Andrzej Jucewicz Trenerski chleb si 51SĄ6S Kr) ni urn 1090038689 Wydawnictwo Sport i Turystyka Warszawa Projekt okładki Wiesław Czarkowski Fotografie na okładce i w tekście E. Franckowiak (1), S. Rostkowski (1), /. Rozmarynowski (8), M. Świderski (2), E. Warmiński (15), archiwum autora Redaktor Ewa Cynkę Redaktor techniczny Roman tysiak Korektor Alicja Sikorska 575105 ©Copyright by W; Sport i Turystyka, Warszawa 1986 r. ISBN 83-217-2575-9 WYDAWNICTWO ..SPORT I TURYSTYKA" WARSZAWA 1986 Wydanie I. Nakład 15 270 egz. Ark. wyd. 9,75. Ark. druk. 9,0 Oddano do składu w czerwcu 1985 Druk ukończono we wrześniu 1986 P-41.Zam. 2362/K/85. Dom Słowa Polskiego Warszawa Dwa tysiące pięćset siedemdziesiąta piąta publikacja Wydawnictwa SiT BtW-BCM tyto 4l|6 f.oi Od Autora J\jedy powstawały szkice o najlepszych polskich trenerach, o ludziach szczególnie zasłużonych dla polskiego sportu nie znałem jeszcze rezultatów plebiscytu przeprowadzonego z okazji 40-lecia Polski Ludowej. Z zadowoleniem jednak stwierdzam, że moja propozycja jest niemal całkowicie zbieżna z listą dziesięciu najlepszych polskich trenerów. Jedynie kolejność jest dowolna, bowiem uznałem, że nie mnie jest mierzyć miarką ludzkie charaktery, oceniać wkład pracy, bilansować sukcesy i niepowodzenia. Każdy bowiem z tych ludzi był naprawdę „kimś" i to było dla mnie i jest - najważniejsze. Zamiast wstępu „Jedną z najważniejszych właściwości człowieka jest jego poziom aspiracji; można to określić jako punkt na skali osiągnięć, który jednostka zamierza zdobyć i który daje jej satysfakcje. Poziom aspiracji wywiera przemożny wpływ na działanie; osiągnięcia jednostki zależą nie tylko od okoliczności i warunków społecznych, lecz również od tego co ona chce osiągnąć... Ktoś, kto nie umie określić wysokiego, a jednocześnie realnego poziomu aspiracji, kto kieruje się fatalną zasadą: «Na to mnie nie stać», nie może liczyć na żadne sukcesy". (Józef Kozielecki*) ^Jaleria trenerskich sław, którą chcę przybliżyć czytelnikom, a przede wszystkim złożyć hołd wspaniałym ludziom, powstała w klimacie swego rodzaju fascynacji dla ich wysokich i realnych aspiracji. Każdy z tych Dwunastu Wspaniałych działał w przekonaniu podejmowania wielkiego ryzyka. Sądzę,'że tylko tacy ludzie mogą liczyć na wielkie osiągnięcia. Mieli wizję celu, do którego zmierzali. Ale jak mówią bohaterowie „Alicji w krainie czarów": „niewiele można osiągnąć, jeśli nie wiadomo do czego się zmierza". Początkowo sądziłem, że legendy jakimi obrosły te tak popularne - w latach największych triumfów ich wychowanków - postacie, zmuszą do malowania wizerunków wychowawców różowymi barwami. Znałem i znam ich wszystkich osobiście, co zazwyczaj skłania raczej do pisania laurek niż pamfietów. Tymczasem okazało się, po drobiazgowej analizie działalności całej dwunastki, po zestawieniu faktów, które miałem do dyspozycji, że obawy o przesłodzenie portretów najlepszych w historii polskiego sportu trenerów są nieuzasadnione. Każdy z tych Wielkich miał swoje wzloty i upadki, każdy zaskakiwał świat twórczym nowatorstwem, ale także popełniał błędy. Łączyła ich wszystkich pasja działania, odkrywania rzeczy nowych, ukazywania dróg prowadzących ponad przeciętność. Sami byli inni. Nie pasowali do sportowej codzienności. Niby wszyscy tacy saini, ale zupełnie do siebie niepodobni. Różni temperamentem, sposobem bycia, fachowym ..Koncepcje psychologiczne człowieka" przygotowaniem, intelektualną percepcją. Rozmaite także stosowali metody, by osiągnąć zamierzony cel. Jedni wrażliwi, drudzy twardzi, niektórzy „dyscyplinowali", a inni używali łagodnej perswazji. Ta „inność", to stałe dążenie do tworzenia nowych wartości, to narzucanie tempa średniakom, stawało się w większości wypadków przyczyną polowania na nich z nagonką. Wystarczyło jakieś potknięcie lub niewłaściwa diagnoza, by solidarna grupa drugorzędnych działaczy, trenerów i dziennikarzy poczuła swą siłę. Przed skoncentrowanym ich atakiem nie było obrony. Zwykła zawiść, niechęć do zmiany nawyków, rutynowej pracy, przeświadczenie, że stworzone metody same zaczną przynosić im profity, prowadziły, niestety zbyt często, do usuwania tych liderów z wypracowanych pozycji. Efekty nie dawały na siebie czekać zbyt długo. Bowiem po to, by nadążyć za światową czołówką trzeba w sporcie stale eksperymentować, wzbogacać dotychczasową koncepcję o coraz to nowe doświadczenia zarówno praktyczne, jak i naukowe. Powielanie najlepszych nawet wzorów zawsze jest tylko odtwarzaniem a nie tworzeniem, co oznacza zatrzymanie się w miejscu i w efekcie regres. Wszyscy, każdy na swój sposób, przeżywali negatywne skutki swego pozytywnego działania. Jedni nie mogąc pogodzić się z prawami buszu odchodzili, inni walczyli do końca. Byli jednak i tacy, którzy spotkali wśród swoich współpracowników sobie podobnych, chwaląc szczęśliwy los. Trenerski chleb bywa gorzki. Myślę, że warto było o tym powiedzieć, przekazując wycinki losu ludzi znanych i zasłużonych dla polskiego sportu. Reflektory na arenach wielkich sportowych wydarzeń skierowane są zawsze na aktorów widowiska. Reżyser jest zwykle w cieniu, chociaż w sporcie jego rola w tworzeniu mistrzostwa aktorskiego jest znacznie większa niż w teatrze. I większe jest ryzyko! Ludzie, którzy kiedykolwiek parali się wychowaniem, treningiem czy propagandą wiedzą doskonale, że praca ta jest znacznie trudniejsza niż to się postronnym obserwatorom wydaje, stanowi ona bardzo często ciąg frustracji. Trenerski chleb bywa także słodki. Myślę, że wszyscy, i ci przegrani i wygrani, podsumowując większe i mniejsze fragmenty swojego trenerskiego życiorysu zapisaliby się jeszcze raz na powtórzenie tej przygody. Chyba tylko w sporcie może spełnić się w takim wymiarze radość tworzenia i przeżywania efektów swojej pracy. Tomasz Gluziński, narciarz, trener, poeta powiedział kiedyś, że nie może powstać wielka książka o sporcie, ponieważ sport to jest przeżycie a nie życie. Ale główną różnicę między literaturą a życiem stanowi to, że w książkach mamy bardzo wysoki procent ludzi wyjątkowych, a w rzeczywistości ten procent jest znikomy. W tej książce napisałem o ludziach wyjątkowych, bez konieczności wkraczania w literacką fikcję. Bo sport - to nie literatura a życie. 7 : „Kazio" „Nie byłem «cudownym dzieckiem». Byłem normalnie myślącym i pracującym człowiekiem. Umiałem wyciągać wnioski z przeszłości. To zasługa doświadczenia. Miałem go sporo. Pracowałem z różnymi trenerami, podpatrywałem ich, przysłuchiwałem się rozmowom, wysłuchiwałem ich rad, później sam analizowałem ich wyniki i drogę, którą do nich doszli. Wyławiałem najlepsze pomysły, rady. Ja się tego nie wstydzę. Robiłem todla dobrasprawy. Czy miałem jakąś szczególną cechę, jakąś umiejętność? Umiałem współpracować i zgodnie współdziałać z ludźmi. Ale kiedy sam o czymś decydowałem, starałem się być odważny. Nie bałem się następstw. Lubiłem zaryzykować, bo to czasami była moja ostatnia szansa..." (Kazimierz Górski) M lieliśmy wówczas dobrą reprezentację. Janik w bramce, Parpan w pomocy, w ataku Gracz, Cieślik, Przecherka. W 1948 r. wysoko notowana w europejskim futbolu Czechosłowacja była tylko tłem dla rozpędzonych w żywiołowych atakach reprezentantów Polski. Wynik 3:1 na stadionie Wojska Polskiego, a przedtem jeszcze remis 1:1 w Bułgarii zapowiadały dobre czasy dla naszego piłkarstwa. Nic też dziwnego, że bez specjalnych obaw oczekiwano na rezultat wyjazdowego spotkania Dania-Polska. Dla Kazimierza Górskiego miał to być wielki dzień. Po ciężkiej kontuzji wrócił na boisko, czuł się świetnie a 3 bramki strzelone „Ruchowi" skłoniły kapitana związkowego do powierzenia mu zaszczytu obrony barw narodowych na stadionie w Kopenhadze. Marzenie jego życia spełniło się. Jechał z mocnym postanowieniem, że nie będzie gorszy od swoich kolegów, że postara się na dłużej utrzymać miejsce w reprezentacji. Nawet przez myśl mu nie przeszło, że spotkanie może zakończyć się niepowodzeniem. Udzielał się bojowy nastrój panujący w drużynie. Na boisko wybiegła jedenastka w następującym składzie: Skromny -Janduda, Parpan, Barwiński - Waśko, Jabłoński II - Przecherka, Gracz, Górski, Cieślik, Bobula. Skład zestawiony został zgodnie z wszechwładnie wówczas panującym systemem WM, preferującym atak. Był to jednak 8 system ..pułapka", gdy przeciwnik pierwszy przystępował do szturmu. Wówczas dwaj pomocnicy siłą rzeczy cofali się do obrony i pomiędzy piątką obrony i piątką ataku wytwarzała się próżnia. Tak właśnie stało się w Kopenhadze. Duńczycy uderzyli z impetem na nasze szyki obronne pięcioma napastnikami, wspartymi dwoma pomocnikami. Rezultatem tego ataku był do przerwy wynik 4:0 dla Duńczyków. Kazimierz Górski nie wiedział co się dzieje. Piłki do ataku nie dochodziły. Wybijane na oślep przez obrońców jak bumerang wracały na pole bramkowe. Cofanie się pod własną bramkę niewiele dawało, bo ze zdobytą piłką nie wiadomo było co robić, komu podać. Kapitan związkowy także nie zdawał sobie sprawy z sytuacji. Nie potrafił, jak to się dziś mówi, prawidłowo „odczytać" gry. W drugiej połowie, kiedy kanonada nie ustawała, nawet przez myśl mu nie przeszło, że trzeba wzmocnić pomoc, by powiązać obronę z atakiem. Zdecydował się na zmianę, ale na miejsce napastnika Górskiego - wprowadził napastnika Kohuta. Wynik 0:8 - to najwyższa przegrana w historii polskiego piłkarstwa. Dla Kazimierza Górskiego było to ogromne przeżycie. Nie o takim debiucie w reprezentacji marzył. Czy się załamał? Koledzy w „Legii" mówili, że Górski chciał jak najszybciej zapomnieć o tym fatalnym meczu. Brał winę na siebie, ale przecież wszyscy piłkarze w równym stopniu „zapracowali" na ten wynik. W każdym razie nigdy już nie wystąpił w narodowej jedenastce. Wkrótce też zakończył karierę piłkarską. Ale Górski nie zapomniał o tym meczu, o upokorzeniu które go spotkało. Myślał o odwecie. Nie o rehabilitacji, ale właśnie o odwecie za swoją porażkę, za wszystkie porażki polskiej reprezentacji. 1 stycznia 1971 r., w 23 lata po meczu w Kopenhadze, Kazimierz Górski został trenerem pierwszej reprezentacji piłkarskiej Polski. Wybór nie nastręczał trudności. Nie było po prostu chętnych do objęcia tej posady. Skoro nie udało się osiągnąć żadnego znaczniejszego sukcesu takiemu mistrzowi teorii i praktyki jakim był Ryszard Koncewicz, któż odważyłby się podjąć odpowiedzialność? Pan Kazimierz też nie pchał się na to stanowisko, trochę pewnie ze skromności, a trochę dlatego, że bał się tych różnych układów, układzikow, podjazdów czy wręcz otwartej walki, która nieuchronnie czekała każdego trenera reprezentacji. - Niektórzy dziwili się, że ja w ogóle mogę kierować ludźmi - powiedział kiedyś Górski. - Przecież ja nie umiem się gniewać, nie jestem despotą, kapralem. A mimo to jakoś mi wychodziło. Po prostu mam poczucie humoru... Z tym poczuciem humoru różnie tam bywało, ale trzeba przyznać, że gdyby komputer miał wybierać trenera reprezentacji piłkarskiej z kilkuset czy kilku tysięcy kandydatów, to musiałby bezbłędnie wskazać na Kazimierza Górskiego. No bo przejrzyjmy karty jego sportowej i trenerskiej 9 kariery. Urodził się w 1921 r. we Lwowie. W piłkę zaczął grać już w szkole, a wkrótce trafił do „Robotniczego Klubu Sportowego", gdzie znany był pod pseudonimem „Sarenka". W roku 1937 grał w lidze okręgowej, a dwa lata później został powołany nawet do II reprezentacji miasta. Podczas wojny występował przez kilka miesięcy w lwowskim „Spartaku", a po wojnie w „Dynamo". Jako ochotnik Wojska Polskiego dotarł do Warszawy i już w lutym 1945 roku otrzymał zadanie zorganizowania drużyny piłkarskiej. Tak narodził się, a właściwie odrodził Wojskowy Klub Sportowy - „Legia". Był to klub, z którym związał się na dłużej. Najpierw jako zawodnik, a po ukończeniu kursu trenerskiego w 1952 r., jako trener. Był asystentem Wacława Kuchara, później węgierskiego trenera „Legii" - Janosza Steine-ra. Poznał jak smakuje trenerski chleb i poszedł na swoje. Wysoko nie mierzył. Popracował w „Marymoncie", gdy ten grał w „okręgówce", a kiedy chłopcy z Potockiej awansowali do II ligi skorzystał z propozycji zajęcia się w PZPN młodzieżą. Przez 6 lat (1960-66) jeździł z juniorami na turnieje UEFA, co roku przygotowując nowy zespół. Hu zawodników „przeszło" przez jego ręce? Stu, dwustu...? W każdym razie, kiedy później zajmował się już seniorami, znał ich jak nikt poza nim. A po juniorach popracował trochę w „Legii", później „Lubliniance" i w „Gwardii". Poznał ligową kuchnię od podszewki. Zebrany kapitał zaprocentował później jak trzeba było dogadywać się z klubami. Trudno wtedy było brać Górskiego „na bajer". Kiedy nie miał kto podjąć się opieki nad „młodzieżówką" znów przypomniano sobie o Kazimierzu Górskim. A w „młodzieżówce" trochę starych znajomych juniorków, już chłopców pod wąsem i trochę nowych, którzy talenty ujawnili później. I byłby jeszcze pewnie długo z tą..młodzieżówką" wojażował, gdyby nie zrozpaczony prezes, który powiedział: - Pozostał nam tylko Kazio... Dla wszystkich sympatyków futbolu Kazimierz Górski był już po prostu „Kaziem". Na styczniowym zgrupowaniu w Wiśle, w 1971 roku nastąpiło pierwsze spotkanie Górskiego z kadrą. Spotkanie starych znajomych, bo jak się rzekło, większość „pod" Kaziem już pracowała. Tylko zmieniła się stawka, o jaką mieli grać. Tą stawką były eliminacje mistrzostw Europy. Górski zdawał sobie sprawę, że jego posada zależy w dużym stopniu od wyników tych eliminacji. Ale ponieważ nikogo o zaszczyty nie prosił, to i zmartwienie było niewielkie. Natomiast pomyślał, że zrobi co można, by w tych eliminacjach drużyna zaczęła wreszcie grać. Byli to zawodnicy uzdolnieni, ambitni, których dręczył głód sukcesu, ale sami też nie wiedzieli, jak na te szczyty się wdrapać. Czasu pozostało niewiele, a obraz kadry nie napawał optymizmem. Generalny wniosek jaki wyciągnął Górski z pierwszych obserwacji - to konieczność poprawienia ogólnej sprawności jako podstawy do późniejszego doskonalenia techniki i taktyki. 10 1 jeszcze sprawa lekarza. Postanowił skończyć ze złą, jego zdaniem, tradycją, że lekarz potrzebny jest tylko podczas meczu na boisku. Włączył go do współtworzenia planu indywidualnych obciążeń treningowych, nie chcąc działać na wyczucie. W intensywnym procesie treningowym, gdzie łatwo o „przedawkowanie" - lekarz miał spełniać rolę czujnika sygnalizującego zbliżające się niebezpieczeństwo. Przedsezonowe zgrupowanie odbyło się w Jugosławii. Był to kolejny etap rozpoznania, na co stać tę drużynę, jakie możliwości drzemią w poszczególnych graczach. Górski zauważył podczas gier kontrolnych, że większość zawodników nie zna w pełni swoich możliwości, a co gorsza niewiele robi w tym kierunku, by je rozwinąć. Stąd też między innymi brała się, jego zdaniem, asekurancka postawa, skłonność do szybkiego zniechęcania się, jeśli coś nie wychodziło. 15 kwietnia, na dwa tygodnie przed pierwszym oficjalnym spotkaniem międzypaństwowym reprezentacji pod wodzą Kazimierza Górskiego nastąpiło ważne, moim zdaniem, wydarzenie. Mgr Jacek Gmoch, z zawodu inżynier a z całego serca i duszy piłkarz, któremu kontuzja przerwała karierę, zaproponował Górskiemu zorganizowanie dla potrzeb reprezentacji banku informacji. Od tego momentu rozpoczęła się bardzo ścisła współpraca obu, tak różnych, a tak bardzo sobie w tym czasie potrzebnych ludzi. Zwycięstwo nad Szwajcarią w meczu wyjazdowym 4:2 było dobrym biletem wizytowym dla rozpoczynającego pracę z reprezentacją trenera. Był to także test dla wzajemnych stosunków na linii trener-zawodnicy. Piłkarze uwierzyli w swojego trenera. Warto przypomnieć nazwiska zawodników, z którymi Górski rozpoczął marsz ku światowej czołówce: Grotyński - Wraży, Winkler, Wyrobek, Trzaskowski (Anczok) - Ćmi-• kiewicz (Deyna), Szołtysik, Blaut, Banaś, Lubański, Gadocha. Ale myliłby się ten kto by sądził, że rozpoczęła się idylla, a Kazio (pozwolę sobie na tę poufałość, bowiem Kazio to był Kazio) zdobył patent na zwycięstwa. Otrzeźwienie przyszło szybciej niż ktokolwiek mógł się spodziewać. Remis w Tiranie z Albanią w meczu eliminacyjnym do mistrzostw Europy pokazał, że niewiele zmieniło się w mentalności zawodników. O umiejętnościach nie trzeba wspominać, bowiem wcześniejszy mecz ze Szwajcarią pokazał, że zawodnicy w piłkę już grać umieją. Natomiast nie potrafią utrzymać rytmu gry dłużej niż na czas jednego meczu. Co więcej, z najwyższą trudnością mobilizują się do pojedynków z teoretycznie słabszymi rywalami. Ileż było i później takich spotkań, w których schodzili pokonani, choć jak to się mówi „nie mieli prawa przegrać". I jeszcze jedna powtarzająca się nagminnie wada: upojenie 11 sukcesem obniżające mobilizację w następnym spotkaniu. Rok 1971 ujawnił wszystkie mankamenty z całą bezwzględnością. Wpadka w Tiranie praktycznie przekreślała szanse na dalszy awans reprezentacji. Tylko kibice wierzyli święcie, że pokonanie RFN leżało w granicach możliwości jedenastki Górskiego. Także niektórzy fachowcy prezentowali pogląd, że można było powalczyć ostrzej. Tymczasem spotkanie w Warszawie było może nie tyle rozegrane źle taktycznie, co nie przygotowane od strony koncepcji personalnej. Święte oburzenie za trzy strzelone przez zespół RFN gole spadło w całości na debiutującego w bramce Jana Tomaszewskiego. Ale przecież duży udział miała w tym spotkaniu grająca także w eksperymentalnym składzie obrona z Musiałem i Gorgoniem, Oślizłą i Anczokiem. Kazio Górski chciał ten mecz wygrać, ale sądzę, że już wówczas myślał o zbliżających się igrzyskach olimpijskich. Nawet zakwalifikowanie się do finałów mistrzostw Europy niewiele mu dawało, zwłaszcza z drużyną jeszcze do tak poważnej batalii nie przygotowaną. Przegrana nie spowodowała zmiany na stanowisku trenera reprezentacji, ale co się ten Kazio musiał nasłuchać, a naczytać, to już jego. I tylko -jak mówi - humor ratował go od niechybnego zawału. W końcu jednak cała złość skupiła się na Tomaszewskim, którego Górski przez wiele miesięcy bał się pokazać w bramce. A swoją drogą nie była to fortunna decyzja, aby dawać szanse debiutu bramkarzowi w tak ważnym i odpowiedzialnym meczu. Gdyby to nie był Tomaszewski, to uraz mógł zostać do końca sportowej kariery. Na szczęście „Tomek" przeżył niepowodzenie i po paru miesiącach znów jego nazwisko pojawiło się w notesie trenera. Rok 1971 zakończył się porażaką 0:1 w Turcji z reprezentacją narodową tego kraju. Tak to w kratkę grała armada Górskiego w pierwszym roku jego rządów. - Do dwóch razy sztuka - powiedział Górski i przygotowania do Igrzysk Olimpijskich w Monachium rozpoczął od wyciągnięcia wniosków: Po pierwsze - wobec braku wyraźnego postępu reprezentacji trzeba nie bać się eksperymentowania. Po drugie - wszelkie teoretyczne wyliczenia należy odłożyć na bok i sprawdzać kadrę w częstych grach kontrolnych. Po trzecie - ważne jest samopoczucie zawodników, ich warunki domowe, które rzutują na jakość treningu i gry. Po czwarte - potrzebny jest dobrze funkcjonujący bank informacji. Po piąte - musi być jasno określony cel - udział w igrzyskach olimpijskich. Oczywiście nawet najlepsze założenia teoretyczne to jeszcze nie wszystko. Najważniejsza jest przecież realizacja. Górski był tego świadom. Zastanawiał się np. co i jak zrobić, żeby podnieść poziom przeciętnego 12 członka kadry w równaniu do najlepszych. Wpadł także na pomysł, by dla przyspieszenia budowy zgranego zespołu reprezentacyjnego oprzeć się na dwójkach i trójkach klubowych - Lubański-Szołtysik („Górnik"), Deyna-Gadocha-Ćmikiewicz („Legia"), czy Szymanowski-Musiał („Wisła"). Rok olimpijski podzielony był na dwa etapy. Pierwszy - to eliminacje warunkujące start w Monachium. Na drodze polskich piłkarzy stały zespoły Bułgarii i Hiszpanii. Dopiero zwycięstwo w grupie dawało możliwości realizacji drugiego etapu: walki o medal olimpijski. Trener Górski nie lubił co prawda dzielić skóry na niedźwiedziu, ale szykował drużynę nie tylko do spotkań eliminacyjnych. Przygotowania przebiegały bez zakłóceń. Jacek Gmoch stał się oficjalnym bankierem informacji, trenerzy klubowi, o dziwo, nie robili przeszkód kadrowiczom powoływanym na zgrupowania, jednym słowem cel nakreślony przez trenera Górskiego zyskał szerokie poparcie. Naturalnie działacze nie byliby sobą, gdyby nie próbowali tak jak dawniej wpływać na podejmowanie takich czy innych decyzji personalnych. Ale Górski miał na nich dobrą metodę. Był cierpliwy, wysłuchiwał prezentowanych racji, ale ostatecznie sam podejmował decyzje takie jakie uważał za stosowne. Podobną metodę zastosował Kazio w stosunkach z dziennikarzami. Z każdym rozmawiał, każdemu dawał tyle informacji ile chciał, przyznawał rację, chociaż miał czasem inne zdanie, tworzył wokół siebie atmosferę „brata-ła-ty". W stosunkach z zawodnikami był ojcowski i pobłażliwy, ale do pewnych granic. Te granice zawodnicy na ogół znali i starali się ich nie przekraczać. Rzadko się zdarzało, żeby w kadrze Górskiego rodziły się konflikty, które miałyby wpływ na przebieg przygotowań do ważnych wydarzeń piłkarskich. 16 kwietnia doszło do pierwszego pojedynku z Bułgarami w Starej Zagorze. Historia tego meczu ma tak bogate piśmiennictwo, że byłoby szarganiem świętości pisanie o tym spotkaniu po latach inaczej niż przekazali sprawozdawcy i wieść gminna. „Zbrodniarz" Paduranu został postawiony pod pręgierz i gdyby nie Hiszpanie, którzy otworzyli nam drogę do olimpijskiego finału, do dzisiejszego dnia straszyłby po nocach nasze dzieci. A swoją drogą, cichym szeptem powiem, że pomogliśmy wtedy temu Paduranu. Bo jak się prowadzi 1:0 do przerwy, to nawet przy takim arbitrze dojrzała drużyna, przewyższająca klasą przeciwnika, nie schodzi z boiska pokonana 3:1. Rzecz w tym, że nie mieliśmy jeszcze wtedy dojrzałej drużyny, a emocje, którym ulegało kierownictwo z Kaziem na czele nie wpływały na uspokojenie gry. Stąd bramki na 10 i 3 minuty przed końcem meczu. Ale za to w rewanżu my nie musieliśmy liczyć na niczyją pomoc i Bułgarzy odjechali z bagażem trzech bramek nie strzelając ani jednej. Pamiętam jak cała piłkarska Polska kibicowała potem, przy głośnikach 13 radiowych. Hiszpanom w ich ostatnim meczu eliminacyjnym z Bułgarią. „Urządzał" nas remis i kochani, najdrożsi, najwspanialsi Hiszpanie „dowieźli" go do końca. Tak oto znaleźliśmy się na Igrzyskach w Monachium. Pierwszy etap został więc osiągnięty. Spotkanie rewanżowe z Bułgarią pokazało, że z tą drużyną można już powojować. Górski miał zresztą nie tylko mocny szkielet drużyny, ale także równorzędnych dublerów. Podczas ostatnich przed wyjazdem sparringów doszedł do wniosku, że wahadłowi obrońcy, którzy potrafią błyskawicznie przenosić akcje z własnego pola karnego na połowę przeciwnika, są znakomitym wsparciem dla napastników. Ba, mogą ich nawet wyręczyć, o czym Górski mógł się przekonać podczas ostatniego sparringu w Nowej Hucie, gdzie Szymanowski strzelił bramkę. Na igrzyskach wszystko układało się dobrze do meczu z Danią. Teoretycy i praktycy licznie od pewnego czasu towarzyszący piłkarzom, po słabym, remisowym pojedynku z Duńczykami stworzyli teorię „czwartego" meczu, podczas którego nasi zwykli przeżywać kryzys fizyczny i psychiczny. Być może. Natomiast dla mnie było coś w tym meczu z chęci „odwetu". Chociaż minęły już 24 lata od spotkania w Kopenhadze, nie sądzę by Kazio w tym właśnie momencie, chociaż przez chwilę, nie pomyślał o rewanżu. Tak bardzo chciał to spotkanie wygrać. J może w żadnym meczu tego turnieju nie był tak bliski porażki. Może wymyślam sobie tę dramaturgię, ale jestem przekonany, że właśnie ten „rozliczeniowy" mecz zakończył jakiś etap nie tylko w życiu Kazia, ale i reprezentacji. Drużyna dojrzała, dojrzał jej trener. I nie przeszkadzało im później, że zespół Związku Radzieckiego prowadził do przerwy 1:0, że Węgrzy w finale strzelili również pierwsi bramkę. „Chłopcy" byli na luzie i powtarzali tylko: - Jesteśmy lepsi, musimy wygrać... I wygrali. Pierwszy medal w historii polskiego piłkarstwa. Złoty medal. A Kazio jak wytrawny gracz, znający karty z obu stron, grał va banque. Zajrzał w oczy Jarosika i widząc błysk strachu zdecydował się w meczu z ZSRR na „Małego" - Szołtysika, który na 3 minuty przed końcem otworzył drogę do finału. W finale rzucił na pożarcie Węgrom swoją gwiazdę - Włodka Lubańskiego, zmieniając mu rolę z wykańczającego akcję na budującego. Włodek w roli rozgrywającego - pilnowany był przez dwóch Węgrów, a uwolniony Deyna strzelał bramki na wagę złota. Tak właśnie „generał futbolu" został królem strzelców turnieju olimpijskiego. Kto „znaczył" karty z drugiej strony? Oczywiście Jacek Gmoch. Jego rozeznanie rywali było bezbłędne. Pozwalało na wybranie najbardziej efektywnego wariantu taktycznego. Bank Informacji rodem z Polski zrobił furorę. Złoty medal dał mu najlepszą reklamę. 14 - Stwierdziłem wówczas - powiedział Górski - że mamy drużynę, której nie musimy się wstydzić. Ukształtował się zespół wolny od kompleksów, uodporniony psychicznie i reprezentujący niemałe walory techniczne. Najważniejsze zaś, że powstał zgrany, dobrze rozumiejący się kolektyw. Pozostały w cieniu ambicje klubowe... Miał rację trener Górski mówiąc o drużynie, choć jak zwykle przesadził z optymizmem, licząc że w cieniu zostały ambicje klubowe. Tak, zostały, ale na krótko. Bo po Igrzyskach kluby zażądały rewanżu za swoją „życzliwość". Cena polskiej piłki poszła w górę i posypały się zaproszenia dla klubów na atrakcyjne, zimowe wojaże do Ameryki Południowej. Mimo protestów Górskiego, śląskie lobby piłkarskie wymogło, wbrew rozsądkowi i celowi nadrzędnemu jakim były eliminacje do mistrzostw świata, wyjazd za Ocean dwóch czołowych drużyn -„Ruchu" i „Górnika". W tej sytuacji nie było mowy o planowych przygotowaniach do meczu z Walią, którego termin dzięki naszej futbolowej dyplomacji usytuowany został zgodnie z interesami... Walijczyków. A więc w pełni sezonu ligi angielskiej, u progu sezonu ligi polskiej. Górski i Gmoch oglądali remisowy mecz 1:1 Anglia-Walia i zgodnie stwierdzili w sprawozdaniu przedstawionym w PZPN, że w meczu z Walią po to by utrzymać tempo gry, które zapewne narzucą gospodarze, potrzebna będzie żelazna kondycja. - Cóż stoi na przeszkodzie uzyskania przez polski zespół najwyższej sprawności fizycznej - naiwnie zapytano w Alejach Ujazdowskich, centralnym ośrodku dyspozycyjnym polskiego piłkarstwa? Górski nieśmiało powiedział: - Właściwie nie znam aktualnych możliwości zawodników... Tymczasem „Ruch" i „Górnik" wraz z osobami towarzyszącymi przemierzały rozległe połacie Południowej Ameryki, nabijając kabzę kolejnemu z licznych menadżerów, którzy na polskim piłkarstwie dorobili się fortuny. Nieważny był wcześniej uzgodniony plan. Zmieniały się trasy, przeciwnicy, kraje. 25 lutego na naradzie prezesów i trenerów klubowych sala świeciła pustkami. Nie było z kim gadać. Działacze doszli do wniosku, że złoty medal olimpijski to szczyt możliwości polskiego piłkarstwa i na kolejny cud trzeba znów poczekać z pół wieku. Bo i gdzie się pchać? Wygrać z Anglią nie ma szans. Trzeba więc pilnować ligi i czekać na następną okazję. W tej atmosferze Górski i Gmoch przygotowywali reprezentację do pierwszego meczu eliminacyjnego z Walią rozgrywanego na wyjeździe. Wczesny termin nie dawał szans na eksperymenty. Gmoch całymi dniami i nocami studiował zebrane informacje o Walijczykach, Górski sprawdzał przydatność poszczególnych zawodników do drużyny. Zwycięstwo 4:0 nad 15 USA w sparringowym meczu na tydzień przed występem na Ninian Park spowodowało euforię wśród kibiców i sprawozdawców. Obaj szkoleniowcy nie ukrywali jednak swoich wątpliwości: - Podstawowy warunek, który sobie postawiliśmy niestety nie został spełniony. Zawodnicy nie dysponują taką kondycją, która pozwoliłaby podjąć rękawicę rzuconą przez Walijczyków. Górski dorzucił: - Niestety nie są także zgrani... Górski nie miał dużego wyboru. Odłożył eksperymenty na później, opierając się na sprawdzonych w bojach zawodnikach. Poza jednym wyjątkiem. Wrócił do Tomaszewskiego. Dał mu kolejną szansę. Wychodził z założenia, że wysoki bramkarz, grający umiejętnie na przedpolu może wyłapać wiele groźnych dośrodkowań. - Ryzykowałem. Ryzykowałem jednak świadomie, chociaż wiedziałem, że nieudany mecz „Tomka" może skończyć jego jako zawodnika i mnie jako trenera. Pierwsza połowa przebiegała zgodnie z planem opracowanym przez Górskiego i Gmocha. W drugiej części spotkania zawiodło wykonanie i po dwóch szkolnych błędach szanse awansu do finałów mistrzostw świata zostały sprowadzone do minimum. - W końcu odpaść z grupy, w której gra Anglia, to nie taka hańba -powiedział Górski. - Przykry jest jednak styl w jakim się to odbywa. Po meczu z Walią nikt nie domagał się głów. Krytyka była oszczędna w słowach i wyważona. Kazio wolał jednak na wszelki wypadek zapowiedzieć swoją rezygnację z funkcji, gdyby pierwsze spotkanie z Anglią rozgrywane w Polsce zakończyło się porażką. Ten swój mecz grał z asekuracją. Etat miał w ŁKS - a reprezentacją zajmował się społecznie. Był to w piłkarstwie kuriozalny wypadek, ale świadczył tylko o tym jak naczelna magistratura piłkarska oceniała szanse reprezentacji w eliminacjach do mistrzostw świata. Jakie to szczęście, że piłkarze okazali się więksi duchem. Rozsmakowani olimpijskim medalem chcieli czegoś więcej. Jeszcze wtedy chcieli... W pokoju Jacka Gmocha w jego domu stoi biblioteczka, w której zebrana została ogromna wiedza o angielskiej piłce nożnej. Artykuły z prasy, wydawnictwa, szczegółowe notatki z oglądanych przez Gmocha spotkań ligi angielskiej i reprezentacji, wykresy. Gromadzona własnym sumptem dokumentacja, nazwana szumnie Bankiem Informacji, podporządkowana była jednemu celowi: zwycięstwu nad Anglikami. - Mam takie zaufanie do gromadzonej przez Jacka wiedzy, czerpanych z niej wskazówek, zwłaszcza dla ustalenia taktyki, że już nie mogę bez banku informacji wyobrazić sobie stawienia czoła tak poważnym obowiązkom... - powiedział Górski. • Wspomniałem wcześniej o ogromnym znaczeniu dla dalszego biegu 16 wydarzeń spotkania Górskiego z Gmochem i chęci obopólnej współpracy. Nie było w interesie Górskiego o tym później zapomnieć, tak jak nie on robił wokół siebie atmosferę cudotwórcy. Cud robi jednak większe wrażenie na maluczkich niż ethos pracy. Pierwsze zwycięstwo nad Anglikami 2:0 było rezultatem ciężkiej pracy. Zawodników, trenerów, lekarzy. A także działaczy. Bo spekulować można do momentu, kiedy nie wyjdzie się zza biurka, nie odejdzie od telefonu. Później jest już tylko nie zafałszowany, wielki sport. I trzeba być w nim albo poza nim. W nim na dobre i złe. Rewanż nad Walijczykami 3:0 to żelazna, konsekwentna realizacja założeń trenerskich. - Zagrać z Walią angielską piłkę - to była dyspozycja. I „chłopcy" grali. Byli bardziej twardzi od Walijczyków, gdy było trzeba, byli bardziej brutalni, a to co zadecydowało o efektownym sukcesie - byli inteligentniejsi w grze. Dwie trójki klubowe Górskiego: Deyna, Ćmikie-wicz, Gadocha („Legia"), Kasperczak, Lato, Domarski („Stal" Mielec) na pamięć rozgrywały wyrysowane przez trenerów schematy, wzbogacając je swoją niezaprzeczalną indywidualnością. I ciekawa sprawa. Mimo tak efektownych, całkowicie zasłużonych zwycięstw nad synami Albionu mało kto wierzył, że można z Wembley wywieźć wynik remisowy. Nie chcę oskarżać o brak wiary także trenera Gmocha, ale jak inaczej określić jego posunięcie niemal w przeddzień tego najważniejszego w historii polskiej piłki nożnej spotkania, nie waham się nadać mu takiej właśnie rangi, kiedy ogłosił, że po Wembley - odchodzi. Nie wdaję się w motywy, nie analizuję przyczyn. Interesuje mnie jednoznaczny wydźwięk takiej proklamacji niewiary w końcowy sukces. Na Wembley Górski miał drużynę, że hej! Tomaszewski - Szymanowski, Gorgon, Bulzacki, Musiał - Ćmikiewicz, Deyna, Kasperczak - Lato, Domarski, Gadocha. Każdy z tej jedenastki miał w sobie coś więcej niż tylko wyuczone uderzenia z prawej czy lewej nogi. Oni byli kimś. Śmiało mogli grać bez numerów na koszulkach. Jeden gest wystarczył, by Ciszewski mógł krzyknąć „Kasperczak". Długie, precyzyjne podanie z dokładnością do milimetra - to na pewno Deyna. Któż inny poza Lato mógł tyle razy przemierzać boisko wzdłuż i wszerz. Ach co to byli za piłkarze! I ten Tomaszewski. Może on i puszczał „szmaty", może zawalił niejeden mecz. 1 tamtych spotkań nikt mu nie odpuści. Ale „człowiek, który zatrzymał Anglię" pozostanie w annałach nie tylko polskiego piłkarstwa. Oglądałem mecz na Wembley jeszcze raz po latach. Na zimno, bez emocji tamtego wieczoru. Nie był to najlepszy mecz naszej drużyny. Bo nie mógł być dobry, kiedy rozszalała jedenastka sir Alfa Ramseya napompowana nieprzychylnymi dla Polaków enuncjacjami prasowymi, gryzła wspaniale utrzymaną, przystrzyżoną parę centymetrów nad ziemią, zieloną murawę sławnego stadionu Wembiey„ gdzie niejeden raz koronowana 2 - Trenerski chleb l | . , I * ' głowa angielskiego dworu nagradzała jej piłkarskie umiejętności. Ale Tomaszewski był fenomenalny. Ktoś kiedyś powiedział, że bronił ze „zwierzęcą" intuicją. Tak, tego dnia instynkt sprzęgi się z perfekcją zawodowca. Jeszcze mecz trwał. Kanonada angielskich snajperów nie ustawała. Kazio nie wytrzymał, wstał z ławki i poszedł za bramkę Tomaszewskiego tak jakby chciał pomóc Jankowi w jego heroicznej obronie zwycięskiego remisu. Po tak wspaniałym meczu, który otworzył polskim piłkarzom po raz pierwszy od 36 lat drogę do finałów piłkarskich mistrzostw świata, działacze kazali jeszcze rozegrać zawodnikom mecz z Irlandią. Było to chytrze pomyślane. Na pewno przegrają z Anglią, tak sobie zakładali, więc dobrze będzie chociaż w części zatrzeć złe wrażenie zwycięskim meczem z Irlandią. Plan ułożony za biurkiem uwzględniał wszystkie elementy poza tym, że piłkarze zremisują z Anglią i przegrają w Dublinie. Ci nasi kochani „chłopcy" byli po prostu nieobliczalni... Nagle okazało się, że jesteśmy wśród 16 najlepszych drużyn świata. To coś więcej niż turniej olimpijski amatorów. W tych mistrzostwach rządziły prawa zawodowców. Trzeba było, jeśli się już weszło między wrony, krakać jak i one. Hasło: wszystko dla reprezentacji objęło dziedziny organizacji, szkolenia, finansów i propagandy. Można dziś dywagować, że takie podporządkowanie wszystkich działań jednemu celowi możliwe było tylko w okresie „propagandy sukcesu", co poniektórzy nuworysze propagandy negacji chcieliby wytknąć, ale moim zdaniem była to jedna z niewielu operacji w historii polskiego sportu, która została przeprowadzona z perfekcją dorównującą mistrzowskiej grze piłkarzy. Nie muszę dodawać, że Górski pozostał na swoim stanowisku, a jego asystent, szef banku informacji, magister inżynier Jacek Gmoch, odłożył na później swoje pretensje do PZPN-u za to, że nie chciały uznać jego kwalifikacji trenerskich i poprosił na uczelni o urlop, by nie zajmować się problemem budowy dróg i mostów. Do tej dwójki dołączył Andrzej Strejlau - człowiek, bez którego nie wyobrażam sobie polskiego piłkarstwa. Był i jest polskiemu piłkarstwu potrzebny. Mimo że zawsze mówił to co myślał. Jak oni mogli pracować razem z Gmochem jeden Górski może na ten temat coś powiedzieć. Ale Górski mówił tylko: - No, ścierały się poglądy, ja słuchałem i podejmowałem decyzję... Chyba ostatni dyplomata, który robił to z takim wdziękiem. Przygotowania do nowego sezonu odbywały się w zupełnie innej atmosferze niż te, które o mało nie zaprzepaściły szansy grania w finale „ Weltmeisterschaft 74". Polski Związek Piłki Nożnej jasno określił zadania dla klubów. Na początku stycznia trenerzy klubowi otrzymali szczegółowe instrukcje. Ich zadanie polegało na wypracowaniu u 40 kadrowiczów przez 6 tygodni jak najlepszej kondycji, a więc siły i wytrzymałości. Powołany został sztab mistrzostw świata, który operatywnie miał rozstrzygać wszystkie powstające w toku przygotowań problemy. Kazio Górski ze stoickim spokojem przyjmował te wszystkie innowacje, zdając sobie sprawę, że w ostatecznym rozrachunku „wieszać" będą jego. Starał się więc w sposób spokojny, ale stanowczy określić zadania szkoleniowe. Pierwszy etap miał obejmować tournee po trzech krajach europejskich. Drugi - rozgrywki ligowe i gry kontrolne. Trzeci, mniej więcej od połowy maja - zgrupowanie w Zakopanem i gry kontrolne. Te gry kontrolne dały się we znaki kibicom. Nikt ich nie był w stanie przekonać, że było w planie, żeby VfB Stuttgart „dolał" nam 4:1. Ale ponieważ była moda na „kamuflaż", więc Górski mógł się skryć za obowiązkiem utrzymania tajemnicy służbowej. - Nie możemy, wiecie, odkryć kart - powtarzał nieufnym. Rachunku sumienia dokonywał sam ze sobą. - Para skrzydłowych: Lato-Gadocha nie budziła żadnych wątpliwości. Druga linia była najbardziej ustabilizowana. Kasperczak-Deyna-Ćmikie-wicz stanowili najsilniejszą formację. W defensywie nie mam zastrzeżeń do grających na flankach Szymanowskiego i Musiała. W środku Gorgon nie ma zmiennika. Kontuzje nie pozwalały na ostateczne wykrystalizowanie składu. Sprawdziany z drużynami ligi RFN ujawniły, że polski zespół gra zbyt monotonnie, akcje nie są urozmaicone. Górski doszedł do wniosku, że bez utrzymywania stale na odpowiednim poziomie przygotowania wytrzyma-łościowo-szybkościowego, trudno będzie się pokusić o finezyjną taktykę. W Zakopanem była więc wyrabiana i wytrzymałość, i szybkość. Błoto i padający bez przerwy deszcz nadawały się do treningu mieszczącego się w rubryce: „bez względu na warunki". Trzeba było jednak podjąć decyzje personalne. Wątpliwości miał Górski tylko przy obsadzie pozycji jednego napastnika i jednego pomocnika. Ostatecznie skłonił się ku kandydaturze Szarmacha w ataku i Maszczyka w pomocy. Ten ostatni, mimo swoich 29 lat wnosił doświadczenie. Oczywiście Górski stawiał cały czas na Ćmikiewicza, ale zawodnik „Legii" nie mógł się uporać z kontuzjami. Wolał więc mieć w drugiej linii zawodnika może mniej błyskotliwego, ale zdrowego. Był to już czwarty rok pracy Kazimierza Górskiego z reprezentacją. Z zespołu, który pierwszy raz wyszedł na boisko na zgrupowaniu w Jugosławii, odeszło 8 zawodników. W drużynie, która zdobyła mistrzostwo olimpijskie zabrakło: Lubańskiego, Kraski, Anczoka (kontuzje), Kostki (zakończył karierę), Szołtysika (wyjechał na „saksy"), Szymczaka (przestał mieć ambicje bycia najlepszym). W RFN wystąpiła „drużyna Górskiego". Na tę nazwę Kazio w pełni sobie zasłużył, jeśli oczywiście traktować będziemy wszystkich, którzy z nim współpracowali jako jeden „Mannschaft". 19 - Wezmę każdego kto rozumie futbol - powiedział Górski przed ogłoszeniem składu kadry na piłkarskie mistrzostwa świata. Nikt nie podważał jego decyzji. W zespole na mistrzostwach świata znaleźli się: Jan Tomaszewski, Zygmunt Kalinowski, Andrzej Fischer - bramkarze, Antoni Szymanowski, Jerzy Gorgon, Adam Musiał, Zbigniew Gut, Władysław Żmuda, Mirosław Bulzacki, Henryk Wieczorek - obrońcy, Lesław Ćmikiewicz, Kazimierz Deyna, Henryk Kasperczak, Roman Jakób-czak, Kazimierz Kmiecik, Zygmunt Maszczyk - rozgrywający. Grzegorz Lato, Jan Domarski, Robert Gadocha, Zdzisław Kapka, Andrzej Szarmach, Marek Kusto - napastnicy. Nie zabrakło nikogo z batalii na Wembley. Zdziwiłbym się, gdyby było inaczej, chociaż na mistrzostwach świata Kazio nie kierował się sentymentem. „Grają najlepsi" - jego zasada znana była wszem i wobec. I jeszcze jedną naukę wpajał swoim podopiecznym: „- Na boisku jesteś już tylko wśród kolegów. Sam musisz rozwiązywać problemy, które przed tobą staną". Robił z nich współautorów planu taktycznego. Obdarzał pełnym zaufaniem. Zdawał sobie sprawę, że to właśnie piłkarze w końcowym efekcie realizują plan gry ułożony przez trenera. Są więc i muszą być aktywnymi współtwórcami tego planu. Tak było za Górskiego. Warto może w tym miejscu zacytować słowa Lesława Ćmikiewicza, który odpowiedział kiedyś na pytanie jaka jest najważniejsza cecha trenera. Ta odpowiedź, nie ukrywam, pasuje mi do charakterystyki Górskiego: - Sposób współdziałania z ludźmi. Trenerka to nie tylko umiejętność. To także - a może przede wszystkim - prowadzenie zespołu. Połączenie jedenastu i więcej osobowości. Trener, który popada w konflikty z piłkarzami, powinien podziękować, bo traci autorytet i nie da sobie rady z realizacją koncepcji. Trener, który stara się być sam, stać obok działaczy i zawodników - także musi przegrać. Są to więc umiejętności bycia z ludźmi, współpracy, kompromisów. Są one równie ważne w każdej dziedzinie życia. Kazio Górski mawiał często: - Grać lepiej, to grać inaczej. Jak grała polska reprezentacja na mistrzostwach świata? O polskim stylu gry było głośno. Z meczu na mecz utwierdzała się opinia, że Polacy grają inaczej niż wszyscy. Od dłuższego czasu zespół stosował system 4-3-3, co wymagało zaangażowania do gry trzech wysokosprawnych napastników. Ale przecież wiadomo, że samo ustawienie drużyny to jeszcze nie wszystko, że wszelkie ustalenia i schematy nie zdadzą się na nic, gdy zawodnicy albo nie będą rozumieć co im polecono wykonać, albo nie będą w stanie tego zrealizować. Wszyscy polscy piłkarze byli nastawieni na walkę, na ciągłe parcie do przodu, atakowanie, zdobywanie pola i bramek. Fachowy tygodnik zachodnioniemiecki „Kicker" zaprezentował taką 20 analizę odrębności polskiego stylu gry na Mistrzostwach Świata w 1974 roku: 1. Włączanie obrony do poczynań ofensywnych. Jeśli rozwija się atak, wszyscy czterej obrońcy należą do aktywnych konstruktorów napadu, a skrzydłowi zmieniają pozycje, by zrobić miejsce dla obrońców. 2. Koncepcję gry realizuje trio środkowe z „generałem futbolu" -Kazimierzem Deyną na czele. 3. Cała drużyna jest w ciągłym ruchu. Żaden napastnik nie trzyma się swojej pozycji. Dlatego w defensywie przeciwnika tyle zamieszania. Polacy posiedli w stu procentach sztukę błyskawicznego przechodzenia z obrony do ataku. Nie ma co polemizować z tą oceną, bo mi się ona podoba. Natomiast spróbujmy zajrzeć na konferencje prasowe, które w kwaterze głównej naszej ekipy w Murrhardt gromadziły spore grono piłkarskich sprawozdawców. Stefan Grzegorczyk odpowiedzialny za publicity naszej ekipy tak charakteryzował Górskiego podczas konferencji: - Trener Górski stał się gawędziarzem. Na każde pytanie odpowiada obszernie, wyczerpująco, dowcipnie. Potrafi rozmawiać z dziennikarzami. Górski mówił nie tylko dowcipnie, ale także dla tych, którzy znali się na piłce - mądrze. Po zwycięskim meczu 3:2 z Argentyną na pytanie co leży u podstaw zwycięstwa reprezentacji Polski odpowiedział: - Bezbłędna realizacja założeń taktycznych. Przed meczem z Włochami pojawiły się różne spekulacje na temat ewentualnego sprzedania tego spotkania drużynie „azzurich" lub, jak to mówią piłkarze, „odpuszczenia" meczu. Wiadomo, że i tak mieliśmy zapewniony awans do następnej rundy. Górski trwał jednak twardo przy walce na pełnych obrotach: - Jeśli tryby naszej maszyny rozkręciły się na całego, nie wolno zrobić niczego co by je zahamowało. Trzeba im tylko nadać jeszcze większą szybkość i rytmiczność. Na bok wszelkie spekulacje i kombinacje. Pytanie na konferencji prasowej po meczu Polska-Włochy (2:1): - Najgroźniejsza broń Polaków? - Zaangażowanie do akcji ofensywnych pomocników i obrońców. A do polskich dziennikarzy, na pytanie „co dalej" Górski stwierdził: - Trzeba się wziąć w garść i utrzymać normalny rytm pracy. Nie ma mowy o taryfie ulgowej czy odstępstwach od założonego planu. Były to bardzo interesujące Mistrzostwa. Nawet dziś, kiedy kilka lat przecież upłynęło już od ich zakończenia, nie można dać jednoznacznej oceny naszego udziału, bowiem trudno negować ewidentny sukces tylko dlatego, że komuś się ubzdurało, mnie na przykład, że mógł być większy. 21 Myślę jednak, że bohater tej opowieści nie weźmie mi za złe tych wątków, które odbiegają od powszechnej aprobaty wszystkiego co zdarzyło się na ..Weltmeisterschaft-74". Kilka (aktów. Po meczu z Haiti (7:0) do kraju płyną kartki z podpisami piłkarzy pod hasłem: „Meldujemy - zadanie wykonaliśmy." - Liczyłem na awans do następnej rundy, ale nie sądziłem, że wygramy wszystkie mecze i będziemy grać tak dobrze (Kazimierz Górski). Po pierwszej rundzie Górski powiedział do piłkarzy: - Kto nie czuje się na siłach niech wraca do domu, a nie zawraca głowy innym. W zespole atmosfera odprężenia i rozprężenia. Po meczu / Włochami Musiał bankietował trochę dłużej i decyzja kierownictwa była jednoznaczna: nie będzie grał ze Szwecją. Trzeba powstrzymać rozkład w drużynie. Ale „Pan z teczką" codziennie realizował czeki. Dla jednych już dużo, dla drugich jeszcze za mało. Wymęczone zwycięstwo ze Szwecją - ten czwarty, kryzysowy mecz, a przed biało-czerwonymi nie mniej trudne spotkanie z Jugosławią. Trudno jednak o koncentrację, bo w nagrodę za przejście I rundy szykowały się właśnie do lotu żony, mamy, siostry. Zasłużyły sobie na ten wyjazd. Telefony brzęczały cały dzień i noc. A to nie ma wizy, a to dowód gdzieś się zapodział. Jak przed podróżą. A wynik? 2:1. Mecz z RFN. Czy mogliśmy go wygrać? W szatni piłkarzy przewodniczący Głównego Komitetu Kultury Fizycznej i Turystyki Bolesław Kapitan, prezes Polskiej Federacji Sportu - Stanisław Nowosielski. Nie wymieniam pomniejszych: - Dziękujemy wam za to co osiągnęliście do tej pory. Reszta będzie miłą niespodzianką. W konferencji przedmeczowej z prasą bierze udział cała drużyna. Trzeba się pokazać. Może po raz ostatni... I wreszcie mecz na błocie. Deyna nie chciał wziąć odpowiedzialności za wybór boiska w pierwszej połowie, mimo szansy jaką dał mu los, wolał rozpoczynać grę. Szybkostrzelny polski atak utonął więc w wodzie na połowie boiska rywala. 12 strzałów na bramkę przeciwnika; RFN-5. Obok bramki - 8, RFN - 3. Egzekwujemy 9 rzutów rożnych, rywale - 7. Ta statystyka wskazuje na jedno: brak koncepcji, maksymalnego skupienia, świadomości celu, do którego chce się zmierzać. - Nie martwcie się - to był wspaniały mecz. Graliście jak mistrzowie świata - powiedział przewodniczący GKKFiT. - Mogę grać brzydko - powiedział kiedyś znakomity tenisista John McEnroe - byle bym wygrywał. Co na temat tego meczu myślał i mówił Kazimierz Górski: 22 - Pierwsze 45 minut było świetne, ale wyczerpało siły drużyny. Nasi grali w tym czasie na gorszej połowie boiska. Gadocha, Kmiecik, Lato - zrobili co do nich należało. Niestety szczęście było przy bramkarzu RFN. Przegraliśmy po równorzędnej grze z finalistą Mistrzostw, którego ja typuję na lidera. Nie ma więc powodów do rozdzierania szat. Wpajam moim piłkarzom zasadę, że trzeba umieć również przegrać. Tej zasady nie podzielał Jacek Gmoch. Uważał, że przy innym nastawieniu psychicznym mecz był do wygrania. Może dlatego później w orszaku zwycięzców mimo wysokiego odznaczenia, które otrzymał, zniknął całkowicie w cieniu Kazimierza Górskiego, który złożył u stóp władz sportowych drugi medal. Sukces Górskiego na tych Mistrzostwach był bezsporny. Gra polskiej drużyny zrobiła furorę. Sławny trener węgierskiej jedenastki z lat pięćdziesiątych Gustaw Sebes w wywiadzie udzielonym „Polityce" cztery lata później, powiedział: „- Mistrzostwa będą również (w 1978 r. przyp. aut.) wielkim pojedynkiem nie tylko 16 drużyn, ale i selekcjonerów. Każdy chce mieć coś w zapasie, jakąś niespodziankę, jakiś chwyt. W tej chwili trudno coś nowego wymyślić, ale a nuż się komuś uda. Jakiś system przejęty np. od koszykarzy czy bo ja wiem co. Na ostatnich Mistrzostwach Świata selekcjonerem, który wymyślił ten chwyt był właśnie Górski. - ...Kiedy kilkanaście lat temu wysoko z nami przegrywaliście - kontynuował Sebes - zawsze mówiłem, że w polskiej piłce nożnej widzę fantazję i to niemałą, tylko to wszystko musi się jakoś dotrzeć, okrzepnąć, zharmonizować. Na ostatnich Mistrzostwach Świata Polacy udowodnili, że miałem rację. Byli niewątpliwie największą rewelacją Mistrzostw i jak już zaznaczyłem znajdowali się o krok od finału. I tu należą się słowa uznania Górskiemu, który zdając sobie sprawę, że drużyna jego nie zdoła nawiązać równorzędnej walki z najlepszymi pod względem umiejętności technicznych, poszedł na wspaniałą, uproszczoną, a jednak jakże skuteczną koncepcję maksymalnego przygotowania drużyny pod względem biegowym. Czasem jak przypominam sobie tamte spotkania, wydawało mi się, że na boisku gra 11 sprinterów. Widzę tu paralelę ze starymi dziejami polskiej szermierki, której przewodził wówczas Janos Kevey. Wiedział on, że technicznie jego chłopcy nie dadzą sobie rady z szablistami węgierskimi. Począł więc ich uczyć fleszów i tym wspaniałym pchnięciem z wypadu nieoczekiwanie szybko doprowadził Polaków do światowej czołówki. Słowem chodziło o strategię, o taktykę, która jest nieraz większą bronią niż najlepsze, ale bezkoncepcyjne przygotowanie techniczne. Trzeba starać się czymś przeciwnika zaskoczyć". Odniósł największy sukces w historii polskiego piłkarstwa. prowadząc drużynę do trzeciego miejsca na świecie. Jego nowatorstwo realizowane na 23 boisku było możliwe, ponieważ prezentował także inny styl w stosunkach z ludźmi. Potrafił stworzyć atmosferę koleżeństwa. Może dlatego, że sam nie znosił tchórzliwych niedomówień. Starał się szybko rozwiązywać każdy problem, rozstrzygać każdy spór, wyjaśniać nieporozumienia. Umiał jak nikt odbudowywać w szybkim czasie psychikę zawodników, przywrócić im pewność siebie i wiarę w umiejętności. A kiedy po powrocie sypały się zewsząd zaszczyty, całuski dla naszego Kazia, potrafił pozostać takim jakim był. Oj wiedział, wiedział co to znaczy „robić w futbolu". Gdzie jak gdzie, ale w tej dziedzinie „łaska na wyjątkowo pstrym koniu jeździ". Czego to nie obiecywano piłkarstwu. Miał powstać wzorowy ośrodek szkoleniowy, przygotowywano przepisy regulujące transfery zagraniczne, powstał cały wielki plan zdyskontowania sukcesu odniesionego przez biało-czerwonych na stadionach RFN. Kiedy minęły dni euforii zapomniano o obietnicach, nie było komu o nich przypominać. Życie piłkarskie wróciło do normy. Po mistrzostwach świata rozpadł się tercet szkoleniowy. Strejlau wrócił do „Legii", Gmoch nie usatysfakcjonowany oceną jego wkładu pracy w końcowy sukces drużyny wyjechał na stypendium za granicę, a Górski to co pozostało próbował razem pozbierać jakoś do kupy. Po wielkich awanturach wyjechał za granicę Robert Gadocha. Wielu innych, znęconych atrakcyjnymi ofertami, szykowało się do odlotu. Tamę tym tendencjom położył GKKFiT. Tak więc dość szybko zespół przestał być monolitem. Nie wszyscy zawodnicy zrozumieli, że wysokie rezultaty zmuszają do zwiększenia a nie zmniejszenia pracy treningowej. Ale do tego potrzebna była motywacja. W piłkarstwie jej nie brakuje. Ledwie kończą się mistrzostwa świata, zaraz rozpoczynają eliminacje do mistrzostw Europy. Górski liczył, że poprzez eliminacje do mistrzostw Europy uda mu się z przebudowanym zespołem dojechać na Igrzyska Olimpijskie w Montrealu, gdzie chciał bronić złotego medalu. Eliminacje do mistrzostw Europy rozpoczęły się od 0:0 w Rzymie. Później wakacyjno-propagandowe tournee po USA i Kanadzie i mecz z Holandią w Chorzowie. Był to ostatni, wielki mecz „drużyny Górskiego". Znakomici Holendrzy zostali rozbici w proch i pył, przegrywając 1:4. Trzeba było mieć niezwykle odporną psychikę, by odpędzić natrętną myśl. że jest się już najlepszym na świecie. Powołuję się tyle razy na spokój, opanowanie, rozsądek Kazia Górskiego. Dlaczego nie potrafił sprowadzić na ziemię tych, którym zaczynało się w głowie przewracać? Dlatego, że na wynik drużyny składa się praca wielu ludzi. Jeśli każdy ciągnie w swoją stronę, albo nie ciągnie a tylko kibicuje, tworząc atmosferę „bankietnoj komandy", to „Nec Herkules contra plures". Na rewanżowy mecz do Amsterdamu pojechała wycieczka z żonami, 24 licznymi osobami towarzyszącymi. Działacze stanęli na wysokości zadania, wybierając hotel w samym centrum, blisko domów towarowych, dzielnicy uciech. Poza Górskim chyba wszyscy zapomnieli po co tam przyjechali. Przypomnieli Holendrzy, strzelając trzy bramki. Pozostały przygotowania do Igrzysk Olimpijskich w Montrealu. Górski szukał innej drużyny. Rozgrywał często spotkania kontrolne, ale tak złej passy nie miał nigdy dotąd. 1:2 z Argentyną w Chorzowie, 0:2 z Francją na wyjeździe, w Grecji 0:1, ze Szwajcarią 1:2. Na dwa miesiące przed Montrealem 0:2 z Irlandią. A w Montrealu „złota drużyna" z ogromnym trudem przedzierała się przez takie przeszkody jak Kuba (0:0), Iran (3:2). Błysk dawnej klasy zademonstrowali zawodnicy w spotkaniu z Brazylią (2:0), które otworzyło im drogę do finału. Wydawało się, że zespół pozbierał się. Zwycięstwo nad NRD w walce o złoty medal było całkiem realne. Ale posłuchajmy, co powiedział trener reprezentacji NRD Buschner o tym pojedynku: - Tamtego deszczowego dnia, gdy rozpoczynał się finał, spostrzegłem duże zdenerwowanie w polskim zespole. Mieliśmy przewagę psychiczną, a to w futbolu może zdecydować o przewadze fizycznej. Uważam, że polska drużyna była lepsza niż poziom jej występów na mistrzostwach świata. Polacy przegrali 1:3 po odmowie gry przez Gorgonia (bóle w nodze), fatalnych błędach Tomaszewskiego, braku koncentracji w obronie. - Spodziewaliśmy się uderzenia w pierwszym kwadransie gry-wspomina Górski - Powiedzieliśmy zawodnikom jak muszą się zachować, ale drużyna spala. Szkoda, bo mieliśmy łatwiejszą drogę do złotego medalu niż w Monachium. Srebrny medal olimpijski, trzeci medal zdobyty przez Górskiego i jego zespół na imprezie najwyższej rangi stanowił obiektywnie niezaprzeczalne osiągnięcie. W kraju jednak nie mówiło się o medalu, ale o zmierzchu drużyny i jej trenera. Rozpoczęły się rozrachunki i porachunki. Wiadomo jaki mógł być finał. Kazimierz Górski odrzucił na bok dyplomację i na łamach „Sztandaru Młodych" powiedział, co myśli naprawdę. - Uważam, że należy w naszej reprezentacyjnej drużynie wymienić bramkarza, dwóch obrońców, w tym stopera, bo zachowanie Gorgonia przed meczem z NRD nie budziło najmniejszego zaufania do tego piłkarza, całą linię pomocy, wyjąwszy Ćmikiewicza, i trzeba nadal prowadzić poszukiwania lewoskrzydłowego. Z całej jedenastki, która występowała przeciwko NRD zostawiłbym w kadrze tylko 5 zawodników. Pozostałym należy grzecznie podziękować. Stwierdziłem bowiem, że nie występuje u nich ważny element składający się na sportowy sukces, tzw. motywacja do gry. Dla nich występ w reprezentacji nie stanowi żadnego bodźca. Trudno więc się z nimi porozumieć. 25 Ostre słowa, ale strzelano w tym czasie „z grubej rury". „Piłka nożna" poświęciła kilka słów Tomaszewskiemu: „Przypadek z Janem Tomaszewskim wydaje się być nader dziwny. Ten znakomity bramkarz przechodził trudny do wytłumaczenia kryzys formy. Do tego można było usłyszeć od osób obecnych w Montrealu o jego bardzo niekiedy negatywnym wpływie na całą drużynę, o wyjątkowo niezrównoważonych reakcjach ..." Tomaszewski nie bronił się, ale atakował na łamach „Sportowca": - ...Krytykował nas przede wszystkim trener. - Co w tym dziwnego? On przecież zna was wszystkich najlepiej! - Być może. W jego słowach zarysował się jednak podział na My i Oni. A my pamiętamy, że w chwilach triumfu mówiło się zawsze My. - To was boli? - Bardzo! Oni to, Oni tamto, choć Ja chciałem coś innego. - Czyli uważa Pan, że trener też nie jest bez winy? - Tak. W reprezentacji od pewnego czasu wciąż są ci sami ludzie i w dodatku z tym samym stylem gry. Należałoby więc albo powoli wymienić zawodników, albo zmienić założenia taktyczne. „Rozróba" przybierała na sile. Decydujące uderzenie zadał z boku „Ekran": ..Po sukcesie w RFN piłkarze zatracili wszystkie moralne emocjonalne bodźce i grali tak, jakby wrócili właśnie z seansu kina narkotycznego; podobno myślami byli już w ensamblach, gdzie wypłaca się honoraria w walutach twardych. Nikt chyba nie życzył im tak paskudnej i w żenującym stylu poniesionej klęski. Zawdzięczają ją głównie powiatowym zagraniom Jana Tomaszewskiego i czwórki obrońców, ale ta spodziewana klapa była potrzebna. Pan Górski, który jest niezłym aktorem i umie nawet na konferencjach prasowych w Montrealu ronić łzy dziewicze, liczył wprawdzie, że i tym razem po nędznych wynikach sparringów przedolimpijskich pójdzie mu w Kanadzie jak z płatka, zapomniał wszakże, że w RFN taktykę gry opracowywał Jacek Gmoch, gdy nasz trener zajmował się głównie sprzętem, kuchnią i udzielaniem skromnych wywiadów. Jak Hubert Wagner w siatkówce, tak inżynier Jacek Gmoch w futbolu okazał się zbyt fachowym partnerem dla PZPN i spławiono go do Ameryki". Na ten atak próbował ripostować w ..Piłce Nożnej" Krzysztof Mętrak: „Koledzy z »Ekranu« usilnie forsują kandydaturę Jacka Gmocha na trenera reprezentacji - w porządku - mają ku temu racje i powody. Dziecinadą jest jednak sądzić, że Gmoch jako mąż opatrznościowy rozwiąże od razu wszystkie węzły gordyjskie. Znam Jacka i wiem, że jako człowiek bystry nie pochwalałby takich swoich orędowników, którym gniew podpowiada androny, a impuls ręki staje się jedynym argumentem. Bo Gmoch wie co go może czekać kiedy mu się nie powiedzie. „Fachowcy" napiszą, iż 26 aimował się głównie sprzętem, kuchnią i udzielaniem skromnych wywiadów". Krajobraz po bitwie przedstawiał smutny widok. Kazimierz Górski po 6 latach prowadzenia reprezentacyjnego zespołu w 73 meczach międzypaństwowych, które 45 razy zakończyły się zwycięstwami, 12 razy remisami i 16 razy porażkami, złożył rezygnację z funkcji trenera kadry narodowej. Rezygnacja została przyjęta. - Czy powinienem był odejść wcześniej, zaraz po Mistrzostwach Świata w RFN? - zastanawiał się Kazimierz Górski po złożeniu dymisji. - Tak, niejednokrotnie o tym myślałem. Ale nie dlatego, że byłoby najlepiej odejść w pełni chwały. Po prostu czułem się wówczas zmęczony, nie dopisywało mi zdrowie. Dlaczego jednak mimo to pozostałem? To skomplikowana sprawa. Myślę, że zadecydowało o tym moje głębokie, wewnętrzne przekonanie, że ta drużyna, która na Mistrzostwach Świata w RFN ujawniła jakie drzemią w niej siły ma potencjalne możliwości osiągnięcia jeszcze wyższego poziomu, stania się rzeczywiście zespołem wielkim. Nie chciałem stracić tej szansy. Chciałem z drużyny bardzo dobrej stworzyć zespół najwyższej klasy. I to mi się niestety nie udało. Grali niby ci sami zawodnicy, ale byli to już zupełnie inni piłkarze. Jakże łatwo tak znaczna część moich zawodników, łącznie z tymi najlepszymi, tak szybko przeszła na łatwe pozycje, zrezygnowała z ambicji osiągnięcia czegoś więcej... Kawaler Orderu Sztandaru Pracy II klasy, wielu innych odznaczeń państwowych - Kazimierz Górski - zamknął piękny okres w historii polskiej piłki nożnej. Jego dorobku nie jest w stanie nikt wymazać z kart światowego futbolu. Trzy medale bronią się same. 4 grudnia 1976 roku dziesiątki tysięcy widzów witało na ulicach Aten kwiatami, transparentami, z typowo południowym temperamentem nowego trenera „Panathinaikosu". Papa Stamm „Bardzo często mówi się o polskiej szkole boksu. Sam jestem przeciwny takiemu określeniu. Nie ma szkól poszczególnych krajów, a sukcesy odnoszą zawsze pięściarze najbardziej wszechstronni, najbardziej utalentowani. Przez pewien czas przebywałem na stażu w USA. Uważano przed wojną, że w tym kraju znajdę najlepsze wzory szkoleniowe. Owszem, boks w Stanach Zjednoczonych stal i stoi na wysokim poziomie, ale nie można żywcem przenieść tego, co jest dobre gdzie indziej, na polski teren. Trzeba przecież uwzględniać specyfikę życia, tradycje, temperament narodowy i inne ważne czynniki. Uznałem, że najlepiej zrobię, jeśli w szkoleniu będę wszechstronny. Starałem się odkryć silne strony każdego pięściarza, z którym pracowałem. Te silne strony umacniałem w nim, podbudowywałem techniką, szybkością i kondycją. Nie robiłem nigdy na siłę fightera z technika i na odwrót. Dlatego nasza drużyna była zawsze tak interesująca, tak wszechstronna. Nie było w niej nigdy dwóch pięściarzy, którzy walczyliby tak samo. według jednego schematu. Tym należy tłumaczyć sukcesy jakie przez tyle lat odnosił nasz boks. Z biegiem czasu rywale zastosowali nasz system szkolenia i zdołali nawet nas prześcignąć. Może dlatego, że od pewnego czasu nasi młodzi trenerzy zapominają, iż każdy człowiek jest inny i do każdego należy odmiennie podejść". (Feliks Stamm) N, I ie był ani ekstrawagancki, ani błyskotliwy. Nie odchodził i nie powracał - trwał. Niski, w ostatnim okresie raczej drobny, spokojnie pochylał się nad siedzącym w narożniku zawodnikiem, bez zbędnej gestykulacji korygował plan walki. Jakby wyczuwając ruchy przeciwnika, przewidywał kontrakcje, na ogół zwycięskie. Wiara zawodników w sekundanta była tak wielka, że wystarczyło czasem słowo, jakiś gest „Papy", by odwrócić bieg wydarzeń na ringu. Miał niezwykłą siłę oddziaływania, dar błyskawicznego podbudowania poczucia własnej siły. Był jednym z tych wielkich trenerów, który potrafił wesprzeć własną wiedzę ogromną intuicją i umiejętnością psychologicznego oddziaływania. Talent zawodnika odkrywał z właściwym sobie „nosem". Nie było w historii polskiego sportu wychowawcy o tak bogatym dorobku. Nie tylko medalowym. Także ludzkim. Ogromna większość bokserów w „szkole Stamma" 28 kształtowała swoje charaktery, zdobywała szczeble życiowej kariery. Kiedy w listopadzie 1974 r., już po pożegnaniu „Papy Stamma" jako trenera narodowej reprezentacji, odbył się w Radomiu zlot jego wychowanków -Papa" był dumny i szczęśliwy - jego chłopcy znaleźli swoje miejsce w życiu. Feliks Stamm pozostanie legendą budowaną przez wiele, wiele lat przez jego uczniów a także dziennikarzy, wśród których Kazimierz Gryżewski ma swój szczególny wkład. Zafascynowani osobowością Stamma, olśnieni wynikami bokserów tylu generacji przekazywali często obraz uproszczony, dyktowany bieżącymi potrzebami tworzenia szczególnej aureoli wokół tej dyscypliny sportu. Stąd sylwetka Stamma stała się uosobieniem sukcesów. Niepowodzenia skrywano za parawanem warunków obiektywnych, dziwnych splotów okoliczności, wyimaginowanego sprzysiężenia rywali i sił nam wrogich. A przecież Stamm był normalnym człowiekiem, ambitnym, pracowitym, ale także błądzącym, wątpiącym, poszukującym ciągle nowych dróg. Sukcesy i niepowodzenia, które były jego udziałem, regulowała ciężka praca i świadomość celów, które sobie stawiał. Urodził się w 1901 roku. Okres młodości przypadł na I wojnę światową. Zamiast mundurka uczniowskiego przywdział mundur wojskowy. Konie były jego żywiołem. Wylądował więc w 1920 r. w Centralnej Szkole Kawalerii w Grudziądzu. W 1923 r. został odkomenderowany do Centralnej Szkoły Gimnastyki i Sportu w Poznaniu. Tam nauczył się boksu. Próbował sił na ringu i stoczył nawet 14 walk. Ale bardziej odpowiadała mu praca instruktorska. W 1926 roku został trenerem „Warty", drużyny, której barw bronili tej klasy zawodnicy co Ertmański, Czarnecki, Maj-chrzycki i inni. W roku 1936 objął oficjalnie stanowisko trenera kadry narodowej (współpracując już dużo wcześniej), które piastował do 1971 roku. Sekundował w 7 turniejach olimpijskich, 12 mistrzostwach Europy. Jego uczniowie zdobyli 29 tytułów mistrza Europy, 25 wicemistrza oraz 27 brązowych medali. W tej unikalnej, przebogatej kolekcji znajduje się 7 złotych medali olimpijskich, 8 srebrnych i 13 brązowych. Za wybitne osiągnięcia odznaczony został Sztandarem Pracy II klasy, Krzyżem Komandorskim Orderu Odrodzenia Polski i wieloma innymi odznaczeniami i wyróżnieniami. Nie sposób odtworzyć wszystkich wielkich wydarzeń w historii „stammo-wego" sekundowania w narożniku polskiej reprezentacji. Szczegółowo pisze o nich sam Stamm w swoich pamiętnikach. Szkoda jednak, że nie Pozostawił podręcznika boksu, wyczerpującej dokumentacji stosowanych Przez siebie metod. Być może stałby się on światowym bestsellerem. Ale itamm był przede wszystkim praktykiem. Nie lubił teoretyzowania. Nie miał ambicji tworzenia z tego co robi pseudonauki. Pamiętam, kiedy 29 zapanowała moda na wciąganie fizjologów i psychologów do procesu treningowego, „Papa" Stamm na obozie w Cetniewie prosił tylko o jedno, żeby mu nie przeszkadzali. Już przed wojną był pierwszym polskim trenerem, który nie wprowadza! do sal treningowych szablonowego systemu szkolenia. Nie była to jedynie teoretyczna wykładnia ,,Szkoły Stamma", ale potwierdzała ją praktyka wielu, wielu lat. A o „polskiej szkole" mówili i pisali zagraniczni fachowcy na całym świecie, podkreślając jej walory: wszechstronne wyszkolenie techniczne, precyzyjne operowanie lewym prostym, doskonałą kondycję. Pierwsze powojenne mistrzostwa Europy w 1947 r. w Dublinie zakończyły się jednak kompletnym niepowodzeniem naszych bokserów. Feliks Stamm próbował skompletować drużynę z rozproszonych po całym świecie przedwojennych reprezentantów - takich jak Kolczyński czy Szymura oraz niedoświadczonej, ale obiecującej młodzieży, do której należeli: Chychła, Antkiewicz, Grzywocz. Była to przykra, ale pouczająca lekcja. Już wkrótce jednak zaowocować miała pierwszym w historii brązowym medalem Aleksego Antkiewicza na Igrzyskach Olimpijskich w 1948 r. w Londynie. Był to zresztą jedyny medal, jaki zdobyła polska reprezentacja olimpijska na tych igrzyskach. Boks chyba najszybciej ze wszystkich dyscyplin sportowych otrząsnął się / okupacyjnego koszmaru, pozbierał się organizacyjnie", nawiązując liczne kontakty międzynarodowe. Po raz pierwszy doszło do oficjalnego spotkania z reprezentacją Związku Radzieckiego na stadionie Wojska Polskiego w Warszawie w 1947 r. przegranego po bardzo wyrównanych walkach 6:10. Następne mistrzostwa Europy w Oslo (1949 r.) i w Mediolanie (1951 r.) przynoszą już polskim barwom złote pasy mistrzowskie Henryka Kasper-czaka i Zygmunta Chychły. Feliks Stamm szybko potrafił doprowadzić zawodników do klasy europejskiej i na ringu pojawiła się zupełnie nowa generacja bardzo uzdolnionych bokserów. Miały to potwierdzić Igrzyska Olimpijskie w 1952 r. w Helsinkach. Większość uczestników i obserwatorów Igrzysk w Helsinkach zgodnie podkreśla, że Finowie potrafili jak nikt przedtem i chyba żaden kraj potem stworzyć prawdziwie sportową atmosferę, że były to najbardziej olimpijskie ze wszystkich igrzysk. Niestety okres zimnej wojny siłą rzeczy przenosił się na wzajemne stosunki już nie tylko międzypaństwowe, ale także grupowe, międzyludzkie. „Żelazna kurtyna" została jednak w Helsinkach podniesiona przez sportowców radzieckich, którzy po raz pierwszy wzięli udział w Igrzyskach Olimpijskich mimo wielu przeszkód i oporów wśród działaczy zachodnich. Nareszcie mistrzami olimpijskimi zostawali rzeczywiście najlepsi na świecie. W naszej ekipie panował niedobry nastrój spowodowany ogromną 30 lością działaczy, opiekunów, nie zawsze rozumiejących istotę sportowej vwalizacji. Stąd mimo ogromnych nakładów sił i środków, mimo licznej reprezentacji - efekty były mizerne. Myślę* że ta atmosfera ominęła tylko boks. Feliks Stamm nie pozwolił sobie narzucić panującego w polskiej ekipie reżimu, starając się za wszelką cenę izolować zawodników od wszelkich plotek i wybuchających co chwila rozróbek". Tak się złożyło, że bokserzy startowali najpóźniej. Oczywiście fakt ten powodował ogromne ciśnienie psychiczne. Zdawał sobie z tego sprawę sam Stamm. który wyprowadzał na całe godziny zapatrzoną w swego „Papę" gromadkę w pobliskie lasy. Niezwykle urozmaicone, pełne lasów, skał i jezior otoczenie świetnie nadawało się do psychicznego relaksu. Taka terapia pozwoliła zawodnikom uniknąć niszczącego wpływu oczekiwania na walki. Gdyby nie to, wątpliwe czy Zygmunt Chychła zostałby złotym medalistą a Aleksander Antkiewicz srebrnym. Srebrny medal Antkiewicza nie dawał zresztą spać Stammowi przez wiele nocy. Jeszcze długi czas potem kręcił głową na werdykt sędziowski, który odebrał mu solidnie zapracowany złoty medal. Dwaj arbitrzy głosowali wówczas na Wiocha Bolognesi, a jeden i cała hala na Antkiewicza. Po takich przeżyciach, których zresztą nigdy nie demonstrował publicznie, najchętniej poddawał się zbawiennym wpływom morskiego, ostrego powietrza w Cetniewie. Ten skromny początkowo ośrodeczek, położony niedaleko Władysławowa, na wysokiej nadmorskiej skarpie, był idealnym miejscem na kształtowanie i hartowanie młodych chłopców. Zbierał ich tu przed każdym poważniejszym startem, uczył, odrabiał zaległości treningowe, wzmacniał siłę i precyzję ciosów. Poranne footingi na pięknej, szerokiej, najczystszej na tym wybrzeżu plaży, wieczorne sparringi na ringu pod odkrytym niebem dawały siłę i kondycję, w oparciu o którą „Papa" Stamm mógł dopiero kształtować takie elementy jak technika i taktyka walki. To właśnie w Cetniewie Feliks Stamm obserwując pierwsze ćwiczenia „z cieniem" Leszka Drogosza odkrył jego predyspozycje, w oparciu o które stworzył niecodzienny styl walki: - Na ringu nie wolno ci się bić - powiedział Stamm do Drogosza. - Masz się bawić z przeciwnikiem, rozgrywać z nim partię szachów za pomocą rękawic. Masz refleks, umiesz myśleć w czasie walki - nie możesz zostać zabijaką. Zapamiętaj! Nie daj się uderzyć. Pamiętał o tym Leszek Drogosz, zdobywając trzykrotnie tytuł mistrza Europy i dwa brązowe medale olimpijskie. Przygotowania do mistrzostw starego kontynentu w 1953 r., które po raz pierwszy odbywały się w Polsce, w Warszawie, przeprowadzone zostały oczywiście w Cetniewie. Atmosfera panowała znakomita. Niektórzy zawodnicy, jak Drogosz czy Chychła, nie bali się co prawda wewnętrznej rywalizacji, ale nie oszczędzali potu na treningu. W innych wagach trzeba 31 było w sparringowych walkach wykazać swoją wyższość. Były to czasy, gcji sport polski nie cierpiał na nadmiar sukcesów, toteż presja na kwaterę Stamma w Cetniewie była ogromna. I znów na barki „Papy" spadł obowiązek otoczenia zawodników barierą ochronną. Stało się to możliwe ponieważ Cetniewo nie było jeszcze wtedy rozkrzyczanym kurortem, w którym sportowcy okazali się po paru latach -psującymi ogólny nastrój zabawy i beztroski - intruzami. Po przyjeździe do Warszawy reprezentacja została zakwaterowana w hotelu Polonia. Stamm miał taki zwyczaj, że starał się raczej trzymać z daleka od wszystkich przeciwników niż towarzyszyć nerwowej atmosferze ceremonii wyciągania losów z „kapelusza". Na wyniki losowania zawodnicy i ich trener czekali w pokojach, pozorując spokój i opanowanie. Kiedy zapoznali się z ich rezultatem, Zenon Stefaniuk nie wytrzymał: - Niedobrze, panie Felu! Ja nie umiem walczyć z mańkutem. - Jak nie umiesz to nauczysz się właśnie w walce z Halamainenem -szybko zareplikował Stamm. Umiał natychmiast rozładować rodzące się napięcia. Znał doskonale wszystkich bokserów, wiedział, że jednego wystarczy uspokoić, innego pobudzić, jeszcze innego wyolbrzymione problemy zbagatelizować. Kiedyś przyszedł Drogosz i powiedział nieco przerażony: - Panie Felu, zabolał mnie palec..... Stamm znał już te „historie z palcami", powtarzające się tradycyjnie na wszystkich wielkich turniejach, w czasie których na zawodnikach ciążyła duża odpowiedzialność. Niektórzy bokserzy z góry chcieli w ten sposób usprawiedliwić swoje ewentualne porażki. Odpowiedział więc z nutą ironii w głosie: - Masz dziesięć palców i do końca mistrzostw zostanie ci na pewno dziesięć... Drogosz uśmiechnął się i nie było więcej mowy o palcu. Mistrzostwa w Warszawie zakończyły się największym sukcesem w historii polskiego boksu. Pięciu zawodników: Henryk Kukier, Zenon Stefaniuk, Józef Kruża, Leszek Drogosz, Zygmunt Chychła stanęło w Hali Gwardii na najwyższym podium, a dwóch: Tadeusz Grzelak i Bohdan Węgrzyniak zostało wicemistrzami. Niekwestionowana pozycja polskiego boksu i jego lidera na arenie międzynarodowej sprawiła, że na adres Polskiego Związku posypały się zewsząd zaproszenia. Bułgarzy prosili Stamma, by chociaż na 6 tygodni przyjechał do nich, w zamian gotowi byli przysłać nam swojego najlepszego trenera od zapasów. „Transakcja" ta została dokonana ku zadowoleniu obu stron. W dwa lata później w Berlinie pozycja polskiego boksu została umocnio- 32 zdobyciem tytułów mistrzowskich przez Zenona Stefaniuka, Leszka Drogosza i Zbigniewa Pietrzykowskiego. Drogosz został ponadto uznany najlepszym technikiem berlińskiego turnieju. Zespół nie był jednak już tak wyrównany jak w Warszawie. Wielu zawodników dość wcześnie zakończyło na tych mistrzostwach swoją karierę, odpadając w pierwszych walkach. Jakie były tego przyczyny? Jest to zjawisko dość powszechne w naszym sporcie. Nie potrafimy na dłuższą metę utrzymać raz zdobytej, wysokiej pozycji. Euforia zawodników, działaczy, może najmniej trenerów, zdających sobie sprawę jak ogromnym trudem dochodzi się do takiego poziomu, sprawia, że dzień powszedniej pracy przekształca się w nieustające święto. Dochodzą do tego interesy lokalne, partykularne, które stanowią istotną przeszkodę w przygotowaniach reprezentantów Polski. Feliks Stamm był np. zdecydowanym przeciwnikiem rozbudowywania rozgrywek drużynowych w boksie. - Boks jest sportem przede wszystkim indywidualnym, nie zespołowym - mówił przy każdej okazji. - Taka jest moja opinia o tej męskiej dyscyplinie sportu. Tymczasem wielu działaczy w naszym kraju ma zgoła inne zdanie. Dla nich podstawą jest punktacja klubowa, punkty uzyskane w lidze. Oczywiście ci działacze mają pewne racje. Przecież niektóre, szczególnie mniejsze kluby „utrzymują się" z pojedynków ligowych, na które przychodzi wiele osób, chcąc często obejrzeć dwie, trzy walki. Często się zdarza, że na ringu stają naprzeciw siebie czołowi zawodnicy danej kategorii, zawodnicy mający ze sobą stare porachunki, co wzmaga napięcie, wzbudza dodatkowe emocje. - Tym niemniej - kontynuował Stamm - „drużynowe" traktowanie tej dyscypliny sportu ma znacznie więcej stron ujemnych. Ileż razy widziałem naprawdę utalentowanych zawodników, których kariery zostały zniszczone właśnie w ligowych kombinacjach. Służę przykładem. W jakimś klubie znajduje się dwóch równie utalentowanych młodych zawodników. Obaj walczą w jednej wadze. Działacze decydują natychmiast. Jeden z nich będzie sztucznie zbijał wagę, będzie walczył w lżejszej kategorii. Młody zawodnik zamiast się rozwijać fizycznie musi „dusić" wagę. Staje w ringu i na treningach zmęczony, nie może zaprezentować w pełni swych umiejętności. Jeden, dwa sezony i bokser kończy się. Traci na tym nasze pięściar-stwo. - Wyższa ocena indywidualnych mistrzostw, mniej kultu dla ligomanii -oto czego bym sobie życzył podczas mojego sekundowania w narożniku -kończył tę kwestię Stamm. Okres „świętowania" przedłużył się aż do Igrzysk Olimpijskich w Melbourne w 1956 roku. Działacze liczyli medale, a tymczasem Feliks Stamm ' Jego współpracownicy - Paweł Szydło i masażysta - Stanisław Zalewski borykali się w Cetniewie z różnymi problemami. Nie rozeznane zostały - Trenerski chleb 33 w porę problemy aklimatyzacji, zmiany czasu, warunki pobytu, treningu wyżywienia itp. Nikt wówczas nie zajmował się takimi „drobiazgami" Ponadto reprezentanci nie mieli wartościowych sparringpartnerów, gdyż skład był już znany wcześniej, więc ci, którzy nie mieli szansy wyjazdu, robili uniki. Nie był w formie także sam „Papa" Stamm. Cierpiał na dolegliwości żołądkowe. Dr Zdzisław Zajączkowski po przyjeździe do kraju słusznie pisał, że zdrowie trenerów ma również wielki wpływ na wynik sportowy. - A Feliks Stamm nie był najzdrowszy w tym okresie. Wiem, że łyka) jakieś lekarstwa. Nie chciałem wtrącać się do jego spraw, ale upewniłem się o tym dopiero po Igrzyskach - zanotował w swoich pamiętnikach. Na tym nie skończyło się pasmo błędów i niepowodzeń przed Melbourne. Oto np. w ekipie zabrakło miejsca dla znanego sędziego międzynarodowego Romana Lisowskiego. To on, jako członek AIBA (Międzynarodowej Federacji Boksu Amatorskiego) potrafił na następnych igrzyskach narzucić sędziom wymagania walki technicznej. Umiał tak dobierać zespoły sędziowskie, że do minimum sprowadzał tendencyjne czy wręcz stronnicze decyzje, wypaczające obraz walki na ringu. Jako jeden z wielu polskich działaczy pełnił przez wiele lat wysoką funkcję wiceprzewodniczącego AIBA. Sądzę, że jego rola i wkład w nasze osiągnięcia bokserskie nie zostały w pełni docenione. Brak Lisowskiego był tego całkowitym potwierdzeniem. Myślę, że w nerwowej atmosferze jaka wytworzyła się w Cetniewie przed odlotem do Melbourne, Feliks Stamm stracił panowanie nad sytuacją. Dlatego mogła być zlekceważona istotna uwaga komisji lekarskiej Polskiego Komitetu Olimpijskiego, która zwróciła uwagę, że niektórzy zawodnicy walczą o wagę niżej, co w takiej wyprawie może okazać się niebezpieczne. Za przykład służył m.in. Zbigniew Pietrzykowski, który w Melbourne po raz ostatni walczył w wadze lekkośredniej, aby po Igrzyskach przeskoczyć o dwie wagi wyżej. Walczył już później stale w półciężkiej. Z innymi bokserami było podobnie. W wiosce olimpijskiej doszły nowe problemy. Gospodarze Igrzysk nie przygotowali sali treningowej. Zawodnicy musieli jeździć do miasta, tracić czas i siły. Pierwsze dni były stracone dla racjonalnego treningu. Bokserzy usypiali w autobusie, a na ringu ruszali się jak muchy w smole. Na domiar złego upały stawały się coraz bardziej męczące. Stamm nie był w stanie dopilnować, żeby zawodnicy nie pili zbyt dużej ilości chłodzących napojów. Klimat australijski płatał zresztą różne figle. Były dni, podczas których cztery razy następowały raptowne zmiany pogody. Zimno przeplatało się z upałem, po deszczu wychodziło słońce. Bvło tak parno, że zawodnicy z trudnością oddychali. Nerwową atmosferę pogłębiły ostatecznie wyniki losowania. Drogosz już 34 w oierwszej rundzie trafiał na znakomitego Jengibarjana, w „połówce" Pietrzykowskiego znalazł się sławny Węgier Papp. Obaj mieli długi do nłacenia. W pozostałych wagach przeciwnikami Polaków byli nie znani bliżej zawodnicy, których trzeba było rozszyfrować dopiero podczas walki. Schorowany Stamm zmuszał się do pełnej koncentracji. Nie chodził jednak na treningi, przekazując pracę z zawodnikami w ręce Szydły. To także był powód, dla którego kontakt z ..chłopcami", znajomość ich fizycznych możliwości i psychicznej odporności nie były takie jak dawniej. I zaczęło się. Pod ciosami rywali, bijących mocno, na oślep, byle jak, padali nasi reprezentanci jeden po drugim. „Zbijający" wagę Niedźwiedziej, Walasek, Pietrzykowski i Piórkowski słaniali się na ringu, nie mogąc powstrzymać prymitywnie walczących, ale za to silnych, odpornych przeciwników. Kukier, Stefaniuk, Drogosz, Walasek, Piórkowski odpadli w pierwszej rundzie. Resztę załatwili sędziowie. Dwa brązowe medale - oto plon, z którym powrócili bohaterowie warszawskich mistrzostw, mistrzowie Europy, z australijskich Igrzysk. Feliks Stamm przeżył mocno to niepowodzenie. Jego pobyt w Melbourne mógł zakończyć się tragicznie, gdyby w ostatniej chwili po ostrym zapaleniu, z wylewem, nie operowano mu wyrostka robaczkowego. Tę chorobę nosił w sobie od wielu tygodni. - Ile bolesnych chwil przeżyłem w Melbourne wiem tylko ja sam -napisze po latach. - Powtarzałem sobie: „przegrałeś przez nokaut". Czas wycofać się z pięściarstwa. Najbardziej bolesne były słowa totalnej krytyki, które przebiegały prasę sportową. Jeszcze niedawni piewcy „polskiej szkoły boksu" potępiali ją w czambuł jako przeżytek, który ostatecznie pogrzebały Igrzyska w Melbourne. „Po co nam, może nawet i efektowne, podskakiwania na ringu kiedy w nowoczesnym boksie trzeba atakować i bić najsilniej jak tylko się da" -tak można scharakteryzować ogólny ton krytyki. Oczywiście analiza przyczyn klęski polskiego boksu w Melbourne była bardzo powierzchowna. Działacze skryli się za plecami Stamma, a dziennikarze, których niewielu było na antypodach, poddali się ogólnym emocjom, nie przekazując, być może w obawie wyłamania się z szeregu, całego zestawu przyczyn, które doprowadziły do niepowodzeń. Stamm nie mógł pogodzić się z krytyką. Nie znaczy to, że uważał start bokserów za udany. Sam pewnie widział więcej jeszcze błędów niż mu zarzucano. Nie mógł po prostu przyjąć tych zarzutów, które podważały jego pryncypia. Nigdy nie miał zamiaru zrezygnować ze swojej szkoły, która zakładała, że każdy bokser musi posiąść w równym stopniu umiejętność tak ataku, jak i obrony. Zrezygnował ze szkolenia kadry, z prowadzenia reprezentacji, zaszył się w Bydgoszczy i postanowił zająć się szkoleniem młodych adeptów sztuki 35 pięściarskiej. Wśród młodzieży czuł się najlepiej. Z dala od salonowy^ intryg, poolimpijskich „przetasowań", walki o władzę w nowym zarządzie robił to co lubił najbardziej - pracę w sali bokserskiej. Ale Stamm nie byłby Stammem, gdyby długo wytrzymał bez atmosfery wielkich zawodów, bez reprezentacyjnych pojedynków. Zwłaszcza że zrobiło mu się żal, gdy jego „chłopcy" wygrali wysoko z RFN, a później z Finlandią. Nie było go przy nich, a przecież razem pracowali na te sukcesy Dowiodły one zresztą bezspornie, że występ w Melbourne to był po prostu „wypadek przy pracy". Nic też dziwnego, że na widok nowego prezesa PZB Romana Lisowskiego w drzwiach swego mieszkania w Bydgoszczy, nie pytając o nic, spakował walizkę. Przecież zbliżały się mistrzostwa Europy w Pradze. I znów Cetniewo. I znów Stamm, jego nieodłączny cień Szydło, dobry duch, psycholog-amator Staś Zalewski, dr Moskwa i czuwający już teraz nad całością prezes Lisowski. Inny klimat, inny duch. „Choroba Melbourne" wydawała się być wyleczona. O zgrupowaniach nadmorskich mówił kiedyś Stamm podczas wieczornych pogawędek, kiedy na ostatnie sparringi przed ustaleniem składu na mistrzostwa Europy w Pradze zjechali młodzi dziennikarze, szukający w Cetniewie inspiracji do swoich artykułów. - Minimalna grupa, z którą prowadziłem zawsze szkolenie, wynosiła 35-40 bokserów. Taka grupa dawała mi możliwość lawirowania podczas sparringów, przeciwstawiania sobie zawodników o różnym stylu walki, a nawet różnym stopniu zaawansowania technicznego. W tak licznej kadrze mieli miejsce nie tylko mistrzowie, ale również słabsi zawodnicy oraz najzdolniejsi wśród najmłodszych. Ci najmłodsi podpatrywali najlepszych, uczyli się. Kiedy stawali się wreszcie kandydatami do reprezentacji -wiedzieli czego od nich wymagam. A ja z kolei już wiedziałem co potrafią. Nie zaczynałem więc nigdy pracy od punktu zerowego. - Z tą polityką - kontynuował Stamm - wiązała się nierozerwalnie naczelna zasada pięściarstwa, której zawsze byłem wierny - indywidualizacja treningu. Niejednokrotnie zaglądając do sal bokserskich obserwowałem ze zdziwieniem, że wszyscy zawodnicy, jak jeden mąż, ćwiczą to samo. Powstaje pytanie czy naprawdę wszystkim potrzebne są te same ćwiczenia? Zajmowałem się zawsze dużymi grupami, ale nigdy Kukier nie ćwiczył np. tego samego co Stefaniuk, Stefaniuk co Kruża, a Drogosz co Chychła. Każdy z pięściarzy reprezentował bowiem nie tylko inne zaawansowanie techniczne, ale także stanowił odrębny typ psychofizyczny. - Np. Leszek Drogosz był szybki, miał świetny refleks, nie dysponował jednak siłą - z tonu w jakim mówił Stamm o Leszku widać było, że to jego „ukochane dziecko". - Nie zrobiliśmy z niego fightera, ale typowego ringowego „złodzieja", który dzięki swojemu refleksowi i sprytowi „okradał" przeciwników. Metoda ta zastosowana wobec Tadka Walaska czy 36 /bvszka Pietrzykowskiego nie odniosłaby jednak żadnego skutku. Oni musieli więc trenować inaczej. I trenowali, chociaż nie wszyscy. Z tego zgrupowania zrezygnował definitywnie jeden z największych talentów w naszym boksie - Zenon Stefaniuk. Porażkę w Melbourne przeżył chyba najbardziej ze wszystkich i nigdy już nie wrócił na ring, choć mógłby jeszcze odnieść wiele sukcesów. Był jednak konsekwentny. Podobnie konsekwentny, choć na krótko, był Leszek Drogosz, który zdecydował, że boks nie będzie jego jedynym celem i rozpoczął naukę zawodu. Do Pragi pojechała odmłodzona drużyna. I znów reprezentacja, tak jak dawniej, wróciła z medalami. Złote -przywieźli Paździor i Pietrzykowski, srebrny - Walasek. Atmosfera wokół boksu uległa znacznej poprawie. 23 czerwca 1958 roku zadebiutował na ringu w reprezentacji Polski przeciw Jugosławii jeden z najlepszych naszych bokserów, który przez następne dziesięć lat stanowił filar polskiego boksu - Jerzy Kulej. - Co wówczas czułem? - zastanawia się Jerzy Kulej. - Nie wiem czego było więcej - radości czy tremy, podniecenia czy zwątpienia? Rozpaczliwie broniłem się zbawienną myślą, że za moimi plecami czuwa niezastąpiony „Papa" Stamm, że nie będę w tej pierwszej w moim życiu walce osamotniony. Bałem się, straszliwie się bałem, że zawiodę zaufanie, jakim mnie obdarzono... Pierwsza runda z Viticem nie zapowiadała nic dobrego. Jugosłowianin zasypał Kuleją gradem ciosów. Polak zapomniał o wszystkich radach i wskazówkach, które mu jeszcze w narożniku przekazał sekundant. Nie potrafił znaleźć recepty na żywiołowe, tak typowe dla południowców, ataki Vitica. W przerwie Stamm powiedział: - Źle mały, bardzo źle. Jeśli nie wyrzuciłeś jeszcze z siebie myśli o zwycięstwie, jest tylko jeden sposób: twój prawy sierp, na jego prawy. - Uczepiłem się tej rady jak tonący brzytwy - wspominał Kulej. - Nie miałem wyboru, choć była to akcja bardzo ryzykowna. „Papa" wierzył jednak, że stać mnie na przyjęcie tego stylu walki. Udzieliła mi się jego ufność. Druga runda zmieniła zasadniczo obraz walki. - Teraz albo nigdy - powiedziałem sobie - kontynuuje Kulej. Nagle prawa ręka przeciwnika z błyskawiczną szybkością znalazła się koło mojej twarzy. Pociemniało mi w oczach, ale inspirowany jedną tylko myślą „wystrzeliłem" prawą. Za moment dotarł do mnie głos sędziego liczącego Jugosłowianina... Kochany Stamm! Tak debiutował w reprezentacji dwukrotny mistrz olimpijski, tak prowadził do zwycięstw „swoich chłopców" Feliks Stamm. Oto co powiedział kiedyś o sztuce sekundowania: - W szkoleniu pięściarzy i podczas sekundowania nigdy nie stosowałem 37 szablonu. Dążyłem do tego, aby każdy z nich dysponował własny^ niepowtarzalnym, ale odpowiednim dla siebie stylem rozgrywania walki. Ta indywidualność każdego pięściarza ma ogromne znaczenie także dla druty, ny. Jeżeli zawodnicy walczą podobnie, to jakby z góry odkrywali karty Praktyka trenerska wskazuje na konieczność udzielania pomocy pięścią, rzowi w czasie walki. Najlepiej, kiedy zawodnikowi sekunduje jego trener. Sekundantem nie może być człowiek nie znający dokładnie boksu lub nie zapoznany z właściwościami bojowymi danego pięściarza. Niektórzy zawodnicy, zwłaszcza starsi, mają tendencje do bagatelizowania pomocy sekundanta. Nie sądzę, by na tym dobrze wychodzili. - Od pierwszej chwili pracy z reprezentacją - stwierdził Stamm -wymagałem od swych podopiecznych stałego ruchu na ringu, umiejętności manewru. Niemalże każda walka, którą kierowałem była inna. Przeciwnicy przecież także rzadko byli do siebie podobni. Każdy z nich miał własny styl ataku oraz własne sposoby obrony. W czasie sekundowania nie każdemu można udzielać wskazówek w języku „literackim". Przypominam sobie mecz z Austrią w Łodzi w 1937 r., a szczególnie walkę w wadze ciężkiej Stanisława Piłata z Lutzem. Nasz pięściarz stale wyczekiwał na atak, dał się kilkakrotnie zaskoczyć przeciwnikowi i pierwszą rundę wyraźnie przegrał. W czasie przerwy zwymyślałem go od ostatnich i powiedziałem, że jeśli nie zmieni stylu walki odejdę z narożnika. W następnej rundzie trudno było poznać Piłata. Udzielona reprymenda podziałała jak doping. Znokautował Austriaka prawym sierpowym. - I jeszcze inny przykład - sypał nimi Stamm jak z rękawa - na mistrzostwach Europy w Mediolanie w 1937 roku w finale Aleksander Polus zmierzył się z niezwykle silnym Włochem Cartonesim. W poprzednich walkach Polus spisywał się doskonale, prasa okrzyczała go najlepszym technikiem. Na początku walki z Włochem - Polus był bezradny, zaskoczony ciągłymi atakami. W czasie przerwy musiałem go „budzić" epitetami, których wstydziłbym się powtórzyć. Polus nie mógł doczekać się gongu. Po usłyszeniu sygnału rzucił się na Włocha, zaatakował seriami. Włoch zagubił się w defensywie, otrzymał ostrzeżenie i Polus wyrównał straty. W trzeciej rundzie Polak w dalszym ciągu miał inicjatywę. Po ogłoszeniu zwycięstwa płakał ze szczęścia i dziękował za te „przekleństwa" w pierwszej rundzie. - Dla sekundanta niezwykle ważne są informacje o przeciwnikach jego pięściarzy - mocno ten fakt Stamm zawsze podkreślał. - Mam na myśli nie tylko styl walki, ale i sposób przygotowania się do pojedynku. Częste spotkania międzynarodowe umożliwiły mi poznanie czołowych zawodników w poszczególnych kategoriach. Jeśli nie znałem przeciwnika, to tak kierowałem walką, aby rywal wcześniej odkrył karty. Błędem sekundanta jest, gdy unika on poddawania swego pięściarza w dramatycznych dla niego sytuacjach ringowych. Nie zdarzyło się w mojej karierze trenerskiej, aby 38 oi podopieczny sam się poddał. Sekundant nie powinien kierować się mbicią i jeżeli zachodzi konieczność to nawet w pierwszej rundzie może decydować się na zakończenie walki. Przytaczam tych kilka refleksji na temat sekundowania, gdyż Stamm był mistrzem „narożnika". Każdy z bokserów może wymienić dziesiątki przykładów, kiedy to rady „Papy" Stamma decydowały o losach pojedynku, pomagały zwyciężyć w walce zdawałoby się nie do wygrania, budziły i letargu, gdy przeciwnik usypiał, narzucając własny styl pojedynku. Podczas audycji telewizyjnej, kiedy uczniowie żegnali swojego „Papę", Kasprzyk opowiadał jak to mimo chorej ręki potrafił wyprowadzić - dzięki radom sekundanta - swojego przeciwnika w pole, kamuflując fakt kontuzji. Kulej w walce z Frołowem w Tokio przemienił się nagle z jastrzębia w jagniątko, wygrywając walkę z defensywy, co zupełnie nie było w jego stylu itp. itd. O czym mówił Stamm w przerwach? Zwykle w trzech, czterech słowach zwracał uwagę tylko na jeden, najważniejszy jego zdaniem fragment walki. Miał świadomość, że w ferworze pojedynku zawodnik nie jest w stanie przyswoić większej ilości informacji. Przed następnymi mistrzostwami Europy w 1959 roku trener Stamm postanowił zmienić klimat przygotowań. W równie surowych warunkach, zdała od wielkomiejskiego zgiełku, spotkali się wybrani zawodnicy w głębi Tatr, w pięknie położonym schronisku na hali Ornak. Bez rękawic, z dala od myśli o boksie, spędzali czas na długich, forsownych wspinaczkach po stromych ścieżkach górskich, dochodząc od strony Doliny Tomanowej na Czerwone Wierchy. Kondycja była więc dobra kiedy cała gromadka znalazła się na ostatnim obozie szkoleniowym w Wiśle. Tym razem wybrał Stamm Wisłę, gdyż klimat i położenie ośrodka było zbliżone do tego jakie ich czekało w Lucernie. Od czasu Igrzysk Olimpijskich w Melbourne Stamm przykładał szczególną wagę do rozeznania właściwych warunków klimatycznych w miejscu startu i niezbędnych działań przygotowawczych. Turniej w Lucernie - to optymistyczna zapowiedź przed turniejem olimpijskim w Rzymie. Na najwyższym podium stanęli: Jerzy Adamski, po raz trzeci Leszek Drogosz, po raz trzeci Zbigniew Pietrzykowski, wicemistrzami zostali - Tadeusz Walasek i Henryk Dampc. Przygotowania do Igrzysk Olimpijskich w Rzymie trwały ponad pół roku. Obozy w górach weszły na stałe do programu szkolenia. Ale o ile „Papę" Stamma dręczyła ciągle myśl o poprzednich Igrzyskach i dopingowała go do wzięcia pełnego rewanżu za niepowodzenia, o tyle starsi zawodnicy wykazywali lekkie znudzenie ostrym reżimem treningowym. Pietrzykowski przed zgrupowaniem w Cetniewie „migał się", starając się wykręcić od biegów i forsownych marszów. Podobnie Adamski i Drogosz, którzy w górach treningowe spacery zamieniali na jazdę autobusem. W końcowej jednak fazie znów wszyscy pracowali jak za najlepszych 39 czasów. Ostatnie sparringi przed wyjazdem sprawiły, że Stamm mógł sjc uśmiechać z zadowoleniem. - Nie wracamy bez kilku medali - powiedział na lotnisku. Turniej w Rzymie był najliczniej obsadzony ze wszystkich dotychczas^ wych. 282 pięściarzy z 54 federacji sprawiło, że o medal, nawet brązowy, trzeba było walczyć z kilkoma przeciwnikami. Siedem medali, w tym jeden złoty, trzy srebrne i trzy brązowe - to dorobek polskich bokserów na rzymskich Igrzyskach. Złoto dla Kazimierza Paździora. Ale nie mniej cenne były srebrne medale Jerzego Adamskiego, Tadeusza Walaska i Zbigniewa Pietrzykowskiego. Ten ostatni w finale przegrał z późniejszym mistrzem ringów zawodowych, sławnym Cassiusem Clayem czyli Muhhamedem Ali. O tym jak bardzo pamiętna i dla Claya była ta walka może świadczyć fakt, że to on właśnie wyszedł po kilkunastu latach z inicjatywą powtórzenia jej na ringu w Rzymie, a dochód miał być przeznaczony na cele dobroczynne. Do walki jednak nie doszło, bo Clay jeszcze zmiatał swoich przeciwników z ringu, a Pietrzykowski patrzył już na boks z narożnika sekundanta. Na ringu w Rzymie następowała kolejna zmiana bokserskich pokoleń. Pożegnał się niezapomniany mistrz z Warszawy Henryk Kukier, „czarodziej ringów" - Leszek Drogosz, który na koniec kariery zdobył brązowy medal. Pojawiła się natomiast wschodząca gwiazda polskiego boksu -Marian Kasprzyk. Brązowy medal był obiecującym zadatkiem na przyszłość. Między Drogoszem i Kasprzykiem rozegrała się dosłowna walka pokoleń, kiedy stanęli na ringu, aby rozstrzygnąć kto ma reprezentować Polskę na Igrzyskach Olimpijskich w Tokio. Drogosz ogłosił zakończenie kariery grubo wcześniej. Oficjalnie dziękowali mu działacze i kibice. Ale perspektywa startu na czwartych igrzyskach była zbyt podniecająca, aby mógł łatwo zrezygnować z tej okazji. Cała Polska emocjonowała się starciem Drogosz-Kasprzyk. Drogosz wygrał po świetnym pojedynku, ale jeden z ciosów Kasprzyka rzucił go na deski. Był już niestety mało odporny. „Papa" Stamm stanął przed poważnym dylematem. Miał do Drogosza ogromny sentyment. Cała Polska popierała jego kandydaturę. Prasa sportowa stanęła za nim murem. Nie pomagały w podjęciu decyzji ekscesy Kasprzyka, którego trzeba była ratować, dając gwarancję „kolektywnej opieki" nad „zbłąkaną owieczką". Ale Stamm jak zwykle kierował się tylko dobrem polskiego boksu. Był przekonany, że Kasprzyk w Tokio zrobi więcej niż Drogosz, że medal pomoże odnaleźć mu się w życiu. - Wziąłem na siebie odpowiedzialność za Mariana Kasprzyka - powie później. - Odpowiedzialność za boksera, któremu perypetie życiowe omal nie zagrodziły drogi do udziału w Igrzyskach Olimpijskich. Postawiłem na niego jako człowieka i sportowca. Nie zawiódł mnie w obu przypadkach. Wykazał wiele hartu. Przyznam się, że żaden z medali zdobytych przez 40 oich pięściarzy nie dal mi takiej satysfakcji. Byłem świadkiem odrodzenia człowieka... Na ringu w Korakuen Ice Palące w Tokio polska reprezentacja odniosła ajwie.kszy sukces w historii startu olimpijskiego. Józef Grudzień, Jerzy Kulej i Marian Kasprzyk wywalczyli tytuły mistrzów olimpijskich. Artur Olech zdobył srebrny medal, Józef Grzesiak, Tadeusz Walasek i Zbigniew Pietrzykowski - medale brązowe. Na tych Igrzyskach Stamm zdał sobie sprawę, że osiągnął apogeum, że w warunkach organizacyjnych polskiego boksu, ba polskiego sportu, nie jest w stanie zrobić wiele więcej. Nie oznaczało to, że był zmęczony boksem, że miał go dość, chociaż latka leciały, ale czuł, że zbyt wiele zależy tylko od niego. Kilka refleksji, którymi podzielił się po Igrzyskach w Tokio stanowiło kwintesencję jego osobistych przemyśleń mających pomóc przyszłym jego następcom. - W okresie międzyolimpijskim mieliśmy w orbicie zainteresowań grupę ponad 100 bokserów o bardzo zróżnicowanym poziomie umiejętności, stażu zawodniczym itp. Doświadczenia lat ubiegłych potwierdziły fakt nadmiernej płynności uczestników w tzw. grupie talentów. Można zaryzykować twierdzenie, że opieka i zainteresowanie młodzieżą są w naszym boksie wysoce niedostateczne. Osobowość adepta boksu jest w dalszym ciągu „wielką niewiadomą", a sprawa przedwczesnego „gubienia" talentów czeka nadal na rozpoznanie. (Ci zaliczani do utalentowanej młodzieży w końcu 1964 r. nie zrobili nigdy nawet kariery krajowej). - Zagadnienia kadry szkoleniowej - kontynuował myśl Stamm - sprowadzamy zawsze do trenerów i instruktorów, pomijając dużą rolę jaką w tym procesie odgrywają sędziowie zarówno punktowi jak i ringowi. Role jednych i drugich powinny się uzupełniać, a nigdy wykluczać. Doświadczenia ubiegłych lat wykazały, że oceny danej walki przez sędziego i trenera zbyt często bywają rozbieżne. Jeżeli traktujemy obydwu jako fachowców tego samego zagadnienia, to niezgodności takie nie powinny mieć miejsca. Przyjmując, że sędziowie spełniają ważną rolę w kontroli pracy trenerskiej, to jest niemożliwe, by kandydatów do tych kolegiów „kontrolujących" przygotowywać poza procesem szkoleniowym zawodników. - 1 kilka uwag na temat taktyki walki - kończył trener. - Generalnym błędem taktycznym jest przyjmowanie narzuconego stylu walki, szczególnie w spotkaniach z przeciwnikiem dużo silniejszym fizycznie lub w nieodpowiedniej fazie walki. Brak przygotowania taktycznego widać wyraźnie, gdy zawodnik ..goni" przeciwnika po ringu zamiast stosować „zachodzenie". W taktyce walki zaniedbany jest również tak ważny element jak zwód jako przygotowanie do ataku. I wreszcie kalendarz imprez. Powinien on zawsze spełniać funkcję szkoleniową. Jest to mówiąc obrazowo-konstrukcja, na której buduje się wszelkie elementy składowe procesu treningowego 41 w roku szkoleniowym. Terminarz startów musi wynikać z logicznego planu szkolenia, uwzględniającego zarówno interes klubu, pionu jak i reprezen-tacji. Stamm myślał o pożegnaniu. Boks polski był u szczytu sławy. Ale kto p0 Stammie? Kolejne mistrzostwa Europy w Berlinie i znów w narożniku „Papa". Mimo radykalnej zmiany warty - złoty medal Jurka Kuleją, cztery srebrne i jeden brązowy. Jak ten Stamm to robi? Wydawało się, że nikt nie jest w stanie zastąpić Walaska, Pietrzykowskiego, Kasprzyka, a tymczasem na ring wychodzili nowi, szerzej nie znani zawodnicy i od razu zostawali medalistami mistrzostw Europy. Taki był właśnie Stamm. W kuźni bokserskiej, w Cetniewie potrafił zdziałać cuda. Pod warunkiem ciężkiej pracy. Jeden z bokserów „ze szkoły Stamma", zapytany kiedyś co jest ważniejsze -talent czy praca, odpowiedział nie namyślając się ani chwili: a co to jest talent? O tym mógł powiedzieć tylko Stamm, który jak nikt inny potrafi! odróżnić wyrobnika od talentu czystej wody. Mistrzostwa Europy w Rzymie w 1967 roku były ostatnim sprawdzianem przed Igrzyskami Olimpijskimi w Meksyku. Na lotnisku przed odlotem -jeden z dziennikarzy zapytał: - Felek, to ty jedziesz na pogrzeb polskiego boksu? W Pallazzo delio Sport w Rzymie Skrzypczak, Petek i Grudzień zdobyli tytuły mistrzów, a Kulej i Stachurski - wicemistrzów. W punktacji drużynowej Polska zajęła pierwsze miejsce. Meksykański maraton bokserski był najtrudniejszym turniejem jaki był do tej pory rozgrywany. Trwał aż 14 dni i wymagał od zawodników niezwykłej wprost odporności fizycznej i psychicznej. Stamm był zdania, że jest absolutnym nonsensem narażanie zawodników na tak ogromny wysiłek zwłaszcza na takiej wysokości na jakiej leży Meksyk. Wielką rolę mieli do odegrania nie tylko trenerzy, ale i psycholodzy. Takiego psychologa-ama-tora, o którym wspominałem, miała nasza reprezentacja od lat. Był nim Staś Zalewski. Znał zawodników nie gorzej niż Stamm, a potrafił ich przygotować psychicznie do każdej walki. Wiedział jak uspokoić boksera podnieconego, jak podnieść na duchu apatycznego. Pan Stasio - jak sam twierdził -najlepiej robił to przy grze w karty. Podnieconym pozwalał wygrywać, aby ich wprowadzić w dobry humor. Natomiast z „oklapłymi" wszelkimi środkami dążył do zwycięstwa. Szlemy i szlemiki podniecały ich, pobudzały do działania. Metoda stosowana przez Pana Stasia trochę go kosztowała, ale tak był oddany tej dyscyplinie sportu, że gotów był dla niej zastawić ostatnią koszulę. Pan Feliks też wierzył, że karty to dobry sposób na gorączkę przedstartową. Jak twierdził doktor Zdzisław Zajączkowski, ten triumwirat 42 mm-Szydło-Zalewski - uzupełniony Lisowskim i dr. Moskwą stanowił vjatkowo zgraną, chociaż nie zawsze zgodną paczkę. Mim° tak trudnego turnieju Jerzy Kulej zdobył w Meksyku drugi złoty edal. Artur Olech i Józef Grudzień wywalczyli medale srebrne. Były to siódme i ostatnie igrzyska olimpijskie „Papy" Stamma. _ Trudno w ogóle określić - powiedział Jerzy Kulej - jak wielką rolę odegrał w realizacji moich sukcesów trener Stamm. W każdym z wywalczonych medali jest cząstka jego niepowtarzalnej osobowości. Wytrawny znawca ludzkiej psychiki, znakomity fachowiec, pedagog, potrafił w każdej sytuacji stworzyć klimat wspólnego zrozumienia, zaufania. W każdym miejscu między linami ringu, znajdując się nawet w najgorszych opałach, odczuwałem jego zbawienną obecność, wiedziałem, że nie jestem osamotniony. Jakże wdzięczny mu byłem, kiedy ukradkiem ocierałem łzy wzruszenia, słuchając na olimpijskim podium Mazurka Dąbrowskiego. W 1971 roku „Papa" Stamm definitywnie zszedł z narożnika. Pożegnali go reprezentanci wielu generacji, mistrzowie Europy i świata, medaliści olimpijscy, działacze i kibice. W 1975 roku zmarł w wieku 74 lat. Jemu poświęcony jest coroczny turniej międzynarodowy. Pamięć o Stammie trwa. Czasami wybitny trener, taki jakim był Feliks Stamm, decyduje o losach dyscypliny sportu na całe lata. Jego wpływ ciąży na przyszłości. Następcy chcieliby mu dorównać, lecz muszą walczyć z legendą, która zostaje. Trudne to bardzo zadanie, gdyż ludzie są - nie tylko w sporcie - niepowtarzalni. Pan Jan „Pierwsza generacja »cudownej drużyny« osiągnęła swoje apogeum ni Igrzyskach Olimpijskich w Rzymie. Dzięki uprzedniej trosce o zaplecze i poświęceniu mu specjalnej uwagi w roku 1959, kiedy zagęściły się wyniki Polaków w tabelach 100 najlepszych, a np. w oszczepie byty lepsze niż obecnie, można było długo żyć. Wielu trenerów, ojców sukcesów, poczuło się jednak zmęczonych, chciało przejść na zwolnione obroty. Odpowiadało to i działaczom, niektórym kierownikom sportu, którzy byli przytłoczeni dominacją lekkoatletyki i potrzebami sprostania wysokim wymaganiom, jakie stawiał jej rosnący poziom. Sprzyjało to wyeliminowaniu »niespokojnych duchów«. Gąssowski już nie żył, po Rzymie usunięto mnie przy pomocy sfabrykowanych wyborów. Gerut-to przeszedł do zarządu na ostatnim miejscu i został wyizolowany". (Jan Mulak) m rzygotowania do Walnego Zjazdu Polskiego Związku Lekkiej Atletyki zawsze wywoływały niezdrowe emocje, ale tym razem w 1960 r. atmosfera była wyjątkowo podminowana. W akcji wyborczej zaangażowane były różne grupy, grupki: ci ze Spały montowali blok przeciwko samotnikom z Wałcza, Kraków zawsze uważał, że jest niedoceniony, a Śląsk dbał tylko o należną mu z urzędu reprezentację. Byli jeszcze mówcy niezależni, którzy mogli reprezentować każdego, byle coś się działo. Emisariusze z Warszawy kontrolowali stan nastrojów w terenie, reagując na ich zmienność organizacją niczym nie skrępowanych wieczorów towarzyskich z udziałem najbardziej chwiejnych. Sukcesy odniesione na Igrzyskach Olimpijskich w Rzymie sprawiły, że do medali i punktowanych miejsc pretensje swoje zgłaszało znacznie więcej współtwórców niż ich prezentowano na łamach prasy i po raz pierwszy także w telewizji. Stąd również gorzkie głosy niezadowolenia dochodziły od tych, którzy jeszcze nie tak dawno brali udział we wspólnej, zgodnej „zabawie biegowej", a teraz postanowili się uaktywnić w zabawie wyborczej. Być może te wszystkie emocje, żale, nieukrywana zazdrość ustąpiłyby na sali obrad, w obliczu uznanych i zasłużonych autorytetów, gdyby nie Pan 44 który na tym Zjeździe postanowił wstrząsnąć kolegami-trenerami skłonić ich do pracy w dawnym stylu. Był człowiekiem szalenie wszechstronnym, ogromnym erudytą, ale nigdy je był dobrym dyplomatą. Walił prosto z mostu to co myślał, czasem dla uzyskania reakcji polemicznej, czasem dlatego, że był przekonany iż tym sposobem wywalczy słuszną sprawę. Nigdy zresztą niczego nie owijał bawełnę. Nigdy na ogół nie zmieniał zdania, co najwyżej lekko je korygował. W niektórych publikacjach z lat osiemdziesiątych wracał do tamtych dni, narodzin „wunderteamu", oceniając większość zjawisk identycznie jak w latach pięćdziesiątych na łamach „Lekkoatletyki". Właśnie w tych publikacjach parł głową do przodu nie oglądając się na konsekwencje. Był tak bardzo przekonany o słuszności swoich poglądów, o niezbędności dokonania w światku lekkoatletycznym poprawy, że zatracił całkowicie instynkt samozachowawczy. Już po Igrzyskach Olimpijskich w Melbourne, które były jakby podsumowaniem działalności zespołu szkoleniowego, potwierdzając prawidłowość kierunków działania, Mulak nie zawahał się ani chwili atakując zawodników-rentierów, trenerów-biurokratów. Na łamach „Lekkoatletyki" pisał w 1959 roku: „W założeniu nikt nie myślał o stworzeniu uprzywilejowanej warstwy, która odrywając się od szeregowej masy sportowców będzie się demoralizowała na skutek przewagi przywilejów nad obowiązkami. W latach 1952-55 ulgi i pomoce były niezbędne, aby umożliwić intensywny trening wyczynowca, np. niezamożnym studentom... Z upływem jednak lat, wzrostem poziomu i wyjazdów zagranicznych zapał do sportu zaczął u wielu jednostek wygasać. Pionierzy zaczęli przekształcać się w rentierów". Przy innej okazji w następujący sposób analizował zmiany, jakie dokonały się w zespole trenerskim. „Największy, niekorzystny przełom nastąpił wtedy, kiedy zespół twórców stał się zespołem biurokratycznym. Bez autorstwa, a miał przywileje. To był największy przełom, jeśli chodzi o styl pracy i myślenia..." Nie poprzestał na tym. Uderzył w czuły punkt trenerskiego autorstwa. Nie mógł najprawdopodobniej pogodzić się z tym, że jego najbliżsi współpracownicy obrośli w piórka i domagali się uznania ich autorytetu, nie składając hołdu tym, którym tak wiele przecież zawdzięczali. Już w 1957 roku Jan Mulak im o tym przypominał: Panowie! „Otóż prawa autorskie należą do szerokiego kręgu pracujących wspólnie trenerów i zawodników. Bez stałych grup treningowych skupiających najlepszych trenerów i najbardziej utalentowanych i pracowitych zawodników nie było mowy o postępie... Tylko poszukiwacze sensacji mogli w sposób przesadny przypisywać autorstwo coraz bogatszej szkoły treningowej poszczególnym jednostkom". 45 uo wiązujących wyjazaow zagranicznych. Ale maszynka wyborcza była już dawno puszczona w ruch. Ci od wyborów, jako słabi mówcy milczeli, ale też nikt nie powiadomił ich, że mają nastąpić jakieś zmiany w misternie tkanym od miesięcy planie akcji kontra „Mulak i spółka". Ręce przewodniczącego komisji wyborczej drżały kiedy czytał listę członków nowo wybranego Zarządu. Spoglądałem na Mulaka. Wyprostowany, z wysoko podniesioną głową siedział wpatrzony w stół prezydialny, notując w pamięci nazwisko po nazwisku. Kiedy padło ostatnie, jego bliskiego współpracownika, wiceprezesa do spraw organizacyjnych - Witolda Gerutty. zdał sobie sprawę z tego co się stało. Sądził, jeszcze rankiem tego dnia, że mimo gorzkich słów jakich nieraz używał w swoich wystąpieniach i publikacjach, rozumieją go, że nie zawsze podzielają jego zdanie, ale akceptują generalne założenia. Tak jak dawniej... Powie 18 lat później: 46 Miał żal do tych, którzy w pionierskich latach budowy podstaw polskje lekkoatletyki biegając razem z nim na czele zawodników górskimi ścieżka. mi wokół Przesieki i Borowie, brnąc po pachy w śniegu, realizująt podstawowy cel szkolenia tamtych lat - rozbieganie wszystkich, niezależna od specjalizacji, o to, że w parę lat później zabawa biegowa po prostu ich znudziła. Rozbieganie zastąpili, według Pana Jana (tak go powszechnie nazywano) pisaniem planów treningowych, które miały wartość tylko djj zawodników dojrzałych, wybieganych i rozumiejących założenia treningu interwałowego. A kto miał się zająć młodzieżą? Ostatni cios był decydujący dla rezultatów wyborów w PZLA. Po Igrzy. skach w Rzymie Mulak powiedział otwarcie, że skończył się okres szkolenia centralnego, że jest to nic innego jak podtrzymywanie przywilejów. Było ono, jego zdaniem, uzasadnione kiedy brakowało szkoleniowców równorzędnych, ale gdy wyrośli młodzi trzeba pójść na pracę grup lekkoatletycznych, na współzawodnictwo i zdrową rywalizację. Obrady Walnego Zgromadzenia w sali Związku na ulicy Foksal w Warszawie miały uroczysty przebieg. Związek rósł w siłę i potrząsając zdobytymi w Rzymie medalami uzurpował sobie rolę wiodącej w kraju dyscypliny sportu. Prezes Czesław Foryś, wspaniały człowiek, który wiele dla tej dyscypliny sportu zrobił i chciał zrobić jeszcze więcej, był jak plaster miodu na wszystkie dolegliwości wewnętrzne Związku. Jego autorytet był tak duży, że zamiast noży, na rękach adwersarzy pojawiły się nieskazitelnie białe rękawiczki. Rzec by można - istny Wersal. Pan Jan dał się także uśpić tej atmosferce i znacznie złagodził swoje wystąpienie. Mniej mówił o przeszłości, wybiegał w przyszłość nikogo nie strasząc ani odebraniem przywilejów, ani możliwością zakazu korzystania przez starszych zawodników z lukratywnych aif> •"' spuwuuowaio zaprzepaszczenie icgu uwuum. vłj jjił^ł;hj, « .»u^. wspomina przy różnych okazjach Pan Jan są wyczerpującą odpowiedzią na te pytania? Spotkali sic. jak rozbitkowie cudem ocaleni. Byli to z reguły wybitni zawodnicy, którym wojna przerwała karierę przed osiągnięciem szczytu możliwości. Kontynuowali ją zaraz po wojnie, świadomi jednak czasu, który bezpowrotnie upłynął. Wacław Gąssowski, Paweł Kozubek, Witold Gerutto, Antoni Morończyk, Karol i Marian Hoffmanowie, Zygmunt Szelest stanowili najróżnorodniejsze typy ludzkie. Łączył ich jednak fanatyczny entuzjazm dla lekkiej atletyki. Ludzie różnego poziomu wykształcenia, różnych zawodów, od robotników bez średniego wykształcenia do kierowników katedr wyższych uczelni wf, od absolwentów uczelni wf poprzez prawników, ekonomistów, zawodowych lotników aż do dziennikarzy. „Mózgiem" tej grupy był tercet Gąssowski-Gerutto-Mulak, który potrafił nakreślić długofalowy plan działania i niezależnie od zmieniających się 47 Dałem się celowo wykosić, ponieważ przegrałem na odcinku moich kolegów-trenerów... Współpraca z nim była niemożliwa - mówili działacze. Jest zbyt oodyktyczny. Chce wszystko trzymać w swoim ręku. Dyktatora nam nie potrzeba. _ W efekcie odsunięcia Mulaka osobiście doszukiwałem się tzw. dramatu wybitnej jednostki, która nie może znaleźć wspólnego języka z otoczeniem - pisa' ° mrn Je8° wielki entuzjasta Bohdan Tomaszewski. Kim był Pan Jan? Dyktatorem czy przywódcą, wąskim specjalistą czy humanistą o rozległych horyzontach, pozerem czy oryginałem, demagogiem czy mówcą o silnej indywidualności, nieprzeciętnej wiedzy? Myślę, że był i jest zbyt oryginalną osobowością, aby można go zaszufladkować do typowej kategorii ludzi. Wiele opinii o Mulaku rodziło się w emocjach, będących bądź rezultatem zauroczenia jego sposobem bycia, wiedzą, bądź efektem niechęci wobec człowieka, który w sposób apodyktyczny objawiał prawdy, przez niego samego na ogół uznane za jedyne. Kim był z zawodu? Trenerem biegów długich, działaczem, politykiem, socjologiem czy dziennikarzem? Był tym wszystkim naraz, chociaż na różnych etapach życia zmieniał miejsca w szeregu specjalistów wspomnianych branż. Nie jest moim zamiarem pisanie życiorysu Pana Jana, chociaż nie sposób mówić o jego osiągnięciach bez sięgania do bogatej biografii fascynującego pod każdym względem człowieka. Najbardziej interesujący mnie, a pewnie i czytelników będzie opis faktów, jak na spalonej niemal ziemi zbudowana została potęga polskiej lekkoatletyki lat pięćdziesiątych i sześćdziesiątych, w jaki sposób przełamane zostały przez grupkę ludzi granice niemożności. A także kto i co sytuacji, zwłaszcza zmian organizacyjnych na początku lat pięćdziesiątyci potrafił go także konsekwentnie realizować. Mówię o,,mózgu", ale całL wicie zgadzam się z tezą Mulaka, że polska szkoła lekkoatletyczna rod^i się w szerokim kręgu pracujących wspólnie trenerów i zawodników. Podstawowe tezy prezentowane przez tę trójkę mówiły o konieczność prowadzenia całorocznego treningu dostosowanego do polskich warunktk klimatycznych, wprowadzenia cykli tygodniowych, a także rezygnacji z tre. nerów „omnibusów" na rzecz trenerów-specjalistów. Na razie ich nie był0 ale mieli być. Pan Jan przywiązywał także, pod wpływem prawdopodobnie znakomitego trenera francuskiego Maurice Bacqueta, ogromne znaczenie do warunków klimatycznych. Trenerzy doszli do wniosku, że podstawę letnich sukcesów trzeba budo-wać zimą, aby można było wyjść wiosną z odpowiednim, wszechstronnym przygotowaniem dla podjęcia „szlifu" technicznego. Ta zasada stała się bazą naszej „szkoły" lekkoatletycznej. Górskie crossy, tzw. zabawy biegowe miały służyć ogólnemu podniesieniu sprawności organizmu. Pochodną tej akcji było nastawienie treningu na pełne rozbieganie zawodników, niezależnie od uprawianych konkurencji. Od obozu w Borowicach w 1952 roku trenerzy wypróbowywali na sobie skuteczność rozruchów porannych, dostosowanych do specyfiki konkurencji, wypracowywali profil treningów głównych, sprawdzali ich natężenie. - Ale najważniejsze, że był to taki trener, który razem z nami biegał-powie później mistrz olimpijski i rekordzista świata na 3 km z przeszkodami Zdzisław Krzyszkowiak o Janie Mulaku. - Ramię w ramię przemierzaliśmy z nim kilometry. Wspólne footingi, zabawy ruchowe, przełaje. Na równi z zawodnikami męczył się i pocił. Już wtedy nie wszystkim podobały się rządy „Pana Jana". Zarzucano mu, że traktuje zawodnków jak wyścigowe charty. Zachęcał nas do podejmowania zobowiązań, że będziemy bić życiowe rekordy. Stawiał wymagania, nie bał się odpowiedzialności. Był to okres wielkich dyskusji. Kiedy w domach wczasowych, których użyczał lekkoatletom Fundusz Wczasów Pracowniczych, w pokojach zawodników gasły światła, w pokojach trenerów rozpoczynały się ożywione spory i dyskusje trwające do białego rana. Wymiana doświadczeń między trenerami była zawsze bardzo żywa mimo. jak twierdzi Pan Jan, przesadnie przez prasę reklamowanych rozdźwięków między szkoleniowcami. Rozdźwięki oczywiście były, ale wynikały one z oczywistego przeciwieństwa interesów szkolenia kolektywnego i indywidualnego, czyli dążeń do utrzymania grup szkoleniowych z jednej strony, a przedwczesnego ich rozbijania z drugiej. Na obozach zimowych a później wiosennych i letnich Jan Mulak obarczony odpowiedzialnością za biegi długie szukał recepty na doścignięcie czołówki światowej: 48 W poszukiwaniu właściwego modelu polskiej szkoły biegowej staraliś-e czerpać doświadczenia zewsząd i bez żadnych uprzedzeń. Czerpaliś-arówno z doświadczeń Kusocińskiego i Petkiewicza, Nojego i Solda-iak i z dorobku Kucharskiego, Gąssowskiego. Staniszewskiego. postudiowaliśmy zasacjy szwedzkiego „fartleku", zatopkow-•eeo interwałowego treningu tempowego, jak anglosasko-skan- . naWSką szkołę dochodzenia do formy poprzez częste, uderzenio- Duża wiedza o treningu całego zespołu szkoleniowego, zajmującego się nie tylko biegami rosła dzięki niespotykanemu dotychczas w światowej lekkoatletyce przenoszeniu doświadczeń konkurencji technicznych na biegowe i na odwrót. Bolał nad tym Mulak, gdy nastąpił trwały rozłam tych konkurencji, dzieląc polską lekkoatletykę na „twierdzę Spała" i „twierdzę Wałcz". - Trzeba było zapewnić - pisał Jan Mulak - odpowiednie środki treningowe, usuwając zaniedbania, doskonaląc opóźnione w rozwoju funkcje organizmu i podnosząc jednocześnie formę i wyniki sportowe. W pracy tej zastosowaliśmy uniwersalny trening kondycyjny, który wyrównywał jednocześnie ogromne zaległości w rozwoju aparatu ruchowego. Dzisiaj wielu zawodników konkurencji technicznych twierdzi, że okres rozbiegania w latach 1952-54 nie był im potrzebny, gdyż np. zawodnicy amerykańscy czy zachodnioeuropejscy bez specjalnego rozbiegania uzyskują wyniki na poziomie rekordów świata. To prawda, że Bob Gutowski czy Parry 0'Brien nie biegali tempówek w zabawach biegowych, ale nie mieli oni przecież takich braków treningowych jak Ważny czy Krzesiński, Rut czy Kropidłow-ski, a bez wyrównania tych braków nie byłoby obecnego poziomu polskiej lekkiej atletyki. Sprawa ta wystąpiła jeszcze wyraźniej, kiedy doszło do porównania warunków fizycznych naszej czołówki z imponującymi sylwetkami zawodników amerykańskich, wychowanych od dziecka na koszykówce, baseballu, a później na amerykańskim futbolu. Obozy zimowe wpływały również na konsolidację zespołu lekkoatletycznego, na znakomitą atmosferę koleżeńską - czyniąc z wielu konkurentów na bieżni czy rzutni prawdziwych przyjaciół. Jednym z najważniejszych momentów obozowej obyczajowości był chrzest, w którym młody adept awansował z niższego szczebla hierarchii zawodniczej na wyższy. Opisał aki chrzest obiecujący średniodystansowiec, uczestnik wielu zimowych zgrupowań w Borowicach, Przesiece, nieodżałowany animator największych wydarzeń sportowych lat siedemdziesiątych w telewizji - Tomek Hopfer: Dom Wczasowy „Mimoza" przeżywał wielki dzień. Kolejne pasowa- le adeptów niższej rangi do wyższej. Na sali zebrało się Szanowne Konsorcjum w składzie: Jan Mulak, Tadeusz Kępka, dr Adam Bilik, 4 - Trenerski chleb 49 Zdzisław Krzyszkowiak, Jerzy Chromik. Przewodniczącym był Zbyszek Makomaski. Do grupy Ojców Chrzcicieli należeli: Janusz Sidło, Zbigniew Radziwo-nowicz, Zbigniew Orywał (mieli twarde ręce, oj, mieli). Komisja „Brutalistyczna" - „Chrzciciel wody" - Jacek Jakubowski ..Żywiciel" - Witold Baran. Kierowniczka sekretariatu - Beata Żbikowska. Sekretarz ceremonii - Tomasz Hopfer. 30-osobowa grupa „Florków" składała przysięgę: „Ja nędzny Florek, kandydat na zawodnika, składam uroczystą przysięgę, że w najbliższej przyszłości, kiedy stanę się pełnowartościowym zawodnikiem będę się starał ze wszystkich sił swoich dążyć do jak najlepszych wyników sportowych i podtrzymywał będę piękne tradycje polskiej lekkoatletyki". Potem następowała ceremonia chrztu i ogromna zabawa. W szalejącym wówczas rock and rollu. jak wieść gminna niesie, Tomek Hopfer byt tancerzem pierwszym. Wrócę jeszcze do tvch czasów, w których kształtowały się grupy specjalistyczne. Formalne przeprowadzenie podziałów specjalistycznych nie byłoby w praktyce niczym trudnym, gdyby nie konieczność powołania specjalistów każdej konkurencji. Zaczynało się od decyzji „wzięcia odpowiedzialności za grupę", która inaugurowała proces równoczesnej edukacji profesora i uczniów. Jednoczesny proces wychowywania zawodników specjalistów wśród trenerów i instruktorów początkowo zakończył sic dużym sukcesem. Pan Jan był zdania, że proces ten nie został jednak doprowadzony do końca. Tendencje odśrodkowe prowadzące do rozbicia grup treningowych przed zakończeniem pracy nad zsyntetyzowaniem pojęć i praktyki treningowej sprawiły, jego zdaniem, że poduczeni trenerzy i instruktorzy zaczęli się wiązać z poszczególnymi zawodnikami. Do tej przedwczesnej akcji „demontowania" twórczych grupzawodniczo-trener-skich przyłączali się. jak twierdzi Mulak, wszyscy niezadowoleni, chałupnicy i ludzie niewydajni, synekurzyści, wykorzystujący dawne świetne nazwiska sportowe. Obozy zimowe, organizowane w gościnnych domach FWP nie gwarantowały treningu całorocznego. Mulak szukał miejsca na zgrupowanie na Jeziorach Augustowskich. Marzyły mu się lasy, łagodne wzniesienia i jeziora. Ale kiedy trenujący czasami w grupie „długasów" maratończyk Osiński, leśniczy w cywilu, zaprosił go do swoich lasów otoczonych jeziorami -wybór padł na Wałcz, a właściwie leżącą o kilka kilometrów poza tym cichym i spokojnym miasteczkiem - leśniczówkę Bukowinę. Najpiękniej było tu wiosną, kiedy dębowe i bukowe drzewa przyoblekały się w liście, a daniele i sarny podchodziły pod samą leśniczówkę. Na jeziorze Raduń pływały dzikie kaczki, zaglądały białe i czarne łabędzie. Uroczysko 50 stało się mekką polskich biegaczy. Natura, której tak wielką rolę vpisywał Pan Jan w kształtowaniu cech motorycznych i fizycznych avvodników roztaczała wszystkie swoje wdzięki, wprost prowokowała do ucieczki w głąb leśnych przecinek, łam w rozległych wałczańskich lasach można było wykonać dwukrotnie większą pracę treningową niż w terenie odkrytym, na stadionie, z dala od natury. pionierskie pokolenie nowoczesnej lekkoatletyki czuło się znakomicie w domu rybaków i myśliwych. Z jednej strony odkrywali oni zupełnie nowe strony wielkiego sportu, a z drugiej siadając wieczorami w oszklonej sali rekreacyjnej cieszyli się z coraz lepszego, wzajemnego poznania, z możliwości słuchania Pana Jana, którego niespokojny duch zapładniał nawet najbardziej oporną wyobraźnię. Wpadłem kiedyś do Wałcza zwabiony informacją, że Zdzisław Krzysz-kowiak zamierza pobić rekord świata w biegu z przeszkodami. Oczywiście nie obyło się bez starcia, gdyż nie byłem bałwochwalczym entuzjastą Pana Jana i niejednokrotnie w swoich publikacjach dawałem temu wyraz. Mulak atakował z furią, cytował fragmenty artykułów, o których już dawno zapomniałem. I już mnie prawie przekonał, że ma rację, gdy nagle wstał, uśmiechnął się, podał rękę, uważając, że jego monolog zrobił na mnie wystarczające wrażenie. Taki był. Nie zawsze musiał przekonać. Często wystarczyło, że może wypowiedzieć swoje racje. Z prasą żył nie najlepiej. Nie schlebiał dziennikarzom, większości nie lubił, chociaż miał „swój dwór". Może dlatego, że sam był człowiekiem piszącym i łatwo poznawał się na tandecie. Paradoksalne, jego nazwisko do dziś dnia powraca na łamy prasy sportowej jako człowieka, który na temat sportu ma najwięcej do powiedzenia. A już na pewno zostanie zaproszony do każdej dyskusji, która ma „coś odkryć" lub „coś potępić". Nikt tak cudownie nie wkładał kija w mrowisko jak nieoceniony Pan Jan. Na Bukowinie panowała szczególna atmosfera. Sprzyjała nie tylko pracy treningowej, ale i rozwojowi życia kulturalnego. Podtrzymywał ten nurt w latach pięćdziesiątych Władysław Hasior - plastyk - długodystansowiec. Do najlepszych jego pomysłów, jak mi opowiadali biegacze, należała wystawa „Sztuka Odrodzenia", która została otwarta uroczyście, z całą sparodiowaną pompą towarzyszącą zwykle tego rodzaju imprezom na najwyższym szczeblu. Plonem życia kulturalnego tego okresu był hymn „W Bukowinie noc zapada", którego autorkami były sprinterki i plotkarki. Latem 1953 r. zapłonęło największe w historii Bukowiny ognisko. Kilkudziesięciu biegaczy przez dwa tygodnie ściągało z lasów gałęzie, pniaki, chrust. Trzypiętrowy stos budowany przez trzy dni dał taki płomień, że do dziś wspominają go strażacy w promieniu kilkunastu kilometrów od Wałcza. Nie od tego ognia, a'e od jakiejś zabłąkanej iskry spłonął drewniany dach domu myśliwskiego, 51 a położony eternit był pierwszym zwiastunem zmian, które miały ^ nastąpić. Któregoś dnia Janusz Jackowski przyniósł z lasu małego jelonka. Dosta) więc imię „Jacek" i od tego momentu stał się nieodłącznym towarzysze^ zabaw biegowych. Rozpaczali wszyscy, gdy jakiś kłusownik pozbawił g0 życia. Smutek zapanował na Bukowinie. Nastrój uratował Hasior. Z pością. ganych z lasu powyginanych korzeni i gałęzi skomponował sylwetkę biegnącego jelonka, która otarła łzy najbardziej zasmuconym. To był właśnie Wałcz. Tak wyglądała mekka długich dystansów, matecznika Pana Jana. Zwyczaje tam były twarde, spartańskie, chociaż koleżeń-skie. Stadion do biegów przygotowywali sami zawodnicy. Koledzy np. wypieścili, wychuchali bieżnię „Krzysiowi", tak że jak na skrzydłach popędzi) po rekord świata. - Mulak dużo rozmawiał ze mną - powiedział później Zdzisław Krzysz-kowiak. - Analizował dokładnie każdy trening i każdy start, nawet jeśli wydawał mi się nieważny. Na obozie stworzył atmosferę skupienia. Odsłonił przed nami dalekie horyzonty. „Za kilka lat stworzymy w Polsce wielką lekkoatletykę" - mówił. Patrzyliśmy na niego zdumieni. Z kim? Z nami? Byliśmy zawodnikami najwyżej średniej klasy. Świat zachłystywał się Zatopkiem, Amerykanie stanowili potęgę, rosła siła lekkoatletyczna Związku Radzieckiego... Lekkoatletyce był oddany całą duszą. Pracował twórczo. Korzysta! z doświadczeń innych i własnych, prezentując zawsze oryginalne uogólnienia. - Lekkoatletyka, zarówno dzięki różnorodności jak i konieczności szukania przez każdego zawodnika swego własnego wyrazu ruchowego i treningowego sprzyja rozwojowi indywidualności. Jest to jej wielką zaletą. Istnieje jednak niebezpieczeństwo zanarchizowania grupy o ile nie łączą jej więzy koleżeńskiej przyjaźni i zaufania do wychowawcy - pisał Jan Mulak. Pozycja polskiej lekkoatletyki nie była oparta jedynie na wynikach Chromika, Krzyszkowiaka, Zimnego. Ożoga, Jochmana, Makomaskiego, Kaźmierskiego, Orywała. O jej wartości świadczyły przeciętne 10 i 100 wyników w każdej konkurencji, wywodzące się z jednolitej szkoły dostosowanej do naszych krajowych warunków. Złożyła się na to praca trenerów pod wodzą Jana Mulaka, którzy w swojej metodzie pracy treningowej uwzględnili warunki klimatyczne, dużą swobodę w treningu biegowym, ekonomiczny ruch biegowy. - Dobry bieg powinien być manifestacją wyzwolenia radości, poprzez wysiłek dawać zadowolenie z pokonania przestrzeni i otwartej walki z przeciwnikami - powtarzał Pan Jan podczas wieczornych spotkań na Bukowinie. 52 pogłębiając metody treningowe i wychowawcze zwracał uwagę na podniesienie bojowości i odporności na trudy walk. Uważał, że będzie to niemożliwe bez pełnego zniwelowania przywilejów z jakich korzystali wówczas czołowi zawodnicy, a które to przywileje ujemnie -jego zdaniem, wpływały w wielu wypadkach na charakter młodzieży. Był pryncypialny, nie potrafił iść na drobne kompromisy, a przecież życie sportowe szło dalej, dając właśnie przywileje, tworząc dogodne warunki do postaw rentierskich, konsumpcyjnych. Pan Jan nie dostrzegał i nie chciał dostrzegać zachodzących zmian. Tymczasem w Wałczu zrobił się tłok. Nastąpił samoistny podział na konkurencje wytrzymałościowe i szybkościowo-techniczne. „Technicy" porzucili Wałcz. Mulak twierdził, że rejterada konkurencji szybkościowo--technicznych miała inną przyczynę. Znudziła im się monotonia i cisza wałczańskich lasów, spartański tryb życia pozbawiony wielkomiejskich rozrywek. W Wałczu pozostał Mulak, Kępka, Żylewicz, a położoną w centrum Polski Spałę wybrali sobie: Morończyk z tyczkarzami, Zabierzowski ze sprinterami, Starzyński z trójskoczkami, Kozubek z młociarzami, Szelest z oszczepnikami, Dudziński z dziewczętami. Nastąpił nie tylko podział formalny. W oparciu o te ośrodki kształtowała się szkoła treningowa, a także pewien odmienny styl życia. Myślę, że Mulak przeżył ten podział bardziej niż by można to było wyczuć z jego zewnętrznych reakcji. Polską szkołę lekkoatletyczną traktował jako jedność, jako całość. Miał zasady, których przestrzegał: - Jedna z moich zasad działania to nie pracować indywidualnie, ale raczej montować zespół współpracowników. Zapładniać ten zespół oryginalną myślą. Zawsze stawiałem na pierwszym miejscu siłę zespołu. W każdej dziedzinie działalności. Tak było w sporcie, pracy społecznej, politycznej. Później przyszły wielkie zwycięstwa „Wunderteamu". Mistrzostwa Europy w Sztokholmie, efektowne sukcesy nad zespołami Węgier, RFN, Wielkiej Brytanii, pamiętny mecz ze Stanami Zjednoczonymi przy wypełnionej widowni Stadionu Dziesięciolecia w Warszawie. „Wunderteam" zawodniczy i trenerski. Jeszcze wszyscy razem, jeszcze podporządkowani jednej myśli, jednemu celowi. Ale już podzieleni. Rysa dzieląca Spałę i Wałcz pogłębiała się. Finał nastąpił na sali przy ulicy Foksal podczas pamiętnego Zjazdu PZLA. Jan Mulak odszedł z PZLA, ale nie z lekkiej atletyki. Do 1971 roku redagował miesięcznik „Lekkoatletyka", pisał podręczniki. W 1965 r. wrócił na krótko do zarządu Związku, witany jak zbawiciel, ale to co tam zastał dalekie było od jego wyobrażeń. Stopień rozkładu był tak daleko Posunięty, że nie czuł się na siłach i po prostu nie chciał dłużej uczestniczyć w dziele lekkoatletycznej samozagłady. W 1971 roku wyjechał na kilka lat 53 do Algierii. Nie odniósł błyskotliwych sukcesów. Myślę, że brak mu byj0 serca, które zostawił w lasach na Bukowinie. Zastrzegałem się, że nie będę pisał życiorysu Pana Jana. Po prostu nj. czuję się na siłach, chociaż być może w tym życiorysie znaleźć by można odpowiedź na wiele pytań, jakie stawiają sobie wszyscy ci, którzy żałovva|j i żałują, że chociaż dał tak wiele polskiemu sportowi, mógł dać jeszc?, więcej. Działacz sportu robotniczego, dowódca konspiracyjnej jednostki armii podziemnej partii socjalistycznej, działacz polityczny wysokiej rangi nigdy nie szedł zwykłym, utartym traktem. A że taki był do końca, nieci świadczy o tym informacja, którą przeczytałem w prasie sportowej nj początku 1984 roku i przyjąłem ją z życzliwym uśmiechem na twarzy: „...To dramatyczna w swej wymowie decyzja Jana Mulaka, aktualnie najbardziej zasłużonego dla socjalistycznej państwowości polskiej działacza sportowego. Ten wybitny konspirator antyhitlerowskiego podziemia, szef organizacji zbrojnej Polskiej Partii Socjalistycznej, po wojnie zaś konstruktor zrębów organizacyjnych naszego sportu, następnie współtwórca potęgi lekkoatletycznej, animator ruchu spartakiadowego - postanowi) udać się na Olimpiadę w Los Angeles... cygańskim wozem". Nie dojechał do Los Angeles. Nie znalazł się także na liście najlepszych trenerów 40-lecia. Jan Mulak o sporcie „Co to jest piękno w sporcie? Jest to piękna walka. Wiadomo np. że nie można biegać brzydko i skutecznie. Natomiast tandeciarze zamiast dobrze nauczyć się techniki i szybkości łapią za spodenki. Zamiast dobrze opanować technikę walki polują, żeby trafić w łuk brwiowy. To są sposoby słabszych. Bo istotą sportu nie jest zwycięstwo za wszelką cenę, ale wykazanie swojej autentycznej wyższości". „Dobre drużyny piłkarskie dlatego grają tak ładnie, że prawie nie ma tandety. Te wszystkie »ajaxy« wygrywają po prostu dzięki wyższym umiejętnościom". „Szóste miejsce Polski w Rzymie było wynikiem dobrej, rzetelnej roboty. A nie modlenie się bez przerwy do sukcesów. Bo modlenie się zwalnia od dobrej roboty. Może lepiej dawać prochy, albo kopnąć kogoś, albo kupić zawodnika. A przecież rzetelna robota jest potężnym narzędziem wychowawczym". ,, W wielu dyscyplinach sportu spadliśmy nagle w dół. Wniosek - są jakieś generalne błędy, które trzeba wyeliminować. Ja widzę je wyraźnie. Za wielka premia dla tych, którzy korzystają z gotowych, kupionych zawodników, a za mała dla producentów. To też obniża ducha walki". 54 Znam olbrzymie wewnętrzne konflikty moralne tych zawodników, Ltórzy bywają krytykowani, atakowani przez dziennikarzy, którzy zresztą j nie świecą przykładem, choćby w hotelach gdy razem z zawodnikami Jam mieszkają". Brakuje sprawiedliwej i rzetelnej oceny sportowców. Sprawa nie jest rosta. Weźmy generalną demobilizacje, sportowców przez złych sędziów. Przecież większość ocen w boksie jest wątpliwa, większość wyników w grach zespołowych zaczyna być również problematyczna. Istnieją podejrzenia, że sędziowie nie tego... Zestawmy więc to wszystko. Tak wygląda nasze społeczeństwo. To właśnie i rezygnacja sportowców z większości uprawnień obywatelskich, robienie z zawodników, że tak powiem, obowiązkowych ludzkich ideałów jest bzdurą absolutną". „Samo przygotowanie fizyczne nie wystarcza do zajmowania czołowych miejsc podczas walki najzdolniejszej, najsprawniejszej i najpracowitszej młodzieży świata. Igrzyska Olimpijskie są wielką próbą odporności psychicznej i woli walki". „Wobec tego, że zawody są nie tylko dla widza, ale dla zawodników, trzeba szukać rozwiązań organizacyjnych, które dadzą nam widza nowego, szanującego np. wynik powyżej 7 metrów w skoku w dal, gdy sam próbował przekroczyć 6 m. Widzem takim może być chłopiec lub dziewczyna już zdobyci dla sportu lub reagujący na podniety sportowe". „Nie da się robić sportu bez odrobiny reżimu. Byłem w tym roku (1983 przyp. aut.) na wakacjach w Spale. Prywatnie. Obserwowałem mimo woli zgrupowanie kadry juniorów. Rano czekałem kiedy grupa lekkoatletów wstanie i pobiegnie w las na rozruch. Cisza. Żywej duszy. Wreszcie pojawili się... łucznicy. Ucieszyłem się, że jednak ktoś wie, od czego sportowiec powinien zaczynać dzień. Przy obiedzie dowiedziałem się, że byli to łucznicy... rumuńscy". Profesor oszczepu ,, Obecnie trudno sobie wyobrazić trenera lub zawodnika, który byng doceniat znaczenia ogólnego przygotowania fizycznego, jako jedne® z decydujących momentów doskonalenia sportowego". (Zygmunt Szelest: fcygmunt Szelest czuł się mimo swoich prawie czterdziestu lat w świetnej formie. Bił rekordy życiowe nie tylko w oszczepie, gdzie należał ciągle do czołówki, ale także w skoku w dal, skoku o tyczce, dysku. Jeszcze 100 metrów przebiegał w 12 sekund. Z tej wszechstronności rodziła się siła, wytrzymałość, które pozwalały mu ciągle utrzymywać wysoką pozycję w jego koronnej konkurencji. Zdawał sobie jednak sprawę, że najlepsze lata stracił przez wojnę, okupację, że nikt mu ich nie zwróci. Czas było ustąpić miejsca młodym. Sam im zresztą pomagał i zachęcał do podejmowania systematycznego treningu. Chciał jednak jeszcze ostatni raz zawalczyć. Odejść, ale w biało-czerwonym dresie. Pożegnać się z oszczepem na stadionie. Miał szansę. Był jeszcze najlepszy, no może drugi. Pozycję w reprezentacji na mecz z Rumunią miał niemal pewną. Czekał więc cierpliwie na nominację. Z gazet dowiedział się-że miejsce, na które tak liczył zajął jego młody uczeń - Janusz Sidło. Nie było pożegnania zawodnika - Zygmunta Szelesta, tak jak 20 la' później nikt nie żegnał trenera - Zygmunta Szelesta. Takie to u nas był)' w sporcie obyczaje. Walka o fair play od święta, za grosz kultury i poszanowania wkładu ludzkiej pracy na co dzień. Działacze, często z przypadku, przenieśli do sportu wszystkie złe obyczaje panoszące się w naszym życiu społecznym. „Sprawa" Szelesta to nie przypadek, czy nawet zła wola, top0 prostu pewien styl,,murzyn zrobił swoje..." Szelest należał do twardej generacji. Nie oczekiwał zresztą nigdy # swoją pracę w sporcie żadnych zaszczytów ani przywilejów. W bielańskim lasku Akademii Wychowania Fizycznego spędził swoje dorosłe życfo pracując cały czas z myślą o młodzieży i dla młodzieży. 56 Urodził się w 1911 roku. Po latach młodzieńczych wypełnionych spor- m już w 1937 roku rozpoczął studia w warszawskim CIWF. przerwane rzez wojnę. Wrócił do uczelni zaraz po jej uruchomieniu i w 1947 roku ¦ikończył naukę, podejmując dwa lata później wykłady na AWF. Równo- • śnie rozpoczął pracę trenera w warszawskim AZS-ie. W 1949 r. zdobył istatni tytuł wicemistrza Polski w rzucie oszczepem. Powoli praca szkoleniowca zaczęła go pochłaniać całkowicie. Zgrupował wokół siebie kilkunastu młodych chłopców, którzy chcieli rzucać oszczepem. Znaleźli się wśród nich: Janusz Sidło, Andrzej Walczak, Zbigniew Radziwonowicz, Tadeusz Paprocki. Była też grupa dziewcząt - Urszula Fiewer, Maria Ciach, Anna Wojtaszek. Zaczynała się pionierska praca, tworzenie polskiej szkoły oszczepniczej. Zygmunt Szelest opierał ją na wszechstronności. Wypracowane przez niego ćwiczenia wykorzystywane były przez zawodników różnych specjalności. Kiedy pojawiał się w bielańskiej hali zawsze czekała na niego grupa zawodników. Oto jak wspominał te spotkania Tomek Hopfer - wówczas obiecujący średniodystansowiec: „Był taki zwyczaj, że w dni z góry określone, w sektorze lekkoatletycznym Akademii Wychowania Fizycznego w Warszawie prowadził zajęcia »otwarte«. Wówczas przychodzili na trening nie tylko oszczepnicy. Zawodnicy i innych konkurencji tłumnie stawiali się w hali AWF, aby poznać nową porcję atrakcyjnych ćwiczeń. Miałem możność z kolegami-biegaczami uczestniczyć w takich treningach. Traktowaliśmy te zajęcia poza normalną, zaplanowaną z góry »jednostką« treningową, jako przyjemne urozmaicenie. Była to też okazja poznania tego w swoim rodzaju niezwykłego trenera, posiadającego talent komponowania i zestawiania ćwiczeń. Później każdy z satysfakcją opowiadał: byłem na treningu u Szelesta". Podstawowa teza „szkoły Szelesta" brzmiała: „Droga do doskonałych wyników sportowych wiedzie przez wszechstronne przygotowanie fizyczne". Zwracał uwagę, że wszechstronne przygotowanie fizyczne jest szczególnie ważne dla młodych sportowców, których organizm jeszcze się rozwija, a u których przedwczesna specjalizacja i jednostronne obciążenie mogłoby doprowadzić do zachwiania stanu zdrowia i harmonijnego rozwoju fizycznego. Natomiast u zawodników wytrenowanych, ogólne przygotowanie fizycz-e wywiera - jego zdaniem - znaczny wpływ na utrzymanie wydolności ^,0!towei Przez długi okres czasu. Był zdania, że jeżeli trener stosuje asciwe, urozmaicone środki, zwiększa to również emocjonalny efekt eningu. Zajęcia muszą być jednak bogate w treść i środki. Trzeba tak nować, aby ćwiczenia w pierwszym rzędzie obejmowały rozwój wszyst- n cech fizycznych i powiększały ilość nawyków ruchowych. W związku 57 / \ tym przykładał dużą wagę do gimnastyki ogólnej i specjalnej, ćvvjc z piłkami lekarskimi, ciężarkami, młotami, prętami żelaznymi, sprężyna^ gumami, do zajęć ze sztangą (ale bardzo umiejętnie dozowanych). ąJ kował także miotaczom biegi o zmiennym tempie, skoki, wszelkie' rodzaju rzuty, gry sportowe i sporty uzupełniające, jak np. łyżwy i rmrt, - Jeśli sportowiec nie pracuje solidnie w okresie przygotowawczym nie odniesie sukcesów w okresie startowym - mawiał przy każdej okazji Nie trzymał się sztywno raz wypracowanych schematów. Uważał, i w miarę postępów czynionych przez zawodników należy zmieniać charakt. ćwiczeń, które powinny być czynnikiem mobilizującym do dalszej prac. Ma to szczególne znaczenie dla struktury psychicznej zawodnika, któn staje się w swej pracy bardziej aktywny. Okres przygotowawczy dla części dyscyplin letnich powinien, we«jk Szelesta, trwać od 15 listopada do 30 kwietnia. Można go podzielić naj podokresy: - zaprawy ogólnorozwojowej, - zaprawy specjalnej, - zaprawy terenowej. Celem zaprawy zimowej ma być uzyskanie ogólnego przygotowani) fizycznego jako bazy do dalszej specjalizacji sportowej, rozwoju właściwoś-ci psychofizycznych, takich jak szybkość, skoczność, zwinność, a także do nauczania techniki i hartowania organizmu. W początkach okresu przygotowawczego Szelest przeprowadzał zaprą wę ze wszystkimi zawodnikami bez względu na stopień zaawansowania, Trwała ona zwykle ok. 90 minut. Zajęcia lekkoatletyczne opierał ni pewnym schemacie, w którym wyróżniał część wstępną, zasadniczą i końcową. Nigdy nie zmieniał ustalonego toku zajęć, natomiast zmieniał ich treść. Przytoczę dwa przykłady zajęć prowadzonych przez Szelesta, jedno z akcentem gimnastycznym, a drugie z akcentem siłowym: Zaprawa z akcentem gimnastycznym I. Pierwsza część - przygotowawcza (20 minut) obejmowała sprawy porządkowe, marsz, bieg, ćwiczenia ogólnokształtujące i specjalne w szyku II. Część zasadnicza (60 minut) zawierała ćwiczenia z piłkami lekarskimi, ćwiczenia na przyrządach (drabinki, poręcze, drążek, liny, kraty drabinek, kółka), gry i zabawy, skoki przez skrzynię, skok wzwyż, sztafety' tor przeszkód itp. III. Zajęcia końcowe (10 minut) to lekki trucht, marsz, ćwiczenia rozluźniające. 58 Zaprawa z akcentem siłowym W zaprawie te8° tyPu stosowa^ ćwiczenia z ciężarkami, piłkami lekarski- • workami z piaskiem, sztangą, bardzo ostrożnie dawkując jednak ilość ml tórzeń, mając na uwadze fakt mocno obciążonego układu sercowo-na- cZVniowego. I Część przygotowawcza (20 minut) obejmowała marsz, trucht, trucht ,e zmianą kierunku, wymachy rąk, skłony, przysiady, podskoki, przysiady z wyskokiem, przewroty w różnych formach. U Część zasadnicza (60 minut) zawierała 20 ćwiczeń z workami z piaskiem, ćwiczenia rozluźniające, akrobatyczne, 15 ćwiczeń z ciężarkami. Wplatał także zabawy „rzutne" połączone z biegami. III. Zajęcia końcowe (10 minut) poświęcone były akrobatyce połączonej z łatwymi ćwiczeniami siłowymi, wieloskokami w różnych formach oraz ćwiczeniom rozluźniającym. Zygmunt Szelest, jak wspomniałem, stosował wobec zawodników zaawansowanych bardziej zróżnicowane metody. O treningu przygotowawczym opowiadał mi przed Igrzyskami Olimpijskimi w Rzymie najlepszy w historii polskiego sportu, a i chyba światowego, uczeń Zygmunta Szelesta - Janusz Sidło. „Dla mnie okres przejściowy trwał od początku grudnia do połowy stycznia. Czas ten wypełniałem lekkimi ćwiczeniami rozruszającymi. Praca w tym okresie nie była systematyczna, ograniczała się do gier, lekkiego footingu. W ruchu byłem jednak nie mniej jak 2 godziny. Trening przygotowawczy rozpoczynałem w początkach stycznia. Główny nacisk kładłem na ćwiczenia siły i gibkości. Siłę wyrabiałem poprzez podnoszenie ciężarów. Naturalnie nie tak jak Piątkowski czy Sosgórnik dźwigający bardzo ciężkie sztangi - lecz przez ćwiczenia 17-kilogramowymi hantlami. W tym okresie na trening poświęcałem ponad 2 godziny dziennie. Czy trenowałem codziennie jednakowo, według z góry ustalonego planu? Naturalnie - nie. Czasami byłem niedysponowany zarówno psychcznie jak 1 fizycznie i wówczas zwalniałem tempo, akcentując tylko niektóre ćwicze-nia- Trening był więc bardzo elastyczny. Każdy fragment ćwiczeń kończyłem zwykle treningiem mającym na celu wzmocnienie mięśni grzbietu. "Spomniane ćwiczenie jest specjalnością oszczepników, bowiem mięśnie e przy wyrzucie odgrywają decydującą rolę. Dla zwiększenia siły często stosowałem też takie ćwiczenia, jak np. 200 uderzeń 2,5-kilogramową s'ekierą w pień drzewa. Trening przygotowawczy trwał przez styczeń, luty, marzec do połowy kwietnia. Okres przedstartowy obejmował już ćwiczenia z oszczepem oraz trening "ad utrzymaniem i umocnieniem kondycji. Do Memoriału im. Janusza Us°cińskiego - pierwszego poważnego startu, jaki miał miejsce zwykle 59 1 w połowie czerwca, pracowałem nad doskonaleniem techniki. W ob I poprzedzającym starty robiłem sprawdziany - około 150 rzutów z miej * Do startu miałem ich około 5 tysięcy. Przed samymi zawodami trenował zwykle 3 godziny dziennie, rano i po południu. Tak to mniej więcej wyglądał nasz warsztat oszczepniczy od kuchni, tyj podaję tu drobnych szczegółów o samym procesie treningowym, o^i najlepiej o tych sprawach mówił sam Zygmunt Szelest. W każdym ra* chcę stwierdzić, że w naszym treningu kryją się jeszcze ogromne możliwoś* wykorzystania go do maksimum, tak aby ciało ludzkie, mięśnie zawodnib pracowały jak maszyna. Nawet przy rekordowych rzutach zdawałem sobie sprawę jak są one niedoskonałe, ile jeszcze ukrytych rezerw znajduje sj. i we mnie, i w metodach treningowych". W oparciu o solidną bazę treningu przygotowawczego Zygmunt Szelest szlifował technikę. Stosowana obecnie przez najlepszych oszczepnikót świata technika przeszła długą ewolucję. Dziś wszyscy wiedzą wszystko o wszystkich. Zygmunt Szelest twierdził, że odmienność stylów w rzucie oszczepem polega na odmiennym sposobie uchwytu, trzymania oszczepu podczas dobiegu, wykonywania kroków oraz różnych sposobach przeno szenia oszczepu przed wyrzutem. Natomiast sam wyrzut jest zawsze jednakowy. „Profesor oszczepu" wyróżniał trzy sposoby przenoszenia -odwodzenia oszczepu do tyłu: - górą do tyłu, - najkrótszą drogą do tyłu, - dołem do tyłu. W zależności od sposobu wykonywania kroków podczas rozbiegu, rozróżniał rzut z normalnego biegu i rzut przy pomocy kroków zbliżonych do podchodu. Końcowy wyrzut zawodnicy wykonują: - rzutem ciała do przodu, - skrętem tułowia, - sposobem kombinowanym. Obecna technika wymaga dużej koordynacji ruchów całego ciała podczas rzutu. Oprócz tego o długości rzutu decyduje: szybkość, gibkość ciała, siła i kąt wyrzutu. Zygmunt Szelest wyróżniał w rzucie oszczepem następU" jące elementy: - uchwyt, - niesienie oszczepu, - rozbieg, - wyprowadzenie oszczepu i pozycja przed rzutem, - wyrzut, - lot i upadek oszczepu. Tak chrakteryzował poszczególne fazy: 60 hwVt. Przy uchwycie należy do maksimum wykorzystać długość ręki i s,\'. sjeI1ie oszczepu. Oszczep należy trzymać tak, aby nadgarstek swo-. zgiętej ręki znajdował się na wysokości kości skroniowej, a nawet ° wyżej- Łokieć ręki trzymającej oszczep winien być skierowany ku 1116 .oWj; nadgarstek lekko zgięty ku przodowi, mniej więcej na wysokości ^dbródka. Rozróżniamy dwa podstawowe sposoby trzymania oszczepu Jodczas rozbiegu: _ nad ramieniem, _ pod ramieniem. Pierwszy sposób jest najbardziej rozpowszechniony z tego względu, że umożliwia swobodny rozbieg i pomaga w zachowaniu położenia oszczepu w kierunku rzutu. Rozbieg. Rozbieg powinien umożliwiać osiągnięcie dużej szybkości. Długość rozbiegu wynosi ok. 22-30 m, szybkość 4,5 do 7,5 m/s. Odpowiednia szybkość rozbiegu skierowanego dokładnie w kierunku rzutu stwarza warunki do prawidłowego wykorzystania siły miotacza w momencie samego wyrzutu. Wyprowadzenie oszczepu. Zadaniem ostatniej fazy rozbiegu jest umożliwienie miotaczowi ustawienia się w możliwie jak najwygodniejszej pozycji dla wykorzystania wszystkich swoich możliwości podczas wyrzutu. Różnice zdań, jak to ma wyglądać, stały się punktem wyjścia dla powstawania różnych systemów techniki rzutu. „Ucieczkę od oszczepu" należy rozumieć jako wyprzedzenie oszczepu przez miotacza, zwiększenie szybkości ciała w stosunku do oszczepu. Wszelkie odchylenia oszczepu w bok są niewskazane, bowiem powodują nieprawidłowy lot oszczepu. Wielkie znaczenie w ostatniej fazie rozbiegu ma tzw. krok skrzyżny, czyli przekładanka, której prawidłowe wykonanie zwiększa siłę wyrzutu. Wyrzut. Wszystkie ruchy, dzięki którym oszczep zostaje wyrzucony w powietrze powinny być wykonane z wiełką siłą i szybkością. W rzucie biorą udział wszystkie części ciała, poczynając od stóp, a kończąc na nadgarstku. Lot i upadek oszczepu. Według obliczeń oszczep wyrzucony ręką rekordzisty świata ma szybkość początkową ok. 30 m/s, a kąt wyrzutu 9-43°. (u kobiet ta szybkość wynosi 22 m/s). Wyrzut pod takim kątem warzą najmniejszy opór powietrza podczas lotu. Pod wiatr powinno się rzucać o 2-3° niżej. Prawidłowy i dobrze trafiony rzut zawsze zależy od tego ' jakim stopniu miotacz w swej technice potrafi wykorzystać wszystkie Prawa mechaniki ruchu przy swoich możliwościach fizycznych. Aby zamknąć uwagi szkoleniowe Zygmunta Szelesta chcę jeszcze przypomnieć na jakie typowe błędy zwracał najczęściej uwagę: uchwycie - kurczowe zaciskanie pięści. 61 W niesieniu oszczepu - uchylanie oszczepu w bok. W biegu - niewłaściwa szybkość między znakami pomocniczymi, zbyt długi rozbieg. W czasie wyrzutu - niedostateczne rozluźnienie ręki, - nieznaczne tylko ugięcie ręki, - ciągnięcie ramienia bokiem, a nie nad barkiem, - brak równowagi, - zbyt krótki krok w momencie wyrzutu, - prowadzenie dłoni przed łokciem. W jaki sposób poprawiać błędy popełnione przez oszczepnika? Jedyną i wyłączną osobą, która to może zrobić jest trener. Aby jednak trener mógł nauczyć poprawnej techniki, musi posiadać wiedzę o budowie ciała, sprawach fizjologicznych i mechanice ruchów. Szelest twierdził, że błędy fizyczne najlepiej usunąć przez celowe ćwiczenia ogólnorozwojowe. Aby jednak usunąć błąd techniczny, należy wykonywać pewien zestaw ćwiczeń specjalnych, które trener powinien zastosować w procesie rozwijania techniki. Do każdego zawodnika trzeba mieć indywidualne podejście, uwzględniające cechy fizyczne i ruchowe jemu właściwe. Trener Zygmunt Szelest dbał o to, by zawodnicy, którzy z nim trenowali byli współuczestnikami procesu treningowego. Tak się na ogół zdarzało, że ogromna większość z nich studiowała na Akademii Wychowania Fizycznego i zdawała egzaminy w katedrze lekkiej atletyki u... Szelesta. Szelest więc nauczał w teorii i praktyce, a następnie egzaminował. O tym, że miat pojętnych uczniów może służyć przykład Janusza Sidły, który tak wspomina jeden ze swoich wyjazdów na zawody do Finlandii: „Pierwszy występ po Igrzyskach (w 1952 r. przyp. aut.) na stadionie olimpijskim w Helsinkach wynagrodził mi wszystkie trudy podróży. Rzuciłem 74,98 m, wygrywając z całą czołówką fińską. Publiczność zgotowała mi entuzjastyczne przyjęcie. Dostałem masę podarunków za najlepszy wynik, dla najlepszego zawodnika mityngu itp. Wówczas po raz pierwszy spotkałem się ze znakomitością oszczepu lat międzywojennych - mistrzem olimpijskim z 1932 roku - Matti Jarvinenem. Był on w tym czasie dyrektorem ośrodka sportowego, powstałego w wiosce olimpijskiej Otaniemi. Matti Jarvinen bardzo się mną zajął, zainteresował, a i chyba polubił. Dostałem wówczas napisany przez niego podręcznik pt-»Nauka rzutu oszczepem« i fiński oszczep. Z okazji spotkania z Jarvinenem odbyła się wtedy pierwsza dyskusja na temat techniki rzutu oszczepem. Występowałem w trochę dziwnej roli -krytyka fińskich metod szkoleniowych. Jak na 22-letniego młodzieńca było to zadanie niełatwe. Chciałbym jednak stwierdzić, że fakt, iż mogłem podjąć taką dyskusję zawdzięczam przede wszystkim mgr. Szelestowi, który miał taką metodę treningu, że po każdym starcie, po każdych 62 ujęciach analizował z nami bardzo szczegółowo zauważone braki i niedo-,¦ „gnięcia, wskazywał na najbardziej istotne elementy techniki. Na czym polegała zasadnicza różnica w stylu fińskim i polskim? Finowie angażowali przy rzucie oszczepem niemal wyłącznie rękę. Siła w ręku decydowała o sile wyrzutu. Nic też dziwnego, że kontuzje ręki mnożyły się wśród fińskich oszczepników na potęgę. Myśmy natomiast rzucali w ten sposób, że przy wyrzucie pracowało całe ciało: nogi, bark, ręka. Osiągaliśmy dzięki temu lepsze rezultaty, ograniczając do minimum możliwość kontuzji ręki. Była to najbardziej ekonomiczna technika rzutu oszczepem. Później złożyłem wizytę w domu Jarvinena. Mieszkanie jego przypominało wyglądem małe muzeum. Pełno w nim było pucharów, medali, dyplomów. Z publikacji prasowych znana jest chyba wszystkim charakterystyczna wieża na stadionie olimpijskim w Helsinkach. Otóż zbudowana ona została dla uczczenia olimpijskiego zwycięstwa Jarvinena i mierzy tyle ile wyniósł jego rzut dający mu złoty medal w Los Angeles (72, 71)". Po pomniku jaki wystawili Finowie j uż za życia Paavo Nurmiemu, ten był drugi, oryginalny - dla oszczepnika. Zygmunt Szelest nie marzył o pomnikach a o pierwszych olimpijskich medalach. Wiosna 1955 roku przyniosła pewne zmiany w szkoleniu. Akademia Wychowania Fizycznego okazała się zbyt ciasna i trzeba było szukać jakiegoś cichego miejsca do treningu. Biegacze zaszyli się w lasach wałczańskich, nad pięknym jeziorem, ale i tam zabrakło miejsc. Wybór padł na Spałę. Oddaję głos Januszowi Sidło: „Po raz pierwszy pojechałem tam z Witoldem Geruttą, aby zorganizować wiosenne zgrupowanie. Właściwie nie wiadomo było od czego zacząć, bo stare boisko w lesie przez lata zarosło trawą. Nie wiadomo było gdzie mieszkać, co jeść. Ale od czego sportowa inicjatywa? Zamieszkaliśmy w domu FWP »Żubr«, przed którym stał przywieziony z Białowieży żubr z brązu. Jedliśmy we wspólnej stołówce, a do uporządkowania stadionu zabraliśmy się od pierwszego dnia. Miotacze mieli najmniejsze kłopoty, bo mogli rzucać na trawie, ale towarzystwo było mieszane z przewagą sprinterów i skoczków. Szybko zadomowiliśmy się w spalskich lasach. Niedaleko od Warszawy (120 km), blisko Łodzi, punkt doskonały. Także okolica nam odpowiadała, chociaż wody Pilicy nie nadawały się do kąpieli. Nie byliśmy jednak wielkimi pływakami, więc wystarczyły łaźnie. Boisko dość szybko zostało doprowadzone do stanu używalności i spędzaliśmy na nim całe dnie. Był to okres poważnego naporu młodzieży lekkoatletycznej. Młodzież ta jednak nie była w niczym podobna do tej, która zaatakowała pozycje Późniejszego »wunderteamu«. Dziewczęta i chłopcy odnosili się do »sta-rych« mistrzów z należnym szacunkiem. Nawet zwycięstwa na boisku nie "poważniały do poufałości, do zarozumialstwa. Nikt nie miał prawa być zarozumiały z powodu wyników sportowych, nikt nie miał prawa niegrzecz- 63 nie odnosić się do kolegów. Pamiętam te czasy dobrze. Byłem jak by n było znanym już w świecie zawodnikiem, mistrzem Europy, a nigdy „•' pozwoliłem sobie na jakąkolwiek niegrzeczność wobec Adamczyka c?l Prywera - weteranów lekkoatletyki. Trenowaliśmy już w grupach specjalistycznych. Naturalnie wiele zaleś ło od trenera specjalisty czy w grupie panował dobry nastrój koleżeński, q, też cicha lub jawna wojna podjazdowa. Nie było jednak wówczas konflji;, tów. Każdy był na dorobku a starzy mistrzowie ustępowali miejsca, gdy jw rzeczywiście znaleźli się godni następcy. W grupie oszczepników atmosfer była idealna. Zgrupowanie w Spale było pierwszym, na którym nie było żelaznej wojskowej dyscypliny. Od razu poczuliśmy się inaczej. Każdy z nas był wystarczająco zdyscyplinowany. Niepotrzebne okazały się także codzienne poranne czy wieczorne capstrzyki z przemówieniami i staniem na baczność, Nastąpił więc od razu wzrost koleżeńskości, spoistości rodzącego sie zespołu. Zaczęliśmy się sami rządzić, powstał samorząd. Zajęć mieliśmy bardzo dużo. Trenowaliśmy codziennie, przeciętnie 4-5 godzin. W niedzielę wypadał zwykle start kontrolny. W czasie wolnym uczyliśmy się (każdy z nas studiował lub pracował zawodowo), czytaliśmy książki, bawili w miejscowej „tawernie". Wieczorami siadaliśmy nad brzegiem Pilicy, słuchając śpiewu i gry na gitarze Tułeckiego i Graba. Kto tam wtedy był w Spale: Szmidt, Baranowski, Goździalski, Kiszka-w sprincie; Bugała, Kotliński w płotkach; Lewandowski w skoku wzwyż; Weinberg, Zdanowicz w trójskoku; Makomaski, Mach na 400 m; Kropi-dłowski, Grabowski w skoku w dal; Piątkowski, Chojnacki w dysku; Adamczyk, Janiszewski w skoku o tyczce, a więc zawodnicy, o których kibice już dawno zapomnieli. A z tej właśnie grupy narodził się późniejszy »wunderteam«. W Spale był zupełnie inny klimat pracy, inny nastrój niż w Wałczu. Myślę, że nie tylko dlatego, że nie było wśród trenerów tak wielkiej indywidualności jak Jan Mulak, ale przede wszystkim dlatego, iż różnorodność konkurencji sprzyjała gromadzeniu się ludzi o różnych temperamentach, odmiennych charakterach. Inni byli pobudliwi sprinterzy, inni ciężko pracujący miotacze. Odrębny styl życia obozowego dyktowała także obecność dziewcząt. Rządził w Spale „boss" Zygmunt Zabierzowski. Kresowiak o dużej fantazji nie był zwolennikiem dyscypliny dla dyscypliny. Stać g" było na luz, ale kiedy trzeba walnął ręką w stół. Antoni Morończyk. człowiek o dużej wiedzy był zwolennikiem bezkonfliktowego rozwiązywania problemów". Zygmunt Szelest nie czuł się najlepiej w Spale. Najchętniej przesiadywał jednak na AWF-ie, gdzie poza treningiem z oszczepnikami miał przecie2 normalne zajęcia ze studentami. Dojeżdżał więc tylko wtedy kiedy musiał 64 sZcza tuż przed okresem startowym i w okresie budowania drugiego i^zytu formy, w drugiej połowie lipca. SZ Isrzyska Olimpijskie w Melbourne przyniosły pierwszy medal reprezen-,ovvi „szkoły Szelesta". Janusz Sidło po zdobyciu tytułu mistrza Europy 1954 roku w Bernie stawał na starcie jako faworyt. Niestety, jeden oanialy rzut Norwega Danielsena odebrał Sidle złoty medal. Z tym nanielsenem to sytuacja ułożyłaby się może inaczej, gdyby PKOl nie skąpił wysłał do Melbourne trzeciego oszczepnika. Andrzej Walczak był wtedy w świetnej formie i regularnie rzucał ponad 75 metrów. Z tym rezultatem wszedłby do ścisłego finału, zabierając miejsce Danielsenowi, który zakwalifikował się tam na ostatniej pozycji. Co by było, gdyby... W każdym razie Sidło zdobył srebrny medal, Jan Kopyto był na piątym miejscu, a wśród kobiet Urszula Figwer na czwartym. Janusz Sidło nie był usatysfakcjonowany tym medalem. Szukał usprawiedliwień, próbując wyimaginowaną winę przenieść na innych. Był rekordzistą świata, mistrzem starego kontynentu, brakowało mu tylko złotego medalu. Sądził, że na przeszkodzie w osiągnięciu tego celu stoi Zygmunt Szelest. - Przy końcu 1957 roku doszło między mną i magistrem Szelestem do konfliktu, który spowodował, że odtąd trenowałem sam - wspomina Janusz Sidło. - Jakie były tego przyczyny? Ułożenie stosunków między zawodnikiem i trenerem nie należy do łatwych. Trener chciałby mieć w swoich rękach zawodnika idealnego, stawia mu więc wysokie wymagania. Czasem te wymagania są zbyt wysokie, jednakowe wobec zawodnika początkującego jak i starszego, bardziej doświadczonego. Jednym słowem konflikt taki rodzi się nie tylko na zasadzie różnicy zdań przy ocenie metod treningowych, ale wypływa po prostu z normalnych stosunków międzyludzkich. Później drogi Sidły i Szelesta krzyżowały się wielokrotnie. Janusz wracał pod opiekę Profesora i odchodził, ale nigdy te stosunki nie były już takie jak dawniej, gdy szli ręka w rękę przez stadiony całego świata. Normalna rzecz. Uczeń uznał, że przewyższył mistrza. Zygmunt Szelest nie miał do niego żalu, a przynajmniej tego nie okazywał. Czasem tylko, kiedy Janusz Sidło wracał na tarczy, mówił ze smutkiem w oczach: - Niestety wszystko to przewidywałem... Janusz Sidło nie był jedynym jego znakomitym zawodnikiem. Oto najlepsi z nich: 1 ¦ Janusz Sidło. Rekordzista świata (83,66 m), dwukrotny mistrz Europy (1954, 1958 r.), wicemistrz olimpijski (Melbourne 1956 r.), czwarte Miejsce w Tokio (1964 r.). Pięć razy startował na igrzyskach olimpijskich. "Jszczepnik, który jako pierwszy na świecie ponad sto razy przekroczył granicę 80 m. 2- Władysław Nikiciuk. Rekordzista świata juniorów (79,12 m). Srebr- - trenerski chleb 65 ny medalista mistrzostw Europy w Budapeszcie (1966 r.), brązowy w Be], gradzie (1962 r.), czwarte miejsce na Igrzyskach w Meksyku (1968 r.). 3. Jan Kopyto. Akademicki wicemistrz świata. Najlepszy jego rezulta. 83,38. Piąte miejsce na Igrzyskach w Melbourne. Ciężka kontuzja stawu barkowego wyeliminowała go z życia sportowego. 4. Józef Głogowski. Najlepszy rezultat 82,42 m. Nie został zakwalifiko. wany, mimo takiego wyniku, do reprezentacji olimpijskiej w 1968 r. 5. Zbigniew Radziwonowicz. Najlepszy wynik 77,73 m. Wielokrotny reprezentant Polski. Siódme miejsce na Igrzyskach Olimpijskich w Rzymie (1960 r.). 6. Andrzej Walczak. Wielokrotny reprezentant Polski. Rekord życiowy 77,31. 7. Witold Krupiński. W ciągu dwóch lat pracy z Szelestem rzucił 77,75 m. 8. Urszula Figwer. Wielokrotna reprezentantka i rekordzistka Polski, Jej najlepszy rezultat - 57,77 m. Czwarte miejsce w Melbourne (1956 r.l piąte w Rzymie (1960 r.), szósta na mistrzostwach Europy w Sztokholmie (1958 r.). 9. Anna Wojtaszek. Reprezentantka Polski na Igrzyska Olimpijskie w Melbourne. Wyszła tam za mąż i pozostała w Australii. Była jednak w stałym kontakcie korespondencyjnym z Zygmuntem Szelestem. Rezultatem 57,40 pobiła w 1957 roku rekord świata. 10. Maria Ciach. Jej najlepszy wynik - 48,89. Na Igrzyskach w Helsinkach (1952 r.) zajęła siódme miejsce, co było najlepszą pozycją uzyskaną przez polskich lekkoatletów na tych Igrzyskach. Mijały lata. Wielu wychowanków Szelesta zostało trenerami. Skorzyński i Radziwonowicz, Paprocki, Iwaniuk, Zajączkowski, zawodniczki Ciach i Figwer - stali się kolegami i koleżankami profesora Szelesta. Jego myśl I treningowa została upowszechniona. Już w 1958 roku dziesiąty wynik w kraju w oszczepie wynosił 69,06 m, trzydziesty - 60,75, a pięćdziesiąty 58,44. Po Igrzyskach Olimpijskich w 1968 roku w Meksyku, gdzie Nikiciuk był czwarty, a Sidło siódmy, profesor Zygmunt Szelest skierował pismo do Polskiego Związku Lekkiej Atletyki i Głównego Komitetu Kultury Fizycznej i Turystyki, prosząc o zwolnienie go z funkcji odpowiedzialnego za szkolenie czołówki polskich oszczepników. Dlaczego rezygnuje, pytałem wówczas „Profesora"? - Nie mogę zrozumieć stanowiska Polskiego Związku Lekkiej Atletyki wobec mnie. Nie chciałbym ronić łez nad sobą. Ale od dłuższego czasu odczuwam jakby komuś zależało, aby przeszkadzać mi w pracy. Moje plany szkoleniowe ulegały zmianie bez mojej wiedzy. Mam na myśli w pierwszym rzędzie kalendarz startów, który przecież jest integralną częścią szkolenia. 66 ¦ Oozwolono mi w roku olimpijskim ani razu wyjechać z zawodnikami na ważne zawody za granicę. Mało tego. Miesiąc przed igrzyskami uniemoż- P • n0 rni kontaktowanie się z Władysławem Nikiciukiem. Nie miałem sy przebywania z nim w tych ostatnich tygodniach w Font Romeu, gdzie S al do dyspozycji tartan (po raz pierwszy na igrzyskach lekkoatleci mieli topić na tartanie), na którym trzeba było zmienić rozbieg. Wspólnie trenerem można było łatwiej rozgryźć wiele trudnych elementów techni-znych. W telewizji widziałem jak Władek nie najlepiej daje sobie radę na rozbiegu. Niestety nie mogłem mu pomóc. Cały czas wyczuwałem nieprzychylny klimat - kontynuował myśl Zygmunt Szelest. - Sprawa Głogowskiego. Oczywiście nie rzucał rewelacyjnie, ale jego forma zwyżkowała. Gwarantowałem nawet na piśmie, że forma Józka przyjdzie później. Ale czy dano mu szansę docierania się w poważnych zawodach? Nie, nie dano mu tylu okazji ile przewidywałem. Dlaczego? Nie umiałem odpowiedzieć dlaczego. Tak samo, jak nie umiałem odpowiedzieć w Meksyku na pytania dziennikarzy, trenerów, działaczy dlaczego nie ma w wiosce olimpijskiej jednego z najlepszych fachowców w tej dziedzinie na świecie. Człowieka, którego zapraszano na zagraniczne sympozja, którego podręcznik o technice rzutu oszczepem tłumaczony był na wiele języków, a nakręcony na treningu film szkoleniowy stał się nieocenioną pomocą w prowadzeniu zajęć dla wielu trenerów na świecie. Czy było to przeoczenie, głupota czy zemsta, dla której brak zupełnie motywów? Nie był to niestety kres upokorzeń, jakie zafundowano staremu, zasłużonemu Profesorowi. Na bankiet organizowany przez PZLA z okazji setnego rzutu Janusza Sidło ponad 80 metrów także nie został zaproszony. Nie byłem na bankiecie, więc nie wiem czy został spełniony toast za zdrowie Zygmunta Szelesta. Nie wiem, czy kiedykolwiek później został spełniony... „Jancsi Bacsi" „Najlepszy okres swojego życia spędziłem w Polsce. Tu woju teod trenerska zdała najlepiej egzamin, tutaj właśnie osiągnąłem najwięksg sukcesy mego życia - triumfy polskich szablistów - moich wychowani ków. Moja dawna szkoła jest wciąż najbardziej nowoczesną szkokł w szermierce. Polega na wpojeniu młodzieży szybkości akcji na plansn I a nawet akrobatyki, rzutów (fleszy), szkolenia refleksów. Moja szio/al pociąga młodzież, gdyż nie jest tak nudna jak klasyczna. Ma jednał I wielu przeciwników... Nigdzie nie spotkałem się z tak wspaniałymi chłopcami, nigdzie nie miałem tak doskonałych warunków do pracjl i nie widziałem tak świetnej atmosfery..." (Janos Kevey)\ B )yło to w 1958 roku w Filadelfii, po szermierczych mistrzostwach świata. Ledwie na horyzoncie zniknęły brzegi Labradoru na I Transatlantyku MS „Batory", prującym fale w kierunku Europy rozpętała się burza. Morze było spokojne, ale umysły młodych polskich szablistów wzburzone. Przymusowe od dłuższego czasu przebywanie ze sobą, na zamkniętym terenie, ludzi obciążających trenera za nieskuteczne i przestarzałe metody treningowe doprowadziło do wybuchu. Zawodnicy od dawna krytykowali trenera. Krytyka nigdy jednak nie miała tak otwartego charakteru. Nie potrafili dotąd zaatakować Keveya wprost. Zbyt wiele mu zawdzięczali, sporo ich łączyło. Korzystali jednak często z cichego poparcia działaczy, brali siły do walki podjazdowe] z niezadowolenia innych trenerów, których wkładu pracy trener szablistów podobno nie doceniał. Komentator „Sportowca" Jerzy Jabrzemski stwierdził po mistrzostwach w Filadelfii: - Dziś musimy płacić za dwa lata sporów i targów między naszym' działaczami, którym początkowe postępy zbyt szybko uderzyły do głów Obecnie widzimy najlepiej jak odbija się na planszy podjazdowa walka. jaką toczyli niektórzy działacze z trenerem Keveyem, wciągając do niej także i zawodników... Wojciech Zabłocki, mistrz świata juniorów, srebrny medalista w klasyft' 68 kac.1i drużynowej Igrzysk Olimpijskich w Melbourne w 1956 roku, zawod-który zawsze otwarcie prezentował swoje poglądy tuż po powrocie '" Filadelfii napisał artykuł pt.: „Dlaczego nie zdobyliśmy mistrzostwa Lata". Oto jego fragmenty: _ Kevey chce tłumaczyć porażkę na mistrzostwach świata w Filadelfii akjem kondycji u nas. Proszę zauważyć, że przed wyjazdem trenowaliśmy Cetniewie półtora miesiąca, że odpowiedzialnym za przygotowanie do mistrzostw świata jest trener Kevey..." Janos Kevey w okresie narastających konfliktów między zawodnikami, trenerami i działaczami wystosował przed mistrzostwami świata w USA wobec władz sportowych ultimatum: _ Muszę mieć całkowitą swobodę w szkoleniu, pełne zabezpieczenie sześciotygodniowego obozu w ośrodku nadmorskim w Cetniewie. Gwarantuję złoty medal w szabli... Nie będę zapewniał, że taką zgodę uzyskał. Ale atmosfera na obozie w Cetniewie nie była dobra. Zawodnicy od dawna mieli dość długotrwałych zgrupowań, oderwania od życia prywatnego, studiów, pracy. Janos Kevey chciał jednak, tak jak dawniej, mieć ich do własnej dyspozycji, chciał „cudowne dzieci" mieć dla siebie... Liczył na sukcesy pod warunkiem jeśli: „trenować, trenować i słuchać stary Kevey..." Ale „cudowne dzieci" - to panowie pod wąsem, ojcowie dzieciom, rębajły, znane na planszach całego świata. Janos Kevey nie dostrzegał przemijającego czasu. Sam był królem życia, wspaniałym kompanem od szabli i szklanki, ulubieńcem kobiet. Chciał tak jak dawniej od rana do nocy ćwiczyć swoje flesze, które zaprowadziły jego wychowanków na najwyższe szczyty szermierczego wtajemniczenia. Teoria Keveya okazała się chyba zbyt jednostronna. Swoją szkołę oparł na szybkości i refleksie. Ponieważ podstawowe akcje można było opanować przez długie godziny treningu, a szybkość jak wiadomo - to cecha wrodzona temperamentu i nie dawała się „wyrobić", zajął się więc ćwiczeniem refleksu. Tymczasem było oczywiste, że są dni, gdy ma się wspaniały refleks i takie, gdy rusza się jak przysłowiowa mucha w smole. Nie ma człowieka, który reaguje prawidłowo na wszystkie bodźce przez dwadzieścia cztery godziny. Kevey szukał jednak metody na wyzwolenie o każdej porze dnia błyskawicznych akcji. W 1956 roku wymyślił teorię, która miała dać rewelacyjne skutki. Była to ;»teoria refleksów". Wstawał więc skoro świt, robił zawodnikom pobudkę ~ nie dając nawet szansy na „rozczmuchanie" - aplikował ćwiczenia na etleks. „Cudowne dzieci" nie reagowały jeszcze buntem na ten sposób •udzenia, ale internacjonałowie, którzy poznali smak chleba szermierczych 69 plansz, budzili się z zarzewiem buntu w sercach. Kevey zdał sobie w pewnym momencie sprawę z nieskuteczności swoich metod, ale przypuszczał, że jeśli natychmiast ustąpi - straci autorytet. Walką o utrzymanie autorytetu można nazwać tamto zgrupowanie przed mistrzostwami w Filadelfii. To były zmagania nie tylko o wyniki na mistrzostwach, ale także pojedynek pod hasłem: „kto kogo". Medale na mistrzostwach świata, dowodząc słuszności metody treningowej - dawały Keveyowi argument do ręki, brak sukcesów zaś - zmuszał władze związku do wyciągnięcia konsekwencji. Ponieważ starał się co pewien czas wprowadzać do swojej szkoły elementy uatrakcyjniające, wyprowadzał swoich uczniów na szeroką plażę w Cetniewie i tam od rana do wieczora ćwiczył te swoje flesze. Nogi grzęzły w morskim piasku, zimny wiatr siekł po oczach, a „Jancsi Bacsi" (czyli „Wujek Janek") co chwila zachęcał do nowej akcji. Nie był dobrym psychologiem. Nie widział rosnącej w szablistach niechęci. Nie zdawał sobie sprawy, że trening nawet doskonale prowadzony nie przyniesie rezultatu, jeśli zawodnicy nie są przekonani o jego skuteczności. A szabliści byli pewni, że te metody nie rozwijają ich umiejętności, nie przybliżają do poziomu mistrzów. Po zgrupowaniu w Cetniewie Kevey był w świetnym nastroju, nie dostrzegając gromadzących się chmur: - Takie grzeczne chłopaki. Chyba mi lat ubyło... Doświadczeni sportowcy zdają sobie sprawę jak wielką rolę w końcowym sukcesie odgrywa przekonanie o realnych możliwościach uzyskania zwycięstwa. Warto zacytować tutaj słowa znakomitej radzieckiej gimnasty-czki Ludmiły Turiszczewej, która stwierdziła, że: - Bezgraniczna wiara w zwycięstwo jest równie ważna jak umiejętności... Janos Kevey nie potrafił podczas zgrupowania w Cetniewie wpoić w zawodników wiary w zwycięstwo. Lecz nie zdawał sobie z tego sprawy i podczas gorących dyskusji na „Batorym" oskarżał zawodników o niemoralne prowadzenie się, o brak chęci do treningu, zaciekle broniąc swoich metod szkoleniowych. Psychologia sportu zna takie sytuacje, w których duże obciążenia emocjonalne występujące w czasie treningu mogą wywołać zmęczenie psychiczne. Przy czym zmęczenie to nakłada się przeważnie na zmęczenie fizyczne. Trener Kevey nie wiedział, że zmęczenie fizyczne występuje znacznie później i utrzymuje się przez kilka dni. Typowe objawy zmęczenia psychicznego manifestują się przez spadek koncentracji uwagi, przygnębienie, wrażliwość, opryskliwość, a także nadmierny krytycyzm. Zmęczenie psychiczne prowadzi na ogół do uczucia nudy i utraty entuzjazmu. Trening prowadzony w takich warunkach niszczy wolę i chęć doskonalenia się- 70 Szermierz poddany tego rodzaju odczuciu wykonuje ćwiczenia mechanicznie, staJe ^C pasywny. Mimo dużych obciążeń, a takie właśnie zastosował Janos Kevey w Cetniewie - zawodnik nie robi postępów. Zmęczeni, przede wszystkim psychicznie, a nie - jak twierdził Kevey -nie przygotowani fizycznie, polscy szabliści powrócili z Filadelfii z brązowym medalem w klasyfikacji drużynowej i brązowym medalem w klasyfikacji indywidualnej zawodnika spoza grupy Keveya - Twardokensa. Trudno te rezultaty uznać za klęskę, ale ambicje szablistów sięgały wyżej. Po powrocie każdy ze ..szkoły Keveya" napisał do Głównego Komitetu Kultury Fizycznej i Turystyki list odmawiający współpracy z węgierskim trenerem. Polski Związek Szermierczy próbował znaleźć jakieś salomonowe rozwiązanie, nie unikając jednak słów krytycznych. Obecny na Walnym Zjeździe Janos Kevey, kiedy zasłużony szermierz, trener i działacz dr Pappe stwierdził, że czołówka szablowa drepcze w miejscu, gdyż major Kevey trwa zbyt scholastycznie przy swoim systemie, ostentacyjnie opuścił salę obrad... Wkrótce potem wyjechał do Włoch, kończąc swój ponad dwunastoletni pobyt w Polsce. Kampania prasowa i działania organizacyjne poprzedzające zjazd prowadzone były od dłuższego czasu. Oto fragment jednego z artykułów oddających ton prasy sportowej: „Pięć lat minęło od mistrzostwa świata juniorów Wojciecha Zabłockiego, 3 lata od srebrnego medalu olimpijskiego. »Cudowne dzieci« wyrosły z lat niemowlęcych. Ale obok zagadnienia autorytetu trenera, trzeba widzieć i wzrost autorytetu zawodników. Szermierze powiedzieli, że dadzą sobie radę bez Keveya. Nie można ich do tego zmuszać..." Wojciech Zabłocki wiele lat później napisze w swojej książce „Szablą i piórkiem" takie zdanie: - Mógł się Kevey kłócić sto lat z działaczami i trenerami i wszystko byłoby w porządku tak długo, jak długo trzymał sztamę z nami... W tej samej książce stwierdził, że zabrzmi to może paradoksalnie, ale gdyby Kevey nie został odsunięty od szkolenia szablistów i nie wyjechał z Polski, szermierze nie zdobyliby w 1959 roku mistrzostwa świata w szabli »w jaskini lwa" - Budapeszcie. Janos Kevey urodził się w 1907 roku w Budapeszcie. Był dobrym szermierzem, ale nie zaliczał się do węgierskiej czołówki. Wypatrzył go któryś z naszych szkoleniowców i już przed wojną ściągnął do Polski, początkowo jako sparringpartnera, a później trenera. Zasługi miał duże, skoro otrzymał wysokie odznaczenie „Polonia Restituta", którego miniaturkę z dumą nosił w klapie marynarki. Po klęsce wrześniowej w 1939 r. prowadził w Budapeszcie dla Polaków dom otwarty. Pomagał polskim oficerom, którzy przekraczali granicę zgierską w ich dalszej drodze na zachód. Po wojennych perypetiach, po 71 wojennych przygodach bawiący w Budapeszcie wysłannik Polskiego Związku Szermierczego namówił Keveya do przyjazdu do Polski. Co tam namówił. Wysoki, przystojny, szpakowaty major Kevey rwał się do przyjazdu do Polski. Kochał nasz kraj i jego najpiękniejsze obywatelki. Nie będę niedyskretny, jeśli powiem, iż nie bez wzajemności. Janos Kevey mówił w Polsce początkowo po niemiecku, a później językiem - jak trafnie określili szabliści - „keveyowskim". Był początkowo trenerem objazdowym, szkoląc zawodników zgromadzonych w ośrodkach Katowic, Krakowa i Warszawy. Ostatecznie osiadł w Warszawie, gdzie władze sportowe stworzyły mu najlepsze warunki treningowe. Trafił na uzdolnioną młodzież, której powtarzał przy każdej okazji: - Nauczcie się tylko niewielu prostych akcji, ale wykonujcie je tak szybko i w takim tempie, by przeciwnik nie zdążył się obronić. Nikt z trenerów w Polsce, a także chyba na świecie nie potrafił doprowadzić zawodników tak szybko do światowej czołówki jak Kevey. Jego szkoła pozwalała wykorzystać w sposób maksymalny refleks i szybkość. Nasi szermierze dysponowali szybkością, mieli refleks i chcieli wygrywać. Kevey odrzucił klasyczne formuły szkoleniowe, wprowadzając w to miejsce kilka wymyślonych przez siebie ćwiczeń i konwencjonalnych ruchów. Wojciech Zabłocki, jeden z najlepszych reprezentantów tej szkoły, w wiele lat później napisał: - Początkowo Kevey myślał, że uda mu się tak dobrze wyszkolić refleks i szybkość swoich uczniów, że całą szermierkę można będzie oprzeć na kilku najprostszych, doprowadzonych do perfekcji elementach. Teoretycznie miał rację. Już dwie kombinacje ataku: prosty atak na głowę i atak zwodem, głowa - bok mogą wystarczyć do pokonania najgroźniejszego przeciwnika, bo przy idealnym wykonaniu akcje te zawsze powinny trafiać. Niestety idealne wykonanie nauczonych ćwiczeń bardzo rzadko zdarza się w walce i praktyka wykazała co innego: odnosiliśmy wprawdzie zwycięstwa nad najlepszymi, a jednocześnie przegrywaliśmy ze słabszymi. Nie mieliśmy takiej kondycji fizycznej, żeby walczyć z maksymalną szybkością i czatować na tempo przez cały czas trwania turnieju. Widząc to, Kevey zaczął rozbudowywać zakres ćwiczeń. Zasadniczy kościec teorii jednak pozostał. Był jej wierny do końca. Trudno się zresztą temu dziwić, gdyż przyniosła ona polskiej szabli niezaprzeczalne sukcesy. Na dorobek węgierskiego fechtmistrza patrzymy dziś z perspektywy lat niestety bardziej pod kątem końcowych konfliktów niż rzetelnej oceny jego rzeczywistego wkładu pracy. A przecież był on niezaprzeczalny. Na Igrzyskach Olimpijskich w 1952 roku nie było jeszcze sukcesów. Ale już w 1953 roku Wojtek Zabłocki został mistrzem świata juniorów, a wśród seniorów zdobył brązowy medal. W 1954 roku „cudowne dzieci" wywalczyły drużynowe wicemistrzostwo świata w szabli. Tego samego roku 72 szabliści zostali po wspaniałych walkach na planszy Budapesztu akademickimi mistrzami świata. Wicemistrzostwo olimpijskie w Melbourne zamknęło pewien okres w historii szermierki, a także w pracy Janosa Keveya z szablistami. Zaczęły narastać konflikty, które zwykle pojawiają się w sporcie wówczas, gdy w grę wchodzi autorstwo sukcesów. Oskarżano go 0 to, że sam zbierał laury, chociaż nie tylko on trenował zawodników. Co prawda przy lada okazji podkreślał, że jego koncepcja szkoleniowa i metody treningu stoją wyżej niż stosowane przez innych trenerów czym wywoływał - jak to się mówi - „złą krew", ale miał rację. Działacze także mieli pretensję, że ich wkład w osiągnięcia szablistów był mało eksponowany. Janos Kevey robił bowiem wrażenie, że działacze nie są mu potrzebni. Sam załatwiał wszystkie, nawet najdrobniejsze sprawy zawodników. Potrafił omijając Związek dojść do niejednego dobrze urządzonego gabinetu i wyjść stamtąd w pełni usatysfakcjonowany. Nic też dziwnego, że wśród szablistów mówiło się: ,,Kevey to załatwi" a nie „Związek to załatwi". Bohdan Tomaszewski miał swoje zdanie na temat oceny działalności Keveya, gdy rozgorzała burza wokół jego odejścia. - My także umieliśmy się kłócić - niestety z Keveyem - pisał Tomaszewski - jeśli tak można określić narastające nieporozumienia pomiędzy niektórymi działaczami szermierki a węgierskim przybyszem. Zaczęto go podgryzać i zarzucać mu, że kostnieje w swych metodach treningowych, trenuje jednostronnie, a poza tym jest za twardy i apodyktyczny... Bronił się namiętnie i odpierał zarzuty, ale okazał się złym dyplomatą. Jego argumentacja powiększała jedynie grono nieprzychylnych. Nie patyczkował się, walił prosto z mostu. Niektórzy jego sławni już wychowankowie dość anemicznie wzięli w obronę swego trenera, inni zaś czasem nawet odwracali się od niego. Rozpływał się młodzieńczy zapał, niejednemu już nie podobał się forsowny trening. - Flesze, flesze! On rzeczywiście stale tylko o tym. ...Kto był wtedy winien? - Cóż, spór dotyczy wydarzeń odległych. Kto? -Czy raczej co? A może nasze przywary, skłonność do rozróbek z zawiści? Janos Kevey, tak jak wielu trenerów, padł ofiarą swoich wychowanków. Bardziej precyzyjnie określając ten rodzaj konfliktu - padł ofiarą swojej pasji. O ile bowiem dla Keveya - szermierka była wszystkim na świecie. o tyle wyrośnięte „cudowne dzieci" miały już inny stosunek do życia. Kevey uważał, że „privat-kariera" powinna być drugorzędna. Jego nie obchodziły studia, żony, dzieci, rodzina. Dla niego istniała tylko szermierka i wszystko to co jej służy. Od dzieci, od chłopców można było przez dłuższy nawet czas wymagać całkowitego podporządkowania się reżimowi treningowemu. Dla dorosłych ludzi świadomych celów życiowych, ku którym zmierzają - nie Dyło to takie proste. Brak zrozumienia tej różnicy był, moim zdaniem, zasadniczym źródłem powstałego konfliktu. Janos Kevey przeżył głęboko banicję, na którą skazali go jego wycho- 73 wankowie i działacze. Ale potrafił zachować twarz. Wojciech ZabłoC|J przytoczył kiedyś rozmowę, jaką odbył w 1960 roku w Turynie z majorem Keveyem: - Wykończyliście mnie - stwierdził smutno Kevey. - Majorze - łyknąłem haust wina - musieliśmy wtedy pana wykończyć - A dlaczego - zainteresował się, ciągnąc makaron. - Bo gdybyśmy pana wtedy nie wykończyli - otarłem ręce serwetką-to I pan by nas wykończył. - Masz rację Wojtek - sapnął Kevey - nie mam o to do was pretensji. I Myślę, że większym jeszcze ciosem, niż votum nieufności jakie mu postawili wówczas jego wychowankowie, był fakt zdrady ojczyzny przez jego najukochańszego z „cudownych dzieci" - Jerzego Pawłowskiego. Nie oszczędzono „Jancsi Bacsi" niczego. A mimo to ciągle tęskni za swoją drugą ojczyzną... Los, który spotkał Janosa Keveya nie był wyjątkowy. W naszym sporcie mieliśmy i mamy trenerów, którzy wyprzedzali epokę, dzięki którym reprezentanci naszego kraju potrafili, wykorzystując swoje talenty, sięgać po najwyższe sportowe zaszczyty. Niestety, nie potrafimy obiektywnie ocenić tego wkładu pracy, nie potrafimy uszanować dorobku, nie chcemy uznać często niepowtarzalnej osobowości człowieka. Kim jest trener? Dla działaczy - płatnym pracownikiem Związku. Dla zawodników - początkowo nauczycielem, później doradcą, wreszcie niepotrzebnym kontrolerem, roszczącym sobie prawa do egzekwowania wymagań. W sporcie przemijają ludzie, zmieniają się szkoleniowe idee. Nie ulegają niestety zmianie tylko stosunki międzyludzkie. Człowiek pracy „Na początku powiedziałem chłopcom, że będziemy pracowali ciężko i dużo, ale na pewno sięgniemy po największe sukcesy, ponieważ stać nas na to. Uprzedziłem, że podstawą naszej pracy będzie żelazna, ale świadoma dyscyplina, że na treningu i podczas meczu tylko ja mam rację. Dyskutować możemy do woli po treningach. Powiedziałem, kto się nie czuje na siłach podołać tym obowiązkom, niech powie teraz i od razu zrezygnuje, potem będzie to niemożliwe, a niezdyscyplinowanych będzie czekała kara. Wszyscy się zgodzili i potem tak już było co roku". (Hubert Wagner) ^iościniak! To był gracz. Jak on cudownie wyłapywał piłki z pola, z jakim mistrzostwem je rozdzielał. Był nie tylko genialnym wykonawcą, ale także niepowtarzalnym konstruktorem akcji ofensywnych. Nikt z fachowców obserwujących mistrzostwa świata w siatkówce w 1974 roku w Meksyku nie miał wątpliwości kto jest największym zawodnikiem tego championatu. To uznanie Stanisławowi Gościniakowi całkowicie się należało. Hubert Wagner doceniał klasę Gościniaka. Jeszcze nie tak dawno, w tym samym Meksyku ramię w ramię walczyli o olimpijski medal, razem przeżywając gorycz nie spełnionych nadziei. Cieszył się, że to co nie udało się jemu, stało się udziałem Gościniaka - pełna satysfakcja z osiągnięcia sportowych wyżyn. Po mistrzostwach świata Staszek Gościniak poprosił o zwolnienie z kadry. Jak twierdził, nie czuł się na siłach, by kontynuować karierę zawodniczą na tak wysokim poziomie. Wagner był niemile zaskoczony tą decyzją. Po mistrzostwach świata w Meksyku cała drużyna jednogłośnie opowiedziała się, mimo wielu ataków z różnych stron na trenera i jego metody szkoleniowe, że zostają 1 tworzyć będą zgraną „pakę" do Igrzysk Olimpijskich w Montrealu. Gościniak złamał ,,gentlemen's agreement". Wagner początkowo przeszedł nad tym do porządku dziennego, chociaż bolała go nielojalność kolegi 'zawodnika. I może nie byłoby sprawy Gościniaka, gdyby nie wiadomość, Która ukazała się w gazecie amerykańskiej: 75 „Stanisław Gościniak - najlepszy siatkarz mistrzostw świata w Meksyk w amerykańskiej drużynie zawodowej..." Hubert Wagner „oszalał". Uznał decyzję Gościniaka nie tylko za zdradę ale określił ten krok jako „nóż wbity w plecy" jemu i zawodnikom, jako wyprzedaż nadziei, ambicji, celów, do których z takim ogromnym naklg. dem pracy wspólnie dążyli. Zażądał od Związku podjęcia decyzji ukarania I najlepszego siatkarza świata bezwarunkową, dożywotnią dyskwalifikacja I za przekroczenie przepisów o amatorstwie. Oburzeni byli także inni I zawodnicy, którzy mieli wiele podobnych propozycji podpisania kontrak- I tów na grę w zagranicznych zespołach, a mimo to pozostali w reprezentacji. I No i zaczęło się. Wzburzona przez prasę sportową opinia publiczna stanęła w obronie Gościniaka, potępiając megalomanię i drakońskie metody Wagnera. Związek, nie mający dotąd doświadczeń w odróżnianiu amatora od zawodowca, naciskany przez stanowcze żądanie Wagnera podjął, aczkolwiek niechętnie, działania w kierunku ustalenia czy rzeczywiście Gościniak przekroczył przepisy dotyczące statusu amatora. Sprawa ciągnęła się parę miesięcy, ale wreszcie stanęło na wniosku Wagnera. - Ten Wagner to samobójca - twierdzili zagorzali oponenci trenerskich i wychowawczych metod trenera kadry siatkarzy. - Pozbawia się najlepsze- I go zawodnika z drużyny. Z kim on chce jechać na Igrzyska? Hubert Wagner nie miał zamiaru zaglądać Gościniakowi do kieszeni ani przeliczać zarobionych przez niego dolarów. Wychodził jednak z założenia, że brak zdecydowanej reakcji z jego strony może doprowadzić do rozbicia drużyny, że przykład Gościniaka może okazać się zaraźliwy i cała praca pójdzie na marne. Późniejsze apele o „łaskę" dla Gościniaka skwitował jednoznacznie: - Nigdy nie mam zwyczaju zmieniać zdania... Z perspektywy lat sądzę, że w sprawie Gościniaka wiele było zacietrzewienia. Zwłaszcza że Wagner nie ukrywał faktu, iż nie widział dla niego miejsca w pierwszej szóstce. Chodziło więc przede wszystkim o zastosowanie swego rodzaju terroru psychicznego wobec tych, którym mogłaby zaświtać w głowie myśl pójścia w jego ślady. Biorę pod uwagę i taką możliwość, że dla Wagnera był to dobry pretekst, by wstrząsnąć zespołem, który poczuł się tak doskonały, niedościgły, że jakąkolwiek dalszą intensyfikację pracy treningowej uznał za całkowicie zbędną. Nie wiem czy przydomek „Kat" jakim obdarzono Wagnera bardziej zawdzięczał reżimowi treningowemu, który wprowadził, czy metodom wychowawczym, które stosował. W każdym razie i na jedną, i na drugą tezę powierzchownym obserwatorom dostarczał niemal codziennie wielu dowodów. Ot choćby sprawa Czaji. Z tym młodym utalentowanym zawodnikiem Hubert Wagner wiązał duże nadzieje. Miał dla niego zarezerwowane 76 miejsce w pierwszej szóstce. Pod jednym warunkiem: musiał zmienić barwy n_ligowego zespołu na zespól I-ligowy. To oczywisty wymóg szkoleniowy. Czaja z wielkimi oporami przenosił się z Częstochowy do „Hutnika" M0wa Huta, mimo że transfer był korzystny dla zawodnika i obu klubów. fja pierwszy mecz Czaji w barwach „Hutnika" przyjechał także Wagner, by zobaczyć jak jego podopieczny aklimatyzuje się w nowym zespole. Czaja nie zagrał jednak w „Hutniku". W przeddzień meczu postawił władzom klubu warunek: wyjdzie na boisko, jeśli działacze „załatwią" mu na uczelni zaległe egzaminy. Żadne perswazje nie odnosiły skutku. Nawet rozmowa Wagnera, o którą poprosili działacze również nie przyniosła zmiany decyzji. „Kat" wyciągnął topór! Roczna, bezwzględna dyskwalifikacja dla Czaji i skreślenie z kadry narodowej. Wagner rozumował prawidłowo: - Nie mogę mieć w kadrze zawodnika, którego stać na takie „numery". A kto mi da gwarancję, że nie wyjdzie z podobnym szantażem na Igrzyskach? Opinia publiczna podzieliła się na dwa obozy. Mniej poinformowani „wieszali psy" na Wagnerze, ci doinformowani próbowali, aczkolwiek nieśmiało, bronić trenera. Mit tyrana rósł. - Ludzie opowiadają o mojej grupie niestworzone rzeczy. Że jest reżim, że chłopaki chodzą jak automaty, że wymagam niesamowitej dyscypliny w sprawach pozasportowych. Ano wymagam...-tak mówił Wagner w 1975 roku. - Jeśli rygorystycznie wymagam punktualności, to znaczy, że widzę w tym głębszy sens. Jeśli zawodnik leży na wyrku i spóźnia się, to jaką ja mam gwarancję, że wykaże się precyzją i dyscypliną w meczu, podczas stresu, zmęczenia, wysiłku? Żadnej... - tak mówił Wagner w 1984 roku. W styczniu 1977 roku, pół roku po Igrzyskach Olimpijskich w Montrealu, podczas których polscy siatkarze zdobyli mistrzostwo olimpijskie, Polska Telewizja emitowała reportaż W. Rutkiewicza pt. „Kat". Był to reportaż ukazujący katorżniczą pracę, jaką aplikował Hubert Wagner swoim podopiecznym podczas wielogodzinnych zajęć szkoleniowych na zgrupowaniu poprzedzającym wyjazd do Kanady. Wydźwięk tego filmu był jednoznaczny i niestety bardzo uproszczony: trzeba być „katem", żeby swoje ofiary zmusić do maksymalnego wysiłku, trzeba być posłusznym trybem w maszynie, by osiągnąć sukces. Powstał obraz niemal sadysty, który dla zaspokojenia swoich ambicji, przekraczających, jak mówiono, możliwości i jego i ludzi, których mu nieopatrznie powierzono, świadomie zabija wszystkie humanistyczne wartości sportu. Esteci wystąpili w obronie piękna sportu obrońcy praw człowieka podnieśli larum, gdy okazało się, że jedynym prawodawcą jest "Kat". 77 Po emisji TV zorganizowano dyskusję z odpowiednio dobranymi eksner I tami, którzy ani przez chwilę nie próbowali polemizować z metodami prac Wagnera. Ba, nie mieli oni nawet wątpliwości. Bowiem ci, którzy je miel, do studia nie przyszli. Wagner jednak konsekwentnie dążył do osiągnięcia wszystkich celów które postawił przed zawodnikami. Powiedział im: -jesteście świetni, aje' możecie być najlepsi. Czy nie warto wobec tego podporządkować temu celowi wszystkiego, nawet życia osobistego, zawodowego? - Nikt nie wie jaką cenę zapłacą za to wypalanie się - mówił Wagner po kolejnym meczu, w którym „wypruli z siebie flaki". Tymczasem wiadomo jednak, że w swojej dziedzinie osiągnęli szczyty, są wybitni, wyjątkowi, Pytam: ilu jest ludzi naprawdę wybitnych w swojej dziedzinie i czy nie warto zapłacić za to każdej ceny? Odpowiedzi udzielili przez nikogo nie zmuszani, sami zawodnicy, godząc się na ciężką, czasem przekraczającą ludzkie możliwości pracę. Sam Wagner chciał być wybitnym zawodnikiem. Należał do czołówki „rozgrywających" w kraju w latach 1968-1972. Wyszedł ze sławnej szkoły wspaniałego mistrza - Zygmunta Krausa, który wpajał siatkarzom kilku pokoleń, które przeszły przez bielańskie sale treningowe, że tylko pełne zaangażowanie, solidna i systematyczna praca może przynieść wyniki. Te nauki Wagner wziął sobie głęboko do serca. Z tej samej szkoły wyszedł także jego starszy kolega - Tadeusz Szlagor. Świetny siatkarz, dobry fachowiec. Od Zygmunta Krausa przejął jednak także inne cechy. Był tak jak on dobry, koleżeński, ale równocześnie miękki. Kiedy został trenerem kadry, jednej z najlepszych w historii polskiej siatkówki, nie potrafił wykorzystać jej ogromnych możliwości właśnie na skutek braku twardości i zdecydowania w działaniu. Hubert Wagner wiedział dlaczego siatkarze przegrali na Igrzyskach w Meksyku. Wiedział dlaczego wrócili bez medalu, chociaż ten pierwszy medal był tuż, tuż, w zasięgu ich możliwości. Stało się tak dlatego, że Szlagor nie potrafił zmobilizować tych najlepszych do pracy. A ci, którzy grali w siatkówkę na najwyższym poziomie dobrze wiedzą co to znaczy, gdy lider psuje łatwe piłki. Wówczas drużyna „płynie", oddając bez walki punkt po punkcie i nic nie jest w stanie jej uratować. - Już wtedy zdawałem sobie sprawę, że prawdziwe koleżeństwo w zespole polega nie na wzajemnym poklepywaniu i robieniu dobrego wrażenia na zewnątrz, ale na codziennej żmudnej pracy - powiedział później Wagner o udziale siatkarzy w turnieju olimpijskim w Meksyku. Pobyt w kadrze wykorzystywał na baczną obserwację nie tylko stosowanych przez trenera metod szkoleniowych, ale również stosunków międzyludzkich, które w grach zespołowych mają często decydujące znaczenie. Już 78 wówczas czynił obserwacje z myślą o późniejszym ich wykorzystaniu zaWodzie trenerskim: _ po kilku latach pobytu w kadrze zacząłem analizować przyczyny wielu konfliktow - pisa! kiedyś Wagner we wspomnieniach przeznaczonych dla japońskich czytelników. - Uważam, że w każdym zespole ludzkim są one nieuniknione, a nawet potrzebne, bowiem wyzwalają uśpioną do tego czasu energię i ambicję. Najgorsze zło robią sprawy drobne oraz niedomówienia, o których wszyscy wiedzą, ale nikt nikomu nie mówi w oczy, oczywiście w obecności osób zainteresowanych. Konflikty te drążą zespół w zupełnie niewidzialny dla postronnych obserwatorów sposób, aż doprowadzają do katastrofy. Takie konflikty drążyły zespół po Igrzyskach Olimpijskich w Meksyku w 1968 roku, a wybuchły po kolejnym nieudanym starcie podczas mistrzostw Europy w 1971 roku. Hubert Wagner nie chciał dalej milczeć. Poddał ostrej krytyce nie tylko sposób prowadzenia zespołu przez trenera kadry Tadeusza Szlagora, ale zaatakował również swoich kolegów z reprezentacji, wychodząc z założenia, że jako kapitan drużyny jest odpowiedzialny za ich stosunek do pracy. Nie znosił pozorowanych treningów. Sam nie oszczędzał się i wymagał tego od innych. Miał świadomość faktu, że końcowy rezultat jest wypadkową działań całego zespołu. Jeśli nie było efektów znaczyło to, że wektory działające na wypadkową nie były równe. Tej walki nie mógł oczywiście wygrać. Mimo wysokiej formy i w dalszym ciągu niepodważalnej pozycji rozgrywającego, nie został powołany do kadry olimpijskiej i na Igrzyska do Monachium w 1972 roku nie pojechał. Trener Szlagor tak skomentował ten fakt: - Jego wielka ambicja, pasja, waleczność - cechy wartościowe i nie często w tym wymiarze spotykane -gdy nie znajdują ujścia na boisku, obracają się przeciwko niemu. Trener Szlagor wychodził z podobnego założenia, jak parę lat później sam Hubert Wagner, który także prawo do krytyki rezerwował wyłącznie dla siebie. Ba, ale Szlagor nie zdobył ani mistrzostwa świata, ani nawet medalowej pozycji na igrzyskach. Klęska siatkarzy na Igrzyskach Olimpijskich w Monachium przesądziła o zmianie trenera kadry, a także błyskawicznej karierze jego oponenta. Działacze Związku zainteresowali się „pyskaczem", który krytykował może zbyt brutalnie, ale z dużą znajomością tematu. Nie chcieli jednak ryzykować zbyt wiele i oferowali Wagnerowi stanowisko trenera kadry juniorów. Wagner, który twierdzi, że nie jest skromny i skromnych nie lubi uważał, że stać go na więcej. Po kilku dniach otrzymał propozycję prowadzenia kadry narodowej pod nadzorem doświadczonego trenera-koordy-uatora. Nie muszę wyjaśniać, dlaczego nie przyjął i tej propozycji. 79 W kilka dni później został samodzielnym trenerem kadry narodów w siatkówce. Co zdecydowało, że oddano tak poważną funkcję młodeJ trenerowi (ur. 1941 r.), który był jeszcze czynnie uprawiającym sn0ri zawodnikiem? Z pewnością nie tylko fachowe przygotowanie Wagnera. T bywa często ostatni argument. Pierwszym był fakt, że nikt nie chciał wzja-odpowiedzialności za drużynę, która od lat nie mogła potwierdzić swoich kwalifikacji na dużej imprezie międzynarodowej. Drugim, że reprezentacje trzeba było powierzyć komuś nowemu, odznaczającemu się innymi cechami charakteru i innym sposobem myślenia niż dotychczasowy opiekun kadry I wreszcie argument bardzo prozaiczny: żaden „dobrze okopany" trener klubowy nie zamieni łatwo ciepłej posadki „górnika", „hutnika" czy „metalowca" na państwową posadę trenera kadry. Decyzja Związku była co prawda jednomyślna, ale przez kraj przeszła gorąca fala protestów. Rokosz zawiązał Edward Skorek, kolega Wagnera z reprezentacji, który wraz z trzema zawodnikami odmówił posłuszeństwa nowemu selekcjonerowi. Powiedział później: - Kiedy obejmował kadrę byłem przeciwko niemu. Bałem się o losy reprezentacji... Na obozie kadry w Zakopanem w czerwcu 1973 roku, podczas pierwszego spotkania z Wagnerem Edward Skorek przyjął reguły gry Huberta Wagnera i wraz z całą kadrą całkowicie im się podporządkował, pełniąc przez następne lata zaszczytną funkcję kapitana reprezentacji. - Wszystkie sprawy pomiędzy mną i zespołem zostały rozstrzygnięte naprawdę bardzo szybko, dosłownie w pierwszych tygodniach pracy. Oczywiście były konflikty i to ostre - wspomina ten pierwszy okres Hubert Wagner. Wiesław Gawłowski stwierdził po pewnym czasie współpracy z Wagnerem, że nareszcie jest dobry klimat. - Jesteśmy sobą - twierdził. - Obojętne czy śmiejemy się, krzyczymy czy płaczemy. To jest nasza prywatna sprawa. Każdy musi wykazać się własną inicjatywą, oczywiście w ramach przyjętej ogólnej taktyki. Bo o konkretnych akcjach my decydujemy. Nie ma już tego nerwowego zerkania na ławkę. Tych spojrzeń w kierunku trenera: „czy się zrobiło dobrze czy źle?". Teraz każdy sam określa, sam ocenia własną akcję. Kiedyś odczuwałem niepewność, lęk przed złym spojrzeniem. Teraz gramy rozluźnieni, ale jednocześnie staramy się nie popełniać błędów. Hubert Wagner wiedział, że będzie trenerem, chociaż nie liczył się z tym, iż nastąpi to tak szybko. Mimo to nowa sytuacja nie zaskoczyła go. Miał już gotową koncepcję przygotowań do mistrzostw świata w 1974 roku. Przede wszystkim postanowił zmienić taktykę gry. Chciał przestawić zespół na grę 80 sz: i kombinowaną. Aby jednak to osiągnąć, drużyna musiała być Ikonale przygotowana fizycznie, luź pierwsze mecze pod jego kierunkiem podczas turnieju w Olsztynie kazały zmianą stylu gry zespołu reprezentacyjnego. Zwycięstwa nad 7SRR i CSRS wykrystalizowały trzon zespołu, który składał się wówczas ze skorka, Skiby, Gościniaka, Wojtowicza, Boska i Gawłowskiego. Asysten-fflj Wagnera byli kolejno: A. Gediga, A. Warzych i J. Welcz. Kiedy Hchodzili - stanowili także żelazny argument przeciwko Wagnerowi jako ; którzy nie mogli znaleźć z trenerem kadry wspólnego języka. A tymcza-m każdy z nich odchodził z przyczyn bardzo prozaicznych. Po prostu asystenci mieli słabe warunki płacowe. W kilka lat później A. Warzych został ponownie asystentem Wagnera, gdy ten prowadził reprezentacyjną kadrę kobiet, potwierdzając tym samym, że z Wagnerem da się współpracować. W pierwszym roku pracy Wagnera jako trenera reprezentacji polscy siatkarze odnieśli 29 zwycięstw i ponieśli 3 porażki. Założenie generalne polegające na tym, że drużyna przygotowywana na mistrzostwa świata, a w następnym okresie do igrzysk olimpijskich, nie może na żadnym turnieju zająć gorszego niż trzecie miejsce - zostało zrealizowane. - Nie przekonały mnie utarte już od kilku lat teorie, że przyczyną naszych porażek jest słaba odporność psychiczna - mówił Wagner. -Zawsze uważałem, a praktyka to potwierdziła, że słabi psychicznie są tylko niewłaściwie przygotowani, a przygotowanie psychiczne to nie jest coś do kupienia w sklepie. Odporność psychiczną zdobywa się w codziennym, żmudnym treningu. I jeszcze z jednym walczył: z zabobonami. Wśród siatkarzy, a może bardziej wśród działaczy i trenerów dość powszechne było przekonanie, że siatkarze radzieccy są skoczniejsi od naszych, Japończycy zwinniejsi, zawodnicy NRD bardziej zdyscyplinowani a Czesi sprytniejsi. A potem okazało się, że to Polacy narzucali szybkość akcji, że ich blok jest najskuteczniejszy, mimo wcale nie najwyższego wzrostu poszczególnych zawodników. Trening dla każdego zawodnika był opracowany indywidualnie. W notesie asystenta - Aleksandra Gedigi notowane były dyspozycje: „Zarzycki robi błędy w obronie. Trzy godziny przyjmowania piłek..." Dla każdego siatkarza opracował wizję idealnego zawodnika. Wszyscy z jego chłopców wiedzieli czego trener od nich oczekuje i kiedy ich krytykował czy wręcz beształ był to sygnał, że nie robią tego na co ich aktualnie stać. Przed mistrzostwami świata w Meksyku w 1974 roku pracował z zespo- ~ Trenerski chleb 81 łem po 6-8 godzin dziennie. Cały czas na granicy przetrenowania. Kiedl widziałem zawodników schodzących z boiska w mokrych dresach, zmęcz0, nych fizycznie, zadawałem sobie nieraz pytanie: czy stać ich będzie jeszc^ na grę na najwyższym światowym poziomie. Po paru latach Hubert Wagne, ujawnił tajemnicę swojej filozofii: - Zmieniają się czasy i ludzie, a moja filozofia wygrywania pozostaje w zasadzie ta sama: gdy dojdzie do wymiany ciosów, to właśnie my musim. mieć więcej sił, by zadać cios decydujący. Dlatego, choć to trochę sprzeczne z teorią treningu, zawsze robiłem szybkość i dynamikę na bazie zmęczenia, Nie interesuje mnie co człowiek potrafi zrobić w pierwszym kwadransie gry I tylko w ostatnim. Wtedy po trzech godzinach walki liczy się szybkość. I rm dopiero na końcu musimy być szybsi... I byli. Osiągnęli tę szybkość na ostatnim zgrupowaniu przed wyjazdem I do Meksyku, w armeńskim ośrodku wysokogórskim sportowców radziec-1 kich w Cakhadzore. Tam też przestał istnieć podział na pierwszą i drugąl szóstkę, co miało ogromne znaczenie psychiczne, a także taktyczne. Zespoli mógł sobie pozwolić na to, by do każdego meczu przystąpić w innymi składzie personalnym, z innymi zadaniami taktycznymi. Przeciwnicy dosta-1 wali bólu głowy by rozszyfrować „co gra Wagner"... Na mistrzostwach w Meksyku w 1974 roku wystąpiło kilku siatkarzy,! którym poprzednio nie udał się start olimpijski w tym mieście: Aleksander Skiba, Stanisław Gosciniak, Zbigniew Zarzycki, Edward Skorek, a także „nowa fala" siatkówki - Włodzimierz Stefański, Wiesław Czaja, Tomasz Wojtowicz, Wiesław Gawłowski, Mirosław Rybaczewski, Ryszard Bosek, Włodzimierz Sadalski i Marek Karbarz. Przed każdym spotkaniem na tych mistrzostwach, na przedmeczowej odprawie Wagner powtarzał zawodnikom: - Chcę żebyście myśleli i walczyli o cel bezpośredni. Jeśli uda się osiągnąć cel bezpośredni, to osiągniemy cel ostateczny, którym jest zdobycie mistrzostwa świata... I zawodnicy w każdym meczu walczyli tak, jakby to było spotkanie o złoty medal. Mobilizował ich, wartościował, powtarzając słowa, w których prawdziwość święcie wierzył: - ...gramy aktualnie najlepszą siatkówkę na świecie i tylko od was zależy czy uda nam się to udowodnić. Hubert Wagner mówił o tym pewien skutków takiego postępowania' Chciał, by zawodnicy mieli świadomość swojej klasy. Wtedy grali swobodnie, a zepsute piłki nie czyniły zamętu, nie zniechęcały do walki. Wymaga' gry do końca. Wściekał się na puszczanie setów. Twierdził, że na odpoczy nek jest czas po meczu. Zdobycie mistrzostwa świata w Meksyku, po wspaniałym finałowy11 82 nku z Japonią wygranym 3:1, transmitowanym na całym świecie, jęie zostało w Polsce entuzjastycznie. Po raz pierwszy zdobyliśmy mistrzostwo świata w grach zespołowych, obalając tym samym pokutującą w środowisku sportowym teorię, że jako naród indywidualistów nie nadajemy się do zdyscyplinowanych działań zespołowych. Naturalnie co bardziej zagorzali zwolennicy tej teorii trwali w uporze, że osiągnięcie takich sukcesów możliwe jest tylko przy pomocy bata i żelaznej dyscypliny i co to wszystko ma wspólnego ze sportem? Większość jednak została tym razem przez Wagnera przekonana. Na Dworcu Głównym w Warszawie zwycięzców z Meksyku witały tłumy ludzi, a nagroda ministra spraw zagranicznych za największy sukces sportowy rozsławiający imię Polski poza granicami kraju sprawiła siatkarzom wielką satysfakcję. Rok 1975 miał być rokiem „ulgowym", ale Wagner nie ustawał w dążeniach do celu najważniejszego: zdobycia złotego medalu na Igrzyskach Olimpijskich w Montrealu: - Ciągle powtarzam jedno: jedziemy na Igrzyska w Montrealu zdobyć złoty medal. Ja wiem, że można tego celu nie osiągnąć, ale temu celowi musimy wszystko podporządkować. W roku przedolimpijskim reprezentacja rozegrała do mistrzostw Europy, które odbyły się w Belgradzie - 33 zwycięskie spotkania, przegrywając tylko jedno. Na mistrzostwach Europy Polacy, grający bez pięciu zawodników z mistrzostw świata (urlopowanych przez Wagnera) zdobyli „tylko" tytuł wicemistrzowski, pierwszy w historii polskiej siatkówki srebrny medal. Na lotnisku w Warszawie powracającego zespołu nie witali ani kibice, ani działacze, nie było także kwiatów. Kibice są w takich sytuacjach bezlitośni. Oni uznają tylko zwycięzców i gotowi są nosić ich na rękach. Nie darują natomiast zwycięzcom chwil słabości. Taki jest kibic i to ostatecznie można zrozumieć. Gorzej jednak, gdy działacze mają dusze kibiców i reagują podobnie. Wśród takich działaczy trener nie znajdzie oparcia i zrozumienia w chwilach trudnych. Hubert Wagner zaczynał dostrzegać niepokojące elementy rozkładu w zespole już po mistrzostwach świata. Wielu zawodników było przeświadczonych, że są najlepsi na świecie i że nie muszą już tyle pracować. Rwała się dyscyplina. Były to typowe symptomy upojenia sukcesem, które są zwykle Pierwszym krokiem do rozmienienia sławy na drobne. Ale przecież zawarty ¦niędzy nimi układ był inny. Z całą właściwą tylko Wagnerowi brutalnością Przypomniał im o tym, wprowadzając jeszcze ostrzejsze rygory treningowe, okraczając w osobiste życie zawodników. Zbigniew Zarzycki nie potępiał za to trenera: ~ Jak się chłopakom trochę popuści to trudno pozbierać się do kupy... otem nie pozostawało mu nic innego jak używać bata. I używał go, tak jak pojedy 83 tylko on potrafił. Ale chyba nie miał innego wyjścia. Wagner uświadomił im jakie podstawowe cechy charakteru muszą posiadać członkowie drużyny olimpijskiej, która chce zdobyć złoty medal; punktualność, twardość i dyscyplina, wykonywanie przez każdego własnych obowiązków oraz świadomość tych działań. - W ciągu ostatnich lat pracowałem na ogół po 14-16 godzin na dobę -mówił o tych latach, z perspektywy minionego czasu Hubert Wagner. System gry zespołów i poszczególnych graczy ZSRR, Japonii, Czechosłowacji, Kuby analizowałem setki razy. Wiedziałem np. dokładnie, p0 wielokrotnym przejrzeniu 1200 ataków najlepszego zawodnika radzieckiego Czernyszewa, w które punkty boiska ścina on piłkę. W tym sensie wiara w złoty medal olimpijski już na dwa lata przed Montrealem nie była -jat chcą niektórzy - manifestacją megalomanii i zarozumialstwa, ale miała wsparcie w racjonalnych przesłankach, które w pełni potwierdziła rzeczywistość. Ale zanim Wagner i jego drużyna wylądowali w wiosce olimpijskiej w Montrealu trener musiał stoczyć ciężki, decydujący bój o dusze zawodników. Zdawał sobie sprawę, że powinni być z nim złączeni myślą, świadomością celu i wiarą w końcowy rezultat. Przez długie, żmudne godziny treningu obserwował każdego, notował w pamięci grymasy twarzy, reakcję na wzrost obciążeń, sposób odpoczynku itp. Czekał na przemianę jakościową w zespole. To „coś" nastąpiło podczas ostatniego zgrupowania we francuskim ośrodku wysokogórskim w Font Romeu. Podobnie jak przed mistrzostwami świata w Meksyku to „coś" gruntownie zmieniło oblicze drużyny. Wagner odetchnął. Najgorsze było poza nim. W tym momencie uwierzył, że cel, który postawił przed drużyną, zostanie osiągnięty. Wielu krytyków Wagnera szukających po Igrzyskach na siłę sensacji związanej z jego odejściem zapomniało, czy może nie chciało pamiętać wywiadu jakiego Hubert Wagner udzielił przed wyjazdem do Montrealu dziennikarzowi „Sportowca", zresztą koledze z reprezentacji - Zdzisławowi Ambroziakowi, na temat swojego odejścia po Igrzyskach Olimpijskich. Powiedział jednoznacznie o swojej rezygnacji i jej motywach. Jego zdaniem zespół jako całość dochodzi do granicy, po przekroczeniu której nie będzie można wymagać, by satysfakcja, rozgłos i sława były głównymi motywami kontynuowania fizycznego i psychicznego wysiłku na tym poziomie. Ponadto uważał, że nie ma prawa wymagać od nich tyle, dając im tak niewiele. Przedstawione propozycje uregulowania spraw bytowych nie zostały wówczas przyjęte. I wreszcie, tak jak to u nas w sporcie bywa, za wielkim' wynikami sportowymi nie poszły działania organizacyjne. Warunki szkole' niowe pozostały na poziomie TKKF, co nie gwarantowało utrzymam3 wysokiego poziomu przez dłuższy okres. Do Montrealu wyjechał zespół w składzie: Włodzimierz Stefański- 84 Bronisław Bebel, Lech Łasko, Edward Skorek, Tomasz Wojtowicz, Wie-sjavv Gawłowski, Mirosław Rybaczewski, Zbigniew Lubiejewski, Ryszard Bosek, Włodzimierz Sadałski, Zbigniew Zarzycki, Marek Karbarz. Znalazło się w nim dziewięciu zawodników z mistrzostw świata. Zabrakło z różnych powodów Gościniaka i Czaji oraz Aleksandra Skiby, który nie zmieścił się w dwunastce najlepszych. Od pierwszych spotkań naszej reprezentacji na Igrzyskach Olimpijskich w Montrealu rozpoczęły się te pamiętne „dreszczowce", które do białości rozgrzewały publiczność, a działaczy i z pewnością wielu kibiców w kraju przyprawiały o stany przędza wałowe. Zaczęło się od 0:2 z Koreą Południową. Polski zespół świadomy, że dysponuje wystarczającym zapasem sił, by grać pięć setów nie potrafił wystarczająco zmobilizować się do walki od pierwszych piłek. Dal się wyczuć brak ogrania z silnymi rywalami. Koncert gry dali dopiero w następnych trzech setach. Mecz z Kubą miał niezwykłą dramaturgię. Hubert Wagner powiedział później, że był to jedyny wypadek kiedy zwątpił w możliwość zwycięstwa. Zaczęło się jak zwykle od 0:2, a później było 2:2. Ten piąty set przejdzie na pewno do historii siatkówki, nie tylko ze względu na niepowtarzalne sytuacje na boisku, zmieniające się co chwila nastroje w obu zespołach, podtrzymywane euforycznymi okrzykami radości po każdym udanym zagraniu, ale także dlatego, że o jego końcowym rezultacie mogli zadecydować nie zawodnicy - ale sędziowie. Po kolejnych meczbolach Polaków przy stanie 15:14 piłka meczowa dla nas. Ogromna radość rozładowuje napięcie towarzyszące wielogodzinnej walce o każdą niemal piłkę. W tumulcie jaki powstał na boisku zawodnicy nie zauważyli, że sędzia liniowy zasygnalizował, iż po ataku Kubańczyka Polak dotknął piłki ręką. Decyzja sędziego głównego była jednoznaczna: grać dalej. Drużyna polska znalazła się w niezwykle trudnej sytuacji psychologicznej. Świadomość zwycięstwa wygasiła stan napięcia i koncentracji. Wola kontynuowania walki została sparaliżowana. Jak ta drużyna potrafiła mimo to w tak krótkim czasie dojść do siebie, zdobyć się na nadludzki, wydawałoby się, wysiłek pozostanie tajemnicą czekającą na rozwikłanie przez psychoanalityków. Hubert Wagner powie, że zespół był przygotowany do tak stresowych sytuacji, ale trudno w to uwierzyć. Bowiem sytuacja była niemalże beznadziejna. 47 minut trwał ten set. Dopiero przy stanie 19:18, po ostatniej nie kwestionowanej przez nikogo piłce, polscy siatkarze mogli powtórzyć na 0czach wielotysięcznej widowni w montrealskiej hali Forum szaleńczy taniec radości. Mecz z Czechosłowacją, decydujący o zwycięstwie w grupie był, wbrew Pozorom, równie ciężki. Polacy nie mogli jeszcze dojść do siebie po i 85 spotkaniu z Kubą, a ponadto dawał o sobie znać kryzys adaptacyjny Hubert Wagner stwierdzi później: - wygraliśmy to spotkanie dzięki ogro^ nej sile woli. Japończycy wychodząc na parkiet hali Forum na spotkanie z Polakami pamiętali o porażce w finale ostatnich mistrzostw świata. Marzyli o rewan-żu. Ale i tym razem Polacy okazali się lepsi, chociaż w pięciu setach nie zabrakło dramaturgii, którą obdzielić można by było kilka spotkań. Wojtek Zieliński, który komentował wszystkie mecze Polaków na antenie telewizyjnej był z pewnością współautorem tej dramaturgii. Siedząc obok niego na stanowisku komentatora telewizyjnego, byłem pod wrażeniem nie tylko tego, co działo się na boisku, ale także pełnej znawstwa i pasji relacji. W pewnym momencie, gdy skończył się czas przekazu przez satelitę komunikacyjnego, a mecz trwał jeszcze - ze studia w Warszawie dobiegły okrzyki: - Wojtek! Komentuj bez obrazu. Miliony telewidzów wsłuchane w obrazowy przekaz Zielińskiego mogły do zwycięskiego końca przeżywać „dreszczowca" ofiarowanego im przez naszych siatkarzy. O godz. 2.30 czasu polskiego rozpoczął się finał Polska-ZSRR w Montrealu. Niewielu Polaków spało tej nocy. A nawet jeśli ktoś się zdrzemnął na chwilę i tak zapewne budziły go okrzyki, które co chwila dolatywały z sąsiednich mieszkań i domów. Był to bowiem finał nad finały. Zgodnie z tradycją Polacy przegrali pierwszego seta. Drugiego po zaciętej walce wygrali 15:13. Hubert Wagner stał się spokojniejszy. Bał się szybkich setów. Nastawił drużynę na ciężką, pięciosetową walkę. Wiedział, że chłopcy dadzą sobie radę, a przeciwnik, który nie miał na tych Igrzyskach tak ciężkich sprawdzianów jak Polacy, może nie wytrzymać psychicznie napięcia związanego z długotrwałym wysiłkiem. W trzecim secie zawodnicy radzieccy znów byli górą. A więc 2:1 dla rywali. Który to już raz w tyra turnieju? Czwarty set był decydujący. W sytuacji, gdy zawodnicy radzieccy doprowadzili do przewagi, uzyskując kolejne meczbole, Hubert Wagner zagra! jak pokerzysta: wycofał wspaniale grającego, ale już zmęczonego Rybacze-wskiego, wprowadzając do gry „zimnokrwistego" Marka Karbarza, który jak się okazało miał decydujący wpływ na końcowy wynik 19:17 dla Polski. Kiedy później w studio telewizyjnym Wojtek Zieliński pytał Wagnera o motywy, którymi się kierował dokonując tej zmiany, trener siatkarzy stwierdził oschle: - W końcu płacą mi za to, żebym dokonywał właściwych zmian... Ostatni set był popisem ofensywnej, precyzyjnej gry polskich siatkarzy> którzy w tej fazie pojedynku pokazali światu kim są, co umieją, czego nauczył ich człowiek, który pracę cenił ponad wszystko. Powtarzał im tyle 86 razy> ze s3 naJ'ePs'> ze °d n'ch tylko zależy, by swoją klasę udowodnić, iż spełniło się to w zdobyciu pierwszego w historii złotego medalu olimpijskiego w siatkówce. A jednak tak jak zapowiadał przed Igrzyskami - Hubert Wagner pożegnał reprezentację. Janusz Atlas napisał, że odszedł, bo zawodnicy mieli dość jego i stosowanych przez niego metod treningowych. To nie była prawda. Zawodnicy być może mieli dość tego reżimu, ale właśnie dzięki temu osiągnęli wszystko co sportowiec może osiągnąć. Myślę, że w upojeniu sukcesami, zwłaszcza ci starsi, zapomnieli, że przez większą część swojego sportowego życia przegrywali przy wszystkich ważniejszych okazjach, a niektórzy, wielce utalentowani zawodnicy odpadli, nie wierząc by kiedykolwiek ten stan mógł ulec zmianie. To właśnie Hubert Wagner rzucił hasło: „Słuchajcie mnie, a ja was nauczę zwyciężać". I tak się stało - Wagner nauczył ich zwyciężać. - Te cztery lata ciężkiej pracy udowodniły moim chłopcom - tak sądził Wagner i liczył na to, iż takie też zdanie mieli jego chłopcy - że sukces życiowy można osiągnąć jedynie właśnie pracą i konsekwencją działania. Był to więc dla nich sprawdzian życia. Świadomość ceny, jaką trzeba zapłacić za złoty medal olimpijski, pozostanie w naszej pamięci na całe życie. W ciągu trzech lat trenerskiej pracy z reprezentacją Hubert Wagner 107 razy na 123 spotkania poprowadził zespół do zwycięstwa. Odchodząc powiedział: - Chciałbym jeszcze raz przeżyć tak piękną przygodę. Po 8 latach „nowy" trener reprezentacji siatkarzy zszedł do stołówki, gdzie przed wejściem punktualnie zebrali się wszyscy zawodnicy. „Gruby", jak nazywają go między sobą, pozdrowił ich, usiadł i pierwszy podniósł łyżkę do ust. Był to sygnał do rozpoczęcia śniadania... Hubert Wagner zainaugurował kolejny dzień zgrupowania przed Igrzyskami Olimpijskimi w Los Angeles. „Szef" „Zdarza się, że dysponowanie podejść ma decydujący wpływ na końcowy efekt. Najważniejsze to uświadomić zawodnikowi, że walka toczy się do ostatniego podejścia i nigdy nie należy rezygnować z pojedynku. Historia polskiej sztangi notuje wiele przykładów, że wiaśnie końcowe rozgrywki miały decydujący wpływ na ostateczny wynik. Sądzę, że każdy trener tej dyscypliny sportu powinien posiadać umiejętności taktyczne. Ryzyko podejmowania ustaleń, do jakiego ciężaru podejdzie sztangista należy wyłącznie do trenera i na niego spada cala odpowiedzialność. Jest w tym coś z gry w pokera. Najistotniejszą jednak sprawą jest właściwe przygotowanie zawodnika. Bez tego nie ma mowy o jakichkolwiek kombinacjach taktycznych. Sztangista swoją formą daje trenerowi dodatkową możliwość działań taktycznych. Kiedy trener dobrze przygotował zawodnika, może korzystać z własnych umiejętności. Jest to wówczas prawdziwa frajda. Kontrolowanie podejść rywali, szachowanie ich pozornymi dyspozycjami czy różnicą wagi między zawodnikami daje sporo satysfakcji. W trakcie zaś samej walki ważnym elementem psychologicznym jest przekonanie sportowca o jego bojowości i umocnienie jego wiary we własne siły". (Klemens Roguski) K wlemens Roguski pożegnał reprezentacje, po raz pierwszy po mistrzostwach świata w Teheranie w 1965 r., gdzie polscy ciężarowcy odnieśli ogromny sukces, zdobywając drużynowo pierwsze miejsce. Irań-czycy byli zafascynowani postawą polskich sztangistów i ich dyrygenta -Klemensa Roguskiego. Zaoferowali interesujący kontrakt na trzy, cztery lata. Roguski został przez władze sportowe „urlopowany" na rok. Była to jedyna możliwość „opłacenia" w ten sposób zasług znakomitego fachowca, który miał tak duży wkład w rozwój polskiego sportu ciężarowego. Jak ten „urlop" potraktował Roguski? Przywiózł na następne mistrzostwa świata do Berlina w 1966 roku zespół, który stal się rewelacją tych mistrzostw, lrańczycy zajęli drużynowo piąte miejsce a indywidualnie Nassiri w wadze koguciej i Jalayer w lekkiej zdobyli brązowe medale. Ponadto Nassiri pobił rekordy świata w wyciskaniu (118 kg) i podrzucie (142,5 kg), a inW ustanowili wiele rekordów Iranu. Po mistrzostwach świata odbyły stC 88 w Bangkoku Igrzyska Azjatyckie, dla krajów tego regionu ważniejsze niż igrzyska olimpijskie. Ekipa prowadzona przez Roguskiego zajęła pierwsze miejsce, wyprzedzając takie kraje jak Korea Płd. i Japonia. W tym momencie otrzymał telegram wzywający do powrotu... „Sport dla wszystkich" w taki oto sposób odnotował powrót Klemensa Roguskiego do kraju: „Po rocznym pobycie w Iranie powrócił do kraju Klemens Roguski, współtwórca sukcesów w tej dyscyplinie sportu. Świetny szkoleniowiec i organizator został z otwartymi ramionami przyjęty przez władze PZPC, które chcą go uczynić odpowiedzialnym za przygotowanie naszej reprezentacji do mistrzostw świata i IO w Meksyku. Jak wiadomo od momentu wyjazdu Roguskiego do Iranu przygotowaniami tymi kieruje wyłącznie dr Augustyn Dziedzic, który podejmując się tej funkcji oddelegowany został zpracy naukowej na AWF. Posiadając dwóch tak świetnych szkoleniowców działacze PZPC powinni bardzo delikatnie rozdzielić ich funkcje, nie dewaluując autorytetu żadnego z nich. Chęć uczynienia jednego z nich wyłącznie odpowiedzialnym za reprezentację może stworzyć niepotrzebną, niezdrową atmosferę wśród zawodników, trenerów i działaczy". Propozycja podziału odpowiedzialności nie miała szansy realizacji. Klemens Roguski, w niczym nie podważając wysokich kwalifikacji dr. Augustyna Dziedzica, wychowawcy mistrzów świata i olimpijczyków - Baszanow-skiego, Smalcerza i Ozimka, stał na stanowisku odpowiedzialności indywidualnej. Powiedział wówczas: - Sprawę postawiłem jasno: ja odpowiadam za złe i dobre. Zgadzam się na wszechstronną współpracę, ale nie na współodpowiedzialność... Takie stanowisko było uczciwe i na takiej platformie podjął współpracę dr Augustyn Dziedzic, chociaż początkowo proponował podział na zawodników trenowanych przez siebie i Roguskiego. Klemens ciężary traktował jednak zawsze jako całość, kładł ogromny nacisk na klasyfikację drużynową, musiał i chciał w tej sytuacji mieć wpływ na wszystkich bez wyjątku zawodników reprezentacji. Jak układała się ta współpraca w praktyce? Myślę, że zgodnie. Bowiem °baj trenerzy znakomicie się uzupełniali. Roguski był świetnym taktykiem, doskonałym organizatorem, a Dziedzic reprezentował światowy autorytet * dziedzinie treningu siłowego. Podczas przedolimpijskiego rekonesansu w Font Romeu - wysokogórskim ośrodku francuskich sportowców obaj dokonali np. szczegółowej analizy reakcji organizmu zawodników podczas Wysiłku na dużej wysokości, co pozwoliło im na wypracowanie właściwego tyklu treningowego w przygotowaniach do Igrzysk Olimpijskich w Meksyku w 1968 roku. W efekcie tych przygotowań polscy ciężarowcy zdobyli tfoty medal (Waldemar Baszanowski) oraz 4 medale brązowe. h89 Natomiast konflikty rodziły się wewnątrz grupy. Zawodnicy ze „szkoły Dziedzica - to wychowankowie Akademii Wychowania Fizycznego, któ^ na pewnym etapie rozwoju nie bardzo chcieli podporządkować się żelazne dyscyplinie panującej w „szkole" Roguskiego. Wychodzili oni z założenia że nie potrzebują spędzać tylu miesięcy na zgrupowaniach co inni zawodni! cy, że obok sportu powinni się uczyć lub pracować, że stale powinni doskonalić technikę (Roguski był innego zdania), że wreszcie oni sami, a nie trener, powinni podczas zawodów decydować o ciężarze poszczególnych „podejść". Waldemar Baszanowski zdradzając Januszowi Cieślińskiemu tajemnic? olimpijskiego sukcesu powiedział m.in.: - Jako zawodnik nie miałem i nie mam żadnych problemów. Zapewniono mi naprawdę doskonałe warunki treningowe: odżywianie, procesy odnowy itp. Trenuję według własnego planu, od dawna bowiem nie odpowiada mi sty) pracy kadry... O właśnie. Nie odpowiadał mu styl pracy kadry. Jaki on był? - Przebywałem z zawodnikami przeciętnie 280 dni w roku - mówił Klemens Roguski o swojej pracy z kadrą ciężarowców. - Selekcję prowadziłem według następujących kryteriów: 1. odpowiednia budowa anatomiczna, 2. pełna sprawność fizyczna, 3. odpowiednia psychika zawodnika. Aby te cechy rozpoznać przeprowadzaliśmy kontrolne zgrupowania, sprawdzając jak zawodnicy reagują na obciążenia treningowe, a także podczas startów. Kiedyś wybraliśmy się z zawodnikami na Babią Górę. W czasie niezbyt zresztą trudnej wspinaczki już w połowie drogi ujawniły się charaktery zawodników. Jedni rwali do przodu, inni odpadali, nie mogąc zmusić się do intensywnego wysiłku. Dlatego właśnie potrzebne mi były te zgrupowania. Musiałem wszechstronnie poznać ciężarowców, by nimi później pokierować. Nie teoretyzowałem. Wiedziałem w praktyce na co każdego z nich stać i czego mogę wymagać. Ireneusz Paliński był pierwszym zawodnikiem, który wyłamał się z reżimu zgrupowań prowadzonych przez Klemensa Roguskiego. - Gdy zdobyłem wysoką pozycję, gdy zostałem mistrzem zacząłem sprzeciwiać się nieustannemu wyrywaniu z rodzinnego środowiska. Podjąłem ryzyko przygotowań do następnych igrzysk olimpijskich (w 1964 r. przyp. aut.) na własną rękę, nawet za cenę gorszych warunków w Ciechanowie - powiedział później Ireneusz Paliński. Co sądził o tej decyzji Klemens Roguski? - Kiedy przejąłem opiekę nad kadrą przed Igrzyskami Olimpijskim' w 1960 roku w Rzymie współpraca z Palińskim była idealna. Wiele nu pomagał, był sumienny podczas treningu. Po pewnym jednak czasie stwierdził, że chce trenować sam. Zgodziłem się pod warunkiem, że będą wyniki. Paliński nie zrezygnował ze zgrupowań, ale gdy wszyscy trenowali 9,0 ze sztangą, on w tym czasie biegał i odwrotnie. Gdy zawodnicy kadry 'wiczyli biegi i skoki, Paliński podnosił tony ciężarów. W pewnym momen-¦e uwierzył, że wie już wszystko o ciężarach. To był wspaniały atleta, jeden największych w historii, ale gdyby do końca ćwiczył w zespole to nie (TOprzestaiby na złotym medalu w Rzymie i brązowym w Tokio. Myś'ę> że jest to w sporcie zjawisko dość powszechne. Zawodnik wysokiej klasy, który osiąga szczyty sukcesów nagle dochodzi do wniosku, że nie musi już tak ciężko pracować jak inni, że o treningu wie wszystko i nie potrzebuje dzielić sławy z innymi. I jeśli nawet nie dochodzi do otwartego konfliktu na linii zawodnik - trener, który mógłby postawić władze przed koniecznością wyboru, to rodzi się sytuacja, w której zawodnik zostaje pozostawiony i to w najtrudniejszej chwili, podczas walki o utrzymanie pozycji, sam sobie. Tak było z Ireneuszem Palińskim podczas Igrzysk Olimpijskich w Tokio, gdzie Polak zaliczył tylko po jednym podejściu, tak też było z Waldemarem Baszanowskim w Monachium, gdzie nie udało mu się zdobyć trzeciego złotego medalu. Klemens Roguski szanował decyzje „indywidualistów", uznając ich prawo wyboru sposobu przygotowań. Ale równocześnie starał się jak najszybciej stworzyć dla nich zagrożenie ze strony zawodników trenujących w grupie. Tak więc Palińskiego zastąpił Marek Gołąb, który zamiast niego pojechał do Meksyku i zdobył brązowy medal, a Waldemara Baszanow-skiego - Zbigniew Kaczmarek, który wygrywał z Baszanowskim na mistrzostwach świata i w Monachium. Być może było w tym działaniu trochę urażonej ambicji, ale bardziej chyba chodziło o tworzenie, co zawsze podkreślał Roguski, zespołu. W każdym razie polskie ciężary na tej rywalizacji nie traciły. 22 lata pracy z reprezentacją, ponad 200 medali na igrzyskach olimpijskich, mistrzostwach świata i Europy - to wizytówka trenera Klemensa Roguskiego. Czy była, czy jest nadal „polska szkoła ciężarów"? Jeśli tak, to na czym ona polega? Ireneusz Paliński tak ją charakteryzuje: - Nasza polska szkoła podnoszenia ciężarów stworzona przez trenerów dr. Augustyna Dziedzica i Klemensa Roguskiego polegała na tym, żeby oprócz siły dysponować szybkością. Im szybciej bowiem potrafiłem wykonać poszczególne boje, im szybciej pokonać ciężar, tym krócej działał on destrukcyjnie na organizm. Wyciskanie trwa na ogół 1,2 s do 3 s, rwanie 'podrzut od 3 do 8 sekund. Te sekundy to nie tylko ogromny wysiłek ''zyczny, ale i psychiczny. Klemens Roguski był w latach pięćdziesiątych wszechstronnym zawodniłem. Rzucał dyskiem, granatem, pchał kulą, a ciężarowcem został z przypadku. Podrzucił „z marszu" 110 kg i to zadecydowało o jego dalszych 'Psach. Został ciężarowcem. Startując w wadze lekkociężkiej szybko zdobył 91 pierwsze miejsce w kraju i po cichu marzył nawet o starcie olimpijskim w Rzymie. Kontuzja wyeliminowała go jednak z czynnego życia sportowe, go. Ale sami zawodnicy w demokratycznym, tajnym głosowaniu powołali go na stanowisko trenera kadry. Takie to były, w tym 1958 roku, czasy. - Wprowadziłem początkowo dużo ćwiczeń lekkoatletycznych - powie-dział Klemens Roguski. - Sprinty, skoki, biegi terenowe były podstawą treningu ogólnorozwojowego. Graliśmy także w koszykówkę. Byliśmy niewiele gorsi od lekkoatletów w skokach, w sprintach. Stąd sylwetki polskich ciężarowców były naturalne, a nie wynaturzone. Ogólne przygotowanie stało się podstawą treningu prowadzonego przez nas od samego początku pracy z kadrą. Ostatnio zapatrywania na rolę ogólnego przygotowania fizycznego w procesie doskonalenia mistrzostwa sportowego coraz bardziej się zmieniają. Przyczyną tej zmiany poglądów stały się częste zahamowania w rozwoju sportowym u zawodników stosujących w swoim treningu zbyt dużo środków z obszaru ogólnego przygotowania fizycznego. Dr Zenon Ważny w swojej pracy „Trening siły mięśniowej", w której daremnie szukałem relacji z pracy takiego praktyka jak Klemens Roguski czy dr Augustyn Dziedzic, zamieścił interesującą wypowiedź Arkadiego Worobiewa, znakomitego niegdyś ciężarowca radzieckiego, który tak mówił na ten temat: „... zajęcia ukierunkowane na ogólne przygotowanie fizyczne dodatnio wpływają na funkcjonowanie organizmu ludzkiego i wywierają pozytywny skutek na sportowe osiągnięcia w wybranej dyscyplinie sportu i to zarówno w odniesieniu do stosowanych środków, jak też ilości i intensywności pracy. Jednak mimo bezspornego pozytywnego wpływu zajęć realizujących ogólne przygotowanie sprawnościowe na wyniki sportowe nie możemy się zgodzić ze zdaniem, że to przygotowanie jest bazą »mistrzostwa sportowe-go«". I dalej: „u ciężkoatletów wzrasta znacząca siła tylko tych mięśni, które uczestniczą bezpośrednio w podnoszeniu sztangi, tj. prostowników tułowia i kończyn. W tym czasie siła antagonistów tych mięśni wzrasta nieznacznie". Jednym słowem ogólne przygotowanie dobre jest dla początkujących, natomiast do sportowego mistrzostwa należy dążyć poprzez specjalizację. Nie będę wnikał w poglądy tak znakomitych fachowców jak Roguski czy Worobiew, natomiast wydaje mi się, że jeśli jakaś metoda treningowa przynosi efekt - należy ją kontynuować. W obu wypadkach można mówić o skuteczności stosowanych środków. O ile w sprawach treningu ogólnorozwojowego mogę porównywać poglądy obu fachowców, o tyle w sprawach „sztuki walki" brak jest bliższych opracowań i trzeba sięgać do opinii tych, którzy mają najwięcej doświadczenia. A więc co na ten temat ma do powiedzenia Klemens Roguski, uznany powszechnie za mistrza taktyki: 92 _ Zacznijmy od tego, że przez 22 lata byłem trenerem kadry. Uczestniczyłem we wszystkich prawie mistrzostwach Europy, świata i igrzyskach olimpijskich. Któż poza mną mógł tak dobrze znać zawodników całego świata, ich mocne strony, ich słabości? Poza mną nie było drugiego tak długowiecznego" trenera. W tym tkwiła moja przewaga. Ale nie tylko, przebywając lata całe razem z naszymi ciężarowcami, jak nikt inny wiedziałem doskonale na co którego zawodnika stać. Przystępując do walki tak ustawiałem kolejne podejścia, aby z jednej strony mobilizować własnych zawodników do podnoszenia ciężarów z pogranicza ich możliwości, a równocześnie zmuszać rywali do nagłej zmiany taktyki. Po prostu zawsze starałem się, znając doskonale możliwości rywali, narzucać własny rytm podejść do poszczególnych ciężarów. Podrzut był tym bojem, którym się szachowało przeciwników. Dlatego tak wielką wagę kładłem w treningu na opanowanie wszystkich elementów podrzutu. - Niejednokrotnie posądzano mnie o zbyt duże ryzyko, o ordynowanie -przy pierwszych podejściach - ciężarów, które stanowiły rekordy życiowe czy krajowe zawodników - kontynuował swoje refleksje Klemens Roguski. - Ale kiedy jechaliśmy na mistrzostwa świata czy na igrzyska olimpijskie, to każdy z zawodników miał realne szanse walki o medal. Nas w założeniach wstępnych nie interesowały punkty. W takiej sytuacji musieliśmy walczyć o wszystko. Zresztą u zawodnika nie będzie nigdy pełnego pobudzenia wszystkich włókien mięśniowych, jeśli widzi, że walka toczy się o przysłowiową pietruszkę. Podam taki przykład z Igrzysk w Meksyku. Henryk Trębicki spalił w rwaniu pierwsze podejście do ciężaru 102 kg. Podobnie było z drugą próbą. Wydawało się początkowo, że zawodnik nie powinien mieć najmniejszych trudności z tym ciężarem, bo na treningach dźwigał więcej. Trzeba go było jednak zmobilizować. Poprosiłem o ciężar 107 kg. Publiczność zadrżała, ale Henryk Trębicki w pięknym stylu wyrwał sztangę, co w końcowym efekcie przyniosło mu brązowy medal. Można więc było mówić o ryzyku, ale ryzyku świadomym. Podobnie było w Meksyku z Ozimkiem i Gołąbem. Szanse zdobycia medali mobilizowały ich do uzyskiwania rekordowych rezultatów. Naturalnie byli i tacy zawodnicy, którzy nie wytrzymywali napięcia, nie potrafili dostatecznie się skoncentrować i mimo realnych szans na wysoką pozycję odpadali z walki. ~ Za co mnie jeszcze krytykowano? - Klemens zamyślił się. - No, oczywiście wielu miało pretensje o długotrwałe zgrupowania. Ale ja im łowiłem, że to jest jedyna droga żeby coś osiągnąć. Naturalnie nie dymałem nikogo na siłę. Jak widziałem, że zawodnik źle się czuje, tęskni do domu, zwalniałem go na parę dni. Znałem ich wszystkie sprawy: °sobiste, rodzinne, starałem się być dla nich jak ojciec. Praca Klemensa Roguskiego nie była usłana różami. Największy kryzys P^eżywał po Igrzyskach Olimpijskich w Monachium kiedy większość 93 zawodników z Waldemarem Baszanowskim na czele odeszła, kończąc karierę sportową. Powstał kryzys spowodowany brakiem utalentowane] młodzieży. Klemens także chciał zrezygnować, ale jego związek z tą dyscypliną sportu był tak silny, że nie chciał sam podejmować takiej decyzji. Ponieważ jednak współpracujący z nim trenerzy, działacze, lekarze, którzy od lat tworzyli zgrany zespół byli zdania, że nie można opuścić tej dyscypliny sportu w jej najtrudniejszym okresie, nie zawahał się ani chwili; - Potrzebuję czasu - powiedział z ogniem w oczach - chcę jeszcze raz stworzyć drużynę, jaką miałem przez kilka lat. Tylko spokój i życzliwość wszystkich zainteresowanych mogą mi w tym pomóc. Nie mogę odejść pokonany... W Montrealu był medal złoty, srebrny i trzy czwarte miejsca, zapowiadające nadchodzącą zmianę warty. Podpułkownik Wojska Polskiego Klemens Roguski został po powrocie do kraju odznaczony obok Ireny Szewińskiej wysokim odznaczeniem - Sztandarem Pracy II klasy. Trzy brązowe medale uzyskane przez polskich ciężarowców cztery lata później w Moskwie - były ostatnimi, które można zaliczyć na konto Klemensa Roguskiego. ,,W kadrze polskich ciężarowców stosunki są patriarchalne. Osobowość trenera Klemensa Roguskiego, zwanego przez zawodników i pozostałych -„Szefem", przytłacza..." napisał jeden ze sprawozdawców. Przytłaczała ta atmosfera również Klemensa Roguskiego, który znalazł się w stanie przedzawałowym w szpitalu. Po raz drugi pożegnał się z reprezentacją. Kiedy w 1981 roku wyjeżdżał do Grecji na rok, czekał, że może jeszcze raz okaże się potrzebny, niezbędny. Telegram nie przyszedł... O kolarstwie wiedział wszystko .....Mówiąc najkrócej chcemy - ; będziemy do tego dążyć - wygrać wyścig. Ponieważ w latach ubiegłych naszym udziałem byty już wszystkie klasyfikacje - drużynowa, indywidualna, górska i na najbardziej aktywnego - nie pozostaje nam nic innego jak walczyć o wszystko..." (Henryk Lasak) llenryk Lasak nie pojechał w 1972 roku na Wyścig Pokoju. Całkowicie poświęcił się przygotowaniom drużyny do Igrzysk Olimpijskich w Monachium. Ale żył Wyścigiem. Codziennie przychodził do telewizyjnego studia, by komentować wydarzenia na trasie Berlin-Praga-Warszawa. Przeżył głęboko niepowodzenia polskiego zespołu. Na etapie do Karlovych Varów polscy kolarze ponieśli największą w historii tej imprezy porażkę. Ryszard Szurkowski, dwukrotny już wówczas triumfator tej imprezy stracił do lidera prawie 12 minut, a zespół aż 44 minuty. Był to najgorszy start polskich kolarzy od czasu, gdy w 1966 roku Henryk Lasak przejął opiekę nad kadrą. To właśnie po tej porażce złożył obietnicę, którą zacytowałem na wstępie. Niestety „dis aliter visum..." (bogowie zrządzili inaczej). 5 stycznia 1973 roku samochód prowadzony przez Henryka Lasaka wpadł w poślizg na niebezpiecznym zakręcie w Skomielnej, na drodze do Zakopanego. Czołowe zderzenie z autobusem nadjeżdżającym z przeciw-nej strony okazało się tragiczne w skutkach. Śmierć pozbawiła życia wspaniałego człowieka, znakomitego trenera, twórcę wielkich sukcesów polskiego kolarstwa. Pogrzeb Henryka Lasaka na warszawskich Powązkach był manifestacją polskiego sportu. Kolarze, którzy składali na mogile trenera wieńce i wiązanki kwiatów przyrzekli, że wyniki w 1973 roku będą n°łdem jaki złożą Lasakowi za jego pracę dla polskiego kolarstwa. - Wtedy, stojąc na Powązkach, w styczniowy, mroźny dzień już myśle-nsmy o Wyścigu Pokoju i mistrzostwach świata w Hiszpanii - powiedział %szard Szurkowski. 95 Wyścig Pokoju był popisem polskich kolarzy. Odnieśli oni sześć zwycięstw etapowych. W ogólnej klasyfikacji indywidualnej zwyciężył Ryszard Szurkowski przed Stanisławem Szozda, a polski zespół także stanął na najwyższym podium. Po powrocie z Berlina szóstka polskich kolarzy przy grobie Henryka Lasaka składała raport o wykonaniu zadania. Ale to była tylko część zobowiązania. Mistrzostwa świata rozgrywane w Hiszpanii musiały w sposób nie podlegający żadnej dyskusji potwierdzić wielki wkład Henryka Lasaka w rozwój polskiego kolarstwa. Na szosie w Granollers pod Barceloną zespół w składzie: Lucjan Lis, Tadeusz Mytnik, Stanisław Szozda, Ryszard Szurkowski zdobył pierwszy w historii polskiego kolarstwa złoty medal w jeździe drużynowej. Żaden medal nie ucieszyłby tak Lasaka, jak właśnie ten zdobyty przez zespół. Bo właśnie w wyścigu drużynowym dwadzieścia lat wcześniej, na Igrzyskach Młodzieży w Bukareszcie dane mu było przeżyć największy sukces sportowy -zwycięstwo i złoty medal. Drużynie poświęcał cały czas najwięcej uwagi. Nie znaczy to, że lekceważył osiągnięcia indywidualne, ale święcie wierzy}, iż w wyścigu drużynowym tkwią największe szanse na sukces. W Hiszpanii złoty medal w klasyfikacji zespołowej stał się zapowiedzią tego, co działo się później w wyścigu indywidualnym rozgrywanym pod dyktando polskich zawodników. Ryszard Szurkowski po raz pierwszy sięgnął po tytuł mistrza świata, a Stanisław Szozda, który w kapitalny sposób „rozprowadził" swego kolegę z reprezentacji - został wicemistrzem. Bezprecedensowy sukces w historii kolarstwa amatorskiego - dwa złote medale dla jednego kraju i jeszcze trzeci, srebrny dla podkreślenia zdecydowanej dominacji polskich szosowców. Nie było Henryka Lasaka na tych Mistrzostwach, ale wszystko co się tam w Hiszpanii wydarzyło, każda ucieczka, każdy atak, każda kontra realizowane były tak jak przez lata całe ich uczył. Zabrakło reżysera, ale wielkie widowisko rozgrywało się według jego scenariusza. Droga na te Mistrzostwa była daleka. Henryk Lasak, urodzony 17 lutego 1932 roku, sam odczuł gorycz porażek jakich doznawali polscy kolarze na trasach Wyścigu Pokoju. Dwa razy startując w 1954 i 1955 roku przyjeżdżał na dalekich miejscach. Zastanawiał się często dlaczego tak się dzieje. Wkładał tyle pracy, nie oszczędzał się, był ambitny i waleczny, a mimo to nie potrafił dołączyć do najlepszych. Kiedy zsiadł z roweru postanowił bliżej poznać źródła naszych niepowodzeń. Gotów był przyjąć każdą pracę, byle wśród zawodników. Okazja taka nadarzyła się już wkrótce, kiedy Polski Związek Kolarski zaproponował mu funkcję mechanika. Pamiętam te zabłocone rowery, połamane szprychy, powyginane koła, gdy po zakończeniu każdego etapu dostawały się w ręce Henryka Lasaka. Widziałem także te rowery rano: lśniące czystością, wypolerowane, wypieszczone, niezawodne. 96 Już w 1961 roku został asystentem trenera kadry - Roberta Nowoczka, a później pomocnikiem kolejnego trenera - Władysława Wandora. Obaj ^efowie nie mieli większych osiągnięć i wydawało się, że jesteśmy skazani na pętanie się z tyłu peletonu. Dla „niemożności" znajdowało się zawsze usprawiedliwienie w postaci rzekomego braku uzdolnień polskiej młodzieży w tym kierunku. Całe jednak szczęście, że ówczesny prezes Polskiego związku Kolarskiego, red. Włodzimierz Gołębiewski, człowiek w świecie bywały, ambitny, ale przy tym rozsądny i rozumiejący prawa rządzące kolarstwem nie ugiął się przed tą teorią. On wierzył, że tak jak w wielu innych dyscyplinach sportu możemy rywalizować z najlepszymi na świecie, tak nie ma żadnych obiektywnych przeszkód, by nie osiągnąć podobnego poziomu w kolarstwie. Postawił na Henryka Lasaka. Oczywiście miał wielu przeciwników. Nowy trener nie legitymował się żadnymi większymi osiągnięciami, nie pracował w klubie, nie był „z paki", ale na szczęście Gołębiewski był zbyt silny, by jakakolwiek fronda mogła obalić jego decyzję. Mogły ją najwyżej podważać kolejne niepowodzenia. Ale gorzej niż dotąd być już nie mogło. W 1965 roku Henryk Lasak dostał nominację na trenera kadry. Został dobrze przyjęty przez zawodników. Znał ich z trasy, obserwował na treningu. Był człowiekiem wymagającym, ale w równym stopniu wobec innych co i wobec siebie. Zmienił przede wszystkim stosunek do dyscypliny. Wykształcił w zawodnikach nieprawdopodobną wprost punktualność. Nie tolerował spóźnień. Wychodził z założenia, że wyrobienie określonych nawyków jest niezbędne dla realizacji zadań treningowych. Zwracał nieraz uwagę na rzeczy pozornie błahe, ale mające istotne znaczenie dla samopoczucia grupy. Wprowadził na przykład zwyczaj przychodzenia na posiłki w cywilnych ubraniach, a nie przepoconych dresach. Każdy kto działał razem z nim miał świadomość, że najtrudniejsze obowiązki pozostawia dla siebie, że dopiero po wykonaniu planu dnia do końca, szczegółowym jego opisaniu w jego słynnych „zeszytach", pozwoli sobie na odpoczynek. Ryszard Szurkowski - największy z kolarzy, którzy wyszli z grupy Lasaka - powiedział parę lat później: - Był człowiekiem wyjątkowym. Przede wszystkim, co jest niezwykłe 1 powinno stanowić przykład dla jego następców, nie miał w kadrze swoich pupilów. Wszyscy traktowani byli tak samo, ci najlepsi na równi ze słabszymi. Ma to duże znaczenie, zwłaszcza wtedy, kiedy większość roku sPędza się w tej samej grupie, gdzie w końcu nietrudno o drobne zatargi, konflikty, sprzeczki, kłótnie. Przecież bywają momenty, że człowiek ma ^rdecznie dość tych, z którymi spędza całe lata swojego życia. To chyba Normalne i dlatego stwarzanie innych warunków jednym, a innych drugim Prowadzi niechybnie do pogorszenia atmosfery panującej w zespole. K Trenerski chleb 97 U Lasaka tego nie było. Pamiętam rzecz w sumie drobną, ale obrazująca podejście trenera do nas wszystkich. W metodach treningowych postanowił także dokonać istotnych zmian Z analizy materiału, który skrzętnie zbierał u boku Nowoczka i Wandora wynikało, że dotychczasowy brak znaczących sukcesów wiąże się z niewłaś-ciwym przygotowaniem do sezonu. Kolarze kadry przystępowali do Wyścj. gu Pokoju albo przetrenowani, albo niedotrenowani. Dlatego położył szczególny nacisk na pracę w okresie jesieni i zimy. Wypracowywał w tym okresie fundament pod przyszłe sukcesy. Wszystkie treningi, ćwiczenia z ciężarami, biegi narciarskie i crossy z rowerami były szczegółowo wpisy, wane do jego „zeszytów". Uzupełniane badaniami lekarskimi dawały mu pełny obraz formy jego kadry. Wkrótce doszło do tego, że zawodnicy rywalizowali o miejsce w kadrze Henryka Lasaka, bowiem tędy wiodła droga do Wyścigu Pokoju, mistrzostw świata i wszystkich innych wielkich imprez kolarskich za granicą. Lasak nauczył ich także sztuki wygrywania. W sposób twardy wymagał, aby kolarz, który znajdzie się w ucieczce tak „kręcił", żeby wygrać wyścig. Przez wiele lat w naszym kraju panowała opinia, że pozycja w czołówce jest już sukcesem i nieważne jakie zajmie się w końcowym efekcie miejsce na mecie. Lasak ostro wystąpił przeciwko tym nawykom. Doprowadził do takiej sytuacji, że sami zawodnicy wymagali od siebie zwycięstwa, a każda porażka stawała się przedmiotem głębokiej analizy. Ta zasada była podstawowym kanonem taktyki. Dlatego wszyscy zawodnicy, niezależnie od grupy w której się znajdowali, walczyli o najlepsze miejsce w czołówce. Stąd między innymi brały się późniejsze zwycięstwa etapowe, czołowe pozycje na imprezach, w których startowali. Ktoś mógłby sądzić, że to przypadek, że wyjątkowy zbieg przychylnych okoliczności, a to był efekt długotrwałych ćwiczeń, jakim poddawani byli kolarze kadry przed sezonem. W wyścigach wieloetapowych bardzo trudno walczyć równocześnie o zwycięstwo indywidualne i drużynowe. Można śmiało powiedzieć, że brak zwycięstw indywidualnych do czasu kiedy pojawiła się gwiazda Ryszarda Szurkowskiego był między innymi rezultatem rywalizacji w klasyfikacji drużynowej. Wykład na ten temat zrobił mi kiedyś Andrzej Żmuda, jedyny kolarz z wyższym wykształceniem, jak kiedyś pisała prasa sportowa, który byt trenerem, „profesorem" jednego z największych zawodowych kolarzy świata - Francesco Mosera. Otóż uważał on, że niezależnie od rodzaju wyścigu, prawa rządzące na szosie są te same. Można oczywiście czasem wygrać wyścig bez niczyjej pomocy, ale na ogół zarówno w kolarstwie amatorskim, jak i zawodowym „jedzie się" na lidera. U nas te sprawy nigdy nie były jednoznaczne, zwłaszcza podczas Wyścigu Pokoju. Ponieważ klasyfikacja drużynowa miała priorytet, „jechało się" na drużynę, a ewen- 98 walny nc*er mus'a' sam wywalczyć sobie pozycję do liderowania. Nawet w ^czasach" Szurkowskiego nigdy nie było od początku jasne, kto jest liderem. Dlatego Szurkowski, który był na pewno jednym z największych ^Ojarzy-amatorów świata, zdając sobie sprawę z taktyki, która obowiązywała w polskiej ekipie na Wyścigu Pokoju starał się wykorzystać sytuację na szosie, by przekonać kierownictwo i koiegów, że to właśnie on jest liderem, yy późniejszym okresie, gdy na horyzoncie pojawiła się gwiazda Stanisława Szozdy, zrodził się problem, komu przyznać tytuł „lidera". Trener i kierownictwo Związku Kolarskiego wychodziło z założenia, że liderem powinien tyć najlepszy, a Szurkowski z góry zakładał, że on jest najlepszy. Oczywiście miał w tym wiele racji, ale nie podzielał ich z kolei Szozda. Konflikt ten w pewnym okresie uzewnętrznił się na szosie, gdy obaj „na złość mamie...", przegrali wyścig drużynowy na mistrzostwach świata w Montrealu. Co z tego, że Matusiak „wypruwał flaki", a Mytnik padał z roweru, kiedy Szurkowski myślał o tym, by „ugotować" Szozdę, a Szozda rezerwował siły na wyścig indywidualny, by pokazać, że to on jest „wielki" i tytuł mistrzowski w Barcelonie Szurkowski zdobył wyłącznie dzięki niemu... Tak, tak, nie zawsze była to idylla, a Lasak nie był księciem z bajki. Być może gdyby żył, potrafiłby „rozprowadzić" liderów, ale jego następcy w sposób charakterystyczny dla stosunków panujących w polskim sporcie potrafili tylko w cudowny sposób zantagonizować obu mistrzów, starając się wygrywać za ich plecami swoje małe sprawki. W każdym razie konflikt Szozda-Szurkowski odebrał polskiemu kolarstwu wiele trofeów, które mu się z racji wysokiego poziomu należały. Jak i gdzie doszło do spotkania dwóch „wielkich" - Henryka Lasaka i Ryszarda Szurkowskiego? W 1968 roku Ryszard Szurkowski, kolarz zupełnie nieznany, spoza grupy Lasaka, wygrał nagle przełajowe mistrzostwa Polski. Później zdobył wicemistrzostwo Polski w górach, gdzie na jednoetapowym wyścigu „ograł" na finiszu mistrza sprintu, czołowego kandydata na Igrzyska Olimpijskie w Meksyku, Zygmunta Hanusika. Wtedy to właśnie Szurkowski po raz pierwszy spotkał Lasaka, w łazience, P/zy goleniu. Mimo woli podsłuchał rozmowę swojego klubowego trenera Zelaznowskiego, który starał się przekonać szefa kadry, aby ten włączył go do reprezentacji olimpijskiej na Meksyk. Trener Lasak nie ufał jednak zawodnikom, którzy nagle pojawiali się w czołówce. Musiał najpierw ich sprawdzić w tyglu codziennej roboty. Powiedział więc Żelaznowskiemu: ~» Jak wytrzyma do końca sezonu, wezmę go do kadry na Wyścig Pokoju, a później zobaczymy... Był to chyba jeden z niewielu błędów popełnionych przez Lasaka. Nie ^czuł klasy Szurkowskiego. Być może nie spodziewał się, że nagle wpadł w jego ręce diament najwyższej próby. Sam później przyznał się do błędu: ~ Szkoda, że nie zabrałem go do Meksyku. Był wówczas w doskonałej formie. Dysponował ogromnym zapasem sił i entuzjazmu. Kto wie, mo>P sprawiłby niespodziankę, ale przecież tak nagle objawił swój talent... Trener ma prawo do błędów. Nawet taki trener jakim był Henryk Lasak Myślę, że drugi taki poważny błąd przydarzył mu się na Mistrzostwach Świata w 1970 roku w Leicester. Mieliśmy wtedy znakomitą drużynę: Stec Magiera, Matusiak, Szurkowski. Ale podczas wyścigu drużynowego o Pu.! char PKOl, który zawsze stanowił generalną próbę przed mistrzostwami świata, Janek Magiera nie wytrzymał i odpadł na trasie. Henryk Lasak w tym momencie nabrał wątpliwości czy Magiera powinien jechać w drużynie. A przecież był to znakomity kolarz. Dwukrotnie zajął trzecie miejsce w Wyścigu Pokoju, wspaniale jeździł na czas, a w jeździe drużynowej potrafił rozkręcić zespół, narzucając ogromne tempo. W ostatnim momencie Lasak wprowadził do zespołu Lecha Klują. Był rzeczywiście w wielkiej formie, ale ta decyzja miast go zmobilizować - kompletnie rozłożyła go psychicznie. Już na start Kluj jechał roztrzęsiony. Widać było, że nie będzie z niego żadnej pociechy. Ale na zmiany było już za późno. Jako tako jechał do półmetka, a potem zsiadł z roweru i było po medalu. Gdyby w zespole był Magiera, nikt nie mógłby Polakom odebrać najwyższego trofeum. Kolarze byli niepocieszeni, ale wiem co się działo w sercu Lasaka. On bardziej jeszcze od zawodników przeżył to niepowodzenie. Zdawał sobie sprawę z zaprzepaszczonej szansy, z błędu, który popełnił... Mimo tych niepowodzeń nikt i nic nie było w stanie podważyć autorytetu Henryka Lasaka. Wraz z jego przyjściem nastąpiło całkowite przetasowanie w czołówce Wyścigu Pokoju. Już w 1966 r. polski zespół był drugi, a rok później pierwszy. W 1969 roku Szurkowski zajął drugie miejsce indywidualnie. W 1970 roku „siedmiu wspaniałych" - Czechowski, Matusiak, Krzeszowiec, Kaczmarek, Hanusik, Stec, Szurkowski - wygrało 9 etapów indywidualnie i 9 drużynowo. Na mecie Szurkowski był pierwszy, a Hanusik trzeci. Pierwsza była także w klasyfikacji drużyna. W ostatnim wyścigu, który był rozgrywany pod dyktando Henryka Lasaka w 1971 roku, Szurkowski zajął pierwsze miejsce, a Czechowski drugie. Na drugim miejscu znalazła się także drużyna. W pewnym momencie Henryk Lasak musiał zdecydować co jest ważniejsze - zwycięstwo indywidualne czy zespołowe. I powziął słuszną decyzję. Henryk Lasak podjął także skuteczną próbę zapisania białych kart naszych startów na mistrzostwach świata. Było z tym trudniej niż z Wyścigiem Pokoju. Można trochę mówić o pechu, ale także o pewnym fatum, które ciążyło nad startami kolarzy. Wydawało się, że są to szczyty nie do zdobycia. Po raz pierwszy udało się drużynie wywalczyć brązowy medal dopiero na Mistrzostwach Świata w 1971 roku. W wyścigu indywidualnym Szurkowski na pękniętej dętce finiszował na czwartym miejscu. Już jednak na Igrzyskach Olimpijskich w 1972 roku drużyna pojechała po srebrny 100 medal- W wyścigu indywidualnym Ryszard Szurkowski „przefajnował" sprawę- Patrzył na mistrza świata Francuza Oviona, Francuz na Szurkowskiego a wygrał ten trzeci. Sam Szurkowski powiedział później: _ Ten wyścig przegrałem przez nadmierną skłonność do filozofii... Henryk Lasak nie doczekał uwieńczenia swojego dzieła jakim było zdobycie mistrzostwa świata przez Ryszarda Szurkowskiego, wicemistrzostwa przez Stanisława Szozdę i złotego medalu w wyścigu drużynowym na Mistrzostwach Świata w 1973 roku w Barcelonie. Nie doczekał, ale te sukcesy były jego zasługą - efektem jego wieloletniej, rzetelnej pracy. Rolę i miejsce Henryka Lasaka w polskim sporcie charakteryzują najlepiej trzy opinie: - dziennikarza, który był jego epigonem - Lecha Cergowskiego, wspaniałego lidera - Ryszarda Szurkowskiego oraz kolarza z pogranicza dwóch epok - porażek i sukcesów - Zenona Czechowskiego. Lech Cergowski: „Był Lasak trenerem z urodzenia, samorodnym talentem, jaki zdarza się raz na kilkadziesiąt lat, wytrwałym w dociekaniu kolarskich prawd, kapitalnym analitykiem sytuacji, a przy tym człowiekiem, który umiał ułożyć sobie stosunki ze wszystkimi, zarówno podzielającymi jego poglądy jak i oponentami". Ryszard Szurkowski: „Lasak cieszył się naszymi zwycięstwami. Nie zdarzyło mu się nigdy, by „zapomniał" pośpieszyć z gratulacjami. Wszyscy kolarze, a przypuszczam, że i wszyscy sportowcy są na to bardzo czuli. Ileż razy później, kiedy go zabrakło czekaliśmy daremnie na uścisk dłoni trenera, na słowo „dziękuję", wyrażające uznanie za to, czego przed chwilą dokonaliśmy. I chyba dlatego też, pomijając jego wielkie zasługi, był przez nas bardzo lubiany i szanowany". Zenon Czechowski: „Lasaka naśladować nie sposób. Był niepowtarzalny. Ale równocześnie nie zapomnę nigdy jaką moc oddziaływania miał jego spokój, do czego potrafił nas zmusić jednym gestem. Jak trudny do zniesienia był smutek trenera, kiedy coś się nie udało. Wtedy potrafiliśmy wykrzesać z siebie wszystkie siły, by zwyciężać. On miał czas dla swoich chłopców. Znał ich jak nikt". Człowiek oddany kolarstwu, zakochany w nim, znakomity popularyzator tej dyscypliny sportu w Polsce, a poprzez największą gazetę sportową „L'Equipe" - w świecie - Krzysztof Wyrzykowski powiedział mi kiedyś: - Lasak to był trener, który o kolarstwie wiedział wszystko. Chyba wszystko wiedział także o psychice kolarzy. Czy dziwisz się teraz, że miał tak wielkie osiągnięcia...? przyjechał ze Szwecji, gdzie szkolił zapaśników tego kraju. Miał więc wystarczający dystans do minionych spraw i tym bardziej szczere mogły być jego odpowiedzi. - Zacznijmy od działaczy Polskiego Związku Zapaśniczego. Powierzając mi w 1969 roku oficjalnie funkcję trenera kadry zapaśników w stylu klasycznym mieli świadomość faktu, że zaczynamy od zera - odpowiedział Janusz Tracewski. - Gdyby nie było sukcesów, prawdopodobnie szybko by mi podziękowali, szukając następnego kandydata. Warto tu dodać, że zapasy są dyscypliną dość hermetycznie zamkniętą, mało widowiskową i dopiero zwycięstwa międzynarodowe, medale sprawiają, że mówi się o niej, pisze i pokazuje. Dlatego przez te kilkanaście lat mojej pracy z zapaśnikami czułem wokół siebie klimat życzliwości, ponieważ w ciągu tego okresu zdobyliśmy na mistrzostwach Europy, świata i igrzyskach olimpijskich ponad 50 medali. - Osiągnięcia te nie byłyby możliwe, gdybym nie potrafił sobie ułożyć 102 Zaczął od zera „Udało mi się porwać grupę do pracy jakiej nie znali. Udało mi się także skupić w swoich rękach wszystkie ogniwa sterowania zawodnikiem. Miałem możliwość indywidualnego oddziaływania w sprawach wyjazdów, startów, rozliczania, premiowania. To wszystko miałem u swoich rękach. I gdy wystartowaliśmy po raz pierwszy na mistrzostwach Europy w Berlinie, gdzie zdobyliśmy dwa srebrne medale, a następnie w Edmonton, gdzie zdobyliśmy trzy, przyszła za tym wiara, że to, co proponuję jest dobre. Reszta była już zwykłym działaniem" (Janusz Tracewski) B *yłem bardzo ciekaw w jaki sposób udało się Januszowi Tracewskiemu tak ułożyć sobie współpracę z kolejnymi zarządami Polskiego Związku Zapaśniczego, z licznym gronem szkoleniowców klubowych nieskorych z zasady do uznawania autorytetu trenera kadry, że nieprzerwanie przez dwanaście lat pełnił tę funkcję. Spotkaliśmy się w kawiarni „Mazovia" w Warszawie w momencie, kiedy Janusz Tracewski pożegnał się już ze wszystkimi funkciami szkoleniowvmi i na krótko v i^wi 11 i^i uyat J ujrawjpi. X IUIM JE^t nuuvi.ui szawskiej „Gwardii". I to był trzeci etap, ważny, bo pozwalający na sprawdzenie rodzących się przemyśleń w praktyce. Opiekę nad kadrą juniorów wraz z asystenturą trenera kadry seniorów otrzymałem w 1967 roku. I to był etap przedostatni. Nabrałem dystansu do tego co się działo w zapasach, tworząc własną wizję naprawy. Kiedy w 1969 r. otrzymałem propozycję objęcia opieki nad reprezentacją, byłem przygotowany do podjęcia obowiązków od strony teoretycznej i praktycznej. Tak zaczął się etap piąty, który trwał aż dwanaście lat. - Mój program polegał, w ogólnym zarysie, na tym, by zintensyfikować Proces treningowy i aby nowe formy były niezmiennie powielane przez wiele lat. Chodziło o stworzenie stabilnego systemu - opowiadał Janusz Tracewski. - Wiadomo było, że wszyscy czekają na wyniki reprezentacji. Musiałem zdecydować się na centralne szkolenie. To oznaczało 200 dni w roku z dala od domu, bliskich, środowiska. Wszyscy zawodnicy wyrazili zgodę na podporządkowanie się tym rygorom. 103 współpracy z trenerami klubowymi - kontynuował myśl Janusz Tracewski. „ Do mojego przyjścia było to środowisko bardzo skłócone. Ale zastosowałem metodę polegającą na tym, że razem z zawodnikami zapraszałem na grupowania także ich trenerów, którzy po powrocie do klubu realizowali plan szkoleniowy przekazany im podczas wspólnych zajęć. Ten fakt znacznie przyspieszył rozwój tej dyscypliny sportu w Polsce, a sukcesy umocniły wiarę, że praca prowadzona jest we właściwym kierunku. - I wreszcie sami zawodnicy. Ich akceptacja moich metod treningowych była momentem decydującym. Oni byli motorem wszystkiego co działo się później w zapasach. Starałem się o możliwie jak najlepszą atmosferę, o to by nie spalali się w wewnętrznych walkach podjazdowych. Temu służyła m.in. klarowna, konsekwentna polityka startowa, która nie budziła niezdrowych emocji. Zawodnicy dobrze wiedzieli, że igrzyska olimpijskie i mistrzostwa świata są dla najlepszych. Nie decydował ani wiek, ani klub, ani dorobek - tylko aktualna forma. Już na sześć tygodni przed mistrzostwami zwykle wszyscy znali skład. Natomiast mistrzostwa Europy były poligonem doświadczalnym. Tam sprawdzałem tych „drugich", obserwowałem jak zachowują się w walce, jak wytrzymują psychicznie trudy pojedynku. Tego wszystkiego nie da się sprawdzić na treningu. - Jak to się stało, że przez 44 lata istnienia Polskiego Związku Zapaśniczego nikomu nie udało się wprowadzić polskich zapaśników do światowej elity. A właśnie Pan to potrafił? - Sam byłem zawodnikiem, a w 1959 roku zdobyłem nawet tytuł mistrza Polski w wadze do 78 kg. To był pierwszy etap wtajemniczenia. Studiowałem na Akademii Wychowania Fizycznego - to był drugi etap. Pracę magisterską pisałem oczywiście na temat zapasów. Wiedziałem co nieco r\ tnr\rti ł^I ^ucMmlinir Dt-oWi/L-** naiir"vcinia \x/ct^rmparł ni"7f*C7Prłłp.m w war- - Z kolei wymogłem przejście z ligowych rozgrywek drużynowych na indywidualne. Dla takiej „rewolucji" niezbędne było naturalnie poparcie władz sportowych. Szczęśliwie się złożyło, że ówczesny Prezes PZZ -Kasperczyk dał mi carte blanche. - Postawiłem na różnorodność form treningowych. Swoją wiedzę czerpałem z innych dyscyplin sportowych. W lekkoatletyce szukałem recepty na wytrzymałość, z podnoszenia ciężarów brałem wzory ćwiczeń siłowych z gimnastyki - zwinność, a w grach zawodnicy ćwiczyli ruchliwość. Wprowadziłem ponadto do zajęć treningowych elementy uatrakcyjniające monotonię zajęć na sali. Nauczyłem zawodników biegać i jeździć na nartach w lecie na nartach wodnych. To co znudziłoby ich na macie, sprawiało przyjemność na świeżym powietrzu, w obcowaniu z naturą. Wszyscy polscy zawodnicy wyróżniali się wszechstronnością. W oparciu o tę bazę budowałem elementy techniczne. - Na czym polegała sztuka wygrywania, której Pan wyuczył parę generacji zapaśników? - Przez pierwsze dwa lata nasi reprezentanci osiągnęli znakomitą wytrzymałość. Ale można było zaobserwować także coraz bardziej poprawiającą się technikę. Chciałem, by każdy zawodnik miał jakąś specjalność, jakiś chwyt. Bez owej specjalności byłby szary. Wszyscy muszą umieć wszystko, ale o klasie decyduje ten chwyt koronny. Czołowi zawodnicy kilka chwytów potrafili wykonać najlepiej na świecie: wywrotki, powalenia, rzuty biodrowe i wózki. - Teraz może Pan zdradzić tajemnicę: jakie koronne chwyty mieli -K. Lipień, Supron, Dołgowicz, Michalik...? - Myślę, że to nawet nie chodzi o tajemnicę, bowiem byli oni doskonale znani swoim rywalom. Sprawa zawiera się w metodach dochodzenia do tej specjalności. Lipień miał najwspanialsze wejście, nurkowanie pod pachą i wywrotkę. Supron - rzut przez bark, Dołgowicz - rzut przez biodro, Michalik - posadkę. Zawodnicy dobrze przygotowani ogólnie, to „średnia-cy", którzy nie mają co marzyć o medalach. Zapaśnik, który chce wejść do światowej czołówki musi do perfekcji doprowadzić jeden rzut (nie zapominając oczywiście o innych), a także oprzeć się - w zależności od predyspozycji - na szybkości, sile lub wytrzymałości. - Czy jest to Pana patent? - Myślę, że tak robią wszyscy na świecie. W niektórych krajach odbywa się kształtowanie cech szczególnych w sposób naturalny, np. dzięki możliwości szerokiego wyboru kandydatów do szkolenia, a w innych krajach trenerzy formują je w sposób przemyślany. My z mniejszej populacji potrafiliśmy wychować wielu światowej klasy zawodników. W Bułgarii np-trenerzy dokonują selekcji ze 100 tysięcy zawodników, a my z kilku tysięcy- 104 _ Może miał Pan szczęście trafić na wybitnie utalentowanych zawodników? _ Z pewnością bracia Lipieniowie, Supron, Świerad, Michalik, Kier-pacz, Dołgowicz, Ostrowski, Kwieciński, Skrzydlewski, Bierła należeli do utalentowanych zawodników. Ale przede wszystkim pracowitych. Klimat ciężkiej pracy, który tworzyliśmy w Zakopanem, Cetniewie czy Giżycku sprawiał, że każdy „nowy" musiał mu się podporządkować. Nigdy nie było problemów z adaptacją debiutantów, z ich wejściem do zespołu, gdyż ci najlepsi nie oszczędzali się i stanowili świetny wzorzec szkoleniowy, przykład ambicji. Staraliśmy się z powodzeniem organizować podczas zgrupowań różnego rodzaju zajęcia samokształceniowe. Zawodnicy uczyli się obcych języków. Cała czołówka potrafiła za granicą swobodnie porozumiewać się w dowolnym środowisku. Wszyscy ukończyli kursy trenerskie bądź akademie wychowania fizycznego. Związani oczywiście będą przez całe życie z zapasami. Nie może być inaczej. Na wejście do światowej czołówki pracuje się co najmniej 6 lat. Później w tej czołówce trzeba trochę powalczyć, bo po to się tak ciężko pracowało. No i ani się nie obejrzą, a na drugi zawód za późno. Zresztą nie szukają go. Są oddani zapasom duszą i ciałem. Czy w innym wypadku poddaliby się dobrowolnie tak ostremu reżimowi? - W imię miejsca na podium, czy dla „brzęczącej mamony"? - Proszę mi wierzyć, że gra toczyła się o przysłowiową czapkę śliwek. To nie piłkarze czy lekkoatleci. Dlatego rekompensowałem im ten wysiłek możliwie atrakcyjnym programem. Zmienialiśmy często miejsca przygotowań w kraju i za granicą. Jeździliśmy parę razy na tournee po Ameryce. To im dawało wystarczającą satysfakcję. Kiedy się z nimi spotykam, to zawsze z rozrzewnieniem wspominają te czasy. Wyrośli wszyscy w tych zapasach na wartościowych i dzielnych ludzi. Pamiętajmy jeszcze i o tym, że większość z nich rekrutowała się ze środowisk robotniczo-chłopskich, często z biednych rodzin, skąd nawet w naszych warunkach społecznych awans nie jest tak prosty i oczywisty. Zapasy otworzyły im drogę w szeroki świat. - Czy korzystaliście z doświadczeń innych zapaśniczych nacji? - Mówiłem już o pewnym hermetyźmie zapasów. W skali międzynarodowej tajemnice trenerskiego warsztatu kryją niedostępne warownie. To chyba zrozumiałe, bo czołówka jest wąska i każdy pracuje w izolacji nad tym jak przechytrzyć rywala, jaki wprowadzić nowy element do walki, który mógłby przechylić szalę zwycięstwa. Mieliśmy jednak własny bank informacji- Korzystaliśmy z magnetowidu, dysponowaliśmy bogatym archiwum filmowym. Każde większe zawody obserwowane były przez trenerów, którzy na specjalnych kartach zaszyfrowywali poszczególne elementy wal- 105 ki, chwyty najgroźniejszych rywali. Materiały te były poddawane głębokiej analizie, a pozniej przekazywane zainteresowanym zawodnikom - Na czym polega taktyka walki w zapasach? Bo jak rozumiem informacja miała pomoc w odkryciu słabych stron przeciwnika? - Taktyka - to bardzo złożony element szkolenia. W walce o medale na matę wychodzi dwóch zwykle równorzędnych zawodników i każdy z nich mysi, o tym jak przechytrzyć przeciwnika. Od manewrów przed bezpośrednim starciem zależy, czy uda się wykonać chwyt, czy nie. Skala możliwości manewru jest praktycznie nieograniczona. Na treningu przerabialiśmy rożne warianty taktyczne. Sam zawodnik podejmował, w oparciu o otrzymaną informację, odpowiedni wariant taktyczny, który zresztą mógł podczas walki ulec zmianie. B F - Czy istnieje takie pojęcie, jak np. szkoły radziecka, bułgarska czy polska w zapasach? & J - Tajemnica otaczająca metody szkolenia powoduje, że nie ma unifikacji metod szkoleniowych. I właściwie zawodnicy każdego kraju prezentują pewne indywidualne cechy. Charakterystyczną cechą zawodników radziec kich jest siła . dobre wyszkolenie techniczne. Bułgarzy preferują siłę. Węgrzy , Rumun, - wytrzymałość. Polacy reprezentują bardzo dobrą ogólną sprawność, błyskotliwą technikę i wytrzymałość - Przez wiele lat przepisy obowiązujące w zapasach separowały tę dyscyplinę sportu od szerokiej publiczności. Czy działacze zdawali sobie z tego sprawę? - W ostatnich latach przepisy w zapasach przeszły ogromne przeobrażenia Zmiany poszły w dwóch kierunkach: skrócił się czas walki, a regulamin został tak opracowany by zmusić zawodników do stosowania większej Hosc. chwytów Chodziło o to, by zapasy mogły sic podobać, by przez swoją w^owiskowosc dostały się do telewizji. Były takie czasy, że w zapasach walczono do kresu sił, a pojedynek mógł trwać i dwie godziny. Jeszcze po wojnie zmagania na macie ciągnęły się dwadzieścia minut. Podczas moj^ej kariery walczyłem 12-15 minut. W tej chwili czas walki został zredukowany ttLZTJViąg ZTiany PrzePisów wprowadzały wiele chaosu. Stwarzały furtki do prowadzenia różnych nieuczciwych układów, którym niestety przewodzili sędziowie... - O właśnie. W wielu niewymiernych sportach sędziowie potrafili swoją decyzją zniekształcić przebieg niejednego pojedynku. Wiele dyscyplin stara TSlf V A?™' tW°rZąCurÓŻne zaP°ry (zwiększając np. ilość sędziów neutralnych). Ale w zapasach ciągle dzieją się prawdziwe „sztuczki". Jak Pan to zjawisko odbiera? - Och, to osobny rozdział. Nie byliśmy ulubieńcami sędziów. Wiele medal, uciekło nam przez to sprzed nosa. Mam na to setki przykładów. Działały całe „koalicje" sędziów. To były główne przyczyny stresów. Oto 106 przykład pierwszy z brzegu. Na mistrzostwach Europy w Budapeszcie Roman Kierpacz prowadził w finałowej walce ze swoim rywalem 11:3. W ostatniej rundzie zbierał punkty, ale nagle w ostatniej chwili został zdyskwalifikowany za... pasywną walkę. Tak stracił złoty medal. Czy tylko on? Dlatego niestety musieliśmy szkolić zawodników do walki z rywalami i sędziami, uczyć ich jak być silnym psychicznie, przygotowanym na zaskakujące werdykty. - I nie ma na to rady? - Jedynym lekarstwem jest stabilizacja przepisów oraz eliminowanie z grona sędziów prowadzących wielkie imprezy tych, którzy w sposób ewidentny wypaczają przebieg walki. Może byłby to jakiś straszak. - Brakuje panu teraz emocji, których dostarczali sędziowie'.' - Nie, do tego rodzaju emocji nie tęsknię. Zbyt wiele zdrowia przez nich straciłem. Brak mi natomiast zawodników, z którymi przez tyle lat wędrowaliśmy przez maty całego niemal świata. W Szwecji trenuję młodzież, ale jakże inną. Nie ta motywacja, nie ta ambicja co u naszych zapaśników. Ot, czasem chwilowy kaprys, czasem hobby, a nawet rekreacja. Nie zmuszam ich do ciężkiej pracy, a jak chcą - to ich uczę tego czego uczyłem Lipieni. Suprona, Dołgowicza... Psychiczny relaks. Z grona Wielkich ubył jeszcze jeden, przeszedł na przedwczesną emeryturę. Dlaczego, czy musiał? Janusz Tracewski odszedł na własną prośbę. Czuł, że już brak mu tego ognia z pionierskich lat, który zapalał się w jego sercu na samą myśl o kolejnych zmaganiach o medale mistrzostw świata czy igrzysk olimpijskich. Nie potrafił już z taką pasją i samozaparciem dzień po dniu, przez 365 dni w roku poświęcić się całkowicie zapasom. Myślał, że może jego odejście wyjdzie także na dobre tej dyscyplinie sportu. System, który stworzył funkcjonował, więc nie było obaw o nagłe załamanie poziomu, a wolne miejsce trenera kadry to także szansa dla innego. Może jeszcze lepszego? Entuzjasty, nowatora, który zaskoczy świat jakimś nie odkrytym dotąd chwytem? Może... Z muzami na Ty Włodkowi - Kochanemu, wielkiemu entuzjaście prawdziwej sztuki i piękna, z prawdziwą życzliwością -Ada Sari". „Jako niezapomnianemu trenerowi z całym uczuciem - pański uczeń Figuerola". „Panu Włodzimierzowi na miłą pamiątkę spotkania w Meksyku - W. Małcużyński". „Albo sport - albo teatr... - Iwo Gall". „To mój uczeń... - Leon Wójcikowski". „Każdy idiota zrobiłby wyniki, bo tam się rodzą talenty na kamieniu - działacz PZLA ". „Podziwiam pana pracę - Alicja Alonso". „Sport to wielki teatr. Czy mógłbym marzyć, że zagram kiedykolwiek na większej scenie, przy liczniejszej publiczności, wśród większych artystów? I chociaż kusiły mnie muzy teatru, baletu, muzyki, malarstwa, prawdziwie wierny duszą i ciałem byłem sportowej przygodzie". Włodzimierz Puzio W małej ciemnej kawalerce przy Rynku Starego Miasta - kawalerskie gospodarstwo. W rogu nie używane chyba przez długi czas czarne pianino, na ścianach kilka olejnych portretów ciemnoskórych, wyrazistych twarzy, trochę książek, starych gazet. Nie było to „miękkie lądowanie" na warszawskim bruku. Tym bardziej bolesne, że spreparowane rękami bliskich. Włodzimierz Puzio pozostał sam na scenie swojego życia. Z walizką, u kresu wielkich podróży. A przecież w tym teatrze, który sobie wymarzył, w którym grał największe role był zawsze wśród ludzi mu życzliwych, otoczony przyjaźnią i sympatią, podziwiany i oklaskiwany, doceniany i nagradzany. Choć to prawda, że był i opuszczany. Do emerytury tuż, tuż. Trzeba na nią zapracować, gdy brak zgromadzonych kapitałów. Ale we Włodku dusza sportowca nie umarła. Ciągle, nawet teraz, chce pokazać, że nikt nie potrafił zabić w nim ducha walki, że gdzieś tam jest jeszcze najlepszy. Młodzi chłopcy prowadzeni przez starszego pana wiedzą, że nauczyć to pewnie ich nauczy, ale wżyciu nie urządzi. Zdobywa - 108 ją więc medale na spartakiadach młodzieży i nie bawiąc się w sentymenty idą tam, gdzie lepsze „perspektywy". No bo niby kim jest ten „stary" Puzio? * * * Już przed wojną był utalentowanym juniorem. Gdyby nie wojna... A po wyzwoleniu, na pierwszych mistrzostwach Polski rozgrywanych w 1945 roku został mistrzem Polski na 200 m - 23,4 s. Przegrałby dzisiaj z takim czasem z wieloma kobietami, ale tak się zaczynało. Od 1945 roku do 1950 był najlepszy w Polsce na 400 m przez płotki. Reprezentował kraj w pierwszych meczach międzypaństwowych z Rumunią, NRD, Węgrami, CSRS. Zawsze wierny barwom „Cracovii", klubu który po wojnie odrodził się wraz z polskim sportem. Włodzimierz Puzio był silnie związany z Krakowem. Przesiąkł niepowtarzalnym klimatem tego miasta, pełnego tradycji historycznych i kulturalnych. Kraków zaraz po wojnie dał schronienie tysiącom pozbawionych dachu nad głową warszawiaków, wśród nich pisarzom, aktorom, muzykom i malarzom. Sprawili oni, że jak Feniks z popiołów odrodziło się, wraz z pierwszym dniem wolności, życie kulturalne i intelektualne. Puzio lgnął do tego środowiska z wewnętrznej potrzeby, z artystycznej wrażliwości, którą wyniósł z domu rodzinnego. Matka uczyła go na fortepianie pierwszych gam, a później Olga Martusiewicz, uczeń Ignacego Paderewskiego - Stanisław Szpinalski i Konrad Drzewiecki. Muzyka nie zdominowała jednak sportu, który był jego największą pasją. Ale muzyce był wierny. Początkowo z prozaicznej konieczności, gdy przez dziesięć lat akompaniował na lekcjach najsławniejszej przed wojną gwieździe operowej Adzie Sari, później fortepian, polska muzyka otwierały mu drzwi obcych domów na drugiej półkuli, otwierały serca nie znanych dotąd ludzi. Pociągało go malarstwo. Bez trudu dostał się na sławną krakowską Akademię Sztuk Pięknych, gdzie jego profesorami byli tak znani artyści jak Hanna Rudzka-Cybisowa i Zbigniew Pronaszko. Sześć lat z przerwami spędził wśród sztalug, chłonąc wiedzę, doskonaląc technikę, kształtując własny, niepowtarzalny styl. Ale nie przestawał trenować, biegać i wygrywać. Karierę sportową chciał mu przerwać sławny wówczas szef studia dramatycznego przy Starym ,Teatrze im. H. Modrzejewskiej - Iwo Gall. Któregoś dnia spotkał Puzia na ulicy i zaproponował mu naukę w swojej szkole. Teatr, scena, oklaski-to pociągało. Na jednej ławce z Holoubkiem, Pawlikiem, Maciejewską nie posiedział jednak długo, bowiem Iwo Gall, który nienawidził sportu, gdy tylko dowiedział się o sportowych sukcesach przyszłego aktora - postawił twarde ultimatum: 109 - Albo sport - albo teatr! Puzio nie zastanawiał się ani chwili: - Sport otworzy mi drogę w świat, a przy pana charakterze moja kariera na scenie jest niepewna... Pozostało malarstwo. Chociaż muzy nie ustawały, składając coraz to nowe propozycje. Włodek, tak jak wszyscy młodzi krakowiacy, letnie gorące przedpołudnia spędzał na plaży nad Wisłą. Zawsze-aktywny, skoczny, zwinny zwracał na siebie uwagę. Pewnego razu podszedł do niego starszy, wysoki mężczyzna, pytając czy interesuje go balet. Kiedy Puzio wykazał swoje zainteresowanie lą dziedziną sztuki, zapytał z kolei o nazwisko sławnego wówczas choreografa Leona Wójcikowskiego. Kiedy i tu Puzio wykazał doskonałe rozeznanie, ów starszy pan zaproponował, że może go u Wójcikowskiego zaprotegować. I tak się rozstali. Następnego dnia Puzio zjawił się na sali przy ul. Jana 13 i zobaczył, że ów nieznajomy z plaży to właśnie sławny Leon Wójcikowski. Zaczął ćwiczyć i nie minęło wiele czasu, gdy zadebiutował na scenie Teatru Starego, a później za namową innego sławnego choreografa, Eugeniusza Paplińskie-go, przeszedł do krakowskiej opery. „Dla chleba" przerwał studia na ASP, biorąc urlop dziekański i za namową Paplińskiego przeszedł do opery poznańskiej, która w tym okresie miała w kraju najlepszą renomę. Gwiazdą tamtych czasów była sławna Antonina Kawecka, która darzyła Włodka dużą sympatią. Ta nić sympatii, zresztą wzajemna, stanowiła silną więź łączącą Włodka ze wszystkimi środowiskami, w które przenikała niespokojna, łaknąca bogactwa przeżyć dusza młodego sportowca. Cały zespół opery poznańskiej z Antoniną Kawecką zjawił się na trybunach stadionu w Poznaniu, gdy Puzio biegł po tytuł mistrza Polski na 400 m ppl. W Krakowie, gdy Puzio przeiywał taśmę na mecie, Leon Wójcikowski krzyczał: - To mój uczeń!!! A sławna Ada Sari, która po raz pierwszy w życiu przyszła na stadion wysłała do przygotowującego się do startu na bieżni Puzia swoją uczennicę Krystynę Kostal (znaną później śpiewaczkę operową) z prośbą-polece-niem, by Puzio przyszedł na trybuny i wytłumaczył jej na czym polega bieg sztafetowy... Po zakończeniu kariery sportowej wydawało się, że któraś z muz ostatecznie zawładnie duszą krakowskiego wagabundy. I był taki moment, taki moment przeżywa zresztą każdy zawodnik kończący karierę, kiedy trzeba było postawić przed sobą męskie pytanie: co dalej? A Puzio zastanawiał się tylko chwilę, ponieważ odpowiedź miał gotową już wcześniej: dalej sport poprzez doskonalenie innych. Został trenerem. 110 Ciężki to był chleb. Zwłaszcza w latach, gdy odeszło stare pokolenie, zaczynające swoją karierę przed wojną, a młode nie miało jeszcze tyle sił, ochoty i wyobraźni, by poddać się ciężkiemu reżimowi treningowemu, puzio tkwił w Krakowie. Codziennie na treningu, ale i w teatrze, na sali koncertowej, za sztalugami. Może właśnie dlatego kształtujący się wówczas trzon trenerski w polskiej lekkoatletyce patrzył bokiem na tego krakowskiego „dziwaka". On nie był z nich. Co więcej! Pyskował, miał - zupełnie niepotrzebnie - własne zdanie. Chciał uznania autorstwa pracy i takie sobie różne rzeczy świadczące o nieprzystawaniu do kolektywu. Ale Włodzimierz Puzio miał wyniki. I to był najgorszy szkopuł. Wielokrotni reprezentanci Polski, olimpijczycy - Muzyk, Makowski w płotkach, Dudziak, Zieliński - medaliści olimpijscy w sprintach i wielu innych w szeregach seniorów, ale także wśród juniorów - to uczniowie Puzia. Niepodważalne osiągnięcia z jednej strony i ten charakter... W 1963 r. przyszło do Polskiego Związku Lekkiej Atletyki zaproszenie z Kuby dla polskiego trenera. W przeprowadzonym plebiscycie nawet najwięksi wrogowie głosowali za wyjazdem Puzia. Odetchnęli na Foksal, gdy Puzio w 1963 r. zniknął. Na Kubie było trudno. Pamiętajmy, że to były lata sześćdziesiąte, gdy o sporcie kubańskim trudno było cokolwiek powiedzieć. Organizowano dopiero pierwsze ośrodki, sprowadzano pierwszych trenerów. Największą trudność sprawiało zachęcenie kubańskiej młodzieży do systematycznej pracy. Włodzimierz Puzio potrafił jednak wczuć się w nastrój gorącej, kubańskiej wyspy, poznać mentalność jej mieszkańców, porozumieć się na wspólnej płaszczyźnie - poczucia piękna, estetyki, rytmu i muzyki. Trening był umiejętnym połączeniem baletu i biegowej zabawy. Wielka gwiazda światowego baletu, serdecznie zresztą zaprzyjaźniona z Puziem, Alicja Alonso przychodziła niejednokrotnie na trening późniejszej rekordzistki świata w biegu przez płotki Berthy Diaz, znajdując w elementach jej ćwiczeń wzory dla swej pracy. W ciągu roku intensywnej pracy Włodzimierz Puzio przygotował kadrę lekkoatletów, która mogła jechać na Igrzyska Olimpijskie do Tokio nawet z medalowymi szansami. W jej składzie był znakomity sprinter Enrique Figuerola, wśród kobiet Miguela Cobian, plotkarze - Betancourt i wspomniana Bertha Diaz i wielu innych. W 1964 roku przed Igrzyskami Olimpijskimi w Tokio grupa lekkoatletów kubańskich przyjechała na trening i kilka startów do Polski. Ich zwycięstwa i światowej klasy wyniki sprawiły, że Włodzimierz Puzio wszedł przebojem na łamy prasy, przyćmiewając swych kolegów, którzy „delegowali" go na Kubę. W tym momencie okazało się, że Puzio jest bardzo potrzebny polskiej lekkoatletyce i z polską ekipą wyjedzie do Tokio. Na nic 111 zdały ąię prośby kubańskich zawodników i działaczy. Potrzeby polskiej lekkoatletyki przeważyły. Ale tylko na chwilę. Do Tokio pojechali zawód-nicy Puzia, a on sam pozostał w kraju. Nie znalazło się dla niego miejsca Srebrny medal na 100 metrów zdobył uczeń Puzia Figuerola i srebrny medal w sztafecie dwaj zawodnicy Puzia - Dudziak i Zieliński. Z Kuby pozostały wspomnienia i bogata galeria obrazów, pięknych szkiców, oddających charakter tej wspaniałej wyspy i jej mieszkańców. Pozostało także zadowolenie z pracy, której efekty były tak znaczące. A słowa jednego z najwspanialszych sprinterów tamtych lat, Enrique Figueroli, pełne wdzięczności dla pracy jego nauczyciela stanowiły najwyższą nagrodę jaką może otrzymać trener. Klimat wokół Puzia w kraju nie zmienił się. W tej zagęszczonej atmosferze Włodek nie czuł się dobrze, mimo że w pracy na bieżni znajdował spokój i zadowolenie. Kiedy jednak nadarzyła się kolejna okazja wyjazdu, tym razem do Meksyku, nie namyślał się ani przez chwilę. Meksyk przypominał mu Kubę, a znajomość języka hiszpańskiego sprawiła, że szybko nawiązał kontakt z działaczami i zawodnikami. Kierownictwo Meksykańskiego Komitetu Olimpijskiego zdawało sobie sprawę z poziomu jaki reprezentuje ich lekkoatletyka, nie oczekiwali więc cudów. Chcieli przede wszystkim stworzyć dobry klimat dla rozwoju tej dyscypliny sportu i sprawić, aby kilku zawodników osiągnęło normy predestynujące ich do udziału w Igrzyskach Olimpijskich. Po trzech latach pracy, w której polscy trenerzy rywalizowali z pracującymi równolegle Amerykanami, osiągnęli następujące wyniki: w grupie Hauslebera padły 2 rekordy kraju, w grupie Kępki 9 i 1 wyrównany, w grupie Puzia 12 i 3 wyrównane. Zawodnicy trenowani przez Amerykanów pobili 7 rekordów, a więc stosunek 23 : 7 dobrze świadczył o jakości pracy naszych trenerów. Włodzimierz Puzio jak zwykle przejawiał wszechstronną aktywność. Plon jego pracy malarskiej prezentowany był na wystawie w centrum olimpijskim. Występował w telewizji, propagując polską kulturę i sport. Przypadkiem odkryty został także dla muzyki. Do Meksyku przyjechał w 1967 roku z koncertami niezwykle wówczas popularny w Ameryce Południowej - Witold Małcużyński. O jego koncercie tak pisał Włodzimierz Puzio w korespondencji nadesłanej do „Sportowca": „Czwartkowy wieczór 6 kwietnia był moim najpiękniejszym przeżyciem w ciągu 10 miesięcy spędzonych w Meksyku. Sala »Palacio Bellas Artes«, najpiękniejszego teatru Meksyku, wypełniona po brzegi. Wielki koncert, recital światowej sławy pianisty - Polaka Witolda Małcużyńskiego". Na koncercie obecni byli, zaproszeni tam przez Puzia przedstawiciele 112 [Meksykańskiego Komitetu Olimpijskiego. Kiedy dowiedzieli się, że Małcu-żyński jest honorowym członkiem Polskiego Komitetu Olimpijskiego, oprosili go do centrum przygotowań olimpijskich z prośbą o przyjęcie honorowego członkostwa ich komitetu. podczas koktajlu Małcużyński, który świetnie mówił po hiszpańsku powiedział, że wyjeżdżając pozostawia w Meksyku dobrego ambasadora polskiej muzyki pana Włodzimierza Puzia. Na sali zapanowała konsternacja. Podziwiano Puzia jako świetnego trenera. Niedawno mogli przekonać się także o jego talencie malarskim i docenić go, organizując wystawę prac powstałych na Kubie i w Meksyku. Ale muzyka? Kilka dni później dyrektor centrum olimpijskiego dr Eduardo Hay zaprosił Puzia do sali widowiskowej w centrum i pokazał mu nowo zakupiony fortepian. - Kupiliśmy go z myślą o panu - powiedział dr Hay. - Ile czasu potrzebowałby pan na przygotowanie koncertu? Zaskoczony Puzio nie wiedział co zrobić, zdawał sobie sprawę, że nie może sprawić gospodarzom zawodu. Poprosił o trzy miesiące czasu. Od tego dnia codziennie, każdą wolną chwilę spędzał przy fortepianie. Trzy miesiące później w prasie ukazały się notatki: „20 września 1967 roku o 20.00 profesor Puzio ofiarował nam koncert muzyki klasycznej: »Marsza tureckiego« Mozarta, »Walca« Brahmsa,dwa Mazurki Chopina i Poloneza Chopina. Był to bardzo dobry występ". Później były koncerty dla przyjeżdżających na przedolimpijski rekonesans zawodników z różnych krajów świata, występy w telewizji. Późną jesienią ukazał się w TV film o Puziu - trenerze, pianiście, malarzu, a przede wszystkim człowieku, jak to podkreślał autor filmu. Nic też dziwnego, że nasz ambasador w Meksyku, dziękując Puziowi powiedział: - Zrobił pan tu pracę dla Polski za dziesięciu... I pracował za dziesięciu do samych Igrzysk. A przed Igrzyskami stoczył interesujący bój, którego stawką było... równouprawnienie kobiet. Otóż Komitet Organizacyjny Igrzysk podjął decyzję, że znicz olimpijski zapali ten lekkoatleta, który uzyska normę olimpijską. Wśród lekkoatletów pierwsza zdobyła tę normę w biegu na 400 m Enriąuetta Basilio, zawodniczka trenowana przez Puzia. Kiedy jednak padło nazwisko Basilio - nikt w Komitecie Organizacyjnym nie chciał nawet słyszeć o tym, by dziewczynie powierzyć ten zaszczyt. Puzio postanowił walczyć. Kazał Basilio ubrać się w najpiękniejszą sukienkę, a była to dziewczyna wyjątkowej urody, i zameldował się u przewodniczącego. Najpierw wszedł sam i powiedział: - Panie przewodniczący! Nie widzę lepszej kandydatury od Basilio. To nie tylko najlepsza lekkoatletka, ale jest ona niejako uosobieniem wszyst- - Irenerski chleb 113 kich najpiękniejszych cech narodu meksykańskiego i stanie się symbolem równouprawnienia i tolerancji. Niech Pan ją przynajmniej zobaczy... - A gdzie ona jest? - Czeka za drzwiami... - Niech Pan ją poprosi. Kiedy do salonu weszła wysoka, kruczowłosa, o oliwkowej cerze wielkich czarnych oczach, ubrana w białą sukienkę - Enriquetta Basilio - dr Josue Saenz, wrażliwy na wdzięki kobiece, oniemiał z wrażenia. Bo rzeczywiście była to urokliwa dziewczyna. Mogli się o tym przekonać widzowie na trybunach i miliony telewidzów na całym świecie, gdy stając na koronie stadionu podniosła do góry pochodnię ze zniczem olimpijskim. Pierwsza w historii igrzysk kobieta, której przypadł zaszczyt zapalenia znicza. 9 zawodników polskich i kubańskich w Tokio, 13 zawodników w Meksyku - oto z czym wracał Włodzimierz Puzio do kraju. „Każdy idiota zrobiłby wyniki, bo tam się rodzą talenty na kamieniu" - sprowadzono na ziemię tych, którzy skłonni byli uznać sportowy dorobek Włodzimierza Puzia podczas jego pracy na Kubie i w Meksyku. Zawiść, głupota? I jedno, i drugie. Potwierdziła to siedmiomiesięczna bezczynność wybitnego fachowca i nietuzinkowego człowieka po powrocie z Meksyku. Do Chile wyjeżdżał w 1969 roku niechętnie. Długie rozstania rozluźniły więzy rodzinne. Przyjaźń i życzliwość ludzi obcych nie była w stanie zapewnić domowej atmosfery. Był aktywny jak dawniej, ale zmęczony nostalgią i niepokojem o dom. Był to najtrudniejszy okres w jego życiu. O tym jak pracował, jak działał w Chile świadczy choćby kilka tytułów z gazet: „Puzio zademonstruje swoją pracę" (artykuł informował, że Puzio odbędzie publiczny, otwarty dla wszystkich trening). „Przyjęcie dla polskiego trenera w Valparaiso", „Czarodziejskie ręce Polaka", „Fabrykant gwiazd", „Sport prosi, żeby Puzio nie wyjeżdżał"... Puzio wyjechał ratować życie osobiste, którego nie uratował. * * * Kto to jest ten Puzio - zapytał jakiś młody urzędnik sportowy i wysłał do BKS „Skra" pisemko powołujące Puzia na trenerski kurs doszkoleniowy, jako warunek niezbędny dla prowadzenia zajęć z lekkoatletyczną młodzieżą. " Wika dni później Włodzimierz Puzio znalazł się na liście 10 najbar-""wch trenerów 40-lecia. k Przerwany lot „Me mów za wiele o sobie, słowa są puste i łatwe, pokaż co potrafisz..." (Zdzisław Dudzik) I rudno jest pisać o człowieku, którego nie ma wśród nas. O umarłych tylko dobrze ... ale przecież umarli żyją w naszej pamięci ze wszystkimi swoimi zaletami i wadami i dopiero po latach zapominamy o wadach, zaletach, zapominamy o człowieku, odchodzimy sami ... Są jednak ludzie, których zalety już za życia pasują na „rycerzy bez skazy". Nie są to ludzie wolni od słabości, ale za to silni indywidualnością, promieniujący w środowisku swoją wiedzą, postawą etyczną, przestrzeganiem nie pisanych norm obowiązujących w grupie stworzonej do realizacji wspólnie określonego celu. Do takich ludzi można śmiało zaliczyć Zdzisława Dudzika, wspaniałego pilota, a później wychowawcę, o którym mówią koledzy, że miał tylu wychowanków ile godzin spędził za sterami samolotów sportowych. Nie rozmawiałem z jego wychowankami, kiedy po długiej, nie rozpoznanej przez wiele lat chorobie żegnali go na zawsze lotniczym salutem. Myślę jednak, że każdy z nich powiedziałby to samo czego nie wstydził się mówić głośno wówczas, kiedy prowadził ich w ciągu sześciu lat po 12 medali mistrzostw świata i Europy. Krzysztof Lenartowicz (mistrz świata): - Nawet nam, doświadczonym zawodnikom trener może pomóc ogromnie dużo. I powinien. Zawsze dobrze gdy ktoś popatrzy z boku, poprawi, skrytykuje. A jeśli ktoś ma sukcesy, zaczyna się fascynacja sobą. I to nie spływa tak łatwo, jeśli trener nie pomoże. Zdzisław Dudzik to potrafił. Andrzej Korzeniowski (wicemistrz świata): - Jesteśmy tacy, jacy jesteśmy, w ogromnym stopniu dzięki trenerowi, jego kulturze i niepodważalnemu autorytetowi. Nie jest to autorytet mechanicznie narzucony, nie robiony na siłę, ale wynikający z postawy. 115 Trener o niczym nie musi nas przekonywać- on nas na co dzień przekonuje sobą. Rozumie nas, jego nikt nie zaskoczy, nikt nie wyprowadzi w pole, bo był przecież kiedyś najlepszym chyba pilotem sportowym w kraju. Trener nauczył nas jak sobie wierzyć i w razie czego wybaczać, jak uznać za naturalną - rzecz bardzo trudną, a mianowicie przyznanie się do własnych błędów. Poznaliśmy się, nikt przed nikim niczego nie udaje, sam przed sobą nie udaje też innego aniżeli jest w rzeczywistości. Witold Świadek (mistrz świata): - To co zdobywamy na światowych lotniskach zawdzięczamy przede wszystkim Dudzikowi. Może to zabrzmi sztucznie, ale jego obecność działa nawet w powietrzu. Lecę i mam wrażenie, że Dudzik jest gdzieś obok i patrzy na każdy mój ruch. Martwimy się o jego zdrowie. Jest chory, a ciągle lekarze nie mogą ustalić z jakiego powodu ... Lekarze przerwali mu ostatni lot w 1977 roku. Od tego momentu zajął się całkowicie szkoleniem i to nie tylko wąskiej kadry wypróbowanych zawodników, ale można śmiało powiedzieć, że szkolił wszystkich, którzy umieli latać i dla których wystarczało sprzętu. Wyznawał zasadę, że nie można izolować kadry od reszty zawodników i tworzył system naturalnej selekcji. Na jego wniosek tak organizowano system zawodów, że równocześnie latali najlepsi i ci, którzy mieli ambicję być najlepszymi. Co więcej. Szedł jeszcze dalej. Ustalił zasady, akceptowane powszechnie, że liczba punktów podczas serii sprawdzianów i zawodów decyduje o składzie ekipy na mistrzostwa Europy czy świata. Zawodnicy sami potrafili zliczyć punkty i nikt nie miał pretensji do składu reprezentacji. Równe dla wszystkich były warunki startu. Wszyscy piloci łącznie z kadrą startowali razem według obowiązującego na mistrzostwach świata regulaminu. Przyjaźnił się z zawodnikami, miał wśród nich ogromny autorytet, ale przestrzegał bez najmniejszych odchyleń zasad, które ustalił. Od początku postawił sprawę jasno: na mistrzostwa jadą najlepsi. I przez sześć lat jeździli najlepsi, chociaż skład nie ulegał większym, zmianom. Rywalizacja wewnętrzna była tak duża, a uznawany przez wszystkich zaszczyt znalezienia się w reprezentacji tak ogromny, że chwilowe wypadnięcie poza kadrę oznaczało tylko jedno: walkę poprzez pracę o powrót. I wracali, goniąc po niebie stracone miejsce wśród najlepszych, wśród przyjaciół, przez dziesiątki godzin. W 1983 roku w upalne sierpniowe przedpołudnie, bez fanfar i błysku fleszów, polskie „Wilgi-104" wystartowały w kierunku Bornholmu, a stamtąd do norweskiej miejscowości Skien. Na starcie mistrzostw świata w precyzyjnym lataniu - stanęła cała czołówka: Amerykanie, zawodnicy RFN, Włosi no i Skandynawowie. 116 Regulamin tych zawodów jest bardzo skomplikowany. Zawiera tyle punktów, że sprawdziany są najbardziej wszechstronną próbą ludzi i sprzętu. Nie mówiąc już o potrzebie wyobraźni. Podczas szkolenia, studiując mapę trzeba sobie wyobrazić jaką to trasę mogą przygotować gospodarze j gdzie będą najtrudniejsze momenty. Najpierw jest próba nawigacyjna. Próba ta polega z grubsza na takiej pracy na mapie, by prawidłowo przygotować lot na trasie, którą później trzeba przelecieć, wykonując dodatkowe zadania. Tym razem należało zidentyfikować 8 obiektów, których zdjęcia otrzymali zawodnicy przed startem. Należało także odszukać 10 znaków wyłożonych na trasie. I to jeszcze nie wszystko. Pilot miał ponadto wyznaczoną prędkość przelotową z tolerancją 2 sekund i maszyna musiała lecieć z taką prędkością w każdym punkcie trasy. Potem była seria różnorodnych lądowań. Trzeba było siąść dokładnie, niemal co do centymetra w wyznaczonym miejscu, a każdy odskok maszyny od podłoża oznaczał stratę punktów. Te centymetry zdecydowały o tym, że nie wszyscy nasi piloci wrócili z medalami, chociaż mieli wielkie szanse. - Zawody typu mistrzostw świata usztywniają. Głos drży, nogi jak z galarety, widywałem pogryzione wargi. Wspólnie uczymy się jak to przezwyciężyć - mówił Zdzisław Dudzik. Mimo drżących nóg, pewnie i rąk, Krzysztof Lenartowicz został mistrzem świata, Jan Baran - wicemistrzem (w rok później zginął podczas akrobacji nad lotniskiem w Irlandii), Wacław Nycz był dziesiąty, a Witold Świadek - czternasty. Zespołowo Polacy zostali sklasyfikowani na pierwszym miejscu. Na masztach przygotowano biało-czerwone flagi, ale ceremonia dekoracji wyraźnie przeciągała się. Dudzik uśmiechał się zagadkowo. Nie była to dla niego pierwszyzna. Czekał tylko na chwilę pojawienia się przedstawiciela gospodarzy. I za chwilę rzeczywiście zjawił się z nieśmiałym pytaniem czy przypadkiem szef ekipy polskiej nie ma... płyty lub taśmy z polskim hymnem. Dudzik otworzył powoli teczkę i wyjął taśmę magnetofonową. Ceremonii dekoracji stało się zadość. Polskie flagi narodowe wciągnięto na maszt przy dźwiękach Mazurka Dąbrowskiego. Kolejny wielki sukces polskich pilotów, polskiej myśli technicznej („Wilgi-104"), polskiej produkcji no i trenera, który jak się okazało po raz ostatni miał prowadzić naszą eskadrę do podniebnych, pokojowych zwycięstw. A później triumfalny powrót do kraju. Przylecieli w pięknym szyku na resztki „bemowskiego" lotniska. Także bez fanfar. Nie byłoby ich nawet gdzie odegrać, bowiem moloch stołecznego budownictwa pochłonął wszystkie warszawskie sportowe lotniska. Była więc uroczystość na Litewskiej w siedzibie GKKFiS, gdzie piloci tll7 zastawili zdobytymi trofeami cały długi stół. Odebrali w rewanżu kolejne medale za sportowe zasługi i nagrody. Jakoś tak się złożyło, że wśród nagrodzonych zabrakło Zdzisława Dudzika! Myślę, że poza zawodnikami nikt tego nie zauważył... Bo Zdzisław Dudzik nie mówił za wiele o sobie, uważając że słowa są puste i łatwe, ale pokazał co potrafi. W 1983 roku niestety po raz ostatni Ojciec „Nasz pięciobój nowoczesny ma dziś wspaniałą prasę, duże grono zwolenników, choć jeszcze nie tak dawno był dyscypliną marginesową, ledwie tolerowaną, a jego entuzjaści żyli w ciągłej niepewności, gdyż groźba rozwiązania kolektywu wciąż widniała na horyzoncie". (Bolesław Bogdan) iąte miejsce polskich pięcioboistów na Igrzyskach Olimpijskich w Rzymie otwierało tej dyscyplinie sportu szerokie możliwości rozwoju. Ale niektórych działaczy, kierujących polskim sportem, przeraziła perspektywa finansowania tak kosztownej dyscypliny sportu. Wobec tego podjęto decyzję o ... likwidacji pięcioboju. Przez cztery lata ppłk Bolesław Bogdan, były mistrz Polski w pięcioboju nowoczesnym, reprezentant kraju, nie ustawał w zabiegach o przywrócenie prawa uprawiania tej dyscypliny sportu w Polsce. Wreszcie Wojskowy Klub Sportowy „Lotnik", w którym Bogdan pełnił funkcję zastępcy szefa otrzymał zgodę na powołanie sekcji pentatlonu. Zacząć trzeba było od początku. Nie było obiektywów sportowych, zawodników, trenerów. Był tylko człowiek, który wiedział czego chce. Przez długi czas sukcesów jednak nie było. Bo pięciobój wymaga długich lat treningu. Na ogół dojrzałość osiąga zawodnik wówczas, gdy w innych dyscyplinach sportowcy kończą karierę. Jest więc pięciobój sportem ludzi mocnych, zdecydowanych, świadomych brania na siebie rozlicznych zadań i obowiązków. Takich ludzi skupiał wokół siebie trener Bogdan. Takie cechy preferował. Zdawał sobie sprawę, że dla „mięczaków" szkoda czasu, że tylko wśród silnych charakterem musi szukać przyszłych mistrzów. Poszukiwania nie były łatwe, ponieważ grupa selekcyjna siłą rzeczy była wąska. Również i metody treningowe nie zawsze okazywały się trafne. Mówił o tym zresztą sam Bogdan: - Kiedyś byliśmy w kropce, nie wiedzieliśmy z braku doświadczenia jak rozwiązać dylemat trenerów. Jedni uważali, że pięcioboiście wystarczy Jeden trener. Nie zdało to egzaminu. Potem uważaliśmy, że powinno być ich 119 dwóch. 1 z tego wyszły nici. Nie muszę podkreślać, że w jednym i drugi-przypadku popełnialiśmy błędy szkoleniowe, które mściły się okrutnie. Wreszcie doszliśmy do wniosku, że trzeba stworzyć zespoły trenerskie, w których mogliby się znaleźć wybitni fachowcy: dla każdej konkurencji inny. Powstał więc zespół szkoleniowy, na którego czele stanął jako trener-koordynator Bolesław Bogdan. Równocześnie zajmował się bezpośrednio treningiem biegowym i strzelaniem. Wśród jego współpracowników znaleźli się: Krystyna Babirecka (jeździectwo), Zbigniew Kattner (szermierka) i Zbigniew Kuciewicz (pływanie). To był kolejny, ale nie decydujący etap. Trzeba było teraz przełamać pewne, zrozumiałe zresztą, skłonności trenerów do forsowania „swojej" konkurencji. Bowiem efektem końcowym miał być wynik w pięcioboju, a nie zwycięstwo w pływaniu czy szermierce. Bolesław Bogdan konsekwentnie zmierzał do podporządkowania wszystkich działań jednemu celowi, dlatego sam określał natężenie treningu w poszczególnych konkurencjach. Nie zawsze i nie wszystkim się to podobało, ale końcowe efekty potwierdzały słuszność takiego postępowania. I jeszcze jeden ważny moment: Bolesław Bogdan wymagał od swoich współpracowników jednolitej linii wychowawczej. Tępił wszelkie uchybienia dyscyplinie. Rozmawiałem o tym z jego dwudziestoparoletnim synem Andrzejem, który mówiąc o ojcu kładł nacisk właśnie na te cechy: - Ojciec był bardzo wymagający wobec siebie i wobec innych. Nie wszystkim się to podobało, a zwłaszcza trenerom. Ale nie czynił wyjątków; karał za łamanie dyscypliny tak samo zawodników, jak i trenerów. Sam nigdy nie pozwolił sobie na spóźnienie. Podziwiałem jego ogromną pracowitość. Ile to razy wychodził z domu o szóstej rano, a wracał o dziesiątej wieczorem. Pracował i uczył się języków: niemieckiego, rosyjskiego, angielskiego, by w obcej literaturze znaleźć jakieś nowe elementy treningu, które mógłby zastosować. - Dlaczego zrezygnował? Odszedł właściwie w momencie swojego największego triumfu, po mistrzostwie olimpijskim Janusza Gerarda Peciaka w Montrealu w 1976 roku, po podwójnym sukcesie na mistrzostwach świata w rok później w San Antonio, po przyznaniu Polsce prawa organizacji mistrzostw świata w 1981 roku ... - Już w 1979 roku zapowiedział swoją rezygnację. Myślę że bezpośrednim powodem była porażka, jaką poniósł w walce o umiejscowienie mistrzostw świata w Warszawie. Zadecydowano wówczas, że mistrzostwa odbędą się w Drzonkowie. Ojciec uważał, że należą się one stolicy po pierwsze dlatego, że wszyscy reprezentanci to warszawiacy a po drugie, że 120 Warszawa tyle dla pięcioboju zrobiła. Marzył o ośrodku z prawdziwego zdarzenia i liczył na to, że te mistrzostwa jego marzenia urzeczywistnią. - Międzynarodowe sukcesy polskiego pięcioboju to wielka zasługa Pana ojca. Czy wszyscy tak myślą? - Mówi się, że klęska jest sierotą, natomiast zwycięstwo ma wielu ojców. Myślę, że jest w tym wiele gorzkiej prawdy. Ale ojciec nie oczekiwał szczególnych przywilejów. Dla niego najwyższą nagrodą były wyniki, które utwierdzały go w przekonaniu, że lata pracy i wyrzeczeń nie poszły na marne. - Czy musiał wyjechać? - Oferta Międzynarodowej Federacji Pięcioboju Nowoczesnego wyjazdu do Egiptu była także taką formą uznania dla wieloletniej działalności ojca. - Jakie ma pan wieści z Egiptu? - Listy idą parę miesięcy, ale kiedy na Igrzyskach Olimpijskich w Los Angeles egipscy pięcioboiści wygrali drużynowo strzelanie, poznałem rękę ojca... Posłowie Wzy można tych wszystkich ludzi, których sylwetki próbowałem naszkicować, sprowadzić do wspólnego mianownika, określić jedną wspólną cechę? Tak niepodobni do siebie, tak emocjonalnie zróżnicowani, a jednak ktoś gdzieś próbuje ustawić ich w jednym szeregu, numerując osiągnięcia, zasługi. Bawić się można co miesiąc, co rok, wybierając najlepszych, najpopularniejszych, tak jakby same zwycięstwa nie wystarczały. Ale bawić się ludźmi, którzy przez czterdzieści lat pracowali na swoje osiągnięcia, na dorobek życia, poddawać ich jeszcze raz weryfikacji opinii publicznej - to już przesada. Szukając wśród tej dwunastki cech wspólnych, z całą pewnością można wskazać tylko na jedną, która ich łączyła: byli to ludzie sukcesu. Wielkie sukcesy wynosiły ich na to samo podium, dostępne tylko dla najznakomitszych. Spójrzmy jednak na sprawę głębiej. Sukces jest przecież tylko końcowym rezultatem działania. Dr Stefan Suchoń we wstępie do „Psychologii sportu" P.A. Rudika stwierdził: „Rozwijając różne formy działalności ludzkość stworzyła swoistą jej dziedzinę zwaną kulturą fizyczną. Nie ulega wątpliwości, że dla jej rozbudowy i rozwoju najważniejszym czynnikiem jest człowiek, myślący i działający w myśl praw rządzących rzeczywistością biologiczną i społeczną". Otóż to! Właśnie tu jest wspólny mianownik, który został wyznaczony nie tylko przez sam sukces. Ci ludzie produkujący i konsumujący trenerski chleb, to ludzie myślący i działający. I to właśnie tym cechom zawdzięczają swoją pozycję w historii polskiego i światowego sportu. Czy to posłowie jest potrzebne, gdy tyle faktów stwarza dość przejrzysty obraz zmagań wspaniałej dwunastki? Nie ukrywam, że do napisania tych końcowych słów zostałem skłoniony w dwa lata po napisaniu „Trenerskiego chleba". Co znaczą dwa lata w biegu sportowych wydarzeń wie każdy, kto śledzi dzień po dniu spadające kartki sportowego kalendarza. Okazało się jednak, że nie ma potrzeby „prostowania" życiorysów naszych wspólnych bohaterów. Natomiast warto było dopisać parę zdań do historii ich losów. 122 Kazio Górski wyjechał do Grecji, stając się wspólnym bohaterem Grecji j polski czasów pokoju. Czy nie nadużywam tu wielkich słów? Nie! powtarzam je bowiem za prostymi Grekami z portu w Pireusie, kibicami ze stadionu Karaiskakis, owczarzami z Yaniny. Prowadząc do najwyższych tytułów sławny Panathinaikos, następnie Olimpiakos, później małe. biedne kluby, wrócił na prośbą milionerów, sławnych greckich armatorów, do panathinaikosu po to tylko by ,,doradzić". ..podpowiedzieć", „wskazać". Górski w Polsce pozostał „Kaziem". W Grecji stał się wyrocznią. ,,Kazio" stał się wyrocznią, a niezapomniany „Papa" Stamm pozostał legendą. Wielkości tego skromnego człowieka nie trzeba sztucznie budować, bowiem jego postument zbudowany został z medali mistrzostw Europy i igrzysk olimpijskich. „Papa" Stamm tkwi w naszej pamięci również i dlatego, że w tej tak polskiej dyscyplinie sportu nie było nikogo kto mógłby mu dorównać, kto byłby w stanie stworzyć własną szkołę, własną koncepcję „szermierki na pięści". Zniknęli również apologeci żyjący wyłącznie w blasku jego sukcesów. Podobny los spotkał satelitów Jana Mulaka. Nie potrafili iść naprzód bez niego. Miał zresztą Pan Jan, jak na polityka przystało, wielu, ale doraźnych przyjaciół. Dla określonych celów potrafił skupić wokół siebie wiernych słuchaczy i posłusznych realizatorów. W miarę jednak upływu czasu miał ich coraz mniej, bo i idee które głosił stawały się może mniej zrozumiałe. Ale jego indywidualność fascynowała zarówno polityków, jak i zwykłych ludzi sportu. Dlatego można go było spotkać zarówno na sali obrad, gdzie decydowały się podstawowe kierunki rozwoju polskiej kultury fizycznej, jak i na boisku, gdzie młodzież stawiała pierwsze kroki. Wzbudzał podziw obcych, gdy traperskim wozem przemierzał asfaltowe szosy RFN i Francji. Przez, wiele lat był Jan Mulak wyrocznią polskiego sportu. Podobnie zresztą jak w swojej wąskiej specjalności był także Zygmunt Szelest. Myślę, że dopiero historia oceni ogromny wkład tego skromnego człowieka w rozwój polskiego sportu. Kiedy spotkałem na korytarzu Akademii Wychowania Fizycznego na Bielanach siwiutkiego. lekko pochylonego, sławnego trenera, który w tej uczelni spędził 40 najlepszych lat swojego życia, zastanowiłem się nad losem twórców w sporcie. Przecież nikt i nic nie gwarantuje im prawa do wynalazków, nie broni patentów, nie nagradza. A Zygmunt Szelest byt autentycznym „wynalazcą". Darmo by szukać w światowej literaturze tamtych lat tak nowatorskich metod treningowych, jak te które stworzył Szelest. Zachodnioniemiecki tygodnik „Lei-chtathletik" przedrukowywał wszystkie prace Zygmunta Szelesta, upowszechniając je w świecie. I co z tego pozostało? Siwe włosy, dobrotliwy uśmiech, życzliwość dla ludzi. To wiele. Nawet bardzo wiele. Siwe włosy Janosa Keveya to nie jedyna wspólna cecha z Zygmuntem Szelestem. Obu ich łączy coś jeszcze. Obaj stworzyli własną szkołę. Każdy 123 na swój sposób, własnymi metodami prowadził swoich uczniów po najwyższe sportowe trofea. Obaj dopięli celu. Co pozostało? Smutek, żal? Zarówno Szelest jak i Kevey doskonale rozumieli czym jest czas przemijania. Szelest na każdych zawodach lekkoatletycznych w hali AWF, Kevey na każdym turnieju z udziałem polskich zawodników- to ich trwanie, gdy coś minęło. W sporcie pojęcie przemijania ma nieco inną wymowę niż w codziennym życiu. Pasjonującą walkę z czasem przemijania toczy od lat Hubert Wagner. Osiągnął w sporcie wszystko, ale wszystko nie znaczy wcale na zawsze. Złoty medal mistrzostw świata, złoty medal igrzysk olimpijskich - to wszystko na wczoraj. A na jutro, pojutrze... Kolejne „podejścia" nie dały mu satysfakcji. Czy można innych ludzi namówić na przygodę życia za każdą cenę? Na to pytanie nie znalazł Wagner pozytywnej odpowiedzi i odszedł tam, gdzie nieważne jest 2:3 czy 3:2. Henryk Lasak nie żyje. A przecież czujemy wszyscy jego obecność. Nie zapomina o swoim wielkim nauczycielu i poprzedniku Ryszard Szurkowski. Pamiętają o nim, choć byli dziećmi, gdy Lasak prowadził polską drużynę do międzynarodowych sukcesów, nowi mistrzowie z Piaseckim na czele. Henryk Lasak jest już mitem, ale mitem twórczym. Pobudza on trenerów i zawodników do sięgania po najwyższe trofea. Non omnis moriar... O Klemensie Roguskim, znakomitym wychowawcy polskich ciężarowców słuch zaginął, gdy na ponad cztery lata zaszył się w siłowniach Grecji. Nie osiągnął tam sławy równej kolegom z piłkarskiego boiska, ale rzetelność jego pracy zyskała mu również uznanie u greckich chlebodawców. Wrócił do kraju licząc na spokojną emeryturę. Ale czym był Roguski dla tej dyscypliny sportu przekonali się działacze, gdy go zabrakło. Kiedy wrócił, we wszystkich wstąpiła nadzieja. Może jeszcze raz uda się namówić tego mistrza taktyki do zbudowania zespołu nawiązującego do dawnej, dobrej tradycji? Myślę, że Roguski nie dał się długo prosić. Jest dziś znów w swoim żywiole. Czy mu się powiedzie, zobaczymy. O emeryturze nie myśli także Janusz Tracewski. Próbuje uczyć „obalan-ki" młodzież w Szwecji. Nie ma jednak wśród niej Lipieniów, Suprona i innych, których sukcesy dawały mu tyle satysfakcji. Może więc i on kiedyś wróci, by podjąć walkę jeszcze raz. Nie danym było dożyć największego sukcesu polskich lotników Zdzisławowi Dudzikowi. Nie było go już między żyjącymi, gdy na Florydzie, wśród najlepszych pilotów-nawigatorów świata Nycz został mistrzem. Mówiłem o różnych szkołach, które tworzyli niezapomniani wychowawcy. Ta szkoła, którą stworzył Dudzik nawet po jego odejściu owocuje znakomitymi uczniami. Bolesław Bogdan wyjechał do Egiptu, by odświeżyć spojrzenie na sprawy polskiego pięcioboju, któremu wiedzie się nie najlepiej. Po odejściu 124 Peciaka praktycznie przestał się liczyć w skali międzynarodowej. Miejsce mężczyzn zajęły dziewczęta z mistrzynią świata - Kotowską na czele, jylówiąc o sukcesach dziewcząt myślę, że śmiało można wspomnieć także o pułkowniku Bogdanie, bowiem właśnie w klimacie stworzonym przez pierwszych „misjonarzy" pięcioboju mogły się narodzić warunki do uprawiania tej dyscypliny sportu. Zakończę to posłowie refleksją na temat trenera, który stanowi interesujący przykład dla wspomnianej na wstępie tezy, że najważniejszym czynnikiem jest człowiek myślący i działający. Włodzimierz Puzio był i jest takim właśnie człowiekiem. Szkoda, że taki trener jak on, jak pozostali, nie kształtują nadal oblicza polskiego sportu. , BIBLIOGRAFIA 1. Reflektory na sport, SiT, 1969 r. 2. Z. Zajączkowski - Wspomnienia lekarza olimpijskiego, SiT, 1972 r. 3. Pól wieku królowej, Iskry, 1969 r. 4. R. Szurkowski, K. Wyrzykowski - Być liderem, KAW, 1981 r. 5. Krzysztof Wyrzykowski - Tytani szos, SiT, 1978 r. 6.' Stefan Grzegorczyk - Gra o medal. SiT, 1975 r. 7. Albumy „Na olimpijskim szlaku", SiT, 1960 r.. 1964 r., (968 r. 8. „Skra" - Z placu nędzy do tartanu, SiT, 1972 r. 9. i. Lis i B. Tuszyński - Portrety, SiT. 1978 r. 10. E. Alaszewski i B. Tomaszewski - Stawy sportu, SiT, 1973 r. 11. B. Tomaszewski- Kariera z kolcami, SiT, 1962 r. 12. Henryk Jasiak - Podnoszenie ciężarów, SiT, 1980 r. 13. Pamiętnik Feliksa Stamma, SiT, 1973 r. 14. Kazimierz Górski- Z fawki trenera, SiT, 1975 r. 15. Tadeusz Dobosz- Wielki finał, SiT, 1977 r. 16. Wojciech Lipoński- Ucieczka ze stadionu, IW ,,Pax", 1972 r. 17. J. Jeltń i A. Konieczny - Pól wieku piłkarskich MŚ, SiT, 1981 r. 18. St, Nowosielskii W. Szkiela - Droga do finafu, LSW, 1975 r. 19. J. Cieśliński- Tajemnice olimpijskich sukcesów, Iskry, 1977 r. 20. Zenon Ważny - Trening siły mięśniowej, SiT, 1974 r. 21. „Lekkoatletyka" 1957-1961 r. 22. Roczniki PZLA 1958-1961 r. 23. „Sport wyczynowy" 1968 r. 24. „Sport dla Wszystkich" 1966-1969 r. 25. „Sport w Polsce", KAI, 1976 r. 26. „Sportowiec" 1952-1984 r. 27. „Sztandar Młodych" 1984 r. 28. „Tempo" 1984 r. 29. „Ekran" 1976 r. 30. „Przegląd Sportowy" 1971-1979 r. Spis treści Od Autora....................................... 5 Zamiast wstępu.................................... Kazio"........................................ S PapaStamm...................................... 28 Pan Jan........................................ 44 Profesor oszczepu................................... 56 .JancsiBacsi".................................... 68 Człowiek pracy..................................... 75 „Szef"........................................ 88 0 kolarstwie wiedział wszystko............................. (>5 Zaczął od zera..................................... 102 Z muzami na Ty.................................... 108 Przerwany lot..................................... 115 Ojciec........................................ I 1u Posłowie........................................ 122 Bibliografia....................y*'T"~,sx............ 126 (Bu Kazimierz Górski podczas jednego ze swoich słynnych wywiadów \ c 1 •8 ¦8 i I 1 i i i i --¦\Jmm- Pod dyktando Jana Mulaka Jeden z pierwszych UCZni-Stamma-Henryk ChmiJ::^ *;SK^ L Zygmunt Szelest podczas treningu z Januszem Sidło r ¦trenować, trenowaći buchać stary Kev -' Hubert Wagner wydaje dyspozycje # .trenować, trenować i słuchać stary Kevey.. Hubert Wagner wydaje dyspozycje Klemens Roguski w studio telewizyjnym ?*3k bi%f- + 0* Jb1 "SJ*8" (dr"gi Z Prawej) otworzył P°>ski™» kolarstwu sukcesów drogę do największych Był zawsze wśród zawodników ¦'."-.'... Janusz Tracewski i jeden z jego najzdolniejszych i Włodzimierz Puzio ze swoją uczennicą Enriąuettą Basilio i grupą dziennikarzy Taktyczne plany rodziły się w skupieniu Trener Zdzisław Dudzik (drugi z lewej) przy jak zwykle zastawionym nagrodami stole Twórcy polskiego pięcioboju. Od lewej: „Szef" Bolesław Bogdan, Zbigniew Kattner Krystyna Babirecka i Zbigniew Kuciewicz 1008838689 1000038689