodny środek. Krótkie uderzenie noża powyżej kolan... Zdrętwiałe ciało natychmiast zareagowało na ból. To pomaga, przezwycięża chęć snu, budzi poczucie życia. „Mak" sięgnęła po manierkę ze spirytusem. Z pełnymi ustami przyległa do moich ust, dozowała łyk między nami, to daje chwilowe orzeźwienie. Wytarta do bieli skóra spodni w wielu miejscach zafarbowała się krwią. Nasza droga, prócz śladów nart, już teraz podwójnych śladów, bo szliśmy obok siebie, mocno trzymając się za ręce, znaczyła się kroplami krwi. Ostatnie kilometry, metry wspólnej drogi... — Kochany mój, widzisz w oddali maleńki punkcik światła? — Widzę, moja „Mak". — To palą ogniska w Ortukan. Jeszcze pięć — sześć wiorst, a usłyszą nasze strzały... Józefie, jeszcze jedna godzina, Ortukan blisko! Jaka szkoda, że w pobliżu nie ma lasu, nie ma drzewa na ognisko, można by zaczekać... Kazancew jest bardzo blisko... wówczas słyszałam wystrzały. Chodźmy, kochany, bo zamarzniemy. Szliśmy powoli, w milczeniu, wpatrzeni kolejno to w siebie, to w ten płomyk światła. 152 Koniec. — Józefie!!... Pamiętam jeszcze ten moment, kiedy śnieg wokół mnie stał się nagle czarny, czarny... Krótki, przeraźliwy krzyk „Mak", potem cisza i ciepło... sen. Poleciałem w otchłań... śnieżny pył... tysiące gwiazd i... „Mak". Nade mną pochylał się człowiek cały w bieli i uśmiechał się życzliwie. Ktoś niewidoczny stał opadał niego, człowiek w bieli dawał mu znaki ręką, kiwał głową. Znikło światło. — Witaj, „Smutny"! — to człowiek w bieli wymó-wił te słowa szeptem, nachylając się do mojego ucha. — Proszę spokojnie spać, geolog Kasatkina żyje. Wypiłem podany mi napój, i znów ciemno i cisza, wokół czarne góry, czarny śnieg i przepaść, krzyk „Mak". W pokoju, kiedy ciężko rozwarły się powieki, nie było nikogo, tylko biała pościel. Obok mnie... na poduszce rozsypane czarne włosy: „Mak"! Krzyknąłem tak głośno, że natychmiast rozwarły się drzwi i obok mnie stanął ten sam co poprzednio człowiek w bieli. — „Smutny", wszystko dobrze. Ona żyje, spójrz obok, nie budź jej, oboje straciliście dużo krwi..., teraz już wszystko dobrze... Była krok od śmierci... dobrze, już dobrze. Wypij szklankę koniaku i śpij. Bądź o nią spokojny. Kiedy się przebudziłem, w pokoju panował P°ł-mrok. Obok na łóżku, obłożona poduszkami, w rozpie.-tej męskiej koszuli z długimi rękawami siedziała „Mak", wpatrzona we mnie. Pomyślałem, że p^^nie długo tak 153 V" oczy... Jej ręka spoczywała na mych włosach. Cicho, spokojnie, jak ukochaną żonę całowałem ją w oczy, usta, ręce. Kiedy ze zmęczenia głowa opadła na poduszkę, zaczęło coś mnie dławić w krtani, krew uderzyła do skroni, szukałem słów, które zastąpiłyby bezmiar nagromadzonych uczuć. Cicho otworzyły się drzwi. Ten kto stanął na progu, natychmiast bezszelestnie zamknął je za sobą... ła pufgd, człowiek może umrzeć — czerwona purga idzie, tylko śmierć idzie". Wasili, pykając fajkę zamilkł. Nie padło słowo, nikt nie zadał Wasilemu pytania, wszystko zostało powiedziane. Każdy z obecnych, lekarz, felczer, „Mak" i ja, siedzieliśmy nieruchomo. Pochyliły się głowy. Takim był i pozostał do śmierci: Kazancew-„Sprawiedliwy". Spełnił swój obowiązek jako szef ekspedycji i jako człowiek tajgi. Na podłodze obok „Mak" siedział Jakut Wasili, paląc machorkę w małej tunguskiej fajeczce. Oto, co powiedział Wasili w swoim języku, wplatając od czasu do czasu rosyjskie słowa: „Przyszła purga, straszna purga. Kazancew, no, „Sprawiedliwy", nie śpi, nie je, chodzi, chodzi. Zawołał mnie i pyta: Ty, Wasili, boisz się purgi? — Odpowiadam, że nie. Kazancew kazał mi zaprząc najlepsze psy, wziąć dużo żywności, jechać, jechać, szukać „Mak" i „Smutnego". Potem góry, skały i wilki i duża purga. Kazancew i Wasili dużo strzelać... Kazancew rzucił do wilków „żelazną rurkę", za blisko rzucił, raniło go w rękę. Mówiłem „Sprawiedliwemu", że trzeba czekać, a on tylko: jechać, bić psy, jechać, jechać. Strzelaliśmy dużo, nikt nie odpowiadał. Wasili bić psy, szybko jechać. Wasili patrzy, Kazancew śpi. Ja jechać, jechać. Nagle psy stanęły... Wasili patrzy w śniegu jak dziecko w koszu, w jurcie, śpi „Smutny". Był ciepły... Budzę Kazancewa... zimny, nie żyje. Posadziłem go na śnieg, wziąłem „Smutnego", owinąłem w skóry, koce i jechać. Dalej Wasili patrzy: jedna narta i krew. Dalej na śniegu leżała „Mak" jak ptak, biały ptak — ciepła. Wasili przyjechał z „Mak" i „Smutny". Nasz 154 „Mak" w obliczu śmierci myślała tylko o mnie, jak ocalić mi życie. Zawinęła mnie w kołdrę i namiot, ułożyła w głębokiej jamie śnieżnej. Ruszyła resztkami sił... Upadła w śnieg i zasnęła w przekonaniu, że ja będę żył. — Dobry z ciebie człowiek, Wasili. — Skinęła na lekarza, który podszedł do jej łóżka. — Doktorze, bardzo proszę, dajcie Wasilemu kubek spirytusu. My wypijemy z nim po kieliszu koniaku. Wasili, uśmiechając się, zbliżył się do nas. Skłonił się nam nisko i jednym tchem wypił podany mu przez „Mak" spirytus. — Dobry Kazancew i „Mak", purga niedobra. Kazancew bardzo lubić naszą „Mak"... tajga płacze... purga niedobrze. ...W oczach drzemie smutek, dobry Bóg wszystko przebaczy... urywki tej starej pogrzebowej pieśni powtarzało echo gór... ginęła w tajdze. Dziwny orszak posuwał się na nartach z osady Ortukan w górę, na sopkę. Zaprzęg 155 ¦ i^.ciz.ćiin;t;w-,,ojjravvieuiiwy . z,a Trumną sznsmy: „fflaK , ja, pracownicy Ośrodka Badań Geologicznych, garstka ludzi z Ortukan. Pochód zamykało kilku mężczyzn niosących stalowe łomy, topory i łopaty oraz niewielkich rozmiarów drewnianą skrzynkę. „Mak" mocno ściskała moją dłoń, wzrok jej błądził gdzieś po górach, to znowu zatrzymywał się na twarzy zmarłego, by za chwilę powrócić do mnie — pełen wewnętrznej ciszy, pełen ciepła i miłości wzrok... Zbliżała się do sań, skłoniła głowę nisko, nisko. Usłyszałem jej szept: —¦ Józefie, on nas uratował. Dobry, wielki człowiek, teraz go naprawdę pokochamy... On był silniejszy od purgi... On i wówczas nie był winien... Może tam spotka się z ojcem „na Wielkim Polowaniu"..., powie mu. Sanie stanęły obok dwóch samotnych, szeroko rozpiętych krzyży. Mężczyźni wzięli trumnę i odnieśli zwłoki do pobliskiego zagajnika. Wokoło wysoko strzelały w niebo stare modrzewie. Grupa brodaczy z narzędziami zbliżyła się do mnie. Jeden z nich, stary Sybirak, zapytał: — Pokaż nam, gospodarzu, gdzie będzie grób, postaw w to miejsce, gdzie ma spocząć głowa, litr spirytusu, rozumiesz — tak nakazuje obyczaj. Wasili przyniósł spirytus, postawiłem butelkę w miejscu, gdzie miała spocząć głowa zmarłego. Pod ciosami toporów padały modrzewie — buchnęły płomienie kilku ognisk tuż obok miejsca, gdzie miano kopać grób. Toporami rąbano zamarzniętą, szklistą warstwę mchu. Ukazały się zarysy prostokąta. Taszczono z ogniska rozpalone do bieli łomy i wbijano je w ziemię w kątach oraz pośrodku jamy. Kłęby pary unosiły się w górę, w miarę jak z sykiem pogrążały się 156 wuuiua lauiuiKA materiału wybuchowego. Ostry gwizd rozdarł powietrze. — Uwaga! Uciekać ¦— palimy. Pięć kolejnych wybuchów, pięć razy świecąc w niebo leciały odłamki zamarzniętej ziemi, pięć razy łańcuch gór powtórzył ten salut. Jeszcze wielokrotnie słupy ognia strzeliły w niebo, wielokrotnie jęknęła tajga. ,,Mak" z dala od wszystkich, wznieciła za starym modrzewiem ognisko, oczekując, kiedy skończę nadzór nad robotą. Z jaru w zaroślach świecił odblask ogni. Słychać było pojedyncze słowa, często nawet zdania dumnej pieśni o Jermaku: ...Bój na sławę, na śmierć wzywający..." Płynęły stare, smętne rosyjskie pieśni. Naśladując dźwięjk kajdan, bijąc w takt obuchem topora o topór, śpiewano pieśń kajdaniarza. ...Tam w rudnikach, w kajdanach będziem złoto kopać... w rudnikach, w kajdanach... ...będziem los swój przeklinać... nieżyczliwie spotyka matka-tajga... ...szczególnie tych w kajdanach... To śpiewali potomkowie „kajdaniarzy" i zesłańców. I ja należałem do narodu buntowszczyków, byłem ich bratem jako Polak. Grób był gotów. Inżynier Kazancew będzie miał wygodny sen. Kopacze zasiedli przy ognisku, butelkę spirytusu podałem najstarszemu z obecnych. Pito z ukłonem, według starego zwyczaju. Przeciągły gwizd był sygnałem dla zebranych, że grób gotowy, że pora zakończyć obrzęd, oddać „Sprawiedliwego" tajdze, matce-ziemi. 157 Ciszy........•------......¦--• -— Przepraszam cię..., bo ty nie posłałeś ojca w pur-gę. Dziękuję ci, że uratowałeś życie „Smutnemu", on jest moim mężem, uratowałeś życie mnie... Spij spokojnie. Wszyscy kolejno podchodzili do zmarłego. —• Tajga nie ma dobrego człowieka, żal Kazance-wa — powiedział Wasili. Podszedłem ostatni. — Dziękuję ci, „Sprawiedliwy", za „Mak"... za życie. Grudy ziemi, kamieni, układano na wieku trumny, lano wiadrami wodę. Pięćdziesięciostopniowy mróz i wieczna zmarzlina skuły na zawsze mogiłę. Jeden z grabarzy podszedł do mnie i szepnął: — Inżynierze, tam gotowe. Na szczycie góry, pod bryłą skalną wsunięto worek amonalu. Jak knot gromnicy sterczał sznur Bickforda, naciąłem go i zapaliłem. Wysoki słup ognia, grom wybuchu rozdarł nocną ciszę. Ostatni salut dla Kazance-wa — od tubylców, od tajgi, od „Mak", ode mnie... Spij, wielki „Sprawiedliwy"! Ludzie odeszli do domów, do ciepła. Czekała „Mak". Płomienie ogniska pożerały resztki jej nart... Pytająco spojrzałem na ognisko, później na „Mak". — Kochanie, spaliłam, bo twoja droga jest moją drogą. W tajdze zawsze pójdę pierwsza, przy ognisku jestem twoją małą „Mak", twoją żoną. Spójrz w dół, widzisz ten nowy dom? To nasz dom... Dzisiaj nam wstawili piec, chodźmy. — Józefie, powiedz mi, dlaczego szczęście jest tak krótkie, dlaczego w chwili, kiedy dwoje ludzi znalazło siebie, kiedy przyszłość i tajga zaczęły należeć do nich, widmo śmierci gasi uśmiech? Powiedz. — „Mak", ty na pewno jeszcze widzisz skute mro- 158 uvaiauc, ja ^ j nami tylko śmierć, kiedy padłem w śnieg. — Kochany stary szaman z jakuckiej tajgi powiedział prawdę, kolejno spełniają się jego słowa. Zbliża się krwawa purga — zwiastun śmierci. Dogasało ognisko. Narty mknęły w dół. „Mak" stała za mną, czułem na szyi jej gorący oddech. Na niebie przed nami jaśniała zorza północy. Stary szaman powiedział prawdę — krwawa purga zabrała moją „Mak". W Zginął ratując złoto — Romanie Stanisławowiczu Czerski, dlaczego pan tak uporczywie żądał zatwierdzenia mojej kandydatury na wyjazd do jakuckiej tajgi, do ekspedycji geologicznej inżyniera Kazancewa? — zapytałem Czerskiego, kiedy po podpisaniu umów w Państwowym Przedsiębiorstwie „Dalstroj" znaleźliśmy się w restauracji „Arbat". — Domagasz się odpowiedzi, Józefie, synu Jana Słomińskiego? — Jego ujmujący uśmiech zastygł w smutnym wyrazie twarzy. — Bardzo proszę, Romanie Stanisławowiczu. —¦ Wiesz, że mój dziadek często nucił taką polską piosenkę: „Szumny wiatr wionął po pustym stepie i śnieżną zamieć w obłoki wzbił"... Po 1863 roku sotnia kozaków przygnała ich do Jakucji... Żony i dzieci w ki-bitkach. Oni szli sybirskim szlakiem w długich szynelach, dzwoniąc kajdanami. O więcej nie pytaj. Trzeba było płacić za marzenia o wolności... — głos jego powoli tracił na sile, przechodząc w szept. — Wypijemy za Czerskich, Korżyńskich, Czeczotów... którzy Rosji podarowali Daleką Północ i „Złotą Kołymę" i znaleźli na obszarach bezgranicznej tajgi utraconą wolność. 160 I I — Dalej, mój przyjacielu — głos jego był teraz miękki, serdeczny — Komitet Geologiczny zażądał akt Wargin-Słomińskiego z Kominternu.*) Wówczas pomyślałem, że człowiekowi takiemu jak Słomiński, który zawsze grał va banąue, nie będzie dobrze w Moskwie. Tu nie można tak z głębi duszy głośno przekląć Boga i ludzi, kiedy coś się nie klei, jemu potrzebna jest tajga. — Romanie Stanisławowiczu, jeszcze jedno pytanie... —• Proszę. — Dlaczego pan po raz drugi jedzie do kraju wiecznej zmarzliny, do „Złotej Kołymy", gdzie śmierć jak cień nieodstępnie kroczy obok człowieka? Przez chwilę błądził wzrokiem po sali. Na twarzy jego pojawił się wyraz zakłopotania. — Z nami jedzie wielu młodych geologów — entu-'zjastów, nikt z nich nie zna Północy. Beze mnie wielu z nich zginie... powinienem zostać z nimi... Przecież, przyjaciehi-rodaku, życie kilkunastu młodych ludzi warte jest więcej niż jedno moje, nadszarpnięte i już niemłode życie... Ale i bez tajgi ja żyć nie mogę, to już dziedziczne..., trzecie pokolenie. Pożegnałem się z Czerskim w Zatoce Nagajewa, bramie do „Złotej Kołymy" w 1935 roku. — Gdziekolwiek będziesz, Józefie, daj znać o sobie. Znajdę cię w tajdze. — Wszystkiego dobrego, do widzenia, Romanie. *) Autor był działaczem Międzynarodówki Komunistycznej (Kominternu). 11 Prawo tajgi 161 czasu na oapoczyneK, puiowame. iiiuwu jais. pi^cu pięciu laty, znalazłem się w miejscu, gdzie w kałużach błota oraz śniegu stoją kolumny samochodów ciężarowych. Dokąd jechać? Nieznaną trasą na Teńkinskoje? Czy na Północ? Może w kierunku Jagodnoje-Chattynach?... To był krótki moment wahania. Przecież to nonsens! Tylko Chattynach! Tam była baza Kazancewa, tam kiedyś była moja „Mak"... tam znajdę przyjaciół, dowiem się, gdzie jest teraz mój serdeczny przyjaciel Czerski Roman Stanisławowicz. Kto z naszego grona przeżył „krwawą purgę"? Czy ja pierwszy powiem Czerskiemu, że nie ma Polski, że dymią się jeszcze zgliszcza Warszawy? Ale wszystkie te pytania tak natrętnie domagające się wyjaśnień, odpowiedzi, przesłaniało niepowstrzymane pragnienie, myśl, która wracała codziennie przez długi szereg minionych lat, by spojrzeć w twarz Czerskiemu, w twarz „człowieka, który zgubił uśmiech". A może on znalazł „zgubiony uśmiech"? Przed kilkoma laty po śmierci mojej „Mak", to właśnie ja straciłem uśmiech, do mnie może przylgnie jego przydomek „Smutny". Wśród kierowców szukam człowieka z tajgi, z twarzą sczerniałą od wiatrów i mrozu. Przecież ci ludzie spędzają lata na szlaku, są żywą encyklopedią Koły-my, znają poszukiwaczy ze złotych pól i tych co „włóczą" się po tajdze i tundrze, geologów i myśliwych, znają przewodników-Jakutów i wędrujących ze stadami reniferów Ewenów, Oroczonów, Czukczów. — Wybiera się pan do Chattynach? — zagadnął ranie, kiedy przez chwilę oparłszy plecak o koło cysterny, przyglądałem się jego twarzy. — Tak, przyjacielu. — No, to siadaj pan. Pierwszy raz w te strony? — 162 — Nie, pracowałem tam kiedyś. Mijaliśmy osadę za osadą, z krót| herbatę i odpoczynek i bez względu }\ ; na północ. Przez rzekę Kołymę z], ; cały z bali modrzewiowych most, w nad bystrym nurtem. A stary prom > do góry leży na uboczu i będzie le; pewnej nocy rybacy, płynąc za ławą ogniska, nie porąbią go na rozpałkę. — Patrz pan, jurty Ewenów, w;-stadami w góry, przyszła wiosna ._ kierowca. ^: — Może zatrzymamy się na goj* się herbaty w jurcie? ? ' — To dobra myśl. Ja wymienię u^, . herbaty na kawał mięsa z młodego > na bazie w Chattynach. Słońce zaczęło grzać, potoki górst: Z południa, z gwarem i gęganiem -wodne. Wszystko było jak przed lat leń niby przezroczysty welon osiadła łązkach modrzewia. Władca tajgi, zff warzyszkę wspólnych wędrówek i -' pryśna miłość wygasła z chwilą, kiec1 dwa czarnobure, skore do szamotam ki, wyszedł z legowiska, niewielkiej ¦) le, by głosem pełnym tęsknoty wzb1' nie obarczonej potomstwem niedźwi'" — Niech pan idzie na przełaj. '"; która stoi na skraju — wskazał : stożek — w niej mieszka wujek W stuchów, bardzo gościnny — ży< e' rowca. Przerzuciwszy winchester p'v zerwąrni na i dnia jazda no okazały, przerzucony Scony dnem óty, dopóki nie rozpalą ze swoimi liechnął się Napijemy ; kilka płytek Upieką mi .-wały śnieg. ,ło ptactwo likatna zie- 'arnych ga- ;/ przez to- której ^a~ la na śv?'at w s* lo," — Witam drogiego gościa, proszę, napijemy się herbaty, skosztujemy gorących placuszków — rozkładając szeroko ramiona i wielokrotnie kłaniając się, wujek Wania zapraszał do jurty. Jego szczupła twarz, z siwiejącą rzadką bródką, promieniała radością. Jak nakazuje zwyczaj, zanim wszedłem do jurty, zdjąłem winchester i pas z nabojami i położyłem je na stosie skór przed progiem. — Jak twoje zdrowie, wujku Wania, jak zdrowie rodziny? — zapytałem grzecznościowo. — Sława bohu, wszyscy zdrowi — kłaniając się powiedział gospodarz. — Jak przeżyliście zimę? Jak młode reny przetrwały mrozy i purgę? — Zła zima uciekła na szczyty gór — odpowiedział z ukłonem. Wypiwszy herbatę ukłoniłem się gospodarzowi. Spieszno mi było dowiedzieć się czegoś o moim przyjacielu, a ta ceremonia picia herbaty zdawała się trwać wiecznie. Wyjąłem z torby myśliwskiej małą butelkę spirytusu, niezawodny środek, by Ewen, bez kwiecistych porównań odpowiadał na moje pytania. Rozlałem zawartość butelki do trzech miseczek. Wypiliśmy jednocześnie do dna, zapijając spirytus lodowatą wodą z przyniesionego przez dziewczynę naczynia. Podałem mu, z racji wieku, jak nakazuje zwyczaj, trzecią miseczkę. — Przyjacielu, zrób mi tę przyjemność, wypij tę .kroplę za zdrowie całej rodziny, za stado, żeby się powiększało dwu — trzykrotnie w ciągu roku. — Jesteś dobrym człowiekiem, za twoje zdrowie... Ach, powiedz, drogi gościu, jak „wołał" na ciebie ojciec, a jak przyjaciele? 184 „tiiaiy cziowieK z zacnoau ....................... ....................- —¦- — Powiedz mi, przyjacielu — rzekł nabijając machorką swoją fajeczkę — dlaczego twoje lica są tak blade jak księżyc podczas purgil — Różnie bywa w życiu, wujku Wania. Jak ren ścigany przez gromadę głodnych wilków nie uciekniesz daleko od swojego przeznaczenia. — Prawda, szczera prawda — pykając fajeczkę odpowiedział Ewen. — Powiedz mi, wujku Wania, czy słyszałeś o człowieku w tajdze, nazywają go... — No, jak? — podchwycił w lot — pytaj, znam wszystkich dobrych ludzi. — Nazywają go... „Człowiek, który zgubił uśmiech"... — Znam, dobrze znam... Kto by nie znał... Roman Stanisławowicz... no, Czerski... och, człowiek dusza... brat Ewenów. Ma syn Roman, żona nasza Ewen... wybierasz się w tamte strony? — Tak, wybrałem się do niego. Tylko gdzie go znaleźć? — Do Chattynach, dalej do Szturmowoj, dalej pójdziesz za Gwiazdą Polarną. Za pięć — sześć dni jesteś u niego. Dobrzy ludzie pokażą drogę, zaproszą na herbatę... Do jurty wszedł kierowca. — Witaj, wujku Wania! — A zwracając się do mnie rzekł: — Trąbię od pół godziny. Pora w drogę, proszę pana. Kiedy samochód ruszył z miejsca, spojrzałem w kierunku jurty. Stał przed nią, oparty o samotnie rosnący modrzew, z daleka taki mały, wrośnięty w ziemię, dobry człowiek tajgi. ...Czy żyje? Jeżeli tak, to dlaczego wujek Wania 166 ^ ijćjuŁj mysi: smutny nie żyje. Minęło siedem dni. Niepokój gnał mnie bez wytchnienia na północ, nie pozwalał zbaczać do jurt Ewenów. Z dziwnym uczuciem niepokoju spędziłem ostatnią noc wśród niedostępnych nieomal skał. Płomień niewielkiego ogniska w jamie skalnej nie był widoczny na zewnątrz. A jednak przysiągłbym, że miś albo rosomak, a może nawet człowiek, podąża w znacznej odległości moim śladem. — Rzuć broń! Ręce do góry! — W odległości co najmniej stu metrów na występie skalnym stał tubylec. Ewen albo Czukczy z karabinem gotowym do strzału. Odetchnąłem z ulgą. A więc nie zbieg z obozu, nie jeden z tych, co polują na ludzi, by uzupełnić swój zapas żywności i broni, którym po prostu nie wolno zostawić żywego świadka. Zbieg nie ma wyboru, jest wyjęty spod prawa. — Co ty robisz w tajdze? Dokąd tak się spieszysz? Dlaczego nocujesz w niedostępnych miejscach. Co, w słońce wstyd ci spojrzeć? — zapytał, kiedy zbliżyłem się do niego na odległość kilkunastu krdków bez broni. — Od kiedy Ewen napada na spokojnych ludzi w tajdze? Od kiedy idzie ich śladem jak pełzający, chytry rosomak? — zapytałem, nie dając mu odpowiedzi na jego pytania. — Więc dokąd idziesz, kogo szukasz? — Przyjacielu, tu w pobliżu mieszka mój druh z żoną i synem — odpowiedziałem w języku Ewenów, spokojnie patrząc w otwór lufy karabinu. — A jak go „wołają"? — Eweni, Orocze, Czukcze, Jakuty mówią o nim, że to „Człowiek, który zgubił uśmiech", a my, biali, 167 a, 1 inuj uxat oici oi\i. Oczy człowieka stojącego naprzeciw mnie zwęziły się do podłużnej czarnej kreski. Stał przez chwilę bez ruchu, powoli opuszczając karabin. — Przyjacielu, poczekaj tutaj, przyniosę twój plecak i broń, napijemy się herbaty. — Oparł swój karabin o pień modrzewia. Wkrótce, wróciwszy z moim dobytkiem, wyciągnął na przywitanie obie dłonie. — Twoja odpocznij — rzekł, ścieląc na skale swoją kuflanką — moja rozpali ogień, czaj zagotuje, porozmawiamy jak przyjaciele. — Rozpaliwszy ognisko, stał przez chwilę schyliwszy głowę, przygarbiony, jakby namyślając się, czy zdoła otrząsnąć z siebie przygniatający go ciężar. — Przyjacielu — powiedział, zbliżając się do mnie •— nigdy więcej nie mów, nigdy, że Ewen i dobry człowiek tajgi to rosomak... To bardzo źle. — Bo trzeba było wczoraj, zaraz jak mnie zobaczyłeś, zawołać, rozumiesz? Przecież nie wyglądam na zbiega, rozbójnika. Nie jestem kara-gurosu. — Masz nowe buty, na podeszwach których nie brak gwoździ, nową skórę i błyszczący winchester. A ty wiesz, że dwa dni temu napadli na bazę niedobrzy ludzie, zabili myśliwych, zabrali nowe skóry, buty i broń. Ja powiedziałem do naczelnika, że ich znajdę, skały rozbiorę, obejdę każdy pień świętego drzewa-modrzew, znajdę żywych lub martwych... Rozumiesz, tajga jest tylko dla dobrych ludzi. Wołają mnie brat Umka. Popijając herbatę, Umka spojrzał na mnie pytającym wzrokiem, przez chwilę wahając się, wreszcie wykrztusił: — Twoja dawno widział „Smutny"? — Pięć lat temu, przyjacielu. Powiedz mi, gdzie 168 — Spójrz na tę sopkę przed nami, parę godzin drogi, tam on poluje. A dom jego stoi w dolinie po drugiej stronie kopalni złota. Tam mieszka jego żona i syn. A teraz powiedz mi — na twarzy jego pojawił się chytry, wesoły uśmiech — jak wołają jego żona i syn? — O ile się nie mylę, to na nią wołają Ginę, a jego syn nosi imię Roman, prawda? — Da, da, prawdę powiedziałeś... na żadne twoje słowo nie padł cień... Zajdź kiedyś do mojej jurty, drogim gościem będziesz. A teraz czas w drogę. — Pomógł mi narzucić plecak, a podając winchester odbezpieczył go. Zrozumiałem, co to miało oznaczać... „miej się na baczności". — Oczy, uszy och... — uniósł palec w górę. — Przyjacielu, strzelaj pierwszy, tu — nakreślił w powietrzu łuk karabinem — nie ma dobrych ludzi. A oni zbóje, daleko nie odeszli, piją spirytus — powiedział, ściskając mi dłoń. — Żeby cię, bracie, dobre duchy naprowadziły na ślad złych ludzi, żegnaj! Stał we wnęce skalnej z karabinem w ręku, niewidoczny od strony gór, patrząc, jak spiesznie przeskakuję z kamienia na kamień. Dobry Umka — pomyślałem — osłania mnie, dopóki nie zniknę w gąszczu doliny. Ręce moje bezwiednie ściskały na przemian to zamek, to lufę winchestera. Rozpocząłem żmudny marsz pod górę sopki, gdzie według słów Umki miałem spotkać Romana Stanisła-wowicza. Przechodząc przez małą kotlinę górską poczułem w powietrzu zapach dymu. Tutaj w zupełnym zaciszu, wolno rozpływający się welon dymu może tak nieruchomo zawisnąć na długo. We wgłębieniu skalnym znalazłem ślady ogniska. Rozgrzebując popiół nożem myśliwskim dotknąłem dłonią kamiennej pod- 169 i strzępki włosów z futrzanych czapek. Trzy płaskie kamienie służyły im za podkładki pod głowy. Bezszelestnie wylazłem z kotliny wsłuchując się w odgłosy tajgi. Dookoła panowała cisza. Po chwili — trzy następujące po sobie wystrzały karabinowe z odległości kilku kilometrów odbiły się echem o ścianę sopki. Oni byli uzbrojeni w winchestery zabrane z bazy, więc z karabinu ¦ strzelał o n, myśliwy, który z odległości pięćdziesięciu kroków trafia ze sztucera wiewiórkę w oko, by nie zepsuć futerka... tacy nie poprawiają pierwszego strzału. Idąc z wolna po linii prostej w górę zatrzymywałem się nieomal przy każdym modrzewiu, by wyciągnąć ciężkie buty z rozmokłej warstwy mchu i błota, zrobić następny krok. Wreszcie skończyła się wspinaczka, byłem na samym szczycie. Wokół mnie lekko kołysały się gałęzie wiekowych modrzewi. Wsłuchiwałem się w ten jednostajny szmer tajgi, w jej oddech, w tę przez nikogo nie zakłóconą ciszę. Więc tutaj mam spotkać „Smutnego"... „Tam on poluje..." — powiedział stary pastuch. Przypomniałem sobie wierzenia Ewenów i innych narodów Północy... Mój niepokój zwiększał się z każdą chwilą. Po wypoczynku sięgnąłem po winchester, oparty o drzewo. Wystrzeliłem w określonych odstępach czasu, żeby echo nie wróciło za wcześnie — raz, drugi, trzeci. Na próżno czekałem na odpowiedź. Gdzieś pod uciekającą wiewiórką załamała się gałązka, gromadka płochliwych kuropatw oddalała się lecąc nisko w przeciwną stronę sopki. Co ukrywa ta rozłożysta kopuła sopki, cel mojej wędrówki? W dali, nisko wśród pni modrzewia ujrzałem białą plamę, nie większą od główki białej kuro- 170 w miarę zonzania sje , • ła plama to znikała za pniem drzewa albo Q 1 skały, to znowu przybierała podłużny kształt, podobn" do belki z lśniącego marmuru. Otoczony wieńcem strzelistych modrzewi stał ^ jednoramienny, starannie wyciosany, wysoki... yr -} opasana była ramą ze śnieżnobiałych brył kwafc krapianych złotem. Napis głęboko wykuty w brvi firu: - R. ST. CZERSKI inżynier-geolog-odkrywca Wielki syn tajgi. Lat 42. Zginął, ratując złoto t 4. VI. 1937 Nie ujrzę jego uśmiechu, nie usłyszę jeg0 j. zwierzeń. Poszedł za swoim przeznaczeniem. ' „Zginął — ratując złoto". Co to znaczy? Qd wiedź otrzymam dopiero tam w dolinie. Ginę i ft0 mi powiedzą. Nie chciał, bym poszedł z nim. Tak • ' le nie domówionych słów, nie zakończonych ^ ' Powiedział: „Spotkamy się w tajdze, opowiem •»' I spotkaliśmy się po pięciu latach. „On tam polUje» _J mówili Wania i myśliwy... Nie odpowiedział na strzały... Może ich nie słyszał?... Poluje daleko ^d Zostawię łuski, wyryję na nich literę „S", jak przyi'_ dzie, zobaczy... Żegnaj, „Smutny". Może wiosną, za rok, za j wiatry z zachodu przyniosą ci wieść z dalekiej jui k-' że kraj twych przodków jest wolny, zrzucił kajd okupacji. Żegnaj! 171 tał uuiiikk mewieiKi, iecz inny nizen cifugr rząd tych, które minąłem. Biel ram okiennych, mieniące się w promieniach zachodzącego słońca szyby, białe firanki przetykane różnokolorowymi szkiełkami mówiły, że w tym domku niewątpliwie mieszka kobieta. ¦—¦ Pan do kogo? — zapytał mnie chłopczyk lat około dziewięciu w skórzanych spodniach i lekkiej kuflance, spod której kołnierzyka wysuwały się brzegi białej koszuliny. — Ja do twojej mamy, do Ginę — uśmiechnąłem się przyjaźnie, obrzuciwszy go wzrokiem od torbazów do czarnych włosów. Był krępy, silnie zbudowany, a małe jego oczka, głęboko osadzone w szczelinach, z przyjaznym blaskiem utkwiły w mej twarzy. — Proszę wejść, proszę zostawić tutaj broń i plecak. — Otworzył przede mną na oścież drzwi pokoju. — Mama powinna zaraz przyjść, pracuje na kopalni, w radiowęźle, na rannej zmianie — powiedział poprawnym rosyjskim językiem. Na ścianie wisiał portret Czerskiego, ostatnie zdjęcie z „wielkiej ziemi", niżej jego winchester, szeroki pas z nabojami i nożem myśliwskim. Przy drzwiach, w rogu pokoju, stał flo-wer. Na podłodze, w całej swej okazałości leżała rozciągnięta skóra niedźwiedzia. Przed małym łóżkiem — skóry wilcze obszyte czerwoną materią. Dwa krzesła, stół, kilka półek z książkami — całe umeblowanie niewielkiej izby. — Może pan zdejmie pas, jest ciężki, i odpocznie, a ja postawię wodę na herbatę — chwilę stał w drzwiach, ciekawie obserwując każdy mój ruch, bez śladu niepokoju w oczach, pewny siebie i spokojny, jak gospodarz jurty przyjmujący gościa. Kiedy zostałem sam, podszedłem do półki z książ- < - —s". ,,/L.asaay pl- —* sowni i krótka gramatyka języka rosyjskiego". Dalej dzieła klasyków rosyjskich i słowniki języków obcych. Trzymając książkę w ręku nie spostrzegłem, kiedy cicho otworzyły się drzwi. — Dzień dobry panu — w drzwiach stała szczupła kobieta. Czarne oczy, te same czarne włosy, ten sam błyszczący, łagodny wzrok jak u chłopca. Swoiście piękny profil. Musiała szybko biec, bo jej krągłe piersi jeszcze falowały. Rumieniec pokrył jej twarz w chwili, kiedy spotkały się nasze oczy... Tak, uprzedzili ją, że ma gościa, na pewno uprzedzili. Przeszedłem cały rząd chat, całą osadę, zanim otworzyłem drzwi w ostatniej. Jak podobna jest do „Mak", tylko szczuplejsza... Patrzyliśmy na siebie przez dłuższą chwilę bez słowa, z uśmiechem na ustach. — Proszę spocząć — uśmiechnęła się tak samo jak jej siostry ze szczepu Ewenów i Czukczów, zwężając jednocześnie usta i szczeliny oczu — pan wniósł ze sobą zapach tajgi, ogniska. Pan jest zmęczony, zaraz zrobię herbatę. — Mama prosi — powiedział chłopczyk — żeby pan zaspokoił pierwszy głód — postawił na stole kulistą tacę-dysk — proszę, jest chleb, łosoś, masło i... tylko pół szklanki... Nie spodziewaliśmy się gościa — rzekł stawiając na stół spirytus — zaraz przyniosę wody. Po chwili wrócił ze szklanką wody. Usiadł na niskim taborecie i patrząc na mnie uparcie, poruszał wargami, jakby brakowało mu odwagi i słów, by zadać mi pytanie. — Ludzie mówili, że ktoś tam na sopce u ojca... wystrzelił kilka razy z winchesteru. Ale tam przecież nikt nie strzela. Eweni i myśliwi mówią, że niedźwiedź, gdy dopadnie do tej sopki, to już jest bezpie- 173 nie strzela. iyiKo miue ua. cu^^^ wUuiU ^w.^.,--, ~_ jestem synem... — Romanie, to ja wystrzeliłem trzy razy — powiedziałem spokojnie. — Co, niedźwiedź napadł, prawda?! — Nie, mały przyjacielu, kara-gurosu nie spotkałem, nie wiedziałem, że nie wolno. — Zrozumiałem, dziękuję. To ja już pójdę. Rozbiorę i wyczyszczę pańską strzelbę, ja umiem. Po chwili, przy pomocy syna, Ginę wniosła do pokoju „grający" samowar, stawiając go na taborecie przy stole. — To długo trwało, prawda? Ale zdążyłam upiec i placuszki, zaraz przyniosę — uśmiechnęła się. — Pani nie spytała mnie kim jestem, skąd idę, dokąd podążam — powiedziałem, kiedy Ginę, napełniwszy szklanki herbatą, lekkim ukłonem głowy zachęcała, bym skosztował ciepłych placuszków. — Czy kiedykolwiek Ewen, Orocz, Czukczy zadał takie pytanie człowiekowi, który wszedł do jego jurty? — powiedziała unosząc 'brwi i lekko pochylając na bok swą małą główkę. — Gość przyszedł, no i sława Bohu. — A jeżeli to niedobry człowiek?... — zapytałem, marszcząc brwi. Nikt nie skrzywdzi żony i syna Czerskiego, nikt, takiego człowieka nie ma w tajdze. Proszę pana, wyczyściłem i naoliwiłem strzelbę, znowu błyszczy..., lufa się świeci... — powiedział chłopiec szczęśliwy, że powierzyłem mu broń. — Dziękuję ci, Romanie, jutro zapolujemy na głuszce, widziałem ich sporo — powiedziałem, przyjaźnie mrugając oczyma. — Jeżeli odrobi lekcje — wtrąciła Ginę. 174 """*"•"¦ —"Sftąd pan wie, jak nazywa się mój syn? — Ginę — powiedziałem, siląc się na uśmiech — poznałem ten pierścionek, który masz na palcu. A ten flower wiózł Roman Stanisławowicz dla syna — zaakcentowałem ostatnie słowo — spadł z górnej półki wagonu, popatrz na tę bliznę pod okiem. A twój ojciec, stary Jo, jeszcze żyje? — To ty naprawdę jesteś... Józef?... Józef Słomiń-ski? Więc nie omyliłam się... Coś mi mówiło, kiedy cię ujrzałam. Ale zmarli śpią na sopkach..., nocą polują..., a ty żyjesz! — Tak, Ginę, ja jestem Józef Słomiński. Nasze ręce splotły się nad stołem. — Roman często cię wspominał, opowiadał mi o tobie, mówił, że jesteście z jednego szczepu, że wasi przodkowie uprawiali razem pola, że nie ma tam wiecznego lodu i imało jest tajgi. Przez dwa lata mieliśmy wiadomości od ciebie i nagle zerwała się cienka nić... A potem, pewnego dnia mój mąż zapłakał..., a on nigdy nie płakał, nawet na żadnym pogrzebie, tylko wówczas i powiedział: „Ginę, Józef już nie żyje". I od tego dnia znowu był „Smutny", zgubił uśmiech po raz drugi... — A kiedy przyjechał po ciebie, Ginę? — Trzeciego czerwca tysiąc dziewięćset trzydziestego piątego roku. Tego dnia, pod wieczór zatrzymało się przed naszymi jurtami dużo ludzi. Dziesiątki renów dźwigały skrzynie, worki, żywność. Ujrzałam Romana jak wszedł do jurty mojego ojca. Prałam bieliznę przy rzeczce, a syn bawił się kamieniami. Przywołałam swoją łanię. Zapominając o synu wskoczyłam na jej grzbiet i pognałam. Nie weszłam do jurty, nie, nie wypada kobiecie, nie proszona nie powinna 175 i przez szczelinę wiaziaiam, sfyszafam wszysTKo. — Przyjacielu Jo — powiedział Roman Stanisła-wowicz do ojca — wróciłem z „wielkiej ziemi", by zabrać z sobą Ginę i małego Romana. Ginę będzie moją żoną, a Roman moim synem. Oddaj mi ich po dobremu. Mój ojciec nie wytrzymał: ściskał, całował Czer-skiego, tańczył, skakał z radości, a ja płakałam. Po chwili ojciec, nabijając powoli fajeczkę tytoniem, by zyskać czas do namysłu, zanim wypowie swoją myśl — bo taka jest tradycja — surowym głosem zapytał gościa: — Ile renów, ile spirytusu, ile strzelb dasz za moją córkę i małego myśliwego? — Ani jednego, Jo, nic nie dam, biorę, co moje... Przyjedź kiedyś do nas, będziesz najdroższym gościem. — A jak ci jej nie dam, „Smutny"? — zapytał ojciec, z uporem patrząc mu w oczy. — Jak Ginę powie, że chce jechać ze mną, to pojedzie, Jo, zabiorę ją razem z synem, ze „Smutnym" nie ma żartów, zapamiętaj to sobie — powiedział Roman Stanisławowicz do mego ojca siląc się na szorstki ton. Rozdarłam szew łączący dwie skóry..., nie wiem skąd we mnie była taka siła. Stanęłam w jurcie obok niego. — A gdzie syn? — to były jego pierwsze słowa. — Tam przy rzeczce — odpowiedziałam. — I zostawiłaś go samego? Mógł wpaść do wody, rosomak, niedźwiedź... — chwycił mnie za rękę i pobiegliśmy razem do rzeczki. — Ale wiesz, Józefie synu Jana •— zagadnęła podając mi szklankę herbaty — pierwszy rok był dla 176 rają się kobiety na „wielkiej ziemi", i wiesZ) że w d gu roku nauczyłam się pisać i czytać. Uczył mnie dmami i nocami, w namiocie, w tajdze, w szałasie uczył mnie, zmuszał do tego... Ale zawsze był ze mna został mój... Syn, gdy podrośnie, będzie jak on geologiem, a ja zostanę tutaj, przy nim w dolinie pod sop-/c?-» ja jestem jego Ginę. Nastało milczenie. Nisko skłoniła głowę, pochylona nad stołem Kos myki czarnych włosów opadły na jej twarz, zasłoniły oczy. Była przez chwilę taka, jak w opowiadaniu Romana Stamsławowicza, jak wówczas w samotnej jurcie nad potokiem, wijąca się w bólach... ...Stary Ewen Jo stracił zięcia, niedźwiedź go rozdarł. Błagał: „Córka moja Ginę nie może urodzić, męczy się... Ona umrze bez pomocy, z bólu..., ona' i to dziecko". Trzy dni trwała ta męczarnia... — Jak twoja nazywać? - to były pierwsze jej słowa po tylu dniach. 21 — Roman. — Położyła rękę na główce — Mały Roman, ty duży Roman. Tak chciało się podejść do niej, odgarnąć włosy osuszyć jej łzy, objąć... Y' — Nie wolno... nie, Józefie! Nie ruszaj się z miejsca. — powiedziałem nieomal w głos — tajga już nie dla ciebie... Tu zostały tylko mogiły: „Mak", Kazań-cew, Smirnow, „Smutny" i wielu, wielu innych. Nie chcę być stróżem mogił, nie chcę! r — Józefie — powiedziała wstając, już spokojna uśmiechnięta jak z wieczora - patrz, już połnoC; ^ 12 Prawo tajgi 177 ci na SKOrze. t, rana pojaziemy na supKą ao niego. W dolinie zazieleniły się modrzewie, widziałeś? — Ginę — rzekłem wstając z trudem od stołu — opowiesz mi, jak zginął „Smutny"? — Dobrze, Józefie, tam na górze, przy nim, tutaj nie, nie! Nazajutrz rano na sopce. Ginę położyła na mogile wiązkę młodych gałęzi modrzewia. — On tak lubił tę miękką zieleń, zanurzał w niej twarz, śmiał się... i wiesz, Józefie, dlaczego? — Nie, Ginę, przecież nie widziałem go od trzydziestego piątego roku. — Ja w wywarze tych gałązek myłam włosy, modrzew przypominał mu ich zapach. Usiedliśmy na pniu modrzewia przy samej mogile. Zapaliłem papierosa i spojrzałem na Ginę. — To było wiosną tysiąc dziewięćset trzydziestego siódmego roku. Otrzymaliśmy radiogram, wzywający Romana z rodziną do Magadanu. Ruszyliśmy w daleką drogę. Tutaj, w tej dolinie, postanowiliśmy dać sobie i renom kilka dni wypoczynku. W nowo powstałej kopalni przyjęto nas bardzo serdecznie. „Smutnego" wszyscy kochali... — westchnęła, opowiadając dalej. — Dzień później, nocą, bito w szyny jak na pożar, syrena elektrowni wyła bez końca. — Romanie Stanisławowiczu! Rzeka rozmywa brzegi, tama nie wytrzyma, zaleje dolinę, zamuli złote pola, zniszczy promprybory *), zniesie estakadę akweduktu, cała załoga jest zebrana... ratujmy złoto! — *) Promywocznyje pribory — urządzenia, agregaty do płuczki złotych piasków. 178 Roman ucałował dziecko i mnie i już nie wrócił... Nazajutrz przynieśli jego rozszarpane ciało... — Ginę, jak to się stało? Powiedz — nalegałem, patrząc jak z wolna przesunęła się na kraj pnia, opierając się o jedną z kwarcowych brył opasających mogił?. — Och, znam każdą sekundę, która zbliżała go do śmierci, a co stokroć gorsze, Roman wiedział, że kilkanaście ton złota można było uratować jedynie za cenę jego życia... — Ale chciałeś, Józefie, bym ci opowiedziała o jego ostatnich chwilach... Masz prawo wiedzieć, byłeś dla niego kimś bliskim... przed tobą byłam jedynie ja i dziecko... Nie wiem, czy u was więzy rodowe są silniejsze niżeli rodzina..., nie wiem, Józefie. On nie miał przed tobą tajemnic, ufał ci. Ale znowu uciekam myślami na boczną ścieżkę, przepraszam cię. Opowiedziała mi „dramat na tamie" kwiecistym językiem, jak ją nauczył Roman Stanisławowicz, często wplatając w zdania myśli Dostojewskiego i Czechowa. Gdy brakowało jej słów rosyjskich, przemawiała w swym ojczystym języku. Rzekę, tamę i jej odpływy, dolinę rysowała suchą gałązką na pokrytej igliwiem ziemi, tuż przy mogile. — Tu było to miejsce — pokazywała na rycinie, starannie odgarniając brązowe igiełki — to było tutaj. — Powiedz mi, Józefie, czy on prawdę m u-siał?... Czy on słusznie postąpił? Czy obowiązek, godność stawia się ponad życie? Czy takie jest prawo waszego szczepu? Czy musiał odejść, tak odejść, zostawić nas?... Przecież tam było tylko martwe złoto. Czy ty, Józefie, postąpiłbyś tak samo jak on?... 179 brzemię przygniatało ją od lat. Oczekiwała ode mnie odpowiedzi. Powiedziałem jej jedno słowo: — Tak! Wstała z pnia i spojrzała mi w oczy... długo... ta mała, dumna córa szczepu Ewenów. ¦— Dziękuję ci, Józefie Słomiński! — Żegnaj, Ginę Czerska ja! Czy po upływie tylu lat zdołam odtworzyć opowiadanie Ginę, przekazać Czytelnikowi obraz ostatnich chwil życia „Smutnego"?... Pójdę myślami nad urwisty brzeg tej rzeczki, której nazwy już dziś nie pamiętam, w to miejsce, gdzie kiedyś była tama, gdzie stał człowiek, który „zginął ratując złoto". W tę noc pobiegł z ludźmi na tamę, newralgiczny punkt kopalni. Na tamie ważył się los kilkunastu ton złota, rok intensywnej pracy tysiąca ludzi... prompry-bory, akwedukt... Kto zwycięży? Człowiek czy żywioł? Umacniano w pośpiechu ujęcie wody na akwedukcie i nasyp na nowym korycie rzeki, wydrążone w skale. Worki z kamieniami, złom skalny uszczelniany mchem, przeplatany gałęźmi. Rósł poziom spiętrzonej wody, rósł z każdą sekundą... Fala za falą z rykiem i grzmotem toczyła ze sobą olbrzymie głazy, spychała w dół, łamała, unosiła pnie wiekowych modrzewi. Coraz silniej uderzała o ściany tamy, z każdą sekundą malało ujście do nowego koryta rzeki i na akwedukt. Piętrzyły się przed nim głazy, wysepka mchu i wyrwanych korzeni krzewów. Rozszalał się żywioł w swej wiosennej młodości, drwił sobie z człowieka... Spiętrzone wody w dzikim tańcu tworzyły wiry, by podmyć 180 ......-.^^w zuurzone przez człowieka, który sięgnął do rzeki po jej skarby, skarby nagromadzone przez nią i dzięki niej. To ona, rzeka, krusząc od wieków skały porfiru i kwarcu zaniosła tutaj złoto, usłała swe łoże błyszczącym kruszcem... W tym czasie w kopalni kobiety szyły niewielkie worki, napełniały je amonalem, umieszczając w każdym zapalnik ze sznurem Bickforda. Te worki-po-ciski, mocno związane, ze sterczącymi sznurami zanurzano w kadź z wrzącą smołą. Prędzej, prędzej! Na czarne potwory odporne na wodę czekali ci z tamy, by jak najprędzej, co tchu, ile starczy sił w nogach, zanieść tę ostatnią nadzieję na ratunek kopalni. Bo jeżeli nie zdążą, runą prom-prybory podcięte uderzeniem wód, powalą się słupy strzelistej estakady akweduktu, rwący prąd uniesie obnażone warstwy złotego piasku, zamuli dolinę, zamieni w grzęzawisko ze sterczącymi ostrzami skał. A na tamie człowiek liczy minuty, jeszcze nie przegrał batalii, nie poddał się, zaprzecza głosom wołającym, że nie ma ratunku. — Gdybyś, Romanie Stanisławowiczu, z nas wszystkich, żywych ludzi, ciał, postawił zaporę, to ta siła — mówił człowiek, wskazując na spienione kłębowisko wód — rozszarpie, zdruzgoce... — słowa brygadzisty zagłuszył krzyk: Snariady — naboje niosą. — Skoblami złączyć kloce, prędzej, tratwę dla pocisków... Linę mocno przywiążcie — zawołał Czerski. — Gotowe? — Gotowe, naczelniku! — Chłopcy, kto na ochotnika? Kto opuści pociski przy samym ujściu w nowe koryto? — Powiedziawszy to, spojrzał wokół siebie. 181 Cofali się przed nim, gotowi w każdej chwili do ucieczki. W oczach ich czaił się strach, groza... Zrzucił buty, zdarł z siebie odzież. Ułożył na tratwie dwa czarne worki-naboje, zapalił sznury. Metr sznura Bickforda, sto sekund do chwili wybuchu... — Zwolnić linę, pchnijcie silnie tratwę, uwaga na linę! — To były jego ostatnie słowa. Porwał go silny prąd, uderzył o wystający z wody skrawek tamy. Tratwa zakręciła się w miejscu jak ostrym uderzeniem kula bilardowa. On, leżąc na dymiących pociskach, płynął wzdłuż tamy, walcząc oburącz z przypierającą go masą wód. Jeszcze kilkanaście metrów... Ktoś z brzegu liczył... 71, 72... 91... Dotarł! Uczepił się jedną ręką sterczącego z wody pnia drzewa. Opuścił ładunek na sam środek zatarasowanego koryta... Ludzie szarpnęli za linę, by odciągnąć błyskawicznie tratwę... bo za sekundę, dwie... Za późno, za późno! ...Dwa słupy wody przemieszane z pniami drzew, złomem skalnym, pajęczyną krzewów, zawisły wysoko w powietrzu, by za chwilę z całą siłą swego ciężaru runąć w dół, łukiem wyrzucając na brzegi zalewu połamane pnie, splecione ze sobą kłęby korzeni, gałęzi, mchu, odłamki skał. Spis treści Prawo tajgi....... Opowiadania myśliwych o złocie i Gwieździe Polarnej Bunt młodych ..... Muzykalna rodzinka Droga do Ortukan Zginął ratując złoto ... 5 75 90 110 121 160 Redaktor: Józef Górdziałek Redaktor techniczny: Maria Dziubowa Korektor: Barbara Boryczko Wszelkie prawa zastrzeżone Wydawnictwo „Śląsk", Katowice 1973 Wyd. I. Nakład 20 281 egz. Ark. wyd. 8,2. Ark. druk. 11,5. Format 123X193 mm. Papier druk. sat. kl. III 70 g. Oddano do składania 28. 2. 1973 r. Druk ukończono 28. 7. 1973 r. Symbol 31772/L, Cena zł 15,— Chorzowskie Zakłady Graficzne. Zam. 283-73 — M-15 I * «