Wszyscy ci, którzy spodziewają się biografii „Budki Suflera" - zawiodą się. Ci, którzy oczekuj ą skróconych dziejów mojego życia, będą zadowoleni. Dziękuję za zainteresowanie i przepraszam za niedoskonałości. Krzysztof Cugowski RADIO LUBLIN łtADIO LUBLIN 89,9 99,6 102,2 102,5 103,1 103,2 103,4 FM 1 Copyright by Sanitgaz > Copyright by Cezary Mróz Wydanie I Wydawca Sanitgaz Sp. z o.o. ul. Turystyczna 44 K 20-207 Lublin tel. (81) 745-15-63 fax (81)745-15-65 Skład i łamanie Design 2000 Korekta Barbara Caban ISBN 83-918556-0-0 Gdy kilkanaście miesięcy temu umówiłem się z Krzysztofem, aby zaproponować mu wspólną pracę nad tą książką, tak naprawdę nie wierzyłem, że się zgodzi. Wszak trzy lata wcześniej odmówił. Tym razem spytał tylko, czy to już pora na podsumowanie? Nie tyle na podsumowanie, co na połączenie ze sobą w jedną całość historycznych faktów i próbę ich analizy - odparłem. Po chwili - człowiek, który blisko trzydzieści lat temu ogólnopolską karierę Suflerów rozpoczął wbrew późniejszym wydarzeniom słowami „Znowu w życiu mi nie wyszło" - przystał na propozycję. Wiele godzin wspólnych rozmów i analiz zaowocowało materiałem utrwalającym drogę na firmament lubelskiego wokalisty, wykonawcy odpornego na zmianę muzycznych mód, człowieka, który wraz ze swoimi kolegami z zespołu jako pierwszy, i jak na razie jedyny w naszym kraju, sprzedał jedną płytę w niewyobrażalnym jak na polskie warunki nakładzie miliona egzemplarzy, artysty, bez którego trudno byłoby wyobrazić sobie polską scenę muzyczną. •- • ---•-• Cezary Mróz ż Krzysztof Cugowski i Cezary Mróz dziękują: Ewie Smolarczyk, Annie Klewińskiej, Zenkowi Embingerowi, Darkowi Tureckiemu i Markowi Wyrostkowi Włodzimierz, Piotr, Eleonora Włodzimierz Wołyński, jeden z najstarszych ruskich grodów, swoimi korzeniami sięga dziesiątego wieku. Trudno w nim o stabilizację narodowościową, bo losy historii nie oszczędzały go od samego początku. W 998 roku zyskał status stolicy księstwa włodzimiersko-wołyń-skiego, niespełna czterysta lat później znalazł się w granicach Księstwa Litewskiego, a na mocy ustaleń Unii Lubelskiej jego historia splotła się na kolejnych kilka wieków z polskimi dziejami - rozkwitem, zaborami i wreszcie niepodległością dwudziestolecia międzywojennego. Tu właśnie na początku lat trzydziestych ubiegłego stulecia, w mieście symbiozy polsko-ukraińsko-żydowskiej, poznali się rodzice Krzysztofa Cugowskiego. Ona, Eleonora Ruszczyk, urodzona w 1913 roku we Włodzimierzu, była córką właściciela zakładu produkującego powozy. „To tak jakby dziś dziadek był właścicielem fabryki na Żeraniu" -żartuje Krzysztof. Gdy epokę powozów na dobre zastępować zaczęła motoryzacj a, Marcin Ruszczyk myślał o przekształceniu zakładu i przystosowaniu go do obsługi samochodów. Niestety, nie zdążył zrealizować tego pomysłu. Zmarł w 1925 roku, nie dożywszy nawet 40 lat. Jego śmierć była pokłosiem wojny rosyjsko-japońskiej, na którą zresztą ...nie dotarł. „To bardzo ciekawa historia - wspomina Krzysztof. - W 1905 roku dziadek został zmobilizowany do armii carskiej. Nie było żartów, bo wówczas do wojska szło się na parę lat, a na walki z Japończykami to już nikt nie miał ochot Rodzina próbowała więc uchronić go przed wyjazdem r front. Jedyną szansą na demobilizację było wykazan problemów zdrowotnych. Dziadek był jednak okazei zdrowia. Rodzina znalazła jednak sposób na uchronień dziadka od wyjazdu na front - musiał on wypić prepar powodujący zakłócenia pracy serca. Zgodnie z oczekiw; niami został zdemobilizowany, ale specyfik, który otrzymc spowodował ciężkie i, niestety, trwałe uszkodzenie serca Śmierć Marcina była jednocześnie początkiem koń< rodzinnego biznesu. Jego żona - Michalina - pochłonie wychowywaniem trójki dzieci -pomimo prób pomocy; strony najstarszego, 19-letniego syna Mariana - nie by w stanie dopilnować zakładu. Brakowało czasu, ale tak i umiejętności. On, Piotr Cugowski, urodzony w 1903 roku w Koi skich pod Pińczowem na Kielecczyźnie, był synem Jar Kazimierza-naczelnika miejscowej poczty. Do szkoły poi stawowej uczęszczał jeszcze za czasów carskich. Ńaul w szkole średniej przerwał, bo w 1920 roku jako ochotn zgłosił się do walki z bolszewikami. Po zdemobilizowan w 1921 roku rozpoczął pracę w nadleśnictwie na Kielei czyźnie. Kontynuował jednak naukę i zdał maturę. Nastę] nie przeniósł się do Warszawy, aby rozpocząć stud ekonomiczne. Nie ukończył ich jednak. Opuścił stoik i swoje dalsze losy związał z Włodzimierzem Wołyńskir Włodzimierz, Piotr, Eleonora Pracował w Sądzie Grodzkim, a na początku lat trzydziestych poznał Eleonorę. Wspólne życie rozpoczęli we wrześniu 1934 roku. Nie omijały ich kłopoty młodych małżeństw, szczególnie te finansowe. Meble i wszystkie potrzebne do życia przedmioty zakupione na raty spłacali przez kilka lat. Gdy już wszystko spłacili ...wybuchła wojna. Wspomnienia państwa Cugowskich z tego okresu można podsumować stwierdzeniem - okropne miejsce, koszmarny czas. Najtragiczniejsze chwile miały miejsce w momencie wejścia bolszewików na te tereny, 17 września 1939 roku. „We Włodzimierzu, zamieszkiwanym przez przedstawicieli trzech narodowości, najwięcej było Ukraińców, nieco mniej Polaków i Żydów. Wszyscy żyli w symbiozie, a problemy narodowościowe praktycznie nie istniały. We wrześniu okazało się jednak, że niektórzy sąsiedzi moich rodziców byli konfidentami NKWD. Przygotowane przez nich pełne listy oficerów, policjantów, pracowników straży granicznej i wyższych urzędników umożliwiły bolszewikom sprawne aresztowania i wywózkę na Syberię" - relacjonuje przeżycia rodziców z tego okresu Krzysztof. Później zaczęły się problemy ukraińsko-polskie. Była to w zasadzie wojna Ukraińców z Polakami. Pomimo tego Cugowscy repatriowali się dopiero w 1946 roku. Tak jak wszyscy sądzili, że zaproponowany układ granic pozbawiający Polskę terenów po wschodniej stronie Bugu jest tylkc chwilowy. Ulegli mitowi, że wkroczą Amerykanie i wschodnia granica wróci na swoje dawne miejsce. Czekali aż dc momentu otrzymania od sowieckich władz ultimatum: podpisanie wniosku o obywatelstwo Związku Radzieckiego lub natychmiastowy wyjazd do Polski z tym, co uda się zapakować w kilka walizek. Na podjęcie decyzji mieli 24 godziny. Cała rodzina, czyli Piotr z Eleonorą i jej dwaj bracia, zdecydowała się na powrót do Polski. Najstarszy z rodziny, wówczas 40-letni Marian pozostał w Hrubieszowie. Wszak to tylko 20 kilometrów od Włodzimierza, w którym pozostawili mieszkania i większość dobytku. Miał czekać na aliantów i razem z nimi jak najszybciej wracać do Włodzimierza, dopilnować pozostawionego majątku. Piotr z Eleonorą i jej młodszy brat Stefan osiedlili się w Lublinie. W tych okolicach -pod Łęczną- mieszkało kilka osób z dalszej rodziny pani Cugowskiej. „I tak już to zostało -podsumowuj e Krzysztof wojenną tułaczkę swojej rodziny. - Wujek do końca życia mieszkał w Hrubieszowie. Dożył bardzo sędziwego wieku, czyli 94 lat - widocznie to oczekiwanie na Amerykanów tak dobrze mu zrobiło. Rodzice dojechali do Lublina. Tata zajmował się różnymi pracami. Na początku był zaopatrzeniowcem w restauracji hotelu Europa, wówczas bardzo prestiżowym lokalu. Jak to w tamtych czasach bywało, postanowił pojechać na ziemie zachodnie i spróbować szczęścia. Znalazł tam pracę i na podstawie dokumentów repatrianckich przyznano mu poniemiecką willę w Bierutowicach, czyli dzielnicy Karpacza. Wrócił szczęśliwy do Lublina, aby zabrać mamę i tam się osiedlić. Mama powiedziała jednak, że nie, że mowy nie ma. Bała się, iż wrócą Niemcy i będą musieli uciekać przez całą Polskę. W dalszym ciągu liczyła także na powrót do ukochanego Włodzimierza, a z Lublina znacznie bliżej doń niż z Karpacza. Ojciec był wściekły, bo to była piękna willa. Miałem okazję zobaczyć ją kilka lat później, podczas pobytu na koloniach w tamtych okolicach". W Lublinie Cugowscy mieszkali przy ulicy Łęczyń-skiej. „Nie ukrywam, że wówczas była to chyba najgorsza dzielnica naszego miasta - twierdzi Krzysztof. - W tamtych czasach ulica, przy której mieszkaliśmy, wybrukowana była tak zwanymi kocimi łbami i kończyła się przy hucie szkła, czyli w miejscu, gdzie obecnie jest ulica Hutnicza. W końcowej części ulicy znajdował się dom, który przed wojną był pałacykiem właściciela fabryki gwoździ. Powojenna nacjonalizacja doprowadziła do przekształcenia gwoździo- Wtodzimierz, Piotr, Eleonora wni w Lubelską Fabrykę Wag, a znajdujący się vis-a-vis niej budynek, podzielony na pojedyncze pokoje, stał się mieszkaniem dla kilkunastu rodzin. Rodzicom przydzielono duży, blisko czterdziestometrowy pokój. Żyli w spartańskich warunkach. Kuchnię zastępowała wydzielona specjalnym przepierzeniem część pokoju, po wodę trzeba było chodzić na podwórko, a ubikację zastępował kibel z serduszkiem. Rodzice nie mogli jednak liczyć na coś lepszego, bo tata nie dał się namówić na wstąpienie do partii. Był pod tym względem szalenie konsekwentny, gdyż bardzo wcześnie i to na własnej skórze zorientował się, czym pachnie komunizm. Jego konsekwencja przeniosła się także na mamę. Jako jeden z pierwszych przekonał się o tym mieszkający razem z rodzicami jej młodszy brat. Wujek Stefan ukończył ekonomię w Kc tolickim Uniwersytecie Lubelskim, zaczął pracować i ulej namowom wstąpienia do pa tii. Pewnego dnia wrócił bai dzo zadowolony z zebrani partyjnego i oznajmił mamii że wstępuje w szeregi korm nistów, ponieważ ci w zamia za to obiecali mu motocyk Był młodym, dwudziestoki kuletnim chłopakiem, wi$ bardzo mu to imponował* Odpowiedź mamy była ba dzo rzeczowa: To jak sięjv zapiszesz do tej partii St< fanku i będziesz miał już te motocykl, to spakuj się i ic mieszkać gdzie indziej, bo rr tu z komunistą pod jednyi dachem żyć nie chcemy". Przy ulicy Łęczyński Cugowscy mieszkali do 1962 roku, w międzyczasie 30 ma 1950 roku urodził się ich jedyny syn - Krzysztof. Włodzimierz, Piotr, Eleonora Uciec stąd Finansowe kłopoty młodego małżeństwa, wojenna zawierucha, niepewność losu w nowym miejscu w pierwszych powojennych latach sprawiały, że Piotr i Eleonora temat powiększenia rodziny odkładali przez cały czas na później. Wojna wszak nie była czasem dobrym do wychowywania dzieci - trzeba było próbować jąprzeżyć. Po wojnie żyli nadzieją na zmiany, na powrót do ukochanego Włodzimierza. Z miesiąca na miesiąc nadzieje jednak malały. Piotr dość często zmieniał pracę, a na dłużej związał się ze swoją posadą dopiero w Wojewódzkiej Radzie Narodowej. Wtedy to, po uzyskaniu względnej stabilizacji, państwo Cugowscy zdecydowali się na dziecko. Był to już dla nich ostatni dzwonek, Piotr zbliżał się już do pięćdziesiątki, Eleonora była o 10 lat młodsza. „Przyszedłem na świat w domu, nie w szpitalu - opowiada Krzysztof. - Byłem dorodnym, czterokilogramowym noworodkiem. Dzieciństwo wspominam z ogromnym sentymentem. Życie młodego człowieka w tamtych czasach i w tamtym miejscu było bajką. Dokoła rozścielały się sady i pola, mieliśmy mnóstwo miejsca do zabawy. Na dodatek teren wokół domu naszpikowany był niewypałami. Chodziliśmy więc z kolegami i wygrzebywaliśmy z ziemi relikty okresu wojennego: karabiny, naboje i niewypały. Te igraszki z ogniem udało mi się na szczęście przetrwać bez szwanku - nigdy nie byłem zraniony, niczego mi nie urwało. Pozostałe moje zabawy były również adekwatne To do czasów mojej młodości. W okresie kampanii buraczanej biegaliśmy za wozami konnymi wyładowanymi burakami. Każdy z nas uzbrojony był w kij zakończony gwoździem i tym dziwnym narzędziem starał się cyknąć jakiegoś buraka. Oczywiście wozacy walili batem naokoło i niejednokrotnie porządnie obrywaliśmy. Kiedyś udało mi się zdobyć z narażeniem życia takiego buraka. Wozak mocno się zdenerwował, ale nie trafił mnie swoim batem. Wróciłem do domu i pochwaliłem się zdobyczą. Nie wiedziałem, co robi się z tym burakiem. Okazało się, że ściera się go na tarce, a następnie piecze placki. Na moją prośbę mama przyrządziła taki posiłek. To było obrzydlistwo i nie bardzo wiem, jak można było coś takiego jeść. W owych czasach jednak duża grupa ludzi głodowała i musiała jeść cokolwiek, nawet takie świństwa, jak placki z buraków cukrowych. Podstawowym posiłkiem na moim podwórku był chleb namoczony w wodzie i posypany cukrem. Chleb z masłem i cukrem jest dobry, natomiast z samym cukrem nigdy mi specjalnie nie smakował. Ludzie musieli się jednak odżywiać tak, a nie inaczej. Nie są to przykłady ogólnej szczęśliwości i dobrobytu w komunizmie, tylko zwykłej, totalnej biedy. Jednak pomimo problemów materialnych i ciężkich warunków ludzie potrafili żyć ze sobą w zgodzie. W naszym budynku kołchozik był niewąski, ale pomiędzy mieszkańcami nie dochodziło do żadnych zatargów. Może dlatego teraz niektórzy mówią, że wtedy było pięknie i cudownie się żyło". Uciec stąd \ Okolica, w której mieszkali Cugowscy leży nieopodal Bystrzycy. Wówczas była to znacznie większa, a przede wszystkim bardziej czysta rzeka. Krzysztof chodził więc kąpać się wraz z kolegami nad rozlewisko nieopodal Młyna Krauzego. Był także częstym gościem w każdej z trzech wypożyczalni kajaków. Najczęściej trafiał do tej położonej najbliżej, mieszczącej się tu, gdzie dziś znajduje się centrum budownictwa przy ulicy Fabrycznej. Pozostałe zlokalizowane były nieco dalej w dół rzeki: na wysokości obecnego kompleksu sportowego Miejskiego Ośrodka Sportu i Rekreacji oraz przy moście na ul. Piłsudskiego - blisko terenów obec-nego Miejskiego Przedsiębiorstwa Wo-dociągów i Kanalizacji. Krzysztof uległ modzie pływania kajakiem, bo wówczas była to jedna z największych letnich atrakcji Lublina. Jako dziecko niezbyt zamożnych ludzi okresu powojennego Krzysztof nigdy nie miał swojego roweru. Gdy oglądając rodzinne fotografie z tego okresu widzę go na rowerze, odpowiada krótko - „pożyczony". W tamtych czasach rower był tak samo trudno dostępny jak cokolwiek innego. Na dodatek Piotr jako urzędnik nie zarabiał aż tyle, by móc myśleć o takich luksusach dla syna. Kupił mu jednak piłkę - najprawdziwszą szmaciankę. Krzysztof uganiał się za nią wraz z licznymi kolegami z podwórka. „Traktowali mnie trochę jak odmieńca, ponieważ moi rodzice byli jednymi z nielicznych wykształconych ludzi w tym domu - wspomina. - Pełna przedwojenna matura była solidnym wykształceniem. W naszym domu byliśmy jedną z nielicznych, tak zwanych inteligenckich rodzin. Rodzice pisali sąsiadom podania do urzędów i do władz więziennych. Wszyscy szanowali ich, a przy okazji mnie też jakoś tolerowali". Całodzienne i beztroskie zabawy z kolegami z podwórka zakończyły się z chwilą rozpoczęcia edukacji. Szkoła, do której Krzysztof miał uczęszczać zgodnie z rejonizacją, nosiła numer 22. „Mieściła się w bardzo ponurej dzielnicy i nie miała zbyt dobrej opinii - wspomina Krzysztof. - Co prawda mama słyszała wcześniej, co się w niej dzieje, ale gdy wróciła z pierwszej wizyty - była przerażona. Postanowiła zrobić coś, abym nie musis edukować się w jej murach". Rozwiązaniem problemu był przeniesienie syna do szkoły muzycznej, chociaż o uzdo! nieniach Krzysztofa w tym kierunku nikt wówczas ni wiedział. Niewielkie znaczenie miały też rodzinne tradycja czyli muzyczne uzdolnienia Mariana - brata Eleonor Marian ukończył średnią szkołę muzyczną, grał na pianini i skrzypcach, uczył w ogniskach muzycznych w Hrubie szowie. Pięknie śpiewał. Jeszcze w czasach przedwojer nych zajmował się utrwalaniem ludowej muzyki, jeźdź po okolicznych wsiach i zapisywał pić ;: senki, z których niejedna przetrwała dziel niemu do dziś. Szkoła muzyczna mieściła się prz Krakowskim Przedmieściu 55. Aby zwie zać się z jej murami, trzeba było jedna zdać egzamin. Krzysztof trafił więc d pracującej w niej znajomej rodzicó1 z Włodzimierza Wołyńskiego, której z< daniem było sprawdzenie uzdolnień muzj cznych przyszłego ucznia. Wyniki pierw szych prób były na tyle obiecujące, 2 dawały duże nadzieje na przebrnięci egzaminu. Tak też się stało i l wrześni 1957 roku Krzysztof oficjalnie zosti przyjęty do grona uczniów podstawowi szkoły muzycznej. „Gry na fortepianie uczył mni profesor Chojnowski - człowiek z koń pleksem artysty - wspomina Krzysztof. Podobno kiedyś bardzo dobrze zapowi; dał się i miał szansę zostać wybitny] pianistą. Tak się jednak nie stało i zosta w nim gorycz życiowej porażki. Chyl dlatego nie był najlepszym pedagogiem. Jednak, gdy mi dobry humor, grał nam różne rzeczy i wtedy widać było, był niezwykle utalentowany. Ja wspominam go z duży: sentymentem. Wiedział, że nie mam chęci do nauki i aż ii bardzo mnie nie męczył. Odbiło się to oczywiście na mok umiejętnościach, bo ćwiczenie jest podstawą w do konaleniu techniki gry na fortepianie. Bez mozolne^ ćwiczenia nie ma żadnych efektów. Z zajęć z fortepiar miałem przeważnie czwórkę, czyli dość przyzwoitą ocen Podobno byłem nawet utalentowanym uczniem, ale robiłe wszystko, aby na fortepianie nie grać. Do pracy zabierałe się dopiero przed egzaminami kończącymi każde półrocz Uciec stąd Szkołę, podstawową przebrnąłem więc skokami, od egzaminu do egzaminu. Efektem takiego trybu nauki były kolosalne zaległości, przede wszystkim techniczne. Udawało mi się dobrze grać na przykład utwory Bacha, w których niepotrzebna jest oszałamiająca technika. Byłem specjalistą od inwencji, fug i innych nieskomplikowanych technicznie utworów". Wychowawczynią klasy, do której przez siedem lat uczęszczał Krzysztof, była pani Maria Zacharczuk. We wspomnieniach uczniów pozostała jako dobry, ale wymagający pedagog. Poza nauką języka polskiego, w której duży nacisk kładła na pisanie wypracowań, swoim podopiecznym zapewniała także inne, mniej konwencjonalne formy edukacji. „Pani Zacharczuk nauczyła mnie przede wszystkim pisania - wspomina Krzysztof. - Męczyła nas nagminnie coraz to nowymi wypracowaniami. Dla nas była to wówczas gehenna. Jednak dzięki temu nie mam teraz kłopotów z pisaniem i udaje mi się sklecić z sensem parę zdań. Nasza wychowawczyni miała także różne dziwne pomysły na usprawnianie nas. Uczyła nas na przykład pieczenia i wyszywania. Piekliśmy więc u niej w domu torty i ciasta z okazji różnych uroczystości, na przykład imienin, czy też Dnia Nauczyciela. Z umiejętności pieczenia tortów niewiele mi pozostało. Wręcz przeciwnie - te próby wzbudziły u mnie totalną awersję do gotowania i innych zajęć kuchennych. Nie przydaje mi się także umiejętność wyszywania, choć do dziś mam w domu serwetkę z wyszytym przeze mnie kowbojskim pistoletem". _ Kowbojski ekwipunek - uwieczniony na wspomniane serwetce - fascynował Krzysztofa od najmłodszych lai Marzenie o kowbojskich pistoletach było pokłosiem za chwytu amerykańskimi filmami, które nieśmiało zaczęł; pojawiać się w polskich salach kinowych po 1956 roku „Trudno powiedzieć, że chodziłem do kina - mówi Krzy sztof. - Obok naszego budynku mieściła się świetlica używana na co dzień jako stołówka dla robotników z Lu bełskiej Fabryki Wag. Odbywały się w niej także pierwszo majowe akademie i inne komunistyczne święta. W niej te raz do roku spotykałem Dziadka Mrożą, gdy ten komuni styczny odpowiednik Świętego Mikołaja wręczał prezent} dzieciom pracowników Lubelskiej Fabryki Wag" Bożonarodzeniowe święto było dla komunistów w tamtych czasach złem koniecznym, więc wszelkie jego symbok próbowano zastępować innymi. Tak jak ekonomię zastępowano ekonomią socjalizmu, a demokrację - demokracją socjalistyczną. „Od czasu do czasu wspomnianą stołówkę zamieniano w prowizoryczną salę kinową - kontynuuje Krzysztof. - Królowały w niej wówczas dzieła sowieckie. Uczestniczyłem w niektórych projekcjach i do dziś pamiętam pojedyncze sceny z filmu Sadko, czyli opowieści o fantastycznym dziecku chłopa i robotnicy. W tej ekranizacji, tak jak w większości radzieckich filmów, udowadniano tezę o wyższości świąt Wielkiej Nocy nad świętami Bożego Narodzenia. Dopiero w wieku ośmiu lat po raz pierwszy obejrzałem porządny film. Był to jakiś western, którego Uciec stąd tytułu dziś już nie pamiętam. Wtedy rozpoczęła się moja fascynacja Dzikim Zachodem i jego bohaterami". Jak każdy uczeń, Krzysztof miał swoje ulubione przedmioty. Był typem humanisty. Z zainteresowaniem uczestniczył w lekcjach języka polskiego i historii, lubił także geografię i przyrodę. Gdy proszę go o samoocenę z przedmiotów, które w czasach szkolnych naprawdę go interesowały wystawia sobie piątki - wówczas najlepsze stopnie. Bez entuzjazmu podchodził jednak do poznawania tajników matematyki, fizyki i chemii, czyli dziedzin nauki wymagających systematyczności w ich poznawaniu. Śpiewaniem zajmował się tylko w zakresie, jaki obowiązywał w szkole. Uczęszczał na zajęcia rytmiki i kształcenia słuchu. Śpiewał także w szkolnym chórze, ponieważ przynależność do niego była obowiązkowa. „Nie miałem wówczas jakichś implikacji, a przede wszystkim serca do śpiewania i z przedmiotów muzycznych nie byłem prymusem - wspomina. - Byłem natomiast etatowym recytatorem. Naopowiadałem się tych wszystkich Elegii na śmierć Ludwika Waryńskiego oraz innych radosnych twórczości. Miałem to wszystko obcykane na blachę i ładowałem tę rewolucyjną poezję na różnych akademiach. Na szczęście ojciec tego nie widział, bo zapewne z trudnością znosiłby te recytatorskie popisy. Moje szkolne osiągnięcia sprawdzała mama i była przerażona, gdy pod koniec lat pięćdziesiątych tata po raz pierwszy opowiedział mi o swoim uczestnictwie w wojnie z bolszewikami. Bała się, że powiem coś na ten temat w szkole i będziemy mieli Uciec stąd z tego powodu jakieś nieprzyjemności. Ja jednak c najmłodszych lat przechodziłem w domu odpowiedn przeszkolenie, gdyż ojciec namiętnie słuchał Radia Wolr Europa i Głosu Ameryki. Siadał co wieczór w foteliku prc radiu i oczekiwał na najnowsze wiadomości. Miał bard2 dobry radioodbiornik, ale trudno było w nim cokolwk usłyszeć, ponieważ tego typu audycje były regularn zagłuszane. Nigdy nie zapomnę tego warkotu, podobneg do silnika traktora i widoku ojca oczekującego na dobi informacje. Dzięki tym wieloletnim doświadczenie] wiedziałem, że nie należy chwalić się kolegom naszyn rodzinnymi tajemnicami, choć nie wiedziałem, o co te naprawdę w tym wszystkim chodzi". Lata szkolne, to dla Krzysztofa początek fascynac motoryzacją. Jak sam twierdzi, wszystko zaczęło się c motoru, którym do państwa Cugowskich przyjeżdżali ic przyjaciele. „Wujek Karol posiadał motocykl BMW wspomina Krzysztof. - Jak na tamte czasy był to niesami wity wynalazek. Ten motocykl był oczywiście »trofiejny czyli zdobyczny, ale dla mnie był siódmym cudem świat Gdy wujek z ciocią przyjeżdżali do nas, parkowali motocy przed wejściem do tego naszego pokoju, a gromada dzie z budynku przyglądała mu się z niekłamanym podziwer W tamtych czasach posiadanie motocykla było taki osiągnięciem, jak dziś latanie prywatnym samoloter Wujek, widząc moje zafascynowanie jego motorer zabierał mnie na przejażdżki. Sadzał mnie na baku i j ździliśmy. Jak już rozpędziliśmy się, oddawał mi kierownii i ja sam kierowałem. Do dziś pamiętam te chwile. Byłe oczarowany wszystkim, co wiązało się z motorami i n ukrywam, że nawet nieźle na nich się znałem. Bard; chciałem mieć swój motocykl". Marzenia Krzyszto o własnym pojeździe spełniły się w 1963 roku. Wtedy kolosalne wyrzeczenia rodziców zaowocowały prezente - motorowerem Simson. Wielkiej radości nie przyćn nawet fakt, że był to egzemplarz mocno zużyty, bo na nov państwa Cugowskich nie było wówczas stać. Simson w ówczesnej wersji jeszcze na dużych kołach i z amort zatorami, których rolę spełniały gumowe poduszki or z takimi samymi poduszkami pod siedzeniem, był d młodego fana motoryzacji niemalże cudem techniki. Rok wcześniej, czyli w 1962 roku, Cugowscy zmień miejsce zamieszkania. W budynku przy ulicy Grażyny 2 w nowo tworzonej dzielnicy Lubelskiej Spółdziel Mieszkaniowej zajęli pięćdziesięciometrowe mieszkanie i ostatnim, trzecim piętrze. Po przeprowadzce z uli< Łęczyńskiej dysponowali powierzchnią zaledwie o kilkanaście metrów kwadratowych większą, ale mogli wreszcie żyć w przyzwoitych warunkach. Posiadali wreszcie własną łazienkę, wydzieloną kuchnię i dwa pokoje, z których mniejszy oddali do dyspozycji synowi. Na takie luksusy przyszło im czekać w Lublinie szesnaście lat. W międzyczasie Piotr zmienił miejsce pracy. Od końca lat pięćdziesiątych pracował w Centralnym Związku Spółdzielni Budownictwa Mieszkaniowego. Był kontrolerem spółdzielni mieszkaniowych w całym województwie lubelskim. „Lubił tę pracę, a na emeryturę przeszedł dopiero w wieku siedemdziesięciu lat - wspomina Krzysztof. - Nie wyobrażał sobie życia bez pracy, dlatego też zaraz po przejściu na emeryturę zaczął pracować na pół etatu w Lubelskiej Spółdzielni Mieszkaniowej. Tworzył jednoosobową komórkę kontroli wewnętrznej. Pracował aż do 1981 roku, a gdy po ogłoszeniu stanu wojennego został zwolniony, bardzo to przeżył. Zaczął palić papierosy, stał się nerwowy. Myślałem, że umrze, bo po sześćdziesięciu latach pracy nie mógł bez niej znaleźć sobie miejsca w życiu". Pracę podjęła także Eleonora. W wieku pięćdziesięciu lat rozpoczęła swoją karierę zawodową w Spółdzielni Mieszkaniowej Kolejarz. Kontynuowała j ą tylko do chwili uzyskania świadczeń emerytalnych. Ani dnia dłużej. W tym czasie Krzysztof zbliżał się już do końca edukacji na poziomie podstawowym. Jak przyznaje, lubił szkołę i gdyby nie ten nieszczęsny fortepian, dręczący go przez siedem lat koniecznością ciągłych ćwiczeń, to okres 74 podstawówki wspominałby jako sielankę. Z przyjemności wspomina jednak szkolnych kolegów. „Nasza klasa nie by] zbyt liczna, przeważnie uczyło się w niej około dwudziest dzieciaków. Miałem oczywiście kilku kolegów, z któryn lubiłem się bawić bardziej niż z innymi. Razem z Krzysier Kuczyńskim, Jurkiem Lewczyńskim, Mięciem Janickin Wojtkiem Chylą, Zbyszkiem Zienkowskim i oczywiści Romkiem Lipko tworzyliśmy taką paczkę, która spotykał się także poza szkołą. W tamtych czasach nasze zabaw były bardzo naturalne, ponieważ nie było zabawek Musieliśmy organizować je sobie sami. Graliśmy wie w soka, używając metalowej szajby i rzucając pieniędzmi Jeździliśmy z fajerką, a każdy z nas miał odpowiednii powyginany kawałek drutu spełniający rolę prowadnic; i biegał z fajerką niemiłosiernie warcząc, udając motocykl Graliśmy także w piłkę nożną i w dwa ognie, oczywiścii piłką napchaną szmatami, bo o dętce w środku nikt nawę jeszcze nie marzył. Nasze zabawy uzależnione były od tego kto akurat nadawał ton towarzystwu. Gdy był to mieszka jacy przy ulicy Kołłątaja Romek Lipko lub inny kolega z< śródmieścia, były to bardziej cywilizowane zajęcia ni; wtedy, gdy rolę przywódcy spełniałem ja. W każdym razi* bawiliśmy się, dużo rozmawialiśmy - przeważnie o tym gdzie można znaleźć lub wykopać jakieś pistolety lut pociski - i nikt nie oglądał godzinami telewizji, gdyż wówczas nie była ona jeszcze dla nas dostępna. I chyba dobrze bo choć uważam, że nie można stawać w poprzek postępowi, to patrzenie bez przerwy w tę po wodującą kolosalne spustoszenie umysłów skrzynię, nie jest najlepszym pomysłem. Na wagary nie chodziliśmy, ale pod koniec edukacji w szkole podstawowej rozpoczęliśmy przygodą z papierosami. Ja nie byłem nałogowym palaczem, ale po papierosy sięgałem dość regularnie. Paliłem zazwyczaj wrocławskie, czyli najtańsze z dostępnych gatunków. Carmeny i caro były poza moim zasięgiem finansowym, więc pozwalałem sobie na nie okazjonalnie. Jeszcze większym rarytasem były amerykańskie papierosy sprzedawane na sztuki w delikatesach mieszczących się nieopodal naszej szkoły. Niekiedy, gdy któremuś z nas udało się skombinować jakąś gotówkę, kupowaliśmy sobie jednego Pali Maiła, Lucky Strike'a lub Chesterfielda i wypalaliśmy go gdzieś w kącie. Tak robiło też wielu dorosłych mieszkańców Lublina. Oni mogli jednak palić oficjalnie, a do papierosa zamawiali sobie jeszcze zazwyczaj kawę. Pili ją na stojąco i delektowali się nietuzinkowymi jak na polskie warunki papierosami. W tych samych delikatesach po raz Uciec stąd pierwszy ujrzałem na żywo ananasa. Wcześniej te owoce oglądałem tylko na zdjęciach. Byłem tak zafascynowany jego wyglądem, iż poświęciłem wszystkie swoje pieniądze i go kupiłem. W szkolnej stołówce pożyczyłem nóż, a na dużej przerwie urządziliśmy sobie ucztę. To było jedno z większych wydarzeń w moim szkolnym życiu. Tego typu owoce były przecież wówczas w naszym kraju towarem luksusowym. Znacznie popularniejsze były pomarańcze i cytryny, serwowane narodowi raz do roku przy okazji świąt Bożego Narodzenia. Do końca życia pamiętał będę nagłówki z gazet w stylu - statek z cytrusami zawinął do Gdyni, czy nasi portowcy zdążą rozładować go przed świętami? Takie, a nie inne warunki, w jakich wychowywaliśmy się, nie przeszkodziły nam w wyrośnięciu na porządnych ludzi. Zbyszek Zienkowski jest wybitnym skrzypkiem. Od czasu do czasu widuję się z nim przy okazji jego koncertów w Lublinie. Wojtek Chyła osiedlił siew Warszawie i jest realizatorem dźwięku, ale niestety od wielu lat nie utrzymuję z nim żadnych kontaktów. Najczęściej widuję się oczywiście z Romkiem Lipko i jak się rozstajemy, to przeważnie na bardzo krótko. Z podziwem patrzę natomiast na poczynania mojej szkolnej koleżanki Maryli Szubartowskiej, prowadzącej zespół tańca country. Ostatnio widziałem ją przy okazji Pikniku Country i ze zdumieniem obserwowałem jej sceniczne popisy. Pięćdziesięcioletnia Maryla tańczyła na scenie i wyglądała wspaniale. Ona jest jednąz nielicznych kobiet, których ząb czasu nie ruszył. Mężczyzn po latach rozpoznaje się raczej bez większych problemów, z kobietami bywa znacznie gorzej, ale dla Maryli czas chyba się zatrzymał". Rok 1964 to czas na podjęcie kolejnego wyboru. W wyniku długich dyskusji i rozmyślań rodzina zadecydowała wspólnie o kontynuacji muzycznej edukacji Krzysztofa, tym razem w liceum muzycznym. Pomysł nauki w liceum ogólnokształcącym nie doczekał się realizacji -jak się nieco później okazało - tylko chwilowo. Egzamin do średniej szkoły muzycznej nie był żadnym problemem. Wszak jego poziom musiał być odpowiedni także dla absolwentów ognisk muzycznych, stanowiących wówczas znaczącą część muzycznych licealistów. Dla absolwentów muzycznej podstawówki był więc egzaminem nie do oblania. Muzyczną naukę na poziomie szkoły średniej Krzysztof zakończył po niespełna roku. Przez kilka miesięcy kontynuował edukację pianisty, rozpoczął także naukę gry na klarnecie. Jak sam twierdzi, nie miał zielonego pojęcia o grze na tym instrumencie, pomimo tego, iż przez kilk miesięcy zmuszany był do ćwiczeń. Do nauki nie przykład* się, ponieważ miał już lepsze pomysły na spędzanie czasi Ogólna niechęć do edukacji połączona z zatargami z m uczycielem od kształcenia słuchu sprawiły, że państw Cugowscy otrzymali od dyrekcji szkoły ultimatum: dobre wolnie przeniosą syna do innej szkoły, bądź zostanie o natychmiast wyrzucony. Wybrali oczywiście pierwsz wariant i po kilku dniach Krzysztof zameldował si w progach liceum ogólnokształcącego im. Stanisław Staszica przy Alejach Racławickich. „Wówczas w naszyi mieście brylowały dwa ogólniaki - wspomina Krzysztof. Obowiązywała zasada, że uczniowie z uzdolnieniami c przedmiotów ścisłych wybierali mieszczącą się przy ulic Ogrodowej szkołę imienia Jana Zamoyskiego. Humaniś-szli natomiast do liceum Staszica. Rodzice nie mieli wic problemu z wyborem szkoły, bo do Zamoyskiego to ja r pewno się nie nadawałem. Moje zderzenie z normalny] liceum, i do tego jednym z dwóch najlepszych w mieści było przerażające. Już na pierwszej lekcji matematyl zorientowałem się, iż moje wiadomości wyniesione z teg przedmiotu ze szkoły muzycznej są po prostu żerów Teoretycznie muzyczna podstawówka powinna realizowć ten sam program co normalna szkoła, ale w niej więks2 nacisk kładło się na przedmioty muzyczne. Pozosta traktowane były bardziej ulgowo. Z językiem polski] i historią dawałem sobie radę, nieźle było także z geografi ale z matematyki byłem po prostu zerowy. Przez więks/ Uciec stąd część dziewiątej klasy musiałem pobierać korepetycje z tego przedmiotu. W edukacji pomagał mi student matematyki i po pewnym czasie zacząłem prezentować się nawet przyzwoicie. Gdy jednak zakończyłem dokształcanie się i wziąłem sprawy w swoje ręce, wszystko wróciło do normy. Moja szkolna kariera legła w gruzach, gdyż miałem już lepsze sposoby na spędzanie czasu. Rozpoczął się etap lawirowania. Praktycznie przez cały okres nauki w Staszicu byłem bardziej słuchaczem muzyki rozrywkowej niż uczniem. Już wtedy miałem jasno sprecyzowane upodobania, wolałem Stonesów niż Beatlesów, a The Spencer Davis Group niż The Hollies. Słuchaliśmy więc z kolegami całymi dniami i nocami Radia Luksemburg, bo wówczas była to podstawa całej zabawy - może nie jedyne, ale na pewno najłatwiej dostępne źródło tej muzyki. Radio Luksemburg nadawało na falach średnich i trudno było cokolwiek usłyszeć, ponieważ ówczesne odbiorniki miały delikatnie mówiąc, taką sobie jakość. Aby delektować się ulubioną muzyką, trzeba było rozciągać specjalne anteny oraz ustawiać je metodą prób i błędów. Niewiarygodne problemy rekompensowane były jednak tym, co udało się wysłuchać. Pamiętam dzień, gdy w Radiu Luksemburg mieli zaprezentować się Niebiesko-Czarni. Mieli wystąpić w nocy, ale nikt nie wiedział, o której godzinie. Pojechaliśmy więc z Arturem Blaimem na Sławinek do Marka Bernackiego i siedzieliśmy pół nocy, żeby usłyszeć króciutki wywiad i piosenkę »Ej bystra woda«. Był to dla nas szok. Polski zespół śpiewał w naszym języku w uwielbianym przez wszystkich Radiu Luksemburg. To był chyba 1966 rok. Dopiero po kilkunastu miesiącach od tego wydarzenia doczekaliśmy się nieśmiałych prób grania muzyki rockowej w programie trzecim Polskiego Radia. Radiowy program pierwszy prezentował w tym czasie głównie piosenki włoskie i francuskie oraz anglosaski, łagodny pop. Nieco później do Trójki dołączyła Rozgłośnia Harcerska, nadająca w tamtych czasach na falach krótkich. Oni mogli grać dużo muzyki rockowej, bo tym gatunkiem muzyki na falach krótkich nikt się nie przejmował. W tym paśmie wszyscy szukali Radia Wolna Europa, a nie Rozgłośni Harcerskiej. Radiowa edukacja była podstawą, ale od czasu do czasu udawało nam się także zdobyć ciekawe płyty. Dostęp do nich był szalenie utrudniony, lecz istniało grono ludzi otrzymujących jakimiś sposobami te płyty. Należał do niego mój kolega Artur Blaim, który dostawał z Anglii krążki z interesującą nas muzyką. Niemalże codziennie spotykaliśmy się wówczas u Artura _ w domu i wspólnie przesłuchiwaliśmy jego najnows/ zdobycze. Jego mama dość późno wracała z pracy, wi« mogliśmy pozwolić sobie na serwowanie dość głośnyc dźwięków, ale także na nieco inne atrakcje. Popijaliśrn dostępne wówczas gatunki tanich win, wśród któryc brylowało oczywiście wino patykiem pisane. Kosztował ono wtedy 21 złotych i dlatego najbardziej odpowiadał naszym finansowym możliwościom. Niekiedy - w ramac luksusu - pozwalaliśmy sobie na eksportowane z NR] białe wino reasling, bądź też na dostępne wtedy w sklepac czerwone wina tunezyjskie. To były główne napój towarzyszące naszym spotkaniom. Pijaliśmy je doś regularnie, ale w umiarkowanych ilościach. Oczywiście korzystając z tak zwanej wolnej chaty, próbowaliśmy takż organizować spotkania z przedstawicielkami płci przeciw nej. To były niewiele znaczące epizody, które po latacl wspominać można z przymrużeniem oka. Nasze podejści do kobiet było bowiem nieudolne, a wręcz prawie korni czne. Pamiętam, jak pewnego dnia zaprosiliśmy przez tele fon dwie nieznajome dziewczyny. Z racji tego, iż Artur z mamą zamieszkiwali w kawalerce z aneksem kuchennym i łazienką, postanowiliśmy podzielić jedyny pokój na dwie części. Rozciągnęliśmy pomiędzy ścianami gruby drut, a na nim powiesiliśmy koc. Ten parawan ciągle się obsuwał i groziło nam nagłe przerwanie intymnej atmosfery. Nie zważając jednak na to, wyszliśmy po zaproszone dziewczyny. Gdy je ujrzeliśmy, chęć na wspólne spędzenie czasu gwałtownie zmniejszyła się. Ja wręcz nie chciałem zapra- Uciec stąd szać ich do domu i tuż pod blokiem, patrząc w kierunku jego okna oraz udając wielkie zdziwienie wykrzyknąłem do Artura, że mamy cholernego pecha, bo właśnie wróciła jego mama. Fortel okazał się skuteczny i te niezbyt piękne niewiasty natychmiast postanowiły opuścić nasze towarzystwo". Pozaszkolne życie Krzysztofa i jego kolegów toczyło się wokół muzyki. Prawdziwym rarytasem dla młodych fanów rocka były koncerty. Oczywiście takie „świąteczne dni" nie zdarzały się dość często, ale mniej więcej raz do roku jakaś światowa gwiazda odwiedzała nasz kraj. Koncertowa przygoda Krzysztofa i jego kolegów rozpoczęła się w 1965 roku. Na ringu warszawskiej hali Gwardii pojawili się wówczas Artwoods, a w ich składzie dwóch gigantów muzyki rockowej: grający na organach John Lord oraz perkusista Keith Hartley. „Jak na owe czasy był to świetny zespół - wspomina Krzysztof- Grali rewelacyjnie i jak dla mnie byli jednym z najlepszych zespołów białego rhythm'n'bluesa. Szkoda tylko, że tak szybko się rozpadli". Rok później wyprawa do Warszawy zakończyła się udziałem w koncercie The Animals, jednym z ostatnich występów zespołu przed zawieszeniem działalności i licznymi zmianami personalnymi. „Grali wówczas w składzie, który zrobił najwięcej dobrego dla tej kapeli - relacjonuje Krzysztof. - Z pierwszej ekipy brakowało tylko Alana Price'a, którego parę miesięcy wcześniej zastąpił Dave Rowberry. Ten koncert wywarł ogromny wpływ na mój muzyczny rozwój. Byłem zszokowany sposobem śpiewania Ericka Burdona, bo w naszym kraju królował wówczas Gniatkowski, a Czerwone Gitary i Czerwono-Czarni grali łzawe piosenki, nie mające nic wspólnego z muzyką rockową ani z porządnym wokalem". Najbarwniejsza była jednak wyprawa na warszawski koncert The Rolling Stones. Podróż rozpoczęła się od wizyty... u jubilera, gdyż państwo Cugowscy odmówili przekazania synowi dwustu pięćdziesięciu złotych, czyli kwoty potrzebnej na zakup biletu wstępu do Sali Kongresowej. Srebrny komplet sałatkowy zabrany z domowego wyposażenia, zawierający łyżkę i widelec wyceniony został u „Kalickiego" -jedynego jubilera ówczesnego Lublina - na 300 złotych. To wystarczyło na bilet i na pokrycie kosztów podróży. „Do Warszawy pojechałem z samego rana razem z Arturem Blaimem - relacjonuje Krzysztof. - Od koników kupiliśmy trzy bilety, ponieważ później miał do nas dołączyć jeszcze Marek Bernacki. Umówiliśmy się z nim w mieszczącym się przy ulicy Świętokrzyskiej fotoplastikonie. Jego właściciel Uciec stąd zajmował się bowiem także handlem płytami i dla nas, łudź interesujących się czarnymi krążkami był to punkt zborn) Gdy znudziło nam się już czekanie, kredą na brami napisaliśmy - Marek, mamy dla ciebie bilet. Marek jedna nie pojawił się i wolny bilet sprzedaliśmy godzinę przei koncertem za tysiąc złotych. Zakupiła go kobieta, któr swojemu synowi oferowała do wyboru udział w koncerci lub zakup nowych j eansów. Ponieważ j eansy na bazarz kosztowały wówczas tysiąc złotych, więc chłopa wybierając spotkanie z Mickiem Jaggerem i jego kolegam za bilet oferował taką samą kwotę". Muzyka nie była jednak jedyną pasją młodeg Krzysztofa. Jak każdy nastolatek zafascynowany był takż sportem. Z uwagi na to, że zawsze był niemałym i niesłabyi chłopakiem, próbował sprawdzać siew sportach siłowyc] W domu zgromadził komplet sprzętu do wzmacnian: mięśni. Sztanga, hantle i ciężarki pomagały młodem adeptowi kulturystyki w ćwiczeniach. W wieku 15 L rozpoczął treningi lekkoatletyczne. W lubelskim Stare rzucał kulą i dyskiem. Wielkich osiągnięć jednak n: doczekał, bo znużony ich brakiem po kilku miesiącac rozstał się z lekkoatletycznym stadionem i przeniósł się d sali bokserskiej. Treningi sekcji bokserskiej Wojskoweg Klubu Sportowego Lublinianka odbywały się w jednej z s; Garnizonowego Klubu Oficera przy ulicy Żwirki i Wigur Krzysztof pojawił się na kilku treningach, pilnie ćwiczy ale podczas pierwszego sparingu został mocno poturb< wany i... poprzestał na biernym kibicowaniu boksów Kibicował także speedwayowi. Na mecze LPŻ uczęszczał razem z ojcem. Kreował w swoich oczach idoli, z których najważniejszym bez wątpienia był lublinianin Włodzimierz Szwendrowski - wówczas najwybitniejszy polski żużlowiec, potrafiący wygrywać ze światowymi gwiazdami. Krzysztof był zachwycony, gdy właśnie od Szwendrow-skiego rodzice odkupili dla niego pianino. Krzysztof jako nastolatek fascynował się głównie tak zwanymi męskimi zajęciami, jednak pod koniec nauki w szkole średniej coraz więcej uwagi zaczął poświęcać koleżankom. Liceum, do którego uczęszczał, było jednak szkołą męską, więc obiektów młodzieńczych miłości musiał szukać poza j ej murami. Gdy pytam go o jakieś szczegóły - twierdzi, że niewiele pamięta z tego okresu. Rzucam więc hasło „magnetofon pod schodami". To pomaga nieco odświeżyć pamięć. „W mieszkaniu przy ulicy Grażyny dysponowałem małym pomieszczeniem pod schodami -relacjonuje. - Początkowo przechowywałem tam swój motorower Simson, później pozbyłem się motoroweru i pomieszczenie było niezagospodarowane. Był rok 1969, gdy rozwijająca się znajomość damsko-męska stanęła u progu seksualnej inicjacji. Nie mieliśmy gdzie tego dokonać, więc skorzystaliśmy z pomieszczenia pod schodami. Dbając o chociażby pozory nastroju zniosłem na dół swój magnetofon. Musiałem się trochę namęczyć, gdyż było to urządzenie o pokaźnych gabarytach i solidnym ciężarze. No i właśnie tam i tak się to odbyło. Seksualna inicjacja na pudłach tekturowych w pomieszczeniu pod schodami - to było szalenie romantyczne. Koleżanka, z którą się to odbyło, nie odegrała jednak w moim dalszym życiu większej roli". Znacznie chętniej niż koleżanki z tego okresu wsj mina Krzysztof swoich szkolnych kolegów. Rozpoczy oczywiście od tego, z którym życiowe losy dzieli już 45 l „Do liceum Staszica Romek Lipko dotarł półtora roku mnie - opowiada. - Co prawda znalazł się w klasie ró noległej, ale nie przeszkadzało to nam w kontynuował znajomości. Ze szkoły muzycznej został wyrzucony prz dyrektora Dębskiego, notabene ojca znanego wszystk Krzesimira. Pan Dębski był totalnym przeciwnikiem muzj rozrywkowej w jakiejkolwiek formie. Romek natomii występował z zespołem Tramp - wizytówką Dor Kultury Wytwórni Sprzętu Komunikacyjnego w Świdnil Nie grali muzyki poważnej, więc gdy dyrektor zobacz ich występ, a w ich gronie Romka - natychmiast usunął ze szkoły. Pan Dębski zmienił swoje muzyczne przekonał dopiero, gdy muzyką rozrywkową zaczął zajmować f jego syn". Gdy pytam o pozostałych kolegów, padi kolejne nazwiska. „Krzysiek Romantowski, Michał Jec nak, Zbyszek Hołda, Adaś Taracha, Tomek Przeciechows - ci ludzie są obecnie naukowcami, adwokatami, wybity] lekarzami. Gdy w maju 2002 roku miałem w telewizji TV program »Ananasy z mojej klasy«, to patrząc na ni zorientowałem się, że chyba tylko ja pozostałem b naukowego tytułu". Szkoła średnia to dla Krzysztofa także początek śpi wania. Wokalnie udzielał się głównie podczas kolonijny konkursów. W szkole był etatowym recytatorem, wi podczas wakacji dla odmiany uczestniczył w konkursa' piosenkarskich. Pierwszy z nich wygrał w 1965 roku i j; mówi, śpiewanie nie fascynowało go wówczas w szczeg( ny sposób. Ale tak zaczęła się jego przygoda z mikrofonei 18 Uciec sti Prompter's box Początkowo było ich trzech. Krzysztof Brozi, Janusz Pędzisz i on - Krzysztof Cugowski. Po raz pierwszy spotkali się latem 1969 roku i wtedy rozpoczęli wspólne muzykowanie. Krzysztof był tuż po egzaminie dojrzałości. „Do zdawania matury w Staszicu nie zostałem dopuszczony - wspomina, - Co dziwne, nie pognębiła mnie matematyka, której nigdy nie kochałem i nie umiałem, ale biologia, a właściwie jej nauczycielka. Ktoś wybił jej okno - zresztą należało się jej to jak nikomu innemu - a ona ubzdurała sobie, że to moje dzieło. Ja nie miałem z tym nic wspólnego, ponieważ nie miewałem nawet tak ciekawych pomysłów. Pani od biologii była jednak pewna swoich przekonań. Obiecała mi, że nie dopuści mnie do matury i tak też zrobiła. Moja edukacja przedłużyła się więc o rok. Egzamin dojrzałości zdawałem po dwunastomiesięcznej przerwie w tak zwanym Oxfordzie, czyli szkole wieczorowej. Zdałem go bez problemu, ale niepowodzeniem zakończyła się próba rozpoczęcia studiów socjologicznych w Katolickim Uniwersytecie Lubelskim. Aby uchronić się przed przygodą z polskim wojskiem, chodziłem do pomaturalnej szkoły hotelarskiej". Dziś trudno jest już ustalić, jak doszło do pierwszego spotkania nastolatków i założenia zespołu, który w późniejszym czasie sporo narozrabiał w polskim rocku. Decyzja o rozpoczęciu wspólnego muzykowania była natychmiastowa, a na miejsce prób wybrane został mieszkanie państwa Cugowskich. Dwaj dziewiętnastolai kowie i o dwa lata młodszy od nich Krzysztof Brozi przt chodzili właśnie okres fascynacji rhythm'n'bluesem i białyt bluesem. Próbowali więc mierzyć się z muzyką John Mayalla, Cream, Free i Jimiego Hendrixa. „Krzysiek Bro; grał na gitarze Samba - opowiada Krzysztof. - Starsi ludzi pamiętają zapewne tę polską gitarę, nadającą się bardzi< na podpałkę do pieca, niż do grania. Krzysio miał jedna kolegę parającego się elektroniką i razem poprzerabia przystawki, coś poprzewijali i niby to miało być lepiej. Z1 koszmarną gitarą wpinał się do magnetofonu Tonetki odkręcanego na fuli przy włączonym klawiszu nagrywani; W ten sposób uzyskiwaliśmy efekt przesterowania gitar Z głośników wydobywał się charcząco-pierdzący dźwięl który nam się wydawał przeuroczy. Nasz basista - śwież upieczony absolwent Technikum Chemicznego - grał r czeskiej Jolanie, a ja śpiewałem do mikrofonu zawieszc nego na lampie. Do dyspozycji mieliśmy jeszcze wzma< niacz Luna, malutką dziesięciowatową kolumnę z dwoir głośnikami w kształcie trumienek i drugi magnetofon marł Tonetka, służący do nagrywania tego, co potrafiliśmy ugra i zaśpiewać. Oczywiście najpierw musieliśmy porobić prób odległości, ponieważ Krzysiek i Janusz byli wpięci d jednego wzmacniacza. Bardzo cieszyliśmy się z naszyć Prompter 's box dokonań. Z perspektywy czasu mogę ocenić, że rzeczywistość była jednak bardzo ponura, ale nam nasza twórczość strasznie się podobała. Po trzech spotkaniach postanowiliśmy się jakoś nazwać, bo w naszym przekonaniu nie mogliśmy grać nie mając nazwy. Każdy z nas miał zaproponować coś podczas kolejnej próby, a najodpowiedniejsza propozycja miała stać się nazwą zespołu. Pomysłów mieliśmy wiele, ale żaden z nich nie uzyskał akceptacji całej trójki. Nie mogliśmy się na nic zdecydować, więc postanowiłem dać szansę losowi. Zaproponowałem, że wezmę słownik polsko-angielski, otworzę go z zamkniętymi oczami, wskażę coś palcem, a trafione hasło zostanie przyjęte za nazwę zespołu. Tak też zrobiłem i ku zdumieniu wszystkich odczytałem - prompter's box. Propozycja nazwy nikogo nie zachwyciła, ale i tak mieliśmy chyba dużo szczęścia, gdyż mogliśmy trafić na jakieś obrzydli-stwo. W początkowym okresie nazywaliśmy się więc Prompter's Box i dopiero po pewnym czasie spolszczyliśmy swój ą nazwę. Było to jednak nasze nieszczęście. Wszyscy pytali, co to jest ta Budka Suflera, cóż to za nazwa. Dla wszystkich to był jakiś idiotyzm, jakiś teatr czy coś podobnego. Na dodatek dziwiła ich nasza muzyka, więc przyjmowani byliśmy jak stwór nie z tego świata i nie z tej epoki". Po kilku tygodniach prób młodzi muzycy Prompter's Box uznali, że do dalszego grania niezbędny jest im perkusista. Krótkie poszukiwania zakończyły się spotkaniem z Jackiem Griinem - studentem pierwszego roku polonistyki Uniwersytetu Marii Curie-Skłodowskiej. Jacek nie miał jednak perkusji, więc instrument musiały zastąpić mu ...tekturowe pudełka po smalcu. Kilka prób zagrał tłukąc pałeczkami po przetłuszczonych pudłach, jednak efekt brzmieniowy tych wyczynów nie był zbyt zachwycający. Muzycy Prompter's Box postanowili więc pożyczyć perkusję. Po jej rozłożeniu w kilkumetrowym pokoju -nie wiedząc czym to grozi - rozpoczęli próbę. Skończyła się ona wcześniej, niż którykolwiek z nich przypuszczał interwencją sąsiadów i wielką awanturą. Zrozumieli, że na dalszą gościnność państwa Cugowskich nie mogą już liczyć i rozpoczęli poszukiwania miejsca do ćwiczeń. „Chodziliśmy do różnych domów kultury, ale niestety - wszyscy odprawiali nas z kwitkiem - wspomina Krzysztof. -Przygarnął nas dopiero klub Azory na ZOR Zachód. Otrzymaliśmy tam do dyspozycji kompletny sprzęt, być może nie najlepszy jakościowo, ale nas zadowalający w zupełności. W klubie Azory było także nagłośnienie. Okazało się, że do dyspozycji mamy ponadto organy. Korzysta z tego, rozpoczęliśmy poszukiwania kogoś, kto mógłb) obsługiwać. W ten sposób poznaliśmy studiujące matematykę Witka Odorowicza i wtedy zakończyło kompletowanie pierwszego składu prehistorycznej Bud W styczniu 1970 roku rozpoczęliśmy regularne pról W pełnym składzie i do tego w przyzwoitych warunka mogliśmy nareszcie zagrać to wszystko, co próbowaliśi grać u mnie w pokoju. Mogliśmy wreszcie wykorzysl wszystkie nasze atuty, a nie chwaląc się - mieliśmy i niemało. Przede wszystkim posiadaliśmy improwizujące gitarzystę, co było nowością na skalę całego kraju. Kil gitarzystów w Polsce próbowało coś improwizować, i Krzysia można było bez żadnych obaw zaliczyć do gro najlepszych. Janusz Pędzisz może nie był takim wirtuozei ale na gitarze basowej grał naprawdę porządnie. Wit Odorowicz miał z kolei duże doświadczenie, poniew wcześniej dużo grywał w innych zespołach. Do jej umiejętności gry na fortepianie i organach też nie możi było mieć żadnych zarzutów. To wszystko sprawiło, że ] paru tygodniach wspólnych prób prezentowaliśmy się ji naprawdę dobrze". Jedną z imprez dla młodych zespołów muzyczny< Lubelszczyzny organizowanych przez Lubelski Do Kultury były spotkania, w których o względy publicznoś rywalizowały po dwie grupy. Odbywały się one w sali LD przy ulicy Pstrowskiego, a nazywano je po prostu meczan Po występie każdego z uczestników odbywała się dyskus z publicznością, a na jej podstawie typowano zwycięzc meetingu. Podczas imprezy, która odbyła się na początŁ 1970 roku los po raz kolejny zetknął ze sobą dwóch szko nych kolegów. „Zaproponowano nam rywalizację z ze; połem Stowarzyszenie Cnót Wszelakich z Milejowa, w kt< rym na gitarze basowej grał Romek Lipko - relacjonuje i wydarzenie Krzysztof. - Wydaje mi się, że Romek wówcz* także śpiewał. Pamiętam doskonale, choć było to 32 la! temu, iż zarzucano mi odwracanie się tyłem do publicznośi w momentach, gdy nie śpiewałem. Nie przejąłem się tyi jednak, bo tak po prostu było mi wygodnie. Z senrymentei wspominani jednak tę ciekawą imprezę, a najlepszym j< punktem była bardzo ożywiona dyskusja pomiędzy muz> karni, a publicznością". Po występie w Lubelskim Domu Kultury wydarzeni wokół Budki zaczęły toczyć się w ekspresowym tempk Muzykom udało się nawiązać współpracę z produkuj ącyr sprzęt nagłaśniający Leonem Bortnowskim. W swoin 20 Prompter 's bo. zakładzie, mieszczącym się przy ulicy Chopina reperował radia i telewizory, a dodatkowo trudnił się produkcją wzmacniaczy i kolumn. „Najlepszym fachowcem w tej dziedzinie w tamtych czasach był Rysio Lenartowicz zwany »Śledziem« - wspomina Krzysztof. - Wytwarzał on bezwzględnie najlepsze wzmacniacze, ale związany był z Minstrelami. Takimi amatorami jak my nie zajmował się. Zwróciliśmy się więc do Leona Bortnowskiego. Może bez entuzjazmu, ale zaczął pożyczać nam swój sprzęt. Zaczęliśmy grać na Leborach, czyli urządzeniach przypominających profesjonalne wzmacniacze, w dalszym ciągu korzystając z gościnności klubu Azory. Podczas jednej z prób odwiedził nas tam Jurek Janiszewski. Znałem go, bo kilka lat wcześniej poznaliśmy się przy okazji odbywających się w murach lubelskiego Zamku spotkań Klubu Dobrej Płyty. Jurek był wtedy studentem i pracował dla radia akademickiego. Od kogoś dowiedział się, że jacyś tacy goście grają rzeczy, których wtedy w Lublinie nikt nie grał. W naszym mieście było bowiem bardzo dużo zespołów, ale wszystkie grały taką bardzo grzeczną muzyczkę. Minstrele specjalizowali się w repertuarze The Shadows i trzeba przyznać, że wychodziło im to bardzo dobrze. Jak na tamte czasy dysponowali bowiem świetnym sprzętem, a Leszek Wij akowski był prawdziwym mistrzem od grania tematów Shadowsów. Słowianie, Bezimienni i inne tego typu grupy grały głównie piosenki Czerwonych Gitar i innych polskich wykonawców. Nasz repertuar zdecydowanie odstawał więc od lubelskich norm, co jak się okazało było ogromnym atutem". Spotkania młodego dziennikarza i początkujących artystów stały się regułą. Muzyka Suflerów musiała zapewne przypaść do gustu Janiszewskiemu, bo dostępnymi sobie środkami - będąc współpracownikiem Radia Lublin - udało mu się zorganizować sesję nagraniową. Wiosną 1970 roku Krzysztof razem z kolegami pojawił się w małym studiu Polskiego Radia w Lublinie, by nagrać cztery utwory. „Mieliśmy przygotowane 4 nagrania. Rozpoczęliśmy od Bluesa George'a Maxwella, kompozycji Witka Odorowicza ze słowami Alka Migo - studenta polonistyki i członka grupy poetyckiej Samsara. Z tekstem męczyłem si okropnie i to nie dlatego, że był zły. Po prostu śpiewani po polsku było dla mnie wówczas potwornym problemen Do dziś uważam, iż język polski jest bardzo niewdzięczn do śpiewania muzyki rockowej, chociaż obecnie nie sprawi mi najmniejszych problemów. Wówczas polskojęzyczn tekst był dla mnie przeszkodą nie do pokonania. Wystarcz zresztą posłuchać Bluesa George'a Maxwella i analizują wokal można umrzeć ze śmiechu. Śpiewam koszmarni i jest mi wstyd z tego powodu. No, ale po pierwsze - był to bardzo dawno temu, a po drugie - niewiele wówczz umiałem. Polski tekst pętał mi język tak, że nie mogłei nic zrobić. Dziś już nawet nie pamiętam, czy do pozostałyc kompozycji nie było tekstów, czy też nie otrzymałem icl by nie przechodzić kolejnych męczarni. Pozostałe trz kompozycje pozostały więc w wersjac instrumentalnych". Kłopoty Krzysztofa nie były jedynyn problemami tej sesji nagraniowej. Nagan: realizowano na monofonicznym magnet( fonie jednośladowym i wszystko trzet było grać jednocześnie. Zrobienie nakł; dek wymagało późniejszego przegryw; nią z magnetofonu na magnetofon, a nit wtajemniczonym należy wyjaśnić, że by] to zajęcie dla ludzi obdarzonych wybite cierpliwością. Trudów sesji nie w} trzymywały także Lebory. Pan Leon Bo tnowski robił co mógł, ale wzmacniać/ wykonywał bądź co bądź chałupniczo, n mając dostępu do najlepszych części. Pali-się także kolumny będące zbieranir dostępnych akurat głośników. Problemó ze sprzętem nie ustrzegł się także Jact Grun. „Przede wszystkim nie miał własn perkusji i grał na pożyczonej - komentu kłopoty kolegi Krzysztof. - Jak na tam czasy był to dobry instrument, ale grań na nim było prawdziwym utrapieniem. Tak na dobrą sprav w Polsce nie było wówczas porządnych perkusji. Możi było wybierać pomiędzy wyrobami Szpadelskiego lub tć zwanymi everplayami. Szpadelski wytwarzał swo perkusje w Łodzi, metodą chałupniczą. Największą k bolączką były wszystkie metalowe części: zaczepy c półkotłów, stopa do dużego bębna, hi-hat. Pod względe mechanicznym były tragiczne, wszystko się psuło i zacinał Prompter's box Perkusje popularnie nazywane everplay - od naciągów używanych przy ich produkcji - były tworem państwowej firmy o nazwie Ton. To były straszliwe zemsty i też nie dało się na nich grać. Wszystko się rozsuwało, przekrzywiało, było po prostu do chrzanu". Efekty sesji nagraniowej nie zachwyciły młodych muzyków. Trudne warunki i pojawiające się w studiu kłopoty, połączone z brakiem doświadczenia w pracy studyjnej, uwypukliły wszelkie niedociągnięcia warsztatowe. „Strasznie umęczyliśmy się, a na dodatek końcowy efekt nie bardzo nam się podobał - kontynuuje Krzysztof. - Ja byłem wręcz załamany, gdy usłyszałem, jak zabrzmiało to z taśmy. Jest normalną rzeczą, że gdy nagrywa się coś w domu na amatorski magnetofon, to wszystko chrypi i nieźle brzmi. W miarę profesjonalne nagranie obnaża natomiast wszelkie nieumiejętności. Piosenka, którą zaśpiewałem, śniła mi się po nocach, a za jej końcowy efekt było mi wstyd. No, ale nagranie zostało dokonane i Jurek zadbał o to, aby było puszczane w Radiu Lublin i w radiu akademickim. Sukcesu, zgodnie z moimi przewidywaniami nie odniosło, ponieważ było fatalnie zaśpiewane. Trzy pozostałe kompozycje, które pozostały w wer-sji instrumentalnej, zostały zaprezentowane publicznie chyba tylko raz, gdy moi koledzy wystąpili beze mnie w programie telewizyjnym z okazji jakichś studenckich uroczystości". Kolejne tygodnie przyniosły sporo zmian. Po półrocznej gościnności klub Azory zmuszony został do rozstania się z mocno hałasującą kapelą. Cugowski wraz z kolegami przeniósł się do studenckiego klubu Arcus. Grając w nowym miejscu, muzycy otrzymali propozycję wakacyjnego wyjazdu na międzynarodowy obóz studencki do Giżycka. Na Mazury pojechali jednak bez Witolda Odoro wieża, który miał akurat inne plany wakacyjne. Jak się później okazało, ł to początek końca prehistorycznej Budki. „Do Giżyc pojechaliśmy aż na dwa miesiące - wspomina Krzysztoj Zakwaterowano nas na łóżkach polowych w jednym duży pokoju, razem z całym naszym sprzętem. Dwa razy w t godniu, w sobory i w niedziele przygrywaliśmy do tańc Na tę okazję poszerzyliśmy nasz repertuar o utwory T Years After i Taste. Co ciekawe, z liderem, gitarzys i wokalistą tej drugiej kapeli - Rory Gallaghere spotkaliśmy się wiele lat później podczas wspólny< występów w Sali Kongresów* W Giżycku śpiewałem wszystl pO angielsku, bo zebrało się ta międzynarodowe towarzystw Oczywiście nie brakowa] przedstawicieli wszystkich KDI ów, ale gościli tam te Amerykanie i studenci z kraj ó1 zachodniej Europy. Poznaliśm podczas tego obozu także trzeć bardzo sympatycznyc Armeńczyków, z któryrr regularnie pijaliśmy wódk^ Wakacje spędziliśmy więc cieks wie i w interesującym to warzy stwie. Mieliśmy darmowe wyży wienie, do dyspozycji wszelki obozowe atrakcje, a na dodatel narobiliśmy jeszcze jakieś pie niądze". Po skończonych wakacjacl 1970 roku i powrocie do Lublin; muzycy z Prompter's Box zakon czyli wspólną przygodę. Krzysztof Brozi rozpoczął studia m polonistyce i zakomunikowa: "—" kolegom, że nie jest już zainteresowany szarpaniem strun gitary, „W podjęciu tej decyzji pomogły mu dwie kobiety: mama i dziewczyna, w której się akural zakochał - opowiada Krzysztof. - Ta kobieta porzuciła go jednak po kilku miesiącach. Do muzyki próbował powrócić razem dziewczyną, z którą się ożenił. Założyli zespół, występowali w lubelskich klubach, ale brak sukcesów zmusił ich do zaniechania muzykowania. Pod koniec studiów na filologii polskiej Krzysio rozpoczął edukację 22 Prompter 's box na filozofii i później poświęcił się właśnie tej dziedzinie. Zajmował się antropologią kultury i robił to chyba nieźle, bo awansował aż do stopnia profesora zwyczajnego. Jego kariera zawodowa nie trwała, niestety, zbyt długo, ponieważ zmarł mając zaledwie 42 lata". Razem z Krzysztofem Brozi do muzyki próbował powrócić także Janusz Pędzisz. Po definitywnym rozstaniu z estradą poświęcił się pracy w Katedrze Chemii lubelskiego Uniwersytetu Marii Curie-Skłodowskiej. Jacek Griin zajął się nadrabianiem zaległości na uczelni. Jeszcze w trakcie studiów pisywał felietony muzyczne. Po skończeniu filologii polskiej przeniósł się do Białegostoku i rozpoczął karierę dziennikarską. Pracował w Gazecie Białostockiej, próbował swoich sił w periodyku jazzowo-rockowym, a w latach dziewięćdziesiątych współpracował z tygodnikiem Nie. „Nie ukrywam, że mocno kpiłem sobie z Jacka za tę współpracę z Nie, bo akurat nie jestem fanem tej gazety - mówi Krzysztof. - Różne spojrzenia na pewne sprawy nie przeszkadzały nam jednak w utrzymywaniu bliskich kontaktów". Z nauką - przynajmniej czasowo -po rozstaniu z Suflerami związał się także Witold Odo-rowicz. Z wyróżnieniem ukończył studia matematyczne i rozpoczął pracę na uczelni, specjalizując się w logice. „Z Witkiem byłem dosyć blisko związany towarzysko, oczywiście z różnymi wzlotami i upadkami, tak jak to bywa między ludźmi - relacjonuje Krzysztof. - Bardzo żałuję, że zajął się tym, na czym się nie znał. Nikt mi bowiem nie wytłumaczy, iż zestaw matematyk i muzyk to dobry materiał na ogrodnika. Witkowi należała się jakaś kariera, czy naukowa, czy muzyczna, czy jakakolwiek inna, ponieważ jest niezmiernie utalentowanym człowiekiem". Wakacje w Giżycku diametralnie odmieniły także Krzysztofa, a w zasadzie jego prywatne życie. Wszystkie dotychczasowe znajomości z przedstawicielkami płci przeciwnej, nawet te kończone w łóżku, określane są przez niego jako przypadkowe i krótkotrwałe. Dopiero o dwa lata młodsza mieszkanka Warszawy zawładnęła na dłużej uczuciami przyszłej gwiazdy polskiego rocka. „Ania była świeżo po sercowym zawodzie - opowiada Krzysztof. -Ja w początkowym okresie znajomości byłem po prostu jej powiernikiem. Wysłuchiwałem jej opowieści i próbo- wałem j ą pocieszać. Z dnia na dzień stawaliśmy się sobi coraz bliżsi. Przed końcem wakacji w Giżycku byliśmy ju w sobie zakochani. Ania była jednak moim przeciwief stwem. Miała poważne i bardzo mądre jak na swój wie podejście do życia. Ja jako typowy dwudziestolatek ni miałem tyle rozsądku co ona. Nadawałem się wówczas d picia wódki oraz krótkotrwałych i płytkich emocjonalni związków. Nie dojrzałem wtedy jeszcze psychicznie d poważnej damsko-męskiej znajomości. Nie będę opowiad; głupot i twierdził, że w wieku dwudziestu lat fascynował mnie walory intelektualne moich partnerek. Podobał n się jej wygląd, chociaż ja preferowałem blondynki, a Ani była szatynką. Zauroczenie fizjonomią nie mógł zrekompensować moich braków emocjonalnych. Poza tyi ciągle wisiała nade mną groźba wcielenia do służb wojskowej. Otrzymywałem regularnie wezwania i mój myśli krążyły wokół wynajdywania sposobów n wymiganie się z wcielenia do koszar. To życie w ciągłyi stresie odbiło się na naszej miłości. Spotykaliśmy się prze półtora roku, a cała historia zakończyła się przez mój ewidentną głupotę. Wykonałem kilka nieeleganckich i złyc ruchów, które przez wiele kolejnych lat trapiły dość mocn moje sumienie. Nie żałowałem zakończenia naszej znaj c mości, gdyż każdy związek ma prawo się rozpaść, al sposobu naszego rozstania. Nie chcę szczegółowo opis] wać mich działań, bo do dziś się ich wstydzę. Nie dziwi się też, że przez wiele lat Ania była na mnie mocn obrażona. Czas zagoił jednak część ran i w późniejszy] okresie kilka razy spotykałem ją w Warszawie. Chyt w ramach pokuty los przez kilka kolejnych lat kierowi mnie w stronę kobiet o imieniu Anna. Regularni spotykałem się z dziewczynami o tym imieniu. Z jedr z nich o mały włos się nie ożeniłem. Doszło nawet d rozmowy na temat małżeństwa z jej rodzicami. Przerazi-mnie jednak perspektywa małżeńskich więzów i natycl miast zakończyłem tę znajomość, rozpoczynając jednoczę nie spotkania z mój ą późniejszą małżonką. Zanim jedna poznałem swój ą pierwszą żonę, na początku październiŁ 1970 roku zupełnie przypadkowo spotkałem Romka Lipki Od słowa do słowa doszliśmy do wniosku, że moglibyśm połączyć siły". Prompter"s box Ich dwóch Październikowe spotkanie 1970 roku dwóch ludzi zafascynowanych muzyką nie mogło zakończyć się inaczej niż rozpoczęciem wspólnego grania. Podobnie jak to, które odbyło się 13 lat wcześniej, choć Lublin to nie Liverpool, Lipko to nie Lennon, Cugowski to nie (Mc)Cartney, a Budka Suflera to nie (The) Beatles. Wokalista porzucony przez wszystkich kolegów instrumentalistów i lider kapeli pozbawionej dobrego frontmana szybko doszli do porozumienia. Podjęcie szybkiej decyzji o związaniu estradowych losów -jak się później okazało, na długie lata -ułatwiły zdecydowanie wspólnie spędzone chwile w dzieciństwie. - Z Romkiem znaliśmy się przecież od pierwszej klasy szkoły podstawowej - opowiada Krzysztof, - Nasze losy przeplatały się od 1957 roku. Obydwaj należeliśmy do kilkuosobowej paczki szkolnych kolegów, wspólnie spędzaliśmy pozaszkolny czas. Romek miał ogromne zapędy przywódcze, był zafascynowany wówczas wojennymi zabawami. Uwielbiał wygrzebywać z ziemi łuski i inne powojenne militaria. Beztrosko spędzaliśmy obok siebie wolny od nauki czas, ale żaden z nas nie myślał o tym, iż zostaniemy przyjaciółmi do końca życia i że będziemy zajmować się tym, czym się zajmujemy. Muzyka rozrywkowa wcale nas nie interesowała. Jakiekolwiek znaczenie zaczęła mieć dla nas dopiero kilka lat później. Nasze pierwsze wspólne zetknięcie z muzyką rozrywkową miało miejsce w 1966 roku. Ja przeniosłem się wówczas _ ze średniej szkoły muzycznej do liceum im. Stanisłav Staszica, a Romek zawitał do naszej szkoły jako gitarzys i wokalista przygrywającego nam do zabawy świdnickie^ zespołu Tramp. Po paru miesiącach trafił do tej szkoły jal uczeń. Zacieśniliśmy kontakty, ale w dalszym ciąg sprowadzały się one do płaszczyzny stricte towarzyskie Nasze zainteresowania co prawda oscylowały wok< muzyki, ale kształtowały się na różnych płaszczyznach. J nie odkryłem jeszcze w sobie muzycznych talentów a Romek nie był takim jak ja pasjonatem słuchania pły O wspólnych występach nie było więc mowy. Ó kontynuował sceniczną przygodę, a ja całe noce spędzałei przy gramofonowym głośniku. Tak było aż do matur Po skończeniu szkoły średniej nasze drogi na krótki okre w sposób naturalny rozeszły się. Gdy kilka miesięcy późnię zakładałem swój własny zespół, nawet nie myślałer o Romku. Spotykaliśmy się wtedy okazjonalnie Oczywiście informowaliśmy się o naszych artystycznych poczynaniach. Raz nawet spotkaliśmy się przecież n estradzie podczas tak zwanego muzycznego meczu organi zowanego przez Lubelski Dom Kultury. Po wakacjacl 1970 roku natknęliśmy się na siebie na jednej z lubelskie! ulic i podczas rozmowy Romek zaproponował połączenii sił. Zabrał mnie na próbę i wówczas poznałem brać Ziółkowskich - grającego na gitarze Andrzeja ora; perkusistę Waldka. Andrzej był świetnym instrumentalistą Ich dwócl ale jego brat prezentował się dość kiepsko, więc jego miejsce niebawem zajął nasz wspólny kolega Rysio Siwieć". Cugowski wniósł do nowej „spółki" nazwę zespołu, Lipko miejsce prób w Domu Kultury w Milejowie, stanowiące dotychczasowe zaplecze Stowarzyszenia Cnót Wszelakich. „Budka Suflera była w Lublinie dość znana, po mieście krążyła legenda o zespole grającym zupełnie inaczej niż inni - wspomina Krzysztof. - Sprawa nazwy nie była więc wcale dyskutowana i było oczywiste, pod jakim szyldem będziemy występować. Także repertuarowo optowaliśmy przy dokonaniach prehistorycznej Budki. Nie mieliśmy jednak pomysłu na własny repertuar, więc pozostawało nam kopiowanie zachodnich nagrań. Najczęściej to ja proponowałem angielskie lub amerykańskie piosenki, a potem wspólnie staraliśmy sięjak najlepiej je zagrać". Na próby musieli jeździć do położonego kilkanaście kilometrów od Koziego Grodu Milej owa, bo nikt w Lublinie nie chciał zaryzykować użyczenia miejsca zespołowi grającemu głośną zachodnią muzykę - działającą na większość urzędników od „kultury" jak przysłowiowa czerwona płachta na byka. Dodatkowo nie do zniesienia był śpiewający po angielsku wokalista. Suflerzy mogli więc liczyć tylko na gościnność kierownika milej owskiego obiektu Jerzego Trały, który z narażeniem posady udostępniał swoją placówkę. Niestety, próby musiały odbywać się nocą. Nie przeszkadzało to miejscowym mieszkańcom, gdyż Dom Kultury położony był na uboczu, ale stanowiło dość duże utrudnienie dla czwórki zapaleńców. Do Milej owa można było dostać się w tamtych czasach PKS-em, ale autobusy przestawały jeździć o zmroku. „Pozostawała nam jedynie nocna podróż pociągiem połączona z długim spacerem - wspomina Krzysztof. - Ja z Rysiem i Romkiem wsiadaliśmy w Lublinie do pociągu jadącego do Chełma, a w Świdniku dosiadał się do nas Andrzej. Mijaliśmy stację w Dominowie, a już w Jaszczowie kończyła się nasza przejażdżka. Dzielące nas od miejsca przeznaczenia 4 kilometry musieliśmy pokonać pieszo. Jesienią tonęliśmy w błocie, w zimie przedzie raliśmy się przez zaspy. Na miejscu, w schowku czekał n nas klucz do budynku. Aby uniknąć uciążliwych podróż często zostawaliśmy w Milejowie na kilka dni. Spaliśm na dmuchanych materacach na scenie w sali widowiskowe przykrywaliśmy się starymi kotarami. Jak ktoś się poruszy to wznosiły się tumany kurzu i wszyscy zaczynali kaszle< Warunki nie były komfortowe, ale po nocnym grani mogliśmy się wyspać, ponieważ sala widowiskow używana była dopiero po południu. Najczęściej wy świt tlano w niej filmy dla miejscowych mieszkańców, niekied odbywały się jakieś przedstawienia i uroczystości. My wie każdego dnia musieliśmy składać cały sprzęt, a po skór czonej imprezie i wywietrzę niu sali, rozkładać go o nowa. Naszą największ bolączką był jednak totaln brak pieniędzy. Żywiliśmy si w bardzo prosty sposół jadając cokolwiek. Obo Domu Kultury znajdowała si chałupka, w której było cc w rodzaju baru. Trudn nazwać to barem, bo był 1 normalny wiejski don Serwowano w nim oczywi: cię wódkę, bo to był najważniejsze. Można był także coś przekąsić. Pami( tam, że zaszliśmy kied> z Romkiem do tego lokal i stać nas było jedynie na podwójne ziemniaki z tłuszczei oraz z kiszonym ogórkiem. O kotlecie to nawet mowy ni było. Natomiast nasz kolega Rysio Siwieć w porz obiadowej gdzieś nam znikał. Okazało się, że mań: zaopatrywała go w pieniądze i on chodził do Asturii miejscowej knajpy-zajadać porządne obiadki. Ochrzan liśmy go wtedy niesamowicie. Byliśmy nawet blisc wyrzucenia go z zespołu za totalny brak lojalności. M jadaliśmy podwójne ziemniaki z tłuszczem, a on objad; się mięskiem, my nie mieliśmy pieniędzy, a on je miał. Tak to były dla nas czasy". Zafascynowanie muzyką dwóch liderów Suflercr doprowadziło do spędzania razem praktycznie całeg czasu. „W momencie, gdy zaczęliśmy razem muzykowa nasze kontakty szalenie się zagęściły. Oczywiście razei Ich dwóch a= s ćwiczyliśmy, ale spotykaliśmy się także u Romka w domu i analizowaliśmy nasze muzyczne poczynania. Tam stawialiśmy też pierwsze kroki jako kompozytorzy. Nasze ówczesne dokonania nie nadawały się do grania, bo wtedy potrafiliśmy tworzyć jedynie linie melodyczne piosenek. Były to jednak zalążki późniejszych przebojów Budki. Wspólnie spędzaliśmy także wolny czas. Imprezy, które razem organizowaliśmy, pamiętam do dziś. Szczególnie utkwił mi w pamięci sylwester 1970 roku. Romek jako miłośnik Kazimierza nad Wisłą - notabene w ramach miłości do miasta ostatnio przeprowadził się tam - zaproponował spędzenie tam kilku dni przełomu 1970 i 71 roku. Swoim pomysłem zaraził kilku innych naszych kolegów. Romek pojechał więc do Kazimierza i wynajął kilka pokoi w budynku przy ulicy Szkolnej. Spędziliśmy tam kilka dni, no i oczywiście sylwestrową noc. Przez cały czas bawiliśmy się tak, jak lubiliśmy najbardziej, czyli ostro popijaliśmy i trochę hałasowaliśmy nocami. Na szczęście nie puściliśmy tego domu z dymem. Jego właściciel był trochę zdziwiony naszymi poczynaniami. To był szalenie religijny, starszy człowiek, który przeszedł cały szlak bojowy z armią generała Andersa. Kiedyś, po kolejnej głośnej nocy, przyszedł do mnie do pokoju i powiedział, że wiele rzeczy już widział w życiu, ale takiego burdelu, jaki my potrafiliśmy zrobić, nawet nie potrafił sobie wyobrazić. Był jednak na tyle wyrozumiały, iż tolerował nasze wyczyny. Niestety, inni mieszkańcy okolicy nie byli tacy pobłażliwi. Najsławniejszy polski okulista, mieszkający po sąsiedzku profesor Krwawicz próbował nam któregoś dnia udzielić reprymendy. Koledzy zaczęli jednak rzucać w niego szyszkami i biedny pan profesor musiał przestać do nas przemawiać. Zapowiedział nam jednak, iż dowie się, kim jesteśmy i ewentualnych studentów medycyny srogo ukarze podczas sesji egzaminacyjnej. W naszym gronie nie było jednak żadnych adeptów medycyny, więc nie przejmowaliśmy się jego groźbami. Mieliśmy po dwadzieścia lat i własne, naszym zdaniem lepsze, pomysły na życie. Dobrych humorów nie psuł nam także ciągły brak środków pieniężnych. Nie mieliśmy bowiem wielkich aspiracji. Nie marzyło nam się mieszkanie w hotelach takich jak Hilton, bo w Polsce ich po prostu nie było, nie śniliśmy o samochodach, gdyż były one dostępne tylko dla uprzywilejowanych obywateli naszego kraju. Zakres naszych życiowych oczekiwań był więc minimalny. Pieniądze potrzebne byty nam na papierosy, na jakieś tanie winko i ewentualnie najedzenie podczas wyjazdów poza dom. Zdobycie finansów na te elementarne 26 potrzeby nie było aż takim problemem. Zarówno ja, i Romek, nie mieliśmy w tym czasie nadmiaru gotów Często pożyczaliśmy więc pieniądze od innych koleg< ale zawsze sumiennie wszystko oddawaliśmy". Sielanka nie trwała jednak zbyt długo. Pierwszy mestr studiów prawniczych okazał się nie do przebrnie dla pochłoniętego śpiewaniem Krzysztofa. Został wyr: cony z uczelni i automatycznie wcielony do wojska. Wio: 1971 roku trafił do stacjonującej nieopodal Zalewu ri grzyńskiego jednostki w Białobrzegach. Spędził tam blis dwanaście miesięcy i jak sam twierdzi, był to najmniej pr; jemny okres w jego życiu. Z niezbyt gościnnych szeregi polskiej armii udało się Krzysztofowi wyplątać wios 1972 roku. Wcześniejsze zakończenie biegania w zielon; mundurze szeregowy Cugowski zawdzięczał wykorzys niu możliwości reaktywowania się na uczelni. Niezl sumiennego studenta nie chciano jednak już widzi w lubelskich murach i zaproponowano mu dalszą edukai w filii UMCS w Rzeszowie. „Zamieszkałem w akademi - wspomina Krzysztof. - Muszę przyznać, że nie nudził* się w nim. Życie towarzyskie kwitło tam na całego, a naukę nikt nie miał wielkiej ochoty. W tym czasie n koledzy rozpoczęli współpracę z Teatrem im. Julius Osterwy i grali w sztuce »Gwałtu co się dzieje«. Jeźd2 z tym przedstawieniem po województwie i całym region Któregoś pięknego dnia pojawili się także w Rzeszów Ja oczywiście zjawiłem się na ich występie i bardzo wesc spędzaliśmy czas. Na szczęście z tego Rzeszowa wyr2 cono mnie dosyć szybko i jesienią 1972 roku mogliśr powrócić do wspólnego grania. Chcieliśmy osiągnąć c na muzycznej scenie, ale nie zawsze nam to wychodzi Totalnym niewypałem artystycznym był nasz wyst podczas eliminacji do festiwalu Jazz nad Odrą. Zagraliśr tam normalne bigbitowe, rhythm'n'bluesowe i bluesoA rzeczy, a zasiadający w komisji Jan Ptaszyn-Wróblews z niekłamanym obrzydzeniem wsłuchiwał się w nas popisy. My jednak bardzo cieszyliśmy się z wycieczki i Krakowa na koszt organizatorów. Mieszkaliśmy w niezfy hotelu, żywili nas, było bardzo wesoło, a na dodati mogliśmy wystąpić przed nową publicznością". Każda rzecz niezbędna na muzycznej drodze, każ< detal w początkowej fazie zdobywania popularności wiąz się jednak z niewiarygodnymi kłopotami. Kolumny wok Iowę Krzysztof musiał wykonać własnoręcznie, rażę z odpowiadającym za technikę w zespole Grzegorze Celem, korzystając z zezłomowanych głośników zamo Ich dwć towanych wcześniej w kolumnach Regenta. Dla głośników z odzysku trzeba było przygotować odpowiednie skrzynie, powycinać otwory do ich zamocowania, odpowiednio popodłączać, a następnie poobijać całą kolumnę. Końcowy efekt zadowolił wszystkich, bo NRD-owskie głośniki Regenta w przeciwieństwie do wytworów rodzimych -nadających się głównie do nagłaśniania ulic podczas pochodów pierwszomajowych i kolarskich zmagań w ramach Wyścigu Pokoju - działały zupełnie przyzwoicie. Drugim wydarzeniem tego okresu był dla młodego wokalisty pierwszy plakat. Zdjęcie autorstwa Leo Sarnackiego wieńczył napis - Grupa blues & rock -Budka Suflera. „To było dla mnie i dla moich kolegów niewyobrażalne przeżycie, spełnienie najskrytszych marzeń -mówi Krzysztof. - Chcieliśmy, aby plakat był wydrukowany w sepii. Oczywiście wtedy nie wiedzieliśmy jak to określić, więc mówiliśmy, że jest w brązach. Ja na zdjęciu do plakatu ubrany byłem w długi brązowy płaszcz, który stanowił mój ą największą dumę jeśli chodzi o garderobę. Romek Lipko dla potrzeb tego plakatu odkupił przywieziony z zagranicy skórzany pas nabijany ćwiekami. Dla nas była to niewiarygodna historia, no po prostu coś pięknego i powód do wielkiej dumy. Ten plakat niesamowicie zmobilizował nas do dalszej pracy. Coraz częściej myśleliśmy o własnych kompozycjach w naszym repertuarze. Bardzo często gościłem więc w domu Romka, gdzie przy fortepianie próbowaliśmy coś komponować. Romek miał jakieś propozycje, ja coś do tego dokładałem i powstawały zalążki utworów. Tworzyliśmy ich linie melodyczne, a nawet ich przebiegi, ale nie byliśmy na tyle zaawansowani, aby je do końca opracować. Nagrywaliśmy więc je skrzętnie na magnetofonie z nadzieją, że za jakiś czas uda nam się zebrać to wszystko do kupy. Intelektualnie był to dla nas bardzo dobry okres i tak na dobrą sprawę materiał na pierwszej płycie i w dużej mierze także na drugiej stanowiły rzeczy zrobione w tamtych czasach, czy w latach 1972 i 1973. Muszę jednak przyznać, że mieliśm coraz mniejszy zapał do grania. Moi rodzice byli ju w bardzo podeszłym wieku, oboje żyli z emerytur i trudn mi było w dalszym ciągu pozostawać na ich utrzymanh Nie byłem w ciekawej sytuacji finansowej, a jeszcze gorz< przedstawiał się budżet Romka, który wówczas musiał ju funkcjonować samodzielnie. Sam musiał zarabiać na życi i opłacenie mieszkania. Pracował więc jako instruktc muzyczny w dwóch domach kultury, kończył zaoczni studia i coraz mniej czas mógł poświęcić na grani dla własnej przyjemność Mieliśmy już troszeczk dość tego muzykowanił z którego mogliśmy uzyska jedynie symboliczne pienie dze. Zaczęliśmy się wie zastanawiać nad dalszyi życiem i pod koniec 197 roku coraz poważni* myśleliśmy o kończeniu t( zabawy, która była bardz przyjemna, ale nie przym siła praktycznie żadnyc dochodów". Krzysztof c< raz poważniej myślał o p< wrocie do grzecznego i st; bilnego życia. Szukani pozamuzycznej, życiowi drogi coraz częściej skł< niało go do przeproszeń: się z uczelnią, z której zost wyrzucony. Przymierzał s do powrotu na prawnicze studia i z tą dziedziną chci; wiązać swój ą zawodową przyszłość. Pod koniec 1973 roku przed Krzysztofem otworzy się jednak - przynajmniej teoretycznie - droga do ogólm polskiej kariery i znacznego podreperowania swój eg budżetu. W lubelskim Domu Kultury Kolejarza prze koncertem formacji Breakout doszło spotkania z Tadei szem Nalepą. Gitarzysta, wokalista i lider Breakoul postanowił przesłuchać wokalistę, o którym słyszał wie. dobrego i ewentualnie odstąpić mu miejsce przy mikrofon: swojego zespołu. „Spotkanie z Nalepą sprowokował Jurę Janiszewski - wspomina Krzysztof. - O tym, że Tade Ich dwóch poszukuje wokalisty, wiedziałem nieco wcześniej, bo od wielu lat przyjaźniłem się z Józkiem Hajdaszem. Spotykaliśmy się przy okazji ich występów w Lublinie, bardzo lubiliśmy ze sobą gawędzić i robimy to do dziś, pomimo jego przeprowadzki do USA. Pewnego razu Józek zdradził mi, że Tadek Nalepa doszedł do wniosku, iż sam śpiewa nie najlepiej. Było w tym chyba dużo racji, więc Józek wspomniał o mnie. Gdy Breakout przyjechał do Lublina, do całej zabawy włączył się Jurek Janiszewski i umówił mnie na przesłuchanie. Oczywiście koledzy z mojego zespołu wiedzieli o wszystkim. Na dobitkę Andrzej Ziółkowski poradził mi, abym poprosił Tadka o zagranie w tonacji B. Trzeba w tym miejscu wyjaśnić, że tonacja B jest bardzo niewygodna dla gitarzystów. Współcześni gitarzyści radzą sobie z nią dobrze, ale Tadek był bardzo stylowym, bluesowym, ale nie supersprawnym instrumentalistą. Ja więc zamiast być miłym i potulnym, postanowiłem zrobić mu trochę na złość, aby się pomęczył. Gdy poprosiłem o granie w tonacji B, Tadek od razu się skrzywił. Ja śpiewałem, ale on nie mógł grać. Do dziś nie wiem, czy nie spodobały mu się moje wokalne umiejętności, czy też moje podejście do współpracy. Summa summarum nie dostałem angażu do Breakoutu i dziś myślę, że dobrze się stało". Antidotum na finansowe kłopoty dwóch przyjaciół miało być granie do tańca na przeróżnych imprezach. W pierwszych tygodniach 1974 roku były bale studniówko we. Krzysztof wraz z kolegami występował wszędzie, gdzie go tylko zaproszono. Razem z nim bawili się przyszli maturzyści w liceum w Świdniku, w liceum im. Unii Lubelskiej oraz w Technikum Elektronicznym przy ulicy Wojciechowskiej w Lublinie. Ta ostatnia impreza zakończyła się rankiem pierwszego lutego 1974 roku. Tuż po niej Suflerzy udali się do studia nagraniowego Polskiego Radia, mieszczącego się przy ulicy Obrońców Pokoju, aby dokonać nagrania piosenki do audycji „Na lubelskiej pięciolinii". Pomysł zorganizowania sesji nagraniowej zrodził się kilka tygodni wcześniej. „Oczywiście była to inicjatywa Jurka Janiszewskiego - wspomina Krzysztof. -Widział on, że w zespole zaczyna dziać się coś niedobrego, że naszemu muzykowaniu towarzyszy coraz mniejsza porcja entuzjazmu. Byliśmy chyba najpopularniejszym zespołem w naszym mieście, ale nasza sława kończyła się wraz z granicami Lubelszczyzny. Poświęciliśmy się graniu, lecz coraz częściej dochodziliśmy do wniosku, że nie jest to dobry sposób na godziwe życie. Coraz poważniej myśleliśmy o rozwiązaniu zespołu. Dlatego też Jurek ~28 zaproponował nam sesję nagraniową, przewidując ch> późniejszy rozwój wydarzeń. Sam dokonał wybc kompozycji, ale my nie byliśmy zachwyceni je propozycją. Lubiliśmy Billa Withersa, mieliśmy nav w swoim repertuarze kilka jego wcześniejszych utworó ale kompozycja Ain 't no sunshine nie podobała się nikor z nas. Długo dyskutowaliśmy i nie chcieliśmy realizow tego tematu, aż w końcu Jurek poprosił, abyśmy nagr go dla jego przyjemności. Dostarczył nam także rozp czynający się od słów »Znowu w życiu mi nie wyszł tekst, którego autorem był jego radiowy kolega Ada Sikorski. Nie pozostało nam więc nic innego niż oprać wanie tematu i jego nagranie". Postęp techniczny w dziedzinie sprzętu nagraniowe: konsekwentnie omijał lubelskie studio Polskiego Radia. S o dolinie - bo taki tytuł otrzymał utwór, który w luty 1974 roku zaśpiewał przed radiowym mikrofone Krzysztof Cugowski - Suflerom przyszło realizow; w takich samych warunkach technicznych, jak cztery la wcześniej Blues George'a Maxwella ich poprzedniko z Prompter's Box. Monofoniczny jednośladów magnetofon stawiał przed nagrywającymi trudne zadani Międzyzgrania były praktycznie niewykonalne, wi< kilkanaście osób znajdujących się w studiu musia nagrywać jednocześnie. Jakakolwiek pomyłka choćt jednej z nich skutkowała koniecznością rozpoczynan wszystkiego od początku. „Pracę nad nagraniem rozpi częliśmy wczesnym popołudniem - relacjonuje Krzysztc - Wcześniej, bo około godziny siódmej, wracając ; studniówki, przywieźliśmy swój sprzęt. Kilka godzi mogliśmy poświęcić na sen i koło południa pojawiliśrr. się ponownie w studiu. Panowała w nim ogromna zawi< rucha, ponieważ w nagraniu uczestniczyć miało kilkanaśc osób. Na domiar złego większość z nich -poza członkan sekcji smyczkowej - nie czytała nut. Tak naprawdę wszysc byliśmy półamatorami i w niesłychanie trudnych warunkac musieliśmy ze sobą współpracować. Poza nami do nagrani zmobilizowani zostali nasi znajomi ze szkoły muzyczne Naprędce stworzyliśmy kwintet smyczkowy, dla któreg Romek dosłownie w ostatniej chwili rozpisał nuty. Pomag; nam także trzyosobowy chórek. Przypominało to nieć pospolite ruszenie. Nagrywaliśmy na 100 procent, czy wszyscy jednocześnie. Gdy ktoś się pomylił, trzeba był zaczynać wszystko od nowa. Pracowaliśmy kilka godzi i późnym wieczorem dysponowaliśmy kilkunastom nagraniami, ale każde z nich zawierało jakieś potknięcia Ich dwóc Na dalszą pracę ani my, ani realizujący tę sesję Marek Chołdzyński nie mieliśmy ochoty. Postanowiliśmy więc wybrać coś z tego, co nagraliśmy. Zdecydowaliśmy się na pozostawienie wersji, w której pomylił się nasz perkusista. Zbyszek Zieliński w pewnym momencie przestał grać, gdyż myślał, że nagranie już się kończy. Błyskawicznie zauważył jednak swój błąd i udało nam się dokończyć tę wersję bez innych większych wpadek". Analizując sesję nagraniową, której efekt był tak brzemienny w skutkach dla późniejszych losów lubelskich muzyków, trudno pominąć wątek pracy Krzysztofa. Wszak to ciekawy i pewnie śpiewający głos wokalisty jest jednym z większych atutów tego nagrania. Mając w pamięci niezadowolenie Krzysztofa ze swoich dokonań wokalnych w nagranej cztery lata wcześniej kompozycji Blues George'a Maxwella, proszę go o samoocenę poczynań podczas sesji nagraniowej, w której powstał Sen o dolinie. „Przez te cztery lata dużo się nauczyłem - odpowiada. -Nie przeszkadzał mi już tak bardzo fakt, że śpiewam po polsku. Z pewnością był to efekt dużo większego doświadczenia jako wokalisty, ale nie bez znaczenia pozostawał także fakt, iż Adam Sikorski napisał bardzo dobry tekst. To się tylko tak wydaje, że operujemy tymi samymi wyrazami. Szalenie ważne jest jednak to, o czym się śpiewa i jak dobrane oraz ułożone są poszczególne słowa. Nie oznacza to jednak, że jako wokalista nie mam sobie nic do zarzucenia. To nagranie jest znacznie lepsze od pierwszego, ale tak na dobrą sprawę to ja zacząłem śpiewać na miarę swoich możliwości dopiero w latach 90. Byliśmy bowiem prekursorami rocka w Polsce. Tego typu twórczości musieliśmy więc uczyć się metodą prób i błędów, krok za krokiem. Nie mieliśmy żadnych nauczycieli, żadnych pomocy naukowych i podręczników. W początkowym okresie pomocą naukową było Radi Luksemburg, później w niewiarygodnie trudny sposó zdobywane płyty. Dopiero mając 40 lat dowiedziałem si tego, o czym powinienem był wiedzieć w wieku 25 la Mając normalny dostęp do koncertów, a przede wszystkii do życia w normalnym kraju - bo nie jest bez znaczenia c bębnią na okrągło w radiu - pr< fesjonalnego śpiewania nauczy bym się kilkanaście lat wcześnie Ja w przeciwieństwie do kolego z normalnego, wolnego świat miałem mocno ograniczony dost^ do muzyki rockowej czy też bh esowej. Trudniej było mi po( patrywać i powielać dobre wzór Do większości tajników niezbęi nych wokaliście rockowem musiałem dochodzić samodzieln metodą prób i błędów. Uważai jednak, że nie muszę się wstydź pierwszego wykonania Snu o d( linie". Chyba nikt z uczestnikó1 wspomnianej sesji nagraniowej n: przypuszczał, jaki sukces odniesi zrealizowana kompozycja. Ogó nopolska popularność Snu o dol nie mocno podbudowała Krz} sztofa i jego kolegów. Myśli o ro; wiązaniu zespołu szybko przem nęły, a muzycy równie szybk pojawili się ponownie w studi nagraniowym. W ciągu kilk miesięcy zrodziły się kolejr nagrania. Był to jednak bardzi czas prób i sprawdzania umiejętni ści pracy w studiu, niż dążenie c nagrania kolejnego przeboji Pierwsze własne próby kompom wania i aranżowania mieszały się z nagraniami covercn „Podczas każdej z tych sesji zdobywaliśmy wie doświadczeń - wspomina Krzysztof. - To była normalr nauka nagrywania, procentująca podczas następne^ wejścia do studia. Coraz łatwiej poruszaliśmy się po stud: nagraniowym, nabieraliśmy coraz większej pewność W tym czasie postanowiliśmy także zmierzyć si Ich dwóch aranżacyjnie z tymi kompozycjami, których zalążki powstały kilka lat wcześniej. Początkowo jednak wychodziły nam niesamowicie skomplikowane formy. Najlepszym tego przykładem jest Piosenka, którą być może napisałby Artur Rimbaud. Jeśli chodzi o formę, to jest to niesamowity wywijas. Są tu chyba ze cztery znacząco różniące się części i dzieją się niewiarygodne cuda. Podobnie było ze Zdarzeniem, aczkolwiek jest to już znacznie zgrabniejsza kompozycja. Wszystkie te problemy były efektem tego, że my nie potrafiliśmy wygrzebać się z pewnej siermiężności. Tworzyliśmy wówczas rzeczy niezbyt doskonałe, ale dziś mają one ogromny urok". Radiowy sukces Snu o dolinie zaowocował zaproszeniami na występy do różnych części Polski. Pierwsza trasa koncertowa zorganizowana w połowie 1974 roku przez Zjednoczone Przedsiębiorstwa Rozrywkowe okazała się totalnym niewypałem. „Pojechaliśmy do Łodzi, ale nie zagraliśmy ani jednego koncertu - relacjonuje Krzysztof. - Jeździliśmy po Łodzi i okolicznych miastach, ale nikt nie przychodził na zapowiadane wcześniej koncerty. Nieco lepiej było kilka tygodni później podczas naszych występów w sopockim klubie Non Stop. Tam już mieliśmy dla kogo grać, ale nie był to efekt naszej ogromnej popularności, tylko zasługa wakacji, które przyciągnęły nad morze dużą grupę młodzieży". Stwierdzenie, że rok 1974 w polskiej muzyce należał do Krzysztofa i jego kolegów spotkałoby się prawdopodobnie z krytyką tych, którzy mają akurat inny pogląd na ten temat. Bezspornym pozostaje jednak fakt, że Suflerzy byli największym odkryciem tego roku. Naturalną więc koleją muzycznego losu - pomimo panujących na każdym kroku absurdów socjalistycznego ustroju - stała się propozycja nagrania debiutanckiego albumu. „O ile dobrze pamiętam, była to inicjatywa polskiego monopolisty w branży fonograficznej, czyli Polskich Nagrań - dodaje Krzysztof. - Propozycja nagrania płyty była zapewne konsekwencją wszystkich rzeczy, które zrealizowaliśmy wcześniej dla potrzeb radia. Coraz więcej koncertowaliśmy, zaczęło być o nas głośno i to wszystko sprowokowało Polskie Nagrania do wydania płyty. Na początku 1975 roku otrzymaliśmy więc informację, że w maju mamy rozpocząć sesję nagraniową". Gdy pytam Krzysztofa o jego wkład nagraniowy do debiutanckiej płyty Suflerów i o najtrudniejsze do wykonania kompozycje, jak bumerang powraca temat Lubię ten stary obraz. „Jest to wokalnie bardzo skomplikowany utwór - wyjaśnia. - Przede wszystkim ze _ względu na rytmiczną nieparzystość. We wszystki europejskich językach, poza bułgarskim, w sposób nai ralny śpiewa się na 3 albo na 4. Łamanie nieparzyste metrum, czyli wykonywanie utworu na 7/4 lub 9/4 sprav wokaliście szalone problemy. Mocno napracowałem i także przy innych utworach, ale wynikało to głównie spartańskich warunków, w jakich realizowaliśmy tę pły Chcąc uzyskać ciekawe brzmienie, partie wokal nagrywaliśmy dwukrotnie, powodując opóźnienie głos Obecnie wystarczy włączyć przycisk »delay« i kompul samodzielnie opóźnia głos. Wówczas musiałem niesam wicie mozolić się, aby zaśpiewać równo i nie spowodow rozjeżdżania się głosu". Sześćdziesięciotysięczny nakład sprzedany zosi błyskawicznie. Dodatkowego nakładu oczywiście nie by] bo nikomu w Polskich Nagraniach nie zależało na efektai finansowych tego przedsięwzięcia, ani też na zaspokojeń zainteresowania błyskawicznie powiększającego się groi fanów lubelskiego zespołu. Szybko więc longplay, której cenę urzędową ustalono odgórnie na kwotę 65 złotych, i bazarach i giełdach płyt sprzedawany był dziesięciokrotn drożej, osiągając wartość zachodnich bestsellerów. „Maj; w pamięci niewiarygodne zapotrzebowanie na tę pły i analizując sprzedaż naszych późniejszych albumów prz puszczam, że Cień wielkiej góry można było wyd; w półmilionowym nakładzie - dodaje Krzysztof. Odgórn nie mające nic wspólnego z rynkowymi mechanizman ustalanie nakładu w konsekwencji przenosiło się także i takie, a nie inne wynagrodzenie dla muzyków. Pra< artystów przy nagraniach mierzona była ilością zapełnił nych śladów na taśmie wielośladowego magnetofon Krzysztof śpiewał bardzo dużo, więc mógł poszczycić s największymi spośród wszystkich Suflerów gratyfikacjan finansowymi. Za nagranie ścieżki wokalnej, jej dublowan w celu osiągnięcia efektu opóźnienia głosu oraz pracę pn chórkach otrzymał 5400 złotych. Wycena zaangażowań: Krzysztofa nie była zbyt imponująca, bowiem stanowi] mniej więcej równowartość dwumiesięcznego wynagrc dzenia przeciętnego Polaka, bądź też 54 butelek alkoholi bo półlitrowa porcja czystej wódki kosztowała wówcze sto złotych. Finansową sytuację - ale tylko tym, którz wnieśli do płyty wkład autorski - ratował ZAiKS Organizacja zrzeszająca autorów tekstów i kompozytorów w miarę możliwości i na podstawie odpowiednich kryte riów wypłacała wynagrodzenia wynikające z p^ autorskich. Były to przeważnie kwoty znaczni Ich dwóc rozsądniejsze i jak wspomina Krzysztof, za pierwszą ratę z ZAiKS-u kupił kolorowy telewizor. Bez wątpienia największe muzyczne wydarzenia w życiu Krzysztofa w 1975 roku związane są z Sopotem. To właśnie w tym mieście, w Operze Leśnej odbyła się oficjalna inauguracja sprzedaży debiutanckiego longplaya Budki. Historia sopockiego występu rozpoczęła się na lubelskim dworcu kolejowym, kilkanaście godzin przed wyjściem Suflerów na scenę Opery Leśnej. To tu właśnie Krzysztof po raz pierwszy zetknął się z tekstem do kompozycji Konie już czekaj ą przed domem. „Adaś Sikorski, piszący dla nas wówczas teksty, nigdy nie był zbyt terminowy i słowa do premierowej kompozycji dostarczył mi tuż przed odjazdem pociągu - wspomina Krzysztof. Na brak czasu na naukę Krzysztof nie mógł narzekać, bo pociąg relacji Lublin - Gdynia do Trójmiasta zmierzał w bardzo opieszałym tempie. Blisko osiemnastogo-dzinna podróż obejmowała bowiem dużą część wschodniej i północno-wschodniej Polski, skąd zbierano wczasowiczów zmierzających nad polskie morze w poszukiwaniu wakacyjnych przygód. W każdym mieście na pociąg czekał tłum ludzi marzących o podróży w stronę Bałtyku. Za każdym razem odbywała się walka o możliwość wejścia do wagonu, a szczęśliwcy i najsprawniejsi na pierwszej stacji liczyć mogli dodatkowo na miejsca siedzące. „W Lublinie trudno było wejść na peron, ponieważ tłok na nim był przeogromny - kontynuuje Krzysztof. - Widząc co się dzieje, postanowiliśmy wskoczyć do wagonu jeszcze przed podstawieniem pociągu na peron. Zrealizowaliśmy ten pomysł, zajęliśmy siedzące miejsca, ale szczęście trwało krótko, gdyż pracownicy Służby Ochrony Kolei dość szybko nas odnaleźli. Oczywiście spisali nasze wszelkie dane osobowe i za bieganie po torach trafiliśmy później przed kolegium do spraw wykroczeń. Zachowaliśmy jednak siedzące miejsca. Pociąg jechał bardzo długo, a my w tym czasie zdążyliśmy się porządnie zabawić. Nie miałem więc zbyt wielu możliwości, aby opanować nowy tekst. Gdy dotarliśmy już na miejsce, musieliśmy odpocząć po trudach podróż W ostatniej chwili udało mi się jednak nauczyć części słó^ Gdy nadszedł czas występu, byłem podwójnie zestres< wany. Zdawałem sobie bowiem sprawę, że nie do kom wiem, co mam śpiewać, a ponadto po raz pierws2 występowałem z dodatkową orkiestrą. Grupa dowodzor przez pana Henryka Debicha była na pewno dobrą orkii strą, ale nie miała doświadczenia w występach z zespołei rockowym. My także po raz pierwszy graliśmy w takii układzie, więc wszystko wydawało się być ogromn: skomplikowane. Wyszedłem jednak na scenę, zobaczyła wypełniony do ostatniego miejsca amfiteatr i zacząłei śpiewać. Pierwszą część tekstu pamiętałem dobrze, wic nie miałem żadnych kłopotów. W pewnej chwili zoriei towałem się jednak, iż w głowie mam zupełną pustkę. Pai tysięcy ludzi patrzyło na mnie, a nie wiedziałem, co mam robi Zacząłem ruszać ustami, udając i śpiewam i sugerując wszystki: awarię aparatury. Sopocki festiw nagłaśniał wówczas pan Cękate i było to dość szokujące, bo po n pierwszy w historii PRL-u nagła nianie imprezy tej rangi powierzor tak zwanemu prywaciarzowi, a n firmie państwowej. Biedny Cękak zaczął »ciągnąć suwakami« mi mikrofon, ale nic nie pomagało.. ruszałem ustami, a publicznoi w dalszym ciągu nie słyszała mojej głosu. W pewnym momencie prz; pomniałem sobie jednak fragme tekstu i zacząłem śpiewać. Mikrofc otwarty był do samego końca, wit ryknęło tak potwornie, że kolumr zaczęły skakać na swoich miejscac Po chwili jednak ponownie musi łem udawać śpiewanie i tak bawiliśmy się przez ca piosenkę. Biedny Cękalski sądził, że coś mu psuje s w aparaturze. Po koncercie - mocno zdenerwowany zaczął mnie przepraszać. Oczywiście nie mogłem wówcz; powiedzieć mu prawdy, gdyż zapewne zadusiłby mnie; kulisami Opery Leśnej. Do swojego podstępu przyznałe; się dopiero parę lat później, gdy opadły już emoc związane z tym występem. Cała ta historia to oczywiśc nic chwalebnego, ale człowiek ratuj e się jak może i zawsj Ich dwóch lepiej zrzucić niedomagania na technikę niż na własne lenistwo". Popularność Krzysztofa i jego kolegów zaczęła zataczać coraz szersze kręgi. Propozycja nagrań i występów za zachodnią granicą była interesująca, ale dla Krzysztofa dość uciążliwa. Niemieckojęzyczne teksty były dla niego ciągiem niezrozumiałych i trudnych do wymówienia głosek. „Równie dobrze mógłbym śpiewać po eskimoska - wspomina. - Nie znałem tego języka, więc osoba będąca moim lektorem czytała mi poszczególne słowa, a ja zapisywałem je sobie fonetycznie. Śpiewanie po niemiecku było jednak dla mnie w dalszym ciągu szalenie trudne i bez pomocy Wainbrandu, czyli niemieckiej brandy, praktycznie niemożliwe. Dopiero po wypiciu odpowiedniej ilości tego trunku udawało mi się wydobyć niemieckie słowa. Po kilku sesjach doszedłem do takiej wprawy, iż śpiewałem ponoć z poprawnym berlińskim akcentem". Kilka zaśpiewanych po niemiecku kompozycji z płyty Cień wielkiej góry stało się w NRD sporymi przebojami. Być może doszłoby nawet do wydania tam płyty długogrającej, gdyby nie nieporozumienia pomiędzy dwoma liderami zespołu. „Pomiędzy mną a Romkiem zaczęły się targi o kształt naszego dalszego repertuaru - wyjaśnia Krzysztof. - Romek chciał grać rzeczy lżejsze, ponieważ to z pewnością wyciągnęłoby nas z ciągłych i totalnych kłopotów finansowych. Wykonawcy grający lżejszą muzykę zarabiali znacznie lepiej i bardzo dobrze im się wiodło. Romek i pozostali koledzy chcieli więc zmienić profil naszego repertuaru i zacząć normalnie żyć, a nie grać jak małpa sto koncertów w miesiącu. Ja natomiast byłem bardziej ortodoksyjnym rockmanem. Poza tym dochodziły sprawy ambicjonalne, z obecnego punktu widzenia idiotyczne historie. Jednak człowiekowi osiągającemu jak na ówczesne czasy niewiarygodny sukces kołaczą się po głowie przeróżne myśli i brakuje niekiedy rozsądnego podejścia do życia. Z lokalnego zespołu w nieprawdopodobnie krótkim czasie przeistoczyliśmy się w ogólnopolską gwiazdę. Ten wybuch popularności nie był _ łatwy do skonsumowania dla ludzi w wieku 24-25 lat. i Romek zaczęliśmy się zastanawiać, który z nas m większy wpływ na nasz sukces. Oczywiście każdy z r uważał się za ojca tej wielkiej popularności. Zaczęły pęt pewne wypracowane standardy. Romek zapragr komponować samodzielnie. Druga płyta była już rozw zaniem kompromisowym. Albumu Przechodniem byh między wami nie musimy się wstydzić, ale z pewnoś< mógłby być on jeszcze lepszy. Takie przeciąganie li pomiędzy mną a Romkiem nie wyszło nam na dób: Mieliśmy wówczas znaczn więcej doświadczenia niż n wcześniej podczas nagrywar Cienia wielkiej góry. Dyspon waliśmy lepszymi instrumentan lepszym studiem nagraniowy] Adam Sikorski napisał ciekaws teksty, ale efekt końcowy nie b całkowitym odzwierciedlenie naszych możliwości. To są tak paradoksy, bo sztuka to nie spc i nie wygrywa ten, kto szybci biega i wyżej skacze. Tu prz ważnie decydują inne aspek i pomimo teoretycznie znaczn większych możliwości, stworzyli my płytę zawierającą fantastyczn ale także i nieudane pozycje. N da się bowiem nagrać monolitycznego albumu w sytuac; gdy między jego twórcami zaczynają się nieporozumieni Do tworzenia sztuki, jakąkolwiek ona by była, czy bardz poważna czy lekka, trzeba mieć spokojną głowę. N: można być ciągle podminowanym, nie wolno b> skrępowanym jakimiś międzyludzkimi sytuacjam Jakiekolwiek konflikty w zespole nigdy nie wychodzą r dobre, o czym przekonaliśmy się przy okazji tej płyty". Jakkolwiek by oceniać ten album i zawarte na nil kompozycje, nie da się podważyć faktu jego komercyjneg sukcesu. Stutysięczny nakład, gwarantujący status złot< płyty, sprzedany został błyskawicznie. Zapewne wyni sprzedaży mógłby być znacznie lepszy, ale decyzje urzec ników z Polskich Nagrań i tym razem nie miały ni wspólnego z oczekiwaniami miłośników talentu Sufleróv Krzysztofowi pozostaje jednak satysfakcja, bo jak sar twierdzi - kolejny rok doświadczeń estradowych sprawi-że na tym albumie śpiewa znacznie lepiej niż na debiutan Ich dwóc ckim longplayu. „To było już śpiewanie bliższe zawodowemu niż amatorskiemu - dodaje. - Przez rok czasu okrzepłem, nabrałem doświadczenia, nauczyłem się wielu rzeczy, zrobiłem kolosalne postępy i to wszystko może zauważyć nawet niezbyt doświadczony słuchacz. Niestety, po nagraniu tej płyty byliśmy już w takim konflikcie, iż o dalszej współpracy nie mogło być mowy". Narastający z każdym tygodniem konflikt pomiędzy Krzysztofem a resztą zespołu przyćmił komercyjny sukces płyty, która ukazała się tuż przed końcem 1976 roku. Nikt też nie myślał o przygotowywaniu materiału na kolejny album, bo z każdym tygodniem groźba rozstania stawała się coraz bardziej prawdopodobna. Doszło do tego, że praktycznie nierozłączna dotychczas para kompozytorów Lipko -Cugowski przestała razem tworzyć. Stało się to przy okazji pisania muzyki do filmu Przepraszam czy tu biją? „Marek Piwowski zwrócił się do nas z propozycją napisania muzyki do swojego nowego filmu - opowiada Krzysztof. - Przy tej okazji Romek zapytał mnie, czy mógłby to zrobić samodzielnie. Nie robiłem z tego powodu wielkiego problemu i po kilku tygodniach muzyka była już gotowa i nagrana. Niestety, propozycja Romka została odrzucona, a ścieżką dźwiękową do filmu, przypuszczam, że na mocy jakichś pozaartystycznych układów, zajął się Piotr Figiel. Osobiście uważam, że to, co zrobił Romek było znacznie lepsze, ciekawsze i miało jakiś sens. Ale, niestety, w filmie, tak jak we wszystkim w tamtych czasach decydowały układy. Nam, zapewne w ramach rekompensaty, zaproponowano występ w tym filmie. Dwa czy trzy razy mignęliśmy w kadrze, grając jeden z tych utworów, który miał być ilustracją do tego dzieła. Czas na planie filmowym, a szczególnie w jego kuluarach, spędziliśmy jednak bardzo udanie. Dokładnie zdążyliśmy poznać się z całą ekipą, a znacząco pomogły nam w tym staropolskie sposoby. Na kilka dni stanęła więc produkcja filmu i muszę przyznać, że w kwestii trunkowej filmowcy byli dla nas bardzo wymagającymi partnerami". Ostatnią kompozycją, nagraną przez Krzysztofa i pozostałyc Suflerów, przed rozstaniem był utwór Komentarz d pewnej legendy, przygotowany z myślą o dorocznyi festiwalu w Opolu. Nagranie kompozycji zgłoszonej d konkursu premier zrealizowane zostało w katowickii studiu, a w pracach nad nim pomagali młodym gwiazdoroi między innymi muzycy wrocławskiego Spisku. Trudno dz: ocenić, ile osób mogło wówczas przypuszczać, że już z kilka miesięcy Krzysztof występować będzie razem z 1 formacją. Zapewne jednak większość uczestników tej ses przeczuwała nadchodzący koniec pewne ery w dziejach lubelskiego zespołu. By może to sugestia, ale gdy od czasu d czasu powracam do tego utworu, ni mogę oprzeć się odczuciu, iż z głos Krzysztofa przebijają nuty smutki „Wszyscy chyba już czuli zbliżający si finał naszej współpracy - dodaj Krzysztof. - Nasz występ w Opolu też ni był oszałamiający. Co prawda Komer tarz do pewnej legendy był dość skon plikowany do wykonywania na żywo, al my zagraliśmy go znacznie poniżej możl wości. Był to powód do kolejnej porc nieporozumień i pretensji". Dziś nie pora na szukanie winnyc i dogłębne analizowanie przyczyn rozst; nią Krzysztofa z resztą zespołu. Artj styczna zgodność dwóch lideró1 lubelskiej grupy przez kilkanaści miesięcy była siłą twórczą. Inne pogląd na muzyczną drogę dość szybko zburzy] harmonijną współpracę. „Podzieliło n< diametralnie inne spojrzenie na dals2 muzykowanie - dodaje Krzysztof. - Różne inne idiotyzm były tylko konsekwencją tego faktu. Ja nie odżegnuję s od głupich pomysłów, jak choćby tego z wyłączenie] mojego nazwiska przed nazwę zespołu, ale były one retora na to, co wychodziło od Romka i naszego ówczesneg menedżera. Musieliśmy się rozstać i chwała Bogu, że ta się stało. Dzięki temu przekonaliśmy się o własnych racjac lub ich braku. Była to przykra, ale konieczna i w właściwym czasie odbyta lekcja. Jestem pewien, iż bez nii nie dotrwalibyśmy na scenie do dnia dzisiejszego". Ich dwóch Sex, drinks & rock'n'roli Z dnia na dzień Krzysztof i jego koledzy stali się gwiazdami, z wynikającymi z tego wszelkiego rodzaju przywilejami i konsekwencjami. Gwiazda rocka to w oczach przeciętnego odbiorcy osoba nie stroniąca od alkoholu i innych używek wspierających pracę twórczą oraz pomagających w „zabiciu" nadmiaru czasu podczas długich podróży. Gwiazdor rocka to także obiekt westchnień tysięcy fanek, z których niejedna marzy o podbiciu sypialni swojego idola. Krzysztof nigdy nie zaprzeczał, że po wkroczeniu na firmament polskiego rocka niewiele odbiegał od przedstawionego powyżej wzoru. „Gdy na początku 1975 roku staliśmy się ogromnie popularni, konsumowanie nieoczekiwanej sławy było dla nas szalenie atrakcyjnym zajęciem - opowiada. - Przez kilka lat bawiliśmy się w najlepsze. W Polsce nie istniało jednak nic takiego jak groupies, zjawisko popularne praktycznie na całym świecie. Były, oczywiście, panie lubiące zabawy z muzykami, ale proceder ich kojarzenia z artystami nie był w naszym kraju w żaden sposób usankcjonowany. Jeżeli chcieliśmy mieć damskie towarzystwo, to musieliśmy organizować je sobie sami. Znaliśmy, oczywiście, różne panie w różnych miejscach Polski. Gdy przyjeżdżaliśmy do danego miasta, pojawiały się one w naszym otoczeniu. Mieliśmy swoje sympatie w wielu rejonach kraju, ale nie były to całe haremy wielbicielek. Tych kobiet było znacznie mniej niż komukolwiek się wydaje. Słuchając opowieści o erotycznych ekscesach muzyków rockowych dochód; do wniosku, że my byliśmy pod tym względem bard; łagodni. Nigdy nie organizowaliśmy - i trochę na stare la tego żałuję - żadnych seksualnych orgii. Ponad damski męskie sprawy przedkładaliśmy alkoholowe bankiet Nigdy - poza sporadycznymi próbami palenia trawki - n sięgaliśmy natomiast po narkotyki. Wtedy nie można by ich kupić, tak jak teraz na każdym rogu ulicy, ale ci, którs bardzo chcieli spróbować, potrafili je sobie zorganizowa My preferowaliśmy tradycyjny polski sposób zabawy, czy czystą, zimną wódkę. Nie będę ukrywał, że w tej kategoi byliśmy wówczas w czołówce polskich zespołów. Ja n byłem jednak nigdy smakoszem alkoholu. Nie potrafiłei ekscytować się spożywanymi trunkami i nie rozumiałe] tych, którzy mówili, że ta wódeczka jest pyszna, tami nieco gorsza, a inna wręcz niedobra. Dla mni przyjemnością było wprowadzanie się w stan upojeni alkoholowego, bez względu czy na końcu była totahi wywrotka, zerwany film, czy cokolwiek innego. P alkoholu robiliśmy różne brewerie, nigdy jednak ni demolowaliśmy pokojów hotelowych, nie powodowaliśm trwałych zniszczeń. Pod tym względem byliśmy bardz spokojni i, w przeciwieństwie do sporej grupy naszyć kolegów z muzycznej branży, nigdy nie mieliśmy zakaz wstępu do żadnego z hoteli. Tamten skład był ostro pijąc] ale obywało się bez większych rozrób. Pijaliśmy p 34 Sex, drinks & rock'n Vo koncertach, więc nigdy nie zdarzyło się nam odwołać występu ze względu na przedawkowanie alkoholu, co było zmorą wielu ówczesnych artystów. Wódka nie miała także bezpośredniego wpływu na naszą twórczość. Znam teorię o łatwości tworzenia w stanie odurzenia, ale nie jest ona chyba do końca prawdziwa. Przynajmniej my zawsze komponowaliśmy, nagrywaliśmy i koncertowaliśmy na trzeźwo. Wręcz boję się, że gdybyśmy próbowali pracować po pijanemu, to niewiele dobrego by z tego wyszło. Niekiedy - analizując moje ówczesne poczynania - trochę żałuj ę jednak, iż w wielu alkoho-lowo-erotycznych breweriach nie brałem udziału. Miałbym większe doświadczenie życiowe i ciekawsze wspomnienia". Spośród kobiet, które wówczas pojawiały się w życiu Krzysztofa, największą uwagę skupiła na sobie wysoka, zgrabna, czarnowłosa osiemnastolatka. „Małgorzatę poznałem w Lubelskim Domu Kultury przed wakacjami 1974 roku - opowiada Krzysztof. - Spotykałem się wtedy z inną dziewczyną i często bywałem z nią w LDK-u. Któregoś wieczora odprowadziłem j ą do domu i wróciłem do LDK-u. Tam przypadkiem natknąłem się na Małgorzatę. Spodobała mi się. Nasza znajomość rozwijała się na tyle szybko, że niebawem zaczęliśmy myśleć o małżeństwie. Miałem wówczas 25 lat i nie zastanawiałem się nad konsekwencjami takiej decyzji, dlatego też podjąłem ją chyba zbyt pochopnie. Mnie wydawało się, że w dalszym ciągu życie będzie toczyć się tak sielsko jak podczas randek, a jedyną różnicą będzie wspólne zamieszkiwanie. Mój tata nie był jednak zachwycony naszym pomysłem. Tłumaczył mi, iż mężczyzna powinien żenić się mając przynajmniej trzydzieści lat, bo dwudziestopięciolatek jest jeszcze prawie dzieckiem. Był nieugięty w tej swojej teorii do samego końca i nie pojawił się na naszym ślubie". Ślub Małgorzaty i Krzysztofa odbył się w marcu 1975 roku w lubelskim Urzędzie Stanu Cywilnego. Obyło się bez hucznego wesela, ponieważ rodzice państwa młodych konsekwentnie i do samego końca sprzeciwiali się temu związkowi. Uczta weselna zawęziła się więc do kolacj dla sześciu osób w wynajętym pokoju w domku jednorodzinnym, w lubelskiej dzielnicy Węglin. „Na wynajmowanie mieszkań skazani byliśmy przez kilkanaście miesięcy -mówi Krzysztof. - Tułaliśmy się więc po różnych lokalach Często zmienialiśmy stancje, bo ja jako słuchacz dość głośnej muzyki byłem trudnym do zaakceptowania sublokatorem. Żyło nam się jednak fajnie i wesoło, gdyż potrzeb} mieliśmy niewielkie, a świadomość praktycznie żadną Wystarczył nam wynajęty pokój, trochę alkoholu i killa znajomych. Życie było na tyli interesujące, że Małgosia nii zdołała skończyć szkoły i pomi mo moich namów nie dotarła d< egzaminu maturalnego. Nasz małżeństwo było po prost rozrywkowe. Nikt z nas ni zastanawiał się nad przyszło ścią. Nie zastanawialiśmy si nad tym, co nas otacza. Byliśni parą młodych i nieprzygoto wanych psychicznie do teg związku ludzi. Ciągłe imprezę wanie może nie było celer samym w sobie, ale stanowił myśl przewodnią naszej egzys tencji. Ja w tym czasie żyłer głównie muzyką, Gosia miał jakieś domowe obowiązki i poza zamiłowaniem d wódeczki nie mieliśmy praktycznie żadnych innyc wspólnych zainteresowań". Pewną dozę ustatkowania zapewnić miała młodem małżeństwu namiastka własnych czterech kątów. Ciąg] zmiany mieszkań zakończone zostały w połowie 1976 roki „Ojciec, który zawodowo związany był ze spółdzielnian mieszkaniowymi, załatwił nam tak zwaną plastikówkę prz ulicy Balladyny na osiedlu Słowackiego. Dla nas był 1 szczyt szczęścia - wspomina Krzysztof. Wspomnian plastikówka to coś w rodzaju budki mieszczącej się r dachu wieżowca. Pomieszczenie o powierzchni około 2 m2 posiadało okna na wszystkie strony świata i ubikacji ale nie miało łazienki. Wchodziło się do niego po schodac z ostatniej kondygnacji budynku. Swoje pierwsze własn mieszkanie Krzysztof i jego małżonka odziedziczyli p malarzu, który wcześniej zrzekł się swoich czterech kątóv Sex, drinks & rock~n 'roli W nim właśnie, już kilka tygodni po przeprowadzce państwo Cugowscy świętowali narodziny pierwszego syna. Wojtek urodził się 11 lipca 1976 roku. Trzy lata później -już po przeniesieniu się do podobnego, ale ponad dwukrotnie większego lokalu mieszczącego się przy ulicy Marii Brzeskiej, przyszedł na świat drugi syn. Piotrek urodził się 5 października 1979 roku. „Bardzo kochałem i kocham swoje dzieci, ale chyba nie jestem dla nich najlepszym ojcem - mówi Krzysztof. - Nigdy nie zajmowałem się dziećmi w sposób czynny, nie zmieniałem pieluch, nie gotowałem kaszek. Moja rola w ich wychowywaniu zwiększała się jednak z upływem czasu. Gdy stali się kilkunastoletnimi chłopcami, znacznie łatwiej było mi nawiązywać z nimi kontakty i myślę, że mam swój duży wkład w ich wychowanie. Zawsze preferowałem metodę perswazji i nigdy nie uderzyłem żadnego swojego dziecka, bo ja nigdy nie byłem bity przez rodziców. Oczywiście, niekiedy podnosiłem głos i mogłem pokrzyczeć na chłopaków, ponieważ jestem człowiekiem mocno impulsywnym. Zawsze starałem się jednak najpierw wytłumaczyć spokojnie swój punkt widzenia. Na szczęście Wojtek i Piotrek wyrośli na uczciwych, porządnych i pozbawionych wielkich nałogów ludzi. Najistotniejsze dla mnie jest to, że oni nigdy nie mieli problemów z narkotykami, ani też z alkoholem". Trudno mówić o wielkim zaangażowaniu Krzysztofa w życie rodzinne i w wychowywanie synów w sytuacji, gdy tak na dobrą sprawę był gościem we własnym domu. Jak sam twierdzi, jego rola sprowadzała się do zapewni rodzinie środków do życia. Sposobem na to były ci wyjazdy i dziesiątki koncertów dawanych każe miesiąca. Granie non stop wymuszały dość ubogie hi raria wypłacane Krzysztofowi i jego kolegom. Za jt występ każdy z nich otrzymywał pod koniec siedemdziesiątych zgodnie ze stawkami ustalanymi w nisterstwie Kultury i Sztuki kwotę 300 złotych. „Był bardzo nędzne wynagrodzenie - wspomina Krzysztt Można powiedzieć, że za jeden występ otrzymywa równowartość trzech butelek wódki, która wówc w normalnym sklepie kosztowała 100 złotych, a w Pew 65 centów. Przeliczając to dalej, robi się jeszcze bard wesoło, bo wychodzi, iż za jeden koncert dostawa 2 dolary. Nasze stawki wynikały z różnych uprawi wydawanych przez ministerialnych urzędnik-Koncertowe wynagrodzenia nie miały żadnego odniesit do rzeczywistej popularności. Nasze występy ogląc tysiące fanów, a grywaliśmy za najmniejsze z możliw gratyfikacji. Jedynie w przypadku imprez masowych, c: występów na stadionach lub w największych polsk halach, lokalny wojewoda mógł wyrazić zgodę podwyższenie naszego honorarium o 50 procent. Był< każdorazowo pewne »widzimisię« wojewody i raz koncert w katowickim Spodku, poznańskiej Arenie wrocławskiej Hali Ludowej dostawaliśmy po 450 złoty a drugim razem tylko po 300 złotych. Żeby było jeszi ciekawiej trzeba dodać, iż niektórzy właściwie ustosi kowani do odpowiednich władz artyści otrzymywali występ nawet kilkunastokrotnie większe kwo To wszystko pokazuje całą charakterystykę funkcjoi wania branży muzycznej w tamtych czasach. Chcąc js tako żyć musieliśmy dawać niebotyczną liczbę koncertc Dochodziło do sytuacji, że w okresie półtora miesi* potrafiliśmy grać 90 razy. Koncertując niemal bez prze dość dobrze zarabialiśmy, ale nie były to jakieś straszlr pieniądze". Wynagrodzenia pochodzące właśnie w najwięks; mierze z koncertowych występów pozwoliły państ\ Cugowskim na zmianę mieszkania. W1984 roku przenie się do lokalu w nowo wybudowanym bloku przy uli Lawinowej 3 w lubelskiej dzielnicy Czechów. Było to blis osiemdziesięciometrowe mieszkanie na ostatnim piętr pięciokondygnacyjnego budynku. Oczywiście, jak przyste na miejsce zamieszkania muzycznej gwiazdy, najwięks: pokój, do którego wchodziło się prosto z niewielkiej 36 Sex, drlnks & rock'n V korytarza, zdominowany był przez sprzęt audio oraz regały wypełnione setkami płyt i książek. W nim Krzysztof udzielał licznych wywiadów, w nim także odbywały się towarzyskie spotkania. Formuła domu zawsze otwartego dla dużego grona znajomych i gościnności mierzonej ilością opróżnionych butelek różnych trunków sprawdzała się przez wiele lat. Towarzyskie życie kwitło, gdy Krzysztof powracał z koncertowych tras. „Mieliśmy stały zestaw znajomych. Bywaliśmy u nich, bądź gościliśmy ich u siebie. Gdy przebywałem w Lublinie, rano chodziłem na próby, a Gosia próbowała zajmować się domem i synami. Popołudniami zdzwanialiśmy się ze znajomymi i umawialiśmy się na wieczorne spotkania. Nie mieliśmy wówczas wielkiej alternatywy, bo zarabiane pieniądze nie nadawały się do jakiegoś sensownego zagospodarowania. Było ich zbyt mało, abym mógł na przykład wybudować dom, a sklepowe półki nie oferowały zbyt wielu ciekawych dóbr materialnych. W związku z tym pieniądze przeznaczane były na rzeczy bezsensowne. Przejadaliśmy je i przepijaliśmy, żyjąc wesoło i bezproblemowo. Najbardziej ostry okres bankietowania przypadł na czas stanu wojennego. Nie mieliśmy wtedy żadnych sensownych pomysłów na spędzanie czasu, więc wciąż trwała nieustająca, półroczna impreza. Dawaliśmy sobie wtedy w pałę jak nigdy wcześniej, ani później .Pod koniec lat osiemdziesiątych taki styl życia przestał mi jednak odpowiadać. Mnie i Małgosię zaczęło dzielić to, co do pewnego momentu było naszym wspólnym celem, obopólnie akceptowanym sposobem spędzania wolnego czasu. Nie mogliśmy dojść do porozumienia i zmienić choćby trochę nasze psychiki. Po kilkunastu latach niezłej zabawy zaczęły się coraz większe spory. Nie byliśmy na nie przygotowani, gdyż wcześniej praktycznie nie kłóciliśmy się. Ja sporo czasu spędzałem poza domem, więc nie było nawet okazji do sprzeczek. Gdy wracałem do Lublina - nie było wielkich powodów do kłótni, gdyż nasze życie było jedną wielką zabawą. Małżeńskie awantury rozpoczęły się wtedy, gdy zacząłem zmieniać swój życiowy azymut. To nie były jednak jakieś kolosalne konflikty. Nie próbowałem za wszelką cenę zmieniać mojej żony, bo to byłoby bezsensowne. Gdy doszedłem do wniosku, że nic nie da się już zrobić z naszym małżeństwem, zrezygnowałem z prób jego ratowania". Sex, drinks & rock'n'roli Solo „Koledzy pragnęli być niezwykle popularni i okupować pierwsze miejsca list przebojów, ja natomiast chciałem torować drogę rocka w Polsce, gdyż mieliśmy na to papiery". Ta wypowiedź Krzysztofa wyjaśniająca przyczyny rozstania, zamieszczona została w jednym z wywiadów prasowych. Analizując przebieg i efekty jego solowej działalności, należałoby stwierdzić, że założenie to zrealizowane zostało połowicznie. W pierwszym okresie po rozstaniu z Suflerami twórczość Krzysztofa niewiele bowiem miała wspólnego z rockiem. Widać w niej natomiast było fascynacje rhythm'n'bluesem, jazz-rockiem oraz muzyką funky. Już kilka tygodni po pożegnaniu z Suflerami Krzysztof rozpoczął współpracę z wrocławskim Spiskiem, zespołem o skłonnościach jazzrockowo-soulowych. „Nie ukrywam, że już wcześniej kontaktowałem się z kolegami ze Spisku - komentuje Krzysztof. - W 1977 roku związani oni byli jednak kontraktem z Haliną Frąckowiak i, o ile dobrze pamiętam, występowali w warszawskim hotelu Yictoria. Z początkiem 1978 roku wrócili jednak do Wrocławia i tam, w piwnicy słynnego klubu studenckiego „Pałacyk", rozpoczęliśmy wspólne próby. Ja musiałem oczywiście przenieść się do stolicy Dolnego Śląska praktycznie na stałe. Zamieszkałem w Hotelu Asystenta miejscowej politechniki. Bardzo zależało mi na tej współpracy, gdyż jako miłośnik muzyki rhythm'n'bluesowej i soulowej, chciałem przenieść na _ polski rynek jej zachodnie wzorce. Oczywiście teraz wiem, że były to marzenia ściętej głowy, ponie\ publiczność polska nie lubi tego typu muzyki, o czym p mną na własnej skórze przekonało się już kilku wykon; ców. My przez dwa lata biliśmy głową w mur. Graliś w różnych miejscach, wszystkim się podobało to co robii chwalili nas krytycy i koledzy z branży, kiwali głowć z uznaniem, ale, niestety, nijak miało się to do stanu nas kasy". Ośmioosobowy zespół, który poza Krzysztofem tv rzyli wówczas Włodzimierz Wiński (saksofon), Andr Diring (trąbka), Leszek Paszko (puzon), Jacek Krzaklew (gitara), Mieczysław Jurecki (gitara basowa), Les2 Halimoniuk (perkusja) i Jakub Góralski (instrumenty kla\ szowe) grał głównie soulowe standardy. W j ego repertuai znalazły się także przearanżowane kompozycje śpiewa wcześniej przez Krzysztofa razem z Suflerami. Blisko L dzinny, dość mocno zróżnicowany program stano\ swoistą ciekawostkę, ale grając go trudno było liczyć spektakularne sukcesy komercyjne. Krzysztof więc, odch dząc z Budki w aureoli gwiazdy, drastyczną zmia muzycznego stylu sam skazał się na zejście do klubowe; grania i występowania w niezbyt okazałych spektaklac Jedyną większą imprezą, w której udało się mu wówcz wystąpić, była seria koncertów z Krzysztofem Klenczonei Spisek grał jako support podczas serii koncertów stan _ wiących próbę powrotu legendarnego lidera Czerwonych Gitar do polskiego show-businessu. „Było bardzo fajnie i przyjemnie, bo stanowiliśmy grupę ludzi o podobnych zainteresowania muzycznych. Pozamuzy-czne skłonności też mieliśmy podobne i nie ukrywam, że często musieliśmy wspólnie leczyć kaca w restauracji Cyganeria. Dość szybko jednak przekonałem się na własnej skórze o nierealności moich artystycznych marzeń i po kilkunastu miesiącach wspólnego muzykowania rozwiązaliśmy Spisek". Zanim jednak doszło do definitywnego rozwiązania Spisku, Krzysztof wraz z częścią muzyków z tego zespołu, a także z kilkoma innymi instrumentalistami przystąpił do nagrywania swojej pierwszej solowej płyty. Mający bardzo niewiele wspólnego z muzyką rockową album Wokół cisza trwa powstawał w warszawskim studiu Polskich Nagrań na przełomie lat 1978 i 79, przy wydatnej pomocy Piotra Figla. „Z Piotrkiem towarzysko udzielałem się od wielu lat - wspomina Krzysztof. -Któregoś dnia postanowiliśmy wspólnie nagrać płytę. Znalazło się na niej praktycznie wszystko: gówno, mydło i powidło. Mówiąc poważnie, są na niej różnorodne utwory utrzymane w zdecydowanie lżejszej konwencji od tych, jakie wykonywałem do tej pory. Część kompozycji napisał Piotrek. Warsztatowo nie można im nic zarzucić, ale z pewnością nie były to rzeczy odpowiednie dla mnie. Pozostałe utwory komponowałem wspólnie z Leszkiem Paszko i Markiem Stefankiewiczem. Mocno zróżnicowane pod wzglądem jakościowym i artystycznym były także teksty, ale jeden z nich - autorstwa Andrzeja Zaorskiego - do dziś uważam za prawdziwą perłę na tym longplayu. Płyta Wokół cisza trwa nie jest wybitnym dziełem, lecz nie jest także totalnym niewypałem. Jej sprzedaż nie była komercyjnym sukcesem, ale dzięki niej poznałem wielu ciekawych ludzi. Jeździliśmy bowiem z Piotrem po Polsce i gościliśmy w przeróżnych telewizyjnych programach, kilkakrotnie wystąpiliśmy nawet w szalenie popularnych wówczas audycjach Studio Gamma i Studio 2. Był to więc kolejny, pożyteczny etap zbierania zawodowych doświadczeń". Współpraca z Piotrem Figlem zakończyła się dość szybko. Kolejne miesiące artystycznych poszukiwań Krzysztofa to powrót w rewiry funky i jazz-rocka. Tyi razem wszystko odbywało się pod szyldem Art Flash, gdy tak nazwana została grupa, którą razem z Krzysztofei współtworzyli jego dwaj koledzy ze Spiski Jacek Krzaklewski (gitara) i Mieczysła^ Jurecki (gitara basowa) oraz Piotr Szczęc (saksofon), Jerzy Kaczmarek (instrument klawiszowe) i Ireneusz Nowacki (perkusja „Z tym zespołem związane są bardzo ck kawę historie, ponieważ bardzo wesół wówczas bawiliśmy się - dodaje Krzyszto^ - Mieszkaliśmy w hotelu Kamena w Chel mię. Tam odbywaliśmy próby, tam takż oddawaliśmy się rozkoszom rozrywk: Zestaw ludzki naszej ekipy był piorunując] bo nie tylko muzycy, ale i członkowie ekip technicznej doskonale wiedzieli, co powinn się robić z alkoholem. Na dodatek nas menedżer też był asem rozrywki, więc cza spędzaliśmy bardzo ciekawie". Wspólne granie i dobra zabawa ni trwały jednak zbyt długo. Występy w klv bach na terenie całego kraju dawały c prawda muzykom artystyczną satysfakcję, ale zdecydc wanie mniej uśmiechu na ustach mieli przy odbierani należnych honorariów. Po raz kolejny Krzysztof przekon; się więc, że śpiewając to co lubi najbardziej, skazuje sień komercyjną porażkę. Przeglądając muzyczne archiw końcówki lat siedemdziesiątych, trudno byłoby wie znaleźć w nich nazwisko Cugowskiego, gdyby nie odnc towane przez media uczestnictwo Krzysztofa wrą z Perfectem i Anną Jantar w odbywającym się w Są Kongresowej galowym koncercie Rock w roku dzieck (1979) oraz występ w nagrodzonej Grand Prix opolskieg festiwalu śpiewogrze Pozłacany warkocz, autorstw Katarzyny Gaertner (1980). „Po tych wszystkie nieudanych próbach usoulowienia i ujazzowienia naszi publiczności pomyślałem, że trzeba wrócić do rock'n'roll - mówi Krzysztof. - Pod koniec 1979 roku po raz pierwsz zetknąłem się z nagranym na wideo występem ZZ Toj Zrobił on na mnie straszliwe wrażanie i nie ukrywam, ż był to wzorzec dla mojego kolejnego zespołu, związaneg podobnie jak Spisek z Wrocławiem". Czteroosobow formacja Cross, w której za perkusją zasiada współpracujący z Krzysztofem w Art Flash Ireneus Nowacki, a gitary obsługiwali Krzysztof Mandziara (g Solo i Roman Tarnawski (bg), od samego początku ukierunkowana była na ostrą muzykę rockową. Przez kilka pierwszych miesięcy Cross grywał głównie przearanżowane hity ZZ Top. Tworzenie własnego repertuaru spoczęło tym razem w głównej mierze na Krzysztofie i przebiegało w niezbyt zawrotnym tempie. „W Crossie nie było rasowego kompozytora, więc zupełnie świadomie o pomoc w tym względzie poprosiłem Romka Lipko - komentuje Krzysztof. - Artystyczne rozstanie w naszym przypadku nie oznaczało bowiem zerwania towarzyskich więzów. Wręcz przeciwnie, widywaliśmy się bardzo często, praktycznie podczas każdego mojego pobytu w Lublinie. Mieszkaliśmy nawet w sąsiednich klatkach tego samego bloku przy ulicy Marii Brzeskiej 5. Nasze stosunki towarzyskie były bardzo poprawne i prywatnie nie byliśmy ze sobą skłóceni. Wszak kłócić można się tylko o pieniądze lub o kobiety, a w naszym przypadku ani jedno, ani drugie nie wchodziło w grę. Romek nie miał więc wielkich podstaw do odmówienia mi pomocy i razem stworzyliśmy kilka fajnych piosenek. Pozostałe utwory naszego repertuaru napisałem wspólnie z Krzyśkiem Mandziarą i mniej więcej po roku wspólnego grania zaczęliśmy myśleć o wydaniu płyty". Do nagrań studyjnych Cross przystąpił w listopadzie 1981 roku, w dobrze znanym Krzysztofowi miejscu, czyli w warszawskim studiu Polskich Nagrań. Muzykom, wśród których pojawił się gościnnie także klawiszowiec Wojciech Jaworski, udało się stworzyć dość jednolite i solidnie brzmiące dzieło. Longplay Podwójna twarz ukazuje drugie oblicze Krzysztofa w solowej działalności estradowej. Po niezwykle zróżnicowanej, nijakiej i stuprocentowo popowej płycie Wokół cisza trwa, przyszedł czas na Cugowskiego z charakterem. Mocne i solidne rockowe brzmienie stało się ponownie wymarzonym podkładem muzycznym dla znacznie pewniej brzmiącego niż przed laty jego głosu. „Ja jestem typowym rockmanem i zawsze największą przyjemnością było dla mnie śpiewanie mocnego repertuaru - komentuje Krzysztof. - Piosenki 7ó o bluesowym i hardrockowym charakterze zawsze lubi i potrafiłem śpiewać. Poza tym przez kilka lat estradow występów nauczyłem się bardzo dużo, a wykom różnorodny repertuar znacząco pój wiłem technikę śpiewania. Porówm moją ówczesną dyspozycję z tą z c sów nagrań z Budką, trudno nie z ważyć przepaści. Przez kilka lat mo byłoby małpę nauczyć śpiewania, < przecież byłem wówczas w najlepsz wieku edukacyjnym. Podwójna tw jest więc rzetelną rockową płytą, niestety nie spełnioną komercyjnie. > z nas nie zastanawiał się bowiem i tym, jak może być odebrana pr; słuchaczy. Ważne było tylko to, czy n podoba się to, co robimy. Nie było wśi nas menedżera, a to w muzycznej brat jest niezbędne. Przekonałem się o t dopiero po latach". Okres współpracy z Crossem w naszym kraju pora burzliwych pr: mian związanych z rodzącym się ruchi solidarnościowym. Dla wychowywał go w antykomunistycznych przekor niach Krzysztofa był to czas nadzi „Ustrój komunistyczny nie należał moich ulubionych - opowiada. W związku z tym jakakolwiek szansa na wywrotkę te świństwa napawała mnie ogromną wiarą w nadejście k szych czasów. To były takie romantyczne nadzieje zniknięcie zła i nastanie okresu totalnej szczęśliwoś Nigdy jednak nie przypuszczałem, że ustrój komunistycz tak szybko upadnie, bo indoktrynacja tego systemu poleg< przecież na utrzymywaniu ludzi w ciągłym zagrożeń i strachu. Wciąż grozili nam zachodni imperialiś* Marsjanie, rowerzyści albo ktokolwiek inny. Zawsze jedn ktoś musiał być tym straszakiem, odwracającym uwaj od prawdziwych problemów komunizmu. Doskona pamiętam lata sześćdziesiąte, gdy zagrożenie wybuche wojny przekazywane było społeczeństwu mniej więcej r; do roku. Wszyscy kupowali wtedy sól, cukier i mąkę. M rodzice stale mieli zapasy tych produktów, gdyż doskona wiedzieli, że w czasie wojny są to artykuły deficytów Ludzie więc, czując ciągłe zagrożenie siedzieli cicho, r bo jak wisiała nad nimi groźba bombardowania, to nil Sc wtedy nie zastanawiał się nad rzeczami przyziemnymi. Komuniści byli mistrzami trzymania obywateli w stałym zagrożeniu i w przekonaniu, iż to jedynie ich ustrój potrafi uchronić od wszelkiego zła. Tak było nie tylko w Polsce, ale także w pozostałych krajach socjalistycznych. Pamiętam nasz pobyt w Związku Radzieckim w okresie wystrzelenia przez Amerykanów pierwszego wahadłowca. Sowiecka propaganda wytworzyła wtedy psychozę wojny. Ludzie patrzyli ze strachem w niebo, bo wmówiono im, że głównym zadaniem Columbii jest zniszczenie Związku Radzieckiego. Wracając jednak do okresu powstawania Solidarności, muszę przyznać, iż poza nadzieją na zmiany i powrót do normalności, czułem także niepokój o dalsze losy naszego kraju. Nikt przy zdrowych zmysłach nie przewidywał przecież tak bezkonfliktowego oddania władzy przez komunistów oraz ich zgody na działalność wolnych związków zawodowych. Oczywiście takimi półsłówkami próbowano straszyć obywateli interwencją sowiecką, ale nikt nie mówił oczywiście tego oficjalnie, bo radzieccy towarzysze byli przecież naszymi największymi przyjaciółmi. Między wierszami cały czas pojawiał się jednak podtekst możliwości powtórzenia się wydarzeń z Budapesztu lub Pragi. Życie toczyło się pod lekką presją, ale z ogromnymi nadziejami i niekiedy także z różnymi przygodami. Ja krążyłem wówczas pomiędzy Lublinem a Wrocławiem i pewnego razu - w czerwcu 1980 roku -wracając pociągiem do domu, musiałem zakończyć swoją podróż kilkanaście kilometrów od Lublina. Przyspawane do torów wagony zmusiły mnie do przesiadki w Motyczu w inny środek lokomocji". Artystyczne szczęście nie opuściło Krzysztofa w tych trudnych i niepewnych czasach. Płytę Podwójna twarz skończył nagrywać tuż przed ogłoszeniem stanu wojennego. Ranek 13 grudnia 1981 roku zastał go we Wrocławiu. „Dzień wcześniej koncertowaliśmy w Niemczy - opowiada. - To taka przepiękna, położona kilkadziesiąt kilometrów od Wrocławia miejscowość o historycznym znaczeniu, bo w jej okolicach jedną ze swych bitew stoczył Bolesław Chrobry. Występowaliśmy tam w starym drewnianym teatrze i do Wrocławia wróciliśmy dość późno. Nocowałen oczywiście w swoim pokoju w Hotelu Asystenti miejscowej politechniki. Rano mocnym stukaniem w drzw obudził mnie Irek Nowacki. Wpadł do pokoju w białyn kożuchu, wzorowanym na tych, w których chodził radzieccy żołnierze i krzyczał, że ogłosił stan wojenny. Nie wiedziałem, o co mi chodzi i stwierdziłem, iż chyba zdumiał Kazał mi więc włączyć telewizor i spró bować gdzieś zadzwonić. Włączyłen telewizor, no i nic tylko śnieg. Gdy pod niosłem słuchawkę telefonu, milczała j al zaklęta. Oczywiście radio też nie dzia lało, więc uwierzyłem w jego słowa. Irel wiedział, że o każdej pełnej godzinii w telewizji emitowane są przemówienia Czekaliśmy zatem cierpliwie, no i fakty cznie doczekaliśmy się występu teg< pajaca w ciemnych okularach. Był to dl mnie niesamowity szok. Nie wiedziałeir z czym to sieje i co oznacza ten stai wojenny. Jak każda nieznana rzecz, ja wiło mi się to, jak jakiś kataklizm Przerwa w naszym koncertowaniu był sprawą oczywistą, toteż postanowiłen wracać do Lublina. Był tylko jeden prób leni - parę dni wcześniej podcza koncertu w Rzeszowie ukradziono m skórzany płaszcz ze wszystkimi dokumentami. Policji wystawiła mi kwitek informujący o skradzeniu dowodi osobistego, prawa jazdy i dowodu rejestracyjnego, aL podczas stanu wojennego mogło to okazać się niewystar czające. Na szczęście pierwszego dnia cały ten bałagai był jeszcze w powijakach. Komuniści nie byli dokładni przygotowani na jego wprowadzenie, więc zupełni bezboleśnie i bez zatrzymywania dojechałem samochoden do Lublina. Będąc już we własnym domu zacząłer wsłuchiwać się w komunikaty tej »wrony« i mocno si przestraszyłem możliwości skonfiskowania samochodi Postanowiłem więc go ukryć. Pojechałem na Sławinek d mieszkającego w domku jednorodzinnym kolegi i mój eg żółtego volkswagena golfa schowaliśmy w przybudówc przy jego domu. W totalnej niewiedzy i przerażeni dotrwałem do świąt Bożego Narodzenia. Były t najbardziej ponure święta w moim życiu. Połączył si w nich tragizm stanu wojennego z zupełną pustką n świątecznym stole. Zdobycie czegokolwiek poza octem i zapałkami graniczyło bowiem z cudem". Wprowadzenie stanu wojennego dla wszystkich artystów oznaczało automatyczną utratę możliwości pracy. Odwołano wszelkie imprezy kulturalne i nikt nie wiedział, kiedy życie zacznie powracać do normalności. „Po paru dniach odblokowane zostały telefony, więc zadzwoniłem do opiekującego się mną od strony artystycznej wrocławskiego PS J-u - kontynuuje Krzysztof. - Dowiedziałem się, że w okresie przerwy w koncertowaniu będziemy mieli wypłacany miesięczny ryczałt. Nie były to wielkie kwoty, ale sam fakt wprowadzenia tej zapomogi świadczył o pamięci o artystach. Pierwsze pieniądze przywiózł mi w lutym do Lublina Irek Nowacki. Zatrzymał się u mnie kilka dni i w tym czasie zdążyliśmy przepić całą kwotę". Życie artystyczne zaczęło wracać do normy w marcu 1982 roku. Krzysztof mógł więc powrócić na estradę i tak się złożyło, że jesienią tego roku doszło do scenicznego spotkania z kolegami z Budki. Podczas rockowego koncertu organizowanego w ramach dorocznej serii imprez przygotowywanych przez lubelską Estradę, doszło do konfrontacji Crossu i Suflerów. Już wtedy w kuluarach lubelskiej hali WOSTiW spekulowano na temat muzycznego pojednania i powrotu Krzysztofa do składu Budki. Wówczas były to jednak tylko marzenia licznego grona fanów lubelskiej grupy, według których dobre czasy skończyły się w roku 1977. „To był okres ogromnej eksplozji muzyki rockowej w naszym kraju - dodaje Krzysztof. - Komunisty czno-wojsko we władze nie przeszkadzały w organizowaniu imprez rockowych, bo młodzi ludzie mogli się w ten sposób bezpiecznie wy szumieć. Wszyscy tłumnie zjawiali się na imprezach rockowych i nie mieli już ochoty na drukowanie bibuł oraz rozwieszanie ich na słupach i ścianach domów. Dla ówczesnych władz było to rozwiązanie komfortowe". Pod względem komercyjnym eksplozję rocka znacznie lepiej niż Krzysztof wykorzystali jego koledzy z Budki. To nie Krzysztofowi, a Suflerom za sprawą niezapomnianej T2 kompozycji Jolka, Jolka pamiętasz udało sięwylansov jeden z superprzebojów tamtego okresu. Obydwie strc żyły chyba jednak w niedosycie. Krzysztofowi potrzel były spektakularne sukcesy, nieosiągalne w trakcie soloi kariery, Suflerom zaś znacznie łatwiej byłoby egzystov mając przed mikrofonem frontmana klasy Cugowskie Artystyczne pojednanie było więc tylko kwestią czasu. „ początku 1983 roku Romek Lipko zaproponował mi udi w nagraniu nowej wersji Jolki - wspomina Krzysztoj Koledzy z Budki mieli wówczas szansę wylansowania kompozycji w Holandii, ale potrzebna była im jej angielsl języczna wersja. Felek Andrzejczak nie znał angielskie i śpiewanie szło mu jak z kamienia. P mek postanowił zadzwonić do mn Oczywiście nie mogłem mu odmów ponieważ nieco wcześniej on poma; mi przy nagrywaniu płyty z Crosse Pożyczyłem więc od mojego kolt bardzo wiekową Simcę i udałem się Warszawy. Podróż była dość męczą bo samochód ten był w trakcie remon a amortyzatory przechodziły proc regeneracji i właśnie były zdemon wane. Jakimś cudem udało mi się dota tą »padliną« do stolicy i w ciągu kill nastu minut nagrałem swoją part Wszyscy, łącznie z rodowitym Angliku nadzorującym to nagranie, byli bard zadowoleni z końcowego efektu". Angielskojęzyczna Jolka nie podb zachodniej Europy. Była jednak pier szym krokiem w ponownym łączer artystycznych sił. Na kolejne - wynił z racji dziesięciolecia zespołu - nie trze było długo czekać. Pomysł wy dar okazjonalnej płyty stanowił na polskim rynku muzycznj swoistą nowość. Album miał szansę stać się dużą atrakc dla fanów zespołu, gdyż tym razem postanowiono zamk cić na nim kompozycję Sen o dolinie. Po dziesięciu lata od nagrania utworu otwierającego Budce drogę na firm ment polskiego rocka zmieniły się nieco zasady funkcj nowania rynku muzycznego. Można było realnie myśl o uporządkowaniu kwestii kompozytorskich tantiem d Billa Withersa i umieszczeniu tego utworu na płycie. Trzel było tylko nagrać go od nowa, gdyż pierwsza wers zrealizowana została w wersji monofonicznej. Przy oka: prac nad tą kompozycją Suflerzy postanowili nagrać od nowa kilka innych przebojów sprzed lat. Do przeróbki i umieszczenia na płycie wybrano - poza wspomnianym Snem o dolinie - najlepsze z najlepszych kompozycji lubelskich muzyków, czyli: Cień wielkiej góry, Jest taki samotny dom, Pieśń niepokorną i Z dalekich wypraw. Gdy podkłady instrumentalne były już gotowe, przed mikrofonem stanął Krzysztof i w ciągu dwóch godzin nagrał swoje partie do wszystkich pięciu utworów. „Nie lubię zbyt długo rozwodzić się w studiu, a w przypadku piosenek znanych mi od lat zbytnie gramolenie się byłoby podwójnie nieuzasadnione" -komentuje Krzysztof. Ekspresowe tempo nagrywania musiało zrobić wrażenie na wszystkich obecnych w studiu. Krzysztof należy jednak do nielicznego grona wokalistów mających swoją koncepcję interpretacji utworu jeszcze przed jego nagrywaniem i praktycznie bezbłędnie realizuje pierwotne założenia. Nagrywanie starych przebojów nie mogło nie być sentymentalne. Wszak był to najlepszy okres do wspominania starych, wspólnie spędzonych czasów. „Dość często spotykaliśmy się wtedy z Romkiem Lipko, mieliśmy dużo czasu na rozmowy - wspomina Krzysztof. - Wspólna praca wykreowała bardzo przyjemną atmosferę i wzajemne otwarcie się. Czuliśmy wszyscy, że warto byłoby ponownie spróbować wspólnego działania. Któregoś razu padło więc oczekiwane pytanie o możliwość mojego powrotu d( Budki". Jaka była odpowiedź Krzysztofa, wiedzą chybi wszyscy. Po blisko sześciu latach rozstania Cugowski i jeg< koledzy z Budki znowu byli razem. Obie stron; zorientowały się w tym czasie, jak wygląda życie i prac; bez siebie. „Wówczas wiedzieliśmy, ż będziemy już ze sobą na dobre i złe, a ko nieć nastąpi dopiero na emeryturze" dodaje Krzysztof. Po pojednaniu się z Krzysztofen Suflerzy dysponowali rekordową liczb wokalistów. Obok Cugowskiego oficjał nym członkiem zespołu był przecież takż Felicjan Andrzej czak, a śpiewający prze-nim w Budce Romuald Czystaw, z uwag na konieczność utrzymania reperruari także miał swój czas podczas estra dowych występów. Gdy dodać do teg< jeszcze żeński głos Urszuli Kasprzal okaże się, iż liczba wokalistów porów nywalnabyła z liczbą instrumentalistów co w zespole rockowym stanowiło ewe nement na skalę światową. Oczywiste dl wszystkich było jednak, że taki układ j es tylko przejściowy. Pojawienie si Krzysztofa oznaczało szybki konie współpracy z Felicjanem Andrzej czakiem i Romualder Czystawem. Symboliczne przekazanie mikrofon odbywało się podczas jesiennej trasy koncertowej w 198 roku. Kompozycję To/fez, Jolka pamiętasz rozpoczynał p polsku Andrzej czak, a kończył po angielsku Cugowski. Solo Ponurym trupem po kartoflisku Mężczyźni kochają samochody, szczególnie te najpiękniejsze, najszybsze i najnowocześniejsze. Krzysztof nie jest tu żadnym wyjątkiem. Wręcz przeciwnie - jego motoryzacyjne zamiłowania są ponadprzeciętne. Już od najmłodszych lat, podobnie jak j ego koledzy, fascynował się pojazdami przemierzającymi lubelskie ulice. Wówczas były to przeważnie motocykle. Gdy miał sześć lat, po raz pierwszy był świadkiem żużlowych zmagań. Wyścigi na czarnym torze zaintrygowały go na tyle, że nieobecność na rozgrywanych w Lublinie zawodach speedwaya wynikać musiała z jakichś innych ważnych okoliczności. Stał się wiernym kibicem czarnego sportu. „W pewnym momencie oglądanie speedwaya z trybun stadionu przestało mi wystarczać - opowiada. - Postanowiłem więc spróbować swoich sił na torze. Oczywiście nie było mowy o karierze żużlowca, tylko o sprawdzeniu, jak to naprawdę wygląda. Przez wiele lat miałem bowiem swój motocykl, jeździłem na nim całkiem nieźle i wydawało mi się, iż poradzę sobie także na żużlowym torze. Problemy zaczęły się jednak już w szatni. Moja postura nijak miała się do wyglądu przeciętnego żużlowca, gdyż ci są przeważnie dość filigranowi, by nie dociążać zbytnio motocykla. Znalezienie odpowiedniego kombinezonu graniczyło więc z cudem. Na szczęście zakrojone na dużą skalę poszukiwania zakończyły się sukcesem. Wbiłem się więc w żużlową skórę i był to początek prawdziwego koszmaru. Motocykl do speedawya tylko pozornie przypomina bowiem te których jeździ się po ulicach. Ówczesne motocykle miały żadnej amortyzacji, ani z tyłu, ani z przodu, żużlowy w rzeczywistości też nie był taki, na jaki wygli z trybun, czy też z ekranu telewizora. Jego powierzcl wydawała mi się równa, ale tak naprawdę byłe kartoflisko pełne dziur, muld i rowów. Nawet powc jeżdżenie po torze było dużą trudnością, a ściganie wymaga nie lada umiejętności i odwagi. Bałem rozpędzić, zatem tempo mojej przejażdżki było wr spacerowe. Nie potrafiłem łamać motocykla, więc wir pokonywałem skręcając kierownicę w lewą stronę. . nawet taka jazda była ogromnym problemem. Po czter okrążeniach musiałem zakończyć swoje zmaga z motorem i z torem, bowiem nie potrafiłem już utrzyr kierownicy. Ręce niesamowicie mnie bolały i czułem tak, jakbym przez kilka minut trzymał w rękach młot pn matyczny. Kierownica bowiem przez cały czas dygol i podskakiwała. To była przejażdżka ponurym trupem kartoflisku. Po niej nabrałem ogromnego respektu żużlowców, nawet tych kończących wyścigi na ostatn miejscach. Ich zmagania tylko pozornie wydają się pros Nauczenie się żużlowej sztuki wymaga jednak dużo cza odwagi, a przede wszystkim ogromnej siły fizycznej". Motoryzacyjne zamiłowania Krzysztofa nie sprov dzają się tylko do obserwacji zmagań kierowców. '. 44 Ponurym trupem po kartofli bieżąco śledzi motoryzacyjne nowinki, doskonale orientuje się w funkcji wszystkich podzespołów motocykli i samochodów. Jest także świetnym kierowcą. Po prostu kocha samochody i zmienia je dość często, dopasowując je do swoich potrzeb i możliwości. „Faktycznie, w ostatnich dziesięciu latach samochody zmieniałem częściej niż statystyczny Polak - mówi. -Wcześniej jednak robiłem to znacznie rzadziej, a były w moim życiu i takie okresy, gdy nie miałem żadnego auta. Wszystko zależało od moich aktualnych możliwości finansowych. W latach siedemdziesiątych i osiemdziesiątych jeździłem różnymi starociami, niekiedy wręcz motoryzacyjnymi zabytkami. Wtedy nie było mnie stać na nic lepszego. Dopiero pod koniec lat dziewięćdziesiątych mogłem pozwolić sobie na kupno fabrycznie nowego samochodu. Było to dla mnie duże wydarzenie - poszedłem do salonu i po raz pierwszy kupiłem nieużywane auto". Z samochodami Krzysztofa związane są różne perypetie, gdyż już dwukrotnie pozbawiono go jego własności. W obydwu przypadkach swoje auta tracił podczas wizyt w Warszawie. „Pierwszym razem ukradziono mi auto z parkingu - relacjonuje. - Na dodatek wraz z samochodem skradziono mi zamkniętego w nim psa. Niestety, pies był mały, gdyż miał dopiero cztery miesiące. Zapewne gdyby był nieco starszy, poradziłby sobie z amatorami cudzej własności. Za drugim razem była to akcja na tak zwaną stłuczkę. Wszystko odbyło się zgodnie z planem i pozostałem na ulicy bez samochodu. Ostatnio mam trochę spokoju ze złodziejami, gdyż od czasu drugiej kradzież} nie byłem swoim samochodem w Warszawie. I nic wybieram się do stolicy swoim autem, bo myślę, że dwe samochody stracone w jednym mieście to już wystarczająco dużo". Bez względu na aktualne możliwości finansowe, w garażu Krzysztofć gościły przeważnie auta przystosowań* do poruszania się z dość dużym prędkościami. Krzysztof nie ukrywa, ż( lubi szybkie samochody, choć w naszyn kraju nie ma zbyt wielu okazji dojazdy z zapierającą dech w piersiach prędko ścią. „Samochód w miarę szybki i dyna miczny jest mi potrzebny, aby uchronił się od wypadku - wyjaśnia. - Na polskie! drogach wszyscy ścigają się ze sobe Autobusy ścigają się z ciężarówkam: rowerzyści rywalizują z furmanam: a traktory konkurują z traktoram: Wszyscy uczestnicy ruchu drogoweg prowadzą ciągły wyścig. Bez względu n to, czy jest to miasto, czy teren póz miastem, na drogach mamy niekończąc się rajd. Każdy kierowca jest mistrzer kierownicy i niejednokrotnie przed takimi championan trzeba szybko uciekać. Ado tego potrzebny jest szybl pojazd. Trzeba mieć odpowiednie auto, żeby przez} i dlatego zawsze staram się kupować samochód dynamiczne, a przez to w miarę bezpieczne". Ponurym trupem po kartoflisku Hej, hej, USA *.• s» -wi -nriHtt^ T " '*••: -..'-, ' v:: a;» Świętowanie artystycznego pojednania nie trwało długo. Kilkanaście jesiennych koncertów oznajmiło fanom w całej Polsce powrót Krzysztofa na łono zespołu. Już w listopadzie 1983 roku muzycy Budki zjawili się w studiu Polskiego Radia w Lublinie, by po siedmiu latach przerwy ponownie przystąpić do wspólnego nagrywania płyty. „To był ogromny stres dla wszystkich - wspomina Krzysztof. -Po wieloletniej przerwie we wspólnej pracy wszyscy byliśmy bardzo ostrożni. Każdy uważał, żeby nie urazić drugiego i nie doprowadzić do konfliktowej sytuacji". Półroczna praca, zakończona w kwietniu 1984 roku, zrodziła album Czas czekania, czas olśnienia i jedną perłę w postaci tytułowego utworu. „To bez wątpienia nasze największe osiągnięcie w czasie całej, ponadtrzydziesto-letniej działalności jeśli chodzi o uzyskane brzmienie i o koncepcję nagrania - mówi Krzysztof. - Nagrywał go Kuba Nowakowski, któremu nasze wcześniejsze i późniejsze utwory wychodziły bardzo różnie. Ta kompozycja zrealizowana została jednak rewelacyjnie i gdy słucham jej po latach - wiedząc teraz znacznie więcej o technice nagraniowej - w dalszym ciągu jestem pełen podziwu". W tytułowym utworze znalazło się miejsce na instrumentalne popisy dla wszystkich muzyków, a kropkę nad „i" tradycyjnie, jak za dawnych dobrych lat, postawił Krzysztof. Tylko on ze znanych mi wokalistów rockowych mógł udźwignąć ciężar tej kompozycji i gdy pytam go o to, mówi tylko skromnie, że musi umieć śpiewać, po przecie; z tego żyje. Płytą Czas czekania, czas olśnienia Krzysztof i j egc koledzy udowodnili, że sąjuż ponownie gotowi na odniesienie komercyjnego sukcesu. Ruszyli w koncertową trasę Występy w największych miastach przeplatane był) wyjazdami do innych państw socjalistycznego bloku Zagraniczne wojaże rozpoczęły się od koncertów m Węgrzech. Wspólne granie z tamtejszymi zespołami było, jak się później okazało, ostatnimi rockowymi epizodami nad Balatonem. „Zasada współpracy z Węgrami była bardzo prosta, jeden polski zespół jedzie do nich, jeden węgierski przyjeżdża do naszego kraju - dodaje Krzysztof. - Rok 1984 był już totalnym schyłkiem węgierskiego rocka. Ta muzyka przez pewien okres była dobrze promowana, miała się rewelacyjnie, ale nie wiadomo z jakiego powodu w pewnym momencie zupełnie znikła i do dziś się nie odrodziła". Kolejny etap wiódł przez Czechosłowację i nie byłoby w nim nic nadzwyczajnego, gdyby nie przygoda z ...koszulką Krzysztofa. Wszystko zaczęło się na lubelskiem Starym Mieście, gdzie wykonano zdjęcia do plakatu Budki. Krzysztof podczas sesji fotograficznej wystąpił w koszulce z dość dużym, czarnym napisem „USA" na piersiach. Po przyjeździe do jednego z miast, w którym planowany był koncert Krzysztof dostrzegł, że w reklamującym występ plakacie coś zostało zmienione. 46 Hey, hey, USA Okazało się, iż wycięta została koszulka z wrogim dla czeskiego komunizmu napisem. Pozostało po niej tylko białe tło. „Moja koszulka miała się nijak do wiszących w pobliżu plakatów z komunistycznymi hasłami -opowiada Krzysztof. - Ten kraj był zawsze przepełniony komunistycznymi akcentami, typu czerwone gwiazdy i przeróżne idiotyczne hasła. Czechosłowacja była zawsze najbardziej oplakatowana ze wszystkich krajów socjalistycznych. Oni starali się być bardziej papiescy od papieża, bo pod koniec tego samego roku byliśmy w Związku Sowieckim na blisko dwumiesięcznej trasie koncertowej i tam te plakaty nikomu nie przeszkadzały. W Związku Radzieckim przygotowano nam niezłą marszrutę, rozpoczynającą się w Moskwie, a kończącą dopiero w okolicach Uralu. Mieliśmy grać w pasie centralnej Rosji i nawet nasz przewodnik z ramienia Gostkoncertu był mocno zdziwiony, gdyż były to najbiedniejsze rejony tego kraju. Oczywiście, gdy u nas w Polsce mówi się o biedzie i ubóstwie, nijak ma się to do biedy w wydaniu rosyjskim. Pomimo przyzwyczajenia do systemu kartkowego, pustych półek i problemów ze zdobyciem każdego towaru, byłem przygnębiony tym, co wówczas tam zobaczyłem. Gdy ujrzałem tamtejszą rzeczywistość, nabrałem przekonania, że Polska jest krajem ogólnej szczęśliwości i dobrobytu. Ludzie, z którymi przyszło nam wówczas współpracować, byli szalenie serdeczni, sympatyczni i otwarci, ale prowadzona przez siedemdziesiąt lat komunistyczna indoktrynacja wyrobiła w nich mentalność niewyobrażalną dla mieszkańców w miarę normalnych części świata. Problemy ekonomiczne przyćmione były u wielu ludzi skrajnie nacjonalistyczną postawą. Opowieści o ich nadziejach na wytworzenie wielkiego narodu radzieckiego słuchałem z dużym zaciekawieniem, ale jednocześnie jako ich sąsiad z wielkimi obawami. Chwalić Boga, że kilka lat później cały ten Związek Radziecki rozpadł się i nic złego z tych nacjonalistycznych ideologii nie wykreowało się". Koniec roku nie napawał optymizmem na przyszłość. Po okresie szalonej ekspansji muzyki rockowej, rozpoczętym w okresie stanu wojennego, nieuchronnie nadchodziły gorsze czasy. Skończyła się przychylność rządzących i coraz trudniej było zorganizować rockowy koncert. Nie najlepiej sprzedawały się także rockowe płyty, ponieważ popadające w apatię polskie społeczeństwo niezbyt chętnie sięgało po nowe krążki. Pomimo tych przeciwności Suflerzy pozostawali jednak w natarciu i z początkiem nowego roku rozpoczęli przygotowania d< nagrania kolejnego longplaya. Giganci tańczą, bo tal zatytułowane zostało kolejne dzieło Budki, to płyta ni miarę czasów, w których powstawała. „Po zapowiadaj ącyn dobry okres w naszej działalności albumie Czas czekania czas olśnienia, stworzyliśmy niezbyt udany produkt - mów Krzysztof. - Ta płyta jest przede wszystkim bardzo źli nagrana. Do tego doszło nasze zwątpienie, gdyż czuliśmy nadchodzącą bessę w muzyce rockowej. Wyszło nam wię< to, co wyszło. Mnie, niestety, nie podoba się to dzieło, nit jestem także zadowolony z mojego śpiewania. Kompozycji z tego longplaya zaśpiewane są czysto, teoretyczni* wszystko jest OK, ale nie podoba mi się mój sposól śpiewania". Pomijając dość kontrowersyjne brzmienii albumu, nie można nie docenić jego artystycznych walorów Kilka niezłych tematów, jak choćby W niewielu slowacl czy Moja Alabama tradycyjnie już doczekało sii nienagannej interpretacji Krzysztofa. To drugie nagrani trafiło także do kinowych sal, gdyż wykorzystane zostali w filmie rozpowszechnianym pod tym samym tytułem. Pre okazji Krzysztof i jego koledzy po raz drugi poproszeń zostali o pokazanie się przed filmową kamerą, ale podobni jak w przypadku Przepraszam czy tu biją, filmów, przygoda skończyła się na kilku krótkich migawkacl przedstawiających ich estradowe popisy. Pomimo słabnącego z miesiąca na miesiąc zaintere sowania rockiem, Suflerzy wyruszyli w trasę koncertowi promującą płytę. Krzysztof występował na scenie ubrań; w azjatyckie kimono nawiązujące do kompozycji Synowi Chin, ale rzadko zdarzało mu się koncertować w najwięk szych polskich halach. Przeważnie były to występy dl zdecydowanie skromniejszej publiczności. Polacy bowien bardziej niż igrzysk potrzebowali wówczas chleba. I chyb tylko wielkiemu uporowi oraz niesamowitej chęć przetrwania zawdzięczamy kolej na płytę Krzysztofa i j eg kolegów. Powstała ona jakby na przekór toczącemu si życiu i w niezwykle trudnych dla rocka czasach. „N Ratujmy co się da znalazło się bardzo dużo dobrya piosenek - komentuje Krzysztof. - W tej grupie są trz fantastyczne utwory: piosenka tytułowa, To nie tak mial być oraz Czas wielkiej wody. Bardzo ciekawe kompozycj doczekały się rewelacyjnych tekstów Bogdana Olewicza Bogdan jest, obok Andrzeja Mogielnickiego, najlepszyn twórcą tekstów rockowych w Polsce, napisał większoś słów do starych przebojów Perfectu. Zdarza mu si< stworzyć prawdziwe perły i chwała Bogu, że trzy z nici Hey, hey, USA napisał dla potrzeb tej płyty. Szczególnie wyszedł mu Czas wielkiej wody, będący dla mnie jednym z najlepszych tekstów, jakie kiedykolwiek śpiewałem. Podwójna płyta była w tym przypadku jednak lekką przesadą. Z tego materiału dałoby się wykroić świetną pojedynczą płytę, lecz pod warunkiem nagrania wszystkiego od nowa. Podobnie bowiem jak w przypadku poprzedniego krążka, techniczna strona nagrań pozostawiała wiele do życzenia. Gdy ich słucham, to włosy jeżami się na głowie. Na szczęście był to już koniec naszej współpracy z Kubą Nowakowskim. Mało brakowało, a byłby to także koniec Budki. W zespole zaczęły powstawać różne nieprzyjemne sytuacje, związane z brakiem komercyjnych sukcesów. To był naprawdę poważny kryzys z realnym zagrożeniem rozwiązania zespołu". Finansowa sytuacja Krzysztofa była wówczas na tyle zła, że jesienią 1986 roku zdecydował się na zarobkowy wyjazd do Holandii. Ta eskapada nie miała jednak nic wspólnego z tymi sprzed dziesięciu lat, kiedy to Suflerzy koncertowali w holenderskich klubach muzycznych. Tym razem gwiazdor polskiego rocka trafił na ...tulipanowe pola. „Na przeżycie z grania nie mogłem wówczas liczyć - opowiada Krzysztof. - Zdecydowałem się więc na dwumiesięczny wyjazd zarobkowy. Do Kraju Tulipanów pojechałem razem z naszym ówczesnym menedżerem -Markiem Dębskim oraz z moim kolegą, lekarzem kardiologiem-Michałem Jedenakiem. Zapakowaliśmy cały bagażnik łady należącej do Michała konserwami i innymi wynalazkami do jedzenia. Zgromadzenie prowiantu zajęło nam kilka tygodni, ponieważ wówczas w sklepach nie można było praktycznie nic kupić. Gdy mieliśmy już komplet tych świństw w słoikach i puszkach, mogliśmy wyruszyć w długą podróż. Nasze auto wyglądało jak motorówka, ponieważ tył samochodu dociążony został prawie do samej ziemi. Na dodatek, na dachu mieliśmy zapakowany wózek dziecięcy, który wieźliśmy dla mieszkającej w Holandii koleżanki Marka. Gdy dotarliśmy do granicy, pani celnik zapytała nas, gdzie jedziemy i co mamy w bagażniku. Odpowiedzieliśmy prawie zgodnie z prawdą, że trochę jedzenia. Słowo trochę wydało się jej chyba podejrzane, więc poprosiła nas o otwarcie bagażnika. Gdy ujrzała same puszki i słoiki, spojrzała na na z politowaniem i zapytała, czym się zajmujemy Wyjaśniliśmy jej więc krótko, kim jesteśmy i dlaczegi udajemy się na tak zwane saksy. Mnie ogarnął potwonr wstyd i było mi głupio. Tłumaczyłem jednak sobie, iż jes to przecież wstyd dla komunizmu, a nie dla mnie Nie byliśmy przecież żadnymi niezdarami. Funkcjonowa liśmy normalnie w polskim społeczeństwie, ale nii potrafiliśmy utrzymać w tych realiach naszych rodzin Byliśmy zmuszeni jechać za granicę i ro bić tam rzeczy, na których się nie zna liśmy, które nie odpowiadały naszemi wykształceniu, ani też statusowi społe cznemu. Pani celnik miała chyba podobn< zdanie na ten temat, więc puściła nas be; ,^ konieczności składania dodatkowycł wyjaśnień. Do Holandii dotarliśmy w ostatnich dniach października. Na miej ^1 scu czekały na nas już miejsca pracy. J< przydzielony zostałem do obsługi maszyny rozkładającej słomę na grządkacł tulipanów. W ten sposób rośliny zabezpieczane były przed chłodem. Obsługi tego sprzętu rozpoczynała się wrzuceniem sprasowanych kostek słomy ni platformę umieszczoną na wysokość: około trzech metrów. To był najcięższy etap pracy szczególnie męczący po deszczu, gdy słoma nasiąkali i ważyła trzy razy więcej niż zazwyczaj. Później trzeba byłe już tylko jeździć po polu i wrzucać te kostki słomy dc specjalnego otworu. Resztę wykonywała maszyna, rozkładając na grządkach tulipanów kołderkę ze słomy. To niesamowicie ekscytujące zajęcie towarzyszyło mi przez blisko dwa miesiące. Zarobiłem trochę pieniędzy i schudłem przy okazji ponad dwadzieścia kilogramów. Moja waga oscyluje przeważnie wokół 105 kilogramów, a po przygodzie z holenderskim rolnictwem ważyłem niecałe 80 kilogramów. Mój wygląd zmienił się diametralnie, a na dodatek nie mogłem obserwować procesu chudnięcia, ponieważ w miejscu, gdzie mieszkaliśmy, panowały dość spartańskie warunki i nie było żadnego dużego lustra. Dopiero tuż przed powrotem do Polski odwiedziliśmy mojego przyjaciela, mieszkającego na stałe w Holandii. Gdy ujrzałem się u niego w domu w lustrze, nie mogłem uwierzyć, że to ja. Byłem jednak szczęśliwy, bo zarobione pieniądze pozwalały na przyzwoitą egzystencję przez kilka Hey, hey, USA kolejnych miesięcy. Radość z posiadania środków do życia przyćmiona była jednak dość kiepskimi perspektywami rozwoju artystycznego. Tragiczna sytuacja muzycznej branży zmuszała nas do zastanowienia się nad naszą przyszłością". Historia lubi się powtarzać i tak też było w przypadku Krzysztofa i jego kolegów z zespołu. Wszak po czterech latach ogólnopolskiej kariery, pod koniec 1977 roku doszło do rozpadu i odejścia Krzysztofa. Po jego powrocie do Budki wszystko układało się w miarę dobrze także przez mniej więcej cztery lata. W 1987 roku nad zespołem ponownie zawisła groźba rozwiązania, tym razem z przyczyn ekonomicznych. Problem nie tkwił już nawet w kwestiach repertuarowych. Pod koniec lat osiemdziesiątych granie jednodniowych, popowych przebojów stało się równie nieatrakcyjne jak i tworzenie dzieł rockowych. „Czas końcówki komuny i początku transformacji był tragiczny dla całej branży muzycznej - relacjonuje Krzysztof. - Nie organizowano koncertów. Nikt też nie nagrywał płyt, ponieważ nie było chętnych do ich kupowania. Mało tego, płyt prawie nie wydawano, gdyż po rozpadzie Polskich Nagrań rynek fonograficzny praktycznie przestał istnieć. Zaczęły pojawiać się polonijne firmy płytowe, ale ich poczynania nie mogły uratować upadającej branży". Dla Suflerów nadszedł jednak ratunek, i to chyba z najmniej spodziewanego kierunku, bo ze Stanów Zjednoczonych. Propozycja zagrania trasy koncertowej na wschodnim wybrzeżu Stanów Zjednoczonych pojawiła się w bardzo odpowiedniej chwili i była równie zaskakująca jak i zbawienna. Stwarzała bo wiem szansę przetrwania kryzysu w branży i chwilowo zażegnywała groźbę rozwiązaniu zespołu. „To był naprawdę szczęśliwy zbieg zdarzeń - mówi Krzysztof. - Propozycja państwa Sklepińskich ze znajdującego się w stanie Connecticut miasteczka New Britain była bardzo konkretna. Mieliśmy zagrać 15 koncertów w okresie nieco dłuższym niż jeden miesiąc. Zaproponowano nam za to 20 tysięcy dolarów. Biorąc pod uwagę specyfikę tamtych czasów i wartość dolara w naszym kraju, były to naprawdę bardzo konkretne pieniądze. Musieliśmy jednak sprostać kilku wymogom stawianym przez organizatorów. Przede wszystkim mieliśmy zabrać ze sobą cały ekwipunek. Tak więc instrumenty, oświetlenie i cały sprzęt nagłaśniający zapakowaliśmy na statek i transportowaliśmy do USA. Teraz wiemy, że był to idiotyzm, ale wówczas nie mieliśmy zielonego pojęcia o organizowaniu takich wyjazdów. O Stanach Zjednoczonych nie wiedzieliśmy praktycznie nic, a jedyne nasze skojarzenia z tym krajem sprowadzały się do gwieździstego sztandaru i Statuy Wolności. Na dodatek organizatorzy zażyczyli sobie przygotowania całego repertuaru w języku angielskim. Przetłumaczyliśmy więc teksty utworów przewidzianych do wykonywania podczas tej eskapady, a ja musiałem wyuczyć się ich na pamięć. Do Ameryki lecieliśmy kilka miesięcy po drugiej katastrofie polskiego samolotu, w okresie, gdy wycofano wszystkie Iły-62. LOT na trasy transatlantyckie desygnował wówczas stare samoloty DC-8, latające wcześniej w wersji towarowej. Wmontowano do nich siedzenia z wycofanych Iłów i próbowano nimi przewozić ludzi. Było w nich tak niesamowicie ciasno, że ani wcześniej, ani później, nie latałem nigdy w takich warunkach, choć zaliczyłem już ogromną liczbę lotniczych podróży. Na szczęście samolot, który miał wówczas chyba ze dwadzieścia lat, dotarł szczęśliwie do Nowego Jorku. Tam musieliśmy przejść szalenie interesującą procedurę wizową". Na odpoczynek po wielogodzinnej podróży Krzysztof i jego koledzy mieli niespełna dwa dni. Ci, którzy choć raz odbyli podróż pomiędzy Warszawą a Nowym Jorkiem wiedzą doskonale, iż po 48 godzinach od wylądowania trudno jeszcze o pełne przezwyciężenie aklimatyzacyjnych problemów. Harmonogram występów musiał być jednak realizowany bez względu na wszelkie inne okoliczności, tym bardziej, że inauguracyjny koncert zaplanowano w iście kultowym miejscu. Mieszczący się na Broadwayu Beacon Theatre to jedna z najbardziej znanych sal koncertowych w Nowym Jorku. Ten koncert stał się także sporą sensacją medialną, gdyż był to bodajże pierwszy występ polskiego artysty z kręgu rocka w tak prestiżowym miejscu. Beacon Theatre za sprawą dwóch tysięcy fanów wypełniony został do ostatniego miejsca. „Nie mieliśmy pojęcia o realiach koncertowania w USA i byliśmy nieco zszokowani tym wszystkim co działo się wokół nas - dodaje Krzysztof. -Dość szybko zorientowaliśmy się, że całe przedsięwzięcie było lekko poronione. Przede wszystkim, przez pierwszą godzinę śpiewałem po angielsku dla publiczności złożonej wyłącznie z Polaków. Dopiero podczas przerwy do naszej garderoby wpadli spanikowani organizatorzy i kazali mi śpiewać po polsku. Takich organizacyjnych nieporozumień było więcej, bo na przykład musieliśmy przystosowywać aparaturę oświetleniową i nagłaśniającą do pracy pod napięciem 110 V. W związku z tym coś ciągle się psuło Hey, hey, USA 49 i przez cały czas przeżywaliśmy horror związany z kwestiami technicznymi". Dalsza część trasy koncertowej biegła przez Filadelfię, miasta stanu Maryland, New Haven, Buf-falo, Detroit, Cleveland i Chicago. „W Chicago, podczas jednego z naszych ostatnich planowych występów, zgłosili się do nas właściciele klubu Maryla Polonez, czyli największej sceny polonijnej w Stanach Zjednoczony ch-kontynuuje Krzysztof. - Zaproponowali nam weekendowe granie w piątki, soboty i niedziele przez okres kilku miesięcy. Każdego dnia mieliśmy zagrać dwa półgodzinne sety, pierwszy o godzinie dwudziestej trzeciej, drugi - o trzeciej w nocy. Oczywiście przystaliśmy na tę propozycję. Każdy z nas tygodniowo zarabiał po 180 dolarów, co jak na tamtejsze warunki nie było kwotą imponującą. Zatrudniający nas Polonusi płacili nam grosze, ponieważ świetnie zdawali sobie sprawę z polskich realiów. Dla nas były to poważne pieniądze, gdyż w Polsce dolar miał zupełnie inną wartość". Po czterech miesiącach, pod koniec czerwca 1988 roku lublinianie powrócili do Polski. „Pamiętam, że przywiozłem do domu 3500 dolarów, co wówczas wydawało mi się kwotą niebotyczną- opowiada Krzysztof. - Większość pieniędzy zarobiliśmy na estradzie, ale dzięki temu, że grywaliśmy głównie w weekendy, mieliśmy także czas na dorabianie w inny sposób. Ja przez miesiąc pracowałem na budowie. Woziłem taczką ziemię i wykonywałem inne siłowe prace. Otrzymywałem 6 dolarów za godzinę pracy, czyli około 250 dolarów tygodniowo. To było nawet nieco więcej, niż zarabialiśmy na scenie. Szybko jednak zorientowałem się, iż nie jestem stworzony do budownictwa, chociaż na samą pracę nie mogłem narzekać. Właścicielem tego interesu budowlanego był bowiem mój dobry znajomy, więc on bardzo dużej krzywdy nie dawał mi robić. Była to bardziej koleżeńska pomoc z jego strony, niż faktyczne wykorzystanie moich umiejętności i predyspozycji. __ Podobnie szybko zakończyłem swoją karierę w roli osoby sprzątającej sklepy. Po kilku nocnych eskapadach zrezygnowałem z tego zajęcia. Nie miałem do niego serca, tak jak do wszystkich innych propozycji dodatkowych prac. Miałem ogromną chęć dorobienia, ale po zapoznaniu się z charakterem proponowanych zleceń, niemal natychmiast traciłem cały entuzjazm. Miałem natomiast znacznie większy zapał do prowadzenia rozrywkowego trybu życia, który tam można było mocno rozwinąć". Gdy pytam o szczegóły, Krzysztof unika odpowiedzi. Twierdzi, że nie wypada mu o tym mówić. Być może za dużo powiedział już przed filmową kamerą, kiedy to podczas kręcenia filmu Budka w Nowym Jorku, szczegółowo relacjonował nocną wizytę w lokalu znajdującym się w murzyńskiej dzielnicy. Wraz z dwoma kolegami był wówczas sprawcą sporego zamieszania. Pobyt w dzielnicy zamieszkiwanej przez czarnoskórą ludność jest bowiem nawet w ciągu dnia wyrazem dużej odwagi. Nocą oznaczać może tylko ogromną determinację. Dla tamtejszej ludności, obecność białych ludzi w ich lokalu była na tyle nieprawdopodobna, że Krzysztofa i jego kolegów wzięto za agentów FBI tropiących narkotykowych handlarzy. „Staraliśmy się nie rozwijać zbyt mocno życia towarzyskiego, pomimo panujących ku temu doskonałych warunków - komentuje Krzysztof. - Zdawaliśmy sobie sprawę, że z zarobionych w USA pieniędzy będziemy musieli przeżyć w Polsce kilka miesięcy". Po powrocie zza oceanu Suflerzy stanęli przed kolejnym dylematem. Musieli nastawić się na ciągłe występy w USA, bądź też zerwać z muzykowaniem i zająć się czymś zupełnie innym. Wybór wydawał się oczywisty, choć Krzysztof próbował połączyć te dwie możliwości. Kilka metrów kwadratowych w pomieszczeniu, przy mieszczącej się na obrzeżach lubelskiego Starego Miasta ulicy Furmańskiej stało się dla niego szansą na zarabianie Hey, hey, USA pieniędzy. Gdy po latach rozmawiamy o sklepiku z kasetami wideo i taśmami magnetofonowymi oraz o wypożyczalni płyt, Krzysztof podkreśla, że jest to częściowa odpowiedź na ówczesną, tragiczną kondycję naszego rocka. Polska scena rockowa praktycznie nie istniała, nie organizowano koncertów, płyty sprzedawały się w znikomych nakładach, a z grania rocka nie dawało się godziwie żyć. Niestety, pierwsze kroki w kapitalizmie były dla Krzysztofa niezbyt udane. „Na tym trzeba było się trochę znać, a ani ja, ani moja ówczesna żona nie mieliśmy żadnego pojęcia o prowadzeniu własnego biznesu - dodaje. - Szło nam to wszystko jak krew z nosa, a na dodatek w międzyczasie zostaliśmy okradzeni. Po półtorarocznej przygodzie z działalnością gospodarczą i ciągłym dopłacaniu do interesu, bez żalu zamknęliśmy ten sklep". Suflerzy, by marzyć o przetrwaniu ciężkich dla muzyki rockowej czasów, musieli zaistnieć na polonijnej scenie Stanów Zjednoczonych. Tak na dobrą sprawę byli prekursorami wśród rockowych wykonawców. Wcześniej bowiem do USA latali regularnie na występy artyści z zupełnie innych kręgów muzyki. „Do czasu naszych występów amerykańska Polonia oglądać mogła Skaldów, Czerwone Gitary i No To Co - mówi Krzysztof. - Te zespoły jeździły tam regularnie. Zresztą trzech muzyków No To Co ostatecznie osiedliło się w Chicago. Dopiero jednak po naszych występach właściciele klubów polonijnych zorientowali się, że ludzie chcą słuchać nie tylko wykonawców starszego pokolenia, ale także tych, którzy popularność w naszym kraju zdobyli na przełomie lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych". W styczniu 1989 roku Krzysztof po raz drugi udał się za wielką wodę. Wyruszył samodzielnie, a jego zadaniem było utorowanie drogi dla następnych występów. Celem jego podróży było tym razem zachodnie wybrzeże USA. Kilkumiesięczny pobyt w Las Vegas był doskonałą okazją do zwiedzenia najpiękniejszych miejsc amerykańskiego kontynentu: Wielkiego Kanionu rzeki Kolorado i skalistych pustyń oraz stepów Arizony, rezerwatów Kalifornii, a także przyrodniczych atrakcji stanu Nevada. „To były niezapomniane przeżycia - wspomina Krzysztof. - Stan Nevada jest chyba mniej znany i uczęszczany, niż pozostałe na zachodnim wybrzeżu, ale znaj duj ą się w nim fenomenalne krajobrazy. Jest w nim mnóstwo pięknych miejsc, w tym trzy, wprawdzie mniejsze, ale również fantastyczne kaniony rzeki Kolorado". Kolejne miesiące, to okres ciągłych występów w Stanach Zjednoczonych. Zapełnione urzędowymi pieczęcia- mi paszporty Krzysztof a najlepiej świadcząc częstotliwości wyjazdów za wielką wodę. „Okres pomiędzy 1988 a 1992 rokiem to praktycznie ciągły pobyt w USA - relacjonuje. — Do Polski wracaliśmy zmienić garderobę i przywitać się z rodzinami. Po dwóch, trzech miesiącach, ponownie pakowaliśmy walizki i wyruszaliśmy do Stanów Zjednoczonych. Za każdym razem byliśmy coraz bardziej doświadczeni, lepiej zorganizowani. Lepiej zarabialiśmy i mieliśmy sensowniej sze warunki życia. Początkowo zmuszeni byliśmy korzystać z pomieszczeń, oferowanych przez organizatorów naszych występów. Nierzadko pozostawiały one dużo do życzenia. Tak było choćby w chicagowskim klubie Polonez, gdzie zamieszkiwaliśmy nad restauracją. Warunki były tam takie, że nawet nie chce mi się o nich opowiadać. Oczywiście nie mając innego wyboru, podczas dwóch pierwszych pobytów, korzystaliśmy z tego lokum. W międzyczasie poznaliśmy trochę osób, z niektórymi nawet zaprzyjaźniliśmy się. Dzięki temu, w czasie kolejnych pobytów w Stanach, nie musieliśmy już mieszkać w przydzielanych nam pomieszczeniach. Każdy z nas na własną rękę załatwiał sobie mieszkanie. Podczas występów w Nowym Jorku ja pomieszkiwałem u swojego przyjaciela, Grzesia Leszczyńskiego. Początkowo, gdy mieszkał on na Manhattanie, z kolegami z zespołu widywałem się dość często. Spotykaliśmy się, zwiedzaliśmy Nowy Jork i jego okolice, odwiedzaliśmy naszych znajomych, po prostu prowadziliśmy normalne życie towarzyskie. Później, gdy Grzesio przeprowadził się na południe New Jersey, moje kontakty z kolegami były już sporadyczne. Przeważnie spotykaliśmy się tylko w weekendy, podczas wspólnego grania. Nieco inaczej to wszystko wyglądało w Chicago. Tam mieszkałem przeważnie razem z Romkiem. Pozostali koledzy urzędowali zazwyczaj na drugim końcu aglomeracji, więc z nimi widywaliśmy się dość rzadko". Wielomiesięczne rozstania z rodziną nie mogły nie pozostawić śladów na małżeństwie Krzysztofa i Małgorzaty. Próba czasu i odległości bywa mordercza nawet dlć dobrze funkcjonujących związków, a ten do takich pono( już wtedy nie należał. „Pod koniec lat osiemdziesiątych moj< podejście do życia zmieniło się diametralnie - opowiadc Krzysztof.-Przestało mnie bawić ciągłe picie wódki i impre zowanie. Moja pierwsza żona nie potrafiła jednak przyjąi tego do wiadomości i zdecydowanie opowiadała się z; dotychczasowym stylem. Nasz związek zaczął się mocn< chwiać. Łączyło nas coraz mniej i któregoś dnia - będą< Hey, hey, USA w USA - doszedłem do wniosku, iż nie brakuje mi wcale domu. W USA miałem swoje życie i nowe towarzystwo. To był początek końca mojego pierwszego małżeństwa. Zapłaciłem w ten sposób za mój dotychczasowy, rozrywkowy sposób życia. Gdy byłem młodszy, styl imprezowy wydawał mi się czymś szalenie ciekawym. Ciągłe wyjazdy, mieszkanie w hotelach i picie z coraz to nowymi osobami stanowiły pokusę nie do odparcia. Dopiero w wieku 40 lat dojrzałem i zobaczyłem, co w życiu jest najważniejsze". Gdyjąujrzałem, przeżyłem trzęsienie ziemi - to tytuł jednego z rozdziałów na taśmie wideo, którą Krzysztof otrzymał na swoje pięćdziesiąte urodziny, w maju 2000 roku. Trzęsienie ziemi miało miejsce osiem lat wcześniej, a jego sprawczynią była Polka mieszkająca na stałe w Chicago. Wtedy to skrzyżowały się drogi Krzysztofa i jego drugiej żony. „Do pierwszego spotkania doszło podczas święta dziękczynienia w 1992 roku -opowiada Krzysztof. — Rozmawialiśmy i piliśmy drinki. Ja przez cały czas obserwowałem Asie. Nie ukrywam, że wówczas już mi się podobała. To był początek naszych regularnych spotkań. Oczywiście początkowo wszystko odbywało się na zasadzie wspólnego wyjścia na zakupy, czy też na kawę. Stopniowo zbliżaliśmy się do siebie, ale nieuchronnie zbliżał się także termin mojego powrotu do kraju. Nie miałem ochoty opuszczać Stanów Zjednoczonych. Tuż przed świętami Bożego Narodzenia wsiadłem jednak do samolotu i wróciłem do Lublina. Powrót do Polski był jednocześnie początkiem częstych rozmów telefonicznych. Na szczęście wówczas można było już dzwonić do USA nawet z budki telefonicznej. Wykorzystywałem więc każdą okazję, by porozmawiać z Asią. Nam marzyło się jednak spotkanie, toteż Asia w lutym 1993 roku przyleciała na dwa tygodnie do Polski. Większość tego czasu udało się nam spędzić razem. Potem rozpoczął się kolejny okres intensywnych rozmów telefonicznych. W tym czasie Telekomunikacja Polska i AT&T zarobiły na nas majątek, gdyż comiesięczne rachunki opiewały na astronomiczne kwoty. Kiedyś musiałem zapłacić za miesiąc telefonicznych przyjemności 32 miliony starych złotych, czyli równowartość dwóch tysięcy dolarów. Rachunki telefoniczne byłyby zapewne znacznie wyższe, gdyby nie dziesiątki listów napisanych w czasach naszego rozstania. Do tej pory mamy zachowane całe stosy korespondencji. Wymiana listów trwała blisko rok. W tym czasie doszło także do kilku krótkich spotkań. Jednak wynikające z tej znajomości problemy w naszych małżeństwach sprawiały, iż obydwoje byliśmy już na granicy wytrzymałości. Na dodatek czułem zbliżający się koniec życia mojego ojca. Miał wówczas 90 lat. Nie był na nic chory, ale coraz bardziej opadał z sił i przygasał. Tracił energię życiową, choć jeszcze rok wcześniej zaskakiwał wszystkich swoją sprawnością. Gdy w 1992 roku odwiedził go w domu pułkownik wojska polskiego wraz z dwoma żołnierzami i sztandarem, aby wręczyć mu awans na podporucznika oraz order za udział w wojnie z bolszewikami w 1920 roku, wszyscy byli zaskoczeni. Ojciec był zszokowany faktem pamięci o nim. Płakał dwa dni, bo nigdy wcześniej nie myślał, że udział w walce z bolszewikami będzie kiedyś czymś godnym pochwały. Nie spodziewał się dożycia końca komunizmu, a odznaczenie to było dla niego ogromnie ważne, gdyż nienawidził tego ustroju. Żołnierze, którzy go dekorowali, zaskoczeni byli faktem, że ojciec normalnie funkcjonował. Jego koledzy ordery odbierali zazwyczaj w łóżku i nie zawsze w pełnej świadomości". Początek 1994 roku miał definitywnie zakończyć nerwową atmosferę w rodzinach Krzysztofa i Asi. W pierwszym tygodniu nowego roku Joanna wraz z czteroletnią wówczas córką Julka, pojawiła się w Lublinie z kilkoma walizkami dobytku. Próba wspólnego życia 52 Hey, hey, USA zakończyła się po miesiącu. „Dla Asi i Julki życie w dwupo-kojowym mieszkaniu, pochodzącym z najfatalniejszego okresu komunistycznego budownictwa, było czymś anormalnym - dodaje Krzysztof. - Julka nie wiedziała, co się dzieje i nie rozumiała, dlaczego musi żyć w zupełnie innym świecie. Dziewczyny spakowały się więc dość szybko i w lutym wróciły do Stanów Zjednoczonych. Czułem, że perspektywa wspólnego życia staje się coraz mniej realna. Na domiar złego, w marcu zmarł mój ojciec. Parę dni po pogrzebie moi synkowie mieli poważny wypadek i chyba tylko cud sprawił, że przeżyli. Pożyczyli od swojego wujka Wartburga i zjeżdżając w dół ulicą Sikor-skiego, przyłożyli bokiem w latarnię. Skasowali doszczętnie samochód, ale na szczęście ich obrażenia nie były zbyt groźne. Te wszystkie przeżycia sprawiały, iż czułem się bezradny i zagubiony. Był to bez wątpienia najgorszy okres w moim życiu. Nie potrafiłem poradzić sobie z ciągle pojawiającymi się nowymi problemami". Maj 1994 roku to kolejny zwrot w rozwoju znajomości Krzysztofa i Joanny. Po czterech miesiącach pobytu w USA Asia zdecydowała się na kolejny przyjazd do Polski. Tak jak w styczniu, miała to być definitywna przeprowadzka. „Osiem wielkich waliz wypełnionych ubraniami, sprzętem gospodarstwa domowego i innymi rzeczami świadczyło o zamiarach Asi - mówi Krzysztof. - Początkowo wszystko układało się świetnie. Jeździliśmy razem po całym kraju, gdyż jej przyjazd zbiegł się z trasą koncertową zorganizowaną z okazji jubileuszu dwudziestolecia Budki. Ciążyły jednak na nas nieuregulowane sprawy naszych małżeństw i trudno żyło nam się z tymi problemami. Asia była ponadto poddawana ciągłym naciskom ze strony swojej rodziny. Dla jej rodziców był to po prostu kataklizm. Przecież ich córka dobrze wyszła za mąż, miała ustabilizowane życie i nagle wszystko miałoby zostać zburzone. Asia nie wytrzymała presji tych przeciwności i pod koniec lipca 1994 roku powróciła do USA. Rozstaliśmy się z przekonaniem, że najprawdopodobniej nic z tego nie będzie. Niezależnie od tego, latem rozpoczęła się moja sprawa rozwodowa. W grudniu byłem już rozwiedziony. Podobnie zresztą jak Asia, która sprawę rozwodową wniosła we wrześniu, a zakończyła tuż przede mną". Jesienią Suflerzy udali się w kolejną podróż do USA. Kilkutygodniowe występy zakończyły się, tradycyjnie już, tuż przed świętami Bożego Narodzenia. Krzysztof wrócił do Lublina, ale po kilku dniach ponownie zawitał na wschodnim wybrzeżu Stanów Zjednoczonych. „Nie wypa- dało mi zostawiać samej mamy, bo były to pierwsze święta Bożego Narodzenia po śmierci ojca - opowiada. - Kolację wigilijną zjedliśmy więc ...rano. W południe byłem już na Okęciu. Wsiadłem w samolot i po dziesięciu godzinach lotu, wieczorem czasu miejscowego wylądowałem w Chicago. Razem z Asia i Julka zjadłem drugą w tym dniu kolację wigilijną. Były to pierwsze nasze wspólne święta, Wówczas byliśmy już pewni wspólnej przyszłości. Pozostawał tylko problem wyboru miejsca zamieszkania. By] to temat przewodni większości naszych rozmów, w całyrr. okresie mojego blisko dwumiesięcznego pobytu w Chicago. Asia bardzo mocno optowała za pozostaniem w USA, Była zauroczona tym krajem. Mnie Stany Zjednoczone też bardzo się podobały, ale tylko z perspektywy gościa przyjeżdżającego tam na miesiąc lub dwa. Emigracja zawsze była dla mnie koniecznością, sposobem do zapewnienia ekonomicznego bytu dla siebie i rodziny. W naszym przypadku nie było aż tak źle, bo pomimo uprawiania takiego, a nie innego zawodu, udawało mi się zarabiać niezbędne do życia pieniądze. Może początkowo nie były one może zbyt imponujące, ale zawsze pozwalały na normalne egzystowanie. W Ameryce musiałbym z pewnością zmienić zawód, ponieważ na próby robienia kariery piosenkarskiej w tym kraju byłem już za stary. Mógłbym co najwyżej raz w tygodniu śpiewać w jakimś klubie polonijnym. To z pewnością nie wystarczałoby do przyzwoitego funkcjonowania i musiałbym szukać innej pracy, bądź też pozostawać na utrzymaniu żony, a to byłaby dla mnie mało komfortowa sytuacja". Kwestia wyboru miejsca zamieszkania rozstrzygnięta została wiosną 1995 roku. Kolejna wizyta Joanny w Polsce zaowocowała podjęciem decyzji o osiedleniu się w Lublinie. Krzysztof zdążył już załatwić część formalności związanych z zakupem dwukondygnacyjnego mieszkania, mieszczącego się w nowo budowanym bloku przy ulicy Ułanów. „Razem obejrzeliśmy budowę domu, w którym mieliśmy mieć swoje cztery kąty - kontynuuje Krzysztof. - Nasze nastroje zmieniły się wówczas diametralnie. Wiedzieliśmy, że to koniec naszych długich rozstań. 14 lipca Asia po raz trzeci zawitała w Polsce z całym swoim dobytkiem. Jak się później okazało, przysłowie »Do trzech razy sztuka« okazało się prorocze, bo tym razem była to przeprowadzka definitywna". Ślub Asi i Krzysztofa odbył się w Cook pod Chicago. Tam Krzysztof był osobą anonimową i wszystko mogło odbyć się bez wielkiego rozgłosu. W Polsce wiązałoby się Hey, hey, USA 53 to z dość dużym zamieszaniem, a po wielu miesiącach stresów i nerwów związanych z rozwodami, żadne z nich nie miało na to ochoty. „Z le-galizacją ślubu w Polsce wiąże się bardzo zabawna historia - dodaje Krzysztof. - Asia udała się do lubelskiego Urzędu Stanu Cywilnego, z przetłumaczonym przez tłumacza przysięgłego aktem ślubu. Niestety, urzędniczka stwierdziła, że nasze dokumenty przygotowane były na złych blankietach i pokazała Asi akt ślubu z centrum Chicago - z Down Town. Okazało się, iż kilka tygodni wcześniej ktoś legalizował ślub i urzędniczka przyjęła tamte druki za ogólnie obowiązujące. Asia próbowała więc wytłumaczyć j ej, że w Stanach każda gmina ma swoje druki i wzory pieczęci. Urzędniczka była jednak nieugięta i z uporem maniaka próbowała przekonać Asie do swoich racji. Twierdziła, iż może przyjąć tylko taki druk, jak ten, który miała z Down Town. Radziła nam udać się do amerykańskiego konsulatu. Asia, jako kobieta mocno impulsywna, w końcu zdenerwowała się, i powiedziała, co o tym wszystkim sądzi. Reakcja urzędniczki była bardzo ciekawa. Powiedziała Asi: »Pani jest arogancka i nie będę z panią rozmawiać. Proszę, niech przyjdzie pani mąż, bo on jest kulturalnym człowiekiem«. Asia oczywiście nie dała za wygraną. Udała się do kierownika i załatwiła lega-lizację. Ja byłem jednak niesamowicie usatysfakcjonowany z faktu, że ktoś uważa mnie za »naprawdę kulturalnego człowieka«". 54 Hey, hey, USA Cztery kroki do... szczęścia Droga do największego komercyjnego sukcesu Krzysztofa i jego kolegów, jakim jest wydany w 1997 roku album Nic nie boli tak jak życie, z bodaj największym przebojem powojennej Polski - kompozycją Takie tango, rozpoczęła siew 1992 roku. Wówczas to, po pięcioletniej przerwie w nagrywaniu, lublinianie wkroczyli do studia i we wrześniu rozpoczęli pracę nad utworami przygotowywanymi na pierwszy po długiej przerwie album. Cisza to płyta zupełnie inna od poprzedniej -Ratujmy co się da. Nie trzeba być zbyt uważnym słuchaczem, aby wyczuć dużo ostrzejsze brzmienie. „Wiele czynników decydowało o tym, że płyta ta jest taka, a nie inna - mówi Krzysztof. - Ogromne znaczenie dla jej ostatecznego kształtu miały nasze częste wyjazdy do USA. Ostatnie cztery lata przed jej nagraniem spędziliśmy bowiem głównie w tym kraju. Za oceanem obcowaliśmy na co dzień z zupełnie inną muzyką, niż dotychczas w naszym kraju. To nie mogło pozostać bez wpływu na naszą muzyczną wrażliwość". Blisko czterdziestosześciominutowa porcja muzyki zawarta na Ciszy rozpoczyna się dość nietypowo — minutą wokalnych popisów Krzysztofa, zaaranżowanych w formę imprezo wy ch przyśpiewek. Ich zwieńczeniem jest wypowiadane przez wokalistę zdanie „Panowie, kończymy balangę, cisza!" Gdy pytam Krzysztofa o genezę tego muzycznego żartu, odpowiada, że nie ma w nim żadnych podtekstów. Po prostu miało być śmieszniej i inaczej niż zwykle. Wszystko ponoć odbyło się spontanicznie i początkowo nie było nawet wiadomo, czy minutowa porcja dźwięków będzie otwierać płytę, czy też znajdzie się w zupełnie innym miejscu. Tak więc zupełnie przypadkowo Krzysztof w imieniu Suflerów zadeklarował, iż po sześcioletniej przerwie w pracach nagraniowych i niemalże ciągłych występach w polonijnych klubach Stanów Zjednoczonych, zabiera się do solidnej pracy. Coś w stylu - koniec imprezowania, czas na pokazanie, na co nas stać. Po kilku minutach dyskusji udało mi się przekonać Krzysztofa do mojej teorii i przyznał, że rzeczywiście można w ten sposób spuentować nagranie otwierające płytę. Cisza sprzedawała się nadspodziewanie dobrze, pomimo dość eksperymentalnego, bo samodzielnego sposobu jej wydania i dystrybucji. Wszak Polskie Nagrania i inne tego typu firmy, działające w epoce socjalizmu w branży fonograficznej, zniknęły z polskiego rynku. „Mogliśmy próbować związać się z którąś z zagranicznych firm płytowych rozpoczynającą działalność w naszym kraju - kontynuuje Krzysztof. - Jednak warunki, na jakich podpisywały one kontrakty z artystami były dla nas nie do przyjęcia. To były po prostu cyrografy. Wydawnictwa rościły sobie na przykład prawa do tantiem autorskich i kompozytorskich, a artystom pozostawiały niewielki procent zysków ze sprzedaży płyty. Kontrakty te były bowiem Cztery kroki do....... szczęścia 55 ^5BI^^Ł ^^Hl» tłumaczeniami umów zawieranych w USA i Anglii, nie pasującymi do naszych realiów. Tam jednak sprzedaje się setki milionów płyt, a firma zajmuje się wykonawcą w sposób kompleksowy. U nich taki kontrakt może mieć jakiś sens, w Polsce był swoistym szaleństwem, na które niektórzy wykonawcy sami się skazywali. My postanowiliśmy wziąć sprawy w swoje ręce i samodzielnie wydać płytę". Komercyjny sukces Ciszy nie byłby możliwy, gdyby nie wysoki poziom artystyczny zamieszczonych na niej nagrań. Dla wielu fanów Suflerów jest to jedna z najlepszych płyt w blisko trzydziestoletniej historii zespołu. Także Krzysztof nie kryje ogromnego sentymentu do tego krążka. „Jest to moim zdaniem nasza najlepsza płyta w ostatnim czasie - dodaje. - Znalazły się na niej same dobre numery i pod względem repertuarowym nie ma ona żadnych słabych punktów. Poza tym Cisza jest przełomem w moim śpiewaniu. Czas spędzony za wielką wodą pozwolił mi na podpatrzenie warsztatu innych wokalistów. Dużo się nauczyłem i na tym krążku mogłem pokazać pełnię swoich wokalnych umiejętności. Stałem się pełnosprawnym wokalistą i od tego czasu śpiewam już mniej więcej na tym samym poziomie". Sprzedaż płyty przekraczająca sto tysięcy egzemplarzy była w tamtym okresie ogromnym sukcesem. Także dziś, na nieco bardziej unormowanym rodzimym rynku fonograficznym, wielu polskich wykonawców może tylko marzyć o takim osiągnięciu. Dobre przyjęcie nowych nagrań zachęciło Suflerów do powrotu na polskie estrady. Po blisko pięcioletniej przerwie Krzysztofa i jego kolegów znów można było obejrzeć na scenach naszego kraju. Koncerty w Polsce nie przeszkadzały jednak muzykom Budki w wyjazdach do Stanów Zjednoczonych, ale rozstania z ojczyzną stawały się coraz rzadsze i coraz krótsze. Swoistym wydarzeniem tamtego okresu była wyprawa w zupełnie innym niż zazwyczaj kierunku. Wiosną 1993 roku Krzysztof wraz ze swoimi kolegami z zespołu udał się do Australii. „Po jednym z występów w Chicago zgłosił się do nas mieszkający na australijskim kontynencie Boguś Stańczyk - opowiada Krzysztof. - Zaproponował nam występy w swojej drugiej ojczyźnie. Przygotowania trwały ponad pół roku i wiosną 1993 roku udaliśmy się w niewiarygodną, trwającą dwie doby, podróż. Z Warszawy polecieliśmy samolotem LOT-u do Delhi. W stolicy Indii spędziliśmy cztery godziny, a następnie polecieliśmy do Singapuru. Tam odsiedzieliśmy kolejne osiem godzin i udaliśmy się w ostatnią część naszej lotniczej podróży. W Melbourne wylądowaliśmy po blisko 34-godzinnej eskapadzie i spędzeniu 22 godzin w powietrzu. To jednak nie był koniec podróży. Mieliśmy przed sobą jeszcze przejażdżkę do oddalonej o tysiąc kilometrów Adelaidy. Bezpośrednio z samolotu przesiedliśmy się więc do niezbyt komfortowego samochodu i po kilkunastu godzinach jazdy dotarliśmy do celu naszej podróży. Byliśmy kompletnie wyczerpani i zdezorientowani ciągłymi zmianami stref czasowych. Organizatorzy już w pierwszym dniu pobytu chcieli pokazać nam piękno tego kraju, ale my początkowo wymigiwaliśmy się, jak tylko mogliśmy. Po 48-godzinnej podróży byliśmy totalnie wymęczeni. Gdy jednak znaleźliśmy siły na rozejrzenie się po okolicy, szczerze zakochałem się w Australii. To jest naprawdę fantastyczny kraj, obdarzony przyrodą niespotykaną gdziekolwiek indziej. Takich krajobrazów, plaż i morskich fal jak u wybrzeży Australii nie ma chyba nigdzie na świecie. Gdyby nie ogromna odległość dzieląca Polskę i Australię, zapewne latałbym tam częściej. Ten kontynent leży już jednak prawie na końcu świata. Stamtąd wszędzie jest daleko. Z Sydney do Los Angeles leci się 16 godzin, wyprawa z Europy trwa prawie dwie doby, i tak na dobrą sprawę tylko na biegun południowy jest w miarę blisko. Do Australii można podróżować, ale trzeba byłoby tam zostawać przynajmniej kilka tygodni. Być może kiedyś uda nam się połączyć granie dla tamtejszej Polonii z dłuższym wypoczynkiem. Marzy mi się bowiem zwiedzenie Nowej Zelandii, ponieważ słyszałem, iż jest to przepiękne, wręcz bajkowe miejsce". Trzytygodniowy pobyt na australijskim kontynencie zaowocował trzema koncertami dla miejscowej Polonii. Pierwszy odbył się w Adelaidzie, kolejne w Sydney i Melbourne. W każdym z nich uczestniczyła - jak szacuje Krzysztof- grupa 300-400 Polaków. „Takie są tam realia, gdyż Polonia rozstrzelona jest po całym kontynencie i szalenie trudno jest ją zebrać w jednym miejscu -opowiada Krzysztof. - To nie jest Chicago, czy też aglomeracja nowojorska, gdzie na stosunkowo niewielkim terytorium zamieszkuje duża grupa naszych rodaków, a nadające 24 godziny na dobę polskie radia potrafią znakomicie zintegrować całą Polonię. W Australii nasi rodacy mogą słuchać audycji w ojczystym języku przeważnie tylko przez godzinę dziennie, w ramach tak zwanych rozgłośni etnicznych działających na potrzeby wszystkich mniejszości narodowych. A tego towarzystwa z różnych stron świata i w różnych kolorach jest tam co niemiara. Dotarcie do 56 Cztery kroki do....... szczęścia ludzi, choćby z informacjami o koncertach, jest więc tam szalenie trudne, a ogromne odległości dzielące ludzkie skupiska potrafią skutecznie odstraszyć od wyjazdu na koncert niejednego chętnego. Ci, którzy dotarli na nasze koncerty, bawili się wspaniale, ponieważ byliśmy pierwszym zespołem rockowym z Polski. Dotychczas przyjeżdżali tam wyłącznie pojedynczy artyści, którzy zabierali ze sobą kasety z półplaybackami i coś tam sobie podśpiewywali. My jako pierwsza ekipa zagraliśmy tak jak należy, wszystko na żywo. Oczywiście, było przy tym kilka wesołych zdarzeń, bo w związku z tym, że nie zabieraliśmy ze sobą żadnego sprzętu, moim kolegom przyszło grać na różnych dziwnych instrumentach. Na każdy koncert organizowano nam inne instrumenty i odbywało się to na zasadzie, co Bóg da, to będzie. Na przykład w Adelaidzie Tomek grał na perkusji z naciągami z oślej skóry. Był to bardzo stary model instrumentu, gdyż już od mniej więcej trzydziestu lat w perkusjach montuje się naciągi plastikowe. W Sydney, gdzie graliśmy w domu Towarzystwa Polsko-Łotewskiego oraz w Melbourne, koledzy dostali już nieco nowocześniejsze instrumenty, ale i tak nie obyło się bez gruntownego ich przeregulowywania i przestra-jania. Było jednak bardzo sympatycznie i wszelkiego rodzaju problemy przyjmowaliśmy bez wielkich emocji. Ten wyjazd miał być bowiem relaksem i odpoczynkiem po nagraniu Ciszy". Wyjazd do Australii był interesującym przerywnikiem w muzycznej karierze Krzysztofa i jego kolegów. Po powrocie do kraju rozpoczął się jednak okres normalnej, codziennej pracy. Dla Krzysztofa był to także początek przygody z dziennikarstwem. Relacje z australijskiego tournee zapoczątkowały półtoraroczną współpracę z lubelskim oddziałem Gazety Wyborczej. Po wyczerpaniu australijskiej tematyki, na łamach dziennika pojawiały się recenzje płyt i felietony. Tematy znajdywały się same, gdyż Krzysztof żyje muzyką i jest w stanie opowiadać o niej niemal non stop. „Pisanie wychodziło mi chyba nie najgorzej i sprawiało mi wiele radości -komentuje Krzysztof. - Męczyłem się jednak trochę, bo pisałem długopisem, nie używając maszyny ani komputera. Niejednokrotnie bolała mnie ręka, ale moje męczarnie były przyjemne i przynosiły mi wielką satysfakcję". Dziennikarska kariera nie kolidowała z pracą zawodową, choć Suflerzy występowali dość często. Promujące nową płytę koncerty mieszały się z wyjazdami do USA, gdzie muzycy zapewnione mieli gaże nieosiągalne jeszcze na krajowym rynku. Nie zawsze jednak podróże za wielką wodę miały charakter stricte zarobkowy. Jesienią 1993 roku lublinianie zafundowali sobie turystyczną podróż po zachodnich stanach, połączoną z występami. „Nie ukrywam, że dołożyliśmy do tego wyjazdu - opowiada Krzysztof. - Nam chodziło jednak bardziej o zwiedzenie tej części Ameryki, niż o zarobienie kolejnych pieniędzy". Turystyczno-koncertowa trasa rozpoczęła się w Phoenix w Arizonie i wiodła przez Los Angeles, San Francisco, Portland, Seattle oraz Takomę. Później Krzysztof i jego koledzy przenieśli się do Kanady. Zagrali w Vancouver, Edmonton, Calgary, Montrealu, Ottawie i w największym skupisku kanadyjskiej Polonii - w Toronto. „Vancouver jest chyba najpiękniej, Cztery kroki do....... szczęścia 57 wręcz bajkowo położonym miastem na świecie" - dodaje Krzysztof. Dwumiesięczna podróż po polonijnych klubach USA i Kanady zakończyła się w Chicago. „Ośrodki polonijne na zachodzie USA nie są tak liczne i dobrze zorganizowane jak w Chicago, czy też w aglomeracji nowojorskiej - mówi Krzysztof. - Polonia na zachodnim wybrzeżu jest mocno rozstrzelona. Nie posiada własnych gazet, rozgłośni radiowych i stacji telewizyjnych. Głównym punktem zbornym są dla niej polskie kościoły. Przed świątyniami rozdawane są ulotki o polonijnych imprezach. Dlatego też nasze występy oglądało przeważnie po 200-300 osób. To były imprezy typowo klubowe. To, co działo się między nimi, było wspaniałą przygodą. W tych kilkudniowych przerwach - bo grywaliśmy tradycyjnie w weekendy - zobaczyliśmy kawał Ameryki". Bliski kontakt z amerykańskim rynkiem muzycznym pozwalał ponadto na podpatrywanie aktualnych trendów oraz weryfikowanie własnych możliwości. „Podczas jednego z wyjazdów trafiliśmy z Mięciem Jureckim na odbywający się w Chicago koncert Tower of Power -dodaje Krzysztof. - Przeżyliśmy tam prawdziwy szok. Staliśmy kilka metrów od sceny i przez dwa pierwsze utwory nie byliśmy pewni, czy oni nie grają z playbacku. Ich sprawność muzyczna była po prostu niewyobrażalna. Wybraliśmy się na ten występ, ponieważ ja i Mietek lubimy taką j azzowo-funkową muzykę, ale takie koncerty powinni oglądać wszyscy grający jakąkolwiek muzykę. Po zobaczeniu takiego widowiska przestaje się mieć dobry humor i wyobrażenie o swoich wyjątkowych umiejętnościach. Dla nas była to swoista lekcja pokory". Bez żadnych kompleksów mógł stanąć Krzysztof w lipcu 1993 roku na scenie Opery Leśnej w Sopocie razem z muzykami Slade i z Mungo Jerrym. Brytyjczycy lata świetności mieli już wówczas za sobą, a z najlepszego składu nie było w zespole już nikogo. Spotkanie z Mungo Jerrym też nie było czymś nadzwyczajnym, gdyż muzycy mieli już wcześniej okazję poznać się. Do pierwszego spotkania doszło jeszcze w latach siedemdziesiątych, w czasie występów Budki w Holandii. „To było szalenie sympatyczne spotkanie po latach" -puentuje Krzysztof. Niemalże dokładnie w rocznicę tego koncertu lublinianie ponownie pojawili się na scenie Opery Leśnej. W lipcu 1994 roku w Sopocie zagrali bodajże najważniejszy koncert trasy, zorganizowanej z okazji dwudziestolecia istnienia zespołu. Udokumentowany został on nagraną wówczas płytą Budka w Operze - livefrom Sopot'94. Prawie czteromiesięczna seria występów w arenach całego kraju rozpoczęła się 22 kwietnia 1994 roku uroczystym koncertem w lubelskiej hali MOSiR. „Jubileusz zaczął się bardzo hucznie, bo tradycyjne »Sto lat« odegrała nam policyjna orkiestra dęta. Był to prezent od zaprzyjaźnionego z nami Arka Superczyńskiego, nieżyjącego już ówczesnego komendanta lubelskiej policji" - dodaje Krzysztof. Dla potrzeb jubileuszu przygotowano kompozycję Krajobraz po rewolucji. „Pomysł z piosenką na dwudziestolecie był bardzo dobry, ale Adam Sikorski napisał zbyt poważny tekst - opowiada Krzysztof. - Z pewnością sprawdziłby się on w każdym innym utworze, ponieważ był bardzo ciekawy, ale nie w piosence, która miała stać się przebojem promującym nasz jubileusz". Kulminacyjnym punktem zapoczątkowanej w Lublinie serii koncertów był wspomniany występ w sopockiej Operze Leśnej. Nie tylko z racji estrady, która dla wielu artystów jest miejscem szczególnym, ale przede wszystkim z uwagi na rejestrację tego występu dla potrzeb zaplanowanej płyty oraz blisko trzygodzinnej, bezpośredniej transmisji telewizyjnej w drugim programie TYP. Suflerzy po raz pierwszy w swojej dwudziestoletniej karierze zdecydowali się na nagranie koncertowego albumu. Dla ich miłośników była to nie lada gratka, gdyż lublinianie są jednym z nielicznych polskich wykonawców prezentujących się na koncertach nie gorzej, niż w oferującym przeróżne możliwości modyfikacji brzmienia studiu nagraniowym. Zespół składający się z wybitnych instrumentalistów i posiadający takiej klasy jak Krzysztof frontmana, mógł bez żadnych obaw przystąpić do nagrywania koncertowego krążka. Gdy wszystko było już gotowe, pojawiły się jednak problemy. „Byłem mocno przeziębiony i miałem poważne kłopoty ze śpiewaniem -relacjonuje Krzysztof. - Choroby przydarzają mi się niezwykle rzadko, więc mogłem mówić o wielkim pechu. Z nagrania tego albumu mam nie najlepsze wspomnienia. Byłem wówczas zupełnie bez formy i strasznie się męczyłem. To była gehenna i walka o dotrwanie do końca, o uniesienie ciężaru tego występu. Dla wielu naszych fanów, szczególnie tych lubiących muzykę rockową w takiej czystej formie, jest to jednak bardzo dobra płyta". Produkcja płyty nijak miała się do standardów przyjętych i stosowanych w bardziej cywilizowanych częściach świata. Zazwyczaj bowiem koncertowy album jest wypadkową kilkunastu występów i trafiaj ą na niego najlepiej wykonane wersje utworów z kilku koncertów. „My zarejestrowaliś- 58 Cztery kroki do....... szczęścia my tylko jeden występ - konkluduje Krzysztof. - Z blisko trzygodzinnej porcji muzyki wybieraliśmy utwory nadające się na płytę. Na krążku znalazły się więc kompozycje, które udało się nam wykonać najlepiej. Wiadomo przecież, że ludzie nie są doskonali i podczas koncertu zawsze przydarzaj ą się różne potknięcia. W Sopocie, oczywiście, nie zagraliśmy wszystkiego idealnie, ale słabiej wykonane utwory po prostu nie znalazły się na płycie i końcowego efektu nie musieliśmy się wstydzić". Koncertowy album nie był jedynym płytowym dziełem zrealizowanym w 1994 roku z udziałem Krzysztofa. Cu-gowski uczestniczył także w nagraniu albumu Będę dla ciebie kim tylko zechcesz, firmowanym przez Krzysztofa Logana Tomaszewskiego. Zaśpiewał sześć nastrojowych piosenek, obdarzonych dość dziwnymi i momentami wyzywającymi tekstami. Gdy podczas naszej rozmowy wspomniałem to wydawnictwo, w głosie Krzysztofa usłyszałem spore poirytowanie. „Nie lubię rozmawiać na ten temat - mówi Krzysztof. - Logana Tomaszewskiego poznałem w latach siedemdziesiątych. Ten dziwny gość pisał wówczas różne teksty. Później wyemigrował bodajże do Kanady i przez dobre dziesięć lat był z nim spokój. Chyba jednak nic tam nie zwojował, gdyż powrócił do Polski i ponownie zaczął odprawiać te swoje jaja. Pisał teksty i książki, sam je wydawał, sam też zajmował się ich dystrybucją. Tak jak dziewczynka z zapałkami nosił przed sobąkram i próbował sprzedawać swoje dzieła w różnych miejscach. Można go było spotkać na przykład na lotnisku na Okęciu, na Dworcu Centralnym w Warszawie, w warszawskich restauracjach, przed kinami i na plażach nad Bałtykiem. Reklamował sprzedaż wydawnictw, które można nabyć z autografem autora, czyli jego. W pewnym okresie miał w tym swoim kramie płytę ze śpiewanymi przeze mnie piosenkami. Nie chcę komentować sposobu, w jaki zostałem namówiony do udziału w tym przedsięwzięciu. Jedna z sześciu nagranych piosenek miała znaleźć się na płycie, ale nie było mowy o tym, iż znajdą się na niej wszystkie oraz że będę występował jako jedyny wokalista. Poza piosenkami śpiewanymi przeze mnie, na tym albumie znalazły się tylko fragmenty książki Logana Tomaszewskiego recytowane przez Krystynę Jandę i Piotra Machalicę". W ostatnich tygodniach obfitującego w mnóstwo wydarzeń 1994 roku Krzysztof wraz z kolegami z zespołu rozpoczął pracę nad kolejną, a pierwszą w drugim dwudziestoleciu płytą długo-grającą. ,JSfoc jest, niestety, źle nagrana - mówi Krzysztof. - Jest na niej dużo błędów brzmieniowych i szalenie mnie to smuci, gdyż przygotowaliśmy na nią stricte rockowe kompozycje. Na tym albumie nie ma żadnych ukłonów komercyjnych, tylko solidne rockowe granie. Technika nagraniowa zgodna była z kanonami przyjętymi przy nagrywaniu rocka. Żadnych udziwnień i studyjnych trików, tylko żywe i soczyste dźwięki". Nie zawsze daje to jednak pewność sukcesi komercyjnego, gdyż grono mi łośników muzykowania strict< rockowego nie jest tak liczne jal tych, lubiących muzykę pop rockową. Nie brak na tej płyci dobrych kompozycji, ale żadn z nich nie stała się przebój err Żadna też nie weszła na dłużę do koncertowego repertuar lubelskiego zespołu. Jak na irc nie, jedynym akcentem z teg albumu podczas występów n żywo, jest... odgrywany z taśm na początku koncertów instrumentalny utwór Taki świat intro. To zapewne efekt kiepskiego przyjęcia Nocy prze Cztery kroki do....... szczęścia słuchaczy i słabej jej sprzedaży. Nie udało się powtórzyć komercyjnego sukcesu Ciszy, nie udało się Nocy uzyskać statusu złotej płyty. „To był najlepszy dowód na możliwości sprzedaży płyt czysto rockowych w naszym kraju - komentuje Krzysztof. - Dla nas stanowiło to ostrzeżenie i było powodem do poszukiwania innej drogi artystycznej. Wisiała nad nami realna groźba stania się wykonawcą niszowym. Musieliśmy wyciągnąć wnioski ze wszystkich błędów popełnionych przy tej płycie, począwszy od repertuarowych, poprzez brzmieniowe, a skończywszy na promocyjnych. Noc nie miała praktycznie żadnego wsparcia medialnego. Naszym patronem był wówczas Program Trzeci Polskiego Radia, ale była to bezskuteczna promocja. W dobie zachwytu nowymi tworami radiowymi, takimi jak RMF i Radio Zet, Trójka przeżywała regres". Na wnioski z lekcji, jakiej Krzysztof i jego koledzy udzielili sobie wydaną w połowie 1995 roku płytą Noc, nie trzeba było długo czekać. Już następny wydawniczy ruch okazał się być przysłowiowym strzałem w dziesiątkę, bo jak inaczej można nazwać nieprawdopodobny sukces albumu Mc nie boli tak jak życie i kompozycji Takie tango. Blisko dwuletni okres oczekiwania na powrót na firmament lublinianie spędzili w koncertowych rozjazdach. Na polskich scenach próbowali lansować utwory z ostatniego albumu, zagrali kilka koncertów dla Polaków w Niemczech i we Francji, tradycyjnie już odwiedzili także Stany Zjednoczone. Latem 1996 roku Krzysztof pojawił się w studiu nagraniowym, ale tym razem w zupełnie innym niż zazwyczaj towarzystwie. Okazjąbyła płyta nagrywana przez Irenę Santor. „Pani Irena miała pomysł na nagranie albumu w duetach z różnymi wokalistami - opowiada Krzysztof. - Nagrania dokonane zostały bardzo sprawnie i w przyjemnej atmosferze. W całym tym przedsięwzięciu nie byłoby nic nadzwyczajnego, gdyby nie zamieszanie z moim honorarium. Za mojąpracę nie oczekiwałem żadnych pieniędzy, ponieważ udział w tej sesji miał dla mnie znaczenie artystyczne, a nie finansowe. Po nagraniach przyniesiono mi jednak umowę, na której widniała jakaś śmiesznie mała kwota. Nie podpisałem jej, wyjaśniając, iż nie oczekuję żadnych pieniędzy. Po kilku tygodniach, gdy materiał był już gotowy do wydania, odebrałem telefon z prośbą o podpisanie umowy i wyrażenie przez to zgody na publikację nagrań, w których uczestniczyłem. Rozpoczął się okres korespondencji z firmą wydającą płytę. Oni chcieli mnie uszczęśliwić pieniędzmi, ja odpowiadałem, żeby przekazali je na jakiś szczytny cel. W końcu sam musiałem znaleźć odbiorcę mojego honorarium i po długiej wymianie korespondencji zakończyć załatwianie spraw formalnych". Kolejna wizyta Krzysztofa w studiu nagraniowym miała miejsce jesienią tego samego roku. Tym razem wraz z kolegami z zespołu przystąpił do realizacji własnej wersji znanej z repertuaru Ewy Demarczyk kompozycji Sur lepont d 'Avignon. Miała to być przymiarka do pracy nad płytą z ulubionymi co-verami. Pomysłjej wydania zrodził się dziesięć lat wcześniej, ale zawsze odkładany był na później. „Trudno było nam zdecydować się na wydanie takiego albumu, ponieważ potencjał twórczy w zespole mamy na tyle duży, iż nie musimy podpierać się twórczością innych artystów - mówi Krzysztof. - W 1996 roku byliśmy już jednak gotowi na wydanie czegoś zupełnie innego i zapewne stałoby się tak, gdyby nie nadspodziewanie dobre przyjęcie oraz radiowy sukces nagranego we wrześniu tego roku utworu Jeden raz. Ten numer bardzo dobrze zafunkcjonował w mediach i zmobilizował nas do nagrywania kolejnej płyty". Jesień 1996 roku Krzysztof i jego koledzy poświęcili na przygotowywanie materiału na nowy album. W lutym następnego roku wkroczyli do studia i nagrali 11 utworów, które wraz ze znanym już przebojem Jeden raz złożyły się na wydawnictwo Nic nie boli takjakżycie. W kwietniu, gdy materiał był już gotowy, muzycy udali się w podróż do Australii. „Zagraliśmy trzy koncerty w Mebourne, Sydney i Perth - opowiada 60 Cztery kroki do....... szczęścia Krzysztof. - Tym razem nie mieliśmy już kłopotów z instrumentami, a każdy z występów gromadził znacznie większe audytorium niż podczas naszego pierwszego pobytu na australijskim kontynencie. Cała ta eskapada zajęła nam tylko dziesięć dni, więc do Polski wróciliśmy strasznie umęczeni". ^ Cztery kroki do....... szczęścia 61 Milion w rytmie tanga Album Mc nie boli tak jak życie ukazał się w sprzedaży na przełomie kwietnia i maja 1997 roku, tuż przed powrotem muzyków Budki z Australii. Na utrzymanej w ciemnej tonacji okładce wypisano, że płyta zawiera przebój Jeden raz. Jak się jednak niebawem okazało, to nie nastrojowa kompozycja z tekstem Tomasza Zeliszewskiego stała się głównym magnesem tego krążka, ale prosta i dynamiczna piosenka z jakże banalnymi i doskonale nadającymi się do nucenia słowami Andrzeja Mogiel-nickiego. Kilka miesięcy później, jej rozpoczynający się od słów „Bo do tanga trzeba dwojga", refren znali już chyba wszyscy Polacy. Kompozycję Takie tango okrzyknięto niebawem największym przebojem powojennej Polski, a jej ogromna popularność pociągnęła za sobą rekordową i trudną do wcześniejszego przewidzenia sprzedaż płyty. Swoich nabywców znalazło ponad milion oficjalnie wydanych egzemplarzy tego srebrnego krążka. Takim osiągnięciem nie mógł się pochwalić w naszym kraju żaden z wykonawców. Był to także ewenement na skalę światową, ponieważ wielomilionowe nakłady albumów największych gwiazd muzyki sprzedawane są praktycznie na całym świecie. Gdyby dokonać analizy ich zbytu zapewne okazałoby się, iż w jednym kraju - nawet tak chłonnym jak Stany Zjednoczone - niezwykle rzadko udaje się pokonać granicę miliona egzemplarzy. „Taki niesamowity popyt na tę płytę był bez wątpienia spowodowany popularnością Tanga - komentuje Krzysztof. - Ta piosenka jest po prostu monstrualnym hitem. Każdy z kompozytorów marzy, żeby raz w życiu udało mu się stworzyć taki utwór. Romkowi to się udało, bo Tango jest stuprocentowym przebojem. Nic mu nie można dodać, ani nic ująć. Najlepszym na to dowodem jest jego sukces komercyjny. Już na etapie komponowania wiedzieliśmy, że to może być przebój, ale nie byliśmy w stanie przewidzieć jego ogromnej popularności. Przyjęcie nagrań przez słuchaczy jest zawsze dużą niewiadomą i nikt nie ma patentu na superprzeboje. Gdybyśmy mieli receptę na takie utwory, to co dwa lata nagrywalibyśmy tylko takie kompozycje i takie płyty. Podobnie robiliby także inni artyści. W naszej branży, na szczęście, nie wszystko da się przewidzieć i zawsze pozostaje ten dreszczyk emocji. Do końca nigdy nie jest wiadomo, czy tym razem się uda, czy też nie. Wtedy nam się udało i Takie tango wypromowało całą płytę. Znajdują się na niej także jeszcze inne dobre numery. Nic nie boli tak jak życie jest albumem mocno zróżnicowanym i to też stanowi o jego uroku. Jest to mieszanka ładnych i łatwo wpadających w ucho melodii oraz bardzo poważnych rockowych kompozycji. Nie mam żadnych wątpliwości, iż obok Ciszy jest to nasza najlepsza płyta z lat dziewięćdziesiątych i jedna z czterech najlepszych w całej karierze. Pozostałe dwie to oczywiście Cień wielkiej góry i Przechodniem byłem między wami". Niebywały sukces komercyjny nie mógł pozostać niezauważony przez tak zwaną branżę muzyczną, chociaż 62 Milion w rytmie tanga zapewne dla wielu dyktatorów muzycznych mód trudnym do strawienia był fakt, iż cały proces nagraniowo-wydaw-niczy realizowany był poza stolicą. „Wszystko od samego początku do samego końca odbywało się. w Lublinie -dodaje Krzysztof. - Płytę nagraliśmy w naszym rodzinnym mieście, tutaj także mieściło się wydawnictwo New Abra. Prawo do mastera, czyli płyty-matki, wykorzystywanej przy powielaniu nagrań mieliśmy po połowie my jako Budka Suflera Production s.c. i nasz wydawca". Pomimo tego lublinianie obsypani zostali różnorodnymi nagrodami, choć momentami mogli czuć niedosyt. „Dostaliśmy nagrodę za przebój roku, ponieważ presja społeczna była nie do pokonania, ale nagród nie dostali już ani kompozytor, ani też autor tekstu — mówi Krzysztof. - Co śmieszniej sze, nie dostaliśmy nagrody w kategorii płyta roku. Najlepiej sprzedająca się w historii Polski płyta przegrała z albumem wydanym przez Edytę Bartosiewicz. Przyznawanie Fryderyków od samego początku było jednak na granicy śmieszności, ale na szczęście chyba ten cyrk będziemy mieli za sobą, bo nie wiem, czy ktoś zechce się podpisać ponownie pod tą imprezą po tym, co zostało odpalantowane w 2002 roku. Pominięcie zespołu Ich Troje było kupą śmiechu. Nieważne są sentymenty, ważne są tylko fakty i z nimi nie można dyskutować. Podobne paranoje dotyczyły także Takiego tanga. Dla mnie miernikiem sukcesu jest zadowolenie naszych fanów, a nie fakt, czy paru frajerów da nam jakąś statuetkę lub dyplom". Twórcy Takiego tanga i płyty Nic nie boli tak jak życie nie otrzymali wszystkich nagród i wyróżnień, jakie im się należały, ale w tamtych czasach sukcesu finansowego nikt nie był ich w stanie pozbawić. Wcześniej bowiem socjalistyczne idiotyzmy oferowały artystom nagrywającym płyty wynagrodzenia, wynikające z przeróżnych zarządzeń, nie mające nic wspólnego z atrakcyjnością zrealizowanego materiału, ani też później szą sprzedażą albumu. Na ich szczęście sukces albumu Nic nie boli tak jak życie konsumowany był już w nowych, wolnorynkowych realiach. Milion sprzedanych płyt przerodził się więc w solidne gaże dla jej twórców. Stanowiło to swoistą rekom-pensatę za wcześniejsze finansowe upokorzenia. „Zarobiliśmy dosyć dużo pieniędzy, ale nie aż tyle, ile mówiły plotki - mówi Krzysztof. - Sukces płyty pozwolił mi na wybudowanie domu i kupienie nowego samochodu. Czy jednak jest to aż takie osiągnięcie, że człowieka wykonującego zawód muzyka przez 30 lat stać na wybudowanie przeciętnego domu i kupienie niezłego, ale nie jakiegoś nadzwyczajnego samochodu? Nie są to przecież oznaki wielkiej fortuny, gdyż dom oraz samochód ma w Polsce bardzo wielu ludzi i nikt nad tym specjalnie się. nie rozwodzi. Opowiadanie niestworzonych historii o mojej fortunie jest po prostu śmieszne. Pracuję ciężko już prawie trzydzieści lat i w tym czasie nagrałem około dwudziestu płyt. W cywilizowanym świecie po nagraniu takiej płyty jak Nic nie boli tak jak życie, mógłbym przestać dalej pracować, odłożyć pieniądze na Milion w rytmie tanga 63 konto i powoli je konsumować, nagrywając coś od czasu do czasu dla przyjemności. Faktycznie, z punktu widzenia przeciętnego obywatela każdy z nas zarobił ogromne pieniądze, ale pozwoliły nam one jedynie na podniesienie standardu naszego życia i pozbycie się dotychczasowych długów. Nie ukrywam, że byliśmy wówczas z Asią w niezbyt atrakcyjnej sytuacji finansowej. Gdy dwa lata wcześniej zamieszkaliśmy razem, nasz cały dobytek sprowadzał się do własnych ciuchów. Nie mieliśmy ani łyżki, ani widelca, ani talerza. Musieliśmy kupować wszystko od podstaw. Oczywiście, nie było nas stać na samodzielne zakupienie mieszkania, więc korzystaliśmy z kredytu. Do tego doszły różne przeciwności losu, jak choćby kradzież samochodu. Nie wyobrażam sobie swojego życia bez auta, więc po raz kolejny musieliśmy korzystać z pożyczek. Dzięki niewyobrażalnemu sukcesowi płyty odetchnęliśmy finansowo. Udało nam siępospłacać wszystkie długi i zakończyć 1997 rok z oszczędnościami na koncie. Mogliśmy wreszcie zacząć żyć normalnie, bo pierwsze miesiące wspólnego mieszkania nie należały pod względem finansowym do zbyt cudownych. Ta stabilizacja była nam bardzo potrzebna, gdyż po tych wszystkich szaleństwach związanych z rozwodami, łatwiej było nam przejść do normalności, dotrzeć się we wspólnym życiu". Popularność Takiego tanga próbowano przenosić także za granicę. Jego hiszpańskojęzyczna wersja - Casi un tango - miała stać się przebojem targów Midem. „Sam pomysł zaśpiewania tego utworu po hiszpańsku był dość oryginalny, ale marketingowe nie miało to większego sensu - dodaje Krzysztof. - O wiele więcej można byłoby osiągnąć nagrywając Tango po angielsku, a i ja męczyłbym się zdecydowanie mniej, ponieważ nie znam hiszpańskiego. Przy nagrywaniu pomagali mi jednak Meksykanin i Kubań-czyk, więc po długich bojach zmaltretowałem przygotowany tekst. Podobno zaśpiewałem nawet zrozumiale". Pod koniec 1997 roku muzycy Budki mogli już rozpocząć świętowanie rewelacyjnej sprzedaży swojego albumu. 11 grudnia w warszawskiej Sali Kongresowej zagrali koncert, podczas którego wręczono im multipla-tynowe płyty. Dla Krzysztofa było to podwójne wydarzenie. Odbierał artystyczne wyróżnienie i po raz pierwszy miał okazję śpiewać ze sceny dla swojej mamy. „Gdy się urodziłem, tata miał już 48, a mama 38 lat - opowiada. -Gdy wkroczyłem na rockową drogę, rodzice byli więc już w podeszłym wieku i nie interesowali się muzyką, która mnie fascynowała. Nie dziwiła mnie więc specjalnie ich obojętność na moją twórczość. Nigdy nie wyrażali także chęci zobaczenia mnie na scenie. Koncert w Sali Kongresowej był jednak czymś wyjątkowym, ukoronowaniem ogromnego sukcesu. Zaprosiłem więc mamę. Była bardzo zadowolona, głównie z tego względu, że jej syn odniósł tak widoczny sukces. Muzyka płynąca z głośników miała chyba dla niej drugorzędne znaczenie". Pierwsze tygodnie 1998 roku to dla Suflerów okres konsumowania i podtrzymywania ogromnej popularności Takiego tanga - wywiady, koncerty, udział w przeróżnych spotkaniach i uroczystościach. Podczas jednej z takich uroczystości - wręczania dorocznych Wiktorów - Krzysztof zdołał nagrać tytułową kompozycję do fńmuDemony wojny. „Moja obecność na ścieżce dźwiękowej tego filmu była dość przypadkowa, a cała realizacja tego przedsięwzięcia wręcz ekspresowa - relacjonuje. - Zaproponowano mi nagranie tytułowej piosenki, więc się zgodziłem nie znając ani filmu, ani kompozycji, do której miałem śpiewać. Swoją część pracy wykonałem w przerwie uroczystości wręczania Wiktorów. Organizatorzy nagrań zabrali mnie z Hotelu Yictoria i zawieźli do studia. Podczas nagrywania miałem wrażenie, że gdzieś już słyszałem podobne dźwięki. Tytułowy utwór filmu przypominał mi pewien duży przebój zespołu Status Quo. Na szczęście nie ja byłem kompozytorem. Zaśpiewałem, co miałem zaśpiewać i wróciłem na imprezę". Uczestnictwo w tej sesji nie było jedynym występem studyjnym Krzysztofa, zrealizowanym w 1998 roku poza Budką. Drugim - równie symbolicznym - był udział w nagraniach zespołu Harlem. „To był efekt prośby Jurka Janiszewskiego, pełniącego rolę producenta płyty -dodaje Krzysztof. - Nie wypadało mi odmówić, więc zaśpiewałem dwie zwrotki w kompozycji Jak lunatycy". Początek 1998 roku był dla Krzysztofa także czasem przygotowań do nowej inwestycji - budowy domu - oraz oczekiwania na narodziny kolejnego dziecka. Może zabrzmi to nieco nieprawdopodobnie, ale gdyby Polakom nie spodobała się tak bardzo kompozycja Takie tango, to być może nie byłoby jeszcze dziś na świecie Krzysztofa Cugowskiego juniora. „Temat wspólnego dziecka przewijał się w naszych rozmowach - opowiada Krzysztof. - Nas jednak de facto nie było na nie stać, ponieważ w pierwszym okresie wspólnego życia ledwo wiązaliśmy koniec z końcem. Na dziecko zdecydowaliśmy się dopiero, gdy widzieliśmy, że jesteśmy w stanie sprostać obowiązkom i wyzwaniom związanym z jego narodzinami". Krzyś przyszedł na świat 18 lipca 1998 roku. Krzysztof miał wówczas 48 64 Milion w rytmie tanga lat. Dokładnie tyle, ile jego ojciec w dniu jego narodzin. Historia w rodzinie Cugowskich lubi się więc powtarzać. „To było dla mnie ogromne przeżycie - mówi Krzysztof. -Nie pierwszy raz spodziewałem się syna, ale zdążyłem już zapomnieć, jak to jest, gdy na świat przychodzi dziecko. Narodziny Krzysia przyjąłem bardziej emocjonalnie, niż przyjście na świat Wojtka i Piotrka. Mój stan ducha był zdecydowanie inny niż normalnie, choć tak do końca nie potrafię powiedzieć, na czym to polegało. Być może dopiero wówczas dojrzałem do ojcostwa. W wieku trzydziestu lat, prawdopodobnie tak jak większość mężczyzn, nie myślałem zbyt poważnie o życiu. Ojcostwo w wieku blisko pięćdziesięciu lat niosło ze sobą dużą ilość przemyśleń. Trzeciego syna witałem z wielką radością, ale także z troską o jego przyszłość. Tematy, które były dla mnie istotne podczas narodzin Krzysia, nie miały żadnego znaczenia dwadzieścia lat wcześniej. Nie oznacza to jednak, iż nagle stałem się przykładem wzorowego ojca, piorącego pieluchy, przewijającego i karmiącego dziecko. Może to nie jest najlepsze wytłumaczenie, ale ja trochę obawiałem się, że mogę coś źle zrobić i skrzywdzić dziecko. W początkowym okresie wychowywania Krzysia udało mi się go dwa razy przewinąć. Nie jest to oczywiście jakieś chwalebne osiągnięcie, ale moje zainteresowanie synem zwiększało się wraz z upływem czasu". Gdy rodził się Krzyś, ku końcowi miały się już prace budowlane na działce w podlubelskim Motyczu. Spełniało się tym samym kolejne marzenie Krzysztofa, który nie ukrywa, że od zawsze chciał zamieszkać we własnym domu. „Z pewną zazdrością patrzyłem na ludzi posiadających domy — opowiada. - Mnie nie było na to stać. Być może, gdybym nieco inaczej podchodził do życia. spełniłbym swoje marzenie nieco wcześniej. Ja jednak nie jestem zwolennikiem budowania za wszelką cenę, z taŁ zwanym kołkiem w zębach i jedzenia chleba ze smalcem, aby kilka złotych więcej przeznaczyć na zainwestowanie w dom. Jeżeli kogoś nie stać na wybudowanie domu to nie powinien się do tegc w ogóle zabierać. A moje życie, przez większą jegc część, przebiegało na dość niskim poziomie finansowym Okres siermiężnej egzystencj w latach siedemdziesiątycł i osiemdziesiątych był dlć mnie prawie w takim samym stopniu mało ciekawy, j a! dla większości Polaków. Nie stać mnie było na nowy samochód, więc kupowałem używane rumple. Miałem małe i standardowo wykończone spółdzielcze mieszkanie, gdyż był to szczyt moich finansowych możliwości. Dlategc po spłaceniu wszelkich długów, pierwsze zaoszczędzone pieniądze z płyty Nic nie boL tak jak życie przeznaczyliśmy na budowę domu". Problem lokalizacji domi Asi i Krzysztofa rozwiązany został kilka miesięcy wcześ niej. Państwu Cugowskin spodobała się półtorahektaro wa działka, położona n; jednym z pagórków w mało wniczej części podlubelskiegc Motycza. Według pierwo mych zamierzeń miał na niej stanąć lekki, drewniany domek jeden z tych wykonywanych pod klucz w ciągu kilkunasti tygodni. „Miał to być sposób na szybkie i w miarę tani< Milion w rytmie tanga postawienie domu - dodaje Krzysztof. - Mieliśmy zdecydować się na takie rozwiązanie, gdyż budowanie systemem gospodarczym nie wchodziło w naszym przypadku w rachubę. Nie znamy się na budownictwie i nie poprowadzilibyśmy budowy w sposób sensowny i ekonomicznie zadowalający. Stalibyśmy się zapewne ofiarami nieuczciwych wykonawców. Domek w stylu kanadyjskim wydawał się nam najlepszym rozwiązaniem, ale ten pomysł dość szybko wybił nam z głów mój przyjaciel. Próbowaliśmy więc kupić coś gotowego. Mój przyjaciel Czesio Frankowski jeździł z nami jako ekspert, bo my nie mieliśmy o budownictwie żadnego pojęcia. Obejrzeliśmy kilkanaście budowli, ale żadna z nich nie spełniała naszych oczekiwań. Po jednej z takich eskapad mój przyjaciel zaproponował nam wybudowanie domu. Tak też zrobił, a nasze zaangażowanie w budowę - poza określeniem naszych potrzeb i kwestiami finansowymi - sprowadzało się do oglądania jej rozwoju. Wszystko odbyło się w ekspresowym tempie. Po sześciu miesiącach od rozpoczęcia prac - w styczniu 1999 roku - mogliśmy się przeprowadzić do wymarzonego domu". Dom państwa Cugowskich jest trudny do odnalezienia, pomimo lokalizacji w pobliżu zbiegu dwóch głównych dróg wiodących przez Motycz. Od arterii komunikacyjnych oddziela go kilkudziesięciometrowe pasmo drzew i krzewów. Wiodąca doń żużlowa dróżka jest praktycznie niezauważalna dla niezainteresowanych jej odszukaniem. Po jej przejechaniu, zza drzew wyłania się położony w najwyższym punkcie ponadhektarowej działki, rozłożysty, wykończony cegłą klinkierową dom. Dostępu do niego strzeże ogrodzenie ze stalowych przęseł, osadzonych na klinkierowym murku, oraz... para psów. Psy to wielka miłość wszystkich członków rodziny Cugowskich. Z pewnością dużo w tym zasługi Krzysztofa, ponieważ jego sympatia do tych zwierząt trwa już kilkanaście lat. „Moim pierwszym psem był bokser, bo ta rasa nieźle sprawdza się w życiu w mieszkaniach — opowiada Krzysztof. — Wówczas, czyli w latach osiemdziesiątych, możliwości posiadania takiego lub innego psa wyznaczały moje warunki lokalowe. Nie mogłem mieć więc dużego psa, gdyż mieszkanie w bloku byłoby dla niego okrutną męczarnią. Potężnym psom powinno się przecież zapewniać lepsze zajęcia niż chodzenie po schodach. W Polsce jednak niewiele osób rozumie, iż psu trzeba dać komplet potrzebnych mu do życia wartości. I nie chodzi tu tylko o jedzenie, picie i miejsce do spania, ale o nawiązanie z nim łączności. To wcale nie jest truizm, że pies jest przyjacielem człowieka. Tak powinno być naprawdę i każdy pies chciałby mieć kontakt ze swoim panem. Psy ostrych ras, które nie czuj ą kontaktu z człowiekiem, stają się agresywne, nawet dla swoich właścicieli. Może dojść wtedy do różnych tragedii". Psy zawładnęły terenem wokół domu i to dzięki nim króluje tu głównie trawa. „Nie było mowy o żadnym ogrodzie, bo nasze psy są dość duże i sporo biegają - kontynuue Krzysztof. - W niszczeniu wszystkiego specjalizuje się zwłaszcza ważący ponad 100 kilogramów mastyf Morusek. On biegnąc tratuje prawie wszystko". Morus nie jest tuzinkowym psem. To czempion Polski, pies, który podczas wystaw wygrał wszystko, co było do wygrania. Uczestniczył w dziewięciu wystawach i z każdej wracał jako zwycięzca. „I wystarczy -podsumowuje Krzysztof. -To jest zabawa dla ludzi żyjących z hodowli i z handlu psami. Trudno traktować to jednak w kategorii zabawy, ponieważ wystawy są częścią rządzącego się różnymi układami przemyski. Dla mnie - amatora w tej branży -pewne rzeczy były mocno szokujące. Na szczęście mam tak dobrego psa, że mógł wygrać wszystko bez żadnych układów". W nieco inny sposób przydomowy ogród demoluje drugi z psów. Stefan - owczarek niemiecki -wyrywa niektóre rośliny. „Nie spodobały mu się magnolie, więc wyrwał je wszystkie - opowiada Krzysztof. - Posadziliśmy je ponownie, ale wszystkie zostały ponownie wyrwane. Magnolii więc nie będzie. Ogrodu nie demoluje natomiast trzeci z psów, shar pei Hipek. On mieszka w środku, bo przyjechał z nami z bloku. Zachowuje się tak, jakby w dalszym ciągu mieszkał w bloku. Wychodzi na chwilę zrobić siusiu lub kupę, po czym szybko wraca do środka. Na dodatek swoje potrzeby załatwia najbliżej, jak mu się tylko uda". Dojście od wyznaczonego tuż przy bramie wjazdowej miejsca parkingowego dla gości do prowadzących do domu drzwi zajmuje zazwyczaj kilkanaście sekund. W tym czasie biegające przy domu psy muszą znajdować się pod opieką któregoś z domowników. Dużo bezpieczniej można czuć się natomiast w środku, ponieważ Hipek niezwykle rzadko przypomina o sobie. Najczęściej zaszywa się w którymś z kątów i stamtąd słychać tylko jego chrapanie i pomrukiwanie. Najwidoczniej czuje się tu bardzo dobrze. Pomimo tego, że zamieszkuje w środku domu, nie brak mu przestrzeni do biegania, bo ma do dyspozycji kilkusetmetrową powierzchnię. Przestronność jest bowiem jedną z głównych cech dużego i rozłożystego domu rodziny 66 Milion w rytmie tanga Cugowskich. Swoją przestrzenią ujmuje już wejściowy korytarz. Jego najdłuższa ściana pełna jest fotograficznych pamiątek. Kilkadziesiąt zdjęć ilustruje najnowszą historię rodziny: Krzysztof i Joanna na sycylijskiej plaży, kilkumiesięczny junior w ramionach rodzeństwa. Z drugiej strony tej ściany znajduje się wysoki na sześć metrów, pięćdziesięciometrowy salon. Śnieżnobiałe ściany z kilkoma współczesnymi grafikami i obrazami, podłoga z jasnych paneli i lekkie, gięte meble świadczą o prostocie stylu największego pokoju. W jego urządzeniu trudno doszukiwać się nadmiernej wyniosłości lub ekstrawagancji. Jest tu elegancko, ale normalnie. Oczywiście, jeżeli nie uwzględni się ciągnącej się przez całą długość tego pomieszczenia antresoli. Kilka regałów zapełnionych setkami książek, niewielkie biurko, komputer i fax są wystarczające do codziennej pracy. Za biurkiem ukryte zostało jedno z przejść do prywatnej części domu. Jednak nie ta, pilnie strzeżona przed niedomownikami część budynku jest ulubionym miejscem Krzysztofa. Najchętniej wolny czas spędza w niewielkim -biorąc pod uwagę rozmiary pozostałych - pomieszczeniu. Nie ma w nim rzeczy nie związanych z Cugowskim wokalistą. Na wyłożonych korkiem ścianach zawisły liczne nagrody, zdobywane przez lata spędzone na estradzie. Honorowe miejsce zajmuje jednak pierwszy, profesjonalnie wykonany plakat Budki. Cugowski z połowy lat siedemdziesiątych, w stroju dzieci-kwiatów, siedzący na motocyklu, „wisiał" nad łóżkiem niejednego fana. Teraz archiwalny już plakat jest największym eksponatem w minimuzeum Krzysztofa. Obok niego zawisło kilka innych rekwizytów i nagród: Play-box dla najlepszego polskiego wokalisty oraz zespołu z lat 1997 i 1998, dyplom Ambasadora Województwa Lubelskiego 1999 oraz oczywiście kilka złotych, platynowych i multiplatynowychpłyt. Większości estradowych zdobyczy nie udało się wyeksponować na ścianach. Kilkanaście, a raczej kilkadziesiąt przeróżnych statuetek zajmuje całą powierzchnię niewysokiej, ale za to rozłożystej komody, ustawionej tuż przy wejściowych drzwiach. Tuż przy niej znajduje się regał naszpikowany najwyższej jakości sprzętem audio i wideo, a za nim gablota wypełniona setkami płyt kompaktowych. Jedna z wielu półek niemal w całości zagospodarowana została dziełami Krzysztofa. Obok tych najbardziej znanych, kilkunastu płyt nagranych w barwach Suflerów, są też dzieła solowe, inne albumy nagrane przy udziale Krzysztofa oraz okazjonalne wydawnictwa ze śpiewanymi przez niego piosenkami. Osobny kąt zajęty jest półkami z filmami DVD oraz taśmami magnetowidowymi. Kilkadziesiąt godzin filmów wideo doskonale dokumentuje życie rodzinne w ostatnich piętnastu latach: wczasy w przeróżnych miejscach całego świata, wyjazdy w najciekawsze polskie zakątki, rodzinne uroczystości oraz, oczywiście, sceniczne występy. Niemal na środku pokoju, na jasnoszarej wykładzinie ustawiony jest mały stolik, przy nim kanapa i dwa fotele z ciemnozielonej skóry. To doskonałe miejsce do odpoczynku, ale również do pracy, ponieważ przeważnie tu Krzysztof udziela wywiadów. „Ten pokój, tak jak cały dom, urządziliśmy tak, aby żyło się nam wygodnie - komentuje Krzysztof. - Nasz budynek nie jest od zewnątrz wybitnie piękny ani okazały. Nie dążyliśmy do tego, aby ludzie stali przy płocie i podziwiali nasz dom. Na etapie projektowania i budowy interesowało nas stworzenie wygodnego i praktycznego miejsca do życia, w którym będziemy dobrze się czuli. Udało nam się to zrealizować w stu procentach i mamy mieszkanie, o jakim marzyliśmy, a w nim wszystko, co jest nam niezbędne do życia. Nie ma w tym domu rzeczy przypadkowych, więc żyje nam się tu świetnie". Ogromny sukces kompozycji Takie tango, niosący za sobą rekordową sprzedaż płyty Nic nie boli tak jak życie cieszył, ale jednocześnie stawiał Suflerów w trudnej sytuacji. Każde następne nowe nagranie narażone było na porównania z ostatnim superprzebojem. Jednak nawet największy optymizm nie mógł dobrze wróżyć tej konfrontacji, bo szansa na powtórzenie sukcesu wydawała Milion w rytmie tanga 67 się być niewielka. Doskonałym wyjściem z wydawałoby się patowej sytuacji okazało się nagranie płyty z nowymi, akustycznymi wersjami starych przebojów. Przede wszystkim nie niosło za sobą groźby porównań do Tanga, gdyż akustyczne wersje nagrań można było przyrównywać tylko do ich pierwowzorów. Kilkumiesięczne przygotowania sfinalizowane zostały 3 października 1998 roku. W krakowskim studiu telewizyjnym Łęg doszło wówczas do koncertu, podczas którego dokonano rejestracji nagrań dla potrzeb płyty. „Bardzo lubimy Kraków, a tamtejsze studio jest dobrze przygotowane do tego rodzaju zajść, więc z wyborem miejsca do nagrania płyty nie mieliśmy żadnego problemu - opowiada Krzysztof. - Większym dylematem był dobór repertuaru. Przede wszystkim nie chcieliśmy robić kopii koncertowego albumu, nagranego cztery lata wcześniej w Sopocie. Musieliśmy więc przygotować kilka nagrań, których zazwyczaj nie grywamy podczas koncertów. Poza tym byliśmy zmuszeni wybierać mniej rytmiczne kompozycje, gdyż tylko one nadawały się do zagrania z orkiestrą symfoniczną bez długotrwałych prób. Zagranie na żywo z orkiestrą symfoniczną zestawem elektrycznym nie jest wielkim problemem, bo wiele niedo-magań wynikających ze współpracy wielkiej grupy muzyków można wtedy ukryć. Znacznie gorzej jest wtedy, gdy zespół, tak jak orkiestra, używa tylko instrumentów akustycznych. Jakiekolwiek potknięcia są wówczas praktycznie nie do zatuszowania. Orkiestra, z uwagi na liczbę zaangażowanych w niej artystów, jest bowiem machiną po wolną w ruchach i jej wspólny występ z zespołem rockowym jest ciężką pracą dla obydwu stron. Oczywiście wszystko można dopracować do perfekcji, gdy znajdzie się czas na kilka tygodni prób. My musieliśmy zagrać koncert po dwóch dniach wspólnych ćwiczeń, więc musieliśmy ratować się odpowiednim doborem repertuaru. W sumie udało nam się wszystko zagrać zgodnie z muzyczną sztuką, choć nie uniknęliśmy kilku potknięć. Głównie są to niedomagania rytmiczne, rzadziej błędy związane ze strojeniem instrumentów. Dla przeciętnego słuchacza są to jednak rzeczy niezauważalne i nie mogą wpływać na ostateczną ocenę tego dzieła. Pomimo ogromnej zawieruchy z orkiestrą, nagraliśmy materiał, pod którym można się podpisać z czystym sumieniem". Retrospektywny materiał zawarty na akustycznym albumie rozpoczynał okres jubileuszowych podsumowań, przygotowywanych na ćwierćwiecze działalności. Najobszerniejszym wydawnictwem, przeznaczonym dla najbardziej skrupulatnych fanów była Antologia 1974-99. W zestawie dziesięciu płyt, zawierających blisko dwuna-stogodzinną porcję muzycznego materiału znalazło się wiele niepublikowanych dotychczas nagrań. Były wśród nich między innymi wersje radiowe przebojów znanych z płyt, kompozycje realizowane dla potrzeb filmów i przedstawień teatralnych, utwory przygotowywane w języku niemieckim na rynek NRD oraz kilka innych ciekawostek. Dla kolekcjonerów była to więc nie lada gratka. „Do Antologii przymierzaliśmy się już od pewnego czasu - opowiada Krzysztof. - Dla jej potrzeb odgrzebaliśmy wspólnie z Jurkiem Janiszewskim niepublikowane dotychczas nagrania. Uzupełniliśmy je znanymi już kompozycjami i powstał swoisty zbiór, w którym znalazły się prawie wszystkie utwory zrealizowane przez Budkę w całym dwudziestopięcioleciu. To było wydawnictwo dla najwierniejszych fanów, ludzi czynnie interesujących się naszym zespołem. Oni zbierają nasze wszystkie dzieła, bo chcą mieć ich komplet, bez względu na to, czy nagrywamy superhity, czy też chrapanie i pomrukiwanie". Kolejnym jubileuszowym prezentem dla fanów był krążek Greatest Hits II. Był to zestaw piosenek, które stały się przebojami po wydaniu pierwszej płyty z największymi hitami, bądź też nie zmieściły się w wydawnictwie z 1989 roku. Wyjątek stanowiły kompozycje Sur lepont d 'Avignon i V bieg. Pierwsza z nich miała być zwiastunem prac Krzysztofa i jego kolegów nad własnymi interpretacjami polskich i światowych przebojów. Druga napisana została z okazji 25-lecia i promowała rocznicową trasę koncertową. „Do uczestniczenia w jubileuszowej trasie koncertowej zaprosiliśmy dwóch kolegów, którzy pracowali kiedyś z zespołem: Romka Czystawa i Felka Andrzej czaka - mówi Krzysztof. - Postanowiliśmy także nagrać utwór uświetniający nasz jubileusz. W ten sposób powstała, śpiewana przez nas trzech, kompozycja Ybieg. Ta bezpretensjonalna piosenka doskonale spełniła swoją rolę. Łatwo wpadająca w ucho melodia z prostym tekstem przyjęta została przez słuchaczy znacznie lepiej, niż pięć lat wcześniej Krajobraz po rewolucjf. 68 Milion w rytmie tanga Jesteśmy poi Jako jedyny polski producent projektujemy i wytwarzamy wszystkie komponenty systemów opomiarowania przepływu gazów dla celów rozliczeniowych i technologicznych. Nasz program produkcji obejmuje m.in.: • Gazomierze: . turbinowe CGT od G40PN16doG4000PN110, • rotorowe CGRod G16 do G400 PN 16, zakresowośćod 1:50, do 1:200, • zwężkowe CGZ od DN 50 do DN900, • przepływomierze turbinowe CPT do pomiarów technologicznych. • Systemy korekcji objętości i transmisji danych: • rejestratory szczytów godzinowych CRI do gazomierzy z nadajnikami impulsów, • korektory objętości VpTz typu CMK o zasilaniu bateryjnym/sieciowym, • przeliczniki objętości typu CPS, jedno- i wielociągowezopcjąwspółpracy z urządzeniami automatyki: sterownikami PLC, nawanialniami, chromatografami, i t.p. • Systemy transmisji danych • urządzenia i oprogramowanie do transmisji przewodowej i poprzez sieć GSM, • oprogramowanie mikrokomputerów klasy "palmtop" do komunikacji i odczytu danych z korektorów i przeliczników. Oferujemy także relegalizację gazomierzy we własnym laboratorium przepływowym oraz ekspertyzy techniczne, analizy danych procesowych instalacji, dobór optymalnego układu pomiarowego. Wszystkie nasze urządzenia spełniają lub przewyższają wymagania obowiązujących norm dotyczących własności metrologicznych lub wymogów bezpieczeństwa. Posiadamy atesty i dopuszczenia wydane przez GUM, KD "Barbara", PTB, DVGW, oraz inne urzędy, w zależności od lokalnych wymagań. Nasze wyroby zyskały uznanie klientów w Polsce, Niemczech, Włoszech, RPA, Korei Pd., Litwie, Ukrainie i Mołdawii. Na produkowane przez nas urządzenia udzielamy dwuletniej gwarancji. Zapraszamy do kontaktu z działem marketingu w naszej siedzibie przy ul. Aleksandrowskiej 67/93, w Łodzi, telefon bezpośredni: +42 613 56 56, fax : +42 613 56 98, e-mail: common@common.pl, Nasza strona internetowa: www.common.pl Kroplówka zamiast mikrofonu Nowy Jork to dla niektórych centrum świata. Tutaj codziennie zapada wiele gospodarczych i finansowych decyzji, rzutujących na losy mieszkańców wszystkich kontynentów. Tu ścierają się kulturowe trendy, bo dla większości artystów jest to najlepsze z najlepszych miejsc na zaprezentowanie swojego dorobku. Oczywiście Nowy Jork nie może wziąć w swoje objęcia wszystkich chętnych. Trafiają doń tylko najlepsi, wyłącznie ci, którzy mają do zaoferowania coś ciekawego, nietypowego, coś na najwyższym światowym poziomie. Wzniesiony w 1891 roku budynek nowojorskiej filharmonii jest dla artystów z kręgu muzycznej klasyki swoistą Mekką. W jednej z ostatnio wydanych polskich encyklopedii, gmach nowojorskiej filharmonii określono mianem miejsca koncertów o najwyższej randze artystycznej. Mieszczący się przy skrzyżowaniu głównej arterii Manhattanu - siódmej alei z pięćdziesiątą siódmą ulicą - gmach gościł w swoich murach największych tego świata. Lista koncertujących tu sław jest bardzo długa. Grali tu praktycznie wszyscy najznamienitsi wykonawcy muzyki klasycznej w dwudziestym wieku, z naszym rodakiem, Ignacym Janem Paderewskim na czele. Niemal wszyscy, i ci najwybitniejsi, i ci znacznie mniej znani, występ w murach budynku ufundowanego przez amerykańskiego przemysłowca i filantropa - Andrew Carnegie - wymieniają w swoich życiorysach na jednym z pierwszych miejsc. Znacznie rzadziej w Carnegie Hali goszczą przedstawiciele innych muzycznych kręgów. Być może dlatego, że bardziej hałaśliwa muzyka na miejsce swojej prezentacji wybiera zazwyczaj nowocześniejsze budowle. W oficjalnym kalendarzu najważniejszych imprez odnotowane zostały jednak także występy gigantów muzyki „mniej poważnej". Koncertowali tu między innymi George Gershwin, Louis Armstrong, Benny Goodman, Duke Ellington, Sting i Liza Minnelli, a 12 lutego 1964 roku, pomiędzy wyłożonymi marmurem ścianami, rozbrzmiewały dźwięki piosenek The Beatles. Pomysł przeniesienia do tego spektakularnego miejsca muzyki wykonywanej przez Suflerów zrodził się pod koniec lat dziewięćdziesiątych. Jego autorem był Leszek Świerszcz - polski emigrant i właściciel, znajdującego się w New Jersey, muzycznego klubu Cricket. Idea nie była niemożliwa do wcielenia w życie, gdyż nawet w internecie znaleźć można numery telefonów do osób odpowiedzialnych za wynajęcie każdej z dwóch sal koncertowych nowojorskiej filharmonii. Trzeba tylko być przygotowanym na spełnienie określonych wymogów i oczekiwań finansowych stawianych przez nowojorskich menedżerów. Problemem nie było także zapełnienie blisko trzech tysięcy miejsc w największej sali filharmonii - Isaak Stern Auditorium. „Nie boję się powiedzieć, że jesteśmy najbardziej popularnym polskim wykonawcą wśród amerykańskiej i kanadyjskiej Polonii - opowiada Krzysztof. 70 Kroplówka zamiast mikrofonu - Takich imprez, jakie my możemy zagrać w Chicago czy w Nowym Jorku, nie jest w stanie zagrać żaden inny polski artysta. My nie tylko mamy ochotę na granie w USA, ale mamy tam przede wszystkim słuchaczy. Leszek Świerszcz parokrotnie namawiał więc nas do zagrania w Carnegie Hali. Miało to być dla miejscowej Polonii takie małe święto, ponieważ nasi wykonawcy z kręgu muzyki rozrywkowej podbój Ameryki kończyli zawsze na polonijnych klubach. Występ w tak poważnym i porządnym miejscu miał być dla nas i dla naszych rodaków dużą nobilitacją. Na ten temat odbyliśmy z Leszkiem kilkanaście rozmów. W końcu udało mu się nas przekonać i postanowiliśmy spróbować. Akurat zbliżało się nasze dwudziestopięciolecie, więc uznaliśmy, że może być to główny punkt jubileuszowych obchodów. Zaplanowaliśmy go na 10 czerwca 1999 roku. Przygotowania organizacyjne trwały przez ponad pół roku. Pod koniec maja wszystko było już zapięte na przysłowiowy, ostatni guzik. My graliśmy wówczas koncerty w Niemczech i w Paryżu. Podróżowaliśmy wynalazkiem, rozpędzającym się na autostradach do prędkości 60 km/h. Spędzaliśmy w nim po kilkanaście godzin dziennie. W związku z tym moje dolegliwości związane ze stawem biodrowym stawały się coraz bardziej dokuczliwe. Ratowałem się więc przyjmowaniem środków przeciwbólowych w ponadlogicznych ilościach. Po powrocie do kraju i zakończeniu tego komunikacyjnego koszmaru, bóle biodra znacznie się zmniejszyły. Miałem kilka dni na przygotowanie się do wylotu, zaplanowanego na niedzielę, 6 czerwca. Dwa dni przed odlotem pojechaliśmy całą rodziną na wycieczkę do Nałęczowa. Zjadłem tam kilka lodów i wieczorem, po powrocie do domu, zacząłem odczuwać gorączkę. Byłem pewien, że jest to początek przeziębienia. Nie byłem oczywiście zbyt szczęśliwy z tego powodu, gdyż wisiała nade mną groźba powtórzenia się sytuacji sprzed czterech lat, kiedy to podczas nagrywania koncertowej płyty musiałem śpiewać mocno przeziębiony. Łyknąłem więc trzy tabletki zwykłej, nierozpuszczalnej aspiryny. Następnego dnia, w sobotę, nie czułem się jednak lepiej. Oczywiście, nie domyślałem się, że jest to początek ropnej anginy. Powtórzyłem więc terapię aspirynową, przyjmując na czczo kolejne trzy tabletki. Po godzinie poczułem się znacznie gorzej, zaczęło mi być jakoś tak dziwnie. Poszedłem do toalety i tam straciłem przytomność. Nie wiem, jak długo przeleżałem na podłodze, bo byłem wówczas sam w domu. Obudziłem się w kałuży krwi i wy- dzieliny przypominającej masę asfaltową. To był efek krwotoku z ust i z dolnych partii ciała. Nie ukrywam, ż< mocno się przestraszyłem. Włosy stanęły mi dęba. Ja nii toleruję jednak wizyt lekarskich, więc postanowiłem ni< wzywać żadnej pomocy. Lubię spotykać się z moim kolegami lekarzami, których mam bardzo dużo, al< odwiedzanie ich w roli pacjenta jest dla mnie ogromn; udręką. Pozbierałem się więc powoli i zabrałem się z; zacieranie śladów. Nie chciałem bowiem wzbudzić żadnycl podejrzeń mojej rodziny. Wydzieliny z podłogi powycie-rałem koszulą nocną, którą miałem akurat na sobie. Ni< chcąc niepokoić Asi, postanowiłem ukryć zabrudzeń, koszulę. Schowałem ją do pieca, wykąpałem się i grzecznis położyłem się do łóżka. Nie wyglądałem najlepiej, a moj< skóra miała kolor białozielony. Byłem mocno osłabiony ale nic mnie już nie bolało. Poczułem się nawet trochę lepiej więc postanowiłem przejść do kuchni i przygotować sobii coś do picia. Nie był to jednak najlepszy pomysł. Gd] wstałem, zaczęły męczyć mnie zawroty głowy. Napiłen się czegoś zimnego i szybko wróciłem do łóżka. Czułen się fatalnie, a mój wygląd był dokładnym odzwierciedlenien samopoczucia. Nie zdziwiłem się więc wcale, gdy Asia po powrocie do domu zaniepokoiła się moim wyglądem Aby mieć święty spokój, wszystko złożyłem na kłopot} żołądkowe. Miałem nadzieję, iż niebawem wszystko wróć do normy. Mój stan jednak nie poprawiał się. Po południi zadzwoniłem więc do mojego przyjaciela, lekarza. Oczywiście, nie powiedziałem mu całej prawdy, słowem nit wspomniałem o krwotoku i utracie przytomności. Telefoniczna konsultacja skończyła się więc na pouczeniu, że w przypadku pogorszenia się mojego stanu natychmias mam się ponownie do niego odezwać. Byłem nieco spokojniejszy, ale z godziny na godzinę opadałem z sił. Przeć żoną odgrywałem jednak w dalszym ciągu rolę twardziele cierpiącego na żołądkowe dolegliwości. Asia spakował; więc wieczorem moje rzeczy i przygotowała do wyjazdu Następnego dnia, w niedzielę rano, podjechał samochód który wiózł nas na lotnisko. Byłem taki słaby, że ledwc chodziłem. Na dodatek panujący na dworze upał okropnit mnie męczył. Mój niezbyt właściwy wygląd wzbudził duż} niepokój moich kolegów z zespołu, ale nie chciałen wtajemniczać ich w całą sytuację. Na szczęście w samo chodzie mieliśmy klimatyzację. Położyłem się na fotelacl i w nie najgorszej kondycji dotarłem do Warszawy. Wysia dłem przed terminalem i poszedłem do hali odpraw. Byk tam jeszcze bardziej gorąco niż na zewnątrz. Po zrobienii Kroplówka zamiast mikrofonu 71 kilku kroków poczułem się tak koszmarnie, że szybko zawróciłem do samochodu. Panujący w nim chłód poprawił nieco moje samopoczucie. Wszyscy zorientowali się jednak, iż nie za bardzo nadaję się do dalszej podróży. Ja byłem jednak twardy i postanowiłem spróbować jeszcze raz. Tym razem nie byłem jednak w stanie dojść nawet do hali odpraw. Musiałem skapitulować. Powiedziałem: panowie, ja nie lecę. Ustaliliśmy, iż wrócę do Lublina, dojdę do siebie, a gdy poczuję się dobrze, dołączę do kolegów. Nie było jeszcze podstaw do paniki, ponieważ koncert miał odbyć się dopiero za pięć dni. Miałem więc dużo czasu na doprowadzenie się do dobrego stanu. Oczywiście mój bagaż poleciał razem z całą, liczącą około trzydziestu osób ekipą. Razem z nami i naszymi akustykami leciały bowiem dwie ekipy telewizyjne i jedna filmowa. Ja wróciłem do Lublina. Czułem się coraz gorzej, a z dolnych partii ciała wydzielałem podejrzaną, smolistą substancję. Wróżyło to nie najlepiej i zaczęło mnie to trochę niepokoić. W poniedziałek rano postanowiłem zadzwonić do swojego kolegi, chirurga z jednego z lubelskich szpitali. Doktor, który odebrał, poinformował mnie, że pan profesor jest akurat na sympozjum. Był jednak bardzo dociekliwy i zaczął wypytywać mnie o cel mojego telefonu. Gdy opowiedziałem mu o moich problemach, spytał tylko, czy ma wysłać karetkę, czy też ktoś mnie przywiezie. Oczywiście wybrałem tę drugą opcję i do szpitala zawiozła mnie Asia. Z ogromnymi trudnościami wszedłem na pierwsze piętro. Tam czekało już na mnie łóżko. Położyłem się i od razu poczułem się obłożnie chory. Szybko zrobiono mi wszystkie badania, włącznie z gastroskopią, która nie była dla mnie wielką radością. Wykryto mi krwawiące nadżerki na dwunastnicy. Były one spowodowane przyjmowaniem lekarstw, a w szczególności łykaniem aspiryny w postaci nierozpuszczonej tabletki. Lekarze wytłumaczyli mi, że gdy aspiryna wpada do żołądka lub do dwunastnicy, to zatapia się w ich ścianki tak, jak rozgrzana moneta wtapia się w lód. Nikt nie chciał mi powiedzieć, czy mam szansę wykurowania się do czasu koncertu. Wszyscy lekarze zgodnie twierdzili, iż musimy czekać, aż ustanie krwawienie. W nie najgorszym nastroju i z nadziejąna szybkie opuszczenie szpitalnych murów spędziłem pierwszą noc na oddziale chirurgii. Następnego dnia, we wtorek rano, miałem kolejny krwotok. Straciłem przytomność. Nie pamiętam, co się ze mną działo. Obudziłem się na oddziale intensywnej opieki medycznej. Byłem popodłączany do przeróżnych urządzeń. Przez nos wprowadzono mi do dwunastnicy sondę, przez którą wydobywał się czerwony płyn. Ciśnienie krwi spadło mi do poziomu 40/20. Podawano mi krew -w sumie aż 7 litrów. Ja jednak przez cały czas miałem jednak nadzieję, że koncertu nie trzeba będzie odwoływać. W środę poczułem się już nawet trochę lepiej. Krwawienie jednak w dalszym ciągu nie ustawało. Razem z Romkiem Lipko i Tomkiem Zeliszewskim wpadliśmy na pomysł wynajęcia zestawu reanimacyjnego i przetransportowania mnie do USA pod opieką anestezjologa. Jeden z moich przyjaciół pojechał więc szybko do ambasady amerykańskiej i w ekspresowym tempie otrzymał na to konto wizę wjazdową. Wszelkie spekulacje i nadzieje rozwiał jednak w czwartek profesor Wal-Iner. Powiedział, że nigdzie nie polecę, ponieważ jest to zbyt ryzykowne. Na dodatek poinformował mnie o grożącej mi operacji, gdyż krwawienie trwało już zbyt długo. Byłem przerażony. Nie mogłem usnąć pomimo zaaplikowania mi środków nasennych. To była najtragiczniejsza noc w moim życiu. Leżałem i wpatrywałem się w rurkę, przez którą spływał krwawy płyn. Byłem już bliski rozpaczy. W piątkowy ranek wydzielina zaczęła jednak zmieniać kolor. Najpierw zjaśniała, a później zaczęła przebarwiać się na kolor żółty. W ostatniej chwili uchroniłem się od operacji. Teoretycznie, gdybym natychmiast wypisał się ze szpitala i poleciał do Nowego Jorku, zdążyłbym na występ. Byłem jednak przeraźliwie osłabiony. 72 Kroplówka zamiast mikrofonu W szpitalu przeleżałem jeszcze trzy dni. W momencie, gdy krwawienie ustało, było już praktycznie po kuracji. Ja jednak byłem niewyobrażalnie słaby. Nie mogłem o własnych siłach przejść kilku metrów. Byłem jednak szczęśliwy, że obyło się bez operacji. W międzyczasie koledzy powrócili z USA. Żaden z nich nie dał mi odczuć, że moja choroba spowodowała ogromne straty finansowe. Ludzie, którzy organizowali ten koncert nigdy nie powiedzieli mi o ich wielkości. Przypuszczam, że straciliśmy wówczas 50, może 60 tysięcy dolarów. Był to jednak wypadek losowy, na który nie miałem żadnego wpływu. Przez cały czas byliśmy przeświadczeni o konieczności podjęcia wyzwania pod hasłem: koncert w Carnegie Hali. Blisko trzy tysiące osób kupiło przecież bilety na nasz występ. Musieliśmy więc zagrać w nowojorskiej filharmonii. Problemem pozostawał tylko termin". Koncertowe plany w Carnegie Hali, tak jak w każdej tego typu szanującej się instytucji układane są z wielotygodniowym wyprzedzeniem. O natychmiastowej powtórce nie mogło być mowy. Nie marzyła się ona także Suflerom, którzy musieli ochłonąć po problemach związanych z pierwszym podejściem do koncertu. Kolejny termin koncertu ustalony został na 18 listopada. Tym razem obyło się bez żadnych niespodzianek. Główna sala gmachu, położonego dwie przecznice od granic Central Parku, zapełniła się do ostatniego miejsca. „Przełamanie stereotypu, że polski wykonawca musi grać w USA wyłącznie w polonijnych klubach było jednym z głównych motywów organizacji tego koncertu - mówi Krzysztof. - Chcieliśmy zagrać dla naszych rodaków w porządnym miejscu. Pokazać, że Polacy mogą bawić się w tak prestiżowym gmachu, a nie tylko w polonijnych klubach i w jakichś stodołach". „To nie jest budynek stworzony do grania rocka -opisuje Krzysztof. - Jest to wymarzone miejsce dla delektowania się dźwiękami muzyki poważnej, ewentualnie jazzowej i tacy wykonawcy przeważnie grają w Carnegie Hali. Ich występy są zresztą doskonale udokumentowane, bo ściany filharmonii pełne są fotografii z występów muzycznych supergwiazd. Spacerując po korytarzach i garderobach tego gmachu, nie można było nie czuć wielkości tego miejsca. Wszyscy mieliśmy świadomość uczestnictwa w pewnej legendzie, jaką bez wątpienia jest Carnegie Hali". Koncertowanie w prestiżowych i legendarnych miejscach jest niewątpliwym splendorem, ale zmusza do stosowania się do obowiązujących w nich reguł. W największej, mieszczącej 2804 widzów, Isaac Stern Auditorium zainstalowany jest sprzęt nagłaśniający. Artyści nie mają możliwości wykorzystywania własnych zestawów nagłaśniających. „Początkowo nie byliśmy zachwyceni takim rozwiązaniem, pomimo zapewnień menedżerów sali, że wszystko jest dokładnie obliczone i dobrane - opowiada Krzysztof. - W Polsce jest bowiem taka przypadłość, że nie wierzy się nikomu. Każdemu wydaje się, iż wszystko wie najlepiej. Oczywiście j ako synowie kraju znad Wisły, mieliśmy duże obiekcje, co do dobrego dopasowania nagłośnienia do naszych potrzeb. Tym bardziej, że podczas prób nie uzyskiwaliśmy oczekiwanego brzmienia. Gd} jednak do sali weszli ludzie, to wszystko zaczęło brzmieć tak, jak należy. Musieliśmy przyznać, iż aparatura byłć dobrana bardzo dobrze. Zawodowcom trzeba zawsze wierzyć, nawet gdy niekiedy ich argumenty mogą wydawać się mało przekonujące". Obiekcje dotyczące sprzętu nagłaśniającego nie był} jedynymi utrudnieniami organizacyjnymi. Przedkoncertowć próba musiała być nagle przerwana, gdyż kolidował* z przerwą dla obsługi. „To jest zmora wszystkich miejsc Ameryki, w których działają związki zawodowe - mów Krzysztof. - One decyduj ą praktycznie o wszystkim. Gd) akurat jest czas na przerwę, to nikogo nie obchodzi, cc dzieje się na scenie. Po prostu obsługa wyłącza prąd i wychodzi. Mieliśmy z tego powodu pewien dyskomfort, ak w dniu koncertu, tuż przed godziną dwudziestą, zapomnieliśmy o wszystkich komplikacjach". Koncert rozpoczął się o godzinie dwudziestej. Krzysztof stanął w miejscu, na którym bywali przed nim tac> giganci jak Lennon, Jagger i Sting. Czy czuł tremę? „Nie -odpowiada krótko. - Przed koncertem mogę emocjonować się dostojnością miejsca, w którym śpiewam. Gdy wychodzę na scenę, otoczenie przestaje mieć jakiekolwiek znaczenie. Tak samo istotny jest występ w Carnegie Hali jak i w jakimkolwiek innym miejscu. Nigdy nie stosuje gradacji, że tu śpiewam dobrze, a tam mogę pozwolić sobie na mniejsze zaangażowanie. Oczywiście, każdy człowiel ma lepsze i gorsze dni, ale ewentualna moja słabsza dyspozycja nigdy nie wynika ze świadomie mniejszegc zaangażowania w pracę na scenie. W nowojorskie filharmonii byłem chyba, tak jak pozostali koledzy, w dobre dyspozycji i wszystko odbyło się bez żadnych komplikacji Jesteśmy przecież ekipą, która zagrała ogromną iloś( koncertów. Chyba tylko śnieżyca, nagłe gradobicie lut awaria elektryczności mogłyby nam skomplikować występ W Carnegie Hali tego typu przypadki były jednak niemoż- Kroplówka zamiast mikrofonu 73 liwe, więc bez najmniejszych kłopotów odegraliśmy trzygodzinną sztukę, zawierającą zestaw naszych największych przebojów. Nie będę jednak ukrywał, że graliśmy z duszą na ramieniu, ponieważ nad naszym występem na tej scenie wisiało jednak jakieś fatum. Obawialiśmy się trochę, czy rym razem los nie zaskoczy nas jakimś kolejnym, dziwnym zrządzeniem. Na szczęście tak się nie stało. Była owacja na stojąco i cztery, czy też pięć bisów". Blisko dwugodzinna porcja muzyki, dokumentująca przebieg tego koncertu, przeniesiona została na dwupłytowy album Budka Suflera Live at Carnegie Hali. Po raz kolejny, a tym razem chyba najdobitniej, Suflerzy pokazali, że są zespołem doskonale radzącym sobie podczas koncertów. „Koncert jest najlepszym sprawdzianem klasy zespołu - komentuje Krzysztof. - My zawsze bardzo dobrze wypadamy podczas występów. Moim zdaniem, jesteśmy bardziej zespołem koncertowym, niż studyjnym. W Carnegie Hali zagraliśmy chyba wyjątkowo dobrze. Byliśmy szalenie skoncentrowani i za wszelką cenę chcieliśmy uniknąć jakichś wpadek, bo w pamięci mieliśmy problemy towarzyszące pierwszemu podejściu do tego koncertu. Materiał na płytę został więc dobrze zagrany i zaśpiewany, a końcowe zgranie zostało wykonane znacznie lepiej niż w przypadku płyty Budka w Operze - livefrom Sopot '94". Wyjazd do USA, związany z koncertem w Carnegie Hali, udało się połączyć Krzysztofowi z zaspokojeniem swoich bokserskich upodobań. Nie oznacza to wcale, że wplątał się osobiście w bokserskie potyczki. Jako fan tego sportu nie mógł odmówić sobie podróży do Atlantic City, gdzie swój kolejny pojedynek na zawodowym ringu toczył Andrzej Gołota. „Walka Gołoty z Micha-elem Grantem odbywała się dzień po naszym koncercie - opowiada Krzysztof. -Siedziałem blisko ringu i nie ukrywam, że przestraszyłem się nieco, gdy między linami pojawił się ten mający ponad 2 metry wzrostu Murzyn. Byłem niewiarygodnie dumny, gdy w pierwszej rundzie nasz rodak dwukrotnie powalił Granta na deski. Odbyło się to ku ogólnej uciesze i radości całej sali, ponieważ Gołota cieszył się w wówczas w Stanach ogromną popularnością. Był białą nadzieją boksu zawodowego w wadze ciężkiej. W Ameryce oznacza to uczestnictwo w o-gromnym, obracającym zawrotnymi kwotami przemyśle. Mógł stać się niewiarygodną gwiazdą, wręcz królem Ameryki, ale roztrwonił swój ą szansę". 74 Kroplówka zamiast mikrofonu EMERPOL [ FISHER ] NCEL yTARTAK/W Bezpieczeństwo i doświadczenie Ponad 100 lat doświadczenia daje Fisher-Francel-Tartarini wiedzę i możliwości sprostania zmieniającym się wymaganiom rynku gazu ziemnego. Dzielimy się tym doświadczeniem z Państwem, aby wspólnie znajdować dla naszych klientów rozwiązania lepsze, bezpieczniejsze, bardziej ekonomiczne. Oferujemy między innymi: reduktory i regulatory ciśnienia, zawory szybko zamykające, wydmuchowe i zwrotne, przepustnice i kurki kulowe, nawa-nialnie, systemy sterowania, pomiaru i diagnostyki oraz inne akcesoria. Dostarczamy rozwiązania dopasowane do Państwa specyficznych wymagań. Emerpol Sp. z o.o O2-862 Warszawa, ul. Farbiarska 69, tel. (22) 643559T, fax: (22) 643 2524 W ciszy kolęd Rok 1999 w artystycznym życiu Krzysztofa to nie tylko świętowanie dwudziestopięciolecia Budki, ale także prace nad dwoma solowymi projektami. Tym zdecydowanie bardziej znanym dziełem, firmowanym nazwiskiem Krzysztofa, była płyta Integralnie. Prace nad albumem z ulubionymi kompozycjami z repertuaru innych wykonawców rozpoczęły się w 1999 roku i trwały blisko dwa lata. Znacznie szybciej potoczyła się realizacja drugiej, znacznie mniej znanej płyty, zawierającej zestaw piętnastu kolęd. Pomysł płytowego utrwalenia kolędowania pojawił się w planach Krzysztofa znacznie wcześniej. Pierwotnie nagrania realizowane miały być pod szyldem Budki, ale kilkakrotnie odkładane były na późniejszy termin. Za każdym razem powód był identyczny - brak czasu. Znacznie łatwiejsze i prostsze wydawało się wydanie płyty solowej. „Miałem trochę wolnego czasu, więc postanowiłem powrócić do tematu kolęd, tym razem indywidualnie - opowiada Krzysztof. - Z doświadczenia wiem, że najlepiej słucha się kolęd w wykonaniu klasycznym. W związku z tym postanowiłem nagrać je bez żadnych udziwnień, po prostu tak, jak ludzie śpiewają j e w domach. Żadnych rockowych, bluesowych czy też jazzowych udziwnień, żadnej ekstrawagancji". Aranżacjami materiału muzycznego zajął się Janusz Baca - muzyk lubelskiej filharmonii. „Janusz jest bardzo utalentowanym artystą, grającym na różnych instrumentach - dodaje Krzysztof. - Nie miał więc większych kłopotów z dobrym przygotowaniem aranżacji. Zrobił je w sposób klasyczny, ale także bardzo nowoczesny. Materiał został przygotowany w sposób oczywisty, bez żadnych niepotrzebnych atrakcji. To co zrobił, nie mogło mi się nie spodobać". On też nagrał na instrumentach klawiszowych zasadniczą część podkładów. Kolejną partię materiału zrealizował na gitarze Marek Raduli. Do udziału w nagraniach zaproszeni zostali także: kwartet Kamerata i Piotr Bańka. Krzysztof musiał zrobić tylko to, co robi każdego roku - zaśpiewać kolędy. Jak sam mówi, nie lubi śpiewać w domu, bo wystarczająco dużo naśpiewa się publicznie. Nie śpiewa przy goleniu, bo uważa to za czynność na tyle niebezpieczną, że wymagającą odpowiedniego skupienia. Nie musi popisywać się umiejętnościami wokalnymi wśród przyjaciół, bo ci są wyrozumiali i szanująjego niechęć do śpiewania poza estradą i studiem nagraniowym. „Piosenek z repertuaru popowo-rockowego nie śpiewałem w gronie znajomych nawet wtedy, gdy dosyć ostro popijałem - kontynuuje. - Wówczas podśpiewywałem tylko takie plugawe kuplety, których znam dość dużo. Teraz, gdy nie piję już wcale, śpiewanie piosenek w towarzyskim gronie tym bardziej nie wchodzi w rachubę". Raz do roku niechęć do domowego śpiewania jednak przygasa i rodzina Cugowskich wspólnie nuci bożonarodzeniowe pieśni. Święta, to oczywiście nie tylko wspólne śpiewanie kolęd. Krzysztofowi kojarzą się one także z innymi zwy- 76 W ciszy kolęd czajami, zaczerpniętymi w dużej mierze z zabużańskich tradycji. „Moja mama pochodzi ze wschodnich terenów -mówi Krzysztof. - Ojciec wychowywał się na Kielecczy-źnie, ale dużą część młodości spędził za Bugiem. W czasach mojej młodości wigilia w naszym domu przesiąknięta była więc zwyczajami ze wschodnich kresów. Wyglądała nieco inaczej, niż w centralnej Polsce. Nieco inne potrawy pojawiały się na stole, trochę odmienne były też wigilijne obrzędy. Ale mówiąc prawdę, ani w moim domu rodzinnym, ani w obecnym, nie przykłada się wielkiego znaczenia do biesiadowania. Jedzenie traktowane jest jako fizjologiczna konieczność. Spożywane potrawy nie są więc zbyt wymyślne. Obecnie Asia pilnuje przede wszystkim wypełnienia tradycyjnego wymogu spożycia 12 potraw. Wśród nich nie ma jednak kojarzonego zazwyczaj z tymi świętami karpia. Ta ryba nie jest u nas lubiana, więc jej nie jemy. W zamian za to na wigilijnym stole mamy inne ryby, przeważnie morskie. Spożywamy także śledzie pod wszystkimi postaciami, bo wszyscy bardzo je lubimy. Jemy także barszcz z uszkami i inne standardowe potrawy. Taką wewnętrzną tradycją mój ej rodziny jest spędzanie wigilii w bardzo wąskim gronie. Gdy byłem mały, wigilijną kolację jadaliśmy w trójkę. Tylko ja i moi rodzice, bo dziadkowie już wtedy nie żyli. Dopiero w pierwszy dzień świąt spotykaliśmy się z braćmi mamy i ich rodzinami. Podobnie kameralnie i też w takim zabużańskim odcieniu przebiegały nasze ostatnie wigilie. Poza naszą czwórką, uczestniczyły w nich jeszcze tylko nasze mamy. Dopiero w pierwszy dzień świąt odwiedzali nas zazwyczaj moi synowie". W bożonarodzeniowym święcie najważniejsza dla Krzysztofa jest jego podniosłość. „Z religijnego punktu widzenia dla katolików ważniejsza jest Wielkanoc, ale Boże Narodzenie ma swój niezwykły klimat - twierdzi Krzysztof. - Obrzędy tych świąt są dla mnie ogromnie wzruszające. Ich powagę potęguje zimowa atmosfera. Ja bowiem, przeciwnie niż większość ludzi, uwielbiani tę porę roku. Mnie nie przeszkadza ani śnieg, ani mróz. Wręcz lubię, gdy na dworze jest zimno". Krzysztof nie ukrywa, że lubi też towarzyszące świętom Bożego Narodzenia obdarowywanie się prezentami. Samodzielnie kupuje podarunki dla najbliższych i każdorazowo jest to dla niego kłopotliwe zajęcie. „Asia przeważnie otrzymuje ode mnie kosmetyki, albo coś z biżuterii, ponieważ o kupowaniu kobiecej garderoby nie mam żadnego pojęcia - opowiada. - Nieco łatwiejsze jest obdarowywanie dzieci, bo Julka po delikatnym sondowaniu przeważnie precyzuje swoje potrzeby, a oczekiwania Krzysia sprowadzają się zazwyczaj do modnych w danym okresie zabawek". Religijny aspekt świąt jest dla Krzysztofa znacznie ważniejszy, niż pielęgnowane i powielane każdego roki świąteczne tradycje. Jak sam mówi, jest katolikiem głębokc wierzącym, ale niezbyt sumiennie praktykującym. „W kościele bywam rzadko, kilka razy do roku i może jest to rzeczywiście zbyt rzadko - mówi. - Zdaję sobie sprawę, że jest to poważny minus mojej pobożności. Wydaje mi się. jednak, że rozmowy z Bogiem niekoniecznie muszą odbywać się w kościele. Moim zdaniem do modlitwy wystarczy cisza i chwila skupienia. Może to zabrzmi jak fanfaronada, ale uważam, że żyję bliżej Boga i Kościoła niż większość ludzi biegających regularnie przed kościelny ołtarz. Jestem o tym przekonany, bo żyję zgodnie z kanonami wiary. Rzadkie wizyty w kościelnych murach nie przeszkadzają mi w słuchaniu tego, co mówi Kościół. Polacy przeważnie uczestniczą w niedzielnych mszach, bc tak wypada i jest taki zwyczaj. Jest to tylko taka fasadowe cześć oddawana Bogu i regularne chodzenie do kościoła przeważnie nijak nie przekłada się na sposób życia. Nauka Kościoła dla większości polskiego społeczeństwa jesl trudna do przyjęcia i dlatego tworzą się różne grupy ludzi wierzących inaczej, w sposób nowoczesny. Ja jestem zdecydowanym tradycjonalistą. Modlę się i staram się żyć w zgodzie z kościelnymi kanonami, które przybliża mi zaprzyjaźniony ksiądz. Rozmowy, jakie prowadzimy, pozwalaj ą mi na coraz głębsze poznawanie Kościoła, do którego chadzam chyba jednak zbyt rzadko. Z radością przyjąłem natomiast zaproszenie do uczestnictwa w nagraniu kościelnej pieśni, realizowanej przy okazji święta parafii, w której mieszkał Romek. Proboszcz poprosił Romka o skomponowanie hymnu, Andrzej Mo-gielnicki dopisał tekst zatytułowany Jego jest tron, a ja to zaśpiewałem. Nagranie umieszczone zostało na singlu, stanowiącym kościelną cegiełkę. W maju 2000 roku -podczas uroczystości poświęcenia kościoła - doszło do pierwszego publicznego wykonania tego hymnu. I zapewne zapomnielibyśmy o tym nagraniu, gdyby nie zaproszenie do udziału w koncercie uświetniającym jubileusz 25-lecia pontyfikatu Jana Pawła II. Gdy zaproponowano nam udział w tej uroczystości, postanowiliśmy wykonać ten hymn. Pasował idealnie do jej podniosłego charakteru, bo to nie był rutynowy koncert. Ja nie lubię używać górnolotnych słów, ale to był epizod zdarzający się raz lub dwa razy w życiu. Papież jest bowiem osobą wyjątkową, jedną z nielicznych W ciszy kolęd 77 >«H ftl chlubnych polskich kart w najnowszej historii świata. Jego rola w promowaniu Polski jest wręcz nie do przecenienia. Do 1978 roku ludzie na świecie niewiele wiedzieli o naszym kraju. Polska kojarzona była z kiełbasą, bigosem i wódką wyborową. Papież zmienił obraz naszego kraju. Z pewnością przyśpieszył także przemiany polityczne w Polsce. Dzięki niemu szybciej uporaliśmy się z obaleniem komunizmu, a pozycja naszej ojczyzny w świecie stała się bardziej uprzywilejowana. Należy mieć nadzieję, iż Ojciec Święty będzie żył jak najdłużej. My nawet nie zdajemy sobie sprawy, jak niewyobrażalnym handicapem jest on dla Polski. Zapewne dopiero, gdy go zabraknie, odczujemy, jak wiele zrobił dla naszego kraju i dla całego świata". 78 W ciszy kolęd Integralne wywnętrznienie Płyta z kolędami, która ukazała się pod tuż przed świętami Bożego Narodzenia Anno Domini 1999, była już trzecim wydawnictwem tego roku związanym z osobą wokalisty Suflerów. W przeciwieństwie do dwóch poprzednich, retrospektywnych, przygotowanych w związku z obchodami dwudziestopięciolecia zespołu, Kolędy były dla fanów twórczości Krzysztofa swoistą nowością. Oczywiście nie repertuarową, gdyż za taką trudno byłoby uznać bożonarodzeniowe pieśni, ale merytoryczną, pokazującą Krzysztofa w zupełnie innym niż zazwyczaj klimacie. Gdy fani wokalisty Budki delektować mogli się kolędami w jego wykonaniu, Krzysztof wraz z kolegami rozpoczynał pracę nad kolejnym albumem. Tym razem nagrania realizowane były jednak w innym niż zazwyczaj miejscu. „Lubelskie studio miało wówczas kłopoty z magnetofonem - komentuje Krzysztof. - Kłopoty techniczne byłyby zapewne do przezwyciężenia, ale nałożyły się na nie nieporozumienia towarzyskie. Współpraca pomiędzy naszym ówczesnym wydawcą, a studiem Hendrix przeżywała okres różnych nieprzyjemnych zawirowań. Podjęliśmy więc decyzję o realizacji nagrań w Warszawie. Niestety, okazało się, że nie był to dobry pomysł, bo wraz ze zmianą miejsca, zmieniło się nasze mentalne podejście do pracy. Pracując w Lublinie mamy zawsze pewien komfort psychiczny. Po pracy wracamy do domów, prowadzimy normalne życie rodzinne, załatwiamy różne bieżące sprawy. Decydując się na pracę w stolicy, skazaliśmy się na bliskc trzymiesięczną przeprowadzkę do Konstancina. To byłe dla nas mocno niewygodne, wszyscy byliśmy lekkc poddenerwowani. Na dodatek ten pomysł niczego dobregc nie wniósł do całej sprawy. Ta płyta nie została wcale nagrana lepiej niż poprzednie i następne, a moim zdaniem wręcz trochę gorzej". Już na etapie nagrywania płyty wiadomo było, że spośród dziesięciu kompozycji największą szansę na odniesienie sukcesu ma Bal wszystkich świętych. Tak też się stało i tytułowy utwór albumu stał się megahitem. Niestety, był to jedyny przebój, jaki udało się wy lansować z tej płyty- «Nie oznacza to, że zrealizowaliśmy jedno dobre i dziewięć złych nagrań - dodaje Krzysztof. - Poza Balem wszystkich świętych, na tym albumie znalazło się kilka zupełnie dobrych utworów, które mogły stać się. przebojami. Może nie megahitami, ale chociaż hitami Błękitna arka i Świat od żar aż nie odbiegaj ą przecież klasę od dotychczas wylansowanych przez nas szlagierów. Coś jednak nie zaskoczyło i publiczność ich nie kupiła. Jak te się mówi, łaska pańska na pstrym koniu jeździ". Bat wszystkich świętych został więc albumem jednej piosenki, na szczęście na tyle przebojowej, że gwarantującej komercyjny sukces całemu przedsięwzięciu. Kilka koncertów, granych wiosną 2000 roku, stanowiło swoisty sprawdzian popularności tytułowej piosenki Integralne wywnętrznienie 79 The Allman Brothers Band, Lynyrd Skynyrd i Molly Hatchet. Chętnie słucham także muzyki hardrockowej, czy też nawet heavymetalowej, a sztandarowym wykonawcą tego typu twórczości jest dla mnie Metallica. Bardzo lubię także niektórych wykonawców jazzowych: Milesa Davisa z ostatniego okresu twórczości i Chicka Corea'ę w „elektrycznym" repertuarze. Może kiedyś, jeżeli będzie ku temu jakiś powód i sens, nagram drugą tego typu płytę, tym razem utrzymaną w nieco innych klimatach". Druga, zasadnicza część prac nad solową płytą Krzysztofa przypadła w udziale Wojciechowi Karolakowi. On to zajął się aranża-cyjną oprawą wybranych kompozycji. Gdy wszystko było już gotowe, rozpoczęło się kompletowanie muzyków. Głównym jego założeniem było niekorzystanie z artystów związanych z Budką. Nie dlatego, że nie potrafiliby zagrać z odpowiednim wyczuciem tego typu utworów, ale ze względów logicznych. Udział Suflerów w sesji nagraniowej implikowałby bowiem realizowanie tego projektu pod szyldem zespołu. Założenie to nie zostało jednak do końca zrealizowane, ponieważ wszystkie grane na gitarze partie basu powierzono ostatecznie Mieczysławowi Jureckiemu. Perkusję w zdecydowanej większości utworów nagrał Michał Dąbrówka - fantastyczny bębniarz, a prywatnie mąż Natalii Kukulskiej. Gitary obsługiwał zazwyczaj znany z Brathanków Jacek Królik. Na saksofonach grali dwaj polscy giganci tego instrumentu: Tomek Szukalski i Henio Miśkiewicz. Pierwszy z nich nagrał wszystkie ostre i agresywne partie, drugi realizował zdecydowanie łagodniejsze, balladowe części. W nagraniach uczestniczyła także sekcja dęta Wiesława Pieregorulki. Moim marzeniem było zaangażowanie Memphis Chorus. Wszystko, łącznie z finansami, było już dograne. Ku mojemu zdziwieniu współpraca z Amerykanami nie kosztowałaby nas drożej, niż zaangażowanie polskich muzyków. Przedsięwzięcie to zostało jednak udaremnione przez problemy techniczno-cza-sowe. Wojtek musiałby bowiem spędzić w USA sporo czasu. Materiał sekcji dętej musiałby być nagrywany i zgrywany w Stanach, a na dłuższy wyjazd Wojtkowi nie pozwalały jego artystyczne plany. Musieliśmy więc zatrudnić rodzimych artystów, którzy spisali się zupełnie przyzwoicie, choć nie zagrali tak jak marzyłem". Solowy album Krzysztofa był też okazją do płytowego debiutu dla jednego z jego synów. Wojtek już od dawna parał się grana gitarze. Jako absolwent średniej szkoły muzycznej i syn przesiąkniętego muzyką oj ca, miał pełne predyspozycje do stania się dobrym instrumentalistą. Podczas nagrywania płyty Integralnie dostał pierwszą szansę pokazania się w towarzystwie gwiazd polskiej sceny. W opartej na partiach gitary i wokalu kompozycji Seagull nagrał wszystkie gitarowe dźwięki. W dwóch innych utworach realizował nieco mniejszy zakres prac. „Było mi bardzo miło, że mój syn jest w stanie wnieść coś do tego albumu - konkluduje Krzysztof. - Tym razem nie odegrał jeszcze znaczącej roli w jego realizacji. Wiem już jednak, że jeżeli będę przygotowywał kolejne tego typu wydawnictwo, to będzie on jedynym grającym na nim gitarzystą. Już teraz, w tym co robi jest bardzo dobry, więc za kilka lat nie będzie żadnej potrzeby szukania innego instrumentalisty". Płyta Integralnie ukazała się w sprzedaży w 2001 roku i była niewątpliwym sukcesem Krzysztofa. Po raz kolejny udało mu się udowodnić, że doskonale wypada w każdym repertuarze, bez względu na to, czy jest to ostry hard rock w stylu Perfect stran-gers, czy też delikatna i nastrojowa porcja dźwięków, jak choćby Na moście w Awinion. Cieszyć mógł także fakt, iż nabywców znalazło blisko dwadzieścia tysięcy egzemplarzy srebrnych krążków. „To było dla mnie duże zaskoczenie, ponieważ nagrywałem piosenki, które lubię i w najbardziej odpowiadającej mi formie, bez żadnych komercyjnych podchodów" -podsumowuje Krzysztof. Integralne wywnętrznienie 81 Drugim, znacznie mniej przyjemnym wydarzeniem w życiu Krzysztofa w 2001 roku była operacja stawu biodrowego. Kłopoty z lewym biodrem były już na tyle dokuczliwe, że ortopedyczna interwencja stała się nieunikniona. „To był najprawdopodobniej efekt wywichnięcia stawu biodrowego podczas porodu - mówi Krzysztof. — W latach pięćdziesiątych, wtedy gdy się rodziłem, nikt nie zajmował się takimi drobiazgami. To nawet nie było zaniedbanie lekarskie, gdyż na takie ortopedyczne urazy nikt nie zwracał wówczas uwagi. Ważne było, że dziecko jest w całości i ma wszystko na swoim miejscu. Kilka lat temu pojawiły się pierwsze dolegliwości, z czasem ból stawał się coraz bardziej nieznośny. Musiałem zdecydować się na operację. Byłem oczywiście mocno zestresowany, gdyż nigdy wcześniej nie miałem żadnych zabiegów operacyjnych. Na szczęście profesor Górecki z warszawskiej Akademii Medycznej wykonał wszystko szybko i bezbłędnie. Ostatniego dnia lipca wszczepił mi sztuczne biodro, a już po miesiącu śpiewałem w Operze Leśnej w Sopocie". Rehabilitacja uniemożliwiła Krzysztofowi rodzinną, wakacyjną eskapadę. Gdy odwiedziłem go w pierwszych dniach sierpnia, pozostała część rodziny rozkoszowała się urlopowymi atrakcjami w południowej części naszego kontynentu. Krzysztof jednak nie narzekał. „Gdyby to zależało tylko ode mnie, to wszystkie wolne chwile spędzałbym w domu - mówi. - W swoim życiu najeździłem się już tyle, że każdą podróż, nawet prywatną, traktuję jako zło konieczne. Moja żona mobilizuje mnie jednak do wakacyjnych wyjazdów, więc od czasu do czasu emigrujemy z Lublina. Sprawdziliśmy już wszystkie standardowe kierunki typu Hiszpania, Grecja, Włochy, Majorka, Tunezja, Turcja i Cypr. Kilka razy w roku odwiedzamy także polskie góry. Przeważnie jeździmy do Zakopanego, bądź do Krynicy. ZAiKS ma tam swoje ośrodki, czyli tak zwane domy pracy twórczej, oferujące możliwość wypoczynku na doskonałym poziomie. Nie jeździmy natomiast nad polskie morze, ponieważ jest ono zimne, a pogoda na północy naszego kraju często płata wczasowiczom różne figle. Poza tym nad Bałtykiem spędziłem wiele miesięcy mojej młodości. Gdy byłem małym dzieckiem, mama co roku woziła mnie na kilka tygodni do Gdańska, bo wdychanie jodu miało mnie uodpornić i zapobiec anginom, na które często zapadałem. Korzystaliśmy wówczas z gościny sąsiadów rodziców z Włodzimierza Wołyńskiego, którzy po wojnie osiedlili się w Gdańsku. Gdy byłem nieco starszy, nadmorskie rejony odwiedzałem podczas wakacyjnych kolonii. Miło je wspominam, gdyż takie stadne wojaże były dla mnie wówczas niesamowitą atrakcją, a i polskie morze wydawało mi się wówczas gorące, choć przypuszczam, iż było równie chłodne jak obecnie. W okresie nauki w szkole średniej do Gdańska podróżowałem dość często wraz ze swoim przyjacielem Arturem Blaimem. Mieszkaliśmy w namiotach i chodziliśmy na koncerty do Non Stopu. W latach sześćdziesiątych było to miejsce wręcz kultowe i grywała tam cała polska czołówka. Właśnie w Non Stopie po raz pierwszy zobaczyłem na żywo Polan, Niebiesko-Czarnych, Breakout i Czesława Niemena. Największe wrażenie robili na mnie wówczas Polanie. To był zespół grający na przyzwoitym europejskim poziomie, mający w swoim składzie świetnych muzyków, a przede wszystkim posiadający swój określony styl, tworzący pewien stylistyczny monolit. Ich twórczość kształtowała moją wrażliwość, wpływała na moje postrzeganie muzyki rockowej. Ówczesne wyjazdy nad morze nie pozostały więc bez wpływu na moje dalsze życie i w pewnym sensie przyczyniły się do wyboru drogi życiowej. W latach siedemdziesiątych, będąc już początkującym muzykiem, 82 Integralne wywnętrznienie przestałem jeździć nad morze, bo wówczas rozpoczęła się moda na Kazimierz nad Wisłą. Wtedy była to znacznie mniejsza miejscowość, a całe życie toczyło się w rynku. Ze wszystkich stron Polski zjeżdżali się hippisi i Kazimierz stawał się miej scem niezwykle barwnym, j akby na przekór panującej w całym kraju szarości. Ja nie integrowałem się w sposób pełny z ruchem hippisów, ale paradowałem z dumą w strojach dzieci-kwiatów. Wyjazdy do Kazimierza uzupełniane były wypadami nad podlubelskie jeziora. Na dalsze podróże nie miałem wówczas ani chęci, ani środków finansowych, więc siłą rzeczy wolne chwile spędzałem w okolicach Lublina. Diametralna zmiana w moim podejściu do wypoczynkowych wyjazdów nastąpiła w roku 1975. Zaczęliśmy wówczas grać z Budką długie trasy koncertowe. Po kilkudziesięciodniowych podróżach nie miałem już ochoty na prywatne eskapady. Poza tym dość szybko zwiedziłem wszystkie interesujące miejsca w Polsce, a jakiekolwiek pomysły spędzenia wakacji za granicą upadały z powodów finansowych i z racji całej masy towarzyszących im idiotyzmów - począwszy od procedury wydania paszportu, a skończywszy na kłopotach z zakupem walut. Za granicę zacząłem jeździć regularnie dopiero w drugiej połowie lat osiemdziesiątych i to w związku z naszymi koncertami w USA. Tylko raz - w 1989 roku -byłem w Stanach z moją ówczesną żoną, bo wtedy z racji takiej a nie innej wartości złotówki, przelot wiązał się z kolosalnym wydatkiem. Bilet kosztował wówczas około 500 dolarów, ale ja w Polsce zarabiałem miesięcznie równowartość 20 dolarów. Dopiero pod koniec lat dziewięćdziesiątych zacząłem rodzinne zagraniczne podróże, o których wcześniej wspominałem. Było ich tak dużo, że w 2001 roku bez żalu pozostałem sam w domu. Odpoczywałem i przygotowywałem się do realizacji najbliższych zawodowych planów - serii jesiennych koncertów oraz sesji nagraniowej nowej płyty". Integralne wywnętrznienie 83 IŁ HOTEL LORD * * * WARSZAWA • 92 komfortowe pokoje • 7 sal konferencyjnych • sala balowa do 300 osób • Internet gratis w każdym pokoju • klimatyzacja • parking organizujemy: konferencje, szkolenia, warsztaty komputerowe, imprezy okolicznościowe lunche, bankiety, przyjęcia weselne, spotkania biznesowe, integracyjne i plenerowe 02-219 Warszawa - Okęcie AL Krakowska 218 tel. +48 (22) 574 20 20 Mrww.hotellord.com.pl Gwiazdor? Blisko 30 lat spędzonych na firmamencie polskiej sceny sprawia, że Krzysztof jest jedną z najlepiej rozpoznawalnych osobowości naszych estrad. O tym, że jest profesjonalistą i jednym z najlepszych polskich wokalistów nie trzeba chyba przekonywać nikogo, kto w sposób rzeczowy i obiektywny potrafi ocenić artystów parających się rockowym śpiewaniem. Czy jednak czuje się gwiazdorem? „Nie - odpowiada krótko. - Jestem, oczywiście, osobą dość popularną, ale nie czuję się gwiazdorem, gdyż w naszym kraju coś takiego jak gwiazdorstwo nie występuje. Takie pojęcie nie mieści się w naszych życiowych standardach. W Polsce próby kreowania się na gwiazdę są karane przez publiczność. Przekonała się o tym najdobitniej Edyta Górniak, która swego czasu postanowiła być gwiazdąw stylu amerykańskim. U nas nie można jednak zachowywać się tak, jak amerykańskie gwiazdy, ponieważ nasz kraj nie jest Ameryką i jeszcze długo nianie będzie. Staram się żyć normalnie i nie wykorzystywać nadmiernie swojej popularności. Czasy, kiedy mój zawód pomagał mi w załatwianiu różnych spraw na szczęście przeminęły już kilkanaście lat temu. W okresie PRL-u niezbędne do egzystencji towary kupowałem bowiem z nieco mniejszymi problemami niż inni. Miałem na przykład zaprzyjaźnione stacje benzynowe, na których moi fani zostawiali mi zawsze kanister paliwa. Dzięki swojej popularności kupiłem też raz - bez stania w kolejkach - tak niezbędny do życia produkt jak ...papier toaletowy. Gdy przypominam sobie sposób, w jaki to się odbyło, sam nie wierzę swoim wspomnieniom. Zadzwonił bowiem do mnie jeden ze znajomych z informacją, że w sklepie papierniczym czeka na mnie cały worek papieru toaletowego. Podał mi adres i opisał mi osobę, do której miałem się zgłosić. Wszystko było dokładnie zaplanowane. Opisana kobieta czekała na mnie w sklepie, a gdy mnie zobaczyła, skierowała mnie do wejścia od zaplecza. Podjechałem samochodem pod tylne wejście i otworzyłem bagażnik. Ona wyciągnęła ze sklepu cały worek szarego, grubego i obrzydliwego papieru, a gdy wrzuciliśmy go do bagażnika, zdążyła tylko powiedzieć -policzymy się później, niech pan ucieka. Uciekłem więc z tym workiem papieru toaletowego, tak jakbym granaty przemycał, albo uczestniczył w ruchu konspiracyjnym. Moja popularność w tak patologicznym okresie była więc szalenie przydatna. W normalnej rzeczywistości, w obecnych czasach, popularność nie ma jednak większego znaczenia. Może tylko policja drogowa patrzy na mnie nieco łaskawszym wzrokiem". Obserwując Krzysztofa można odnieść wrażenie, iż obecnie wręcz unika on kontaktów z przypadkowymi ludźmi. W miejscach, gdzie ma wystąpić pojawia się zazwyczaj w ostatniej chwili, prawie zawsze jako ostatni z Suflerów. Dość rzadko spotkać można go w miejscach publicznych, ponieważ wolny czas najchętniej spędza w domowym Gwiazdor? 85 zaciszu. Gdy jednak wyrusza poza granice swojej posiadłości, prawie zawsze wzbudza niemałą sensację. Przez trzydzieści lat Krzysztof zdążył się już przyzwyczaić do spojrzeń śledzących jego poczynania. W rodzinnym Lublinie ludzie przywykli już do jego osoby, więc zainteresowanie jego postacią przybiera nieco mniej uciążliwą formę. Jednak w innych rejonach Polski popularność Krzysztofa może być dla niego niekiedy męcząca. Tak było choćby podczas jednego z ostatnich majowych weekendów, gdy umówiliśmy się na spotkanie pod Wielką Krokwią w Zakopanem. Przez ponad pół godziny nie mogliśmy rozpocząć rozmowy, gdyż miłośnicy jego twórczości ustawiali się w kolejce po autografy i wspólne zdjęcia. „Niewątpliwie nie jestem w stanie zachować incognito i to jest dla mnie naturalne - komentuje Krzysztof. - Przyzwyczaiłem się już do tego i w zasadzie mi nie przeszkadza. Traktuj ę to jako przejawy ludzkiej sympatii. Na szczęście kontakty z naszymi fanami są bardzo spokojne, ponieważ w przeważającej większości są to ludzie dorośli. O napastliwości typowej dla ludzi młodego pokolenia nie ma w moim przypadku mowy. Ciężkimi momentami są natomiast dla mnie pokoncertowe chwile, gdy jestem okropnie zmęczony, a nasi miłośnicy pragną akurat uzupełnić swoje kolekcje autografów, bądź też zrobić sobie ze mną zdjęcie. Irytuje mnie to, ale oczywiście nie odmawiam, bo oni nie wiedzą, jak mogę być wyczerpany i nie robią tego po to, aby mnie jeszcze bardziej umęczyć. Sceniczne śpiewanie tylko pozornie wygląda bowiem na mało absorbujące zajęcie. Nie chcę tu nikomu ubliżać, ale półtoragodzinna praca na estradzie nie jest mniej męcząca niż ośmiogodzinna zmiana górnika pracującego pod ziemią. Śpiewanie naprawdę jest ciężkim zajęciem, tyle że zdecydowanie mniej niebezpiecznym niż wspomniana praca górnika. Tylko ci, którzy nie wiedzą, na czym polega moja praca, mogą mówić - postał sobie na scenie, pośpiewał trochę, a że było ciepło, to się spocił. Sceniczne śpiewanie w sposób zasadniczy różni się od wokalnych popisów towarzyskich w stylu Zielony mosteczek, czy też Góralu, czy ci nie żal. Przede wszystkim aparatura nagłaśniająca wychwytuje każde niedociągnięcie, najdrobniejszy błąd. Poza tym nikt nie śpiewa dla zabawy bez przerwy przez 90 minut, czyli tak długo, ile zazwyczaj trwa nasz koncert. Niekiedy do tego wszystkiego dochodzą inne utrudnienia, jak choćby problemy z bólem gardła, które w sposób znaczący ograniczają możliwości wokalne lub też złe warunki akustyczne panujące na scenie. Na szczęście kłopoty zdrowotne dopadają mnie dość rzadko, a nasza ekipa techniczna zna już moje akustyczne upodobania. Gorzej jest podczas imprez zbiorowych, takich jak choćby festiwal w Opolu. Wtedy każdy z wykonawców przechodzi prawdziwą męczarnię, bo szalenie trudno jest zapewnić dobre warunki wszystkim występującym. Nie jest to kwestia braku profesjonalizmu realizatorów, ale ogromnych różnic w wymaganiach artystów. Poprzestawianie ustawień aparatury nagłaśniającej jest dość skomplikowane i zawsze wiąże się z dużymi niedoskonałościami". W swojej karierze Krzysztof wyśpiewał już dziesiątki przebojów. Wielokrotnie wygrywał różnorodne plebiscyty w kategorii wokalista roku. Dla niejednego człowieka taki bagaż sukcesów byłby oślepiaj ący i implikowałby dużą dozę samozadowolenia. Krzysztof twierdzi jednak, że w swoim śpiewie mógłby jeszcze wiele poprawić. „Ja w zasadzie jestem samoukiem - mówi. - Podstawy rockowego wokalu przyswajałem sobie słuchając Radia Luksemburg. Ta radiostacja nadawała na falach średnich, więc jakość dźwięku była dość paskudna i niewiele można było usłyszeć. Nieco więcej mogłem się nauczyć słuchając płyt. To było jednak dopiero w latach siedemdziesiątych. Miałem wówczas już ponad dwadzieścia lat i powinienem wiedzieć wszystko na temat techniki rockowego śpiewania. A ja dopiero wtedy mogłem konfrontować swoje umiejętności. I tak na dobrą sprawę musiało upłynąć kilkanaście lat, abym zgłębił tajniki wokalnego warsztatu. Edukacja była więc naprawdę długa i mało efektywna. Powinna trwać znacznie krócej, ale Polska w okresie socjalizmu była praktycznie odcięta od normalnego świata. Taki a nie inny poziom śpiewania zawdzięczam więc głównie swoim predyspozycjom. Moja skala głosu sięga dużo wyżej ponad górne C tenora i schodzi znacznie poniżej ogólnie przyjmowanej skali. Nie mam więc najmniejszych problemów z operowaniem w skali klasycznego tenora. Gdybym jednak trochę więcej pracował nad głosem, śpiewałbym znacznie lepiej. Zawsze byłem leniwy i brak ambicji niejednokrotnie komplikował mi życie. To jest moja pięta achillesowa, przez to na przykład nie skończyłem żadnych studiów. Mam świadomość, że mogę jeszcze wiele poprawić w moim śpiewie, ale nie mam wystarczająco dużo samozaparcia, aby się do tego zabrać. Rzadko mi się zdarza pogłębianie wiedzy, ale ostatnio dużo czasu poświęciłem analizowaniu rytmiki śpiewania. Zastanawiałem się nad tym, słuchałem płyt amerykańskich artystów i udało mi się w sposób znaczący poprawić swój ą rytmikę. Jak się okazuje, jest to duży prob- 86 Gwiazdor? leni dla Polaka. Nasz język jest bowiem bardzo trudny do śpiewania muzyki rockowej. Być może jest to związane z własnościami polskiej mowy, albo też z anatomiczną budową gardła. W każdym razie nasi wykonawcy mają z tym ogromne problemy. Dobrych wokalistów, czyli takich, którym warunki głosowe nie przeszkadzają w śpiewaniu, jest w Polsce niewielu. Świetnie brzmiącym głosem dysponuje Czesław Niemen. Niestety, szans na zrobienie kariery za granicą pozbawił go wschodni zaśpiew. Dla nas jest to niezauważalne, ale obcokrajowcy natychmiast to wychwytują. Nawet gdyby zaczął śpiewać po turecku, to i tak wszyscy w Wielkiej Brytanii, czy też w Stanach Zjednoczonych domyśliliby się, iż jest on z Europy wschodniej. Papiery na śpiewanie ma także Edyta Górniak. Dysponuje naturalnie brzmiącym głosem, ale w jej przypadku aktualnie prezentowany poziom jest bardziej zasługą ogromnej pracy, niż wybitnego talentu. Gdy słyszałem j ą na początku kariery, śpiewała fatalnie. Trzecią osobą w polskiej muzyce rozrywkowej, której warunki głosowe nie przeszkadzają w robieniu estradowej kariery jest Agnieszka Chylińska. Nie dysponuje, co prawda, wybitnym i uniwersalnym głosem, ale w zakresie, w jakim się obraca, j est prawdziwą pro-fesjonalistką. Obok j ej śpiewania nie można przejść obojętnie. I to są w zasadzie wszyscy polscy artyści, którzy mają ponadprzeciętne warunki wokalne. Jest jeszcze grupa kilku osób śpiewa- jących świetnie, pomimo nienadzwyczajnych warunków głosowych. Należą do niej Ewa Bem, Krysia Prońko i Grzesio Markowski. Dla nich śpiewanie nie jest męczarnią i w swoim repertuarze radzą sobie znakomicie. Robią to nienagannie technicznie, ale ich wokalne możliwości są nieco ograniczone. To nie jest oczywiście żaden zarzul pod ich adresem, tylko jedynie mój subiektywny pogląd na ich fizyczne możliwości. Zawody artystyczne nie są na szczęście wymierne. Nie da się, tak jak na przykład w skoku w dal, sklasyfikować poszczególnych osób. Tu nie możm określić, że ten śpiewa m 7,25, a tamten tylko na 7,18 Decydujące znaczenie maje upodobania słuchającego". Wieloletnia przynależność Krzysztofa do grona największych i najpopularniejszych gwiazd naszej rockowej sceny ma oczywiście przeło-żenię na koncertowe apana-że. Od czasu do czasu ro-dzime media próbuj ą klasy-fikować polskich artystów pod względem wysokości koncertowych gaż i zawsze muzycy Budki wymieniani są w ścisłej czołówce, „Dziennikarze wiedzą, że dzwonią, ale nie wiedze dokładnie gdzie - komentuje te zestawienia Krzysztof. -Takie sensacyjne opowieść wzbudzają wiele emocji lecz nie przekładają się w o czywisty sposób na star mojego konta. Faktyczni nasze koncertowe kontrakt) opiewają na stosunkowo duże kwoty, jednak znaczną icł część pochłania przygotowanie występu. To nie jest tak że my przyjeżdżamy z teczkami i taśmami, włączani) Gwiazdor? muzykę, koledzy udają granie, a ja śpiewam do półplay-backu. My każdorazowo zabieramy ze sobą całą aparaturę. Razem z nami przyjeżdża scena z jedną z najlepszych w kraju aparatur nagłaśniających oraz z zestawem świateł. Rozpiętość kontraktowych kwot jest dość duża, ale poniżej pewnego poziomu nie możemy, niestety, zejść, gdyż byłoby to dla nas nieopłacalne. Poza tym dochody z występów nie są tak oszałamiające, bo gramy dość niewiele - ostatnio około 40 koncertów rocznie. Gdybyśmy występowali dwieście w roku - tak jak robią to niektórzy polscy wykonawcy - to pieniądze wpływające na moje konto byłyby automatycznie znacznie poważniejsze". Krzysztof nie chce zdradzić żadnych finansowych konkretów. Milczeniem zbywa pytanie o jego średni dochód z jednego występu. Kilka, może niekiedy nawet kilkanaście tysięcy złotych inkasowanych za występ to niemało, ale biorąc pod uwagę specyfikę uprawianego przez Krzysztofa zawodu nie są to szokujące kwoty. Wybitne gwiazdy estrady, sportu i kina w bardziej rozwiniętych częściach świata plasują się zawsze w gronie najbogatszych. Wokalista Suflerów pomimo ponadprzeciętnych zarobków może tylko z zazdrością patrzeć na swoich kolegów z zachodnich krajów. „Moje dochody, na które składają się przede wszystkim gaże z koncertów, zapewniają mojej rodzinie życie na niezłym poziomie - opowiada Krzysztof. - Obecne zarobki de facto przekraczają nasze bieżące potrzeby sprowadzające się do utrzymania się przy życiu. Jednak w życiu pojawiają się zawsze jakieś nieoczekiwane wydatki, konieczne inwestycje. Moje zarobki nie pozwalają mi jednak na gromadzenie oszczędności. Większość mojego majątku zawdzięczam ogromnej popularności płyty Mc nie boli tak jak życie i pochodzącemu z niej przebojowi Takie tango. Milion sprzedanych egzemplarzy był ogromnym sukcesem, także finansowym. Z płyt sprzedawanych w ilościach kilkunastu tysięcy egzemplarzy artyści nie otrzymująpraktycznie żadnych pieniędzy. Takie osiągnięcie przeważnie równoważy koszty - artysta ma na rynku album, lecz nie ma z niego żadnych korzyści finansowych. Duże pieniądze z płyt zaczynają się przy sprzedaży setek tysięcy egzemplarzy, jednak takie sukcesy komercyjne należą do rzadkości, więc sytuacja w polskim show-businessie jest tak dramatyczna". Koncertowanie i nagrywanie płyt jest dla Krzysztofa - tak jak dla wszystkich muzyków - sposobem na zdobywanie środków do życia. Zmierzch artystycznej kariery oznaczałby de facto diametralne uszczuplenie rodzinnego budżetu. „Jestem skazany na śpiewanie do śmierci, ponieważ dochody związane ze sprzedażą archiwalnych płyt i nagrań są na tyle niewielkie, iż nie pozwoliłyby mi na utrzymanie rodziny - twierdzi Krzysztof. — Trudno liczyć też na muzyczną emeryturę, gdyż jej wielkość jest wręcz śmieszna. Na dodatek j ej otrzymanie nie jest wcale takie oczywiste, o czym przekonało się już kilku moich kolegów. Nam wokalistom, podobnie jak muzykom grającym na instrumentach dętych, świadczenia emerytalne przysługuj ą od pięćdziesiątego roku życia. Nie oznacza to wcale, iż przechodzenie na emeryturę jest automatyczne i bezproblemowe. Wręcz przeciwnie - wiąże się z niesamowitymi historiami, bo na przykład Krzysiek Krawczyk musiał udowodnić w ZUS ...że jest piosenkarzem. Inny mój kolega - Felek Andrzej czak - niezbędne dokumenty kompletował przez dwa lata, gdyż my muzycy w okresie komunizmu nigdy nie pracowaliśmy na żadnych etatach, tylko na umowy-zlecenia. Po załatwieniu wszystkich formalności Felek z niecierpliwością oczekiwał na pierwsze pieniądze. Jak się okazało, lata spędzone na estradzie zamienione zostały w ZUS na sześciusetzłotowe świadczenie. Moja emerytura wyliczona zostanie prawdopodobnie na podobnym poziomie, więc będę śpiewał dopóki pozwoli mi zdrowie. No chyba, że stanie się cud i upoluję główną wygraną w toto-lotka. Jak na razie szczęście mi jednak nie dopisuje, a moimi największymi osiągnięciami są kilkudziesięciozłotowe premie za trzy trafienia". Pomimo „emerytalnego" wieku Krzysztof nie narzeka na brak zapału do pracy. W dalszym ciągu jest pełen artystycznego niepokoju, a zawodowe poczynania sprawiają mu ogromną satysfakcję. Jak sam twierdzi - lubi koncertować, lubi także tworzyć nowe działa. „Trudno mi powiedzieć, czy wolę koncertować, czy też pracować w studiu - mówi. - Nie ukrywam, że kiedyś preferowałem trasy koncertowe, gdyż wiązały się one z różnymi wesołymi zabawami i dla młodego człowieka były szalenie atrakcyjne. Teraz moje podejście życiowe uległo diametralnej zmianie. Lubię koncertować, ale docieranie na koncerty jest dla mnie gehenną. Długie podróże są trudne do wytrzymania, i to bardziej pod względem psychicznym niż fizycznym. Jeżdżenie po polskich drogach wymaga dużej dozy cierpliwości. Ich jakość jest fatalna, a nasi rodacy nie zważając na nic prowadzą na szosach regularne wyścigi. Gdy już przebrnę niezbędną odległość i stanę na scenie, to zapominam o wszelkich niedogodnościach wynikających Gwiazdor? z podróży. Zaczynam swoją pracę i bawię się razem z publicznością, bo śpiewanie jest moją pasją. Staram się jednak nie obserwować widzów i nie wyczuwać ich nastrojów. Myślę, że gdybym na przykład zobaczył kogoś patrzącego na mnie z kwaśną miną lub też ujrzał słuchacza manifestującego swoje niezadowolenie z mojej pracy, to mogłoby mnie to zdeprymować. Dlatego też nie lustruję naszych fanów. Przed koncertem zakładam ciemne okulary i widzom trudniej jest wyczuć, gdzie skierowany jest mój wzrok. Dzięki okularom mniej rażą mnie także światła oświetlające scenę. Kiedyś miałem przez to kłopoty ze spojówkami. Teraz jedyną koncertową bolączką są moje fizyczne dolegliwości. Dwie godziny spędzane każdorazowo na estradzie są nieco uciążliwie dla mojego uszkodzonego stawu biodrowego. Pojawiający się ból rekompensuje mi jednak radość śpiewania. Oczywiście raz jest ona większa, a raz mniejsza, gdyż występy za każdym razem są inne. Niekiedy koncert toczy się jak z kamienia i nie wszystko wychodzi wtedy naj lepiej. Przeważnie j ednak atmosfera jest dość sprzyjająca. Wówczas na scenie mogę czuć się swobodnie i dobrze mi się śpiewa. Nie jestem jednak już w stanie wzbudzić w sobie ekscytacji związanej ze scenicznymi występami, jaka towarzyszyła mi na początku muzycznej kariery. Od trzydziestu lat pokazuję się w tych samych miejscach i śpiewam podobny zestaw repertuarowy. Ja nie znoszę monotonii i cieszę się, że z roku na rok gramy coraz mniej - ostatnio średnio 30-40 razy w roku. Ekscytują mnie natomiast nowe wyzwania. Dlatego też bardzo lubię pracę studyjną, tworzenie czegoś nowego. Zazwyczaj wokal realizuje się na końcu, więc gdy skończę śpiewać, mogę pójść do reżyserki, odpalić magnetofon i sprawdzić, jaki jest efekt nagrania. Oczywiście każdy utwór jest jeszcze później oprawiany i pieczołowicie zgrywany, ale to są już tylko niuanse. Zasadniczy obraz kompozycji jest widoczny tuż po nagraniu ostatniego śladu i dla mnie, człowieka szalenie niecierpliwego, jest to bardzo istotne. Natychmiast po zakończeniu pracy chcę znać jej rezultat i nie lubię przerabiać tego, co już raz w miarę dobrze wykonałem. Wielokrotne poprawki, nawet jeżeli są słusznie wprowadzane, powodują utratę świeżości piosenki. Dla mnie są także okazją do niepotrzebnych stresów, ponieważ jako osoba niecierpliwa nie lubię powtarzania tych samych rzeczy. Z tego powodu gehenną jest dla mnie nagrywanie teledysków. Jest to szalenie żmudna, długotrwała i według mnie bezsensowna praca. Realizacja kilkuminutowego obrazu trwa zazwyczaj kilkanaście godzin. Dziesiątki tych samych ujęć mieszają się z długimi okresami oczekiwania na realizację kolejnych scen. Od kilkunastu lat jest to jednak nieodzowna część pracy prawie każdego wydającego płyty artysty". Niechęć do nagrywania teledysków w przypadku Krzysztofa wiąże się także z uprzedzeniem do zmiany jego wizerunku. „Nie znoszę malowania i pudrowania oraz wszystkich innych zabiegów poprzedzających pracę na planie - mówi. -Poza tym uważam, że ludzie przyzwyczaili się już do mojego wizerunku. Zaakceptowali mnie takiego, jakim jestem i nie widzę powodów do zmieniania się i udawania kogoś innego". Niechęć do rytuałów poprzedzających pracę na filmowym planie przenosi się także na wszelkie podobne zabiegi w życiu codziennym. Krzysztof, podobnie jak zdecydowana większość mężczyzn, nie odwiedza kosmetycznych gabinetów, gdyż oferowane w nich usługi uważa za zbędne. Nie jest w stanie zmobilizować się także do wizyty w saunie, pomimo tego, iż posiada ją w swoim domu. „Byłem w niej trzy razy - opowiada. - Przebywanie w saunie mogłoby być przyjemne, gdyby nie było tam tak gorąco. Ale, niestety, tak to już w życiu jest, że to co jest dobre dla zdrowia, jest zawsze nieprzyjemne, a to co jest przyjemne, jest także niezdrowe". Okazuje się jednak, iż pomimo niechęci do pielęgnacyjnych rytuałów, Krzysztof doskonale orientuje się w kosmetycznych modach. „Znam Gwiazdor? 89 się nieźle na kosmetykach - twierdzi. - Jestem wierny paru renomowanym firmom i ich wyrobów używam od lat. Preferuję kosmetyki amerykańskie. Stosowałem już chyba wszystkie zapachy Calvina Klaina. Najczęściej powracam do sztandarowego Obsession, który dla mnie jest klasyką, zarówno w wersji męskiej, jak i damskiej. Mam dużo zapachów Giorgio Armaniego, zarówno tych »cięższych« - stosowanych na wieczór, jak i tych znacznie »lżejszych«. Problemem jest tylko to, że zestawy kosmetyków, które najbardziej mi się podobają, powinno się stosować do strojów wizytowych. Ja natomiast nie lubię ubierać się elegancko - w garnitur, wyprasowaną koszulę i krawat. Dlatego moje ulubione zestawy kosmetyków używane są dość rzadko, przeważnie przed koncertami. Przecież gdybym się wysmarował rano moim ulubionym Obsession, to ludzie podusiliby się, a poza tym naraziłbym się na śmieszność, gdyż ten zapach w żaden sposób nie pasuje do jeansów". Krzysztof nie jest typem osoby, dla której ubiór jest rzeczą najważniejszą. Przeważnie ubiera się na sportowo, latem nierzadko ujrzeć go można w krótkich spodenkach. Ubiera się tak, aby było mu wygodnie. Strój ma być odpowiedni do pory roku i oczywiście do sytuacji. Problemem jest natomiast kompletowanie garderoby. Krzysztof nie znosi wizyt w sklepach. „Ubrania kupuje mi moja żona, bez względu na to czy są to spodnie, koszule, swetry czy też skarpetki" - twierdzi. - Ja odwiedzam jedynie sklepy obuwnicze, ponieważ w przypadku butów odchyłki od rozmiarów są bardzo bolesne. Niezwykle uciążliwe jest chodzenie w za małych lub w zbyt dużych butach. Na szczęście we wszelkich pozostałych zakupach wyręcza mnie Asia. Ja od czasu do czasu odwiedzam tylko sklepy z płytami i ze sprzętem audio i wideo". Niechęć do odwiedzania sklepów nie jest w przypadku Krzysztofa objawem gwiazdorstwa, tylko uwydatnieniem męskiego uprzedzenia do tego typu zajęć. Czy jest on więc przykładem typowego Polaka? „Moje życie chyba tylko nieznacznie odbiega od polskich standardów - mówi Krzysztof. - Główna różnica polega na tym, iż ja zasadniczą część pracy wykonuję w weekendy, gdy większość ludzi odpoczywa. Nie oznacza to, że w normalne dni pracy nic nie robię. Wstaję zazwyczaj o godzinie siódmej i odwożę Julkę do szkoły, a Krzysia do przedszkola. Dowożenie dzieci to mój główny domowy obowiązek. Nie będę ukrywał, iż jestem domowym trutniem. Nie pomagam w gotowaniu, gdyż nie umiem tego robić. Mógłbym ewentualnie zmywać po posiłkach, ale Asia do tego zajęcia angażuje zwykle maszynę. Oczywiście nie prasuję sobie także ubrań, gdyż nie ubieram się na co dzień w rzeczy wymagające prasowania. Nie jestem także specjalistą od innych domowych prac. Dlatego też moje domowe obowiązki zaczynają się i kończą zazwyczaj na dowożeniu dzieci do szkoły i przedszkola. Gdy już to zrobię, załatwiam różne drobne, ale niezbędne sprawy. Prawie codziennie odwiedzam budynek lubelskiego radia, gdzie jako zespół mamy swojąnieformalnąbazę. Do tego dochodzą wywiady, sesje fotograficzne, próby, nagrania i inne wynikające z uprawiania zawodu muzyka obowiązki. Po powrocie do domu jem wraz z rodziną obiad. Nie jestem wybredny i spożywam prawie wszystko, co zostanie podane. Nie jadam tylko szpinaku, ponieważ przypomina mi on kacze gówno. Być może szpinak jest smaczny, ale ma odrażający wygląd. Pozostałe potrawy jadam bez wybrzydzania, ale z różnym zapałem. Uwielbiam wytwory kuchni orientalnych. Ku mojej wielkiej radości serwowane w naszym kraju potrawy chińskie, wietnamskie, czy też tajlandzkie są z roku na rok coraz lepsze. Dziesięć lat temu, gdy pojawiły się w Polsce pierwsze restauracje wietnamskie, posiłki były delikatnie mówiąc, takie sobie. Teraz jest już na tyle dobrze, że mógłbym żywić się w tych restauracjach na stałe i chyba nie brakowałoby mi schabowego z kapustą. Podobne zdanie na ten temat mają pozostali domownicy, więc dość często zdarza się nam zamawiać do domu orientalne posiłki. Po obiedzie czytam prasę i oglądam telewizję. Niezmiernie lubię oglądać dzienniki i porównywać różne interpretacje tych samych faktów. Mam dość pokaźną kolekcję kaset wideo i płyt DVD z koncertami moich ulubionych artystów. Często więc zasiadam przed ekranem telewizora i za każdym razem w tych nagraniach odkrywam coś nowego. Dużo czytam. Podstawąjest codzienna prasa. Mam także swoje ulubione periodyki, zarówno te ogólnotematyczne, jak choćby Wprost, jak i tematyczne - motoryzacyjne i muzyczne. Lubię czytać książki. Razem z Asia udało nam się zgromadzić pokaźny księgozbiór. Mamy w nim mnóstwo klasyki, wydawnictwa beletrystyczne, encyklopedyczne oraz oczywiście pozycje związane z naszym życiem zawodowym. Chętnie czytam klasykę, wracając w ten sposób do lektur, które znałem jeszcze przed pójściem do szkoły. Ojciec przeczytał mi bowiem wiele wybitnych dzieł literackich. Trylogię znałem dokładnie już w wieku sześciu lat. Wówczas fascynowałem się także opowieścią Aleksandra Dumasa o trzech muszkieterach. Zostałem wychowany w szacunku do literatury i gdy tylko 90 Gwiazdor? mogę, sięgam po książkę. Są oczywiście lektury, których nawet nie dotknąłem. W czasach mojej szkolnej edukacji należało zagłębiać się w tekst dzieła zatytułowanego Jak hartowała się stal. De facto nie nadawało się to do czytania, więc odpuściłem sobie tę lekturę. Nie czytywałem także książek Elizy Orzeszkowej i Marii Konopnickiej, pomimo całego szacunku do tych pisarek. Ich twórczość jest oczywiście istotna dla naszej kultury, ale... Nigdy nie udało mi się na przykład przeczytać Nad Niemnem, ponieważ nie jest to łatwa i przyjemna lektura. Chętnie czytuję powieści sensacyjne. Mam nawet swojego faworyta, a jest nim amerykański pisarz Harlan Coben. Jako pierwszy, od czasu Roberta Ludluma, wniósł on coś nowego do tego gatunku. Lubię zagłębiać się także w dzieła biograficzne, zwłaszcza te, dotyczące mojej branży. Ostatnio czytałem na przykład biografię The Allman Brothers Band i byłem pod wrażeniem ich wyczynów. Doszedłem do wniosku, że my jako zespół, w porównaniu z tymi gośćmi, jesteśmy szalenie porządni i uładzeni". Oglądanie telewizji oraz czytanie prasy i książek to dla Krzysztofa podstawowe sposoby spędzania wolnego od muzycznych zajęć czasu. Od czasu do czasu odwiedza położony nieopodal swojego domu kompleks basenów. „Pływanie jest jedynym sportem, jakim jestem w stanie zająć się - opowiada. - Moje stawowo-kostne dolegliwości uniemożliwiają mi obecnie zainteresowanie się jakąkolwiek inną dziedziną sportu, a pływanie fascynowało mnie już w młodości. Przy naszym liceum był bowiem basen, więc odwiedzałem go ...gdy chodziłem na wagary. Na rowerze nie lubięjeździć, bo nie miałem go w młodości, więc dziwne byłoby, gdybym teraz uległ rozszerzającej się w naszym kraju modzie na kolarstwo. Kilka lat temu próbowałem natomiast swoich sił na korcie. Podczas pobytów w USA dość dużo grywałem w tenisa z Tomkiem Zeliszewskim. Nasz perkusista jest świetnym tenisistą - ma w swoim dorobku tytuł wicemistrza Polski młodzików - i granie z nim było dużą przyjemnością. Oczywiście, w moim przypadku trudno mówić o graniu. Było to raczej przerzucanie piłki przez siatkę. Tomek umiejętnie odbijał piłkę w moim kierunku, tak abym miał jak najmniej trudności w jej przebiciu na drugą stronę kortu". Gdy próbuję szukać innych, nawet bardziej statycznych, dyscyplin sportowycł towarzyszących w sposób czynny Krzysztofowi w ostatnin czasie, okazuje się, że nie interesują go także tego typi zajęcia jak gra w szachy lub brydża. „W karty nie gram ponieważ mój ojciec przegrał przed wojną trochę pieniędz) i mama skutecznie obrzydzała nam tego typu zajęcia -opowiada. - Znam zasady różnych gier, potrafię grać w karty, ale nie mam do tego serca. Nie pociąga mnie hazard i nie uległem mu nawet podczas czteromiesięcznegc pobytu w jaskini lwa, czyli w Las Vegas". Wspólne szukanie zajęć sportowych towarzyszących ostatnio Krzysztofowi zakończyło się jednak sukcesem. „Mam na swoim koncie kilka lotów balonem - dodaje. - Jest to szalenie interesujące zajęcie, odpowiednie nawet dla ludzi z takąjak ja kondycje fizyczną. Latanie balonem nie wymaga jakiegoś nadzwyczajnego wysiłku, a niesie ze sobą moc niespotykanycł wrażeń. Dla mnie było niesamowite, gdy lecąc dość wysokc - na wysokości około stu metrów - słyszałem wszystkie odgłosy dochodzące z ziemi, łącznie z ludzkimi rozmowami Emocje rosną wraz z nabieraniem wysokości. Mój rekorc wysokości to dwa kilometry. Ziemia wyglądała wówczas fantastycznie i niesamowicie ekscytująco". Czy równie fantastycznie i ekscytująco, tak jak Ziemie widziana z wysokości dwóch kilometrów, wygląda także życie Krzysztofa? Czy na swojej życiowej drodze spotyka wyłącznie ludzi życzliwych, czy też przydarzają mu się wrogowie? „Niekiedy, tak jak wszyscy ludzie, mam do czynienia z przejawami niechęci wobec mojej osoby -podsumowuje Krzysztof. - Czy mam jednak wrogów? Myślę, że nie. Staram się żyć tak, aby nikomu nie wchodzić w drogę, ponieważ konflikty nie są mi do niczego potrzebne. Oczywiście, są ludzie, którzy nie darzą mnie sympatią i nie mam co do tego żadnych złudzeń, ale jest te chyba naturalne, gdyż nie można przecież podobać się, wszystkim. Nie ma to jednak nic wspólnego z wrogością Ja nie sprowokowałem żadnej sytuacji, mogącej spowodować nienawiść wobec mojej osoby. Nie mam więc wrogów. Staram się prowadzić spokojne życie, egzystować z daleka od wszystkiego". Gwiazdor? m-. g,, M Epilog Czerwiec 2003 roku. Niedawno Krzysztof świętował swoje 53 urodziny. Świętował pracując, bo urodzinowa feta zbiegła się ze scenicznym występem podczas jubileuszowego, czterdziestego festiwalu piosenki w Opolu. Dla wielu fanów jego talentu była to pierwsza okazja do zobaczenia go na scenie w nowym otoczeniu, z kilkoma nowymi muzykami zaangażowanymi do składu Suflerów. Diametralna zmiana tych, którzy na scenie zazwyczaj oglądaj ą plecy Krzysztofa to efekt przygotowań do obchodów trzydziestolecia Budki. „Pod koniec 2002 roku zastanawialiśmy się z Romkiem Lipko i Tomkiem Zeliszewskim, jak ma wyglądać nasze trzydziestolecie -opowiada Krzysztof. - Doszliśmy do wniosku, że musi ono być wyjątkowe, gdyż może to być już nasz ostatni tak okrągły jubileusz. Kolejna płyta, okraszona trzydziestką, ale podobna do poprzednich, nie byłaby niczym nadzwyczajnym. Wiekowo nie jesteśmy już młodzi, ale czujemy się silni zawodowo, więc postanowiliśmy nieco wstrząsnąć naszą twórczością i stworzyć coś wyjątkowego. Nie zrobilibyśmy jednak tego w poprzednim składzie. Nie dlatego, że nasi dotychczasowi koledzy byli niekompetentni. Wręcz przeciwnie, oni są wspaniałymi muzykami. Jednak w poprzednim układzie personalnym wytworzyła się atmosfera ciepłej posadki, na której zarabia się dobre pieniądze, nie wysilając się zbytnio i nie wykazując własnej inwencji. Mogliśmy nagrać jeszcze nawet ze sto płyt, ale Epilog byłyby one do siebie łudząco podobne i cieszyłyby się córa; mniejszym zainteresowaniem. Pod koniec działalność zawodowej pod szyldem Budki - bo przecież jesteśmy jui znacznie bliżej końca wspólnego grania niż jego początki - musieliśmy dokonać więc dość drastycznych zmiar personalnych. Spotkaliśmy się z kolegami i wytłumaczyliśmy im nasz punkt widzenia. Oni nie byli zbyt zaskoczeń: i nawet przyznali nam rację. Rozstaliśmy się w prawie przyjacielskiej atmosferze i po kilku miesiącach zadebiutowaliśmy w zmienionym składzie. Nasi nowi muzycy SE ludźmi znacznie od nas młodszymi. Różnica wiekowa jesi wręcz pokoleniowa. Z racji młodego wieku zupełnie inacze traktuj ą muzykę, maj ą inne podejście do pracy. Jest to dlc nas szalenie ważne w kontekście płyty, którą zaczniemy niebawem nagrywać. Inne podejście mentalne do twór czości większości zespołu musi sprawić, że płyta trzydzie stolecia na pewno będzie się różnić od poprzednich. On dopingują nas do działań, które w poprzednim zestawif personalnym nie przyszłyby nam nawet do głowy. Ni< gwarantuje to oczywiście, iż nasze jubileuszowe dziełc będzie lepsze od poprzednich, ale z pewnością będzi* całkowicie inne". Zbliżające się trzydziestolecie jest więc dla Krzysztof; okazją do przemyśleń, do zastanowienia się nad dalsz< drogą zawodową. O to, że w związku z upływaj ącyn czasem będzie śpiewał gorzej niż dotychczas, chyba ni< musi się martwić. Coraz częściej przyznaje jednak, iż brakuje mu sił oraz ochoty na ciągłe podróże i przemierzanie każdego miesiąca kilku tysięcy kilometrów. „Jestem coraz bardziej znużony i zmęczony takim trybem życia -przyznaje Krzysztof. - Taki jest jednak los często koncertującego artysty. Nie oznacza to wcale, iż zawodowe obowiązki wypełniam gorzej niż kilka lat wcześniej. Gdy już stanę na scenie, to zawsze staram się śpiewać najlepiej, jak potrafię. Coraz częściej zastanawiam się jednak, kiedy podejmiemy wspólną decyzję o wysłaniu Budki na emeryturę". Ewentualny koniec działalności Suflerów z pewnością nie będzie oznaczał całkowitego rozbratu Krzysztofa z estradą. „Nie wiem, co będę wtedy robił, choć zdaję sobie sprawę, że ten czas nadejdzie już niebawem - dodaje Krzysztof. -To będzie w dużej mierze zależało od aktualnego stanu moich finansów. Jeżeli będą się one kształtowały na przyzwoitym poziomie, to śpiewać będę jedynie dla przyjemności. Od czasu do czasu coś nagram, może gdzieś wystąpię". Być może będą to także okazjonalne występy z robiącym coraz większą karierę zespołem Braci Cugowskich. „Mam mieszane uczucia, gdy rodzice śpiewaj ą z dziećmi, które jeszcze niczego nie dokonały w branży muzycznej, bo to jest przepychanie na siłę w kierunku szczytu, a gdy zabraknie tego przepychającego, to szybko można spaść na swoje miejsce w szeregu - dodaje Krzysztof. -Jaz przyjemnością zaśpiewam z Piotrusiem i z Wojtkiem, gdy będą uznanymi wykonawcami. Oni muszą sami przejść całą drogę muzycznej edukacji. Nie mogę powiedzieć, że nie obchodzi mnie ich kariera i nie staram się im pomóc. To co mogłem, to wspólnie z moimi kolegami zrobiliśmy już dla Wojtka i Piotrka. Myślę, że ~9~4 z dobrym skutkiem. W pewnym momencie starałem się nawet pewne rzeczy im podpowiadać, ale pomimo niewątpliwych sukcesów spowodowanych moimi sugestiami zrezygnowałem z roli suflera. Niektórych rzeczy nikt jednak nie jest w stanie im wytłumaczyć, ponieważ do wielu ważnych w tej branży mm' elementów trzeba dój ść samemu, niekiedy wręcz metodą prób i błędów. Oni są teraz w trudnym momencie. Osiągnęli już pierwsze sukcesy, ale maj ą także świadomość, iż nie jest to jeszcze do końca to, o co chodzi. To jest mniej więcej połowa drogi w dojściu do pewnego wysokiego poziomu, na który mają realną szansę się dostać. Ja już nie ingeruję w to, jak i co grają, bo Wojtek i Piotrek wzięli sprawy swojej kariery we własne ręce i tylko od nich zależy, jak daleko zajdą". Na pomoc Krzysztofa ł mogą zawsze liczyć, w szcze-i gólności marketingową. W dużej ilości różnorodnych przedsięwzięć, w których uczestniczy Pf Krzysztof, biorą udział także """ Wojtek i Piotrek. Już niebawem razem staną ...przed filmowymi kamerami. Dla całej trójki będzie to praktycznie filmowy debiut, choć Krzysztof pojawiał się już w scenach filmu Przepraszam czy tu biją. Wówczas były to jednak tylko ujęcia z jego scenicznego występu. Teraz będzie to próba iście aktorska. Komedia Atrakcyjny pozna panią... będzie dla niego okazją do wcielenia się w rolę ...księdza. Krzysztof wystąpi u boku gwiazd polskiej estrady: Romana Kłosowskiego i Marka Perepeczko. Na brak zajęć podczas scenicznej emerytury Krzysztof z pewnością nie będzie narzekał. Może znaleźć sobie miejsce w wielu dziedzinach życia. A propozycje z różnych stron polskiego życia kulturalnego pojawiają się często i zapewne pojawiać się będą jeszcze bardzo długo. . Epilog •*»••- Rok z życia Krzysztofa Cugowskiego Dziś już nawet nie pamiętam, kiedy i w jakich okolicznościach poznałem osobiście Krzysztofa. Pamiętam natomiast, że od początku naszej znajomości urzeka mnie jego „normalność". Niezwykle rzadko ulega on manierom wielkich gwiazd, co w naszym kraju jest chlubnym wyjątkiem. Zapewne dlatego pod koniec 1998 roku złożyłem mu pierwszą propozycję napisania biografii. Wówczas jednak nie był to dobry czas na takie przedsięwzięcia. Krzysztof pochłonięty był konsumowaniem ogromnej popularności wydanej wtedy płyty, narodzinami syna i budową nowego domu. Chyba przez grzeczność nie powiedział nie. Miał rozważyć propozycję, ale wyczułem, że nieszybko doczekam się pozytywnej odpowiedzi. Do tematu powróciłem po trzech latach. Umówiliśmy się w budynku Radia Lublin, bo to ulubione miejsce spotkań Krzysztofa. W upalne lipcowe przedpołudnie ponowiłem propozycję i tak naprawdę chyba nie wierzyłem, że tym razem się zgodzi. Spytał tylko, czy to już pora na podsumowanie? Nie tyle na podsumowanie, co na połączenie ze sobą w jedną całość historycznych faktów i próbę ich analizy - odparłem. Po chwili - człowiek, który blisko trzydzieści lat temu ogólnopolską karierę Budki rozpoczął wbrew późniejszym wydarzeniom słowami „Znowu w życiu mi nie wyszło" - przystał na propozycję. Piszemy! Ustalamy termin kolejnego spotkania na początek sierpnia, bo najbliższe dni Krzysztof spędzi w warszawskim szpitalu. Jest już umówiony na operację stawu biodrowego. Po kilkunastu dniach odwiedzam go w jego domu. Porusza się z dużym wysiłkiem, widać, że trudy operacji dają mu się jeszcze mocno we znaki. Mam ze sobą kilkunastostronicowy konspekt. W nim zamknięte zostały najważniejsze daty i wydarzenia z jego życia. Przedstawiam go Krzysztofowi. Rozmawiamy na temat naszych wizji i oczekiwań wobec planowanej książki. Takie rozmowy toczymy przez kilkanaście następnych tygodni. Spotykamy się dość rzadko, bo średnio 2-3 razy w miesiącu. Pod koniec roku wiemy już, jak ma wyglądać to wydawnictwo i rozpoczynamy wspólne prace. Rok z życia Krzysztofa Cugowskiego 95 Zimowe rozjazdy Rok rozpoczyna się dość niespodziewanie, bo warunki atmosferyczne nie pozwalają Krzysztofowi na opuszczenie Zakopanego, w którym spędził okres sylwestrowy. Do Lublina wraca dopiero 6 stycznia. Praktycznie prosto z podróży melduje się w lubelskiej szopce. W przeraźliwym mrozie śpiewa lublinianom kolędy. Spotykamy się kilkanaście dni później i rozpoczynamy konkretyzowanie warunków umowy dotyczącej wydania biografii. Szybko osiągamy konsensus, ale podpisanie dokumentu musimy odłożyć na później. Suflerzy pracują bowiem nad swój ą nową płytą. W tym samym czasie Krzysztof „załatwia" kilka innych tematów. 29 stycznia ocenia w Krakowie uczestników programu „Droga do gwiazd". Rozmawiamy na temat idei tego typu programów. Krzysztof twierdzi, że powinna to być zabawa, a nie eliminacje do San Remo. Próby kreowania zwycięzców na gwiazdorów za wszelką cenę, tylko dlatego, że akurat nie było lepszych, są dla niego totalnym nieporozumieniem. Jeżeli jednak przypadkowo odkryje się jakiś talent - twierdzi - to trzeba to wykorzystać. Osiem dni później Krzysztof ponownie jedzie do stolicy Małopolski. Tym razem wraz z kolegami z zespołu występuje w programie „Ananasy z mojej klasy", w którym rywalizują ze sobą Artur Partyka i Robert Korzeniowski. Suflerzy stanowią niespodziankę dla głównych uczestników tego show. 15 lutego 2002. Krzysztof znowu przemierza kilkaset kilometrów. Tym razem celem podróży są Katowice, a powodem eskapady koncert w Spodku. Wypełniona do ostatniego miejsca hala i świetnie bawiąca się wraz z Suflerami publiczność są doskonałą rekompensatą długiej i trudnej zimowej podróży. 20 lutego 2002. Drogę do stolicy Polski Krzysztof zna jak żadną inną. Przemierzają dość regularnie, kilkadziesiąt razy rocznie. Tym razem wraz z dwoma kolegami z zespołu zaproszony został przez telewizję publiczną do programu „Zabawy z językiem polskim". 28 lutego 2002. Ponownie Warszawa, ale tym razem celem wyjazdu jest studio telewizji TVN. Na aukcję charytatywną Krzysztof przekazuje nagrodę Machinera. Niewielka metalowa tabliczka z motywem tarczy piły mechanicznej wylicytowana zostaje za kwotę 1200 złotych. 7 marca 2002. Drugi tegoroczny koncert i znowu wielka hala. Tym razem muzyków Budki gości gdańska Olivia. Pracowita wiosna 14 marca 2002. Podpisujemy umowę na wydanie autoryzowanej biografii. Nie mamy jednak zbyt wiele czasu na rozmowy, bo Suflerzy pracują właśnie nad nową płytą. Pierwszą wolną chwilę na wspomnienia znajdujemy dopiero w ostatnich dniach miesiąca. 3 kwietnia 2002. Studio nagraniowe Radia Lublin zamienione zostaje tego dnia na fotograficzne atelier. Sesja zdjęciowa dla tygodnika.„Gala" jest dla mnie okazją 96 Rok z życia Krzysztofa Cugowskiego do wykonania kilkudziesięciu próbnych fotografii. Sesja zdjęciowa kontynuowana jest w drugiej części dnia w przydomowym ogrodzie Krzysztofa. 5 kwietnia 2002. PłytaMokre oczy jest już prawie gotowa. Suflerzy mogą więc więcej czasu poświęcić na koncertowanie. Tym razem grają w Łodzi. 10 kwietnia 2002. Warszawskie kino Atlantic zamienione zostaje w ogromny plan zdjęciowy. Tutaj bowiem realizowany jest wideoklip do kompozycji Solo. Scenariusz jest szalenie prosty. Wszystko ma wyglądać tak, jak studniówki z lat sześćdziesiątych. Mniej więcej w tym samym okresie, bo na początku lat siedemdziesiątych, swoje bale studniówkowe przeżywali główni Suflerzy, czyli Cugowski i Lipko. Atmosfery tamtych czasów nie zna jednak z autopsji reżyser teledysku, bo... nie było go jeszcze wówczas na świecie. Krzysztof liczy jednak na dobry efekt końcowy prac, ponieważ młody filmowiec ma bardzo dobre referencje. 11 kwietnia 2002. Odpoczynek po sesji zdjęciowej nie jest zbyt długi. Noc spędzona w domu i rano wyjazd do Brzeska na imprezę pod hasłem „Giganci gitary". Po przyjeździe z Brzeska Krzysztof ma kilka wolnych od podróży dni. Prace nad biografią nabieraj ą wyraźnego rozpędu. Ku końcowi zmierzaj ą także prace nad płytą. 22 kwietnia 2002. Teatr Wielki w Warszawie gości najwybitniejszych sportowców. Gala olimpijska jest okazją do sportowych podsumowań. Oczywiście wśród sportowców niekwestionowaną gwiazdą jest Adam Małysz. Artystycznie po raz kolejny „rządzą" Suflerzy. 24 kwietnia 2002. Po jednodniowym odpoczynku następna podróż, tym razem do Wrocławia po odbiór kolejnego wyróżnienia. Kolekcja Krzysztofa powiększyła się o Super yictorię 2002. 27 kwietnia 2002. Niespełna dwa miesiące trwała rozłąka Krzysztofa z krakowskim studiem TVN, w którym realizowane są programy „Ananasy z mojej klasy". Tym razem to on j est j ednym z tytułowych ananasów. Dla Krzysztofa to okazj a do spotkania z kolegami, którzy osiedlili się w różnych częściach świata. Wszyscy bawią się świetnie, wspominają stare czasy. Rywalizację z ekipą Witolda Paszta jednak minimalnie przegrywają. Prosto z Krakowa Krzysztof udaje się do Zakopanego. W zimowej stolicy Polski spędza długi majowy weekend. Ja odpoczywam nieopodal, w Szczawnicy. Umawiamy się na spotkanie pod Wielką Krokwią. Korzystaj ąc z niezwykłego j ak na tę porę roku upału, siadamy w zatłoczonym ogródku tutejszej kawiarni. Rozmawiamy o górach. Krzysztof okazuje się być wytrawnym znawcą górskich szlaków turystycznych. Nasza rozmowa co chwilę przerywana jest jednak przez proszących o autografy lub o wspólne fotografie kolejnych fanów. W końcu mamy dłuższą chwilę spokoju. Przerywają dopiero starsza kobieta pytaniem - Czy to pan Cugowski, czy sobowtór? Odpowiedź może być tylko jedna i Krzysztof po raz kolejny sięga po długopis. Spotkanie w miejscu publicznym jest jednak kiepskim pomysłem, więc po godzinie postanawiamy wrócić do swoich rodzin. Rok z życia Krzysztofa Cugowskiego Takie głupie, że aż piękne Trzy dni po powrocie do Lublina, ' „, 8 maja Krzysztof ponownie trafia na estradę. Okazją do zaprezentowania się lubelskiej publiczności jest charytatywny koncert na rzecz cierpiącego na nowotwór krtani Jacka Kaczmarskiego. Tym razem jest to krótki, bo zaledwie półgodzinny występ w lubelskiej Filharmonii. Wcześniej popisywali się bowiem inni lubelscy artyści. Następnego dnia Krzysztof wraz z kolegami z zespołu jedzie do Warszawy. Zastanawiam się, czy nie udać się w tym samym kierunku, bo podczas finałowego koncertu telewizyjnej „Szansy na sukces" Suflerzy po raz pierwszy wykonają na żywo kompozycję Solo. To ma być hit na konkurs premier opolskiego festiwalu. Matematyczne wyliczanki wskazują, że Budka na scenie pojawi się około północy, więc rezygnuję z przejażdżki do Sali Kongresowej. Rzeczywistość okazała się zgodna z przewidywaniami, więc do Lublina Krzysztof powraca grubo po pomocy. Postanawiamy się jednak spotkać i kontynuować wspomnienia. Umawiamy się na godziny popołudniowe. Zmieniamy jednak plany, bo dowiadujemy się, że realizujący najnowszą płytę Paweł Skura właśnie zakończył miksowanie materiału. Po kwadransie master, czyli pierwszy oryginał płyty, z którego produkuje się pozostałe egzemplarze, jest już w rękach Krzysztofa. W pokoju pojawia się także Asia, aby wydać jedną z pierwszych opinii o albumie. Rozpoczynamy przesłuchiwanie nagrań. Przy kompozycji numer 4 nie mogę ukryć zdziwienia. Asia komentuje to krótko - No i gra jest takie głupie, że aż piękne. Mnie urzeka wokal w kompozycji numer 8. Świetny tekst piosenki To jest mgnienie doczekał się interpretacji Krzysztofa, po której większość polskich wokalistów powinna zmienić profesję. Od Lublina do Opola Myśli Krzysztofa krążą wokół występu, który czeka go podczas festiwalu w Opolu. Rozmawiamy o wyborze utworu, o szansach i nadziejach. Dla Suflerów będzie to swoisty sprawdzian popularności, prognostyk sprzedaży nowej płyty. Czuję, że bardzo zależy mu na dobrym przyjęciu piosenki, która w pierwszym okresie ma lansować nowy album. Solo jest już znane części słuchaczy. Trzeba jednak realizować zaplanowane wcześniej zadania. Pierwszym z nich jest udział w prowadzonym przez Alicję Resich-Modlińską na antenie TVN programie „Galaktyka". Nagrania rozpoczynają się 7 maja o godzinie 10.00. 13 maja 2002. Po tygodniowej przerwie czas na kolejny występ przed lubelską publicznością. Tym razem na scenie Teatru Muzycznego muzycy Budki grają dla... psów i kotów. Dochód z tego charytatywnego koncertu przeznaczony zostanie na pomoc dla bezdomnych zwierząt. Suflerzy nigdy nie odmawiają udziału w tego typu imprezach, choć tym razem występują w niepełnym składzie. Podczas zapowiedzi widzowie dowiadują się, że Romuald Lipko jest już w USA i sprawdza stan przygotowań do występu Budki w Nowym 98 Rok z życia Krzysztofa Cugowskiego Jorku. Trzydziestominutowy, akustyczny występ nagrodzony zostaje dużymi brawami. 16 maja 2002. Wylot do USA. W Nowym Jorku organizowane są dni Lublina. Ma to być próba wypromowania lubelskich firm na amerykańskim rynku. Kilkunastu biznesmenów wspartych władzami Lubelszczyzny szuka w Nowym Jorku szans zaistnienia za wielką wodą. Ukoronowaniem dni Lublina jest koncert, którego gwiazdą są oczywiście Suflerzy. Pogoda płata jednak figla. Jest przeraźliwie zimno, wieje mroźny wiatr od oceanu. Muzycy mogliby odmówić występu, bo w kontrakcie mają zagwarantowane, że nie muszą grać, gdy temperatura spadnie poniżej 10 stopni. Jest znacznie zimniej, ale postanawiają uszanować trud organizatorów. Krzysztof występ przypłaca jednak przeziębieniem. 22 maja 2002. Powrót do Polski. Krzysztof nie wraca jednak do Lublina, bo następnego dnia od samego rana będzie rozmawiał z czytelnikami Super-expressu. Jest to forma promocji płyty i ostatnia przed opolskim występem szansa na przypomnienie o sobie. 28 maja 2002. W strugach ulewnego deszczu jadę wieczorem do Krzysztofa. Składam mu nieco przedwczesne urodzinowe życzenia, bo to nasze ostatnie spotkanie przed jego jutrzejszym wyjazdem do Opola. 31 maja 2002. Festiwalowy występ w konkursie premier. Jego scenariusz przypomina do złudzenia to, co widzieliśmy wcześniej w teledysku. Solo zyskuje uznanie w oczach telewidzów. Ponad dziesięć tysięcy głosów w głosowaniu audiotele gwarantuje nagrodę publiczności. Powtórki sukcesu sprzed dwóch lat, kiedy to Bal wszystkich świętych zdobył także nagrodę jury, tym razem jednak nie będzie. Oceniający premierowe nagrania dyrektorzy regionalnych telewizji mieli tym razem inne zdanie niż telewidzowie. Po ogłoszeniu wyników chwytam za telefon. Chcę choćby na odległość pogratulować Krzysztofowi, bo wyjazd do Opola pokrzyżowały mi przygotowania do mojej zagranicznej podróży. Jego telefon jednak milczy. Nie może rozmawiać, bo w relacji na żywo z Opola zapowiadana jest właśnie rozmowa z muzykami Budki. Dzwonię więc do jego żony. Asia jest właśnie w Zakopanem. Nie ukrywa wielkiej radości z sukcesu męża. Trochę żałuje, że tym razem nie było podwójnego zwycięstwa. Tłumaczy mi jednak, że Cugowscy nie mogli wygrać wszystkiego. Wszak dzień wcześniej synowie Krzysztofa, występujący jako Bracia Cugowscy, zwyciężyli w konkursie debiutantów. l czerwca 2002. Opadły już festiwalowe emocje. Uznanie telewidzów dobrze wróży nowej płycie, która dzisiaj trafiła do sklepów. 5 czerwca 2002. Uroczysty koncert w Sali Kongresowej to jeden z elementów promocji najnowszego albumu. „Koncert, jak koncert - twierdzi Krzysztof. -Gramy już tyle lat, że o poziom występu nie musimy się martwić, a o uczuciu tremy zapomnieliśmy już dawno". 8 czerwca 2002. Tym razem muzycy jadą do Płocka. Koncertowa karuzela powoli się rozkręca, ale tempo nie jest jeszcze zbyt imponujące. Gorąco zapowiadają się natomiast sierpniowe i wrześniowe weekendy. 10 czerwca 2002. Przejażdżka do Krakowa. Celem wizyty jest radio RMF. Kiedyś mocno wspierało ono medialnie poczynania Suflerów, lublinianie uczestniczyli Rok z życia Krzysztofa Cugowskiego 99 i natomiast w radiowych przedsięwzięciach krakowian. Dzisiejsze rozmowy maj ą odpowiedzieć na pytanie, czy Budka i RMF w najbliższym czasie ponownie będą się wspierać. 11 czerwca 2002. W jednym z lubelskich hipermarketów od godziny szesnastej Krzysztof podpisuje płyty. Chętnych nie brakuje. Krzysztof cierpliwie składa autografy. 13 czerwca 2002. Tradycyjny, coroczny koncert z okazji Dni Lublina. Pogoda w czwartkowe popołudnie nie jest jednak zbyt łaskawa dla muzyków i ich fanów. Jest pochmurno, pada deszcz. Krzysztof przyjeżdża nieco wcześniej, bo przed Suflerami grają Bracia Cugowscy. Gdy kończą swój występ i na scenę wkracza Budka, zza chmur zaczyna wyglądać słońce. 14 czerwca 2002. W kalendarzu zaplanowanych przez Krzysztofa zadań znajdujemy wreszcie kilka pustych kart. Najbliższy tydzień upłynie więc pod znakiem intensywnych prac nad biografią. Spotkania rozpoczynamy około godziny ósmej. Przez kilka godzin wspominamy wydarzenia z życia Krzysztofa. Krótkie przerwy zarządzają nam tylko dzwoniące dość często telefony - rzadko udaje nam się porozmawiać bez przerwy dłużej niż pięć minut. Część z tych rozmów dotyczy kłopotów z medialnym patronem najnowszej płyty Budki. Choć na okładce albumu Mokre oczy znalazło się logo Radia Zet, radiostacj a dość rzadko gra muzykę Suflerów. Na nic zdają się interwencje menedżera zespołu. Krzysztof nie zważa jednak na te problemy i bardzo chętnie opowiada mi o swoim dzieciństwie. Gdy wkraczamy w lata siedemdziesiąte, szczegółowo relacjonuje początki estradowej kariery, coraz mniej chętnie mówi jednak o swoim życiu prywatnym. 20 czerwca 2002. Na dziś zaplanowaliśmy zdjęcia dla potrzeb okładki książki. Krzysztof będzie jeździł na trójkołowym pojeździe, przypominającym nieco . motocykl. Musimy wybrać optymalne ujęcia, tak aby ten dziwny pojazd był tylko tłem, a nie głównym elementem okładki. Kilkadziesiąt fotografii wykonywanych z różnych wysokości i z różnych miejsc zostanie poddanych gruntownej analizie. Eksperymentujemy także ze światłem i z kolorami. Krzysztof kilkakrotnie zmienia ubranie. Podziwiam jego cierpliwość. 21 czerwca 2002. Początek kolejnej, tym razem sześciodniowej podróży za Ocean Atlantycki. Tym razem jej celem jest Toronto. Suflerzy grają podczas dorocznego pikniku w położonym nad j eziorem amfiteatrze. Wspólny występ Budki i braci Golec obserwuje ponad 20 tysięcy rodaków. 29 czerwca 2002. Jednodniowy pobyt w domu i kolejna podróż, tym razem do Sopotu. Okazjąjest koncert uświetniający inaugurację telewizyjnego kanału MTV Clas-sic. W sopockim amfiteatrze, poza Suflerami, wy stępuj ą także Lady Pank, Bajm, T.Love i Zbigniew Hołdys. Były lider Perfectu zamienia się na chwilę w konferansjera i zapowiada wystej) Krzysztofa oraz jego kolegów. Z boku wszystko wygląda naturalnie i tylko nieliczni wiedzą, że Suflerzy nie życzyli sobie, aby zapowiadał ich prowadzący tę imprezę Kuba Wojewódzki. Miał to być protest przeciwko mało dżentelmeńskiej postawie tego dziennikarza w programie „Idol". Blisko półtoragodzinny show Budki kończy się tuż przed godziną drugą w nocy. 100 Rok z życia Krzysztofa Cugowskiego 2 lipca 2002. Spotykamy się na kolejną część rozmów, ale atmosfera do wspomnień nie jest sprzyjająca. Na małym stoliku leży najnowsze wydanie tygodnika Newsweek ze zdjęciem Krzysztofa na okładce. W jego okulary wmontowano zdjęcia muzyków z zespołu Ich Troje. Krzysztof nie kryje wzburzenia. Tytuł artykułu - Letnie boje o przeboje - mówi prawie wszystko. Gdy czytam kilkustronicowy tekst, nie mam wątpliwości, iż jego autorzy niezbyt kochaj ą wokalistę Suflerów. Po powrocie do domu siadam przy komputerze. Piszę pismo, w którym próbuję wytknąć autorom artykułu stronniczość. Nie mam jednak złudzeń, że wydrukowanie mojego tekstu przez redakcję graniczyłoby z cudem. Swoje wątpliwości zawieram w ostatnim akapicie przygotowanego pisma. „Przez wiele lat byłem redaktorem naczelnym ogólnopolskiego tygodnika poświęconego koszykówce. Doskonale znam prawo prasowe i wiem, że w sposób bezpośredni nie mogę wykorzystać żadnego z jego paragrafów, aby skutecznie domagać się publikacji mojego listu. Mam świadomość, że jego naturalną drogą z Pańskiego biurka będzie ...droga do kosza. Proszę jednak przyjąć do wiadomości, że właśnie straciliście jednego czytelnika. Przynajmniej jednego czytelnika ". Rok z życia Krzysztofa Cugowskiego 10 Rano dzwonię do Krzysztofa z informacją o moim tekście. Czytam mu przez telefon fragment polemiki, bo on jest właśnie w Krakowie. To wprowadza go w dobry humor, ale jego odczucia co do szans na wydrukowanie tego tekstu są podobne do moich. •„;*:.•*•«$». -. - "^ Sauna na scenie 10 lipca 2002. Jeden z lubelskich dzienników organizuje koncert w hali MOSiR. Cały dochód przeznaczony zostanie na rzecz rodzin ofiar wypadku autokarowego na Węgrzech. Oczywiście tego typu impreza nie może odbyć się w Lublinie bez Suflerów. I tym razem są oni gwiazdą wieczoru, a w zasadzie już nocy, bo na estradzie są dopiero grubo po godzinie dwudziestej drugiej. Gdy rozpoczynają występ, pojawiam się na skraju sceny. Staram się zapisać postać Krzysztofa na fotograficznej kliszy z zupełnie innej niż zazwyczaj perspektywy. Po chwili mam już jednak dosyć przebywania na estradzie, gdyż panujący w hali potworny skwar jest tu wyraźnie spotęgowany. Schodząc ze sceny, spoglądam na zlane potem czoło Krzysztofa. Ustawiony tuż przed jego mikrofonem wentylator niewiele pomaga, przeszkadza jednak wyraźnie w fotografowaniu. Koncert kończy się tuż przed północą i Krzysztof opuszcza jak najszybciej halę. Wszak następny dzień ma spędzić bardzo pracowicie. Noc na Złotej 11 lipca 2002. Na dziś zaplanowaliśmy wyjazd do Warszawy. Krzysztofa czeka kilkugodzinna praca na planie zdjęciowym teledysku do tytułowego nagrania z ostatniej płyty. Ponadtrzydziestostopniowy upał krzyżuje jednak nieco plany - organizacyjne. Pierwotnie planowano rozpoczęcie zdjęć w samo południe. Niemiłosierny skwar zmusił jednak wszystkich do przełożenia nagrań na godzinę siedemnastą. Krzysztof wyjeżdża z Lublina około czternastej. Umawiamy się, że j a pojadę nieco później. Lublin opuszczam o szesnastej, po godzinie dzwonię do Krzysztofa. Dowiaduję się, że plan zdjęciowy nie jest jeszcze gotowy. Mogę więc nie śpieszyć się. Przed osiemnastą parkuj ę w samym centrum stolicy. Szukam adresu Złota 1. Bez problemu znajduję cel mojej podróży. Już po pierwszym spojrzeniu widzę, że kilkupiętrowa kamienica, do której zmierzam, lata świetności ma już za sobą. Wchodząc do budynku, spoglądam w kierunku Pałacu Kultury i Nauki. Na myśl przychodzi mi fakt, że budowla będąca architektonicznym symbolem stolicy jest rówieśnikiem Krzysztofa. Ona lata kultu i świetności ma już jednak za sobą. Tuż za drzwiami zatrzymuje mnie człowiek ubrany w spodnie moro. Wyjawiam mu cel mojego przyjazdu. Chyba mi nie ufa, bo osobiście prowadzi mnie na trzecie piętro. Tłumaczy, że musi sprawdzić, czy naprawdę jestem umówiony z Cugowskim. Przed drzwiami pokoju, w którym przebywa Krzysztof zatrzymuj ą nas światła reflektorów. Jedna z telewizyjnych stacji wykorzystuje pobyt muzyków Budki w Warszawie i przeprowadza krótki wywiad. Po kilku minutach ekipa 102 Rok z życia Krzysztofa Cugowskiego telewizyjna kończy nagrywanie. Tuż po nich wychodzą Cugowski i Lipko. Od nich dowiaduję się, że na rozpoczęcie zdjęć trzeba będzie jeszcze trochę poczekać. Razem udajemy się do pokoju pełniącego rolę garderoby. Po drodze przechodzimy przez wielkie pomieszczenie, w którym nagrywany będzie teledysk. Mój wzrok przykuwają ułożone na parkiecie kilometry czarnych, trójfazowych przewodów elektrycznych. W pierwszej chwili myślę, że to techniczna konieczność. Okazuje się, że jest to główny element scenografii. W około stupięćdziesięciometrowym pomieszczeniu, wysokim na ponad sześć metrów, poza przewodami, dwoma instrumentami i jednym reflektorem nie ma bowiem już niczego, co mogłoby stanowić scenografię. Kilka osób krząta się przy rozstawianiu technicznego wyposażenia ekipy realizacyjnej. Wychodząc, mijamy porozrzucane na podłodze rysunki. Czarno-białe szkice mają pomóc w nagrywaniu kolejnych scen teledysku. Jeszcze tylko kilka metrów przejścia korytarzem, na którym rozstawione są tory wózka kamery i docieramy do stworzonej na potrzeby dzisiejszego dnia i dość spartańsko wyposażonej garderoby. Kilka krzeseł pod ścianami, w jednym z kątów wieszak na ubrania, pod oknem stolik z napojami, kosmetykami, niewielkim lustrem i innymi niezbędnymi akcesoriami. To wszystko, co można znaleźć w tym pokoju. Po kilku minutach pot oblewa wszystkich obecnych. Pomimo dość późnej pory, słupek rtęci na termometrze nie chce spaść poniżej miejsca oznaczonego na skali cyfrą 30. Zbliża się godzina dziewiętnasta, a plan zdjęciowy nie jest jeszcze gotowy. Brakuje... mikrofonu dla Krzysztofa. Ten niewielki, ale jakże istotny element scenografii staje się przyczyną napiętej atmosfery, bo Krzysztof coraz niecierpliwiej spogląda na zegarek. Wszak przed muzykami jeszcze cała sesja zdjęciowa i powrotna droga do Lublina. Nerwową atmosferę próbuje rozładować dwudziestokilkuletnia dziewczyna reprezentująca wydawcę płyty. Mijają kolejne minuty i tuż przed ósmą wreszcie wszystko jest już gotowe. Brakuje tylko... gitarzysty. Okazuje się, że Marek Raduli nie będzie brał udziału w realizacji teledysku, bo w Lublinie wraz z żoną... oczekuje na narodziny dziecka. Nie kryję swojego zdziwienia, gdyż w dobie komórkowych telefonów i szybkich samochodów, do ewentualnego porodu można zdążyć nawet z Warszawy. Mój komentarz do tej sytuacji prowokuje Krzysztofa do wypowiedzenia kilku gorzkich słów na temat gitarzysty. Nasze dywagacje kończy sygnał do rozpoczęcia zdjęć. Czterej muzycy wraz z kilkunastoosobową ekipą rozpoczynają pracę punktualnie o godzinie dwudziestej. Z głośników rozbrzmiewa tytułowa kompozycja ostatniej płyty. Momentami trudno jednak poznać Mokre oczy, bo odtwarzanie muzyki przyśpieszono o 50%. Krzysztof musi więc śpiewać o połowę szybciej, a spowolnienie obrazu do normalnego tempa zrealizowane zostanie dopiero na etapie montażu teledysku. Pierwsza próba nagraniowa kończy się niepowodzeniem, bo sygnał do zatrzymania wózka wiozącego kamerę Krzysztof interpretuje jako przerwę w nagraniu. Taka sytuacja powtarza się jeszcze kilkakrotnie i dopiero po pewnym czasie słowo „stop" przestaje wprowadzać zamieszanie na planie zdjęciowym. Przez blisko godzinę żaden z muzyków nie może liczyć na chwilę wytchnienia. Kamera pracuje niemal 104 Rok z życia Krzysztofa Cugowskiego non stop, a w krótkich przerwach charakteryzatorka poprawia spływaj ące wraz z potem makijaże. Punktualnie o godzinie 21 rozpoczyna się przerwa. Krzysztof nie ma jednak czasu na odpoczynek. Do sali wchodzą zaproszeni dziennikarze i fotoreporterzy. Największa ich grupa skupia się wokół wokalisty Suflerów. Seria krótkich wywiadów i trzeba wracać na plan zdjęciowy. Jeden z fotoreporterów nieśmiało „pstryka" podczas pracy kamery. Zawiadująca całą sesją *- nagraniową młoda dziewczyna postanawia zmienić nieco scenariusz pracy. Błyski fleszy mają być dodatkowymi efektami świetlnymi. Fotoreporterzy muszą tylko rozstawić się po obydwu stronach planu zdjęciowego i mogą fotografować do woli. Mija kolejna godzina pracy. Zarządzona zostaje druga przerwa, tym razem nieco dłuższa, bo w kamerze trzeba wymienić obiektyw. ' Po przerwie głównym aktorem staje się Krzysztof. Zbliżenia jego twarzy realizowane są przy różnych efektach świetlnych. Trwa to blisko godzinę. Tuż przed dwudziestą trzecią rozpoczyna się kolejna przerwa. Czas na posiłek. Kilkanaście opakowań zamówionej pizzy trafia do rąk uczestników sesji zdjęciowej. Późna kolacja nie może jednak trwać zbyt długo. Trzeba szybko '' wracać na plan zdjęciowy, bo wszyscy są już nieco zmęczeni. Mija pomoc. Jeszcze tylko kilka ujęć i pierwszy dzień zdjęciowy zostaje zakończony. Drugi, już bez udziału muzyków, realizowany będzie od samego rana, a za kilka dni teledysk trafi do telewizyjnych stacji. Czas na urlop Krzysztof ostatni dzień przed urlopem spędzi na przygotowaniach do solowego występu. Przed moim wyjściem rozpoczyna poszukiwania tekstów, bo, jak twierdzi, nie pamięta ich zbyt dokładnie. Niestety, komputerowe wydruki nie dają się odnaleźć. Nie potrafi zlokalizować ich także Asia. Dochodzi do małżeńskiej wymiany zdań. Wyczuwam, że moja obecność zapobiegła wiszącej w powietrzu sprzeczce. Umawiamy się na wieczorną próbę w studiu nagraniowym Radia Lublin. Dla Krzysztofa i towarzyszących mu muzyków jest to ostatnia szansa na powtórzenie kompozycji z płyty Integralnie, z którymi wystąpią podczas koncertu zamykającego tenisowy t; turniej w Sopocie. Próba przebiega bardzo sprawnie. Każdy z jej uczestników doskonale wie, co do niego należy, więc nie ma tu zbędnego tracenia czasu. Szybko więc rozchodzimy się do domów. Krzysztof może już myśleć o dwutygodniowym urlopie na Sycylii. Prawie dwutygodniowym, bo aby zdążyć do Sopotu, słoneczną Italię musi opuścić dwa dni wcześniej niż reszta rodziny. Maraton czas zacząć i 27 lipca 2002. Dla Krzysztofa to koniec kilkunastodniowego odpoczynku Po kilku godzinach lotniczej podróży, z przesiadką w Krakowie, dociera do Trójmiasta. W Sopocie sąjuż Wojciech Karolak, Mieczysław Jurecki, Tomasz Zeliszewski i syn Wojtek. Ekipa złożona z muzyków uczestniczących w nagraniu płyty Integralnie daje trzydziestominutowy popis. Po nim czas na bankiet. Dla Krzysztofa to żadna nowość, bo choć nie lubi tego typu spotkań, to z obowiązku Rok z życia Krzysztofa Cugowskiego musi w nich uczestniczyć. Tym razem jest jednak pod wrażeniem przepychu panującego na tej imprezie. Po powrocie do Lublina opowiada o rzadko spotykanym przy tego typu imprezach rozmachu, graniczącym wręcz z rozrzutnością i oczywiście o zauważonych na parkingu nietypowych samochodach. 28 lipca 2002. Dzień po sopockim występie Krzysztofa czeka podobny, tym razem już w rodzinnych okolicach. Suflerzy uświetniaj ą bankiet zorganizowany przez jednego z lubelskich biznesmenów. 29 lipca 2002. Początek kolejnej sesji prac nad biografią. Pracujemy po kilka godzin dziennie. Krzysztof ujawnia dalsze szczegóły ze swojego życia. Pomimo tego, że znam go już kilkanaście lat, niektóre z nich są dla mnie zupełnymi nowościami. Najbardziej podoba mi się jednak relacja z rozmowy, którą przeprowadził kilka minut przed moim przyjściem. Kobieta telefonująca z Warszawy pragnęła po raz kolejny zaprosić Krzysztofa do telewizyjnego programu „Wieczór z wampirem". Krzysztof nie darzy jednak sympatią tytułowego wampira, bo to on był ponoć głównym sprawcą blokady nagrań Budki na antenie Radia Zet. Wówczas ignorowanie twórczości Suflerów tłumaczone było niekorzystnym wynikiem badań medialnych. Teraz nadszedł czas na rewanż. Krzysztof poprosił o kilka dni do namysłu. Stwierdził, że jako osoba ciesząca się dużą sympatią i poważaniem, nie może zaryzykować udziału w programie, którego notowania nie są mu znane. Zapowiedział podjęcie decyzji o ewentualnym przyjęciu zaproszenia, po przeprowadzeniu badań dotyczących popularności tego talk-show. Dla mnie wynik tych badań jest już oczywisty. 9, 10, 11 sierpnia 2002. Ponowny powrót nad polskie wybrzeże. Muzycy Budki koncertuj ą w Świnoujściu, Kołobrzegu i Sopocie. 14 sierpnia 2002. Kolejna podróż, tym razem do Wrocławia. Krzysztof jest bohaterem nowego programu Telewizji Polskiej. Prowadzone przez Grażynę Torbicką uSmaki ciemności" mają stać się nowym polskim hitem telewizyjnym. Krzysztof jako jeden z pierwszych gości siada w fotelu w pogrążonym w ciemnościach studiu. 15 sierpnia 2002. Prosto z Wrocławia Krzysztof jedzie do Zakopanego. Tutaj 16 sierpnia czeka go kolejny estradowy występ. 23 sierpnia 2002. Czas na tygodniowy odpoczynek. Rodzina Cugowskich ponownie udaje się na południe Europy, tym razem na Kretę. 31 sierpnia 2002. Prosto z podróży Krzysztof jedzie do Kościerzyny na imprezę pod hasłem „Pożegnanie lata". Asia żartuje, że bez jej męża nawet lato w Polsce nie może się zakończyć. 5,6,7 września 2002. Jeden z najciekawszych weekendów tego roku. Piątego koncert w Szczecinie, dzień później w Gorzowie. Siódmego dwa występy: pierwszy we Wrocławiu na rzecz powodzian w czeskiej Pradze, drugi w Słupsku. Aby zdążyć na drugi koncert, Suflerzy muszą odbyć podróż helikopterem. Dla niezbyt lubiącego lotnicze przygody Krzysztofa jest to prawdziwe utrapienie. 106 Rok 2 życia Krzysztofa Cugowskiego l 8 września 2002. Koncert na warszawskim Bemowie to dla Suflerów jedno z najważniejszych wydarzeń tego roku. Grają dla prawie 30 tysięcy ludzi i razem z tak liczną rzeszą fanów świętują dobre przyjęcie albumu Mokre oczy, który po trzech miesiącach sprzedaży uzyskał status złotej płyty. 11 września 2002. W rocznicę nowojorskich zamachów terrorystycznych na Placu Zamkowym w Lublinie odbywa się koncert, w którym nie może zabraknąć oczywiście muzyków Budki. Wspomnienia tamtych chwil, wypowiedzi przedstawicieli władz miasta i duchownych, kilkunastominutowa pantomima i tuż przed godziną dwudziestą pierwszą rozpoczyna się rockowe granie. Najpierw pojawiają się na estradzie Bracia Cugowscy, a po nich, po kilkunastominutowej przerwie związanej ze zmianą sprzętu, po raz kolejny w tym roku w rodzinnym mieście grają Suflerzy. Przeraźliwe zimno ostudza jednak skutecznie emocje walczących z chłodem widzów. 12,13,14 września 2002. Kolejny pracowity weekend. Tymrazem ucztę maj ą fani Buciki w Starogardzie Gdańskim i Białymstoku oraz uczestnicy tradycyjnego już, corocznego pokazu sztucznych ogni w Ogrodzieńcu. Pogoda nie sprzyja jednak występom na świeżym powietrzu i do Lublina Krzysztof wraca przeziębiony. Nie s ma jednak czasu na chorowanie, bo po dniu pobytu w domu musi jechać do Warszawy. 16 września jest bowiem nagranie programu „Śpiewające fortepiany". 21 września 2002. Koncert w Chojnicach zaplanowano w dość nieszczęśliwym terminie, bo Suflerzy są w trakcie realizacji nagrań na płytę dla tygodnika „Naj". Pięć dobrze znanych kompozycji trzeba nagrać od początku, bo prawa do pierwowzorów pozostały w wydawnictwie, z którym Budka zakończyła już współpracę. Dzięki temu fani zespołu doczekali się płyty z nową i interpretacją Takiego tanga. Krzysztof superprzebój Suflerów śpiewa na tej płycie tak, jak podczas koncertów. 29 września 2002. Występ w Rybniku. Pogoda po raz kolejny płata figla, bo jak na tę porę roku jest bardzo zimno. 2 października 2002. Trudno nam policzyć, która to już w tym roku podróż do Trójmiasta. Tym razem jej celem jest studio Telewizji Gdańsk, gdzie realizowane jest nagranie programu „Od przedszkola do Opola". 3 października 2002. Prosto z Gdańska muzycy Budki jadą do Łodzi. Tu grająpodczas festiwalu czterech kultur. Suflerzy kończą przegląd kultur żydowskiej, rosyjskiej, niemieckiej i polskiej. Pomimo dość późnej pory bisują zgodnie z życzeniami publiczności. Czy ten pan jest leśnikiem? 8 października 2002. Akcja sadzenia drzewek w jednym z lubelskich przedszkoli jest okazją do wykonania ciekawych fotografii. Przyjeżdżam nieco wcześniej, bo w tej dzielnicy Lublina nie bywam zbyt często i muszę poświęcić trochę czasu na odnalezienie przedszkola. Krążę po osiedlowych uliczkach i muszę prosić o pomoc jedną z przechodzących kobiet. Po chwili jestem już przed Rok z życia Krzysztofa Cugowskiego parterowym budynkiem. Dziwi mnie nieco panujący tutaj zupełny spokój. Czekam jednak cierpliwie do godziny trzynastej, a gdy dalej nic się nie dzieje, szukam gabinetu dyrektora. Wchodzę i pytam o pana Cugowskiego, który ma tu sadzić drzewka. Siedząca za biurkiem kobieta pyta - czy ten pan jest leśnikiem? Z trudem powstrzymuj ę śmiech. Tłumaczę, że ten pan j est wokalistą Budki. Gdy pani dyrektor próbuje skierować mnie do dozorcy, który może coś wiedzieć na ten temat, uśmiecham się i wychodzę. Wiem już, że muszę szukać innego przedszkola. Znajduję go kilkaset metrów dalej. Właśnie swoje przemówienie kończy prezydent miasta. Teraz już czas zapełnić przygotowane na sadzonki dołki. Krzysztof staje obok jednego z nich. Razem z Beatą Kozidrak sprawnie obsypują drzewko ziemią. Przyznaje się przy tym, iż to jego debiut w takiej roli. Na zakończenie opowiadam mu historię sprzed kilkunastu minut. Śmieje się i swoim mercedesem szybko odjeżdża na zaplanowane wcześniej spotkanie w Kazimierzu nad Wisłą. l O października 2002. Trzecia w tym roku podróż za wielką wodę. Tym razem w programie dwunastodniowej eskapady znalazły się występy w Chicago, Detroit i Nowym Jorku. 26, 27 października 2002. Uświetnieniem obchodów jubileuszu pięćdziesięciolecia Telewizji Polskiej są koncerty w Teatrze Wielkim w Warszawie. Wraz z licznym gronem notabli pierwszy koncert śledzić może w telewizyjnym okienku także przeciętny Kowalski. Wśród wielu gwiazd polskiej sceny nie może zabraknąć oczywiście Suflerów. Pojawiają się na estradzie w drugiej części imprezy i z telewizora dochodzą mnie dobrze znane dźwięki. Nie mam złudzeń, że tym razem za muzyków ... gra taśma. l listopada 2002. Czas na prywatne podróże. Patrząc na datę, trudno nie odgadnąć ich celu. 3 listopada 2002. Emisja programu „Od przedszkola do Opola". Kilku młodych wykonawców ma szansę sprawdzić się w repertuarze śpiewanym na co dzień przez Krzysztofa. Tradycyjnie wesoła atmosfera tego programu jest jednak tym razem mocno stonowana. Kilka tygodni wcześniej w wypadku polskiego autokaru na Węgrzech zginęli bowiem rodzice uczestników jednego z wcześniejszych programów. Emisja programu jest okazją do licytacji przekazanej przez Suflerów statuetki Fryderyka. Cały dochód ma trafić na konto fundacji wspierającej osieroconych chłopców. Dzwonię pod wskazany na telewizyjnym ekranie numer. Kobiecy głos informuje mnie, że mogę nabyć Fryderyka, j eżeli zaoferuj ę więcej niż 24 tysiące złotych. Wieczorem dzwonię do Krzysztofa. Naszą rozmowę przerywa wypowiedź telewizyjnej prezenterki informująca o wyniku licytacji. Za Fryderyka zapłacono 41 tysięcy złotych. Krzysztof śmieje się, że jest OK. 4 listopada 2002. Kolejny dzień z Cugowskim na telewizyjnej antenie. Tym razem Krzysztofa można obejrzeć w programie „Śpiewające fortepiany". Wśród czwórki uczestników jest jedynym śpiewającym zawodowcem. Nie popisuje się jednak swoimi umiejętnościami i trzeba się trochę natrudzić, aby z telewizyjnego głośnika wyłowić jego głos. Dopiero pod koniec programu kilka razy 108 Rok z życia Krzysztofa Cugowskiego pokazuje, na co go stać. Mnie najbardziej podoba się jednak jego dość swawolna interpretacja jednego z otrzymanych zadań, zakończona stwierdzeniem skierowanym do prowadzącego: a teraz kombinuj Rudi. Po zakończeniu programu dzwonię do Krzysztofa, aby podzielić się swoimi uwagami. Okazuje się, że oglądał tylko j ego końcówkę. Gdyby nie telefon od znaj ornych, zapewne przeoczyłby dzisiejszą emisję. W świątecznym nastroju % Kolejne dni listopada to dla Krzysztofa ponownie okres pracy w studiu nagraniowym. Na zamówienie tygodnika „Pani domu" Suflerzy przygotowuj ą płytę z kolędami. Ma to być zupełnie inne i nietradycyjne podejście do bożonarodzeniowych pieśni. Płyta wraz z czasopismem pojawi się w sprzedaży 1 6 grudnia. 14 listopada 2002. Płyta z kolędami jest już gotowa i muzycy Budki mogą udać się w ostatnią z zaplanowanych na ten rok zagranicznych podróży. Tym razem zagrają w niemieckim Oberhausen. Organizatorem koncertu jest mieszkający na stałe za zachodnią granicą Stanisław Węglorz. Wokalista kojarzony najczęściej ze Skaldami miał w swojej karierze także krótki epizod współpracy z Suflerami. W 1978 roku próbował zastąpić przed mikrofonem Krzysztofa. Pięć nagrań dokonanych w katowickim studiu Polskiego Radia nie spełniło jednak oczekiwań i doszło do rozstania. Teraz Węglorz ma okazję do ponownej współpracy z lubelskim zespołem, tym razem jako organizator koncertu. Blisko sześciomiesięczna sprzedaż biletów zakończona została w ostatnich dniach października. Występ Skaldów i Suflerów w jednej z największych niemieckich hal śledzić będzie komplet piętnastu tysięcy widzów. 18 listopada 2002. Krzysztof jest już w Lublinie, ale musimy przełożyć umówione wcześniej spotkanie. Trudy autokarowej podróży pod zachodnią granicę Niemiec dały mu się mocno we znaki i teraz żałuje, że skorzystał z przysłanego przez organizatorów autokaru. Podróż lotnicza byłaby znacznie mniej męcząca. 25 listopada 2002. Coroczna akcja charytatywna Radia Lublin pod hasłem „Pomóż dzieciom przetrwać zimę" zebrała w Centrum Kongresowym Akademii Rolniczej gwiazdy lubelskiej estrady. Jedną z najjaśniejszych są tradycyjnie Suflerzy. Kilka nagrań odegranych z taśmy sprawia wiele radości widzom, którzy wypełnili salę do ostatniego miejsca. 27 listopada 2002. Wyjazd do Zamościa. Tym razem Krzysztof rozdawać będzie autografy podczas otwarcia salonu j ednego z operatorów telefonii komórkowej . Do podpisania ma dwieście zakupionych specjalnie na tę okazję płyt. Połowa z nich to solowe krążki. Przy okazji dowiadujemy się, że sprzedano już ponad trzydzieści tysięcy egzemplarzy albumu Integralnie. Do „złota" brakuje już tylko pięciu tysięcy. Jak na tego typu niekomercyjne wydawnictwo, taki wynik uznać należy za ogromny sukces. Żartujemy, że w najgorszym przypadku sami kupimy brakujące egzemplarze i Integralnie będzie złotą płytą. 28 listopada 2002. Tylko kilkadziesiąt godzin trwało rozstanie Krzysztofa z lubelskimi estradami. Tym razem jego śpiew uświetnia jubileusz pięćdziesięciolecia Radia Rok z życia Krzysztofa Cugowskiego Lublin. Godzinny występ usłyszeć można na żywo na radiowej antenie. 30 listopada 2002. Czas na Andrzejkowe szaleństwa. Państwo Cugowscy zaplanowali spędzić ten wieczór nieopodal swojego domu, w znanej podlubelskiej restauracji. Gdy kilka dni wcześniej wyrazili gotowość uczestniczenia w tym balu, pozostałe do sprzedaży wejściówki rozeszły się niemal natychmiast. Ostatecznie jednak na bal nie docierają. 8 grudnia 2002. W jednych z lubelskich sal realizowane jest nagranie koncertu kolęd. Na estradzie występują lubelskie gwiazdy wraz z rodzinami. Są muzycy VOX-u, jest też Krzysztof- oczywiście z synami Wojtkiem i Piotrkiem. Emisję programu w telewizyjnej „Jedynce" zaplanowano na wigilijny wieczór. 9 grudnia 2002. Po świątecznym kolędowaniu czas na sylwestrowe szaleństwa. Na dzisiaj zaplanowano bowiem kolejny dzień nagrań do programu „Sylwester w Jedynce". Krzysztofa czeka więc kolejna w tym roku przejażdżka do stolicy, bo tam realizowane są zdjęcia. 15 grudnia 2002. Ostatni z zakontraktowanych na ten rok koncertów. Do Kielc Suflerzy jadą po raz ostatni w składzie, do którego przyzwyczailiśmy się w ostatnich latach. Dla towarzyszącego Budce chórku jest to ostatni występ z lubelskimi muzykami. Miejsce trzech dobrze znanych fanom zespołu pań zajmie już niebawem chórek, który towarzyszył Krzysztofowi podczas nagrywania solowej płyty. Gdy pytam o przyczyny tej zmiany, pada krótka i rzeczowa odpowiedź - śpiewają znacznie lepiej. 18 grudnia 2002. Spotykamy się rano na kolejnej serii rozmów. Zamiast wertować karty historii rozmawiamy o teraźniejszości oraz o przyszłości Krzysztofa i Budki. Czuję, że plany sprzed kilku miesięcy niebawem przerodzą się w konkretne czyny. Krzysztof tłumaczy mi, że nadszedł właśnie czas na dokonanie wyboru dalszej drogi estradowej, że grając tak jak obecnie niczego wielkiego przed emeryturą już nie dokonają. W jego wypowiedziach wyczuwam znudzenie produkowaniem popularnych przebojów i graniem muzyki dla potrzeb komercji, a nie tej, przynoszącej artystyczną satysfakcję. Czyżby powrót do źródeł, do Budki z lat siedemdziesiątych, za którą tęsknią najstarsi fani zespołu? To zdaniem Krzysztofa wymaga jednak gruntownych zmian personalnych. Tak gruntownych, że zaskoczony planami ...milknę na dłuższą chwilę. To będzie już w zasadzie personalna rewolucja. Pytam o następców. Padają konkretne nazwiska, ale Krzysztof zastrzega, że są to na razie tylko plany. Po chwili dodaje jednak pewnym głosem, że mogą mieć w składzie praktycznie kogo tylko zechcą. I jest to z pewnością prawda, bo Suflerzy są jednym z najlepiej opłacanych zespołów polskiego show-businessu. Krzysztof kreśli plany koncertu w paryskiej Olimpii, który ma być głównym punktem jubileuszu trzydziestolecia. Być może zagrają tam same premierowe kompozycje, a występ zostanie zarejestrowany i upamiętniony płytą. Rozstajemy się około południa. Krzysztofa czekają teraz obowiązki związane z załatwianiem codziennych spraw, z przywożeniem dzieci ze szkoły i z przedszkola, a wieczorem ...rozmowa w gronie muzyków na temat przyszłości zespołu. no Rok z życia Krzysztofa Cugowskiego 19 grudnia 2002. Krzysztof opowiada o wczorajszym spotkaniu z kolegami z zespołu. Nie jest jednak zbytnio rozmowny, a ja nie nalegam, bo wiem, że sam musi najpierw wszystko przemyśleć. Wyczuwam, że wczorajsze długie wieczorne dyskusje zwiastujące istotne zmiany w Budce nie były zbyt łatwe i przyjemne. Decyzje jednak zapadły, a w zasadzie zostały ogłoszone, bo zrodziły się znacznie wcześniej. 20 grudnia 2002. Dzwonię wieczorem do Krzysztofa. Nie może on jednak podejść do telefonu, bo akurat rozpoczął czat z fanami na internetowej stronie Budki. Ja jestem akurat w podróży, więc szukam najbliższego gniazdka telefonicznego, aby podłączyć się z laptopem do Internetu. Po kilkunastu minutach mogę już rozpocząć śledzenie rozmów Krzysztofa. Jest 20.45. Loguję się pod pseudonimem toja_twoje_radio. Na łączach bawi się 25 osób. Jestem zaskoczony tak niewielką liczbą uczestników. Właśnie Kaasia prosi o osobiste pozdrowienia. Krzysztof spełnia życzenie. Po chwili na monitorze pojawia się pytanie o plany na emeryturę. „Wiem, że to niedługo, ale nie mam jeszcze żadnych planów" - pada odpowiedź. Fani zadają kolejne, niekiedy niezbyt przemyślane pytania. Jedno z nich - „Czy to prawda, że Ojciec Święty lubi Takie tango?" - utwierdza mnie w przekonaniu o niezbyt wysokim poziomie pytań. Rzucam więc na łącza zdanie „Moja żona chciałaby wiedzieć, ile ma pan w klacie". Po chwili odpowiedź jest już gotowa - „Ooo, chyba nie wypada mi zaprosić żony z centymetrem". Informuję Krzysztofa, kto ukrywa się pod pseudonimem to_ja_twoje_radio. Chyba podreperowałem tym nieco jego nastrój, bo w odpowiedziach na kolejne pytania wyczuwam znacznie więcej luzu. „Marzenie dotyczące Budki-Żeby się ładnie zestarzeć". „Czy zamierza Pan zaśpiewać z kimś w duecie na trzydziestolecie zespołu? - Duety najlepiej lubię z żoną". „Czy nie było pomysłu, aby Budka grała bluesa? - Jakbyśmy mieli pola naftowe, to z przyjemnością". Kolejne pytania wkraczają już na •• bardziej przyziemne tematy. Z odpowiedzi na nie można się dowiedzieć, że ostatnią przeczytaną przez Krzysztofa książką jest historia Allman Brothers Band, że nie lubi nagrywać teledysków, że wszystkie piosenki Budki są trudne do zaśpiewania, że stojąc na scenie patrzy ...w siną dal. Zbliża się godzina dwudziesta druga. Pada prośba o ostatnie pytania. Pojawiają się świąteczne i noworoczne życzenia. 23 grudnia 2002. Krzysztof „krąży" po Lublinie załatwiając ostatnie przedświąteczne sprawy. Spotykamy się na krótko. Tym razem rozmawiamy o motoryzacji, bo Krzysztof w ostatnich dniach odwiedził Warszawę i testował różne modele samochodów. Wróży to zmianę auta, ale w tym temacie nie jestem, niestety, dla niego partnerem do rozmowy. On w samochodach zna każdy element, ja wiem jedynie, gdzie jest kierownica i dźwignia zmiany biegów. Mogę mu tylko opowiedzieć o zaletach i wadach swojego volvo, bo podobny model znajduje się w orbicie jego zainteresowań. Rozstajemy się, umawiając na występ Suflerów w lubelskiej szopce. 26 grudnia 2002. Plakaty rozwieszone w centrum Lublina informują o dzisiejszym, wieczornym kolędowaniu Suflerów w lubelskiej, świątecznej szopce. Krzysztof nic jednak nie wie o tym występie, bo zgodnie z ustaleniami z organizatorami Rok z życia Krzysztofa Cugowskiego Budka ma grać dopiero jutro. Niebawem okaże się, że na skutek organizacyjnego bałaganu, w tym roku nie dojdzie do kolędowania mieszkańców Lublina z Suflerami. 28 grudnia 2002. Analizujemy cały rok. Krzysztof śmieje się, że to chyba jakieś wariactwo, bo jego kalendarz zapełniony został bardzo gęsto. Nie był to jednak -jak podkreśla -jakiś wyjątkowy okres. Po prostu tak jest co roku. Pytam o sylwestrowe plany. Okazuje się, że tym razem Asia i Krzysztof Nowy Rok witać będą w domowym zaciszu. „Dziwisz mi się? -pyta Krzysztof. - Muszę przecież wreszcie odpocząć". Cezary Mróz 112 Rok z życia Krzysztofa Cugowskiego ł Autorzy zdjęć Archiwum Krzysztofa Cugowskiego: 7, 8, 9, 10, 11, 12a, 12b, 13, 14, 15, 16, 17, 19, 22, 24, 25, 29, 33, 50, 52, 54, 55, 57a, 60 Leopold Sarnecki: 32 •-•• - -•• •- - •••-.• • • : •' ' ' - Krzysztof Mełgieś: 21, 27, 31, 34, 35, 36, 38, 39, 40, 41, 42, 43, 44, 45, 48 Joanna Cugowska: 46, 57b, 59a, 59b, 62, 63a, 63b, 65a, 65b, lOla, 103a, 103c KrzysztofHejke: ' '•'*-*•* 67, 70, 72, 74a, 74b " " ' ....... ... Cezary Mróz: okładka, 79, 81, 82, 85, 87a, 87b, 89, 93, 94, 95, lOlb, 103b, 103d Włodzimierz Sierakowski: 76 ""' ' "" ' " " ' ' "' '.' ' Spis rozdziałów Włodzimierz, Piotr, Eleonora.................................................................. 7 Uciec stąd ............................................................................................... 10 Prompter's box ....................................................................................... 19 Ich dwóch ............................................................................................... 24 Sex, drinks & rock'n'roll........................................................................ 34 Solo......................................................................................................... 38 Ponurym trupem po kartoflisku .............................................................. 44 Hej, hej, USA...........................................................;.............................. 46 Cztery kroki do... szczęścia .................................................................... 55 Milion w rytmie tanga ............................................................................. 62 Kroplówka zamiast mikrofonu................................................................ 70 W ciszy kolęd.......................................................................................... 76 Integralne wywnętrznienie ...................................................................... 79 Gwiazdor?............................................................................................... 85 Epilog...................................................................................................... 93 Rok z życia Krzysztofa Cugowskiego .................................................... 95 i ' t* • \ ••< •»'* *.>•.•