Andrzej Zimniak ŁOWCY METEORÓW Nie wiadomo, co stało się w głębinie miliardletniej nocy, może narodziła się materia, może dostrzeżono przepełnioną miarę goryczy, a może jedynie nastąpiło zdarzenie matematycznie przewidywalne. Pewne było tylko to, że przestrzeń nagle sypnęła gradem kamieni. — Rój! — pulsującym światłem nadawały lampy, nawoływały alarmowe syreny, krzyczały komunikatory. — Rój w zasięgu radarowym! Biegli, plaskając bosymi stopami, półnadzy, próbując pięściami wydusić z oczu resztki snu. Pierwsza gnała Aspazja; nie była najszybsza, lecz najczujniejsza. Obudziłaby ją przelatująca pod sufitem mucha. Na monitorach drżały barwne, postrzępione linie, gęstwiny pasm przeplatały się i wiły, jednak żadna krzywa nie chciała nałożyć się na ten jeden upragniony wykres. Luminoskopy łyskały sinymi i różowymi ślepiami, drwiąc z trójki zawiedzionych ludzi. — Cholera! — zaklął Cider. — Znowu ugór. Ciągle, w kółko to samo. Ja już tego dłużej nie wytrzymam, rozumiecie, że nie zdzierżę?! — To się powieś — poradziła Aspazja, posapując ze złości. — Sznurek jest w szafie, mogę też podkręcić grawitację, jeśli ci nie starczy. — Przestań, złośliwa diablico, ta beznadzieja i do tego twój jęzor to naprawdę zbyt wiele — cedził, zwracając do niej szeroką, ściągniętą gniewem twarz. — Musimy się naradzić — w porę wtrącił Bilbao, gładząc wygolone, pucołowate policzki. — Nie wiem, czy w obecnej sytuacji sensowne jest dalsze pozostawanie w Sektorze. — Wykupiliśmy go za ciężkie pieniądze — zauważyła Aspazja, niedbałym ruchem zawiązując szlafrok. Potem dotknęła włosów, co znaczyło, że złość jej przechodzi. — Właśnie, złotonośny Sektor, tere–fere! — nadal wyładowywał się Cider. — Na pierwszej linii sierpniowych rojów, gwarancja probabilistyczna. Jedno wielkie g….! — Właśnie dlatego musimy się zastanowić. Jeśli działa prawo serii, większe szansę mielibyśmy, być może, w pierścieniu planetoid. — Czyś ty do reszty zgłupiał, stary? — rzucił się Cider. — Przecież tam wszyscy ryją, bo nie potrzeba koncesji! Bilbao przymknął oczy i policzył do dziesięciu. Przynajmniej on jeden w tej trójce musiał być opanowany. — Więc co proponujesz? — powiedział chłodno, bez emocji. — Ja? — Cider wytrzeszczył oczy. — Przecież to ty wynająłeś tę starą landarę i obiecywałeś nie wiadomo co… — Niczego nie obiecywałem. Możesz sprawdzić w umowie. — Eee… — skrzywił się pogardliwie, lecz jego żółte, lekko skośne oczy patrzyły już bardziej normalnie. — A jeśli o mnie chodzi, to proponuję… Lustro. Zapadła cisza. Nie było nawet słychać oddechów. Któreś z nich musiało to wreszcie kiedyś powiedzieć. Po każdej nieudanej próbie, po każdym fałszywym alarmie, gdy już wybluzgali swoją złość i rozczarowania, patrzyli na siebie w milczeniu i myśleli o tym samym. Lecz dotychczas żadne z nich nie odważyło się wypowiedzieć skrytej myśli, lęk kładł im zimne palce na krtaniach. — Nie — powiedziała cicho Aspazja, dotykając skroni czubkami palców. — Tylko nie to. Bilbao milczał. Jego naga, bezwłosa pierś lśniła od potu. — To nasza jedyna szansa — Cider gestykulował gwałtownie. — Zrozumcie… tłuczemy się od miesięcy po tym jałowym Sektorze i nie znaleźliśmy jeszcze ani grama żółtka! Przecież nawet nie mamy czym zapłacić Ortedze za łajbę. Musimy spróbować — przypadł do Bilbao i chwycił go obydwiema dłońmi za przedramię. — Słyszałem o takich, którzy obłowili się tam na całe życie. Przecież… na Lustrze nikt jeszcze nie zginął! Łysy, bądź człowiekiem! Ostatnie zdanie miało w sobie coś z groźby. Bilbao wydął grube policzki w westchnieniu i przesunął dłonią po gładkiej skórze ciemienia. Nie mógł się zdecydować, pragnienie podjęcia ryzyka walczyło w nim z obawą i strachem, cierpiał. Nerwowo wyswobodził rękę z uścisku Cidera i odwrócił się do monitorów. Gapił się w nie bezmyślnie, poruszając żuchwą. — Alfons, uważaj, co mówisz — Aspazja wbiła w Cidera świdrujące spojrzenie czarnych, małych oczu — owszem, tam nikt nie zginął, ale może byłoby lepiej, gdyby przynajmniej niektórych spośród tych biedaków szlag trafił na miejscu, jeszcze zanim wzięli odwrotny kurs. Ja tam bym wolała już raczej przenieść się w zaświaty, niż… — Ty, Mateczko, wolałabyś żyć za wszelką cenę, nawet jeśliby ci mieli wypreparować trzy czwarte mózgu, bo uczepiłaś się życia wszystkimi dwudziestoma pazurami — warknął Cider z nagłą pasją. — Jak zresztą każdy — dodał już spokojnie. Machnęła ręką, jakby odżegnywała się jeśli już nie od samej dyskusji, to od jej poziomu. Jej drobne ramiona i wąskie, kształtne plecy sprawiały wrażenie nieszczęśliwie doczepionych do zwalistych bioder i grubych nóg, wyglądających spod kusego szlafroka. — Wiem o człowieku — to mówił Biibao, uroczyście przeciągając zgłoski — który przywiózł stamtąd fortunę. Nie, to nie było złoto, dostało mu się co innego, nie pamiętam już co. Nieważne. Po powrocie zniknął na miesiąc, chociaż dziennikarze czatowali wszędzie: w hotelach, knajpach, górach i dżunglach. Pewnego dnia pojawił się nagle na Times Square i zaczął rozdawać forsę: każdemu, jak leci, po sto tysięcy. Pracownikowi banku, staruszce emerytce, pijaczkowi, stypendyście z Nowej Zelandii, po kolei, tak jak przechodzili, przelewał na konta ze swojego percala, aż zapaliła mu się czerwona lampka. Wtedy rzucił pudełko pod ścianę i skręcił za róg. Tyle go widziano. Jeśli o mnie chodzi — zrobiłe fektowną przerwę — wiedziałbym lepiej, gdzie ulokować pieniądze. Biibao włożył wiele wysiłku w to, żeby jego głos brzmiał spokojnie, lecz zapomniał o reszcie, przestępował z nogi na nogę, ramiona mu drżały, drapał się, zostawiając na gładkiej skórze czerwone pręgi. — Czy i tobie chciwość padła na rozum? — spytała Aspazja, jednak w jej słowach zabrakło przekonania. Wydawało się, że spiera się już tylko dla świętego spokoju lub żeby w razie jakiejś wpadki rzucić sakramentalne: a nie mówiłam? — Liczy się głos większości — zaczął Cider z uśmiechem, ale zaraz potem spoważniał i spojrzał na szefa. Po nazbyt łatwym zwycięstwie zaczynał pojmować ciężar podejmowania decyzji. — Róbcie, co chcecie — Aspazja wzruszyła ramionami i poczłapała do sypialni. Po brudnej ścianie, oświetlonej tańczącym blaskiem monitorów, przesunęła się jej pochylona sylwetka. — Programuję maszynkę, szefie — w głosie Cidera był tylko cień pytania. Bilbao milczał, wsparłszy się małymi, okrągłymi pięściami o brzeg konsoli. Widocznie uważał, że nieme przyzwolenie uczyni go w mniejszym stopniu odpowiedzialnym. * * * „Czego bym pragnęła? Niełatwo odpowiedzieć na to pytanie, zwłaszcza jeśli trzeba mówić szczerze, bez uników. Chyba każdy chciałby, żeby istniała jakaś ponadczasowa miara sprawiedliwości, którą można by mierzyć ludzkie uczynki, a także według niej obdzielać. Nie ma jednak takiej miary, bo tyle jest różnych sprawiedliwości, ilu ludzi na świecie i często uczynek dobry dla jednego jest zły dla drugiego. Sprawiedliwością dla mnie byłoby macierzyństwo. Moje biodra są szerokie, stworzone do noszenia płodu, mam dosyć siły, a także dosyć miłości. To nic, że ta miłość pozostaje uśpiona w świecie pełnym walki i bezwzględności; ona rozwinie się w chwili, gdy będę wiedziała, że głęboko we mnie bije drugie serce. I wtedy zmienię się cała, tak, jestem tego pewna; odtaję, uśmiechnę się, pokocham ludzi, nawet ciebie, tłuściochu Bilbao, i ciebie, chutliwy Ciderze. Rozkwitnę jak wiosenny pąk… no, może trochę przesadziłam, ale niewiele. Dopiero wtedy stanę się człowiekiem. Wyobraźcie sobie, chłopcy, że ja, taka jędzowata wiedźma, urządzę przyjęcie i zapytam was uprzejmie, czego sobie życzycie do picia i jedzenia? Tak, takie czasy naprawdę mogą nadejść i wtedy zaproszę was na ucztę, jakiej świat nie widział! A czasy te nadejdą wtedy, gdy… znajdziemy żółtko. Po to właśnie tu jestem i tłukę się po czarnych ugorach w rozlatującym się, pełnym robactwa pudle. Robię to od dawna, od zawsze. Czasem, bardzo rzadko, dopisuje mi szczęście i znajduję, ale tylko tyle, żeby z opóźnieniem opłacić swój udział w wynajęciu łajby i rezerwacji Sektora, no i żeby zgromadzić wikt na następny rejs. Od czasu do czasu starcza jeszcze na dobrą zabawę, taką z prawdziwą gorzałką i prawdziwymi chłopczykami. No, nie dąsaj się, Ciderek, nie każdemu Bozia dała tyle, ile by chciał mieć. Jak już znajdę górę żółtka, a mam nadzieję, że stanie się to wkrótce, natychmiast, jeszcze z pokładu tej łajby, zarezerwuję sobie prawo do urodzenia dziecka. Licencję wykupię na najbliższym lotnisku i wtedy zaproszę was, chłopaki, na zabawę! Zaraz następnego dnia pobiegnę do Instytutu Prokreacji i położę się na jakiś czas. Niech tam, mogą mnie kłuć, czyścić, badać. Przecież muszę wiedzieć dokładnie kiedy, żeby nie tracić czasu na próby. Zamówię sobie dużego blondyna z kręconymi włosami. I żeby miał pełne wargi! Taki ma być mój syn. Nie mówię, że nie chcę córki — wszystko mi jedno, nie będę dobierać pici. Tylko rzecz musi odbyć się naturalnie, kobieta z mężczyzną, a me jakieś tam rurki i strzykawki. Wiem, że będę dobrą matką, czuję to. Po to urodziłam się, wyrosłam, dlatego pracuję i chcę stać się bogata. Każda moja komórka pragnie wziąć udział w procesie macierzyństwa. Takie są marzenia. Nie, źle się wyraziłam. To są moje plany na najbliższą przyszłość”. * * * ,,Ja pragnę kupić czas. Tak, po prostu kupić dwa–trzy lata wolnego czasu. Moi drodzy, cóż by to była za rozkosz nie uganiać się po kosmosie ani nie szukać stale pracy na Ziemi, nie otrzymywać odwrotną pocztą wciąż odrzucanych podań o stypendia. Wreszcie komfort psychiczny i spokój, tak bardzo sprzyjający koncentracji, umożliwiający spojrzenie we własne wnętrze. Oczywiście, masz rację, Cider. Można całe życie przetrwać w gnuśnym bezwładzie, osłaniając się trójbarwną plakietką Światowego Funduszu Zapomogowego. Nie trzeba nic robić, nawet schodzić z łóżka, mając zapewnione trzy tysiące kalorii dziennie w pożywieniu oraz pełne pokrycie zapotrzebowania na witaminy i pierwiastki śladowe. A jakże, opiekę lekarską też. Ach, oczywiście, ostatnio udostępniono bezpłatne oglądanie pierwszego programu telewizyjnego. Ale nic ponadto; nieosiągalne pozostają dla tych ludzi podróże czy choćby wycieczki, a także biblioteki, teatry, kina, poza ich możliwościami jest nabycie przyborów do pisania, nie wspominając już o dyktafonach i drukarkach. A ja właśnie tego potrzebuję, moi drodzy. Chcę bowiem napisać książkę — tak, dobrze usłyszałaś, Matko. Chciałbym zawrzeć w niej wszystko: radość i cierpienie, miłość i nienawiść, pragnę opisać dobro i zło, mądrość i głupotę, spróbuję sięgnąć absolutu i dna ludzkiej duszy. Wstrząsnąć człowiekiem, obnażyć go, a jednocześnie dać mu siłę i nadzieję — oto mój cel. Nie uśmiechaj się, Cider, i tak nie zdołasz sprawić mi przykrości. Uświęcony tradycją zwyczaj każe nam teraz, bezpośrednio przed wniknięciem w Lustrzane Pole, ujawnić swoje plany i marzenia w godzinie szczerości. Podobno ci, którzy robili uniki, nie wyszli na tym najlepiej. To legenda, ale… legendy też mają swoje źródło. Złotem, które tu znajdę, opłacę swoją wolność. Ona zaś pozwoli mi na przedstawienie na kartach książki tego, co myślę i czuję. Nie, nie pragnę sławy. Każdy lubi rozmawiać, niekoniecznie po to, żeby zabłysnąć erudycją, po prostu jest to jeden ze sposobów życia w grupie. Wydanie książki stanowi nawiązanie rozmowy z dziesiątkami tysięcy ludzi równocześnie. Dlatego tu jestem i dlatego tak bardzo chciałbym trafić na złotonośny rój”. * * * „Nie umiem gadać tak gładko jak Matula ani tak elegancko jak Łysy, więc powiem krótko: chcę kupić kobietę. Miałem w życiu tyle bab, że jakby ustawić je w kolejce, to sięgnęłaby ona stąd do samej Ziemi. Kręcisz głową, wodzu? Niech ci będzie, trochę opuszczę. Do pasa planetoid, zgoda? Były różne: koleżanki z pracy, znajome z wczasów, przygodnie spotkane na ulicy czy w parku, znajome znajomych, no i różne półkurewki. Z takimi damami Koryntu całą, hm, gębą nigdy się nie zadawałem. Nie lubię standaryzacji i wenerologów. Nachapałem się tych bab od metra, ale wciąż było mi mało. Dopiero niedawno zrozumiałem, na czym rzecz polega, przez cały czas szukałem prawdziwej kobiety. Przy tym rozmieniałem się na drobne, zadowalałem byle czym, szedłem na łatwiznę. Chętnie brałem nie mające powodzenia brzydule, leciałem na znudzone mężatki, sięgałem po głupawe z czterema klasami. Dlaczego? To proste: było łatwiej, same lazły w łapy, napraszały się… Zaliczałem takie różne niedoróbki, bo przynajmniej dla nich byłem kimś. Jeden doktorek mówił mi kiedyś, że to z jakiegoś kompleksu niedowartościowania, ale pal go licho, nie zawsze ten z tytułami ma rację, no nie? Jak się sam nad tym zastanowiłem, to pomyślałem, że może wszystko bierze się z nieśmiałości? Że niby z brzydulami łatwiej, bo na pewniaka? Wtedy zawziąłem się i zacząłem próbować ze ślicznotkami, figury jak u aktorek, stroje jak u modelek, chód jak u baletnic, biżuteria jak u kochanek jubilera. I co? Nic, Łysku, jeśli już mam być szczery, po prostu nic. Kilka z tych dam okazało się prostytutkami ekstraklasy, które w ciągu jednej nocy zgarniają tyle, co my wszyscy przez pół roku, inne spoglądały chłodno i szły dalej, zepsute powodzeniem, rozpieszczone, bałamutne. Dopiero po wielu próbach, przypłaconych nerwicą, zrozumiałem, że te cudeńka można po prostu kupić. Nie mówię o takich na jedną noc, co to, to nie, mam swoje zasady. Ale te inne też są do kupienia, byle wymienić odpowiednią cenę. Moją jedyną szansą stało się żółtko! Dlatego wyruszyłem tą diabelską łajbą, gdzie karaluchy osiągają wielkość dwóch męskich pięści. Chcę mieć piękną, oddaną mi kobietę, dla której warto byłoby żyć. Na substytuty nie mogę już sobie teraz pozwolić”. * * * Lecieli ponad olbrzymim, opalizującym lustrem, którego krańce zdawały się unosić powyżej linii nie istniejącego horyzontu; cień ich statku pomykał dołem jak tropione zwierzę, pozostawiając za sobą rozmazane, wielobarwne smugi. Gdy obniżali lot, zwierciadło bladło i rozwiewało się, a poza nim zapalały się gwiazdy; wtedy Bilbao tak obracał dysze, aby wznieść się na poprzednią wysokość. I znów mknęli ponad tą osobliwości przestrzeni, przynajmniej mieli takie złudzenie; równie dobrze lustro mogło gonić ich statek, zachowując tylko nieznaczną różnicę prędkości. Dlaczego? I jaka była geneza zjawiska? Na te pytania, jak i na wiele innych, niepokojących człowieka, od kiedy wyruszył w kosmos, nikt nie znał odpowiedzi. Prosto na kursie pojawiło się coś w rodzaju drzewa. Lecz tutaj nic nie było w stanie ich zaskoczyć; już od pewnego czasu wyczekująco wpatrywali się w przestrzeń, przecierając łzawiące od wysiłku oczy i zaciskając spotniałe dłonie na awaryjnych poręczach. Każde z ich trójki widziało je wyraźnie: pofałdowany pień baobabu, gęste pęki cienkich gałęzi, kondory, uczepione nielicznych grubszych konarów. I mimo że nie zmieniali prędkości, drzewo zbliżało się coraz wolniej, aż w końcu mieli wrażenie, że posuwają się krok za krokiem. Wokół był las i padał śnieg, z nieba w miękkiej ciszy sypały płatki wielkie jak kłęby pierza, młode sosny stroiły się w biały moher. — To jest piękne — szepnęła Aspazja, ledwie poruszając wargami, z których uciekła ostatnia kropla krwi. Wpatrywała się w dalekie leśne prześwity, gdzie śnieżne zaspy tworzyły nieskazitelnie białe, lekko wybrzuszone powierzchnie. — Tam — pokazał wzrokiem Bilbao. Kondory łyskały przekrwionymi ślepiami, stale rozglądając się na boki. Ich grzbiety i głowy okrywały śnieżne czapy, wciąż strząsane i znów narastające w przeciągu niewielu sekund. Z wpół otwartych dziobów nie wydobywał się krzyk, a co chwila rozpościerane skrzydła nie podrywały do lotu ciężkich ciał. — Paskudztwo — wzdrygnął się Cider. Dopiero teraz spostrzegli to wszyscy troje: szpony ptaków zrośnięte były z konarami w jedną całość. Powoli posuwali się naprzód, pozostawiając za sobą baobab, otulone bielą młode sosny z gałązkami strojnymi grzebieniami szreni, polany pełne drobnych niebieskich kwiatów, nie dających się przysypać wciąż gęstniejącym śniegiem, legowiska oswojonych saren i galerie szklanych rzeźb przedstawiających kobiece akty. Nagle Cider drgnął, wyciągając ręce. — Mam! Byłem pierwszy! — Wszystko dzielimy równo — spokojnie przypomniał Bilbao i dopiero potem zauważył żółtawą kulę, podobną do olbrzymiej cytryny, zakopaną do połowy w śniegu. Lecz Cider nie słuchał. Już był przy luku wyjściowym, gwałtownymi ruchami uruchamiał mechanizm. W sekundę później dopadła go Aspazja, chwyciła za włosy i uderzyła w twarz otwartą dłonią. — Opamiętaj się, idioto! — wysyczała. — Chcesz pęknąć jak krwawy bąbel, rozlecieć się na bryły czerwonego lodu! Cider podniósł rękę z zaciśniętą pięścią, ale zaraz odstąpił i odetchnął głęboko. — 1 tak będę pierwszy — rzucił przez zaciśnięte zęby. — Nikt nie chce odbierać ci tej przyjemności — wtrącił Bilbao jak zwykle w odpowiednim momencie. — Proponuję, żebyśmy wszyscy włożyli skafandry. Teraz może liczyć się każda sekunda. W pośpiechu szarpali oporne tworzywo, dociągali klamry, sprawdzali łączność i stan powietrza. Tylko dzięki wieloletniej rutynie nie popełnili jakiegoś głupstwa. Cytryna nie zmieniła położenia, gdy Cider ostrożnie zbliżał się do niej. Widzieli, jak niezgrabnie manewrował pistoletem odrzutowym, zanurzając się w śniegu po pas lub po brodę i przenikając przez gałęzie drzew i krzewów. Niecierpliwym ruchem odepchnął zwój liny asekuracyjnej i wyciągnął miernik. — Spokojnie, Alfons — głos Aspazji dudnił pod kaskiem — mów, co widzisz. — To nie żółtko — Cider był zły i zawiedziony. — Powłoka polimorficzna, nieznane odmiany krystaliczne związków krzemu, węgla, tlenu i siarki z domieszkami molibdenu, wanadu i chromu — relacjonował Bilbao, obserwując monitory analizatora. — Skorupa nieprzenikliwa dla radaru. — Widzisz te… zimowe dekoracje? — włączyła się Aspazja. — Widzę żółtą, lekko zdeformowaną kulę, zawieszoną w najnormalniejszej przestrzeni kosmicznej — Cider mówił przerywanym, pełnym napięcia głosem. Zawsze jąkał się, gdy był naprawdę zdenerwowany. — Zbliżam się, sprawdzę, czy to coś jest materialne… — Nie rękawicą — ostrzegł Bilbao. Zagryzając wargi obserwowali, jak niezgrabna sylwetka zbliża się do obiektu. Cider wyciągnął rękę i stuknął uchwytem miernika w twardą powierzchnię. — Odsuń się trochę, wciągnę to coś do ładowni — zarządził Bilbao. — Nie! — głos tamtego był chrapliwy i agresywny. — Wezmę ją ze sobą… przez luk załogowy. — Dobrze — przystał Bilbao po chwili milczenia. Pomyślał, że nie postąpił najmądrzej, przyjmując Alfonsa do załogi. Patrzyli, jak Cider szamoce się z siatką, a potem manewruje krótkimi strzałami w taki sposób, żeby strumień plazmy nie trafił w zdobycz. Obraz był wkomponowany w zimowy pejzaż; mieli wrażenie, że obserwują dwa różne filmy, puszczone na ten sam ekran. Śluza otworzyła się z cmoknięciem podobnym do odgłosu nieumiejętnego pocałunku. Przez luk gramolił się Cider, taszcząc w sieci kulę półmetrowej średnicy. Przyskoczyli, lecz on odwrócił się, ciałem osłaniając zdobycz. — To jest lekkie — warknął. Przypominał psa, ciągnącego z trudem wywalczoną kość. Ułożył kulę w zagłębieniu analizatora i delikatnie, jak z żywego ciała, ściągnął z niej siatkę. Czujniki nadal nie mogły spenetrować wnętrza obiektu. Wtedy sięgnął po laserowy nóż. — Poczekaj — wstrzymał go Bilbao. — Nie wiadomo, co jest w środku. — Właśnie chcę się dowiedzieć — wyrwał łokieć. Wciąż jeszcze byli w skafandrach, trzy niezgrabne monstra z czarnymi, baniastymi głowami. — Spójrzcie! Teraz moja kolej! — krzyknęła Aspazja głosem wyższym przynajmniej o dwie oktawy niż zazwyczaj. Obydwaj mężczyźni drgnęli, Bilbao rzucił się do ekranu. Na szczycie śnieżnego wybrzuszenia lekko jak balonik, niemal nie dotykając białego podłoża, spoczywała kula koloru ciała. — Bądź ostrożna — Bilbao poczuł się szefem. Chciał i tym razem zaproponować zastosowanie wysięgnika, ale wobec jej entuzjazmu uznał to za bezcelowe. — Zresztą może i lepiej robić wszystko ręcznie, nie wiadomo, jak automaty reagowałyby na otaczające statek miraże — pomyślał. Poruszała się szybko, z determinacją człowieka, który raz podjął decyzję i działa bez względu na skutki. Uwinęła się znacznie prędzej niż Cider, który przed chwilą przecierał szlak. Teraz moja kolej — pomyślał Bilbao, spoglądając na dwa spoczywające obok siebie krągłe kształty. — Tam… tam naprawdę niczego nie ma — dyszała Aspazja. — Tylko próżnia i… to coś. — A co, może chciałabyś w okolicy orbity Jowisza pospacerować po ośnieżonym zagajniku? — nieprzyjaźnie burknął Cider. — No, bierzmy się już za nasze cacuszka, może jest w tych jajkach prawdziwe żółtko. — Są lekkie, a więc wydrążone — Aspazja zbliżyła się do bloku analizatora. — Może by tak stuknąć… — Chwileczkę — powoli powiedział Bilbao, wpatrując się w gęstwinę przyprószonych śniegiem gałęzi. W rozwidleniu konarów spoczywała matowosrebrzysta kula. — To nie potrwa długo. Wyskoczył ze śluzy, lekko odpychając się nogami. Wybicie było precyzyjne, po drodze wystarczyła tylko jedna mała korekta. Szybował przez pustkę ku zawieszonej w przestrzeni kuli, a właściwie ku nieznanemu obiektowi, pędzącemu przez kosmos torem równoległym do trajektorii ich statku z prędkością stu kilometrów na sekundę. Gwiazdy naturalnego planetarium przyglądały mu się z taką samą obojętnością, z jaką Słońce spogląda na muchę, dopadającą grudki gnoju. Bez zbędnych ceregieli zarzucił sieć na twór, przypominający banię dworcowej lampy i naprężył linkę bezpieczeństwa, łączącą go ze statkiem. Po paru minutach był już w śluzie, ciężko dysząc. Lęk mijał powoli, puszczał bolesny skurcz w klatce piersiowej. Nie ulegaj emocjom, pracuj spokojnie i metodycznie — strofował się w myślach. — I co dalej? — przerwała ciszę Aspazja. Stali we trójkę, każde przy swojej zdobyczy. — Co robimy? — sięgnęła do bani hełmu. — Nie zdejmuj! — powstrzymał ją Bilbao. — Jeszcze nie teraz. Wtedy Cider uderzył. Szybko, bez zamachu, ze zwinnością boksera wyprowadzającego nagły prawy prosty. Nawet gdyby stali bliżej, nie zdołaliby go powstrzymać. Trzonek laserowego noża głucho stuknął w kamienną skorupę, nadspodziewanie łatwo rozkruszając znaczną jej część. Aspazja cicho krzyknęła i instynktownie osłoniła głowę skrzyżowanymi ramionami. Cider jednym ruchem zerwał kask i przypadł do konsoli. Wytrzeszczył oczy, szczęka mu opadła, policzki pokryła nienaturalna bladość. Bilbao nie poruszył się, chociaż z miejsca, w którym stał, nie mógł dojrzeć wnętrza rozbitej kuli. Nie poruszył się również wtedy, gdy Aspazja rzuciła się na swoją zdobycz, waląc w różowożółtą powłokę indykatorem fluorescencyjnym. Powoli sięgnął do pasa i odpiął pistolet odrzutowy. Ujął go za lufę i uderzył w kamienną bryłę raz, lecz precyzyjnie, jak poszukiwacz diamentów. Wydrążona czasza pękła na kilka części, rozsypując się po konsoli. Wewnątrz, w kamiennym kielichu, w okładkach z błyszczącej folii, leżał manuskrypt. Odjął hełm i rzucił go za siebie, po czym ściągnął skafander. Dopiero wtedy zbliżył się i spomiędzy szczątków porowatej skorupy wydobył rękopis. Rękopis jego powieści. Usiadł w fotelu, niecierpliwie odsuwając poskręcane pasy bezpieczeństwa. Wytarł o spodnie spocone dłonie i z nabożeństwem dotknął białych kartek. W lewym górnym rogu podane było nazwisko i adres autora — jego nazwisko i jego adres. Dalej był tytuł i zaczynał się tekst. Czytał nieuważnie, kartkował, rzucał się na zaczernione drobnym pismem stronice jak spóźniony, zgłodniały gość na dziesiątki potraw suto zastawionego stołu. Wreszcie, chyba po kilku godzinach, gdy nie był już w stanie pojąć sensu żadnego zdania, podniósł głowę i wierzchem dłoni przetarł łzawiące powieki. Aspazja kołysała w dłoniach miniaturkę swojego dziecka, a Cider nieśmiało usiłował obudzić dziewczynę, która wyglądała jak gustownie wystrojona lalka: miała nie więcej niż trzydzieści centymetrów wzrostu. Bilbao poczuł, że ogarnia go pusty śmiech. Nabrał powietrza, lecz z jego gardła wydobył się jedynie dźwięk przypominający westchnienie. * * * Spali niespokojnie; budzili się co chwila i szukali po omacku swoich skarbów, które wzięli ze sobą do łóżek. Dziecko zakwiliło tylko raz tak cienko i cicho, jakby przeleciał komar, i znów zapadło w spokojny sen. Dziewczyna nie obudziła się ani razu, lecz często zmieniała pozycję moszcząc się na odstąpionym jej skrawku poduszki. — Co można dać do zjedzenia takiej kruszynie? — niepokoiła się Aspazja. Głos dobiegał gdzieś spod ciemnego sufitu, gdzie znajdowała się jej koja. — Kartki mojego rękopisu nie gniotą się, nie można ich rozedrzeć ani przebić, nawet nożem. Nie sądzę, aby to dziecko potrzebowało pożywienia. Funkcjonuje po prostu na innej zasadzie niż my. Sprawdź, czy zaczęło już rosnąć. — Tak — z góry niósł się szept — chyba tak. Jest wyraźnie większe, już nie mieści się w obu dłoniach jak przedtem. — Wydaje się, że z Moniką jest to samo — zachrypiał Cider. Od — kaszlnął i splunął na podłogę. Żadne z nich nie zwróciło mu uwagi. Znów leżeli w ciszy ani słowem nie wspominając o powrocie. Może nie oswoili się jeszcze z sytuacją, a może brakowało im czegoś, czego nie potrafili nazwać, chociaż mieli już wszystko, o czym marzyli, gotowe, podane, podsunięte pod nos. — Słuchajcie, przyjaciele — odezwała się dziwnym głosem Aspazja — boję się tej miłości. Boję się jak gracz… — W tej grze wygraliśmy duże stawki — opryskliwie wtrącił Cider. — Nieważne od kogo. Mamy je w ręku i tylko to się liczy. Sufitowy głośnik zaszumiał, jakby o strop uderzył nagły deszcz. Przechodzili przez chmurę nie nadającej się do eksploatacji drobnicy. Monika westchnęła i przewróciła się na drugi bok. Cider poprawił jej niebieską sukienkę, zasłaniając długie białe uda. Niespodziewanie rozmigotały się lampy, piskliwie zawyła syrena. — Do diabła — zaklął Cider. — Czyja kolej? — Moja — Aspazja zeskoczyła na podłogę. — Poszła antena kierunkowa — stwierdziła, wyłączając alarm. — Pilnuj Dominika jak oka w głowie — położyła zawiniątko na włochatej piersi Cidera. — Mógłby być twój, spałeś ze mną ze dwa razy. — Spokojnie, Mateczko — burknął i rzucił szybkie spojrzenie na Monikę. Lecz dziewczyna pogrążona była we śnie i wydawało się, że nie może słyszeć ich rozmowy. Aspazja wróciła po godzinie, zmęczona i rozdrażniona. — Cholerny kamień — mruknęła, wspinając się na górną koję. — Trafił akurat w sam środek wzmacniacza. — Wszystko w porządku? — sennie spytał Bilbao. Poczucie obowiązku było chyba jedyną cnotą, jakiej nie wyzbył się na kosmicznych szlakach. — Tak jest, kapitanie i prawdziwy pisarzu — zachichotała Aspazja. — Dobranoc, prawdziwa Matko — odciął się. Nie sprawiło mu to satysfakcji. * * * — Tego wczoraj tutaj nie było — stwierdził Bilbao, grzebiąc pośród poskręcanych pasów bezpieczeństwa i wyciągając spomiędzy nich dużą białą kopertę. — Dlaczego zaśmiecacie właśnie mój fotel? — gderał, przysuwając tacę ze śniadaniem. — To nie ja — Cider mlaskał przy jedzeniu i nie było na to żadnego sposobu. — Pewnie spadło z nieba. Bilbao przerwał posiłek i dźgnął kopertę nożem. Biała substancja ugięła się i po sekundzie powróciła do pierwotnego kształtu. Na jej gładkiej powierzchni nie pozostał najmniejszy ślad. — Obawiam się, że masz rację — przyznał niechętnie. — Mimo to nie zamierzam zepsuć sobie przyjemności spokojnego spożycia śniadania. — Jedzenie to twoja jedyna namiętność — westchnęła Aspazja z udanym żalem. Widać było, jak walczy ze sobą, usiłując ukryć podniecenie. — Daj ten papier — nie wytrzymał Cider. Otworzył kopertę, wyjął z niej list i wycinek gazetowy. Z rozchylonego wnętrza wypadło jeszcze kilka pożółkłych stronic wyrwanych z książki. — Czytaj, Mateczko — podsunął papiery Aspazji. — Może to poczta od kolesiów z dobrej starej Ziemi — choć silił się na żarty, nie był w stanie opanować drżenia głosu. — Dlaczego właśnie ja? — żachnęła się. Jej śniada skóra pobladła. — Bo masz dobrą dykcję — stwierdził Bilbao. On jeden nie przerwał jedzenia, ostentacyjnie przeżuwając małe kęsy. — No dobrze — zgodziła się niechętnie. Najpierw sięgnęła po list. Milczenie przedłużało się. — Zapomniałaś języka w gębie? — zniecierpliwił się Cider. — To… jest bzdura — powiedziała nieswoim głosem. — Bzdura i oszukaństwo! — toczyła oskarżycielskim wzrokiem od jednego do drugiego, jakby właśnie oni byli wszystkiemu winni. Bilbao wyjął jej kartkę z ręki. Zmarszczył czoło, przebiegając oczyma nierówno nabazgrane wiersze, a potem roześmiał się cicho. — Zbitki przypadkowo zestawionych liter, tworzące bezsensowne wyrazy. Kolejny, tym razem spontanicznie ofiarowany, prezent pochodzący zza Lustra. — Wiecie co, przyjaciele — Cider ujął papier w dwa palce, jakby bał się ubrudzić — mam propozycję. Wiejmy stąd całą mocą rozklekotanego silnika tej łajby. Licho wie, co teraz lęgnie się na zewnątrz — rozejrzał się, wskazując kciukiem wejście do śluzy. — Popieram — szybko powiedziała Aspazja i głęboko wciągnęła powietrze. — Tylko przedtem… wyrzućmy to wszystko. Wywalmy to do diabła!! — Te papiery? Czemu nie… — Niczego nie rozumiesz. Ja… ja boję się tej miłości — mówiła chaotycznie, rzucając krótkie, urwane zdania. — On nie jest naprawdę mój, nie jest z mojej krwi. Nie rósł we mnie, nie rozpychał moich trzewi, nie dźwigałam go i nie mdlałam z jego powodu. To dziecko, jeśli w ogóle wolno użyć takiego określenia, nie musi jeść ani pić, może również nie potrzebuje matki… — Ale na pewno może jeść i pić — wtrącił Bilbao. — Dziękuję. Pijąca i siusiająca lalka, nadająca się do zabawy w chwilach przypływu macierzyńskich uczuć. Ja muszę to zrobić… jeszcze zanim go pokocham, dopóki nie jest to we mnie zbyt silne… — zwiesiła głowę, jej wargi drżały. — Co wy knujecie — wysyczał Cider przez zaciśnięte zęby podnosząc się. — Ode mnie i od mojego wara!! — Spokojnie, Alfons, nikt niczego od ciebie nie żąda. Każdy zrobi to, co będzie uważał za stosowne — łagodził Bilbao. — No — odetchnął. — A ty, Matko, dalej do dzieła! Morduj, nie będziesz pierwsza w historii… — Zamknij się — zwróciła ku niemu wykrzywioną w złości twarz. — Niczego nie rozumiesz, jak zwykle zresztą. Zgarniasz ku sobie wszystko, co się da, aż kiedyś się udławisz, przepowiadam ci to… — Proszę o spokój — wkroczył Bilbao. — Każdy zrobi tak, jak zechce. Komentarze wydają się zbędne. — Czy kiedyś wygrałeś dziewczynę w karty? — mówiła już spokojniej. — Nie? No właśnie. Ciekawe, jak wtedy byś się czuł, gdyby dostała ci się bez pierwszego spojrzenia, zabiegów, zalotów, niepewności… Od razu gotowa, wymyta, do łóżka. Jak dziewczyna na telefon… — Licz się ze słowami — wysapał. — A ty, Łysy — niestrudzenie atakowała Aspazja — myślisz, że weźmiesz podrzucony manuskrypt pod pachę i już staniesz się wielki? — Jest tam wszystko, o czym chciałem napisać — bronił się, lecz bez większego przekonania. — Być może, ale nie ty to pisałeś. Nie będziesz w porządku, publikując książkę pod swoim nazwiskiem. Później już nigdy niczego nie wydasz, bo, po prostu i zwyczajnie, nie staje ci talentu. Gdybyś czuł iskrę bożą, pisałbyś na papierze pakowym, na poplamionej kawiarnianej serwecie, nie przejmowałbyś się pustymi kieszeniami i nieobecnością zaglądających przez ramię. I nie włóczyłbyś się po kosmosie. — Gada jak nakręcona — mruknął zdziwiony Cider. — Kiedy wyczerpie się kosmiczne żółtko, może zostać spikerką w telewizji. — Czy ty naprawdę… chcesz wyrzucić swojego Dominika? — Bilbao mówił z wyraźnym wysiłkiem. Ręce mu się trzęsły, nie był w najlepszej formie. — On nie jest mój i… nie jest człowiekiem. Poza tym… wydaje mi się, że przyczyna jest i we mnie. Nie wiem, czy naprawdę byłabym dobrą matką, zrobiłam się jednak chyba zbyt twarda. Bardzo chciałam mieć dziecko, ale… przez te wszystkie lata walka o nie stała się już celem samym w sobie. Uświadomiłam to sobie wczoraj w nocy, gdy dotarło do mnie, że nastąpił koniec poszukiwań i wyrzeczeń. Dlatego chciałam, żebyście o tym przeczytali… — Co?! To ty? — Cider próbował coś dodać, ale nie mógł wykrztusić ani słowa. Poczerwieniał, jego oczy rzucały złe błyski. — Tak, to ja napisałam, a właściwie wyraziłam życzenie posiadania takich listów. Do was, do każdego osobno, no i do mnie. Myślałam, że one będą miały większą siłę przekonywania niż dyskusja. No i dobre Lustro wypluło kopertę… — Kiedy? — warknął Cider. Był wściekły, że usiłowano wywieść go w pole. — Wczoraj, przy naprawie anteny. Otrzymałam listy, owszem, ale… to jest bełkot. Może oni, tamci zza Lustra, umieją je czytać. Może dla nich mają wartość, tak samo jak reszta darów. Ale nie dla nas, zrozumcie… — Moi drodzy, to wszystko nie ma znaczenia. Przynajmniej teraz — Bilbao znów poczuł się szefem. — I tak każdy zrobi jak zechce. Ja podjąłem już decyzję — zawiesił głos — zatrzymuję swoją książkę. Dlatego że ona zawiera przemyślenia całego mojego życia. Nikt nie jest bardziej niż ja predestynowany do ukazania się ludziom jako jej autor. I sądzę, że takie uzasadnienie wystarczy. Obszedł stół i stanął za Ciderem. — My zatrzymujemy swoje znaleziska. Co ty postanowiłaś, Aspazjo? — Pozbędę się go, póki jeszcze czas, póki nie jest za późno — wstała — wykonując niezborne ruchy, macając wokół jak ślepiec. — Niech robi, co chce — powiedział Bilbao, wyciągając z kieszeni podręczny laserowy nóż i spuszczając jego masywną rękojeść na ciemię Cidera. Napadnięty jęknął i usiłował wstać, ale natychmiast padł drugi cios. — Przepraszam cię, Alfons — Bilbao nachylił się nad bezwładnym ciałem — ale nie było innego sposobu. Aspazjo, daj mu zastrzyk uspokajający. Ubrali budzącego się Cidera w skafander i zawiesili w magazynie pod samym sufitem. Potem umieścili w śluzie kwilącego Dominika, śpiącą Monikę i manuskrypt w błyszczących okładkach. Nie było im łatwo. Twarz Aspazji zniekształcił wewnętrzny spazm, jej rysy pogrubiały, policzki wydawały się opuchnięte. Bilbao w ostatniej chwili wyjął jedną kartę z pliku i chciał schować do kieszeni na piersiach, ale jego towarzyszka poczekała, aż wrzuci ją z powrotem do śluzy. Zamknęli drzwi i, nie opróżniając komory z powietrza, otworzyli zewnętrzny pancerz. Ze wstrzymanym oddechem obserwowali, jak rozprężające się gazy porywają i wynoszą w pustkę to, co jeszcze niedawno hołubili z największym pietyzmem. Ciała Dominika i Moniki eksplodowały i znikły, prawdopodobnie rozpraszając się w postaci mikroskopijnych kryształków lodu, natomiast manuskrypt szybował w dal, obracając się powoli i periodycznie rozbłyskując odbitym od okładki blaskiem słonecznym, aż zamienił się w mrugający świetlny punkcik. Gdy znikł pośród gwiazdowej drobnicy, Bilbao odwrócił się i odetchnął głęboko. — Wracamy — powiedział. * * * Niedługo potem uwolnili Cidera, który nie miał innego wyjścia niż pogodzenie się z nową sytuacją, i wiedli nadal życie poszukiwaczy, pracując na ubogich ugorach meteorowych pól. Wykonywali swój zawód, albowiem stał się on już częścią ich samych, nie znaczy to, że wyzbyli się marzeń; wprost przeciwnie, odnaleźli je znowu i pielęgnowali jeszcze staranniej niż dotychczas. Dopóki pozostawały marzeniami, spełniały rolę przewodniego światła w mrokach kosmicznej nocy. I byli szczęśliwi, chociaż nie zawsze w pełni zdawali sobie z tego sprawę. Nigdy nie wspominano Lustrzanym Polu; nawet Cider szanował tę milczącą umowę, mimo ze nieraz bywało mu ciężko. Kiedyś rozkrzyczały się komunikatory, rozbłyskały lampy sygnalizacyjne. Może gdzieś w głębi wszechświata dostrzeżono przepełnioną miarę goryczy albo też nastąpiło jedynie zdarzenie matematycznie przewidywalne. — Rój! Złotonośny rój w zasięgu radarowym! Biegli, plaskając bosymi stopami, półnadzy, próbując pięściami wydusić z oczu resztki snu. — Nie jest tego tyle, żeby wybudować pałac z siedmioma basztami, ale na następną wyprawę wystarczy — Bilbao śmiał się do drżącego barwnymi liniami monitora. Jeśli Bóg istnieje, to można powiedzieć, że przydzielił im następną porcję życiowego znoju. I to było chyba najlepsze, co mogło ich spotkać. Maj 1986