DUE TANANARIVE UCHROŃ MNIE OD ZŁEGO Mojemu ojcu Johnowi Derseyowi due juniorowi Kocham cię. Śmierć będzie do niego przychodzić z każdego miejsca, lecz on nie będzie mógł umrzeć; a z tyłu za nim - sroga kara. Koran 14, 17 Wiecznie żyją dla ciebie, świrują za tobą; wiecznie żyją dla ciebie, powaga, żaden pic. Innych, co cię mieli, zaraz za drzwi wywiało, aleja z tobą aż po wieczny czas. The Jazz Brigade Słowa i muzyka Seth „Pająk" Tillis Chicago (1926) Prolog Chociaż stawia kroki normalnie, nikt nie słyszy idącego przez mroczne skrzydło „Pieśni wiatru", domu starców w Chicago; ciężkie podeszwy budzą echa na lśniących, wyfroterowanych posadzkach z tworzywa sztucznego. Kroczy z niespieszną pewnością siebie, jak kierownik podczas obchodu, ale ponieważ jest po dziewiątej wieczór, wszyscy kierownicy wyszli dawno temu, otuleni w płaszcze, zgarbieni w podmuchach zawiei gnającej z pasją od jeziora Michigan. Tego wie- czoru zadymka okroiła personel. Pielęgniarki z noffnej zmiany wola- ły się zwolnić, zasłaniając chorobą. Mężczyzna jest sam w skrzydle. Nikt mu nie przeszkadza, gdy szuka pokoju 11-B, z roztargnie- niem postukując ręką w skórzanej rękawicy w mijane drzwi. Koryta- rze pomalowano kiedyś w odcienie radosnego oranżu i złota; barwy te najwyraźniej miały podnieść na duchu ciche, gasnące duszyczki ukryte za drzwiami. Krzepiące plakaty zdobiły ściany - świeży blask poranka zerka zza zaśnieżonej grani: JUTRO TEŻ ZAŚWIECI SŁOŃCE. Wie, gdzie szukać staruszki, bo dzisiaj, dobre kilka godzin te- mu, zapytał w recepcji o numer pokoju. Przystaje, zanim sięgnie do gałki przy drzwiach, ale-słyszyjedynie brzęczenie centralnego ogrze- wania. Wślizguje się do środka. Pokój zamarł w jarzeniowym świe- tle, które niedbała dłoń zostawiła w łazience. Ściany są nagie. Jedyny znak życia to drobna postać skulona pod pościelą bliżej stojącego łóżka. Drugie, na szczęście, stoi puste. Gigantyczny cień wpełza na ścianę i staruszka nagłym ruchem odwraca głowę na poduszce. Mężczyzna staje nad łóżkiem i widzi zmarszczki, suchość warg, zapadnięte oczy w otoczce wyblakłej skó- ry. Żołądek skręca mu się w supeł i leci w dół. Bezwiednie wypowiada jej imię: 9 UCHROŃ MNIE OD ZŁEGO - Rosalie. Wiedział, że minęła już osiemdziesiątkę, ale tego się nie spo- dziewał. Jej twarz - zmięta maska sterczącą nad ukrytą kupką pisz- czeli. Siwe włosy są tak rzadkie, że prawie niewidoczne. A dłoń... wiek splamił grzbiet i powykręcał kłykcie. Mało brakowało, a by się od- wrócił, tak silny jest odruch obrzydzenia. Z wolna pojmuje, że to choroba jest winna; żarła wnętrze, zostawiając tylko tę skorupę. Mu- si ważyć tyle co nic; gdyby chciał, mógłby bez wysiłku dźwignąć cho- rą i wynieść na dwór. Z trudem wraca pamięcią do takiej, jaka była dawniej - słodka jak miód i tryskająca zdrowiem. Łzy napływają mu do oczu. Nie miał sumienia, że tak ociągał się z przyjściem tu, do krwi z jego krwi. Po- dejmuje decyzję. Śmierć będzie jej najlepszym przyjacielem. Ona wytrzeszczonymi oczami ogarnia młodość bez skazy, twarz trzydziestolatka. Wyschnięte wargi drżą konwulsyjnie, usiłując wy- krztusić chociaż słowo. - Przyszedłeś - chrypi cień dawnego głosu. - Czekaliśmy na cie- bie. Ludzie wbijali nam do głowy, żeś uciekł na dobre, aleja i Rufus czekamy. Rufus zmarł dobre dziesięć lat temu. Rozległy zawał. Mężczyzna wie o tym, bo natknął się na nekrolog podczas rytualnego przecze- sywania „Trib", szukania znajomych nazwisk. Rufus to nie pierwszy, na którego trafił, ale doznał silniejszego wstrząsu niż poprzednio. Jedynym pocieszeniem była wzmianka, że zostawił po sobie kogoś; siostrę, Rosalie Tillis Banks w Chicago. Dopiero wtedy, na wieść, że Rosalie wciąż żyje, uświadomił sobie, iż oprócz niej nie ma nikogo. Jaki kaprys popchnął go do tego, że akurat wtedy, po tak długim czasie, zadzwonił do centrali w Chicago i zapytał o numer Rosalie? Chciał tylko go znać? Nie, oczywiście, że nie. Czuł niepohamowaną potrzebę usłyszenia jej głosu, choćby paru sylab. Ale jak potwierdził mężczyzna, który odebrał telefon pod numerem Rosalie w Chica- go, czekał niemal za długo. Stara Murzynka, która mieszkała tu przed nim, była bardzo schorowana, powiedział, i przeprowadziła się do domu starców. Dzień poszukiwań wystarczył na odnalezienie Rosalie. Ujrzała jego twarz i wita go z radością, to wszystko. Rosalie z pewnością żyje w swoim świecie pajęczych snów na jawie, w którym rzeczywistość i wyobraźnia wymieniają się obrazami. Nic dziwnego, że nie wzbudził w niej lęku. Może według niej zjawiał się z wizytą wiele razy wcześniej. 10 PROLOG - Wiesz, że nie mogłem cię zostawić, Rosalie - powiada, ujmu- jąc kruchą dłoń. Wzdryga się z obrzydzeniem i smutkiem, kiedy wy- czuwa nienaturalnie luźną skórę. Tego czegoś nie da się z nią po- równać. Nie z Rosalie. To tylko parodia człowieka! Przez kilka cennych minut gwarzą o Chicago, State Street, mu- zyce, zawsze przepełniającej dom. Pianino i klarnet-jego zabawki. Chichoty Rosalie nad klawiszami. On wspomina Rufusa i swoje wy- buchy zniecierpliwienia. Wydaje mu się, że słyszy głosjChristiny, z wy- siłkiem proszącej o spokój. Wszystko to przeszłość, zaledwie świeżo miniona. Każde jej słowo ściska mu serce dawnymi przemyśleniami, zapomniany żal grozi pochłonięciem. Ona mówi prawie tak jak kie- dyś, zdumienie i zachwyt rosną w jej głosie, kiedy usilnie wpatruje mu się w twarz. Nie zadaje oczywistych pytań - gdzie był, jakją odszu- kał. W końcu dostrzega jej wyczerpanie, opadające?raz po raz po- wieki, więc mówi, że musi iść. Ona ściska mu dłoń, mocno, kurczo- wo, po dziecinnemu. - Muszę coś zrobić, Rosalie - rzecze mężczyzna, schylając się ni- sko. Zauważa, że nawet jej zapach stał się obcy. Czai odmienił ją na wszelkie możliwe sposoby. Niezliczone wspomnienia innej Rosalie, tego, co na zawsze zostało zrujnowane, sprawiają, że drży, siedząc obok niej. •" i. - Wiem - odpowiada, uśmiechnięta. - Wiedziałam, ledwo cię zobaczyłam. On zaciska zęby mocno, do bólu, kiedy podchodzi do sąsied- niego łóżka i bierze czysty biały jasiek. Wszysdco to sprawia, że ból rozsadza mu czaszkę. Wchodząc do pokoju, wyobrażał sobie tylko, że złoży po kryjomu wizytę śpiącej, ale nie to. Nie ten nieodparty im- puls. Lecz czy właśnie hie w tym celu stworzono z takim mozołem słowo „litość"? Przez chwilę stoi nad Rosalie, przyciskając do brzucha jasiek. Czy to możliwe, że ten żywy strzęp tak znakomicie pasował do jej ulubionej czerwonej sukienki w kratkę? Czy tu gdzieś zachowała się prawdziwa Rosalie? Odsuwa na bok te myśli. Nie może wątpić w to, co musi zrobić. - Odpocznij, Rosalie. Ledwo słyszy tchnienie dobiegające ze zrujnowanej tchawicy: - Zegnaj, tatusiu. CZĘŚĆ PIERWSZA Chodząca Doskonałość i ,- Cńckejuż, nie 1%vivn>i\cz sią, Szepnij tytkjr. Tc nie sen, Tfr% sią cieszą, ze WróciTei, 'Nie tluwuz sią. CAii, nie tTuynfrcz sią. Arthur Herzog jun. i Billie Holiday (1946) I Rozdział 1 f Ciche wycie wypełniło jednopiętrowy dom, sącząc się niczym krew z pęknięć na ścianach, po ozdobnej boazerii z sękatej sosny ro- snącej w powiecie Dade. Nastąpiła cisza, interwał spokoju, potem » wycie dźwignęło się o dwie oktawy, rujnując sen Jessicejacobs-Wol- de. Usiadła, otwierając szeroko oczy. Kira! - pomyślała. Czy ten straszny hałas dochodzi z pokoju córki? Wyciągnęła rękę gotowa szturchnąć męża, ale posłanie obok by- ło puste. Samotność wytrąciła ją z równowagi i Jessica przypadkowo ugryzła się w język. Kiedy wycie rozległo się znów, zdała sobie sprawę, że to nie skarży się człowiek. Ocknęła się zupełnie i pewna myśl za- częła w niej pulsować jak światło dnia. Oczywiście, że to nie Kira. Kira riie była chora. Księżniczka była chora. Suka wyła skądś z dołu, pewnie z pokoju dziennego. Jessica przymknęła powieki, ogarnięta jednocześnie ulgą i konsternacją. Nic nie mogło jej bardziej przerazić niż niewytłumaczalny, wyrywają- cy ze snu alarm. Serce łomotało przerażone, gdy tylko telefon roz- dzwonił się o drugiej w nocy, jakby katastrofa, której zawsze się spo- dziewała, akurat runęła. Sen zawsze nadawał nieznanemu piętno tragedii, przed którą nie było ucieczki. Psa spotkało coś strasznego. Na drewnianych schodach rozległ się głośny tupot i po chwili szczupła postać Davida w białych spodenkach pojawiła się w drzwiach sypialni. - Musimy wezwać weterynarza - oznajmił, z trudem łapiąc od- dech. W pewnych przypadkach, tak jak teraz, w głosie dźwięczał mu ukryty rytmiczny zaśpiew, wskazujący na dzieciństwo spędzone gdzieś między Afryką i Francją. Normalnie David sprawiał wrażenie przeciętnego amerykańskiego czarnego burżuja, tak jak ona. - Nie możemy czekać. Nie wiem, co z nią jest, Jess. 15 UCHROŃ MNIE OD ZŁEGO - Przywołam go pagerem - oświadczyła, spuszczając z łóżka na- gie nogi, prosto w oczekujące tenisówki. Jak jesteś lekarzem, nawet lekarzem weterynarii, to musisz spo- dziewać się telefonów o czwartej nad ranem - powiedziała do sie- bie. Szarpnęła spłowiały chwast czarnej orientalnej lampki stojącej na nocnym stoliku. Na zwykle opalowo gładkiej, brązowej twarzy mę- ża zobaczyła bezradność i rozpacz. Niepokój wyrył bruzdy na czole. - Zobacz, czy Kira śpi. Jeśli tak, nie budź jej. Skinął głową. Bezgłośnie powtórzył jej słowa, zanim wypadł z po- koju. Poruszał się jak paralityk, niezbornie. Był wystraszony. Przez siedem lat malżeńątwa nie widziała go tak wystraszonego, poza atakiem Kiry rok temu. Oboje stracili wtedy głowy, słysząc, jak dziecko łapie chrapliwie powietrze, gdy pędzili au- tostradą. Cud, że się wtedy nie rozbili. Pamięć tamtego zdarzenia do tej pory kładła się na piersi Jessiki nieznośnym ciężarem; przez niekończące się chwile była przekonana, że dziecko umiera w jej ra- mionach, a ona jest bezradna jak jasna cholera. Żadna matka nie powinna przeżyj czegoś takiego. Tak, dzięki Ci, dobry Boże, to tylko Księżniczka - pomyślała. To okropne, że suka jest chora, ale lepiej moja suka niż moje dziecko. Biedna Księżniczka. Księżniczka z racji samych rozmiarów osiągnęła prawie ludzki status w ich rodzinie, zwłaszcza w oczach Davida. Dog woził Kirę i z czerwoną chustą na potężnym karku gnał po plaży, przynosząc Davidowe frisbde. Szczerze mówiąc, Jessica nigdy nie potrafiła zdobyć się na to samo uczucie wobec tępawej Księżniczki, co wobec rdzawo- -pomarańczowego kocura, Herbatnika, kiedy składając pyszczek na łapach, lokował się jej na piersiach i zaczynał bezsłowną pogaduszkę od głębokiego spojrzenia w oczy. Psy to błazny, koty - filozofowie. Ale dla Davida Księżniczka była członkiem rodziny. Jessica spoj- rzała na sporą fotografię Księżniczki, którą David oprawił w ramki i zawiesił na ścianie sypialni. Elegancki szczupły dog w urodzinowym kapelusiku zdawał się szczerzyć zęby do obiektywu. Tępawa, ale ko- chana. Jessica uśmiechnęła się smutno. Lepiej, żeby znalazła ten nu- mer weterynarza, jeśli chce oszczędzić Davidowi załamania nerwo- wego. Grzebała w swojej przeładowanej torebce z afrykańskiej tkaniny, szukając notesu. To niepojęte. Jeszcze przed chwilą wszystko układało się jak na- leży, a tu życie samo obiera kurs. 16 CHODZĄCA DOSKONAŁOŚĆ Księżniczka zadowolona, że po wakacjach właścicieli powróciła z psiego hotelu, tuż przed zachodem słońca poszła z Davidem na długi spacer. Ale gdy spałaszowała michę żarcia, zaszyła się w kąt, pokaszlując, jakby chciała wykrztusić kość, która utkwiła jej w gar- dle. Przypominała kogoś, kto zjadł coś niestrawnego i nie czuje się dobrze. David od razu chciał dzwonić do doktora Romana, jeszcze za- nim lekka piana pojawiła się suce w kącikach pyska. Ale Jessica wie- działa, że Księżniczce nie może ot tak sobie grozić atak wścieklizny, i miała argument na wszystko. David nie pozwoliłby suce ugryźć ja- dowitej ropuchy, a zresztą wtedy zdechłaby natychmiast, jak jeden z pary wilczurów w domu rodzinnym Jessiki, kiedy miała sześć lat. Nie, prawdopodobnie Księżniczka miała po prostu mdłości. Zdrzem- nie się i zaraz poczuje się lepiej. Zaczekajmy z tym do rana - powiedziała wtedy.-f Teraz te słowa dzwoniły w głowie Jessiki i uprzytamniały całą jej bezgraniczną głupotę. Kolejny raz miała nadzieję, że najlepiej zrobi, ignorując problem, że sam się rozwiąże. Taki miała sposób na dziw- ną pracę silnika samochodu, telefon zwiastujący?złą wiadomość, dziwny ból albo zwichnięcie ręki. Przeszłość powinna ją czegoś na- uczyć, nalać oleju do głowy. Wspomniała afisz z poczekalni u denty- sty, zawieszony chyba wyłącznie dla,jej dobra: BII^BAJ NA ZĘBY. SAME CI POWYPADAJĄ. Księżniczka zawyła kolejny raz. Rozpaczliwa prośba wywołała łzy w oczach Jessiki. Co, do diabła, mogło sprawić biedaczce tyle bólu? Czemu rozchorowała się akurat teraz? Za parę godzin Jessicę czeka- ła poważna operacja kosmetyczna tekstu o domu starców. Gazeta czekała. Wystarczającą przyjemnością był pierwszy dzień pracy po tygodniowym urlopie. Zwleczenie się z łóżka po pięciogodzinnej jeź- dzie z Orlando to już krańcowa mordęga. Wizerunki spacerujących przebierańców, niekończące się kolejki i pokazy ogni sztucznych uparcie czepiały się jej pamięci. Wyjęła z torebki ołówek z gumką i zaczęła wystukiwać numer telefonu doktora Romana. Wysłuchaw- szy nagranej instrukcji, wystukała kod pagera. Beztrosko szczerząca zęby na gumce Myszka Miki gapiła się jak idiotka. Dr Roman opiekował się Księżniczką pięć lat, od szczenięcia. To on przez niekończące się miesiące opatrywaływał cierpliwie uszy suki, pomagając im zachować sterczącą postawę mimo zniecierpliwienia wyrywającej się pacjentki. Teraz na pewno okaże wyrozumiałość. UCHROŃ MNIE OD ZŁEGO - Dzwoniłaś...?! - wrzasnął David z dołu schodów. Jessica westchnęła. Mówiła, żeby nie budził dzidziusia, chociaż nikt w domunie zasnąłby pośród tego całego rejwachu. Oczywiście Kira uchyliła drzwi i wsadziła do pokoju rozczochraną łepetynę. Jes- sica wciąż nazywała ją „dzidziusiem", zapominając, że tamten wiek dawno minął. - Mamuń, co się stało? - spytała natarczywym szeptem Kira. Jessica podeszła i pocałowała ją w czoło, a potem zaprowadziła z powrotem do ciemnego pokoju. Tylko stara lampka z abażurem z „Pięknej i bestii" płonęła na ścianie przy łóżku, jak latarnia odpę- dzająca nocne strachy. Tu Jessica zawsze czułą się małą dziewczynką, otoczona radosnymi kolorami, zabawkami, słodką wonią batoników roztapiających się na parapecie. David był dobrym malarzem i co roku na wschodniej ścianie wyczarowywał nową komiksową postać; już dawno należało umieścić coś na potężnie zbudowanym, rozba- wionym dżinnie z „Aladyna". Poprzednio figurował tu Barney. Jessi- ca nie żałowała zniknięcia tamtej pozornie przyjaznej, purpurowej bestii. Y . -* - Księżniczka wciąż jest chora. Zostań tu, dobrze? Nie wychodź. Wracaj do łóżka; - Natychmiast pokazały się łzy i ząbki mocno za- gryzły dolną wargę. - Co się stało Księżniczce? Zaraz się rozszlocha, jeśli mama nie wymyśli czegoś, co ją uspo- koi. - Nie wieniy, skarbie - powiedziała Jessica. - Załatwimy to. - Mamuń,'a ona umrze? Kolejne ujadanie z dołu. Można by pomyśleć, że Księżniczka zo- stała silnie uderzona. Jessica usiłowała zachować niewzruszony wyraz twarzy, jakby nic się nie wydarzyło i męka suki nie sprawiała jej bólu. Pogładziła Kirę po głowie. - Ciii. Idź spać, kochanie. Niedługo będzie lepiej. Herbatnik wpadł z miauknięciem do pokoju. Jessica wzięła na ręce potężne kocisko i położyła na posłaniu Kiry. Mała wsunęła się pod przykrycie. - Masz obowiązek pilnować Herbatnika - poleciła Jessica. - Dobrze. Zajmę się nim - zapewniła przejęta Kira. Na dole David klęczał na posłaniu Księżniczki, które wymościł z koców i gazet w zakolu kuchni zamienionym na gabinet. Kompu- ter na stole w jadalni otaczały stosy papierzysk. Na wysokich rega- 18 CHODZĄCA DOSKONAŁOŚĆ łach piętrzyły się czasopisma historyczne, dzieła z teorii muzyki, po- wieści, podręczniki do nauki języków. Czasami pośród tego rozgar- diaszu Jessica dusiła się we własnym domu. Może Księżniczka dozna- ła tej samej reakcji? Leżała bezwładnie, z łbem na klepkach podłogi poza legowiskiem, ślepiami otwartymi szeroko. Ślina nadal sączyła się jej z pyska. David to gładził ją po karku, to drapał między sterczą- cymi uszami. - Może nie powinieneś jej dotykać. Jeszcze cię ugryzie. Jest nie- przytomna z bólu - powiedziała Jessica, kucając obole. - Nie ugryzie. Wie, że to ja. - David, co się jej stało? - Przegapiliśmy coś - rzekł, kładąc rękę na brzuchu suki. - Po- macaj tu. Jessica niezręcznie dotknęła Księżniczki. Szybko cofnęła rękę. Brzuch był jak kamień - spęczniały i twardy. ,J - O Boże. Co... - To poważna sprawa. Powinniśmy coś zrobić. To żaden dro- biazg z gardłem. To coś z brzuchem. - David ledwo potrafił dobyć głosu. » Spóźniony refleks. Cholera, cholera,' cholera. Jessica nabrała powietrza w płuca. Miała zamiar złożyć samokrytykę, gdy ostro za- dzwonił telefon. Drgnęła. Aparat w „pokoju dzieniwm to był czarny antyk z tarczą, którego hałaśliwe dzwonienie rozlegało się w każdym kącie domu. Złapała za słuchawkę, aby go uciszyć. Doktor Roman zdawał się nieprzytomny, ale od razu zasypał ją pytaniami o stan Księżniczki. Czy jadła tuż przed tym, gdy poczuła się źle? Czy ma wzdęcia? Kiedy się to zaczęło? W trakcie rozmowy je- go głos trzeźwiał, a słowa padały coraz szybciej. - Przywieźcie ją do przychodni, ale ostrzegam, to mj wygląda na skręt kiszek, Jessico. Jeśli tak będzie faktycznie, sprawajest bardzo poważna. Może się z tego nie wywinąć. Pozostaje jedynie operacja, jeśli nie jest za późno. Ale nawet wtedy... Widziała pytający wzrok Davida, ale w miarę jak słowa weteryna- rza osaczały ją z bezwględnością wyroku, jedynie słuchała z rozdzia- wionymi ustami. „Bardzo poważna sprawa, może się nie wywinąć". - Chyba nie damy rady jej dźwignąć - szepnęła do słuchawki, wypełniając ciszę, z której dopiero po kilku sekundach zdała sobie sprawę. - Poradzimy sobie - rzekł z ulgą David. Wstał. 19 UCHROŃ MNIE OD ZŁEGO Jessica popatrzyła na niego i wolno pokręciła głową. Łzy poto- czyły się jej po policzkach. Chłopięca twarz Davida powoli zmienia- ła wyraz, od zaskoczenia, przez stopniowe zrozumienie, do rozpa- czy. Pojął, co znaczą łzy żony. Znów ukląkł obok suki i gładził jej uszy, przemawiał cicho, uspokajał. Księżniczka od długiego czasu leżała bardzo spokojnie. - Spotkamy się w przychodni - zakończył doktor Roman. Jessica powiedziała Kirze, żeby się nie martwiła i została w łóżku. Otworzą drzwi frontowe, bo mamusia i tatuś zaniosą Księżniczkę do samochodu, i mamusia zaraz wróci. Na szczęście minivan stal pusty, bo Jessica zmusiła Davida do wyniesienia bagaży, aby oszczędzić sobie rano pracy. Złożyli tylne sie- dzenie, poszerzając bagażnik. Jessica początkowo wahała się, czy do- tknąć suki. Nadal obawiała się, że może ich ugryźć, ale David go- rączkowa! się, ponaglał i kazał wziąć zwierzę pod zad. Słodki Jezu. Ważyła prawie sto kilo. Nieprawdopodobny ciężar. Z wysiłkiem na wjpół wlekli ją do wyjścia po marmurowych płytkach. Potem każde złapało z jednego końca, wsadzając ją do bagażnika mi- nivana. David wcześniej podprowadził go najbliżej, jak się dało. Księż- niczka, wytrzeszczając ślepia, nie wydala nawet pisku. Zanim David zatrzasnął tylne drzwi, oboje się spocili, ajessicę rozbolały ręce. Jessica czuła coś w powietrzu poza wspólną wonią ich niewyką- panych ciał; to był zapach choroby, ciężki i gorzki. Stała na wietrze i przyglądała się samochodowi, jak z hałasem wspina się ostrym podjazdem. To był jedyny dźwięk na cichej ulicy pełnej domów śpiących pod parasolem eukaliptusów i fikusów oraz majestatycznych starych dębów okrytych wiszącym mchem. Czerwo- ne światła stopu rozświetliły skrzyżowanie, brody mchów zwisające z nieba. David znikł nagle z piskiem opon. Łagodnie pluskała rzecz- ka płynąca za domem, pies szczekał po drugiej stronie ulicy. Ulu- biona piłka Księżniczki, ze znakami jej zębów, oklapnięta leżała na frontowych stopniach. Jessica, zanim wróciła do domu, pociągnęła nosem i otarła twarz koszulą nocną, mocno przesyconą zapachem choroby. Była sa- ma. A przy tym jakoś od razu wiedziała, że Księżniczka już nigdy nie wróci. W domu włączyła telewizor w pokoju dziennym, chcąc utopić złe samopoczucie w znajomym zgiełku. Jak zwykle David wybrał na kablówce Amerykańskie Kino Klasyki. Czarno-biały obraz, jeden 20 CHODZĄCA DOSKONAŁOŚĆ z muzycznych spektakli Freda Astaire'a nasycił pokój bezpieczną nie- bieskawą poświatą. Piosenka była tak radosna, że jeszcze bardziej podkreślała nastrój, złowieszczość chwili. Dochodziło wpół do siód- mej, świtało, gdyjessica usłyszała skrzypnięcie drzwi wejściowych, za- powiadające powrót Davida. Leżała zdenerwowana, na wpół śpiąc na przykryciu, równie napięta i wyczerpana jak on. Wszedł do pokoju. Oczy miał zaczerwienione od wysiłku, pusty wzrok. Włosy rozwichrzone. - Nie? - spytała Jessica. David potrząsnął głową, nie patrząc na nią. Zdjął zielony dres z napisami Uniwersytetu Miami, złożył starannie i wsunął do szufla- dy antycznej dębowej komody, wbrew przyzwyczajeniu, bo powinien cisnąć go do brudów w łazience. - Mówi się na to „skręt kiszek" - powiedział mechanicznie, jak- by czytał z podręcznika weterynarii. - Zdarza się ujwielkich psów. Zwłaszcza dogów. Czasami są zbyt ruchliwe, jedzą za szybko albo po prostu kiszki im się... zwijają... - Tak mi przykro, kochany - powiedziała Jessica. Odtworzyła w myślach ostatnie godziny psa; Księżniczka szalejąca na trawniku z boku domu, szczekająca na sąsiadów, avpotem kaszląca, z pianą u pyska. Skąd mogli wiedzieć? - Czy powiedział, że sprawiłoby różni- cę, gdybyśmy... ,~ i - Nie pytałem - szybko przerwał jej David, a Jessica wiedziała, że właśnie spytał i że wcześniejsze działanie mogło uratować Księżnicz- kę. Westchnął, wzruszył ramionami, nadal stojąc plecami do Jessiki. Był szczupły, ale sprężysty. Łopatki delikatnie napierały mu na mięś- nie pleców. - Myślę, że to dlatego, że byliśmy poza domem, a ona przebywa- ła cały czas na uwięzi. Cholerny tydzień. Po prostu tak się podekscy- towała. Nie wiem. Może podczas jedzenia coś poszło nie tak. Nie wiadomo co. Doktor Roman mówi, że to bardzo częsty przypadek u dogów. Teraz, kiedy potwierdziło się najgorsze, Jessica zdała sobie spra- wę, jakie to okropne, naprawdę okropne. Niebawem będą musieli obudzić pięcioletnią córeczkę i powiedzieć, że jej towarzyszka, którą znała od chwili przyjścia na świat, odeszła. Bezpowrotnie. David Wolde wszedł do łóżka, przytulił się mocno do pleców żo- ny i zaczął płakać. 21 UCHROŃ MNIE OD ZŁEGO Rozdział 2 Jessica zostawiła artykuł redaktorom przed wyjazdem do Orlan- do, dokładnie o północy. Już wtedy sprawiał wrażenie długaśnego, ale teraz gdy po powrocie zastała brudnopis pomazany wskazówka- mi i pytaniami, każdy centymetr gęstego druku dociskał ją do pod- łogi. Artykuł główny i uzupełnienie w ramce. Na pożegnanie z Davidem, zanim wyjechała do pracy o wpół do dziewiątej, po niecałych dwóch godzinach nerwowego snu, powie- działa, że wróci wcześnie. Tymczasem minęło południe i zdała sobie sprawę, że wyjazd wcześniej, lub nawet o czasie, jest niemożliwy. Że też akurat dzisiaj zapowiadał się jeden z tych dwunasto- czy czterna- stogodzinnych dni pracy. Jej materiał miał być ozdobą niedzielnego wydania, więc musiał lśnić i błyszczeć. Jessica od roku należała do elitarnego działu dochodzeniowego „Miami Sun-News" i to było jej pierwsze duże samodzielne zadanie. Dwa miesiące badała nadużycia i zaniedbania w domach starców, do czego popchnął ją anonimowy telefon od byłego pracownika „Wido- ku na rzekę" z Little Haiti. Złożyła tam wizytę i rozmawiała ze starym Haitańczykiem, Frederickiem, którego odleżyny trwale oszpeciły, a gangrena pozbawiła prawej stopy, gdyż trzeba było ją amputować. David tłukł się z nią na oba wywiady z bezzębnym starcem, tłumaczył z kreolskiego, jako że nie ufała dokładności przekładu personelu. David był poliglotą, a kreolski należał do ośmiu języków, którymi władał bezbłędnie. Odleżyny starca okazały się drobiazgiem w porównaniu z jego opowieścią. Twierdził, że mężczyzna, z którym dzielił pokój, były kierownik szkoły, zmarł po dwóch dniach jęków i kaszlu, które nie obeszły nikogo. „On chory, chory - rzekł łamaną angielszczyzną. Z oczu kapały mu łzy. - Przysięgam, on chory. Cały dzień, cały noc. Nikt słuchać. Nikt!" Mówił o swojej bezsilności, świecie stojącym na głowie, bo młodych nie wzruszają błagania starych. Kiedy Jessica, siedząc obok niego, zapisywała te słowa, oczy zaszły jej łzami. Po każdej wizycie rozmawiali z Davidem o Fredericku długo w nocy i bardzo się starała nie zapomnieć o telefonie do matki przed pój- ściem spać. Na szczęście rodzina zmarłego zażądała autopsji, a ta ujawniła częściowy obrzęk gardła i Jessica znalazła lekarza, który potwierdził, że opuchliznę łatwo można było wyleczyć. Potem tak długo napasto- 22 CHODZĄCA DOSKONAŁOŚĆ wała anatomopatologa powiatowego, aż przyznał oficjalnie, że w przypadku starca postępowanie „Widoku na rzekę" sprawia wraże- nie zaniedbania. Kiedy artykuł ukaże się drukiem, „Widok na rzekę" stanie się obiektem dochodzenia władz stanowych. A to tylko jeden z pół tuzi- na wypadków wykrytych w powiecie, włączając w to placówkę, w któ- rej część bardziej rozmownych pensjonariuszy spotkała chłosta rze- mieniem. Redaktorzy byli podekscytowani. Jessica zdawała sobie sprawę, że ich liczenie na Pulitzera jest w najlepszym razie wygórowane, ale pucowali każdą linijkę pod mikroskopem. Bezpośredni redaktor, Sy Greene, upstrzył tekst uwagami w stylu: „Nie dałoby się przyci- snąć tego anatomopatologa, żeby wystękał, o co mu dokładnie cho- dzi? Czemu nie wrócisz do »Widoku« i nie spytasz staruszka, co o tym myśli?" _J Jessica siedziała w najdalszym kącie drugiego piętra redakcji, wypełnionego stukotem klawiatur komputerów, terkotem telefonów i chaosem dźwięków z telewizorów przekazujących południowe wia- domości z trzech kanałów. Zaciskała zęby przy każdym pytaniu wy- skakującym na ekranie monitora, aż żyh>zaczęły jej pulsować na skroniach. Nie cierpiała wręcz redakcyjnej obróbki tekstu. Bez względu na starania artykuł nigdy nje byl wystarczająco dobry. Re- daktorzy nie wierzyli, że wypruwała sobie flaki, bo' przyszła do do- chodzeniówki z rozrywek, gdzie za najpoważniejsze zadanie miała wywiady z instruktorkami aerobiku, które czasami były tak nadęte, że aż chamskie. Kiedy Jessica siedziała w rozrywkach, nie mogła uwie- rzyć, że rozmienia się na drobne, zdradzając cel, dla którego zosta- ła dziennikarką - zmienić świat. Jednym z pierwszym zadań Jessiki, wtedy nieopierzonej dzienni- karki w przedmiejskim oddziale, było napisanie o programie dla na- stolatków, który powiat zamierzał zlikwidować. Rozmowa z kierowni- kiem zajęła niecałą godzinę. Potem szybki obchód, kilka słów z dwoma chłopakami, tak nieśmiałymi, że ledwo zdołali coś wymam- rotać, i pilnowanie fotografa, który zrobił im zdjęcie podczas odra- biania matematyki pod okiem wychowawcy. Przelanie wszystkiego na papier zabrało godzinę i cała sprawa poszła w zapomnienie. Dwa miesiące później kierownik zadzwonił i powiedział, że powiat jed- nak zostawił program. - To skutek pani artykułu - dodał. 23 UCHROŃ MNIE OD ZŁEGO Wtedy zdała sobie sprawę, że najbanalniejsza wzmianka w prasie może zmienić ludzkie życie, i pierwszy raz odczuła niezachwiane przekonanie, iż znalazła swoje powołanie. Sy, relikt starej szkoły dziennikarstwa, był o wiele mniej ideali- stycznie nastawiony, jakby wzorował się na jakimś bezczelnym redak- torze z filmów z lat 40. Z niespożytą czujnością wytykał wszystkie, jak je nazywał, „łzawe wstawki" („żałosne pierdoły" dla Jessiki). Jedno- cześnie podziwiała go za to i nie cierpiała. Jednak kiedy zadawał py- tania, w trzech przypadkach na cztery trafiał w sedno. Lecz dziś za- powiadał się długi dzień roboczy, miała już za sobą miesiące pracy nad poważnymi artykułami i nie była w nastroju do szukania łzawych wstawek. Ponieważ Sy był w swoim gabinecie, poza zasięgiem wzroku, Jes- sica wysłała mu list pocztą elektroniczną: NIE MA MOWY, ŻEBY ZNOWU WPUŚCILI MNIE DO WIDOKU. A NASZ INFO NIE MA DOJŚCIA DO TELEFONU. Czekała na odpowiedź i uśmiechnęła się do siebie, gdy długo nic się nie pojawiało. Zwykle Sy niezwłocznie odwarkiwał: NIE CHRZAŃ albo WEZWIJ PRAWNIKÓW Jego komputer sygnalizował tryb pracy, więc cisza znaczyła, że być może poprzednie światłe wskazówki należały do żałośnie nielicz- nej gromadki pytań niewymagających odpowiedzi i da jej święty spo- kój. Gdyby tylko okazało się, iż reszta jest z tej samej parafii, może przestałaby ją boleć głowa. U góry ekranu pojawiła się wiadomość: SKĄD TA KWAŚNA MINA? CHODZĄCA DOSKONAŁOŚĆ WKROCZYŁ NA WOJENNĄ ŚCIEŻKĘ? (P. DONOVITCH) Peter Donovitch siedział tylko trzy biurka dalej, może o sześć, siedem metrów, ale w redakcji poczta elektroniczna dawno zastąpi- ła rozmowy. Posiała mu niewyraźny uśmiech. Kiedy tylko weszła rano do pracy, rozejrzała się za Peterem, licząc, że zacznie dzień roboczy od serdecznego uścisku dłoni przyjaciela, ale całe przedpołudnie przebywał poza biurem, a potem tak ją pochłonęła praca, że nie za- uważyła jego powrotu. W sali pełnej ludzi ubranych albo ponuro, albo zbyt krzykliwie w rzeczy, które zawsze się ze sobą gryzły, Peter wyróżniał się pastelo- wymi koszulami, krawatami w pawie oka i szelkami. Schludnie przy- strzyżoną rudą czuprynę i wąsy wyraźnie znaczyły pasemka siwizny, 24 CHODZĄCA DOSKONAŁOŚĆ co prawdopodobnie zawdzięczał piętnastoletniej pracy reportera. Był prowadzącym Jessiki w zespole. Dzięki Bogu był również przyja- cielem rodziny, prawdziwym oparciem. Wystukała odpowiedź: KOSZMARNE NOWINY. KSIĘŻNICZKA ZDECHŁA TEJ NOCY (J. WOLDE) Usłyszała pisk jego komputera odbierającego wiadomość i zo- baczyła, jak Peter drgnął wyraźnie. Odwrócił się i przesłał jej bez- głośne wyrazy współczucia. Wzruszyła ramionami i%ysłała następ- ny liścik: TERMIN OSTATECZNY. MOŻE PÓŹNIEJ SZYBKI LUNCH? (J. WOLDE) JASNA SPRAWA, SKARBECZKU. BOŻE, ALE CI WSPÓŁCZUJĘ (P. DONOWTCH) A w chwilę później: WITAJ ZNÓW W DOMU. BRAKOWAŁO NAM CIEBIE (P. DONO- WTCH) Nie mogła powstrzymać uśmiechu, tym razerr>czując ciepłą fa- lę zadowolenia. TEŻ MI CIEBIE BRAKOWAŁO. TERAZ SPŁYWAJ (J. WOLDE) Kiedy tylko wysłała pocztę, wybuGhnęła śmiechem. Po przeczyta- niu też się roześmiał i skinął głową. Rozumiał ją. Termin ostateczny na karku, wszystkie przyjaźnie idą w kąt. Może jednak jakoś zdoła przeżyć ten dzień. To przedpołudnie to istny sąd boży, ale sama obecność Petera sprawiała, że czuła opa- dające zdenerwowanie. Z Kirą nie było nawet tak źle, ale rozpacz i szloch Davida zupełnie wytrąciły ją z równowagi. Poprzednio płakał tak tylko raz, po kłótm, do jakiej doszło, gdy się spotkali ze sobą. Po egzaminach miała nerwy w strzępach. Palnęła coś na odczepnego i udało się jej trafić w czuły punkt Davida. Ku jej zdumieniu zaczął płakać. Zanosił się szlochem, nie jak ktoś zraniony, ale opłakujący utratę bliskiej osoby. Dokładnie tak samo, jak płakał dziś rano po Księżniczce. MUSISZ PRZYCISNĄĆ TEGO ANATOMOPATOLOGA (S. GREENE) Następna poczta na monitorze. Jessica zacisnęła szczęki. Przycisnąć gościa? Ile jeszcze razy mia- ła zmuszać faceta do powtarzania przez telefon tego samego wy- 25 UCHROŃ MNIE OD ZŁEGO świechtanego do niemożliwości oświadczenia? Po co Sy celowo gra jej na nerwach? Wystukała: ODPIERŃICZSIĘ!!! Po namyśle zrezygnowała z tej poczty. Ten tekst lepiej zachować na potem. Może się jej jeszcze przydać. -Jak Chodząca Doskonałość to przeżywa? - Okropnie. Płakał całą noc - wyznała Peterowi, mieszając sło- dzik w mętnych głębiach szklanki mrożonej herbaty. -Całą noc...? - Wiesz, ile ta suka dla niego znaczy. Chciałam powiedzieć „zna- czyła". O czwartej po południu było bliżej obiadu niż lunchu, ale do- piero wtedy miała wolną chwilę. Peter przekonał ją, żeby dała sobie spokój z redakcyjną kafeterią i zjadła u 0'Leary'ego, w hotelowym barze, naprzeciwko ich budynku, gdzie można było usiąść na patio w cieple przygaszonego słońca, które dopiero co wychynęło zza desz- czowych chmur. Jedyne, co łączyło 0'Leary'ego - gdzie serwowano osławione barowe ochłapy, hamburgery i wołowinę na zimno - z Ir- landią, to nazwa. Siedzieli przy nieporuszonej tafli hotelowego base- nu. Chemikalia nadawały jej tak ciemnobłękitną barwę, że aż lśniła. Jessica miała ochdtę wskoczyć do środka, jak stała, w spódnicy i pan- toflach. Na myśl o Księżniczce kusiło ją zamówić piwo, które pomogło- by przełknąć kanapkę z kurczakiem z grilla, ale się powstrzymała. Na pewno zrobipby się senna. Musi zadowolić się teiną. - Jessico - Peter wzniósł w toaście mokrą szklankę z wodą - ten twój chłop to święty. Potwierdziło się. Mężczyzna, który potrafi opła- kiwać utratę zwierzaka, ma wyjątkową duszę. Chodząca Doskonałość kolejny raz zasłużył na swój przydomek. Jessica poszukała ciepłych, zielonkawych oczu Petera. Nadała Davidowi to miano prawie natychmiast, gdy go poznała. Za daw- nych czasów, w okresie gdy przeżywała największą frustrację, Da- vid przysyłał jej do pracy kwiaty, a w późne wieczory przywoził z do- mu ciepłą kolację. Dopiero teraz Jessica zaczęła dostrzegać w głosie Petera, kiedy mówił o Davidzie, nieokreślony żal, nieszkodliwą za- zdrość. W sprawach osobistych Peter był bardzo skryty, ale doszła do wniosku, że musi być gejem, jeszcze zanim zauważyła go idącego w objęciach z młodym brodaczem podczas karnawału Miami Beach 26 CHODZĄCA DOSKONAŁOŚĆ dwa lata temu. Nigdy nie wspominał o życiu towarzyskim, rodzin- nym, jakimkolwiek. Kiedy mówił o weekendach, nie używał zaimka „my". Był tak zamknięty w sobie pod tym względem, że nie zwierzał się jej po blisko siedmiu latach wspólnej pracy w „Sun-News". Nigdy nie wpisał się na listę Stowarzyszenia Dziennikarzy Gejów, jak zrobi- ło kilku innych kolegów, ale ktoś szepnął Jessice, że chociaż Peter ni- gdy nie przychodzi na zebrania, składa hojne datki i zamawia sto- sowny biuletyn. Mimo to krążyły plotki, że byl kiedyś żonaty, i nawet miał syna. Ale o tym też nigdy nie wspominał. Tajemnice Petera sprawiały Jessice przykrość. Za każdym ra- zem, kiedy przynosił Kirze prezenty gwiazdkowe (i to jeszcze zawsze murzyńskie lalki!) czy degustował w ich ogródku Davidowego wina na miodzie, zastanawiała się, czy kiedyś zaprosi ją do siebie i przed- stawi bliską mu osobę, jeśli miał kogoś takiego. Może uznał, że sko- ro jest praktykującą chrześcijanką, gotowa obrzucić go biblijnymi cytatami o Sodomie i Gomorze. Jej współwyznawcy mieli fatalną opinię, jeśli chodzi o tolerancję, ale pod tym względem Jessica róż- niła się od reszty. Pilnowała własnego prowadzenia się, niczyjego in- nego i bez ostentacji starała się dawać swoim postępowaniem dobry przykład. Ale jak mogła wpłynąć na osobiste życie Petera, skoro nie miała do niego dostępu? Stopniowo godziła się z faktem, że po pro- stu wielka część przeżyć przyjacielą-na zawsze pozostanie dla niej zamkniętą księgą. - Co z Kirą? - spytał Peter. - Była w strasznym stanie. Serce mi pękało. Musieliśmy zosta- wić ją w domu. - Westchnęła. - No cóż, przynajmniej tatusjest przy niej. Wygląda na to, że to on jest zawsze, kiedy trzeba... - Och, nie. Tylko oszczędź sobie tej gadki: „O Boże, ale ze mnie wyrodna matka". \ - Słuchaj, Peter, mówię poważnie. Moja mama też pracowała. Ale gdyby zdarzyło się coś takiego, wzięłaby sobie wolne. - Zupełnie jakbym słyszał jedną z tych mamuś Ophry, powalo- nych kompleksem winy. Przestań się biczować. Kira ma wspaniałą matkę i wie, że jesteś z nią. - Może duchowo. - To, że jesteś z nią duchowo, też się liczy. - Szkoda tylko, że duchy są niewidzialne. - Ona czuje twoją obecność - rzekł z przekonaniem Peter, uśmiechając się. 27 UCHROŃ MNIE OD ZŁEGO David rzucił pracę na Uniwersytecie Miami, gdy tylko Kira się urodziła, dwa lata po ślubie. Zrobił to z dnia na dzień. Teraz praco- wał w domu, tłumacząc książki i współpracując z zagranicznymi cza- sopismami historycznymi, w Madrycie i Paryżu. Zarabiał również wy- kładami i pobierał tantiemy za podręcznik o jazzie, „Body and Soul", używany przez uczniów muzyki w całym kraju. Jessice wydawało się, że David jest tak zdolny i pracowity, że pasuje do każdego stanowiska i każdej pracy, chociaż całkowicie kontentował się tym, iż siedzi w ich małym, liczącym nieco ponad sto metrów kwadratowych domku i jest pełnoetatowym tatą. Czy to, że nie było jej stać na to samo, świadczyło o jakimś nie- dostatku uczuciowym? Nigdy nie brała pod uwagę pożegnania się z marzeniami o dziennikarstwie, chociaż to zachłanne monstrum zżerało czas swoich ofiar, zabierając rodziców dzieciom dziennika- rzy. Niebawem czekała ją nominacja do nagrody Pulitzera. A miała dopiero dwadzieścia osiem lat! Było dokładnie tak, jak planowała wcześniej. Tylko co z resztą życia? - Pozwól, że*oderwę cię od Księżniczki - powiedział Peter i się- gnął pod stół do zniszczonej skórzanej teczki. - Byłam ciekawa, po co ją przyniosłeś... - Mam dla ciebie taką propozycję, że orła wywiniesz. - Wiesz, jestem już mężatką, więc proponuj sobie, proponuj. - Nadziejo, zdroju wieczny - zadeklamował Peter, puszczając do niej oko. Wyjął gruby skoroszyt z wydrukami dziennikarskiej sieci komputerowej P$EXIS. Swoim fatalnym pismem -jak każdego repor- tera dotknęło gó to przekleństwo - nabazgrał na okładce „starcy". - Co to jest? - To z Detroit, Chicago, Los Angeles. Popatrz tu: Poughkeep- sie, Nowy Jork. Znalazłem w „Newsweeku". Wstrząsające. Wszystkie artykuły dotyczyły maltretowania lub zaniedbania star- ców w domach opieki, zespołach mieszkalnych dla starców i szpita- lach. Nagłówek z „Chicago Tribune" przykuł jej uwagę i zmusił do czytania: UDUSZONO PACJENTKĘ, STARUSZKĘ, TWIERDZI KORONER. Wyglądało na to, że osiemdziesięcioletnią kobietę cho- rą na raka uduszono podczas snu, łamiąc nos. Rosalie Tillis Banks, nauczycielka, córka muzyka jazzowego z lat 20. Brak podejrzanych, brak motywów. Artykuł cytował spekulacje, że zabójcą mógł być ktoś z personelu, ale kierownictwo zaprzeczyło temu. Dom starców „Pieśń wiatru". 28 CHODZĄCA DOSKONAŁOŚĆ - Niech to diabli - zaklęła Jessica. - Nagle nasz „Widok" zaczy- na wyglądać na pięciogwiazdkowy hotel. I - Dobrze to ujęłaś. - Czemu to ściągnąłeś? - Bo kiedy byłaś na wakacjach, zerknąłem do redakcyjnego komputera i przeczytałem twój artykuł. Nie mam pojęcia, czemu je- steś taka nieśmiała i nie chcesz mi go pokazać. To niesamowity ma- teriał, Jess. Sy wynosi cię pod niebiosa. -Już to widzę. - Za twoimi plecami, to fakt. Wierz mi. - Peter uśmiechał się niczym starszy brat. - Przy tych twoich materiałach zacząłem się za- stanawiać nad opieką nad starcami. Przypomniała mi się brazylijska minister opieki społecznej, która była u nas z wizytą. Ludzie z opie- ki społecznej w Miami urządzili jej objazd. Zahaczyła .między innymi o dom starców, w którym wszystkie te dziadki i babci^zaśpiewali pio- senkę na jej cześć. Poryczała się. Myśleli, że ze szczęścia. Ale ona pła- kała naprawdę, bo w Brazylii nigdy nie widziała niczego podobnego. Oni tam biorą swoich staruszków do siebie, do domu i opiekują się nimi. T Jessica wiedziała, o co mu chodziło. Jejtnatka zajmowała się wuj- kiem cukrzykiem u siebie w domu w północnym Dade, była zawodo- wą pielęgniarką z domu starców. Zeszłego roku miał wylew, więc przeniósł się z Georgii do swojej bratanicy. Bea Jacóbs nie miała za- ufania do domu starców. Przyjęła wujka Billy'ego z entuzjazmem, chociaż Jessica powiedziała jej, że jest stuknięta. Jak do tej pory wszystko układało się wyśmienicie. I był w tym jakiś sens, jakaś ko- smiczna logika: opiekuj się bliskimi. Jessice przyszedł na myśl Frederick tracący stopę w „Widoku" i martwa kobieta ze złamanym nosem w Chicago. - Gdzieś po drodze; rodzina przestaje się liczyć, no nie? - po- wiedziała z zastanowieniem. - Chodzi o książkę. - Peter akcentował słowa powoli, dobitnie, wpijając wzrok wJessicę. -Już opisałem twój materia! mojemu agen- towi i pomysł mu się spodobał. Teraz wystarczy złożyć propozycję i w przeciągu miesiąca będziemy mieli wydawcę. - Książkę...? - powtórzyła oszołomiona Jessica. - „Czcij ojca twego i matkę twą. Maltretowanie i zaniedbywanie starców w Ameryce". Potraktujemy temat prosto. Garść materiału przeglądowego, ale głównie skupimy się na kilkunastu koszmarnych 29 UCHROŃ MNIE OD ZŁEGO przypadkach z całego kraju. Zrobimy wywiady z przyjaciółmi, rodzi- ną. Wywiady z opiekunami starców, profesjonalistami z opieki zdro- wotnej. Spróbujemy dojść, co dzieje się niedobrego. Weźmiemy czte- ry miesiące urlopu na napisanie książki, nawet mniej, i z głowy. BAM. Jessica poczuła delikatne swędzenie skóry czaszki, gęsią skórkę na ramionach; równoczesne uniesienie i zdenerwowanie. Zapo- mniała, jak Peter potrafi dążyć prosto do celu, kiedy tego chce. Opu- blikował już dwie książki, o triumfalnych dniach florydzkiej mafii i lokalnym wielokrotnym mordercy - gwałcicielu, więc proces wy- dawniczy był dlań prosty i łatwy. Dla niej było to święte marzenie z dzieciństwa, stąd podchodziła do niego z całym nabożeństwem. - Nie jestem ci do tego potrzebna - stwierdziła. - Zwariowałaś? Oczywiście że jesteś. To twoje materiały. Mam większe doświadczenia w gromadzeniu faktografii, ale ty piszesz z ta- kim wdziękiem, że mogę się tylko ślinić nad twoimi perełkami. Se- rio. Zrobimy to razem. Jessica miała zamęt w głowie. - Cztery miesiące? Nie mogę odejść na tak długo, nie mogę... Peter żartobliwie uderzył pięścią w stół, aż zadźwięczały sztućce na opróżnionych1 talerzach. - Boisz się ;sukcesu. Zawsze ci to mówię. No cóż, nie dam słowa, że to nie zaprowadzi nas przed kamery talk-show, bo pewnie zapro- wadzi. Ale liczy się jedno... ktoś musi napisać tę książkę. I tym kimś równie dobrze fhożemy być my. Ku uldze Jessiki kelnerka wreszcie przypomniała sobie o go- ściach na patio i przyniosła rachunek. Jessica udawała, że skupia się na obliczeniu swojej działki, ale myśli wirowały w jej głowie jak szalo- ne i serce waliło młotem. Najpierw Księżniczka, teraz to. Matka zawsze powtarzała, że ży- cie to cykle dobrego i złego, ale czasem nawet dobre wieści potrafią zbić człowieka z nóg. Chciała uciec od tego, chociaż nawet nie była pewna czemu. Może bezpieczniej było uciec od złego i dobrego. - Dzisiaj nie będę cię naciskał - obiecał Peter, gdy przechodzi- li przez ulicę do ich budynku - pięciopiętrowej ohydy w stylu art de- co - przypominającego klatkę schodową. Był pomalowany na wybla- kłą żółć i wychodził na Biscayne Bay. -Jestem w szoku. - Musisz to rozważyć. Pogadaj z Davidem, ale postaw się, jeśli 30 CHODZĄCA DOSKONAŁOŚĆ będzie trzeba. On za bardzo komenderuje twoim czasem. Sama wiesz. Nie obchodzi go twoja kariera, Jess. Ale mnie tak. Znam się na tych sprawach. Musisz mi zaufać. Jessica mamrotała ze wzrokiem wbitym w chodnik: - Chodzi o to, że Kira niedługo kończy zerówkę... i chciałam le- piej poznać jej nauczycielkę, i... Peter objął ją i z lekkim zażenowaniem poczuła, że zapach lek- ko perfumowanej wody kolońskiej jest jej miły. Przypomniała sobie, jak wcześniej opacznie wzięła jego uprzejmość za zadurzenie i jak bardzo to jej pochlebiało. Nie dlatego, że od czasu, kiedy miała Da- vida, myślała o innym mężczyźnie, ale zawsze powtarzała sobie, że byłaby niemal równie szczęśliwa, lądując w ramionach kogoś takiego jak Peter. Niemal równie szczęśliwa. - Stać cię na jedno i drugie, mamusiu. Naprawdę. Bazę urzą- dzisz sobie w domu. Pisanie tej książki będzie zupełnie jak praca w redakcji, z dodatkiem nieco większej ilości podróży. To nie dwu- głowy smok. Obiecuję. Jessica roześmiała się, zdając sobie sprawę, jak naiwna musi się wydawać Peterowi. Oto praktycznie wręczał jej na t^cyjedyną rzecz, o której marzyła od niepamiętnych czasów, a ona dławiła się wymów- kami. Tak wygląda różnica między nami i białymi - powiedziała so- bie. Oni nie stopują, powtarzając sobie „nie mogę" albo „czy powin- nam?", oni po prostu przystępują do działania. Chodziło o umiejętność, którą chcąc niechcąc wcześniej czy później musiała opanować. „Czcij ojca twego i matkę twą". Ładnie brzmiało. Ale David to inna para kaloszy. - Porozmawiam z nim - obiecała. Już wcześniej okropnie lęka- ła się powrotu do smutku zalegającego w domu, ale teraz miała po- wód lękać się nawet jeszcze bardziej. Rozdział 3 Gdyby ktoś powiedział dwudziestoletniej Jessice Jacobs, że nie- dawno spotkała mężczyznę, za którego wyjdzie za mąż, nie umieści- łaby Davida Wolde na liście swoich faworytów. Była od tego jak naj- dalsza. Miałaby nadzieję, że to Shane, przyszły zawodowy ofensywny obrońca, obecnie zawodnik drużyny uniwersyteckiej, z którym mia- ła opętańczą sesję pettingu po spotkaniu bractwa Omega na począt- 51 UCHROŃ MNIE OD ZŁEGO ku semestru. Lub nawet Lawrence, chudzielec z fizyki, obok które- go siedziała na zebraniach związku studentów, ale który nie potrafił zebrać się na odwagę, by ją gdzieś zaprosić. Mogłaby nawet uwie- rzyć, że to Michael, naburmuszony przewodniczący Ligi Czarnych Studentów, który nazywał ją „czarną siostrzyczką" i miałby jakieś szanse, gdyby pamiętał o dowcipnych przerywnikach między wybu- chami słusznego oburzenia. Ale nie Dąvid Wolde. Nie odpowiadał żadnym zapotrzebowa- niom Jessiki, przynajmniej nie tym, jakie na razie odkryła. Zgoda, nie potrafiła zapamiętać słowa podczas pierwszego dnia kursu hiszpańskiego dla średniozaawarasowanych, bo tak po- chłonęła ją twarz Davida, i nie chodziło jedynie o jego uderzające piękno. („Piękno", przyznawała nawet teraz, to jedyne słowo od- dające to, czym tchnęła jego twarz, ten zespół idealnie zgodnych rysów). Wyglądał po prostu niezwykle. Był Murzynem, to pewne. Skóra bez skazy, w tonacji głębokiego brązu, włosy mocno kręcone, chociaż delikatne. Ale skos czoła i usta koloru spalonej sieny nada- wały mu wyglądjkogoś z Bliskiego Wschodu albo jakiegoś mieszań- ca krwi dalekiej od Stanów Zjednoczonych. Może potomka Mau- rów. Mówił po hiszpańsku z lekkim kastylijskim seplenieniem, jakby się tam urAdził. Z kolei podczas tych rzadkich okazji, gdy od- zywał się do grupy po angielsku, w jego głosie pobrzmiewał obcy akcent. To połączenie oblicza i głosu od początku tworzyło zniewa- lającą tajemnicę. Poza tym ipc, co prezentował sobą doktor Wolde (wymawiał to nazwisko, jakby pisało się „WOL-day", ale wszyscy skracali je „WOLD"), nie wbudzało romantycznych myśli. Prawie nigdy się nie uśmiechał, nigdy nie zdobył się nawet na próbę flirtu, a te ciemne oczy spoczywały na studentach obu płci z równą obojętnością. Wy- glądał młodo, może na trzydziestkę, ale nosił się, jakby miał przy- najmniej czterdzieści. Był staromodnym murzyńskim wykładowcą, jakich według opisów matki spotykało się w latach 50. w Fisk. Gry i zabawy to nie dla nich. Dla nich liczyła się tylko praca. A ten ko- styczny władczy białas, profesorek prawa z „The Paper Man", tak udatnie sportretowany przez Housemana, wyglądał przy nich jak rozsypujące się starcze popychadło. W grupie doktora Woldego nie było mowy o obijaniu się. A jak się opuściło zajęcia, po powrocie wzywał cię przed katedrę i żądał wyjaśnień. Po hiszpańsku. Sam mówił szybko, dźwięcznymi kaskada- 32 CHODZĄCA DOSKONAŁOŚĆ mi słów, które omotywały cię, wzlatując i opadając. W ogóle nie przejmował się tym, że ledwo ledwo coś z tego rozumieli. Jessica uznała hiszpański za przedmiot nie wymagający wysiłku. W liceum nauczyła się koniugacji i miała nie najgorszy akcent, więc sądziła, że da sobie radę śpiewająco. Błąd. W połowie semestru miała tylko jedną troję - u doktora Wol- dego. Wyszła z jego gabinetu bliska łez, po kłótni o niską ocenę za wy- pracowanie, nad którym naprawdę przysiadła fałdów. Policzył za błędy znaki akcentowe, postawione pod innym kątem niż ten, który akurat jemu się podobał. Cholera, to był przedmiot do wyboru. Szła na dzien- nikarstwo, nie do służby dyplomatycznej. Na co jej to gówno? - My się tylko uczymy - upierała się, prawie krzycząc. -Jeśli się uczysz - odparł ze spokojem, po angielsku - to w czym kłopot? < Podczas epidemii grypy, która wykluczyła z zaję^ innych wykła- dowców przynajmniej na dzień lub dwa, doktor Wolde nie wziął cho- robowego. Grupa modliła się, żeby przynajmniej raz posiedział w do- mu. Nawet nie smarkał. Przestała dostrzegać jakiekolwiek piękno na jego twarzy. („Czy ten czarny brat od hiszpańskiego nie jest miluśki?" >- spytała ją pew- nego dnia koleżanka i Jessica spojrzała na nią, jakby dziewczynie w głowie się pomieszało). Przestało ją-obchodzić, sl|ąd ten sukinsyn się wziął; gdyby ją ktoś o to zapytał, powiedziałaby, że z najgorszych sennych koszmarów. Odkryła, że był jakimś ekspertem z wydziału muzyki i uczył hiszpańskiego dla „zabawy". Że też akurat na nią to trafiło. Uprzykrzył jej życie na pierwszym roku, chociaż wszyscy za- pewniali, że to najbardziej beztroski okres, panuje się nad całym to- kiem nauki, a do egzaminów końcowych są całe cztery semestry. Kiedy wszystkie jej przyjaciółki szalały na zabawach, ona do bla- dego świtu ćwiczyła hiszpański. Nagrywała się na taśmy i przesłuchi- wała je ze strachu przed reakcją doktora Woldego na jej ewentualne potknięcie na zajęciach. Miał taką minę dla studentów, którzy się mylili, tak unosił te swoje brwi, że Jessica była gotowa schować się pod ławkę. Z nim nie było żadnych układów. Jessica zawsze uważała się za perfekcjonistkę, a tu znalazł się ktoś, w czyjej obecności czuła się jak niedojda. Nie było jej to w smak. Ostatniego dnia zajęć doktor Wolde miał czelność zachęcić ich do zapisywania się do jego grupy języka hiszpańskiego, poziom dla średniozaawansowanych, drugi stopień. 33 3. UCHROŃ MNIE... UCHROŃ MNIE OD ZŁEGO - Kochany, daj se siana... - zamruczał siedzący blisko Jessiki in- ny student Murzyn, Renę. - Chybaś się naćpał. Jessica zdała egzamin u Woldego na cztery minus, paskudząc sobie kolumnę piątek i czwórek plus. Nie wiedziała, czy ma śpiewać z radości z dachu akademika, czy pociąć opony Woldemu. Przysięgła sobie, że ma dość hiszpańskiego na całe życie. Dopiero w tydzień później, paplając z chłopakiem, który sprze- dawał róże stającym na światłach przy South Dixie Highway, zdała so- bie sprawę, że mówi po hiszpańsku z całkowitą pewnością siebie. -Jesteś z Dominikany? - spytał po hiszpańsku chłopak, wskazu- jąc ciemną karnację jej przedramienia. "\ - No - odparła. - Pero, tuve un buen profesor. Miała dobrego nauczyciela. Tego samego dnia zapisała się na kurs hiszpańskiego dla śred- niozaawansowanych, drugi stopień. U człowieka z sennych koszma- rów - pomyślała z ironią, uśmiechając się do siebie. Jej życie zmreniło się na zawsze. - Mamuń przyjechała! - zawołała przez siatkę Kira i zatrzasnęła za sobą drzwi, gdyjessica"wysiadła z minivana. Podjazd był długi, wy- sypany żwirem i opadał do ogródka tak zarośniętego grubymi drze- wami, palmami, i krzewami o szerokich liściach, że jednopiętrowy dom był prawie niewidoczny od ulicy. Drewniana tabliczka na dębie tuż przy podjeździe informowała, że posesja ma numer 376 przy Te- questa Road. Był to fragment El Portal, wydzielona zachodnia część pulsującego życiem Biscayne Boulevard, która przycupnęła na brze- gu rzeki. Dawno zapadł zmierzch i Jessica usłyszała nad głową znajomy gwizd w koronach drzew. Na wpół ludzki, na wpół zwierzęcy, czasa- mi przypominał zawołanie wojenne. Kiedy goście pytali o wysoki, przenikliwy dźwięk, jak kiedyś Peter, wyjaśniała, że to wołanie ducha starej Indianki. Jeśli wtedy gość spoglądał na nią z ukosa, co prawie zawsze na- stępowało, opowiadała, że dom stoi na nawiedzonym przez duchy gruncie Indian Teąuesta, jak w „Duchu", z tym wyjątkiem, że ich poltergeisty nie miewały parszywego humoru. Nieruchomość stała naprzeciw grzebalnego wzgórza zarosłego trawą, wyraźnie oznaczo- nego przez miasto dziesiątki lat temu, a w ich ogródku od ulicy wy- kuto kiedyś nawet pod wzgórkiem małą, oddaloną od domu grotę. 34 CHODZĄCA DOSKONAŁOŚĆ Dzieci i skuleni dorośli mogli do niej wejść, znikając w samotni. Nie było to nic nadzwyczajnego - ściany z wapienia i polepa; żadnych napisów, niczego złowieszczego. Jaskinia stanowiła jedną z ulubio- nych dziennych kryjówek Herbatnika, a Kira zapraszała tam kole- żanki podczas sąsiedzkich barbecue. Jednocześnie mieściło się w niej pięcioro czy sześcioro brzdąców. Początkowo Jessica uznawała te dodatkowe elementy ich sie- demdziesięcioletniego domostwa jedynie za drobne urozmaicenia, ale teraz traktowała teren z szacunkiem. Czyżby była przesądna? Kiedy tylko popijała coś na dworze, piwo, colę dietetyczną czy wodę mineralną, pierwsze krople ulewała na ziemię na ofiarę. Uznała, że duch w gałęziach drzew to kobieta i nazwalają „Nocna Pieśń". Dziś wieczór słyszała jej łagodne zawodzenie. Nocna Pieśń była ich są- siadką, j Teraz Jessica spodziewała się szczekania Księżniczki. Przypo- mniała sobie, co się stało, i smutek wrócił z nową siłą. Markotna szła do drzwi. - Widzisz? Popatrz, co namalowałam - powiedziała Kira, gdy Jessica uniosła ją, by uściskać i pocałować. Pulchna dziewczynka, któ- ra balansowała na ramieniu, podała jej ukończoną akwarelę. Dom, chmury, nad nimi fruwająca czarna plama ze skrzydłami. - To Księż- niczka, mamuń, widzisz? ,- i I zobaczyła to, o co chodziło. Księżniczka była w niebie. Nawet dom na rysunku w oczywisty sposób był ich domem. Powinna to od razu zrozumieć. Znowu cmoknęła Kirę w nosek. - Malujesz jak tatuś. Kira wywinęła się z objęć i wróciła na ziemię. Szeroko uśmiech- nięta podskakiwała na podłodze, mając na sobie tylko niedawno ku- pioną koszulkę nocną ż-disnejowskimi rysunkami, a na nogach skar- petki. Czy tamto nieszczęście przydarzyło się zaledwie kilkanaście godzin temu? - Tatuś niedługo namaluje mi na ścianie Księżniczkę. Powie- dział, że jutro. Powiedział, że będzie wyglądała właśnie tak. Tak mi powiedział. Na to Jessica spojrzała na Davida. Siedział po drugiej stronie pokoju, przy komputerze. Legowisko, które jakiś czas temu urządził Księżniczce, było sprzątnięte. Twarz miał ściągniętą i znużoną, ale też lekko się uśmiechał. Bez wątpienia zadał sobie wiele trudu, za- mieniając duszący szloch, który Jessica słyszała, wychodząc do pracy, 35 UCHROŃ MNIE OD ZŁEGO na ten trzpiotowaty, wyczekujący uśmieszek. Zachęcenie Kiry do na- malowania Księżniczki było wspaniałym pomysłem. Teraz żal dziec- ka miał postać, której mogło dotknąć i którą mogło mieć. David mówił, że przed Kirą nigdy nie poświęcał dzieciom dużo czasu, ale w jakiś sposób był urodzonym ojcem, podobnie jak uro- dzonym nauczycielem. Prawdopodobnie - uznała ze smutkiem - po- święcał tyle uwagi Kirze... i może również jej... żeby wyrównać sobie wszystko to, czego zabrakło mu w dzieciństwie. Tak czy inaczej, była wdzięczna losowi, że Kira ma takiego ojca, że David jest tu. Wdzięcz- na zarówno ze względu na małą, jak i na nią samą. Podeszła do Davida, położyła mu dłoń rta ramieniu i schowała twarz w pachnących miodem włosach. - Dobrze się czujesz? - szepnęła. Skinął głową, przykrył jej dłoń swoją. - Ktoś już dawno powinien pójść spać ^odezwał się bardziej do Kiry niż do niej. - Robiłam wszystko, co się dało, żeby przyjechać wcześniej. Prze- praszam. - Nie przepraszaj. - Pocałował jej nadgarstek. - Ale Kira musi jutro wstać do szkoły. Możesz ją spakować. Mieli zimę typową dla Miami. Temperatura sięgała dwudziestu stopni i wszystkie okna w domu były otwarte. Zbudowany w latach dwudziestych dom, z wysokimi sufitami i wieloma oknami, zapla- nowano bez klimatyzacji, wystarczał sam przewiew powietrza, więc nie kupili żadnych urządzeń. Początkowo służył sąsiadom za stację pomp, ale od tamtych czasów właściciele - również David - dodali ściany i inne elementy, aby rozkład bardziej nadawał się do zamiesz- kania. Zanim David poznał Jessicę, wyburzył jedną ścianę, powięk- szając przestrzeń na dole do rozmiarów niezgorszego pokoju dzien- nego. Jessica wyłączyła u Kiry wentylator sufitowy, z obawy przed noc- nym chłodem. Przy łóżku leżały przygotowane do szkoły małe dżin- sy Kiry i podkoszulek. David już odsunął od ściany bielone biurecz- ko, żeby przystąpić do namalowania nowej postaci. - Nie będzie ci żal dżinna? Kira z rzeczową minką potrząsnęła głową. -Jestjuż stary. - Wsunęła się pod przykrycie, nie wypuszczając z ręki rysunku. - Może mi go dasz, żeby się nie pomiął? 36 CHODZĄCA DOSKONAŁOŚĆ Zawahała się, potem ustąpiła. Przestała się uśmiechać, z zastano- wieniem zaczęła wpatrywać się w Jessicę. - Czy Księżniczka poszła do nieba? Tatuś mówi, że nie wie. - Tatuś nie wierzy w niebo, to dlatego - powiedziała Jessica, sia- dając obok Kiry. Wcześniej wsunęła rysunek między książki z obraz- kami stojące na biurku. David nigdy nie ukrywał przed córką swoje- go ateizmu. - Ale my tak, zgadza się? Kira z przekonaniem skinęła główką. - Zgadza się. - W niedzielę możesz pomodlić się do Księżniczki w kościele. Razem ze mną, babcią i wujkiem Billym. Kira mrugnęła oczyma i szybko otarła łzę. Zapewne myślała: jak modlitwa może zastąpić jeżdżenie na suce albo ściskanie potężnego karku. Cały dom pachniał Księżniczką. Jessica dostrzegła proste czar- ne włosy suki na białym prześcieradle i strzepnęła jeyodruchowo. - Mamuń, czemu Księżniczka musiała odejść? Więc jednak Peter mimo wszystko miał rację. Wreszcie przyszła chwila, w której mogła być matką; wtedy kiedy Kira jej potrzebowa- ła. Łagodnie pogładziła córeczkę po czole. » - Księżniczka umarła. W taki sposób Bóg wzywa cię do siebie, skarbie. Musisz umrzeć, żeby pójść do nieba. - Tatuś nie pójdzie do nieba? -.spytała Kira, poruszona. Uuups. Czyżby Kira zrozumiała już to, czego Jessica obawiała się jako chrześcijanka: że jeśli David nie przyjmie Chrystusa, nie będzie zbawiony? To było trudne do wytłumaczenia. Jeszcze nie nadszedł czas. - Oczywiście, że pójdzie. Wszyscy pójdziemy. - Ale powiedziałaś, że musi umrzeć. On nie umrze. Jessica zagryzła wargę, milcząc. Jakoś nie dawała sobie z tym ra- dy tak jak trzeba i zapuściła się na terytorium, które ją przerażało. Cóż za chory pomysł, by siedzieć tu i upierać się, że David musi umrzeć, kiedy Kira była roztrzęsiona po utracie Księżniczki. - Każde żywe stworzenie, które przyszło na świat z woli Boga, musi kiedyś umrzeć - wyjaśniła, gładząc córkę. - Niebo to następne miejsce, do którego idziemy. Kira nachmurzyła się. - Ale tatuś nie umrze, mamuń. Nigdy w świecie. Tak powiedział. Ręka Jessiki zamarła. Skłoniła głowę na ramię. - Kiedy to powiedział? - W jej głos wkradła się irytacja. 37 UCHROŃ MNIE OD ZŁEGO Kira nie odpowiedziała, wyraźnie przeczuwając, że powiedziała coś nie tak,,że może naraziła ojca na kłopoty. Jessica rozpoznała przemożną lojalność, jaką Kira okazywała Davidowi, wierność, którą czasem odbierała boleśnie, bo czuła się z niej wykluczona. Zdobyła się na bardziej zachęcający ton. - Dzisiaj ci to powiedział? Kira niepewnie skinęła główką. A potem, tak jak to doskonale potrafiła, przytoczyła rozmowę: - Spytałam: „Czy ty też umrzesz, tatusiu?", a on powiedział: „Nie". A ja na to: „Nigdy w świecie?", a on powiedział: „Nigdy w świe- cie. Obiecuję". Litania Kiry nieco rozjaśniła Jessice w głowie. Cóż bardziej natu- ralnego ze strony Davida, że nie chciał niepotrzebnie wystraszyć cór- ki? Śmierć to pojęcie przekraczające możliwości pojmowania małego dziecka. Jak i ośmiolatki. Tyle ona miała lat, kiedy zmarł jej ojciec. Jej ojciec. Niech to cholera. Jessica poczuła skurcz w gardle na widok całkowitej pewności siebie i poczucia bezpieczeństwa córecz- ki, płynących ze świadomości, że David zawsze będzie przy niej. Jes- sica też w to wierzyła, w tamte wieczory, kiedy jeszcze nosiła piżamki i rodzice kładli ją spać. Gała sprawa wprawiła ją w oszołomienie. Oj- ciec odjechał nie*bieskim kombi po obiad do Burger Kinga i nie wró- cił. Ani samochód. Zamiast nich przyjechał biały policjant. Dwadzieścia lat później znowu to ją oszołomiło. ., - Nie, Kiro - szepnęła. - Tatuś nie umrze. \ - Dopatrujesz się w ludziach za wiele dobrego - osądził doktor Wolde - nawet kiedy nie ma się czego dopatrywać. Tematem rozmowy, wzniosłej konwersacji jak na 'Canes Keg, w której oboje zamówili szarlotkę szefa i kawę po kampusowej ulgo- wej projekcji „Ojca chrzestnego", był Michael Corleone. Jessica ni- gdy nie widziała tego filmu i nie planowała go oglądać, ale plakat przybito na ścianie obok gabinetu doktora Wolde, dokąd wpadła oznajmić, że bardzo się jej podobały zajęcia. Gdy tylko usłyszał, że jest dziewicą, jeśli chodzi o „Ojca chrzestnego", rozpromienił się i uparł z nią pójść. Wyjaśnił, że dzięki temu znowu przeżyje cały film po raz pierwszy. Odkrył tę metodę nie tak dawno temu. Jessica poprzednio wypiła z nim raz kawę, gdy ujrzała go siedzą- cego samotnie na zebraniu związku studentów, i ku jej zaskoczeniu zaprosił ją, by się do niego przyłączyła. Zwykle nie potrafiła nawiązy- 38 CHODZĄCA DOSKONAŁOŚĆ wać kontaktu z wykładowcami, bo osoby symbolizujące władzę usztywniały ją. Ale Wolde był miły, nawet śmiał się z jakiegoś kiepskie- go żartu, który opowiedziała. Najwyraźniej był zaprzysięgłym kino- manem, chociaż nigdy by na to nie wpadła. - A jednak myślę, że to dobry człowiek - broniła Corleonego. Miała na myśli młodego, porządnie ostrzyżonego Ala Pacino, który właśnie wrócił do domu z drugiej wojny światowej, nie posępnego mężczyznę, którego sygnet całowano pod koniec filmu. Czyż nie by- ły to różne osoby? Doktor Wolde parsknął i odezwał się zupełnie jak wykładowca, którego znała z zajęć. - Po pierwsze, jest mordercą. Mniejsza o inne zbrodnie. Całe prawo jest subiektywne i nawet nie użyję ich przeciwko niemu. Ale on zabija. t - Tylko w obronie interesów rodziny - powiedziała. - Oczywiście, zawsze jest powód. Wszyscy zabójcy racjonalizują swoje uczynki, w innym wypadku nie byliby zdolni do zabijania. Wi- działaś, jak łatwo mu to poszło. Czyjego czyny nie świadczą o braku duszy? » - Nie wydaje mi się, żeby zawsze wszystko było czarno-białe, dok- torze Wolde. A co z samoobroną? A co z maltretowanymi żonami? - Zdała sobie sprawę, że przyjmuje dziwjae stanowisko iak na praktyku- jącą baptystkę. Po części dlatego broniła Michaela Corleone z takim zapałem, że doktor Wolde tak szybko go potępił. Podczas trzygo- dzinnego filmu gorąco pokochała postać Michaela, bez względu na to, jakim był człowiekiem. - Uwielbiam ten film, Jessico, ale ten chłopak jest wyidealizo- wany - powiedział Wolde. - Myślę, że nie dostrzegasz tego, bo jesteś niewinna. \ - „Niewinna"? - powtórzyła archaiczne słowo, wysoko unosząc brwi. - To cudowna wartość. Odświeża jak spojrzenie w szklankę czy- stej wody. - Spojrzał jej w oczy i nie była zdolna mrugnąć powieką, kiedy mówił. - „Ojciec chrzestny" jest o śmierci duszy. Zrozumiesz, o co mi chodzi. W przyszłym tygodniu wypożyczę „Ojca chrzestne- go II". To części jednej całości. Wtedy powiesz mi, co sądzisz o two- im Michaelu Corleone. - Miał wzgardliwy ton. - W każdym razie musisz przestać zwracać się do mnie „doktorze Wolde", jeśli zamie- rzamy dalej mieć randki. 39 UCHROŃ MNIE OD ZŁEGO - To jest randka? - spytała zaskoczona. - Czemu nie? Tylko dlatego, że nie pozwoliłaś mi zapłacić za bilet... - Cały dolar. Wielka mi rzecz. - Hm, to jeszcze nie oznacza, że to nie randka. Już wspomnia- łem, że pożyczę ci kasetę do obejrzenia, a biorąc pod uwagę, że pew- nie nie masz wideo, musimy obejrzeć ją u mnie. Zaproszę cię w cią- gu dnia, żebyś nie uznała, że jestem przesadnie zarozumiały. Jeśli nie jest na to już za późno. Jessicę ogarnęła nieufność do jego potoczystości, gdy wyobrazi- ła sobie księgę pamiątkową w jego miłosnym kawalerskim gniazdku. - Często umawiasz się na randki z byłymi studentkami? - Nigdy nie umówiłem się z byłą studentką - oświadczył. - W ogóle rzadko mam randki. - Czemu? Doktor Wolde nie odpowiedział. Otworzył usta, jakby chciał się odezwać, a potem zmienił zdanie, i zjadł kolejny widelczyk ciasta. - Mów, co chcesz o 'Caries Keg, ale desery mają dobre - powie- dział. - Czy to twój sposóbszmieniania tematu? - To mój sposób pobierania lekcji od ciebie, widzenia dobrego we wszystkim. Następnym razem, kiedy będziemy jedli na mieście, zaproszę cię do znakomitej restauracji, obiecuję. - To już druga randka, którą nam planujesz - zauważyła. Uśmiechnął się. Po raz pierwszy od zajęć wprowadzających spo- strzegła idealną harmonię jego twarzy i zębów. Poczuła skurcz w żo- łądku. - Ile masz lat? - spytała. - A ile ty masz lat? - Dwadzieścia. Od stycznia. -Ja dwadzieścia sześć. - Kłamstwo - powiedziała. Wyjął portfel, otworzył i wyszperał prawo jazdy wydane przez stan Floryda. Pokazał jej datę urodzenia, zaledwie sześć lat wcześ- niejszą niż jej. Był Koziorożcem, jak ona. To znaczyło, że miał tylko dwadzieścia pięć, kiedy się poznali. Niewiarygodne. Zauważyła adres, gdzieś w północno-wschodnim Miami, i poczuła elektryczny wstrząs na myśl o odwiedzeniu jego domu, domu doktora Wolde. Ale to by- ło wariactwo. 40 CHODZĄCA DOSKONAŁOŚĆ - Wydajesz się... starszy - powiedziała. - Nie z wyglądu, przynaj- mniej nie bardzo. Ale masz sposób bycia... - Starego piernika? -Ja tego nie powiedziałam. - To wynik mizantropii - wyznał. -A ulegasz jej? - Na ogół tak. Ale nie dzisiaj wieczór. Coś w jego spojrzeniu, niekontrolowana łagodność, przestraszy- ło Jessicę. To prawie tak, jakby jej wykładowca w niewytłumaczalny sposób uznał, że zakochał się w niej w tym studenckim barze-grillu. Jakby nie potrafił dojrzeć swojej znakomitości, tego, że jest jakimś cudem, a ona drobną dziewczyną, obdarzoną zdrowym rozsądkiem i zdolną sklecić dwa zdania, ale która w luźnej rozmowie nigdy nie użyłaby takiego słowa jak „mizantropia". Do diabła, bała się, że zleje wymówi. Bez względu na to, co w niej ujrzał, wkrótce przekona się o pomyłce. Byłaby durna, gdyby pozwoliła takiemu wybitnemu czło- wiekowi, jak doktor Wolde, znaleźć drogę do jej serca, kiedy wie- działa, że niebawem się nią znuży. - Doktorze Wolde, nie uważam, żebym mogła ^umawiać się na randki z moim wykładowcą - powiedziała. » Czułabym się dziwacz- nie. - Mów mi David. ,- / - Davidzie, nie mogę umawiać się na randki z moim wykładow- cą. - Byłym wykładowcą - poprawił ją. - „Byłym wykładowcą" - powtórzyła stanowczym głosem. Westchnął, opuścił wzrok z jej twarzy na plastikowy blat imitują- cy drewno. Doktor Wolde wyglądał na autentycznie zranionego, ale również złego na samego siebie. - Chyba gdzieś po drodze złamałem protokół. Nie jestem dobry w te klocki. Myślałem, że skoro nie jesteś już moją studentką, mogli- byśmy... - Znów westchnął, roześmiał się nerwowo. - Wybacz, jeśli z mojej winy poczułaś się niezręcznie. To niezamierzone. Po prostu bycie z tobą sprawia mi przyjemność i myślałem... - Podniósł dłoń, jakby chciał zasłonić powieki przed nagłym rozbłyskiem. -Jestem zażenowany. AyDios mio. Wybacz, Jessico. W tej samej chwili uległ przemianie. Nie dostrzegła śladu suro- wego mężczyzny, znanego z sali zajęć, którego prawie się bała. To był ktoś całkiem inny. O wiele później, kiedy usiłowała ustalić chwi- 41 UCHROŃ MNIE OD ZŁEGO lę, w której David zaczął wkradać się do jej serca, przypomniała sobie ten moment w 'Canes Keg, gdy zasłonił oczy z prawdziwym wstydem. Wybąkała słowa uspokojenia i zażartowała, że nie oskarży go o seksualne napastowanie, po czym wyrzuciła z siebie: - Dalej chętnie obejrzałabym „Ojca chrzestnego II". Chociaż nie brzmi to jak szczęśliwe zakończenie. David uśmiechnął się znowu, ale jego głos był smutny. - Nie ma czegoś takiego jak szczęśliwe zakończenie. Dwa tygodnie później, w wielkim dziewiętnastowiecznym łożu z drewna tekowego, własności Davida, ujrzeli się nago. Bez słowa przyciągnął ją do siebie, kryjąc twarz między jej udami. Zarzucił jej nogi na swoje barki, uniósł wysoko tors, rozsunął pośladki, nie omijając niczego falującym łagodnie językiem. Znajdywał ustami miejsca, do których poprzednio żadne inne usta nie śmiały nawet dotrzeć. Przyprawiał ją o wstrząs i zachwyt. Jego wilgoć drażniła się z nią, cofała, orała, krążyła. Usztywnioną i drżącą Jessicę stać było tylko na głośnyjęk, gdy otworzyła usta w szerokim, pełnym rozko- szy „O". J Zdała sobie sprawę, że do tego momentu kochała się tylko z nie- zdarnymi dzieciakami o wymiarach dorosłych mężczyzn. Seks z Ter- rym, krótkotrwałą sympatią z pierwszego roku, był wściekłą szamota- niną, i skrzywiła się, gdy kątem oka zerknęła przez ramię i zobaczyła zamazaną smugę ściśniętych pośladków pracujących w. tę i we w tę z szybkością tłoka. Terry również usiłował wejść w nią językiem, ale nie tak. Niejacy był spragniony wszystkich soków jej ciała. Jessica tak paliła się oddać rozkosz, że masowała nabrzmiałą męskość Davida i próbowała, niemal z powodzeniem, połknąć ją w całości. Jakby ta czynność była najbardziej naturalną rzeczą na świecie. Potem David znalazł się na niej. Ściskał ją za przeguby trzyma- nych nad głowią rąk. Wygiął grzbiet i zanurzył się. Oddech łagod- nym gwizdem przelatywał mu przez lekko zaciśnięte zęby. Jego żar pokrył ją, wypełnił. Gdy jego biodra zaczęły taniec, początkowo wol- no, ale natarczywym obrotowym ruchem, Jessica zgubiła swoje ciało i miotała się, tłukła o Davida jak w konwulsjach. Krzyczała jak pier- wotne zwierzę obce tej planecie. - Niech mnie szlag. Jakim cudem jesteś taki dobry? - spytała go niemal oskarżycielsko, kiedy skończyli zlani potem. David roześmiał się. 42 CHODZĄCA DOSKONAŁOŚĆ - Zabrzmiało to jak zarzut. - Och, nie. To nie zarzut. Ale chciałabym... tak umieć. Żebyś poczuł to samo. Wpatrywał się w nią, uśmiechnięty. Teraz zrozumiała, co ludzie mieli na myśli, kiedy mówili, że czuli się tak, jakby znali kogoś od lat; to samo wzbudził w niej ten uśmiech. David pogładził ją po wło- sach. Nie chciał potraktować jej protekcjonalnie, mówiąc, że była prawie dobra. Oboje wiedzieli, że była bezradna pod jego doświad- czonymi ustami, że uległa rytmowi jego bioder. - Czuję to, co ty - powiedział. - Mam nadzieję, że kiedyś będę taka. Jak ty. - Och. Będziesz. Jesteś pojętną uczennicą. Znasz ten stary dow- cip? Jak dostać się do Carnegie Hall? Jessica uśmiechnęła się i dotknęła palcami jego ciała, nadal cu- downie twardego, czekającego pod przykryciem. Pogładziła go. - Ćwiczyć, ćwiczyć i jeszcze raz ćwiczyć - powiedziała, z przyjem- nością słysząc jego jęk. Leżała sama, gdy David brał prysznic, i nadal czuła mocne bicie serca. Zdała sobie sprawę, że rozpalił w niej potężn^plomień, który szybko nie zgaśnie. W co się wpakowała? Ten facet gifał na niej jak na kontrabasie. Zawsze dokładnie wiedział, co. powiedzieć, co zrobić, i teraz czekała na niego w łóżku. Czy,okazała się naiwną uczennicą, wierzącą w niezwykły wymiar tego spotkania, w to, że Davida traktu- je poważniej niż typową łóżkową rozrywkę w sobotnią noc? Ale kiedy wrócił, zdała sobie sprawę, że nie jest to typowe dla żadnego z nich. - Nie wierzę w Boga - oświadczył wilgotny, tuląc się do niej. Pa- dło to jak grom z jasnego nieba. Jessica nagle poczuła się nieprzy- jemnie naga. Zasłoniła prześcieradłem piersi. Kontynuował: - Mó- wię to tylko dlatego, że jesteś wierząca, nosisz na szyi ten złoty krzyżyk, modlisz się przed posiłkiem, prawie się z tym kryjąc. Nie je- stem na tyle próżny, by upierać się, że znam absolutną prawdę, ale uważam się za ateistę. Za dużo widziałem, by uwierzyć, że Bóg przy- kłada rękę do wydarzeń na tym świecie. Nie jestem antyreligijnym fa- natykiem, ale chcę, żebyś znała moje przekonania. W razie gdyby to było dla ciebie istotne. Jessica opanowała zmieszanie. Była zawiedziona, ale jego szcze- rość ją wzruszyła. Coś popychało go do tego, żeby sprawiać ból, ale Chrystus nadal może go znaleźć. 43 UCHROŃ MNIE OD ZŁEGO - Nie jest istotne. Nie teraz - powiedziała, gładząc sprężyste kędziory okalające jego twarz. Nigdy więcej? Och, co to za twarz. Rodzice Davida byli Etiopczykami, co wiele tłumaczyło; Michel, który odwiedził Afrykę, opowiedział jej, że Etiopczycy są niezwykle przystojni. Jeśli David miałby stanowić tego dowód, Michel miał rację. Nadal czuła smak skóry, potu Davida na ustach. To takie dziwne, że poprzednio zawsze starannie trzymał się na dystans, nie dotykał jej nawet przelotnie, kiedy spacerowali lub siedzieli razem, ale teraz tulił się do niej, oddawał się całym sobą. Uwielbia- ła czuć go wszędzie wokół siebie i żadne wyznanie nie mogło tego zmienić. - Nic dziwnego, że nie wierzysz w szczęśliwe zakończenia - rze- kła, siląc się na beztroskę. Pocałował ją w czoło i prawie mogłaby przysiąc, że czuje drżenie jego ust. - Nie myślę o zakończeniach - powiedział. Ogród, zwarty, nadrzeczny, był ich azylem przeznaczonym na niezwykłe chwilę. To tu Jessica przyprowadziła Davida, kiedy wie- działa, że jest w ciąży, i prymitywną kreską narysowała kobietę z za- okrąglonym brzuchem, ciskającą w niebo linę, i podpisała, parafra- zując tekst jednego z ulubionych filmów, „It's a Wonderful Life": „David, łap bociana na lasso". Obiecała przestać brać pigułki anty- koncepcyjne w rok po zawarciu małżeństwa i zrobiła to w rocznicę ślubu, nie przypominając o niczym Davidowi. W ciągu trzech mie- sięcy poczęła. Mimo czasu, jaki upłynął, od kiedy się wprowadziła, dom nadal jakby bardziej należał do Davida niż do niej. Wzięli ślub, gdy tylko zdała końcowe egzaminy w college'u, a ponieważ nie miała własnych mebli, po prostu zagościła u Davida, z jego wiktoriańskimi antykami, drewnianymi misami i zgrzebnymi afrykańskimi tkaninami. Czasami bała się czegokolwiek dotknąć, jakby była wciąż dzieckiem w domu babci. Niebawem po ślubie przypadkowo stanęła na jednej z ulubio- nych płyt Davida, puszczanej na siedemdziesiąt osiem obrotów skła- dance starej grupy The Jazz Brigade. Przeprosiła i obiecała, że znaj- dzie mu inny egzemplarz, ale tylko potrząsnął głową i pogładził ją palcem po policzku. To egzemplarz nie do zastąpienia, powiedział. Nie zrugał jej, po prostu stwierdził fakt. Oczy zaszły mu mgłą. Przez lata gnębiło ją poczucie winy. 44 CHODZĄCA DOSKONAŁOŚĆ Jednak w przeciwieństwie do reszty posesji ogród z tyłu zdawał się należeć także i do niej. Plusk wody zawsze działał kojąco, rów- nież mrok, a nawet przedziwne nawoływanie Nocnej Pieśni. Jeśli usłyszała w ciemności szurgot szybko przebierających łapek, nauczy- ła się kontrolować panikę; to mógł być szop, opos albo po prostu niebieskonogi krab. Skorupiaki zostawiały zagłębienia wielkości pię- ści w miękkiej ziemi za domem. Poprzedniego lata krab wpełzł do domu. Jessicę martwiła rozpacz Davida po Księżniczce i miała na- dzieję, że tu zacznie się proces leczenia. Był przybity podczas kolacji, tak roztargniony, kiedy ją obsługiwał, że nawet oparzył sobie przed- ramię gorącym rondlem, co zostawiło purpurowy ślad w kształcie li- ścia. Teraz ranę okrywał gazowy opatrunek przyklejony plastrem. Kira leżała w łóżku, byli więc sami. - Siądź przede mną - poleciła mu. - Czas na masaż pleców. David usłuchał w milczeniu. Siadł po turecku x\A trawie przed piknikową ławką. Nosił wojskowy strój roboczy, ale bez koszuli. Skó- rę miał gładką, całkowicie pozbawioną włosów. Za każdy razem, kie- dy go dotykała, miała ochotę delikatnie całować go w te same miej- sca. Ale dziś w nocy pohamowała się i jedynie ugniatała stwardniałe mięśnie barków. - Rozluźnij się, maleńki - zachęcała go pieszczotliwie. - Wybacz. Staram się. ,, / Biel opatrunku niemal żarzyła się w mroku. - Mam nadzieję, że blizna nie zostanie na zawsze. Źle to wyglą- dało. Wolałabym, żebyśmy poszli do lekarza. - Czuję się świetnie - powiedział David. Jessica wiedziała, że wszelkie argumenty nie zdadzą się na nic. O ile wiedziała, zbliżył się do szpitala czy lekarza tylko wtedy, gdy by- ła w ciąży, ewentualnie^gdy wiózł Kirę podczas ataku astmy. Był pod tym względem tak oporny, że aż irytujący. Poprzednio zarzucała mu nawet, że wymawianie się od ogólnego badania lekarskiego lub testu na HW przed ślubem to dowód egoizmu. Teraz pozostawało tylko zastanawiać się, czy rzeczywiście jest tak zdrowy, jak wyglądał. A mo- że ma raka? Wysoki poziom cukru? AIDS?! Nigdy nie skarżył się na- wet na ból zębów, ale nie wiedziała, jak jest naprawdę. Zawierzyła mu, ale była to chwiejna wiara. Poczuła, że rozluźniają się zesztywniałe mięśnie pleców. Opu- ścił w tył głowę i nawet stęknął cicho, z uznaniem. - Lepiej? - spytała. 45 UCHROŃ MNIE OD ZŁEGO Pokiwał głową, nie otwierając oczu. - Wiesz - zaczęła, starannie dobierając słowa - może nie jest to dla ciebie najodpowiedniejsza chwila, ale chyba powinniśmy się za- stanowić nad pojechaniem do tej hodowli psów w Neapolu. - Napię- cie powróciło i David wyprostował się, gotów przemówić. Weszła mu w słowo. - Wiem, że jest wcześnie, pewnie za wcześnie. Ale myślę o Kirze. - Nie - powiedział. Za zdecydowaniem kryła się złość. - Nie chcę więcej psów. - Teraz tak mówisz.... - To okrutne dla dzieci. Dajesz im zwierzaki, które potem umie- rają jeden po drugim. Herbatnik jest następny, tylko poczekaj. Nie będzie trzymał się domu. Napatoczy się jakiś szop czy kocur, dojdzie do walki i nie pożyje dużo dłużej. Nawet nie widziałem go dziś wie- czór. - Śpi u Kiry. I ma się dobrze. - Nie o to chodzi. Wiesz, że mam rację. - Był nastroszony. Jessi- ca westchnęła, sunąc palcami po skórze. Czuła napięte supły w mięś- niach. W takich chwilach przypominała sobie superuzdolnioną kole- żankę z dzieciństwa, niezwykle bystrą, ale społecznie oraz emocjo- nalnie nieprzystosowaną. Zapewne humory Davida, skłonność do łez, były częścią duchowego ekwipunku, który wyzwalał w nim taką energię w miłości. Może jedno nie funkcjonowało bez drugiego. Już nauczyła się, ż^najlepiej zrobi, apelując do jego logiki. - Więc twierdzisz, że skoro obawiamy się utracić to, co jest dla nas cenne, nie powinniśmy pozwalać sobie na cieszenie się czymkol- wiek. Dobrze cię zrozumiałam? - Mniej więcej. - Ale nie widzisz, do czego to prowadzi? To nie w porządku. Nie odpowiedział. Niebawem po tym, jak zaczęli ze sobą chodzić, Jessica dowie- działa się, że jej dzieciństwo nie było tak przygnębiające jak Davida. Rodzice, siostra i brat zginęli mu w wypadku kolejowym we Francji, kiedy przebywał w szkole z internatem. Jechali sprawić mu niespo- dziankę. Był tak zdruzgotany, że nie potrafił kontynuować nauki i zo- stał pacjentem opieki społecznej, obijał się między domami zastęp czymi i skończył w katolickich misjach w Afryce, chociaż wychowano go w wierze muzułmańskiej. W ten sposób nauczył się suahili i an- 46 CHODZĄCA DOSKONAŁOŚĆ gielskiego poza francuskim, arabskim oraz amharskim -językiem ojca i matki. Hiszpański doszedł w college'u, który eksternistycznie skończył w Madrycie w wieku dziewiętnastu lat. Magisterium zrobił z historii muzyki na Harvardzie i od tej pory mieszkał w Miami, gdzie nauczył się kreolskiego. Miami, powiedział Jessice, to jego pierwszy prawdziwy dom. Być może utrata Księżniczki nadszarpnęła jego poczucie bez- pieczeństwa, udowadniając, że nowo stworzona rodzina też jest wraż- liwa na ciosy. Jessica rozumiała to świetnie. Czasem T)udziła się ra- no, przyglądała śpiącemu Davidowi i zastanawiała, kiedy wreszcie dotrze do niego, że ma dwa razy wyższy od niej współczynnik inteli- gencji i może zakosztować o wiele bogatszego życia niż to, jakie ryso- wało się przed nim u jej boku. Rozumiała to wszystko aż za dobrze. - Powinniśmy gdzieś wyjechać, całą rodziną - powiedział. - Nie mogę tak szybko znowu brać urlopu. Nie ?raz. - Nie chodzi o urlop - rzekł, odwracając się, by na nią spojrzeć. - Chodzi mi o to, że powinniśmy wyjechać na dobre. Powinniśmy przenieść się do Zimbabwe, Francji, Des Moines lub Iowa i zacząć wszystko od początku. Sprzedajmy trochę moich al*cji, żyjmy z pro- centów. To niepojęte, skąd u ciebie przymus zapuszczenia korzeni w tej gazecie. Naprawdę chciałbym wyjechać na dobre, Jess. Chcę, żebyśmy nacieszyli się sobą nawzajem, nie rozpraszając na nic inne- go. Zanim się obejrzymy, Kira będzie dorosła. Jessica zagryzła wargę. Miała nadzieję, że mrok ukryje ból na jej twarzy. Zycie zawodowe, które usiłowała sobie zbudować, nic dla niego nie znaczyło. Już poprzednio sugerował coś takiego, będąc lekko zawiany, i zmartwił ją tak samo jak teraz. Skoro ich wizje życia tak różniły się od siebie, jak mogli z nich spleść wspólną przyszłość? - Czemu to mówisz? Bo Księżniczka umarła? - Tak - przyznał. - Ponieważ spędziła ostatnie sześć dni życia zamknięta z obcymi, nie z nami. I ponieważ gdybyśmy wiedzieli, że za sześć dni umrze, nie zostawilibyśmy jej tam. Inaczej ułożylibyśmy sprawy. A ja nie chcę iść przez życie, licząc sprawy, które chciałbym ułożyć inaczej. Ta lista rośnie. - Czy to obejmuje też mnie? - szepnęła Jessica. Długie milczenie Davida wystraszyło ją. Jego pierś uniosła się wysoko i powoli opadła. - Prawdę mówiąc, tak - powiedział. - Straciłem rok, ucząc cię, kolejny rok zalecając się. Powinienem ożenić się ż tobą w dniu, 47 UCHROŃ MNIE OD ZŁEGO w którym się poznaliśmy. I powinniśmy mieć Kirę wcześniej. O wie- le wcześniej, Sentymentalne łzy, które poczuła pod powiekami, rozśmieszyły ją. Powinna już wiedzieć, czego może się spodziewać po Davidzie. Jego słowa tak ją czasem upajały, że też miała przekonanie, iż jest zbyt wspaniale, aby mogło trwać wiecznie. David był zbyt doskonały, aby żyć wiecznie razem z nią. Prawie dała się nabrać na jego fantazje i zespolenie ich trojga, odseparowanie od świata. Już rozluźniała więzi z większością przyja- ciół, a z matką zachowała tylko wątły kontakt, chociaż dzieliło je pół godziny jazdy samochodem. Tak samo z siostrą, Alexis, hematolo- giem, mieszkającą przy Miami Beach. Kumple z Alpha Kappa Al- pha, studenckiej konfraterni, grozili jej usunięciem z listy wycho- wanków uczelni, jeśli nie zacznie bywać na spotkaniach. Cały wolny czas spędzała z Davidem i Kirą. Częściowo chciała iść za Davidem wszędzie tam, gdzie mogły zaprowadzić ich jego sny, ale jakiś głos szeptał: A co z twoimi snami? Kiedy była z nim, „Sun-News" zawsze wydawało się nieskończenie odległe. Po przekroczeniu progu domu artykuły o domach starców umknęły jej z głowy i dopiero teraz przypomniała sobie propozycję Petera. Ale temat wydał się jej niezręczny. Nie potrafiła go poruszyć. David uzna go.za odrażający. Prawie wiedziała dlaczego. Prawie. - Nie musimy rezygnować ze wszystkiego, żeby się kochać - po- wiedziała. - I mamy mnóstwo czasu. Nie odpowiedział. W górze Nocna Pieśń prześliznęła się mię- dzy suchymi liśćmi, potrząsnęła nimi z łagodnym szelestem i uniosła się w aksamitną, bezksiężycową noc. Rozdział 4 Kolejny raz zabił. Nigdy więcej nie zabiję. Taką przysięgę złożył. Po Stuleciu Krwi, latach furii, obiecał sobie, że nigdy więcej nie skąpie rąk we krwi. Przez wiek trzymał się własnego prawa. A jednak w chwili zapomnie- nia zrobił to tak łatwo. Tak bez wysiłku. Jakich szczytów wynaturzenia trzeba sięgnąć, by zabić własne dziecko? Przypomniał sobie rozmowę, jaką przed wieloma latami miał z braćmi w Życiu, gdy palili opium, czując pełnię własnego jestestwa, 48 CHODZĄCA DOSKONAŁOŚĆ i porównywali się do Orisza, nieśmiertelnych Duchów Jorubów. Ty, Dawit, rzekł mu jeden z braci, jesteś Ogun. Żelazny Duch, wojow- nik, samotnik z wyboru. - Och! Boję się Oguna - śpiewali w języku Jorubów, rozbawieni parodią modlitwy. - Długie ręce Oguna potrafią uratować jego dzie- ci przed otchłanią. Ratuj mnie! Nie, nie był bogiem. Nie potrafił nikogo uratować. Nawet małej Rosalie. Był zdolny jedynie przynieść śmierć innym, a rozpacz same- mu sobie. -Jestem potępiony - szepnął w ciemności, na tyle cicho, by nie obudzić śpiącej obok kobiety. Nie dotykali się, nagie ciała dzieliło kilkanaście centymetrów. Być może, gdyby posmakował jej pępka koniuszkiem języka albo omiótł wzrokiem śpiącą twarz, uwolniłby swój umysł. Ale nie poruszył się, więc umysł pozostał w okowach. Nigdy więcej nie kochaj. Taka była inna jego przylega. Jaką głu- potą okazało s.ię złamanie jej! Już winien zdać sobie sprawę, że w je- go wypadku miłość jest o wiele niebezpieczniejsza niż zabijanie. „Kochaj to, co jest stałe, jak ty sam - rzekł im wszystkim Khal- dun, kiedy poświęcili się Żywej Krwi w podziemnej świątyni w Lalibe- lii. - Ciało leczy się samo, ale umysł nie". Teraz, 450 lat później, Dawit zrozumiał, co Khaldun miał na my- śli. Cierpienia, zmartwienia, straty będą mu wieczni śmiercią. Los sprawił, że natura miała zabrać mu dziecko i po raz pierwszy był świadkiem jej nieuniknionego triumfu; trafiło do szeregu śmiertel- nych istot, stale gasnących wokół niego. I jego dziecko też zgasło w mgnieniu oka. Jak każde dziecko. Zawsze. Nie powinien iść zobaczyć Rosalie. I nie powinien spać obok tej kobiety, która znów poprowadziła go do miłości, obiecując głębszą otchłań. Jak Adela. Zanim zdążył go pokonać, straszliwy obraz wychynął ze wspo- mnień, zawładnął wyobraźnią. Nagi trup Adeli kołysze się na linie oplatającej gruby konar. Twarz, usta, które całowały jego usta, wy- krzywiły śmiertelne męki; palce, które władały najbardziej intymny- mi częściami jego ciała, tłuką bez życia o biodra. Aż do chwili, w któ- rej jego wzrok spoczął na wirującym trupie, nie pamiętał, czym jest śmierć ciała. To koniec. Zamilkł głos. Urwany śmiech. Opustoszały mózg. Wieczna strata. Przez kilka cudownych chwil lincz jego samego był słodką ulgą. Cały dzień kołysał się obok Adeli, jęcząc i łkając, gdy sznur wpijał 49 4. UCHROŃ MNIE... UCHROŃ MNIE OD ZŁEGO mu się w szyję, nieustannie odbierając głos. Trzy razy ulegał sznuro- wi; gdy oddech ustawał, gdy Dawit czuł, że stos pacierzowy zaraz pęk- nie pod ciężarem ciała, nie walczył. Otwierał się na śmierć. A gdy się budził, za każdym razem chwytając łapczywie oddech, czując na- pływ świeżych łez, znów ją zapraszał. I znów. A zawsze ostatnim wido- kiem była Adela. Czemu musiał budzić się znowu i znowu? Czemu obecna w nim Żywa Krew nie przestała wreszcie krążyć? Wreszcie tuż przed świtem poddał się i znalazł siły, by złapać sznur nad głową, podciągnąć się, uwolnić od śmiercionośnej pętli. Stał sie wolny. Wolny? Tak, przypomniał sobie, już nie był niewolnikiem. Był wolny i odarty z wszelkich powodów do świętowania swojej wolności. - Czy tego chciałaś, Adelo? - łkał, kołysząc w ramionach ciało, nadal sztywne, jakby wciąż wisiało w powietrzu, chociaż opuścił je na dół. - Czy do takiej wolności biegłaś za mną? Ja nie mogę pobiec za tobą tam, gdziełiodeszłaś. Kolejny raz stał się mordercą, by wymazać z pamięci to, co stra- cił. Kiedy po śmjerci Adeli oddział unionistów zagroził obozowi od- ludka, ziściły si^ modlitwy o pomstę. Dawit w zniszczonym niebie- skim mundurze niósł flagę konfederacji, a bagnet osadzony na śmiercionośnym karabinie zastępował mu włócznię. Dobrze posłużył się bronią. Zrosił pola krwią. I to nie wystarczyło. Nigdy nie wystarczało. Nowy wiek, bliskość nowego tysiąclecia napełniły go nadzieją. Koniec z zabijaniem - powiedział sobie. Szczerze starał się zacho- wać człowieczeństwo; najpierw surowe medytacje i nauka pod nad- zorem Khalduna, potem ucieczka do cielesnych uciech, o które nie dbała większość braci w Życiu. Ale najwyraźniej stulecie pokoju Dawita się skończyło. Rosalie ukazała mu jego kruchość. Nie potrafił dłużej sterować swoim losem - więzień uczuć i wzniosłych kaprysów istoty nieśmier- telnej. Jedno zabójstwo, jedna strata. Jedna strata, jedno zabójstwo. Może strata była jego ceną Życia. Zdusił gorzki szloch w gardle, nie chcąc robić hałasu. Nie był sam i nie potrafiłby wytłumaczyć łez tej kobiecie. Pakt stanowił prze- kleństwo. Zdecydował, że nie jest wart imienia Oguna. 50 CHODZĄCA DOSKONAŁOŚĆ Prometeusz to bardziej pokrewna dusza. Był w okowach, orzeł wyżerał mu wątrobę, a on patrzył z obrzydzeniem, jak ciało wciąż mu odrasta, by stać się łupem drapieżnika. Zawsze. Strata znalazła go znowu, jej szpony i dziób rozszarpywały wnętrzności, serce, duszę. Przez wieczność będzie rozdzierany, rodzony na nowo, rozdzierany. Ale w jakim celu rodzony na nowo? Rozdział 5 Oparzenie Davida znikło do niedzieli, w niecały tydzień póź- niej. Jessica zauważyła gładkość ramienia, gdy powiesił na oparciu krzesła wyprasowaną koszulę i wyszedł na dwór w podkoszulku, upie- rając się, że po kościele przejrzy auto teściowej. Nie ma sensu dać się obdzierać ze skóry mechanikowi, tłumaczył. Szukając blizny -Jessi- ca nie pamiętała, które ramię oparzył - nadaremnie próbowała usta- lić, kiedy w ogóle ostatni raz widziała opatrunek. - O co ci chodzi, maleńka? - spytał, gdy musnęła czubkami pal- ców nieskazitelną skórę. Dzień był nietypowo słonecznyjak na tę po- rę roku, prawie trzydzieści stopni, więc Dąyid schylony pod maską hondy accord na nieocienionym podjeździe spocił :się lekko. W ja- snym blasku miał ceglastoczerwoną karnację. - Oparzenie znikło. •" J - Może to cud - powiedział. - Mogłabyś podać tę żabkę z góry skrzynki narzędziowej? Uwaga o cudzie ukłuła Jessicę. Dziś był dzień wizyty w domu bo- żym i w każdą niedzielę rodzina spotykała się u Bei Jacobs na wczes- nym obiedzie, po mszy o jedenastej w kościele baptystów Nowe Zy- cie. Stał sześć przecznic od domu Bei w obrzeżonej żywopłotami okolicy, zamieszkanej przez murzyńską klasę średnią w północno- -zachodnim Dade, gdzie Jessica się wychowała. Niedawno wyrósł tu pod bokiem stadion zawodowych futbolistów, Delfinów z Miami. W okresie rozgrywek pokonanie fali kibiców i dojechanie do matki graniczyło z cudem. David rzadko zgadzał się uczestniczyć w mszy, ale dzisiaj przy- szedł, bo chciał być z Jessica i Kirą. Zerknęła na niego podczas ka- zania, szukając śladu zrozumienia, jakiegoś oświecenia, ale w ko- ściele zawsze miał kamienny wyraz twarzy. Kiedyś zauważyła, że wpatrywał się w obraz Ostatniej Wieczerzy, zwłaszcza brodatego Je- zusa w środku, z nieukrywaną pogardą. Widziała poprzednio to 51 UCHROŃ MNIE OD ZŁEGO spojrzenie i zapytała Davida, czy nienawidzi Boga. Po namyśle od- parł bez emocji: -Jeśli naprawdę jest jeden Bóg, to jest to Bóg, któremu się nie podobam. Zapytany, nigdy nie wyjaśnił, czemu, u licha, tak sądzi. Twier- dził, że to żart. Ale wiedziała, że to żaden żart. Obserwując Davida wykręcającego żabką stare świece, powie- działa sobie, żejej mąż nigdy nie zostanie zbawiony. Będzie musiała się z tym pogodzić. Jako muzułmańska sierota pozostawiona w rę- kach misjonarzy nagromadził w sobie zbyt wiele jadu przeciwko Chrystusowi. Opiekunowie uwzięli się, by gd nawrócić, nie pocie- szyć. Nie wierzył. Jeśli ufała Pismu, znaczyło to, że spędzi wieczność bez niego. Jessica przez całe życie chodziła do kościoła, w fartuszku z fal- bankami i białych rękawiczkach, ale w dzieciństwie było to tylko ko- lejne miejsce, do którego musiała uczęszczać. Dom, szkoła, kościół. Nie wiedziała, caŁrn tak naprawdę jest wiara, dopóki nie umarł oj- ciec. Gdy wspinała się na palce, zaglądając do różowej trumny, by sprawdzić, co jest w środku, nie miała pojęcia, czego oczekiwać, cze- mu tak pcha się.do pierwszego rzędu w kościele, ściskając matkę za rękę. Tam w środku była ponura, wyblakła twarz taty. Tato miał zostać w tej skrzyni? I mieli zakopać tę skrzynię w zie- mi? Musiał być gdzieś indziej, jak to powtarzała matka. To wcale nie był on. t Tamtego dnia niebo sprawiło, że świat Jessiki się nie zapadł. David jakoś żył, nie wierząc w lepszy świat. Potrafił obudzić się rano, przeżywał dzień i szedł spać, nie budząc się w paroksyzmie łez i lęku przed śmiercią, ciemnością, nicością. Jak mu się to udawało? Próbowała mu dorównać, mówiąc sobie pewnej nocy: To wszystko, po tym nie ma nic. Ale połknęła ją bezbrzeżna pustka. Myślała o ko- ściach ojca, rozpadających się na czarny pyl w pięknej trumnie pod ziemią. Może David miał rację. Religia to szczudło, ludzie w ten sposób racjonalnie odpędzają ból, usychając jak niewolnicy z tęsknoty za lepszą egzystencją. Odrzucić wszystko. Kiedy nie ma strachu przed śmiercią, powiedział jej kiedyś David, nie potrzeba religii. Obserwując przez chwilę, jak David ogląda zabrudzony filtr po- wietrza i kręci głową, zazdrościła mu jego siły. Ja noszę na przegubie bliznę po pazurach Herbatnika sprzed dwóch miesięcy, ale David 52 CHODZĄCA DOSKONAŁOŚĆ leczy się sam z siebie - pomyślała. Ducha, ciało, wszystko. Nic dziw- nego, że nigdy nie wydawał się starszy o dzień. - Ooobiaaad! Ostry głos siostry dobiegł z otwartych okien jadalni, przypomi- nając dzieciństwo. W tym samym oknie Jessica czekała na powrót oj- ca pracującego przy naprawie kabli telefonicznych, zapewne czeka- ła w nim, kiedy pojechał do Burger Kinga w swojej czapce z daszkiem z emblematem Oakland Riders, tego wieczoru, kiedy nie wrócił. Teraz zobaczyła na swoim stanowisku niewyraZną postać Alex w jasnopurpurowej sukience. Kira obok, piłeczka białej tafty i koro- nek. - Mamuń, obiad! Tatusiu, obiad! - powtarzała za ciotką. Jak zwykle domagała się roli w przedstawieniu, każdym przedstawieniu. Bea Jacobs przygotowała smażone kurczaki, kapustę, chleb ku- kurydziany i dwa rodzaje deseru - słodki placek z zięiriniaków i tort cytrynowy. Nagła erupcja kulinarnej finezji matki bawiła Jessicę. Po- przednio nigdy tak nie gotowała dla rodziny, ale zabrała się do tego na serio po urodzeniu Kiry, przyjmując rolę babci, a wujek Billy podsuwał niektóre przepisy z rodzinnej Georgii, qhoćby na poncz brzoskwiniowy i duszone nóżki kurczaków>Bea była; kucharką pasjo- natką, dokładną do przesady, tak samo kiedyś zajmowała się księgo- wością, zanim zrezygnowała z prowadzenia ksiąg sieci salonów pięk- ności. Podobnie jak córkę cechował ją perfekcjonlzm. I uczyła się szybko. - Gdzie David? - spytała Bea, przysuwając krzesło do szczytu sto- łu, położywszy wpierw tacę z chlebem z mąki kukurydzianej. Zawsze była szczupła i miała naturalny, srebrny kolor włosów, przyciętych krótko podobnie jak Alex. Tylko Jessica rozpuszczała włosy, pozwala- jąc, by rosły na pazia, fuż za uszy. - Myje się - odpowiedziała Jessica. I - W takim razie nie'czekajmy i zmówmy modlitwę. W starciu indywidualności David - Bea zięć urządził raz teścio- wej teatr, odmawiając obecności przy stole podczas modlitwy. Jessica myślała, że matka przegryzie sobie wargę, tak była zła. Biorąc wszyst- ko pod uwagę - pomyślała z uśmiechem Jessica - Bea nieźle prze- łknęła poganina w rodzinie. Zarówno jej ojciec, jak i dziadek byli pastorami. Ujęli się za ręce; Bea wzięła dłonie Jessiki i Alexis, Jessica trzyma- ła drobne paluszki Kiry, a Alexis sięgnęła w kierunku wózka inwa- 53 UCHROŃ MNIE OD ZŁEGO lidzkiego wujka Billy'ego, by dotknąć bezwładnej lewej dłoni. Od wylewu nadal nie ruszał ramieniem. Razem wymruczeli modlitwę. - Skończyłeś grzebać przy tym aucie? Mam z tyłu coś, czego po- winieneś posłuchać - oznajmił wujek Billy, gdy David dołączył do stołu. Ubrał się i pachniał świeżo wodą kolońską. Nie wiedziała, co to za zapach, ale pasował do niego. - Nie mów mi, że dokopałeś się do tej starej płytyJelly'ego Rolla. - Mówiłem ci, że mam ją gdzieś w tych moich pudłach. Orygi- nalne nagranie, tysiąc dziewięćset dwadzieścia pięć. Mam też trochę Satchmo. ' Wujek Billy mówił lekko niewyraźnie - przez wylew, brakujące przednie zęby i akcent z Georgii. Czasem Jessica nie rozumiała go, ale David nigdy nie miał z tym kłopotu. Wujek Billy, krewny ze stro- ny matki Bei, urodził się niedaleko plantacji, na której rodzina była niewolnikami od lat. - Niech mnie diabli porwą, wujku Billy - powiedział z uśmie- chem David. - Chyba zakradnę się tu którejś nocy i ukradnę je. I tę twoją starą Victrplę też. - O, nie. Temu tu starcowi niczego nie będziesz kradł. I wypada- łoby, żebym wreszcie znalazł to nagranie The Jazz Brigade. Tata zo- stawił mi je z czasów, kiedy był w Chicago, tuż przed kryzysem. Cho- dził na występy tych chłopaków. Mówił, że potrafili tak dawać czadu, że mucha nie siada. Seth „Pająk" Tillis, Lester Payne, wszyscy. Coś jak spazm przemknęło przez twarz Davida. Kochał muzy- kę. Każdy kawajek miejsca na półkach i w garderobie, który nie był zastawiony książkami, poświęcił rozległej kolekcji płyt analogowych i CD, wyłącznie klasycznemu bluesowi i jazzowi. Kiedyś powiedział jej, że sama jego kolekcja CD liczy ponad cztery tysiące. Ale to było dla niego coś więcej niż hobby; „New York Times" nazwał książkę Davida o wczesnej epoce jazzu, napisaną na Harvardzie w ramach pracy doktorskiej, „kompletną historią jazzu". David pochylił się do wujka BiIly'ego, wspierając podbródek na dłoni. - Wujku Billy - zaczął - gdybyś mógł znaleźć The Jazz Brigade... straciłem wszystkie oryginały. I są tak rzadkie... - Co to jest wielki kryzys? - zapiszczała Kira. David poklepał ją po główce. - To było dawno, dawno temu, królewno. Wiele lat przed tym, zanim któreś z nas się urodziło. 54 CHODZĄCA DOSKONAŁOŚĆ - O, co to, to nie. Ja jestem z siedemnastego - poprawił go wu- jek Billy. - Tak, lepiej mów za siebie, Davidzie - dołączyła się Bea. Zawsze używała nieskazitelnej angielszczyzny, dokładnie modulując „t"; re- zultat wychowania w Quincy, zamieszkanym przez górną warstwę kla- sy średniej. - Ale się nam trafiły stare dziadki przy tym stole, no nie? - po- wiedziała Alexis. Wymieniła rozbawione spojrzenie zjessicą. Wyglą- dały jak bliźniaczki, chociaż Alex miała trzydzieści cztery lata, sześć więcej niż Jessica, tyle samo co David. - Dość stare, żeby mieć więcej oleju w głowie - podsumowała Bea. Skóra Bei była o ton jaśniejsza, chociaż zwierzyła się Jessice, że w dzieciństwie stanowiła obiekt kpin kuzynów i kuzynek, bo była naj- czarniejsza w rodzinie. Może małżeństwo z Raymondfem Jacobsem, najczarniejszym mężczyną, jakiego kiedykolwiek spotkała, było obja- wem buntu. Bea nazywała go czule „Granatowy", dowiedziała się o tym wiele później Jessica, bo jego skóra miała czarnogranatowy odcień. Jessica i Alexis miały karnacje w różnych odcieniach brązu, tyle że Jessica nie przypominała sobie, by ktoś w ogolę okazywał po- trzebę omawiania rodzinnej kolorystyki skóry. Gdy. w szkółce nie- dzielnej jedna z młodszych koleżanek,zauważyła, że'Bea ma „jasną skórę", jakby było to coś nadzwyczajnego, Jessica*nie wiedziała, o czym mowa. Raymond był drugim mężem Bei. Z pierwszym rozwiodła się po dziesięciu latach, ponieważ pił. Potem przeprowadziła się do Mia- mi, by zacząć nowe życie. Żywiła również nadzieję, że będzie mieć dzieci, jako że pierwszy mąż okazał się bezpłodny. Wtedy poznała Raymonda. Sześć lat od niej młodszy i jedynie z podstawowym wykształce- niem podbił absolwentki college'u szelmowskim dowcipem i natu- ralną inteligencją. Brak formalnego wykształcenia zamknął przed nim drzwi do kariery, ale Jessica wiedziała, że jest geniuszem, zanim zrozumiała, co naprawdę znaczy to słowo. Zawsze marzyła o tym dniu - wyobrażała sobie, że może w czwartej klasie albo w piątej - kiedy usiądzie i olśni tatę mądrością. Los pozbawił ją tej szansy. Raymond zginął młodo, miał zaledwie czterdziestkę. Ale Bea nie była już młoda. Jessica, siedząc przy stole, przypomniała sobie, że matka niedawno skończyła sześćdziesiąt sześć lat. Nie wyglądała na 55 UCHROŃ MNIE OD ZŁEGO tyle mimo siwych włosów; miała gładką, pozbawioną zmarszczek skó- rę, tylko z paroma ciemnymi pieprzykami. A jednak zaledwie w cią- gu dziesięciu lat - które już nie wydawały się Jessice wiecznością - Bea będzie liczyła sobie siedemdziesiąt sześć, prawie tyle, ile wujek Billy teraz. Jessica doznawała często powracającego, niepokojącego wraże- nia, że czas mijał tak szybko. Rozkoszowała się uciekającą chwilą ni- czym wspomnieniem. Jakby już wracała pamięcią do dawno minio- nego niedzielnego obiadu z wujkiem Billym i matką, kiedy oboje jeszcze żyli. Okrzyk podniecenia Alexis wyrwał ją z zamyślenia. - Och, dziewczyno, prawie zapomniałam! Opowiedz nam o tej książce, którą teraz piszesz. Prośba zaskoczyła obecnych przy stole, wywołując uśmiechy i okrzyki u wszystkich. Poza Davidem. - Planowałam powiedzieć ci wieczorem. To jeszcze nie na mur. Peter szepnął słówko swojemu agentowi i myśli, że moglibyśmy pod- pisać umowę, i wziąć urlop bezpłatny na kilka miesięcy. - Peter. - Oavid rzekł to"fonem osoby dobrze zorientowanej w sprawie, prawie sarkastycznie. - O co ci cłtodzi? Nie odpowiedział. Obserwował ruch, prowadząc minivana na południe Biscayne Boulevard. Znowu padało, nietypowe dla lutego. Kapryśne, przelotne burze, których zakosztowali w tym tygodniu, zwykle pojawiały się w lecie. To były ponure, mokre dni. Może to wi- na kwaśnego nastroju Davida - pomyślała. - „Wypożyczalnia Kaset Błock... buster..." - dukała Kira z tylne- go siedzenia. Zajęła się odczytywaniem wszystkich mijanych szyl- dów. - Umiem czytać. Burger Kind. Widzicie? Mo...tel Gwiez...dny Pył. - Wystarczy, królewno. Wiemy, że jesteś mądra - powiedział. - David, czemu Peter tak cię wkurza? - Potem ojym porozmawiamy. - Silił się na przyjazny ton. - Mamuń, czy Peter do nas przyjedzie? - spytała Kira. Jessica pozwalała Kirze zwracać się do Petera po imieniu, bo wszelkie pró- by wymówienia „pan Donovitch" zawiodły. - Dał mi laleczkę. Pamię- tasz? Na gwiazdkę. - Pamiętam. David westchnął krótko, nie kryjąc irytacji. Jessica zastanawiała się, czy nie jest w pewien sposób zazdrosny o Petera, skoro czuł się zagrożony ich przyjaźnią. Prawdę powiedziawszy, był idealnie uprzej- 56 CHODZĄCA DOSKONAŁOŚĆ my podczas wizyt Petera, trzymał się na lekki dystans, który tylko ona potrafiła wyczuć. Ale zazdrość nie miała sensu; wyjaśniła mu, że Peter chyba jest gejem. Może w takim razie miał problemy z nawią- zywaniem kontaktu z białymi? Musi poczekać, aż znajdą się w domu, a Kira zostanie wykąpana i położona do łóżka. Wtedy przygwoździ Davida w sypialni i zażąda wyjaśnień. Zastała go leżącego w łóżku na brzuchu, z rozrzuconymi rękami i nogami. To importowane łoże z baldachimem kosztowało dwadzie- ścia tysięcy dolarów. Wyznał jej to pierwszej wspólnej nocy. Miało ponad sto lat i kiedyś służyło do palenia opium jakiemuś próżniacze- mu chińskiemu mandarynowi. Grubą tekową skrzynię i wsporniki zdobiły bogate wizerunki smoków. David wyjaśnił, że było tak wyso- kie, bo pierwszy właściciel prawdopodobnie rzadko z niego wstawał i chciał mieć gości na wysokości oczu. Nawet teraz, gdy Jessica na nim siadała i kołysało się lekko, czuła się, jakby wkraczała do wieko- wego sanktuarium. - W porządku, powiedz, co cię gryzie - zaczęła. - Nie cierpię dowiadywać się od osób trzecich crwydarzeniach, które dotyczą naszej rodziny - powiedział przyciszonym głosem. - Masz rację. Przykro mi. Tylko wspomniałam Alex... - Wiem, ile czasu i enegii potrzeba do napisania książki, Jess. I jeszcze podróżowanie? Wcale mi sie^to nie podoba. Jessica poczuła ukąszenie bólu," który jednak Sfeybko przeszedł w gniew. - Planowałam obgadać to z tobą. Nie wiedziałam, że będę też prosić o pozwolenie. - Wygląda na to, że nie jest ci potrzebne. Decyzja chyba już za- padła. , - Napisałeś książkę, David. Pamiętasz? - Dokładnie o to nii chodzi. Napisałem książkę, zanim miałem rodzinę czy sensowne życie, i pożarła wielki kęs mojego czasu. Czte- ry miesiące to szczyt optymizmu. Powiedziałbym, co najmniej sześć. - I co z tego? Co z tego, że sześć? Na to David obrócił się i spojrzał jej prosto w oczy. - Sześć miesięcy to sześć miesięcy. Bardzo mało, a jednocześnie bardzo dużo. Nie potrafiła go pojąć. Bez względu na to, jak długo z nim żyła i usiłowała rozumować tak jak on, zawsze jakoś zbijał ją z tropu. Co to było? Męski szowinizm? Egoizm? 57 UCHROŃ MNIE OD ZŁEGO - Peter mówi... Przerwał jej, chrząkając z obrzydzeniem, i odwrócił się ku ścia- nie. Mruczał coś do siebie w obcym języku, tym razem nie hiszpań- skim, ale amharskim lub arabskim. Nie wiedziała wjakim. Przyszedł jej na myśl Ricky Ricardo miotający się w „I Love Lucy". - Po ludzku, jeśli łaska - powiedziała. Z jękiem uniósł się i siadł obok, tak że ich stopy zwisały z łóżka. Pogładził ją po udzie. - Czy pamiętasz wyraz mojej twarzy, kiedy słucham „Eine Kleine Nachtmusik" Mozarta? Albo Bessie Smith? Albo kiedy patrzę na cie- bie i Kirę? Czy widzisz ten zachwyt? \ Skinęła głową. Tak było dzisiaj, gdy rozmawiał o muzyce i utra- conych płytach The Jazz Brigade z wujkiem Billym. - Taką masz minę, kiedy zjawia się Peter - powiedział. - Albo in- ny z twoich przyjaciół reporterów. Zaszywacie się w kącie i rozpalacie ognisko radości, sycicie się analizami, podejrzeniami i plotkami. Wy- ścig do fotela burmistrza. Wybory prezydenckie. Jaka jest specjal- ność Petera? O, lak. Mafia. Sarrfo Trafficante i cała reszta. Lokaliza- cja ich domów letniskowych, nieślubne dzieci i tak dalej. To nas rozdziela, Jess. Możesz usiąść ze mną i rozkoszować się Mozartem. I Bessie Smith, ł oczywiście Kirą. I nawet znosisz moją gadaninę o krzyżowcach, Tewedrosie Drugim, królu Etiopii, Franciscu Piza- rze lub francuskich hugenotach... - Czasem... - przerwała mu Jessica. W miarę jak lata colle- ge^ coraz bardziej się oddalały, zdawała sobie sprawę, że jej wiedza o historii świata ograniczała się do tego, że Hiszpania wysłała Ko- lumba w 1492 roku, żeby „odkrył" Amerykę. Kiedy David snuł wątek, czuła się jak kretynka. - Choćbym nie wiem jak próbował... a naprawdę się staram, ile tylko mogę... nie umiem wykrzesać z siebie tego zainteresowania, które ty masz, które stymuluje ciebie i twoich przyjaciół z pracy. Ale Peter umie. I z tego powodu porusza tę część twojej istoty, do której ja nawet nie mam nadziei dotrzeć. Parafrazując Wordswortha, jest aż za pełny świata... Aja... - przerwał i nie kontynuował. - Czarny Brat z Innej Planety - powiedziała Jessica, uśmiechając się. Tak przezwała go Alex. - Żartuj sobie, jeśli chcesz, ale prawie zasnąłem, kiedy Peter był tu w zeszłym tygodniu. Bill Clinton, ple, ple, ple. Jezu Chryste. - Wiem - powiedziała Jessica, masując mu skórę głowy czubka- 58 CHODZĄCA DOSKONAŁOŚĆ mi palców. David byl geniuszem z historii, ale zachował zupełną obo- jętność wobec wydarzeń bieżących, pop kultury, a nawet problemów rasowych. Bariery między nimi nie można było zignorować. Rzucała takimi nazwiskami jak Louis Farrakhan albo Clarence Thomas i na- potykała pozbawione wyrazu spojrzenie Davida, tak całkowicie nie radził sobie w dyskusjach o rzeczach, o których jej przyjaciele rozma- wiali w pracy. Był bezradny. I można było dać sobie spokój z nowo- ściami muzycznymi lub telewizją - poza starymi sentymentalnymi obrazami jak „Casablanka", które oglądał na wideo. David żył w świe- cie książek i muzyki jazzowej. Nie pojmowała, jak człowiek tak piekielnie inteligentny mógł wybrać ignorancję. Ona każdego ranka przed wyjściem do pracy czy- tała swoje „Sun-News" i „New York Timesa", a po powrocie z pracy znajdowała gazety tam, gdzie je pozostawiła - nietknięte. - Mów, co chcesz, Peter chce cię od nas oderwaić. Chce zrobić to pierwszą książką, a potem drugą. Nie dzieli priorytetów naszej rodziny - powiedział David. - To nieuczciwe. - Nie? Co on ma takiego? Co w nim siedzi? - David... -Jestem tylko uczciwy. Ma wyniki badań preferencji wyborczych i nos do sekretów. To wszystko, Jessico. To wszystko • Jessica ze zdziwieniem stwierdziła, że oczy zasźiy jej łzami. Nie wiedzieć czemu te słowa dopiekły jej do żywego. Naprawdę zależało jej na napisaniu tej książki. Tak, może faktycznie pragnęła bliższego związku z Peterem, którego ciekawiło, co zwykli śmiertelnicy gadają u fryzjera i podczas przerw śniadaniowych. I co z tego? Czemu Da- vid nie potrafił dostrzec, że ich książka mogłaby pomóc ludziom i coś zmienić? Czy naprawdę był tak obojętny na życie poza ulicą El Portal? Mimo dzielących ich różnic całym sercem chciała wierzyć, że byli z Davidem bratnimi duszami. Ale czasami ich wzajemna zależ- ność budziła w niej lęk. Często już w łóżku, zamiast się kochać albo iść spać, trawili godziny na rozmowach. Poruszali głębokie tematy - jak spuścizna handlu afrykańskimi niewolnikami zmieniła świat, co stanowi istotę męskości i kobiecości albo naturę miłości. I każdego dnia uczyła się od niego czegoś nowego - niezwykłego słowa po hisz- pańsku, nieopiewanych podbojów jakiegoś afrykańskiego cesarza lub wersu elżbietańskiego sonetu. Znał nawet na wyrywki Biblię i sta- 59 UCHROŃ MNIE OD ZŁEGO re murzyńskie pieśni religijne. Kosztowało to nieco pracy, ale potra- fili znaleźć płaszczyznę porozumienia. Jednakże w końcu dzielące ich różnice powracały i zastanawia- ła się, jak głęboko sięgają. Jak mogli dalej przechodzić nad nimi do porządku, kiedy tworzyły tak szeroką rozpadlinę? Początkowo nie zauważyła, że David objął ją i wtulił głowę w jej kark. - Nie pisz teraz książki, Jessico. Nie teraz - powtarzał jej cicho do ucha, ledwo słyszalnie, jakby błagał o życie. Rozdział 6 - Twój chłop potrafi być upierdliwy, Jessico. - Mnie to mówisz? Jessica przez całe przedpołudnie starała się porozumieć z Alexis w pracy, w uniwersyteckim laboratorium hematologicznym, i wresz- cie siostra oddzwoniła do gazety za dziesięć dwunasta. Peter plano- wał zabrać Jessiaę na lunch i ta"m dopracować szczegóły propozycji, którą zamierzał w połowie tygodnia wysłać agentowi. Właśnie przed chwilą widziała go znikającego w gabinecie Syda. Boże, czyżby już zamierzał powiedzieć szefom? Teraz była zdenerwowana. - Nie cierpię mówić o twoim mężu, ale wiesz co? Zawsze starał się ciebie podporządkować, od samego początku. Nigdy nie zapo- mnę, jak się zachowywał w ten wieczór, kiedy chciałyśmy obejrzeć Ja- net Jackson. Oiemu, cholera, nie mógł wypuścić cię na jeden wie- czór? I tak się trzęsłaś ze strachu, że nie znajdziesz faceta, że ustąpiłaś. Uuuch! Alex miała rację, przynajmniej częściowo. Jessica była wdzięczna losowi, że nie jest w sytuacji siostry; Alexis była teraz sa- motna, wciąż szukała partnera. Jessica zadawała sobie pytanie, czy siostra w ogóle wyjdzie za mąż i czy ma to jeszcze dla niej jakieś zna- czenie. Biorąc pod uwagę dawne kontakty Jessiki z czarnymi mężczy- znami, David był darem niebios. Obie siostry w młodości wygrały stypendia w śnieżnobiałej prywatnej szkole dla utalentowanych dzie- ci, toteż poza kościołem utrzymywały kontakty z białymi. Kiedy skoń- czyły się pieniądze ze stypendium, Jessica miała kłopoty z przystoso- waniem się do przeważnie murzyńskiego liceum. Bandy czarnych futbolistów syczały z dezaprobatą na przechodzącą Jessicę, wychu- 60 CHODZĄCA DOSKONAŁOŚĆ dłego mola książkowego. Pewien chłopak, którego Jessica nawet nie znała, szydził z niej, że chyba musiała chcieć być biała, skoro cho- dziła do tej klasy dla geniuszy z tymi wszystkimi białymi dzieciaka- mi. Alexis, chcąc się dopasować, przyjęła pospolity wygląd i znalazła w liceum chłopaka, alejessice nigdy się to nie udało. Wcollege'u też czuła się jak wyrzutek, mimo że miała dwadzieścia funtów więcej i wy- zywającą fryzurę. Wtedy poznała Davida, który był inny. Myślała, że wielu Murzy- nów od razu uważają za nic; ale David nigdy nie formułował z góry krzywdzących sądów na jej temat i przyjęła to z wielką ulgą. Alex bynajmniej nie widziała tego w ten sposób. Jessica pamię- tała ukłucie, jakiego doznała, przedstawiwszy siostrę Davidowi. Alex już natarła jej uszu za przespanie się z wykładowcą, zwłaszcza tak szybkie, ale Jessica miała nadzieję, że siostra, podobniejak ona sama, będzie pod wrażeniem umysłowości i manier David^ nie wspomi- nając o niesamowitej urodzie. Zawiodła się kompletnie. Po jednym wspólnym popołudniu Alex oświadczyła: - Jessico, nie daj się nabrać. Ten facet bawi się tobą. Nigdy na- prawdę nie będzie mu zależeć na nikim poza sobą. I To wstrętne powiedzieć coś takiego - pomyślała;Jessica. Wstręt- ne i niesprawiedliwe. Tylko dlatego, że David okazał wobec Alexis nieśmiałość? Ze nie paplał bez przerwy? Może wyda^się trochę aro- gancki. A co z wszystkimi pozytywnymi cechami? Alex przyznała, że w dalszym ciągu nie potrafiła wytłumaczyć swojego pierwszego wra- żenia, i Jessica czasami była przekonana, iż siostra nie umiała wyjść poza nie. - Słuchaj, to przecież nie tak, że złapałam pierwszego ofermę, który się nawinął. No nie? - naciskała. Alexis westchnęła. - Nie, dziewczyno. Nie o to mi chodzi. Sama wiesz, że David nie jest taki. Jest miły, inteligentny, idealny ojciec. I przeważnie jest dla ciebie dobry. Myślę tylko, że tolerujesz to jego całe klejenie się do ciebie, bo nie widzisz innej drogi. - Wiesz, coś ci powiem. Już niech się raczej do mnie klei, niż miałby wyjść i nie wrócić. Alexis westchnęła, ale nic nie odpowiedziała. - Co? - spytała Jessica. Kiedy Alexis się odezwała, w jej głosie zabrzmiały spokój i sta- nowczość. 61 UCHROŃ MNIE OD ZŁEGO - To mnie po prostu wkurza. Zwróć uwagę na to poczucie winy, którym ten facet cię obarczył. Jakby twoje życie miało ograniczyć się do siedzenia i trzymania go za rękę. Nie wiem, skąd u niego ten pomysł, ale to nie tak miało biec. Masz dokonać czegoś znaczącego, a twój mąż, zamiast wznieść toast szampanem, sprawia, że czujesz się gównianie. - Wiem - powiedziała cicho Jessica. - Myślisz, że tato był kiedyś taki dla mamusi? Nie, do diabła. Da- vid powinien tiodawać ci napędu, nie ściągać w dół. Napiszesz tę cholerną książkę, dziewczyno. Słyszysz mnie? Napiszesz. I stos na- stępnych. Jessica uśmiechnęła się, wdzięczna, że może porozmawiać o tym z Alexis. Dawno temu nauczyła się nie narzekać na męża przed mat- ką, jako że Bea pamiętała wszystkie afronty długo po tym, jak Jessica je zapomniała. Bea dostałaby szału, gdyby wiedziała, jak bardzo Da- vid sprzeciwiał się książce. Alexis przynajmniej była trochę bardziej obiektywna. Nie bardzo, ale trochę. - Napiszę -^zdecydowała Jessica. Peter kolejny raz zasugerował 0'Lary'ego. Nigdy nie miał dość tłustych kurzych skrzydełek. Jessica zamówiła sałatkę a la Caesar i tym razem piwj. Czuła, że będzie jej potrzebne. Ponieważ na patio było zbyt gorąco, siedzieli przed telewizorem. Leciał ulubiony serial matki, „The Young and the Restless". Było coś krzepiącego w wido- ku tych samych aktorów grających te same postaci, które wiernie oglądała w liceom; zawsze tam byli, rok po roku. - Len miał dla mnie rano niespodziankę - powiedział Peter. - Kim jest Len? - Moim agentem. Wspomniał o naszym pomyśle znajomej wy- dawczyni i bardzo się jej spodobał. Len uważa, że moglibyśmy skaso- wać czterdzieści tysięcy dolarów zaliczki. - Czterdzieści.... -Jest haczyk. Musimy się zobowiązać, że wykorzystalibyśmy przy- padek, o którym huczy teraz prasa w Nowym Jorku. Jakiś facet zagło- dził w piwnicy ojca. Nie mieści się to dokładnie w naszym profilu... i wiem, że czterdzieści na pół to niewiele... Jessice wywiało wszystkie myśli z głowy. Ktoś już chciał ich książ- kę, a oni nawet nie napisali szkicu propozycyjnego! Dwadzieścia ty- sięcy dolarów to była prawie połowa jej rocznych zarobków. - ...mamy błyskawicznie zrobić dziś szkic dla Lena, żeby miał co jutro pokazać, kiedy jest jeszcze napalona. Jess? Słuchasz mnie? 62 CHODZĄCA DOSKONAŁOŚĆ W tej chwili, używając mężowskiego skrótu jej imienia, Peter zu- pełnie przypominał Davida. -Jestem w szoku - powiedziała. Uśmiechnął się i zauważyła, że twarz ma zaczerwienioną, zapew- ne po weekendzie na plaży. Widziała kurze łapki rozbiegające się od tych dziwnych zielonych oczu. - Spodziewałem się tego. I pamiętam, jak się czułem, kiedy sprze- dałem swoją pierwszą książkę, więc kupiłem ci coś do postawienia na komputerze podczas pracy... dla inspiracji. Sięgnął do kieszeni marynarki i wyjął przycisk do papieru, trolli- ka z rozwichrzoną purpurową czupryną. Miał okulary, ołówek oraz napis: PISZ DALEJ. - O mój Boże... Peter... jesteś taki kochany... -Jestem kochany, bo zaraz zamieniam się we wrzqd na tylku. Wy- dawczyni powiedziała, że nasze szanse na sprzedaż wzrjbsną, jeśli obie- camy szybką produkcję, może nawet do czerwca. - Cztery miesiące... - Dokładnie. Chcę, żebyś wzięła się za ten przypadek z Chicago, uduszoną kobietę. Może powinnaś tam polecieć. Tyriiczasem przynaj- mniej wyciągnij raport policyjny. To dobry materiał.: - Nie wierzę, że to wszystko dzieje się naprawdę.. Peter splótł z nią palce nad blatenTstolika i ścisną|je. To był jeden z tych gestów, które na początku wprawiały Jessicę w zmieszanie. Miał uczuciową naturę jak David i nie wstydził się jej wyrażać. Inni goście w barze mogli się gapić, jeśli chcieli, na tego białego mężczyznę w śred- nim wieku ściskającego dłoń Murzynki w kącie pod telewizorem. Jessi- ca wzięłaby go w objęcia, gdyby nie stolik. Przypomniała sobie, że David obwiniał Petera o chęć oderwania jej od rodziny i poczuła lekki wstyd. Gorączkowo wierzyła, że Peter miał w sobie coś wyjątkowego i zasługu- jącego na pochwałę, ale przyznawała rację Davidowi. Chyba się myliła. - Dokonamy tego, moja pani. Razem. . Jessica uśmiechnęła się, ale nie mogła wydusić słowa. Później, kie- dy myślała o tym lunchu z Peterem, zdała sobie sprawę, że nawet mu nie powiedziała, ile znaczyły dla niej jego zachęta i wiara. I jak bardzo rozświedił jej życie od pierwszego dnia, w którym się przedstawił i po- kazał, jak korzystać z sieci komputerowej, kiedy była zdenerwowaną nowicjuszką w redakcji. Jak wiele w pewne dni znaczyło samo jego przy- jacielskie spojrzenie. Głupia nie powiedziała mu nic. 63 UCHROŃ MNIE OD ZŁEGO Rozdział 7 Nawet teraz, w samotności, Dawit wiedział, że jest pod obser- wacją. Znalazł go jeden z Poszukiwaczy, może kilka miesięcy temu. Przed tygodniem zauważył niedopałek papierosa, na wpół zagrzeba- ny przy tylnych drzwiach, pierwszy fizyczny ślad, ale inne pojawiały się od jakiegoś-czasu. Był całkowicie świadom podążających za nim oczu. Może Khaldun posłał więcej niż jednego. Niewątpliwie posługiwali się wyszukanymi metodami. Być może założyli podsłuch w domu, czyjeś uszy słuchały jego telefonów, do- kładne oczy przeglądały pocztę. Nie zdoła niczego przed nimi ukryć. Tym lepiej - pomyślał. Powinno być dla nich jasne, że nie zdradził Paktu z Khaldunem. Nigdy go nie zdradził. Czemu oddalenie się uznawano za takie zagrożenie? Chciał tylko spokoju. Może tym razem nie będą się narzucać. Przypadkovtfp, szukając śladu intruzów - teraz robił to codzien- nie - wyjął podrapany,, postrzępiony futerał na klarnet, ukryty w szafce pod półką z książkami, wśród papierzysk. Ostatni raz oglą- dał go dziesięć lat temu. Otworzył zardzewiałe zatrzaski i ujrzał zna- komity instrument z odbarwionego drewna, każda część w swojej przegródce wyłożonej spłowiałym karmazynowym filcem. Wspo- mnienia zalały go krystaliczną strugą, pod której naporem cofnął się o krok. i ,jedźtatkujedź pajączkutytoumieszwtępieszczotkędąć" Wspomnienie było tak dokładne, że czuł zmieszaną woń papie- rosów, cygar i przemycanej whisky sączącą się przez drewniane klap- ki. „Słyszępająksłyszy no kołysz budzerancie kołysz mnie do snu" Dawit pogładził zakurzone drewno granatowca. Jego klarnet w stroju B, roboty Laubego. Serce zaczęło mu żywiej bić. Spocił się pod pachami. Palce mu drżały, gdy podniósł „dziób" z przegródki i obejrzał popękany, wyschnięty stroik. Szybszymi ruchami zaczął skręcać instrument. Nie kto inny, tylko Khaldun nauczył Dawita radości składania dźwięków w Domu Muzyki, w którym Dawit spędził pierwsze oszała- miające lata, zadając sobie pytanie, czy naprawdę będzie żył wiecz- nie. Dziesięć lat rozciągnęło się w pięćdziesiąt, a pięćdziesiąt w sto i już wiedział, że dostąpi rozkoszy, których większość ludzi nigdy nie zazna. Ileż wiedzy! 64 CHODZĄCA DOSKONAŁOŚĆ Ze wszystkich domów tworzących społeczność bractwa - Misty- ków, Nauki, Medytacji, Języków i Historii - Dawit najbardziej cenił studia w Domu Muzyki. Pierwszy instrument, na którym Khaldun na- uczył go grać, to prosty monochromatyczny flet z kawałka bambusu. Następnie strunowy krar o cudownej zdolności naśladowania każde- go ludzkiego głosu. I Khaldun zgromadził inne instrumenty z całego kontynentu: egipskie lutnie, lirę klasyczną z krain leżących bardziej na południu, piękną strunową korę z dalekiego zachodniego wybrze- ża, trąbki Bantu z trąb słoni. I oczywiście wszelkie odmiany bębnów. Dawit zachował zaszczepioną mu przez Khalduna miłość do mu- zyki i wszędzie, gdzie się znalazł, zawsze znajdywał sposób, by dać jej wyraz. Kupił ten klarnet w maleńkim, zapchanym do niemożliwości sklepie muzycznym w Chicago - było to w styczniu 1916 roku - pierwszy dzień po ostatniej krótkiej wizycie w domu. j Ile lat minęło od chwili, w której grał na swoim ^'kochanym in- strumencie? Co najmniej pięćdziesiąt, może więcej. Poprzednio usi- łował zapomnieć, ale teraz ściany teraźniejszości rozpadały się, czy- niąc miejsce dla przeszłości, szczęśliwej przeszłości. Zwilżył stroik wargami i językiem, potem zadął.iStary stroik od- mówił posłuszeństwa. Za kruchy. Niech to diabli porWą. Przejrzał fu- terał, szukając nowych albo choćby jeszcze niezużytych stroików. W tekturowym pudełeczku znalazł dwa owinięte pagierem. Włączył płytę z Satchmo i jego „Hot Five", „Corńet Chop Suey", zwiększył głośność tak, że muzyka zdawała się podtrzymywać ściany. Wziął oddech, aby się uspokoić, i zaczął grać. Stroik i klejące się kla- py nie słuchały go. Początkowo był niezdarny, przerywał i zaczynał, kiwając głową w takt muzyki. Gubił rytm i grał nie wiadomo co, szu- kając właściwych dźwięków, ale po jakimś czasie wszystko znowu za- częło składać się w całość. O rany, o rany. Palce prowadziły melodie pod, nad i wokół tematu trąbki. Tra- fiał we właściwą nutę, tak jak wtedy, ten jeden cudowny raz, kiedy niezwykły młody trębacz z kapeli Kid Creole pojawił się nie wiadomo skąd, wdrapał na scenę, na której Dawit grał ze swoimi chłopakami - „Hej, wiara, dajcie mi na tym spróbować", rzucił puszczając perskie oko. Potem elegancko podsunął taboret do pianina Lii, swojej deli- katniusiej żoneczce - i grali tak, że serce się krajało, że reszta, która usiłowała dotrzymać im kroku, mało się nie poryczała. Dzieciak po- wiedział, że tak się to nazywało - „Cornet Chop Suey". Dopiero co to napisał. Chciał spróbować numeru na żywo. 65 5. UCHROŃ MNIE... UCHROŃ MNIE OD ZŁEGO Ten dzieciak był kimś wyjątkowym. Dawit mimo całej przyjem- ności, jaką czerpał z muzykowania ze swoimi chłopakami, zaczął szu- kać sposobu, jak by to zakończyć te nocne grania pod kotleta. I bez żadnego wstydu, jak każdy prawdziwy muzyk w mieście, przekonał się, że cokolwiek by tamten dzieciak grał, cały klub patrzył i słuchał jak zaczarowany do późna w nocy. Przypominał Dawitowi Khaldu- na, jego zdolność do przykuwania uwagi wszystkich wokół. Niech to szlag, ale on wywijał! Wrócić tam i posłuchać Louisa Armstronga i jego Stompersów w „Everleigh Club"! Nie, w „Sunset Cafe". Dwudziesty siódmy. Nikt nie potrafił grać tak jak Satchmo. Nikt. V „pięknieposuwaszmały piękniemały" Gładkie dźwięki klarnetu wirowały Dawitowi wokół głowy. Fru- wające palce bolały. Grał, aż pot lał mu się z twarzy. „Zasuwaj, Pająk, pokaż tym jazzmenom, co umiesz". „Co to za kapela?" „The Jazz Bjigade. Tu w każdy wieczór, piątek i sobota. Sala wa- riuje". Jak się nazywa ten jazzman grający na rogu? I na kiju?" „Szef grupy; Pająk Tiłlis". „Mama dała mu »Pająk«?" „Nazywa się Seth Tiłlis. Hej, Pająk! Gościu mówi, że będziemy nagrywać!" Wiedział, wiedział, już wtedy. Muzyka, którą grali, to był wynala- zek, hybryda rodem z Ameryki. Jej przeznaczeniem było zawładnąć światem i nie dać mu się wyzwolić. Od chwili gdy ją usłyszał, od pierwszego dotknięcia klarnetu, saksofonu lub zajęcia miejsca przy pianinie i spróbowania jej, wiedział. „Seth" to imię, którym Dawit się wtedy posługiwał, pozostałość z czasów niewolnictwa. Nazwisko „Tiłlis" znalazł w książce - nie by- ło mowy, żeby-używać złowrogiego nazwiska starego paniska - ale „Tilhs" było równie przyjemne jak każde inne amerykańskie na- zwisko. „Skąd ten »Pająk«?" „Co się pytasz, popatrz na jego palce". Żył dla tej muzyki. Żył dla niej. Budziła się w nim rankiem i nie chciała opuścić głowy nocą. Po raz pierwszy od stu lat życie dawało mu poczucie szczęścia, niemal oszołomienia, bo za każdym razem, kiedy ją grał, była świeża. I stawała się czymś całkiem innym, kiedy 66 CHODZĄCA DOSKONAŁOŚĆ chłopcy w nowym zespole dołączali się, każdy inaczej, a ich instru- menty wiodły rozmowę. „Rybko, co ty tu robisz?" „Mama powiedziała, że mogę obejrzeć, jak grasz, tato". Rosalie. Muzyka się urwała. Płyta się skończyła i jedyny dźwięk towarzy- szący Dawitowi to przesterowania, szumy i syki głośników. Połknęła go kakofonia. Dłonie, nagle niezdarne i zbyt wielkie, trzęsły się na klarnecie. Rosalie. Przez cały czas siedziała w ich wynajętym mieszkaniu; ona, Rufus i jego żona, Christina, kiedy on grał w klubie. Potem wyjechał, kiedy pojawili się Poszukiwacze. Po prostu wyjechał, nie zadając pytań, jak poinstruowano go dawno temu, gdy już złożył przysięgę Życia. I zabił ją. Zabił Rosalie. Zmiażdżył jej twarz. Przycisnął mocno poduszkę, mimo że instynktownie walczyła o oddech. Zabił ją tak, jak już wielu innych przed nią i z pewnością po niej.,. Krzyknął i rozszlochał się. Klarnet upadł mu do stóp, „dziób" się oderwał. Prawie osunął się na kolana, ale trafiłłha sofę i płakał wsparty o oparcie. Czy Poszukiwacze obserwują go nawet teraz, w tym stanie? Dawi- ta, nieustraszonego żołnierza, który upadł tak niskq|? Zadzwonił telefon na niskim stoliku obok. Dawit podskoczył. Pozwolił mu zabrzęczeć trzy razy. Miał nadzieję, że kiedy podniesie słuchawkę, usłyszy jej głos, głos będący dla niego zbawieniem. Tak, to ona. Pierwsze słowo to było jego imię, to imię, które jej podał, hebrajska odmiana imienia nadanego przez matkę w jego pierwszym języku, tak dawno temu. Wymawiała je, jakby śpiewała. - David? To ja. - Hej, skarbie - odparł Dawit. - Co się dzieje? Masz okropny głos. - Spałem - skłamał. Nienawidził kłamstw. Wszystko, co powie- dział lub uczynił, było krańcowym, kompletnym kłamstwem. Wszyst- ko poza tym, co miał w sercu, w sercu serca. - Co jest? - Mhm... sprawy poszły do przodu. Agent Petera już rozmawiał z kimś, kto naprawdę zainteresował się naszą książką. Nie potrafił odpowiedzieć od razu. Potrzebował chwili. - Żartujesz. To cudowne - powiedział radośnie, nie zwracając uwagi na obręcz zaciskającą się na piersiach. 67 UCHROŃ MNIE OD ZŁEGO Wyglądało na to, że jego słowa ją zdumiały. Milczała kilka se- kund. - Naprawdę? - Jessico, przepraszam za moje zachowanie. Osioł ze mnie. To było niewybaczalne. Wydajesz książkę, spełnia się twoje marzenie, a ja jak dureń stroję fochy. Pognam do sklepu, zanim skończy się szkoła, i kupię parę steków na uroczysty obiad. Czy to ci odpowiada? Wydawała takie dźwięki, jakby nie mogła wykrztusić słowa. - Czy to na pewno mój mąż? David Wolde? Głos jest znajomy, ałe... - Tylko wracaj szybko do nas. Mieliśmy'dość nieszczęść w tym domu. Czas na świętowanie. - Wiedział, że znalazł odpowiednie sło- wa. Tak bardzo chciał szczerze dzielić jej uniesienie, że prawie oszu- kał samego siebie. Zasługiwała na szczęście. Zasługiwała na wszystko, co powiedział, i więcej. - David, kocham cię - powiedziała Jessica. Dawit zamktfjął oczy. W tej phwili obręcz się rozsunęła. j Rozdział 8 Lalibela, Abisynia Lato 1540 r. Dwóch konnych oddala się galopem od kolorowych namiotów karawany liczącej prawie dwustu kupców z rodzinami, podróżującej wioski. Wrzaski dzieci dobiegają z wnętrza namiotów. Karawanę obiegają psy. Obwąchują resztki, wielbłądy, bydło i zmęczone kozy, ale połączone hałasy nikną szybko za jeźdźcami, gdy konie szybko wynoszą ich w górę trawiastego zbocza, w kierunku kamiennego miasta ukrytego w mroku nocy. Pora deszczowa jest blisko i zimne krople sieką jeźdźców po twarzach. Rumak Dawita jest szybszy, wyrywa się do przodu. Islamski kon- wertyta Dawit lgnie do wiary i języka, jedwabi i strojów z Indii. Ale pozwala się nazywać wyłącznie „Dawit", imieniem wielkiego cesarza, nadanym przez rodziców. Niestałe są sojusze Dawita. W bitwie zabi- jał zarówno muzułmanów, jak i chrześcijan. Muzułmanie porwali go i zamordowali mu ojca, kiedy był dzieckiem, sprzedali odzianemu w jedwabie chrześcijańskiemu wielmoży, niemniej jednak teraz przy- jaźni się z wyznawcami Allaha. Kiedy wyprawy Dawita i Mahmouda kierują ich w głąb wrogich ziem lub w centrum potyczek, sieką 68 CHODZĄCA DOSKONAŁOŚĆ chrześcijan z grzbietów koni. Obaj są dobrymi żołnierzami, ale lan- ca Dawita jest pewniejsza. Inni twierdzą, że zabija bez mrugnięcia okiem. Dawit osiągnął wolność dzięki sztuce posługiwania się nożem i lancą, gdy chronił ziemie swojego wielmoży, i teraz jako dorosły mógł podróżować i handlować wedle woli. Wielu z jego nowych kompanów Maurów to handlarze niewolników, ale Dawit nie chce się parać tym zajęciem, mimo jego intratności. Przecież sam był nie- wolnikiem, chociaż miał szczęście, gdyż człowiek, któlfy go nabył za laskę soli, zapewnił mu łagodne traktowanie. Dawit był wtedy ha- niebnie bezradnym dzieckiem, takie więc spotkało go przeznacze- nie. Wie, że silni zawsze pokonują słabych. Ale wedle praw chrześci- jan handel niewolnikami jest zakazany i Dawit przywykł zgadzać się z tym rozumowaniem. Czy można traktować ludzi jak towar, jak laskę soli czy belę materiału? j Mahmoud jadący trzy kroki za Dawitem potrafi się zręcznie tar- gować i Dawit uważa go za brata. Ożenił się z jego siostrą, ale śliczna trzynastolatka zmarła wraz z dzieckiem podczas połogu. Dawit dzie- lił smutek z Mahmoudem i śmierć Rany spoiła ich. nierozerwalną więzią. Dzisiaj są związani mocą daleko simiejszą, której jeszcze nie pojmują. Lalibela to miasto księży i wyciętych w skale kościołów, tak że Dawit i Mahmoud słyszą z mrocznych zakątków śpiewy w języku gy'yz, gdy końskie kopyta stukają o kamienną ścieżkę, coraz bliżej targowiska. Trzysta lat temu była to stolica kraju. Dawit i Mahmoud wjeżdżają do tego chrześcijańskiego miasta z arogancją; jadą w mil- czeniu, aż docierają do małego ogrodu za przypominającym fortecę klasztorem. Tam zsiadają z koni i pętająje. Idą do kamiennych scho- dów prowadzących w głąb ziemi, ale zatrzymują się, miast wkroczyć w gęstą ciemność. Dawit woła i odpowiada mu tylko echo. Pozostali jeszcze nie przybyli. - Nie powinniśmy przyjeżdżać - rzecze Dawit. On i Mahmoud noszą prawie identyczne ubrania, spodnie za kolana i jedwabne tu- niki. Dawit zarzucił na piersi baranią skórę, na modłę nieżyjącego oj- ca, pasterza. Głowy przykryli myckami. - Odwaga cię opuściła? - pyta Mahmoud. Jest z Arabii, młodszy i jaśniejszej skóry niż Dawit. - Nie odwaga. Rozum - powiada Dawit. - Nie powinniśmy tu wracać. Ten człowiek to oszust. - W murarce kościelnego okna do- 69 UCHROŃ MNIE OD ZŁEGO strzegą krzyż, mający odpędzić złe moce. Dziś w nocy może im się przydać jego moc. Mahmoud śmieje się, wbija zęby w jabłko, które przywiózł ze sobą. - Połknął krew Chrystusa - prycha. - Kłamstwo - mówi z niesmakiem Dawit. - Powtarzam tylko jego słowa. - To bluźnierstwo dla nas wszystkich, bez względu na to, czy trzymamy się praw Mahometa, czy Chrystusa. - A może jednego i drugiego? - droczy się Mahmoud. - Czemu ze mnie drwisz? Słucham tylko Allaha. - Dzisiaj jest Allah. A jutro? - śmieje się Mahmoud i Dawit mi- mo gniewu musi się uśmiechnąć. Mahmoud zna jego serce; Dawita przyciągają silni. Być może wcale nie oddał serca Bogu, ale jedynie armiom wojowników, którzy wykrzykują wiele imion Boga. Mahmoud kopie kamyki leżące pod stopami, aż z głośnym stu- kotem toczą się po schodach. Ogryzkiem karmi konia. - No cóż, coś/Sprowadziło cię tu powtórnie, Dawicie. Dawit wzdycha, przygląda się w skupieniu tajemniczej przestrze- ni gwiazd, zerkającej zza chmur. Te światła prowadzą go dzięki usta- lonym konstelacjom, które teraz uczy się odnajdywać. Oto ta przypo- minająca chochlę* Naprawdę widzi ten wzór. - Powiem ci, czemu. Lubię wizerunki, które pokazuje nam na niebie. - I znaki na stronie, z których składa słowa. To też. Możemy uczyć się pisać jaljć ci z królewskich rodów. I jak kler. -Jest dobrym nauczycielem - przyznaje Dawit. Słyszą szuranie i niebawem inni dołączają do nich u szczytu schodów: kowale, cieśle, chrześcijańscy handlarze, nawet kilku mnichów. Dawit wie, że to dzięki jednemu z tych ostatnich znaleź- li się u wejścia do tego kościoła. Niebawem jest ich ponad pięć- dziesięciu, najmłodszy to dwunastoletni chłopiec. Unikają wzroku najbliżej stojących. Wstydzą się tego luźnego bractwa, chłonącego głos tajemniczego mężczyzny, który przemawia wszystkimi językami i przypisuje sobie muzułmańskie imię Khaldun - co znaczy „wiecz- ny". Dawit spogląda karcąco na mnichów noszących na szyi krzyże z brązu. Jak i on są hipokrytami, skoro pragną spotkania z fałszy- wym prorokiem. - Wszyscy powinniśmy być potępieni - mruczy. 70 CHODZĄCA DOSKONAŁOŚĆ - Ciszej, Dawicie. Nadchodzi. Khaldun zawsze chadza z pochodnią, więc jest widoczny z dale- ka. Żaden z obecnych dobrze nie wie, skąd się pojawił. Wydaje się, że jego pochodnia wyrasta z pustki i wędruje ku nim migotliwym oran- żem, malując na ścianie monstrualny cień niosącego. Ten ma na so- bie pyszną białą szatę, wlekącą się w pyle. Serce Dawita uderza szyb- ciej. Niebawem Khaldun jest tak blisko, że widzą jego twarz i gęstą kruczą brodę, sięgającą piersi. Jest całkowicie czarnym Afrykaninem, nie ma w nim domieszki jaśniejszej krwi, chociaż nigdy nie wyznał, skąd pochodził jego ród. Dziwne przezroczyste oczy wędrują od twa- rzy do twarzy, gdy przechodzi obok, uważnie patrząc. - Tyś spragnion - mówi każdemu, gdy już omiecie go wzro- kiem. - Tyś spragnion. i Zatrzymuje się przed Dawitem, spogląda oczamifsięgającymi du- szy. Dawit usiłuje wytrzymać jego wzrok, ale traci odwagę i opuszcza głowę. Jest tchórzem. - Tyś spragnion - powiada Khaldun, gładząc przegub Dawita. Milczącym szeregiem podążają za Khaldunena w dół schodów, do majestatycznego sanktuarium odebranego kamieniowi. Khaldun powiedział im poprzednio, że ludziom pękały krzyże, gdy dźwigali kamienie z gór Lasta za rządów król^ Lalibelii, Gebry Maskali. Khal- dun wie o wszystkim, co działo się wcześniej. Dawit spogląda na mi- jane łukowate nadproże i dostrzega ptaki nad żłobionym kamie- niem. Artyści pokryli ściany wizerunkami świętych i Chrystusa. Wszystkie mają piwne wielkie oczy, pełne pobożności. W kącie kościoła znajdują siedziska, rzędy płaskich drewnianych ław. Khaldun wkłada pochodnię do dziury wykutej w ścianie i siada przed nimi na piętach na podłodze. Wszyscy boją się poruszyć, gdy oczekują pierwszych słów. - Uczniowie moi - zaczyna głosem, w którym zdaje pobrzmie- wać wiele stuleci, chociaż jego oblicze jest niewiele starsze niż Dawi- ta - wasze pragnienie wiedzy to magnes, który mnie tu przywiódł. To sprawa naszego braterstwa. Poszukujecie pełni wiedzy i pełnię wie- dzy osiągniecie. Ale by podążać tym szlakiem, musicie zdać się w równej mierze na serce, jak rozum. Musicie podążać, odrzuciwszy lęk, odrzuciwszy wątpliwości. To szlak, z którego nie powraca żaden śmiertelny. W tej krainie nie ma odwiedzających. Gdy tylko do niej wkroczycie, zamieszkacie w niej po kres czasu. 71 UCHROŃ MNIE OD ZŁEGO Siedzą przed Khaldunem jak posągi. Zwykle nie zaczyna nauk w ten sposób. Poprzednio Dawit miał nadzieję, że Khaldun przynie- sie drążone w bambusie instrumenty, w które uczy ich dąć, by wydo- być miłą muzykę, lub że opowie kolejne baśnie o afrykańskich kró- lestwach. Czymże raczy ich dzisiejszej nocy? Głos Khalduna przenika Dawita jak magiczny balsam. Dawit chce się poruszyć, a jednak nie może. Ten głos napełnia żyły, uwodzi. Dawit wie, że słucha czarownika. - Chrześcijańscy bracia, przypomnijcie nam, czemu Adam i Ewa spożyli zabroniony owoc? - rzecze Khaldun: - Czego to szukali? Bo- gactw? Cielesnego grzechu? Czego poszukiwali? - Wiedzy - odpowiada jeden z mnichów. Idealne zęby Khalduna układają się w uśmiech. - Tak. Wiedzy. W końcu wiedza jest jedynym skarbem. - Piłeś krew Chrystusa? - wyrywa się Dawit, przerywając mu. Oczy innych zwracają się na niego. Khaldun, zamiast okazać gniew, nadal się uśmiecha. - Dawicie... tak... dociekliwy człeku, nowy synu islamu. Cóż mo- gę wam opowiedzieć o krwi Chrystusa? To coś więcej, niż uczy wasze Pismo Święte. To coś więcej, niż znajdziecie w Biblii lub Koranie Ma- hometa. To coś dużo więcej. Czy wiecie, że cenne krople krwi Chry- stusa, ukradziorje świeżemu trupowi, przelano do skórzanego bu- kłaka? To prawda. Byłem tam, kiedy to uczyniono. - W jakim celu? - pyta Dawit wyschniętymi ustami. Taniec płomienia odmienia rysy Khalduna, spycha je w cień. - Niegdyś, podczas wędrówki przyłączyłem się do gromady pa- sterzy. Spotkaliśmy innego podróżnika, przypadkiem, tak jak wy spo- tkaliście mnie. Opowiedział nam swój sen. Zapytał nas, czy słyszeli- śmy o człowieku imieniem Jezus. Potaknęliśmy. Wszyscy słyszeliśmy opowieści o tym, czym się chlubił. Podróżnik powiedział, że nie trzy- ma się nauk owego męża, ale sen podpowiedział mu, że Chrystus jest wśród proroków, którym sądzone jest wyniesienie do wielkości. Podróżnik przedstawił nam swój plan. I wysłuchaliśmy go. Nasze serca nie były gotowe na wiarę, ale byliśmy chciwi życia. Marzyciel zabrał nas na Kalwarię, gdzie przybito Chrystusa, i staliśmy pośród wiernych, patrząc, jak cierpi i umiera. Jego zgon nie był tak pogodny, jak obrazują wszystkie te malunki dokoła. Kiedy zdjęto tru- pa, kompan na moich oczach pomógł oczyścić rany i ukradkiem utoczył krwi z żył Chrystusa. Przez dwa dni trzymaliśmy straż przy 72 CHODZĄCA DOSKONAŁOŚĆ zimnym bukłaku. Następnie, niedługo przed tym, jak rozeszły się opowieści o pustym grobie odległym o całe mile od miejsca, w któ- rym przebywaliśmy, krew w naszym bukłaku stała się gorąca. Czuli- śmy żar, kiedy przechodził z rąk do rąk. To była żywa krew. Przy tych słowach Khalduna pomieszczenie wypełniło się zdu- szonymi okrzykami, pomrukami zdumienia. Uciszył ich, wznosząc rękę nad głowę. Jego głos stał się ciężki jak deszcz bijący o dach ko- ścioła. - Nasz przyjaciel nauczył się we śnie zaklęcia, Rytuału Życia słu- żącego Żywej Krwi. Podsunął nam fiolkę z trucizną. Tylko przez śmierć, powiedział, może powrócić życie. Polecił nam wypić truci- I znę. W chwili śmierci, zapowiedział, zrobi małą ranę i wleje Żywą Krew w nasze żyły, dokonując Rytuału Życia, powtarzając słowa ze snu. Było nas sześciu. Wypiliśmy jeden po drugim. Tylko ja przeżyłem Rytuał. To, jak myślę, zgadz^o się z jego pla- nem. Marzyciel, który nie przyjął trucizny, potrzebował tylko jedne- go z nas do swoich celów. Rankiem, kiedy się ocknąłem, przekląłem go, uznałem za diabła i teraz wiem, że był diabłem: Poprosił mnie, bym dokonał na nim Rytuału Życia, takiego, jaki wydziałem poprzed- nio, ale moje serce ogarnął przemożny łęk. Miałem wizję, w której stał się potworem zatruwającym krew, by zaszkodzić legionowi ludzi i stać się bogiem. Kiedy wypił truciznę, stanąłem iiad nim z bukła- kiem Żywej Krwi w dłoni, ale nie dałem mu ni kropli. Pozwoliłem umrzeć. Czy to zadowala twoją ciekawość, Dawicie? Dawit kiwa głową, stężały i milczący. - Czemu nam to opowiadasz? - szepcze Mahmoud. Głos mu drży. Khaldun, zanim odpowie, przez chwilę przygląda się ich twa- rzom, przesuwa spojrzenie z jednej strony pomieszczenia do dru- giej- - Z biegiem lat wiele się nauczyłem. Zbyt długo byłem sam. Po- trzebuję posłusznych uczniów, chętnych do podróżowania ze mną w Życiu, mających na celu wiedzę i tylko wiedzę. - Masz jeszcze tę krew? - pyta Dawit. - Rytuał Życia obudził mnie z martwych i wypiłem pozostałą resztkę krwi. Jej słoność pokryła mój przełyk. Krew Życia jest we mnie. Przez wiele lat żyłem jak eremita, błagając Boga, by mi wyba- czył. Ale On nie słyszy moich modłów, bo okradłem jedno z Jego ukochanych dzieci. Nie szukam już więc odkupienia. Szukam jedy- 73 UCHROŃ MNIE OD ZŁEGO nie wiedzy, bo wiedza jest nieskończona. I szukam uczniów. Dwie- ście lat temu, w podobną noc, znalazłem kulawego psa. Zatrułem jego żarcie i dokonałem na nim Rytuału Życia, takiego, jaki pozostał w mojej pamięci. Ulałem krew z moich żył w ranę, którą uczyniłem na ciele zwierzęcia. Ten pies jest nadal ze mną i od tamtej pory nie kuleje. Strzeże mnie, kiedy śpię. - Przerwał, opuścił głos niemal do szeptu. - Potrafię uczynić to samo z człowiekiem. Kolejny zduszony okrzyk wypełnia wilgotne pomieszczenie. Mężczyźni spoglądają po sobie, wytrzeszczając oczy. Podniecony Mahmoud mocno ściska kolano Dawita i spoziera na niego w zdu- mieniu. Dawit odpycha dłoń przyjaciela i schyla się do jego ucha. - On kłamie - szepce. - Mówi, że ma psa. No, to gdzie jest ten pies? Jak może udowodnić nam swój wiek? To bajarz. To chrześcijań- skie kłamstwa. - Cisza! - nakazuje Khaldun i są mu posłuszni. Zsuwa z barków szatę, aż odsłoni się bezwłosa pierś i brzuch. Dobywa zza pasa długi nóż, który lśni w świetle pochodni. - Zanim zrobię to, co trzeba, aby ukazać wam cud Żywej Krwi, musicie mi obiecać, że pozostaniecie tu całą noc, bez względu na to, co ujrzycie. Musicie czekać, jak my czekaliśmy. Rankiem wszystko będzie dla was jasne. Wtedy możecie się zdecydować, czy pójść za mną. Obiecali głośno, jeden po drugim, pozostać przez noc. Usatysfakcjonowany Khaldun ściska sztylet z taką mocą, że drżą mięśnie szczupłego przedramienia. Zamyka oczy, kieruje twarz ku górze. Nagle zagłębia nóż w boku. Rozwarłszy usta w bezgłośnym krzyku, tnie przez całą szerokość brzucha, zostawiając szeroką ranę. Bucha struga krwi, wypadają zwoje jelit. Wystraszeni mężowie zrywają się na nogi i zbijają w grupkę w ciemności. Khaldun wygląda niczym zaszlachtowana krowa. Sie- dzi chwilę, przygląda się wnętrznościom, jak uciekają z rany, a potem pada jak łachman na podłogę w kałużę własnej krwi. W tej samej chwili dwóch mężów łamie obietnice i umyka w gó- rę schodów. Dawit i Mahmoud odprowadzają ich wzrokiem, a po- tem spoglądają na siebie. Obiecali zostać. Na uginających się no- gach zbliżają się do Khalduna i siadają, nie spuszczając go z oka. Powoli, niepewnie idzie za ich przykładem reszta. Godzinami nic się nie dzieje. Pochodnie przygasają. - Patrzcie - szepce w końcu jeden z mężów, wskazując palcem. 74 CHODZĄCA DOSKONAŁOŚĆ Kiedy krwawa rana zaczęła się zamykać? Czy to gra ich wyobraź- ni? Dawit pochyla się. Widzi, że chociaż wnętrzności i krew Khaldu- na nadal zaścielają podłogę, długa rana na brzuchu zasklepiła się w wąską krwistą bliznę. - Co za diabeł macza w tym palce? - mruczy mnich. Czekają, ale Khaldun nadal ani drgnie. Dawit, jak inni, zapada przed świtem w drzemkę, głowa opada mu na pierś. Budzi się, kiedy czuje na ramieniu ciepłą dłoń. Otwiera oczy i widzi przed sobą wysoką poStać Khalduna, uśmiechniętego ojcowsko. Znikła krwawa blizna, brzuch jest zale- czony, po okrutnym cięciu pozostał tylko nikły ślad. - Czy przyjmiesz dar Życia, Dawicie? - szepce Khaldun. Jak to możliwe? Człowiek może umrzeć, a mimo to nadal żyć? I wszelkie rany leczą się cudem? Armia takich ludzi będzie rządziła przez wieki! j Z ustami rozdziawionymi w oszołomieniu i zachwycie Dawit jest w stanie tylko skinąć głową. Rozdział 9 > -f - Nazywa się Rosalie Tillis Banks. Ta pani z domu starców. Mam numer sprawy -Jessica cierpliwie klarowała do słuchawki chicagow- skiej policjantce. - Wpadłabym z rozkoszą, ale tkwię w Miami. Gdy- by tak ktoś mógł mi to przefaksować... Po podpisaniu umowy na książkę i zaledwie cztery dni przed urlopem Jessica chciała odbyć możliwie najwięcej rozmów między- miastowych na rachunek „Sun-News". Sy był wściekły, że traci dwóch reporterów z dochodzeniówki, dowiadując się o tym zaledwie na dwa tygodnie przed faktem, i Peter miał poczucie winy, ale nic nie dało się na to poradzić. Czekał ich huk pracy. Między innymi nie mogli się zdecydować, czy powinni jechać do Chicago, a biurokra- tyczne utrudnienia uniemożliwiły jej wydarcie raportu policyjnego z nazwiskami i numerami telefonów ludzi, z którymi potrzebowała nawiązać kontakt. Podobno ktoś wysłał jej kopię pocztą, ale nie do- tarła. Jessica miała na linii czarną siostrę. Musiała to wykorzystać, więc przeszła na bardziej potoczny język. - Nie dałoby się tego przepchać? Rozumiem, ze są kłopoty z procedurą, ale do Chicago jest kawał drogi. Siostro, proszę. 75 UCHROŃ MNIE OD ZŁEGO Urzędniczka, mimo że sprawiała wrażenie autentycznie zapraco- wanej, zmiękła. - Ale postaraj się wspomnieć o mnie w tej twojej książce - po- wiedziała. Po godzinie nastąpiła transmisja ośmiostronicowego dokumen- tu i okoliczności śmierci staruszki zaczęły się wyjaśniać. Banks, wdo- wa, samotna, jeśli nie liczyć kuzynki z Indianapolis, która prosiła o przesłanie rzeczy. Cierpiała na raka trzustki. Zgon dwunastego stycznia. Stała nocna pielęgniarka nie przyszła z powodu zadymki śnieżnej w noc morderstwa, dlatego skrzydło było pozbawione opie- ki o kilka godzin dłużej niż zwykle. (To by się "zgadzało - pomyślała Jessica. David był w tamtym tygodniu na wykładach na Uniwersytecie Północno-Zachodnim w Evanston i dzwonił do domu co wieczór, narzekając na śnieg). Ciało znaleziono dopiero rano. Jedyny ślad to niezidentyfikowany Murzyn, który pytał o denatkę w dzień morder- stwa. Portret pamięciowy w drodze, stwierdzał raport. - Hej, JessiccK gratuluję książki! - zawołała koleżanka, przecho- dząc przez salę łączności, w której Jessica wisiała nad mruczącym faksem. - Dzięki, Em. Stronę ósmą^tanowil portret pamięciowy. Przefaksowany wize- runek był zbyt ciemny i poplamiony, by w czymkolwiek pomóc. Jes- sica dopatrzyła się tylko zarysu kręconych włosów i białek oczu. Wygląda na to, że założono, iż podejrzany był Murzynem - po- myślała. To zapewne wygodne kłamstwo kogoś z personelu, jak w przypadku tego białego sprzed kilku lat, który zmyślił historyjkę o czarnym napastniku po tym, jak sam zabił ciężarną żonę. Wariat- ka, która utopiła własnych synów, Susan Smith, też próbowała tego samego chwytu. Tajemniczy gość to doskonałe wytłumaczenie. -Jedno, co mi się podoba u Banks - powiedział Peter, zerkając przez ramię Jessice - to fakt, że jej ojciec był legendą w Chicago. Czy „Trib" podała, że był muzykiem jazzowym? Rozszedł się albo znikł, kiedy była dzieckiem. To interesujące. Ojciec znika, jedna z największych tajemnic w historii jazzu, a teraz jego córka została zamordowana. - Nie wiem... - westchnęła Jessica. - To nie „Nierozwiązane ta- jemnice". Pytanie brzmi: czy uznajemy to za maltretowanie? Chyba się nam nie uśmiecha, żeby jakiś świr ujawnił się i powiedział, że ko- smici kazali mu to zrobić. 76 CHODZĄCA DOSKONAŁOŚĆ - W takim razie przynajmniej dałoby się to uznać za zaniedba- nie. Brak nocnej opieki. Pojawia się przypadkowy gość i morduje pacjentkę. Jessica nadal nie była przekonana. W ciągu ostatnich tygodni dowiedzieli się o kilku przypadkach długotrwałego maltretowania, więc przypadek z Chicago sprawiał stosunkowo niepozorne wraże- nie. Napisała na teczce nazwisko kobiety, wsunęła raport do środka i cisnęła na stos na biurku. - To chyba nie dla nas. Zbyt wiele nierozwiązanych wątków. Peter, odchodząc, wzruszył ramionami. - Pozwalam ci z niego zrezygnować - powiedział. - Przy okazji, mogłabyś zabrać do domu ten cholerny wiecheć? - Powtarzam, zasmradzają całą salę - odezwał się reporter są- dowy siedzący za Jessicą. t Na biurku Jessiki stały dwa tuziny purpurowych róż w otoczce goździków miniaturek, dostarczone w poniedziałek od Davida dla uczczenia ostatniego tygodnia przed rozpoczęciem urlopu przezna- czonego na pracę nad książką. Cyniczna część jej natury podpowia- dała, że David nie przypadkiem przysłał kwiaty porujrzeniu Petero- wego trollika, ale gest i tak był dowodem Uczucia. David zachowywał się porządnie. Dzisiaj szukał dla niej najtań- szego z najlepszych pecetów. Już uprzątnął w małej sypialni tyle miej- sca - jak, nie wiedziała - aby zmieścić mały stolik pod komputer. Oboje będą pracować w domu, nie wchodząc sobie w paradę. Żarto- wał na temat popołudniowych „przerw w pracy", kiedy będą eksplo- rować nowe obszary domu, rozkoszując się sobą nawzajem. Na myśl o tym uśmiechała się nawet teraz. Obudził się telefon na biurku. Spodziewała się Davida. Ich tele- patia była czasem przerażająca. Ale to nie był on. - Hej, pani Wolde.,To Boo. Boo. Przez długie sekundy umysł Jessiki był jak sparaliżowany, nie mogła skojarzyć dzwoniącego. Głos nie przypominał żadnego ze zwykłych źródeł informacji i nie rozpoznawała też ulicznej ksywki. Mężczyzna lekko zniżył głos. Po głuchym echu zorientowała się, że dzwoni z automatu. - Czynszówki Evergreen Courts. Nie przypomina mnie sobie pani? Boo. Evergreen Courts. Wszystko nabrało ostrości jak mikrofilm. Drobny dealer koki zadzwonił przed miesiącem z informacją, że per- 77 UCHROŃ MNIE OD ZŁEGO sonel powiatowego wydziału mieszkań komunalnych jest zamieszany w rozprowadzanie narkotyków. Podał jej jeden ślad, który okazał się prawdziwy, i obiecał więcej, ale do tej pory milczał jak grób. Jessica wprost nie mogła uwierzyć, że trafił się jej tak fatalny zbieg okoliczności. Już była jedną nogą za drzwiami redakcji, a tu wyskoczyła nowa bomba. - Co się z tobą działo? - spytała. - Ech, przyczaiłem się trochę. Wciąż mam dla pani ten mate- riał. Wie pani, ten, co o nim mówiliśmy. - To znaczy, że masz nazwiska? - No. Właśnie jeden z gości zakręcił się przy nieruchomości, którą miasto chce wykupić. Ale nie ufam telefonom, wie pani, co mam na myśli. Wszystko spisałem ładnie na papierze. Może se pani sprawdzić, czy leję wodę. - Wiem, że nie kłamiesz. Wszystko, co mówiłeś, potwierdziło się, ale akurat znikłeś. - No, przepAszam za to, na nie? Ale dla tych sukinsynów to nie zabawa, więc muszę się pilnować. Przepraszam za łacinę. Kiedy się zobaczym? Jessica spojrzała na ścienny zegar. Była trzecia. Chciała mu po- wiedzieć, żeby dał sobie spokój, że zabiera się do pisania książki, ale nie mogła oprzeć się nieodpartej pokusie pisemnej informacji. Pod- czas urlopu mogła zatelefonować tu i tam. W najgorszym razie odło- ży sprawę i bomba będzie czekała na nią po powrocie. To byłby ład- ny prezent dla Sy. - Teraz mi pasuje - powiedziała. Sapnął. - Yhm. Spoko, spoko. Nie może się pani tu ładować. Już myślą, że nasłałem na nich gości od narkotyków, bo nikt się mnie nie cze- piał. Mam teraz pracę, jestem za ochroniarza w pasażu handlowym, tym przy Sto Sześćdziesiątej Trzeciej. - Skończyłeś z narkotykami? - Dałem se siana. Mam dzieciaka, trzeba się nim zająć. Ma dość lat, żeby samemu skapować, co jest, kurwa, grane, że tatuś wystaje na rogu. Ani mi się śni tak go wychowywać. Rozumie pani? - Tak. To dobrze. - Startuję o ósmej. Spotkajmy się tam, jak pani pasuje. Będę do zamknięcia w sali gier, gdzieś do jedenastej. Potem strażuję na par- kingu. 78 CHODZĄCA DOSKONAŁOŚĆ I Oho! Kolejny późny powrót do domu. Davidowi się nie spodo- ba. A gdyby wiedział, dokąd idzie, upierałby się, że będzie jej towa- rzyszył. Ale odwiedzała ten pasaż już wiele razy i o tej porze w nocy kręciły się tam setki ludzi. - Mogę przynieść magnetofon? - Przynoś se pani, co chcesz - powiedział Boo. Ustalili godzinę spotkania na ósmą. Jessica zadzwoniła do Davi- da i powiedziała mu, że musi popracować do późna, będzie na spo- tkaniu starszych mieszkańców Miami Beach. Brzmiało to o niebo mniej groźnie niż spotkanie z dealerem narkotyków na nocnej zmia- nie. Uznała swoją wersję raczej za przeinaczenie niż kłamstwo, jako że czasem musiała naciągać prawdę, rozmawiając z Davidem, po pro- stu dla dobra swojej pracy. Ale i tak zadręczał ją, jak długo to po- trwa i czy tam, gdzie zaparkuje, będzie jakaś ochrona. Potem przypo- mniał jej, że Kira prosiła o spanie u Bei, bo nauczycie mieli ustalać plan lekcji i był dzień wolny. Ponieważ Kiry miało nie być, David pla- nował wpaść później wieczorem i pomóc Jessice załadować pudła z materiałami. - Powiem ci coś, skarbie - zaproponowała. - zadzwonię, kiedy zebranie się skończy, i spotkamy się w gazetie, dobra? Zgodził się z ociąganiem, nadal nieprzekonany co do jej bez- pieczeństwa. ," ^ Peter też zamykał jakieś niedokończone sprawy. Zastała go przy komputerze redakcyjnej biblioteki, przeglądał nieruchomości. Po- wiedział, że zanosi się na długą dłubaninę. - Więc może zobaczę się z tobą i Chodzącą Doskonałością póź- niej? - powiedział. - Też mam kilka pudeł, które trzeba załadować. Ha, ha. I Zignorowała ten sarkazm. - Nad czym siedzisz? - Nad mafią. Jak zwykle. A ty? - spytał. - Dealerzy narkotyków. Roześmiał się. - Szara praca, no nie? -Jasne. Przystanęła jeszcze, śledząc wzrokiem jego palce na klawiatu- rze, wpisujące nazwiska na ekran. Nie wiedząc czemu, tego wie- czoru chłonęła każdy szczegół jego osoby: białą koszulę, krawat a la bracia Warner Sylvester i Tweetie, szare luźne spodnie. Na- 79 UCHROŃ MNIE OD ZŁEGO wet drobniutkie włoski na karku tuż poniżej fryzury. Czuła, że po- ciąg ku niemu nie ma w sobie nic z romantyzmu, ale jest tak natu- ralny i gorzkosłodki, jak to tylko możliwe. Niczym przedwczesne pożegnanie. Jak u 0'Leary'ego miała impuls, by go uścisnąć. Ale zapytała tylko: - Peter? Czy nigdy się nie boisz, że ich wkurzysz? Zachichotał rozbawiony, nie patrząc na nią, nadal biegając pal- cami po klawiszach. - Obejrzeliście z Davidem tych „Ojców chrzestnych" o raz za dużo - stwierdził. - To nic osobistego. To sprawy zawodowe. - To samo mówię moim dealerom narkotyków - powiedziała, śmiejąc się. Było wpół do ósmej, godzina po tym, jak płonący zachód słońca oderwał pięciu reporterów od komputerów i zwabił do wielkiego okna wychodzącego na skraj miasta, mimo że goniły ich terminy. Kafeteria na dolqiserwowała kotl.ety z grilla, ulubione danie persone- lu. Nasłuch policyjnych częstotliwości przez cały dzień nie wykazał żadnej strzelaniny, żadnych wypadków na głównych arteriach prze- lotowych. Wszystkie znaki na niebie i ziemi zapowiadały niezwykłą noc. Rozdział 10 *? . . Dawit nie podjął tej decyzji od razu. A gdy zapadła, nie była na- prawdę decyzją. Było to uświadomienie sobie tego, co nieuniknione, łagodnego nurtu, w którym płynął. Jessica nie pojawiła się w pracy do dziesiątej wieczór ani nie zostawiła wiadomości na domowej sekretarce. Dawit był zaniepo- kojony i nie na żarty wystraszony. Owinięty w folię talerz z potraw- ką z wołowiny f kukurydzianym chlebem, który jej przyniósł, był już tylko letni, gdy siadł za biurkiem Jessiki pod baldachimem z róż. Jej dział, z dala od ruchu i świateł działu miejskiego po drugiej stronie przejścia, opustoszał. Dawit uznał, że elita reporterów nie pracuje po zmroku. Nie niepokojony, pozostawiony samemu sobie, tkwił tak przez pół godziny, coraz bardziej zdenerwowany, gdy obser- wował mijające chwile na zegarze wiszącym nad głową i nie widział śladu żony. 80 CHODZĄCA DOSKONAŁOŚĆ Przejrzał już pleple w „U.S. News and World Report", leżącym na biurku; jedyne, co w pewnym stopniu wzbudziło jego ciekawość, to informacja o konflikcie Erytrei z Etiopią i zdziwił się żywotności sporów sprzed wieków. Ale wieści z Etiopii raczej go zaniepokoiły, niż pocieszyły. Niedawne ślady Poszukiwaczy powiedziały mu, że Khaldun chce jego powrotu, i niebawem będzie musiał wyjechać. Odłożył czasopismo. Nie chciał ruszać pudeł Jessiki bez instrukcji, więc zaczął błą- dzić wzrokiem po biurku, szukając jakiegoś zajęcia. Stos teczek leżał mu przed nosem, ale poprzednio go nie zauważył. I odczytał wstrząś- nięty: „Rosalie Tillis Banks". Khaldun rzekł kiedyś: „Zapamiętajcie moje słowa: wszystkie wasze słowa i czyny odnajdą was, jak zaciskający się stryczek odnajduje szyję". Początkowo miał takie wrażenie, jakby porwano go za włosy z fo- tela i ciśnięto głową w przód w inną egzystencję. D^f tej pory świat Chicago nigdy nie skrzyżował się ze światem Miami, a jednak imię i nazwisko córki widniało przed nim jak akt oskarżenia - i to wypisa- ne fantazyjnym kobiecym charakterem pisma żony. Przez całą mi- nutę, gdy zawiodła go bystrość umysłu, oddech zatrzymał mu się w piersiach. Nie dotykał teczki, lękając się, że jest halucynacją, jakimś obra- zem wyczarowanym przez Khalduna- z jego podziemnego sanktu- arium. Khaldun był wszechwiedzący, ale czy też wszechpotężny? Czy był samym Bogiem, jak wierzyło coraz więcej braci, nazywających sie- bie khaldunitami? Zamrugał kilka razy, ale nadal miał przed sobą imię Rosalie. Nie, to nie Khaldun. To na pewno dzieło któregoś Poszukiwacza, okrutne napomnienie. Porwał teczkę w ręce i poczuł w brzuchu ła- skotanie gniewu. \ Nie był przygotowany na to, co znalazł w środku. Sądząc po od- ręcznym napisie na okładce, Jessica sama zażądała tego dokumen- tu od policji powiatu Cook. Gdy czytał, zaschło w ustach. Był to fak- tycznie raport policyjny napisany po śmierci jego córki, opisujący szczegółowo wieczór i wszystkie zdarzenia. Raport wspominał o nie- znajomym, Murzynie, który pytał o nią feralnego dnia. (Jego wina, planował jedynie odwiedzić Rosalie, więc nie zachował ostrożno- ści). Mało nie upuścił kartek, kiedy przeczytał, że załączono portret pamięciowy -jego twarzy, jego własnej twarzy! - i przewracając stro- nę, spodziewał się, że utraci zmysły, że zemdleje. 81 6. UCHROŃ MNIE... UCHROŃ MNIE OD ZŁEGO Oto on. Widział to. Niezdarny rysunek, zbyt zaczerniony, by da- ło się rozpoznać fizjonomię, ale dopatrzył się zarysu swojej szczęki i sterczących włosów. Oryginał leżący gdzieś w Chicago z pewnością go pogrąży. Kolejny raz zastanawiał się, czy nie działają tu czary. Jaki cud mógł to sprawić? Czemu Jessica miałaby w ogóle coś wiedzieć o Ro- salie? Odpowiedź była tak prosta, że prawie diabelska. Zabił Rosalie w domu starców. I jak na ironię losu Jessica pisała o domach starców. Czyż to wszystko nie wystarczyło mu za dowód, że Khaldun był mi- strzem proroctw? Bez dwóch zdań, jego czyn znalazł swojego sprawcę. Oto stry- czek. Książka doprowadzi Jessicę do prawdy. Jeśli pojedzie do Chica- go i znajdzie raport, czyż nie rozpozna z łatwością twarzy męża? Mo- że już dostrzegła dosyć śladów, by podrażniły jej ciekawość? Może pamiętała, że praebywał bardzo blisko Chicago, na uniwersytecie, kiedy Rosalie umarła. Jak zdoła to wyjaśnić? Jak? Pakt! - coś wyło Dawitowi w głowie. - Nikt nie może się dowie- dzieć. Pod żadnym pozorem nie mógł pozwolić Jessice na dalsze zbieranie materiałów. Zacisnął powieki, stłumił wewnętrzny głos, któ- ry w każdej chwili groził rozerwaniem na strzępy jego życia. - David? Jessiki wciąż nie ma? Peter. Dawit nie otworzył oczu, a już rozpoznał głos. Instynktow- nie ukrył teczka przed wzrokiem intruza. Zamknął ją i oparł się na niej łokciem. -Jeszcze nie. Późno pracujesz. - Nie potrafił zdobyć się na uśmiech. - Sprawdzam pewne zapisy w bibliotece. Ale chyba będę musiał niedługo wyjść. Jest po dziesiątej. Co tak ładnie pachnie? - Przynioskm Jessice coś do jedzenia. Chciałem jej zrobić nie- spodziankę. Peter uśmiechnął się z intencją, której Dawit nie zrozumiał, pra- wie z wyższością, która doprowadzała do furii. Ten człowiek, właśnie ten, był przyczyną jego utrapienia. Lecz nawet wtedy decyzja jeszcze się nie zrodziła. - Naprawdę przesadzasz - powiedział Peter, idąc do biurka. Zła- pał notes i ruszył z powrotem ciemniejącym przejściem, mijając Da- wita. - No cóż. Z powrotem do roboty. Obiecałem sobie, że pójdę do 82 CHODZĄCA DOSKONAŁOŚĆ domu za dziesięć minut. Może sprawdzisz, czyjessica nie dzwoniła do domu. Jest za późno, a nuż zdecydowała się wrócić prosto do do- mu. Czy ten śmiertelny brał go za głupca, tkwiącego za biurkiem Jes- siki i ślepo wierzącego, że ona się pokaże? - Sprawdzałem - rzekł jedynie, zachowując spokojny ton głosu. - Na pewno niebawem wróci, 'branoc, Davidzie. - Dobranoc, Peterze - pożegnał go Dawit. Chociaż czuł nieprzy- jemny uścisk w gardle, zdobył się na uprzejmość. I Kiedy tylko Peter znikł mu z oczu, Dawit kolejny raz sięgnął po słuchawkę i sprawdził wiadomości na domowej sekretarce. Tym ra- zem na szczęście usłyszał głos Jessiki: David? Kochanie? Wyszedłeś do szopy? Mam nadzieję, że jeszcze nie wyjechałeś. Słuchaj, bardzo mi przykro. To zebranie się przeciąga. Dajmy sobie dziś wieczór spo- kój z pudłami, dobra? Mam materiał pierwsza klas^' Będę w domu kwadrans po jedenastej, obiecuję. Przynajmniej będziemy mieć noc tylko dla siebie, prawda? Do zo. Dawit wstał i kolejny raz ogarnął wzrokiem pustą część redakcji. Pewien, że nie jest przedmiotem obserwacji, wziął teczkę z nazwi- skiem i imieniem Rosalie, zaniósł do wielkiego żółtego kosza na śmieci w korytarzu i wrzucił do środka. Potem złapał talerz z kolacją dla Jessiki i krętym korytarzem pośpieszył do windy lowarowej. Głów- ny hol wejściowy był o tej porze zamknięty. Kiedy otworzyły się drzwi windy, ujrzał rozgadaną grupę męż- czyzn w roboczych strojach, wracającą z drukarni. Nie zwrócili na niego uwagi. Zanim winda osiadła na parterze, był sam. Młody straż- nik w okularach, Murzyn, siedzący za okienkiem, przepuścił go, machnąwszy ręką. Poprzednio wpuścił Dawita bez sprawdzania toż- samości, nawet nie wpisując do księgi gości, bo widywał go już z Jes- sicą. - 'branoc, stary - powiedział. - Żonka jeszcze nie wróciła? - Jedzie do domu. - Dawit wzruszył ramionami. - No, wreszcie, nie? - zarechotał strażnik. Dawit miał dzisiaj minivana, którego zaparkował przy krawężni- ku, tuż obok wyjazdu dla dostawców. Jessica pojechała czerwonym tempo, drugim samochodem w rodzinie, którym zwykle się wymie- niali, zależnie od potrzeby. Położył talerz z jedzeniem na siedzeniu obok, włączył silnik i ruszył z głównego parkingu w kierunku Biscayne Boulevard. 83 UCHROŃ MNIE OD ZŁEGO Zauważył, że redakcja ma cztery albo pięć parkingów. Najbliż- szy budynku był zapełniony i pilnowany przez strażnika, nawet o tej porze, ale dalsze stały puste. Prawie puste. Dopiero gdy roz- poznał spłowiałego zielonego forda mustanga, stojącego samot- nie na parkingu najbliższym Biscayne, ta myśl zaczęła przybierać kształt. Mustang należał do Petera. Dawit wiedział o tym, gdyż widywał go bardzo często na własnym podjeździe. Nawet poświęcili mu z Pe- terem dużo uwagi; to był rocznik 1968, a Peter okazał się drugim właścicielem. Samochód był nieco obtłuczony i dawno stracił swój sznyt, ale nadal trudno było go nie zauważyć. %i Nie minęła nawet sekunda, a myśl przekształciła się w plan. Minął dwie przecznice od parkingu i skręcił w trzecią, wzdłuż której pod palmami kokosowymi stały opuszczone parkometry. Wy- łączył silnik i światła. Sięgnął za siedzenie, do skrzynki z narzędzia- mi, której nie ruszał od czasu przeglądu samochodu teściowej. Miał doskonały wzrok, potrzebował niewiele światła. Palce zręcznie, bez pośpiechu wędrowały po przegródkach z narzędzia- mi. Minęły wkrętaki, śruby, dłuta. Zatrzymały się na nożu do lino- leum. Ujął grubą rękojeść i przeciągnął czubkiem palca po szerokim ostrzu, zakrzywionym na końcu. Rok temu tym nożem przykrawał kuchenne linoleum. Miał trudną robotę. Ale nóż zachował ostrość. Znalazł odpowiednie narzędzie. Włożył rękawice robocze. Zostawił kluczyki w stacyjce, zatrza- snął drzwi, pamiętając, by nie zablokować zamka. Szybkim krokiem ruszył do parkingu, na którym stał samochód Petera. Zdumiewał się działaniem przeznaczenia; że też akurat dzisiej- szej nocy Peter musiał pracować do późna, a jego samochód stał na niestrzeżonym, pustym parkingu, rzucając się w oczy. Poprzednio na próżno szukał w myślach rozwiązania sytuacji i nagle ukazała mu się z prostotą logiki matematycznej lub fizycznej. Wszystkie zmienne na swoich miejscach. Czy nie było to proste wypełnienie Paktu? Czy Peter nie przybli- żał Jessiki i może innych do prawdy o darze Życia? Drzwi mustanga od strony kierowcy były zamknięte na klucz. Zaskakujące. Dawit pamiętał słowa Petera, że jeden z zamków nie działał. Może w takim razie w drzwiach od strony pasażera? Tak. Otworzył je. Wewnątrz zapłonęło słabe światełko. 84 CHODZĄCA DOSKONAŁOŚĆ Nieskazitelny porządek, jeśli nie liczyć kilku dokumentów na siedzeniu pasażera. Na nieszczęście żadnego kamuflażu, ale może nie będzie potrzebny. Dawit pochylił przednie siedzenie i wśliznął się w ciasną prze- strzeń z tyłu. Zamknął za sobą drzwi. Uchylne siedzenie z metalicz- nym trzaskiem wróciło do pozycji. Dawit przykucnął w mroku, najni- żej jak się dało. W dole cuchnęło pleśnią, być może po jakiejś dawnej ulewie, ale Dawit mocniej ścisnął nóż i nie przejmował się smrodem. Był usatysfakcjonowany kryjówką. Jakie to dziwne - myślał - że nie czuję lęku. Nie czuł go po- przednio przy Rosalie i nie czuł teraz. Zapewne niegdyś, w zapo- mnianych już chwilach, bywał zdenerwowany, ale kiedy podjął się tego szczególnego zadania, opuściły go wszelkie obawy. Minęło dokładnie dwanaście minut, zanim usłyszał kroki na be- tonie przed bramką parkingu. Potem, coraz bliżej,zaskrzypiały po- deszwy butów na żwirze. Wreszcie dzwonienie kluczyków zasygnalizo- wało, że ofiara jest tuż-tuż. Peter otworzył drzwi, rzucił teczkę na siedzenie pasażera i wsiadł do wozu. Zamknął za sobą drzwi. Dawit teraz doskonale zdawał sobie sprawę z obecności drugiego człowieka, Woni potu Petera i słodko pachnącej wody kolońskiej. To człowiek, napomniał siebie Dawit. Ty również jesteś człowiekiem. To czyni was braćmki nakazuje szacu- nek, bez względu na Pakt. Peter nie miał niemoralnych zamiarów wobecJessiki. Jedynie bardzo mu na niej zależało, tak bardzo jakje- mu samemu. To, co nastąpi, musi być pozbawione radości. Nie wiedzieć czemu Peter siedział nieruchomo, nie wkładając kluczyka do stacyjki. Zamknięty pojazd wypełniała namacalna, nie- mal fizyczna cisza. Kosztowali wspólnej obecności, wiadomej w pew- nym planie. Wiadomej. Dawit zdał sobie sprawę, że gdyby chciał, mógłby jednym szep- nięciem wystraszyć tego śmiertelnego, jak nigdy w życiu. Pośmieliby się serdecznie i chwila śmierci odeszłaby w przeszłość, niespełnio- na. Podczas tych kilku sekund poczucie władzy odurzyło Dawita, przyprawiło o rozkoszny zawrót głowy. Peter nie odwrócił się nawet wtedy, gdy Dawit wyprostował się za nim. Zamiast śledzić ruch w lusterku wstecznym, zamyślony spoglą- dał na kierownicę. Zgięta postać i wyraz podporządkowania zdawa- ły się mówić: Wiem, czemu tu jesteś, co musisz zrobić i oddaję swój los w twoje ręce. 85 UCHROŃ MNIE OD ZŁEGO Bez względu na to, czy był to tylko glos wyobraźni Dawita, czy nie, nadał mu natychmiastowy impuls. Dawit zatoczył prawym ra- mieniem łuk, prawie jakby chciał uścisnąć Petera, i zatopił krzywy nóż w miękkiej szyi. Peter zamarł cały, tylko głowę lekko odchylił w tył i wydał zduszony charkot. Dawit przelał całą siłę w nóż i jed- nym szybkim ruchem poderżnął Peterowi gardło, prowadząc ostrze przez krtań, chrząstkę tarczowatą, napięte mięśnie. Ciepła krew przeniknęła rękawice, docierając do czubków palców. Dopiero teraz, wyłącznie mocą instynktu, dłonie Petera pode- rwały się do gardła, jakby chciał pozbyć się noża. Dawit pomógł mu, wyrwał zakrzywione ostrze z rozoranego ciała) Peter schylił się nad kierownicą, uderzył piersią o obręcz, ale nie trafił w klakson. Bry- zgała krew z otwartych arterii, czerwieniąc przednią szybę. Dawit, nawet siedząc z tyłu, poczuł na twarzy gorące krople. A potem Peter z nieprzyjemnym gulgotem rzucił się bezwładnie w tył. Ciężar jego ciała sprawił, że Dawit odczuł silny wstrząs. - Spoczywaj. (Niech śmierć przybędzie - szepnął współczująco Dawit. W przeszłości szczęście dwa razy uśmiechnęło się do przeciwni- ków i poderżnęli mu gardło. Dobrze pamiętał zdumienie i grozę tych chwil, gdy by*jednocześnie w pełni świadomy i śmiertelnie ran- ny, niezdolny wypowiedzieć słowa. Nawet dla tego, który miał ocknąć się ze snu śmierci, zgon był szokiem. - Niech cię ^zabierze - szepnął Dawit, zbliżywszy usta do ucha Petera. Jakby w odpowiedzi zatrąbił słabo klakson, gdy łokieć Petera musnął kierownicę i ciało opadło na siedzenie pasażera. Dawit wie- dział, że spazmy i podrygi trupa są jedynie wyładowaniami impul- sów nerwowych. Kolejny raz zabił. Nie miał czasu na rozważania. Zerknął na swoją koszulę. Była poplamiona krwią, która nasączyła też prawą, teraz ciężką rękawicę. Woń krwi w samochodzie była tak gęsta, że prawie dusiła. Dawit na- parł na ciało, przechyli! fotel i sięgnął do klamki u drzwi. Z wielkim trudem wysiadł z samochodu. Kucnął, zdjął rękawice i pośpiesznie rozpiął koszulę. Jak mógł najstaranniej, wytarł ręce, potem twarz, zawinął nóż i rękawice w zabrudzoną bawełnę. Powietrze nocy napełniło mu płuca, dodało sił. Trochę krwi na- dal pokrywało skórę, ale nie tak wiele, jak się obawiał. Woń zostawił za sobą, w samochodzie, grobowcu Petera. Słyszał ruch uliczny na 86 CHODZĄCA DOSKONAŁOŚĆ Biscayne Boulevard, tuż za drzewami, ale nie dostrzegł nikogo poza kilkoma pracownikami gazety, którzy szli po przeciwnej stronie do budynku z bliższego parkingu. Chyłkiem pokonując drogę do minivana, zdjął podkoszulek i dodatkowo owinął nim zakrwawione narzędzie. To trzeba będzie na razie złożyć w szopie narzędziowej za domem, aż trafi się stosow- na chwila i jakoś pozbędzie się wszystkiego. Może do rzeki? Otworzył drzwi vana i poszukał na podłodze czegoś do ukrycia pakunku. Pod siedzeniem leżała wymięta reklamówka. Wsadził do środka krwawą paczkę, położył obok talerza z kolacją Jessiki i włączył silnik. Dopiero 22.38. Dotrze do domu za kwadrans, może wcześniej. Wyprzedzi Jessicę i będzie miał trochę wolnego czasu. Zdąży wziąć prysznic. Wszystko znakomicie się ułożyło. Kiedy ulica opróżniła się przy znaku stopu, ruszył. Włączył ra- dio i trafił na muzykę jazzową nadawaną przez rozgłośnię publicz- ną. Billie Holiday śpiewała „Crazy He Calls Me". Zrobił głośniej i śpiewał do wtóru, podporządkowując myśli i czyny oczyszczającej władzy muzyki. Ukojenie. Tak, ukojenie. Znalazł je w muzyce* Rozdział 11 i Biegła, biegła i biegła. Jessica zagubiła się w wyczerpującym śnie, w którym uciekała wraz z Kirą. Kira biegła daleko przed nią i Jessica wyciągała ramiona, by ją pochwycić. Ale było za późno, za późno. Mamuń! - wołała przez ramię Kira - czy istnieją też dobre potwory? Jessica przewróciła się na drugi bok, budząc się, gdy David wysu- nął spod niej ramię,vby złapać słuchawkę dzwoniącego telefonu. Czuła się podminowana, niewypoczęta. Wbrew temu, czego się spo- dziewała, nie było ciemno. Niebo za rozsuniętymi zasłonami gubiło atramentową czerń na rzecz niejednolitych popielatego i różu kolej- nego brzasku. - Która godzina? - spytała ochryple. David uciszył ją, klepiąc po nodze pod przykryciem. - Tu jej mąż - powiedział dzwoniącemu. - Kto mówi...? W po- rzątdku, już daję. Jess? Skarbie, to Sy Greene. Jessica złym wzrokiem spojrzała na zegar stojący, który tykał na- przeciwko łóżka. Myślała, że ma już za sobą dni, w które szef wyrywał 87 UCHROŃ MNIE OD ZŁEGO ją ze snu, każąc uganiać się za strażakami, a ona zrobiłaby wszystko, żeby mu się przypodobać. - Czy na tym zegarze jest szósta? - spytała z niewiarą. - To chy- ba byle kto, że dzwoni do nas o szóstej. - Za dziesięć - powiedział David. Potrząsał słuchawką blisko jej twarzy. - Skarbie, telefon... Odbierzesz? Jessica wzięła słuchawkę. Nie miała szansy się odezwać. Usłysza- ła zduszony, pozbawiony sensu dźwięk. Po chwili ogarnęło ją parali- żujące drżenie, gdy zdała sobie sprawę, że to szef łka jej do ucha. i ? CZĘŚĆ DRUGA Pająk i f ftiówiOj „zasra-nu yonieĄzialek!\ ale- Wtorek, nie leyszy jest* śro({a jeszcze- aorsza, a czwartek, to balia Zez* Słowa i muzyka: Aaron T-Bonc Walker (1947) ' Rozdział 12 Na początku czwartego miesiąca ciąży z Kirą Jessica zawarła w ła- zience umowę z Bogiem. Ty sprawisz, że plamienie ustanie, wszystko będzie w porządku, a ja będę Ci służyć przez resztę życia. Koniec z tą wiarą na pół gwizdka od niedzieli do niedzieli.-^Przysięgła, że bę- dzie uczyć w szkółce niedzielnej, dawać na tacę i nigdy w życiu nie pomyśli nie po chrześcijańsku o kimkolwiek. Boże, tylko błagam Cię, daj mi to dziecko. Nie wiedzieli wtedy, zarówno ona, jak i Davjd, czy będzie ono chłopcem, czy dziewczynką. Ale ona wiedziała z pewnością, że prze- szła pierwsze trzy miesiące ciąży, zagrożenie poronieniem chyba mi- nęło i zaczęła wyobrażać sobie prawdziwe dzieckoiw miejsce bezoso- bowego, delikatnego embriona. Kiedy gładziła swój brzuch, gładziła po główce dziecko. Jeśli czuła jakiś ruch, cokolwiek, reagowała, mó- wiąc do dziecka. Czy to ty? Rośniesz, maleństwo, prawda? Więc tak naprawdę to dziecko krwawiło, nie ona.. Właśnie miała wziąć prysznic przed wyjściem do pracy, kiedy zo- baczyła rdzawe plamy na papierze toaletowym. Podtarła się znowu i tym razem krew była .zmieszana ze śluzem i świeża. Czerwona. Wezwała krzykiem Davida. Później powiedział, że nigdy bardziej się nie bał, ale nie dojrzała tego na jego twarzy. Przytulił ją, podał szlafrok, powtarzał, że wszystko będzie dobrze, żeby nie płakała. Za- dzwonił do położnika. - Nie boli cię. Masz się dobrze. Załatwią to, Jess - mówił w kółko. Jak się okazało, łożysko ułożyło się trochę za nisko. Lekarz ostrzegł ją, że przez następne kilka dni powinna leżeć płasko na ple- cach, bo jej stan musi się sam poprawić. Medycyna była bezradna. Krwotok oznaczał utratę dziecka. 91 UCHROŃ MNIE OD ZŁEGO Po raz pierwszy, odkąd stała się osobą dorosłą, Jessica naprawdę poczuła grozę i bezradność sytuacji, w której mogła stracić kogoś bliskiego. W chwilach gdy lekarz opisywał jej, co się dzieje - między ostrzeżeniami przed krwotokiem i zapewnianiem, że jest to częsty stan i prawdopodobnie wyjdzie z niego śpiewająco - czuła, jak okru- cieństwo przypadku jest gotowe odciąć część jej psyche. I pojawiło się pytanie: Czemu Bóg to robi? Bo jej wiara była słaba, zdecydowała później, leżąc w łóżku. Jej wiara okazała się tak słaba i wątła, że była gotowa rozpaść się na ka- wałki przy pierwszych oznakach zagrożenia. Nogi, do roboty! Po- trzebowała wiary w Niego. On nie pozwoli, by rozbiła się o ścianę; oprowadzi ją wokół przeszkody. I zrobił to, oprowadził. Kira żywym dowodem. - To nie ja - upierała się Kira, marszcząc buzię na widok foto- grafii Jessiki trzymającej czerwoniutkiego noworodka w szpitalnym łóżku. Od jakiegoś czasu Kira zaczęła dobitnie wymawiać poszcze- gólne wyrazy w zdaniach, lubując się w swojej intonacji. - To grem- lin. T - Pewnie, żegremlin. Gremlin, który nazywa się Kira Alexis Wolde. - Czy to ja? - wskazała na ziarnistą fotografię. Twarzyczkę dziec- ka skrywał słomiany kowbojski kapelusz. - Tak. Miałaś wtedy półtora roczku - powiedziała Jessica, prze- wracając stronę albumu. - Z kolei tutaj właśnie niedawno skończyłaś dwa latka. To u oabci. - Marynarskie ubranko! - zawołała Kira. Zaczęła kopać w stosie fotografii leżącym u stóp łóżka Jessiki i znalazła. - Dobra robota, Kiro - pochwaliła jąjessica. Dziewczynka przy- patrywała się uważnie palcom matki, które uniosły plastikową ko- szulkę i wsunęły nową fotografię obok wcześniejszej. Zdjęcia były po- dobne, zrobione tego samego dnia. Kira w marynarskim ubranku właśnie kupionym przez Beę buja się na koniu na biegunach. Albumy ze zdjęciami to było dwudniowe przedsięwzięcie i dzi- siaj przypadał dzień ostatni. Jak do tej pory zapełniła pięć wielkich albumów. Stosy fotografii trzymanych pod łóżkiem w pudełkach po butach mieszały się ze sobą. David był maniakiem fotografowania; rzadko ruszał się bez aparatu. Wytapetował ściany oprawionymi zdję- ciami rodzinnych wycieczek i ogródkowych barbecue - z nim, Jessi- ca, Kirą, Herbatnikiem i biedną Księżniczką. 92 PAJĄK Zagłębiwszy się w fotografie i wspomnienia, Jessica czuła się jak w bardzo jej potrzebnym sanktuarium. Zdjęcia ilustrowały niesłycha- ny rozwój Kiry od pomarszczonego niemowlaka do obecnej chudej dziewczynki o skórze barwy cynamonu. Miała okrągłą buzię, a jej czoło było wypukłe, jak Davida. Przeglądanie fotografii w towarzy- stwie Kiry było prostą przyjemnością, która z czasem zaczęła spra- wiać Jessice rozkosz. - Skończyłyśmy już prawie, mamuń? - Aha. Już zaraz. - I wtedy wstaniesz? - spytała, usiłując wczołgać się Jessice na brzuch i przytulić. - Nie... uuuch. Nie rób tak, kiedy staram się pracować - skarci- ła ją zagniewana Jessica. Nagły ruch Kiry sprawił, że pomarszczyła się koszulka w albumie. Jessica uniosła ją, wyrównała zdjęcia, wygła- dziła starannie dłonią. Nie ułożyły się jak trzeba, zachodziły na sie- bie. Niech to szlag, zależało jej na tym, żeby leżały równo. - Są prosto - powiedziała Kira. - Nie, nie są. Nazywasz to „prosto"? - Uhm. Wstaniesz, kiedy skończymy, mamuńjy W sobotę, o drugiej po południu, Kira była ubrana w dżinsowe spodnie i bluzę i uczesana do wyjścia. Ale Jessica nadal miała na so- bie wypłowiały podkoszulek z kampanii wyborczej Jacksona, służący jej za piżamę, i siedziała w wymiętej pościeli w towarzystwie kilku rozłożonych książek w broszurowych wydaniach -James Baldwin, Jane Austin, Susan Taylor. David znalazł stary czarno-biały telewizor na baterie, kupiony po tym, jak huragan Andrews zerwał kable na cztery dni, i postawił go na biurku. Nie planowała wstawać z łóżka. -Jestem wciąż zmęczona, Kiro - powiedziała. - Zawsze jesteś zhięczona - zajęczała Kira. - Chcę iść na film o tym wielkim psie. Tatuś powiedział. - No cóż... - powiedziała Jessica ściskając ją za rękę - ...albo wy- trzymasz i zaczekasz, aż już. nie będę zmęczona, albo idźcie z tatu- siem, a ja zostanę. - To nie wypali - rzekła z irytacją Kira, używając wyrażenia doro- słych, które, jak sądziła Jessica, podsłuchała u ojca. Zza drzwi dobiegł głos Davida: - Kira? Daj mamie odpocząć. Powiedziała, że jest zmęczona. - Zmieniał uszczelki w kranie w łazience. Wsadził głowę do pokoju i równie szybko schował. 93 UCHROŃ MNIE OD ZŁEGO Słowa ojca uciszyły Kirę, ale nadęła się do granic możliwości. - Mówiłam ci już o tym. Nie rób takiej szkaradnej miny- strofo- wała ją Jessica. - Możecie śmiało iść z tatą. Ja zostanę. Tak naprawdę to chciała iść do kina. I to bardzo. Chciała kupić sobie popcorn i chętnie przesiedziałaby w ciemnej sali cały boży dzień. Ale chciała iść sama. W tym momencie wyjście z Davidem i Ki- rą wymagało zbyt wiele energii. Jej myśli postrzępiły się, odbiegły. Ostatnio połowę czasu należała do rodziny, oczyszczając się w jej obecności. I wtem, jakoś tak nagle, miała dosyć. Teraz wolałaby ciszę. Króciutką chwilę ciszy. I naprawdę tęskniła za nim, za bólem. Do- póki nie powrócił. V Może to dlatego, że łzy zawsze szły o krok za jej samotnością. W każde miejsce. Pod prysznic. Do toalety. Podczas samotnego prze- siadywania w ogrodzie, gdy obserwowała czaple trzepoczące skrzy- dłami nad wodą. Ból był nadal świeży, a zawsze bliskie łzy jedynie się ukrywały. Nic w życiu,(jiawet śmierć ojca, nie przygotowało Jessiki na za- bójstwo Petera Donovitcha. Samo to słowo rozłupywało głowę jak siekiera. Koledzy z pra- cy rzadko go używali. Kiedy z nią rozmawiali, mówili o „utracie" Petera albo „śmierci Petera"; niewiele osób stosowało to straszliwe określenie. To było jak podwójna niedola: najpierw smutek po na- gle zmarłym przyjacielu, potem jeszcze wstrząs i gniew z powodu krwawej metody zabójcy, który znikł bez śladu, jeśli pominąć taś- mę wideo systemu ochrony, tak ciemną i zamazaną, że bezuży- teczną. Jessica nie poszła do pracy tego dnia, w którym natrafiono na ciało Petera. - Nie musisz przychodzić - powtarzał przez telefon Sy. - Najle- piej dla ciebie, żebyś nie przychodziła. Kiedy zaczęły się wiadomości - śmierć Petera była głównym te- matem na wszystkich trzech lokalnych kanałach i nawet znalazła się w dzienniku sieci krajowej - zrozumiała dlaczego. Pierwsze ujęcie, jakie zobaczyła, zanim sama czy David pomyśleli o wyłączeniu od- biornika, to przednia szyba samochodu pokryta zaschniętą krwią. Sy powiedział jej, że morderca podciął gardło ofierze, ale uznała, że odbyło się to jakoś schludnie. Nie była przygotowana na potok krwi. Krwi jej przyjaciela. Krzyknęła przeraźliwie. Godzinę później wciąż się trzęsła. 94 PAJĄK I stare pytanie znów wróciło: Czemu Bóg to robi? Pogrzeb trzy dni po śmierci Petera, chociaż niełatwy do znie- sienia ze względu na swoją ostateczność, nieco pomógł. Sy i nie- którzy redaktorzy, znający Petera prawie od dwudziestu lat, zapla- nowali obrządek w kościele unitarianów, do którego uczęszczał sporadycznie. Na nalegania Davida Jessica nie wróciła do pracy, tak że pogrzeb jej ulżył. Musiała wiedzieć i przekonała się, że inni są równie oszołomieni, źli i zrozpaczeni jak ona. Chciała nawet uściskać szeregowych pracowników i redaktorów, zTitórymi rzadko zamieniała słowo. Po raz pierwszy życie Petera nabrało w jej oczach pełnego kształ- tu. Jego konformistyczni rodzice, którzy mieszkali w Michigan, przy- jechali na pogrzeb z kościstym nastolatkiem, który stał ze zwieszoną głową. Okazało się, że był owocem nieudanego małżeństwa Petera. Słyszała czyjś szept, że cała rodzina Petera, w tym ^yn, praktycznie odwróciła się od niego, kiedy wyjawił, że jest gejem. W ostatnich cza- sach sprawy przybrały trochę lepszy obrót, ale niewiele. Ze zwierzeń brodacza, którego widziała z Peterem podczas karnawału, dowie- działa się też, że dziesięć lat temu Peter aż do śmierci opiekował się swoim przyjacielem chorym na AIDS. Poznając te fakty, czuła tym gorętszą rniłość do Petera. Ale była też zraniona tym, że krył przed nią życiowe smutkiijak ktoś całkiem obcy. Mimo że wspólna obecność tych, którzy byli przywiązani do zmarłego, niosła pociechę, nikt nie traktował jego śmierci jak dale- kiej wyprawy albo dojścia do celu. To była kradzież, po prostu i zwy- czajnie. Ohydna, brutalna kradzież. Jessica myślała, że po pogrze- bie poczuje się lepiej, ale kiedy usiłowała zasnąć, ujrzała auto Petera i szybę zbryzganą krWią. Śniła, że idzie do okna sypialni Kiry i widzi mustanga zaparko- wanego na podjeździe, z uchylonymi drzwiami od strony kierowcy. W śnie wyszła na dwór niepewnym krokiem, zobaczyć, co jest w środ- ku. Ktoś, kogo nie mogła wyraźnie dojrzeć, nie Peter, siedział za kie- rownicą. Raz tym człowiekiem był David. W poniedziałek zadzwonił Sy i zapytał, czy planuje krótki urlop. Powiedziała, że nie wie. Żadne z nich nie wspomniało o książce. Po- wiedziała, że dostała dobry cynk o rozprowadzaniu narkotyków w mieszkaniach komunalnych, ale zatrzymała się w pół zdania, przy- 95 UCHROŃ MNIE OD ZŁEGO pominając sobie, że widziała się z Boo w noc morderstwa Petera. Ja- kiś narkoman, płatny zabójca mafijny albo psychol uważający się za Boga właśnie wtedy zabijał Petera. Sy powiedział, żeby się nie śpieszyła. Wspomniał, że gazeta zdecydowała się sprowadzić psychoterapeutów dla zszokowanych pracowników pogrążonych w żalu. Wszyscy ciężko to przeżywali, nie- spokojni, że ich artykuły mogą sprowadzić na nich podobne nie- szczęścia. Sy planował udział w terapii i nalegał, by postąpiła podob- nie. Gdy Jessica spytała Davida, co myśli, wyglądał na niezdecydowa- nego. \ - Zrób wszystko, co może ci pomóc - doradził. - Ale nie sądzę, żeby to ci posłużyło. Na redakcji wciąż ciąży cień. Musisz przestać myśleć o Peterze w kategoriach ofiary, Jess. Suma jego życia to coś znacznie więcej niż okropne okoliczności, w których odszedł. To był ułamek sekundy. Myślę, że lepiej ci będzie tu przy mnie. Uznała, że ma rację. Nie miała pojęcia, jak mogłaby funkcjono- wać bez stałej opieki Davida i tych chwil milczenia, w których siadał blisko i podsuwał znajome oparcie ramienia pod jej głowę. Czasami tak rozluźniała się w jego "obecności, że płakała, i wtedy świat wracał do normy. Ale łzy wracały też znienacka w samotności i było jeszcze gorzej. David wetknął głowę przez drzwi, przerywając oglądanie świeżo ułożonego albumu. - Ostatni rCz ogłaszam, że pociąg do kina stoi gotowy do odjaz- du - powiedział. Potrząsnęła głową i uśmiechnęła się. - Nic mi nie będzie. - Przynieść ci potem coś na ząb? Nie miała specjalnego apetytu, ale David zmuszał ją do jedzenia. - Zgadzam*się na wszystko, co mi przyniesiecie. - Cześć, mamuń! - zawołała Kira zza pleców ojca. David kazał Kirze włożyć coś ciepłego, bo temperatura spadła w ciągu weekendu. Kira wróciła w grubym zimowym płaszczyku i Da- vid odesłał ją z kolei po lżejszą kurtkę dżinsową. Kiedy zaczęła ję- czeć, że nie może jej znaleźć, poszedł do niej. Przez ścianę sypialni Jessica słyszała rozmowę po francusku. David starał się jak najwcześniej nauczyć Kirejczyków i już radzi- ła sobie dobrze z podstawowymi zwrotami po hiszpańsku, które prze- 96 PAJĄK rabiała w szkole. Wyglądało na to, że z francuskim też idzie jej coraz lepiej. Jessicę uderzyło, jakie to dziwne, że córka mówi słowa, któ- rych matka nie rozumie. - March, tatusiu - powiedziała Kira. Oboje po raz ostatni przemaszerowali przed otwartymi drzwia- mi Jessiki, machając jej na pożegnanie. Widząc ich odchodzących, najpierw Davida, a za nim Kirę trzymającą się nogawki ojca, Jessica poczuła w żołądku lodowaty paraliżujący strach. ? Czuła przemożną ochotę zawołać Kirę i kazać zostać w domu. Potem usłyszała z dołu trzask drzwi i po chwili opuściło ją nieprzy- jemne uczucie. Łzy nadeszły akurat we właściwym momencie. Rozdział 13 i Barcelojia 1710 rok W cieniu pięcioro postaci hałaśliwie wspina się klatką schodową, pośród coraz gorętszych pieszczot i wybuchów śnfiechu, im bliżej najętego pokoju na poddaszu. Przez otwarte okna wlatuje ciężki sło- ny zapach Morza Śródziemnego. - Czekajcie. Cisza - szepce Dawit, gdy dochodzą do zamknię- tych drzwi, rozdrażniony wrzaskliwością dziwek. - Najpierw niech wyjdzie Chinja. - Chinja...?! -wołagłupawo Mahmoud, głośniej niż to koniecz- ne. Dawit nie dostrzega w mroku jego twarzy, ale czuje przesycony winem oddech. - Niech patrzy, szelma! - Kto to jest Chinja? - pyta jedna z dziwek. Dawit ignoruje jąkani myśląc wyjaśnić. Zwraca się do Mahmou- da jak poprzednio, po hiszpańsku, w języku, który brzmi jak muzy- ka, a którym porozumiewają się od chwili przybycia. - Żeby wytrzeszczał na nas oczy? To odbiera apetyt, Mahmou- dzie. - Mam dosyć apetytu, żeby dać sobie radę bez twojej pomocy, ale rób, jak ci się podoba. Więc pozbądź się go. Zanim Dawit otworzył drzwi, słyszą z dołu głośne skrzypienie i kołysząca się lampa wypełnia klatkę schodową ruchliwym bla- skiem. - Kto tam? - pyta starzec oberżysta. 97 7. UCHROŃ MNIE... UCHROŃ MNIE OD ZŁEGO - Twoi mieszkańcy, panie - powiada kpiarsko Mahmoud, z prze- sadnym akcentem hiszpańskim - i nasze nowe kruczowłose przyja- ciółeczki. Starzec klnie, podchodząc bliżej. Dawit dostrzega za światłem lampy posiwiałą brodę. - Przyłazicie o tej porze, bliżej wschodu niż zachodu słońca, bu- dząc moją żonę? Z dziwkami? - Dawit - mówi Mahmoud na tyle głośno, że oberżysta może go usłyszeć -jego żona to biedna istota, młoda i sowicie wyposażona przez naturę. Czy zgodziłby sieją pożyczyć na tę noc? - Za złotą monetę, może - mówi Dawit, podchwytując ton Mah- mouda. - A może będzie nam tak wdzięczna, że sama zaoferuje się z zapłatą. Dziwki przyłączają się do kpiny. Jedna piszczy, gdy Mahmoud wsuwa jej rękę za stanik. Oberżysta podnosi głos, huczy: - Który to pi>wiedział?! ^ - Dawit, to on jest taki hałaśliwy. Głowa mi przez niego pęka - powiada Mahmqud. - Tylko prosiliśmy o wybaczenie, panie - odpowiada z szacun- kiem Dawit. -1 życzymy twojej żonie dobrej nocy. Rozważając to, oberżysta milknie na chwilę. Może, ma nadzieję Dawit, powróci do siebie i będą mogli nacieszyć się umiejętnościami tych kobietek. Jedna z nich ociera się o niego miękkimi biodrami i jego stwardniały korzeń, nie mogąc się doczekać, napiera uciążli- wie na spodnie. - Dobrze powiedziane, Dawicie - odzywa się Mahmoud, znów za głośno. - Taki z ciebie przymilny łgarz, że stary myszołów uwierzy, że jest pawiem. - Diabły! Macie jad na języku! -wrzeszczy oberżysta. - Ale mnie łeb boli - wzdycha Mahmoud. - Proszę, Dawicie, przekonaj go, by zamilkł, bo przysięgam, spuszczę go po schodach prosto w objęcia jego śmiertelnego Boga. - Panie, zaszło nieporozumienie... - zaczyna Dawit. - Mauryjskie diabły! - Mauryjskie diabły...? - Mahmoud robi krok w kierunku ober- żysty, mimo niecierpliwego poklepywania w ramię przez Dawita. Cze- mu Mahmoud na każdym kroku wszczyna idiotyczne polityczne de- baty? - Czarni Maurowie byli zbawieniem Hiszpanii, przy tej całej 98 PAJĄK waszej tutejszej ignorancji, ty stary durniu. Jeśli się wam poszczęści, znowu zostaniecie podbici. Starzec wydaje odgłosy rozdrażnienia, a potem wraca mu glos. - Zobaczymy, czy dalej będziecie się tak przechwalać, kiedy moi sąsiedzi rozerwą was na strzępy! - Niespodziewanie ruchliwy, skacze ku drzwiom i otwiera je na ulicę. Kobiety już się nie śmieją. Gdy tylko oberżysta znika, unoszą spódnice i przestraszone schodzą za nim. Jak stadko turkawek - przychodzi na myśl Dawitowi. Przeklęty Mahmoud! Kolejny raz zruj- nował obiecujący wieczór. Jeśli, szukając rozkoszy, już nie potrafi zdo- być się na uprzejmość wobec śmiertelnych, czy nie umie jej chociaż udawać? - Postawiły na nas krzyżyk - mówi Dawit i wzdycha. - Och, niech się wynoszą. To straszne prostaczki, jak cała ta oko- lica. Hiszpania jest niegościnna, Dawicie. Ruszajmy stąd. - Dopiero co przybyliśmy! - To wystarczający powód, żeby się wynosić. Poza tym obawiam się, że te groźby oberżysty były szczere, a wypiłem za dużo wina, że- by użyczyć ci pewnego ramienia. Nie zniósłbym widoku ciebie dyn- dającego bez zmysłów na gałęzi i to z mojego powtodu. -Jakbym już nie nacierpiał się przez ciebie - prawi mu uśmiechnięty Dawit. - Skoro jesteś-taki miłosierr^, powinieneś ru- szyć głową, zanim zaczniesz mleć ozorem. Że też akurat teraz... - Och, przestań mnie łajać jak żonę. Chodźmy stąd. - Więc obudź Chinję i znajdźmy okręt - wzdycha Dawit. - Roz- mowa z tobą jest pozbawiona sensu. Mahmoud nagle bierze Dawita za ramię i ciągnie w dół drewnia- nych schodów, dalej od pokoju. - Po co wracać? Mamy nasze mieszki ze złotem, więc niczego nie stracimy, poza paroma okryciami. Chinja jest taki uciążliwy. Zo- stawimy go tutaj, niech sam rusza głową. . -Jaką głową? - krztusi się śmiechem Dawit i stawia opór. - W takim razie tym gorzej dla niego. - Ale służy nam dobrze, Mahmoudzie. A przynajmniej się stara. - Drażni mnie. Znajdziemy innego sługę. - A widzisz? Pytałem cię, po coś go w ogóle kradł. Na to drzwi nad nimi uchylają się lekko i wygląda z nich Chin- ja; obudziły go krzyki i rozmowa. Pomimo próśb matki Mahmoud porwał chłopca przed dwoma laty, aby mieć sługę podczas podróży. 99 UCHROŃ MNIE OD ZŁEGO Kobieta błagała Mahmouda, żeby ożenił się z nią i zabrał oboje; by- ła najbardziej uroczą córką kupca, z którym Dawit i Mahmoud pro- wadzili interesy w Bombaju. Powiedziała, że obdarzając ją synem, zrujnował jej perspektywy na związek z innym mężczyzną. - W takim razie zabieram go - rzekł wtedy Mahmoud, zarzuca- jąc sobie zanoszącego się płaczem chłopca na ramię. - Wróciły różo- we perspektywy, mój kwiatuszku. Niby-dobry figiel okazał się utrapieniem dla Dawita. Jak wszy- scy śmiertelni dziecko co chwila zapadało na jakąś chorobę, a jego niezgułowatość doprowadzała do szaleństwa. Lecz nie wiedzieć jak Dawit przywykł do niego. Teraz przez szpa- rę w drzwiach widzi brązowy nos i smutne oczy. Według obliczeń Da- wita syn Mahmouda ma siedem, osiem lat. Koszmarny wiek, przy- pomina sobie Dawit. - Wzywano cię? - pyta Chinję Mahmoud. - Nie, ojcze - odpowiada bardzo cicho chłopiec. Dawit ma dość smutnej twarzyczki dziecka. - No to zjeżdżaj - rozkazuje ostro. - Zamknij drzwi. - Przepraszam, wuju - mówi Chinja i szybko wypełnia polecę- nie. , Tak, decyduje Dawit, Mahmoud ma rację. Najlepiej dla nich bę- dzie, gdy go tu zostawią. Nie mają miejsca na żadne dziecko. - Ach! - wykrzykuje Mahmoud, podniecony myślą, która wpa- dła mu do głów* - Maroko! To już trzydzieści lat, jak tam byliśmy. - Tak, i to krótka podróż - mówi Dawit z nagłym animuszem. - Zgoda. Mężczyźni schodzą w dół, planując rozrywki w najbliższym por- cie. Śmiertelne dziecko, które zza zamkniętych drzwi wsłuchuje się w cichnące kroki, poszło już w zapomnienie, jak jego matka. Rozdział H - Tak, tatusiu? - spytała Kira z wysokiego barowego stołka przy kuchennej ladzie, obracając drewnianą łyżką w misie. Duszone kur- czaki i soczewica z ryżem dymiły w piecu, gotowe do jedzenia. Teraz deser. Przez chwilę Dawit rozkoszował się spokojem. - Właśnie tak, królewno. - Objął i poprowadził jej paluszki silną dłonią. - Drap po brzegach. Mikser nie zebrał wszystkiego. 100 PAJĄK - Mogę se potem wylizać? Skłonił głowę na ramię i pochylił się ku córce. - Proszę...? - Chciałam powiedzieć... Mogę sobie potem wylizać? - Tak - powiedział, uśmiechając się z zadumą - oczywiście. Jeśli ta mała przyjemność jest zbrodnią - pomyślał - żaden czło- wiek nie był nigdy bardziej niewinny. Nie powrócił do Ameryki Pół- nocnej z intencją założenia kolejnej rodziny. A jednak zrobił to. Opuścił znowu Lalibelę jedynie dlatego, że rygory nauczania w Domu Nauki okazały się zbyt monotonne i rozczarowujące; bracia natrząsali się z niego, twierdząc, że przyswoił sobie lenistwo śmiertel- nych. Po pobycie na Harvardzie, poświęconemu napisaniu skrom- nej, znanej mu cząstki historii jazzu, kupił ten dom w okolicy za- mieszkanej przez prostych ludzi, licząc, że znalazł ustronie, gdzie będzie mógł uporządkować myśli i oceniać pracę garstki studentów, nic więcej. Wybrał miasto w pobliżu ukochanego oceanu, za którego wodami tęsknił, mieszkając w odosobnieniu Lalibelii. A wiedział, że Miami jest na tyle wielkim miastem, że dostarczy mu rozrywek, za którymi może zatęskni, nie pozbawiając go przy tym anonimowości. Poza tym planował cichy żywot nauczyciela, co objecał Khaldunowi przy wyjeździe. Jak to wszystko tak nagle się zmieniło? Miał nie tylko żonę, ale też dziecko, które nosiło jego nazwisko. Poprzednio na pewno osie- rocił niezliczone dzieci - kilkoro z nich znało nawet na tyle dobrze jego twarz, by go rozpoznać i w razie przypadkowego spotkania na- zwać ojcem - ale to było coś innego. To nie zgadzało się z oczekiwa- niami. Krótko przed wyjazdem bardzo mądry brat w Życiu, Melaku, zjawił się u niego i upkzejmie zasugerował, że jest ofiarą nałogu; łak- nął dawnego sposobu życia, sposobu śmiertelnych i nie chciał przy- jąć wskazówek Khalduria dotyczących wyższej świadomości. Jak zwy- kle doradzał Dawitowi praktykowanie medytacji. - Dla brata w Życiu stan medytacji jest najwyższą i najszczęśliw- szą formą egzystencji - oznajmił. Dawit słyszał już tę opinię wiele razy, zwłaszcza z ust Khalduna, ale nie potrafił się z nią zgodzić. Niekończące się medytowanie? Od- wiedził Dom Medytacji i na własne oczy ujrzał przebywających tam braci - zamarłych, ledwo oddychających, niewidząćych niczego. A czymże to różni się od śmierci - pomyślał. - Niczym! 101 UCHROŃ MNIE OD ZŁEGO Więc podziękował Melace za radę, ale rzekł, by się nie przejmo- wał. -Wierz mi, rozumiem lepiej niż większość, jak frywolnyjest świat śmiertelnych - powiedział. - Moim jedynym nałogiem jest roz- rywka, ale pozbawiona ryzyka. - Dawicie... - rzekł brat takim tonem, jakby nigdy nie spotkał kogoś, kto by równie zbłądził. - Czy nie pojmujesz, że Khaldun wy- łącznie przysposabiał twój umysł za pomocą języków, nauki i znajo- mości starych zwyczajów? Nauka dyscypliny miała miejsce na począt- ku, ale to jedynie środek, nie cel. Jesteś gotów wchłonąć o wiele więcej, jeśli tylko zostaniesz i pozwolisz na to. Kiedy dom twojego ży- cia otworzy podwoje przed twoimi bliskimi? Jakimi bliskimi? Kogo Dawit mógł uznać za prawdziwie bliskie- go sobie? Tylko Mahmoud był mu bliski; obojgu nauka sprawiała przyjemność, ale potrzebowali też od niej ucieczki i Mahmoud dzie- lił jego zapał do znajdywania rozkoszy. Inni bracia w Życiu, którzy podróżowali, zachowywali się jak ponurzy archeologowie, lękający się pozostawić jakiekolwiek ślady. Jeden brat, Teferi, od wieków wpuszczał do domu swojego życia rodziny śmiertelnych - nawet Da- wit przyłączył się kiedyś donarzekań braci w obecności Khalduna, że takie postępowanie niczym się nie różni od przebywania ze zwykłymi ludźmi - lecz tymczasem Teferi po prostu zwariował. Nie, Dawit wiedział, jego bracia w Życiu nie byli doń podobni. Nie odezwał się do Mahmouda od wielu lat, od kiedy opuścił Chica- go i powrócił do* Lałibelii pod koniec lat dwudziestych - a i wtedy Mahmoud z zażenowaniem wysłuchał, iż Dawit spędził przelotne chwile ze śmiertelną żoną i dziećmi. Powspominali te kilka szczęśli- wych chwil, ale następnie Mahmoud oddalił się do Domu Mistyków, grupy uważanej przez Dawita za fanatyczną bandę. Nie miał nawet sposobności pożegnać się z przyjacielem przed wyjazdem. Cierpiał, wyobrażając sobie, co Mahmoud sobie o nim pomyśli. Tak, kochał tych śmiertelnych. Nie wszystkich, to oczywiste, ale tych. Wreszcie pobierał nauki, których Khaldun nie głosił. W końcu gim- nastykował nie tylko umysł, ale i serce. Zdał sobie sprawę, jaką farsą była jego rodzina w Chicago, zale- dwie teatralna zastawka na oszałamiającej scenie życia. Wtedy jedyną miłością była mu muzyka. Christina z pewnością do końca swoich dni przeklinała dzień, w którym po raz pierwszy usłyszała jego klar- net w restauracji, do której przyszła pod czujną strażą rodziców. Za- 102 PAJĄK uważyłjej wniebowzięty wzrok, kiedy pomykał palcami po klapkach. Czy ktoś jeszcze słyszał muzykę tak jak on? Tak, ona, samotna słu- chaczka w sali tonącej w paplaninie i brzęku sztućców. Później po- wiedziała mu, że to właśnie wtedy się zakochała; oszołomiła ją na- miętność jego oddechu, piękno muzyki. Nie dostrzegła wtedy, że jedyne, co miał ludzkiego do zaoferowania, pokazywał na scenie, płynęło z jego ust. Christina czekała na niego w łóżku, czule poddając się żądzom, a Rosalie i Rufus byli jedynie produktami tych zbliżeń, niczym wię- cej. Często zamiast wrócić do domu, odwiedzał wiele innych, dostęp nych bez zastrzeżeń łóżek. Nigdy nie gotował obiadu z Rosalie, jak to teraz robił z Kirą. Mimo błagań syna nigdy nie nauczył Rufusa nawet prostej gamy na klarnecie. Nie podejrzewał, że się to kiedykolwiek zmieni. Teraz przyszło. Nieproszone, nieoczekiwane. \ Jessica wpadła mu w oko, siedząc na seminarium w pierwszym rzędzie - zajmowanym tylko przez studentów traktujących zajęcia najbardziej serio - i pamiętał udawaną pewność sietne, śliczne peł- ne usta, piersi napierające na akrylową bluzkę^ włosy zebrane w praktyczny koński ogon. Naucz mnie czegoś, no; proszę! - mówi- ła jej mina. {, Nigdy nie sprawdził prawdziwości tych obserwacji. Nie poczynił żadnego kroku ku znajomości z nią, ale pewnego anią w klubie stu- denckim wypiła z nim kawę. Nigdy nie zamierzał się z nią umawiać, ale nie potrafił się oprzeć, gdy powiedziała, że nie widziała „Ojca chrzestnego", jego ostatniego odkrycia w świecie filmu, który po- przednio tak długo ignorował. (Odżegnał się od oglądania filmów już po półgodzinie doprowadzających do szału zafałszowań w „Na- rodzinach narodu" oglądanych z Christina w 1916 r.; potrzebował sześćdziesięciu czterech.lat, by znów przekroczyć próg kina.) Usiło- wał tylko poprowadzić z Jessicą uprzejmą rozmowę i coś innego, niespodziewanie zdobywczego lub okropnie chłopięcego padło mu z ust. Kiedy już wiedział, że jej pragnie, rzekł sobie, iż to będzie jedy- nie seks. Zbyt długo nie dbał o swoją męskość - uświadomił sobie z niewiarą, że tak się odsunął od kobiet, iż przez czternaście lat nie trzymał żadnej w ramionach - i zapragnął tej właśnie dziewczyny. Chciał przykryć dłońmi jej nęcące młode piersi. Chciał poczuć do- tyk jej skóry na swojej. Chciał, by go pochłonęła. 103 UCHROŃ MNIE OD ZŁEGO Jakże dal się omamić swojemu pożądaniu. Jak mógł uwierzyć, że gdy ich ciała raz się połączą, zdołają się oderwać? Czy nie tak sa- mo było z Adelą? Chciał nie tylko ciał tych kobiet, ale i dusz. Ich mi- łości. Jedyne, czym darzyli go poznani w przeszłości śmiertelni, to nie- nawiść. I czemu miałoby być inaczej? Był tak różny od nich w myśle- niu, w uczynkach. Żyjąc pośród nich, z czasem spostrzegł, jak jest inny, w bolesnych chwilach - nawet straszny. Ale Adela nigdy tak go nie traktowała. Ani Jessica. A już na pewno nie Kira. Całkowicie bezwarunkowa miłość Kiry była czarodziejstwem. Dzięki Kirze Dawit pojął, jak zrodzony na nowo Khaldun musiał się czuć, gdy zebrał braci w Życiu jako uczniów - wiele chłonnych umysłów gotowych przyjąć ziarno wiedzy. Kira chciała wiedzieć wszystko, uczyć się wszystkiego i robiła to tak szybko! I kochała go tak głęboko, że w życiu kierowała się nawet najdrobniejszymi wskazówka- mi, które jej wpoił. W trakcie pjzelotnej chwili ujrzał kiedyś podobny przebłysk dziecięcej miłości. W Chicago. Nie u Rufusa, który był tak młody, że Dawit zawsze traktował go jak utrapienie, ale u Rosalie. Zdarzyło się kiedyś - nie parMętał okoliczności ani słów, które padły między ni- mi - że popatrzył na nią i zrozumiał, iż nie jest jedynie kimś przypad- kowym noszącym jego geny i rysy twarzy, ale żywym skarbem. Wtedy po raz pierwszy spojrzał na swego potomka tak, jak czyniło to wielu śmiertelnych - ^ czułością, której potęga przyprawiała go o wstrząs. Kiedyś to Adela nosiła blizny po bólu, jakiego doznała, tracąc dzieci na targach niewolników. Ale nawet pocieszając ją, traktował jej opowieści z chłodną świadomością, że mnóstwo dzieci sprzeda- wano, tracono, porzucano; było tak od początków czasu i będzie zawsze. Przeżył szojc, odkrywszy, jak wzrusza go Rosalie, łagodność, z jaką żarliwie pragnęła jego miłości. I dostrzegł to tak późno! Za- nim miał możliwość zbadania tej nowej głębi uczucia, przybyli Po- szukiwacze. Przyłączył się do nich bez oporu, nawet z pewnym za- pałem, ponieważ wiedział, że życie z rodziną i muzykami to tylko iluzja. Po miesiącu pobytu w Lalibelii Chicago wydawało się odle- głym, przyjemnym snem. Kiedy się dało, kosztował go z przyjemno- ścią, ale nie było sensu przeciągać wszystkiego. Śmiertelni mieli swój świat, on swój. 104 PAJĄK Nawet teraz nie mógł pozwolić sobie na zapomnienie, że osob- ne bytowanie stanowiło o jego istocie. Przez cały czas wiedział, że nienaturalne jest dzielenie ogniska domowego ze śmiertelnymi, przywiązanie do śmiertelnego, zawsze umierającego serca. Ta wiedza chroniła go przed szaleństwem; umożliwiała porzucenie tych, z którymi było mu dobrze, gdy miał na to ochotę, i zabijanie tych, którzy byli mu obojętni, gdy wymagała te- go tajemnica Paktu. Lecz wiedział, że tym razem wkroczył na niebezpieczną ścieżkę. Były takie chwile - szczególnie po śmierci Księżniczki, a to przecież tylko pies! - gdy lękał się, że przywiązanie zaprowadziło go zbyt da- leko. Że być może stał się rodzajem nałogowca, zdążającego coraz szybciej do wiecznego piekła. Tak, uczucia, które żywił wobec Jessiki i Kiry, były autentycznie odurzające. Chciał wypić swoją miarkę, nacieszyć sfe nimi, nauczyć się, co znaczy czuć tak, jak one czują, gdy życie zostaje sprowadzone do prostoty'sentymentów. Ale nigdy nie wolno było mu zapominać o swoich ogranicze- niach. r Nie mógł wystawiać się na uczuciowe spustoszenie, które cier- piał przy Adeli. Ten okres i te okoliczności były zbyt gwałtowne, a jej śmierć zbyt okropna. Teraz jego jedyni wrogowi to mijające lata. Żyjąc znów ze śmier- telnymi, dostrzegł wbrew sobie, jak szybko się starzeją. Jessica była chudsza, skóra opinała się mocniej na jej kościach policzkowych, a doświadczenie życiowe zdradzało kobietę dobiegającą trzydziestki. No, a Kira... Kira, tak niedawno niemowlę, zupełnie nie przypomina- ła tego kogoś, kim była. Już jej główka sterczała nad kuchenną ladą. Nagle, jakby wyobraźnia chciała go ukarać, przeniosła go do za- śnieżonego Chicago, do pokoju Rosalie w domu starców, do po- marszczonej skóry i zniszczonej, nic nieważącej postaci. Sam wizeru- nek, który pojawił się mu w głowie, prawie wywołał rhdłości. Pewnego dnia Kira przejdzie taką samą deformację. I Jessica. Nie wolno mu tego oglądać. Choćby żal towarzyszący wyjazdowi miał być jak największy i nawet gdyby pozwolono mu tu zostać, nie zniósłby, gdyby z czasem stał się świadkiem ich powolnej śmierci. Ale gdyby... - Widzisz, tatusiu? - Kirze zostało w misie tylko parę niewymie- szanych grudek ciasta. 105 UCHROŃ MNIE OD ZŁEGO - Doskonale - pochwalił ją Dawit. Nawet prosta wymiana słów z córką zabarwiała mu głos i twarz łagodnością, bez względu na to, co myślał. Jessica miała podobny wpływ... - Mogę iść na górę i zawołać mamunię? - Jeszcze nie. Dajmy jej trochę więcej czasu. Trzęsły mu się ręce, gdy sięgał do szuflady pod drzwiczkami pie- ca po aluminiowe foremki na ciasto. Przez chwilę pozwolił myślom zapuścić się na tereny, na które wejścia bronił z całą mocą, i teraz nie potrafił się uchronić przed trującym pomysłem. A co by było, jeśli Jessica i Kira nigdy nie musiałyby się zestarzeć lub umrzeć? A co by było, gdyby podzielił się z\nimi swoją krwią? To przecież takie proste rozwiązanie. Wprawdzie wywołałoby skandal i być może czekałaby go niesłychanie surowa kara z rąk Khalduna, ale czy to gorsze niż tak szybka utrata Kiry i Jessiki? Wresz- cie Jessica mogłaby być autentyczną partnerką jego życia. Koniec z rozdzieleniem. A Kira miałaby cały świat do dyspozycji, na wiecz- ność. Wiedział, że nie było żadnych precedensów. Od kiedy trafił pod skrzydła Khalduna, nie słyszał, by którykolwiek z braci złamał Pakt, przekazał Żywą Krew śmiertelnemu. Jak to możliwe? Czy nawet Tefe- ri czuł się skazany 4ia oglądanie śmierci kolejnych rodzin? Nic dziw- nego, że opuścił go zdrowy rozsądek! Przemawiając stanowczo, wyłuszczając tezy od zmierzchu do świ- tu, Khaldun przedłożył najprostszą naukę o Pakcie. Przekazanie Ży- wej Krwi było obfazą Boga, Allaha lub Jahwe, Siły Życiowej, dzięki której krew nie umierała. Większa liczba nieśmiertelnych będzie nie- bezpieczeństwem dla nas wszystkich, powiedział Khaldun, wzbudzi dociekliwość ludzi z zewnątrz. Wszyscy mogą wylądować w więzie- niu, pod obserwacją, będą wykorzystywani. Co więcej, każdy świeży przybysz, niezaaprobowany wpierw przez Khalduna, może narodzić się powtórnie jako monstrum. I powiedział, że absolutnie żadna kobieta nie może otrzymać krwi, ponieważ może ją przekazać w łonie płodowi. Nieśmiertelni nie mogą przekształcić się w rasę bez nadrzędnej władzy, rzekł. Pozo- staną wybraną garstką. - Za dar Życia wiąże was ze mną tylko ten Pakt: nikt nie może się dowiedzieć. Nikt nie może się przyłączyć. Jesteśmy ostatni. Każdy złożył przysięgę, wzywając to bóstwo, które rządziło jego życiem. Przysięgli to swoją krwią, którą wylali podczas ceremonii spo- 106 PAJĄK tkania ze śmiercią. Złożyli przysięgę Khaldunowi, zbawcy, który prze- mienił wizję odejścia w śmierć w wieczne życie. Dawit patrzył na swoją ukochaną Adelę, kołyszącą się obok nie- go na gałęzi, z karkiem skręconym rękami śmiertelnych demonów. Tak, nigdy nie pomyślał o złamaniu Paktu. Nigdy przedtem nie usi- łował, tak jak teraz, przypomnieć sobie hebrajskich słów, wypowiada- nych przez Khalduna, kiedy dokonywał Rytuału Życia na jednym z nieżyjących, podczas gdy Dawit, leżący obok, był wciąż częściowo nieprzytomny. Dawit zawsze był szczery wobec KhaMuna. Kochał go jak wszyscy. Czemu teraz targała nim koszmarna pokusa nieposłu- szeństwa? Jakby wyczuwając jego wewnętrzną walkę, Kira wpatrywała się w Dawita, nie mrugnąwszy okiem, gdy wlewał ciasto do foremek. - Tatusiu... Czemu mama jest chora? Dawit przeklął się, jak wiele razy wcześniej. TVle razy pragnął przeżyć jeszcze raz tę chwilę na parkingu, w mustangu Petera i po- zwolić śmiertelnemu żyć. Teraz zdał sobie sprawę, że zabicie przyja- ciela żony stanowiło pomyłkę wynikłą z pochoprrej decyzji. Zycie śmiertelnego było dla niego niczym, ale wszystkim dla jego żony. Z ostatniej deski ratunku uczynił pierwszą. Ale czy w innym wypadku ustrzegłby ich prżęd dowiedzeniem się o losie Rosalie? Wierzył, że śmierć Petera powstrzyma poszuki- wania Jessiki w Chicago, i miał rację. Ale z jego winy stało się to ko- nieczne. Przeklęty impuls! Gdyby pozwolił naturze zabrać Rosalie, książka Jessiki i Petera nie przedstawiałaby niebezpieczeństwa. Pe- ter wciąż by żył. Dawit chciał mieć Jessicę i Kirę przy sobie w domu, z dala od redakcji i namiętności, których tam doświadczała - tymczasem to nie była ta sama kobieta co poprzednio. Jej przyjaciel nie żył od dwóch tygodni, i podobnie ona. Jak zwykle, gdy śmiertelni stawali twarzą w twarz ze śfniercią, zafascynowany Dawit obserwował wstrząs, który przechodzili. Każda śmierć, z którą-się zetknęli, by- ła kolejnym dowodem, że ich czas też nadejdzie. Teraz Jessica jak- by bała się żyć. - Tak naprawdę, to mama nie jest chora, skarbie. Jest smutna. Umarł jej dobry przyjaciel. Pamiętasz, jak wszyscy się czuliśmy, kiedy Księżniczka zdechła, i nie poszłaś do szkoły? To samo przydarzyło się mamuni. Kiedy się jest smutnym, nie ma się ochoty na rzeczy, które się zwykle robi. 107 UCHROŃ MNIE OD ZŁEGO - Czy już zawsze będzie smutna? - spytała mocno zaniepokojo- na Kira. - Nie. Czy ty wciąż jesteś smutna z powodu Księżniczki? Kira stanowczo skinęła główką. - Ale nie tak smutna, jak pierwszego dnia. Pamiętasz, jak płaka- łaś? I ja też? Zawsze w środku będzie nam trochę smutno, ale nie tak samo. Humor się nam poprawia. Mamie też się poprawi. Kira przysunęła się bliżej ojca i zniżyła glos. - Czy to Peter? - szepnęła. Dawit wsparł ręce na biodrach i nie odpowiedział od razu. Co- raz częściej przekonywali się z Jessicą, że robienie z czegoś tajemni- cy przed córką jest bezsensowne. - No wiesz, skąd ten pomysł? - Słyszałam, jak rozmawiała o nim przez telefon. Myślała, że śpię. Dawit westchnął. Wsunął foremki do pieca, zamknął szybko drzwiczki przed piekącym żarem. Jak wszyscy bracia w Życiu był wraż- liwy na wszelakie doznania zmysłowe. Bracia w Domu Nauki ustalili, że Żywa Krew odmładza zakończenia nerwów, dodaje wigoru. Da- wit uznał to za drobną ofiarę. Nie pamiętał już, kiedy wszelki dotyk był stępiony, mniej wyrazisty. Żył jako śmiertelny tylko trzydzieści lat. Do dzisiaj przeżył ponad kilkanaście takich okresów. - Tak, Kiro - przyznał - to Peter jest tym zmarłym przyjacielem. Nie mówiliśmy ci o tym, bo myśleliśmy, że też będziesz smutna. - Peter był Sjardzo miły. Dawał mi prezenty. - I dla mamuni też był miły. - A mili ludzie idą do nieba. Tak mówi mamuń. Niebo. Sama ta myśl wykrzywiła Dawitowi usta grymasem obrzy- dzenia, ale ze względu na Kirę usiłował się pohamować. Niebo to jedyna sprawa pozostawiona przez Khalduna bez odpowiedzi, bo wiedza, którą dysponował, obejmowała tylko świat. Więc Dawit zde- cydował, że niebo to kłamstwo. Nie przyjmował do wiadomości, że oddal zbawienie duszy za cenę Żywej Krwi. Czy miał żyć w poczuciu grzechu, pragnąc rozpaczliwie przebaczenia? Czy miał bić czołem przed niewidzialnym Bogiem jak ludzie pierwotni, którzy uznawali, że duchy ciskają pioruny z chmur? Wszystko to z powodu opowiast- ki o krwi Chrystusa? Opowiadacz, którego Khaldun spotkał przed wieloma wiekami, mógł kłamać od początku do końca. A może Khaldun sfabrykował 108 PAJĄK to wszystko. Kto mógłby sprawdzić, czy Khaldun nie jest jedynym źródłem informacji? Grube dziesiątki lat po przyłączeniu do braci w Życiu Dawit wreszcie zwrócił się do Khalduna po odpowiedź na pytanie: „Czy twoja opowieść jest prawdziwa?" Ten problem dręczył go od pierwszych chwil przebudzenia do nowego życia. Czeka! tak długo, by go poruszyć, bo panicznie lękał się odpowiedzi, nie dlatego że bal się Khalduna. I pjywatne spotka- nie z Khaldunem stanowiło rzecz niezwyczajną, zwykle bowiem zaj- mował się nauczaniem lub był nieosiągalny, pogrążony w medytacji. Jednakże tego dnia Dawit stał się wyłącznym obiektem uwagi nauczy- ciela. Dawit najbardziej podziwiał u Khalduna nadzwyczajny obiek- tywizm zdobyty dzięki opanowaniu namiętności; nie był skory do gniewu ani osądzania innych i zawsze dbał o sprawiedliwość. Tego dnia nawet wpatrywał się w Dawita z łagodnym uśfhiechem. Dawit nie wypowiedział jeszcze głośno pytania, ale Khaldun już je usłyszał. To też potrafił. -Jeśli w to wierzysz - rzekł wtedy - nie potrafię cię przekonać, że jest inaczej. Jeśli nie wierzysz, nic, co bym powiedział, nie może cię odmienić. To ja powinienem cię zapytać: czy to prawda? - Nie - odparł Dawit, przekonany w głębi duszy. I Khaldun, nadal z lekkim uśmiechem, zamknął na zawsze ten temat. Czemu Dawit miałby w to wierzyć? Bracia w Domu Nauki mogli- by przedstawić pól tuzina wyjaśnień, dlaczego Żywa Krew ma wła- sności regeneracyjne. A khaldunici byli przekonani, że sam Khal- dun jest bóstwem, mimo uporczywych twierdzeń mistrza, że jego talenty są do zdobycia przez każdego z nich, przy odpowiednim cza- sie i studiach. Nie, zdecydował Dawit, nie stanie się więźniem Chry- stusa, Allaha, szatana czy innego tworu wyobraźni ludzkości, strażni- ka lub dręczyciela. Nie będzie opłakiwał wykluczenia z bajkowych niebios. Zna i będzie znał tylko ten świat, więc będzie składał cześć tylko temu, co z niego pochodzi. Ileż nastrzępił się języka przy Adeli i innych niewolnikach, któ- rzy marnowali życie, mając nadzieję zbawienia po śmierci. Jak często nalegał na nich, by przyszli do jego niedzielnej szkółki nauki, za- miast pchać się do kościoła, w którym panowie zmusz,ali ich do mo- dlitw i śpiewów. Adela starała się mu wytłumaczyć, że dzięki temu jej kłopoty stawały się bardziej znośne, ale to jedynie doprowadzało Da- 109 UCHROŃ MNIE OD ZŁEGO wita do furii. Czy niewolnicy, wierząc w zbawienie, uwolnili się od rozpaczliwej niedoli swojego życia? Och, słodka Adelo - pomyślał Dawit - zbudowałbym dla ciebie niebo, gdyby to oznaczało, że możesz tu zostać. Zgromadziłbym ce- gły i nosił je na ramionach, gdybyś tylko mogła zaznać spokoju. Dla Adeli, niewolnicy od urodzenia i matki dzieci na zawsze oderwanych od jej piersi, śmierć była wystarczającym niebem. Może faktycznie śmierć jest rajem - myślał. - Peter był bardzo milą osobą - powiedział Kirze. -Jeśli wie- rzysz, że jest w niebie, być może tam przebywa. - Tak - powiedziała Kira. - Niebo to dobre miejsce, tatusiu. My- ślę, że bardzo dobre. Jezus tam mieszka. Mieć chrześcijankę za córkę i to już biorącą się do nawracania! Dawit westchnął. Życzyłby sobie, by Jessica i jej matka zelotka prze- stały napychać główkę dziecka takimi bzdurami. Odezwał się telefon. - Nie podchodź do pieca, Kiro - polecił jej, ruszając do apara- tu w pokoju dziennym, aby nie przeszkadzać Jessice. Marzył o życiu całkowicie pozbawionym telefonu. Ten wynalazek był tylko zawadą. Dawit od razji poznał ciężkie sapanie i wolno cedzony głos wuj- ka Billy'ego. - Chłopcze, nie uwierzysz, co wygrzebałem. Te stare płyty, któ- rych nie widziałem od śmierci taty. Miał w nich nawet fotki, bilety ze wszystkich wieUjjjch koncertów. I to wszystko z bardzo, bardzo daw- nych czasów. \ - Na przykład co? - Po pierwsze Jelly Roli Morton. I coś mi się widzi, że mój tatuś musiał kupić wszystkie płyty Louisa Armstronga. Na jednej jest na- wet autograf. Zupełnie o tym nie wiedziałem. I muszę ci znaleźć The Jazz Brigade, której szukałeś. Musowo trzeba, żebyś tu kiedyś wpadł. - Wpadnę. W tym tygodniu - obiecał Dawit. - A jak znajdziesz The Jazz Brigade, to zaraz się zjawiam, o każdej porze dnia i nocy. Wytłoczyli tylko parę egzemplarzy. - Cholerna szkoda... - powiedział wujek Billy. - Niektórych z nich to w ogóle nie tłoczyli. I przepadło jak amen w pacierzu. Dawit żałował, że więcej śmiertelnych nie dzieli umiłowania hi- storii, jakie przejawiał wujek Billy. Brat dziadka Jessiki tak szczerze przepadał za muzyką, że Dawit chętnie nawiązałby z nim jakieś głęb- 110 PAJĄK sze stosunki, poza przypadkowym telefonem albo paplaniną po nie- dzielnym obiedzie. Ale z drugiej strony, po co? Starzec niedługo bę- dzie trupem. Dawit nauczył się już, że równie dobrze mógłby być pośmiertną maską, jak wszyscy śmiertelni. Jaki sens miało zawieranie przyjaźni z upiorami? - Masz rację, wujku Billy - powiedział tylko. Telefon wprawił Dawita w lepszy humor. Wyjął z komody klarnet i zaczął go składać na oczach Kiry. Do tej pory odmawiał sobie tej przyjemności z nową rodziną, ale nie dłużej. Udowodnił swoje po- święcenie. - Do czego to jest? - spytała Kira. Czy to możliwe, że nigdy nie widziała klarnetu? - Do grania. Idę na górę i zrobię niespodziankę mamuni. Avec moi. Chodź ze mną. i Skradali się schodami jak złodzieje. Dawit trzyshał Kirę za rękę, by go nie zdradziła i nie wbiegła w otwarte drzwi sypialni. Bezpiecz- nie ukryty za rogiem podniósł instrument do ust i zaczął grać soulo- wą melodię „My Funny Valentine", jedną z ulubionych Jessiki. Starał się, by niskie długie dźwięki wibrowały w powietiłu, a potem wziął długi oddech, zaczynając następną frazę". Muzyki zagłuszała gada- ninę z telewizora nadającego wiadomości.- Jessica wyskoczyła z łóżka i wybiegła z pokoje, szukając źródła muzyki. Nadal była w stroju do spania, wypłowiały podkoszulek się- gał jej do ud. Dawit widział urocze okrągłości nagich piersi pod cien- kim materiałem, lirę-ud i pragnął upaść na kolana i całować każdy gładki centymetr jej torsu. Nawet nieuczesana, z włosami sterczący- mi nad skroniami, była pociągająca. Stała jak przykuta do podłogi. Uśmiechnięta. Kiedy melodia się. skończyła, Kira zaczęła krzyczeć z zachwytu i klaskać. Jessica też kląskała, krzywiąc się w zdumieniu. - David... kiedy... , - Mój stary klarnet z uniwerku. Kupiłem go w sklepie z rupie- ciami w Cambridge. Nie wyciągałem go od wieków. - Niesłychane - powiedziała Jessica, nadal nie mogąc otrząsnąć się ze zdumienia. Dotknęła instrumentu i cofnęła rękę, jakby bała się, że go uszkodzi. - Wiesz, jesteś naprawdę dobry! To nie do wiary, że nigdy nie powiedziałeś, że grałeś. Czego jeszcze nie,wiem o tobie? Puścił do niej oczko i lekko pocałował w usta, a potem szepnął do ucha: 111 UCHROŃ MNIE OD ZŁEGO - Nie masz pojęcia, jaki jestem napalony, kiedy gram. - Co ty powiesz? - powiedziała, całując go w zamian w ucho. Jej ciepły oddech trwał tam, zawędrował do ud i Dawit aż się zwinął. Ona również zniżyła głos do szeptu. - No, ale ty nie wiesz, jaka je- stem napalona, kiedy ktoś gra mi serenadę. - Nie słyszę! - poskarżyła się Kira. Jessica i Dawit nie zareagowali, patrzyli na siebie z błyskiem roz- bawienia w oczach. Tej nocy, po raz pierwszy od śmierci Petera, ko- chali się. Dawit nie dał jej zasnąć, dopóki jęczała jego imię. Rozdział 15 N Pewnej niedzieli Jessica z niespodziewaną stanowczością zdecy- dowała, że ruszy tyłek i następnego tygodnia wróci do pracy. Nie by- ło jej tam prawie przez trzy tygodnie, podczas których zapychała się chrupkami, tyła, ślizgała się wzrokiem po książkach, unikała chodze- nia do kościoła, zastanawiała się pad swoim życiem, aż wreszcie uzna- ła, że dość tego dobrego.. Nie mogła po prostu uciec. David i Kira pojechali na Jarmark Młodości powiatu Dade. Jes- sica początkowo.planowała zabrać się z nimi, ale w ostatniej chwili wizja pustego domu przysłoniła chęć odgrywania dobrej kumpelki. Wyrosła już z jarmarków i wiejskich zapachów, głośnej muzyki i dro- giego jedzenia z budek. Uwielbiała kolejki górskie i diabelskie mły- ny, ale nie cierpiała stania po bilety. Lepiej niech David jedzie. Miał więcej cierpliwości. Tylko skąd, na Boga, ją brał? Włócząc się po okolicy pod stuletnimi zielonymi dębami, z Her- batnikiem przycupniętym zręcznie na ramieniu, czuła się samotnie. Więcej niż samotnie. Czuła się opuszczona. Wczesnym popołudniem Nocna Pieśń się nie odzywała. Dzień był gorący, cienie tylko udawa- ne. Prawdopodobnie mieli już za sobą chłodniejsze dni, w przeded- niu wiosny pogoda w galopującym tempie przechodziła w złośliwy upał godny środka lata. - Coś mi się widzi, że nie będę pisała tej książki - rzekła na głos, zaskoczona przekonaniem, z jakim to oświadczyła. Nie sens zdania sprawił jej radość, ale to, że mogła je powiedzieć i nie cierpieć. „Czcij ojca twego i matkę twą" to była książka Petera, jego pomysł, jego in- spiracja. Bez niego przypominała sukienkę o dwa numery za dużą. Mogłaby napisać coś bardziej wiernego sobie. Zawsze chciała napisać wspomnienia o swoim pradziadku, Lucjuszu Bentonie, któ- 112 PAJĄK ry przybył do Miami z Bahamów, do pracy przy kolejach Henry'ego Fraglera. Powiedziano jej, że jego nazwisko można znaleźć na akcie założenia miasta z 1896 r. Jessica zawsze planowała, że siądzie kiedyś z matką i z uwagą wysłucha wszystkich opowieści o najbliższych przodkach. Teraz był czas ku temu. Nie potrzebowała urlopu na na- pisanie książki. Mogła się nią zająć w czasie wolnym i zabrać Kirę, niech też posłucha opowieści babci. Czy to nie jedyny sposób ich przekazywania? Nie mogła czekać wiecznie. Zdała sobie sprawę, że dzisiaj nie da się pokonać łzom, i minę- ła granitowy wskaźnik Tequesta na wzgórzu po drugiej stronie ulicy. Nawet gdy wyobraźnia narzucała jej wizerunek skrwawionego mu- stanga, odpędzała go. Natomiast przypomniała sobie trollika, pre- zent Petera, ukryty przed oczami ciekawskich w szafie ściennej, i uśmiechnęła się. i Czyżby wreszcie poradziła sobie z jego stratą? ?) To było trudne, cięższe, niż mogła sobie wyobrazić. Jak zdołałaby dalej żyć, gdyby coś przydarzyło się Davidowi? Nie przeżyłaby tego, ot co. Wciąż nie potrafiła zrozumieć, jak, na Boga, Bea dała sobie radę. Śmierć ojca rozbiła rodzinę na drobne kawałki, które nie chcia- ły się złożyć. Tamtego roku Alexis mało nie* wyleciała ze szkoły. Zamy- kała się w pokoju i odkryła ucieczkę w marihuanę paloną z przyja- ciółmi. A Bea była zawsze smutna -prawie zawszą, milcząca, nigdy nie starała się nikogo rozśmieszyć przekornymi komentarzami. Wzięła drugą pracę i nigdy nie chciała usiąść spokojnie. Po wypad- ku Jessica nie mogła oprzeć się wrażeniu, że straciła też matkę. Dopiero ostatniego roku college'u, osiągnąwszy wreszcie doro- słość, Jessica poczuła się na tyle przyjaciółką matki, by zapytać ją, przez co przeszła, kiedy owdowiała. - Zycie niesie wiele bólu, Jessico - rzekła rzeczowo Bea. - Moja matka miała ciężkie życje, bardzo ciężkie. Pamiętasz tę historię. Jessica skinęła głową. Po pogrzebie babki, przed dwoma mie- siącami, Jessica ze wstrząsem dowiedziała się, że babcia została zgwał- cona przez białego pracodawcę w Quincy. Zaszła w ciążę i dziadek, pastor, ani nie chciał słyszeć o aborcji, nawet gdyby była legalna. I tak sprzyszedł na świat jej syn - brat Bei, wujek Jessiki, Joe. Babcia i Bea miały tak jasną karnację, że nikt nie zwrócił na to uwagi, jak jasno- skóre jest nowe dziecko, i dziadek zawsze utrzymywał, że Joe jest je- go. O ile Jessica wiedziała, tylko kobiety w rodzinie opowiadały tę historię, przekazując bolesne dziedzictwo. 113 8. UCHROŃ MNIE... UCHROŃ MNIE OD ZŁEGO - Po tym, jak matka mi to opowiedziała, strasznie długo patrzy- łam na nią inaczej - ciągnęła Bea. - Tak jak patrzysz na kogoś, kto przeszedł coś, czego nie jesteś sobie w stanie wyobrazić. Najbardziej surową próbę losu. Ale wiesz, matka nigdy nie miała do tego takie- go stosunku. Traktowała Joego dokładnie tak samo jak mnie, jakby był błogosławieństwem. Więc dostrzegasz światło, ale dopiero wte- dy, kiedy nauczysz się sięgać wzrokiem poza ból. - A czy dostrzegłaś kiedyś światło, mamo? Po tatusiu? Bea posłała Jessice nikły, bolesny uśmiech. Po chwili westchnęła. - Całe dni przeklinałam Boga, pytając tylko dlaczego. Spotkanie Raymonda wszystkich innych spychało w cień. Czego się nauczyłam? Nauczyłam się, że mogę stracić nawet jego, i wciąż żyć. Pewnego dnia spojrzałam na siebie w lustro i choć ledwo mi się to mieściło w gło- wie, pomyślałam: Czuję się dobrze. To w gruncie rzeczy nic nadzwy- czajnego, prawda? Mogłabym przeżyć całe życie i nie dowiedzieć się o tym, ale to chyba jednak coś. Moja matka lubiła powtarzać, że smutki wkłada ćk> kieszeni. Jak^się tak z nimi pochodziło, coraz to dłużej i dłużej, uczyło sieje dźwigać troszeczkę wygodniej i trzymać się troszeczkę bardziej prosto. To cała tajemnica życia, przynajmniej na tym świecie. Sama się d tym przekonasz, kiedy przyjdzie na ciebie niedola. Bardzo Dym chciała ci powiedzieć, Jessiko, że to nigdy nie nastąpi, ale ona zawsze przychodzi. Tego właśnie bała się Jessica. Utrata ojca była kresem dzieciń- stwa, ale reszta życia okazała się taka łatwa. Poznała Davida, zanim mogła zacząć się zadręczać, że jest pozycją w rubryce statystycznej „niezamężna Murzynka". I David nigdy jej nie zawiódł. Została przy- jęta do pierwszej pracy, do której złożyła podanie, jedynej, na której jej zawsze zależało. Kira była zdrowa, pominąwszy astmę, która chy- ba z roku na rok coraz mniej dzieciakowi dokuczała. Czemu więc wszystko to sprawiało wrażenie takiej tymczasowo- ści? Ich życie było jak sen, a już w młodości nauczyła się, że sny się za- wsze kończą. Czy wystarczy jej sił, kiedy niedola zwali się na nią? Czy śmierć Petera była rodzajem lekcji, mającej pomóc dźwigać smutki? Gdy Jessica doszła do żwirowanej dróżki u szczytu podjazdu, Herbatnik zamiauczał z dezaprobatą, wywinął się z jej ramion i dał susa. Jak zwykle potruchtał prosto ku mrocznej grocie i znikł w środku. Z wzrokiem utkwionym w wejście groty, nieobecna myśla- mi Jessica, przyłapała się po chwili na tym, że idzie zboczem ogród- 114 PAJĄK ka, wąską ścieżką między kamieniami i roślinami - za Herbatni- kiem. Grota była najwyższym punktem ogródka, osłoniętym od uli- cy kępą palm, plątaniną tropikalnych paproci i szerokolistnych krzewów, a także szerokim pniem dębu, który informował o adresie państwa Wolde. Sunąc palcami po ścianie dla utrzymania równowagi, zeszła po stromych, wąskich stopniach - aż trzech - i dotarła do szerszej prze- strzeni w dole. Początkowo jedynym znakiem obecności Herbatnika był czerwony błysk ślepi. Herbatnik, nie mający ochoty na towarzy- stwo, zaprotestował miauknięciem i wyskoczył na dwór. Nie starała się go zatrzymać. Nie przyszła tu ze względu na kota. Ściągnęło ją tu przeczucie. Gdyby ktoś pytał Jessicę, czy wierzy w odwiedziny duchów, roze- śmiałaby się tak jak wtedy, kiedy oglądała programy telewizyjne, w których różni prości ludkowie upierali się, że b^i porwani przez UFO. I nie, zaliczała do tego wiary w Nocną Pieśń i duchy z cmenta- rza, ponieważ kilka niewytłumaczalnych gwizdów z.drzewa to nie to samo co rozmowa twarzą w twarz z ciotką Josephiną. Ale w chwilach zamyślenia czuła to. David wyjaśnił jej, że grotę wydrążono, aby służyła za magazyn mączki skrobiowej, ale wszystkie opowieści z okolic Tequesta sprawiały, iż uznała grotę za miejsce po- chówku. Teraz wiedziała, skąd to przekonanie. Qzuła to, gdy przy- kucnęła i kołysała się lekko na piętach, dotykając kolanem skalnej podłogi. W tej chwili potrafiła przyznać się przed sobą, ale potem już nie - ani wobec samej siebie, ani wobec Bei, Alex, a już przede wszystkim nie wobec Davida. Wierzyła, że ojciec jest tu obecny. Nie potrafiła sobie uzmysłowić, kiedy po raz pierwszy to się sta- ło, ale właśnie grota związała ją z domem Davida. Wspomniał o niej dopiero po dwóch miesiącach chodzenia, ale oczarowała Jessicę od pierwszych odwiedzin. Bywając w niej samotnie, przekonała się, że dodaje jej wigoru, a równocześnie spokoju, jakby ktoś brał ją w ra- miona. Uznała to jedynie za przypadek, że będąc w niej, zawsze przy- najmniej raz myślała o ojcu. Nawet przyłapała się na tym, że w my- ślach zawsze mówiła: „Do widzenia, tato", kiedy wychodziła. Ale przed kilkoma miesiącami, gdy David wykładał o muzyce w Chicago, a Kira spała, Jessica zawędrowała do groty,i pozwoliła so- bie na myśl, że ojciec jest tam z nią. Kiedy tylko sobie to wyobraziła, poczuła się podniesiona na duchu. A gdy zdała sobie sprawę, że jest 115 UCHROŃ MNIE OD ZŁEGO już późno, i szepnęła: „Do widzenia, tato", wydało się jej, że w odpo- wiedzi rozległ się nie tyle szept, ile wręcz echo: „Do widzenia, moja dziewczynko". To wytrąciło ją z równowagi, zatrzymało na chwilę, zanim ruszy- ła stopniami w górę, ale uznała całą rzecz za złudzenie. Po prostu. A może było to dla niej tak naturalne, że nawet jej nie zastanowiło. Aż do tej chwili. Kiedy wzrok przywykł do zgaszonego światła, uważnie przyjrzała się dziobatemu, osypującego się płatkami wapieniowi. Owady ma- szerowały szeregiem wokół drobnych korzonków i mchu, który zawę- drował tu na dół. Nagle poczuła się głupio, jak Alicja kucająca w mi- niaturowym pokoju. To tylko grota - pomyślała zawiedziona. Odczekała długie trzy minuty, zanim przemówiła. - Hej, tato - szepnęła niezdecydowanie, z nadzieją. Tak rozpacz- liwie pragnęła odpowiedzi, że usłyszała ją w głowie: „Cześć, moja dziewczynko". To nie był głqfc, nie tym razem, nie jak poprzednio. To była tylko myśl, wspomnienie. Tak zawsze zwracał się do niej ojciec. Dla niego Alex była „dziewczyną", ajessica „dziewczynką", jakby nie miały imion. - Gorąco tu dzisiaj - zamruczała Jessica. Po prostu jesteś gęstokrwista - powiedział głos z wnętrza jej gło- wy. Gęstokrwista? Och, tak. Przypomniała sobie, jak w dzieciństwie często narzekała na upał, więc Bea powiedziała jej, że jest gęstokrwi- sta w przeciwieństwie do tych, którzy mieli rzadką krew. „Masz gęstą krew i tak zakutą pałę, że nic ci się tam nie przebija" - zwykła dorzu- cać matka. „Masz najgorętszą krew, dziewczynko". Głos. Słyszała wyraźnie basowy pomruk ojca w tych czterech sło- wach wypowiedzianych z celową powolnością nauczyciela. Prawie za- pomniała dźwięk tego głosu. Nie słyszała go od ponad dwudziestu lat, aż do tej chwili, gdy rozległ się tak wyraźnie w jej głowie. Wstrzy- mała oddech. Czy to naprawdę mogło zabrzmieć w jej głowie? Nie - uznała. Nie mogło. Jakby wbrew temu rozległ się basowy śmiech. Spod niej? Znad niej? Mógł przylecieć z drugiej strony ulicy, ukryty w powiewie wia- tru, ale Jessica słyszała go w uszach, nie w głowie. Śmiech pełen mi- łości. Śmiech ojca. Przyglądając się ścianie, wyobrażała sobie, że widzi coś tak ulot- nego, że przypomina płatek dostrzegany kątem oka, który zniknie, 116 PAJĄK jeśli się mrugnie lub będzie wpatrywało zbyt intensywnie. Ojciec mógłby siedzieć naprzeciwko niej, po turecku, w starej czapce Oakland Riders i zakurzonych roboczych butach z jaskrawoczerwo- nymi sznurówkami. I prawie wyobrażała sobie, że widzi go, jak zaja- da bułę z mielonym, jeszcze w papierku. Uśmiecha się do niej. Czy naprawdę go widziała, czy tylko bardzo chciała widzieć? Nie potrafiła sobie odpowiedzieć. Jesteś teraz dorosłą dziewczyną, Jessico". Tym razem głos rozległ się tak niespodziewanie i tak wyraźnie, że na ramionach dostała gęsiej skórki. Nie miała już wrażenia, że w jej żyłach płynie gorąca krew. ? - Wiem, że jestem dorosłą dziewczyną - szepnęła, nie znajdując innych słów. „Dorosłe dziewczyny muszą trzymać oczy otwarte. Tak szeroko, żeby widzieć". j - Trzymam oczy szeroko otwarte, tatusiu - odezwała się znów bardzo cicho Jessica, nie chcąc spłoszyć tego głosu. Bała się ruszyć. Drgnęła, krzywiąc się, gdy usłyszała ptasi pisk na dworze. A może ha- łas go odpędzi? No, proszę, oto ona, dorosła kobijeta gada do siebie w grocie w środku dnia. Ale nie potrafiła *odejść. Nie potrafiła udać, że niczego nie usłyszała. „Twoja siła jest siłą kamieni". ^- i Nagle łzy napłynęły jej do oczu. Czy zaraz ją bpuści? Nie chcia- ła zostać znowu sama, jeszcze nie. - Nie, nieprawda, tato - szepnęła, połykając łzy. Potem panowała długa cisza. Jessica miała wrażenie, jakby coś na nią czekało, więc nie ruszała się i oddychała cierpliwie. Nie od- szedł. Wiedziała o tym. Nadal go tu czuła, jego miłość. Przez chwilę grota zdawała się falować wokół niej, jakby wzdychała. Ale wtedy to wrażenie zanurzenia w czymś płynnym ustąpiło, tak nagle jak wyzwolenie z uścisku. Łzy przestały ją dusić. Z piersi promieniowało uczucie zadowolenia, a krew uderzyła żywiej. Zjawa, czy co to było, zniknęła. Jessica widziała jedynie ścianę groty. „Zaopiekuj się dobrze Kirą, dziewczynko. Żebym mógł się z nią spotkać. Aż dusza oddzieli się od serca". Głos - a przynajmniej to coś, co wydawało się głosem - nikł. Te- raz Jessica słyszała jedynie odległy bas mówiący niespiesznie, tuż na granicy słyszalności. 117 UCHROŃ MNIE OD ZŁEGO „Nie ma dobrych potworów. Powiedz jej". Potem nic. Jessica nagle poczuła się niespokojna, wytrącona z równowagi. Ostatnie słowa zmieszały ją. Nawet wystraszyły. Szybko wstała i prawie wybiegła na zewnątrz, ku światłu, poty- kając się po drodze. Wyłoniła się z groty i rozejrzała po ogrodzie, jakby widziała go po raz pierwszy. Zdała sobie sprawę, że serce wali jej tak, jakby miało wyskoczyć gardłem. Poczuła nadchodzący ból głowy. Dobrze jej tak. Zirytowana na samą siebie, otrzepała kolana z pyłu i mierzwy. Racjonalna część umysłu jużjej mówiła, że wymyśli- ła to wszystko, tak jak nonsensowne myśli, które brzęczały jej w gło- wie tuż przed zaśnięciem. Coś mi się zdaje, że można uwierzyć we wszystko, jeśli się tego bardzo chce - doszła do wniosku. Stała na szczycie wzgórka, patrząc na ocienione, puste okna swo- jego domu, aż poczucie osamotnienia zaczęło ją dusić. Skąd to wra- żenie, że ktoś ją obserwuje? Nie ojciec ani przyjazny duch, ale ktoś obcy? * Dobrze zaopiekuje się Kirą. A gdy tylko przyjedzie z Davidem, weźmie ich w ramiona, jakby wrócili z morskiej podróży. - Chodź, Herbatnik * powiedziała, porywając kota w ramiona z zeschłych liści W^pobliżu wejścia do groty. Szła niespiesznie w dół podjazdu, ale zanim dotarła do drzwi, biegła sprintem, ściskając mocno Herbatnika. Nie ma dobrych po- tworów - powtarzała w myślach tajemnicze zdanie. Przez całe popołudnie, które spędziła na czekaniu, nie mogła uwolnić się od tej myśli. Rozdział 16 State Street 502 b Chicago, Illinois Maj 1926 r. - Nie, to leci raz-dwa, raz-dwa. Posłuchaj dobrze. Powiedziałem ci, to szybkie tempo. - A na co ci szybsze tempo, Pająk? Myślałem, że to ballada. Póź- no, czarnuchu. Muszę się zmywać. To cud, że sąsiedzi cię nie zlinczo- wali. - Przelećmy ze szwungiem to nowe wejście, zobaczymy, jak za- brzmi. Jedźmy. Raz-dwa... 118 PAJĄK - Tatusiu? - ...raz-dwa, raz-dwa, gotowy, gramy... - Tatusiu... -Jakiś glos, zakłócenie. Dawit zamiera, stroik klarnetu jest centymetr od czekających warg. Powietrze sączy się z płuc bez towarzystwa muzyki, a natchnie- nie umyka z głowy. Akordy i synkopy w stylu Joplina, wirujące mu w głowie, czekające na uwolnienie, cichną. Lester wzdycha i uderza w kilka fałszywie brzmiących klawiszy baldwina. Pianino potrzebuje nastrojenia, a Dawit wciąż zapomina znaleźć na to czSs. Płaski dźwięk zaraz zacznie grać na nerwach Lesterowi i da mu kolejną wymówkę do wyjścia. Wiadomo. Lester jest taki cholernie wybuchowy. Minęło wpół do dziesiątej. Zostało im zaledwie trzydzieści minut, zanim wła- ściciel zacznie walić do drzwi, każąc przestać hałasować. Studio za- mówili na południe i nie ściągnie się Ala, Tommy'ego i Cle- ve'a przed ósmą na próbę. j Zostaną tylko trzy godziny na zgranie się. W najlepszym razie. -Tatusiu. Dawit po raz pierwszy zauważa Rosalie stojącą ii jego boku. Ma na sobie prostą koszulę nocną sięgającą do kostek, kruczoczarne włosy wiszą luźno do ramion. Jest wysoka jak na ośmiolatkę, wygląda zupełnie jak jej matka. Niech to szlag. Zgadza się/Christina spędza noc u rodziców, bo ojciec jest chory^co tłumaczy, czemu Rosalie stoi tutaj i zawraca mu głowę właśnie w tej chwili. Papież taką szybkością, że Dawit nie rozumie, o czym mowa. - Prawda, tatusiu? Pamiętasz, jak mówiłeś mnie i mamie o tym, że widziałeś go w Nowym Jorku w zeszłym tygodniu? - Kogo? - pyta Dawit nie mogąc się połapać. - Langstona Hughesa. Tego poetę. Powiedziałeś, że podszedł i... - Zawsze jest na koncercie, kiedy gramy w Harlemie - mówi Da- wit, nadal nie mogąc się połapać. - O co w tym wszystkim chodzi? Rosalie uśmiecha się i macha w powietrzu kartką papieru. - Nasza nauczycielka przyniosła nam jeden z jego wierszy, wy- drukowany w czasopiśmie, i już nauczyłam się go na pamięć. Chcesz posłuchać? Nazywa się: „Matka do syna". Cóż, synu, powiem ci, życie nie było dla mnie jak kryształ... Lester posyła Dawitowi jedno ze swoich jadowitych spojrzeń, co oznacza, że palce będą mu się rozjeżdżały na klawiaturze jak ga- lareta, to pewne. Dawit jest ogłupiały; w innych okolicznościach może by się roześmiał. Pracuje nad nową aranżacją tuż przed 119 UCHROŃ MNIE OD ZŁEGO pierwszym nagraniem swojego zespołu - a czekali na to dosyć dłu- go, Bóg świadkiem - gdy tymczasem to dziecko sterczy tu i recytu- je wierszyk. - Rosalie, co ja robię? - przerywa biegnącą bez chwili oddechu recytację. Skronie pulsują mu wściekłością. Rosalie milknie wpatrzona w niego prosząco. - Co ja robię? - pyta znowu, powstrzymując się od krzyku tylko dlatego, że Rufus śpi. Tamten dzieciak nigdy nie potrafi usiedzieć ci- cho, więc jak się przebudzi, nie da spokoju przez resztę nocy. - Masz próbę - szepcze Rosalie. - Zgadza się. I wiesz dobrze, cholernie dobrze, że nie wolno ci tu przychodzić i przeszkadzać mi, kiedy pracuję. Ile razy mam to po- wtarzać? - Tylko dlatego chciałam to zrobić, że idę spać - tłumaczy się Rosalie, wysuwając dolną wargę. Trze przegubem powiekę. - Nie teraz - mówi Dawit. - Zjeżdżaj. Rosalie mamrocze coś, że jest jej przykro i zostawia muzyków samych. Dawit zerka na Lestera i widzi, że wściekłość nadal kipi za okrągłymi okulaf.kami w drucianych oprawkach. - Hej, może jeszcze opowiedziałaby nam jakieś bajeczki na do- branoc - mówi Lester z wyraźnym sarkazmem. - Przepraszam. - Wiesz, chciałbym wrócić do domu, kiedy jeszcze mam gdzie - mówi Lester, wycierając palce o spodnie. - Mój dom nie jest taki jak twój, masz wszyftko, czego chcesz. Żona już mi nagadała do słuchu, że przesiaduję tu przez cały czas... - Przepraszam. Jedźmy. Raz-dwa, daz-dwa. Nowe wejście to hołd dla ragtime'u, reszta jest świeża, nowoczesna, improwizowana. Kawałek jest ostrzejszy, bar- dziej wpadający w ucho, bo ma wyraźniejszy charakter. To całkiem inny numer! Może być na tyle odkrywczy, że zwróci na The Jazz Bri- gade trochę więcej uwagi. Wtedy wydostaną się z tej speluny, w któ- rej grają pod kotleta - robią podkład piosenkarkom z bożej łaski i czasem mają szansę pokazać się solo - i zabezpieczą sobie stałą umowę w „Sunset Cafe". Grając to w żywym tempie, będą mogli za- cząć tym numerem letni koncert w przyszłym tygodniu. „Wiecznie żyję dla ciebie, świruję za tobą..." Właściciel puka za kwadrans dziesiąta. Dawit widzi po twarzy Le- stera, gdy macha ręką na pożegnanie, że też mu się podoba, chociaż 120 PAJĄK wciąż się krzywi. Nie przyzna tego, ale wie, że ta muzyka jest warta za- chodu. Dawit uznaje, że nie zdoła zasnąć, kiedy układ akordów dźwię- czy mu w głowie, a wyczekiwanie pompuje adrenalinę do krwi. Przez dwadzieścia minut siedzi przy pianinie, bezdźwięcznie dotyka klawi- szy, nuci pod nosem. Ale musi odpocząć. Po drodze do łóżka mija pokój dzieci, jasny w świetle bijącym przez rozsunięte zasłony. Nie wiadomo, czemu na widok światła kła- dącego się na łóżeczkach, Dawit przystaje w drzwiach. Rufus jest po- grążony w głębokim śnie, ale Rosalie złożyła dłonie na piersi i jej oczy lśnią. Dawit czuje ukłucie winy. Córka skarżyła się już w przeszłości, że muzyka nie pozwala jej zasnąć; wygląda na to, że nie umie jak Ru- fus zasnąć podczas późnych prób. Dawit wchodzi do pokoju, staje przed oknem u stóp dziecinnego łóżka. Patrzy ni mroczną ulicę, którą przejeżdżają z hałasem trzy pojazdy. State Street jest zawsze ruchliwa, bez względu na porę. Dlatego uparł się tu zamieszkać. Kie- dy wytęża słuch, dociera nawet do niego śmiech fmuzyka z klubu przecznicę dalej. Żałuje, że nie może grać, ani chpćby być... Kto to? Wzrok Dawita przesuwa się ku punktowi dokładnie poniżej bu- dynku; przez chwilę szuka. Był pewien, że widział.rnężczyznę w bie- li, opartego o barierkę, ale już przepadł. Czy to możliwe, że... Dawit nie dopuszcza nawet do siebie tej myśli. Jeszcze nie. Nie teraz. Jest za wcześnie. - Rosalie, to nagranie to naprawdę bardzo ważna sprawa - mó- wi cicho, nadal wyglądając na dwór, nie odwróciwszy się do niej. - Wiem - odpowiada Rosalie. Czemu tak trudno jest mu ją przeprosić? Dawit ledwo może zna- leźć słowa. - No tak... To dlatego byłem taki niemiły dla ciebie. Ale chciał- bym posłuchać tego wierszyka Langstona. Wiesz, może mogłabyś go powiedzieć jutro, przy śniadaniu. Wcześnie. - Mogę powiedzieć teraz. Dawit zerka na Rufusa, który nie poruszył się, zwinięty w kłębek i odwrócony do ściany. Lepiej nie ryzykować, że się go obudzi. - Nie, nie teraz. Jest za późno. Posłucham go jutro. - Brze - powiada Rosalie. Uśmiecha się, zadowolona. Dawit ze 121 UCHROŃ MNIE OD ZŁEGO zdziwieniem zdaje sobie sprawę, że tak niewiele trzeba, by sprawić jej przyjemność. Czemu tak rzadko zauważa, jakie z niej śliczne dziecko? - To musi być ciężkie, mieć tatę muzyka - myśli na głos. Rosalie nie odpowiada, wzrusza ramionami pod przykryciem, przez długi czas milczą w świetle księżyca. Dawit pochyla się nad pa- rapetem i przeczesuje wzrokiem ulicę, od końca do końca. Czło- wiek, którego, jak mu się wydawało, widział, znikł. Na pewno mu się zdawało. -Jestem wiecznie twój, powaga, żaden pic... Dawit wciąż słyszy swoją piosenkę. Kciukiem wybija rytm na pa- rapecie i nuci. Zdaje sobie sprawę, że przyszedł czas na The Jazz Bri- gade. Więc przyzwyczaj się do tego, Rosalie - myśli wpatrzony w nie- spokojną noc. Żeby było lepiej, najpierw musi być gorzej. Nie bardziej potrafi kontrolować swoje przeznaczenie niż blask księżyca czy drogę tropikalnego sztormu. > W tej chwili ku własnemu zaskoczeniu, nawet panice, Dawit czu- je smutek. Nie od,razu potrafi go zrozumieć. Czeka go utrata czegoś w życiu, które sofie stworzył. Jak* przerażające jest - uświadamia so- bie - kiedy los ma władzę odebrać to, co zaczęła wola. Pochyla się nad Rosalie, aby pocałować ją w czoło, i wargi zatrzymują się na dłu- żej na gładkiej skórze pięknego dziecka. - Dobranoc, królewno. - I trwa tak, pochylony. - Kocham cię. Oczy Rosalie są zamknięte i Dawit jest zadowolony. Musiała wreszcie zasnąć, rozkoszując się chwilową ciszą. f Rozdział 17 William Emmet Gillis wiele widział przez osiemdziesiąt lat ży- cia. Jako sześcioletni chłopiec, pod Macon, sam z matką w szopie, której dach wspierał się o drzewo, widział narodziny siostrzyczki, któ- ra przyszła na śwjat nóżkami do przodu spomiędzy zakrwawionych ud rodzicielki. Podczas wojny, oswobadzając obóz koncentracyjny, widział chodzące szkielety z wytatuowanymi numerami na cienkiej jak papier, białej skórze - dzieło samego szatana. Widział, jak rodzi- ce, żona, córka, siostra i dwaj kuzyni szli przed nim do Niebiańskiej Chwały. Ale aż do tego dnia nigdy nie widział ducha. Nie było sensu zaprzeczać, że ma przed sobą na zdjęciu ducha, patrzącego mu prosto w twarz, szeroko uśmiechniętego. Duch był 122 PAJĄK w białym smokingu, muszce i trzymał przed sobą w obu rękach klar- net z ciemnego drewna. To był mąż Jessiki, David. Ta sama ładna buźka, gładka jak u ko- biety. Ta sama skóra, która wyglądała tak, jakby żaden wągier się do niej nie przyczepił. Te same idealne zęby. I te oczy, które zawsze jak- by patrzyły gdzie indziej, nawet kiedy spoczywały na tobie. Wujek Billy przysiągłby, że zawsze przyprawiały go o dreszcz, od kiedy po- znał tego chłopaka. Martwe oczy. Ożywały, tylko kiedy nawijał o mu- zyce. To był David na zdjęciu, oczy i cała reszta. Chodzi o to, że we- dług daty w dolnym prawym rogu, na bębnie, pożółkła biało-czarna fotografia pochodziła z letniego koncertu The Jazz Brigade w 1926 roku. Duch wyglądał na trzydzieści lat, tak jak teraz David. Trzymał się dobrze jak na faceta, który dobija setki. Sakramencko dobrze. To był wymarzony dzień na spotkania z ducharhi. Właśnie rano ujrzał innego. Obudził się i oto u stóp łóżka, w słabym świetle poran- ka stała kobieta. Poznałby ją nawet bez tej białej perkalowej sukien- ki, w którą była ubrana, najlepszej, na jaką było Ją stać na ślubie sześćdziesiąt lat temu. Jego zmarła żona, Sadie. Uśmiechała się i wy- ciągała rękę, jakby chciała go dotknąć. .»• Jej widok zabolał wujka Billy'ego, zwłaszcza.że wyglądała tak młodo i ślicznie, świeżutka jak w dzj,eń wesela, ale ,coś powstrzymało go od dotknięcia jej. Wiedział, czym by się skończyło. Poprzedniego dnia miał oślepiający ból głowy, a oddech nie mógł mu się wydostać z gardła. Spał przy włączonym nawilżaczu, żeby przeczyścić płuca, ale chyba nie za bardzo to pomogło; coraz słabiej łagodziło dolegli- wości, w miarę jak się starzał. Od udaru ciało nigdy nie doszło do sie- bie, nawet trochę. Lekarz powiedział, że może mieć miniudary, na- wet ich nie czując,\j wujek Billy uznał, że te drobne wstrząsy odbierają siły starym członkom. Zobaczywszy Sadie, wiedział, po co się zjawiła. Nie to, że się bał. Bóg wiedział, że był znużony. Po prostu nie potrafił siąść pro- sto na łóżku i podnieść zdrowej ręki, żeby jej dotknąć. Po prostu nie mógł. Później, kiedy postać znikła, czuł wstyd. Nie wzdrygał się przed Niebiańską Chwałą. Nie, Panie. Nie, jeśli znaczyło to bycie z Sadie, która wysiliła się na tę nadzwyczajną wyprawę, żeby go zabrać. Spisał- by się lepiej, gdyby przestał być kamieniem u szyi biednej Bei. Więc zdecydował, że gdy następny raz zobaczy się z Sadie, pójdzie z nią. 123 UCHROŃ MNIE OD ZŁEGO Potem ujrzał drugiego ducha i wszystko zrozumiał. Zaraz po lunchu, przeglądając ostatnie pudełko z szafy ścien- nej, znalazł to zdjęcie. Akurat odłożył słuchawkę po rozmowie z Da- videm, kiedy wysunął z wyblakłej okładki tę rzadką płytę The Jazz Brigade i wypadła fotografia. Ojciec musiał ją tam włożyć na prze- chowanie i zapomniał. Jego szczupła postać figurowała w środku. Młody, z wypomadowanymi włosami, otoczony paczką szczerzących zęby muzyków. Wujek Billy przypomniał sobie, że ojciec nie posiadał się ze szczęścia, kiedyjego ulubiona kapela jazzowa zgodziła się po- zować po występie do tej fotografii. Już większa radość nie mogła go spotkać. \ David, duch, był u boku ojca. Początkowo wujek Billy przeraził się i upuścił zdjęcie na podło- gę. Wylądowało tak, że duch patrzył prosto na niego. Nie można się było pomylić. Wiadomo, kto to był i co to znaczyło. Podróż Billy'ego ku Niebiańskiej Chwale zaczęła się tego dnia, w którym Bea przy- wiozła go tu, żebv z nią został. Zaczęła się z chwilą, w której David po raz pierwszy podał mu rękę i przywitał się. „Byłeś w Chicago w latach dwudziestych? Słyszałeś kiedyś o The Jazz Brigade?" Wymówił się^duchowi Sadie, łagodnemu duchowi. Będzie mu- siał pójść z tym„który przez cały czas traktował go jak zabawkę, któ- ry znużył się czekaniem. Będzie tu niebawem. Wujek Billy miał na sobie tylko szlafrok, włożył go na lunch z Beą, zanim pobiegła do kościoła poprowadzić próbę chóru do mszy wielkanocnej. Sam będzie musiał się wykąpać. Nie ma sensu, żeby dorosły mężczyzna czekał, aż wykąpie go jakaś kobieta. Jechał wózkiem do łazienki, kiedy usłyszał pukanie Davida, bęb- nienie palców o żaluzje okienne przy drzwiach wychodzących na ogród z tyłu. Zobaczył rozmyty cień. Wujek Billy»pojął, że może sobie dać spokój z kąpielą. Pojawie- nie się Davida pewnie wszystko zmieni. - Wujku Billy! - rozległ się głos Davida. - Otwarte! - odkrzyknął wujek Billy. Miał ochrypły głos. David wszedł, uśmiechając się szeroko. - Nie ma samochodu Bei - zauważył. - Chyba nie rozrabiasz za bardzo, co? Wujek Billy nie odpowiedział, zmierzył wzrokiem Davida od stóp do głów. Obejrzeć go na zdjęciu to jedno, ale obejrzeć we własnej 124 PAJĄK postaci, to drugie. Oto Pająk Tillis tu, w pokoju, wjego towarzystwie, prawdziwiutki do ostatniej kropli krwi. Spoglądając na fotografię le- żącą na podołku, wujek Billy poczuł, jak mrówki rozbiegają mu się po nagich stopach spoczywających na podpórce wózka. - Dobrze się czujesz? - spytał David. Wujek Billy bez słowa podniósł zdjęcie zdrową ręką i podał Da- vidowi. Niech se sam zobaczy. David wziął zdjęcie w obie dłonie. Kiedy tylko zobaczył, co trzy- ma, szeroki uśmiech zaraz znikł mu z twarzy. Prawdę powiedziawszy, cała twarz mu się zmieniła. Początkowo, kiedy zerknął szybko na wujka Billy'ego, wyglądał na wystraszonego, ale potem jego wzrok wrócił do zdjęcia i wujek Billy zobaczył, jak zaciska szczęki. Nie po- ruszył się. - Skąd to wziąłeś, wujku Billy? - spytał David z miejsca, gdzie stał, pół metra od wózka. y Oczy o?yły mu teraz, ale spokój w nich był za łagodny, to była ra- czej maska niż żywa twarz. Kiedy wujek Billy nie odpowiedział, David zapytał jeszcze dwa razy, dokładnie tymi samymi słowami. Chyba za- czął tracić cierpliwość. T Trzeci raz i wujek Billy nie odpowiedział. Siedział w fotelu i pa- trzył badawczo w oczy Davida. Poprzednio nigdy nie miał możliwo- ści zajrzeć w oczy duchowi i uznał, ze jak już trafiaimu się taka szan- sa, powinien wykorzystać ją do granic możliwości. Mrówki wlazły na lewe ramię, jak zawsze miały w zwyczaju przy udarze. Korciło go ru- szyć ręką, ale zapomniał, jak się to robi. Nie powinien wyłączać na- wilżacza. Płuca miał napięte, jakby nie mógł nabrać ani wypuścić po- wietrza. David zbliżył się O krok, a potem usiadł na brzegu zasłanego łóż- ka. Nie odezwał się słowem, zupełnie jak nauczyciel wujka Billy'ego z podstawówki, pan MoTley, który zawsze milczał przez pięć minut, kiedy klasa go zawiodła albo się nie wykazała. Przesuwał wtedy po niej wzrok, jakby miał wydać wyrok. Teraz David, jota w jotę jak pan Morley, wałkował w myślach, jaka to kara najlepiej będzie pasowała do zbrodni. David westchnął długo, ciężko. Spojrzał w okno, na puste bieliź- niane sznury za domem. Bea zdjęła pranie tuż przed wyjazdem, mó- wiąc: „Lepiej je schowam, bo jeszcze lunie. To zajmie mi kawał cza- su, wujku Billy. Na pewno nie chcesz, żebym zadzwoniła po pielęgniarkę?" 125 UCHROŃ MNIE OD ZŁEGO Wujek Billy prawie wygnał ją wtedy z domu. Nie, do diabła, nie potrzeba mużadnej cholernej pielęgniarki, kiedy ma zostać sam na dwie godzinki. Zabieraj swój przemądrzały tyłek, powiedział Bei. Rozśmieszył ją. Ostatnie, co usłyszał, zanim drzwi się zatrzasnęły, to dziewczęcy śmiech, który przypomniał mu Sadie. - Porozmawiajmy o zdjęciu, wujku Billy - powiedział duch. Sta- rał się zachować cierpliwość, ale niezbyt mu to wychodziło. Wujek Billy przejrzał tę głupotę. Nie był durniem. - Nie mam nic do powiedzenia - rzekł.- - No, chyba nie wierzysz, że to mogę być ja. - Slowam o tobie nie powiedział, no nie? - odparł wujek Billy. Tu cię mam! - pomyślał. David odczekał chwilę, zanim się znów odezwał. - Wydajesz się poruszony - powiedział. - Nasunęła mi się myśl, że być może coś cię trapi. Panie święty, czasami ten chłopak tak składa zdania do kupy, że ciężko dopatrzyisię w nich sen^u, jakby szukał najbardziej okrężne- go sposobu, żeby wykrztusić, co mu leży na wątrobie. To zasługa to- warzystwa białych, tych całych uniwersytetów nie wspominając. - Nic a nic rpnie nie*trapi - odrzekł. No i proszę/Tym razem wyraźnie dojrzał, że Davidowi drgnęły szczęki. Musiał tak zgrzytnąć zębami, że cud boski, że mu nie powy- latywały. - Zrozum, Łę fotografię zrobiono w tysiąc dziewięćset dwudzie- stym szóstym roku - cedził słowa, jakby lał syrop klonowy. - To sie- demdziesiąt jeden lat temu. Czy teraz rozumiesz, czemu to niemoż- liwe? To musiałby być mój dziadek, no nie? Czy nie dałoby się dojść do jakiegoś porozumienia, wujku Billy? Po prostu wezmę ją ze sobą do domu. Porozumienie? O co mu chodzi? Jaki jeszcze numer chce wy- kręcić? - Rozumiem tyle, co widzę. Widzę to, co rozumiem - powie- dział wujek Billy. Nagle poczuł przypływ śmiałości. - Prawdę mówiąc, za pierwszym razem, kiedy cię zobaczyłem, wiedziałem, że z tobą jest coś nie tak. Wiedziałem na mur beton. Tylko spytaj Beę. Nawet jej powiedziałem: „Nie ma co, dziwny facet trafił się twojej najmłodszej, no nie, Bea?" A ona: „O co ci chodzi?" Aja: „Tak mi się zdaje na wy- gląd. Niewielki ze mnie pożytek, ale patrzeć jeszcze potrafię". Ulżyło mu, kiedy to powiedział, kiedy się wyjaśniło. 126 PAJĄK - No, to coś mi się zdaje, że musisz zrobić, co musisz - powie- dział z całą rześkością, na jaką potrafił się zdobyć. Duch załamywał ręce opuszczone między kolana i gapił się w ko- lorowy bieżnik, prezent Bei dla wujka Billy'ego, marokański dywanik wypatrzony na wyprzedaży. Wujek Billy nigdy przedtem nie miał dy- wanu z Maroka - prawdę powiedziawszy niczego innego też. Od kie- dy się tu wprowadził, zawsze tylko spotykał się z najlepszym traktowa- niem. Nie mógł na nic narzekać. David siedział bez ruchu długi czas. Przeżuwał coś w myślach, marszczył czoło. Niech to diabli, tak wyglądał, jakby mu się na płacz zbierało. Nie odzywając się słowem, wstał wreszcie i wziął płytę The Jazz Bri- gade z półeczki przed wózkiem. Przesunął palcami po twardym brzegu i podszedł do gramofonu na biurku. Kiedy włączył płytę, muzykę pra- wie zagłuszyły trzaski, nagromadzone z czasem. Dźwięki były odległe, bardzo odległe, jak wzrok piwnych zasmuconych ślepi ducha. Wujek Billy nie znał nazwy melodii, ale słyszał ją wiele razy wcześ- niej, w Chicago, bo ojciec zwykł ją puszczać. Ojciec nigdy nie był tak dumny jak wtedy, kiedy wyszła ta płyta, i puszczał j-każdego wieczo- ru, wróciwszy po noszeniu gościom kufrów i walizek w hotelu. Ci chłopcy są jak rodzina, powtarzał. Pamiętam ich, kiedy nic nie zna- czyli. A teraz, popatrz. I puszczał ją,znowu. ^ Wujek Billy od dawna, bardzo dawna nie wracał pamięcią do rozmów z ojcem. Może powrót do wspomnień był częścią tego wszystkiego. - Wygląda na to, że właśnie zamierzałeś wziąć kąpiel, a ja ci przerwałem - oznajmił David, jakby chciał wyjść. Ale nie wyszedł. Natomiast zaszedł od tyłu wujka Billy'ego, złapał rączki wózka, powo- li zatoczył nim półkole ..i wyprowadził tyłem na korytarz. - Na to wygląda - tzekl wujek Billy. Musiał przyznać, że teraz był ociupineczkę wystraszony. Nie lubił, kiedy ludzie ciągnęli wózek tyłem. Zawsze wolał wiedzieć, gdzie jedzie, i chciał wpierw zobaczyć miejsce, w którym miał się znaleźć. - Przepraszam, że zawracałem ci głowę - powiedział David tak grzecznie, że aż miło. - Nie ma sprawy - odparł wujek Billy. Płuca dawały mu do wiwa- tu. Każdy oddech kosztował tyle zachodu, że ledwo nie pękły. Znaleźli się w łazience. Wujek Billy zauważył, że nawet tam do- cierały cichuteńkie odgłosy muzyki, ledwo, ledwo słyszalne. Potem 127 UCHROŃ MNIE OD ZŁEGO usłyszał chrzęst i wizgot kranu, i obłoczek pary uniósł się za jego ple- cami, gdy woda trysnęła o emaliowaną wannę. Chlust! i wyrównał mu się oddech. Niewielka doza kochanej, gorącej pary i od razu zro- biło się znacznie lepiej. -Jeśli nie masz nic przeciwko temu, pomogę ci dziś przy kąpie- li - oznajmił David. - Może być? Nie przeszkadza ci to? I stał za wózkiem, jakby faktycznie czekał na odpowiedź. Wujek Billy na pewno-by się tym razem uśmiechnął, ale był tak zdenerwo- wany, że siedział w milczeniu, podczas gdy duch stał mu za plecami i nic nie robił, tylko czekał. Jakby nie podjął już naprawdę decyzji w "chwili, gdy jego cień dotknął drzwi. Rozdział 18 - To nie serce ani kolejny udar. Z tego, co zdołaliśmy ustalić, musiał pośliznąćAię w wannie i uderzyć głową - powiedziała prawie szeptem Alex. Rodzina zebrała się w poczekalni izby zabiegowej szpitala Jack- son Memoriał, wprowadzona przez Alex, która miała na sobie biały kitel laboratoryjny z mosiężnym identyfikatorem ALEXIS JACOBS, DR MED, HEMATOLOGIA. Jessica zmuszała się do patrzenia na rowki na identyfikatorze, dosłownie zamykając uszy przed słowami, które płynęły z list siostry. Chciała ukryć się w szoku i bólu, jakie spowodowała nugła hospitalizacja wujka Billy'ego, ale racjonalna część umysłu nie pozwalała na to, jakby w obawie, że może całkiem przestać odbierać wszelkie bodźce. Jak to lubi powtarzać mama? Nieszczęścia zawsze chadzają trój- kami. Księżniczka, Peter, a teraz wujek Billy. Czy to koniec serii? Pro- szę, Jezu. Czy ta straszna pora smutków wreszcie przeminie? - Wynikiem byl krwotok mózgu i obrzmienie, skomplikowane wcześniejszym krwawieniem i zniszczeniem tkanek po udarze. Jest w śpiączce, ale nie sądzę, żeby długo wytrzymał - powiedziała Alex. - Nie może samodzielnie oddychać. Bea pociągnęła nosem i otarła go wymiętą chusteczką higieniczną, którą obracała w ręce przez ostatnie dwie godziny, kiedy wszyscy poja- wili się w szpitalu, holując za sobą Kirę. Kiwała głową przy każdym sło- wie Alex. Miała twarz zaciętą, nieprzeniknioną. Jessica żywiła nadzieję, że matka nie wini się za to, że zostawiła wujka Billy'ego samego. 128 PAJĄK - To sprowadza się do podtrzymywania życia. Jego lekarzem jest dr Guerra i on poda więcej szczegółów - dodała Alex, ściskając ło- kieć Bei. - Może będziesz musiała podjąć bardzo ciężką decyzję, ma- mo. Wiesz o tym, prawda? Bea znów skinęła głową, tym razem spojrzała krótko w sufit, za- nim zamknęła oczy. - To niesprawiedliwe, że musi się decydować o życiu albo śmier- ci ludzi - zamruczała. - Podtrzymywanie życia to nie życie, mamo. To maszyny. - Wiem. Czując rękę Davida ściskającą ją silniej w pasie, Jessica obejrza- ła się przez ramię na Kirę. Siedziała po drugiej stronie poczekalni, chichocząc z blondynkiem w jej wieku, podczas gdy matka chłopca siedziała z zapłakaną, zaczerwienioną twarzą. Wyglądało na to, że kobieta też musiała sobie radzić z niespodziewaną tragedią. - Kira! - ostro zawołała Jessica. Kira szybko odwróciła głowę ku matce, lekko zaskoczona. - Chodź tu. - Lepiej, żeby tego nie słuchała - powiedział jej do ucha David, wieczny ambasador córki. I - Chcę ją tylko mieć przy sobie. Chcę*ją wziąćiza rękę. Gdy Kira zjawiła się u jej boku, Jessica przygarnęła córkę, po- gładziła po policzku. Nagle zebrałc>-sic jej na płatz, ale chyba nie z powodu wujka. Nie miała okazji zawrzeć z nim blii iszej znajomości, bo poznała go dopiero po przyjeździe do Miami. Chociaż to fatalnie brzmiało, nikt nie oczekiwał, że wujek długo pożyje, i Bea chciała, by umarł w spokoju, na łonie rodziny. Coś innego, głęboko w środku Jessiki, ciągnęło ją do płaczu. Może to nagromadzenie niedoli w tym pokoju, w którym takie mnó- stwo złych wieści dosięgało tak wielu. -Jestem głodna, mamuń - poskarżyła się Kira. - Zaraz pójdziemy coś zjeść - obiecała. Bea zadzwoniła do nich, kiedy tylko przyjechała do domu i za- stała wujka Billy'ego rozciągniętego w wannie, z krwawą raną na skroni. Woda przelewała się przez brzeg wanny, mocząc korytarz. Tylko czysty przypadek sprawił, że wujek się nie utopił. Może tak by- łoby dużo lepiej, litościwiej - pomyślała Jessica. Szybka śmierć musi być lepsza niż sztucznie przedłużane życie. W szpitalnej kafeterii, w której czekali, podczas gdy Alex zabra- ła Beę na oddział intensywnej opieki, David odczytał myśli Jessiki. 129 9. UCHROŃ MNIE... UCHROŃ MNIE OD ZŁEGO - Byłoby lepiej dla wujka Bilh/ego i twojej mamy, gdyby się wszystko skończyło - powiedział. Kirę zbyt pochłonęło dokładne zalewanie olbrzymiej porcji fry- tek keczupem, by zwracać uwagę na przyciszoną rozmowę dorosłych. - Myślałam tak samo, ale mam jakieś poczucie winy. - Nie pojmuję, jak on przeżył to wszystko - rozważał na głos Da- vid. - Powinien od razu umrzeć, od uderzenia. Albo powinien zaraz potem utonąć. To niepojęte. - David - skarciła go cicho, wskazując głową Kirę - proszę. Zażenowany uśmiechnął się niewyraźnie. - Przepraszam - powiedział, obracając na'-talerzu przywiędły liść sałaty w sałatce szefa kuchni. Jak na ironię David planował odwiedzić wujka Billy'ego tego po- południa. Podsłuchała jego telefoniczną rozmowę, z której wynika- ło, że bardzo chciał obejrzeć jakieś płyty. Wujek zadzwonił, kiedy wy- chodzili z domu do pasażu handlowego kupić szkolne przybory Kirze - obiecali jej nowy tornister, bo w starym pękł plastikowy pa- sek. Po telefonie Jessica powiedziała Davidowi, że sama weźmie Kirę. Jedź i baw się swoją muzyką, kazała mu. Gdyby tylko 'pojechał, jak zaplanował. Ale tkwił wciąż w domu przy komputerze, kiedy wróciły niecałe dwie godziny później. Mijały próg, gdy zadzwoniła rozgorączkowana matka. - Czemu zmieniłeś zdanie i nie pojechałeś wcześniej do wuj- ka? - zapytała go w kafeterii. Czuła się zagrożona przez białe labora- toryjne kitle i nieustanne przywoływania głośników, warstewkę steryl- ności pokrywającą promieniujący cierpieniem budynek. Nic dziwnego, że David nienawidził szpitali. Też chciała opuścić ten gmach i to szybko. David wzruszył z roztargnieniem ramionami. - Cholerni francuscy redaktorzy. Mieli pytania do tekstu, który posłałem im trzy tygodnie temu. Nie mogłem się oderwać od tele- fonu. - Tatusiu, przeklinasz - wytknęła mu Kira. To niesamowite, jakie sztuczki potrafi wyczyniać umysł. Kiedy Jessica przyjechała do domu, muzyka sprawiła, iż w pierwszym odru- chu nabrała przekonania, że David odwiedził wujka Biłly'ego. Wresz- cie pomyślała, że koniec pokuty za rozbicie płyty Davida. Kiedy szły z Kirą ogrodem, wydawało się jej, że słyszy muzykę sprzed wielu lat 130 PAJĄK sączącą się z otwartego okna, kawałek The Jazz Brigade pod tytułem „Żyję wiecznie dla ciebie", który pamiętała z początków spotkań z Davidem. Była tego tak pewna, że wydawało się jej, iż słyszy kipiące energią solo klarnetu. Ale zanim otworzyła frontowe drzwi, muzyka się rozpłynęła. A David siedział przy biurku, ciężko zapracowany, w kompletnej ciszy. Rozdział 19 TO NIE CHODZĄCA DOSKONAŁOŚĆ, TO CHODZĄCA UPIERDLIWOŚĆ. (P. DONOWTCH) Jessica dopiero po południu zakończyła wizytę w redakcji, spo- tkanie z kolegami, których nie widziała od tygodni. Co zaskakujące, czuła ich brak. Brakowało jej nawet pociechy jednostajnego gwaru i rutynowych zajęć. Powrót dobrze jej zrobił. f Celowo omijała wzrokiem biurko Petera, sprzątnięte i ograbio- ne z fotela. Natomiast spędziła pół godziny, omawiając dobre wieści z Emily, młodą reporterką od spraw parlamentu stanowego, która właśnie przekonała się, że jest w ciąży, mimo że jakiś czas wcześniej lekarze oświadczyli jej, że nigdy nie pocznie. Taki był styl Boga. Jed- no życie zakończone, drugie cudownie stworzone.Tajemnica i cud. Więc Jessica była w dobrym nastroju. Myślała, że jest gotowa, kiedy siadła za biurkiem, włączyła komputer i przycisnęła klawisz, gotowa zapoznać się z pocztą elektroniczną. Zebrała siły, przewidu- jąc, że znajdzie stare-wiadomości od Petera, które zapomniała wy- kasować. Trzymała palce w pogotowiu, by oczyścić ekran, gdy tylko się pojawią. Znalazła wiadomość od Sy z przedpołudnia, prosił o od- wiedziny w jego gabinecie, kiedy znajdzie wolną chwilę; zawiadomie- nie dla wszystkich użytkowników sieci o terapii poszokowej, która się już zakończyła; stare wiadomości od kolegów, przeważnie kon- dolencje i słowa niedowierzenia w to, co się wydarzyło. Potem przeszła do wiadomości z ostatniego dnia przed przerwą w pracy. Wtedy pojawiło się to. Czas nadania, umieszczony obok - 22.22 - tuż przed ustaloną przez koronera godziną śmierci. Jedna z ostatnich rzeczy, które Peter zrobił przed śmiercią, to wysłanie jej wiadomości. TO NIE CHODZĄCA DOSKONAŁOŚĆ, TO CHODZĄCA UPIERDLIWOŚĆ. Nawet nie wiedziała, co to znaczy. 131 UCHROŃ MNIE OD ZŁEGO Zanim zdała sobie sprawę, co się dzieje, z gardła wyrwał się jej szloch. Matt, czarny brat reporter, który siedział przed nią, obej- rzał się. - Siostrzyczko? Z tobą tam wszystko wporządeczku?-spytał. Jessica pokiwała głową, skrzywiła wargi w pozorowanym uśmie- chu, ale zerwała się na równe nogi i szybko poszła do toalety. Prze- siedziała na klozecie, całkowicie ubrana, czekając, aż chwila słabości minie. Kolana się jej trzęsły. Niech to Bóg skarze. Niech to Bóg ska- rżę. Wybacz mi, Panie, że dzisiaj wzywam tweJmię nadaremno. Kie- dy się to skończy? Wiadomość był tak niejasna. TO NIE CHODZĄCA DOSKONAŁOŚĆ, TO CHODZĄCA UPIERDLIWOŚĆ. Czemu posłał jej wiadomość tak późno w nocy? Co go do tego sprowokowało? Czy spojrzał jeszcze raz na róże od Davida, które już zeschły się i całkowicie zbrązowialy? - Peter posłafcmi jedną z tych swoich zwariowanych wiadomości tego wieczora, kiecly go zabito. Właśnie ją przeczytałam i nie trzyma się kupy - powiedziała później szefowi. - Wiesz, w jakim stylu była je- go poczta. - Nie myśl o tym, dzieciaku. Dostaniesz kręćka, jak nie przesta- niesz łamać sobie, głowy - powiedział Sy. Gabinet był ciasny, ale rozciągał się z niego kojący, widok na Biscayne Bay i szosy na groblach biegnących na wschód do Miami Beach. Kiedyś SyTbył reporterem sportowym i na ścianie wisiałyjego oprawione fotografie pozującego z Muhammadem Alim, Bobem Greisem i OJ. Simpsonem. Miał prawie pięćdziesiątkę, ale podczas jej nieobecności posta- rzał się o dobre kilka lat. Skóra wyschła mu i wyblakła, pod oczami wystąpiły sine podkowy. Wyglądał, jakby nie dosypiał. Zapewne nie pomogło mu to,-że po śmierci Petera zespół dochodzeniówki zmalał do połowy, gdy jej ubyło. - Czy policja wie coś jeszcze? - spytała cicho. Sy popatrzył na nią, uniósłszy brew. -Jesteś przekonana, że będziesz w stanie tego wysłuchać? Skinęła głową. - Niewiedza mnie zabija. - Mnie też. - Obrócił się na ruchomym fotelu, oparł złożone dłonie na blacie biurka. - No cóż, są pewni, że facet czekał na tyl- 132 PAJĄK nym siedzeniu. Na taśmie kamery monitorującej jest błysk i widać, że ktoś ładuje się do wozu na kilka minut przed tym, zanim straż- nik widział Petera wychodzącego. Na nieszczęście pieprzona latar- nia wysiadła. Gdyby nie to, całe zajście byłoby na taśmie. A tak wi- dać tylko jasną koszulę i tyle. Zasrany los. Nie uważają tego za rabunek, bo nic nie zginęło. To jedna dziwna sprawa. I rana była naprawdę czysta. Zawodowe cięcie. Z rany odczytali, że ostrze mia- ło dziwny kształt. Zagięty. Anatomopatolog myśli, że to chyba był nóż-koci pazur. - Co to znaczy? - spytała Jessica, czując, jak ją ściska w żołądku. - Wiesz, jak nóż do cięcia linoleum. Jakie to przedziwne - pomyślała Jessica. Wyobraziła sobie kosz- marnie szeroką głownię i zakrzywiony czubek. - Widziałam coś takiego, kiedy kładliśmy podłogę w kuchni. Niech to cholera- powiedziała, łykając z trudem ś^inę, usiłując od- pędzić obraz noża na gardle przyjaciela. - To nietypowa broń jak na cyngla mafii, no nie? - To nietypowa broń jak na każdego. - Więc w gruncie rzeczy nic nie wiemy. * Sy westchnął uśmiechając się smutno. - Zgadza się. Przy okazji, słyszałem o twoim wuju. Moje kondo- lencje. Jeśli musisz, wyjdź wcześniej? i Jessica przyglądała mu się, zaskoczona. - Wujek Billy? To naprawdę brat dziadka, nie ojca. Jak się o nim dowiedziałeś? - Powiedzmy tylko, że masz uczynnego męża. Zadzwonił do mnie z wiadomością o śmierci, że możesz być tym wytrącona z rów- nowagi. ••;.. Jessica potrząsnęła głową. - To niesłychane f- zamruczała. - Dzięki, Sy, ale mam się nie najgorzej. Straszne, że akurat musiał uderzyć głową o wannę. Ale mam się dobrze. Nic już mnie nie zaskoczy. - Znam to uczucie, dzieciaku. Poprzedniego wieczoru Bea zdecydowała się zatrzymać urządze- nie podtrzymujące życie, kiedy tylko uznano, że mózg wuja przestał funkcjonować. Bea ścisnęła starcowi rękę i ostatni raz spojrzała na dziwną nabiegłą krwią twarz, podczas gdy maszyny wymuszały oddy- chanie. Potem Jessica i David wyprowadzili ją, aby lekarze mogli zro- bić swoje. 133 UCHROŃ MNIE OD ZŁEGO Nie mogła uwierzyć, że David zadzwonił do Sy z własnej inicjaty- wy. Poprzednio usiłował ją przekonać, aby powiedziała szefowi o śmierci w rodzinie i konieczności jeszcze jednego wolnego dnia, ale tak naprawdę to potrzebowała powrotu do pracy. Pogrzeb zapla- nowano na wtorek, a był poniedziałek. Powiedziała Davidowi, że czu- je się świetnie. Ale on i tak zadzwonił do Sy. To Chodząca Upierdliwość - pomyślała Jessica. Zgadza się. Jes- sica zrozumiała, co Peter prawdopodobnie chciał jej przekazać w ostatniej poczcie elektronicznej. Nie mogła tylko sobie wyobrazić, czemu ją, na Boga, wysłał. Rozdział 20 Zawsze kiedy Dawit podziwiał drzewa, myślał o Adeli. Podczas gdy Kira bawiła się z Herbatnikiem i jedną z lalek na dole, u wejścia dś groty, Dawit siedział okrakiem na rozwidleniu dziesięciometrowego drzewa, rosnącego przed domem, które wy- ciągało w górę silne konary. Długimi nożycami usuwał martwe ga- łązki, które miał had głową, tnąc precyzyjnie powyżej ciemnych pierścieni u podstawy. Starannie unikał miejsc poniżej pierścieni, gdyż inaczej ranydrzewa nie zagoiłyby się właściwie. Jesienią obudzi się obsypane kwiatami koloru lawendy, które były źródłem zazdro- ści całej okolicy.* Nie ma nic równie pięknego i godnego zaufania jak natura. Jednakże nie mógł długo podziwiać urody drzewa, bo przeszka- dzały mu wspomnienia. Już nigdy nie potrafił spojrzeć na drzewo z uwielbieniem po tym, jak jedno z nich wybrano na narzędzie wiecznego oddzielenia go od Adeli. „Cholerna murzyńska suka rozorała mi gębę". „Rzuć mi tę"łinę, Will". To było złowieszcze drzewo, pozbawione liści, o grubych gałę- ziach skulonych jak szpony, samotne na brzegu Missisipi. Kiedy tyl- ko je zobaczył, poczuł niepokój. Było martwe, prawie czarne, ale sta- ło prosto. Wiedział, że uschłe drzewo w wysokiej po pas trawie to zły omen. Najlepiej by zrobili, gdyby nie odpoczywali koło niego. „Seth, pić mi się chce, odsapniemy tylko chwilkę". Niczego tak nie kochał u Adeli, jak jej uporu. On wiódł ją za nim, krok w krok pełne sześć godzin, zanim gwizdnęła jak ptak, ujawnia- 134 PAJĄK jąc się. Chciała wyrwać się na wolność, mimo jego argumentów, że nie powinna ryzykować życia podczas ucieczki, gdyż na pewno szyb- ko ją wykupi. Serce zamarło Dawitowi, kiedy usłyszał z tyłu, z zarośli ten gwizd. Nogi bolały go od marszu, a serce z tęsknoty za Adelą, i pragnął po nią wrócić. Czy to możliwe, że to ona go nawoływała... , Adela?" „Chyba nie powinieneś tak łatwo godzić się na rozstanie ze mną, no nie?" Dawit często się zastanawiał, już ponad wiek, jak innym torem potoczyłoby się jego życie, gdyby nie zatrzymali się pod tym przeklę- tym drzewem. - Tatusiu, ciemno się robi! - zawołała Kira. - Duch zaraz bę- dzie! Jesteś na jej drzewie. -Jeszcze nie jest ciemno. Tylko trochę i już skończę, Kiro. Noc- nej Pieśni nie przeszkadza, że tu jestem. f Nawet głos Kiry nie mógł odpędzić wspomnień tego strasznego dnia, który opłakiwał w myślach, odtwarzając krótką sekwencję zda- rzeń, jakby późniejsza wiedza mogła odmienić przeszłość. Po zaskoczonych twarzach białych mężczyzn -fvf sumie pięciu - widać było, że to żaden patrol. To byli robotnicy dniówkowi, chyba drwale, jak domyślił się po linach zwiniętych na ramionach. Często- wali się dzbanem mocnego trunkuf zmierzając r^j odpoczynek na brzeg rzeki. Zbliżyli się do nich na niebezpieczną odległość. Byli nie- mal w wesołym nastroju. „E, no, patrzcie, kogo tu mamy". „Trafili się nam jakieś zbiegi?" Próba ucieczki byłaby głupotą. Lepiej spróbować układów, zde- cydował Dawit. Nie dopisał Adeli do swojej przepustki, ale jeśli bę- dzie trzymał się swojej joli i nie obrazi ich, to zdoła ich przekonać. Pewnie i tak nie umielLczytać. Ale zanim zdążył się odezwać, sytuacja stała się poważna. Najmłodszy, ledwo mężczyzna, siadł za Adelą ściskając ją udami i objął w pasie grubym ramieniem. Figlarnie położył rękę na jej pier- siach, uścisnął. „Pójdziemy razem lulu, nianiu?" Wtedy Dawit z wyrazu twarzy Adeli zrozumiał, że nie zdąży inter- weniować. Inna kobieta może tylko otrząsnęłaby się ajbo zniosła ta- kie obmacywanie. Nie Adela. „Niech to diabli porwą!" 135 UCHROŃ MNIE OD ZŁEGO Adela, nie odwracając się, smagnęła w tył ręką i ostry paznokieć kciuka przeciął twarz mężczyzny od kości policzkowej do czoła. Uśmiechy i wesołość znikły. Dawit był wojownikiem, wiedział, że kiedy polała się krew, słowa przestają cokolwiek znaczyć. „Widzieliśta?" „Murzyńska suka". Mogli stawić im czoło w walce albo uciekać. Ale bez broni, jak mogli liczyć na-pokonanie pięciu mężczyzn. Miał nadzieję, że zdoła ich wystraszyć, a przynajmniej na tyle odciągnie ich uwagę od Ade- li, że ta zdoła uciec. Przecież jego własna śmierć znaczyła bardzo nie- wiele. Skoczył ku najbliższemu, największemu z grupy i złamał mu kark jednym zręcznym ruchem ręki. Chrzęst kości rozszedł się szero- ko. Kiedy zaatakowany z wytrzeszczonymi oczami osunął się na zie- mię, nie było wątpliwości, że nie żyje. To nie wystraszyło pozostałych. Przeciwnie, wzbudziło gorącz- kową wściekłość. A. Adela, której .ciążyły spódnice, namokłe w trakcie przeprawy przez-rzekę, nie była dość szybka. „Lapaj ją, żeby nie odpłynęła". W połowie związany Dawit wił się pod ciosami, gdy ujrzał, jak krwawiący mężczyzna ciągnie Adelę na brzeg rzeki pod samotne drzewo. Darł z niej ubranie. Inny przerzucił gruby sznur przez naj- mocniejszy konar. „Dawajcie ją tu". Dawit wiediiał, co się zaraz wydarzy. Ujrzał to w wyobraźni i był bezradny. „Lubisz zabijać, czarnuchu? No to se popatrzysz na zabijanie". Adela nie wzywała go. Nie wydała ani jednego dźwięku. Widząc, co czterech mężczyzn jej robi, związanej i bezbronnej, Dawit stracił rozum. Kopał, wrzeszczał, wił się, bryzgał śliną. Czasami wydawało mu się, że od tamtej pory odzyskał zmysły, ale o wiele czę- ściej zdawał sobie sprawę, że nie. Własny lincz był mu pocieszeniem po tym, co ujrzał. Śmierć przyniosła sen zbolałemu sercu. Czemu musiał się obudzić? Czemu? Nic dziwnego, że miłość do Christiny była tak wątła. Wtedy, za- ledwie sześćdziesiąt lat po śmierci Adeli, zabrakło mu w sercu miej- sca dla Christiny. Jej ojciec, właściciel świetnie prosperującego za- kładu pogrzebowego w Chicago, urządził im najlepsze wesele, na 136 PAJĄK jakie go było stać. Setki kolorowych mężczyzn i kobiet przybyło, aby być świadkami ich związku, aby ujrzeć kruchą postać Christiny we wspaniałej białej sukni. Nie miał takiego ślubu dla Adeli. Złożyli milczące ślubowanie, dając sobie nawzajem ciała w dowód miłości. Zawsze chronił ją przed swoim nasieniem, by nie poczęła dziecka, które nie byłoby napraw- dę jej własne. I tak, chociaż miał polecone ją zapłodnić, mógł ją je- dynie kochać. Często leżeli tylko w objęciach, ani śpiąc, ani w pełni na jawie. Gdy wreszcie poznał Jessicę, dawno zaleczył już rany. Był gotowy dla niej, kobiety prawie nietkniętej tragediami życia, dla której mógł stać się taki, jakiego chciała. Czekając na nią, zapominał o swoich smutkach. - Tatusiu, zaraz spadniesz! - wołała zaniepokojona Kira. - Mam drabinę, kochanie. Nie spadnę. -j Znajdował się ponad sześć metrów nad ziemią. Wysoka alumi- niowa drabina ze schodkami zamiast szczebli była co najmniej metr dwadzieścia poniżej jego huśtających się czarnych wojskowych bu- tów. Ze swojego miejsca widział szczegóły domu, fuóry wyremonto- wał z zewnątrz i od wewnątrz, gdy kupił go dziesięć lat temu. Farba spękała u podstawy drugiego okna sypialni. Będzie musiał ją uzu- pełnić, gdy skończą się skwary nadchodzącego la|a. Jednak na dobrą sprawę Kira miała rację. Byfo wpół do ósmej, prawie za ciemno, by coś dostrzec, nawet przy jego znakomitym wzroku. Jessica niebawem wróci z pracy, jeśli nie zatrzyma się wpierw u matki, aby pomóc w planowanym pogrzebie wujka Billy'ego. Dawit zrobił finalny ruch nożycami, tnąc ostatni kawałek zmar- twiałego drzewa, tam gdzie, miał nadzieję, jesienią zrodzi się pąk. Siedząc lot uschniętej, gałązki, wirującej ku ziemi, zastygł i zamyślił się nad swoją niepojęta obojętnością. Wujek Billy. Chorowity starzec, który nie wyrządził mu żadnej krzywdy, a zginął zabity przez niego. Przypomniał sobie, że nawet zwierzyna wie, iż może wzbudzić litość niektórych drapieżników, je- śli uda, że jest chora lub kulawa. Wujek Billy nie zaznał nawet tej miarki przyzwoitości, przysługującej naturze, gdy Dawit z całą siłą uderzył jego głową o brzeg wanny. A jednak zabójca w chwili czynu nie doznał wstydu. Czemu ktokolwiek miałby chcieć żyć w takiej postaci, wyschnięty i bezuży- teczny? I Dawit miał coś na swoje usprawiedliwienie! Wujek Billy 137 UCHROŃ MNIE OD ZŁEGO znalazł obciążającą fotografię, cenny skarb. Ta fotografia, której okoliczności.powstania Dawit nie potrafił sobie nawet przypo- mnieć, dosłownie błagała go o dotrzymanie Paktu. Podobieństwo było zbyt dokładne, by mógł udawać chociażby krewnego. Jego twarz wygląda teraz dokładnie tak samo jak wtedy, i jak od szesna- stego wieku. Jednak nie potrafił zdobyć się na zniszczenie tego zdjęcia. Wsu- nął je do małego zestawu płyt, który zabrał ze sobą - przecież wujko- wi Billy'emu z pewnością nie będą już potrzebne - i ukrył w komo- dzie obok klarnetu. W domu nie potrafił powstrzymać się od przesłuchania „Wiecznie żyję dla ciebie" i dostałby za swoje, bo Jes- sica wróciła tak szybko, że prawie go przyłapała. „Wiecznie żyję dla ciebie". Jessiki jeszcze nie było na świecie, kiedy te słowa spłynęły mu spod pióra, ale w sercu napisał je dla niej. Zza pleców Dawita, z wysokiego dębu,' daleko poza jego zasię- giem rąk, usłyszał syk rosnący do wysokiego pisku, prawie skrzeku. Wołała Nocna Pieśń, z nietypowym dla niej niepokojem. - Tatusiu! Duch jest na drzewie! - Idę, królewpo - powiedział Dawit. Położył nożyce przed sobą, w poprzek gałęzi, wsparł się na rękach i zaczął wyszukiwać stopą naj- wyższy stopień drabiny. Ale zanim zdołał go dotknąć, zesztywniał, widząc między gałęzia- mi jakiś ruch obok domu - coś białego. Ktoś tam był. Ciemnoskóry człowiek w białej koszuli błyskawicznie znikł z pola widzenia Dawita, kryjąc się za szopą z narzędziami. Dawit zanalizował dostrzeżony ob- raz i zdał sobie sprawę, że tamten człowiek nosił myckę. Rozległ się szczęk furtki sąsiada. Poszukiwacz! Przez myśl przebiegło mu tak wiele sprzecznych impulsów - go- nić, krzyczeć, piąć się wyżej i lepiej się przyjrzeć, złapać Kirę i ukryć się z nią - że przestał panować nad sytuacją. Szaleńczo bijące serce wyrwało się spod kontroli. Dopiero słysząc przeraźliwy pisk Kiry, zdał sobie sprawę, że spada. Wymachując na oślep ramionami, uderzył po drodze w drabinę, przewrócił ją i zaplątany w aluminium poczuł, jak bark i przedramię uderzają z siłą eksplozji o twardą ścieżkę. Odbił się całym ciałem, że- bra chrupnęły, a potem z taką siłą walnął głową o ziemię, że zęby z głośnym szczękiem przycięły mu język i świat zasłoniła ulewa czer- wonych iskier. 138 PAJĄK Przez błogą chwilę nic nie czuł. Potem zjawi! się ból. Zmysły natychmiast wszczęły alarm w każdym zakątku ciała, po- drapanym, powytrząsanym, połamanym. Straszliwie wybity bark pa- raliżował go. Miał wrażenie, że żebra są strzaskane. Zawył. Pierwszą oznaką rozgardiaszu we frontowym ogrodzie, którą Jes- sica dostrzegła, podjeżdżając autem, była przewrócona drabina u stóp drzewa, i wtedy zdała sobie sprawę, co się wydarzyło. Wiedziała, dlaczego najbliższa sąsiadka, starsza pani DeNight, gładzi Kirę po głowie i zaczerwienionej twarzyczce, starając się uspo- koić szloch; wiedziała, dlaczego David leży rozciągnięty pod drze- wem, podczas gdy pan DeNight stoi nad nim, skrzyżowawszy ręce na piersiach. < David powiedział, że będzie dzisiaj oczyszczał drzewo. Spadł i się zabił. - Nie!!! - krzyknęła przeraźliwie, mocując się z klamką u drzwi, podczas gdy silnik nadal pracował na wolnych obrotach. - O Jezu... Padła na kolana u boku Davida. Zobaczyła, żejdzięki Bogu oczy ma szeroko otwarte i ciężko przełyka ślinę'; - Ze mną wszystko w porządku - powiedział i zamrugał, roniąc łzy bólu. 0t i Na krótko serce Jessiki zabiło z ulgą. David nfe umarł. Ale nie był w porządku. Koszulę miał porwaną, krwawił z ust i ramię miał dziwnie podwinięte zaplecami. - Czy ktoś wezwał karetkę? - spytała bez tchu. - Nie pozwolił na to - rzekł DeNight, poprawiając na nosie szkła w szylkretowej oprawce. Mówił ze słabym irlandzkim zaśpiewem i wy- dawał się niemal rozbawiony. - Grozi, że nas zaskarży. - Co...?! - krzyknęła Jessica. Z niedowierzaniem spojrzała na Davida. - Zwariowałeś? - Czuję się świetnie, nie potrzebuję karetki. - Przy tych słowach usiadł z trudem, korzystając z pomocy DeNighta. Trzyma! się za uszkodzoną rękę, zagryzając zęby. Rozszlochana Kira rzuciła się w ramiona Jessiki. - Nocna Pieśń zepchnęła tatusia z drzewa. - Ciii, Kiro. Nie martw się. Było inaczej, niż mówisz - powiedzia- ła z roztargnieniem Jessica, bacznie obserwując Davida, który spraw- dzał swoje obrażenia. Wciąż krzywił się gwałtownie, zapewne z powo- 139 UCHROŃ MNIE OD ZŁEGO du jakiejś wewnętrznej kontuzji. Jessica tym razem postanowiła się uprzeć. Ta jego awersja do lekarzy to czysty idiotyzm. - David, co ci się stało w ramię? - Tylko je wybiłem. Przyłożę lód i się wygoi - oświadczył nieco silniejszym głosem. - Usłyszeliśmy jego wrzask z drugiej strony ulicy. Wiedzieliśmy, że stało się coś okropnego - powiedziała Jessice DeNight. - Tylko straciłem równowagę i spadłem z drabiny. To wszystko. Wystarczy zaczekać do jutra. Jutro będzie dobrze. - Mamrotał prawie niezrozumiale. -Jutro rano. - Pomóc ci wejść do środka? - spytał DeNight, wyciągając rę- kę. - Oczywiście, jeśli mnie nie zaskarżysz... - On nie mówił tego poważnie, panie DeNight. Proszę mu wy- baczyć. Jessica poczuła ulgę, że David nie miał kłopotu z chodzeniem, ale się nie uspokoiła. Wyraźnie bardzo cierpiał, a bark wyglądał na całkowicie zdeformowany, jakby miał garb. Poza tym martwiła się krwawieniem z ust. Strumyczek krwi sięgnął mu podbródka. Kiedy tylko David znalazł się w domu, opadł na kanapę i wyraź- nie zajęczał, trzymając zamknięte oczy. Spadając, podrapał sobie po- liczek, tak że stan głęboko naskórek. Bóg tylko wiedział, co jeszcze sobie zrobił. - Masz przemieszczony bark, Davidzie - zauważył DeNight, gdy Jessica pochyliła się nad mężem i rozpinała mu koszulę. - Popatrz tu. Widzisz? Trzeba, żeby ktoś cię opatrzył. - Mamuń, tatuś krwawi - powiedziała Kira z płaczem, gdy wdra- pała się na kanapę obok Davida i złapała go za rękę. - Wezmę ścierkę i zimną wodę, żeby otrzeć mu twarz - powie- działa DeNight, kierując się do kuchni. Jessica zdała sobie sprawę, że ręce się jej trzęsą. Kiedy tylko bark Davida się ukazał, stało się jasne, że jest poważnie wybity. Tak przesu- nął się w tył, że prawie znikł. Może ramię też miał złamane. - Wzywam pogotowie - oświadczyła stanowczo Jessica. David popatrzył na nią tak szaleńczym, obcym wzrokiem, że aż się wzdrygnęła. -Już ci powiedziałem, żadnych lekarzy, kurwa! - zawołał, pra- wie wrzasnął. - Powiedziałem, żadnych lekarzy, kurwa. W domu zapadła cisza przerywana jedynie dzwonieniem lodu w zlewie. DeNight zastygł, krzyżując ręce na piersiach. Szlochy Kiry 140 PAJĄK ustały, gdy przestraszona patrzyła na Davida. Sama Jessica nie mogła się ruszyć, tak wstrząsnął nią jad w głosie Davida. Nigdy tak na nią nie krzyczał. Nigdy. - Może lepiej pójdziemy - rzekł pogodnie DeNight, jakby się nic nie stało. - Lottie...? Chodźmy do domu. Jessica zagryzła wargę. Była bliska łez, ale zdusiła je w gardle. - Dziękuję wam za wszystko - rzekła, czując, że powinna odpro- wadzić sąsiadów do werandy. - Tak mi przykro z powodu... to znaczy, nie wiem, co... David nigdy... DeNight uścisnął ją uspokajająco za ramię. - Dajmy mu trochę spokoju. Może ma wstrząs mózgu, może na- wet jest w szoku. Niedługo wróci mu rozum, kiedy tylko poczuje ból. Tylko pilnuj się, żeby cię nie zaskarżył. Wciąż mi się chce śmiać, gdy to sobie przypomnę. - I mówił to zupełnie poważnie - wtrąciła piskliwym głosikiem DeNight. - Przejdzie mu. Tyle że może się troszkę wstydzić - rzekł na bo- ku DeNight, kiwając ręką na pożegnanie. Kiedy Jessica wróciła do kanapy, David wsparł głowę o poduszki, przymknął oczy. Natychmiast stężała, ale zauważyła, że oddycha re- gularnie. - David? - powiedziała. ^ i - Ciii - uciszyła ją Kira, przykładając palec do ult. - Tatuś powie- dział, że teraz odpocznie. - David, uderzyłeś-się w głowę? Chyba nie powinieneś zasypiać po kontuzji głowy. - Czuję się świetnie - powiedział David, równie opryskliwie jak poprzednio. - Połóż Kirę spać. Potrafisz to zrobić? Nie musi być te- raz na nogach. Nie mów tak do mnie, ty cholerny skurwysynu, odpaliła mu w myślach Jessica, ale milczała. To jego ból mówi, rzekła sobie. I zde- cydowała, że jeśli chce być taki uparty, to niech siedzi i cierpi. - Chodź, Kiro - rzekła więc tylko, biorąc córkę za rękę. Sama nadal lekko drżała. Wybuch Davida przypomniał jej, dla- czego nigdy nie czuła się zupełnie swobodnie z Księżniczką w do- mu. Gigantyczna suka była zabawna i uwielbiała całą rodzinę, ale Jessica nie mogła zapomnieć, że to zwierzę. Pewnego dnia odrucho- wo chciała wyrwać Księżniczce z pyska kość kurczaka, by się nie udła- wiła. Suka kłapnęła szczękami. Ostre kły zatrzasnęły się o centymetry 141 UCHROŃ MNIE OD ZŁEGO od palców Jessiki. Te zgrzytające zębiska nie miały odstraszyć. Księż- niczka chciała ją ugryźć, i to mocno. Jessica poczuła się odepchnię- ta, jakby była kimś obcym. I teraz David sprawił, że poczuła się tak sa- mo. Wstrząs psychiczny spowodowany wypadkiem odsłonił tę stronę jego natury, której nigdy do tej pory nie ujrzała. Kąpiąc Kirę na górze, usłyszała Davida włączającego telewizor i regulującego siłę głosu podczas oglądania „Casablanki". Potem usłyszała kran .kuchenny. Musiał dojść do siebie, skoro kręci się po mieszkaniu - pomyślała. Ale i tak, kiedy już położy Kirę spać, nie za- szkodzi zadzwonić do Alex z telefonu w sypialni. Kira pośpiesznie wyklepała paciorek, zanim wsunęła się do łóżka. - Do snu kładę się nocnego... Boziu, uchroń mnie od złego... Gdybym zmarła przed zbudzeniem... Boziu, zabierz mnie do siebie. Bea nauczyła Kirę tej modlitwy, tak jak nauczyła w dzieciństwie córkę, ale Jessica nigdy jej nie lubiła. Jak można straszyć dzieci taki- mi myślami przed pójściem spać - pomyślała. - I proszę, aobłogosław mamunię i spraw, żeby tatuś znów czuł się dobrze. Amen. - Skarbie, tatuś spadł z drabiny czy z drzewa? - spytała Kirę, podciągając jej d,krycie pod brodę. - Z drzewa. TSJocna Pieśń go zepchnęła, mamuń. Tak jak mówi- łam. Jak to było wysoko? Sześć metrów? Więcej? Słodki Jezu, mógł się zabić. To cud, ip był przytomny. Jessica wygładziła przykrycie Kiry. - Nocna Pfeśń go nie zepchnęła - powiedziała. - A właśnie, że zepchnęła, bo to duch. Opowiadanie Kirze o strachach z sąsiedztwa, duchach dawno zmarłych Tequesta zapewne nie było najlepszym pomysłem. Czasem miała nocne koszmary i wpadała do pokoju rodziców, chociaż w mia- rę jak rosła, zdarzało się to coraz rzadziej. - Tak, ale-Nocna Pieśń jest dobrym duchem. Dobry duch nie skrzywdziłby nikogo. Nie musimy się bać Nocnej Pieśni. Nie może nas skrzywdzić. Kira obniżyła głos do szeptu. - Mamuń, czy są dobre potwory? - spytała. Jessica wpatrywała się przenikliwie w twarz córeczki. Serce jej zamarło. Pytanie oszołomiło ją. Potem przypomniała sobie własny zastęp potworów, który zawsze terroryzował ją spod łóżka, kiedy by- ła młodsza. Wyglądało na to, że znalazł też jej córkę. 142 PAJĄK Ucałowała Kirę w czoło. - Kiro, nie ma czegoś takiego jak potwory. Potwory nie są praw- dziwe. - O, nie, są, są - rzekła z głębokim przekonaniem Kira, a potem nie wiedzieć czemu uśmiechnęła się swoim najradośniejszym uśmie- chem i odwróciła od Jessiki błyszczące oczy. - Cześć, tato! - zawoła- ła, siadając na łóżku. David stał w drzwiach i uśmiechał się do córeczki. Wreszcie mgła rozdzierającego bólu, która spowiła umysł Dawi- ta, podniosła się, uwalniając racjonalne myślenie. Jakże nienawidził cierpienia! Prawie go nie tolerował, zapomniał już, kiedy je przeży- wał i do jakich sztuczek umiało się posunąć. Ale to Poszukiwacz, a nie upadek, pomieszał mu w głowie. Dawit był pewien, że Poszukiwacze są gdzieś blisko przez cały czas, ale nie mając potwierdzenia, łudził się nadzieją, że a nuż si^mylił. Brat, któ- rego wysłano z misją zbadania warunków życia Dawita, musiał być niezwykle śmiały, jeśli zapragnął się ujawnić. Dawit wiedział, że Po- szukiwacze nade wszystko cenili dyskrecję. Nigdy nie zdobyliby się na taką nieostrożność, aby przypadkowo się odsłonićr Co to znaczyło? Czy moment, którego lękał Się całym sercem, nastąpił tak szybko? Syknął lekko, wyciągając rękę i^sakręcając silrw strumień prysz- nica, pod którym stał długą chwilę, jakby spadające krople mogły zmyć ból. Woda zrobiła się już letnia. Ciało zesztywniało, a bark pul- sował z przerwami, czasćm mniej, czasem wręcz koszmarnie. A co z żebrami... Dawit starł parę z wysokiego lustra łazienkowego, zamierzając dokładnie się obejrzeć. Ach. Tak właśnie, jak się obawiał, siniak z bo- ku, w miejscu, gdzie złamał przynajmniej dwa żebra, był już ciem- nobrązowy, bardzo widoczny. Nie zejdzie przez wiele godzin. Będzie musiał kryć żebra przed Jessicą. Twarz wyglądała niewiele lepiej, a jeszcze gorzej napuchnięty język, który prawie sobie odgryzł, kiedy grzmotnął o podłoże. Mó- wienie sprawiało mu trudność i ból. Zdarł poza tym trochę skóry wzdłuż szczęki. Będzie musiał to opatrzyć. Osuszył twarz ręcznikiem, tylko muskając uwrażliwione miejsca. Znalazł gazowy opatrunek w zestawie pierwszej pomocy i przykleil plastrem do twarzy. Wyglądało to okropnie, ale przynajmniej zasło- niło otarcie. 143 UCHROŃ MNIE OD ZŁEGO Nie mógł nic zrobić z barkiem. Zastanawiał się, czy go nie nasta- wić, ale na myśl o nowym bólu zrezygnował, zwłaszcza że żebra już kłuły mu wnętrzności. Lepiej niech się sam goi. - David? Jesteś tam?! - zawołała Jessica, pukając do zamknię- tych drzwi. - Zaraz wychodzę, skarbie! - odkrzyknął. Otulił się białym puszystym szlafrokiem i po raz ostatni spojrzał w lustro. Zmył krew i zasłonił siniaki ubraniem lub bandażami. Nic więcej nie dało się zrobić. Ta noc będzie ciężką próbą. Musi dojść do siebie tej jednej nocy. W sypialni Jessica zapaliła świece po obu stronach łóżka i puści- ła taśmę z muzyką indyjską kupioną przed laty w centrum jogi, gdy Dawit pomagał jej przy eksperymentach z podstawami medytacji. Od razu rozpoznał instrumenty: flet i tanbur. Przez jakiś czas grał z braćmi w Domu Muzyki na wyzwalającym mistyczne stany tanbu- rze. Czasem tęsknił za tymi dniami. Najbardziej tęsknił za Mahmou- dem i Khaldunem. Jessica wybrała odpowiednią muzykę, aby go ukoić. Dawit za- drżał z żalu, myśląc o niej. Niewątpliwie wyrządził jej krzywdę. Co sobie o nim pomyślała? Jessica poklepała miejsce na łóżku obok siebie. - Chodź. - powiedziała. - Chcę pogadać. Pochylił się, całując ją w policzek, mimo że ruch sprawiał mu ból. - Mam do powiedzenia tylko jedno: przepraszam. Szczerze. - Wiem - powiedziała. Kiedy usiadł, przysunęła się obok i powoli objęła go ramieniem w pasie. Mało nie krzyknął, kiedy otarła się o klat- kę piersiową, ale powstrzymał się. Oparła podbródek na jego zdrowym ramieniu. - David... musimy jechać do lekarza. Wiesz o tym, prawda? Westchnął. - Tak. Jutro. - Nie chcęjczekać tak długo. Zadzwonię po mamę, żeby tu po- siedziała, i możemy pojechać do szpitala North Shore. - Kochanie... - zaczął, marząc, by dać odpocząć obolałemu języ- kowi. - Wiem, że mi nie wierzysz, ale czuję się świetnie. Nawet bark nie jest w takim złym stanie, jak wygląda. Wiem, o czym mówię. To już zdarzało się poprzednio. Poczekajmy do rana. Jeśli wtedy nadal mój stan będzie cię niepokoił, pojadę. Obiecuję. Jessica nie odzywała się długi czas. Wiedział, że nie jest zadowo- lona, ale przecież poszedł na wyjątkowy kompromis. 144 PAJĄK - Zadzwoniłem do DeNightów z przeprosinami - kontynuował, by udowodnić, że odzyskał rozum. - Odbiło mi, jak byś ty to nazwa- ła. Upadek wystraszył mnie jak nic w życiu. Ale wszystko w porządku. Naprawdę. Jessica pocałowała go w zdrowe ramię, przesunęła usta po szla- froku ku nagiej skórze. - Dobrze. - Ustąpiła. - Wiesz, że to wszystko dlatego, że cię ko- cham, prawda? Bo jeśli dopuścisz do tego, że dzięki twojemu uporo- wi i głupocie spotka cię coś złego, zabiję się. Wiesz o tym, prawda? - Tak - powiedział. Teraz to on czuł łzy, wywołane w równym stopniu ohydnym bólem jak i głęboką miłością do tej kobiety, tej śmiertelnej, którą musi niebawem przekonać, by połączyła się z nim w wiecznym Życiu. Bo co innego mógł zrobić? Hipnotyzujący dźwięk tanburu, łagodnych wschodnich dźwię- ków, przypomniał mu o nieprzystawalności ich światów. - Nigdy.cię nie opuszczę, Jessico - rzekł i dopiero później, kie- dy usiłował zasnąć, mimo że ból gasł bardzo powoli, zdał sobie spra- wę, iż wreszcie podjął decyzję. Rozdział 21 ?: f - David, obudź się. Popatrz, ktowpadl. ^ Oszołomiony Dawit mrużył oczy w świetle dnia, leżąc pod bal- dachimem w swoim sanktuarium snów. Przez chwilę niemądrze spodziewał się ujrzeć twarz Christiny. Lub Adeli. Ale oczywiście żadna z tych kobiet nie nazywała go „David". To było wyłącznie imięjessiki. I oto stała ubrana do pracy w pomarańczową jedwabną bluzkę i spódnicę z grubej wełny, uśmiechając się nerwowo. Dawit poruszył się i poczuł tępe odległe/ mrowienie za łopatką - raczej pozostałość bólu niż sam ból. Ciało wykonało swoje zadanie, pozbawiając go energii. Kiedyś podczas podróży po Etiopii, utraciwszy prawą rękę w pojedynku na miecze z pewnym szlachcicem w Gonder, którego żonę podbiły jego wdzięki, padł nieprzytomny i następnego dnia uj- rzał w pełni uformowaną kończynę na swoim miejscu; ale niemniej jednak ta nowa dłoń bolała go przez pełne dwa dni. Regeneracja była wysiłkiem dla organizmu i z czasem nie stawała się łatwiejsza. Dawit był śpiący i rozbity, zagubiony w plątaninie wątków swojego życia. 145 10. UCHROŃ MNIE... UCHROŃ MNIE OD ZŁEGO - Kochanie? - spytała Jessica, tym razem z obawą, bo nie odpo- wiedział. Wpatrywał się w nią zachmurzony, na wpół siedząc w łóż- ku. - Powiedziałam, że ktoś przyszedł się z tobą zobaczyć. Alexis, siostra Jessiki, stała w drzwiach ubrana w biały kitel. Wy- glądało na to, że też jest w drodze do pracy i niewątpliwie zrobiła przystanek po naleganiach Jessiki. Dawit zacisnął palce na przeście- radle. Zesztywniał z gniewu. -Jak leci,.David? - zagadnęła wesoło Alexis. Dawit skinął głową. - 'bry - zamruczał. - Doszły mnie wieści, że spadłeś z drzewa. Nie liczę sobie sło- no, więc Jessica chciała, żebym wpadła cię zbadać. Jessica spojrzała z wdzięcznością na Alexis, a potem błagalnie na Dawita. Przygryzła wargę, czekając na odpowiedź. Co za koszmar- ny los sprawił, że ożenił się z kobietą, która ma w rodzinie lekarkę! Nigdy w życiu nie napotkał nikogo, kto by go tak gnębił opieką le- karską jak Jessicja. W ostatnich dekadach Ameryka stała się o wiele bardziej rozpieszczona. Być może Poszukiwacze mieli rację, kiedy przybywszy owejriocy, zachęcali go do opuszczenia rodziny w Chica- go; być może w dzisiejszych czasach łączenie się ze śmiertelnymi nie było już możliwe. Lecz zdecydował się na uległość. Po wczorajszych wybuchach złego humoru Jessica zasłużyła na współpracę. - No, wiem, kiedy warto ubić interes - rzekł, zdobywając się na uśmiech. - Niecodziennie trafia się lekarz chętny do wizyty domo- wej. Mam tylko jedną zasadę, siostrzyczko. Żadnych igieł. - Stoi - powiedziała Alexis. Po zdjęciu szlafroka i odsłonięciu torsu Alexis zbadała Dawita w jasnym świetle bijącym z sypialnianego okna. Obmacała plecy, bark, żebra. Dotyk łaskotał go, czasem budził lekki ból, ale Dawit siedział bez ruehu, zajęty obserwowaniem palców u nóg, którymi poruszał bezmyślnie nad podłogą. Jessica stała obok. Przyglądała się, założywszy ręce na piersi. - Który to bark? - spytała Alexis. - Lewy - odparła Jessica. Alexis nacisnęła wnętrzem dłoni. Dawit skrzywił się, bardziej na pokaz niż z bólu. - Obejrzyjmy twoje otarcia - powiedziała nieoczekiwanie Ale- xis i zanim Dawit zdążył zaprotestować, zerwała mu opatrunek z po- 146 PAJĄK liczka. Jessica pochyliła się i siedział wystawiony na wzrok obu ko- biet. Z wyrazu ich twarzy i swojego doświadczenia wiedział, że nie dojrzą śladu wczorajszego urazu. - To było tylko zadrapanie - rzekł. Alexis zachichotała. - Nie widzę żadnego cholernego zadrapania. Dawit popatrzył na Jessicę i usiłował wzbudzić u niej uśmiech, puszczając oczko, ale nie zmieniła zaciętego wyrazu twarzy. Milczała. Składała i opuszczała ręce. Dawit zastanawiał się, jakie niespokojne myśli ją dręczyły. - Jess, powiedziałem ci, że wyjdę z tego - rzekł, ściskając jej dłoń. Jessica nie wyrwała ręki, ale zauważył, że trzymała dłoń bezwład- nie. Poprzednio zawsze potrafiła znakomicie się zachować, przecho- dziła do porządku nad znikającymi zadrapaniami i bliznami. Dawit miał nadzieję, że dla dobra ich obojga tak pozostanie. To był naj- gorszy czas na zmianę. Ale czy naprawdę? Być może to jednak najlepszy czas, otwarta droga dla wszystkich nieprawdopodobnych możliwości, które mo- gły niebawem dojrzeć. Nawet podświadoma myśl h ujawnieniu się, muskająca obrzeża świadomości, dźwigała Dawita na niesłychane wy- żyny uniesienia. - Boli cię gdzieś? - spytała go Ałex. 4 - Żebra mam obolałe, ale tylko trochę. Nie są złamane ani nic... Widzisz? - powiedział, dźgając się demonstracyjnie w klatkę piersiową. - David, twój bark jest kompletnie nie w porządku - zauważyła Jessica. - Pan DeNight powiedział, że jest wybity. Dawit wolno uniósł ramię i zrobił nim przesadnie szeroki obrót. - Nie mam wcale\yybitego barku - oświadczył. - Całkowita racja -^'zgodziła się Alexis. - Masz cholerne szczę- ście, Davidzie. Zlecieć z tamtego drzewa, to nie żartv - Oczywiście, że mam szczęście. Ożeniłem się z twoją siostrą i na dodatek mam darmową wizytę. To właśnie nazywam cholernym szczęściem. Alexis śmiała się, ale spojrzenie Jessiki było twarde i pełne zasta- nowienia, ajej nieruchome oczy mówiły, że wreszcie zobaczyła za dużo. Jessica przekonała Davida, by przygotował Kirze śniadanie i ubranko do szkoły, dzięki czemu mogła odprowadzić siostrę do bia- 147 UCHROŃ MNIE OD ZŁEGO łego beamera, kradnąc chwilę sam na sam. Nie znaczyło to, że z gó- ry wiedziała, co chce powiedzieć. Jedynie cisnęło się jej na usta wy- znanie, że ma gęsią skórkę i to mimo porannego upału. - Opanuj się. Martwisz się zupełnie bez powodu. Cieszę się, że to nie było nic poważnego - powiedziała Alex. - O Boże, tak - przyznała jej rację Jessica, z trudem łykając ślinę. Zatrzymała się przy otwartych drzwiach samochodu. Wiedziała, że Alexis już jest spóźniona do pracy, ale tkwiła obok siostry, jakby wro- sła w ziemię. - Dobrze się czujesz? Jessica potrząsnęła głową. - Nie. Muszę cię o coś zapytać. Alex opuściła swobodnie ręce, spoglądając na nią wyczekująco. -O co? Jessica westchnęła. Jaki był najlepszy sposób, żeby nie wyjść na idiotkę? Alexis miała poważne zajęcia w pracy i nie mogła marnować czasu na głupstwi. Poza tym nię.będzie miała żadnych zahamowań, żeby ją wyśmiać. - Zaczęła ze wzrokiem wbitym w ziemię: - Uhm... Czvf medycyna zna wypadki hiperaktywnych układów odpornościowych? Lub przyśpieszonej zdolności odzyskiwania sił po urazie? Czy jest to wytłumaczalne medycznie? - Niektórzy mają bardzo silne naturalne zdolności obronne, jeśli o to ci chodzi - grzyznała Alexis. - Zakładam, że mówisz o Davidzie? Jessica instynktownie omiotła wzrokiem dom, sprawdzając, czy nie są w zasięgu czyjegoś wzroku lub słuchu. Nikt nie stał przy żad- nym oknie, a wcześniej z całą starannością zamknęła bielone drew- niane drzwi, zanim zrobiła to samo z siatką. - Alex, ta cała sprawa jest niesamowita. Widziałam go wczoraj wieczór. Na twarzy nie miał zwykłych zadrapań. Zdarł sobie kawał skóry. Krwawił. "Bark miał tak wybity, że wyglądał na zdeformowany. Popatrz tam. - Wskazała na drzewo, na którym nadal wysoko leżały nożyce pozostawione przez Davida. - Spadł stamtąd. Walnął o zie- mię jak diabli. Wczoraj byłam śmiertelnie przerażona, że połamał sobie połowę kości. Dziś rano ma się świetnie. Mówiąc na głos to, co przez cały ranek krążyło jej po głowie, po- czuła mrowienie na ramionach i karku. Te słowa brzmiały idiotycz- nie, ale były prawdziwe. Zdała sobie sprawę, że serce wali jej w pier- siach i czuje się słabo. Zadała sobie pytanie, czy winda, która jeździła 148 PAJĄK jej w żołądku, to wynik niezjedzenia śniadania, czy oznaka konfron- tacji z czymś nieprawdopodobnym. Alex przypatrywała się jej chwilę, a potem powędrowała wzro- kiem ku desce rozdzielczej. - Dla mnie to nie jest niesamowite. Upadek Davida przeraził cię piekielnie. Może wydawał się gorszy, niż był. Jessica pochyliła się tak blisko, że prawie dotykała twarzą siostry. - Kiedy widzę krew, to wiem, że to krew. Kiedy widzę siniak, to wiem, że to siniak. Jak to możliwe, że David wieczorem krwawi, a ra- no nie ma żadnego śladu? I wiedział, że tak będzie! Nawet jeśli cho- dzi o ten bark, powtarzał jak najęty: „Zaczekaj do rana, zaczekaj do rana", jakby przez cały czas wiedział, że całkiem wydobrzeje. Co z tym barkiem? Jak mógł wydobrzeć? - Ludzie potrafią wepchnąć sobie z powrotem wybity bark. Chociaż jeśli to zrobił, to naprawdę powinien iśfl do lekarza, bo prawdopodobnie uszkodził sobie więzadła. To zaskakujące, że nie jest obolały... - Obolały? Czemu miałby być obolały? Nie ma śladu na ciele. A co z bandażem na twarzy? Alex, tam nic nie mąt Absolutnie nic. - Więc powinnaś się cieszyć, prawda? - spytają Alex. -Tak. Cieszę się. Wariuję z radości. Chciałabym tylko to zro- zumieć, nic więcej. Jestem dziennikarką. Musimy rozumieć takie rzeczy. - Nie wiem, co ci powiedzieć. Można by założyć, że inny specja- lista wiedziałby coś więcej, ale nie sądzę. Jeśli twój układ odporno- ściowy nie jest osłabiony lub uszkodzony, wyzdrowienie następuje w bardzo podobnym tempie. Przecinamy sobie skórę, krew krzep- nie, tworzy się blizna. - I zostaje - zakończyła Jessica. - Tak - przyznała Alex. - Zwykle niedługo. Ale zostaje. Jessica obniżyła głos do szeptu. Ujawniała rzeczy, o których ni- gdy nie pozwalała sobie pomyśleć. A o dzieleniu się nimi z drugą osobą nie mogło już być mowy. Herbatnik podrapał Davidowi do krwi garbek nosa, jak jakiś przestraszony dachowiec. Podczas wypra- wy pieszej w El Yanque na Puerto Rico, przed przyjściem na świat Ki- ry, David potknął się i zdarł skórę z łokcia na sterczącym pniaku. A zaledwie przed kilkoma tygodniami miał bliznę po oparzeniu. Wszystkie te ślady znikły, ani się obejrzała. Czemu do tej pory to ni- gdy jej nie zastanowiło? 149 UCHROŃ MNIE OD ZŁEGO -Jego blizny nie zostają - powiedziała głośno, pełna zdumie- nia. - Usiłuję sobie przypomnieć chociaż jeden przypadek, kiedy miałby bliznę dłużej niż dzień. Mówię ci, one nie zostają. Alex spojrzała w górę i Jessica poszła za jej wzrokiem. David przyglądał się im z piętra, z otwartego okna sypialni Kiry. Pomachał dłonią. Jessica pomachała mu w odpowiedzi, uśmiechając się, ale w jej głosie nie było., wesołości, gdy odezwała się do siostry tym samym ostrożnym tonem. - Nie kapuję tego. Jest moim mężem, kocham go na zabój, ale muszę być uczciwa. To mnie przeraża. - Więc zaprowadź go do lekarza. Zmuś go, żeby zrobił badanie krwi - podsunęła jej Alex. -Jaka sprawa, sama to zrobię. Najwyższy czas, żeby go ktoś zbadał. Jessica potrząsnęła głową. - To się nie zdarzy - rzekła ponuro. - Sama wiesz. -Jeszcze się Jiie nauczyłaś,jak rządzić swoim chłopem? - spyta- ła żartobliwie Alek. - Słuchaj, powiedz mu, że nie dostanie już wiesz czego, jeśli nie pójdzie jak baranek do lekarza. - Jesteś taka wulgarna. Powinnaś się wstydzić - powiedziała Jes- sica, uderzając siostrę otwartą dłonią po ramieniu. - Mówię poważ- nie, Alex. - Cholera! Ja też. Jessica nie odpowiedziała, tylko wpatrywała się w Davida, który stał w oknie i obserwował je. Alex wsiadła do samochodu i włączyła silnik. - Słuchaj, jestem spóźniona. Nie przejmuj się tym superma- nem. Niektórzy ludzie są błogosławieni, to wszystko. I nauka nie ma z tym nic wspólnego - powiedziała Alex. - Żałuję, że nie mam trochę tego co on. - Amen - powiedziała Jessica. Rozdział 22 Gospodarstwo Lowella Masona na południe od Baton Rouge 1844 r. Zimne krople wody na policzku Dawita wywołują wstrząs. Kuli się i drąc ziemię paznokciami, wbija w piaszczysty kąt. Wylał na siebie wodę, odpychając nagle wyrosły przed oczami pordzewiały blaszany 150 PAJĄK kubek. Naczynie z pustym brzękiem uderza o polepę. Dawit nie wie, skąd się wziął. Nie obchodzi go to. Wszystkie zmysły przenika wście- kły ból. Kobiecy głos: - Niech to diabli, jak... Następnie słychać chrypliwy męski głos: - Nie zmusisz go do picia, jak nie chce. - Musi pić, Ben. Stał związany na słońcu przez dwie godziny. Cud, że się nie wykrwawił na śmierć. Zamknijcie się!!! - coś krzyczy w głowie Dawita. - Wynocha i daj- cie mi spokój!!! Gołymi rękami udusiłby tych, którzy się odzywają, gdyby miał siłę się poruszyć albo przynajmniej unieść powieki. Ple- cy przeszywa ból, jakby położył się na ogniu. Leży skulony przy drew- nianej ścianie, ale nie może się poruszyć, by ulżyć delikatnej skórze trącej o szorstką powierzchnię. J Zapach krwi wypełnia nozdrza. Zdaje sobie sprawę, że to jego krew. I nagle ma pełne usta. Nie mogąc odwrócić głowy, zaczyna kaszleć, w sposób niekontrolowany łykając z powrotem ciepłe, gęste wymiociny. r - Panie święty, a tera to się sam udusi — powiada kobieta i Dawit czuje, że ktoś obraca mu na bok głowę, tak że może opróżnić usta. Kwaśno cuchnąca ścierka przejeżdżaniu po ustacli. - Cholera! - klnie mężczyzna, teraz z większej odległości. - Daw- nom nie widział, żeby ktoś wytrzymał setkę batów. A ten to jeszcze piszczał jak baba. Założę się, że słowa nie da rady wydusić przez te ca- łe wrzaski. - Nie musi przejmować się gadaniem. Ty się przymknij i daj mi balsam, com go schowała we wiadrze z wodą. Panie święty, patrzajcie, plecy to ma pocięte na strzępki - powiedziała kobieta. - Ani mi się śni więcy na niego patrzeć. W brzuchu mi się wy- wraca. Po co mu było uciekać od kochanego paniska? Czarnuch to nie ma pomyślunku. Ciekawym, skąd on jest. Tak się darł, jakby po afrykańsku. - Uhm. Dzikus jak się patrzy. - Kobieta wzdycha. - Ale już nie będzie próbował ucieczki. Nie będzie mógł. Płomień bólu pełznie Dawitowi po plecach. Podryguje słabo, usiłuje krzyknąć. Nie może wydobyć głosu. Gardło ma wyschnięte i obolałe. Kobiecy głos odzywa się bliżej ucha, uspokaja. -Tera się nie ruszaj. Nie jestem zielarka, ale to najlepsze, co 151 UCHROŃ MNIE OD ZŁEGO mogłam dla ciebie zrobić. Tera boli, ale bez tego plecy nigdy ci się nie zagojona - I tak mu się nie zagojom - mruczy mężczyzna. Kolejny płomień bólu. Palce kobiety rozprowadzają coś kle- istego po plecach, po otwartych ranach. Dawit tak mocno zagryza zęby, że na pewno pękną pod naciskiem. Chciałby uderzyć kobie- tę, tę, która znowu sprawia mu ból, ale wie, że ona musi być przy- jacielem. - Ciii. Tak dobrze. Tylko ciii. Nie wiem, co go łopętało, że tak biegł, prosto z czworaków. Nawet żeś nie widział gospodarstwa, nie znasz w ogóle kochanego paniska. Są dużo gorsze od niego, ja- kieś już został sprzedany tak daleko na Południu. Jak nie będziesz uważał, wylądujesz na ryżowisku. Gospodarstwo Masona nie jest takie złe. - Mówię, to wariat - powiada mężczyzna. - W porządku tam z tobą, Klara? Muszem iść pojeść, bo nic nie zostanie. - Przyniesiesz mu trochę chleba kukurydzianego?! - woła za nim kobieta. Jej głos dobiega z daleka, jak głos anioła. Mężczyzna się śmieje. - On ci długo nie poje. Niech to cholera! Kochane panisko chy- ba się tym razenł sam przechytrzył. Wreszcie miał trochę szczęścia przy pokerze i co z nim zrobił? Kupił tego zwariowanego czarnucha. Kochana pani powiada, że postawił na niego jakieś piętnaście setek, a potem kazał go tak batożyć, że nocy mógł nie przetrzymać. Tak na kochane panislro nakrzyczała, że trzeba ją było wiązać. - Cicho, Ben. Jeszcze cię usłyszy. - Nie usłyszy słóweńka z tego, co mówię, ani nikt inny - powia- da mężczyzna. - I to jeszcze przez dobry kawałek czasu. Nagle Dawit nie słyszy niczego. Jest w Lalibelii, siedzi u zaku- rzonych, nagich stóp Khalduna, który uśmiecha się ciepło i gładzi go po głowie. Potem Khaldun znika i Dawit wdziera się z Mahmou- dem po zboczu wielkiej góry Kilimandżaro - wyczerpani, roze- śmiani, szydzą jeden z drugiego, że nie ten będzie pierwszy na szczycie. Nie, to Ife; są z Mahmoudem gośćmi wodza, budzą jego zachwyt instrumentami strunowymi, które sporządzili. By wkraść się w łaski gospodarza i zbliżyć do jego pięknych córek, przyłącza- ją się do ludzi walczących z sąsiadami, którzy najechali wioski li- cząc na to, że porwą wszystkich i sprzedadzą białym handlarzom nie- wolników. 152 PAJĄK Niewolnicy. - Mahmoud - powiada Dawit -jestem bardzo ciekaw Ameryki. Płyńmy tam. - Ameryka? Nonsens - odpowiada gwałtownie Mahmoud. - To barbarzyńcy. Mordują krajowców i Afrykanów dla zabawy. Wierz w moje słowa! - ostrzega, trzymając palec blisko Dawitowego nosa. - Ameryka będzie dla ciebie czymś gorszym od śmierci, Dawicie. Dawit najpierw zwiedza Filadelfię, gdzie miłość do muzyki wie- dzie go na występy murzyńskiej orkiestry, dorównującej doskonało- ścią każdej orkiestrze europejskiej. Założyciel, wyzwolony Murzyn Frank Johnson, jest gotów urządzić mu przesłuchanie. Jakież to od- krycie umknęło Mahmoudowi! Ale Dawit nie zamierza zapuszczać korzeni w Filadelfii. Dręczy go wielka dziwna ciekawość. Chce poznać życie Afrykanów na Połu- dniu. Dawit nigdy nie odwiedził farmy niewolnikó^, nie widział, jak dzieci Afryki są przedmiotem sprzedaży, wymiany, porwań przez tak wiele lat. W Europie czytał, że niewolnicy północnoamerykańscy są otoczeni opieką i zadowoleni. Czy to możliwe? Tak więc udaje się na Południe. Przy nabrzeżu rzeki Missouri parowiec „Carlton" z łoskotem zbliża się ku Dawit0wi. Biały człowiek przy trapie blokuje wejście. - Gdzie się pchasz, czarnuchuj, Nie możesz kupić biletu na ten statek. - Mam pieniądze - mówi Dawit, pokazując monety w dłoni. - Nie ma u nas miejsca dla żadnych wyzwolonych Murzynów - powiada mat i Dawit przygląda się potężnej łodzi, jak oddala się, zo- stawiając szlak na wodzie. Dawit jest zdumiony. Odmawiano mu miejsca w pociągach i teatrach, na targach napotykał złe spojrzenia białych, rozwścieczonych jego eleganckim strojem, ale pieniądze za- wsze były mu jakąś pomocą - aż do tej chwili. Usiłował naśladować sposób zachowania innych północnoamerykańskich Murzynów, zwracając się do białych z komiczną uniżonością. Ale zapomniał się podczas rozmowy z matem tego parowca, nie tytułował go „szanow- nym panem" - przecież to zwyczajny mat! - i patrzył mu prosto w oczy, kiedy usiłował wejść na pokład. Służalczość do mnie nie pa- suje - dochodzi do wniosku. Być może widział już dosyć. Potem... co? I traci świadomość. Nie pamięta niczego. 153 UCHROŃ MNIE OD ZŁEGO Budzi się bez eleganckiego ubrania, dokumentów, koszuli, za to w brudnych portkach do kolan. Czuje pulsujący ból w ciemieniu. Został obrabowany? Porwany? Jest zamknięty w mrocznym pomiesz- czeniu, dokucza mu głód, jakby nie jadł od kilku dni. Na nogach ma kajdany, które łączą go z innymi ciemnoskórymi mężczyznami i kobietami w różnym wieku, zajmującymi ładownię. Czuje kołysa- nie parowca. Wszyscy czekają w kamiennym milczeniu. Strach jest namacalny. - Gdzie jesteśmy? - pyta ich. „To Luizjana. Płyniemy na targ". Dawit otwiera oczy, zbity z tropu różnicą, miedzy pamięcią i te- raźniejszością. Jest na styku jednego i drugiego. Samotny trzęsie się z zimna na polepie pod szorstką derką. Nie czuje ruchu, więc nie jest już na wodzie. Jarzące się światło wpada przez szpary w drewnia- nych ścianach. Leży w kącie. Wokół beczki, snosidła, wędzidła i sprzę- ty gospodarkie: motyki, łopaty, pługi. W powietrzu wisi silna woń krowiego nawozu. Gdzie jest teraz? Lowell Masdp. Ta nazwa przepływa mu przez głowę, ale pozba- wiona wspomnień. Wysila otępiały umysł. Wkrótce wyobraża sobie si- wego, wąsatego mężczyzna, który unosi w górę trzcinkę, kiwa nią. Twarz w tłumie, i „Tysiąc pięćset. Sprzedany". Następnie pamięć powraca. Przypomina sobie okowy łańcucha zatrzaśnięte tak mocno na kostkach, że przecinają skórę. Przypomi- na sobie, jak wyfrząsł się podczas jazdy na wozie. Przypomina sobie ucieczkę, kiedy tylko jego kostki uwolniono, a stopami dotknął zie- mi. Impuls do biegu wypełnia bez reszty oszołomioną głowę. Potem ma związane ręce i wisi na żelaznych hakach wbitych w ścianę długiej drewnianej chaty. Kiwa się w powietrzu, stopy led- wie muskają zakurzony grunt. Słońce piecze plecy. Młody, potęż- niej zbudowany mężczyzna o jasnej skórze złorzeczy mu. Dawniej rzadko słyszał to dziwne słowo: „czarnuch". Z tyłu rozlega się trzask bata, a potem rzemień ostro wpija się w plecy, odrywa skórę kawał- kami. Wydaje krzyk, siada wyprostowany, pełen wściekłości. Już nie wisi na hakach. Jest przykryty derką w zapchanym go- spodarskim magazynie, prześladowany tylko wspomnieniami. Od- dycha ciężko, ciało lśni mu od potu. Instynktownie sięga ręką do pleców, obmacuje łopatki. 154 PAJĄK Skóra go swędzi, ale krwawe zagłębienia przepadły. Ciało jest gładkie, znajome. Jest znużony, bardzo znużony. Słyszy skrzyp niewidzianych drzwi, uchylają się i pomieszczenie zalewa światło słońca. Dawit przykuca w kącie, kryjąc się za beczką, chce dojrzeć, kto wchodzi. Jest zdecydowany zabić intruza. Nikt go już nie uderzy batem, nigdy. Przed nim zjawia się siwa kobieta. Jest stara, bezzębna, o skórze pomarszczonej jak rodzynek. Ma na sobie sukienkę" z plisowanymi rękawami, która chyba kiedyś wyglądała prześlicznie, ale teraz szara od brudu jest tylko parodią minionego czasu. Kobieta zatrzymuje się przed nim i proponuje blaszany kubek. Dawit zdaje sobie sprawę, że napawają lękiem. - Pewnie jezdeś strasznie spragniony. Wczoraj, w nocy nic żeś nie chciał - powiada, ledwo panując nad drżeniem tłosu. Dawit ocenia ją i postanawia jej zaufać. Przypomina sobie jak przez mgłę, że ta kobieta okazała mu dobroć. Kiwa głową i bierze ku- bek, łapczywie siorbie letnią wodę. - Nie dałam rady ukraść nic do jedzenia, więc będziesz musiał czekać aż do wieczora - mówi kobieta. -Jestem kijcharka kochane- go paniska. Dziś wieczór jest mięso. Dawit się nie odzywa. Ma do niej wiele pytań/ale nie może się zdobyć na wysłuchanie odpowiedzi. I wtem zdaje*sobie sprawę, że ona też ma do niego równie wiele pytań. Dawit drapie się po swędzą- cych łopatkach i widzi, że kobieta śledzi jego ruchy. Cofa rękę od wyleczonych pleców. - Słuchajże, będę cię kryć przed ludźmi tak długo, jak się da - mówi cicho kobieta, patrząc mu czujnie w oczy. - Kochane panisko wie, że musisz dojść do siebie, więc pewnie przez jakiś czas nie bę- dzie cię wzywoł. Powiem mu, że powolutku ci lepiej. I znajdę ci jakąś koszulę, żebyś miał czym zakryć grzbiet. Ale musisz se go zakryć. Inaczy każdy będzie mógł zobaczyć. Sięga po kubek i Dawit widzi, jak gwałtownie trzęsą się jej palce. Muszę ją zabić - myśli. Nie mam wyboru. Ona wie, że wyzdrowia- łem. Ale się nie rusza. Chce usłyszeć, z czym przyszła. -Jest mi Klara - mówi kobieta. - Za staram na robotę na roli i ni mom dziciaków, żebym musiała koło nich chodzić, więc jezdem w tych stronach za opiekunkę przy kolorowych. Kochane panisko zna mnie od małego. Chowaliśmy się razem na farmie. 155 UCHROŃ MNIE OD ZŁEGO Dawit oddaje kubek, ociera z warg kropelki wody. Klara mówi dalej: - Widziałam twoje plecy wczoraj i widziałam twoje plecy dzisiaj, kiedy przyniesłam ci derkę. Widziałam, jak wszystka krew znikła, tyl- ko nie ta na ścianie. Przy tych słowach przełyka z trudem ślinę i jest tak zdenerwowa- na, że Dawit spodziewa się, iż lada chwila da nura do drzwi. Klara trzyma kubek w jednej ręce, a drugą wyciąga pokazując. - W zeszłym tygodniu pokrwawiłam se tę rękę, bo rżnęłam tro- chę trzciny, co mi kochane panisko pozwolił. Zacięłam się strasznie głęboko, boleśnie. Balsam nic nie pomógł, no to musiałam znosić ból. Nic innego nie dało się zrobić. Wczoraj w nocy wciąż miałam czerwoną szramę i łopuchliznę. Wielką. Sam se możesz zobaczyć. Dawit pochyla się i widzi zamkniętą, ciemną bliznę. Jest mała, długości i szerokości źdźbła trawy. Wygląda na starą, a o opuchliźnie nie ma mowy. Klara oddycha coraz szybciej, w miarę jak kontynuuje. - Dziś ranoł)budziłam się że słonkiem i pierwsze, co przyszło mi do głowy, to: „Z Klarom jest coś dzisiaj inaczy". A to coś to moja ręka. Patrzę na nią i widzę, że rozcięcie się zrosło, nie jestjuż spuch- nięte, i pomyślałfem, że to cud od Boga. Wtedy przyszłam do ciebie zobaczyć, czy żeś przeżył, no i żeby ci posmarować plecy balsamem. Ale kiedym przyszła, wszystkie ślady znikły. Jakbyś nigdy w życiu nie dostał batem. No i patrzę*wtedy na ścianę, widzę twoją krew, i jest wciąż czer- wona, nie wyschła, jak powinna. I dotkłam ją, i poczułam, że jest cie- pła. I wtedy zrozumiałam. To twoja krew. To dlatego twoje plecy się zaleczyły. Zeszłej nocy dotkłam ręką twojej ręki, więc rana mi się za- leczyła i mniej boli. Możeś jest diabeł. Może masz w sobie jakieś cza- ry. Nie wiem co. Masz w krwi moc leczenia. Dawit szybkp analizuje sytuację. To, co twierdzi stara niewolnica, jest intrygujące. Czy to możliwe, że Żywa Krew ma własności leczni- cze poza ciałem? Zycie jest osiągalne tylko dzięki rytuałowi Khaldu- na - podarunkowi krwi w chwili śmierci - ale opowieść staruchy do- wodzi, że na pewnym poziomie krew może funkcjonować nawet bez rytuału. Naturalnie Khaldun zabronił eksperymentów, które mogły- by wyjaśnić oddziaływanie krwi na śmiertelnych. Wygląda na to, że ta kobieta przypadkiem odkryła w jedną noc to, czego Khaldun nie dowiedział się przez setki lat. Na myśl o tym 156 PAJĄK serce Dawita uderza żywiej. Zastanawia się, czy powinien podzielić się z Khaldunem tym, czego się dowiedział. Wtedy ogarnia go przemożny smutek. Nie może niczym podzie- lić się z Khaldunem. Khaldun przebywa wiele kilometrów stąd, a on sam jest więźniem na plantacji niewolników w Ameryce. A ta stara kobieta musi umrzeć z powodu tego, czego przypadkiem się dowie- działa. Klara wytrzeszcza szeroko oczy, jakby słyszała jego myśli. Podno- si zgięty, pomarszczony paluch. - Nie pisnę o tobie słówka, czarowniku. Kochane panisko sprze- dałby cię, jak nic. Wiesz, czemu żeś się zjawił. Zjawiłeś się, bom się o to modliła. I z oczami pełnymi łez opowiada Dawitowi, że jej najmłodszy wnuk mieszka na plantacji trzy kilometry od gospodarstwa Masona. Nocami kobieta wędruje tam i opatruje go, bo zmiażdżył stopę ko- łem wozu, prawie odciął. Rana się nie goi. Stopa czernieje i chłopak strasznie gorączkuje. Już nikogo nie poznaje. Star,ucha boi się, że umrze, a to dopiero dziesięcioletni chłopczyk. - Przyniosłam ten kubek, czarowniku, i scho\fałam w spódnicy brzytwę. Może byś utoczył tu swojej krwi" Niedużo. Tylko troszkę. Pójdę do niego dziś w nocy i przekonam się, czy krew pomoże. A po- tem ty i ja już nigdy więcy nie puścimy o tym pary 2tgęby. Rozumiesz mnie, czarowniku? Brzytwa w spódnicy. Dawit zdaje sobie sprawę, jak łatwo byłoby mu pokonać tę staruchę, zabrać brzytwę i to jej upuścić krwi z gar- dła. Co za niesłychane żądanie! Chyba oszalała. Ale się nie porusza. Ta kobieta zaopiekowała się nim i okazała mu dobroć. Nie zna całej prawdy, więc gdyby jej pomógł, nie złamał- by bezpośrednio Paktu, Jest to ryzykowne co prawda i być może głu- pie. Ale czemu nie? Czćmu miałby pożałować kilku nieszkodliwych kropli krwi? -Jeśli kiedyś powiesz komuś, co widziałaś, zabiję cię, starucho - mówi surowo Dawit. Krew odpływa z twarzy Klary, rysy wiotczeją, gdy nie może ode- rwać od niego wzroku. Uznała te słowa za odmowę. Dawit wyczuwa, że życie marnie obdarzyło ją tym luksusem, jakim są łzy, niemniej jednak płyną jej po twarzy. Dawit podnosi ku niej dłoń. - Daj mi ten kubek - mówi. 157 UCHROŃ MNIE OD ZŁEGO Pierwsze spotkanie Dawita z kochanym paniskiem następuje w tydzień po chłoście, gdy drzwi magazynu otwierają się i mężczyzna, którego Dawit widział na targu niewolników, wchodzi zamaszystym krokiem. Jest niedziela, więc przyodział się na czarno. Klara powie- działa uprzednio, że wychowali się razem, ale mimo worków pod oczami wygląda na dziesiątki lat młodszego. Rzuca mały konopny worek do stóp Dawita. Dawit mierzy przybysza rozjuszonym spojrze- niem. - Tu masz ubranie i buty na rok - powiada Lowell Mason, nie patrząc Dawitowi w oczy, ignorując wyzywające spojrzenie. Mówi ak- centem nieznanym Dawitowi; cedzi słowa i trudno go zrozumieć. - Nie ma potrzeby, żebyś stąd uciekał. Spytaj moich czarnuchów, Be- na albo Klarę, to ci powiedzą. Dawit nie odpowiada. W głowie kłębią mu się przekleństwa, ale trzyma język na wodzy. Mężczyzna zerka Dawitowi w oczy, a potem szybko ucieka wzrokiem i Dawit jest gotów pomyśleć, że się wstydzi. - Słyszalemicoś mówił, że Ijyłeś wolnym człowiekiem i sprzeda- no cię przy rzece. Nie mogę powiedzieć, czy kłamiesz, czy mówisz prawdę. Mówisz całkiem poprawnie, jeszcze nie słyszałem, żeby ja- kiś niewolnik tak mówił.'Wiem tylko tyle, że byłeś wystawiony na sprzedaż i kupiłem cię, boja i mój syn nie damy tu sobie rady sami. Ale jak się dowiem, że próbujesz uczyć tu albo gdzieś w pobliżu, znowu zawiśniesz na ścianie. I jak mój syn nie będzie umiał cię zła- mać, to wiem, komu się to uda. Mam nadzieję, że do tego nie doj- dzie. Jakie to nęcące - myśli Dawit - owinąć palce wokół szyi tego człowieka i uciszyć go na wieki. Ale co wtedy? Nie zna na tyle okoli- cy, aby popełnić morderstwo i zbiec w bezpieczne miejsce. Głupota już naraziła go na wystarczające niebezpieczeństwo. -Jak się nazywasz? - pyta go kochane panisko. - Dawit - odpowiada. Kochane panisko potrząsa głową. - W papierach masz Seth, więc tak będzie się na ciebie wołać. Koniec z twoim poprzednim życiem, nieważne, jakie było. W nie- dzielę jest dzień odpoczynku. Jutro pracujesz. Wynająłem cię na farmę Turnera, a on spodziewa się, że zbierzesz dziennie dwieście funtów. I zbieraj jak należy, bez torebek nasiennych. Zbiory zaczy- nają się w sierpniu, więc strata jednego tygodnia kosztuje mnie for- tunę. 158 PAJĄK Dawit niebawem zdaje sobie sprawę, że Lowell Mason nie jest bogaczem. Straty przy karcianym stoliku zrobiły swoje, dowiaduje się od człowieka, który mówi o sobie „czarnuch Ben". Gospodarstwo było kiedyś zasobne, ale teraz dostarcza tylko podstawowych środ- ków utrzymania; większa część stajni i sześć czworaków dla niewolni- ków stoi puste. Lowell ma tylko tego starca i kobietę, Klarę i czarnu- cha Bena, ale to wszystko. Oboje są zbyt starzy, żeby wiele zdziałać, więc Dawit sam musi łatać dziury na farmie i chodzić wokół trzech kobył. Pracuje od świtu do późnego zmierzchu, z dwudziestoma minutami na posiłek w środku dnia. Wieczorem Klara smaży mu placki z mąki kukurydzianej. Dawit zawsze okrywa plecy zgrzebną koszulą, bez względu na to, jak mocno słońce dopieka na niekończą- cych się polach bawełny. Nigdy nie dostał już chłosty, jeśli nie liczyć niezdecydowanego smagnięcia batem od syna kochanego paniska, Gila, kiedy ten upił się whiskey i władza uderzyła mu do głowy. Dawit złapał surową skó- rę, owinął wokół dłoni i naprężył bat, bez słowa prqwokując Gila do następnego uderzenia. Gil wydawał się zaskoczony. - Puszczaj, czarnuchu - powiedział, a kiedy Bawit odrzucił bat, Gil schylił się tylko, podniósł go i odszedł.*Nigdy nie użył go przeciw- ko Dawitowi, nawet w groźbie. Dawit nie spotkał do tej pory tak śmierdzącego tchórza! *• 4 Wkrótce Klara umiera we śnie. Dawit żałuje, że kobieta wjej wie- ku umarła w niewoli, ale jest zadowolony, iż tajemnica umarła razem z nią. Krew uleczyła rękę, ale nie przekazała daru Życia. Stąd jej wnuk, Franklin, któremu przyniosła Żywą Krew, ratując stopę i życie, miał pozostać śmiertelny, kulejąc jak czarnuch Ben do końca swoich dni. Dawit uczy się położenia lasów i zalewisk, poznaje okolicę najle- piej, jak może, i wie, ze może wypisać sobie przepustkę, która w każ- dej chwili otworzy mu drogę na Północ. Ale zainteresował się Fran- klinem i niektórymi niewolnikami Turnera. W niedzielę, dzień wolny, zaczyna uczyć pewną grupę czytania i pisania, smarując litery na piasku. Później ktoś kradnie dla niego Biblię, by mógł z niej czy- tać. Grupa rośnie i wieść o darze wiedzy Dawita szybko się roznosi. Niewolnicy tak palą się do nauki jak Dawit, kiedy poznał Khalduna, i jest tym wzruszony. To dlatego zdecydował się pozostać, przynaj- mniej chwilowo. Pewnego dnia nadchodzą wieści, że brat kochanego paniska z Wirginii umarł i zostawił mu niewolnika. Dawit dowiaduje się, że to 159 UCHROŃ MNIE OD ZŁEGO nie mężczyzna, ale kobieta. Po południu kochane panisko każe Be- nowi wieźć się do miasteczka. Gwiżdże na Dawita. Ten, wyczerpany od pracy i słońca, staje przed nim. - Seth - mówi kochane panisko - ta kobieta, po którą jadę, jest twoja. Będzie spała pod twoim przykryciem. Gdybym myślał tak jak moi sąsiedzi, wziąłbym ją do swojego łóżka. Albo dal Gilowi. Ale je- stem człowiekiem pobożnym i nie pozwolę tu na takie rzeczy. Więc tobie zostawiam tę robotę. To twoja towarzyszka. - I uśmiecha się konspiracyjnie, jakby ta kobieta była podarunkiem. Odprowadzając wzrokiem podskakujący powozik, gdy wzbija kurz na drodze do miasta, Dawit trzęsie się z gniewu. Wyznaczono mu żonę! Ma z nią lec, płodzić potomstwo, jakby niczym nie różnili się od bydła! Muszę stąd odejść - mówi do siebie, powtarzając myśl, która prześladuje go wiele razy dziennie. Poszukiwacze być może zja- wią się niebawem i nie chce, aby zobaczyli go w obecnej roli. W roli własności takiej marnej istoty, hipokryty, który uważa się za świętego! Po zapadnięciu nocy, gdy Dawit je podpłomyk i bekon, siedząc na stołku w swojej jednoizbowej chacie, drzwi otwierają się gwałtow- nie. Staje w nicłi kochane panisko, szeroko uśmiechnięty, a obok ciemnoskóra kobieta, wyższa od niego. Włosy splotła w ciasne warko- cze, owinięte wokół głowy, jej kości policzkowe sterczą ostro. Nosi gładką sukienkę, z szorstkiego materiału i rozczłapane czarne buty. Spogląda rozjuszonym wzrokiem, krzyżując ramiona. Na twarzy nie ma strachu, jedynie wzgardę. - Seth, ta tutaj to Adela - mówi kochane panisko i wpycha ko- bietę do ubogiej izby. - Do zimy masz jej zrobić brzuch. Kochane panisko odchodzi i są sami w mroku. Dawit nie widzi już posągowej kobiety, którą mu pozostawiono, jedynie pamięć za- chowała jej twarz. Mimo statusu rozpłodowej niewolnicy ma w sobie gorzką dumę, a twarz tak zaciętą, że jej piękno jest ukryte niemal jak pod maską. Niemal, ale nie całkiem. To oczywiste, że pochodzi z ple- mienia Joruba, jest cudowna! Nagle Dawita ogarnia lęk przed samym sobą. Boi się przebywać zamknięty na klucz z tą kobietą, tą Adelą, skazany na zwierzęce od- ruchy. Od dawna nie miał żadnej kobiety. Chyba odczytała jego myśli. -Jak mnie weźmiesz, czarnuchu, to tylko po walce! -Jej chra- pliwy głos spada na niego z góry. - Nie chcę mieć więcej dzieciaków. Już mi trzy zabrano i sprzedano. Słyszysz? Koniec z tym. 160 PAJĄK Dawit rozważa w milczeniu jej słowa. Kończy posiłek i otrzepu- je dłonie. - Adela to piękne imię - odzywa się w końcu. - Pasuje do pięk- nej kobiety. - Dołożyłam mężczyznom większym od ciebie, czarnuchom i białym nadzorcom też. Niech ci się nie zdaje, że coś załatwisz pięk- nymi słówkami. Dawit wzdycha. - Adelo, jesteś człowiekiem czy zwierzęciem? Odpowiedz mi. - Cożeś powiedział? - Spytałem, jesteś człowiekiem czy zwierzęciem? Oddycha ciężko, z pychą i lekkim zdziwieniem. - Człowiekiem. A ty? - Człowiekiem - mówi. Odszukuje derkę na podłodze i ciska w jej kierunku, a potem odsuwa się i opiera o ścianę. - Idź spać, Adelo. Urocza Adelo. Przy mnie możesz spać bezpiecznie. Początkowo kobieta ani drgnie. Potem Dawit słyszy szuranie stóp, czuje powiew, jaki wzbudza rozkładana derka, i słyszy szelest, gdy Adela kładzie się całkowicie ubrana. Nadal wiadsłuchuje. Po dłuższej chwili jej oddech z wolna się "wydłuża, Adela zapada w sen. Serce bije mu mocno. Długo siedzi w ciemności, zastanawiając się, jakich haniebnych czynów jest gotów dopuścić się wobec tej śmiertelnej. Potem również zamyka oczy i zmusza się do zaśnięcia. Rozdział 23 Jessica nie wiedziała dokładnie, jak długo David przytulał się do niej od tyłu, coraz mocniej przyciskając się do pośladków, ła- godnie tarł ojej uda, coraz twardszy. Wsuwał się coraz dalej, aż jej wilgotne ciało zamknęło się wokół jego ciała. Przecierał sobie ścież- kę, aż dotarł głęboko, rozkołysany, jakby w sennym transie. Zajęczał cicho, na krawędzi snu, gdy jego stężałe ciepło wypełniło ją po brzegi. Słabe światło sączyło się przez zasłony drżące w nagłym powie- wie. Brzask to była ulubiona pora kochania się Jessiki. Za każdym razem, gdy budziła się pod wpływem porannego dotyku Davida lub sama podejmowała inicjatywę, było to zaskakujące i świeże. Tajne uwiedzenie. 161 11. UCHROŃ MNIE... UCHROŃ MNIE OD ZŁEGO Czuła dłoń Davida wędrowała po brzuchu pod jej podkoszul- kiem. Wreszcie znalazł sutki i gładził je, aż stwardniały, śląc rozkosz do lędźwi. Jego palce wyszukiwały drogę wzdłuż nerwów, aż spoczęły na łechtaczce, musnęły ją lekko, jednak Jessica drgnęła i westchnęła głośno. Dotknięcie Davida było zawsze odpowiednie, zawsze właściwe. Wiła się, naciskając na niego, by mógł wejść jeszcze głębiej. Pragnęła, by uderzał ojej pełny pęcherz, tak daleko,jak ciało pozwoli. Nawet po blisko ośmiu latach małżeństwa zmysłowość Davida była tak silna, że serce nadal tłukło się jej w piersi, a ciało drżało pod palcami męża. Nigdy nie kochał się dwa rdzy w ten sam sposób, za- wsze był gotów wymyślić coś nowego. Czasem rozżarzona jego cięża- rem czuła, jak orgazm przenosi ją w jakieś niepojęte światy. Przed urodzeniem Kiry potrafiła krzyczeć, zatraciwszy całkowicie nad sobą kontrolę, a im hałas był większy, tym bardziej pomysłowe stawały się wysiłki Davida. Teraz, od kiedy sypialnia Kiry znajdowała się bezpo- średnio nad nimi, przymus milczenia czasami utrudniał jej koncen- trację, kiedy rozkosz osiągała szczyt słodyczy. Tym razem Jessica znowu musiała zagryźć zęby, podczas gdy jej ciało się rozpływało od pasa w dół. Zadrżała w środku, uderzyła o niego. - Tak... - szepnął David, rozkoszując się jej upojeniem. Na plecach wyczuła skurcz mięśni brzucha Davida i wiedziała, że też dochodzi. Oddychał ciężko przy jej uchu, gryzł łagodnie małżo- winę, a jego gorące tchnienie sprawiło, że zadrżała do podkurczo- nych palców u\nóg. -Je t'aime beaucoup... - wyszeptał. Jest coś w tym francuskim - pomyślała. - Niech cię diabli... też cię kocham. Jej twarz i całe ciało płonęły gorączką. Odwróciła się do niego. Objęła go nogami, przycisnęła jego głowę do piersi, utuliła. Trzyma- ła go tak przy*obie, myśląc zafascynowana, jak bezbronny musiał być jako dziecko, sierota. Teraz miał tylko ją. - Chcę cię zabrać do Francji - wyszeptał. - Chcę pokazać ci Pa- ryż i Wersal. Możemy tam zamieszkać. - Mmm.... - zamruczała gdzieś na granicy między jawą a snem. - Pojedziecie ze mną, ty i Kira? - Przez ostatni tydzień pytał ją o to codziennie. Formułował to tak, jakby gotów był pojechać gdzieś bez nich. - Oczywiście - szepnęła. 162 PAJĄK - Mówię poważnie, Jess - rzekł głośniej, natarczywiej. -Ja też - zamruczała i zasnęła. Gdy Kira zeszła na dół na śniadanie po drugim wołaniu, koszul- ka wyłaziła jej ze spodenek, a sznurówki wlokły się po podłodze. Od razu skierowała się do stołu i czekała, aż Jessica naleje jej mleka do płatków kukurydzianych. David był w kuchni, wszystkim robił grzan- ki, a kawę zaspanym dorosłym. - Nie chcę iść do szkoły - oświadczyła Kira. Jessica nie słyszała takiego oświadczenia od dawna, od pierw- szego tygodnia Kiry w zerówce pani Raymond. Wzięła grzebień i za- częła rozczesywać wronie gniazdo, które Kira miała na głowie. Przy- dałby się już fryzjer, córka zaczynała wyglądać jak Angela Davies około 1968 roku. Kiedy grzebień szarpnął lekko w tył głowę, Kira nie trafiła do buzi łyżką płatków. i - Mamuń, nie chcę iść do szkoły - powtórzyła? - Słyszałam. - Nie odpowiedziałaś. - Znasz moje zdanie - poinformowała ją Jessica. Kira westchnęła i buntowniczo cmoknęła językiem o zęby. Po- tem roześmiała się, kiedy drugi raz nie trafiła łyżką do buzi. Jessica nie mogła nawet zburczeć Kirę za nieuwagę, bo śfniech ją rozbroił. Ta mała kręci nami, jak chce - pomyślała. 4 Pojawił się David, i postawił talerz z grzankami za zasłoniętym komputerem. - Co ty sobie zrobiłaś z buzią? Wyglądasz jak mleczny potwór - powiedział i Kira dostała jeszcze większego ataku śmiechu. Jessica przechyliła się i spojrzała na twarz córki. Nos, policzki i podbródek miała w kropkach mleka. Jessica sama nie mogła po- wtrzymać się od śmiecjiu. -Jesteś chora? - spytał David, wycierając twarz Kiry serwetką. - No... może trochę. Chyba tak. - Nie zmyślaj, Kiro - powiedziała Jessica. - Chyba jestem trochę chora, mamuń. Źle się czuję. - Co ci jest? - spytali jednocześnie David i Jessica. Kira przez długi czas nie odpowiadała. Wycierała całą twarz z przesadnym przejęciem, a potem wzruszyła ramionami. - Nie wiem - powiedziała. . Jessica wymieniła z Davidem spojrzenie pełne zrozumienia. To dziecko potrafiło być mistrzem w bujaniu gości. Może ktoś w szkole 163 UCHROŃ MNIE OD ZŁEGO ją obraził albo nauczycielka kazała przestać mleć ozorem. Tylko Ki- ra wiedziała, co dzieje się w jej głowie. - Kiedy wyjeżdżamy, tato? - spytała Kira. Jessica zamarła w pól kęsa, zastanawiając się, czy Kira podsłu- chała rozmowę w sypialni, ale wina wymalowana na twarzy Davida zdradzała, że musiał przedyskutować wyprawę z córką. -Jeszcze nie wiem. Decyzja należy do mamy. Jessica poczuła, jak jej stare mechanizmy dokonują rozruchu i zaczynają pracę. Nie ma mowy. Nigdzie nie jadą. Zbyt dużo czasu zainwestowała w gazetę i za bardzo tęskniłaby za rodziną, aby ot tak spakować się i wyjechać. Bea żywcem odarłaby ją ze skóry, gdyby za- brała wnuczkę tak daleko, choćby nawet na rok. - Pamiętaj, mamy pieniądze w skarpecie - wciąż przypominał jej David. Ojciec Davida, który był importerem we Francji, zostawił mu ładny kawałek nieruchomości i niezły grosz. David był zmuszony wy- chowywać się w ramach opieki społecznej, ale przejął pieniądze po dwudziestym pierwszym roku życia i bezzwłocznie je zainwestował. Z tego, co mówił,, jednego roku byl nędzarzem jadącym na pożycz- kach studenckich, i żywiącym się makaronem i serem, a tu przycho- dzi list od francuskiej agencji rządowej, że po najbliższych urodzi- nach może odebrać z banku ćwierć miliona dolarów. Kupił ten dom w Miami i prawie wszystko, co miał, za gotówkę. Gdy tylko Jessica skończyła college, David namawiał ją usilnie, by dała sobie spokój z karierą zawodową i ruszyła z nim w świat po przy- godę. Ale wtedy jeszcze nie mogła przywyknąć do tego „pani" przed imieniem i dywizu łączącego ich nazwiska. David wydawał się jej kimś tymczasowym. Po prostu wiedziała, że się mu znudzi i odejdzie albo będzie oszukiwał, więc postanowiła szybko pokazać, na co ją stać. Na świat i przygody przyjdzie czas później, jeśli w ogóle przyjdzie. I zdała sobie sprawę, że przyszło to „później". David marzył o jeszcze jednym dziecku, a wtedy pa, pa podróże. Tymczasem Kira była na tyle duża, że zniosłaby to. To nie dwugłowy smok - wspo- mniała słowa Petera. Europa ma swoją kulturę, inność, świeżość, a Afryka ma tego nawet więcej. To dałoby Kirze podstawy, których nigdy nie znajdzie w Stanach, a ona sama będzie mogła rozpocząć od nowa. A jeśli stała na progu między wygodnym a wybitnym życiem? Oj- ciec powiedział jej kiedyś, tym tonem osoby przekazującej sekret, 164 PAJĄK którego używał przy czytaniu bajek, że jej życie będzie wybitne. Praw- dę powiedziawszy, wtedy po raz pierwszy usłyszała to słowo. Oczywi- ście, zapewne powiedział to samo Alex, ale Jessica wyrosła w prze- konaniu, że była to prorocza zapowiedź. Planowała napisanie powieści, która zmieni świat, lub dzieła, które stanie się znaczącym przyczynkiem do wiedzy historycznej, tak jak udało się to Davidowi. Do tej pory nic takiego nie wydarzało się w Miami. Może boży plan ujawni się, kiedy zdobędzie się na odwagę i wy- jedzie. Potrzeba tylko odwagi. Jessica splotła dłonie i spojrzała córce w oczy. - Kiro... Naprawdę chcesz wyjechać? Nawet gdybyś miała długo nie widzieć pani Raymond ani swoich koleżanek, ani babci, ani cio- ci Alex? Kira kiwała główką bez wahania. Wyglądało, że robi to szczerze. - Ale czemu, kochanie? Bo tatuś tak mówi? y - Nie - odparła Kira. - Bo dziadziu tak mówi. Jessica i David spochmurnieli i wymienili spojrzenia pełne za- skoczenie. Kira nigdy, przenigdy nie miała okazji porozmawiać z żad- nym ze swoich dziadków. r - Dziadek lubi Burger Kinga. Tak Samo jaki ja - paplała dalej Kira i serce zamarło Jessice w piersi na wspomnienie wyprawy ojca do Burger Kinga w ostatni wieczóp-jego życia. Uahwyciła się brzegu stołu, jakby bała się, że osunie się z krzesła. - On mówi, że ty i ja musimy wyjechać, mamuń. Tylko ty i ja, tak mówi. Aleja chcę, żeby tatuś też pojechał. Dziadziu mówi, że jak nie wyjedziemy, zdarzą się złe rzeczy. Bardzo, bardzo złe. -Jakie złe rzeczy, królewno? - spytał David, jakby nie zdając so- bie sprawy, że strach, który ogarnął Jessice, sprawił, że kuchnia zaczę- ła wirować jej przed'oczyma. Może uznał, że Kira wymyśliła sobie niewidzialnego przyjaciela. Dobry Boże, czy to możliwe? - Bardzo, bardzo złe - powtórzyła Kira, a jej ton, potwierdzają- cy z całą mocą, że są to staranne instrukcje, sparaliżował Jessice. - Patrzcie, co stało się Peterowi i wujkowi Billy'emu. Potwór nas za- bierze. Wtedy Jessica zobaczyła wyraźnie, jak krew odpływa z twarzy mę- ża, a usta wyschły mu jak pergamin. Zdał sobie sprawę, że coś tu nie gra, że to nie tylko gra wyobraźni dziecka. Nie jedynej Jessice zabra- kło oddechu, kiedy wysłuchiwali starannie sformułowanych ostrze- żeń Kiry. 165 UCHROŃ MNIE OD ZŁEGO Co się, do diabła, działo? David poderwał głowę, jakby coś nagle zrozumiał, i powiedział bezgłośnie Jessice: To sen. -Jaki potwór, Kiro? - spytał głośno. Kira wzruszyła ramionami i początkowo nie odpowiedziała, jak- by zabrakło jej słów. Spojrzała matce prosto w oczy. - Mówię poważnie, że potwór - rzekła. -A może to dobry potwór. - Nie ma dobrych potworów, Kiro - nagle wyrwało się Jessice, chociaż ledwo potrafiła wydać z siebie głos. i - Dziadzio też tak mówi - powiedziała ze. smutkiem Kira i pod- niosła do ust łyżkę z namokniętymi płatkami. Przyśpieszone bicie serca w jednej chwili doprowadziło Jessicę do bólu głowy i nie wiedziała, co powiedzieć. Powinna zapytać Kirę, czy spotkała dziadka w grocie? Ale czy naprawdę chciała usłyszeć od- powiedź? Kiedy tylko Kira skończyłajeść, David od razu zawiązał jej sznu- rówki i wysłał naicórę, aby umył,a zęby. Jessica zauważyła, że kiedy odprowadzał ją wzrokiem, oczy miał zaszklone niepokojem. - O czym ona mówiła? - zapytał David. - Nie wiem - ^wyszeptała Jessica. W głowie wciąż obracała słowa Kiry: „Lubi Burger Kinga jak ja". Skąd Kira mogła wiedzieć, że dziadek lubił Burger Kinga, że jadł bułę z mielonym, kiedy... Kiedy co? Jessica zmusiła się do zakończenia myśli: ...kiedy rozmawiała z nim w grocie. Kiedy kazał jej ostrzec Kirę, że nie ma dobrych po- tworów. - Dobrze się czujesz, Jess? - spytał David, obejmując ją. Potrząsnęła głową. - Nie wiem. - Ona się czegoś boi. Tyle nieszczęść się wydarzyło, najpierw Księżniczka, potem Peter i wuj Billy. Może to jest przyczyna. Próbo- wałem ją osłonie-, ale... - Wjego głosie przebijał tak silny ton samo- oskarżenia, że Jessica ścisnęła dłoń męża. - No, Boże, próbowałeś tyle, ile mogłeś. Oboje próbowaliśmy. - To miejsce źle na nią działa, Jess. Jessica zamrugała. - Może wyjazd nie jest takim złym pomysłem. Może powinni- śmy to zrobić. W tej chwili ma za dużo złych wspomnień. Jeśli zapla- nujemy na to lato... - Nie powinniśmy czekać do lata. Zapiszemy ją do amerykań- 166 PAJĄK skiej szkoły w Paryżu. Im szybciej wyjedziemy, tym lepiej. Teraz to całkiem jasne. Miał wyraz twarzy osoby absolutnie zdecydowanej. Skończyły się dyskusje o odległych możliwościach; przeszły w plan, pełen szczegó- łów i ważny. Ten plan przygniótł ją swoim ciężarem. Tak samo czuła się z Peterem, gdy zdała sobie sprawę, że pomysł książki nie jest już tylko gadaniną. - Mam wrażenie, jakbyśmy uciekali - powiedziała. - Czasem nie pozostaje nic poza ucieczką - rzekł David i poca- łował ją. Jessica wiedziała, że niektórzy koledzy wciąż psioczą na jej prze- niesienie do dochodzeniówki, działu obdarzonego największą czcią przez reporterów idealistów, którym w głowach tańczyły obrazy ze „Wszystkich ludzi prezydenta". Kiedy rok temu Sę przeprowadzał z nią wstępną rozmowę, wiedziała, że ma dobre widoki na tę robotę, nie tylko dlatego, że jest znakomitą dziennikarką, ąje także dlatego, że dział nigdy nie miał w swoim gronie Murzyna. Jak to określiła matka, system tak długo pracował na wszystkich ifuiych, że był cho- lerny czas, żeby zaczął pracować dla niej." No i proszę, miała, czego chciała. Stan przeprowadzał śledztwo w sprawie domów starców, których nadużycia ujavjpiła, i za co nadal spotykały ją komplementy, będące dowodem, że może liczyć na miej- sce w czołówce kandydatów do nagrody Pulitzera. A doniesienia Boo o rozprowadzaniu narkotyków przez pracowników miasta sprawdza- ły się jak marzenie. Właśnie skontaktowała się z dawnym kierowni- kiem niskiego szczebla w dziale mieszkań komunalnych powiatu Dade, który przeprowadził się do Arizony i chyba był chętny do nie- oficjalnej rozmowy. Podczas telefonicznej wymiany zdań czuła się trochę jak Bob Woodwatrd, ale rozmowa urwała się nagle, gdy ekskie- rownik musiał wyprawić syna do szkoły. - O tych sprawach wiedzą ci wyżej. Wyżej niż pani sobie wyobra- ża - rzekł, zanim odłożył słuchawkę. Czego więcej mogła chcieć? Miesiąc temu taki zwrot w sprawie wywołałby u niej zastrzyk ad- renaliny i przez dwanaście godzin na dobę odwiedzałaby mieszkań- ców domów komunalnych, dręczyła swoje źródła w Agencji do spraw Walki z Narkotykami i wymieniała się informacjami z kolesiami z po- licji miejskiej. 167 UCHROŃ MNIE OD ZŁEGO A tymczasem przyłapała się na tym, że bez zapału przepisuje te- lefoniczne wiadomości od biurokratów z zarządu miasta i tłumi zie- wanie. Sprawdziła godzinę. Dopiero południe. Albo dni stawały się dłuższe, albo najzwyczajniej w świecie się nudziła. Była zbulwersowana własną postawą. Czyżby osiągnęła cel w ka- rierze zawodowej i nie miała pojęcia, czego chce dalej? Praca zaczy- nała przybierać postać kilkugodzinnego niemiłego przerywnika ży- cia domowego z Kirą i Davidem, jedynej liczącej się części jej życia. - To trudne do wytłumaczenia - powiedziała do Alex podczas zwyczajnej pogawędki w środku dnia. Alex bez wątpienia siedziała w uniwersyteckim laboratorium w pobliżu szpitala, na stołku, z ka- napką z tuńczykiem wjednej ręce i dietetyczną colą w drugiej. Jessi- ca dość często wykradała się z redakcji do siostry, by poznać jej co- dzienne menu. -Jakby znowu się do mnie zalecał. Tak bardzo się stara. Ale nie na tyle, żeby zagłaskiwać mnie na śmierć. Zaczyna mnie dopuszczać. - Do czego? ? - Do swoich-myśli. Klarnet jest tylko częścią całości. Znacznie większej. Naprawdę tak czuję. - Uhm. - Z głosu pochłaniającej kanapkę Alex bił sceptycyzm. - Czy mogę sobie teraz rzygnąć? - Nie bądź eyniczna. David ma naprawdę głęboki umysł. Sama wiesz. Nie mów, że zapomniałaś, jak cię zszokował, kiedy przy obie- dzie świątecznym nawijał o mikrobiologii. - Facet znatsię na rzeczy. Nie wątpię. - I Alex... On jest taki dobry na klarnecie. Szkoda, że nie sły- szałaś go, kiedy wczoraj wieczór grał ten kawałek Billie Holiday, „My Man". Myślałam, że śnię. - Uważaj. Chce cię zaliczyć - powiedziała Alex i gruchnęły śmie- chem. Tak naprawdę, to nie było zbyt odległe od prawdy; David usi- łował postawić rra swoim. Nagle na linii zapadła cisza. Przez chwilę ich myśli się złączyły. - Więc nie wiem, co robić... - przyznała Jessica. - A ja nie wiem, co ci poradzić. To trochę strach rzucić robotę przez „R", przeprowadzić się do innego kraju i zaczynać od począt- ku. Nawet nie mówisz po francusku. - Wiem - westchnęła Jessica. - Ale co tam, James Baldwin pojechał do Francji. Wszyscy pisa- rze jeżdżą do Francji. Może to twój rytuał przemiany. 168 PAJĄK - No... też chodziło mi po głowie coś takiego... - powiedziała Jessica, gryząc koniec długopisu. Odgłosy przeżuwania Alex obudzi- ły w niej głód. Może wpadnie do domu na lunch i sprawi Davidowi niespodziankę. Resztki mężowskiego kurczaka w curry były o wiele bardziej ponętne niż stołówkowe menu. Kolejna krótka cisza. - Więc masz stracha, hę? - spytała Alex. - Teraz to realna sprawa. Całkiem realna. Nawet mówi, że kie- dyś moglibyśmy wybrać się do Afryki. Do Etiopii. Egzotyczne kraje. To naprawdę kuszące. - Mama się wścieknie. - O Boże, tak. Ale kto mógłby ją tak naprawdę winić? Jeden rok mógł przejść w dwa, trzy albo więcej, a Bea Jacobs nie ufała samolotom. Kiedyś podczas odwiedzin u brata w Nowym Jorku korek samochodowy sprawił, że spóźniła się na lot powrotny do Miami. Samolot rozbił się na mokradłach Everglades. Nic nie mogło bardziej przekonać Jessiki, że cuda się zdarzają. - Ale powinnaś pomyśleć o życiu na własny fachunek, Jessico. Zycie jest za krótkie, wiesz o tym? Siedzę wciąż w Miami, a od cza- su wyboru Mandeli ciągle namawiają irjnie, żebym pojechała do Afryki Południowej. Propozycja kierowania kliniką na prowincji le- ży w mojej szufladzie. Żeby tak ktoś kopnął mme w leniwy tyłek, dodał mi energii. Wygoda i bezpieczeństwo potrafią być bardzo nudne. ? •-*-** - Wiem. - Zawsze byłam pewna, że masz większą rybę do złowienia niż „Sun-News". Mówię poważnie. Żołądek podskotzyłjessice do gardła. Alex miała rację. Jej prze- znaczenie to bynajmniej nie „Sun-News", dealerzy narkotyków i sko- rumpowani politykierzy. Wszystko to pestka w porównaniu z tym, co Bóg jej szykował. - Chyba wpadnę do domu i coś zjem - powiedziała Jessica. - Tylko nie jedź nigdzie bez pożegnania ze mną. - Och, daj spokój. Wracaj do szukania lekarstwa na te komórki sierpowate. Dryndnę do pani później, doktor Jacobs. Kiedy Jessica odłożyła słuchawkę, zobaczyła, że tuż obok stoi je- den z młodych gońców. Uśmiechnął się głupkowato i rzucił jej na biurko grubą kopertę. Była podarta i pomarszczona na rogach. 169 UCHROŃ MNIE OD ZŁEGO - Co tO? - Przepraszam - goniec wzruszył ramionami. - Wpadła za szaf- kę. Gdybym nie upuścił tam dolara, leżałaby do Bożego Narodze- nia. Jessica spojrzała na adres nadawcy. Wydział Policji Powiatu Cook, podpis kogoś z biura rzecznika prasowego. Nie rozumiejąc, obejrzała stempel urzędu pocztowego; wysłano ją przed dwoma mie- siącami. Oczywiście. Ta kobieta z Chicago, z domu spokojnej starości. Nic dziwnego, że kopia oryginału policyjnego raportu nigdy się nie pojawiła. Jessica bez potrzeby zmusiła biedną czarną siostrę do prze- faksowania całego raportu, a potem i tak go nie odebrała. - No, niech mnie szlag. Wielkie dzięki, Rick - powiedziała Jes- sica. - Przepraszam - odparł, odwracając się dó odejścia posłał jej na dłoni pocałunek. - Oby to nic ważnego. Koperta stwarzała takie wrażenie, jakby była wykopaliskiem z zamierzchłej przeszłości. Jessica pamiętała nazwisko tej kobie- ty - Rosalie Tillis" Banks - ale z trudnością kojarzyła okres, w któ- rym tamten sensacyjny artykuł wydawał się tak niesłychanie ważny. Okres, gdy Peterowi tak zależało na tym, aby poleciała do Chica- go- Coś ścisnęło ją w brzuchu na myśl o spotkaniach z Peterem po- święconych książce, której pomysł umarł razem z nim. Niektórym rzeczom z góry i|ie jest sądzone pojawić się na tym świecie - pomy- ślała. Tylko Jezus znał plan generalny. Śmierć Petera wstrząsnęła do korzeni jej wiarą. Czas przyniósł pewne uspokojenie, tyle że Jessica nigdy nie przestała wierzyć, że wszystko ma jakiś powód. Musiała w to wierzyć. Bóg nie tworzyłby świata chaosu. - Spoczywaj w spokoju, Rosalie Tillis Banks - zamruczała Jessi- ca, pochylając się^do swojego kosza na śmieci. Cholera. Znowu znikł. Kosze na śmieci, książki telefoniczne i krzesła były cennymi ruchomościami w redakcji i jak niejedno, to drugie co chwilę ginęło. Nie była w nastroju do poszukiwań kosza na śmieci. Cisnęła nieotwartą kopertę do bałaganu w dolnej szufla- dzie. Wkrótce i tak wszystko to stanie się dla niej śmieciami. Papierzy- skami. Zdała sobie sprawę, że może wkrótce naprawdę na dobre oczyści to biurko w Miami. 170 PAJĄK Rozdział 24 Muzyka zwróciła uwagę Dawita. Palce zamarły nad klawiaturą komputera i wykręcił szyję w kierunku schodów. Wsłuchiwał się w mistyczny, kojący dźwięk tanburu i fletu odtwarzanych z taśmy w sypialni, rzucający czar. Ani on, ani Jessica nie włączali tej taśmy od kilku dni. Powstał, zmuszając do zeskoczenia kota, który znalazł so- bie legowisko na jego kolanach. Ktoś tam był. Dawit nie bał się. Po tym całym czekaniu poczuł ulgę. Zastał go spoczywającego dokładnie na środku loża, wspartego o rząd poduszek, z rękami za głową i skrzyżowanymi nagimi stopami. Miał na sobie tylko białe spodnie wiązane w kostkach i myckę; oczy zamknął, jakby się głęboko koncentrował. Nosił bardzo krótko przy- ciętą brodę, świeży nabytek. i Cóż to za radosna, a może okrutna ironia losu^że to musiał być akurat on. - Witaj, Mahmoud - powiedział Dawit, uśmiechając się szero- ko. Ten uśmiech był szczery. Nie ruszył się od progu, ale pragnął mocno uściskać drogiego przyjaciela. Widok Mahjnouda jak nikogo innego zawsze przypominał mu o jego prawdziwym życiu, innym ży- ciu, życiu w niewinności przed Żywą Krwią. Mahmoud leniwie uniósł powieki. Na brodalej twarzy również wykwit! uśmiech. - Wreszcie, bracie - powiedział po arabsku. Usiadł, przerzucając nogi poza krawędź potężnego łoża. Żaden nie odzywał się długą chwilę. Łączył ich ogrom miłości, nieprzeliczone wspólne przeżycia, a tymczasem stanęli przed sobą ja- ko adwersarze. Pewne palce muzykanta ślizgały się wzdłuż strun tan- bura, wypełniając ciszę pokoju. -Jesteś w znakomitej formie - powiedział Dawit, dostrzegając grające mięśnie przedramion Mahmouda, kiedy ten oparł dłonie na materacu. Wiedział, że Poszukiwacze podlegali rygorystycznemu reżimowi, pościli i ćwiczyli, aby zdobyć umysłową i fizyczną przewa- gę konieczną do pracy. Mahmoud skinął głową, przyjmując komplement z wdzięcznym uśmiechem. -Jak mnie znalazłeś? - spytał Dawit. -Jesteś przewidywalny, przyjacielu. Twoje nazwisko jest tu zna- ne. „Body and Soul" podobało mi się. Ta muzyka, jazz, brzmi jak 171 UCHROŃ MNIE OD ZŁEGO prostacka kuzynka naszych improwizacji sprzed trzech wieków w Do- mu Muzyki. Pamiętasz? - Oczywiście - powiedział Dawit. Ich muzyka miała silniejsze wpływy północnoafrykańskie, ale rytmy i akordy były uderzająco po- dobne. - Żałuję, że nie mogę o niej też napisać. Uśmiech Mahmouda znikł szybciej, niż się pojawił. - Nasza muzyka nie jest dla nich - rzekł szorstko. - Obrażasz mnie takimi pomysłami, Dawicie. Dawit wiedział, że nie powinien się spodziewać innej reakcji. Mahmoud zawsze skrupulatnie wypełniał' wszelkie zadania, więc z pewnością był równie zasadniczy jak każdy inny Poszukiwacz. Trak- towali swoją pracę jak religię, ściśle trzymając się słów Khalduna: Ja- ko nieśmiertelni jesteśmy jedynymi prawdziwymi mieszkańcami tej planety. Inni to tylko goście i nasze miejsce nie jest obok nich. Ich kłopoty nie są naszymi kłopotami. Jak słońce unika nocy, tak i my po- winniśmy być osobno". - Nigdy nie jpisałbym o czymś, co należy do nas - rzekł Dawit, mając nadzieję, że przełamie mifczenie, które ich rozdzieliło. - Mam nadzieję, że na tyle mnie znasz. Twarz Mahrriouda nie złagodniała. - Hm, biorąc pod uwagę twoje dobro, może już napisałeś za du- żo. Na okładce książki podano, że mieszkasz w Chicago. Znalazłem ten dom pierwszego dnia poszukiwań. „ Dawit pokiwał z żalem głową. - Nie ukrywałem się - powiedział, ale zdawał sobie sprawę, że był nieostrożny. Usiłował wyciągnąć naukę z błędów popełnionych w czasie szaleńczych dni w Chicago, starał się zachowywać anonimo- wość; ale jego umiejętności stale kierowały nań uwagę, nawet kiedy jej nie szukał. Głupio sprowadził Poszukiwaczy na próg domu swojej rodziny. Dawno temii Khaldun poprosił nawet Dawita, by przyłączył się do Poszukiwaczy. Mimo że uhonorowany zaproszeniem - i chociaż nie wyobrażał sobie, że któregoś dnia może założyć rodzinę ze skaza- ną na śmierć kobietą - Dawit żywił zbyt wielkie upodobanie do stylu życia śmiertelnych. Miałby zbyt wiele zrozumienia dla tych, którzy jak on sam nie potrafili wytrwać z dala od tego wszystkiego. Jak mógłby zgodzić się na ograniczanie tych, którzy okazywali podobne jak on ciągoty? Odmowa Dawita nieprzyjemnie zaskoczyła Khalduna: 172 PAJĄK „Dawicie, lękam się, że wiedza, którą cenisz najbardziej, to do- znania. Musisz wiedzieć, że u nieśmiertelnego doznania światowe wywołują trwałe uczuciowe spustoszenie. Naucz się rozkoszować chmurami, podziwiać wschody słońca. Chmury i wschód słońca są wieczne i nigdy nie przyprawią cię o smutek. Nie pomniejszaj znaczenia tyranii smutku. Ludziom nie było sądzone znosić smutek stuleci i śmiertelni nie są na niego ska- zani. Ale żyjąc wśród nich, będziesz skazany, Dawicie. I wówczas po- znasz piekło". Jak mógł wyznać prawdę ukochanemu nauczycielowi, powie- dzieć, że już jest skażony? Kiedyś dzielił czystą rozkosz braci w Życiu, którzy żyli tylko, aby żyć, ale potrzebował zewnętrznej stymulacji -jego serce, głodne lę- dźwie, cala istota. Nie potrafi! się tego oduczyć, bez względu na to, jak bardzo Khaldun go błagał, i jak bardzo sam się^tarał. Około dwudziestu braci od czasu do czasu robiło sobie prze- rwy, by pożyć w większym świecie śmiertelnych, przynajmniej przez krótki czas, zwykle w podróżujących grupach. Fortuna, któ- rą ich kolonia z czasem uzyskała ze sprzedaży qlzieł sztuki i uży- tecznych przedmiotów, bez wartości dla*większości braci w Życiu, była pożytkowana bez ograniczeń przez podróżujących. Kilku, jak Dawit, od czasu do czasu się żenijo. Czy to nie dokonało w nich zmiany? Z zażenowaniem stwierdził, iż jego pojęcie czasu tak się zmie- niło, tak bardzo przypominało sposób myślenia śmiertelnych, że nawet rok czy dwa mijały mu wolno. Czteromiesięczna debata nad jednym ustępem Spinozy nie sprawiała mu już takiej przyjemno- ści jak braciom. Nawet nie zastanawiał się nad kilkuletnią medyta- cją w milczeniu - powszechnie praktykowaną w Domu Medytacji, w którym bracia w Życiu odmawiali sobie posiłków, wdychając jedy- nie odżywcze opary krążące w powietrzu. Mimo całej miłości, któ- rą Dawit otaczał swój dom rodzinny i swoich bliskich, myśl o Lali- belii go nurtowała. I Mahmoud bez względu na to, czy gotów byl to dzisiaj przy- znać, czy nie, kiedyś dzielił jego przekonania. Czy również i słabości? Co z dzieckiem porwanym z Indii, synem, który z nim podróżował? Jak ten chłopiec miał na imię? Nie potrafił sobie przypomnieć. Ale jedno pamiętał dobrze: Mahmoud porzucił chłopaka, zostawił bez grosza, najprawdopodobniej skaza! na śmierć głodową. 173 UCHROŃ MNIE OD ZŁEGO Dawit nawet nie wracał myślami do tamtego wydarzenia, aż mi- nęło dwieście lat, oderwano go od rodziny w Chicago i pod eskortą sprowadzono do Lalibelii. Zastanawiał się teraz, jak Mahmoud mógł być tak nieczuły? Oczywiście, sam przez lata spłodził chmarę dzieci, ale przynajmniej zawsze miały matkę, która się nimi zajmowała. Czyż- by Mahmoud wcale nie dbał o własne dzieci? Kiedy pytał o to Mahmouda wiele lat później, wydawało mu się, że wyczuwa w nim smutek, ale po chwili to uczucie rozpływało się w rzeczowym spojrzeniu. -Jak ci się zdaje, czemu go zostawiliśmy? - spytał Mahmoud. - Tamten chłopak, o którym mówisz, zmarł prawie dwieście lat temu. To absurdalne, że w ogóle się urodził. Dawit zdał sobie sprawę, że ów dzieciak obudził coś w Mahmou- dzie, coś, co go przestraszyło. Czy potrafiłby wyjaśnić, czemu z cza- sem przyłączył się do Poszukiwaczy? I czemu tak się teraz zmienił, tak inaczej zachowywał się wobec przyjaciela? Dawit zastanawiał się, któ- ry z nich uległ większej zmianie. Jakby znając jego myśli, Mahmoud westchnął, odwrócił wzrok i z uwagą przyjrzał się splecionym postaciom wyrzeźbionym na wspornikach łoża. - Ta wizyta rfepawa mnie smutkiem, Dawicie. - Mnie też.,- Dawit usiłował wykrzesać uśmiech. - Byliśmy braćmi, ty i ja, bliższymi sobie niż reszta,.Sprawiła to twoja miłość do Rany. - Tak - potwierdził Dawit, wspominając siostrę Mahmouda, gładkoskórą piwnooką trzynastolatkę, której czarne włosy lśniły jak jedwab. Trzymała jego twarz w swoich drobnych palcach, jakby to był jakiś cud. Jego pierwsza żona. Pierwsza miłość. Och, wrócić i za- cząć wszystko od początku! - Zakosztowaliśmy razem wielu przeżyć - kontynuował Mahmoud. - I wielu kobiet - dodał Dawit, myśląc o burdelach, gdzie rozko- szowali się prostytutkami, które potrafiły zaciskać swoje intymne na- rządy jak pięść i wyrzucać monety w powietrze. - To było dawno temu - rzekł Mahmoud, nadal na niego nie patrząc. - Teraz jestem szczęśliwy w celibacie. Mam jaśniej w głowie. - Ach, zapomniałem o tym. Wybacz, ale trudno mi wyobrazić sobie, że jesteś Poszukiwaczem. Akurat ty, Mahmoudzie. - Czyżby? - spytał Mahmoud, odwracając gwałtownie głowę, tak że spotkali się wzrokiem. - To wcale nie takie trudne do wyobraże- 174 PAJĄK nia. Najpierw jesteśmy dziećmi, przywiązanymi do zabawek. Potem stajemy się mężczyznami. Dawit nie odpowiedział na tę uwagę, chociaż ukłuła go i roz- gniewała. Zdał sobie sprawę, że czas wspomnień minął. - Powiedz mi, po co przybyłeś? - zapytał. - Wiesz po co, mój bracie. Aha. Zapadł wyrok. Szczęki Dawita zacisnęły się lekko. - W takim razie mam wiadomość dla Khalduna. Nie złamałem Paktu i nie zamierzam wyjeżdżać. Z twoim pozwoleniem chciałbym jeszcze przez kilka lat pozostać z moją żoną i dzieckiem. - Tego życzenia nie mogę spełnić - rzekł beznamiętnie Mah- moud. - W takim razie, ile mi zostało? - Miesiąc. Dwa, jeśli zechcę być szczodry. i - Od kiedy stałeś się taki pompatyczny? Mówisz^v imieniu Khal- duna? - Przekazałem Khaldunowi, co widziały moje oczy. Zgadza się. Jesteś zagrożeniem dla siebie i nas wszystkich. Czas twojego powro- tu już minął. Więc być może... dałoby ci się pomó^. Dawit zmarszczył brwi. - Pomóc? - Dawicie - rysy twarzy Mahmouda złagodniały - popadłeś w szaleństwo, a przynajmniej coś zbliżonego. Zaskoczony Dawit zbliżył się o krok do Mahmouda. - Wyjaśnij, o co ci chodzi. -Jakie wyjaśnianie jest tu konieczne? Nie myśl, że jestem taki ła- twowierny, jak ci śmiertelni, z którymi igrasz. Wiem, co wydarzyło się tamtej staruszce w Chicago, kobiecie z twojej krwi. Wiem, co wy- darzyło się przyjacielowi twojej żony. I temu choremu starcowi. A więc Mahmoud,'wiedział. Okazał się czujnym tropicielem. Pierwszym impulsem Dawita było zaprzeczyć oskarżeniom, ale nie mógł. To prawda, że zabił, i to wielu. Skrzyżował ręce na piersiach. - Pamiętam czasy, w których nie byłeś przewrażliwiony na punk- cie rozlewu krwi - rzekł. Mahmoud przeszył go wzrokiem. - Nie myl mojej troski z przewrażliwieniem. Dla dobra Paktu odebrałbym życie z jeszcze większą bezwzględnością niż ty. Ale nie byłbym tak nierozważny. Maskując swoje czyny, nie polegałbym na głupocie śmiertelnych. Z czasem nawet głupiec może zobaczyć to, co 175 UCHROŃ MNIE OD ZŁEGO rzuca się w oczy. A twoje czyny za bardzo rzucają się w oczy. I stały się dla ciebie sportem. - Zabijałem tylko dla Paktu - zaprzeczył z oburzeniem Dawit. - Nawet jeśli tak było, źle myślałeś. Pakt nigdy nie miał służyć za usprawiedliwienie mordowania śmiertelnych wedle czyjegoś widzi- misię. Nasz Pakt wymaga tajności. Która droga prowadzi najkrócej do tajności? Pozostawienie śmiertelnych samym sobie czy też mie- szanie się z nimi i zabijanie, kiedy rozpoznają to, czego nie potrafi- my ukryć? Rozpalasz ognisko tylko po to, aby je zgasić, gdy płomie- nie zaczynają tańczyć zbyt blisko twojej twarzy, Dawicie. To głupota, dziecięca słabość. Kot miauknął od strony drzwi i wbiegł truchcikiem do sypialni. Wskoczył na łóżko i z zadartym ogonem zaczął ocierać się o Mahmou- da. Ten głaskał go pod brodą, zadowolony z siebie, spoglądając w oczy Dawitowi. Musiał długo przebywać w okolicy, skoro zdobył kapryśną przyjaźń Herbatnika. - Jeśli chce&Ę, możesz przywieźć kota - powiedział. - Spotkanie! tobą było błogosławieństwem, Mahmoudzie - rzekł Dawit, ignorującte słowa. - Teraz muszę poprosić cię, żebyś odszedł. Mahmoud demonstracyjnie oparł się o zagłówek, ugiął w kola- nie jedną nogę. Rot polizał podbródek Mahmouda i zwinął się w kłę- bek na jego podołku. - Dawicie... mówię to z najwyższą niechęcią, ale przypominasz mi Teferiego. Teferi! Tefęri, źródło boleści Khalduna, był przyczyną utworze- nia Poszukiwaczy. Prawie na samym początku, niecałe sto lat po stwo- rzeniu bractwa, zgłoszono, że Teferi ma śmiertelne żony i rodziny w kilku krajach - trzy żony i tuzin dzieci w samym królestwie Ghany. Przebywał pośród nich tak długo, że bracia skarżyli się Khaldunowi, iż jego rodziny byłyby ślepe, gdyby nie widziały różnicy, tego, że pozo- staje taki sam, podczas gdy one się starzeją. Krążyły również plotki, że przekazał zaawansowaną wiedzę z Domu Nauki - lampy na baterie! - by polepszyć im warunki życia. To też było zabronione i oczywiście groziło zwróceniem na niego uwagi. Teferi był po prostu heretykiem. Khaldun zdecydował, że celem Poszukiwaczy będzie znajdywa- nie i obserwacja braci w Życiu, którzy znajdą się za granicą. A w ra- zie konieczności będą sprowadzać ich z powrotem. W niczym nie wpłynęło to na Teferiego. Podczas ostatniej wizy- ty Dawita w Lalibelii, po opuszczeniu Chicago, dowiedział się, że Te- 176 PAJĄK feri stracił rozum, mieszkając w Turcji, i zasiekł kilkunastu śmiertel- nych na targu. - Wyzwolę was! - darł się, mordując bez różnicy. Wysłano Po- szukiwaczy, by uwolnili go z tureckiego więzienia, gdyż mógłby jesz- cze zdradzić dar Życia. Sprowadzono go w kajdanach do Lalibelii; kiedy włócząc nogami, przechodził obok, Dawit spojrzał mu w oczy i ujrzał absolutną pustkę. Po czterdziestu latach pośród braci Dawit oznajmił Khaldunowi, że zamierza powrócić do Ameryki Północnej. Khaldun podał mu przykład Teferiego, który nadal był więziony w kolonii. Codziennie medytował z Khaldunem. Ten ostatni wyznał Dawitowi, że więzień często płacze jak dziecko: „Krótko przed wybuchem szaleństwa nasz Teferi dowiedział się, że jego śmiertelna żona została zabita. Czy tego szukasz, Dawicie? Ciało żyje wiecznie, ale nie dusza, psyche człowiek^'. -Jak śmiesz porównywać mnie z Teferim? - zapytał Mahmouda Dawit. - Nie jestem szaleńcem, który zostawia za sobą trupy matek i niemowląt. On budzi moje obrzydzenie. Nie uczyniłem nic złego. Pragnę tylko, by zostawiono mnie w spokoju. J - W takim razie jesteś głupcem, Dawicie. Zgodzisz się zgnić w amerykańskim więzieniu, kiedy po ciebie przyjdą? Nie możemy na to pozwolić. Narazisz nas wszystkich swoją niecjjbalością. Zostawi- łeś tu po sobie trwały ślad, jak i poprzednio. Musisz odejść. - Mahmoudzie, wiesz, że można mi zaufać - rzeki łagodnie Da- wit, stając na wprost przyjaciela. -Jak było z Christiną i dziećmi? Zo- stawiłem ich, kiedy Poszukiwacze mnie znaleźli, bo wiedziałem, że moja twarz jest za bardzo znana. Dowiodłem lojalności. Ona prze- wyższa nawet moją miłość. Ale to za wcześnie! -Jak możesz mówić o miłości? Miłość do śmiertelnych? Jest wie- le gniazdek dla twojego; ptaka. Odwiedź burdele w Addis Abebie, je- śli prowadzi cię pociąg fizyczny. Ale powinieneś kochać tylko Khal- duna i braci. Dawit zesztywniał z gniewu. -Jak zwykle natrząsasz się z tego, czego nie rozumiesz. I jesteś gruboskórny. - Rozumiem więcej, niż chciałbym wyznać, Dawicie. Ale nie po- żądam tego, czego nie mogę osiągnąć. - Czego w takim razie pożądasz? Chcesz zostać zidiociałym ja- snowidzem w Domu Mistyków? A może jeszcze gorzej, pragnąłbyś 177 12. UCHROŃ MNIE... UCHROŃ MNIE OD ZŁEGO spędzić kilkanaście lat w medytacji, ciesząc się stanem, który tylko oddychanie różni od śmierci? - Teraz to ty natrząsasz się z tego, czego nie rozumiesz - stwier- dził Mahmoud. - Powiedz mi szczerze, że nad wszystko inne przedkładasz trans i ćwiczenia umysłu. - Nad wszystko przedkładam swoich bliskich - rzekł Mahmoud, nie mrugnąwszy okiem. Zniecierpliwiony strącił kota z podołka i ci- snął na podłogę. Ten syknął w jego kierunku, odwracając głowę, a potem wybiegł pośpiesznie. Mahmoud powstał, otrzepując kocie włosy ze spodni. - Dość tego gadania. Wiesz, na czym stoisz. Zaczekam, ale nie za długo. I zapamiętaj sobie: mogę przedsięwziąć środki, które cię prze- konają. - Teraz mi grozisz? - Nie grożę, bracie, jedynie przekazuję obserwację - powiedział Mahmoud, zaglądając z bliska Dawitowi w oczy. - Bez kobiety i dzie- ciaka nie będziesz miał powodu zostać. - Co chcesz',przez to powiedzieć? - wyszepta! Dawit, rozwście- czony. A' - Powiedziałem ci wyraźnie. Podróż, którą im proponujesz, jest nie do przyjęcia Nie uciekniesz do Francji. Znam cię, Dawicie... my- ślę o tym ze smutkiem, ale wydaje mi się, że chcesz złamać Pakt. Nie pozwolę na to. Pogódź się z tym, że musisz wyjechać. - Posłuchaj mnie dobrze - rzekł Dawit, grożąc Mahmoudowi palcem. - Twoje życie zamieni się w żywe piekło, jeśli skrzywdzisz któreś z nich. Codziennie będziesz umierał nową śmiercią. Los Tefe- riego będzie ulgą w porównaniu z twoim, ty synu kurwy. Twarz Mahmouda się ściągnęła. - Moja matka była kurwą, jak dobrze wiesz, ale nigdy nie wzią- łem kurwy za żenę! Dawit uniósł ręce, by odepchnąć Mahmouda, ale Poszukiwacz był szybszy, złapał przeguby Dawita, unieruchomił. Dawit ze zdziwie- niem stwierdził, że tamten jest silniejszy. - Nie doprowadzaj mnie do gniewu, Dawicie, albo odjedziesz dzisiaj. Tylko moja przyjaźń każe mi zaczekać. - Muszę opuścić ich wystarczająco wcześnie, w niedalekiej przy- szłości! Zostaw mnie w spokoju! Mam prawo kochać żonę i dzieci! - krzyczał Dawit, ogarnięty wstydem, że tak załamał się w obecności 178 PAJĄK przyjaciela. W głosie słychać było szloch. Tak się rozgniewał, że chcąc wyrazić myśli, z trudem znajdował arabskie słowa. - To, o czym mówisz, to zdrada, nic innego. - Zdrada...? Mówię o ludzkich uczuciach! - A jesteś człowiekiem? - spytał Mahmoud, obnażając zęby i od- pychając ręce Dawita. - Wszyscy jesteśmy ludźmi. Dar Życia nie zmienia nas w nikogo innego. Urodziliśmy się śmiertelni. Krwawimy i czujemy ból jak lu- dzie. Jesteśmy nieśmiertelnymi, ale nadal ludźmi! Nagle nie wiedzieć czemu Mahmoud uśmiechnął się szeroko. W oczach zabłysło mu złośliwe rozbawienie. - A przy okazji... twój śmiertelny zwierzaczek domowy wcześnie przyjechał. Nie słyszałeś jej samochodu? Dawita zatkało. Kątem oka dostrzegł, że ktoś ?toi w drzwiach. To była Jessica. Stała z rozchylonymi ustami, ściskjjąc torebkę, jed- nocześnie przerażona i zbita z tropu, zagubiona. Jak długo tam sta- ła? Co usłyszała? Dawit był jak sparaliżowany. - David... - powiedziała słabo Jessica - kto to jest? Rozmawiali po arabsku! Nie mogła ich zrozfcmieć. Ogarnięty ulgą Dawit usiłował się opanować. Przycisnął dłonie do czoła. Pędzą- ca w żyłach krew mówiła o szybkości, z jaką biło mii serce. - Nie zauważyłem cię, kochanie" - rzekł po angielsku. - Wybacz. To przyjaciel. Mahmoud, to jest... Mahmoud tylko prychnął i odepchnął Dawita, żeby przejść. - Nie mam czasu na te bzdury, Dawicie - rzekł po arabsku. - Sły- szałeś, z czym przyszedłem. Pożegnaj się ze swoją zabawką. Kiedy Mahmoud nie zwolnił kroku, jakby nie widział Jessiki, i za- mierzał przejść po niej, uskoczyła w bok, robiąc miejsce. Dawit i Jessica stali bez ruchu, wpatrzeni w siebie, słyszeli dudnienie bosych stóp Mah- mouda, cichnące na schodach, a potem otwieranie i gwałtowny trzask drzwi frontowych. Twarz Jessiki była ściągnięta, pełna zdumienia. Wo- kół wirowała łagodna muzyka, napełniając ciszę zwodniczym spokojem. Rozdział 25 To była piękna noc, jasny księżyc przeświecał zza malowidła na niebie, koronki rozpierzchłych gwiazd. A jednocześnie to była strasz- na noc. Jessica pragnęła znaleźć się wszędzie indziej, byle nie tu, i ro- bić coś innego. 179 UCHROŃ MNIE OD ZŁEGO - Kłóciliście się. Widziałam, jak cię odepchnął - rzekła, ze znu- żeniem kładąc głowę na ramionach, które skrzyżowała na pikniko- wym stoliku. Gdy po raz ostatni usiłowała nawiązać rozmowę z Davi- dem i wyjaśnić tajemnicę popołudnia, to było jej szóste podejście. Próbowała trzy razy, zanim wróciła do pracy, i kolejne trzy, kiedy zna- lazła się w domu. Tymczasem ogarnęło ją zmęczenie i lęk sięgający dna duszy. Hamburgery, które David usmażył na grillu na kolację, nadal piętrzyły się na talerzu przed nią, zimne i pokryte zastygłą warstwą tłuszczu. Kira pochłonęła swojego i teraz bawiła się, poszukując w za- roślach gardenii jaszczurek. W tym celu posługiwała się gałązką aka- cji rosnącej w ogrodzie. Herbatnik buszował obok, skacząc na wszyst- ko, co się poruszało. Zapadał gęsty mrok. - Tak, kłóciliśmy się - rzekł bezbarwnym głosem David, wpa- trzony w swój czysty nietknięty talerz. - Powiedz mi jeszcze raz, kto to był. - Nazywa si«Mahmoud. Jest moim byłym studentem. Był zde- nerwowany oceną. Jessica westchnęła i rozgniewana zamknęła oczy. O czym on, kurczę, gadał? Kłamał. " - Wiesz, że uczę od wielu lat - ciągnął cicho David. - Wyjechał z kraju. Zachował urazę. Co mogę poradzić na to, że jest niezrówno- ważony? Jessica nie odpowiedziała, nadal miała zamknięte oczy. Była za- skoczona tym, że do tej pory udało się jej nie krzyczeć ani nie płakać. Przyjeżdża do domu na lunch i trafia na męża kłócącego się w sypial- ni z na wpół nagim mężczyzną, a kiedy wreszcie udaje się jej wycią- gnąć z niego jakieś wytłumaczenie, jest tak niezdarne, że nie mieści się w głowie. Przeprowadziła wystarczająco dużo wywiadów z ludź- mi, którzy łgali w żywe oczy, by rozpoznać, kiedy ktoś pieprzy, a kie- dy nie. * - Kiedy mi go przedstawiłeś, powiedziałeś, że jest przyjacielem - rzekła, wymawiając starannie każde słowo. David spojrzał na wodę i poszła za jego wzrokiem. Lampy z ogrodu sąsiada odbijały się w toni, wijące się smoki koloru zmę- czonej czerwieni i zieleni. David przełknął z trudem ślinę. Boże - po- myślała Jessica - on naprawdę się do tego nie nadaje. Wolałaby już, żeby wymyślił jakieś gładsze kłamstwo i nie była zmuszona wyciskać z niego prawdy, bez względu na to, jaka ona była. 180 PAJĄK - Może powiesz mi, co myślisz - powiedział David. Jessica zerknęła na Kirę, która pogrążyła się w żywej konwersacji z Herbatnikiem kilka metrów dalej, koło tylnych drzwi prowadzą- cych do obudowanej siatką werandy. Jessica zawołała do niej, by nie klękała w błocie koło zarośli. - Nie klęknę, mamuń! - odkrzyknęła Kira. Słysząc glos córki, Jessica mało się nie rozpłakała. - Nie wiem, co myśleć, Davidzie - rzekła, wracając do niego wzrokiem. - A co powinnam? David uśmiechnął się z trudem, bez wyrazu. - To nie to, co myślisz. Nie jest moim kochankiem, choć może tak sobie wyobrażasz. Zgadza się? Jessica westchnęła, trąc piekący kącik oka. - Powiem ci coś, czego nauczyła mnie matka.. Po śmierci ojca żarły się strasznie z Alex. Alex przechodziła fazę fascynacji sekciar- stwem, rastafarianami, nie szczotkowała włosów i paliła trawkę, zamy- kając się na klucz w pokoju. Te wrzaski doprowadzały mnie do sza- leństwa. Gniew tak kipiał, że wszędzie było go pełno. Pewnego dnia zapytałam matkę, czemu traktują się z taką nienawiścią. A ona po- gładziła mnie po głowie i powiedziała cós, w co naprawdę wierzę: tracimy energię na straszne kłótnie z ludźmi, których najbardziej kochamy. I ta kłótnia, którą zobaczyłam dzisiaj, nie była między wy- kładowcą i studentem. Po prostu nie. Więc musisz wymyślić coś lep- szego. David zwiesił milcząco głowę. Też otarł łzę. Więc tak to wyglądało. Przejrzała go. Niech jej Bóg pomoże. Jessica wzięła głęboki oddech, zebrała odwagę. - I wypadałoby, żebyś zabrał się do tego raczej wcześniej niż póź- niej. A wiesz czemu? 1$o siedzę tu i zastanawiam się, gdzie ja i moja córka spędzimy tę noc,.' David westchnął boleśnie i uścisnął jej dłoń. Jessica czuła, jak ból przenikają aż do żołądka. Nie miała siły zabrać ręki, więc zosta- wiła ją w uścisku, nieruchomą. - Nie rób tego, Jess. - Więc mów, David. No, już. Skinął energicznie głową. - Zrobię, co w mojej mocy. Nie wiem, co mogę ci powiedzieć. - A może na odmianę coś, co nie będzie kompletną bzdurą? To całkiem niezły początek. 181 UCHROŃ MNIE OD ZŁEGO Przyglądając mu się, była skłonna uwierzyć, że widzi trybiki wi- rujące w głowie, walkę o podjęcie decyzji, co odkryć, a czego nie. To doprowadzało ją do furii, przerażało. Ile miał w sobie obcości, takiej jak ten bosy mężczyzna z Bliskiego Wschodu, który o mały włos jej nie przewrócił? Mimo że bardzo ją to kusiło, nie zadzwoniła do Alex i nie podzieliła się tym ostatnim dziwacznym zwrotem w jej życiu. Alex pewnie kazałaby się jej spakować i zrobić test na AIDS, a nie to miała ochotę usłyszeć. David trzymał dłonie przed sobą prawie jak do modlitwy i w za- myśleniu postukiwał palcami, jednym po drugim, zaczynając od naj- mniejszych i przechodząc do kciuków. Nerwy — pomyślała. Też była zdenerwowana. - Muszę przyznać, że są takie sfery mojego życia, o których nic nie wiesz - rzekł z trudnością. Jessica poczuła mocny skurcz w żołądku i skrzywiła się. David kontynuował cicho: - Ale te sferygiie obejmują nikogo innego, kogo bym kochał, kobiety czy mężczyzny. Pod tym względem muszę prosić cię o zaufa- nie. Jeśli kłamałeiĄ co do Mahmouda, to tylko dlatego, że wyjaśnie- nie, co mnie z nim;łączy, oznaczałoby odkrycie rozległych powikłań, z których nigdy nie zamierzałam się nikomu tłumaczyć. I mam na- dzieję, że nie odbierzesz tego jako osobisty afront, Jessico. Ale wiesz, że miałem trudne i rozbite życie. Było w nim wiele elementów, do których nie chciałbym wracać. - A on jest jebanym z nich? David powoli skinął głową. - Tak. W ogromnym stopniu. Nie widziałem go od lat i nagle zjawił się niezapowiedziany. - Kto to jest? - zapytała. David szybko zamrugał. - Wychowaliśmy się razem. Spędziliśmy dużo wspólnych lat u misjonarzy w Afryce, w Egipcie. Jest mi niczym brat, zarówno w do- brym, jak i złym. Ale rozstaliśmy się wiele lat temu. Łączy nas jakby wspólna krew, a od związku krwi nie da się uciec. - Czemu się kłóciliście? - zapytała. - Chodzi o pieniądze ojca - rzekł z bólem David. - Zaczął być zazdrosny o to, że tak nagle się wzbogaciłem. Poprzednio obaj byli- śmy bez grosza. Starałem się mu pomóc, zachęcałem go, żeby po- szedł do szkoły, i nawet zaproponowałem, że pokryję koszty, ale wy- 182 PAJĄK suwał absurdalne żądania. Więc nie rozmawialiśmy ze sobą. Aż do dzisiaj. Sama widzisz, co z tego wynikło. To było wszystko. Jessica poczuła, że skurcz w żołądku powoli ustępuje. Oddech znowu cyrkułowa! swobodnie. - Czemu wcześniej tego nie powiedziałeś? - spytała z gniewem. David wzruszył ramionami. - Zauważyłem, że Amerykanie uwielbiają nurzać się w swojej nieszczęśliwej przeszłości. Ja nie. Na to Jessica prawie się uśmiechnęła. To prawda, David często narzekał, że nie widzi sensu w telewizyjnych talk-show, w których go- ście ujawniają swoją rozpacz i ból ku rozrywce widzów. Odrzucał po- wszechną zasadę terapii, w myśl której ludzie powinni wyrosnąć ze stresów przeszłości i znaleźć wewnętrzną siłę, jeśli chcą się odrodzić. Częściowo zgadzała się z nim, ale chciałaby też, by traktował swoją przeszłość z większą otwartością. Czasami musiała gjrzyznać, że nadal byli prawdziwymi nieznajomymi. Ale kryzys minął. Dzięki ci, Jezu. Jessica ścisnęła dłoń Davida i uniosła do ust, całując palce. - Dziękuję ci. Tego tylko chciałam. Zostawmy, to na razie. Poszukała wzrokiem Kiry i przekonała się, że tapla się rękami w błocie. Już chciała ją zbesztać, ale nie zrobiła tego. Kira miała na sobie domowe ubranko, a prawdę>mówiąc, nie iitniał sposób, żeby utrzymać dzieci z dala od błota. - Ciągle martwię się o Kirę - powiedziała. - Myślisz, że powinni- śmy wezwać specjalistę?' David potrząsnął głową. - Powinniśmy pojechać do Francji. Powinniśmy zacząć od po- czątku. Odsunięcie kłopotów czyni życie łatwiejszym. - Nie zawsze, Dayidzie - powiedziała, zauważając pokłady smut- ku ciążące na jego twarzy, ustach. Widziała, że spotkanie z Mahmou- dem naprawdę nim wstrząsnęło. Proszę, wpuść mnie do swoich myś- li - błagała bezgłośnie. Choć raz. - Zastanawiałam się nad tym i my- ślę, że Francja to dobry pomysł. Zaczynam się na to napalać. David pochylił się i pocałował ją w policzek. Rozjaśnił się, ale tylko trochę. - Dobrze. A ja zacznę telefonować - powiedział i sięgnął po drewnianą łyżkę, by nałożyć sobie zimnego hamburgera. Nic nie da- ło się wyczytać z jego twarzy, gdy zaczął rozwijać opakowanie z pącz- kami. 183 UCHROŃ MNIE OD ZŁEGO Wierzyła w opowieść o Mahmoudzie. Powiedziała sobie, że nie tylko chce w nią uwierzyć. Wierzyła naprawdę. Zaburczało jej w brzuchu. Apetyt też wrócił. - Któregoś dnia, Davidzie, każę ci opowiedzieć o Mahmoudzie. Każę ci opowiedzieć wszystko. Dobra? Skinął głową i spojrzał jej w oczy. - Tak - szepnął z pełną szczerością. -Już niebawem opowiem ci wszystko. Obiecuję. Jessica uśmiechnęła się. ? CZĘŚĆ TRZECIA Pakt • i %Qcht\j fnnie ttric, j ufaj A ciebie ymaną. A vn(\, nfcto „%PcA-A - rzekł Dawit, wypuszczając na dwór zawar- tość pudełka. - Powodzenia, przyjacielu. Herbatnik usiłował pomknąć za jaszczurką, ale Dawit zamknął kotu drzwi przed nosem. - Wybacz, compadre - przeprosił. - Wyjdziesz trochę później. Obiecuję. Sięgnął za stojącą w kącie drabinę i wyjął papierową torebkę, w której ukrył strzykawki, środki czystości i pestycydy- Do tej pory uśmiercił co najmniej dziesięć jaszczurek, poszukując szybko działa- jącej, ale nie na tyle piorunującej trucizny, by obiekt zdechł, zanim 189 UCHROŃ MNIE OD ZŁEGO przeszedł decydujący zabieg. Satchmo, mimo że z brzuchem pełnym amoniaku, przeżył pierwszy. Dawit uznał, że amoniak zawiódłby w przypadku Herbatnika. Nie mogąc ustalić, jaka porcja doprowadziłaby do niezwłocznej śmierci, zdecydował się na inny środek szybkiej likwidacji - alkohol do nacierania, zawierający zabójczy izopropanol. Rozważał użycie terpentyny i trutki na szczury, co powinno zadziałać szybciej, ale mo- gło być boleśniejsze. Zakładał, że alkohol nie będzie zupełnie bezbo- lesny, jednak uszkodzi układ nerwowy, tak że .cierpienia kota potrwa- ją krótko. Taką miał przynajmniej nadzieję; im mniej hałasu narobi Herbatnik, tym lepiej - kocie wrzaski mogłyby obudzić Jessicę i Kirę, i wywołać katastrofę. Dawit położył przygotowane wcześniej strzykawki na zniszczo- nym blacie stołu. Jedna zawierała pełną dawkę alkoholu izopropy- lowego, druga trochę krwi Dawita, zaczerpniętej tego dnia. Nadal wyczuwał jej ciepło przez plastikową ściankę. Oparł kciuk na strzy- kawce, rozkoszując się żarem, jak zawsze zafascynowany tajemniczy- mi własnościami -tego płynu. Włączył radia i usłyszał cudownie leniwy saksofon Johna Coltra- ne'a. Siedział na. krześle, przypominając sobie tytuł. Zabrało mu to dwie sekundy. Oczywiście, „Najdoskonalsza miłość". Czy było coś bar- dziej odpowiedniego? Wolałby rozluźnić się i rozkoszować muzyką, zamiast stawić czo- ło czekającemu zadaniu. Spojrzał na drugą stronę szopy, ku Herbat- nikowi, który nadal siedział pod zamkniętymi drzwiami, patrząc wy- czekująco. Widząc, że Dawit zwrócił na niego uwagę, zapiszczał, by go wypuścić. Zabrzmiało to jak płacz dziecka. Łza spłynęła po policzku Dawita. Czy to szaleństwo? Będzie tor- turował i być może zabije ukochanego zwierzaka, i to na jakiej pod- stawie? Wierząc, być może mylnie, że pamięta zaklęcie Życia, które usłyszał z ust Khalduna? A co potem? Czy uczyni to samo żonie i dziecku? Z przyzwyczajenia zaczął szeptem recytować prostą hebrajską frazę, którą wydobył z otchłani pamięci: - Krew jest naczyniem Życia. Krew płynie bez końca, jak rzeka przez Dolinę Śmierci. Niewątpliwie Khaldun myślał, że Dawit był nieprzytomny pod- czas rytuału Życia obejmującego ostatniego z braci w podziemnej świątyni. Davit miał nie słyszeć tych słów. Pewnie poza nim nikomu 190 PAKT się to nie udało i może właśnie dlatego nikt nie próbował wprowa- dzić następnych członków do bractwa Życia. Tylko on usłyszał. Gdy Satchmo z brzuchem wzdętym od amoniaku przestał drgać, Dawit dał mu zastrzyk z własnej krwi i wyrecytował tamte pro- ste słowa. Rankiem, gdy Dawit powrócił, Satchmo się ocknął. Dawit kolejny raz spojrzał na zegarek. Oddalił się od Jessiki już na dwadzieścia minut. Musi zacząć swoje, inaczej poranek zaskoczy go podczas Rytuału. Nacisnął tłoczek strzykawki z przezroczystym płynem. Z igły spły- nęła kropla. Dzierżąc strzykawkę nieruchomo w prawej ręce, ukląkł obok Herbatnika i pogładził go po łbie. - Szkoda, że nie ma innego sposobu - powiedział. Lecz, tak naprawdę, komu to szkodziło? Czemu nie zrobił tego Księżniczce, kiedy przyglądał się jej wijącej na stol^ weterynarza, ła- piącej ostatnie płytkie oddechy? Powinien trzymać^woją krew w po- gotowiu dla Księżniczki. Albo drogiej Adeli. Miał w oczach łzy. Szybkim ruchem podniósł Herbatnika. Trzy- mał go tuż pod przednimi łapami. Odsłonił miękkie futerko pod- brzusza. Oceniwszy, gdzie może być koci żołądekJ\vbił głęboko igłę. Nacisnął tłoczek z całej siły. Herbatnik wrzasnął i Dawit poczuł kocie pazury rozcinające mu z furią skórę koło oczu, zanim Hepbatnik odepclinął się mocno sil- nymi tylnymi łapami. Prawie fiknął koziołka, przerażony, usiłując znaleźć się byle dalej od Dawita, i ukrył się za kartonowym pudeł- kiem z choinką, w kącie. Wydawał basowe, groźne pomruki. Dawit klnąc sprawdził ranę. Krwawiła. Szczęście, że kot nie wy- drapał mu oczu. Czy zastrzyk okaże się na tyle silny, że szybko za- działa? Nie wiedział. Chciał zrobić Herbatnikowi jeszcze jeden, by mieć pewność, ale nie., cieszyła go myśl o kolejnym kontakcie z tymi ostrymi pazurami. Herbatnik był o wiele bardziej zaciętym przeciw- nikiem niż któraś z jaszczurek. Zaszyty w kryjówce Herbatnik zaprzestał pomruków i wydawał piski przerażenia. Może już czuł ból albo był po prostu otumaniony. Dawit modlił się, by nie zaczął zbytnio hałasować, bo w takim wypad- ku musiałby go dopaść i ogłuszyć. A to już było trudne. Mahmoud mylił się, zabijanie nie było dla niego sportem. A za- bijanie kogoś, kogo kochał, nawet domowego zwierzęcia, było trud- niejszym wyzwaniem, niż Dawit się spodziewał. Czemu po prostu nie poprosił weterynarza o środek nasenny, by Herbatnik nie musiał 191 UCHROŃ MNIE OD ZŁEGO cierpieć? Wymagałoby to wyjaśnień, ale powinien zadać sobie ten trud dla dobra Herbatnika. Zdecydował, że w przyszłości użyje bar- dziej miłosiernych metod. O wiele bardziej miłosiernych. Na szczęście Herbatnik po kilku minutach umilkł. Następnie Dawit usłyszał odgłosy wymiotowania. Pierwsza dawka trucizny robi- ła swoje. - Co ty wyprawiasz? - spytała Dawita Jessica, idąc za nim, kiedy wyszedł z domu, niosąc do minivana dwie torby bagażowe z inicjała- mi Uniwersytetu Miami. Przez całe przedpołudnie oglądała z Kirą filmy rysunkowe w pokoju dziennym, aż do chwili, kiedy zauważyła go z bagażami. W jej głosie zabrzmiał oskarżający ton. -Jedziemy na wycieczkę - oświadczył uśmiechnięty. -Jacy „my"? - Ty i ja, dziecinko. Wszystko załatwione! - Stęknąwszy, wrzucił torby do bagażnika. - Bea zabiera Kirę na weekend. A ty i ja zrobimy sobie dwudniowwkemping w Everglades, z dala od cywilizacji. Dotar- łem do faceta, który wynajmuje na bagnach drewnianą chałupę. Wspaniała sprawa. Żeby się tam dostać, trzeba płynąć ślizgaczem z napędem śmigłowym. * Kira zachichotała zza pleców matki. - Wiedziałaś o tym? - spytała Jessica, odwracając się do niej. Uśmiechnięta Kira skinęła głową. - Śpię u babci. Dawit ze wszystkich sił robił dobrą minę do złej gry, mimo że przez całe przedpołudnie był załamany. Poprzednio postępował tak metodycznie - trzymał lusterko przed nosem Herbatnika, by ocenić dokładnie chwilę ustania oddechu, sprawdzał kotu puls, zrobił za- strzyk z krwią dokładnie tak, jak w przypadku Satchmo. Zaklęcie wy- powiedział powoli, wcale się nie śpiesząc. A mimo tao świcie, gdy wymknął się sprawdzić postępy stanu kota i podniósł ręcznik okrywający Herbatnika, zastał go bez ruchu, z otwartymi szklistymi ślepiami, w stężeniu pośmiertnym. Nadal mar- twego. Minęło dopiero pięć godzin. Może wciąż było za wcześnie. Nie - powiedział sobie Dawit - muszę spojrzeć w twarz faktom. Zabiłem pieprzonego kota. Kolejna katastrofa w rodzinie, której bę- dzie musiał stawić czoło po powrocie z weekendu z Jessica. To zna- czy, jeśli Jessica w ogóle z nim wróci po tym, jak znalazł odwagę i zde- 192 PAKT cydował się jej wszystko wyjawić. Patrząc realistycznie, śmierć Her- batnika to najmniejsze zmartwienie. Na szali w dużej mierze zawisła przyszłość jego rodziny. Poprzednio nie wspomniał o wycieczce ani nie korzystał z żad- nego domowego telefonu podczas planowania lub dyskusji o niej, gdyż miał nadzieję zachować tajemnicę przed Mahmoudem. Mah- moud miał uszy wszędzie. Na te kilka dni z Jessicą Dawit potrzebo- wał intymności. Miał nadzieję, że Mahmoud nie podejrzewa, co się święci. Gdyby tylko Herbatnik przeżył! Dawit miałby wystarczający do- wód dla samego siebie i dlajessiki, że jest godzien zaufania i potra- fi odprawić rytuał Życia z człowiekiem. Co teraz? Jaki cel miało ujaw- nianie wszystkiego Jessice, skoro nie mógł jej prosić, aby przyłączyła się do niego z Kirą? t Ale musiał to zrobić. Mahmoud na pewno wróf i. Wyraźnie gro- ził zrobieniem krzywdy Jessice i Kirze, a Dawit nie wątpił w jego szczerość. Dawniej Mahmoud miał miękkie serce, .często wahał się, czy użyć włóczni, kiedy powinien uderzyć, ale lata go zmieniły. Zmie- niły wszystkich. r Czekało go wyjaśnienie, dlaczego wyjazd mjusi być tak nagły i wcale nie do Francji. We Francji Poszukiwacze odnaleźliby go bez kłopotu. Musi zabrać rodzinę do Afryki, w jakieś j^iejsce, w którym znikną na lata. Czy można się spodziewać, że Jessica przystanie na coś takiego? - Podoba mi się twoja bezczelność. Zaplanowałeś wycieczkę, na- wet mnie nie pytając - powiedziała, wyrywając Dawita z zamyślenia, kiedy układał torby. - A jeśli mam wielkie plany na weekend? - Nie masz żadnych planów i świetnie o tym wiesz. - Czy Everglades\o bagna? Mamy biwakować na bagnach? - Bagna są bardzo,'romantyczne i zaciszne. Nie ma tam wielu ludzi. Tylko aligatory - oznajmił Dawit i Kira zapiszczała w udawa- nym strachu. Jessica skinęła głową. - Uhm. No, a znasz ten cytat Jerry'ego Seinfelda? „Czasem omi- jane drogi omija się nie bez powodu". - Kto to jest Jerry Seinfeld? - spytał Dawit. Jessica wywróciła oczami. - Mniejsza z tym. Kira pociągnęła Dawita za szlufkę przy pasie. 13. UCHROŃ MNIE. 193 UCHROŃ MNIE OD ZŁEGO - Czy już trzeba jechać, tatusiu? - Cofnij się, Pączuszku. - Zatrzasnął pokrywę bagażnika, a po- tem wziął Jessicę za ramiona. - Chyba nie jesteś wściekła, co? Potrząsnęła głową. - Podejrzewam, że większość kobiet oddałaby życie za mężczy- znę, który zaplanował w tajemnicy wyprawę weekendową. Tylko mnie lekko przytkało, to wszystko. - Dobrze - powiedział, całując ją w czoło. - W takim razie idź na górę i ubierz się. Chyba spakowałem większość tego, co będzie ci potrzebne, ale możesz sprawdzić, czy czegoś pie przeoczyłem. Tylko się pośpiesz. Musimy pojechać kawałek na zachód, z dziewięćdziesiąt kilometrów. Facet spotyka się z nami w południe w Rezerwacie Wiel- kich Cyprysów. Będzie miał ślizgacz. Jeśli się z nim rozminiemy, ni- gdy nie dostaniemy się na wyspę. -A co... - Spakowałem masę jedzenia. Poza tym to wyspa, więc są ryby, a powiedział, że ma wędki w chacie. - A Herbatnik, tato? - nagle spytała Kira. Dawit z uśmiechem potarmosił czuprynkę Kiry, chociaż żołą- dek zacisnął mu ąję w pięść. - Zostawimymu otwarte drzwi kotkowe. Ma jedzenia i picia na dwa dni. Oby tylko szopy nie dorwały się wcześniej do jego zapasów. - Zaraz go znajdę i powiem do widzenia - rzekła Kira. Odwró- ciła się i sprintem pobiegła do domu. Jessica objęta Dawita w pasie i przytuliła twarz do nagiej piersi. Pocałowała go w tors. - Zaciszna wyspa, David? Jesteś niesamowity. I co za niesamowi- ta taktyka public relations. Zostawiasz mamie Kirę na weekend. Mama oczywiście nie powie słowa, ale jest bardzo zdenerwowana tym pomy- słem, że możemy się wyprowadzić. - Że się wyprowadzimy. - To miałam na myśli - powiedziała Jessica. Dawit poklepał Jessicę po jędrnej pupie. - Idź i ubierz się, mia vida. Muszę jeszcze wrzucić do vana parę rzeczy i możemy startować. - 'Brze - powiedziała Jessica spoglądając na niego z dziewczę- cym uśmiechem. - Zapowiada się wspaniale. Zostaniesz stosownie nagrodzony za wielką pomysłowość i spontaniczność. Zabrałeś olejek do masażu? 194 PAKT Jej zapał wprawił Dawita w smutek. Powoli potrząsnął głową. - No to nie pomyślałeś o wszystkim, prawda? - spytała, szczypiąc go w policzek i pobiegła do domu, podskakując zupełnie jak Kira. Ona tak bardzo przypomina dziecko - pomyślał. Cechowała ją bez- troska, o której zapomniał wiele pokoleń temu i którą w niej kochał. Żałował, że nie może zachłysnąć się jej nastrojem. Niebawem będzie musiała dorosnąć tak, że wielu ludzi nie po- trafiłoby sobie tego nawet wyobrazić. Jak dalece ją^to zmieni? By otrząsnąć się ze smutków, Dawit skupił się na szczegółach. Wziął buty do chodzenia po górach. Żyletki. Latarkę. Chleb, owoce, kurczaki z KFC, krakersy, oranżadę, mąkę do panierowania złowio- nych ryb, rondel na nóżkach, patelnię. Właściciel chaty powiedział mu, że ma garnki, ale Dawit na wszelki wypadek wolał przywieźć swo- je. Chciał przygotować nadzwyczajną kolację. Niewykluczone, iż przez długi czas nie zaznają z żoną równie przyjemnych chwil. Czego jeszcze potrzebował na tę wyprawę, oprócz cudu? A tak, kompaktowego odtwarzacza na baterie i radia. Muzyka będzie im potrzebna. - David? - głos żony przyleciał z okna sypiilni Kiry. Podniósł wzrok, ale nie dostrzegł jej zza zielonej siatki. - Nie widziałeś kota? - Rozejrzę się za nim - powiedział, machającjej ręką. Nie, nie widział kota co najmniej przez go^pinę. Być może ta godzina coś zmieniła. David modlił się o to, ale biegnąc truchtem do szopy, wiedział, że jedynie oszukuje sam siebie. W środku spojrzał na zastygłe ciało pod spłowiałym kąpielowym ręcznikiem. Żadnej zmiany. By się upewnić, podniósł ręcznik. Ślepia Herbatnika nadal były otwarte, zmętniałe źrenice całkowicie rozsze- rzone - co znaczyło, że nie reagowały na światło. Łagodnie szturch- nął Herbatnika w klatkę piersiową i łopatkę. Podniósł kocią łapę i patrzył, jak opada nąbetonową podłogę, jakby była elastyczna. Je- śli mu się nie wydawało, kończyny Herbatnika stały się trochę bar- dziej giętkie, stawiały mniejszy opór, ale nie był pewien. Prawdopo- dobnie widział to, co chciał widzieć. - Lepiej ty niż moja żona lub dziecko - zamruczał do trupa. - Ale chciałbym, żebyś żył. Nie wiesz, jak bardzo. Westchnął i przykrył zwierzaka ręcznikiem. Wziął przenośny od- twarzacz CD i już zamierzał wyjść, gdy przypomniał sobie o najistot- niejszym narzędziu: dwudziestokilkucentymetrowym nożu myśliw- skim z szerokim ostrzem. Grzebał na stole wśród wiórów, gogli 195 UCHROŃ MNIE OD ZŁEGO i kurzu, aż znalazł nóż, który nabył dwa lata temu i którego nigdy nie wyjął ze skórzanej pochwy. Zakup był kaprysem. Tego weekendu wreszcie będzie mu potrzebny. Na samą myśl o tym zadrżał ze zgrozy. - Znalazłeś go wreszcie, tatusiu? - spytała Kira, kiedy wszedł do domu tylnymi drzwiami. Miała na ramieniu plecaczek z Minnie Mouse i stała zniecierpliwiona, zjedna ręką na biodrach, przekrzy- wiwszy głowę na bok. Dawit żałował, że nie ma przy sobie aparatu fotograficznego. - Ani śladu Herbatnika. Na pewno się pokaże. Pewno szuka no- wych przyjaciół. Słysząc to, Kira wyglądała na załamaną i przygryzła wargę. - Do groty też zajrzałeś? - spytała Jessica, zjawiając się z afrykań- ską torebką i stosem książek w broszurowych wydaniach. - Szukałem wszędzie, Jess. Ale jestem przekonany, że ma się świetnie. Wiesz, zwierzęta potrafią wyczuwać taką zmianę jak zbliża- jącą się wyprawę. Może w ten sposób okazuje nam swoje niezadowo- lenie. - No, przedtem nigdy się tak nie zachowywał... - zamruczała Jessica. A' Po ostatnim przeszukaniu wszystkich szaf ściennych i komód, by upewnić się, ż&jgo nigdzie nie zamknięto, wyłączono światła, prze- kręcono klucz w drzwiach wejściowych i cała trójka wpakowała się do vana, zaczynając weekendowe przygody. Dawit zauważył we wstecz- nym lusterku, że\Kira wygląda przez tylną szybę z wyraźną nadzieją ujrzenia kota. Pełen poczucia winy odwrócił wzrok i zapalił silnik. - Nie przejmuj się Herbatnikiem, skarbie - powiedział cicho. Jessica sięgnęła po nóż myśliwski leżący na desce rozdzielczej, obróciła pochwę w dłoniach. - Hm, co to jest, Biegnący Jeleniu? Zamierzasz tropić zwierzynę w głuszy? * - Nie lekceważ moich myśliwskich umiejętności, kochanie. - No, babcia często przyrządzała nam wiewiórki i zające, ale je- śli ci to nie przeszkadza, to wolałabym pozostać przy bardziej kon- wencjonalnym menu. -Jadłaś króliczki? - spytała, krzywiąc się, Kira. - Dawno temu. Potrawkę z zająca, jak Elmer Fudd. Nie dam się tatusiowi i nie będę jadła żadnych króliczków. Wiewiórek też nie. Czy jest jakaś szansa, żebyś upolował tam polędwicę, Davidzie? 196 PAKT Dawit kolejny raz próbował się uśmiechnąć, ale nie odpowie- dział, gdy wycofał się do końca podjazdu i zawrócił. Ruszając krętą ulicą, poczuł chwilowo ulgę, nieoczekiwany przypływ nadziei. Jego rodzina była z nim w bezpiecznym schronieniu zamkniętego pojaz- du i mógł zawieźć ją wszędzie, gdzie chciał. W tej chwili jeszcze sądzi- li, że Herbatnik żyje i kochali swojego męża i ojca, nadal biorąc go za Davida, choć mogło to już trwać niedługo. Pokochają też Dawita czy też w końcu uznają za potwora, obrzy- dliwość? - Kiedy wrócicie z mamunią? - szepnęła mu do ucha Kira w cza- sie jazdy. Dawit o mały włos nie skarcił córki za to, że nie zapięła pa- sów, ale z przyjemnością wdychał zapach dziecięcego szamponu unoszący się z jej włosów, słodkich limet i nie potrafił się zdobyć na to, by kazać jej się odsunąć. , - Bardzo prędko, kochanie - rzekł ze ściśniętym gardłem. - Wrócimy tak prędko, że ani się obejrzysz. Rozdział 27 f. Wkrótce po tym, jak Dawit minął miasteczko studenckie Uni- wersytetu Międzynarodowego Floryda przy drodze stanowej nr 41, Tamiami Trail, zostawił za sobą rozciągnięte przedmieścia i jechał obok kanału przy dwupasmowej szosie. Jak okiem sięgnąć, mieli przed sobą tylko drzewa i zarośla. Jessica uśmiechnęła się, kładąc Davidowi rękę na kolatiie. Czy też odbierał nagłą wolność jak łyk świeżego powietrza, po przymusowym zamknięciu w zatęchłym po- koju? Swoboda smakowała jak narkotyk, wielki napływ euforii. Jessica zawsze mieszkała w pobliżu pustkowi Everglades, nawet w czasach dzieciństwa, ale nigdy się tam nie zapuszczała, nigdy nie odważyła się opuścić bezpiecznych, znanych sobie miejsc. Pojechała tam przed kilku laty, by napisać artykuł o działaczu Indian Miccosu- kee, ale bynajmniej nie na kemping; do diabła, nie była na kempin- gu od czasów skautowskich. Na myśl o kempingu wyobrażała sobie woń ślazowych cukierków powlekanych czekoladą, wciśniętych mię- dzy krakersy z pełnoziarnistej mąki. Kochane stare wspomnienia. Obudziły w niej również myśl o sprayu na komary. - Cholera - rzekła, zaciskając dłoń na kolanie Davida. On też był w transie. Spojrzał na nią, unosząc brwi. - Zapakowałeś środek na komary? Będą żarły jak wściekłe. 197 UCHROŃ MNIE OD ZŁEGO - Chyba tak. Jeśli nie, coś się kupi. Prawdę powiedziawszy, Jessica wolałaby lot na Bahamy lub Ja- majkę. Ukrycie się na wysepce w Everglades to romantyczne przedsięwzięcie, ale niekoniecznie w środku maja. Była zaskoczo- na, że David nie wziął pod uwagę, jakim uprzykrzeniem będą owady. Z kolei jednak wiedziała, że ta wyprawa to prawdziwe wakacje. David nie był sobą od czasu wizyty Mahmouda, więc nie za bardzo palił się do byczenia na słońcu. A dzisiejsze milczenie znaczyło, że coś ciąży mu na sercu. Nie przeszkadzałojej to. Nauczyła się, że jeśli da mu dosyć czasu, wreszcie wydusi z siebie, co go dręczy. Może po- trzebował do tego ustronia. Pewnie zamierzał ją przycisnąć, by opu- ściła Miami w ciągu najbliższych dwóch tygodni, ale nie mogła mu ustąpić. Semestr Kiry skończy się w ciągu miesiąca i nie mogła zrozu- mieć tego pośpiechu. Zabieranie Kiry ze szkoły wcześniej nie miało sensu. Miesiąc nie grał żadnej roli. Reklamy przw drodze - większość natrętne wielkie plakaty, ale część malowana ręcznie i urocza - polecały wyprawy ślizgaczami, wal- ki aligatorów, rękodzieła Miccosukee i Seminolów oraz obozowiska. Ich pojazd był częścią gęstego konwoju, w tym również aut zapewnia- jących dach nad głową na kempingu. Wiele miało tablice rejestracyj- ne spoza stanu. Więc jednak nie byli tu samotni. - Dziękuję ci, Davidzie - powiedziała. Uśmiechnął się, nie odrywając oczu od drogi. -Jeszcze mi\nie dziękuj. Przekonamy się,jak ci się będzie podo- bało. - Więc co to za chata? Ma elektryczność, tak? -Jest generator. Zgodnie z tym, co mi opisano, to mały dom. Łazienka, kuchnia i łóżko z materacem. Ale nie ma telewizora i tele- fonu. Więc w naszym społeczeństwie równa się jaskini z zapasem krzesiwa, zgadza-się? Jessica roześmiała się, ale myśl, że przez dwa dni będzie pozba- wiona dostępu do telefonu, nie wywołała w niej entuzjazmu. Zatęsk- ni za Kirą, a Bea na pewno zechciałaby usłyszeć jej głos. - Powinniśmy zabrać Kirę - rzekła. - Przykro mi, że w tym nie uczestniczy. - Popatrz - odezwał się nagle David wskazując na napis drogo- wy, PRZECHODZĄCE PUMY. Jessica poczuła, jak przebiega ją dreszcz podniecenia. Wyprostowała się. 198 PAKT - Na Florydzie nie zostało wiele pum - powiedziała. - Myślisz, że jakąś zobaczymy? - Kto wie, co zobaczymy? Przy przystani Glade Air-Jet Tours w Ochopee, obok Tamiami Trail, byli dwadzieścia minut przed czasem. Minibiuro ze słomianym dachem pomalowano na błękitno, tak jak pokazowy ślizgacz umiej- scowiony pod plakatem przy szosie. Kolorowy rysunek pokazywał szczerzącego zęby aligatora w kowbojskim kapeluszu, prowadzącego ślizgacz w fontannach wody. Poniżej stał prawdziwyslizgacz z trzema zniszczonymi przez pogodę manekinami: dwójką dorosłych i dziec- kiem. Deszcze i słońce odbarwiły ubrania i zatarły rysy twarzy, na- wet oczy. - Istne dziadostwo, nie sądzisz? - powiedziałaJessica, wysiadając z vana. Osłaniając oczy przed południowym słońcem, patrzyła na plakat i pozbawioną twarzy rodzinkę. J - Uważaj, co mówisz. Facet, który jest właścicielem chaty, sam prowadzi ten interes, Jess, i dał nam dobre warunki. - Mam nadzieję, że da nam dobry spray na komary - oznajmi- ła Jessica, zabijając wielkiego komara, który przejadł na jej nagiej łydce. Rozsmarowała na skórze plamę jasnej krwi; - Cholerne stwo- ry. Myślałam, że znikają do lata. Czy w Paryżu są komary? - O ile sobie przypominam, rue. Ł - Dobrze. Środkowym palcem zsunął na nos okulary przeciwsłoneczne, a Jessica przystanęła, podziwiając urodę męża. Zawsze dobrze wyglą- dał w ciemnych szkłach, ale kiedy zaciskał zdecydowanie szczęki i miał na sobie spodnie moro i odpowiedni podkoszulek, to miała ochotę zawlec go na tylne siedzenie i dopuścić się czynu lubieżnego. Ciekawe, ile czasu rninie, zanim dotrą do wyspy i znajdą się sami. Cały ten pomysł coraz bardziej się jej podobał. -Jesteście ciupińkę wcześniej, ale to doskonale. Cześć. Rick Mantooth. Gotowi do startu? Mężczyzna, który wyszedł im na spotkanie na drewnianym po- moście, był zwalisty, ceglastoczerwony od słońca - zwłaszcza fałdy tłuszczu na karku - i miał siwe włosy, przycięte po wojskowemu. Mó- wił autentycznym akcentem południowców, jaki Jessice rzadko zda- rzało się słyszeć w dół od Ocal i w górę od Homestead; odnosiło się wrażenie, że większość mieszkańców między tymi punktami geogra- ficznymi to imigranci zewsząd, byle nie z południa. Jessica zwykle 199 UCHROŃ MNIE OD ZŁEGO powiadała, że Miami należy raczej do regionu Karaibów niż ziem, których hymnem była radosna „Dhde" z okresu wojny secesyjnej, ale przypomniała sobie, że nie są już w Miami. Ich przewodnik mówił jak biała biedota z Florydy, gotowa dumnie manifestować swoją przy- należność społeczną nalepką na zderzaku. - Mantooth*. Co to za nazwisko? - spytała Jessica. Wyszczerzył rządki prostych zębów pożółkłych od tytoniu. - Seminolskie. Ze strony taty. Był drwalem, zaczął pływać ślizga- czami, zanim jeszcze mało kto tu wiedział, czym się to je. Prawdę po- wiedziawszy ta chata, do której lecimy, też jest jego. Nie boicie się wę- ży, co? Jessica spojrzała z powagą prosto w oczy Mantoothowi, a potem zerknęła na Davida. -Jakiego gatunku węży? Mantooth tylko się roześmiał, wziął od niej torbę i włożył do schowka bagażowego najbliżej cumującego ślizgacza. Była to alumi- niowa, pomalowana łódź wielkości pokaźnej motorówki z monstru- alnym silnikiem wentylatorowymi podwyższonym fotelem pilota z ty- łu. Bliżej dziobu stały dwa rzędy foteli pasażerskich, po cztery, z piankowymi opatrciami. Pomagając przy załadunku, Mantooth wy- jaśniał, że ślizgacrami najlepiej pokonuje się bagna i zalewiska, po- nieważ radzą sobie na płyciznach. Mimo że zdenerwowana podróżą nieznajomą łodzią, Jessica była w tak dobrym nastroju, że przyłapała się na tym, iż podśpiewu- je i to akurat ,/^ake Me Home, Country Roads" Johna Denvera. Żadna dziewczęca wyprawa pod namiot nie mogła się obyć bez tej piosenki. Po opadnięciu na fotel, który okazał się lekko wilgotny, spryskała się środkiem przeciw komarom, który David wyjął z jej torby. Łódź zakołysala się, gdy David i Mantooth władowali ostatnią porcję bagażu i weszli na pokład. Silnik ruszył z ogłuszającym hu- kiem maszynerii i podmuchem powietrza. Mantooth przerzucił w tył długą metalową dźwignię, którą miał przy prawej ręce, i łódź zaczę- ła się cofać. - Niech to diabli... - zamruczała Jessica, łapiąc się aluminiowe- go uchwytu. Spojrzała na Davida, który siedział bez uśmiechu obok. - Dobrze ci jest? - szepnęła mu do ucha. *Ang. - Ząb męża (przyp. tłum.). 200 PAKT Skinął głową, uśmiechnął się blado i tak mocno ścisnął jej dłoń, że prawie zabolało, gdy łódź szybko odbiła od pomostu. Jessica z po- dziwem oglądała masywne pnie cyprysów wyrastające z wody po obu burtach. Drzewa były porośnięte lianami, dużo większymi niż te, które rosły w ich ogrodzie. Przypominały gigantyczne zmutowane pająki. - Wyspa jest dobre dwadzieścia kilometrów stąd! - zawołał Man- tooth, przekrzykując wycie silnika. Wiatr porywał strzępy słów, gdy łódź ślizgała się nad powierzchnią. - Dopłynięcie zajmuje jakieś pół godziny, powrót tyle samo. Rząd jest właścicielem większości ziemi, ale niektóre wysepki, jak moja, wciąż są w prywatnych rękach. Jest na tyle spora, że z pewnością będziecie mieli co robić przez weekend. Ma z pięć kilometrów kwadratowych. Kiedy David nie zareagował słowem - patrzył przed siebie, ukry- ty za okularami -Jessica odwróciła się w fotelu i krzyknęła do Man- tootha: - Są tam jakieś dzikie zwierzęta?! Mantooth podkręcił silnik, zwiększył szybkość1. - No tak... sporo czapli, o, tam jest jedna. Bociany. Czasem tra- fi się aligator. Jak zobaczycie wzgórki sięgające do; pasa, lepiej omijać je z daleka. Jest koniec wiosny i aligatory składają w nich jaja. I jed- no jest pewne, nie próbujcie ich karmić. - Niech się pan nie martwi! - odkrzyknęła Jessica. - Na wyspie nie ma pum ani jeleni. Przepraszam. Ale za to du- żo ptactwa. Spotkacie niebieskie czaple i ibisy. I zatrzęsienie ryb. Mam wędki w chacie, jakbyście chcieli spróbować szczęścia z bassa- mi. Są też raki. - Słyszysz, Davidzie? - spytała Jessica, zaniepokojona jego mil- czeniem. Tylko kiwnął głową, nadal wpatrzony przed siebie. W to- warzystwie nieznajomych David zwykle zamykał się w sobie, ale mógłby okazać więcej zainteresowania tym, co przewodnik miał do powiedzenia. To on poprzednio wspominał o wędkowaniu. Co go dręczyło? - Poza tym to całkiem normalna okolica plażowa - ciągnął Man- tooth. - Dużo piasku do wylegiwania się na słońcu. Chociaż chyba żadne z was nie potrzebuje się opalać. Bardzo śmieszne - pomyślała Jessica, ale zdecydowała się pomi- nąć milczeniem tę uwagę. - Przy tych komarach to chyba i tak nie za bardzo będzie się 201 UCHROŃ MNIE OD ZŁEGO nam chciało leżeć na dworze! - krzyknęła trochę ochrypłym gło- sem. - No, komary dają popalić - rzekł Mantooth. -Jakby się wam skończył spray, w chacie są duże zapasy. Jessice podobała się swoboda i wesoła mina Mantootha. Czuła- by się dużo pewniej, gdyby wiedziała, że może porozumieć się z nim przez telefon albo radio i dowiedzieć się, że w każdej chwili może przypłynąć ślizgaczem. Przyłapała się na tym, że wolałaby go mieć pod bokiem. - Czemu tam nie ma telefonu?! - krzyknęła i musiała powtó- rzyć pytanie, jako że zginęło w hałasie, gdyż łódź pokonywała war- stwę namokłej turzycy. - Nie przeciągnięto linii! - odkrzyknął Mantooth i Jessica skinę- ła głową. - Nie potrzebujemy telefonu - powiedział jej do ucha David; pierwsze słowa, od kiedy weszli na pokład. - To wakacje, pamiętasz? W miarę jak łódź płynęła coraz dalej w niewiadome i wiatr roz- wiewał krótką grzywkę Jessiki, była w stanie podać dobrych parę setek powodów, dla których potrzebowałaby telefonu - ukąszenie węży, atak aligatora, porażenie słoneczne, złamanie kończyny, nieod- parta matczyna pwrzeba porozmawiania z Kirą. Nie przypominała sobie, kiedy ostatni raz była gdzieś bez telefonu. Nagle poczuła się tak, jakby ślizgacz przenosił ją setki kilometrów od cywilizacji, a nie kilka kilometrów od drogi wiodącej prosto do powiatu Dade. - Ajeśli się tfbś stanie?! - krzyknęła do Mantootha. Mrugnął do niej, nadal szeroko uśmiechnięty. - Lepiej, żebyście wytrzymali do jutra, do jakiejś piątej. Wtedy was zabiorę. Jessica przygryzła wargę. - Proszę posłuchać... Czy nie dałby pan rady wcześniej wpaść, tylko żeby... - Dąyid przerwał jej, objął ciężkim ramieniem, zanim zdążyła skończyć zdanie. Ten nagły gest rozdrażnił ją - niewiele, tro- szeczkę. Zamiast uczucia wyczuła w nim szorstkość. - Nie ma potrzeby, Rick! - zawołał do Mantootha David, odbie- rając jej głos. - Na pewno będzie znakomicie. - Niesłychane. Światło nie działa - powiedziała Jessica, pstry- kając zamocowanym na drewnianej ścianie wyłącznikiem. Chata znajdowała się w lesistej, wyżej położonej części wyspy. Zbudowano 202 PAKT ją na palach, prawdopodobnie na wypadek powodzi. Wspięli się po dwunastu stopniach do niezamkniętych na klucz drzwi. - Davidzie, leć i spróbuj złapać tego Mantootha. Nie wierzę, że zostawił nas bez... - Najpierw musimy puścić w ruch generator, maleńka. David zdjął okulary przeciwsłoneczne i włożył do kieszeni na piersiach, rozglądając się po niewielkim pomieszczeniu. No proszę, stało tam łóżko; zasłonięte brązowym kocem łoże królewskich roz- miarów, zajmujące cały środek. Mały sosnowy stolik na dwie osoby przysunięto do ściany. Obok mała kuchenka z dwoma palnikami, niewielkim piekarnikiem i miniaturowym aluminiowym zlewem. Przenośna lodówka w kącie przy piekarniku. Jedyna ozdoba to repli- ka osiemnastowiecznego muszkietu zamocowana na ścianie nad sto- likiem. Jessica pociągnęła nosem. Pokój należało przewietrzyć. Pode- szła do wielkiego okna na wschodniej ścianie, z nadzieją, że siatka jest nietknięta i broni dostępu komarom. Cholerniki kłębiły się wo- kół, kiedy w przemoczonych butach szli do brzegu trawiastą mieli- zną. Za oknem zobaczyła bogactwo majestatycznych cyprysów, palm królewskich i sosen, a w oddali modrość otaczających wód. To była- by całkiem miła chatka, gdyby miała klimatyzację^ - Dobra. Znalazłem! - zawołał z kuchenki David i usłyszała, że gmera przy urządzeniu. - Wydaje rjji się, że prądu, będziemy potrze- bowali głównie do lodówki. Piecyk jest na propart. - A mamy go chociaż? David podniósł aluminiowy pojemnik. - Kobieto małej wiary... Generator zawarczał hałaśliwie. Dużo lepiej - pomyślała. Jakieś oznaki dwudziestego wieku. Faktycznie chata była bardzo oryginalna, zbudowana całkowi- cie z drewna. Wypucowana i praktyczna, prawie jak domek myśliw- ski. Z zewnątrz widać było spojenia bali. Idąc do łazienki, minęła łóżko. Włączyła światło. Drewniane ściany, deska klozetowa z gładkiego drewna, linoleum na podłodze. Umywalka malutka i montowana domowym sposobem, ale Jessicę uderzył widok staromodnej emaliowanej wanny na nóżkach z brązu. Miły dodatek - pomyślała - ale dziwnie sentymentalny jak na tak skromne miejsce. - No i...? - spytał David, pochylając się i wyładowując smażone kurczaki i napoje do lodówki. 203 UCHROŃ MNIE OD ZŁEGO - Milutko. Jak mi sie zdaje, tatuś Mantootha miał proste potrzeby. - Nie mogę się doczekać, żeby rozejrzeć się po wyspie - rzeki David z taką wesołością, że Jessica zauważyła tę poprawę nastroju. - Najpierw znajdę wędki. Rick mówił mi o moczarach blisko miejsca, w którym nas wysadził. - O moczarach? Których? Tu są same moczary. - Cicho bądź. Oto nasz plan: ja będę polował i zbierał, podczas gdy ty możesz wyprać ubrania, tłukąc je o kamienie. Powrót do mał- żeństwa pierwotnego. Małżeństwo pierwotne. To brzmiało całkiem miło. Jessica, uśmiechając się, oceniła wzrokiem gładkie pośladki Davida, kiedy pochylał się nad lodówką. Poczuła płomień żądzy, ale zignorowała go. W tej chwili było za gorąco na seks. To musi zaczekać. - Najpierw wytłukę kolorowe, potem niewymagające prasowa- nia - rzekła więc tylko. - Zastanawiam się, w których moczarach jest zimna woda, a w których wrzątek...? - Teraz czujesz ducha tego miejsca. Trzymając się za ręce, spoceni i cuchnący płynem na komary, ruszyli na wyprawę. Wyspa była tak wielka, że przez długą chwilę mo- gli zapomnieć, że!w ogóle-są na wyspie. Na skraju lądu, gdzie rosła turzyca i częściowo zanurzone drzewa, niewątpliwie rozciągały się bagna. Ale potem zaczynały się pasma drobnego ciemnego piasku, za którym pojawiały się zarośla i drzewa. W lesistych okolicach zna- leźli zarosłe szlaki, a pewna ścieżka prowadziła do zardzewiałej pom- py stojącej obok^łębu. - Myślisz, że to działa? - spytała oczarowana Jessica. David zaczął pracować dźwignią. Głośno zaskrzypiała. Krople wody urosły do cienkiego strumyka. Jessica tknięta impulsem unio- sła rękę, aby nabrać wody, która okazała się letnia, ale po spróbowa- niu świeża i całkiem czysta; jak wyspa pachniała gęstą roślinnością. David też ugasił pragnienie. - Podoba mi się tu - powiedziała Jessica. - Cieszę się. Wokół panował ruch; jaszczurki, motyle, szurające owady, któ- rych nie mogli dojrzeć. Z drzew dobiegał nieprzerwany jazgot i po- krzykiwania niewidocznych ptaków. Jessica dostrzegła przed sobą na ziemi jakieś poruszenie i zareagowała na tyle szybko, że zauważyła brązowego królika chowającego się za powalonym pniem sosny. Prawdę mówiąc, nigdy wcześniej nie widziała dzikiego królika. 204 PAKT - Oto twój obiad - szepnął jej do ucha David i pacnęła go z na- ganą w ramię. Wtedy pocałował ją w usta. Kiedy powoli je cofnęła, mocno objęli się i spletli w uścisku, czekając na wspólny ruch, kiedy to żar i pot zmusi ich do rozdzielenia się. Długo stali w cieniu dębu, aż wydało się, że nigdy się nie ruszą. Rozdział 28 Kochali się, przechodząc od czułości - kiedy D*avid zawisał nad nią z wyrazem takiego miłosnego uniesienia, że wydawał się ogar- nięty bólem - do zwierzęcego brutalnego seksu, tak że musiała trzy- mać się skrzyni łóżka, gdyż inaczej pchnięcia Davida zrzuciłyby ją na dół, kiedy tłukł o nią z tyłu. Dźwięki, które wydawali, były po części pieśnią,.po części wezwa- niem i odpowiedzią - od stęknięc, przez krzyki dojjęków. Kiedy ich odgłosy mieszały się z hałasami napływającymi przez otwarte okno, a kapiący pot i wilgotny zapach Jessiki rozpływały się w powiewie, czuła się jednym ze stworzeń na dworze, bezwstydnych w głuszy, czy- niących to, co Bóg im przykazał. I Potem sapali ciężko, ich śliskie torsy szybko wznosiły się i opada- ły, a ciała tak płonęły, że ledwo mogli dotykać się nawzajem. Odsunę- li się od siebie i leżeli nieruchom© na kocu, wciągając w nozdrza ciężką woń seksu, pokryci wilgocią partnera od pasa w dół. Jedynie blask księżyca oświetlał pokój. David wyglądał niczym cień, jakby mogła go przeszyć wyciągniętą ręką. - Tak bardzo cię kocham, Jess - zajęczał. - Ja też - odrzekła. Na obiad złowił tylko jednego bassa, na chleb, bo zapomniał kupić przynętę. Po usmażeniu przecięli rybę na połowę. Jedli ją świe- żą, wczorajsze kurczaki/i chleb. To była uczta. Przyglądali się, jak wy- spa zanurza się w pomarańczowym blasku zachodzącego słońca, podczas gdy trzeszczące radyjko Davida nadawało jazz, co brzmiało jak transmisja sprzed wielu lat. To sen - pomyślała, obserwując nie- rzeczywisty, idealny zachód słońca. - Zaraz się obudzę. David odwrócił ku niej twarz. Czuła na czole jego szybki od- dech. - Tyle muszę ci opowiedzieć - szepnął. - Ale boję się panicznie. Spodziewała się tego. Od początku zdawała sobie sprawę, że ce- lem tych nieoczekiwanych wakacji było stworzenie mu wszelkich nie- 205 UCHROŃ MNIE OD ZŁEGO zbędnych warunków - bez względu na to, czy chodziło o oddalenie się, nabranie odwagi, czy ucieczkę. Więc nawet nie zdając sobie z te- go sprawy, była gotowa. Jego słowa nie wzbudziły w niej niepokoju. Pogładziła czubkami palców wilgotne czoło męża. - Nie musisz się bać. - Tak wiele nie wiesz - powiedział. - Zdaję sobie z tego sprawę. Ale muszę się dowiedzieć. Prawda? Sowa zahuczała tak głośno i blisko, że zdawało się, iż znajduje się gdzieś obok nich. Kiedy zamilkła, Jessica usłyszała chaotyczne cyka- nie świerszczy. Wszystko wokół przebudziło się. I ona też. Trzymała oczy szeroko otwarte, usiłując dojrzeć w mroku twarz Davida. - Próbowałem wyobrazić sobie życie bez ciebie i Kiry - powie- dział. - Na nic. Prawie nie pamiętam życia przed tobą. Jedyna przy- szłość, która mi odpowiada, to wspólne życie nas trojga. Na zawsze. Ale najpierw musisz wiele się o mnie dowiedzieć. To będzie bardzo trudne. Nic nie będzie trudniejsze niż dzisiejsza noc. - Trudne dl* ciebie czy dla mnie? - spytała, próbując obrócić to w żart, ale zdała sobie sprawę, że gardło wyschło jej tak, iż ledwo wy- dawała głos. - Myślę, że gfównie dla ciebie - powiedział. - Może cię zaskoczę - rzekła, godząc się z tym, że a nuż usłyszy o romansie z inną kobietą albo nawet mężczyzną. Zniesie to, jeśli należało do przeszłości. A może David to biseksualista? Trudno, by- le tylko był szczery, nie oszukiwał i mogli zaspokoić swoje potrzeby. Zniesie nawet wiadomość o kryminalnej przeszłości, która wyjaśnia- łaby jego finansową niezależność. Do diabła, rodzina Kennedych przemycała alkohol i nikt jej nie prześladował. Opowieść o spadku po ojcu nigdy nie wydawała się jej całkiem prawdziwa - ani Bei. Lu- dzie mogą się zmienić - powiedziała sobie. Uznała, że zniesie wszyst- ko, bo nic nie było warte utraty Davida. W najmniejszym stopniu. David wziął-ciężki długi oddech. - Pamiętasz, jak spadłem z drzewa? - szepnął. - Jak siniaki znikły? Siniaki. Jessica rozchyliła bezwiednie usta. Zdała sobie sprawę, że David zabierze ją dalej, niż sobie wyobrażała, do miejsca, które po- grzebała od czasu jego upadku. Poczuła lęk. - Pamiętam - odparła. - Hm, widziałem wyraz twojej twarzy, zdumienie. I pewnie za- uważyłaś też inne przypadki. Jak znikają mi podrapania. Zauważy- łaś, prawda? 206 PAKT - Zauważyłam. -Jessica zdała sobie sprawę, jak sztywne stały się jej sutki, drażnione powiewem. Fala gorąca opłynęła kark. -Jest tego przyczyna - kontynuował. - Mam bardzo niezwykłą konstytucję cielesną. Nie tylko ja. Są inni jak ja. Mahmoud to kolej- ny przykład. Nasza krew jest w pewien sposób inna. Jessica wchłonęła jego słowa i usiłowała zachować spokój. Co ta- kiego było w jego krwi? -Jesteś chory? - spytała. - Nie - rzekł uspokajająco, gładząc ją po obojczyku. - Cieszę się doskonałym zdrowiem. Przysięgam. To tylko znaczy, że bardzo szybko zdrowieję. Że nigdy nie choruję. Rany znikają mi w jedną noc. To dlatego unikam lekarzy. Już zrozumiałem działanie mojej krwi, a lekarze tylko potraciliby głowy. Jeśli to nie wyobraźnia, Jessica słyszała bliskie, uderzenia serca Davida. Tak, słyszała. A może to jej własne? Chciałajgo objąć i powie- dzieć, że wszystko w porządku, że nie potrzebuje kontynuować. Ale musiała wiedzieć więcej. - Więc to twoja wielka tajemnica...? - Część - powiedział David. T. - A gdzie reszta? Jak do tej pory, rozumiem cię. Usłyszała, jak łyka z trudem ślinę. - Musisz zrozumieć, że dzielenie z tobą czymś, czym nie dzieli- łem się z nikim. Nie dlatego, że uwielbiam tajemniczość, ale dlatego, że polecono mija zachować. To wszystko jest takie delikatne, Jessico. - Kto ci powiedział; że masz ją zachować? Czy to jakaś sprawa... rządowa? - Sama zdawała sobie sprawę z głupoty tego pytania, ale co to mogło być innego? - Nie - rzekł. - Nic podobnego. Trudno mi to wytłumaczyć. W istocie... Naprawdę nie potrafię wytłumaczyć tego słowami. Gdy- bym po prostu opowiedział ci wszystko, pomyślałabyś, że zwariowa- łem. Kazałabyś zamknąć mnie w domu bez klamek. Ale alternatywa będzie dla ciebie wielkim wstrząsem. I jest mi z tego powodu bar- dzo przykro. Chciałbym znaleźć inny sposób. - David... - powiedziała. - Teraz mnie wystraszyłeś. - Wiem - rzekł cicho. - Wybacz mi. Milczeli długi czas. Jessica nie słyszała już generatora ani odgło- sów nocnego życia na dworze. Słyszała jedynie ciszę swojego oczeki- wania. Ich serca tłukły się w piersiach. - Wiesz, ten jedyny raz cieszę się, że jesteś kobietą wierzącą - 207 UCHROŃ MNIE OD ZŁEGO powiedział. - Naprawdę. Niebawem poproszę cię o uwierzenie w coś, co twój umysł każe ci odrzucić. Brak mi słów, by ci powiedzieć, jakie to ważne. Musisz, musisz wiedzieć, że nie będę kłamał, że mo- żesz uwierzyć moim słowom. A rano wszystko będzie dobrze. Tak jak powiedziałem ci w dniu, w którym spadłem z drzewa. Pamiętasz? Jessica tylko bez słowa skinęła głową. - Dzisiejszej nocy dokonamy przeprawy, Jessico. Oboje. Nasze wiary złączą się, a nasza miłość będzie światłem na szlaku. Do rana staniemy się świadkami prawdziwego cudu. .Gwarantuję ci. On na- stąpi. Jessica nie wiedziała, co powiedzieć. Zdała sobie sprawę, że zaci- snęła kurczowo palce rąk i nóg. Napięła się cała. David nigdy tak z nią nie rozmawiał. Nikt tak z nią nie rozmawiał. Była tak niespokoj- na, że nie potrafiła przyswoić sobie tego, co mówił, zareagować w ja- kikolwiek sposób. Nagle usiadł. Zwiesił głowę. Otarł oczy. Potem z wolna wyprosto- wał się nagi oboLłóżka, daleki cień. - Mi vida, rnuszę teraz przestać mówić - powiedział. - Zrobię sobie zimną kąpiel i posiedzę w niej długą chwilę. Dobra? Jessica poczuła ulgę. Kąpiel to bardzo całkiem normalna sprawa i myśl o rutynowych czynnościach przywróciła jej poczucie rzeczy- wistości, które znikło podczas monologu Davida. - To wydaje mi się całkiem dobrym pomysłem - rzekła. Pochylił się na łóżkiem i pocałował ją w czoło, tak delikatnie, że ledwo poczuła jego usta. - Później jeszcze porozmawiamy. I pamiętaj, do rana wszystko będzie w znakomitym porządku. Tak jak wcześniej. Obiecuję ci. Jessica odprowadzała go wzrokiem, idącego przez mrok do ła- zienki. Zamknął drzwi. Struga ciepłego światła rozłożyła się na drew- nianej podłodze. Jessice wydawało się, że zanim usłyszała wodę lecą- cą z kranu, upłynął długi czas. Przez ten okres nie wiedzieć czemu miała wrażenie, że gdyby otworzyła drzwi łazienki, nie zastałaby w niej Davida. Dawit siedział na brzegu wanny, usiłując opanować drżenie pal- ców, kiedy zaplatał je na nożu myśliwskim, ukrytym tu wcześniej, gdy Jessica czytała na dworze. Zobaczył swoją twarz, wydłużoną i znie- kształconą, w lśniącym ostrzu. Dzisiaj przeżyje chwilę samoodkrycia. Niewielu braci w Życiu nauczyło się czcić i pokonywać ból. Do- konywali ceremonii odrąbywania kończyn, samoamputacji, cięli wła- 208 PAKT sne ciało i kości, szczerząc maniakalnie zęby. Kulminacją było wypa- troszenie, powtórka tego, czego Khaldun dokonał na ich oczach pierwszej nocy w świątyni. Szli nawet dalej, poddając się dekapita- cji, potworności, od której Dawitowi wywracał się żołądek. Odcięte głowy zawsze obumierały i po dwudziestu czterech godzinach wyra- stały nowe. Stanowiły masę zakrwawionego mięsa i kości. Zjakiegos powodu zawsze odrastały bez włosów, nawet rzęs. Łysi bracia w Życiu, ci po dekapitacji, byli wielce szanowani. Ich czyn uważano za szczyt odwagi. Wierzyli, że każde powtórne narodziny pomagały oczyścić du- sze. Dawit zawsze uważał ich za durniów, a Khaldun nigdy nie przy- glądał się tym krwawym rytuałom, uznając je za dziecinne pokazy. Ale teraz Dawit wspomniał ich ceremonie i szerokie uśmiechy i po- dziwiał odwagę. , Rozważał wiele sposobów udowodnienia Jessic* swojej kondy- cji; strzał z pistoletu w głowę, otrucie, skok z wielkiej wysokości. Uznał, że żadna metoda nie będzie tak skuteczna jak to, co Khal- dun zrobił samemu sobie. Ozdrowienie zastąpi wszystkie wyjaśnie- nia i jakiż wybór pozostanie Jessice? Będzie musiała uwierzyć. Tymczasem wanna napełniła się już»do połowy. Należało się śpieszyć, jako że huk wody miał zagłuszyć jego krzyk. On, który zabił tak wielu, musi znaleźć tyle silnej woli, by zarżnąć samego siebie. Nie wolno mu uchylać się od bólu. Musi przywitać go z radością. Musi w nim zasmakować. Dawit wyprostował rękę, ujął rękojeść obiema dłońmi, skiero- wał czubek noża w brzuch. Japońska odmiana takiego czynu to sep- puku, akt krańcowego poświęcenia. Jego bracia w Życiu nazywali to „Oczyszczeniem". Jedność z nożem. - Nie lękam się bólu - rzekł głośno. Minęła pełna minuta. Potem wbił go. - David? Wołałeś ninie? Jessica zastanawiała się, czy nie zasnął, ale nie była pewna. Słysza- ła wodę w łazience. Monotonny hałas stawał się natrętny. Była bardziej śpiąca, niż mogłaby sobie wyobrazić, biorąc pod uwagę dziwne wypo- wiedzi Davida. Chociaż opuści! ją zaledwie kilka minut wcześniej - tak przynajmniej uważała, nie miała pewności - rozmowa już nabie- rała w jej pamięci surrealistycznej postaci -jakby się przyśniła. Nagle sprawy praktyczne zawładnęły jej myślami - złe wieści ni- gdy nie chodzą samotnie. Zostawiła w domu pigułki antykoncepcyj- 209 14. UCHROŃ MNIE... UCHROŃ MNIE OD ZŁEGO ne, a rano ich nie zażyła. Niech to cholera. Miała dobrą pamięć, ale David zapomniał zabrać brzoskwiniową saszetkę z jej lekarstwami, a sama nie pomyślała, by to sprawdzić. Praktycznie mogła zajść w cią- żę w tym tygodniu; lekarz ostrzegł, że pozbawione estrogenu mini- globulki muszą być przyjmowane z nabożną precyzją, aby były sku- teczne, każdego dnia o tej samej porze. To byłoby tyle ze skuteczną antykoncepcją. Sperma Davida hulała w niej niekontrolowana. Sperma Davida. Krew Davida. Jeśli miał krew inną niż wszyscy, czy mogło to wpłynąć na Kirę? Czy miał jakiś genetyczny defekt w ro- dzaju anemii, krwinek sierpowatych? Czy to coś, co Alex powinna zbadać? „Nigdy nie choruję. Rany znikają mi w jedną noc". Nagie ciało Jessiki pokryła gęsia skórka. Powiedział, że ma jej dużo więcej do powiedzenia. Co to mogło być? Co było jeszcze bar- dziej szalone niż to, co już opowiedział? Nie wiedziała już, na co jesz- cze się przygotować. Nie było na to żadnego sposobu. Znowu była »ewna, że usłyszała z łazienki głos Davida. Dokład- nie biorąc, nie było to wołanie. Tylko jakiś odgłos. - David...?! - zawołała, podpierając sie na łokciu. Odpowiedział tylko strumień wody. Po raz pierwszy zadała sobie pytanie, jak długo" tam siedział. Miała wrażenie, że woda płynie i pły- nie, może przez, kwadrans. Czemu to tyle trwa? Nagle przyszedł jej na myśl wujek Billy w wannie matki, woda przelewająca się przez brzeg i płynąca na korytarz. Przypomniała so- bie opis krwawej wybroczyny na skroni. Przestraszyła się. Natych- miast ogarnęła ją panika, kiedy zdała sobie sprawę, że jest sama i na- ga w obcym miejscu, w ciemności. Czemu David nie odpowiadał? Znalazła jego podkoszulek w dole łóżka i naciągnęła przez gło- wę na lewą stronę. Wsunęła stopy w trampki, wilgotne jeszcze od po- południa, i szurając podeszła do łazienki. Z bliska odgłos wody był niemal ogłuszający. Dwukrotnie zapukała do drzwi. - David? Myślałam, że coś mówiłeś. Drzwi nie były zamknięte na klucz. Otworzyła je i zerknęła do środka. David zasnął w wannie, odwróciwszy głowę od drzwi, a lejąca się woda sięgała mu do pobródka. Jeszcze kilka centymetrów i przelała- by się na podłogę jak w przypadku wujka Billy'ego. Jak David tak ją zaróżowił? 210 PAKT Podeszła dwa kroki. Chciała zakręcić kran. Chciała pochylić się i potarmosić Davida za włosy, by go obudzić. Myślała też, że byłoby miło wejść razem z nim do wanny. Wtedy David odwrócił gwałtownie głowę i wreszcie zobaczyła je- go twarz. Miał opuszczoną bezwładnie żuchwę, powieki szeroko roz- warte, ale dziwnie nimi trzepotał. Chociaż patrzył wprost na nią, nie widział jej. Uniósł rękę ponad wodę. Trzymał w niej nóż, który na- stępnie upuścił na podłogę. Teraz widziała, że woda nie jest różowa. Koło T)avida wirowała głęboka purpura. Im bliżej Jessica się przysuwała, tym bardziej woda stawała się czerwona i nieprzenikniona. Ciało tryskało ciemnym szkarłatem. - Wybacz, Jessico - zacharczał. Wpatrywała się w nóż i zrozumiała. Nie mogła powstrzymać krzyku. y Rozdział 29 Jessicę zaskoczyło fanatyczne, pełne bólu wyqię kobiety, odbija- jące się od drzew za jej plecami, aż wreszcie zdała Sobie sprawę, że to ona wyje. Brodziła przez turzycę, niemal przewracając się na czymś twardym pod zamulonym lustrem wysokiej do kolan wody. Strumień światła latarki przeskakiwał szaleńczo od lilii wodnych przez łodygi traw do samotnych pni, a wszystko wyglądało na olbrzymie i groźne. Kolejne rozdzierające łkanie targnęło jej barkami i musiała otrzeć oczy przedramieniem, bo łzy zasłaniały jej widoczność. Światło latar- ki biło bezużytecznie w gęste, ciemne niebo. - Na pomoc... - zachrypiała. - O Jezu, proszę, niech mi ktoś pomoże... David... \ Nie potrafiła dokończyć myśli. Jedynie w piersi urosło kolejne łkanie i zgięła się niemal wpół. Nie wiedziała, co spodziewała się tu znaleźć, na brzegu. Może wyobrażała sobie, że to film, w którym pobiegnie na plażę, zobaczy w oddali liniowiec i rozpali ognisko, pomacha latarką, a komandosi zjawią się w mgnieniu oka. Albo może wytęży wzrok, dojrzy jakąś wy- sepkę, krzyknie - woda niesie głos dalej, no nie? - a ktoś się rozejrzy i powie: Joe-Bob, chyba coś słyszałem". Coś niewidocznego plusnęło w wodzie dwa metry przed Jessi- ca. Słysząc hałas, wrzasnęła i odskoczyła. Nie, nie była w żadnym 211 UCHROŃ MNIE OD ZŁEGO z tych filmów. Była na pieprzonych mokradłach, otoczona wężami, aligatorami i Bóg wie czym jeszcze. To niewiarygodne, że ślizgacz ze stałego lądu podrzucił ich tu zaledwie przed kilkoma godzina- mi. Kilkoma godzinami. A teraz wszystko szło na opak i żaden śli- zgacz nie przypłynie po nią, choćby nie wiadomo jak długo się wy- dzierała. Stopy zagłębiały się w miękkim mule i z każdym krokiem to świństwo prawie zdzierało jej ze stóp luźne obuwie. Komary wściekle gryzły wszystko - twarz, ramiona, nogi, odsłonięte pośladki. Pokry- wały ją jak deszcz. Ssały krew. \ Myślała o krwi obecnej wszędzie, na łazienkowym linoleum, w wannie, na prześcieradle, bo zawiązała mu je na wysokości pasa, aby kiszki nie wypadły na zewnętrz, tak, bo mu wypadały przez tę dziurę, którą sobie zrobił w brzuchu, a gdy skończyła rzygać do umy- walki, zawiązała prześcieradło bardzo mocno w pasie Davidowi, tak jak robili to w „Emergency!", które oglądała, będąc dzieckiem. I bia- łe prześcieradło r.az-dwa przesiąkło purpurą. Czuła krew wszędzie. Miała ją na rękach, na podkoszulku. Za- pach krwi miesza! się z zapachem wilgotnej zgnilizny, który otaczał ją zewsząd, i Jessrca wyobrażała sobie, że brodzi we krwi. Żeby się upewnić, skierowała latarkę na wodę i zobaczyła tylko czarne zalewi- sko w białe cętki. Komary wyrwały ją z transu. Potrafią zjeść żywcem, tak zawsze powiadała matką! Tak, zjadały ją żywcem. Znowu krzycząc, biegła po turzycy, aż dotarła do plaży. Kopała piasek, klejący się do mokrych nóg i siekący twarz. Wtem jakoś wylądowała na kolanach. Upadła. Oparła się na dło- niach i płakała. Przypomniała sobie modlitwę. Poprzednio modliła się równie długo i równie żarliwie. Pomóż mi, Jezu. Proszę, nie pozwól mu umrzeć. Proszę, och proszę, spraw, żeby przetrzymał tę noc. W tym momencie zapomniała, że David będzie musiał przetrzy- mać noc, cały następny dzień, jazdę ślizgaczem i podróż do jakie- goś szpitala, który na pewno znajduje się bardzo daleko. Powtarzała wciąż w myślach, że musi przetrzymać noc, aż do rana, to wszystko. I będzie w porządku. Czy nie powiedział czegoś takiego? Jeśli tylko przetrzyma do rana, wszystko skończy się dobrze. Musi sprawdzić, w jakim jest stanie. Musi wrócić. 212 PAKT Gdy dotarła do chaty i uklękła na splamionej krwią podłodze obok wanny, łapała kurczowo oddech. Nie zdawała sobie sprawy, że przez cały czas aż do chwili, w której David znów otworzył oczy, po- wtarzała w myślach „proszę, proszę, proszę", co zmieniło się w „dzię- kuję, dziękuję, dziękuję". Nie odezwał się, ale chyba próbował się uśmiechnąć. Głowę miał na poduszce, którą oparła na brzegu wanny, bo po spuszczeniu wody nie wiedziała, jak mu inaczej pomóc. Wolałaby wynieść go z wanny, ale uznała, że zabraknie jej sił, nawet gdyby miała nadludzki przypływ energii, jaki ludzie miewają w chwili zagrożenia życia, o czym czytała w „Reader's Digest"; a poza tym, co by zrobiła, gdyby ciągnęła go po pokoju i wypadły mu wnętrzności? Widziała coś - nie wiedziała co - jakiś miękki, zakrwawiony organ sterczący z dziury w brzuchu. David nie mówił nic przez długi czas, od kiedy prosił o wyba- czenie, zaraz po tym, jak go zastała. Poprzednio pjjakał razem z nią, płakał histerycznie, ale teraz był na to zbyt osłabiony. To nie ta wszystka krew ani nawet szok doprowadziłyJessicę cło płaczu. To Da- vid. Tak bardzo był przerażony, wzdrygał się gwałtownie, kiedy go dotykała, odpędzał krzykiem ból. JK, Jessica ścisnęła go za rękę i poczuła* ruch je jo palców w swojej dłoni. -Jestem tu, nie zostawię cię *»? powiedziała. A- Tylko wytrzymaj. Dobra? Tylko wytrzymaj. David usiłował przełknąć ślinę. Kiedy mu się udało, otworzył usta, chcąc coś powiedzieć. Na próżno. - Czekałem - rzekł tylko bezdźwięcznie. Opuścił głowę na mo- krą poduszkę i zamknął usta. Jessica nie wiedziała, co jeszcze zrobić, więc zaczęła nucić naj- bardziej radosną piosenkę, jaka przyszła do głowy: -Je...zus kocha rnhie, to wiem... - przełknęła szloch. - Z Biblii... uczę się co dzień... Bardzo racjonalny głos w głowie Jessiki odezwał się tak spokoj- nie, że słuchała go zamieniona w słup soli. Twój mąż niebawem umrze - mówił - i nic na to nie poradzisz, pozostaje ci tylko siedzieć i trzymać go za rękę, więc siedź i trzymaj go za rękę. Jessica ścisnęła dłoń Davida, ale nie zareagował. Sznurując usta, spojrzała na jego oczy. Miał je zamknięte. Przypornniała sobie, że kiedy wróciła, miał zamknięte oczy. Poprzednio, zanim wybiegła na dwór, nie zamknął ich ani na chwilę. 213 UCHROŃ MNIE OD ZŁEGO „Czekałem", powiedział. - David? r- szepnęła. - Skarbie, proszę... Nie, nie otworzy już oczu. Pierś przestała mu się poruszać, więc nie oddycha. Większość krwi spłynęła do wanny, ściekła do otwarte- go spływu. Serce przestało bić. David nie żył. Jessica przytuliła do piersi głowę męża. -Już nie musisz się bać, maleńki - powiedziała. - Widzisz? Wi- dzisz? Cały ból się skończył. Wszystko się skończyło. Tylko to miało znaczenie dla jej sparaliżowanego umysłu. Po- tem racjonalny głos szepnął, jakby ją poszturchiwał: David nie żyje. Znów wstrząsnęło nią fanatyczne zawodzenie tej obcej kobiety. Kiedy Dawit otworzył oczy, najpierw ujrzał Jessicę. Siedziała na podłodze na wpół naga w zakrwawionym podkoszulku, z wyprosto- wanymi nogami, głową opartą o ścianę. Spała. Jej twarz nie wyraża- ła spokoju. Prawdę mówiąc, z trudem ją rozpoznał, była spopiela- ła i sztywna, powieki spuchnięte, usta wpółotwarte, jakby zasnęła jęcząc. Niemniej jednak Dawit uśmiechnął się. Nie potrafił jeszcze ru- szyć głową, czy cdkolwiek^zrobić, nie potrafił ruszyć ręką, dotknąć Jessiki, ale uśmiećrinął się. Być tak kochanym to przywilej. Zaszczyt. Oczy nabiegły rnu łzami, których nie miał siły otrzeć. Czuł się tak, jakby mógł spać przez wiele dni, ale wiedział, że to niemożliwe. Mu- siało świtać i było tak wiele do zrobienia. Tak wiele do powiedzenia. - Jessico - \yychrypiał. Jej powieki drgnęły, ale nie odpowiedziała. Minęło kilka chwil. Wreszcie udało mu się przenieść rękę do podrażnionej skóry brzucha, gdzie czuł taki nacisk, że ledwo mógł oddychać. Musiała mu tam coś zawiązać, opaskę uciskową. Niech będzie błogosławiona, że tak rozpaczliwie starała się mu pomóc! Wy- macał węzeł poniżej klatki piersiowej i męczył się z nim, aż wreszcie prześcieradło lekko się rozluźniło. Nareszcie. Kiedy znowu spojrzał na Jessicę, miała otwarte oczy, przygląda- ła mu się. Wyraz jej twarzy nie uległ zmianie, jakby bez emocji przy- glądała się zjawie. Znów się uśmiechnął. - Wybacz, że cię przestraszyłem - szepnął. Jessica wyprostowała się jak świeca, gorączkowo biegając wzro- kiem od swoich dłoni do zakrwawionego podkoszulka i znowu do 214 PAKT niego. Całe pomieszanie, wdzięczność i lęk miała wypisane na twa- rzy, na drżących ustach. - Myślałam, że odszedłeś ode mnie - szepnęła z radosnym zdu- mieniem, klękając obok i przyciskając ciepłą dłoń do jego twarzy. Nowe łzy pociekły jej po policzkach, znajdując szlak wśród starych. Dawit męczył się z węzłem, aż go rozwiązał. Zebrał wszystkie siły i zgarbił się, by oderwać od ciała zakrwawione prześcieradło. Zaalar- mowana Jessica złapała go za ręce. - Nie - powiedziała, trzymając go w pewnym uścisku. - Ciii. Nie rób tego. Jesteś ranny. David, nie! Dziecinko, przestań. Spojrzał jej prosto w oczy. - Moje rany goją się same, Jessico. Jest już rano. Wszystko w po- rządku. - Patrzyła na niego, zastygła, mrużąc oczy z niewiarą. Nie poruszyła się, kiedy darł paznokciami prześcieradło odsłaniając brzuch. - Spójrz. Goję się. ?) Nad sterczącym pępkiem była poszarpana, zamknięta szrama. W jednym końcu pozostały znikające ślady szerszego obrażenia, gdzie Dawit wbił sobie nóż, obrócił go i walcząc 2 bólem, usiłował rozciąć cały brzuch. To nie była ładna robota. Pfisunął się jedynie o osiemnaście, dwadzieścia centymetrów", mniej Więcej połowę wy- znaczonego odcinka, zanim koszmarny ból odebrał mu przytom- ność. 0 Ł Blizny wyglądały na stare, jakby pochodziły sprzed wielu lat. Krew, która pozostała na skórze Dawita, mimo że wciąż wydawała się świeża, nie sączyła się z zamkniętych ran. Przeciągnął dłonią po brzu- chu, starł jej nieco. Jessica pochylała się nad wanną, z bliska oglądając ciało męża. Dotknęła go, początkowo delikatnie, sunąc dłonią po bliźnie, a po- tem szturchnęła. Dawit poczuł pieczenie i syknął. - Cuidado. Wciąż rhnie boli, Jess - powiedział. Jessica cofnęła rękę, patrząc mu dziko w twarz. Otworzyła usta, szukając słów. - Nie... Ale widziałam... Dawit ujął jej dłoń i pocałował. - Pamiętasz, co powiedziałem? Moja krew nie jest normalna. Moje ciało nie jest normalne. Moje rany się goją. Za jakąś godzinę nawet te blizny znikną. Jestem zupełnie zdrów, Jessico. Tak jak po- wiedziałem, pamiętasz? Powiedziałem, że rano będę zupełnie zdro- wy. Musiałem ci pokazać. 215 UCHROŃ MNIE OD ZŁEGO - ...pokazać mi? - zajęczała, nadal bezradna i zagubiona. Skinął głową. - Wybacz. To był jedyny sposób. Jessica zamrugała, tracąc nad sobą panowanie. Potem w gardle urósł jej nieartykułowany dźwięk, który przeszedł w pełen wściekło- ści wrzask i zaczęła tłuc Dawita pięściami po piersi. Uderzenia spra- wiały mu ból, odbierając tę odrobinę energii, którą zyskał. Krzyknął i niezdarnie złapał ją za przeguby, trzymał mocno. - Nie, maleńka - powiedział. - Proszę, nie. To boli. Jessica ciężko chwytała powietrze, jakby ją uderzył. Wpatrywała się w Davida zaczerwienionymi oczami, które'były szeroko otwarte, rozszalałe. Wtem źrenice uciekły jej w górę i znów opadła na wannę, wydając ciężkie, rozpaczliwe szlochy. -Jest dobrze, Jess. Jest dobrze. Jestem tu. Już nigdy cię nie opuszczę - powiedział Dawit, obejmując ją ramieniem. Jessica zła- pała go, przytuliła i łkała mu w ucho. Tak mocno ściskała go za szy- ję, że się dusił, ale wytrzymał tę niewygodną pozycję. Gładził jej zle- pione, pokryte piaskiem włosy. Łzy kłuły go w oczy. -Jest w porządku, maleńka. Wybacz. Jestem tu na zawsze. Chociaż Jessica próbowała wiele razy, nigdy nie mogła przypo- mnieć sobie do l&ńca szczegółów pierwszego dnia z Davidem, po tym, jak widziałajego śmierć. Pierwsze, co pamiętała, to ocknięcie się w łóżku w chacie. Ja- kimś cudem została umyta i ubrana w pachnącą świeżością koszulę nocną. Na czolefmiała chłodną myjkę i od czasu do czasu czuła, jak David ją zdejmuje i przynosi wilgotniejszą i chłodniejszą niż po- przednio. Na sobie nie czuła zapachu krwi, ale nadal bił od niego. - Masz gorączkę - usłyszała głos Davida i przypomniała sobie, gdy jako mała dziewczynka nie szła do szkoły i oglądała w swojej sy- pialni powtórkę „Partridge Family", a mama kazała jej siadać i gryźć gorzkosłodką dziecięcą aspirynę. I kładła jej na czole szmatkę mo- czoną w czystej wodzie, tak jak teraz robił David. Dużo spała. Tyle wiedziała. Budziła się, kiedy usłyszała hałas - brzęk garnka w kuchni, ciurkanie wody w łazience, zamykane lub otwierane drzwi chaty - wtedy otwierała oczy i wpatrywała się w drew- niane belki sufitu. Raz poczuła zapach jedzenia i mało nie zwymiotowała. -Jesteś głodna? - usłyszała pytający głos Davida, unoszący się gdzieś nad nią. Zaprzeczyła ruchem głowy, nie otwierając oczu. 216 PAKT Wydawało się jej, że musiała leżeć tak wiele dni, wieczność, cho- ciaż stale biło światło dnia. W pewnej chwili David pochylił się nad łóżkiem, złączy! zasłony widokowego okna i zaciemnił pokój. Pamię- tała, że sprawiło jej to przyjemność. I z przyjemnością wdychała jego zapach, woń potu, świeżość szamponu, nawet sztuczny sosnowy zapach jakiegoś środka dezynfe- kującego, który przylgnął do Davida. Znała te wonie. Nie znała tylko zapachu krwi. Przenikał do jej podświadomości, którą porzuciła, wy- cofując się w spokojniejsze miejsce. Wreszcie David przysiadł na skraju łóżka i masował jej bark, aż otworzyła oczy. Miał na sobie podkoszulek Uniwersytetu Miami i szorty z przyciętych dżinsów. Bił od niego zapach dymu. Pamiętała, że ten zapach wprawił ją w zmieszanie, nie potrafiła go sobie wytłu- maczyć. O wiele później David ujawnił jej, że z powpdu tej całej krwi spalił koc i prześcieradło i zapłacił za nie dodatkowo Mantoothowi. Nigdy się nie dowiedziała, jak mu to wytłumaczył. David uśmiechał się do niej. Tymczasem doszła do przekona- nia, że jego wizerunek jest częściąjakiegoś okrutnego, wymyślnego snu, więc nie odpowiedziała uśmiechem. A moż^ tamta krew i jęki były częścią równie wymyślnego nocneg© koszmaru? Nie wiedziała, co było czym. J, - Prawie czas się zbierać, Jess.J^ódź wkrótce tń będzie. Pojedzie- my po Kirę, dobrze? Cieszysz się, że zobaczysz Kirę, prawda? Kira. O, tak. Myśląc o Kirze, Jessica poczuła, jak jej głowa wy- chyla się z ochronnych 'chmur. Kira była u babki. Weekend się koń- czył. Czas wracać do domu. Jessica wyciągnęła rękę i podniosła podkoszulek Davida, aby obejrzeć brzuch. Pod kępkami kędzierzawych włosów nad pępkiem ujrzała kręty pas gładkiej skóry, nic więcej. Nic. Zamrugała, spodzie- wając się, że coś poczuje. Nie poczuła niczego. - Nie musiałeś tego robić w ten sposób - rzekła. David pochylił się niżej. Nie usłyszał jej. Spróbowała nieco głośniej: - Szkoda, że zrobiłeś to w ten sposób, Davidzie. Patrzył na nią i kiwał z powagą głową. - W porządku. Przykro mi. - Pocałował wnętrze jej dłoni. - Na- prawdę przykro. - Powiedziałeś, że jest coś więcej. - Tak. Później. Teraz nie mamy czasu. Zaczekaj, aż wrócimy do Ochopee. Opowiem ci w samochodzie. 217 UCHROŃ MNIE OD ZŁEGO David chciał wstać, ale trzymała go mocno za rękę i przyciągnę- ła go w dół, do siebie. Słowa, które wypowiedziała, przyszły jej na myśl bez zastanowienia. - Musisz podziękować Bogu, Davidzie. Powiedziałeś mi, że zoba- czymy cud i tak się stało. Nie można obejrzeć cudu i nie podzięko- wać. To wszystko, o co On prosi. To wszystko. David wpatrywał się w nią z czułością i pogładził po policzku kciukiem. Ujrzała, że walczył z sobą, chciał coś powiedzieć, ale się nie odezwał. Potem łagodnie wyswobodził palce z uścisku, wstał i odszedł. \ Rozdział 30 - Tatuś! Mamunia! - zawołała Kira, otwierając szeroko frontowe drzwi i biegnąc do vana, gdy wjechali na podjazd Bei. Serce zabiło żywiej Jessice, kiedy zobaczyła córeczkę w nowych purpurowych szor- tach i dobranej bluzce. Włosy miała związane purpurowymi kokarda- mi w dwie miotełk* Tuż za Kirą szła roześmiana Bea. Matka zawsze promieniała radością na widok Jjessiki wracającej do domu w jednym kawałku. Jessica wiedziała, że następna będzie Alex. Jej bmw stało w cieniu frontowego fikusa. Jessica z radością widziała je wszystkie, a mimo to musiała zdobyć się na wysiłek, by pociągnąć klamkę i otworzyć drzwi. - Zostań w safhochodzie - powiedział David, klepiąc ją po kola- nie, zanim otworzył drzwi i wysiadł. Zawołał do Kiry: - Chodź, kró- lewno! Co babcia zrobiła ci z włosami? Kira zachichotała, gdy David uniósł ją w powietrze, zarzucił so- bie na ramiona i zrobił karuzelę. Jej śmiech brzmiał prawie histe- rycznie - na wpół radosny, na wpół przerażony. - David, zaraz, upuścisz to dziecko - zamruczała Bea, przecho- dząc obok niego do okna Jessiki. - Rusz swój leniwy tyłek z tego au- ta. Kolacja czeka. Jak mokradła? Zanim Jessica zdążyła otworzyć usta, David podszedł do Bei i ukląkł, stawiając Kirę na ziemi. - Mokradła fantazja, ale biedna Jessica coś złapała. Nie czuje się dobrze. - Mamuń chora? - spytała Kira. - Tylko trochę przeziębiona albo coś w tym stylu. 218 PAKT Bea przytknęła dłoń do czoła Jessiki. Ten gest był tak znajomy, tak ciepły, że Jessica zapragnęła powiedzieć Davidowi, że chce dziś zostać u mamy. Tylko na jedną noc, to wszystko. - Masz temperaturę. Nie ugryzł cię wąż, co? - zapytała Bea. - Wyglądasz na wyczerpaną, Jessico. Nie uśmiechałoby mi się takie kempingowanie na mokradłach. To dla białych ludzi. Jessica słabo potrząsnęła głową i uśmiechnęła się. - Żadnych węży - powiedziała - ale jestem wyczerpana. I to bar- dzo. Alex następna pojawiła się przy oknie samochodu, ubrana w elegancką suknię do kościoła koloru lilaróż. - Hej, dziewczyno. Co się dzieje? Jessica chciała uciec przed ich spojrzeniami. Co mogą wyczytać z jej twarzy? Tak wiele się wydarzyło. Tak wiele się, zmieniło. Jak lu- dzie mogą przechodzić zmiany i ukryć to na twarzach? Jak żołnierze mogą zejść z pól bitewnych i jakby nigdy nic wrócić do domu, do rodzin, po tym wszystkim, co widzieli? -Jestem po prostu zmęczona - powiedziała. - Idź po swoją torbę, Kiro - powiedział Da\pd, dając córce dla zabawy klapsa. - Musimy zawieźć mamusię do domu i położyć do łóżka. - Boże, przynajmniej pozwólcie, że zapakuje^wam coś do jedze- nia. Nie zostawiajcie mnie z tymi górami żarciarChodź, pomożesz mi, Davidzie - rozkazała Bea. Alex stała przy-oknie vana, pachnąca perfumami Armaniego, trzymanymi na niedzielę. Z niepokojem patrzyła Jessice w oczy, któ- ra umknęła przed wzrokiem siostry. - Wszystko gra? - spytała Alex. - Nie wydaje mt^ię, żebym była stworzona do kempingowania - powiedziała Jessica. .; - To niedobrze, hm? Jessica pokiwała głową. Kiedy mózg zacznie jej działać? - W każdym razie cieszę się, że wróciliście. Nie mogłam uwie- rzyć, gdy mama powiedziała mi, że wyjechaliście gdzieś na jakąś wy- spę, na której nie ma telefonu. Cały czas wyobrażałam sobie te filmy o mordercach biegających z nożami. Ja bym się na to nie zdobyła. Jessica nie wiedziała, co na to odpowiedzieć. - U ciebie na pewno wszystko gra? U Davida też? - Czemu pytasz? - zapytała Jessica, patrząc na siostrę. 219 UCHROŃ MNIE OD ZŁEGO - Ot, tak sobie. Sprawia wrażenie, że bardzo mu się śpieszy do domu. I za bardzo się uśmiecha. On uśmiecha się tylko wtedy, kiedy coś idzie nie tak. - Wszystko idzie jak trzeba - powiedziała Jessica. Zastanawia- ła się, czy zabrzmiało to przekonująco dla kogoś obdarzonego ta- ką przenikliwością jak Alex. Sekret Davida będzie wielkim cięża- rem. Miała bardzo niewiele sekretów przed Beą, a przed siostrą żadnych. W ich rodzinie nie było tajemnic. Wspomniała Alex nawet wydarzenie z Mahmoudem i wyjaśnienie Davida. Teraz wy- rośnie między nimi bariera. \ -Jak będziesz miała ochotę, zadzwoń do mnie później. Po- znałam kogoś wczoraj. To jeszcze nic poważnego, ale jest prawni- kiem w urzędzie imigracyjnym... No, opowiem ci później. - Alex uśmiechnęła się. Zwykle początek romansu wzbudziłby wielkie zainteresowanie Jessiki. Teraz tylko udała reakcję. Zaczęła zdawać sobie sprawę, że nic w życiu już nie poruszy jej tak jak dawniej. Wszystko będzie wydawać się płaskie i pozbawione znaczenia w porównaniu z ostat- nimi dwudziestońja czterema godzinami. Podczas jazch? do domu Jessica bardzo starała się słuchać Ki- ry, która z podnieceniem paplała o tym, jak spędziła weekend. Jak chłopczyk sąsiadów był niegrzeczny i połamał zabawkę, którą dostała u McDonalda w Happy Meal. Jak babcia razem z nią oglądała na wideo puszczanego po raz setny „Króla lwa". David zastępował JessiCę w rozmowie, opowiadał Kirze o lesie, chacie i ślizgaczu. Jessica nie mogła oderwać myśli od niezwykłej opowieści, którą David uraczył ją podczas półtoragodzinnej jazdy z Ochopee do do- mu matki. Wziął głęboki oddech i mówił prawie bez przerwy. Oczy ukrył za okularami przeciwsłonecznymi, gdy wpatrywał się prosto przed siebie, w drogę. „Nazywam się D-A-W-I-T Urodziłem się prawie pięćset lat temu w kraju, który teraz nazywa się Etiopia. Jestem nieśmiertelny. Ta- kich jak ja jest pięćdziesięciu ośmiu. Nasza krew żyje wiecznie, na- sze ciała leczą się same. Nie starzejemy się. Nie urodziliśmy się ta- cy i nasz stan nie jest wynikiem genetyki. Przeszliśmy Rytuał. Nie mamy nadzwyczajnej siły i nie jest naszym celem krzyw- dzić innych. Jesteśmy jedynie rasą uczonych. Większość z nas decy- duje nie mieszać się ze śmiertelnymi, ale niektórzy to czynią. Ko- 220 PAKT chamy, zakładamy rodziny. Miałem żony i dzieci przed tobą. Albo ich przeżyłem, albo byłem zmuszony porzucić. Wiąże nas Pakt, który zakazuje wyjawiać prawdę. Spodziewam się, że za to, co ci ujawniam, któregoś dnia będę ukarany. Podejmu- ję to ryzyko, bo cię kocham. Oświadczono mi, że jest czas, bym cię opuścił, ale nie mogę tego zrobić. Mam nadzieję, że będziemy mo- gli wyjechać wszyscy razem". Podczas gdy siedziała i słuchała, David opowiedział znacznie bardziej przerażające rzeczy. Mahmouda wysłano n3 przyszpiegi, ob- serwował ich rodzinę, prawdopodobnie miesiącami. Może nawet za- łożył w domu podsłuch albo podgląd, tak że nie będą mogli dalej rozmawiać, chyba że znajdą się gdzieś na osobności, na przykład w grocie. „Mahmoud może podejrzewać, że coś ci powiedziałem, więc musisz być bardzo, bardzo ostrożna, Jessico. NaszJPakt stanowi, że nikt nie może się dowiedzieć. Jesteś reporterką i stąd też będzie cię uważał za bardzo poważne zagrożenie dla bezpieczeństwa całego Bractwa. Obawiam się, że może cię skrzywdzić. Tó'dlatego musimy wyjechać jak najszybciej. I cały czas musimy pilnować Kiry. Nasze ży- cie zmieni się teraz bardzo, ale dopóki , która chciałaipbejrzeć dom. Po- gadamy o tym, kiedy wrócisz, dobrze, skarbie? Dopiero trzy godziny później, jadąc do domu, irytacja Jessiki rozpłynęła się na tyle, że jej miejsce zajął inny problem -jeszcze po- ważniejszy i o wiele bardziej bolesny. David był w redakcji w noc mor- derstwa i nie wspomniał o tym słówkiem. Ani razu. Rozmawiał z jej przyjacielem w ostatniej godzinie jego życia i ni- gdy o tym nie wspomriiał, nawet żartem. Teraz zrozumiała,; TO NIE CHODZĄCA DOSKONAŁOŚĆ, TO CHODZĄCA UPIERDLIWOŚĆ Peter zobaczył Davida przynoszącego jej jedzenie, uśmiał się z tego i podzielił z nią swoim rozbawieniem, spodziewając się, że wpadnie później i zobaczyjego wiadomość. Czy nie wspomniała Da- vidowi chociaż raz, jak niejasna była dla niej tamta poczta? Musiała wspomnieć. Jak mógł wszystko pominąć milczeniem? Jessica prawie doprowadziła się do rozstroju nerwowego, nie- mal wpadając na lexusa, który wlókł się przed nią przez Biscayne, ale 253 UCHROŃ MNIE OD ZŁEGO przypomniała sobie, że David nie miał pojęcia, kim jest Chodząca Doskonałość. .Nigdy nie wyjawiła mu tego pseudonimu, bo jeszcze mógłby uznać go za wyraz ironii. Oczywiście, że David nie usiłował niczego celowo przed nią ukryć. Nie powinna dopuścić, aby postawa tego gliniarza wpłynęła na jej sądy. Do diabła, czy David nie opowiedział jej najskrytszej tajemnicy, której większość ludzi nie wyjawiłaby nikomu? Zaufał jej nie po to, by się wystraszyć i dać nogę, by go zdradziła i sprzedała całą historię ja- kiemuś brukowcowi. Czemu jej zaufanie docDavida było tak wątłe? Zwłaszcza teraz, kiedy ona i jej córka miały zacząć z nim nowe życie? - Zachowałem się bezmyślnie, nic ci nie mówiąc - przyznał tej nocy w łóżku David, przytulając się do niej z tyłu. Gdy mówił, czuła cie- pło jego oddechu między swoimi łopatkami. - Ale byłaś tak załamana. Oczywiście, nigdy nie przyszło mi do głowy wspominać o tym spotka- niu, zanim się dowiedzieliśmy o morderstwie. To było takie banalne zetknięcie. A potem... wydawało mi się, że mogę cię niepotrzebnie zdenerwować. Miwiłem już temu Reyesowi, że żałuję, że niczego nie zauważyłem, ale trudno. Więc po co miałbym o tym wspominać? Łzy stanęły Jessice w oczach, gdy wyobraziła sobie Petera w jego śmiesznym krawąteie, śmiejącego się i rozmawiającego z Davidem. Co by się stało, gdyby David poczekał dłużej i wyszliby razem? Czy też stałby się ofiarą ataku? A może napastnik by się wystraszył? To było takie przypadkowe. Bezsensowność tego wszystkiego przerażała ją. I budziła ból. Bolał ją własny gniew na Davida. I gniew na Reyesa. A zwłaszcza gniew na bezimiennego zabójcę. Ten gniew nie znajdował żadnego ujścia. - Powinieneś mi powiedzieć - powiedziała, łkając. David mocniej ścisnął ją w pasie i oparł czoło ojej kark. - Wybacz, Jessico. Nie zamierzałem cię skrzywdzić ani urazić. Ża- łuję, że nie mogę tego cofnąć i zmienić. Zmieniłbym wszystko. Skarbie, żałuję, że nie mogę sprawić, aby to wszystko nigdy się nie wydarzyło. Powtarzał wciąż, że żałuje. Powtarzał wielokrotnie. Rozdział 37 Jessica miała spokojny sen. Stała u stóp wzgórka i wpatrywała się w grotę, która rzucała wspaniale, spokojne białe światło. W środku wejścia do groty znajdo- wała się wysoka sylwetka ojca. A obok Peter? Pomachali jej i poczu- 254 PAKT ła przypływ radości. Zawołała do nich, że nigdzie nie pojedzie. Skinę- li głowami. Ze zrozumieniem. „Zaopiekuj się dobrze Kirą. Żebym mógł się z nią spotkać", zabrzmiał głos ojca i sen prysł. Dopiero kiedy Jessica się obudziła, zaczął się koszmar. Zerwała z siebie okrycie. Było okropnie gorąco. Dotknęła po- liczków, brzucha i poczuła, że spływa potem. David poruszył się obok, przewrócił na drugi bok, ale nadal lekko chrapał. Kiedy Jessi- ca spojrzała na jego skuloną postać, poczuła, jak żołądek leci jej w dół. Miała wrażenie, że zaraz zwymiotuje. W blasku księżyca stojący zegar wskazywał czwartą. Gdyby David dawno temu nie uciszył mechanizmu, zegar właśnie biłby godzinę. Jessica nie mogła spać. Podświadome myśli, uwolnione, gdy li- nie obronne słabły, wynurzały się na powierzchnię niespokojnej świa- domości, i „Wiesz, jak nóż do krajania linoleum". y Kolejny raz Jessica poczuła uścisk w gardle, ostrzeżenie, że mo- że zwymiotować. Serce biło jej wściekle. Osłabiona zeszła z łóżka i szukała tenisówek na podłodze. Kiedy tylko włożyła je na bose no- gi, poszła do łazienki, zamknęła za sobą drzwi i wsączyła światło nad umywalką. Nie poznała szalonych, zaczerwienionych oczu, które zobaczyła w lustrze. To były oczy kogoś nieznajomego. Oczt kobiety zastana- wiającej się po raz pierwszy, czyjej mąż jest mordercą. David nigdy naprawdę nie lubił Petera. David prawdopodobnie był ostatnią osobą, która widziała Pete- ra żywego. David miał nóż do cięcia linoleum. -O słodki Jezu... - szepnęła. Ochlapała twarz strumieniem chłodnej wody z krarfu. Tak pewnie wygląda omdlenie — pomyślała. Albo skok z samolotu. Spadasz, a gdzie wylądujesz? Dobra, pomyślmy logicznie. - Zacisnęła palce na brzegu umy- walki. Nie ma dowodów, tylko stek szalonych bzdur. I co z tego, że strażnik zobaczył na taśmie ciemnoskórego mężczyznę? Sama oglą- dała tę taśmę i zobaczyła na gruboziarnistym obrazie jedynie slaby błysk chromu, gdy zabójca otwierał drzwi samochodu Petera. A zresztą czemu David miałby dokonać tak okrutnego czynu? Żeby powstrzymać ich od napisania książki? Nie ma mowy. Potrzebo- wałby poważniejszego motywu. Zresztą David zaczynał się już przeko- nywać do tej książki. 255 UCHROŃ MNIE OD ZŁEGO Powalił ją głos z otchłani duszy. Tylko tak myślisz, że zaczął się do niej przekonywać - rzekł. Nie znasz tego człowieka. Sam wybebe- szył się nożem myśliwskim. Urodził się w erze, o której nigdy nie uczono cię na lekcjach historii. Powiedział ci, że zabijał podczas woj- ny secesyjnej. Przez cały czas znajomości nawet nie zwracałaś się do niego jego właściwym imieniem i ledwo potrafisz je poprawnie wy- mówić. Nic nie wiesz o tym człowieku. Ten człowiek. Ale co z „Davidem"? Kim był? Czy w ogóje był realny? - O Boże... słodki Jezu... - szepnęła. Cóvtakiego przyszło jej do głowy, że z nim została? Że zgodziła się z nim pójść i ciągnąć za sobą Kirę? Musiała kompletnie zwariować. I właśnie gdy najbardziej tego potrzebowała, przypomniała so- bie Biblię, słowa Jezusa z ewangelii św. Marka. „Czemu jesteście tacy bojaźliwi? Jakże to, jeszcze wiary nie macie1?"* Dzieło boże objawiło się na rękach Jessiki, skąpanych we krwi Davida z zagojonej cudownie rany. Została wybrana i wszystko wy- raźnie widziała, David jej pokazał. I mimo oczerniania przez innych i słabości własnego umysłu, nie wolno jej zaprzeć się tej wiary, gdyż stanowiła całe jej 'bogactwo. Poza tym istniał prosty sposób pozbycia się wątpliwości. Mogła odszukać skrzynkę narzędziową Davida i przekonać się, czy leży tam jeszcze nóż do linoleum. Zabójca pozbyłby się narzędzia zbrodni. Potem mosła wrócić do łóżka. Na dole zaciemniony pokój dzienny był zastawiony kartonami. Jessica uważnie znajdywała drogę między stosami na podłodze. Nie- które kartony zostaną wysłane do Afryki, inne pójdą do towarzystw dobroczynnych. David każdego dnia zajmował się pakowaniem, mi- mo jej protestów, że mu pomoże. Najpierw spakował książki i więk- szość płyt. Półki, na których trzymał kompakty, stały nagie i dom już wyglądał, jakby-należał do kogoś innego. Nadal poruszając się ostrożnie, włączyła w kuchni słabe światło nad piecykiem i otworzyła szufladę, w której David trzymał latarkę. Gdy wzięła ją do ręki, upadł na podłogę stary szpikulec do lodu. Podskoczyła. Uklękła i obejrzała się spięta, sprawdzając, czy David nie zejdzie. * Ewangelia Św. Marka (4; 40). Wszystkie cytaty ze Starego i Nowego Testamentu po- chodzą z Pisma Świętego wydanego przez Brytyjskie i Zagraniczne Towarzystwo Biblijne. 256 PAKT Usłyszała jakiś dźwięk na drewnianych schodach. Czekała, na- dal kucając. Do kuchni wbiegł, prężąc napuszony ogon, Herbatnik. Miauknął. - Proszę, siedź cicho - szepnęła z ulgą Jessica. Serce waliło jej młotem. Kiedy uniosła haczyk od siatkowych drzwi prowadzących na tyl- ną werandę i wyszła na palcach na wilgotne nocne powietrze, Her- batnik wyprzedził ją jednym skokiem. Była prawie pełnia księżyca, rzeczka połyskiwała w bieli. W taką noc Jessica właściwie nie potrze- bowała latarki. Kiedy szła przez gęste zarośla do szopy, kot jej nie to- warzyszył. Siedział na trawie i przyglądał się z oddali. Pierwsze, co Jessica zauważyła, to co najmniej pół tuzina wy- schniętych martwych jaszczurek na betonowej podłodze. Oczodo- ły gadów były puste, wyjedzone przez mrówki. Czy David rozłożył ja- kąś truciznę? Dobrze, że nie wierzyła w znaki, bo zdechłe zwierzęta wystraszyłyby ją tak, że zaraz popędziłaby do domu. - W porządku - rzekła głośno, dodając sobie otuchy własnym głosem. - Gdzie skrzynka z narzędziami...? Wielka skrzynka miała krzyczącą czerwoną tjĘrwę i trudno by- ło jej nie zauważyć, ale Jessica nie znalazła jej nia stole roboczym pod stolarskim fartuchem Davida. Ani naplastikowym ogrodowym stoliku, ani na składanym krześle>stojącym na środku. Co teraz? Była w samochodzie? Wtedy ją dostrzegła. Stała w kącie, koło składanej drabiny, pod papierową torbą. Torba była ciężka, lecz Jessica przesunęła ją na bok i zaniosła skrzynkę na stół, aby dokładnie sprawdzić za- wartość. Nie miała pojęcia, do czego służy połowa kłębowiska w środku. Klucze duże i małe, t^śma izolacyjna, wkrętaki. Wyjmowała jedno narzędzie po drugim podkładała, grzebiąc coraz głębiej. Nóż! Ale to nie ten; był mniejszy, nie miał zakrzywionego czubka. Cholera. Gdzie jest nóż do linoleum? Nie było go. Otarła pot z czoła. Szybciej, coraz bardziej zdener- wowana, przeszukała stół roboczy, wyciągając i przekopując szufla- dy ze sklejki. Masa gwoździ i drobnych przyrządów, ale żadnego noża do linoleum. Przejrzała narzędzia wiszące na hakach - piły i nożyce. Cholera. Wszystko, tylko nie nóż. Tymczasem ogarnęła ją raczej frustracja niż lęk. jej oczy i ciało pragnęły snu i zaczęła myśleć, jakie to idiotyczne grzebać w rzeczach 17. UCHROŃ MNIE... 257 UCHROŃ MNIE OD ZŁEGO męża o czwartej nad ranem. Wymyśli jakiś powód, żeby spytać potem o ten nóż. - I co, zadowolona, Columbo? - spytała siebie głośno. Reyes wziął ją pod włos. Nie powinna mu tak ulec. Ponieważ już w pełni oprzytomniała, napad lęku w łazience wydał się jej przesadny. Ża- łosny. Wciąż świruje, gdy dowiedziała się o nieśmiertelności Davi- da. Te napady na szczęście stały się coraz rzadsze. Odkładając skrzynkę, jeszcze raz omiotła wzrokiem złożoną pa- pierową torbę. Nie sprawdzała zawartości, a pewnie nóż leżał tam cały czas. Podniosła torbę do światła żarówki.. Była pełna butelek. Nic dziwnego, że w zeszłym tygodniu nie mogła znaleźć amoniaku. I proszę, wybielacz. Wyjmowała butelki z torby, jedną po drugiej. Trutka na szczury? Może użył jej na jasz- czurki. Znalazła również rozpuszczalnik do farb i na wpół opróżnio- ną butelkę alkoholu do nacierania. Ki diabeł? Na dnie leżały trzy plastikowe strzykawki. Dwie puste, ale ostat- nia w jednej czwćftej pełna cienyioczerwonego płynu. Obejrzała go pod światło. Miał konsystencję rzadkiego syropu i przelewał się w strzykawce. t Był ciepły. A Nagle zrozumiała. To krew Davida. Otworzyła szeroko usta. Patrzyła na nią ze zdumieniem i czcią. Czemu David pobrał swoją krew? Nie, nie znalazła tego, czego szukała. Ale znalazła coś innego, coś bardziej wartościowego. Dłoń trzymająca strzykawkę zaczęła drżeć. - Kim jesteś, Davidzie? Co jest w tobie? - szepnęła. Wreszcie podjęła decyzję. Dowie się. - Proszę? Mamy jakieś zakłócenia na linii - powiedziała Alex. - Przestań się wygłupiać. Mówię poważnie - powiedziała Jessica, rozglądając się po redakcji i sprawdzając, czy nikt nie słyszy. Była po- ra lunchu i nikogo nie dostrzegła. Powtórzyła, tym razem wolniej. - Zaraz przywiozę ci próbki krwi, żebyś mogła zrobić badania. Ale to musi być całkowita tajemnica. Nie możesz nikomu o niej powie- dzieć. Nikt nie może cię z nią zobaczyć. I nie możesz nikomu poka- zać wyników. - Tu jest poważna placówka doświadczalna, nie klinika, w której każdy z ulicy może sobie żądać, czego chce. Co to za głupie zagryw- ki w stylu Jamesa Bonda? 258 PAKT - Alex, ten jeden, jedyny razy potrzebuję przysługi - rzekła, ob- niżając głos Jessica. - To nieoficjalne. Nie mogę iść z tym do nikogo poza tobą. Chodzi o artykuł. Bardzo, bardzo ważny. Nie mogę powie- dzieć nic więcej. To bomba. Alex tylko westchnęła. - Dobrze? -jęknęłaJessica. - Dziewczyno, w co ty się wpakowałaś? - Nie mogę ci powiedzieć. Potrzebuję tylko kilku testów. -Jakich? - Nie wiem. Sprawdzenia, czy nie jest zarażona. I muszę wie- dzieć, czy nie ma w niej czegoś dziwnego. A założę się, że jest. - Skąd ją masz? - spytała Alex. - Nie mogę powiedzieć. - No, to czyja ona jest? '. Jessica westchnęła. y - Słuchaj. Nie mogę powiedzieć. Możesz to zrobić? Tym razem milczenie trwało długo. Gdy Alex.znów się odezwa- ła, w jej głosie nie było rozbawienia. - To nie wydaje mi się etyczne. I zależnie ftd tego, jak stara jest próbka, badania mogą okazać się bezużyteczne. Wiesz o tym, prawda? - J - To świeża próbka - skłamałajessica. 4 - A co z antykoagulantami? - Hę? Alex, ja się na tym nie znam. Słuchaj, włożę strzykawkę do koperty, wpadnę do ciebie i wsunę do torebki. Zostanę na lunch, ale nie będziemy o tym mówić. Możesz zacząć badania dopiero wtedy, kie- dy laboratorium opustoszeje. Gdybyś miała ochotę zadzwonić do mnie do domu, powiedz tylko, że chcesz pogadać o książce, którą ci pożyczy- łam. I dzwoń tylko z budki. Od tej pory mówimy o tym „książka". - Wiesz co? - rzekła po chwili Alex. - Mówisz tak, jakbyś straci- ła zdrowy rozsądek. , - Alex, zrobisz to? - Niech będzie - powiedziała z ociąganiem Alex. - Przynieś tę cholerną książkę. Uśmiechnięty szeroko David czekał na Jessicę przy drzwiach. - Złożyła ofertę. , Początkowo Jessica nie rozumiała, o kim mową ani czego doty- czy oferta. Potem przypomniała sobie, że dom jest wystawiony na 259 UCHROŃ MNIE OD ZŁEGO sprzedaż i że DaVid zajmuje się pokazywaniem go ewentualnym na- bywcom, i - Ile? - spytała. - Sto pięćdziesiąt. - Za to?! - Jessica nie wyobrażała sobie, że mogą dostać więcej niż dziewięćdziesiąt tysięcy. - Chce wykluczyć innych nabywców. Jest historyczką. Bardzo podoba się jej okolica, rzeka, indiańskie tradycje, miejsce grzebalne, to wszystko. i Uściskał ją. Kiedy zdała sobie sprawę^co to znaczy, wydała okrzyk radości. David zapłacił za dom gotówką, więc cała suma uzy- skana ze sprzedaży to czysty zysk. Będą mieli aż nadto pieniędzy, aby zacząć życie, najpierw w Senegalu, a potem tam, gdzie zdecydują się osiąść. W tej chwili zapomniała o sprawach, którymi zajmowała się przed brzaskiem, gdy przewracała szopę dó góry nogami, poszuku- jąc noża, być może wyrzuconego przez Davida rok temu, kiedy ro- biono podłogi. P4 prostu nie byjo żadnego powodu do podejrzeń! Nagle ogarnęło ją poczucie winy. David zaufał jej, ale ona nie za- ufała jemu. A teraz ukradła jego krew. Po zaaferowaniu, z jakim opowiadał szczegóły transakcji, uzna- ła, że David jeszcze nie zajrzał do szopy. Kiedy tylko znajdzie okazję, capnie papierową torbę i pozbędzie się jej. Jeśli będzie się dopytywał, powie mu, że sprzątała, i wyrzuciła torbę pełną chemikaliów. Po kolacji David był w tak świetnym humorze, że zaczął gonić Ki- rę wokół domu,\ wsadziwszy na głowę karton z dziurami wyciętymi na oczy. Musieli wcześniej się w to bawić; David wymalował na pudle wielkimi czarnymi i czerwonymi smugami okropną twarz. Mlaskał niezwykle groźnie zza maski. - Tatuś jest Pudełkowym Potworem! - wrzeszczała umykająca Kira. Uśmiechnięta Jessica przyglądała się zza stołu. Biegali tak nie- bezpiecznie blisko pełnych kartonów, że w każdej chwili spodziewa- ła się, iż nie obędzie się bez opatrzenia zadrapania lub siniaka. Ale poczuła znajome ukłucie zazdrości. David i Kira bawili się razem. Wzięła z kuchennej lady puste pudło. - Gdzie są farby? Chcę się bawić - powiedziała, udając, że jest obrażona. - Na górze w pokoju Kiry - odparł przytłumionym głosem David. - Mamunia też będzie potworem! - krzyczała podniecona Kira. 260 PAKT Gdy Jessica dotarła na podest piętra, odezwał się telefon. Alex. Pobiegła do sypialni podnieść słuchawkę. - Halo? - To ja, siostrzyczko - powiedziała Alex. Wydawała się znużo- na. - Słuchaj, nie miałam jeszcze okazji wziąć się do tej książki. - Halo? - przerwał im David z aparatu na dole. - Przyjęłam - szybko powiedziała Jessica i czekała, aż usłyszy trzask słuchawki. Z dołu dobiegły nowe piski Kiry. - Zbyt wielu ludzi kręci się tu, żeby poważnie wziąć się do lektu- ry. Rozumiesz, co mam na myśli. Muszę kończyć. - Dobra. Tylko daj mi znać - rzekła ostro Jessica. Alex mówiła takim tonem, jakby to była jakaś zabawa. Z tego, co Jessica wiedzia- ła, linia mogła być na podsłuchu. David powiedział, że pewnie tak jest, bo Mahmoud znał ich plany wyjazdowe. Oczywiście, opowiedze- nie Alex o podsłuchu pociągnęłoby konieczność ^powiedzenia in- nych rzeczy, które się do tego nie nadawały, Powinna zawiadomić siostrę, żeby dała sobie spokój i wyrzuciła próbkę. Czemu tak bardzo ciekawiła ją zawartość strzykawki? Czy za- interesowanie wywoływał fakt, że David był jej mjężem, czy jako re- porterka czuła głęboką konieczność dotarcia do prawdy? Zapewne po trochu jedno i drugie. -Jutro pogadamy. Jedź do dojnu i odpocznii- powiedziała. - Dobranoc, telefonie zaufania. Jessica skrzywiła się i odłożyła słuchawkę. Alex jak zwykle się wy- głupiała. No cóż - pomyślała - niebawem przekonasz się, siostrzycz- ko, że tu wcale nie ma nic do śmiechu. : i ! CZĘŚĆ CZWARTA Żywa Krew. i ..«*» ^fc ItJAinyleWi tLĄJfniliąełnU Pfrtn się ztKWitźi W czerń lKj\,nivnu I nifotnu nic (\v two, nic h nic. Słowa i muzyka: Porter Graincr i Everrct Robinson (1922) Rozdział 38 Mahmoud zaciągnął zasłony, odcinając dostęp piekielnemu słońcu południa. Zanim wziął do ręki list Khalduna, spalił ziele szał- wii i zapalił świecę stojącą na stole. Zręcznymi delikatnymi ruchami palców otworzył kopertę. Korespondencja nauczyciela była rzadka i cennajak skarb. Khaldun napisał linijkę w starożytnym ge'ez: „Popraw smutną omyłkę Dawita, ale bądź ludzki. Wracaj niebawem^ Dawitem". Mahmoud kilkakrotnie przeczytał te słowa.^Spodziewał się ta- kiej odpowiedzi, ale jej efekt był potężny.-Khaldufi nie zamierzał wy- syłać dodatkowych Poszukiwaczy. Liczył, że Mahmoud w pojedynkę da sobie radę z przyjacielem. Tak jak powinien. / Po tym, co nastąpi, zakończy się długa przyjaźń z Dawitem. Czekał w blasku świecy na nadejście smutku. Nie pojawił się. Usiłował wskrzesić w sobie dawną wściekłość z powodu wykroczenia przyjaciela. I ona się nie pojawiła. Nie czuł niczego. Był gotowy. Zgasił świecę. Rozdział 39 ; Biały blask z telewizora odbijał się od stosów kartonów w poko- ju dziennym. Jessicę doleciał głos Ingrid Bergman: - Czy to ogień dział? A może to serce mi tak bije? David po raz tysięczny oglądał „Casablankę". Film tak go po- chłonął, że wygląda! jak ktoś zagubiony w odkopanym domu peł- nym duchów. Z podobnym wyrazem twarzy oglądał „It's a Wonder- ful Life" albo „The Philadelphia Story", czy któreś z tych starych filmideł, które, szczerze mówiąc, nudziły ją, bo było w nich tylko peł- 265 UCHROŃ MNIE OD ZŁEGO no białych gęb. David nigdy nie miał ich dosyć. Błądził wzrokiem po migocącym ekranie, nie mrugnąwszy powieką, z jednym okiem pełnym smutku, drugim pełnym nadziei. Siedział na kanapie wciśnięty między pudła, podłożywszy ło- kieć pod głowę. Kira spała zwinięta w kłębek, z głową na jego udzie. Jak pięknie to wygląda - pomyślała Jessica, stojąc w wejściu do pokoju z miską zamrożonego jogurtu. Żałowała, że nie ma apa- ratu fotograficznego Davida, by utrwalić tę słodką pozę, w jakiej spoczywali. - Mam zanieść ją na górę? - zapytał cicho David, oglądając się najessicę. Jej przybycie złamało czar. - Pozwalam ci zrobić to potem - powiedziała z uśmiechem. -Ju- tro nie ma szkoły. Niech sobie podrzemie. - Idziesz już do łóżka? - Nie. Muszę odwalić trochę korespondencji do przyjaciół. Wiesz... przeprowadzamy się, dalsze szczegóły potem. Żeby tylko wie- dzieli, że nie zniknęliśmy. Humphrey Ęogart i Ingrid Bergman wymieniali elektryzujące spojrzenia, a skrzypce wtórowały im wirującą kaskadą romantycz- nych dźwięków. I ? - Wyłączę, jafc chcesz - zaproponował David. - Nie - powiedziała. Schyliła się i pocałowała go w czoło. - Obej- rzyj zakończenie. Może tym razem zostanie z nim, zamiast wsiąść w pierwszy samolot z Dodge'em. - Zaraz przychodzę - obiecał, nie odrywając wzroku od ekra- nu. Wszystko działo się tak szybko. Gdzie tylko Jessica spojrzała, widziała oznaki zmiany. Tego przedpołudnia David pomalował łazienkę i zapach farby nadal prze- nikał dom. Zdjęli i zapakowali reprodukcje. Półki na książki w sy- pialni i na parterze stały puste. Chciałaby osiąść tu albo w Senegalu, ale nie utknąć gdzieś pośrodku. Co to znaczy - zastanawiała się - żyć stale, jak David, który mu- siał zadawać sobie tyle trudu, by przetrwać? I żyć tak dosłownie po wieczne czasy? To błogość czy znudzenie? Cała ich trójka mogła za- stygnąć, jak rysy twarzy Davida albo ujęcia „Casablanki" i czas bę- dzie toczył się obok nich, pozbawiony znaczenia. Była to niesamowita, przerażająca myśl. Ale to rzeczywistość, w której żył David. I mogłaby to też być jej rzeczywistość. Siedziała 266 ŻYWA KREW sparaliżowana tą myślą, od czasu do czasu pisząc parę słów do kole- żanki z akademika w Rochester, kiedy odezwał się telefon. - Halo? - Jessica - głos Alex był napięty i inny niż zwykle. - Muszę z to- bą pomówić o tej krwi. Poważnie. - Halo? - David przerwał rozmowę, podnosząc słuchawkę apa- ratu na dole. Jessice zabiło mocno serce. - Skarbie, rozmawiam - powiedziała, dziwiąclsię, że potrafi wy- słowić się logicznie. - Możesz odłożyć. Jessica przez długie sekundy nie słyszała trzasku odkładanej słu- chawki. David nadal się nie rozłączał. Usłyszał. Wiedział. Lada chwi- la wpadnie jak burza na górę, żądając wytłumaczenia, czemu dała jego krew siostrze. i - Kto to? Alex? - spytał w końcu. j - Hej, David. - Skarbie, rozmawiam - powtórzyła Jessica i tym razem usłysza- ła głośny szum i trzask, gdy David położył słuchawjtę na widełki. Cze- kała, wstrzymując oddech. Dał sobie spokój. » -Jessica? - powiedziała Alex. - Muszę z ijobą pomówić. To ważne. - Dobra. Tylko się nie gorączkuj. Jesteś w domu? -Jestem wciąż w laboratorium. Mam przyjechać... - Nie, nie tu - powiedziała Jessica. Oby linia nie była na podsłu- chu, ponieważ zrezygnowały z używania szyfru. Zdała sobie również sprawę, że ten szyfr od początku wcale nie był taki błyskotliwy. Poczu- ła, że dłoń trzymająca słuchawkę jest mokra od potu. Co takiego znalazła Alex? - Zaraz tam będę - powiedziała. -Już przyjeżdżasz? - Daj mi dwadzieścia minut. - Nie mogła pohamować ciekawo- ści. - Więc to interesująca książka? Alex nie odpowiedziała na pytanie. Westchnęła. - Dziewczyno, jestem zmęczona. Proszę tylko, przytargaj tu swój tyłek... już! David był zaskoczony tym, że Jessica chciała jechać o tak póź- nej porze. -Jest prawie jedenasta - podkreślił, patrząc na zegarek, ale Jes- sica nie ujrzała cienia podejrzenia na jego twarzy. 267 UCHROŃ MNIE OD ZŁEGO Dzięki Bogu. Może jednak nie usłyszał słów Alex. Nie pamięta- ła nawet, jaką zwariowaną historyjkę wymyśliła na jego użytek, coś o dziewczyńskiej pogaduszce od serca. Liczyła na to, że David jej wy- starczająco ufa. Obiecała wrócić niebawem. Alex wyszła jej na spotkanie na prawie pusty parking, obok bocz- nego wejścia do laboratorium hematologicznego uniwersytetu. Jes- sica zatrzymała minivana obok beamera siostry, lśniącego pod latar- nią. Laboratorium znajdowało się dwie przecznice od szpitala Jacksona. Jessica widziała neon ambulatorium. Przypomniał się jej wujek Billy. Alex miała na sobie biały kitel i cienkie plastikowe rękawiczki. Wyglądała na wyczerpaną. W zmęczonej twarzy błyszczały przypomi- nające szparki oczy. - Pracowałaś do pozna, co? - spytała Jessica, gdy szły przez słabo oświetlony hol. Początkowo Alex nie odpowiedziała. - Nie wiesz, do jak późna - rzekła wreszcie. - Zeszłej nocy też. - Więc co... 7 - Zaczekaj, ażsiądziemy przy moim biurku. Tam będziemy mia- ły spokój - powiedziała Alex zniżonym głosem. - Tu wciąż jeszcze jest kilku gości. Teraz to ja wpadam w paranoję. Napis na drzwiach laboratorium głosił: BADANIA/HEMATO- LOGIA. W środku było jasno od światła jarzeniowego. Jessica jak za- wsze zastanawiała się, jak ktoś, z kim wychowała się w jednym domu, mógł zorientować się w tym odstraszającym wyposażeniu, przeróż- nych probówkach, miernikach i monitorach komputerowych. Biur- ko Alex stało w niewielkim gabinecie za laboratorium. Towarzyszyły mu jeszcze trzy inne biurka; należące do Alex umieszczono najbliżej okna, które wychodziło na parking. Biurko i fotel na kółkach wyglądały staro, jak meble z lat 50. W miejscu pracy.siostry walały się stosy podręczników i papierów, ale pewne drobiazgi świadczyły o uczuciowości właścicielki. W kącie stało zdjęcie rodzinyJessiki, gdy Kira miała trzy latka. Alex trzymała też czarno-białą fotografię matki z czasów, gdy Bea była w wieku Jes- siki albo młodsza. Długowłosa Bea wydawała się inną osobą. Alex przełknęła resztki dietetycznej coli i cisnęła puszkę do śmieci. Rozległ się brzęk. Zdjęła rękawiczki, również je wyrzuciła i przetarła oczy. - Boże miłościwy... ale jestem padnięta - powiedziała. 268 ŻYWA KREW Jessica siadła obok siostry, sztywna z ciekawości. Początkowo Alex nie patrzyła na nią. Kiedy to zrobiła, jej zmęczone oczy były pełne niewypowiedzianych pytań. Jessica uznała, że tajemnice Davida związane są z jego krwią. - To cudowna krew - wyjaśniła cicho Jessica, nieproszona. Alex pokiwała głową nieznacznym, ledwo dostrzegalnym ru- chem. - Tak - rzekła równie cicho. - To dokładnie oddaje jej właści- wości. Jessica zacisnęła palce. - Nigdy nie widziałaś nic takiego. - Nie - przyznała Alex. -1 rozumiem, że cię to nie zaskakuje. - Podejrzewałam to. Nie wiedziałam. Co w niej jest? Alex westchnęła, otwierając teczkę leżącą na biurku. Przez chwi- lę przyglądała się notatkom, a potem pokręciła głgżwą, przygniecio- na tym, co wiedziała. - Gdybyś była hematologiem, mogłabym sieclzieć tu i rozma- wiać z tobą do rana. Tyle tego jest. Nawet nie wiem... No, zacznę od początku i postaram się mówić prosto. Mamy urządzenie nazywane licznikiem Coultera, które wykonuje podstawowe badanie krwi. Li- czy białe i czerwone ciałka. Wskaźnik czerwonych ciałek był w nor- mie, ponad pięć milionów. Nic nadzwyczajnego. Lotem zobaczyłam wskaźnik białych ciałek. - Białe ciałka zwalczają choroby - powiedziała Jessica, czując, jak przenika ją jednocześnie groza i ożywienie. - Zgadza się - potwierdziła Alex, znów na krótko patrząc jej w oczy. - Ale ten wskaźnik to było wariactwo! Licznik podał mi ta- kie dane, że mało nie spadłam z krzesła. Niewiarygodne dane. Więc zaczęłam się zastanawiać, co, na Boga, ma ta osoba. Zrobi- łam rozmaz, żeby przyjrzeć się tej próbce pod mikroskopem. Oczy- wiście to, co znalazłam, zupełnie nie przypominało żadnych cho- lernych ciałek krwi, które widziałam wcześniej. Normalne białe ciałka są płaskie, prawie jak krążki. Te wyglądały zdrowo, ale były o wiele mniejsze i połączone w trójki. Jak łebek Myszki Miki, jeśli możesz to sobie wyobrazić. Więc ściągam moje książki, szukam ta- kiej konfiguracji i nie znajduję. Nie ma jej w literaturze. Wtedy za- uważyłam coś jeszcze... - Co? - spytała Jessica. Usta miała wyschnięte jak wiór. - Ten rozmaz, te moje próbki nie krzepły. Krew zawsze pozo- 269 UCHROŃ MNIE OD ZŁEGO stawała płynna. Wyjęłam probówkę z lodówki, gdzie ją trzymałam, i to cholerstw© było... - Wciąż ciepłe - podpowiedziała Jessica. - Probówka była z wierzchu zimna, ale krew nadal emanowała ciepło. Alex kolejny raz zmierzyła Jessicę badawczym spojrzeniem. - Bądź ze mną szczera. Skąd masz tę krew? Co to jest? Jessica potrząsnęła głową. - Nie pytaj mnie o to, Alex. Nie mogę ci powiedzieć. - Może nie rozumiesz, co my tu mamy -rzekła stanowczym gło- sem Alex, pochylając się ku siostrze. Jessica wspomniała Davida miotającego się w wannie. I jego zni- kającą ranę. - Chyba jednak rozumiem - powiedziała. - Nie, wątpię. Ale zaraz ci powiem. Największy problem z pa- cjentami, którzy mają krwinki sierpowate, to niezdolność do odpar- cia infekcji. Mamy test nazywany opsoninowym, pomagający zmie- rzyć zdolność kr\< do zwalczania.bakterii. Pobiera się surowicę krwi pacjenta i zaraża bakteriami. To rodzaj polewy, która sprawia, że bak- teria staje się magnesem dla białych ciałek krwi. Potem dodaje się zdrowe białe ciałkW kogoś innego. Celem jest sprawdzenie, czy zdro- we ciałka potrafią zwalczyć bakterie pacjenta. Podjęłam taką próbę z krwią, którą mi dałaś. - Chcesz powiedzieć, że zmieszałaś ją z krwią kogoś innego? - To dokładnie chcę powiedzieć. Jessica nerkowo splatała i rozplatała dłonie. Osiągnęła taki po- ziom zdenerwowania, że czuła, jak krople potu zbierają się jej w row- ku między piersiami. Czy David wspominał coś o Rytuale służącym przekazywaniu krwi? Nie mówił wcale, co się stanie, jeśli jego krew zmiesza się z krwią kogoś innego. Alex nagle wstała. - Chodź dcrlaboratorium. Chcę ci pokazać tę część. W głębi, w pobliżu dwukomorowego aluminiowego zlewu stał na blacie tuzin próbek, każda oznaczona liczbami. Zajmowały cały blat. Alex podeszła z Jessica do lewej strony, gdzie był rozmaz ozna- czony „1/8". - Rozcieńczyłam krew mojego pacjenta - powiedziała Alex. - To normalna procedura w trakcie tego badania. Zaczęłam od około jednej ósmej. A twoją krew dałam nierozcieńczoną. Nazwałam ją „su- perkrwinki". 270 ZYWAKREW Bakterie szlag trafił, zanim zdążyłam choćby wsunąć próbkę pod mikroskop i obejrzeć. Myślałam, że zrobiłam błąd, więc powtórzy- łam wszystko. To samo. Śladu bakterii w próbce pacjenta. Tylko su- perkwinki. Zdecydowałam się więc na improwizację, rozcieńczyłam superkrwinki do jednej ósmej. Potem jednej szesnastej. BANG. To samo. Bakterie szlag trafił. Jessica przyglądała się linii próbek. Serce waliło jej w piersiach, gdy śledziła kolejkę liczb: 1/32,1/64,1/128,1/256,1/512. Mianow- niki, zapisane czerwonym długopisem, rosły. - Rozumiesz, do czego zmierzam? - spytała Alex. - Chyba tak... - Bez względu na to, jak rzadki był roztwór, superkrwinki robi- ły sobie piknik z bakterii. Po prostuje zjadały. Wjakiś sposób ożywia- ły surowicę krwi pacjenta i to od chwili kontaktu. Spędziłam dwie noce, oglądając te próbki, sprawdzając raz za razeny Przy naprawdę rozcieńczonych roztworach potrzeba więcej czasu, by osiągnąć efekt. Wreszcie nie było żadnego. - Kiedy to przestaje działać? - spytała Jessica, sunąc wolno wzdłuż blatu, by zobaczyć koniec. I zobaczyła: 1/4Q96. Roztwór o tak małym stężeniu, że prawie nie było w ninfkrwi DaVida. - I tak to działa na obcą krew? Jest potrzebne do obrony? - spy- tała oszołomiona. p i - Jessico, to właśnie chcę ci powiedzieć. W gruncie rzeczy nawet nie potrafię sobie wyobrazić, jaki wpływ miałyby superkrwinki w peł- nym stężeniu wprowadzone do krwiobiegu pacjenta. Jedno jest pew- ne, po wszelkich szkodliwych bakteriach nie zostałby nawet ślad. Żadnych wirusów. Niewyobrażalny układ odpornościowy. A to, jak ta krew wpływa na obcą... nie potrafię nawet wyrazić pełnego znacze- nia tego efektu. Superkrwinki zwyciężają. Uzdrawiają. Słabym dają siłę. Jest właśnie tak, jak.'powiedziałaś. To cudowna krew. Dokładnie. Pod koniec jej głos się trząsł. Mówiła cicho, jak dziecko przeję- te grozą. Bez słowa wskazała Jessice drogę z powrotem do małego ga- binetu i zamknęła za nimi drzwi. Przez długi czas milczała. Jedynie buczały świetlówki w górze. Krew Davida mogła uzdrawiać sama z siebie? Czy to znaczyło, że gdyby Alex przetoczyła krew Davida pacjentowi z krwinkami sierpo- watymi, całkowicie zlikwidowałaby chorobę? Czy to samo miało za- stosowanie w wypadku innych chorób krwi, na przykład białaczki? Dobry Boże. Albo nawet AIDS? 271 UCHROŃ MNIE OD ZŁEGO Zgadła, że Alex nurtowały te same pytania. Siedziała, osunąwszy się bezwładnie, nisko na krześle, jakby straciła wszelkie siły. Czekała wpatrzona wjessicę. -Jest sztuczna, prawda? - spytała wreszcie. - Czytałam o pra- cach nad sztuczną krwią. Co to jest? Jakiś rodzaj manipulacją DNA? Klonowanie komórek krwi? Jessica szybko potrząsnęła głową. Wpatrywała się w podłogę. Alex westchnęła. - Pewnie wiesz, że gdybyś nie była moją siostrą, dzwoniłabym już do każdego badacza, który przyszedłby jni do głowy, żeby do- wiedzieć się, co to jest. Zwołałabym zespół i przygotowała pracę na- ukową, dzięki której hematologia byłaby na ustach wszystkich od „AMA Journal" do „New England Journal of Medicine". Byłabym w CNN i programie „Today". Możesz być pewna. Rozumiesz, do czego zmierzam? - Alex... - Nie mówiao sławie, jeśli o tym myślisz. I to nie ma żadnego związku z etyką dziennikarską ani niczym, o czym mi mówiłaś, da- jąc tę próbkę. Jesteśmy daleko od tego. Jestem badaczem. To mo- je życie. * I wiesz, co mnie boli? Na świecie jest wielu ludzi, którzy uważa- ją, że badacze odkryli wszystkie lekarstwa na nasze choroby, począw- szy od AIDS, przez raka do Bóg wie czego, ale trzymamy to pod suk- nem, bo nie jest politycznie wskazane albo finansowo osiągalne, czy inne pierdoły. Swszę to cały czas. Zwłaszcza od naszych, z powodu te- go eksperymentu z syfilisem w Instytucie Tuskegee, kiedy banda bia- łych doktorków pozwoliła czarnym braciom cierpieć, chociaż lekar- stwo było pod ręką. Niech umierają jeden po drugim, żeby tylko można było zobaczyć, jak syfilis spieprza komuś życie. Pracowałam z pacjentami, którzy by nie umarli, gdyby dostępne było leczenie tymi superkrwinkami. I w chwili, gdy dałaś mi do ręki tę próbkę, przekazałaś wiedzę mogącą ratować ludzi w sposób, o któ- rym nawet nie pomyślałam. O tym mówię. I jeśli mam tę wiedzę, i jej nie wykorzystam, to wiesz co? To, co mówili tamci wszyscy ludzie, jest prawdą. Tyle że tym razem mówili o mnie. Łza stoczyła się po twarzy Alex, nieruchomej poza tym, jakby wykutej z kamienia. Jessica ukryła twarz w dłoniach. Teraz wiedziała, co to znaczy „nie mieć tchu w piersiach". Kiedy uświadomiła sobie sens słów sio- 272 ŻYWA KREW stry, świat zawirował jej przed oczyma. Starła łzy, które popłynęły jej po policzkach. Przemówiła słabym głosem. - Alex, wiem, skąd jest ta krew. To nie ma znaczenia. Nawet gdy- bym ci zdradziła, nie zmieniłoby to niczego. Nie pomogłoby nikomu. - Oczywiście, że by pomogło. Nasz zespół mógłby się spotkać z tym kimś, nauczyć procesu wytwarzania i pomnażania tych super- krwinek. Albo pomoglibyśmy w poszerzeniu badań, doprowadzili- byśmy do testów na ludziach. Każda pomoc byłaby przydatna. Gdy- byś powiedziała mi, kto kieruje tymi badaniami, nawet nie wyjawiłabym źródła informacji... - Och, Jezu Chryste... - powiedziała Jessica, zaciskając dłonie opuszczone między kolanami. Wbijała wzrok w podłogę. Potrząsała głową. , - Nie śpiesz się. y - Alex, to krew Davida. Twarz Alex nie uległa zmianie, jakby nie usłyszała. Wpatrywała się wjessicę, nie mrugnąwszy okiem. - To krew Davida. Z jego żyły. Pamiętasz, jakjtnówiłam ci, że je- go blizny znikają? Powiedział mi dlaczego\ Ma niezwykłą krew. Zna- lazłam pobraną próbkę i... Chyba po prostu chciałam się dowie- dzieć, co w niej jest takiego niezwykłego. i Alex bez słowa odwróciła się na krześle i spojrzała w okno, za którym stały zaparkowane samochody. Obok przeszedł umunduro- wany strażnik. Alex pewtoli zacisnęła dłoń w pięść, tak silnie, że mu- siało boleć. - Złamałam słowo dane mężowi, żeby pokazać ci tę krew - po- wiedziała Jessica - i to będzie ciążyć mi na sumieniu. Na zawsze, bez względu na to, co się- stanie. Ale on przez całe życie uciekał przed tym, o czym mówisz - badaniami i kamerami. To dlatego nigdy nie powiedział nikomu, nawet mnie. Gdybym to była ja, Alex, zrobiła- bym to. Oddałabym wolność, życie i pozwoliła lekarzom na wszystko, niech robią we mnie dziury i pomagają ludziom. Ale nie nam jest są- dzone dokonywać wyborów za niego. On ich dokonuje. Chce żyć własnym życiem. - Ale... jak jego krew... - Wie tylko tyle, że nigdy nie choruje. - Stacją było jedynie na półprawdę i wiedziała, że już powiedziała za dużo. O wiele za dużo. Oby Jezus jej pomógł. 18. UCHROŃ MNIE... 273 UCHROŃ MNIE OD ZŁEGO Alex złożyła dłonie na blacie biurka i oparła na nich policzek, jakby kościec .przestał ją podtrzymywać. Zaczerwienione, znużone oczy spoczęły najessice. Nic nie było w tych oczach. - Dobra - powiedziała bezbarwnym głosem. - Co dobra? - Zabieraj tę krew. Pozbądź się jej. Bierz ją. Jessica potrzebowała kilku sekund, by przyswoić sobie sens tego, co usłyszała. Alex zamierzała wyrzucić krew, udać, że nigdy nic się nie stało. < - Możesz żyć, wiedząc o tym, Alex? I to Wszystko? - Nie wiem - odparła Alex tym samym głuchym głosem. - Chy- ba się dowiem, no nie? Jessica przyglądała się Alex, gdy wylała resztki krwi Davida do zlewu i spłukała silnym strumieniem wody. Zebrała przezrocza i wrzuciła do torebki z McDonalda, którą ktoś zostawił po lunchu. Dała torebkę Jessice. Ta wyrzuciła ją do wielkiego pustego pojemni- ka na śmieci na ]|arkingu, kiedy wyszły na dwór. Jessica zauważyła, że siostra wpatruje się w pojemnik, wciskając ręce w kieszenie kitla. Zastanawiała się, czy Alex jest po prostu w szo- ku, tak jak ona, gdy Davitl powiedział jej prawdę. A może myślała o tych wszystkich straconych godzinach badań, podczas których bę- dzie wiedziała, ie miała odpowiedź w dłoniach. Była skazana na hi- pokryzję. Jessica zdała sobie sprawę, że sprawiła siostrze ból, którego sama nigdy nie zrozumie. Strażnik czytał broszurową powieść przy świetle własnego samo- chodu parkującego przy krawężniku i Jessica była zadowolona, że ochrona jest blisko. Alex pomachała mu, a on odpowiedział tym sa- mym. - Chyba dlatego wszyscy wyjeżdżacie - powiedziała Alex, gdy Jes- sica zamknęła drzwi vana i opuściła szybę. - Głównie tak - potwierdziła Jessica. -Już nie czuje się tu bez- piecznie. Ten wypadek z drzewem to było ostatnie ostrzeżenie. Wy- starczyłoby, żeby poszedł do szpitala... - Kiedy sprawdzałam ostatni raz, w Senegalu też były szpitale. - Oczy Alex zamigotały. - Wiem. Po prostu musi zamieszkać gdzieś, gdzie nie jesteśmy znani. - Nie stracę cię chyba, prawda? Lepiej nie zniknij bez śladu czy coś w tym guście. Proszę, nie rób tego. 274 ŻYWA KREW Jessica uścisnęła dłoń siostry. - O, nie, Alex. Nigdy. Będę się z tobą kontaktować. Zawsze. Alex uśmiechnęła się w ciemności. - Teraz czuję się jak dureń. - Czemu? - Bo przez ostatnie dwa dni, wgapiając się w te przezrocza, cały czas myślałam, że to ma jakiś związek z człowiekiem. Wszystkie lata akademii medycznej, wszystkie lata badań i popatrzyłam przez ten mikroskop dziś wieczór i pomyślałam, że jestem świadkiem dzieła człowieka. Powinnam od razu rozpoznać dzieło boże. Jessica pokiwała głową. Dzieło boże. Dokładnie to. - Dbaj, żeby Bóg był blisko niego - powiedziała Alex. - Pewne- go dnia, kiedy David będzie gotowy, dokona dzieła, do którego zo- stał stworzony. Nie mnie ani tobie jest sądzone mówić mu, kiedy to nastąpi. Ale kiedy ten czas nadejdzie, ja też będę gotowa. Jessica poczuła wielką ulgę, widząc zrównoważone podejście sio- stry. Alex naprawdę miała klasę. Może słusznie to jej przyniosła krew Davida; teraz nie była samotna. Potrzebowała przyjaźni siostry. - To nie nieszczęście, że wyszłam za niego, pfawda? - Nie. Żadne nieszczęście, siostrzyczko - powiedziała Alex. - Wręcz przeciwnie. Pochyliła się przez okno i wymieniły długi uśiisk. Rozdział 40 . ??' Spokój ogarnął Alexis Jacob. Bóg wie, że zasłużyła na to. Szaleństwo minionych dwóch dni, wzmożone bicie serca, napływ adrenaliny spełniły swój cel. Już nie musiała przez następne godziny zachodzić w głowę, zastanawiać się, dociekać. Zdała sobie sprawę, że jej przeciążona głowa mogła odpocząć. Odprężyć się. Chociaż to zdumiewające, jakoś zdołała przestać myśleć o krwi Davida - przynajmniej z lekarskiego punktu widzenia. Miała mnó- stwo czasu na rozważania nad notatkami. Zyskała potwierdzenie te- go, co przez cały czas wiedziała: jest nadzieja, są odpowiedzi! Czekając, aż wolno sunąca winda dotrze na poziom mieszka- nia, myślała o siostrze. Do czego teraz się przymierzała? Wzruszył ją blask na twarzy Jessiki, jak przyjmowała ten autentyczny cud, i by- ła gotowa mu towarzyszyć. Znowu ten David. Cudowna krew. Mógł- by mieć dwie głowy, być członkiem założycielem Ku-Klux-Klanu 275 UCHROŃ MNIE OD ZŁEGO i nie miałoby to znaczenia dlajessiki. Alex nie miała pojęcia dla- czego, lecz Jessica zawsze była gotowa trwać przy nim bez względu na wszystko. A Alex zawsze starała się wypełnić swój siostrzany obo- wiązek, wypytując ją przy każdej sposobności. Czy nie za szybko wskoczyłaś z nim do łóżka? (Niech to diabli, chyba po jednym wie- czorze pytlowania o pierwszej randce z Davidem Jessica przeszła do pytlowania o tym, jaki jest wspaniały w wyrze) .Jak to, co to zna- czy, że nie przejdzie testów na AIDS?! (Alex nigdy nie przebaczyła tego Davidowi, chociaż teraz oczywiście rozumiała, dlaczego od- mówił) . Czy dwadzieście jeden lat to trochę nie za mało na mał- żeństwo? Czy nie planowałaś, że zaczekasz trochę dłużej na pierw- sze dziecko? Jessico, czy nie wydaje ci się, że trochę za bardzo mu się podporządkowujesz? Jessica zawsze miała odpowiedź, wyjaśnienie, wymówkę. Tak jakby uważała, że bez tego faceta jest niekompletna. Czasa- mi po sposobie, w jaki przepytywała Alex ojej życie, uczucia, ta mia- ła wrażenie, że według siostry stan wolny jest jakimś przekleństwem. Nigdy nie wierzyła jej odpowiedziom, że czuje się świetnie, że odpo- wiada jej życie w pojedynkę. Ale czy w ogóle można naprawdę dowie- dzieć się czegoś o>; sobie, rrie żyjąc samotnie przez jakiś czas? Jessica jednaK nie pojmowała tego. I teraz co? Czy David miał w końcu przysłonić jej całe życie, zabierając na jakąś wyprawę, by ochronić swoje niesamowite fizjologiczne tajemnice? Alex martwiła się o siostrę. Ale nie będzie o tym więcej myśleć, nie dzisiaj wiecźtor. Dziś wieczór chciała tylko położyć się spać. Oczekiwała, że jej dwie kotki, Sula i Zoe, przydreptają do drzwi, bo było późno i nie karmiła ich od rana. Lecz gdy weszła do miesz- kania, nie pojawiły się. Postawiła teczkę na podłodze w biało-czarną szachownicę i zasunęła rygiel. Mieszkanie w siedmiopiętrowym budynku w stylu art deco przy South Miami Be-ach było całkowicie zdominowane przez biel i czerń, od czarnych skórzanych kanap po pasiasty fotel układający się do kształtu ciała. Nawet futerko Suli było biało-czarne, a Zoe całkiem czarne. Kiedy odwiedził ją przyjaciel adwokat, Kendrick, twierdził uparcie, że urządzanie mieszkania pod kolor kotów świadczy o aber- racji psychicznej. - Sula? Zoe? Mamusia jest w domu, dzieciaki! - zawołała Alex, potrząsając w kuchni puszką z kocim jedzeniem. W dalszym ciągu nawet się nie przywitały. 276 ZYWAKREW Była prawie pierwsza w nocy. Może złożyły na mnie skargę do Towarzystwa Opieki nad Zwierzętami i znalazły sobie nowy dom - rozważała. - Mnie to nie przeszkadza. Zaoszczędzę trochę pieniędzy na podsypce dla zwierząt i karmie. Mrugało światełko białej sekretarki automatycznej stojącej na blacie kuchennym. Nacisnęła guzik przewijania i odtwarzania, gdy nakładała jedzenia dla kotów do pustych miseczek. Oczywiście, wiadomość od matki. Następnie Kendrick potwier- dzał plany obejrzenia trupy tanecznej Alvina Aileya w niedzielę. (Czyżby ten miły facecik miał stać się kimś ważnym w jej życiu? Przy- najmniej Jessica odetchnie z ulgą). Ostatnia wiadomość, zaledwie sprzed kwadransa, była od samego Davida Wolde. Serce Alex zabiło, gdy znów poczuła przypływ fascynacji; któregoś dnia krew tego czło- wieka, męża jej młodszej siostrzyczki, pomoże wytyczyć nowe szlaki w świecie medycyny. J - Słuchaj, Alex, jest prawie wpół do pierwszej i zacząłem się za- stanawiać, czy byłoby nierozsądne z mojej strony oczekiwać, że mo- ja żona wróci niebawem. - Nawet nie udawał, że jest w dobrym na- stroju. Zaglaskiwał Jessicę na śmierć, ale poza tyjn nie był miły dla nikogo. - Może dałybyście radę rozwiązaćrza dnia to, co was tam drę- czy? - kontynuował. -Jest późno i zaczynam się bardzo niepokoić. Zastanawiam się, czy nie zacząć jej>szukać... i Alex przycisnęła guzik kasowania. Jessica musiała wymyślić nieziemską historyjkę, aby wyrwać się z domu tak późno, i Alex, nie znając tej wymówki, wiedziała, że nie uratowałaby sytuacji, dzwoniąc do Davida. Jessica zaraz będzie w domu, jeśli już tam nie jest. Gdzie się schowały te przeklęte kociska? Zawsze się kryły, kiedy zapraszała do siebie kogoś obcego, ale poza tym obskakiwaly ją, gdy wpadała do domu na .kilka cennych minut. Może były w objęciach morfeusza, to znaczy dokładnie tam, gdzie ona sama bardzo chcia- ła się znaleźć. Ale wpierw musiała się uspokoić. Jeśli tego nie zrobi, czeka ją kolejna noc wpatrywania się w sufit. Nalała sobie kieliszek białego wina z opróżnionej do połowy bu- telki przyniesionej przez Kendricka, włączyła i przygasiła stojącą lam- pę i puściła nowy kompakt Anity Baker. Potem otworzyła szklane przesuwane drzwi na balkon, który sięgał od pokoju dziennego do sypialni. 277 UCHROŃ MNIE OD ZŁEGO Bryza miała gęsty, prawie słodki zapach, jakby cukier pokrywał ocean. Zostawiła drzwi otwarte, oparła się o żelazną poręcz i spoglą- dała trzy przecznice dalej ku wschodowi, gdzie rozciągała się czerń wody. Z wysokości siedmiu pięter widziała parasole palm i patio w hiszpańskim stylu z fontanną. To właśnie przekonało ją do zakupu tego skromnego mieszkania, chociaż w dalszym ciągu uważała, że cena jest zawyżona. Mogła przez całą noc przyglądać się tej fontan- nie z zielonym stłumionym oświetleniem wewnątrz. Koniec z rozmowami o Davidzie i jego krwi. Nie dziś. Zamknęła oczy, rozkoszując się ulubionym refrenem piosenki. Smakowała doskonały, czysty smak wina. Wdychała woń oceanu i pa- nującą wszędzie dokoła, nigdy niespoczywającą ciszę. Usłyszała ostry trzask o potylicę, zanim poczuła ból, a gdy się zjawił, był nagły i ostry. Potem zdawał się znikać. Następne odczucie nie było już tak za- skakujące. Było wyzwalające. Fruwała. Ł Fru... 4 Rozdział 41 - Zwariowałaś - powiedział Sy, stając za Jessicą przy jej termina- lu komputerowym. - To musi zostać zredagowane. Mam rację? No to już - powie- działa, nie odrywając oczu od monitora. Mówiła szybko, monoton- nie. - Do kogo kazałeś mi zadzwonić? Nie dojdę do niczego z tymi ludźmi od mieszkań komunalnych w Waszyngtonie. Stać ich tylko na przeprowadzenie dochodzenia w sprawie o rozprowadzanie nar- kotyków. Tu to wrzucę. - Wskazała miejsce między akapitami. Palec lekko jej drżał. Kira siedziała przed biurkiem Jessiki, przerzucając kartki ksią- żeczki do kolorowania. - Mamuń - zajęczała, ledwo zadając sobie trud, by mówić ściszo- nym głosem. - Masz pisaki w szufladzie? - Nie, skarbie. Weź czerwony długopis, który ci mamusia dała. -Już go wzięłam. Widzisz? - Rozejrzę się za minutkę, Kiro. Pracuję. Sy pochylił się nad Jessicą, oparł ręce na jej ramionach. - Nie rób tego, dzieciaku. 278 ŻYWA KREW - Co to ma znaczyć „Nie rób tego"? Robię to. Możemy skończyć za dwie godziny, Sy. Jest środa. - Przecież planujemy to na niedzielę. Jest czas. Masz teraz pil- niejsze sprawy do załatwienia. Do diabła, nie wiem nawet, co ty tu ro- bisz. Jessica poczuła irracjonalną wściekłość. - Co robię? Wykonuję mój obowiązek. Oto, co robię, do jasnej cholery - syknęła. Zamrugała, pozbywając się niespodziewanych łez. Śluzy tylko czekały, żeby się otworzyć. Jej dłoń niezdarnie poruszała się po klawiaturze, odznaczając na jasnozielono duży akapit. Zaparło jej oddech. Nie wiedziała, co dalej. A nuż skasowała go przypadkowo? Co wtedy? Sy nacisnął klawisz escape. Zieleń znikła. Akapit był jak trzeba, nietknięty. Wszystko było jak trzeba. Jak trzeba, i - Gdzie David, Jessico? - cierpliwie spytał ją Sjy. - Nie wiem - odparła. - Chyba w domu. David wspomniał o jeździe do domu i załatwieniu czegoś -ja- kimś umówionym spotkaniu z inspektorem - i zostawił Jessicę z matką i Kirą w szpitalu. Randall Gaines też fam był, rozmawiał z Beą w kącie. Jessica chciała się stamtąd wyrwad, to wszystko. Więc wzięła Kirę za rękę i powiedziała Bei, że wróci, i jakoś wylądowała na parkingu, gdzie przez dziesięć minut szukała w słońcu miniva- na, aż przypomniała sobie, że go nie ma, bo David nim pojechał. Więc otworzyła drzwi taksówki, kazała Kirze wejść i oto tu była. Oto tu była. Sy mówił cicho, łagodnie. -Jak się ma twoja siostra? - Dobrze. - Czując, że coś wilgotnego chce pociec jej z nosa, otarła go palcami. -'Ma się dobrze. Bez zmian. Wiesz. Nic nowego. - Ciocia Alex śpij- powiedziała Kira, machając pouczająco dłu- gopisem w kierunku Sy przy każdym słowie. -Jeszcze się nie obu- dziła. Sy, zanim odszedł, ścisnął mocno Jessicę za ramię. - Masz stąd wyjść, Jessico. Nie chcę cię tu oglądać, kiedy wrócę po wypaleniu papierosa. W tej chwili zrobisz więcej złego niż do- brego. Szloch zamarł w gardle Jessiki. To właśnie powiedziałby Peter. Dokładnie to. Wszystko poszło fatalnie, fatalnie, fatalnie. 279 UCHROŃ MNIE OD ZŁEGO Peter powinien tu być. A Alex powinna siedzieć u siebie w pracy, nie leżeć obandażowana, zagipsowana i na wyciągach na oddziale in- tensywnej opieki. Powinna odbierać telefony i raczyć ją zjadliwym dowcipem, a nie oddychać dzięki rurom z maszyny, w trzydniowej śpiączce. Potrójnej wieczności. I z wizją wielu dalszych przed sobą. Alex nie powinna skakać z balkonu i próbować się zabić. Jessica nigdy nie uwierzyłaby, że to próba samobójstwa - Alex była tak zrów- noważona, z sercem tak pełnym wiary - lecz policja znalazła list, któ- ry Alex napisała do niej i Bei na komputerze w sypialni, napierw „Wybaczcie", a potem cytat z Księgi Kaznodziei Salomona: „I posta- nowiłem szczerze poznać mądrość i wiedzę, szaleństwo i głupotę; lecz poznałem, że i to jest gonitwą za wiatrem. Bo gdzie jest wiele mądrości, tam jest wiele zmartwienia; a kto pomnaża poznanie, ten pomnaża cierpienie" . Jessica nauczyła się na pamięć tych słów; łkała nad nimi, modli- ła się nad nimi. Nie pozwalały jej zasnąć. To ona sprowadziła na Alex wiedzę i utrapienje. Wszystko, wszystko ułożyło się fatalnie. - Mamuń, terj telefon nie działa - marudziła Kira. - Odłóż słuchawkę i naciśnij najpierw dziewięć - powiedziała Jessica, nie myśląc na tyle jasno, żeby się zastanowić, że Kira próbo- wała zwrócić na siebie uwagę. David powiedział o Adeli, że była przebłyskiem piękna w świecie brzydoty; to samo czuła teraz Jessica, patrząc na Kirę. Tego poranka bardzo staranni^ ubrała córkę, rozdzieliła jej włosy na krótkie pu- szyste miotełki, włożyła koszulę z falbankowym kołnierzykiem pod różowe dżinsowe ubranko i wykończone koronką skarpetki do skó- rzanych bucików. Od wiadomości u upadku Alex Jessica nie spusz- czała córki z oka. To ona sama to zrobiła. To ona sama do tego doprowadziła. Kła- mała, kradła, złamała słowo i doprowadziła do tego. Alex wiodło się świetnie, kochała swoje życie, a ona musiała jej przynieść coś, tajem- nicę, która doprowadziła do tego, że zapragnęła umrzeć zbyt szybko. I teraz nic nigdy nie będzie w porządku. Nic. „Potrafisz żyć, wiedząc o tym, Alex?" Jak to mówiły w dzieciństwie, podskakując po chodniku: wejdź na kreskę, siostrze kręgosłup pęknie? * Księga Kaznodziei Salomona (1; 17, 18). 280 ŻYWA KREW - Cześć, tato - zachichotała do słuchawki Kira. - Nie. Zgadnij. Nie zgadłeś. Może jeszcze raz. Nie - roześmiała się. - U mamy w pra- cy. Koloruję książkę. Tak. Obok mnie. Ale mogę najpierw z tobą po- rozmawiać? Proszęęęę. Dobrze, tatusiu. Zaczekaj. Jessica westchnęła, naciskając klawisz, który zlikwidował obraz na monitorze. Sy miał rację. Chowanie się tutaj niczego nie popra- wi. Czas wrócić do szpitala. - Mamuń... tatuś chce z tobą porozmawiać - powiedziała Kira. Przewód telefonu był za krótki, żeby Jessica"mogła wziąć słu- chawkę, więc podeszła do biurka koleżanki i przysiadła na nim. Bio- rąc słuchawkę, położyła dłoń na głowie Kiry, jakby miało to pomóc w utrzymaniu równowagi. - Bea szuka cię od godziny, dzwoni tu cała w nerwach. Co się stało, Jess? - spytał David. i - Po prostu musiałam wyjechać - powiedziałaispokojnie. - W porządku, kochanie. Wiem, jakie to było dla ciebie ciężkie, ale zostań tam i pozwól, żebym cię zabrał do Jacksona. Przed chwilą były pewne wiadomości. - Wiadomości? - prawie jęknęła Jessica. Spodziewała się żałoby. - Al ex otworzyła oczy. Dwa razy. •• Ogarnięta niepohamowaną radością, Jessica załkała. Nie mogła mówić. f, i -Jadę do ciebie. Czekaj z Kirą na dole, miavida. Jessica wymamrotała coś i odłożyła słuchawkę. Kilkoro kolegów przyglądało się jej z oddalenia, czując się zbyt niezręcznie, aby po- dejść. Rozumiała to. Gdy los wystawia cię na próbę, jesteś sama. Wte- dy nie masz przyjaciół. Kira gładziła Jessicę po ramieniu, wpatrując się w nią szeroko otwartymi piwnymi oczami. - Mamuń, nie smuć się - powiedziała. - Stale jesteś smutna. Jessica załkała jeszcze raz, obejmując córkę. Och, dziecko. Co to za błogosławieństwo. - Nie jestem smutna, Kiro - powiedziała jej do ucha. -Jak mo- głabym być smutna, kiedy mam taki skarb jak ty? Płaczę, bo jestem szczęśliwa. Ludzie czasem płaczą, kiedy są szczęśliwi. Na to Kira się uśmiechnęła. Znalazła na biurku serwetkę i otar- ła łzy z twarzy matki. Podczas gdy Randall Gaines zabrał Kirę do sklepu z pamiątka- mi, by obejrzeć białego pluszowego misia, który zwrócił jej uwagę, 281 UCHROŃ MNIE OD ZŁEGO doktor Ivan Guerra zaprowadził rodzinę do holu tuż obok pocze- kalni oddziału intensywnej opieki. Jessica słyszała telewizor, w któ- rym leciała powtórka „Roseanne", podczas gdy lekarz uzbroił swoją twarz koloru mokki w krzepiącą minę. Był to ten sam lekarz, który zajął się wujkiem Biłlym, i na jego widok Jessica wystraszyła się, że usłyszy jakieś koszmarne wieści. Pewnie myślał, że ich rodzina jest niesamowicie podatna na wypadki. - Nie chciałbym jej przeciążać - ostrzegł - więc na razie ograni- czyłem liczbę odwiedzających do dwóch. , David położył jedną dłoń na ramieniu Jęssiki, drugą na ramie- niu Bei. - Wy idźcie - rzekł. -Ja dołączę do Kiry. Jessica spędziła przy łóżku siostry cały weekend, ale podczas każ- dych odwiedzin ogarniało ją zdumienie. Alex zmieniła się całkowi- cie. Jessica nie wiedziała, czy to wina lekarstWTczy ran, ale ciało sio- stry wydawało się opuchłe, jak stało się z wujkiem Biłlym. Zwłaszcza twarz miała obcą^okrągłą i nalaną. Reszta zmalała z powodu popi- skujących maszyn i urządzeń wczepionych w ciało, nos, naruszoną tchawicę. *j Podczas upa4ku złamała nos i szczękę. Połamała sobie wiele innych kości, w tytn częściowo kręgosłup - ale kiedy Jessica na nią patrzyła, to właśnie widok obrażeń twarzy najbardziej ściskał jej serce. Z tymi bandażami i opuchlizną wyglądała jak ciężko pobita. Na ten okropny widok Jessica zadała sobie pytanie: Kto jej to zro- bił? f Lecz Alex sama to sobie zrobiła. Siedem pięter w dół. Upadek został przerwany przez wysoką palmę kokosową i gęste zarośla garde- nii w pobliżu fontanny, na których wylądowała. Policjant powiedział Bei, że gdyby spadła bliżej fontanny, na pewno by zginęła. Wszędzie twardy beton. „Ktoś strzegł tej pani" - powiedział. Bea ujęła dłoń Alex, pochyliła się nad córką. - Pączuszku... - powiedziała prawie szeptem. - Nie wiem, cze- mu to zawdzięczamy, że tego roku każdy w rodzinie musi spaść z drzewa. Powieki Alex zadrżały, rozchyliły się. Matka i siostra niemal się wzdrygnęły. Alex przyglądała im się spod półzamkniętych powiek. Jessica roześmiała się podniecona, złapała matkę za ramiona. Dzię- ki ci, Jezu. Dzięki. Dzięki. - Skarbie - mówiła dalej Bea - wyjdziesz z tego śpiewająco. 282 ŻYWA KREW Alex nie poruszyła się, ale strużka łez pociekła jej z boku twa- rzy. Bea otarła je brzegiem poszewki. Sama Beajakims cudem nie płakała. - Wiem, wiem, Pączuszku. Boisz się. Każdy by się bał. Ale doktor Guerra właśnie powiedział nam o tobie kilka bardzo dobrych rzeczy. Więc złóż wszystko w ręce Pana Boga i nie martw się o nic. Alex poruszyła ustami, jakby chciała przemówić, ale Jessica i Bea uciszyły ją. - Tylko odpoczywaj - nakazała jej Bea. - Lekarz powiedział, żebyś nie mówiła, Alex. Alex otwarła i zamknęła zeschnięte usta, tak że Jessica przez chwilę widziała cienkie metalowe druty utrzymujące szczękę. Znów poczuła napływ gniewu. Była wściekła na Alex? Czy tylko na samą siebie? j - Wiemy, że nas kochasz, Pączuszku - powiedziała Bea, jakby prowadziły rozmowę. - I wiemy, że żałujesz, że sprawiłaś nam tyle zmartwienia. Ale wyrzuć to sobie z głowy, nawet o tym nie myśl. Dzię- kujemy tylko Panu, że wciąż jesteś z nami, i reszta się nie liczy. Chcesz teraz zobaczyć Jessicę? r Po otarciu twarzy Jessica zajęła miejsce matki i ujęła dłoń Alex, uważając, by nie potrącić kroplówki. Alex ścisnęła palce siostry z za- skakującą mocą. Jessica uśmiechnęła się. / - W porządku, Alexis - powiedziała. Żałowara, że nie może po- mówić z nią na osobności, choćby przez chwilę. - Czy coś szczególnego wyprowadziło ją z równowagi? - spytał policjant w trakcie pierwszej rozmowy z Jessica. - Tak - odparła oszołomiona. - Właśnie poprosiła mnie, żebym przyjechała do niej do pracy i porozmawiała. - Czy spodziewała się pani czegoś takiego? - Nie - odparła Jessica. Twarz płonęła jej poczuciem winy. - Ni- gdy. Nie rozumiem tego. Tak, Alex musiała być zawiedziona na wieść, skąd wzięła się tam- ta krew, jakby coś, nad czym ciężko pracowało, zostało jej wydarte. Ale samobójstwo? Jessica myślała, że znacznie lepiej zna swoją siostrę. Jessica schyliła się nad łóżkiem, zastanawiając się, gdzie pod gru- bym bandażem wokół czaszki będzie ucho. - Załatwimy to - szepnęła. -Jest lepszy sposób niż twój. Znaj- dziemy go, Alex. Obie. Razem. 283 UCHROŃ MNIE OD ZŁEGO Z ust Alex dobiegły niewyraźne dźwięki, stęknięcia. - Oś... e...,ął. - Było to bez sensu. - Powiesz mi później, dobra? Nie rozumiem - powiedziała czu- le Jessica, gładząc palce siostry. - Nie mów teraz. - Nął... mnie - ciężko dyszała Al ex. - Co mówi? - spytała Bea. - Nie wiem - powiedziła Jessica, czując bezsilność. Alex bredzi- ła jak w delirium, a może nie dało się jej zrozumieć z powodu dru- tów i przewodów. c - Czy chce to napisać? \ Jessica spojrzała na twarz siostry. Miała zamknięte oczy, chociaż oddychała tak samo, jak przed chwilą. Musiała być bardzo słaba. - Dobrze się czujesz, skarbie? - spytałająjessica. Alex w odpowiedzi zacisnęła palce, tym razem słabiej, nadal nie otwierając oczu. - Lepiej dajmy jej spokój - powiedziała Bea. - Nie odchodzimy daleko, Alexis. Dqbrze? Damy ci odpocząć, ale jesteśmy tuż obok. Alex uśmiechnęła się bardzo leciutko. Nie dostrzegłby tego nikt poza jej najbliższymi. Nie dało się przekonać" Bei do opuszczenia szpitala, chociaż pró- bowano tego od przyjęcia Alex we wczesnych godzinach rannych w sobotę. Jedna z,przyjaciółek Alex, Murzynka pracująca u Jacksona, znalazła rozkładany fotel i wstawiła go do pokoju Alex, podczas gdy doktor Guerra udawał, że nie widzi. Więc Bea miała nawet przyzwo- ite miejsce do spSnia. - Wy idźcie. No już - poleciła w poczekalni Beajessice, Davidowi i Randallowi Gainesowi. Nie wyglądała jak matka córki, która była w sta- nie krytycznym, zaledwie wyszła ze śpiączki po próbie samobójstwa. Włosy uczesane, świeżo nałożona szminka. Panowała nad sytuacją. Jessica nie przypominała sobie, aby matka w ogóle nad czymkolwiek panowała w tamtym strasznym okresie po śmierci ojca. Ale cóż, może to wtedy się tego nauczyła. Smutkami miała wyszyte kieszenie. - Prześpij się trochę, mamo - powiedziała Jessica, ściskając ją. - Ty też, maleńka. Wyglądasz tak, jakby ci ktoś popodbijał oczy. David nie tłucze cię, no nie? - Och, przestań - powiedziała, nie mogąc powstrzymać się od śmiechu. Nie, David nie bił jej. Przeciwnie. Chronił ją. Jeśli Kira była uro- dą jej życia, David był kotwicą. 284 ŻYWA KREW Miała wielkie poczucie winy. Z powodu kradzieży krwi. Z powo- du pokazania jej Alex. A teraz czuła się winna z powodu kłótni, któ- rą zaczęła z Davidem, tuż przed tym, jak dostała telefon o drugiej w nocy -jakoś zawsze się go spodziewała - i usłyszała krzyk Bei, że Alex wypadła ze swojego balkonu. To była przeklęta noc. Gdy Jessica wróciła do domu po spotka- niu z Alex, zastała Davida na frontowej werandzie z kluczykami od samochodu w rękach. - Dokąd się wybierasz? - warknęła w samoohYonie, ubiegając jego pytania. Przyjechała o wiele później, niż zamierzała, jako że zatrzymała się na całonocnej stacji benzynowej przy Biscayne Boulevard, aby poszperać po dobrze oświetlonych półkach minimarketu, i zebrać myśli. Przeczytała pół artykułu w „Essence" o czarnych braciach, któ- rzy nie chcą umawiać się z czarnymi siostrami. Węszcie kupiła cza- sopismo i paczkę chipsów, mówiąc sobie, że nie może wiecznie wymi- giwać się przed stanięciem twarzą w twarz z Dayidem. Czekało ją jeszcze najcięższe zadanie - okłamanie go. -Jezu Chryste,Jess, jest prawie wpół do drugiej w nocy. Gdzie, do diabła, się podziewasz? Kiedy próbowałem dodzwonić się do la- boratrium, usłyszałem automatyczną sekretarkę. Kiedy próbowałem dodzwonić się do Alex, znów sekretarka. U ciebie w biurze - sekre- tarka. Zacząłem się zastanawiać, czy nie powinienem cię szukać. Od- chodziłem od zmysłów ze zdenerwowania. - Co z Kirą? - spytała Jessica. - Zamierzałeś zostawić pięciolet- nie dziecko śpiące samotnie w pustym domu? David, to brak odpo- wiedzialności! Wydawał się bardziej zraniony niż zły. - Wiesz, że bym jej nie zostawił. Co się z tobą dzieje? Nie rozu- miesz, czemu się martwiłem? Wybiegasz z domu w środku nocy, zni- kasz i nie mówisz mi... -Nie musisz za mną łazić, jakbym była jakimś dzieckiem! - Otworzyła zamek i weszła do pokoju dziennego, w którym nadal le- ciała „Casablanka". Musiał puścić taśmę od początku. David szedł za nią. - Jessico, jest wpół do drugiej - mówił wolno, jakby nie potrafi- ła zrozumieć najprostszych słów. - Co ci powtarzałem? Nie zdajesz sobie sprawy, jakie niebezpieczeństwa ci grożą? Jeszcze nie dotarło do ciebie, jakie skutki pociąga za sobą to wszystko? - Zmusił się do 285 UCHROŃ MNIE OD ZŁEGO milczenia, wyraźnie uznając, że nie powinien mówić wszystkiego na głos. Jego oczy przekazały resztę. - To tak ma wyglądać nasz pobyt w Afryce? Ja mam polegać na tobie, że będziesz podejmował mądre decyzję, a ty będziesz dostawał piany na ustach z powodu byle bzdury? Kłótnia zakończyła się wraz z telefonem. Jessica do następnego wieczora nie myślała o sprzeczce - cho- ciaż przez krótkie chwile zdawała sobie pytanie, czy jednak napraw- dę powinnajechać z nim do Afryki i zabierać; tam Kirę. Ale jaki mia- ła wybór? Zycie bez niego? To żaden wybór. ' i A teraz? Alex będzie potrzebowała miesięcy rekonwalescencji i Jessica nie mogła zostawić siostry w szpitalu. Ale jeśli nie wyjadą, co wtedy? Czy inni, tacy jak David, będą chcieli go dopaść? Jessica poczuła się przygwożdżona naporem życiowych kompli- kacji. Co dalej? Boże, czemu bez wytchnienia poddajesz mnie tak surowym próbom? Modlitwy Jessiki zmieniły się w błaganie Boga, by jaśniej przedstawM swoje cele. -Jeśli nie uczynisz tego, Panie - powiedziała po wyczyszczeniu zębów, patrząc wlustro na swoją zmęczoną twarz - Alex może wyj- dzie z tego, ale nię wiem, Czyja wyjdę. Mówię ci to teraz. David zrobił jej porządny masaż pleców, pomagając odpędzić zmartwienia i ułożyć ciało do snu. Jego szorstkawe dłonie przesuwa- ły się po jej barkach i klatce piersiowej, palce łaskotały kręgosłup. Na jakiś czas mogła zamknąć oczy i zapomnieć. Jego świeżo umyta skó- ra zawsze pachniała słodko, jak u dziecka, nawet bez perfum. Zanu- rzyła się w tym zapachu, mocno objęła Davida w pasie, pocałowała nagą pierś. Trzymanie go w objęciach było ukojeniem. - David... przepraszam, że wczoraj tak rzuciłam się na ciebie na werandzie. Nie zasłużyłeś na to. Źle zrobiłam, że wyjechałam. Jego pierś uniosła się i opadła swobodniej, z ulgą. - Wystraszyłaś mnie - rzekł. - Myślałem, że zmieniłaś zdanie. Wszystko poszłoby na marne, gdybym nie mógł być z tobą i Kirą. Wszystko. - Nagle jego głos przeszedł w szept liżący jej ucho. - Jess. Chcę powiedzieć ci więcej o darze Życia. O Rytuale. Tyle, ile potrafię. Serce uderzyło jej żywiej. Bała się samej siebie, tego, co poczu- ła, gdy po raz pierwszy ujrzała zniszczone ciało Alex w szpitalnym łóżku. Tak wyglądał wujek Benny. I tak niebawem mogła wyglądać matka. I tak będzie wyglądać ona sama, i Kira też. Zniszczona nie- 286 ŻYWA KREW szczęśliwym wypadkiem, wiekiem lub chorobą. Wiedziała, że śmierć to świętowanie, ale Bóg nie pozwalał obejrzeć tej części istnienia. Nie wierzyła w różowiutkie amorki grające na lutniach na posłaniach z chmurek. To były wyobrażenia artystów, nie realność. Wiedziała, że niebo jest wspanialsze, niż ująłby to jakikolwiek twórca; ale kiedy za- mknęła oczy, nie potrafiła wyobrazić sobie konkretnego miejsca. No bo jak? To, co teraz było dla niej realne, straszliwie realne, to kosz- mar skalistego, nieuniknionego przejścia. I Jessica ku swojemu wsty- dowi pomyślała, że gdyby siostra miała taką krew jak David, byłaby już zdrowa. Ale nie będą rozmawiać w domu, ajessica czuła się zbyt wypom- powana, by wlec się na dwór, do groty. Tajemnica Davidowego rytu- ału będzie musiała poczekać. Ale niedługo. Bardzo niedługo. -Jutro - powiedziała. - Chcę to usłyszeć. i Gdy zasypiała, ziściła się jedna z jej próśb do Bpga, tylko zupeł- nie nie tak, jak to sobie wyobrażała. Odpowiedź przyszła w błysku olśnienia tak szkaradnego jak sama śmierć. Zajarzyła się z tak prze- raźliwą jasnością, że Jessica gwałtownie otworzyła oczy w środku nocy. r Wreszcie zrozumiała, co Alex powiedziała w separatce. „Ktoś mnie wypchnął". Rozdział 42 * - Coś ci powiem, Nie obchodzi mnie, co gada policja. Nie odej- dę od tego łóżka. - Bea miała szkliste oczy, gdy to mówiła, po tym, jak mężczyzna z twarzą chłopca, funkcjonariusz policji z Miami Beach, wyszedł z separatki. Jedyne odpowiedzi, jakich Alex udzieliła na jego cierpliwe pytania, wyrażały się lekkim skłonem podbródka - na tak - i łagodnym potrząśnięciem głowy - na nie. Nie, głowa Alex obróciła się na boki, nie wiedziała, czemu ktokolwiek chciałby ją zabić. Bea i Jessica żądały umieszczenia Alex pod stałą ochroną policji, ale jak do tej pory bezskutecznie. Doskonale, niech to szlag, sama będzie strzegła swojego dziecka, oznajmiła na to Bea. -Jeśli to tylko jakiś włamywacz, czemu zostawiałby list? Skóra mi cierpnie, kiedy o tym pomyślę. Do diabła, żaden przeciętny wła- mywacz nie zna tak Biblii - ciągnęła. - Ktoś chciał dopaść tego dziec- ka. O nią mu chodziło, kiedy wdarł się do jej mieszkania. Tylko sam diabeł wie, o co szło. 287 UCHROŃ MNIE OD ZŁEGO Zmęczona Alex znów przymknęła oczy i odpłynęła w sen. Jessi- ca nie cierpiała, kiedy Alex usypiała. Wyglądała wtedy jak pogrążona w śpiączce. Czy w końcu wszystko nie było przedsionkiem śmierci? Jeśli stan Alex się polepszy, to jedynie na jakiś czas. A potem, które- goś dnia, wróci prosto tutaj. Bea podeszła do stolika przy głowie Alex posegregować życze- nia powrotu do zdrowia. Zabawne kartki mieściły wizerunki balo- nów, komiksów,ze szpitala Far Side i kotów wszelkich ras i odmian. Przyjaciele Alex albo nie przyjmowali do wiadomości powagi jej sta- nu, albo wyobrażali sobie, że mogą uleczyć ją\uśmiechami. A nuż to prawda. - Nie masz pojęcia, jakie świry wałęsają się po tym mieście. Ktoś mógłby wślizgnąć się w środku nocy i zadusić ją poduszką - mrucza- ła Bea. - Masz rację. To się czasem zdarza - pfitytaknęła Jessica, zanim zdążyła pomyśleć, co mówi. - Była taka kobieta w domu starców w Chicago... * Nagle Jessice wydało się, że kurczy się bezwolnie, jakby po- dmuch lodowatego powietrza zmroził szpitalny pokój. „David, dokąd się wybierasz?" Jezu Chryste, Jess, jest prawie wpół do drugiej w nocy". Jessica w wyobraźni cofnęła się na werandę, gdzie po powrocie od Alex zastała Davida z kluczykami od samochodu lśniącymi w bla- sku latarni. W naturalny sposób założyła, że gdzieś się wybierał. A jeśli Davi(f podsłuchał jej rozmowę z Alex i zdał sobie sprawę, że przekazała próbkę jego krwi? A jeśli spostrzegł, że wzięła torbę z miejsca, w którym ją położył? (A w ogóle, po co mu była ta krew? Dla niej?) A jeśli zaczaił się na Alex w mieszkaniu i postarał się, by nie zdradziła tego, czego się dowiedziała? A jeśli - tylko załóżmy - wtedy na werandzie naprawdę nie wybierał się gdzieś, ale wracał?! Czy wystarczyłoby mu czasu na przejazd do Miami Beach, dosta- nie się jakimś sposobem do mieszkania Alex, a potem szybki powrót przed nią do domu? Może. O Boże, tak. „...kto pomnaża poznanie, ten pomnaża cierpienie". Te niespodziewane myśli odebrały Jessice oddech. Wpatrywała się w niespokojną twarz uśpionej Alex, bezsilnej na puchatej białej poduszce. Poduszka... Jessica wspomniała słowa matki, które wzbu- dziły niemal żywą powódź obrazów z przeszłości. 288 ŻYWA KREW Poduszka. Uduszenie poduszką. To właśnie przydarzyło się tej kobiecie w Chicago, o której opo- wiadał Peter, Rosalie Tillis Banks. Śmierć i złamanie nosa, wszystko tej samej, spokojnej nocy. Skąd teraz ta myśl? „Nazywali mnie Pająk. Pająk Tillis". Peter powtarzał, że ojciec Rosalie Tillis Banks był muzykiem jaz- zowym. Znikł. Przepadł. David był muzykiem jazzowym w Chicago w latach dwudziestych. Nazywał się Seth Tillis. Znikł. I David miał wykłady w pobliżu Chicago, kiedy zmarła ta starusz- ka, prawda? W Szkole Muzycznej Uniwersytetu Północno-Zachod- niego. Przypomniała sobie, jak często narzeka! na chłód, skarżył się, że mu jej brak, powtarzał, że kiedy tamto się skończy, zrezygnuje z wykładów. < Zbiegi okoliczności towarzyszyły Davidowi. A#x mówiła, że nie ma czegoś takiego jak zbieg okoliczności. Ale dlaczego? Po co zabijać własną córkę? I cz,y naprawdę usiło- wał zabić Alex? Jessica zastanawiała się, czyjej smutek podążał szla- kiem dziwacznych wymysłów, czy równie dziwaczflej prawdy. Musia- ła się tego dowiedzieć. A następnie, gdy Bea ciągle narzekała na bezużyteczność policji, Jessica przypomniała sobie, jak mogła się o tym przekonać. Sy zatrzymał Jessicę na korytarzu, zanim dotarła do biurka. - Prawnicy mają kitka wątpliwości co do tego materiału o miesz- kaniach komunalnych - rzekł. - Wiem, że ci niezręcznie, ale zbliża się termin ostateczny. Bardzo by pomogło, gdybyś miała autoryzowa- ną wypowiedź jeszcze jednej osoby. Jessica wpatrywała się w niego z większą jadowitością, niż zamie- rzała, choć to w niczynj nie mogło rozwiązać sytuacji. To nie do wia- ry, że Sy zawraca jej głowę czymś równie przyziemnym jak artykuł do gazety, gdy życie zwaliło się jej na głowę i miażdżyło swoim cięża- rem. Sy dostrzegł coś w jej oczach i cofnął się o krok. - Hm... rozejrzyj się, jak będziesz miała chwilkę. Zadzwoń tu, tam.Jak Alex? - Wspaniale - skłamała Jessica, żeby tylko dał jej.spokój. Znikąd pojawił się ból głowy. Umiejscowił się za skroniami Jessiki i rozdzwonił w czaszce. Wiedziała, że to tu jest. Że raport policji z Chi- 289 19. UCHROŃ MNIE... UCHROŃ MNIE OD ZŁEGO cago nie zginął, ale dotarł do jej rąk, a ona nawet nie otworzyła koper- ty. Dopiero gdy dobrnęła do biurka i zajrzała do najniższej szuflady, zdała sobie sprawę, że tylko strach bronił jej dojść prawdy. Przez cały czas uważała się za wielkiego krzyżowca szukającego prawdy; ale jedy- nie uciekała przed nią. Ignorowała ją. No, koniec z tym. Od dzisiaj. Gruba koperta leżąca w szufladzie była poplamiona jak wtedy, kiedy goniec dostarczył ją na burko. Policja powiatu Cook. Raport wydziału zabójstw, sprawa Rosalie Tillis Banks. Jessica pamiętała, że pierwszy raz dostała raport w postaci faksu. Portret pamięciowy to była niewyraźna twaf? Murzyna, dodatkowo zniekształcona po skserowaniu. Ale teraz to nie ksero. Jeśli miała tu autentyczny portret pamięciowy - a modliła się, żeby tak było na- prawdę - zobaczy twarz mordercy. Wreszcie wszystko się wyjaśni. POWODZENIA W PRACY NAD KSIĄŻKĄ, napisała czarna sio- stra z biura rzecznika prasowego na żółtej karteczce przyklejonej na pierwszej stronie. Dodała jeszcze śmiechusa. To było tak (fcwnotemu. Jessica przewracała kolejne strony, nie mając odwagi przesko- czyć na sam koniec. Zycie i śmierć Rosalie Tillis Banks, którą ozna- czono tu O od „Ofiara", przesuwały się między palcami Jessiki. P to „Podejrzany". Na stronie piątej napisano, że około czwartej po połu- dniu P spytał o numer pokoju O. Ale nie spytał, czy może ją odwie- dzić. Przedostatnia strona. Jessica czuła bicie serca aż w czubkach pal- ców u nóg. Przoszła do strony ostatniej, portretu pamięciowego. - Witaj, nieznajoma - usłyszała obok kobiecy głos. Jessica podniosła wzrok nie mogąc złapać tchu. To Em, z włosa- mi przyciętymi krócej niż dawniej. Ciąża już się zaznaczała, lekko też zaokrąglając policzki. Jessica wymamrotała coś do koleżanki. W głowie miała kompletną pustkę. Em zajrzała Jessice przez ramię, sprawdzając, co tak miętosi w rękach. - Co się stało? Złe wieści? Jessica nie potrafiła wydobyć z siebie słowa. Rozdział 43 - Cześć. Dodzwoniłeś się do Fernanda Reyesa, wydział zabójstw policji Miami. Akurat nie ma mnie przy biurku... 290 ŻYWA KREW Trzęsąc się bezwolnie, Jessica z trzaskiem odwiesiła słuchawkę automatu upstrzonego graffiti. Już raz, parkując pod redakcją, mia- ła atak hiperwentylacji i przez pełne dwie minuty oddychała do ma- łej papierowej torebki znalezionej w vanie. Teraz płuca znów jej tę- żały. Powinna łykać powietrze, nie oddychać. Zapomniała o czymś tak prostym. Jej samochód stał byle jak, blokując trzy miejsca parkingowe za „Antyanonimowymi Alkoholikami", monopolowym przy Biscayne Boulevard, niecałe pięć minut od domu. Było po czwartej, więc David odebrał już Kirę ze szkoły. Kiedy rozstawała się z nim rano, powiedziała, że po pracy uda się do szpitala odwiedzić Alex. Ostrze- gła, że może się spóźni. - Żaden problem - zapewnił ją David, szczerząc zęby. - W ta- kim razie nie będziemy się przejmować i zjemy wcześniej. Na wspomnienie wyszczerzonych zębów DavidJ*zadygotała. Roz- trzęsiona grzebała w torebce, szukając wizytówki, którą wzięła rano od gliniarza z Miami Beach. A gdzie był Reyes? Musiała do kogoś zadzwonić. Widzi pan, powiedziałaby, mój mąż jest nieśmfertelny. A tak przy okazji, to zabija. Zabił swoją osiemdziesięcioletnią: córkę w Chicago, a kiedy zauważył, że mój przyjaciel dziennikarz i ją możemy wykryć morderstwo, też go zabił. Pamięta pan Petera Doi^pvitcha - zakrwa- wiona przednia szyba pokazana w CNN? Tak, to tamten reporter. A kiedy mąż wykrył, że dałam próbkę jego nieśmiertelnej krwi sio- strze, usiłował ją zabić; Można by powiedzieć, poszedł w cug. Wszyst- ko to jest całkowicie jasne, nie uważa pan? Jessica załkała. Zaniechała szukania wizytówki i zamknęła toreb- kę. Nie mogła powiedzieć tych rzeczy. Nie mogła ich dowieść. I na- wet gdyby policja otoczyła kordonem okolicę i wtargnęła do domu ze śmigłowców oddziału antyterrorystycznego, czy sama chciała, że- by Kira była tego świadkiem? Żeby zobaczyła ojca w kajdankach? Przez ostatnie pół godziny Jessica zmieniała zdanie kilka razy. Najpierw chciała wezwać policję. Potem nie chciała. Potem zdecydo- wała, że jedynym bezpiecznym rozwiązaniem będzie wezwanie poli- cji. I z kolei uznała, że nie powinna tego robić. A co, do diabła, powinna? Było coś takiego. To coś, na co się zdecydowała, i z powodu cze- go pognała pędem do vana chwilę przedtem, zanim się zorientowa- ła, że zapomniała, jak ma oddychać. 291 UCHROŃ MNIE OD ZŁEGO Musi odzyskać Kirę. Musi zabrać Kirę daleko od Davida, bardzo daleko. A wtedy powinna wezwać policję, gwardię narodową, pie- chotę morską, wszystkich. Ale najpierw Kira. Och, ale płuca ją bolały. Jak człowiek się czuje podczas ataku serca? Jessica powoli usiadła w vanie i przyłożyła małą torebkę z dro- gerii do ust i nosa. Torebka natychmiast napełniła się powietrzem, a potem Jessica wchłonęła z powrotem dwutlenek węgla. Wypuściła go, wciągnęła. Wypuściła, wciągnęła. Powoli oddychanie stało się łatwiejsze. Czas wracać do domu. Rozdział 44 Coś gryzło tę kobietę. Coś nowego, poza hospitalizacją siostry. Poprzednio płakała, oddychała do papierowej torebki, czasem pod- czas jazdy łkała i wyzywała Dawita. Mahmoutfżałował, że nie zainsta- lował nowej kamery w miejsce tej, którą Dawit spakował razem z re- produkcjami z stfpialni. Od tamtej pory nadzór ograniczał się do pokoju dziennego, vana i podsłuchu telefonicznego. To były jakieś źródła informacji, ale może niewystarczające. Coś działo się, ale nie mógł dojrzeć co.i, Mahmoud spędził krótkie trzydzieści lat w Domu Mistyków, bo- rykając się z nauką kanalizowania energii pozazmysłowej. Nauczył się dostrzegać aury braci i odczytywał znaczenie subtelnych zmian kolorów, gdy siędział naprzeciw innych uczniów. Ale nie umiał do- strzegać myśli, przeciwnie niż Khaldun, i nawet taki półgłówek jak Ji- ma, któremu brakowało talentu, by wyjść poza sześć języków, pewne- go razu wyzwał Mahmouda na pojedynek, bo odczytał jego myśli, a Mahmoud akurat uważał go za męczącego durnia. Mahmoud nie dostąpił tego daru, nie potrafił przewidzieć, kiedy ustanie deszcz, ile owiec zdechnie, czy też kiedy z zagranicy wróci Poszukiwacz, wio- dąc brata w Życiu. Ale może jednak nauczył się wtedy czegoś? Gdyby zaufał swoim parapsychologicznym zdolnościom, zostałby w tamtym budynku przy Miami Beach, oceniłby, czy siostra tej śmiertelnej naprawdę zgi- nęła po upadku. Siedem pięter! Jak to przeżyła? Jakoś przeżyła. A teraz miał zmysły tak napięte, że aż dostał gęsiej skórki na ramionach. Być może groziło mu niepowodzenie. A zadanie, któ- re Khaldun powierzył mu w zaufaniu, nie było zwyczajnym wyzwa- 292 ŻYWA KREW niem. Być może miał w dłoniach przyszłość wszystkich braci w Ży- ciu. Powinien się tego spodziewać! Khaldun dał mu to do zrozumie- nia, wezwawszy do swojej izby i opisując misję. „Nastał czas sprowadzić Dawita z powrotem. Nastał czas". Wreszcie! Mahmoud palił się do tego. Wtedy nie wiedział, jak Dawit zagubił się między śmiertelnymi. Oczekiwał, że przyjaciel po- wita go serdecznie, gotów do wspólnej podróży. Roześmiał się z rado- ści, gdy Khaldun wydał mu instrukcje. „Nie znajdziesz powodu do świętowania. Po tym nie będziecie już przyjaciółmi. Nie zareaguje na łagodne środki". Mahmoud nie chciał w to uwierzyć. Bo jak? Dawit traktował Khalduna jak ojca utraconego w dzieciństwie na wojnie. Jego upodo- banie do śmiertelnych było niesmaczne, ale nieszkodliwe. Poprzed- nio wiele razy decydował się na odosobnienie, al^ pozostał wierny braciom. Porzucił sławę i rodzinę w Chicago tej samej nocy, której Po- szukiwacze go znaleźli. Nieposłuszeństwo było mu zupełnie obce! Khaldun bystro przeniknął myśli Mahmouda. „Twój brat ma szczere serce, Mahmoudzie. Ąle wycierpiał wiele i jego dusza zaznała ran. Przeznaczenie wykorzystuje bardzo silnych i bardzo słabych, by służyli mu jako narzędzia zmiany. Nawet my nie jesteśmy odporni na zmianę. Ani na przeznaczenie". Sens jego słów był bardzo wyraźny, ale Mahmoud początkowo nie potrafił ich zinterpretować; Khaldun usiłował mu powiedzieć, że Dawit może zniszczyć ich wiekowy pokój. Teraz na oczach Mah- mouda tamta przepowiednia nabierała ciała. Widział, jak Dawit zła- mał Pakt i ujawnił się wobec żony, dziennikarki; odkrył też, że ta po- dzieliła się tą wiedzą z siostrą, lekarką. Mahmoud wpatrywał się w monitory, które miał przed sobą. Da- wit i dziecko byli w kuthni, przygotowywali kolację. Znajdowali się poza zasięgiem kamery, ale słyszał śmiech dziewczynki. Poprzednio widział żonę Dawita w vanie, ale teraz pojazd stał pusty. Dziś wieczór, zdecydował. Musi porzucić plany odwiedzenia szpitala w kitlu chirurga, który znalazł w sklepie ze sprzętem me- dycznym. Fałszywy identyfikator łatwo wydrukował i polaminował własnoręcznie. Siostra i matka żony nacieszą się jedną, ostatnią no- cą życia. Ale nie żona i dziecko Dawita. Mahmoud rozważał wiele sposo- bów, lecz zmuszony do pośpiechu wybrał prostacki. Dostanie się do 293 UCHROŃ MNIE OD ZŁEGO domu Dawita za pomocą klucza uniwersalnego, który przydał się doskonale w mieszkaniu w Miami Beach. Najpierw odwiedzi pokój córki Dawita. Zwyczajny strzał w głowę podczas snu. Pistolet z tłumi- kiem będzie najszybszy. Następnie odwiedzi sąsiedni pokój i zastrzeli śpiących rodziców. Zostawi ciała kobiety i dziecka. Zabierze Dawita; gdy ten się ocknie, uśpi go na tak długo, by we właściwym czasie zakończyć sprawę z dwoma kobietami. Ponieważ musi działać ostrożnie, nie zdoła dokonać czterech zabójstw w jedną noc. Więc w dwie. Za dwie, noce wreszcie uda się w podróż powrotną z Dawitem do braci i podejmie normalne życie. A po tym powie Khaldunowi, że przebywanie w szeregach Po- szukiwaczy przestało mu się podobać. Nie to zamierzał robić. Ostrze- żenie Khalduna okazało się całkowicie prawdziwe; nie znajdywał tu żadnej satysfakcji. Khaldun miał rację, mówiąc po wielekroć, że niepotrzebne za- bijanie śmiertelnych przez nieśmiertelnych to czyste tchórzostwo, nic więcej. Cóż uszlachetniającego w okradaniu już zubożonych? Mahmoud nigdy nie był tchórzem. Monitory pofyskiwałyna broni, gdy Mahmoud ładował naboje. Rozdział 45 Kiedy podjachała, stał za siatką w otwartych drzwiach, otulony w cienie ze splecionych w górze gałęzi, jakby czekał na nią. Był teraz w równej mierze trwałym elementem tego domu jak otaczająca ich roślinność i wyboista ścieżka wiodąca do drzwi. Jessica nie pozwoliła sobie na siedzenie w samochodzie i dumanie, co powiedzieć czy zro- bić. Tak zachowywała się poprzednio, kiedy nie mogła oddychać. Wysiadła z vana i mijając grotę, powlokła się w kierunku Davida. No- gi z trudnością pokonywały dystans. - Ale wcześnie przyjechałaś. Co za niespodzianka - powiedział. Czuła się naga, stając przed nim. Bezradna i naga. Straszna wie- dza rozsadzała ją od wewnątrz, słała swój blask. Absurdalnym zbiegiem okoliczności David był w wyjątkowo do- brym humorze. Miał na sobie obszarpane dżinsy z obciętymi nogaw- kami i wypłowiały podkoszulek z Charliem „Birdem" Parkerem, który kupiła mu na urodziny kilka lat temu. To ubranie było równie boleś- nie znajome jak twarz Davida. W tym momencie wydawał się tak da- 294 ŻYWA KREW lece jej odbiciem, że sama jego obecność przygniatała ją, niemal po- zbawiała równowagi. Zebrała siły, by wytrwać twarzą w twarz z maniakiem. Ale on nie był maniakiem. Był tylko Davidem. Nawet teraz. Uśmiechał się, ła- godnie ściskając za przedramię, wprowadzał do domu, zamknął drzwi. Zwróciła uwagę na metaliczny trzask zasuwanego rygla i po- czuła, jak mięśnie jej tężeją. Nagle ogarnęło ją wyczerpanie obejmujące całe ciało i umysł, może z powodu nadmiernie wzburzonego serca, które ciskało się w piersi. Jak łatwo byłoby wyciągnąć się na kanapie i pozwolić Davi- dowi pomasować sobie stopy. - Mamuuuniaaa! - zawołała uszczęśliwona Kira. Jej głos falował, gdy jak piłeczka zbiegała, podskakując po schodach. - Cześć, skarbeczku. Chodź tu - szepnęła Jessica, witając się z Kirą u stóp schodów. Przyklękła, aby mocniej uffciskać córkę. Ko- łysała się z nią, nie wypuszczając z objęć. - Brakowało mi ciebie dzi- siaj. W tej chwli rozległ się trzask i zobaczyła błysk na ścianie. Znów mięśnie zesztywniały jej na kamień. Odwróciła gwałtownie głowę. Uśmiechnięty David stał po drugiej strofiie pokoju z aparatem foto- graficznym Canona. - Idealnie. To było bezcenn&aijęcie. Tylko się nie ruszajcie. - Tatuś robi zdjęcia przez cały dzień. - Kira poskarżyła się do ucha Jessice, podczas gdy aparat znów wydał trzask. Biel oślepiła Jessicę. - Nie uśmiechnęłaś się, Jess. - Przepraszam - powiedziała. Zabrzmiało to komicznie. Za co przepraszała? Jak, na Boga, mógł od niej oczekiwać, że się uśmiech- nie? - Chyba po prostu jestem głodna. - Ach. W takim razie jesteś gotowa na nasze dzisiejsze niezwykłe danie. - Pizza! - ogłosiła Kira. - Kira i ja napchaliśmy się po same gardło moją domową spe- cjalnością. Pizza pepperoni. Zetrę tylko jeszcze trochę mozzarelli i zrobię jedną wyłącznie dla ciebie. - Wspaniale - powiedziała Jessica, najgłośniej jak potrafiła. Jadąc do domu, wyobrażała sobie wszelkie możliwe scenariusze, między innymi ten, jak wbiega na górę i wrzuca parę ciuchów do torby podróżnej, choćby tyle, by mogła zatrzymać się gdzieś na noc z Kirą. Ale była już w środku, w tym małym domu i wiedziała, że tam- 295 UCHROŃ MNIE OD ZŁEGO to wcale nie wchodzi w rachubę. Torebka, która nadal wisiała jej na ramieniu, to wszystko, co mogła zabrać. To i córkę. Musiała uciec zaraz. Jeśli nie, być może nigdy się jej nie uda. Stała wyprostowana jak struna, ściskając rączkę Kiry. - Tymczasem wyskoczę z Kirą do tego sklepu z lalkami przy na- szej ulicy. To tylko pięć minut drogi. Kira podniosła głowę, zdumiona i zaskoczona. Wyprawa do skle- pu, gdzie sprzedawano lalki antyczne i porcelanowe, roboty Nadine, właścicielki, była rzadkim świętem. To tam Peter znalazł piękną czar- ną lalę i kupił Kirze na gwiazdkę. Na myśl o'Peterze Jessicę tak ści- snęło w gardle, że prawie nie mogła oddychać; David zastygł, zbity z tropu. - Hm... Jeśli chcesz zjeść później, wybiorę się z wami. Rzemyk torebki Jessiki osunął się z ramienia, ale poprawiła go szybkim ruchem. - Nie. Mogę? Po prostu chcę chwilę z nią pobyć. David zmierzył ją pytającym wzrokiem. Miała nadzieję, że wy- mówka poskutkuje; wielokrotnie podkreślała, że musi spędzać więcej czasu sam na sam'(z Kirą - co było źródłem sporów, gdyż David też chciał być w to włączony —ale nigdy tak obcesowo. Już szykował się do sprzeciwu. Stanęłaby na straconej pozycji, gdyż ledwo panowała nad drżeniem wąfg, a Kira na pewno czuła dygot jej palców. Obawia- ła się, że David użyje starej wypróbowanej taktyki: „Kiro, nie chcesz, żeby tatuś też poszedł?" Ale jedynie {ponownie uniósł aparat i zrobił kolejne zdjęcie. Przez chwilę skrył go jasny błysk. - Długo ci to zajmie? - spytał. - Chcę tylko pokazać jej nową lalkę, którą zobaczyłam dzisiaj rano na wystawie. Zupełnie ją przypomina. - Nie miała pojęcia, skąd bierze te kłamstwa, ale witała je z wdzięcznością. Kira wpatrywała się w Davida, czekała. Jessica spostrzegła, iż te- raz nie wystarczało, że mamunia chce ją gdzieś zabrać; Kira musiała być pewna, że tatuś nie ma nic przeciwko temu. Widząc to i po raz pierwszy zdając sobie sprawę, jak dalece pozwoliła Davidowi zawład- nąć ich córką, poczuła falę mdłości. - Baw się dobrze, królewno - powiedział David, puszczając do niej oko. Kira wyszczerzyła ząbki, ściskając Jessicę za rękę. - Chodźmy, mamuń. 296 ŻYWA KREW - Kocham cię, maleńka - rzekł David, podchodząc bliżej. Po- całował lekko Jessicę. Poczuła skurcz w żołądku. David musnął usta- mi policzek Kiry. - Wracajcie gazem. Gdy ciągnąc Kirę za rękę, szła podjazdem, musiała użyć całej si- ły woli, by nie ruszyć sprintem, jak oszalała. Nie mogła tego zrobić. David pewnie stał w drzwiach, nadal je obserwując i pewnie niewie- le dzieliło go od prośby o wspólne wyjście. Herbatnik rozłożył się na ciepłej masce vana i zamiauczał na przywitanie. Kira zamierzała go pogłaskać, ale Jessica nerwowo zacią- gnęła ją do drzwi. Grzebiąc w torebce w poszukiwaniu kluczyków, zerknęła przez ramię w kierunku domu. Drzwi zamknięte. Nigdzie Davida. Nawykowo spojrzała w kierunku otwartego okna sypialni Ki- ry. Tam też go nie było. - Kupisz mi lalę? - spytała Kira. j - Nie wiem - rzekła Jessica, przygryzając warga, by się nie rozbe- czeć. Dopóki nie odjadą, nie może sobie na to pozwolić. Dopóki bezpiecznie nie odjadą. Wtedy będzie mogła zrobić wszystko, co ze- chce, i wyjaśni Kirze sytuację tak, jak uzna za stosowne. - Wsiadaj, skarbie - powiedziała, uchylając drzwi. - Zdejm Herbatnika - poprosiła troskliwa Kirja, drapiąc się na fo- tel. Kot wojowniczo wpatrywał się w Jessicę, nadal w pozycji relaksowej, ani myśląc się ruszyć. f 1 - Zdejmę, skarbie. Zamknąwszy drzwi za Kirą, uniosła kota, czując miękkie futerko na jego brzuchu, i otarte się nosem o jego grzbiet. Kolejny jakże zna- jomy uspokajający zapach, który przypominał jej o sypialni, bezpiecz- nym śnie. Herbatnik zamiauczał, zamruczał. Znowu zebrało się jej na płacz. Pieprzyć to. - Herbatnik jedzie?! -zawołała Kira, zachwycona, gdy Jessica wsa- dziła kota do koszyka i>zatrzasnęła za sobą drzwi, zanim kot zdążył się wygramolić. W przeciwieństwie do Księżniczki nie cierpiał jazd. Przy- pominały mu o wizytach u weterynarza. - Uhm. Wszyscy jedziemy. Jakoś znalazła drżącą ręką stacyjkę. Przypomniała sobie horrory, których nieszczęsna bohaterka nigdy nie potrafi uruchomić auta, lecz van natychmiast zapalił z rykiem. Drzwi Kiry nie są dobrze zamknięte, ostrzegła natychmiast tablica rozdzielcza czerwonym światełkiem i ła- godnym sygnałem dźwiękowym. Powinna zatrzasnąć je mocniej. Jessica zaklęła, potrząsając głową. Nie będzie teraz się tym przejmować. Wrzuć 297 UCHROŃ MNIE OD ZŁEGO wsteczny - powiedziała sobie. Ruszaj. Nie za szybko. Sprawdź w lusterku wstecznym; sprawdź, czy nikogo nie rozjedziesz. Przekonaj się, że nikt nie nadjeżdża. Nie możesz spowodować wypadku. Teraz gazu! Jechały. Na myśl o tym ogarnęła ją histeria i niewiara. Poruszały się. Dąb z tabliczką numeru posesji oddalał się w lusterku i dotarły do skrzyżowania, od którego ciągnęła się prosta droga do Biscayne. Znik- ną w wartJkim ruchu godziny szczytu. Potem autostrada międzystano- wa. Potem autostrada płatna. Udało się. Słodki Jezu. Naprawdę się udało. - Mamuś, moje drzwi nie są dobrze zamknjęte - zauważyła Kira, manipulując przy pasie. - Nie wypadnę? - Załatwię to na światłach, kochanie - szepnęła Jessica, silnie za- ciskając powieki. Trzymajcie się z daleka, łzy. Dom był jeszcze zbyt bli- sko. Ze wszystkich stron samochody. Nikt się nie poruszał. Wszędzie płonęły światła stopu. Herbatnik miotał się; dobiegające z tyłu, pełne przerażenia miauknięcia przeszywały głowę Jessiki. Kark jej zesztyw- niał. Były jak płacz dziecka. Miała nadzieję^ że przeskoczy światła przy monopolowym, ale czerwone wyskoczyłp zbyt szybko i zahamowała gwałtownie. Niech to szlag trafi. 4 • - Popraw mi dfzwi - powiedziała Kira. - Dobrze? Jessica była wystanie takiego zamroczenia, że dopiero gdy wy- skoczyła z samochodu i obiegła go, zdała sobie sprawę, iż mogła się- gnąć do drzwi córki, nie wychodząc na zewnątrz. Poza samochodem natychmiast poczuła się wystawiona na niebezpieczeństwo, naga. Opuściła azyl i stanęła na środku ulicy. Wszyscy ją zauważyli. A jeśli David ją śledził? Palce omsknęły się, gdy sięgnęła do klamki, więc musiała otrzeć dłonie o spodnie. - Uważaj, serduszko - powiedziała, kiedy otworzyła drzwi, a po- tem zamknęła je z całej siły. Gdzieś zatrąbi! klakson. Oszalała ze zdenerwowania popatrzyła na światła. Dalej czerwone. Co za dupek trąbił? Wtem zabrakło jej tchu w piersiach. Czerwony ford tempo stał zaledwie trzy samochody z tyłu, na lewym pasie. Mało nie osunęła się na kolana. Samochód Davida! Jechał za nią cały czas. Przez wieczność stała zastygła na słońcu. Niewielkie znaczenie miało to, że po kilku sekundach zdała sobie sprawę, iż w tempo sie- dzi zwalisty latynoski nastolatek, bynajmniej nie David. I zwracał uwa- gę kierowcy za sobą, że chce zmienić pas. 298 ŻYWA KREW Zanim wsiadła z powrotem do vana, zaledwie na sekundy przed zmianą świateł - wreszcie! - nie potrafiła powstrzymać łez. Łkała. Stojąc długą chwilę na środku Biscayne Boulevard, mało nie zemdla- ła, myśląc, że widzi Davida. Sparaliżowała ją świadomość, że życie, które znała, się skończyło. Po prostu się skończyło. Jej racjonalne myślenie i akceptacja przeszłości Davida, choćby po to, żeby zacho- wać spokój, nie mogły tego zmienić. Kira przyglądała się jej poruszona, też ze łzami w oczach, ale mil- czała. Jessica prawie nigdy nie płakała w jej obecności, bo pamiętała, jakim straszliwym przerażeniem napełniał ją widok płaczącej matki. Jeśli mamusia nie potrafiła z czegoś wybrnąć, nikt tego nie potrafił. Dla dziecka to był koniec świata. A ostatnio nic, tylko płakała. - Wybacz, Kiro - przeprosiła, dusząc się szlochem. Kira przyglądała się mijanemu szyldowi sklepu z lalkami. To był żółty szyld, jakże miły sercu. Odwróciła głowę i z wyciągniętą szyją patrzyła, jak znika, a potem wróciła wzrokiem do Jessiki, jakby chcia- ła powiedzieć, że matka go przegapiła. A Herbatnik zwinął się tuż za Jessicą i piszczał jak oszalały. - Wyjeżdżamy gdzieś? - spytała Kira. r Nadal łkając, Jessica skinęła głową. 'Zatrzymała się na pasie zjaz- dowym, czekając na przerwę w ruchu. Zamierzała pojechać za zna- kami do międzystanowej nr 95. Qel blisko. i - A tatuś? - w głosie Kiry pojawił się łzawy pisk. - Tatuś dołączy do nas. Jedziemy do Disney Worldu. Co za żałosne łgarstwo. Nawet pięciolatka musiałaby być kom- pletnym imbecylem, żeby kupić taką bajeczkę. Ale obietnica jakby uspokoiła Kirę. Ułożyła się wygodnie na pluszowym siedzeniu. Nagle wydała się taka malutka. - Czy przyjdzie potwór, mamuń? - spytała po chwili. Jessica uważnie przyjrzała się córce. Chciała powiedzieć „Nie, skarbie" i wyjaśnić, że to wyjazdowa niespodzianka. Ale żadna odpo- wiedź nie mogła przejść jej przez gardło. Rozdział 46 Wydawało mu się, że oszaleje w tej ciszy. Była to wielka cisza domu jakże nierozsądnie pozbawionego muzyki, dotąd zawsze obecnej, tuszującej godziny pustki. Gdy stał przy oknie, wpatrując się w zastygły ogród, łagodne brzęczenie owa- 299 UCHROŃ MNIE OD ZŁEGO dów było echem jego samotności, potęgującym nieobecność wszel- kich innych dźwięków. W jednej straszliwej chwili zrozumiał, że ta cisza nie jest pusta, coś wyraża. Wiedział to, jeszcze zanim teściowa zadzwoniła ze szpi- tala, dziwiąc się milczeniu Jessiki i zawiadamiając o bliskiej opera- cji Alex. Wiedział, zanim znalazł numer telefony „Salonu lalek" przy Biscayne Boulevard i sympatyczna kobieta z Bahamów prowa- dząca sklep poinformowała go, że nie widziała Jessiki. Szykowała się zamknąć interes wcześniej, bo od drugiej[.nie było psa z kulawą nogą. - Lato - narzekała. - Latem wszystko tu zamiera. Tuż po piątej zadzwonił Sy, prosząc Davida, abyjessica zaraz się z nim skontaktowała. Chodziło o jakąś prawną kwestię dotyczącą ar- tykułu. Bez zgody Jessiki nie mógł iść do druku. Z tego, co mówił re- daktor, wynikało, że wyszła w pośpiechu, nie*2Óstawiając żadnej wia- domości. Czy wszystko w porządku? W Domu Mistyków, którego Dawit nigdy nie odwiedzał, poza ceremoniami przewidującymi najważniejsze wydarzenia w roku, wróżbici nazywali to przeczuciem. Najmocniej doznał go tamtego dnia z Adelą, kiedy zatrzymali się przy drzewie nad rzeką. I teraz znów. Czuł tak silny skurcz w żołądku, że oczy zaszły mu łzami. Siedział na parapecie z nadzieją, że van pojawi się i lęki prysną. Lecz im dłużej siedział, tym bardziej nabierał pewności. Do tej pory dwa, nawet trzy razy dało się pojechać do sklepu z lalkami i wrócić. Z jakiegoś niepojętego powodu Jessica zabrała Kirę i wyjechała. Początkowo zadręczał go niepokój. Dawit miał całkowitą pew- ność, że to Mahmoud odpowiada za zamach na Alex, chociaż zanie- dbanie i wynikłe stąd niepowodzenie były wielce nietypowe. Dawit nie znajdywał uzasadnienia czynu. Tłumaczyłaby go jedynie chęć ostrzeżenia. Mahmoud mógł równie łatwo skrzywdzić Jessicę i Kirę. Być może groził Jjessice i dlatego też uciekła. A może Mahmoud wybrał odmienną drogę działania. Spotkał się z Jessicą i opowiedział jej różne fragmenty życiorysu męża: o tym, jak lubił ścinać głowy, gdy był wojownikiem, lub okazy- wał niepohamowane rozpasanie w burdelach. Te rzeczy byłyby dla niej szokiem. Lub, co bardziej prawdopodobne, ujawnił jej najśwież- sze występki Dawita - zabicie Petera i wujka Billy'ego. To z pewno- ścią popchnęłoby ją do ucieczki! Czemu nie przewidział, że Mah- moud był zdolny do czegoś podobnego? 300 ŻYWA KREW Teraz przypomniał sobie dziwny wzrok Jessiki, gdy weszła do do- mu. Był przekonany, iż powtórnie dostrzeże tę konsternację i pust- kę w oczach, gdy będzie wywoływał fotografie. Poprzednio uważał, że nadal martwiła się o Alex, i tej nocy zamierzał wziąć ją w ramiona, utulić do snu łagodnymi pocałunkami, które rozproszą zły nastrój. Ale jeśli tym razem jej oczy były puste z jego powodu? To nie mogło być prawdą. A jednak było. Niepokój ustąpił miejsca nowemu nieznanemu uczuciu: rosną- cej wściekłości. Został zdradzony, najpierw przez Mahmouda, teraz przez Jessicę. Po wszystkim, co jej opowiedział, ryzykując oburzenie całego bractwa, zostawiła go, pozbawiając możliwości obrony, roz- proszenia jej niepokojów? I do tego zabrała córkę? Kira przepadła. Niecałą godzinę temu była w domu, dokładnie w tym pokoju. Teraz została mu ukradziona. Dawit poczuł, jak wstrząsa nim gniew, smuteląf lęk. Fale namięt- ności zalewały mu rozum, gdy siedział bezradny przy oknie. Lecz cierpienie, tak dobrze znane znużonej psychice, nie pokona go. Nie zrezygnuje i nie będzie żył w bólu. Już nie. Nigdy więcej. - Na duszę mojego ojca - rzekł głosem wojpwnika, którym był tak bardzo dawno temu - moja żona i dziecko bęidą ze mną. Przysię- gam. Wypowiedział ostatnie słowa^tak chrapliwiei że były ledwo sły- szalne, nawet w ciszy domu. - Na zawsze. Na zawsze. Rozdział 47 Jessica nie pozwoliła sobie na przystanek - wyjąwszy złożenie opłaty przy wjeździe^ na autostradę, gdy zapytała, jak najszybciej opuścić stan - dopóki nie znalazły się w powiecie Palm Beach, po ponadgodzinnej jeździe. Z radością jechałyby nawet wtedy, ale Kira bez przerwy domagała się przerwy na siusiu. I chociaż Herbatnik, zwinięty obok dyndających stóp Kiry, zamilkł na ostatnie kilka mi- nut, to dyszał i wyraźnie chciał pić. Nie wspominając o jedzeniu. Do diabła, sama nic nie zjadła, pominąwszy rano bułeczkę w szpita- lu. Nic dziwnego, że miała mdłości i bóle brzucha. Była prawie szó- sta wieczór. - Gdzie jesteśmy? - zapytała sennie Kira, usiłując dojrzeć coś ponad tablicą rozdzielczą, gdy Jessica zjechała z autostrady. 301 UCHROŃ MNIE OD ZŁEGO - W zachodnim Palm Beach. Pamiętasz, gdzie zatrzymaliśmy się po drodze do Disney Worldu? Pamiętasz tych wszystkich kierowców wielkich ciężarówek? I tam są... toalety! - Starała się robić wrażenie podekscytowanej, zamienić koszmar w zabawę. Zachmurzona Kira wcale nie była rozbawiona. - Chce mi się pić. - To kupię ci soku, dobrze? Dzięki Bogu nie potrzebowała benzyny. Van miał w dalszym cią- gu pół baku. Pełnoobsługowy kompleks sprajviał wrażenie nowego, pomalowany na różowo i szmaragdowo jak budynki w stylu art deco w Miami. Zapachy z konkurujących jadłodajni 'sprawiły, że ślinka na- biegła Jessice do ust. Umierała z głodu. Dopiero gdy zakończyła wyprawę z Kirą do toalety i stanęła przed automatem z sokami, szukając drobnych, zdała sobie sprawę, że w portfelu ma tylko dwa dolary i kilka centówek. Serce zabiło jej mocno. Czując znajomą panikę, rozejrzała się dzikim wzrokiem po holu. * W ścianie znajdował się bankomat, obok zestawu broszur infor- mujących o atrakcjach turystycznych Florydy. - Dzięki ci, J&zu - szepnęła. Miała mnóstwo kart kredytowych, ale korzystanie z gotówki było jedynym bezpiecznym sposobem. Równie dobrze mogła wybrać cały limit, tyle setek, ile maszyna wy- płaci. - Mamuń, Herbatnikowi jest gorąco w samochodzie - powie- działa Kira, gdy Jessica wsunęła do szczeliny kartę banku Barnetta. - Wiem, złotko. Niedobrze byłoby go tu wypuszczać. Wrócimy za dwie minutki, obiecuję. Tekst na monitorze bankomatu zaskoczył ją: KARTA NIEWAŻNA. Maszyna zapiszczała. Tym razem ślina zebrała się w gardle Jessiki. Bankomat miał logo „Honor", a Barnett działał w tym systemie. Co u diabła? SKONTAKTUJ SIĘ Z INSTYTUCJĄ FINANSOWĄ, oznajmiła maszyna wydając kolejny pisk. Jessica wyciągnęła drżącą rękę, oczekując karty, ale nic się nie wysunęło. Następny napis głosił zie- lonymi literami: WITAMY SERDECZNIE. Zaproszenie do następ- nego klienta, by włożył kartę. - Co... -Jessica uderzyła podstawą dłoni w monitor. - Co, na Boga? - Zjadł pani kartę - usłyszała zza pleców męski głos z południo- 302 ŻYWA KREW wym akcentem. Odwróciła się niemile zaskoczona. Brodaty biały w podkoszulku z Grateful Dead, przeświecającym na wielkim brzu- chu, stał za nią w kolejce, skrzyżowawszy ramiona na piersi. - Przyda- rzyło mi się raz, kiedy nad morzem zapomniałem zrobić przelew i podpisywałem na prawo i lewo czeki bez pokrycia. Mogą to załatwić w banku. - Bank jest zamknięty - powiedziała bezradnie Jessica, jakby nieznajomy mógł jej zaoferować jakieś rozwiązanie, pocieszenie. Mężczyzna wzruszył ramionami, nie mówiąc nic więcej. Może uważał, że prosi go o pieniądze? A nie prosiła? - Mamuń... - nalegała Kira, ciągnąc ją za nogawkę spodni. Wtedy zrozumiała. David musiał coś zrobić i bankomat zabrał jej kartę. Może oczyścił, zamknął rachunek. Może bank w jakiś spo- sób potrafi ją wyśledzić i właśnie ujawniła, gdzie przebywa. Złapała Kirę za rękę i pociągnęła za sobą, nie*oglądając się na brodacza. Kolana się jej trzęsły. Musiały jechać. Nie były jeszcze bez- pieczne. Zatrzymała się jak wryta przy północnych drzwiach automatycz- nych. Zapomniała o kocie. Potrzebował wody. A|b teraz nie mogła się tym zająć. Wybiegła za drzwi, wlokąc Kirę. Ucijekła. Nie powinny były się zatrzymywać. Nie mcigła teraz myśleć o tym, że powinny zjeść, że niedługo trzeba zatrzjjpiać się po benzy- nę i że gdy zajdzie słońce, będzie zdenerwowana, zmuszona prowa- dzić samochód nocą. - Mamuń, czemu" uciekamy? - spytała Kira. - Spieszymy się, tylko tyle - odparła. - Tatuś przyjedzie? Dobry Boże, oby nie - pomyślała. -Jeszcze nie, Kiro,- powiedziała. Z piskiem opon skręciła na autostradę. Znów zaczęły się okrop- ne miauczenia Herbatnika. . Do czego jeszcze był zdolny David poza tym, że pozbawił ją pie- niędzy? Nie wiedziała. Ale ogarnięta głębokim lękiem, była przeko- nana, że wkrótce się dowie. Zdecydowała się na Georgię. Pojedzie płatną autostradą do mię- dzystanowej nr 75 na północ od Orlando, jak poradzono jej przy wjeździe na autostradzie, i stamtąd prosto do Macon. Mieszkał tam przyrodni brat Bei, którego Jessica znała jako „starszego wujka" - na nazwisko miał Gillis albo Giles - nie pamiętała jak. David na pewno 303 UCHROŃ MNIE OD ZŁEGO go nie znał. Tam, u rodziny, zatrzyma się i zdecyduje, co dalej. Bę- dzie miała czas bezpiecznie się zastanowić. Mając plan, poczuła się lepiej. Żałowała, że jakoś nie ostrzegła matki, ale była przekonana, że Bea i Alex są w szpitalu pod ochroną. David nie ośmieliłby się ich tam skrzywdzić. Szpital Jacksona, pełniący funkcję pogotowia ratun- kowego powiatu, nigdy nie był opuszczony nocą jak dom starców w Chicago. Gdy tylko Bea zda sobie sprawę, że Jessica i Kira znikły, prawdopodobnie założy, iż pokłóciła się z Dayidem. Pomartwi się ja- kiś czas, ale chyba niedługo. Jessica zadecydqwała, że nawiąże z nią kontakt następnego dnia, z Macon. I z policją. To też musiała zrobić. Portret pamięciowy, który wsa- dziła z powrotem do szuflady biurka, będzie wystarczającym dowo- dem dla Reyesa. Zostawi mu wiadomość przy następnym przystanku, tak że otrzymają najpóźniej do rana. r,J•"" David byłby głupcem, gdyby ją teraz ścigał. Czy żywiła potajem- ną nadzieję, że najzwyczajniej zrezygnuje i zniknie, unikając policji? Nawet teraz, po wszystkim, co zrobił? To wyglądało na jedyne właści- we rozwiązanie. Musiał wrócić do siebie. Bez względu na to, kim był, do czego przynależał, w jej świecie był dziwadłem. Niech to szlag! Zakazała sobie myśleć o Davidzie, bo droga była śliska od mżawki* a łzy prawie zasłaniały widoczność. Teraz musi za- jąć się czymś innym. Skupi się na szczegółach. Dochodziła dziewiąta, a jechała już prawie cztery godziny. Zielo- ne znaki drogowe informowały, że do Orlando jest sto kilometrów; każda wielka reklama stacji benzynowej albo tablica zajazdu infor- mowały, że tu sprzedają bilety do Disney Worldu. Co kilka kilome- trów widniał nowy znak w kształcie uszu Myszki Miki. Jessica dzięko- wała Bogu, że Kira zwinęła się do snu. Zmęczyła ją gra w litery. Utknęła przy „q" i wreszcie usnęła. Prawdopodobnie jednak będzie zawiedziona, że «ie pojechały do Disney Worldu, chociaż pewnie już się tego spodziewała. Jessica włączyła radio. Ściszyła je i znalazła stację nadającą rhythm and bluesa. Przerywane trzaskami dźwięki muzyki zastępo- wały paplaninę Kiry. Im bliżej miasta, tym sygnał był silniejszy. Z powodu kota nie mogła zaoszczędzić benzyny, wyłączając kli- matyzację i otwierając okna, nie przy tym upale; Peter opowiadaljej kiedyś, że za studenckich lat kot zdechł mu w samochodzie na dłu- giej trasie bez klimatyzacji. Wskaźnik informował, że bak jest pusty. 304 ŻYWA KREW Będzie musiała zatrzymać się na stacji lub zostanie unieruchomiona. Nie miała wyboru. I musiała coś zjeść. W brzuchu burczało jej coraz głośniej, a ból głowy dokuczał tak, że nie pomógłby nawet trzyda- niowy posiłek i aspiryna. Nie mogła podjąć gotówki. Jako że wyczerpała zarówno Visę, jak i Discovery, musiała zjechać przy najbliższej sposobności i znaleźć stację honorującą American Express. I mieć nadzieję, że David o tym zapomniał. Na szczęście większość dużych stacji benzynowych miała mini- markety, więc będzie mogła kupić coś gorącego, ciasteczka z dże- mem i owoce dla Kiry na śniadanie, jedzenie dla kota, może nawet podsypkę. Herbatnik milczał dwie godziny bez przerwy, ale teraz wiercił się niebezpiecznie blisko pedału hamulca. Jessica uwielbiała Herbatnika, ale żałowała, że go zabrała. To było idiotyczne. Jeszcze jeden kłopot na głowie. f Niech to szlag. Naprawdę musiały się zatrzymać. Wzdłuż autostrady reklamowały się stacje benzynowe i jadłodaj- nie należące do wielkich sieci. Zielone tablice sterczały na wielgach- nych słupach wyrastających nad wierzchołkami Ibsen. Niecały kilo- metr na północ dostrzegła kolejne sktipisko śjviateł. Trzy stacje benzynowe i Comfort Inn. Motel. Czy odważyć się na posiój, odpoczynek? Chociaż to idio- tyczne - nie zmrużyłaby oka, bojąc się, że David wypatrzy ich na par- kingu. Chciała oddalić się najdalej, jak to możliwe. Tylko benzyna i żywność. Potem z powrotem na drogę. - Chcę porozmawiać z tatusiem - oświadczyła Kira ledwo rozbu- dzona po tym, jak Jessica wytrąciła ją ze snu. Była bliższa łez niż kie- dykolwiek w ciągu dnia. - Ciii - powiedziała Jessica, całując ją w czoło, całe w czerwo- nym blasku neonowego światła z wystawy stacji benzynowej. - Poroz- mawiasz. Spróbuję do niego zadzwonić, dobrze? Alę w tej chwili mo- że nam się nie udać. - A gdzie on jest? - zajęczała Kira. - Spotka się z nami jutro, skarbeczku. Jessica mówiła to wszystko, mimo że w gardle miała wielką klu- chę. Owszem, planowała rozmowę telefoniczną, ale nie do tatusia. Ochronny mur kłamstw wkrótce runie. Czy nie lepiej pomału wyja- wić Kirze prawdę, powiedzieć, że porzuciła tatusia? Nie mogła tego zrobić. Jeszcze nie. Wtedy sama będzie musiała stawić temu czoło. 20. UCHROŃ MNIE... 305 UCHROŃ MNIE OD ZŁEGO Kira rozchmurzyła się trochę w małym minimarkecie, gdy Jessi- ca pozwoliła jej wybrać baton i plastikową zabawkę z gumą balono- wą. Tymczasem Jessica przemierzała wąskie przejścia, gromadząc ko- nieczne rzeczy: szczotkę, szczoteczki do zębów, jedzenie i miskę dla kota, wodę w butelkach, krakersy. Była podsypka, ale bez pudła. Trudno. Herbatnik będzie musiał załatwiać się na podłogę vana. Tłuste pomarszczone hot dogi spoczywające na kratkach pie- karnika wyglądały, jakby miały po dwa dni, ale na widok mięsa żołą- dek Jessiki zareagował żarliwym burczeniem. Przygotowała sobie dwa i zjadła już połowę pierwszego, zanim dotarła^ do kasy z pełnymi rę- kami zakupów. Kira niosła kitekat. Mężczyzna za szklanym przepierzeniem był czarnym bratem w średnim wieku. Krawędź jego łysiny tworzyła idealnie lśniące „U". Na ladzie leżał broszurowy, zniszczony egzemplarz „Waiting to Exhale" Terry McMillan. Widząc książkę, Jessica uśmiechnęła się, rozluźnio- na. Przyjemnie było ujrzeć czarnego brata czytającego książkę czar- nej siostry. < - Holender! -Wygląda, że ktoś zapomniał się spakować - powie- dział. - A kim jestita śliczna maleńka pani? Jak się nazywasz, śpiosz- ku-bamboszku? .L- Kira nie zareagowała uśmiechem ani słowem, więc Jessica od- powiedziała za nią. - Proszę wybaczyć, że jest taka naburmuszona. Mamy kawał dro- gi za sobą. . - To wszystlto dla pani? - spytał sprzedawca. -Wezmę benzynę. Pierwsze stanowisko - powiedziała Jesicca, wręczając kartę American Express i zmówiwszy po cichu modlitwę. - W porządku. Wprowadzę ją, a kiedy pani wróci, podam, ile będzie za wszystko. Jessica, nie mrugnąwszy okiem, wpatrywała się, jak przesunął kartę przez czytHik komputerowy. Po chwili maszyna wydała wysoki pisk i Jessica odetchnęła z ulgą. Przyjęta. Ale sprzedawca skrzywił się i powtórnie wprowadził kartę. -Jakiś błąd. Czytnik wariuje. Jak teraz nie przyjmie, wprowadzę numer ręcznie. Ten sam sygnał. Gniew i zdenerwowanie sprawiły, że twarz Jessi- ki była napięta jak maska. Kiedy mężczyzna wystukiwał kolejne cyfry, wiedziała, że karta nie będzie przyjęta. Podniósł wzrok, spoglądając na Jessicę nad oprawkami okularów. 306 ZYWAKREW - Mówi, że muszę zadzwonić. Miała pani jakiś kłopot z tą kartą? - Raczej nie - odpowiedziała szeptem. Mężczyzna przyglądał się jej dłuższą chwilę z nieprzeniknionym wyrazem twarzy. Wreszcie sięgnął po słuchawkę. - Proszę wybaczyć. Podczas gdy podawał szyfry numeryczne, skończyła jeść pierw- szego hot doga. Przełykanie sprawiło jej trudność. Jak poradzi so- bie bez pieniędzy? Czy David załatwił ją tym sposobem? Jeśli tak, nie wystarczy zostawienie wiadomości Reyesowi, musi zadzwonić na po- licję. Zaraz. Sprzedawca rozmawiał monosylabami, wciąż patrząc na Jessicę. Wreszcie westchnął, odłożył słuchawkę i rzekł patrząc prosto w peł- ne niepokoju oczy: - Hm, proszę pani, mówią, że dziś zgłoszono kradzież tej karty. Jessica zamknęła oczy, załamana. f - Niech to szlag... - Nie skonfiskuję jej, jeśli pokaże mi pani dokument tożsamości ze zdjęciem, ale coś mi się zdaje, że potrzebuje pani wyjaśnić parę spraw z tymi facetami. T Drżącymi rękami Jessica szukała w p*brtfelu prawa jazdy. - Nie mogę w to uwierzyć - powiedziała. - To mój pieprzony mąż.... Mój... - Mój pieprzony męćulek. - Przygryzła język, przypo- minając sobie, że ma u boku Kirę. Łzy bezradności napłynęły jej do oczu. - To pomyłka. Proszę. Miałam wtedy dłuższe włosy. Bardzo starannieprzyjrzał się prawu jazdy, potem Jessice. Wresz- cie uśmiechnął się i oddał oba kartoniki. - Teraz chyba jest pani ładniej. Lubi pani tę Toni Braxton, pio- senkarkę. Dziewczynka podśpiewuje jej kawałek - powiedział. Jessica szukała w portfelu mniej używanej karty, o której David mógł nie wiedzieć. Niech go cholera. W takim razie po prostu za- dzwoni na pieprzoną policję. Nie załatwi jej tak łatwo. Jeśli myśli, że tylko sobie żartowała, mylił się. - Hm... może mam tu coś jeszcze innego... Mężczyzna wskazał ręką. - A co z tą kartą Mobila? - Przyjmujecie je? - spytała zdumiona i pełna wdzięczności. Zło- żyła o nią podanie na pierwszym roku i nie używała od dłuższego czasu. - Spróbowalibyśmy nie przyjmować. Przecież to Mobil. 307 UCHROŃ MNIE OD ZŁEGO Jessica czuła taką ulgę, że prawie wybuchnęła śmiechem. Karta Mobila zostanie przyjęta, była tego pewna. Gdyby nie szklane prze- pierzenie, uściskałaby tego człowieka. Nie powiedział niczego wprost i nie zadawał żadnych pytań, ale wiedziała, że on wie, że coś jest bar- dzo nie w porządku. I chciał pomóc czarnej siostrze. - Chcę zadzwonić do tatusia - powiedziała Kira, kładąc na la- dzie swojego milky waya. - Wiem. Zaraz zadzwonimy, kiedy tylko ten miły pan wszystko podliczy. Wezmę klucz, żebyś mogła skorzystać z toalety na tyłach, i zadzwonię do tatusia. Widzisz tamten telefon? Obiecuję, że zadzwo- nię, i sprawdzę, czy tatuś jest w domu. Jessica oczami pełnymi smutku spojrzała na sprzedawcę, potrzą- sając głową. W milczeniu skinął głową. Kiedy skończył, suma na ka- sie wyniosła tylko pięć dolarów. Jessica wiedziała, że prawdziwa kwo- ta musi być trzy razy wyższa, nawet więcej. Rozdziawiła usta. - Dziś wieczór mamy wyprzedaż - powiedział. - Dodam jeszcze dziesiątkę za benAnę i może panj podpisać rachunek. Potem proszę napełnić bak. - Dziękuję - rzekła Jessica, zbyt wzruszona, zażenowana i pora- żona nowym zmaćtwienieni, by chociaż spojrzeć sprzedawcy w oczy. Rachunek za benzynę też był na pewno wyższy. Nagle stała się obiek- tem dobroczynności. - Powodzenia z tym telefonem - rzekł. I po znaczącej pauzie dodał: - Mam nadzieję, że wszystko ułoży się dobrze. Jessica skinęła głową. Odebrało jej mowę i musiała kilkakrotnie zamrugać, by pozbyć się łez. Rozdział 48 Nierzucający się w oczy biały ford sedan wjechał na parking Mo- bila przy skrzyżowaniu Yeeham obok zjazdu nr 193 autostrady Flory- da. Ustawił się w ciemnym kącie obok dwóch wielkich zamkniętych pojemników na śmieci. Zgasły reflektory, potem silnik. Kierowca sie- dział dłuższą chwilę w samochodzie. Był to niezwracający uwagi mężczyzna. Brak zarostu, ciemna karnacja wpadająca w brąz. Miał na sobie dżinsy i mimo upału błękit- ną wiatrówkę z nadrukiem Marlinów z Florydy. Przeszedł po spryska- nym ropą betonie do minimarketu stacji. Nie wszedł do środka. Je- dynie stojąc przy witrynie, rozejrzał się po wnętrzu. 308 ŻYWA KREW Początkowo nie dostrzegł nikogo poza Murzynem w okularach czytającym książkę przy kasie. Gdy starannie omiótł wzrokiem jasno oświetlone przejścia między półkami, zobaczył w tyle kobietę. Obła- dowana zakupami stała przy automacie telefonicznym. Nie zauważył dziewczynki, ale musiała tam być. Gdy Mahmoud wlókł się kilometr za vanem, widział w monitorze, jak żona Dawita budzi i zabiera cór- kę do środka. Uznał, że los mu sprzyja. Nie miał w vanie urządzenia lokalizu- jącego, tak że chociaż widział żonę Dawita i słyszał każde słowo, mógł ją łatwo zgubić, gdy zaskoczyła go, uciekając z dziewczynką. Spóźnił się z pogonią. Prawdę powiedziawszy, założył mylnie, że pojedzie międzystanową nr 75. Dopiero gdy usłyszał ją rozmawiającą przy wjeździe na autostradę Floryda, ustalił lokalizację vana, ale nie kie- runek jazdy. Do tego, gdy znalazł autostradę, minaj ściganego vana i był o dwie minuty za postojem dla ciężarówek n j północ od Palm Beach, kiedy usłyszał, jak kobieta mówi dziewczynce, że się tam za- trzymają. Teraz wiedział, że nie ma wiele czasu. Nie mógł załatwić sprawy na stacji benzynowej, ponieważ szklane przepiefzenie kasjera nie- wątpliwie było kuloodporne - nieszczęśliwym zbiegiem okoliczno- ści Amerykanie stale ze sobą wojowali -i prawdopodobnie sprze- dawca odpowiedziałby ogniem na-ogień. To byłaby katastrofa. Jedynie podszedł zdecydowanym krokiem do vana, którego oby- dwie przednie szyby były częściowo opuszczone. Widząc Mahmouda i rozpoznając jego zapSch, kot stanął na tylnych łapach przy oknie i zamiauczał. Mahmoud spróbował otworzyć drzwi od strony kierow- cy. Zamknięte na klucz. Gdy wsunął do zamka klucz uniwersalny i z łatwością otworzył drzwi, usłyszał w safnochodzie serię trzasków. Kot spróbował go zaatakować, lecz uderzył go tak, że zwierzę frunęło przez fotel pa- sażera. Fuknęło na napastnika, doszło do siebie, i znikło gdzieś z tyłu. Tylne siedzenia. Może powinien po prostu schować się i zasko- czyć żonę i dziecko Dawita? Nie. Z tymi torbami zakupów kobieta będzie musiała się wypa- kować i mogłaby go zbyt szybko odszukać, zanim wyjedzie na rozle- głą otwartą przestrzeń ciemnej drogi. Mahmoud znalazł dźwignię pod kierownicą, pociągnął i maska komory silnika otworzyła się z głuchym stuknięciem. Kolejny raz 309 UCHROŃ MNIE OD ZŁEGO obejrzał się w kierunku minimarketu i nie dostrzegł zmiany. Jeszcze kilka sekund i. będzie po wszystkim. Jasne światło latarni umożliwiło mu znalezienie bezpieczników. Palce Mahmouda sunęły po drucikach z precyzją chirurga. Nie za mocno. Nie tak, by auto nie zapaliło. Ale miał nadzieję, że wystarcza- jąco, by nierówności nawierzchni wytrzęsły końcówkę przewodu, co przerwie dopływ prądu. Nie miał czasu na taką dokładność, jakiej by sobie życzył, tak że zatrzaskując maskę, zdawał sobie sprawę, że pozostaje wiele niewia- domych. Czy auto nie za szybko się zatrzyma? Wcale się nie zatrzy- ma? Pozostaje jechać za kobietą i czekać. Jeśli ten plan zawiedzie, za jakiś czas przestrzeli opony, tam gdzie ruch będzie mniejszy, i dokończy zadanie. Pokręcił głową, upokorzony tą myślą; strzelanina na szosie, jak w jakimś prostackim amerykańskim filmie. Ten plan rozśmieszyłby Dawita, gdyby w grę nie wchodziła jego żona i dziecko. - Kłopoty z wozem? - spytał przechodzący mężczyzna w szor- tach. Akcent zdradzał angielskie pochodzenie, nieco na północ od Leeds. *> Mahmoud uśmiechnął się miło. -Już wszystko gra - rzekł. Rozdział 49 Lotnisko Międzynarodowe Miami, miasto samo w sobie, tego wieczoru tętniło życiem. Gdzie Dawit spojrzał, widział rodziny: ojco- wie prowadzili córki za rękę, matki beształy synów, objuczone pleca- kami pary nastolatków człapały ze znużeniem na twarzach. Były tam wszelkie rasy i narodowości, ożywione miriadem celów. Te istoty przeżywały swoje krótkie życie z taką pasją i namiętnością; chyba to właśnie przyciągało go do nich. Ogłuszający wielojęzyczny hałas ha- li przypominał Dawitowi „Casablankę", Afrykę Północną podczas wojny. Miejsce zatłoczone, w którym jednak można cierpieć samot- ność. Zapragnął wsiąść na pokład jednego z samolotów, prawie nie patrząc, gdzie go uniesie, i uciec od smutków ostatniego pobytu wśród śmiertelnych. Wychwytywał fragmenty niezliczonych mieszających się rozmów. Niemieckie małżeństwo kłóciło się o miejsce noclegu. Brazylijskie nastolatki martwiły się, ponieważ zagubili się ich rodzice. Starzec 310 ŻYWA KREW z Argentyny skarżył się dorosłemu synowi, że ma zbyt wiele lat na tak dalekie wyprawy. Ale ośrodkiem tego wszystkiego była miłość. Wspólnota. Zycie złączyło tych pojedynczych osobników i związali się ze sobą. Jeśli ktoś się zgubił, kochająca osoba szukała go, aż znalazła. Zdarzały się kłót- nie, spory i narzekania, a jednak zawsze nad tym wszystkim przewa- żała więź. Taka była natura ludzka bez względu na to, czy chodziło o śmiertelnych, czy nie. Tak niewielu ludzi było tu samotnych. Tylko on. Czasami, gdy spoglądał na tłum, był pewien, że widzi Mahmou- da, jak pojawia się i zbliża. Niech będzie, jak ma być - myślał Dawit. Jeśli Mahmoud się pojawi, po prostu uda się za nim. Nie będzie się kłócił. Od razu powinien był wyjechać. Pozbawiony sił oparł się o jeden z automatów telefonicznych, wiszących wkoło. Nie potrafił się nawet zmusić, bystać prosto. Gdy- by tylko był w stanie rozpłynąć się w ziemi, zniknąć w ciemności, uci- szyć myśli. . Jak bardzo kochał Jessicę? Czy Kirę? A może tylko rozkoszo- wał się tym, że wreszcie znalazł prawdziwą rodzii?ę? Niewykluczone, że mogłaby to być byle kobieta, byle dziecko. Jeśli to prawda, to z czasem znalazłby satysfakcję wszędzie indziej. Mógłby zacząć jesz- cze raz. $ L Dawit przełknął łkanie, wyobrażając sobie twarz Kiry i wspomi- nając czuły dotyk Jessiki, jej śmiech, spełnienie, jakiego czasami do- świadczał, gdy przebyWałi tylko w trójkę. Nigdy nie udawało mu się przekonać Jessiki, że jedynie takie chwile warto ciułać. Jaką wartość miała jej praca? Czemu nie mogliby uczyć Kiry w domu? Co za iro- nia losu, że śmiertelni, którzy mieli najmniej czasu, byli skłonni tak go marnować z dalaNod ludzi, których kochali. Ich czas był tak kfótki. Nie, śmiertelnych nie dawało się wymie- nić jednych na drugich. Musi odzyskać Jessicę i Kirę. Bez względu na to, jak niewiele szans będą miały jego ślepe wysiłki, bez względu na to, jak długo będzie poszukiwał, znajdzie żonę i córkę. Z westchnieniem sięgnął po słuchawkę i wystukał numer, które- go nauczył się już na pamięć. Zanim zdecydował się wyjechać z do- mu, dzwonił co pól godziny. Gdy tylko znalazł się na lotnisku, na chwilę nie oddalał się od telefonu. Chociaż jego plan był nieco na- ciągnięty, w nim pokładał jedyną nadzieję. - Obsługa posiadaczy kart płatniczych - odezwał się męski głos. 311 UCHROŃ MNIE OD ZŁEGO Dawit monotonnie powtórzył swoje nazwisko i numer karty. Po- przednio dwukrotnie rozmawiał z kobietą imieniem Valerie. Kolejny raz opowiedział swoją historię. Jakiś ślad? - Proszę czekać - powiedział mężczyzna i Dawit usłyszał stukot klawiatury. Zamknął oczy. To byl szósty telefon. Rosło w nim coraz silniejsze przekonanie, że plan jest jednak bezużyteczny. Chwile otu- chy będą coraz rzadsze i zostanie tylko rozpacz. - Panie Walde, była próba poboru z konta. Na stacji benzyno- wej w wyższym rejonie stanu, niecałe dziesięć minut temu. Dawit tak pragnął usłyszeć tę wiadomość,.że początkowo się po- gubił. Informacja jest prawdziwa czy to tylko wytwór wyobraźni? Stał prosto, trzymając słuchawkę obiema rękami, ale nie potrafił otwo- rzyć ust i przemówić. Mężczyzna roześmiał się. - Chce pan usłyszeć coś zabawnego? To stacja Mobila, w mie- ścinie Krzyżówka Yeehaw. Boże, to zupełnie jak z tych koszmarnych komedii z lat siedemdziesiątych. - Gdzie to jest? - szepnął Dawit, złapawszy oddech. - Nie wiem dokładnie. Jeśli pan chce, mogę podać numer. Przy- najmniej się pan 4owie, jak wygląda złodziej. Gdy Dawit połączył się ze stacją, nie przedstawił się. Zapytał o adres i dowiedział się, że stacja jest blisko zjazdu z autostrady, na południe od Orlando. Sprzedawca powiedział mu, że jeśli chce przy- lecieć, to tak, w pobliżu jest lotnisko - małe lądowisko czterdzieści minut na wschód od Vero Beach. - Tu na pewno nic takiego nie mamy - powiedział. - Czy była... - Dawit przełknął z trudem ślinę. - Czy była tam kobieta? I mała dziewczynka? - Kto pyta? -Jej mąż - powiedział Dawit. Serce rozsadzało mu klatkę pier- siową. - Proszę pana, muszę ją zaraz odnaleźć. Między nami zaszło okropne nieporozumienie. Pauza. - Dobra, no, może wciąż jeszcze jest przy dystrybutorze. Jest pan ojcem małej? Słyszałem, jak rozmawiały, że zadzwonią do pana. Pro- szę nie odkładać słuchawki. To jednak musi być sen - pomyślał Dawit. Przez długie sekundy, gdy oczekiwał głosu żony w słuchawce, stracił czucie w czubkach pal- ców. Czy to wreszcie miało się skończyć? 312 ŻYWA KREW - Hej, człowieku, przykro mi - rzekł sprzedawca po powrocie. - Musiały odjechać. Nie słyszałem, dokąd się wybierały. Ale ta mała by- łaby naprawdę szczęśliwa, gdyby mogła pana usłyszeć. Dawit rozłączył się, niezdolny wydusić uprzejmego pożegnania lub podziękowania. Nikt nie zasługiwał na tak okrutny figiel losu! Gdyby zadzwonił pięć minut wcześniej, mógłby porozmawiać zjessi- cą i przekonać ją. Pojechałaby na lotnisko i zaczekała na niego. Czy naprawdę usiłowała się z nim skontaktować? Co chciała powiedzieć? Wyjaśnić, czemu go opuściła? Gdy używając szyfru, sprawdził informacje na domowej automa- tycznej sekretarce, usłyszał jedynie kilkakrotnie Beę i raz Sy. Tym- czasem łzy pociekły mu po twarzy. Jak mógł pozwolić sobie na chwi- lę nadziei? Nie przełknie porażki. Bez względu na to, czy uważała go za wro- ga czy przyjaciela, znajdzie ją. Musi natychmiast polecieć; jeśli nie będzie lotu rejsowego, wynajmie czarter. Ale gdzie jest Vero Beach? Wyobraził sobie plan Florydy, oceniając szybkość Jessiki na jakieś sto dziesięć kilometrów na godzinę. Powinien polecieć na północ od Orlando, być może nawet wyprzedzając Jessicę i ftirc. Z bożą pomo- cą złapie je. - Zaczekaj na mnie, Jessico - szepnął, biegnąc do stanowiska Florida Air. -Jeśli masz serce, a twój Bóg litość,jpozwól mi was do- gonić. *T Rozdział 50 Właśnie gdy Jessica zaczynała się zastanawiać, czy w ogóle ist- nieje jakaś cywilizacja wzdłuż długiego fragmentu autostrady bie- gnącego przez powiat Osceola, a potem za reklamami Disney Worl- du w powiecie Orarj*ge, nagle zamilkło radio. Nadawano zbyt wrzaskliwą reklamę samochodów i Jessica miała właśnie ją ściszyć, gdy radio, jakby czytając w jej myślach, przestało nadawać, urywa- jąc w pół słowa huczną zapowiedź spikera. Zapadła cisza. Długo myślała, że to tylko wina odbiornika. Ruszała pokrętłem, włączała i wyłączała, ale nie dobył się żaden dźwięk. Skala też się nie świeciła. Dziwne. Poprzednio nie było z nim żadnych kłopotów. Powróciwszy wzrokiem do drogi, zauważyła, że jest czarna jak smoła, poza snopami światła z kombi mijającego ją lewym pasem. Wyprostowała się, usiłując coś dojrzeć między kroplami ostatniego 313 UCHROŃ MNIE OD ZŁEGO przelotnego deszczu, które osiadły na szybie. No, niech to szlag tra- fi. Jak ludzie niby mają widzieć te cholerne drogi bez latarń? Czy za- wsze było tak ciemno? Jessica lekko uniosła stopę z pedału gazu, zwolniła i spojrzała na szybkościomierz. Był zbyt ciemny, aby dało się coś odczytać, tak jak i reszta wskaźników. Co, u licha...? Mocniej zacisnęła ręce na kierownicy, czując zimny strach prze- szywający kończyny. Nic nie widziała, gdyż światła pojazdu zgasły, w tym reflektory. Pisnęła cicho, spanikowana, i usiłowała włączyć i wyłączyć reflektory. Nic. Tak jak radio. Klimatyzacja też nie działa- ła. Akumulator się wyczerpał? Jak to możliwe, skoro samochód wciąż jechał? To niemożliwe. Niemożliwe. - O mój Boże... - powiedziała tak głośno, że Kira się poruszyła. Nacisnęła guzik znoszący blokadę drzwi i usłyszała trzask. Dobra, coś musiało się zepsuć w instalacji elektryczneJrNic wielkiego, auto je- chało. Zamki działały. Jedyny problem, że nie miała cholernego ra- dia ani cholernyałi świateł, tak że nie wiedziała, gdzie, cholera, je- dzie przez to choferne pustkowie. Przygryzła wargi, usiłując opanować płacz. Miała dzienny limit łez i już dawno go»,wyczerpała. Oczyją piekły, plecy bolały od siedze- nia sztywno za kółkiem przez pięć godzin. Pewnie Kira niebawem się obudzi i zacznie marudzić, że chce do tatusia. Jessica powiedziała sobie, tak tylko na próbę, że będzie musiała się zatrzymać. To było to. Nie mogła narażać Kiry na niebezpieczeń- stwo, jadąc bez śfviateł. Wielkie ciężarówki pędziły obok jak szatany, aż van trząsł się w podmuchach powietrza, i nie mogła ryzykować, że jakiś kierowca nie zobaczy ich, pędząc przed siebie, aż będzie za póź- no. Już widziała krzyczące nagłówki: MATKA I CÓRKA SPŁONĘŁY W WYPADKU NA AUTOSTRADZIE. Sama napisała mnóstwo takich artykułów. Włączyła migacz, szykując się do zjazdu na pobocze. Huk klak- sonu zmusił ją do odbicia kierownicą i ostrego hamowania. Boże miłościwy, jeden z tych potworów przemknął właśnie obok. Van zady- gotał, a żwir rozprysnął się na szybie. - Mamusiu?! - zawołała wystraszona Kira i wyprostowała się. Rozpłakała się, bliska załamania nerwowego. Dopadły ją wszystkie lęki i strachy, które mogła sobie wyobrazić. - Wszystko gra, skarbie - powiedziała z przyzwyczajenia Jessica, po raz drugi usiłując zjechać na pobocze, mimo że lodowata obręcz 314 ŻYWA KREW zacisnęła się jej na sercu. Ratując ręce przed drżeniem, które prze- nikło ją do kości, zacisnęła je kurczowo na kierownicy. Jedna z końcówek akumulatora na pewno się obluzowała, to wszystko. Mogła to naprawić. Jeśli nie, włączy światła awaryjne i po prostu poczeka. Było około dziesiątej piętnaście wieczór, jeszcze nie na tyle późno, by prawdziwi wariaci wyleźli z nor. Mimo paranoidal- nego strachu nie wierzyła, że David może być blisko. Zauważy je po- licjant stanowy, zapalą na pych i pojadą. -Jest ciemno - zaszlochała Kira, gdy zatrzymały się na małej po- lanie, w miejscu, w którym szosa napotykała ukryty lasek. - Kochanie, wiem, ale nie ma się czego bać. Damy tylko autku trochę odpocząć, dobra? Wróć do spanka. Kolejne łkanie, odgłos, od którego w mroku pękało serce. Jessi- ca pochyliła się i pocałowała Kirę w czoło, gorące Ł wilgotne pod war- gami, jakby mała dostawała wysokiej gorączki. J - Kiro, mamusia potrzebuje, żebyś zachowała się jak duża dziew- czynka. Obiecuję, wszystko będzie dobrze. Wysiądę i zerknę pod ma- skę. Nigdzie daleko nie pójdę. Sięgnęła pod fotel, szukając zapasowej latajki, która zawsze się tam pałętała, kiedy nie była potrzebna."Wreszcie przypomniała so- bie, że należy sprawdzić w schowku kierowcy i latarka leżała ukryta pod dokumentami wozu. Włączyła ją. Światło dawała słabe. Ale przy- najmniej dawała. Jessica zobaczyła Kirę mrugającą zaczerwienionymi oczami. Gdy tylko zabłysło światło,'!kania ustały. Dzieci tak bardzo bały się ciem- ności. Może latarka uspokoiła Kirę, ale słaby promień jedynie wzmocnił poczucie izolacji Jessiki. - Zostań w aucie z Herbatnikiem. Wracam za minutę. Nie zdążyła się ruszyć, gdy Kira złapała ją za rękę. - Mamuniu, obiecujesz, że nie stanie się nic złego? - kruchy szept wypełnił samochód. Jessica skierowała światło na siebie, zmuszają się do uśmiechu dla dobra córki. - Czy te oczy mogą kłamać? Hm? Kira potrząsnęła głową i pociągnęła nosem. -Nie. - Właśnie. Nic złego się nie wydarzy. Obiecuję. Muszę tylko sprawdzić, czemu nie działają światła samochodu. - Tatuś może to naprawić. 315 UCHROŃ MNIE OD ZŁEGO - No, nie ma tu tatusia. Więc mama zaraz je naprawi. Jessica rozważała, czy nie wyłączyć silnika, ale że nauczyła się, iż w przypadku groźby awarii zawsze należy utrzymywać silnik w ruchu, zrezygnowała. Niech silnik pracuje. Jeśli stanie, może nie zapalić po- wtórnie bez popchnięcia. Zresztą już i tak się krztusił, ostrzegał, że długo nie pociągnie. Wysoka trawa prawie sięgała Jessice do kolan, łaskotała stopy w sandałkach noszonych do pracy. Czuła, jak drapiące wrzosy czepia- ją się bawełnianych skarpetek, gdy obchodziła maskę. Dociskając la- tarkę podbródkiem do piersi, wsadziła ręce'pod usmarowaną ma- skę odchylając zaczep. Podniosła maskę. Wirowały pasy i szumiał silnik, od czasu do czasu wydając słysza- ne już poprzednio niepokojące odgłosy. Czuła żar pracujących czę- ści i przypomniała sobie, że powinna być ostrożna. Znalazła akumu- lator i skierowała na niego światło. Zaciski wyglądały dobrze, nawet gdy trąciła je latarką. Z niepokojem zdała sobie sprawę, że sprawa nie leży w akumulatorze. Miał zaledwie pół roku i wyglądał na spraw- ny. To musi być coś innego. Gdy oglądałaczęść po części, usiłując zgadnąć, co się zepsuło, silnik nagle zgasł.JjTeraz cisza była wielka jak noc. Kira - pomyślała. Potrafiła nieźje narozrabiać, kiedy nie mogła znaleźć sobie miej- sca. Była na tyle dorosła, że wystrzegała się otwierania drzwi podczas jazdy, ale fascynowały ją kluczyki. Pewnie obróciła je, pstryk i teraz utknęły. \ Lecz Jessica nie miała wiele czasu na zastanawianie się nad tym. Gdy zamarł uspokajający szum silnika, uświadomiła sobie, że jest sa- motną Murzynką na opuszczonej drodze w południowym stanie. Wjednej chwili stanęły jej w pamięci wszystkie opowieści matki o ruchu praw obywatelskich i światłach reflektorów, które towarzyszyły jej póź- no w nocy. Jessica-wyrastała słuchając relacji o pobiciach i śmierci od kuli, Mickeyu Schwernerze, Andrew Goodmanie i Jamesie Chaneyu, którzy zginęli w Missisipi. Nawet trzydzieści lat później Bea nie lubiła jeździć samotnie na południu. I mniejsza o rasistów. Czy Floryda nie by- ła ojczyzną takich oprawców jak Ted Bundy i mordercy z Gainesville? Myśli kłębiły się jej w głowie, gdy po raz pierwszy zauważyła ten samochód. Stał może trzydzieści metrów za vanem, po tej samej stro- nie drogi, widoczny tylko wtedy, gdy mijały go inne wozy i na krótko oblewały światłem, dobywając z mroku. 316 ZYWAKREW Jasny samochód. Żadnego „koguta" na dachu, więc to nie ra- diowóz. Nie wóz patrolowy drogówki. Był to po prostu samochód stojący w ciemności, bez widocznych świateł w środku i zewnętrz- nych. Jakby ktoś go porzucił. Lub w nim czekał. Jessica zatrzasnęła maskę, a serce tłukło się jej o mostek napę- dzane grozą, towarzyszącą cały dzień. Nie przypominała sobie, by zjeżdżając na pobocze, minęła jakieś parkujące auto. Na pewno by je zauważyła. Więc zjechało potem. Śledziło ją? Instynkt kazał Jessice zgasić latarkę. Teraz była niewidoczna. - Naprawiłaś? - spytała Kira, gdy Jessica wsiadła do środka i za- mknęła drzwi. Dzięki Bogu zamki pracowały też mechanicznie, nie potrzebo- wały elektryczności, ale chciała się upewnić, że dobrze zamknęła przesuwane drzwi. Przesiadła się do tyłu i sprawdziła. Zamknięte. Herbatnik, który chował się od wyjazdu ze stacjf benzynowej, za- miauczał za plecami Jessiki, aż podskoczyła. Oddychała szybko, tak że przypomniała sobie wcześniejszą hi- perwentylację. Wróciła na fotel kierowcy, wzięła głęboki oddech i do- tknęła kluczyków. No jasne, Kira bawiła się nimi f .wyłączyła silnik. - Mamuń, jesteś na mnie zła? - spytała Kira,jwiedząc, że Jessica się zorientowała. Jessica, nadal dysząc, potrząsnęła głową. Zą|nknęła oczy, zaci- snęła drżące palce na kluczyku. Jezu - modliła się -jeśli do tej pory udawało mi się żyć wedle woli Twojej i Twojego słowa, błagam cię, pozwól, żeby ten samóeTiód zapalił. Nie poproszę już o nic, Panie. Obróciła kluczyk. Rozległ się metaliczny trzask, odległy klekot gdzieś pod maską, ale to wszystko. Kiedy spróbowała raz jeszcze, pompując silnie pedał gazu, nie dobył się żaden dźwięk. Sapała, łkając bezgłośnie. Próbowała raz za razem, ale silnik wy- siadł kompletnie. Milczał, milczał, milczał. No cóż, wiedziała, że nie zdoła uciec. Teraz musiała sobie wy- obrazić, przed czym czy przed kim nie zdoła uciec. Przeczołgała się na sam tył, odsunęła torbę z zakupami i wyjrzała przez tylne okno. Nadal kompletny bezruch, nadal ciemno. Nie potrafiła stwier- dzić, czy ktoś siedział w środku. Jeśli to ktoś, kto chciał jej pomóc, czemu zaparkował tak daleko? Czemu wyłączył światła? Jessica mia- ła wrażenie, że minęło wiele czasu, odkąd przejechał ostatni samo- chód. Były same, naprawdę same. Nigdy nie czuła się bardziej bez- radna. 317 UCHROŃ MNIE OD ZŁEGO - Kiro, chodź tu, kochanie - powiedziała drżącym głosem, kle- piąc tylną kanapę. - Połóż się tu i zaśnij. Teraz się zdrzemniemy. - Naprawiłaś samochód? -Jeszcze nie. - Zostajemy na całą noc? - Może. No już, chodź tu. Pośpiesz się i zrób, co mamusia każe. - Ale boję się. - Wiem, maleńka - powiedziała Jessica, łapiąc Kirę za ramię i pomagając jej przejść bez potknięcia. - Wiąm. Znów mżyło. Jessica była tak pobudzona',vże prawie słyszała każ- dą kroplę stukającą o dach, złowróżbny werbel nad głową. I usłysza- ła coś jeszcze. Baam! i echo po zatrzaśnięciu drzwi samochodu. Od- wróciła się szybko i wyjrzała przez okno. Ktoś nadchodził spokojnym długim krokiem. Właściwie to nic nie widziała, bo nie mogła. Ten ktoś na pewno dlatego wyłączył świa- tła. Ale był tam. Niebawem zbliży się i ujawni. Kira zwinęła ńę na fotelu. - Mamuń, doszłyśmy tylko do „q" - powiedziała - a teraz nie ma innych samochodów. - Mamusia cj1,ce teraz* żebyś się uspokoiła i była bardzo cicho - powiedziała Jessica, nie mogąc ukryć drżenia w głosie. - Bo inaczejrńocne strachy nas usłyszą? - spytała Kira. - Czy noc- ne strachy mieszkają w lesie? - Ciii. j No i proszęf Teraz go widziała. To był wypisz, wymaluj nocny strach. W tej chwili z ulgą przywitałaby Davida, ucałowała mu sto- py, ale to nie był Murzyn. Miał jaśniejszą skórę, był krócej ostrzy- żony. Nosił sportową kurtkę Marlinów z Florydy albo Delfinów z Miami. Był nadal oddalony o dwadzieścia metrów, szedł w ich kierunku. Ogarnięta paniką Jessica przegramoliła się do przodu, mijając Kirę. Pompowała pedał gazu tak szybko, jak biło jej serce, kręciła kluczykami, modląc się, żeby coś zaskoczyło, żeby silnik jakimś cu- dem zapalił. Kompletna cisza. - Mamuń, tam chyba ktoś jest - szepnęła Kira. Ktokolwiek to był, nie miał dobrych zamiarów, więc Jessica nie zamierzała czekać jak słup soli i prosić go, żeby się grzecznie przed- stawił. Mogły uciec pieszo. Tylko to zostało. W razie konieczności mogły uciec w las albo na drogę. Z daleka zbliżały się światła i można 318 ŻYWA KREW było zaryzykować, że jakaś chrześcijańska dusza zatrzyma się na wi- dok kobiety i dziewczynki dających znaki na drodze. - Pani Wolde...! - rozległ się z tyłu męski głos. To tak zaskoczyło Jessicę, że wyrwała kluczyki ze stacyjki i zaci- snęła w dłoni. -Jestem Rhodes, funkcjonariusz policji powiatu Orange. Poli- cja w Miami zgłosiła nam numery rejestracyjne pani wozu. Jest pani poszukiwana. Pani mąż został aresztowany pod zarzutem morder- stwa. Czy zechciałaby pani wysiąść? Jessica w szoku rozdziawiła usta. W głowie skłębiły się jej ulga i przerażenie. Jednak był na policji! Fernando Reyes musiał dostać wiadomość natychmiast po telefonie ze stacji benzynowej. David sie- dział już w areszcie? Patrzyła niespokojnie na mężczyznę, stojącego dziesięć metrów dalej. Czemu wciąż utrzymywał taki dystans? I czemu trzymał obie dłonie na broni wetkniętej za pas? Wi- działa błysk metalu. Chociaż przemawiał uspokajającym tonem jak profesjonalista, jego postawa wyrażała gotowość do ataku. - Oczywiście, to zrozumiałe, że jest pani zdenerwowana. Nikt nie twierdzi, że jest pani zamieszana w morderstwo. Zależy nam tylko na tym, by powróciła pani bezpiecznie zjcórką do Miami. Wiem, że pani siostra jest w bardzo złym stanie -i poszukuje pani matka. j, i Jessica załkała. Było po wszystkim. Panie Jezu, naprawdę po wszystkim. David naprawdę siedział w więzieniu. Koniec tej strasz- nej ucieczki, tej strasznej zmory. - Mamuń, kto to? - szepnęła podnosząc się Kira. - To policja, maleńka. Przyjechali nam pomóc - powiedziała Jessica, tuląc Kirę do piersi. Już zamierzała odsunąć drzwi, gdy w blasku reflektorów prze- jeżdżającego auta zobaczyła, że funkcjonariusz robi ruch, który wi- działa w niekończoność na filmach: przeładowywał broń. Szykował się do otwarcia ognia. Zobaczyła również jego twarz; była jedno- cześnie znana i nieznana. Nie mogła odpędzić myśli, że już go raz wi- działa, kiedy miał brodę. Opuściła okno. Wilgotne powietrze wpadło do środka. - Kim pan jest?! - krzyknęła. - Czemu jest pan uzbrojony? - Pani Wolde, nie ma powodu do zdenerwowania - rzekł cier- pliwie. - Broń jest jedynie na wszelki wypadek. Wiemy, że jest pani bardzo podenerwowana. 319 UCHROŃ MNIE OD ZŁEGO - Nie zbliżać się! - krzyknęła Jessica. Ku jej przykremu zasko- czeniu mężczyzna zignorował te słowa i zbliżył się dwa kroki do va- na. Trzymał broń w jednej ręce, na wysokości piersi, celował. - Kim pan jest?! - Pani Wolde, proszę mnie nie zmuszać, żebym był niegrzecz- ny - powiedział, tym razem zupełnie innym głosem: niskim, z ak- centem, którego nie potrafiła zidentyfikować. - Będzie wygodniej dla wszystkich zainteresowanych, jeśli wyprowadzi pani dziewczynkę z samochodu. Proszę zrobić, co każę, a oszczędzę panią. Nie ma pa- ni innego wyjścia. Jessicę ogarnęła kompletna pustka, w głowie nie miała jednej rozsądnej myśli. Pozostały tylko instynktowne odruchy. Rzuciła się do Kiry, osłoniła własnym ciałem i zsunęła razem z nią na podłogę. Obie łkały. Rozległ się wybuch. Przynajmniej tak tsię słowem. Jessica wysiadła z samochodu. - Po co tu stajemy? - spytała, zatrzymując się fkbok okna Dawita. Dawit po raz kolejny próbował spotkać się wzjrokiem z żoną, ale na próżno. Jej uroda ugodziła go głęboko i ból wezbrał jak gniew. Popatrzył za nią, na zarośla obok drogi, oceniająfc, czy będą wystar- czającą zasłoną. Będą. Nie patrząc w twarz Jessice, wyciągnął dłoń. - Daj kluczyki - rozkazał. Przez chwilę nie zareagowała. Potem usłyszał odległy brzęk i zdał sobie sprawę, że musiała cisnąć je daleko. Więc taka była jej buntownicza odpowiedź. Żądło znów się obnażyło. Głupia kobieta. Ęzy spodziewała się, że zostawi ją samą i pozwo- li znaleźć kluczyki podczas jego nieobecności? I jak zamierzała po- prowadzić samochód, kiedy miał zamocowany hol? Otworzył drzwi samochodu, schował własne kluczyki. Skąd miał tyle samoopanowania, że jej nie uderzył? Kiedyś jako chłopiec wi- dział, jak pewien wieśniak poszczuł psami swoją żonę, bo odezwała się do niego nieuprzejmie na targu. Wciąż pamiętał widok zakrwa- wionego ścierwa. Nieskończone były wykroczenia Jessiki przeciwko niemu. Ucieczka, zgrożenie życia córki, zmuszanie gę, by pod groź- bą pistoletu Mahmouda przekonywał ją do wspólnej jazdy. - W takim razie pojedziemy tym samochodem - rzekł spokoj- 321 21. UCHROŃ MNIE... UCHROŃ MNIE OD ZŁEGO nie. - Ale wolałem Mahmouda. Tam przynajmniej była klimatyzacja zamiast gorącego zaduchu. Kiedy przypominał sobie, co zobaczył, wciąż robiło mu się słabo. Pędził na północ i los zdarzył, że trafi na unieruchomionego vana. Gdyby ich nie zobaczył i nie zawrócił na środkowym pasie, Mah- moud zastrzeliłby Jessicę i Kirę. Za pierwszym przejazdem, kiedy miał na liczniku sto pięćdziesiąt kilometrów na godzinę, nie zauwa- żył Mahmouda; Dopiero gdy się cofał, Mahmoud znalazł się dokład- nie w świetle reflektorów. - Dokąd idziecie? - zajęczała Kira. \ - Mamusia i ja musimy się załatwić. Musimy iść do toalety. -Ja też muszę. - Idziemy w krzaki. Ty tu zostaniesz. Niedługo zrobimy postój przy prawdziwej toalecie. Masz się położyć i zamknąć oczka. Nie otwieraj oczek. Rób, co tatuś każe. Pochylił się nad nią i wyszeptał to samo z naciskiem po francu- sku, wpatrując sift w pytające, wystraszone piwne oczy, tak jak nieca- łą godzinę temu; gdy była w vanie i Jessica na wpół histerycznie tuli- ła ją do siebie. „Chodź do tatusia, Kiro. Nie musisz się niczego bać". „Nie! Kiro, nie ruszaj się. Nie zbliżaj się do niego". „Kiro... avwmoi. Maintenant, mon b, b. Avecmoi". I Kira przybiegła, wywinęła się z ramion matki, wyskoczyła przez tylne drzwi, ktćVe otworzyła, sięgając rączką przez stłuczoną szybę. Teraz, jak i przedtem, usłuchała, kiedy odezwał się w ich intymnym języku, języku błagalnych próśb. Zwinęła się na siedzeniu w kłębek obok kota i Dawit lekko pociągnął ją za włosy, zanim wysiadł z auta. Linia drzew była zbyt gęsta, aby dało się pokonać ją samocho- dem, jak początkowo miała zamiar zrobić, więc pozostało opróżnić bagażnik Mahmouda. Ponieważ Jessica pozbyła się kluczy, Dawit mu- siał podważyć bagażnik łyżką do opon. To zajęło dziesięć minut bez- cennego czasu. Tym większa wina Jessiki. Stała za jego plecami, przy- glądała się, czekała. Gdy pokrywa odskoczyła, Dawita spowił smród krwi zmiażdżonego trupa. - Panie Jezu - powiedziała Jessica, robiąc krok w tył. - Nie mo- gę tego zrobić. Nie mogę. - Gdyby można ci było zaufać, zostawiłbym cię w aucie z Kirą. Ponieważ nie można, będziesz mi towarzyszyć. Nie musisz pomagać mi go nieść. Nie chcę, żebyś zabrudziła sobie ręce. 322 ŻYWA KREW Dawit miał nadzieję, że Kira już zasnęła, więc oszczędzi sobie te- go widoku. Owinął ciało Mahmouda w jedną ze starych derek Księż- niczki, które znalazł na podłodze bagażnika minivana. Parę kropli krwi przesączyło się na drugą stronę tworząc makabryczny wzór, ale nie było ich wiele. Poza zmiażdżeniami twarzy większość obrażeń miała charakter wewnętrzny. Dawit stęknął, zarzucając na ramię chwytem ratowniczym stukilogramowy ciężar. Jessice zabrakło tchu i cofnęła się. - Dawit, proszę, nie zmuszaj mnie, żebym szła. Proszę. Czemu po prostu nie możemy go zostawić... - Ktoś mógłby znaleźć trupa. - I co z tego? - Koroner przeżyłby rano lekki szok, kiedy trup obudziłby się w złym humorze, no nie? Chodź. Pośpieszmy się, 'ieby Kira się nie martwiła. Włącz latarkę. 7 Uginając się pod ciężarem, zszedł w dół nasypu. Przeciskał się między sosnami, idąc za słabym promieniem latarki, którą Jessica kierowała mu pod nogi. Wokół fruwały owady. Wyschłe gałązki trza- snęły im pod stopami i Jessica krzyknęła przestraszona. Po kilku kro- kach zaczął ją z nawyku czule uspokajać." Musieli jprzejść na tyle da- leko, by Mahmoud był niewidoczny z drogi. Kiecjy skończą, trzeba będzie odholowac samochód Mahtnouda jeszczi kilka kilometrów na północ i zostawić na poboczu. Jeśli nawet ktoś znajdzie wóz z uszkodzonym bagażnikiem, niemożliwe, by odkrył właściciela przed świtem. - Staram się uchronić Kirę przed tym wszystkim, David, ale nie ulegnę ci. Nie porwiesz nas. Słyszysz mnie? Nie możesz jej wykorzy- stywać do manipulowania mną. Jeśli będę zmuszona, powiem jej prawdę. \ Uszy płonęły Dawitowi, gdy oparł się o drzewo papierowe z łusz- czącą się korą. Nie zwracając uwagi na Jessicę, usadził Mahmouda. Zakrwawiona głowa zwisała pod derką. Okazał więcej uprzejmości, niż Mahmoud na to zasługiwał. - Wiem, że zabiłeś Petera - rzekła jadowicie Jessica. -1 wiem, że próbowałeś zabić Alex. Zostawiłam wiadomość policjantom w Mia- mi. Szukają cię teraz. Dawit odwrócił się błyskawicznie i spojrzał prosto w strumień światła latarki. To, co usłyszał, nie mieściło mu się w głowie. Jak ko- bieta tak długo wyrozumiała, własna żona, stała się tak bezlitosna, 323 UCHROŃ MNIE OD ZŁEGO że go wydała? Cży ta koszmarna noc nigdy nie przestanie sypać okrutnymi niespodziankami? - Nie powinnaś tego robić. Mylisz się co do Alex. - Nie wierzę ci! - krzyknęła. - Wiem, że ją wypchnąłeś, bo do- wiedziała się, że twoja krew uzdrawia. Dawit zachwiał się na nogach, tym razem z niedowierzania. Ko- lejny raz zdradzony! - Po... - Ledwo potrafił sformułować słowa. - Powiedziałaś sio- strze o mnie? A skąd wzięłaś moją krew? - Z szopy. Ze strzykawki. Uniósł dłonie do skroni, jakby chciał otrząsnąć się i nie ze- mdleć. Czy był na tyle nieostrożny, że zostawił swoją krew w szopie po Rytuale z kotem? Jeśli to prawda, to powinien być starty z powierzch- ni ziemi za swoją głupotę. A wyglądało, że to prawda. Roześmiał się na znak rezygnacji, zwiesił głowę. Jessica popatrzyła na niego jak na ducha. - Kim ty jesteś? - zasyczała. ^ - Kim? Powiem ci - rzekł, robiąc krok do niej. -Jestem twoim zbawieniem, Jessico. Twoja siostra niedługo umrze i być może two- ja matka też. Nieiozumieśz, do czego doprowadziłaś, głupia? Mah- moud to nasze najmniejsze zmartwienie. Myślałem, że ściga cię ce- lowo, żeby zmttsić mnie do wyjazdu. Ale jest gorzej, niż się obawiałem. Musiał dowiedzieć się, co ci powiedziałem. Mahmoud chce twojej śmierci, bo Khaldun chce twojej śmierci. Każdy dzień twojego życia toj zagrożenie dla nas wszystkich. I powiedziałaś sio- strze? Komu jeszcze? - Nikomu - szepnęła Jessica, najwyraźniej wystraszona jego sło- wami. Dawit niemal wyczuwał jej drżenie i mimo wściekłości oraz ża- lu zapragnął ją przytulić. Został osierocony po raz drugi; musiał być wyklęty przez Khalduna i braci. Stracił dom tak w Miami, jak w La- libelii. - Mahmoud dokonał zamachu na twoją siostrę, ochraniając Pakt, i z tego samego powodu zaatakował dzisiaj ciebie i Kirę - rzekł znużony do szpiku kości. - A co z Peterem? I Rosalie Tillis Banks... - Rosalie to nie twoja sprawa - rzekł, cały sztywniejąc. Na dźwięk imienia Rosalie, rzuconego obojętnie w twarz, poczuł, jak opuszczają go siły żywotne. - Moja córka to nie twoja sprawa. Nie wi- działaś, co z niej zostało. Dopóki nie będziesz na moim miejscu i nie 324 ZYWAKREW zobaczysz, co się stało z twoim dzieckiem, nie masz prawa o nią pytać. - Powiedz, dlaczego zabiłeś Petera? - rzekła Jessica. - Powiedz tylko dlaczego? Czy to z powodu Rosalie? Nigdy was nie łączył, Davi- dzie. W żaden sposób. Nie rozumiem. Dlaczego? Dawit westchnął głęboko, spoglądając wyżej, w gęstą ciemność. Sine chmury wisiały na niebie. - Zabicie Petera było błędem - rzekł powoli. To wyznanie nałożyło im okowy milczenia. Po^ćhwili usłyszał łka- nie. Zdał sobie sprawę, że wiedziała, co się stało, ale nie wierzyła. Do teraz. - Byłbym gotów przejść całe życie od początku i przecierpieć wszystko podwójnie, by odzyskać tamtą noc, Jessico - rzekł powoli. - By naprawić tamtą noc. Tamtej nocy wytyczyłem szlak do tej, tak peł- nej wściekłości i podejrzliwości. Zraniłaś mnie n^więcej sposobów, niż mogłabyś sobie wyobrazić, ale wybaczam ci wszystko, bo moje przebaczenie jest bezwarunkowe. I ty, miłości moja, wybaczyłaś mi wszystko, oprócz tego. - Nie pojadę z tobą - powiedziała przez łzy jessica. - To twoja decyzja. Nie będę groził ti bronią. Ale Kira jedzie ze mną. Sugeruję, żebyś do rana oddaliła się od Mahmouda najdalej jak to możliwe. I gwarantuję ci, ż» twoja siostra riie jest bezpieczna tam, gdzie przebywa. Lepiej, żeby twój przyjaciel policjant lepiej ją chronił. Łkanie Jessiki prżCszło w zawodzenie. Było to w połowie wołanie o pomstę, w połowie krzyk strachu. Przypomniało mu zawodzenie z innej straszliwej nocy na pustkowiu, gdy bezsilna Jessica przygląda- ła się, jak śmierć obejmowała jego ciało. Gdyby nie spodziewał się, że go uderzy, przytuliłby ją. A tak odwrócił się i ruszył do samochodu, w którym czekała Kirą. - Co możemy zrobić?! - zawołała za nim Jessica. Zatrzymał się, ale pozostał zwrócony do niej plecami. - Bardzo niewiele. Ale jest przynajmniej jeden sposób, który uchroni od krzywdy ciebie i Kirę. -Jaki? - szepnęła Jessica. Ruszył nie odpowiadając, bo nie było to konieczne. Wiedziała. Słowa były niepotrzebne. Odpowiedź krążyła, milcząca i gorąca, w je- go żyłach. 325 UCHROŃ MNIE OD ZŁEGO Rozdział 52 ! Herbatnik zdychał. To był absurd. Marny wynajęty samochód toczył się w letnim słońcu. David sie- dział na przodzie z Kirą. Jessica z kotem na kolanach w tyle. Herbat- nik zranił się jakoś. Zauważyła cienką strużkę krwi cieknącą mu z ucha, więc może to wina odłamków szkła. Lub jakimś sposobem uderzył się w łebek. Nie wiedziała. Leżał spokojnie, płasko rozcią- gnięty na fotelu obok. Tak spokojnie. Miał ślepia otwarte, ale szkli- ste. I nie pił wody z zakraplacza, który David kupił w Waldgreenie na zachód od Penascola, tuż po tym, jak minęli granicę Alabamy. Jessi- ca kazała mu go kupić, razem z innymi potrzebnymi rzeczami, bo Herbatnik wyglądał na odwodnionego. Ale nie pił. Krople wody wy- padały mu z pyszczka i toczyły się po szczecinie na podbródku. To pasowało do sytuacji. Skoro utraciła wszystko, na czym jej za- leżało, więc czemu nie kota, którego wychowała od małego, pucha- tego kłębuszka? Ttflko nie zaczynaj - pomyślała. Nie mogła tego roz- ważać, bo zacznie-wrzeszczeć. Dawit jeszcze się odwróci i wyrżnie ją w łeb tym żelastwem, które trzyma w kieszeni dżinsów. To dopiero byłby widok dla Kiry. '* Popatrz, Kiro, myślałaś, że tatuś jest bohaterem, bo uratował nas od tamtego wariata? Ale nie wiedziałaś, że tatuś sam jest maniakiem. Miałaś pojęcie? Jessica zauważyła, że David co jakiś czas spogląda na nią w tyl- nym lusterku. Preez niesamowite pół sekundy ich oczy spotykały się, podczas gdy myśli nie mogły tego dokonać. Potem odwracała wzrok do okna. Tak pokonywali długie, nieznane przestrzenie. Mogła uciec. W Waldgreenie -jedyny raz, kiedy David zostawił ją samą, nie licząc brudnej toalety w jadłodajni na ostatnim posto- ju ciężarówek -Jessica siedziała w samochodzie i zdała sobie spra- wę, że ma wolną-drogę ucieczki. David miał Kirę. Bez względu na to, gdzie szedł, zabierał ją ze sobą, nieświadomego zakładnika, za- bezpieczenie spokoju umysłu. Ale to nie przeszkadzało. Gdyby wy- skoczyła z samochodu i pobiegła do automatu telefonicznego tuż po drugiej stronie drogi, nie uciekłby daleko z Kirą. Policja by ich znalazła. Ale jeśli nie, to co? W końcu poczuła ulgę, gdy David i Kira przekroczyli z powro- tem szklane drzwi sklepu. Jej szansa przepadła. Żadnych decyzji do 326 ŻYWA KREW podejmowania. Wszystko, co miała do roboty, to jechać na tylnym siedzeniu i zastanawiać się, czy David faktycznie kiedyś ją zastrzeli, za- stanawiać się, jak to jest żyć przez pięćset lat, zastanawiać się, czy Alex dobrze się czuje, zastanawiać się, co Peter czul, kiedy pode- rżnięto mu gardło. I gładzić brzuszek kota, który zdychał. - Zobaczyłam „m"! - powiedziała Kira Davidowi, wskazując przez przednią szybę. - Tam. - Zmyślasz, Kira. To nieładnie - rzekł David. -Jest tam. - A gdzie jest „m" w „Dairy Queen", młoda damo? - W środku - powiedziała Kira i dostała ataku chichotek. - Przeliteruj. - D-A-I-R-... - zaczęła Kira i znów się roześmiała - ...M-Y.. Nieoczekiwanie Jessica zaśmiała po cichu, głęboko z piersi. Na- wet nie zdawała sobie sprawy, że słucha, ale część je^ umysłu zdecydo- wała się roześmiać. Zaskoczony David zerknął w lusterko. Szkoda, że spodziewał się, iż zobaczy ją uśmiechniętą. Jessica nie przypomi- nała sobie, kiedy w tych dniach ostatni raz się uśmiechnęła. Nie pa- miętała nawet, co ją do tego doprowadziło. ? - Za to tracisz punkt - powiedział David Kirze, nie spuszczając oczu z Jessiki. -1 musisz też znowu znaleźć „1". Wciąż mam nad tobą przewagę. * i Jessica skrzyżowała z nim spojrzenie. Miała wrażenie, że jej żołą- dek, serce i wnętrzności zbijają się w jedno. Zdała sobie sprawę, co tłukło się jej po głowie przez ten cały czas, gdy wpatrywała się w okno: wciąż go kocham. - Mamuń, co się stało Herbatnikowi? - spytała Kira, patrząc na kota szeroko otwartymi oczami. Jessica dotąd nie zdawała sobie spra- wy, że Kira odpięła pas i przechylona do tyłu wpatruje się w nich. -Jest bardzo zmęczony - zachrypiała Jessica. Głos też straciła. Obawiała się, że niebawem straci wszystko. - Chyba powinien odpo- cząć. - Nie tylko on - powiedział David. - Rozejrzyjcie się za mote- lem. Zatrzymamy się, zanim słońce będzie nie do wytrzymania. To znaczy, bardziej nie do wytrzymania niż w tej chwili. Dobra, Jess? Jessica spojrzała. Oczy znów miał utkwione w lusterku. Dawit zaczynał zdawać sobie sprawę ze swojego egoizmu. Tak zagłębi! się w rozpatrywanie własnych strat, że nie rozważył, co utra- ciła Jessica. Nigdy nie widział jej w równie kiepskim stanie. 327 UCHROŃ MNIE OD ZŁEGO Prawdę powiedziawszy, to on do tego doprowadził. Miałaby lep sze życie bez niego. Wiedział o tym od początku. Trzymaj się z daleka od tej kobiety, rzekł sobie pierwszego dnia, kiedy ją zauważył. Zamienisz jej życie w rozpacz i boleść, jak zawsze ci się to udawało. Sprowadzisz na nią ten sam ból, jaki sprowadziłeś na Christinę, Rufusa i Rosalie. „David, czemu się we mnie zakochałeś?" - często pytała Jessica, zwłaszcza na początku małżeństwa. Dla niego powody były oczywiste, ale niemożliwe do wytłuma- czenia. Jak mógł jej opowiedzieć, że gdy zobaczył w jej oczach swo- je odbicie, zapominał, kim był? Pożądał jej w "swoim łożu ze wzglę- du na urodę, młodzieńcze kształty, wyzwanie butnych oczu. Lecz stracił dla niej głowę, bo była wszystkim, czego mu brakowało. A li- czył, że gdy nauczy ją tego, o czym wiedział, to ona otworzy przed nim swój świat. '-" Kogo widziała teraz? Dotknie go kiedyś jeszcze czy cofnie się drżąca? d Nadal jej pragnął. Mimo całego zamieszania ostatniej doby i do- tkliwszych cierpień, które, jak wiedział, czekały w przyszłości, wpa- trując się w jej twairz, pragnął tylko kochać się z nią bez pamięci i sły- szeć szeptane do ucha jęki rozkoszy. Pragnął usłyszeć, że go kocha, nawet jeśli to kłamstwo, lub przy- najmniej usłyszeć zapewnienie, że kochała go kiedyś. I to jemu na tym zależało, jemu, traktującego napotkaną miłość jako samo przez się zrozumiałą. Miłość Christiny nie miała dla niego prawdziwej war- tości. A miłość Adeli ukazała prawdziwą moc, dopiero gdy została przerwana. Czy potrafił choćby wymienić imiona pozostałych kobiet jego życia? Oczywiście, Rana. Jego pierwsza. Ale co z kobietą w Kairze, córką wodza w Ife, paryską prostytut- ką (Monique? Gharmeine?), szlachcianką, którą bawił się w Gon- der, zanim stracił dłoń od miecza jej męża? Wszystkie go kochały. Więc to właśnie czuły, gdy odszedł, owo straszliwe pragnienie, by cof- nąć się w czasie? Och, odzyskać to wszystko. Cofnąć wszystko! Czy Jessica nie potrafiła zrozumieć, dlaczego nie mógł zostawić jej i Kiry? Już nie mógł zostawić nikogo. Ale jeśli musiał spędzić wieczność na poszukiwaniach miłości, która znikła z gniewnych oczu Jessiki, to ta kara mu odpowiadała. I przynajmniej zawsze będzie 328 ZYWAKREW miał Kirę. Nie wolno mu nigdy dać Kirze powodu do takiej nienawi- ści, jaką darzyła go Jessica. Uścisnął dłoń córki. Kleiła się od coli, rozlanej w jadłodajni pod- czas przebijania słomką plastikowego wieczka. - Nogi mnie bolą, tatusiu. - Na pewno zasnęły, bo za mało się ruszałaś. Zaraz się zatrzyma- my, królewno. Będziesz mogła je rozprostować. Najpierw należy znaleźć kwaterę na odpoczynek i schronienie przed straszliwym słońcem. Potem Rytuał. Wszystko, czego potrzebo- wał, kupił w Waldgreenie. Serce podskoczyło Dawitowi z radości i lę- ku. Zrobi to mniej więcej przed brzaskiem. Nie może zbyt długo ma- rudzić, bo odwaga go opuści. A jutro? Dalsza jazda. Miał nadzieję, że trafi na swój kontakt w Nowym Orleanie, człowieka, który podrobiłby paszporty i akty urodzenia dla Jessiki i Kiry. Minęło piętnaście lay od kiedy widział tego rudzielca. Nigdy się nie przedstawił i nie miał telefonu, ale Da- wit wiedział, jak znaleźć dom ukryty na zalewisku. Niemożliwe, by się przeprowadził, nawet po tak długim czasie. Kalecząc angielszczy- znę, z ironicznym błyskiem w oczach powiedziani Dawitowi, że jego rodzina miała na własność tę zarośniętą*połać ziiemi od czasów nie- wolnictwa. To już ostatni powrót Dawita^na ziemię, obmążoną piętnem je- go cierpienia. Wreszcie oddalą się stąd, zaczną na nowo. Wreszcie będzie to życie bez nieszczęśliwych zakończeń. Rozdział 53 Skądś pojawiło się światło. Chwilowo oszołomiony, Mahmoud uniósł gwałtownie, a następ- nie mocno zacisnął pcrwieki. Zdał sobie sprawę, że ma zasłoniętą gło- wę. Woń krwi biła mu prosto w nos. Poza tym czuł intensywny za- pach sosen i daleki smród spalin. Kiedy spróbował się poruszyć, ciało okazało się tak sztywne, że zacisnął zęby z bólu. Nagle zerwano mu z twarzy szorstki materiał i opłynął go świe- ży, przeniknięty rosą zapach poranka. - Rusz się - rzekł znajomy głos. - To nie najlepsze miejsce na odpoczynek, bracie. Czyżby wyobraźnia płatała mu figle? Widział swojego brata w Ży- ciu, Kelilę, trefnisia, szczerzącego zęby pod sumiastymi wąsami. Nie 329 UCHROŃ MNIE OD ZŁEGO nosił mycki, ale poza tym był odziany w tradycyjną białą tunikę i bia- łe płócienne spodnie. Ubranie zdawało się gorzeć na ciemnej skó- rze. Ze stęknięciem złapał Mahmouda pod pachy i dźwignął do po- zycji siedzącej. Ktoś z tyłu zaczął szarpnięciami odrywać derkę od za- krwawionych barków. Zaskoczony Mahmoud odwrócił się, sprawdza- jąc, kto to taki. Teka, mistrz technologii z Domu Nauki! On też miał białą tunikę i luźne spodnie. Skąd bracia się tu wzięli? Czy to sen? Ból przerwał rozważania. Mahmoud wrzasnął, gdy bracia usiło- wali go dźwignąć. Miał wrażenie, że go rozczłpnkowują. - Diabeł cię obesral - powiedział po amłiarsku Kelile i roze- śmiał się, dotykając zbrukanej zachodniej odzieży Mahmouda. - Co to za łachmany? - Czy jesteście złudzeniem? - spytał Mahmoud. - Nie, bracie - powiedział Kelile, mocno ściskając za ramię. - Nie jesteśmy złudzeniem. Jesteśmy z ciała i krwi. Pomimo oszołomienia i bólu rozdzierającego ciało Mahmoud uśmiechnął się szeroko. Żadna'radość nie mogła się równać nie- oczekiwanemu pojawieniu dwóch braci w Życiu, tak szanowanych Poszukiwaczy. Nikk z tego kręgu nie mógł się poszczycić równie bły- skawicznym działaniem jak Kelile i Teka, zwłaszcza gdy wykorzy- stywali przyrząd^Teki. Co za szczęśliwe spotkanie! Khaldun zawsze powtarzał, że Poszukiwacze nie powinni myśleć o sobie jako o jed- nostkach; byli mniejszą rodziną stworzoną do zapewnienia pokoju większej rodzini^! Mahmoud objął braci w długim serdecznym uści- sku. Opierał się o nich, gdyż ledwo mógł ustać. Co mu się przydarzy- ło? Van z żoną i córką Dawita zatrzymał się przy drodze. Strzelał do nich. Co potem? Wjednej chwili przypomniał sobie pędzące reflek- tory, kratkę chłodnicy na plecach. I zabójcze uderzenie, miłosier- nie szybkie. - Dawit chyba się wiele nie zmienił - powiedział Kelile. - Są- dząc po twoim wyglądzie, nadal ma serce i siłę dziesięciu mężów. - Bynajmniej. Nie daj się zwieść. Jest przedsiębiorczy, ale to nie Dawit, jakiego pamiętasz - rzekł ze smutkiem Mahmoud. -Jesteście świadkami nie tyle zwycięstwa Dawita, ile mojej porażki. Na pewno dlatego Khaldun was tu przysłał. Ale tak szybko? - Siądź, Mahmoudzie - rzekł Teka, wskazując kępę trawy pokry- tej igłami sosny. -Jesteś w bardzo żałosnym stanie. 330 ŻYWA KREW - Tak - przyznał Mahmoud, unikając ich wzroku, gdy osuwał się na ziemię. - Wstydzę się do głębi, że zastajecie mnie w tym stanie. Kelile wybuchnął śmiechem. - Nie tragizuj! Przestań załamywać ręce. Powinieneś się rado- wać. To zaszczyt dla ciebie, że Khaldun nas przysłał - nie z lęku przed twoją porażką, ale przeciwnie. Ciesz się, że ci się nie udało! - Wytłumacz - powiedział Mahmoud, zbity z tropu ich uśmie- chami. - Czy żona i dziecko Dawita nadal żyją? - spytał z niepokojem Teka. Serce zamarło Mahmoudowi. - Tak. W chwili... - Nie tłumacz - przerwał mu Teka. - Bądź wdzięczny losowi. Musimy ci coś powiedzieć i wtedy zrozumiesz. Khaldun kazał nam tu przylecieć jak najszybciej. Po tym wysłaniu ci polecenia miał sen. Wzburzył go do tego stopnia, że wyskoczył z łóżka jak oparzony. - Nie sen - poprawił go Kelile. - Pamiętasz? Powiedział, że był na jawie, kiedy ujrzał te rzeczy. Wizję. - Dostał wiadomość - kontynuował przejęty ?eka. - Dzięki niej doznał wielkiej przemiany i bardzo się gorączkował mówiąc, że nale- ży cię zatrzymać. Wysłał nas tego samego dnia. Wiadomość brzmia- ła: żona i dziecko Dawita muszą żyś. Nie są dla nas zagrożeniem. - Nonsens! - odparł Mahmoud. Kelile wzruszył ramionami. - Tak, wiem. Też^ityślałem, że być może wypił za dużo wina. Ja też mam dziwne wizje, kiedy... Ciężki wzrok Teki spoczął na Kelile. - Khaldun nie byłby zachwycony twoimi wygłupami. Przez chwilę Matimoud był zbyt oszołomiony, by się odezwać. To niemożliwe! Nie w^stylu Khalduna było zmieniać zdanie ani słu- chać snów czy wizji. Khaldun, który nigdy nie mówił o Bogu, miał nieziemską wizję? I doznał pod jej wpływem takiej przemiany, że wy- słał innych Poszukiwaczy, by powstrzymali go od dokonania dzieła? - Bracia, posłuchajcie - rzekł. - Dawit złamał Pakt. Sądzę, że znów jest z żoną, a powiedział jej więcej, niż jakikolwiek śmiertelny powinien wiedzieć. Słyszałem na własne uszy, jak opisał jej Rytuał, całą naszą najświętszą przeszłość! I sądzę, że Dawit w jakiś sposób chce przekazać jej naszą Żywą Krew. Jestem tego pewny. Teka i Kelila pokiwali z powagą głowami. 331 UCHROŃ MNIE OD ZŁEGO - Wszystkie.te szokujące wieści również były we śnie Khalduna. Jesteśmy bardzo przejęci - powiedział Teka. - Znamy intencje Dawi- ta. Ale Khaldun mówił wprost: żona Dawita musi żyć i jego noworo- dek także. Twoje dzieło jest zakończone. Nie wolno rozlewać krwi. Powrócisz z nami. Nie w hańbie, Mahmoudzie, ale usatysfakcjono- wany. - Ale... Dawit... - Dawit przybędzie z własnej woli - powiedział Teka. - Tak rzekł Khaldun. Mahmoud nie mógł znaleźć tchu w piersiach. Więc matka i sio- stra tej śmiertelnej będą żyły, i jej dziecko także, a Dawit uniknie ka- ry? Khaldun, który uczył braci w Życiu czcić Pakt ponad wszystko, ka- że im siedzieć bezczynnie, podczas gdy Dawit usiłuje przekazać swoją Żywą Krew śmiertelnej? W takim razie, jakiemu celowi służą Poszu- kiwacze, jeśli braciom w Życiu wolno brykać swobodnie jak bogom? Zapomniawszy o bólu, wstał chwytając się Teki. - Nie wierzęJKhaldunowi. Wybaczcie, ale nie wie, co czyni. - Mahmoud/ie - westchnąfTeka - zadaliśmy sobie gwałt, by to zrozumieć. Jest to( sprzeczne z naszymi przekonaniami, więc musimy zaufać Khaldunowi. Być może jego wiedza jest przeznaczona tylko je- mu. Żona DawitaĄ jego noworodek muszą żyć. Jego noworodek jest wybrany, tak mórwi Khaldun. - I powiedział to nieraz. Powtórzył po wielekroć - wtrącił Kelila. - Ale nie rozumiecie...? Khaldun się myli. Nie ma żadnego no- worodka! - zawiał Mahmoud. - Dawit ma pięcioletnią córkę. Czy to noworodek? Czemu Khaldun tak się nią przejmuje? Do czego ma być wybrana? - O to musisz zapytać jego - rzekł Teka. Kelile złapał Mahmouda za podbródek, potrząsnął w żartach. - Rozchmurz się, Mahmoudzie. Przynajmniej teraz możesz za- wrzeć pokój z Dawitem. Pokój? Jak to możliwe? Czy nadal może kochać brata, który ich zdradził, nawet jeśli był nim Dawit? A jeśli Dawit powróci do Lalibe- lii nie sam, lecz ze świeżo nieśmiertelną żoną i dzieckiem? Ilu jeszcze pójdzie w ich ślady? Jak Khaldun mógł nie przewidzieć niebezpiecznych konsekwen- cji przyjęcia obcych do bractwa? Raz ujawniona rasa nieśmiertelnych nie zazna już pokoju. Wszyscy doświadczyli na własnej skórze, jak zdra- dzieccy są śmiertelni. Jak Khaldun mógł powierzyć im los bractwa? 332 ZYWAKREW - Pomyślcie o konsekwencjach - rzekł spokojnie. Ciężar, który spoczął mu na sercu, legł też na języku. - Krew Dawita będzie dla ludzkości płonącą żagwią. Kiedy ta chciwa rasa dostanie ogień, spa- li wszystko na węgiel. Wszyscy znajdziemy się na szlaku pożogi. Przez chwilę ani Kelile, ani Teka się nie odzywali. Wiedzieli, że to prawda. - Polecono nam nie stawać na drodze Dawitowi ani jego śmier- telnym - rzekł z powagą Kelile. - Co więc nam pozostaje, Mahmou- dzie, nieposłuszeństwo? Mahmoud zdał sobie sprawę, że to pytanie wcale nie jest reto- ryczne. Poszukiwacze dbali tylko o tajność bractwa i przez setki lat dobrze wywiązywali się z tego zadania. Sam Khaldun dał im tę misję, tak jak dar Życia. Bez Khalduna byliby jedynie śmiertelnymi, o któ- rych słuch dawno by zaginął. Jeśli Khaldun orzekł^że nie wolno im działać, nie wolno im działać. Decyzja nie należałajWo nich. - Nie, bracia, postąpię wedle woli Khalduna - powiedział Mah- moud. - Ale zapamiętajcie moje słowa, gdyż od tej pory wszystko uległo zmianie. Długo będziemy żałować tego dnia. Moja dusza mi to mówi. T Teka i Kalile nie odrzekli. Trzej mężowie stal? w milczeniu. Zza linii drzew Mahmoud usłyszał poranny ruch na autostradzie śmier- telnych kierowców nieświadomych niezwykłychiobcych ukrytych przed ich wzrokiem. Ale jak długo nieświadomych? - zadał sobie pytanie. Rozdział 54 ALABAMA. MISSISIPI. Teraz nowy drogowskaz informował: LUIZJANA. Jessica zX każdym razem, gdy otworzyła oczy, jechała przez nowy stan. Nie zdawała sobie sprawy, że zasnęła, dopóki samochód nie za- trzymał się gwałtownie na parkingu motelu jak z komiksu. Był to parterowy budynek o nazwie „I-Ten Inn". Na markizie widniał napis: WI AJCIE W LUIZJA IE. Przed Jessicą rozciągał się szereg identycz- nych drzwi i okien. Parkowało zaledwie kilka samochodów. David musiał wybrać najbardziej zapadły motel z możliwych. Potrząsnął jej pod nosem kluczem z numerkiem i wyłączył sil- nik. Kiedy wysiadł i wynajął pokój? To też musiała przespać. I była tak senna, że wszystko toczyło się jak w majaku. 333 UCHROŃ MNIE OD ZŁEGO Kira rozradowana tym, że wreszcie może wysiąść z samochodu, szalała to tu, to tam na chodniku, biegając i podskakując. Zaraz upadnie i skręci sobie kark - pomyślała Jessica. Ale nie miała siły wy- chylić się przez okno i zawołać. Żar. Jessica nie mogła się ruszyć. Było jej gorąco, ubranie kleiło się do ciała. Wiedziała, że Herbatnik leży na fotelu obok i nie mogła znieść jego widoku. Miała dość przykrości na dzisiaj i na zawsze. - Dokąd jedziemy? - spytała Davida chrapliwym szeptem. - W tej chwili nigdzie. Zatrzymujemy się odpocząć. - Muszę zadzwonić do mamy - powiedziała tym samym niewy- raźnym głosem. -Już się tym zająłem. Zadzwoniłem do ochrony Jacksona i po- groziłem, że wrócę i dokończę robotę z Alex. To, co spaprałem, wy- pychając ją przez okno. I zapowiedziałem, że staruszkę też dopadnę. Na pewno byłem przekonujący, bo już zrobiłaś ze mnie uciekiniera. Mają masę ochrony. Zdziwiona i Aszołomiona Jejjsica wpatrywała się w niego. - Wypchnąłeś Alex?, David westchnął. - Nie, powiedziałem t*ak, żeby uważali, Jess - rzekł cicho, cierpli- wie, tonem, jakiego używał wobec Kiry. - Wiesz, co naprawdę wyda- rzyło się Alex. i Jessica już nie wiedziała, w co wierzyć Davidowi. Może tylko utrzymywał, że zadzwonił do jej matki. Chciał ją w ten sposób uspo- koić. Świat był jednym wielkim kłamstwem. Bóg pewnie też. Jej tak zwany Bóg porzucił ją. Czuła się oszukana. Po tym, jak David odżył w łazience, była przekonana, że dotknęła świętości, a tymczasem nic nie mogło być dalsze od prawdy. To byłoby tyle na temat wiary. Cze- mu w ogóle Bóg na początku skierował ją ku Davidowi, a teraz znów go sprowadził? - Mimo to muszę do niej zadzwonić. Wiem, że się martwi... - Później. Nie teraz - zarządził. Wysiadł z samochodu i otwo- rzył jej drzwi. Wieczny dżentelmen. - Wysiadaj. Nie. Nie w ten sposób. Tak musiała przesunąć się przez Herbat- nika leżącego na fotelu. - Kot... -zaczęła. Dawit nie odzywał się, obejrzał jakoś dziwnie Herbatnika, Wes- tchnął i tylko wyobraziła sobie, co musiał widzieć. - Kot ma się świetnie - rzekł, nie wiedzieć czemu. 334 ZYWAKREW Kot ma się świetnie. Serce podskoczyło jej w piersi i odważyła się spojrzeć. Ujrzała martwe ślepia Herbatnika. Boże, pomóż. Herbat- nik nawet z wyglądu nie przypominał żywego zwierzęcia, był jak wy- pchany. Pyszczek miał straszny, zastygły, lekko rozdziawiony. Odwró- ciła się czując mdłości. - Zdechł, Davidzie. - Ciii. Nie mów tak. Kira usłyszy. Zajmę się nim. Wychodź. Nie mogę zostawić cię w wozie. Wszystko to było tak boleśnie znajome, dokładnie jak wtedy, gdy weszła do domu, wiedząc, że robi to po raz ostatni. W ciasnym poko- ju motelowym położyła torebkę na komódce i pomyślała o niezli- czonych rodzinnych wakacjach, które zaczynały się w ten sposób. Po- kój był nagi i pachniał czystością, jak zwykle w motelu. Ten zapach był obcy i pełen obietnicy. * Od razu spojrzała szybko na nocny stoliczek r^iędzy podwójny- mi łóżkami, szukając telefonu. Nie było tam nic poza mosiężną lampką. Nawet Biblii. M, - Nie ma telefonu. Przykro mi, to nie jest dokładnie Fontaine- bleau. Dostajemy to, za co płacimy - rzekł spokojnie David, idąc za jej spojrzeniem. Klasnął w ręce, odwracając się dc| Kiry. - Ale jest te- lewizor. Sprawdźmy, czy uda się nam znaleźć jakieś popołudniowe kreskówki. t L - Pora na „Dzieci Muppetów". Na zegarze jest druga! - W Luizjanie mogą mieć inne kreskówki, królewno. - Lu...za...janaaat.."- powtórzyła Kita, podskakując na łóżku. Podczas gdy David stroił odbiornik, próbując znaleźć lepszy ob- raz, Kira zeskoczyła z łóżka i zaczęła się skradać do szafy ściennej. - Kiro, nie! - powiedziałaJessica, odzywając się po raz pierwszy od wejścia do pokoju\ Kira popatrzyła n<( nią wysuwając dolną wargę. - Chcę się bawić z Herbatnikiem. - Herbatnik jeszcze śpi - rzekł David. Podszedł do Kiry i zaniósł ją na łóżko. - Nie ruszaj się. Za kilka godzin będziesz mogła się z nim pobawić. Może kiedy zrobi się ciemno. Jessica zmierzyła Davida wściekłym wzrokiem. Czuła mrowienie na karku. Oszalał. Jeśli kiedykolwiek miała jakieś wątpliwości, teraz się rozwiały. Po co, do diabła, wlókł zdechłego kota i chował go w sza- fie ściennej? Powinien zostawić Herbatnika w samochodzie, potem się go pozbyć i powiedzieć Kirze, że uciekł. Wszystko lepsze od tego 335 UCHROŃ MNIE OD ZŁEGO makabrycznego kłamstwa. Herbatnik musiał nie żyć co najmniej od dwóch godzin-. A co będzie, jeśli zacznie cuchnąć? Albo jeśli Kira wślizgnie się do szafy? Biedne dziecko wpadnie w histerię. Co oznaczało dwie histeryczki, bo Jessica sama była bliska utra- ty równowagi psychicznej. Już nie mogła tego dłużej wytrzymać. Zdała sobie sprawę, że ledwo trzyma się na nogach. Powłócząc nimi, podeszła do łóżka, na którym siedziała Kira, i padła obok, przy- tulając ją do siebie, tak że wyglądały jak dwa embriony. Czy mogła te- raz ochronić córkę? I czy ktoś ochroni ją? Boże, mój Boże - wspomniała ze szkółki 'niedzielnej Księgę Psal- mów - czemuś mnie opuścił? Jest przynajmniej jeden sposób, dzięki któremu nie będą mo- gli skrzywdzić ciebie ani Kiry". Daleko od mego Wybawcy Słowa mego jęku. „Opowiedz mi o Rytuale, Davidzie". Boże mój, wołam przez dzień, a nie odpowiadasz. „To cudownakrew". Jessica nie mogła się poruszyć. Myśli jak szalone krążyły jej po głowie. I była senna, taka senna. Chciała pogładzić Kirę po twarzy, ale ręka ważyła kilkanaście razy więcej niż. zwykle. Rozejrzała się po pokoju i napotkam wzrok Davida. Za nim, w lustrze nad komodą wi- działa odbicie swoje i Kiry. - Dodałeś mi coś do picia - powiedziała, uświadamiając sobie to dopiero teraz - w tamtej jadłodajni. - To był tyląo sprite, Jess. - Kłamał bez końca. - Czemu zależy ci na tym, żebym zasnęła? Nie odpowiedział. Opierał się o komodę, złożywszy ramiona na piersi. Był dalej piękny, a przez to tym bardziej straszny. Walczyła, by nie zamknąć oczu, a nawet gdy to nastąpiło, znów je otworzyła. - Nie Kirę, Davidzie. Nie dawaj jej niczego. Obiecaj - poprosiła. - Czego ma-mi nie dawać? - wtrąciła się Kira, odrywając uwagę od huków i szalonej muzyki kreskówki. Wyglądało to na Królika Bug- sa. Kira otarła się o Jessicę. - Czego ma mi nie dawać, mamuń? - Obiecaj, Davidzie. - Zostaniesz ze mną? - poprosił ją łagodnie. Łzy nabiegłyjessice do oczu. Miała nadzieję, że Kira nie spojrzy na nią i nie ujrzy łez. Nieświadomość córki była teraz jedyną pocie- chą matki. O co David ją prosił? I na co się godziła, nie uciekając od niego? 336 ŻYWA KREW - Nic ci się nie stanie - rzekł powoli. -1 nic nie stanie się Kirze. Zaufaj mi. - Co się nie stanie, tatusiu? - pytała Kira, podskakując niecier- pliwie. Nie cierpiała, kiedy rozmawiano nad jej głową. - Nic, królewno - powiedział David. Powieki Jessiki opadły. Znów zasnęła. Nie wiedziała, ile czasu minęło. Gdy się ocknęła, telewizor był nadal włączony, ale nadawano wiadomości. Coś o przerażającej po- wodzi w Indiach. Armageddon za progiem, zawsze powtarzała mat- ka. Początkowo nie otworzyła oczu, ale poruszyła się, bo poczuła woń pizzy i słyszała szelest papierowych torebek, gdy Kira i David rozpakowywali dostarczone jedzenie. Też była głodna, ale bardziej śpiąca niż głodna. Jeszcze nie wstanie. Tylko troszeczkę dłużej od- pocznie, i Coś ciężkiego wylądowało z głuchym stuknięciem na piersiach Jessiki. Zaskoczona otworzyła gwałtownie powieki. Przed samą twarzą miała zielone oczy Herbatmka. Miauknął. Jessica wrzasnęła raz i drugi, patrząc, jak zdechły kot przemyka po podłodze; zamazane, puszyste pomarańczowejfuterko. Kiedy już raz otworzyła usta, wrzaskom nie było końca. - Skarbie? Kochanie? Posłuchaj. Proszę, bądź cicho i słuchaj. Podałem Herbatnikowi trochę mojej krwi. RoAimiesz? Nigdy ci o tym nie mówiłem, ale spełniłem Rytuał. To dlatego obudził się po śmierci. To samo stało się ze mną, pamiętasz? To trwa kilka godzin. Tak jak w łazience. Wporządku, Jessico? Tranąuilo, skarbie. Do- brze? Wjednej chwili zamroczenie ustąpiło jasności umysłu. David oddychał szybko i powtarzał w kółko te same słowa. Szar- pali się w tandentym "motelowym brodziku z plastiku, w którym Jes- sica usiłowała się ukryć'za brudną zasłoną. David obejmował ją, gła- dził po włosach, prawie leżąc na niej. Miała wrażenie, że górny pasek jej czoła płonie, podrażniony dotykiem. Otrząsnęła się, byle dalej od niego, wsparła głowę o plastikową ścianę prysznica. - Kiedy to zrobiłeś? - zapytała ledwo słyszalnym głosem. - Tuż przed wyjazdem do Everglades. Tego samego ranka, w szopie. Chciałem mieć pewność, że mogę tego dokonać. - Ty tylko... dałeś mu swoją krew? - To dlatego tam była strzykawka. Użyłem jej. - I to wszystko? Wystarczyło tylko to? 22. UCHROŃ MNIE... 337 UCHROŃ MNIE OD ZŁEGO Kiedy David nie odpowiedział, Jessica usłyszała z pokoju zdu- szone szlochy Kiry. Na pewno stoi przed zamkniętymi drzwiami ła- zienki, targana straszliwą niepewnością. Dopiero co widziała matkę, która zachowała się jak wariatka, ciskała lampą o podłogę, ukrywała się w łazience. Boże, zmiłuj się. - Kira... - zajęczała Jessica. - Wiem. Zaraz ją wpuszczę. - Ścisnął ją za ramię i przyciągnął do siebie. - Muszę wiedzieć, że z tobą wszystko w porządku. Wcale nie zamierzałem doprowadzić do tego wszystkiego, Jessico. Plano- wałem ci powiedzieć. Nie zastanawiałem się, kiedy otworzyłem szafę, żeby go wypuścić. Kira usłyszała go, jak płakaL. Jessica zamrugała, przełknęła ślinę. Nigdy nie zapomni widoku oczu Herbatnika tuż przed twarzą. Zadrżała. Zdusiła kolejne łkanie. - I to poskutkowało tak po prostu? Wystarczyło, że wstrzykną- łeś mu swoją krew? David westchnął. Znów pogładził ją po czole i nie mogła uciec przed jego dotknięciem. ^ - W zasadzie tak. -Ale mówiłeś coś o... o tym, jak musiałeś zjeść zatruty chleb. Mówiłeś mi o tym> -Tak. - Dałeś coś takiego Herbatnikowi? Coś trującego? - To nieistotne. Widziałaś wynik. - Ale ty... - tedwo potrafiła mówić, więc znów przełknęła ślinę - ...ty chcesz to m\ zrobić? I Kirze? - Chcę zapewnić bezpieczeństwo tobie i Kirze. Zawsze tego chciałem. - Chcesz nas zabić? - szepnęła Jessica. - Nie - powiedział David. Gdy tak stał nad nią i patrzył w dół, wyglądał jak jakiś półbóg z greckiej mitologii. Jego głos dudnił o ścia- nę kabiny. - Chcę dać wam życie. Kiedy otworzyli drzwi łazienki, Kira, nadal płacząc, przypadła do nóg Jessiki, jakby chciała się przekonać, że wciąż żyje, wciąż jest mamusią. Dziecięcy płacz rozrywał Jessicę na strzępy. Przypominał zduszone krzyki w tamtą noc najgorszego ataku astmy, kiedy Kira nie mogła oddychać. I poranek śmierci Księżniczki. Zamroczona i prawie tracąc równowagę, przytuliła głowę Kiry i usiłowała znaleźć jakiś sposób, by powstrzymać płacz. - Nie martw się, królewno. Biedne stworzonko. Mamusia ma 338 ZYWAKREW się dobrze - mówił David, sięgając do torby od Waldgreena, którą zostawił przy umywalce. - Wszystko jest już lepiej. Mamusia miała zły sen. Tak, i o to chodzi - pomyślała Jessica. To nie koniec. David otworzył jej przed nosem dłoń. Leżały na niej cztery czer- wono-żółte kapsułki. - Pomogą ci się odprężyć. Byłaś taka podniecona - wyjaśnił. - Co...? - Pastylki nasenne. - Nalał wody do plastikowego kubeczka. Wo- da trysnęła cienką strużką z kranu. - No już. Jessica nigdy nie potrafiła sobie przypomnieć, jak podjęła świadomą decyzję, gdy wzięła kapsułki do ręki i połknęła je, czu- jąc, jakie są wielkie na wyschniętym języku. Zamglone myśli nie miały ze sobą związku. Pamiętała, że dziwiło ją, jdlaczego dał jej cztery, a niejedną czy dwie. Niemniej jednak zaaj^ła je. A gdy po- piła pastylki wodą, czuła, jak prześlizgują się w dół przełyku, jedna po drugiej. Ufała mu. Po raz drugi w życiu czuła się prawdziwie poślubiona Davidowi Wolde. Narzeczona Frankensteina. f - Herbatnik, jej skarbeczek-potworeczelc, zszedf z widoku. Zapew- ne schował się pod łóżkiem. Jessica nie mogła młeć o to do niego pretensji. Sama chciała zrobić dokładnie to samoi Kira zapłakała. Jessica przyklękła na podłodze, aby uścisnąć cór- kę. Zobaczyła zalaną łzami, wykrzywioną konwulsyjnie twarzyczkę. Włosy córki nie były czesane od dwóch dni i dało się to zauważyć. Po- cieszając Kirę, sama opanowała płacz. Nawet jakoś wykrzesała uśmiech na twarzy. - Kiro, mamusia czuje się dobrze. Wybacz, że cię wystraszyłam. - Proszę. To uspokoi Kirę - powiedział David. Jessica podniosła wzrok i ujrzała kolejne trzy kapsułki na jego dłoni. Nie mogła uwierzyć własnym oczom. Dopiero, ten widok spra- wił, że zawrzał w niej gniew, a przypomniawszy sobie, że sama przed chwilą połknęła cztery, poczuła panikę. - Nie będziesz dawał jej żadnych cholernych pigułek! - wrza- snęła tak głośno, że aż się zdziwiła, skąd znalazła tyle sił. Zaskoczony David odsunął się. - To tylko... - Nie daje się pięcioletniemu dziecku pastylek nasennych! Co ty chcesz zrobić, zabić ją...?! 339 UCHROŃ MNIE OD ZŁEGO Kiedy tylko to powiedziała, zdając sobie sprawę, ku czemu zmie- rza David, ogarnęła ją druga fala grozy i histerii. Tuliła Kirę, dusząc krzyk. Musiały od niego uciec. To poczucie konieczności było jeszcze silniejsze niż wtedy, gdy pojechała do domu i porwała Kirę, a uciecz- ka wydawała się tak łatwa. David zaraz je zabije. Wzięła Kirę za rękę. Złapała się brzegu umywalki, próbując ustać. Wyobraziła sobie, iż gna przez pokój, ciągnąc za sobą Kirę, i dopada recepcji, wrzeszcząc do ludzi, którzy prowadzili ten interes, że jej mąż oszalał. Lecz nadal stała z Kirą i Davidem w miniaturowej łazience. Mia- ła takie zawroty głowy, że ledwo mogła utrzymać się na nogach. Trzy- mała Kirę za rękę. Zrobiła krok, potem drugi, usiłując pociągnąć ją za sobą. Załkała, kiedy zdała sobie sprawę z niemrawości tych usiłowań. - Co mi dałeś?! - zawołała. - Co było w tej torbie? - Kochanie, te pigułki pomogą ci zasnąć. To wszystko. - Chciał pogładzić ją po ramieniu. - Nie dotykaj mnie! - Jess... wystraszysz Kirę. - Uciekaj, Kiro! On zrobi ci krzywdę! -Jezu Chryste, JessiCÓ. - Rozgniewał się. Złapał ją i uniósł w po- wietrze, ciągnąc ao łóżka. - Przestań. Połóż się i bądź cicho. Jesteś nieprzytomna. .. Jessica czuła, że Kira wlecze się za nią, trzymając się poły koszu- li. Słyszała płacz^swojego dziecka i chciała je utulić. - Kiro, on «i zrobi krzywdę... David pchnął ją na łóżko, przygwoździł do posłania. Przygniótł ją swoim ciężarem, patrzył ostro w oczy. Nie poznawała go. Nawet podczas jazdy do Luizjany, napotykając jego wzrok, myślała, że go zna. Bez względu na to, co uczynił, mimo broni za paskiem, którą wyczuła biodrem, była jednego pewna - że David nigdy w żaden spo- sób nie skrzywdzi jej, a już na pewno Kiry. Teraz ta pewność legia w gruzach. Zupełnie nie znała swojego męża. - Nie ją - powiedziała, ledwo wymawiając słowa. Zaraz, za chwi- lę, jego twarz, ten pokój znikną. - David, nie ją. Nie rób jej tego. Słyszysz mnie? Proszę. Nie Kirę. A jeśli to się nie uda. Ajeśli... - Odpocznij. Rano wszystko będzie dobrze. - Głos miał tak spo- kojny, że aż przerażający. Ujrzała w wyobraźni straszliwy obraz zalanego krwią trupa Davi- da, który z wytrzeszczonymi oczami zrywa się do pozycji siedzącej. 340 ŻYWA KREW Zakwiliła, ciężko pracując płucami. A gdy mrużąc powieki, ode- szła w sen, wyobraziła sobie jeszcze coś, obraz tak żywy, że wydawał się realny. Podłogę zasłaną zaschniętymi padlymi jaszczurkami. Rozdział 55 Lou Reed nie miał fantastycznego słuchu, alejego zmysł powo- nienia pracował jak ta lala. Potrafił wyczuć pizzę od Smiłeya na od- ległość i określić rodzaj nadzienia z precyzją, która szokowała nawet jego samego. Teraz to była zwykła pizza pepperoni. Jak ktoś mógł zamówić pizzę pepperoni, kiedy z ulotek reklamowych było jasne jak słońce, że specjalność Smiłeya to smażone na grillu krewetki i langusty? Odrobiny wyobraźni - pomyślał, przelatując kanały na trzynastocalowym kolorowym telewizorze w poszukiwaniu progra- mu, który by go wreszcie rozbawił. Machając ręką, do recepcji zajrzał ten mały roznosicieł pizzy. Trzymał płaski karton. Ano. Pepperoni, bez dwóch zdań. Hańba. Mały pewnie liczył na browarek, jako że w trjftkcie sezonu base- ballowego Lou dobrze zaopatrywał swoją minilojdówkę pod kontu- arem. Póki Lou miał Bravesów i amstel lighta, me przejmował się brakiem klientów przez całą noc. * i Chociaż jakiś klient nie zaszkodziłby - pomyślał smętnie. Interes schodził na psy, od kiedy Motel 6 otworzył placówkę ciutkę dalej. Cholerne sieci miały ftfrsę na reklamę, a ludzie lubili firmy o znanej nazwie. To był nieodparty fakt amerykańskiego konsumeryzmu. - Drugi raz dziś wieczór - rzekł małemu. Przyjrzał się jego prysz- czatej gębie i zastanowił się, czemu nie używa jakiejś maści. Przecież wszedł już w wiek, w którym powinien myśleć o panienkach? - Mówiłem ci, że fo dobry pomysł rozłożyć ulotki w pokojach - zagaił roznosicieł. - Co noc mamy dobre kilka kursów między tobą a Motelem 6. - To każ temu łachudrze Smileyowi, żeby ci dał podwyżkę. - Yhm, racja. Hej, Lou Reed, co się stało pod dwójką? Lou Reed. Ten mały zawsze mówił mu po imieniu i nazwisku, bo myślał, że to śmieszne, że nazywa się tak samo jak ten piosenkarz, który śpiewał „Idę, gdzie wolność szalona". Przeważnie wpadał, wyjąc właśnie to. Można było szału dostać. - Nic mi nie wiadomo, żeby się coś działo pod dwójką. Dziś po 341 UCHROŃ MNIE OD ZŁEGO południu zajął ją Murzyn z dzieciakiem. Przyjechali przed godziną i zamówili pizzę przez telefon. Mały wybałuszył oczy. Naprawdę, gdyby wyrzucił te okulary i zna- lazł sobie jakąś maść na pryszcze, wyglądałby jak ta lala - pomyślał Lou. - Żarty sobie stroisz? Nie słyszałeś tych wszystkich wrzasków? Lou przełączył na inny kanał. Nie cierpiał tej głośnej „Roseanne". - Co to znaczy „wrzasków"? Może darł się na dzieciaka? - Nie, Lou Reed, baba się darła. Oddałem mu zamówienie, on mi płaci, daje dolara napiwku i idę do drzwf,sa tu jego baba wrzesz- czy, że aż uszy puchną. I słyszę huk, jakby coś się stłukło. Mały zwrócił na siebie uwagę Lou. W zeszłym tygodniu jakiś pi- jany skurwiel cisnął butelką whisky w żonę i Lou wciąż miał rachu- nek do zapłacenia. Nawet nie pamiętał, żeby widział kobietę, kiedy ten czarnuch z dzieckiem się wprowadzali, trrtyba że siedziała w wo- zie. Co się tym facetom porobiło, że tłuką żony? Gdyby sam cho- ciaż próbował tkaąć Glo, zabiłaby go. Mało nie zarechotał na samą myśl o tym. Ale to nie było śmieszne. Mąż bijący żonę, to nie w porządku, zwłaszcza na ocząfch dziecka. Może tamten spod dwójki też tłukł tę fajniutką małą z warkoczykami. Chociaż nie wyglądał na takiego, czysty, poprawni* się wysławiał. Ale w dzisiejszych czasach cały świat zasuwał do piekła na przyśpieszonych obrotach. Psychol na psy- cholu. Ł No jasne - przypomniał sobie Lou - ten mały pizzerniak wyga- dał się, że ogląda „Urodzonych morderców" co najmniej raz w tygo- dniu, a ten cholerny film ma już ze dwa lata. Przy tej swojej chorej wyobraźni nie był najbardziej wiarygodnym źródłem informacji, to pewne. - Na twoim miejscu zajrzałbym pod dwójkę - rzucił mały, wy- kręcając się na pięcie. - Żadnego piwka dzisiaj? - Później. Nie kiedy siedzisz za kółkiem. - Niech mnie drzwi ścisną, Lou Reed. Gadasz jak mój stary. Idę, gdzie wolność szalona - zapiał i znikł z pizzą. Lou nie tracił czasu. Faktura od szklarza leżała mu wciąż pod nosem i ani myślał znosić dalsze wyskoki klienteli. Złapał klucz uni- wersalny, obszedł kontuar i zanurzył się w parną noc. Dwójka. Ósma wieczór i tylko pięciu klientów na trzydzieści numerów. Wczesne lato to nie szczyt sezonu, ale coś marnie się zapowiadało. 342 ŻYWA KREW Może czas się sprzedać, jeśli ci, którzy kilka lat temu składali ofertę, wciąż są zainteresowani. Wózek Murzyna to był szary plymouth, pewnie wynajęty. Nic nadzwyczajnego. Rejestracja z Florydy, powiat Orange. Lou przyj- rzał się numerkom. KAT 161. Łatwe do zapamiętania. Pół minuty nadstawiał uszu przed świeżo malowanymi drzwiami. Usłyszał muzykę z radia wbudowanego w odbiornik telewizyjny, ale to było wszystko. Władować się ludziom na chama, polegając na świ- rowatych domysłach byle małego pizzerniaka, czy zająć się swoimi sprawami? Na myśl o wybitym oknie i zapłacie dla szklarza, zapukał. Po dłuższej chwili usłyszał szuranie, potem drzwi uchyliły się tro- chę. Stanął w nich tamten Murzyn z kawałkiem pizzy w ręku. Zwy- czajny zastygły ser. Pewnie była już zimna. i Lou od razu zerknął mu przez ramię do środ/ca. Ujrzał dziew- czynkę siedzącą na krawędzi łóżka. Gładziła po włosach leżącą kobie- tę, jakby to była lalka. Kobieta też była Murzynką, miała krótkie wło- sy. Spała, a przynajmniej wydawało się, że śpi. Małej wisiały kapki u nosa i nie wyglądała na radosną, to pewne. A ljtnipka na nocnym stoliku stała przekrzywiona, wyjęta z kontaktu. Może naprawdę coś się tu wydarzyło. - Czym mogę służyć? - spytał Murzyn, nie rozdrażniony, ale z przesadną grzecznością, która faktycznie oznaczała - spadaj. - Sprawdzam tylko, czy wszystko gra - powiedział Lou. - Znakomicie, driękuję - odparł mężczyzna. Uśmiechnął się i jakby po zastanowieniu dodał: - Dobranoc. Nie było tam niczego, o co można by się przyczepić. Murzyn nie był nadzwyczaj towarzyski, nawet kiedy zszedł zatelefonować, ale z drugiej strony, niektórzy byli bardziej towarzyscy, inni mniej. Tylko było coś dziwnego w t\yarzy dziewczynki, jej zmierzwionych włosach i tym, jak gładziła kobietę. Nie wyglądało to jak trzeba. Nawet nie był pewien dlaczego. Czułby się o niebo lepiej, gdyby to ta kobieta otworzyła drzwi. I w tym Murzynie też coś było. Miał coś dziwnego w oczach. Że też dał się podpuścić temu małemu pizzerniakowi. KAT 161. E tam, dla świętego spokoju zadzwoni do szwagra, który służył w policji stanowej, i zapyta, czy ten numer rejestracyjny figuruje na jakiejś spec liście. Craig uwielbiał takie pierdoły. Nie miał nic lep 343 UCHROŃ MNIE OD ZŁEGO szego do roboty, kiedy siedział za biurkiem z nogą zwichniętą w ko- stce. I jeszcze zwalał winę na Lou. Niech to diabli, nie jego wina, że ten tłusty sukinkot nie umiał kiwnąć przeciwnika na boisku. Lou zmierzał do telefonu w recepcji, podśpiewując: - Dop di-dop, dop, dop-di-dop dop, di-dop, dop... A żeby pokręciło małego! Nigdy nie powinienem mu mówić, jak się nazywam - pomyślał Lou Reed. Teraz ten kawałek nie odcze- pi się ode mnie przez całą noc. Rozdział 56 Trudności są rzeczą względną, zdał sobie sprawę Dawit. Ciężka niewolnicza praca, zażarte walki z innymi wojownikami, wydarcie so- bie wnętrzności własną ręką, niespodziewane smutki, które niosło życie - wszystko było trudne. Te próby stanowiły rdzeń jego życia, bez względu na koleje losu. Czemu więctiic nie było równie trudne jak to? Kira siedziała w łazience na umywalni i machała nogami. Czub- ki pomarańczowych bucików od czasu do czasu ocierały się o jego uda. Oczy miała jiieprzytdrnne, ale wpatrywała się w niego bez mru- gnięcia. - Nie chcę żadnych pigułek, tatusiu - powiedziała. Nie był przygotowany na ten opór. Ani na wątpliwości, nawet nieufność wyraźnie obecną na buzi. Nagle poczuł się jak zamaskowa- na nigeryjska Egungun, twarz śmierci. - Zaśniesz po nich, to wszystko, Kiro. - Nie chcę spać. Chcę oglądać Kanał Disneya. Kiedy pojedzie- my do czarodziejskiego Królestwa? Mamunia mówiła. -Jutro spotkamy się z pewnym panem w Nowym Orleanie - rzekł Dawit. - Da nam dokumenty potrzebne, żeby polecieć samolo- tem do Afryki. Tak jak planowaliśmy. Kira popatrzyła na niego, a potem na Jessicę, leżącą nierucho- mo na łóżku. Nie sięgnęła po pastylki. - Mamunia jest chora? - Nie, królewno. Tylko odpoczywa. - To czemu... nie budzi się, jak nią trzęsę? - Bo jest bardzo zmęczona. - To od tych pigułek jest zmęczona? - szeroko otwarte oczy wy- rażały pytanie. Zamrugała, oczekując odpowiedzi. 344 ŻYWA KREW - Tak, chyba tak. - Tatusiu... - Kira zniżyła głos do szeptu. - Mamuń nie chciała, żebym je brała. Dawit poczuł drżenie wyciągniętej ręki. To była istna tortura. Jak ma dalej postąpić? - Kiro... sprawisz tatusiowi ogromną przyjemność, jeśli weź- miesz te pastylki. Sil teplait? Zrób to dla mnie. Kolejny raz wzrok Kiry uciekł ku Jessice, leżącej bez ruchu przez ostatnie pół godziny. Wziął z domowej szalki z lekarstwami buteleczkę trzydziestomiligramowych pastylek nasennych dolma- ne, bo wiedział, że szybko działają; Alex dała Jessice receptę po śmierci Petera, ale Jessica zażyła je tylko raz. Skarżyła się, że są za silne. Tego dnia wrzucił dwie pigułki do napoju Jessiki, podwójną za- lecaną dozę. I miał nadzieję, że cztery następne, uiimo że zadziała- ją bardzo silnie, nie będą dla niej śmiertelne. Ani dla Kiry. Pastylki nasenne były zbyt niepewnym sposobem zabijania. Nie miał czasu ani środków na podjęcie takiego samego ryzyka jak z Herbatni- kiem, nie mógł oczekiwać, aż ich organizmy zareagują na truciznę. Aby być dokładnym, musi własnymi rękami zadać śmierć Jessice i Kirze. Potrzebował jedynie, by zasnęły. Nie potrafibikrzywdzić własne- go dziecka, gdy było całkowicie świadome. Kira spojrzała na pastylki. Lzy zalśniły jej w oczach. - Och, królewno-.r- westchnął głęboko Dawit. Wolną ręką po- gładził gładką, rozpaloną buzię. - Czemu płaczesz? - Tatusiu, nie zrobiłeś krzywdy mamuni? - spytała, krztusząc się. Teraz to jemu napłynęły łzy do oczu. Pochylił się i przemówił do Kiry, patrząc jej prosto w twarz. - Oczywiście, że nie zrobiłem krzywdy mamuni. Nigdy bym tego nie zrobił. Nigdy. Dałem jej pastylki, żeby mogła zasnąć, no i zasnę- ła. Widzisz? I chcę tylko, żebyś ty też spała. Czemu myślisz, że zrobi- łem jej jakąś krzywdę? Kira zamrugała szybko. Nie odpowiedziała. Była załamana. Jesteś prawdziwym potworem - pomyślał Dawit. Każdy inny czło- wiek porzuciłby ten plan. A ty jedynie okłamujesz własną córkę. - Kiro... Ufasz mi? Kira zagryzła wargę i skinęła głową. Usłyszał szloch zamierający w gardle. 345 UCHROŃ MNIE OD ZŁEGO - W takim razie weź pastylki, królewno. Proszę. - Podsunął bli- sko jedną, nie; dotykając warg Kiry. - Dobrze? Kira stopniowo rozchyliła usta. Dawit położył pierwszą na wysu- niętym języku i podał kubeczek z wodą z kranu. - Nie gryź. To nie aspiryna dla dzieci. Połknij całą. Jak jedzon- ko. Bardzo dobrze. Teraz drugą. Usłyszał kolejne ciche łkanie, gdy Kira przełykała, ale posłusznie przyjęła wszystkie trzy. Pochyliła się i złapała go za szyję. Czuł małe bi- jące serce. Zdał sobie sprawę, że jest ciężko przerażona. Ajednak to dziecko kochało go z całej siły. Kiedy ją podnosił, a potem dźwigał wyprostowany, poczuł ucisk w gardle. Ta zdrada w końcu naprawi się sama - pomyślał. Mógł za- chować ją na wieczność tylko dzięki chwilowemu cierpieniu. Pod- szedł do łóżka, na którym leżała Jessica. - Tu nie ma Kanału Disneya, Kiro. Chcesz, żeby tatuś opowie- dział ci bajkę? Kiedy Kira n^ odpowiedziała ani się nie poruszyła, początko- wo się przestraszył. Czy źle obliczył dawkę? Czy lekarstwo zadziałało tak szybko? Liczył"ria to, że zdąży wpierw zakończyć Rytuał z Jessicą, zanim utraci zdolność prawidłowego oddychania z powodu przedawkowania pigułek nasennych. -Kiro? - Lin - powiedziała cicho. - Co, królewno? - Opowiedzfmi bajkę o Linie i smoku. Dawit uśmiechnął się mimowolnie. - Nie znam tej bajki. Pewnie usłyszałaś ją w szkole. Ale mogę opowiedzieć ci historię o pięknej księżniczce imieniem Kira, która żyła po wieczne czasy. Kiedy Dawit ułożył Kirę obok matki, zamknęła już oczy. Obser- wował, jak równa oddycha, a potem dotknął dwoma palcami arterii szyjnej, w której, jak wyczuwał, wciąż bił puls. Gdy tak się jej przyglą- dał, cały zalał się łzami. - Po wieczne czasy? - szepnęła sennie Kira. - Tak, po wieczne czasy - potwierdził Dawit i pochylił się, by ucałować ją w czoło. Dawit wiedział, że nie ma wiele czasu na rozmyślania, ale przez chwilę po podłączeniu najzwyklejszego monitora pulsu - kupionego w drugstorze - do ramienia Jessiki i przygotowaniu strzykawki ze 346 ŻYWA KREW świeżo pobraną krwią, zdał sobie sprawę, że może wybrać inną, du- żo prostszą drogę. Mógł zostawić je w spokojnym śnie i udać się własną drogą, po- zwalając przeżyć bez niego resztę życia, po którym czekałaje śmierć. Zdał sobie sprawę, że gdyby nie Mahmoud i Poszukiwacze, mo- że skorzystałby z tej możliwości, a prawdę powiedziawszy, sięgnąłby po nią, ponieważ mimo wszelkich egoistycznych impulsów i głębo- kiej miłości do tych dwóch istot wiedział, że żadne rozwiązanie nie okaże się szczęśliwe. Jego związek zjessicą zmienił się dogłębnie. Od tej pory wszelkie rozwiązania będą złe. - Krew... jest naczyniem Życia... - zaczął po hebrajsku, pogania- jąc umysł, by nie popełnić niesłychanego błędu i nie zapomnieć mo- dlitwy. To tylko garść słów. Nie zawiedzie. Herbatnik usiadł po przeciwnej stronie łóżka, robiąc toaletę wdzięcznie uniesioną łapą. Tak - napomniał samjSgo siebie Dawit, zatrzymując wzrok na kocie -już raz to zrobiłem. Mogę to powtó- rzyć. Monitor wskazywał, że puls Jessiki był słaby, zaledwie sześćdzie- siąt. Ł - ...Krew płynie bez końca... Nie miał czasu na wahanie. Właściciel już raz zajrzał do pokoju, zapewne z powodu krzyków Jessiki JO brzasku naliży skończyć, co się zaczęło, kiedy Jessica i Kira obudzą się na wieczność. Nadal niepewną ręką ujął strzykawkę. Drugą ręką dotknął po- liczka Jessiki. Już był spocony. Przesunął dłoń do jej podbródka, na gardło i zatrzymał z czułą delikatnością. - Krótki sen, miłości moja. Moje życie - rzekł i pochylił się uca- łować jej wargi. A potem znalazł\>dpowiednie miejsce na gardle i jakby porażo- ny prądem nacisnął z Całej siły. Serce huczało mu w uszach. Wpatrywał się pilnie w monitor, czekając na spadek pulsu. Ciało nawet w nieświadomości walczyło, przekonał się ze zgro- zą. Jessica stężała i rozdziawiła usta, walcząc o oddech. Spodziewał się, że następne otworzą się oczy; wtedy byłby zmuszony zwolnić nacisk. Los ulitował się nad nim i nadal trzymała oczy zamknięte, jakby spała spokojnie. Ciało pozbawione tlenu działało instynk- townie. A serce nie zwalniało, przyspieszało. 347 UCHROŃ MNIE OD ZŁEGO Dawit poczuł skurcz w ręce, ale utrzymywał napór, by powietrze na pewno nie przepłynęło tchawicą. Pot oślepił go chwilowo, zalewa- jąc oczy. Minęła jedna minuta. Kolejna. Wreszcie zza migocących powiek ujrzał, że puls opada. Zbliżył strzykawkę do obnażonego ramienia Jessiki, gotów wbić igłę. Czterdzieści uderzeń na minutę, informował monitor. Trzydzie- ści pięć. Umierała. Naprawdę umierała. Twarz Jessiki zmieniała barwę, nabierała odcienia purpury. Pod wierzchnią, brązową warstwą stała się szkarłatna. Trzydzieści uderzeń. Dwadzieścia sześć. Dawit łapał powietrze, marząc o chwili, w której uwolni Jessicę. Ile czasu minęło? Czemu umierała tak powoli? Jak mógł poddać się tej nieludzkiej torturze? Dwadzieścia uderzeń. Osiemnaście. **'"*' - Ty walczysz, Jessico... Na litość boską, poddaj się... Minęła wieczaość, zanim wskaźnik na monitorze opadł do dwu- nastu uderzeń na minutę. Potem dziesięciu. Wreszcie w końcu do pięciu. * Dawit nie potrafił doczekać chwili, w której pokaże się zero. Ser- ce zatrzyma się kilka sekund wcześniej, zanim prostackie urządze- nie to odnotuje.,Nadal utrzymując zabójczy chwyt na gardle, Dawit wbił igłę w ramię żony i pchnął tłoczek, dokładnie jak postąpił z Her- batnikiem. MówU trzęsącym się głosem: - Krew jest naczyniem Życia. Krew płynie bez końca, jak rzeka przez Dolinę Śmierci. Gdy wypuścił Jessicę, monitor wreszcie pokazał zero. Wpatrywał się w ekran, zapominając oddychać. Zero. - Co ja zrobiłem? - zapytał w głos, padając na łóżko, gdy nogi ugięły się pod nim. Nie potrafił spojrzeć jej w twarz. Zabił ją. A teraz musi czekać. Jak długo? Dwie godziny? Trzy? Nawet więcej? To róż- niło się zależnie od osoby. Nie mógł dokonać Rytuału z Kirą, dopó- ki Jessica bezpiecznie nie miała go za sobą. Dawit załkał. Spoglądał na swoje ręce, jakby były pokryte krwią. - Co ja zrobiłem? - spytał po raz wtóry i jedyną odpowiedzią był pisk saksofonu dobiegający z radia. Herbatnik zeskoczył z łóżka. Mrucząc, otarł się o Dawita. Przytu- lił i pogłaskał kota, jakby nie chciał rozstać się z nim do końca życia. 348 ŻYWA KREW Rozdział 57 Mnóstwo przyczyn sprawiało, że Alexis Jacobs umierała w Mia- mi, podczas gdy zespół chirurgów wydawał polecenia i aplikował ży- ciodajne leki, które rozpoznałaby natychmiast, gdyby była na tyle świadoma, aby oglądać zabiegi. Miała silny krwotok. To po pierwsze. Serce było wyczerpane. Organizm, nadal w szoku po upadku, był zbyt słaby, aby znieść wstrząs operacyjny. Lecz głębsze przyczyny nie miały żadnego związku z fizjologią. Zaledwie kilka godzin przed operacją weszła w stan półświado- mości i większość personelu uznała, że nie rozumie, co dzieje się wokół niej, że straciła chęć do życia. Wtedy dowiedziała się. Bea coś przed nią ukrywa. Przyjaciel matki, Randall Gaines, podczas roznjfowy z pielęgniar- ką, wyjaśnił wreszcie, czemu Jessica nie pokazała się z wizytą co naj- mniej od dwóch dni. Zaginęła. Ale było jeszcze coś gorszego. Jak się okazało, policja uznała, że to David wypchnął Alex z balkonu. To David zabij^przyjacielajessiki, Petera. A David również zaginął, prawdopodobnie ścigając Jessicę. Najbardziej niepokojące wieści przekazano po cichu: znalezio- no pustego vana Jessiki. Okna były przestrzelone. Młodsza siostra i siostrzenica Alex być może nie żyły. Mogła odrzucić te napływające wiadomości, uznać je za fantazje będące wytworem półświadomości, gdyby nie prosty fakt. Bea, która teraz spędzała u jej boku całe dnie, znikła na kilka godzin. Nawet gdy Alex miała zamknięte oczy i nie mogła widzieć, wiedziała o tym. Matki nie było obok. A tylko potop nieszczęść mógł ją oderwać. Alex powiedziała^sobie, że będzie trzymała kciuki za matkę, bo tylko Bóg wiedział, przez co musiała przechodzić. Ale gdy ciało jest gotowe umrzeć, woli ciężko nakłonić je do przetrwania. To wymaga tego rodzaju energii, której brak wielu ludziom, a nawet ci zdolni ją wykrzesać, muszą się skupić, czasem przez niekończące się godziny. Przez dwie godziny Alex była skupiona. Lecz teraz skupienie i energia uchodziły z niej szybko. Ponieważ tak po prawdzie świat czekający na nią po tej całej walce wydał się jej światem, z którym nie chciała rąieć już do czy- nienia. To był świat bez siostry i Kiry. To był świat w najlepszym ra- zie pełen niepewności, a w najgorszym - łamiący serce. Więc nawet 349 UCHROŃ MNIE OD ZŁEGO gdy myślała o biednej Bei, ucieczka była gorąco witanym błogosła- wieństwem, i - Tracimy ją - usłyszała. Znała ten głos. Victor Dunn. Victor Dunn, który ledwo zaliczył anatomię, którego wszyscy przezywali Pie- kielnym Doktorkiem, był w operującym ją zespole chirurgów? Boże pomóż. - Adrenalina - powiedział inny, nieznany głos. Adrenalina, Łapią się rozpaczliwych sposobów. Tym razem to koniec. Nie będzie żadnego powrotu zza grobu. A jeśli Jessica i Kira odeszły, spotka się z nimi po drugiej stronie.'. Właśnie wtedy nastąpiło coś, co potem zawsze miała opisywać mianem „wizja". Nie sen. Odwiedzała jakieś miejsce, o którego ist- nieniu przekonała się dzięki sile własnego ducha. Stała obokjessiki w jasnym słońcu, ale nie były martwe. Z Jessicą była mała dziewczyn- ka. To nie ulegało wątpliwości. A za Jessicą stała Bea. Alexis i Jessica miały na sobie białe ubrania. A przed nimi zgromadził się wielki tłum, największy Aum Murzynów, jaki Alex ujrzała kiedykolwiek. I ci ludzie się uśmiechali. Morze uśmiechów na hebanowych, pięknych twarzach. ~\ I dobiegł jej ńszu śpićw, najbardziej urzekająca harmonia ludz- kich głosów, jakąTdedykolwiek słyszała, pieśń dziękczynna w pięk- nym języku. Nie.w angielskim. Skądś wiedziała, że to język żulu. Pieśń przepełniała nadzieja. I Alexis uzdrawiała ludzi! Nie miała po- jęcia, skąd o tyiruwiedziała. Po prostu wiedziała. Nie wiedziata natomiast, że setki kilometrów dalej, w motelo- wym pokoju na obrzeżach Nowego Orleanu, jej siostra miała do- kładnie tę samą wizję i zbierała podobną energię do życia, lecz w bardzo odmiennych okolicznościach. Dusze sióstr się spotkały. Wielki spokój ogarnął Alex, bo ujrzała siebie tam, gdzie zawsze chciała być, robiącą to, co zawsze chciała robić, i zdała sobie sprawę, że to wszystko jest w zasięgu jej możliwości. Jedynie musiała walczyć. Tylko trochę. Jednak życie było warte starania. - Rytm sinusoidalny. Mamy ją z powrotem - usłyszała. Rozdział 58 - Posłuchajcie teraz zapomnianego kawałka. Z głębokiej prze- szłości zjawia się dla prawdziwych fanów - zapowiedział radiowiec. - The Jazz Brigade, chicagowska kapela, z kawałkiem z tysiąc dziewięć- 350 ŻYWA KREW set dwudziestego szóstego. Według George'a Gershwina najbardziej inspirujący numer owego okresu: „Żyję wiecznie dla ciebie". I wtedy Dawit usłyszał siebie na klarnecie. Lestera na pianie. Ala na banjo. Cleve'a na trąbce. Wspomnienie sprzed siedemdziesięciu lat, muzyka nieżyjących jazzmanów. Że też musiał ją usłyszeć akurat tu i teraz. Spojrzał na zegar wbudowany w pudło telewizora. Północ. Cho- ciaż było stosunkowo wcześnie, Dawit uznał ten utwór za znak. Mo- że zerknąć nad krawędź łóżka na monitor pulsu Jessiki? Zanim zdą- żył odczytać drobne cyferki, serce zaczęło mu tajać. Pierś śpiącej łagodnie unosiła się i opadała. Dźwigając się na kolana, złożył i ucałował jej ręce. Potem mu- snął ustami szyję i obie zakryte piersi, kryjąc twarz w ciepłym gnieź- dzie. Udało się. Nadal była jego. Zachował pierwszą połowę swojej rodziny. T Monitor wskazywał sześćdziesiąt pięć uderzeń na minutę. Dawit wstał, rozprostował nogi i pochylił się3>oceniając drugi monitor podłączony do Kiry. Puls córki był wolniejszy, tylko piętna- ście uderzeń na minutę i pod dotknięciem okazfkł się słaby. Oddy- chała ciężko, jej biedna klatka piersiowa "trzepotała. Lekarstwo mo- gło źle wpłynąć na astmę. Musi nad nią popracować, w innym wypadku umrze z powodu dalman*. k Teraz najtrudniejsza część zadania. Telefon w recepcji "dzwonił. Lou Reed był wciąż na posterunku, pakował czasopisma i papiery, śpiesząc się do żony i średniej wiel- kości domku, który zbudowali zaledwie kilka metrów za motelem. Miał zmianę od południa do północy i nie lubił zjawiać się minutę wcześniej i sterczeć rrihiutę dłużej. Podniósł słuchawkę z nadzieją, że to nie jakiś nocny marek z py- taniami o dojazd. Chciał uderzyć w kimono. » - „I-Ten Inn" - rzekł. Lou rozpoznał głos szwagra. Kiedy rozmawiał z Craigiem co naj- mniej trzy godziny temu, był na wpół śpiący. Teraz miał głos faceta, któremu goreje pożar pod tyłkiem. - Święty Jezu, Lou, uważajcie z Glo - wyzipiał. Pewnie były wiadomości o numerach rejestracyjnych tego ply- moutha. Lou dostał gęsiej skórki. - Co jest grane? Trafiliśmy na coś? 351 UCHROŃ MNIE OD ZŁEGO - No, do diabła. Jest poszukiwany za morderstwo i podobno żo- na i dziecko zostały porwane. Jest uzbrojony, Lou. Nie zbliżaj się wię- cej do jego pokoju. Masz szczęście, że ci dupy nie odstrzelił. - Hm... - Przez długą sekundę Lou odebrało głos. To było jak kawałek „Najbardziej poszukiwanych ludzi Ameryki". - Przyjedzie ktoś? - Tylko pieprzona kawaleria. Za pięć minut. Idź do Glo. Właśnie do niej dzwoniłem. Zadbaj, żeby się jej nic nie przytrafiło. - Niech mnie cholera - powiedział Lou, nadal w szoku. Przy- pomniał sobie oczy tamtego Murzyna, ten jegp uśmiech, że serdecz- niejszy trudno było sobie wyobrazić. - Nigdy nie wiadomo, na kogo się trafi, no nie? - Nie filozuj, facet. Leć do domu do mojej siostry. Gardło Kiry było tak delikatne, że duszenie dziecka wielką doro- słą ręką było zbrodnią przeciwko naturze. Dawit zebrał całą siłę wo- li, przypominając sobie próbę losu zjessicą, ale to było jeszcze trud- niejsze. Gdy ciąiko Kiry zesztywniało pod uciskiem, pokłady pewności siebie Dawita pękły i ogarnęło go drżenie. Strzykawka w rę- ce trzęsła się tak gwałtownie, że ledwo utrzymywał ją w palcach. Kro- pla krwi przedwcześnie spUdła z uniesionej igły i wytoczyła szkarłat- ny szlak na przedramieniu córki. To również było zbyt znane. Jak z Rosalie. „Zegnaj, tatusiu". Cyfry monitora Kiry, przeciwnie niż Jessiki, wskazywały równy spadek pulsu. Sąrce córki poddawało się bez oporu. Brakowało mu siły łub woli oporu. Szesnaście uderzeń. Dwanaście. - Kocham cię, królewno... - szepnął przez łzy Dawit. Czekał na śmierć córki. Rozdział 59 Nowe życie Jessiki zaczęło się niespodziewanie i bardzo nieprzy- jemnie. Ocknęła się z paraliżującym bólem głowy, który tak rozsadzał czaszkę i skronie, że prawie jęknęła. Usta miała wyschnięte. W ra- mionach i nogach wrzało podskórne mrowienie, jakby czuła deli- katne strumyczki krwi krążące w żyłach. Była świadoma każdej sztu- ki odzieży, którą miała na sobie, od miękkiej bawełnianej bluzki do 352 ŻYWA KREW klejących się nylonowych podkolanówek, ściskających palce u nóg. Plecy drażniły odleżyny. Po otwarciu oczu zobaczyła oślepiające światło z nocnego stoli- ka odbite w lustrze. Potem reszta pokoju nabrała ostrości. W lustrze ujrzała zamarły obraz z koszmarnego snu. Pochylony nad Kirą David dusił ją jedną ręką, sztywno unosząc w górę drugą. Zamknęła oczy, uznając, że to halucynacja. Ale gdy popatrzyła zno- wu, potworny obraz nadal był w tym samym miejscu. I co najdziw- niejsze, obok Davida i Kiry zobaczyła własną osłupiałą twarz. Dopiero czując ruch i słysząc stęknięcie Davida, zdała sobie sprawę, że leży na łóżku ramię w ramię z Kirą. Potrzebowała wszyst- kich sił, by odwrócić głowę i spojrzeć na męża mordującego jej dziecko. Żadna chwila jej życia nie mogła przesłonić tego widoku. „Gro- za" to zbyt słabe słowo, „wściekłość" - dopiero początek, a „bezrad- ność" nie oddawała nawet cienia uczuć. Ta część jej osoby, która nie uległa paraliżowi,,rozpatrywała go- rączkowe plany. Wyrwać Davidowi broń zza pasa i zastrzelić go. Ude- rzyć tak, żeby stracił przytomność. Odepchnąć. Zafnknąć oczy i krzy- czeć wniebogłosy, aż ktoś przybiegnie na*ratunek;'Kirze. Niech ktoś uratuje Kirę. Wycieńczone ciało nie chciał» słuchać; częśi była nadal mar- twa, odrętwiała. Mogła tylko patrzeć i osłupiała mrugać powiekami. Kira - pomyślała. Moje maleństwo. I wtedy, akurat wtistatniej chwili rozległy się trzy solidne puka- nia do drzwi. Jessica usłyszała głos mężczyzny wzywającego Davida. A potem ją. Głośne pukanie powtórzyło się. Zaskoczony David popatrzył na drzwi. Przez niezwykle krótką chwilę napotkał wzrokjessiki. Jego twarz wyrażała pełnię winy, żalu. Ale zaciśnięta dłoń ani.'na chwilę nie puszczała gardła Kiry. Jessica spróbowała otworzyć usta, błagać. Nie mogła. Drzwi same otworzyły się z tak gwałtownym hukiem, że rozszedł się echem w obolałej głowie Jessiki. Nie wiadomo skąd biali męż- czyźni w ciemnych mundurach wpadli do pokoju. Jeden, brodaty, miał broń, którą trzymał jak Mahmoud w tamtą noc, kiedy van od- mówił posłuszeństwa. Czy wreszcie ci Poszukiwacze przybyli ich za- bić? , Była tak zaskoczona widokiem uzbrojonych ludzi, że ledwo do- tarło do niej, iż David krzyczy nieludzkim głosem: 353 23. UCHROŃ MNIE... UCHROŃ MNIE OD ZŁEGO - Zostawcie mnie! Nie wiecie, co robicie! Zabijecie ją! - Zostaw tę dziewczynkę. Już!!! - rozkazał uzbrojony brodacz. Był tak samo wystraszony i wściekłyjakJessica. Pochylony nad Kirą David odwrócił od nich wzrok. Jedną ręką nadal ją dusił, ale drugą robił coś z jej ramieniem, czego Jessica nie mogła dojrzeć. Ale usłyszała szept. Jessica ledwo słyszała słowa w nieznanym ję- zyku. A jednak znanym. - Krew jest naczyniem życia... ; Wolną ręką sięgnął za pas. \ Natychmiast coś czerwonego wybuchło na ścianie za Davidem, jak rozbiegająca się gwiazda w kalejdoskopie. Potem rozległ się od- głos wystrzału. Wykrzywił bez słowa usta i zatoczył się w tył. Trzy ciem- noczerwone plamy, wyglądające jak ślady po atramencie, utworzyły idealny trójkąt na białej koszuli. - Krew... płynie... bez końca... Jessica ujrzatt na łóżku coś,, coś co musiało wylecieć Davidowi z ręki. Strzykawka z krwią. Dopiero wterjy zrozumiała i mało nie zemdlała tam, gdzie leża- ła. David zabił Kirfe, żeby ją uratować. Ale przerwano mu Rytuał. Gdy zdała sobie z tego sprawę, w pokoju przestało się liczyć wszystko oprócz Kiry i strzykawki. Nagle Jessica krzyknęła dziko. Znalazła siłę nawet w uśpionych członkach. Wyrnącała i ujęła strzykawkę. Bardzo możliwe, że Davit nie miał czasu zyobić zastrzyku. Musi go zastąpić. A wtedy Kira nie umrze teraz ani nigdy. Nigdy nie umrze. Ale Jessica nie poruszyła się i tym razem nie miało to żadnego związku ze zwiotczeniem mięśni. Jasność tego momentu sprawiła, że po raz pierwszy od wielu dni była absolutnie trzeźwa. Zrozumia- ła, gdy jej głowa-przedziwnie odrzuciła przeszkody. „Zaopiekuj się dobrze Kirą. Żebym mógł się z nią spotkać". Nie mogła dać Kirze tej krwi. To było chwilowe remedium i wieczne przekleństwo; wygnanie z miejsca, do którego idą wszystkie dziecięce duszyczki. „Zaopiekuj się dobrze Kirą. Żebym mógł się z nią spotkać". Jak Bóg mógł być tak okrutny? Opieka nad Kirą ozna- czała tylko oddanie jej śmierci. Jessica usłyszała łkanie przypominające jęki rannego zwierzęcia. To oczywiście łkała ona sama. 354 ŻYWA KREW Glos Davida byl ledwo słyszalny, gdy leżał zwinięty pod ścianą, nie widząc nic, trup wydający ostatnie tchnienie. - ...Krew płynie... bez końca... jak rzeka... przez Dolinę... Śmierci - dokończyła w myślach na wpół oszalała Jessica, już po- grążona w żałobie. Kiedy usiłowała przemówić, tym razem usta od- mówiły jej posłuszeństwa. ...Śmierci. Ci ludzie - siedząca na łóżku Jessica zdała sobie sprawę, że to funkcjonariusze policji, a ponieważ nie mogła opanować dygotu, je- den z nich uznał, iż na pewno jest jej zimno i owinął ją w koc - nie- potrzebnie krzątali się przy Kirze, wydawałoby się, godzinami, gdy le- żała na tandetnym dywaniku. Obawiali się przenieść ją do karetki, dopóki nie nastąpi wznowienie akcji serca. Ale nie wiedzieć czemu nie nastąpiło. i Podczas gdy Jessica czekała, rzeczy, które zauważała, nie przesta- wały jej zdumiewać. Na przykład zauważyła, jak sterczą końcówki włosów Kiry, i żało- wała, że nie są porządniej uczesane, by ci ludzie mogli się przeko- nać, jakie z niej śliczne dziecko. Zauważyła też, jal-Herbatnik co kil- ka minut wystawia łeb spod łóżka, sprawdzając, cojto za zamieszanie, po czym z powrotem czmycha w ukrycie-. A usta J)avida - chociaż nie poruszyły się od przeraźliwie dłogiego czasu -^pozostawały lekko rozchylone, usiłując zakończyć zdanie nawet teraz. Nie wiadomo czemu nie mogła oderwać się od szczegółów. Mo- że to dlatego, że obsef wując wszystko dokoła, tak naprawdę nie do- strzegła sensu tych zabiegów. Bo to była jej rodzina. Ci nieznajomi starali się o nią zadbać, a przecież nie wiedzieli, że Kira myślała, iż jadą do Disney Worldu i że miała astmę, i że kie- dyś spytała ją samą, czy jest coś takiego jak dobre potwory, a David mimo tej całej straszliwej prawdy, którą zeznała policji, był najbar- dziej kochającym i najdoskonalszym mężem i ojcem, jakiego można by sobie wyobrazić. Czy to nie dziwne? Oni po prostu o tym nie wie- dzieli. Pierwsze nosze byty dla Davida. Przyglądała się dwóm ubranym na biało sanitariuszom, gdy dźwigali bezwładne ciało jej męża, tak że dłonie mu się zakołysały. Jeden z nich wpierw zamknął mu powieki, a potem przykryto go prześcieradłem. Jakby umarł na dobre. Po co to robili? Ach tak, przypomniała sobie. Oni nie wiedzą. 355 UCHROŃ MNIE OD ZŁEGO - On nie umarł! - krzyknęła za nimi, kiedy pchali obok nosze. Policjantka, czarna siostra, ścisnęła Jessicę za ramię i spojrzała na nią z litością. Była uczesana jak Alex. - On nie umarł - powtórzyła Jessica, patrząc na nią z powagą. Dziwne. Jessica nie sądziła, że policja może się uczuciowo angażo- wać, a jednak ta Murzynka miała łzy w oczach. Pogładziła dłoń Jessiki. - Pani Wolde? Może by pani spróbowała wyjść ze mną na dwór - rzekła cicho, jakby były same w pokoju. Jessica nie wstała. Jedynie spojrzała na dczwi i zobaczyła przygo- towane drugie nosze. Dla Kiry. Popatrzyła w dół, gdzie trzej sanita- riusze miotali się przy jej córce, naciskali klatkę piersiową, robili coś z gardłem, niemal całkowicie zasłaniając widok Jessice. Widziała tyl- ko pomarańczowe buciki, podskakujące od czasu do czasu, gdy ci ludzie szarpali ciałem. Rozwiązała się jedna sznurówka. Ktoś musi zawiązać Kirze sznu- rówkę - pomyślała Jessica - bo jeszcze nastąpi na nią i się przewróci. Wtedy smutelłzatopił Jessicę niepowstrzymanym wodospadem, jak- by tylko na to czekał. Policjantka starała się pomóc jej wstać, ale Jessica opadła na kolana. Wydawała dźwięki, których sama nie rozumiała. - Wszystko wiporządKu, pani Wolde - powtarzała policjantka, usiłując ją podnieść i skierować do otwartych drzwi. Jessica zatoczy- ła się i jakiś mężczyzna podtrzymał ją silną dłonią. - Ona dojdzie do siebie, pani Wolde. Niech pani poczeka na zewnątrz. * Tak, Kira dojdzie do siebie. Może David dopełnił Rytuału, zanim umarł. Może zdołają odzyskać. - Teraz nie żyje, ale sprawdzajcie, co z nią - powtarzała Jessica, gdy policja wiodła ją w mrok, gdzie niewielki tłumek obcych rozstą- pił się, robiąc jej przejście. Mężczyźni w bieli zamykali drzwi pierw- szej karetki z Daridem. - Rano sprawdźcie, co z nią. Zobaczcie, czy już ozdrowiała. Nie zapomnijcie sprawdzić, co z moim dzieckiem. Słyszycie, co mówię? Ta krew uzdrawia - powiedziała Jessica czarnej siostrze, łapiąc się jej rękawa. Nikt nie odezwał się słowem. Jessica nigdy nie słyszała takiej ci- szy. Docierał do niej jedynie odgłos bicia własnego serca, łomocące- go w uszach, i mocno wciągnęła oddech, jakby nigdy poprzednio nie smakowała zapachu nocy. 356 ŻYWA KREW Rozdział 60 Kira nie miała pojęcia, jak się tu dostała, ale nagle zdała sobie sprawę, że wróciła do domu. Znajdowała się w grocie. I wciąż było ciemno, tak ciemno, że ledwo co widziała. Ale nie była sama. Panował zbyt gęsty mrok, aby dało się zoba- czyć twarz dziadka, ale widziała jej zarys jaśniejący jak blask księżyca. Roześmiała się, wołając go po imieniu. Nie bała się po raz pierwszy, odkąd zobaczyła mamunię płaczącą podczas jazdy. Najbardziej się bala, kiedy mamunia i tatuś kłócili się o pigułki, może najbardziej na świecie. Teraz miała ochotę tylko się śmiać. - Cześć, Pączuszku. A nie mówiłem, że szybko wrócisz? - Mó- wił, nie ruszając ustami. - Dziadziu, zgadnij, co się stało! Przyszedł jeden pan... - Och, wiem o tym wszystkim - powiedział, wzc^chając dziadek, jakby tamten pan z bronią i strzelanina, i kłótnia to było zupełne nic. - To nieważne. Prawda? ? Kira, uśmiechając się, pokiwała głową. Teraz go dostrzegła. Jakby słońce wyszło, świefąc tylko na dziad- ka. Widziała go lepiej niż kiedykolwiek. Ujrzała każdy jaśniejący wło- sek wąsów, każdą zmarszczkę bardzo czarnej twarzy. Nigdy nie wi- działa czegoś tak cudownego. Tak ezarodziejskiegjp. - Kiro, pamiętasz bajkę o Linie? - I o czerwonym smoku. Byli najlepszymi przyjaciółmi. I pofru- nęli do nieba. - Zgadza się - powiedział uśmiechnięty dziadek. - Hm, dziadek naopowiadał ci trochę głupstw. To nie jest bajka o chłopcu imie- niem Lin, który mieszka daleko, daleko w Chinach. Wymyśliłem to. To bajka o tobie. V - O mnie? - spytała zachwycona Kira. Czuła światło dziadka, jak grzeje jej buzię. W grocie było tak ciepło jak pod kołderką w zimną noc, kiedy spała przy uchylonym oknie. - Ale powiedziałeś, że rodzice Lina byli czarodziejami. - Zgadza się, panno mądralińska. Rodzice Lina są czarodzieja- mi. I twoi rodzice też są czarodziejami. Co ci opowiadałem o czaro- dziejach? Kira pamiętała każde słowo. To była jej ulubiona, bajka. - Czarodzieje mają strasznie dużo pracy. I mają moc. I nie mo- gą mieszkać w niebie. 357 UCHROŃ MNIE OD ZŁEGO Dziadek był z niej dumny. Widziała to po jego twarzy. Wyglądał jednocześnie na szczęśliwego i smutnego, i chciał ją uściskać. - Odwróć się, Kiro - powiedział. - Wyjrzyj na dwór. Kiedy Kira się odwróciła, zobaczyła coś zdumiewającego. Wielki czerwony pysk, cały pokryty łuskami, obwąchiwał wejście do groty. Był jasnoczerwony, jak wielkie krewetki, które tatuś gotował w ga- rze. Jeszcze czerwieńszy. Czarny jęzor, dłuższy niż ramię Kiry, wysko- czył do przodu, prawie jej dotykając. Prawdziwy smok! Kira się przestraszyła, t - Dziadziu! - zawołała, gotowa biec do niego. - Nie, Kiro - powiedział dziadek. - Przyjrzyj się lepiej. Och, Kira zdała sobie sprawę, że tylko się wygłupiła. To nie był żaden smok. Zwierzę miało czarną sierść i usłyszała głośne, basowe szczeknięcie. To była tylko Księżniczka. Na Boga, gdzie Księżniczka podziewała się tak długo? Mamunia i tatuś jej szukali. Księżniczka przysiadła. Miała taką minę, jakby się uśmiechała. Wielki czerwony jtezyk zwisał jej z, pyska. Wczołgała się do groty, ma- chając na boki wielkim ogonem. Była prawdziwa i nieprawdziwa, prawie jak z kreskówki. Kira miała v& oczach* łzy szczęścia. Skoczyła do Księżniczki i uściskała wielki, kark. Księżniczka pachniała tak samo jak daw- niej. -Jesteś szczęśliwa, że widzisz Księżniczkę, Kiro? - Tak! - zawołała Kira. - No, to mażesz na niej usiąść. Coś mi się zdaje, że chce wziąć cię na kucykową przejażdżkę. Pamiętasz, jak to robiłaś? Teraz cała grota jaśniała. Słońce naprawdę musiało wyjść. Było tak jasno, że Kira ledwo widziała Księżniczkę. -Jak na smoku? - Chyba tak - powiedział dziadek. Kira zaczęła-dosiadać Księżniczki. Wtem zrezygnowała i usiło- wała dojrzeć dziadka. - Dziadziu... - Tak, Pączuszku? - A będę mogła kiedyś wrócić? Kira zobaczyła, że to jego twarz była światłem! To dlatego wszyst- ko było takie ciepłe i dobre, że szło od dziadka. Już go nie widziała, ale słyszała jego głos wszędzie wokół. - Z wizytą? Oczywiście. Kiedy tylko będziesz chciała. Tak jak Lin. 358 ŻYWA KREW I przekonasz się, że u mamuni i taty wszystko będzie w znakomitym porządku. Więc Kira złapała Księżniczkę za kark i ścisnęła nogami boki. Księżniczka wstała bardzo ostrożnie, tak żeby nie strącić Kiry. Kiedy Księżniczka zaczęła biec, Kira poczuła na twarzy chłodny wiatr. Czu- ła BUM-BUM, BUM-BUM, kiedy łapy Księżniczki uderzały o ziemię przy każdym skoku. Księżniczka pędziła jak nigdy! Uśmiechnięta Kira zamknęła oczy. Niedługo wcale nie było żad- nych BUM-BUM, tylko wiatr i światło, a Kira trzymała się, trzymała z całej siły. Rozdział 61 Przez półtora dnia, cały pobyt Jessiki Jacobs-Wolde w Południo- wo-Wschodnim Szpitalu Ogólnym w Nowym Orleanie, wypowiedzia- ła tylko trzy słowa i powtarzała je regularnie, gdy tylko odwiedzał ją ktoś z personelu. Żadnego pobierania krwi. Dzisiaj powiedziała to już sześć razy. Wreszcfe Bea musiała za- protestować, besztając szczupłą kreolkę, ttóra zachęcała ją do pod- porządkowania się poleceniu lekarzy: - To dziecko powiedziało, że .nie chce żadnego badania krwi. Czy nie można po prostu zostawić jej w spokoju? Dzwonili również reporterzy, w tym część znajomych. Nawet Sy raz zadzwonił - nie zasłcoczyłojej, że dostał połączenie do pokoju - ale Bea przyjęła telefon i poprosiła go, aby nie sprawiał im w tej chwi- li więcej bólu. Jessica wolałaby sama to przedstawić. Matka tyle już przeszła, że Jessica za nic nie ćjiciała być kolejnym ciężarem. Kłopot w tym, że nic nie przychodziło jej do głowy. Za każdy razem, kiedy próbo- wała znaleźć jakieś słowa, głowa odmawiała jej posłuszeństwa. Wie- działa jedynie na pewno, że żyje, bo David dał jej swoją krew. A gdyby lekarze zrobili byle badania, dowiedzieliby się tego same- go co Alex. A Jessica nie chciała, by się to stało. Nie teraz. Jeszcze nie. Jessica od razu zorientowała się, o co chodzi, gdy głowa prze- stała ją boleć: organizm był pełen świeżości, niewyczerpanych sił. Ale dla pewności pierwszej nocy zadrapała do krwi nadgarstek. Śla- dy znikły, zanim obudziła się sześć godzin później. Gdyby nie lekkie 359 UCHROŃ MNIE OD ZŁEGO swędzenie, nie znałaby nawet miejsca urazu. Więc teraz miała pew- ność, i Bea dowiedziała się, że Jessica jest w szpitalu w Nowym Orle- anie, gdy tylko Alex wypisano z chirurgii w Miami; Bea chyba zupeł- nie nie spała przez ostatnie dwie doby i wyglądała na to. Ale jej za- chowanie nie uległo zmianie. Mówiła bez przerwy, ani na chwilę nie wypuszczając dłoni Jessiki. Opowiadała jej anegdotki o takiej a ta- kiej, mieszkającej niedaleko, z którą podobno sypiał młody wikary, coś śmiesznego zasłyszanego w telewizyjnym talk-show oglądanym u Jacksona. I o tym, jak Randall Gaines skradł jej całusa przed sepa- ratką Alex, mówiąc o małżeństwie. - Mężczyźni są kompletnie szurnięci - powiedziała Bea. Ran- dall uparł się, że poleci z nią do Luizjany, a potem zaraz wrócił do Miami, żeby Alex nie była sama. Wsłuchując się w głos Bei, Jessica wyobraziła sobie uśmiech na jej twarzy. Lecz gdy tylko to sprawdziła, ujrzała jedynie ból, którego Bea nie potrafiła akryć. A gdy matka powracała z długich wizyt w to- alecie, miała spuenniętą twarz i zaczerwienione zaszklone oczy. Ale mimo to nie przestawała opowiadać anegdotek. - Chyba odeilą cię dziś do domu, maleńka - mówiła. - Alex ucieszy się, że cię zobaczy. Przeszła kilka ciężkich chwil, ale podczas operacji walczyła.dzielnie. Czekają rehabilitacja, ale lekarze mówią, że będzie mogła chodzić. Może to teraz tak nie wygląda, ale ta rodzi- na jest błogosławiona. Tak musisz na to spojrzeć, Jessico. Kolejny lekarz wszedł do pokoju, ten sam, którego widywała na początku. Jest bardzo młody, prawie za młody - pomyślała Jessica. Poza tym był rudy i miał piegi na rękach. Uśmiechnął się przelotnie, ale nie próbował stwarzać radosnego nastroju, jako że wiedział, iż Jessica nie ma żadnych powodów do radości. Siadł w nogach alumi- niowego łóżka, wyjął z ramki kartę choroby. - Pani Wolde, na pewno nie da się pani przekonać do badań krwi? Wczoraj znaleźliśmy w pani moczu niebezpiecznie wysoki po- ziom środka o nazwie chlorowodorek fluorazepamu i pewne odchy- lenia od normy, które chcielibyśmy zbadać. - Żadnego pobierania krwi - powiedziała po raz siódmy Jessica. - Na litość boską, ludzie, ile razy trzeba wam mówić... - zaczęła Bea. Lekarz uśmiechnął się lekko, unosząc piegowatą dłoń na znak rezygnacji. 360 ŻYWA KREW - Obiecujemy, że nie będziemy pani dręczyć. Chcieliśmy tylko, żeby wyszła stąd pani w najlepszej kondycji. I jest jeden powód do ra- dości, pani Wolde. Mimo ciężkiej próby losu, którą pani przeszła, dziecko wydaje się w znakomitym stanie. Jessica była pewna, że lekarz zwracał się do niej, ale nie mogła sobie przypomnieć, co takiego powiedział. Nawet Bea zamilkła tym razem, wypuszczając dłoń Jessiki. Czy naprawdę mówił coś o dziecku? - Kira - odezwała się Jessica, podciągając się do pozycji półsie- dzącej. Nieoczekiwanie chciała coś powiedzieć. Zastanawiała się, cze- mu tak długo nikt jej nie doniósł, że Kira ma się dobrze. Sama po prostu bała się zapytać, uchylając się przed niechcianą odpowiedzią. Lekarz na widok ich min zrobił się czerwony jak burak. - Nie - powiedział. - Ma pani na myśli córkę? Przykro mi. Bar- dzo. Ktoś na pewno musiał pani opowiedzieć, co si^wydarzyło, pani Wolde. Akcja ratunkowa nie miała żadnych szans powodzenia. Mia- ła złamaną tchawicę. Sekcja... - Co za dziecko jest w znakomitym stanie? - przerwała mu z wy- siłkiem, ściśniętym głosem Bea, nie chcąc słyszeć jniczego o Kirze. - Pani Wolde, jest pani w szóstym tygodniu ciąży. Nie wiedziała pani o tym? Bea nie mogła złapać tchu. Wytrzeszczonymkoczami popatrzy- ła najessicę. Ta nadal nie mogła połapać się w tyrrl, co powiedział le- karz. - DowiedzieliśmySię tego z próbki moczu. To między innymi dlatego chcieliśmy przebadać panią dokładniej. Taki środek nie jest zdrowy dla płodu. Początkowo Jessica myślała, że to ona wydaje ten dźwięk, ale nie. To matka. Zanosiła się szlochem, pełnym bólu i oczyszczenia. Po- chyliła się i wzięła córkę w objęcia. Była bliska histerii i Jessica zasta- nawiała się, jak przez tak długi czas zdołała zapanować nad sobą. Chociaż Jessica bardzo chciała zapłakać razem z Beą, nie mogła. Teraz zaczynała rozumieć, co się stało. To, że Kira nie żyje. Nie żyje. To, że ma dziecko, o którym nie wiedziała, a które musiało zostać poczęte... kiedy? Tamtej nocy z Davidem w chacie. Kiedy nie zabra- ła środków antykoncepcyjnych. Dziecko w niej. Dziecko karmione jej nową krwią. Jessica nie mogła zdobyć się na radość. A równocześnie nie po- trafiła się smucić. Była posągiem w ramionach matki. 361 UCHROŃ MNIE OD ZŁEGO - Więc, jak powiedziałem, przynajmniej są i dobre wieści. - Cud - łkała Bea. - Słyszysz, Jessico? Będziesz miała dziecko. Drugie dziecko. Och, Boże, dzięki ci. To będzie tak, jak Biblia mówi: „dajesz i odbierasz". To nie będzie Kira, Panie, ale wiemy, że miałeś powód, żeby ją zabrać. Nie rozumiemy, ale proszę, pomóż nam. Po- móż. I dzięki ci, Jezu, za to dziecko. Dzięki. Osłupiała Jessica potrafiła się zdobyć tylko na jedną mysi: - David przepadł. Gdzie jest? Poczuła, że matka sztywnieje. Lekarz wymienił z nią niepewne spojrzenie i odchrząknął, zanim się odezwała -Jessico, skąd się o tym dowiedziałaś? - szepnęła Bea. - Wandalizm - powiedział lekarz. - Proszę o wybaczenie, pani Wolde. Czasami, gdy trafi się jakaś sensacyjna sprawa i ludzie dowia- dują się o niej w wiadomościach, pojawiają się ci poszukiwacze sen- sacji. Wandale. Z tego, co ostatnio słyszałemf łttoś musiał włamać się do kostnicy. Jeszcze... -Jeszcze go aie znaleźli, Jessico - skończyła za niego Bea. -Ale znajdą. Wiem, żejDył twoim mężem, choćby nie wiadomo jakie sza- leństwo popchnęłp go do tego, co uczynił. Wiem, że chcesz go po- chować. I- Jessica nie myślała wcale o wandalach ani poszukiwaczach sen- sacji. Zastanawiała się jedynie, kiedy jej mąż się obudził i dokąd się udał. I czy odszedł sam. - Kira też? - spytała Jessica. - Dziecinko*to byli chorzy ludzie, nie dali spokoju żadnemu ciału. Początkowo myślano, że Kira też znikła. Ale ten ktoś jedynie przeniósł ją dalej z miejsca, w którym leżała. Nadal tu jest. Nie martw się. Widziałam ją, kochanego skarbeczka. Możesz pochować swoje dziecko. - Sądzę, że ktoś tylko chciał popatrzeć - rzekł lekarz. -Jak mó- wiłem, to wszystko z tego powodu, że sprawa znalazła się w wiadomo- ściach. Przykro mi, że pani musiała tego wysłuchać, pani Wolde. Wiedziałem, że to sprawi pani tym większy ból. Tak, teraz czuła jedynie ból. Nic innego. Kiedyś miała córkę imieniem Kira, a teraz już nie. Czuła, jak pochłaniają ogrom straty. Bea była wdową, a każde dziecko pozbawione ojca jest sierotą. Ale jak nazwać ją, która straciła córkę? Na to brakowało nawet słowa. Nikt go nie wymyślił. Niektóre uczucia nawet nie mieszczą się w słow- niku. 362 ŻYWA KREW Nic dziwnego, że kidzie czasem żałują, że nie umarli - pomy- ślała. Nic dziwnego. Kiedy lekarz wreszcie zostawił ją samą z matką, jakoś zdała sobie sprawę, że musi znaleźć sposób na to, by wiele powiedzieć. Musi wie- le wyjaśnić. Będzie musiała to zrobić dzisiaj, bo nie zdoła tego zdu- sić w sobie jak David. Nie potrafiła żyć sama z tym wszystkim, co wie- działa. - Nie myśl o tym, co utraciłaś, Jessico - powiedziała Bea głosem wolnym od płaczu. - Pomyśl o tym cudownym dziecku, które Bóg ci zostawił. To twoje światło, słyszysz? Jest twoje na wieki, Jessico. Nikt nie może ci go odebrać. Jessica wpatrywała się w matkę oczami pełnymi uniesienia i za- stanawiała się, skąd, na Boga, ona już o tym wiedziała. i • CZĘŚĆ PIĄTA Czarodziejki I rześki jej (Kniol\ KUpjj sią, Mfrrie, zntKltKzltKŹ^oWieĄn, T(\,$ką u fcpfjfr. Ewangelia św. Łukasza (1, 30) Rozdział 62 KwaZulu, Natal, RPA, 31 XII 1999 r. i Kierowca nie potrzebował żadnych wskazówek! Gdy tylko Dawit pokazał mu artykuł wyrwany z czasopisma, mówiąc, że szuka kliniki dziecięcej, uśmiechnął się szeroko, na znak zrozumienia, i otworzył tylne drzwi pokrytego mułem landrovera. -Jesteś z Soweto? - spytał, zerkając na DawitaiW tylnym lusterku, gdy samochód pruł wiejską drogą obrzeżoną wysojdmi łodygami zie- lonej trzciny cukrowej. Z lusterka na rzemyku zwigała oznaka wyda- na dla uczczenia zwycięstwa Nelsofla Mandeli. 4 - Nie. Z Etiopii - rzekł po chwili Dawit. Mógł wybrać dowolną narodowość. Miał równe prawo do Ameryki Północnej, jak do Etio- pii, i należał tak samc?"do Nigerii, jak do Senegalu czy Egiptu. - Zmyliłeś mnie tym żulu. - Uczyłem się języków - rzekł bezbarwnym głosem Dawit, stara- jąc się nie patrzyć na poplamiony artykuł wyrwany z „The Atlantic". Od wielu dni nosił pr^y sobie tę opowieść o klinice dziecięcej, doda- tek do najświeższych informacji o Afryce Południowej. Nagłówek głosił: „Cudotwórcy". , - Znam pięć języków: żulu, siswati, xhosa, afrykanerski i angiel- ski - powiedział kierowca, prowadząc tak szaleńczo, że Dawit spo- dziewał się, iż przejadą chłopca ciągnącego drewniany wózek. Kur- czaki umykały spod kół pędzącej terenówki. - A ty? Dawit uśmiechnął się. - Te i jeszcze parę - rzekł. ; - Czemu jedziesz do kliniki? Twoje dziecko potrzebuje uzdro- wienia? 367 UCHROŃ MNIE OD ZŁEGO Dawit zamrugał. Uśmiech zgasi mu na twarzy. Powinien spo- dziewać się tego pytania. Po raz pierwszy od dwóch lat ktoś spytał go, czy ma dziecko. Nie, zdał sobie sprawę. Nie miał. W milczeniu podniósł palec do garbka nosa, przerywając para- liż spowodowany żałobnymi myślami. - Mam inną sprawę - rzekł wreszcie. - Co wiesz o klinice? Kierowca wzruszył ramionami, włączając kasetę z amerykańską muzyką pop, Michaelem Jacksonem czy kimś w tym rodzaju. Wiele lat temu Jessica zmuszała Dawita do słuchania piosenek Jacksona, w dawno minionym, zakończonym życiu i trudno było zapomnieć tamten dziecięcy głos. -Jestem kawalerem. Nie mam dzieci, więc tylko znam rzecz z opowieści - mówił kierowca. - Żebyś tak usłyszał, co mówią stare baby. Powariowały. Mówią, że jak się tam weźmie dziecko, to bez względu na to, co mu jest, zostanie uleczótte. Ile to razy wiozłem tam cale rodziny. I wszystkie chciały cudu. Mówią, że jedno dziecko zmartwychwstałoiChłopiec. Dawit zesztywniał. - To niemożliwe - powiedział. - No, słuchąfc ja tylko* mówię, co słyszałem. Nie myśl, że wierzę w te wariactwa. Ja tylko wożę ludzi. Wszyscy mówią, że niedługo zro- bią tam asfaltową drogę do drzwi. I obóz dla wszystkich ludzi, którzy chcą się tam dostać. Przekonasz się. - Na pewna masz rację - powiedział z niepokojem Dawit, obli- zując wargi. - C?yja jest ta klinika? Państwowa? Mężczyzna wybuchnął śmiechem i palnął dłonią w kierownicę. Mało się nie udławił. - Państwowa...! Zwariowałeś? Klinika państwowa jest na wscho- dzie. Tam jedyny cud jest wtedy, kiedy mają dość zaopatrzenia. Jasne, teraz jest mniej zatłoczona, bo nikt nie chce tam oddawać dzieci. Wszystkie idą do- tej kliniki prowadzonej przez Amerykanów. Przez Amerykanów! Artykuł był ogólnikowy, nie zawierał nawet zdjęcia czy nazwisk organizatorów kliniki. Informował tylko, że w ciągu ostatniego roku pojawiła się nowa klinika, że Zulusi są tym faktem podekscytowani i że jest powszechnym symbolem nadziei Murzynów Afryki Połu- dniowej. - Pewien jesteś, że to Amerykanie? - Murzyni amerykańscy. Tak mówią. 368 i CZARODZIEJKI Dawit przymknął oczy, ledwo śmiał uwierzyć, że intuicja go nie zawiodła, popychając aż z Nigerii, gdzie po opuszczeniu Stanów mieszkał bez rozgłosu w Lagos. Chciał być sam ze swoim smutkiem, lecz nadal ciągnęło go do miast, w których mógł anonimowo prze- mierzać ulice, połknięty przez tłumy. Trawił czas, siedząc w ciemno- ści w pokoju, od czasu do czasu pocieszając się słuchaniem kilku przy- wiezionych kaset z jazzem. Nocami pił, zapadając w sen podobny do - śmierci. Ktoś, pewnie jakiś Amerykanin, zostawił czasopismo otwarte na blacie baru i przypadkiem dojrzał je zamglonym wzrokiem. To czasopismo doprowadziło go do niej. - To już tam. Tam! - zawołał kierowca, pokazując. Przysadzisty betonowy budynek, wyraźnie świeżo wzniesiony w rol- niczej okolicy, w której dopiero wyrastały domy, wyglądał na dość du- ży, by pomieścić kilka pokoi. Jak zapowiedział kierowca, parę rodzin przebywało na dworze w cieniu nowo zasadzonych figowców i tulipa- nowców. Kobieta w kolorowej chuście na głowie siedziała na stopniu, karmiąc niemowlę, podczas gdy dwoje prawie nagich dzieci bawiło się nieopodal. Blisko dwa tuziny ludzi wyczekiwało na dworze. Żaden napis nie informował, że to klinika. JeByna tablica przy- bita do drzewa głosiła w języku żulu: INCULO* UTHOKOZISA ABADABUKILEYO. „Śpiew przywraca radość wszystkim zasmuco- nym, bo jest głosem szczęścia". § k Zgodnie z tym hasłem trzy dojrzałe dziewczyny oparte o ścianę budynku śpiewały w słodkiej harmonii zuluską pieśń, która przypo- minała Dawitowi amerykańskie spirituals. Afrykanie zabrali ze sobą muzykę do Ameryki, czarni Amerykanie sprowadzili ją z powrotem i teraz nie daje się jej rozdzielić - pomyślał Dawit. - Wybrałeś dobrą porę. Nie ma ich dzisiaj wielu. Dawitowi trzęsły sfę ręce, gdy bez liczenia wcisnął kierowcy garść zmiętych randów i wysiadł z samochodu. - Dziękuję - powiedział. - Zaczekaj tu. Jeśli nie wrócę za chwi- lę, możesz jechać. - Za to będę czekał do popołudnia! - krzyknął kierowca za Da- witem, gdy ten szedł ścieżką wydeptaną w trawie. Przeprosił, mijając karmiącą, i wszedł do środka. Trzy wielkie białe wentylatory obracały się u sufitu. Podłoga była z nagiego beto- nu, a jedyne światło dawało słońce wpadające przez wielkie panora- miczne okno. Pod ścianami stały metalowe składane krzesła, wszyst- kie zajęte przez dzieci. Rozmawiały, spały lub po prostu kołysały się 369 24. UCHROŃ MNIE... UCHROŃ MNIE OD ZŁEGO na swoich miejscach, wyraźnie chore. Nagi do pasa chłopczyk spoj- rzał na Dawita z taką bezradnością w oczach, że nie dało się jej zapo- mnieć. Dawit wiedział, że to spojrzenie będzie ścigało go we śnie. - Yebo - powitała go piękna Zuluska, siedząca za prostym drew- nianym biurkiem w głębi pomieszczenia. Skinieniem ręki kazała po- dejść bliżej. - Zabrakło krzeseł. Powinieneś przyjść wcześniej, przed tłumem. Teraz możemy nie dojść do ciebie. Masz przed sobą dwuna- stu. Wypełnij ten formularz i napisz, co jest twojemu dziecku. Jesteś z miasta? Z Johannesburga? - Mam źa sobą o wiele dłuższą drogę - powiedział Dawit. - Przy- byłem znaleźć kobietę, którą znałem w Ameryce. Jessicę Wolde. Czy jest tu? Kobieta wzruszyła ramionami. - Tu jest tylko doktor Al ex. - Tak - rzekł Dawit. Serce zabiło mu żywiej. - Alex jest jej siostrą. - Siostrą doktor Alex? - powiedziała kobieta i po twarzy prze- mknęło jej zdumienie. - Tak, wjem o siostrze. Mieszka w domu za kliniką. Ale nie przyjmuje gości. Tylko rodzinę i dzieci. Dawit oparł dłoń na biurku, szukając sił, które nagle go opuści- ły. Jednak była tu!| -Jestem rodziną - rzekł z trudem. -Jestem jej mężem. Kobieta unrosła brwi, wyraźnie zaskoczona. Bardziej niż zasko- czona. Dawit przez chwilę zastanawiał się, czy słyszała o nim jakieś opowieści. Czułina sobie ciekawy wzrok siedzących na krzesłach. Chudy chłopaczek wyglądający na jakieś dziesięć lat, ubrany w szkol- ny strój, białą koszulę i granatowe spodenki, zerkał na niego zza rogu. Dawit przełknął ślinę, czując się niepewnie pod wzrokiem kobie- ty. Ale to nie strach widniał w jej oczach, raczej podziw, szacunek. - Mogę się z nią spotkać? - spytał, gdy się nie poruszyła. - Ty, mąż, jc-steś taki sam jak ona? - spytała z zażenowaniem, jakby nie powinna tego robić. - Taki sam...? Dawit odwrócił się, przenosząc wzrok na gapiów za sobą. Starsza kobieta z gładką twarzą koloru mokki patrzyła na niego ze łzami w oczach. Napotykając wzrok Dawita, rozdziawiła w uśmiechu bez- zębne usta. - Sipho, zabierz pana do domu! - zawołała do chłopca ubrane- go w szkolny strój. Dawit drgnął zaskoczony. 370 CZARODZIEJKI Chłopiec natychmiast złapał Dawita za rękę i uścisnął ją. - Chodź ze mną, panie - rzekł po angielsku. - Chodź na tyły. Zanim chłopiec wyprowadził go na dziedziniec przez rozsuwane drzwi, Dawit usłyszał, co staruszka powiedziała do siedzącego obok chłopca: - Czary. Na sporym dziedzińcu kurczęta dziobały nasiona ukryte w prze- rośniętej trawie, a sześcioro ubranych podobnie_ chłopców oraz dziewcząt wrzeszczało i biegało, usiłując trafić się czerwoną piłką. - Sipho! Sipho! - zawołał nieco starszy chłopiec, szykując się rzucić mu piłkę. Zniecierpliwiony Sipho energicznie potrząsnął głową. Spojrzał przepraszająco na Dawita. - Oni byli chorzy, panie - rzekł tonem wyjaąnienia. -Jak ja. Doktor Alex lubi, żebyśmy tu grali. Chce, żeby si I I