Jan Twardowski Jakby Go nie było 2001 28 VII 1955 W drodze powrotnej zaszedłem na Żoliborz do znakomitego poety, ks. Twardowskiego. Czytał mi swoje wiersze, jeden z nich jest mnie dedykowany. Wiersze są zadziwiające prostotą i pięknością. Jest w nich ogromny urok. Są autentyczną poezją, bardzo dojrzałą, swoistą. Odkrywczość treści, wszystko jest nasycone realiami życia kapłańskiego. To właśnie jest nowe i odkrywcze. Twardowski mówi najzwyklejszym słowem o Bogu, mówi tak, jak się modli. Dlatego jego poezja jest czymś, jak religia. […] Zetknięcie z nim jest wielkim przeżyciem. Zawsze zachodzę do niego z poczuciem grzechów i win, lecz równocześnie z czymś radosnym, z ufnością wobec Boga. I myślę też zawsze, że pięknie jest być księdzem. Jerzy Zawieyski Fragmenty dziennika „Kierunki”. 1983, nr 46 Litania do uśmiechu Uśmiechu w bólu głowy uśmiechu w cierpieniu uśmiechu gdy pieniędzy do jutra nie starczy uśmiechu gdy dudek rozkłada swój czubek bliźni przyszedł do kościoła i na bliźnich warczy uśmiechu kiedy koza stanęła z zachwytu ksiądz duszpasterz nie straszy bo wyciągnął nogi kiedy niewierzący modli się po cichu prezesowi rosną za uszami rogi kiedy Ewa Adama wyprowadza z raju ciemno coraz drożej niebo z komarami uśmiechu Baranku Boży zmiłuj się nad nami Wiersz do Najświętszej Panny Słów nie lubisz; bo cóż znaczą słowa — więc poświęcam Twojej świętej pieczy — celę, książki, notatki z wykładów, inferiorów, w klęczniku rzeczy — I jeszcze mszał w szufladzie — mój Boże — mój Boże — tę stronę znam na pamięć, a tutaj się mylę — tu wstążeczkę odgarnę, a tu grudkę włożę — tej ziemi co i w mojej zadźwięczy mogile. I jeszcze moje serce — (o nim nic nie powiem bo nie pękło mi z bólu w płonącej Warszawie — więc jak dawną manierkę porzucę je w rowie — krzyżem tylko opatrzę i tak je zostawię) A to jest moja śmieszność jak mi służy wiernie we wszystkich moich wierszach, których nikt nie zliczy — więc po mszale i sercu poświęcam Ci ciernie — ogród pełen silentium i ziarnko goryczy. Przebacz mi wiersze wszystkie łaskawie zagaś we mnie sny czarnoleskie i bez wierszy cichutko daj popatrzeć w Twoje święte oczy niebieskie. * * * Czyś stukał kiedy we wrota drżące w wieczór lipcowy bo cię straszyły na wznak leżące głowy umarłych — Czyś szukał kiedy wody święconej w klasztornej wnęce — której nie znajdą na krzyż złożone umarłych ręce. A to mógł ślad być, ścieżka niewielka, cichutka droga — by świat odrzucić i spojrzeć w oczy swojego Boga. O JEDNYM Z PACIERZY A ja już wierny Tobie zostanę o Chryste, Chryste bo wiem że oczy matce mej dałeś jasne i czyste. Kolegom moim — wstręt do krętactwa i komże srebrne — Mickiewiczowi wojnę powszechną i sny podniebne. Na Drugiej w sierpniu — w nocnym wypadzie latarki w ręce — łączniczce małej iskrę w warkoczu — groszek w sukience. Choćby wzbronili wierszy o Tobie pięknych drukować — na klęczkach będę szeptać Ci jeszcze wzbronione słowa. * * * Dobry Jezu z gwoździami ostrymi raz piszący na świętej ziemi że pisałeś a potem starłeś krzyż podjąłeś, za nas umarłeś niech Cię wielbią, kochają i słyszą dużo milczą, króciutko piszą — nad książkami wielkiemi, mądremi spójrz jak w Piotra — niech płaczą w sieni. PRYMICJA O wiersze smutne moje, w tym stroju pełnym haftu przed krzyżem Pańskim stoję Jurkowi na Powązkach wojskowa dźwięczy sława, a mnie tasiemka alby zakwitła u rękawa O Jezu potłuczony, z tą szramą i tą różą na chłopców spójrz z Powiśla, co do mszy przy mnie służą Niech jednym choć oddechem westchnienie mi powierzą czupurnych rówieśników co pod gruzami leżą O POWROCIE PO STUDIACH DO DOMU RODZINNEGO Choć się śmieją— dochowałeś wiary — a ja na to — matczysko matczysko — znów zobaczę na twej jasnej twarzy łzę i uśmiech i spokój na wszystko. Potem dzwonek i nagle w rozmowę wpadnie siostra jak jabłko z ogrodu w świece niosąc kokardy brązowe — Choć się śmieją— dochowałeś wiary — powracając czy masz serce czyste — a ja patrzę jak wiatr z nieba kładzie z gwiazd na siostrę kruszyny złociste. — A z nauką? o nauce mowa — a ja widzę przez sen i akacje tę wiewiórkę, przed którą klękałem chcąc ją złapać w umarłe wakacje. — Czy pamiętasz tamte czółno na stawie — a ja chwytam nagle siostrę za ręce, by przypomnieć jeszcze kwiatki z procesji co je niosła Jezusowi w sukience. * * * Własnego kapłaństwa się boję, własnego kapłaństwa się lękam i przed kapłaństwem w proch padam, i przed kapłaństwem klękam W lipcowy poranek mych święceń dla innych szary zapewne — jakaś moc przeogromna z nagła poczęła się we mnie Jadę z innymi tramwajem biegnę z innymi ulicą — nadziwić się nie mogę swej duszy tajemnicą [1948], 1959, 1986 PIOSENKA O RZECZACH PIĘKNYCH Od wszystkich prac doktorskich, od mojej poezji, od pierścienia na palcu — mój Boże, mój Boże — piękniejszy jest różaniec, mszał i noc czerwcowa, i żebrak błagający o buty na dworze. Wiatr podnoszący z harcerzami łódki cmentarz zmarłych dziewcząt, najwierniejszy książę, tysiąc zwykłych rzeczy, choćby taki plecak, co się w boju ramionom omdlałym odwiąże. Buty w marszach wytarte, a jeszcze węzełki chusteczek gdzie dzieciństwa sekrety się złocą— woda w czapce podana wrogowi rannemu — i bezdomność i gwiazdy spadające nocą. * * * Już myślałem, że Ciebie wielkiego zobaczę, a Tyś mignął mi w polu jak najprostszy mak — zakryj twarz mi rękawem, niech się nie rozpłaczę że nie do mnie Ci mówić przez ognisty krzak. Dzień był taki jak zawsze, codzienne sandały i codzienna samotność i codzienny trud i ręce, co mi komżę w zakrystii składały cień ptaka sponad wieży rzucając na spód. Jeszcze zadrżał w kielichach cichy tętent koni i szum rzeki pobliskiej i skrzypiące drzwi — więc poznał Ciebie żebrak i święty Antoni nad kluczykiem zgubionym natrząsając brwi. O NIEUCHRONNY! Gorejącego krzewu ogrom w rozzutych butach ognia brzask — nieogarnięty — poznam, poznam w kruchcie na klęczkach Twoją twarz Powiędną usta, ścichnie krew chorągwie porwiesz w strzępy snu — i powiesz dosyć — minął czas jak wypędzony w potop kruk. Wołu umniejszysz kryjąc w mrok — zapalisz w oczach strasznym źdźbłem — o Nieuchronny — wiem ja wiem że idziesz ku mnie nagląc krok. * * * We mszy świętej przed ołtarzem przyklęknąć brać komunię ustami drżącymi — lecz czy zawsze potem potrzeba wóz ciernisty toczyć po ziemi — drzwi przed samym nosem zatrzasną. Jakże często w Betlejem ciemne — za królami w węzełku niosę apostolskie trudy daremne — Betlejemski tak spokój i drzewa — na osiołku — kruszyna nieba i pastuszek mówiący po polsku — proszę księdza — przecież tak trzeba. [ok. 1950] KOCHANOWSKIEGO PRZEKŁAD PSALMÓW Powróć mi, Panie, z dawnych lat herbaty gorzkiej łyk w manierce i umarłego ojca list, sweter od siostry, matki serce Kochanowskiego przekład psalmów spalony z Wilczą w czas powstania i wszystko, czego życzę innym — a sam niestety nie dostanę I spowiedź świętą z dawnych burz, gdy łzy ważyła ręka Zbawcy — i jeszcze jeden jakiś dzień z dzieciństwa mego na ślizgawce Ten śnieg, co mi na oczy spadł, i to, com szeptał bezrozumny — a potem jak najcięższy mszał postaw z kielichem mi na trumnie 1950, 1996 DO JEZUSA Z WARSZAWSKIEJ KATEDRY Jezu z warszawskiej katedry Jezu czarny i srebrny — cierpiący — rzuć na ręce niemego smutku więcej. Jeszcze jedno cierpienie jeszcze jedno rozstanie — lampę jasną na stole jak najmniejsze mieszkanie. Bardziej gorzką niewdzięczność pożegnania, powroty — stułę taką by księżyc dowiązywał się złoty. Jeśli las to szumiący — jeśli rzeki — urwiste — a serce na złość ludziom i naiwne i czyste. O KOŚCIELE Kościele w którym wypadło mi po raz pierwszy w życiu pić ustami mszę chować się do konfesjonału któremu stale odrastają uszy w którym Matka Najświętsza miała złotą koronę i bose nogi w którym obraz świętej Tereski służył latem za plażę dla much drewniany święty Antoni oblazł z habitu ciemny i czysty Kościele w którym zieleniała miedź zasłaniano sumienie listkiem brzozowym kolor nieba wyleniał jak szelest smutny jakby jaskółki umiały tylko chodzić Kościele z posadzką od pacierzy wytartą i krzywą gdzie skrzypiały obcasy pluskało korytko wody święconej szczekał zegar jak emerytowany ludożerca z amboną tak prostą że nie sposób było zakryć na niej żadnym kazaniem swej własnej twarzy Kościele przed którym klękał las krzyżodzioby otwierały szyszki łaskotał zajęczy szczaw cieszyło babie lato jak grzech za lekki fikały żaby a każda żaba ma zawsze czkawkę jesienią czerniały coraz mocniej szpaki zimą sikory sypiały na mrozie parafianki rozbierały się ze śniegu gdzie zamykałem Jezusa w tabernakulum zawsze z cząstką czyjegoś płaczu gdzie modliłem się żeby nigdy nie być ważnym Modlitwa spowiednika Aniele Boży, Stróżu mój, spowiednik ze mnie lichy, więc gdy spowiadam, wspomóż mnie, jak na obrazkach cichy. Jeśli przypadkiem która z dusz przy stule mej uklęknie — anielskie swoje ręce złóż, modląc się przy nas pięknie. I uproś, bym jej w końcu dał to, co najbardziej drogie — tak odszedł, aby mogła być sam na sam z Panem Bogiem. [ok. 1952], 1980 DO KAZNODZIEI Na rekolekcjach nie strasz śmiercią — bo po co? Za oknami bór pachnie żywicą, pszczoły z pasiek się złocą, w abecadłach dzieci oczy mrużą… Nie dręcz babek, dziadków czcigodnych, oblubienic w kapeluszach modnych, rozmodlonych przed — poślubną podróżą. Mów o częstej komunii z Chrystusem — złotych sercach bijących w ukryciu — z katechizmu o cnotach najprościej i że grzechy przeciwko nadziei są tak ciężkie jak przeciw miłości. Nie o śmierci mów z ambon. — O życiu. O żonie szukającej z lampą zagubionej igły w ciemny wieczór, żeby mąż nie miał skarpet podartych — wczesnej wiosny na piętach nie czuł. Jak najwięcej o dobrych uczynkach, o gościnnych domach, poświęceniu, o Jezusie na ołtarzu złożonym, tak samotnym w każdym podniesieniu. I błogosław kaznodziejska dłonią — babciom, starcom, młodzieńcom i pannom — wszystkim dzieciom, co się w berka gonią, zimą tęskniąc za łyżwami i sanną. POŻEGNANIE WIEJSKIEJ PARAFII Pożegnać wikariatkę na niewielkim piętrze, zabrać biblię w tłumoczek, kazania gorętsze, a sad sobie zostanie z gęsiami i płotem, strasząc konie proboszcza kasztanów bełkotem. Niechaj memu następcy kwiatem w brewiarz spada, wart, bo lepszy ode mnie i mądrzej spowiada. Odchodząc zajdę w kościół. Nie chciej tu mnie widzieć, bo ksiądz płacząc, sam siebie, jak grzechu się wstydzi. Jeszcze spojrzeć. Ten święty z pospolitą głową, jakieś śmieszne serduszko z wstążeczką różową, spośród wotów świecące jak żuczek z ukrycia w czas, co na usługach i śmierci, i życia. Pora odejść. Nie płoszyć myszy i pacierzy, patronów dobrej sławy, złej sowy na wieży. Pora odejść, żal tając jak iskry niezgasłe, że mnie ze wsi zabrali, by pokrzywdzić miastem. Tak smutno psy porzucać. Tak zapomnieć trudno wodę w stawie mierzoną złocistą sekundą, las z dzięciołem, kukułkę uczącą w gęstwinie, jak śmiesznie jest powtarzać tylko własne imię, przybłędę, co na rzece wywrócił się z łódką i spoczywa pod krzyżem krzywym z niezabudką. Żal szkoły, dzieci w ławkach, woźnej z pękiem kluczy, chociaż lepiej, że przyjdzie tu ktoś inny po mnie — stopnie gorsze postawi, lecz czegoś nauczy. Żal kulawych i głuchych, chorego w szpitalu, bardzo dawnej paniusi w przedpowstańczym szalu, przygotowań do wilii, smutnej oczywiście, gdy opłatek od matki drży na poczcie w liście. Jeszcze tu kiedyś wrócę. Nocą, po kryjomu — wiersz o świętej o Teresce dokończyć w tym domu — po cmentarzu pobłądzę. Ty dłońmi dobrymi przebacz wszystko. Pochowaj między najgorszymi. SPOWIEDŹ Wstyd mi Boże ogromnie, że jak grzesznik piszę, że z czasem zapomniałem Tomasza z Akwinu, że gdy w maju litania — słowika wciąż słyszę, a jadąc do chorego — sławię dzikie wino, obłoki, karpie w stawie, zimą — kiepskie sanie, kominek, co mi do snu po łacinie gada — i nagle myśl natrętna, straszna jak powstanie — z uczynków? To zbyt mało. Z ran mnie wyspowiadaj. * * * Pamięci Profesor Marii Dłuskiej Święty Franciszku z Asyżu nie umiem Cię naśladować — nie mam za grosik świętości nad Biblią boli mnie głowa Ryby nie wyszły mnie słuchać — nie umiem rozmawiać z ptakiem — pokąsał mnie pies proboszcza i serce mam byle jakie Piękne są góry i lasy i róże zawsze ciekawe lecz z wszystkich cudów natury jedynie poważam trawę Bo ona deptana niziutka bez żadnych owoców, bez kłosa trawo — siostrzyczko moja karmelitanko bosa [ok. 1956], 1980, 1993 KOMAŃCZA Kocham deszcz, który pada czasami w Komańczy, nawet taki szorstki i chłodny, gwiazdkę śniegu, co nieraz Mu w oknach zatańczy, żeby był tak jak zawsze pogodny Prostą lampę na stole. Wszystkie Jego książki, brewiarz, zegar, wieczorną ciszę — nawet taki najmniejszy z Matką Boską obrazek, który komuś z wygnania podpisze Krzyże żadne nie krwawią, gdy jest świętość i spokój, gdy z wygnańcem po cichu drży Polska — wszystko proste jak wiersze — brewiarz, lampa i pokój, drzew warszawskich na niebie gałązka [ok. 1956], 1986, 1993 O SZUKANIU MATKI BOŻEJ Znam na pamięć jasnogórskie rysy ostrobramskie, wileńskie srebro — wiem po ciemku gdzie twarz Twa i koral gdzie Twa rana, Dzieciątko i berło. Ręką farby sukni odgadnę złote ramy, cyprysowe drewno — lecz dopiero gdzieś za swym obrazem żywa jesteś i milczysz ze mną. * * * Tylko mali grzesznicy spowiadają się długo w niepokoju gorących warg — potem niebo ich goni spadających gwiazd smugą, jak pożary Joannę d’Arc Ale wielcy grzesznicy na błysk mały przyklękną i wypłaczą się jednym tchem — potem noc mają cichą i jak dobry łotr świętą — byłem z nimi, klękałem, wiem 1957, 1986 O LUDZKIM SERCU POD WIELKIM BALDACHIMEM Cóż że albą przy ołtarzach jaśnieję drży ornatów grubo tkanych złoto Msza się kończy w zakrystii na klęczkach będę szary maleńki potem Cóż że wielki mi niosą baldachim w dzwony hucząc w procesjach nad głową To dla Boga. Sam na sam zostanę z swoim ludzkim sercem na nowo 1957, 1980 MODLITWA Każda myśl jasna, która sfruwa z głowy, czysta jak święty Józef w najbliższym kościele, biegnie w świat jak najbielszy gołąbek pocztowy, jak anioł, co mi oddech położył na ciele. O Jezu, daj mi we mszy głowę taką jasną, bym ogarnął nią duszę grzesznika nieznaną, niech mnie nigdy nie dojrzy, lecz idąc, zobaczy małą świętą Agnieszkę płaczącą pod bramą. ŚWITY Świt jak złota pszczoła spadł mi w brewiarz i odkrył w Dawidowych jutrzniach litery niby nóżki czarnego sokoła. Ile razy wstawałem o tej właśnie porze i szedłem we mszę świętą, jak we źródło srebrne! Lampka wieczna jak listek krwawiący kościoła — A nade mną na wieży, jak na siódmym piętrze stał szczygieł, co się ubrał w czerwień kardynała i aniołom swój ogon na pióra rozdawał zostawiając dla siebie na czubku największe. Niżej ludzie godzinki poranne śpiewali — dzień już błyskał jak okręt wojenny ze stali. I myślałem, co rano, do maryjnych pieśni dorzucić kilka własnych, jak garstkę czereśni. Przecież Ona to sprawia, że po nocnej burzy zobaczę nieraz Venus niby globus z róży, że mam czasem łzę wielką, jak Chopina w oku. Nos cały — choć koziołka fiknąłem z obłoków. O ŁASCE BOŻEJ W BRZYDKIM KOŚCIELE Kościółek był tak brzydki, że nie powiem który, brzydota wprost się lała z każdej większej dziury. Dobry święty Antoni miał twarz wykrzywioną, inny święty był lepszy, lecz przed wojną spłonął. Została po nim broda na pace przy murze, wota i dwie donice na fikusy duże. Barankowi z chorągwi popruły się żebra, A za oknem drżał deszczyk z jaskółek i srebra, zwłaszcza o cmentarz dalej, gdzie już las wysoki kolory czarnych jagód składał na obłoki. W samym rogu świątyni, baldachim jak szczudło łowił mole na frendzle, tuż ambony pudło. I nagle cud się zdarzył, że w to straszne wnętrze — szły na mnie jakieś dłonie od winnic gorętsze — i uniosły mą duszę nad rude aniołki pod Matki Bożej oczów szafirowe pąki. Wtedy sercem ukląkłem. I płakałem wiele, REKOLEKCJE Przynoszę Matko na Jasną Górę kapłaństwo moje. Stanąłem w samym kącie kaplicy — podejść się boję. Nie w łożach ojców, z twarzą na wale klasztornym spałem. Księżyc, jak czapla, wciąż chodził po mnie srebrnym hejnałem. Biję się w piersi, jak tłukły kule za Kordeckiego. Weź me kapłaństwo na ręce swoje, jak Syna swego. Niechaj zaświeci święte i czyste w kaplicy, a mnie niech zdepcą butami złymi pątnicy. * * * Żeby móc tak nareszcie uprościć Jedną miłość wybrać z wielu miłości, jedną przyjaźń, najbardziej prawdziwą, z zim na łyżwach — tę jedną szczęśliwą, z psów kudłatych — najwierniejsze psisko, z prac doktorskich —jasną nade wszystko. To bliziutko już od tej prostoty do jedynej za Bogiem tęsknoty. ROZMOWA Z KARMELEM Oto jestem. Chciałbym z siostrą pomówić, ja — ksiądz byle jaki. — Proszę czekać. Już idzie z ogrodu, chociaż nie chcą puścić jej ptaki. Chyba ona. Nie widzę jej twarzy, czy się modli, czy się uśmiecha, za zjeżoną Karmelu kratą, jak za łupiną orzecha. — U nas wszystko tutaj dla Boga. Nawet fartuch ogrodniczki niebieski, nawet trepki z jednym rzemykiem, jakby zdjęte ze świętej Tereski. Czasem śnieg mamy mokry we włosach, za oknami — zmarznięty sad. — Karmelitanko Bosa szedłem tu tyle lat. ZBAWIA PRZEZ… Chrystus przez wierzących jeszcze nie poznany zbawia znów — przez robotników dźwigających ciężkie kosze przez odmrożone nogi przez bóle głowy przez okropne mieszkania przez nowenny niewysłuchane przez korkiem wykładaną ścianę co wariatom zdrowie ochrania przez zajączka nękanego ołowiem który stanął ze strachu na głowie przez śmieszne życie złamane przez chorób niewyleczenie choć tyle włożyłeś trudu przez niespełnienie cudu choć jak Maria prosiłeś w Kanie przez heretyków bezradne szukanie przez dziobatą twarz nieforemną przez płacz dziecka zgubionego w pociągu co upadło nosem w noc ciemną przez twoje własne cierpienie to ostatnie, co tak bolało przez twoją krew i ciało jaśnieje ramię krzyża wyszła msza Jezu przez pogan wyglądany — przez wierzących jeszcze nieznany. NA SŁOMCE Przygasnę przy ołtarzu iskierka po iskierce zostaną tylko buty jak serce przydeptane. Lampka wieczna jak lizak czerwony lub policzek żołnierza, który gra na trąbce. Msza się dzieje. Matka Boska mnie trzyma jak niezdarną bańkę na słomce. TAM, GDZIE PROCESJA… Tam, gdzie procesja przeszła po kościele szukałem kwiatów rozsypanych w zielone koła macierzanki, co już w koszu stała się zapachem w okruchach świec zgaszonego blasku wspomnień po butach stokrotki oderwanej od dziewczęcego wianka ciepłego cienia jak twarzyczki dziecka przy organkach brzęku klucza jak dzwonka owcy — na wysokich górach śpiewu co uderzył pod sufit i chodził po ziemi — i dostrzegłem Jezusa, broczył ranami krwawymi — tłumaczył, że nie chciał złotego baldachimu tylko bandaża z grubego płótna. BEZ PRZYMIOTNIKÓW Boga chyba nie należy nazywać po imieniu układać litanii nazw — Bóg jest właśnie nie nazwany bez przymiotników jest w sercu co się rozstukało w ciepłej jesieni w zapomnieniu tego co bolało w rozgrzeszeniu w rozłamanej kromce chleba na ołtarzu wtedy gdy narzekałeś nad podrapanym w dzieciństwie kolanem po kazaniu gdy wyszedłeś na łąkę a pasikonik urządził ci cyrk na nosie w barze mlecznym przy talerzu ze szparagami lepszym obiedzie biedaka w ogóle wszędzie literą nie objęta, słowem daleka — Osoba i święta Magdalena z włosami jak ogień święta Marta z koszem pełnym aniołów Tereska z różami jak z zapałkami w fartuchu Sebastian z kolorową strzałą w krtani w wierszach religijnych mogą być nie wspomniani nie nazwani nie złoceni — a czasem po prostu garstka cierni szept dłoni buty matczyne zdarte aż do krwi więcej powiedzą o Nim O WRÓBLU Nie umiem o kościele pisać o namiotach modlitwy znad mszy i ołtarzy o zegarze co nas toczy — o oknach które rzucają do wnętrza motyle jak małe kolorowe okręty o świecach co smolą jak czarne oddechy o Oku Opatrzności które widzi orzechy trudne od zgryzienia ani o włosach aniołów całych z ciepłego wiatru lecz o kimś skrytym w cieniu co nagle od łez lekki, gorący jak lipiec odchodzi przemieniony w czułe serce skrzypiec i o tobie wróblu mały co Łaską zdumiony — wpadłeś na zbitą głowę do święconej wody. NA OBRAZKU MIŁOSIERDZIA BOŻEGO Tak łatwo nad ołtarzem we Mszy się pochylić, hostię lekką, drobną, niepozorną zmienić w Ciało Chrystusa, unieść ponad głowy w samotność Świętych Pańskich i w ciszę ogromną. Jak trudno jednak siebie, własne szare życie uświęcić, przeistoczyć. W duszy karmić spokój. Wiem to, i mimo wszystko, Jezu, ufam Tobie, bo masz taką zwyczajną, ludzką ranę w boku. LAURKA Księdzu Andrzejowi Luftowi Czego Ci życzyć, Księże Andrzeju, w piękny dzień Twoich imienin? — Chyba tego, by świat się odmienił choćby ten Twój w Karczewiu. Żeby chłopcy byli lepsi i prości, dziewczęta nie schły z zazdrości, żeby znali katechizm na pamięć — nie dokuczali mamie, a w tornistry swoje małe i duże — kładli książki do religii jak róże, by w Karczewiu było więcej słonka, babciom nogi nie marzły w ogonkach, by biedakom wywróżyła wróżka w ostrą zimę najcieplejsze łóżka, by złym pieskom nie przeszkadzał kaganiec, ministranci mówili po łacinie, kominiarczyk szeptał pacierz w kominie, a pijacy odmawiali różaniec. By w kościele piękniej śpiewali karczewskiemu Jezusowi biednemu. By król Dawid ożył w starej Biblii, złych Goliatów powystrzelał procą, by w pobliskim Otwocku chorzy nie kasłali po ulepku nocą — by ulicą księżyc płynął zakochany, jak w szkockiej piosence, aby wszyscy ludzie w procesji prowadzili księdza pod ręce Tyle życzyć chciałbym dzisiaj Tobie, a tych życzeń miałbym jeszcze dużo — by Cię święci z Twojego brewiarza otoczyli jak ptaki przed burzą — święty Marcin znad białego konia, z częścią płaszcza, z połową guzików, król Baltazar znad strasznego słonia, wąchający kadzidło w koszyku, i Twój patron — święty Andrzej surowy z listopada, a taki grudniowy Abyś bardzo kochał Biblię, ładnie mówił, pięknie sumy śpiewał — i jak dogmat, czy młody, czy stary, był wciąż dobry i już się nie zmieniał WIELKANOCNY PACIERZ Nie umiem być srebrnym aniołem — ni gorejącym krzakiem — Tyle Zmartwychwstań już przeszło — a serce mam byle jakie. Tyle procesji z dzwonami — tyle już alleluja — a moja świętość dziurawa na ćwiartce włoska się buja. Wiatr gra mi na kościach mych psalmy — jak na koślawej fujarce — żeby choć papież spojrzał na mnie — przez białe swe palce. Żeby choć Matka Boska przez chmur zabite wciąż deski — uśmiech mi Swój zesłała jak ptaszka we mgle niebieskiej. I wiem, gdy łzę swoją trzymam jak złoty kamyk z procy — zrozumie mnie mały Baranek z najcichszej Wielkiej Nocy. Pyszczek położy na ręku — sumienia wywróci podszewkę — Serca mojego ocali czerwoną chorągiewkę. PIOSENKA Tak mi bez Ciebie źle o Boże że już nie wiem — czytałem o Tatianie Puszkina a myślałem o kościelnym śpiewie Patrzyłem na niebo w czerwonej sukni lecz bez ciebie tak mi pusto, że nie wiem — wyrzuć wiersze moje z gazetami a mnie ustaw jak osiołka w Betlejem. JEST Mówią, że modlimy się do głuchych obrazów ślepnących świec że dmuchamy jak dzieci w papierowe trąbki — a On przecież jest w małej hostii jak w iskierce ciepła w mocnych ścianach nadziei. Czeka z sercem jak z Wielkim Piątkiem w tabernakulum umówionej alei — w domkniętym milczeniu — przychodzę tu nieraz jak pogryziony psiak i ostrożnie, dokładnie, po kolei wyjmuję z łap kolce lęku. ZDUMIENIA PEŁNA Matko Najświętsza któraś się zdumiewała o której nie powiedziano w litanii Zdumienia Pełna któraś dziwiła się dlaczego Bóg urodził się w stajni dlaczego musi uciekać na kopytkach osiołka spraw — żebym ucząc religii nie mówił. Już wiem. Rozumiem. Mam na wszystko odpowiedź gotową. Żebym umiał się z ludźmi dziwić nie rozumieć właśnie kiwać głową mój Boże, ile tajemnic na jednej igiełce sekundy. Chwaląc męczennika, żebym dodał że skaleczony dmucham czule na krew żeby mniej szczypało nie głosić tylko, że jak się kocha to mniej boli że przez dziurę łzy można zobaczyć więcej lecz czasami nad tym wszystkim załamać ręce mój Boże, jak pojąć serce śmierci. * * * Żebym nie zasłaniał sobą Ciebie nie zawracał Ci głowy kiedy układasz pasjanse gwiazd nie tłumaczył stale cierpienia — niech zostanie jak skała ciszy nie spacerował po Biblii jak paw z zieloną szyją nie liczył grzechów lżejszych od śniegu nie kochał długo i niepewnie nie załamywał rąk nad okiem Opatrzności żeby serce moje nie toczyło się jak krzywe koło żeby mi nie uderzyła do głowy święcona woda sodowa żebym nie palił grzesznika dla jego dobra żebym nie tupał na tych co stanęli w połowie drogi pomiędzy niewiarą a ciepłem nie szczekał przez sen a zawsze wiedział że nawet największego świętego niesie jak lichą słomkę mrówka wiary 1964, 1986 * * * Aniele Boży Stróżu mój kiedy zasypiam nachyl się nade mną odmuchaj z księżyca zasłaniaj rękami przed złem opowiadaj o mokrym ryjku gwiazdy o tym że niebo jest jeszcze całe o gorliwcach, którzy pchają się do Boga za szybko o porażonych żądłem zegara którzy stale smarują coś w książkach zażaleń o leszczynie przez całą zimę ukrytej w pąkach o tym że nawet teolog piszczy oparzony sercem o tym że wszystko musi spadać niespodzianie o papieżu, który ukląkł boso na schodku łzy o zgolonej aureoli o bitwie co porosła mchem o żabie co kochając staje się niebieska o tych którym wypadły mleczne zęby wiary o sprzeczności w każdej prawdzie o sakramencie uśmiechu daj mi na starość nie głosić kazań wygrzewać pusty konfesjonał bez penitentów a jeśli powiedzą że jestem do niczego skulić się jeszcze w kłębek czuwać przy samych korzeniach kościoła * * * Z wodą święconą na czubkach palców z głową Jezusa na sumieniu oddechem odgarniałem stronice brewiarza szukałem tylko jednego obrazka z dawna wypisanym czterowierszem Matko Najświętsza daj mi serce czyste i proste w kościele zimnym chuchać tulić zmarzniętą hostię PRZY STOLE PAŃSKIM Przy Stole Pańskim chwieję się jak na moście z patyków zabolał mnie język od pytania głęboki i niski dlaczego ścinają kwiaty wczesnym rankiem cały w sekrecie najświętszej niepewności Na szczęście mam jeszcze łzę ukrytą KAZNODZIEJA Ty co nie zbawiasz dusz porośniętych słowami chroń mnie od pięknej gładkiej wymowy kościelnej od homiletyki na piątkę naoliwionych zdań proroczych ryków zgrabnego szeptu czasem można przecież przez dziurę własnego kazania zobaczyć Ciebie jąkać się — chociaż powiedzą znowu wyszedł stał jak rura czerwienił się przez mikrofon wszystkie palce sterczały — jak uszy na ambonie NA SZARYM KOŃCU Wreszcie na szarym końcu zbaw teologów żeby nie pozjadali wszystkich świec i nie siedzieli po ciemku nie bili róży po łapach nie krajali ewangelii na plasterki nie szarpali świętych słów za nerwy nie wycinali trzcin na wędki nie kłócili się między sobą nie zajeżdżali na hipopotamie łaciny żeby się nie dziwili że do nieba prowadzi bezradny szczebiot wiary NIEWIDOMA DZIEWCZYNKA Matko Najświętsza — mówiła niewidoma dziewczynka tuląc się do Jej obrazu poznam Cię światełkami palców Korona Twoja zimna — ślizgam się po niej jak po gładkiej szybie są kolory tak ciężkie że odstają od przedmiotu to co złote chodzi swoimi drogami i żyje osobno Słucham szelestu Twoich włosów idę chropowatym brzegiem Twej sukni odkrywam gorące źródła rąk pomarszczoną pończoszkę Twej skóry szorstkie szczeliny twarzy żwir zmarszczek tkliwość obnażenia ciepłą ciemność sprawdzam szramę jak bliznę po miłości zatrzymuję tu oddech w palcach uczę się bólu na pamięć zdrapuję dyskretnie to co przywarło ze świata jak śmierć niegrzeczna wydobywam puszystość rzęs odwracam łzę utykam na posłusznej ścieżce łez zbieram nosem zapach nieba odgaduję wreszcie małego Jezusa z potłuczonym spuchniętym kolanem na Twym ręku Tyle tu wszędzie spokoju pomiędzy słowem a miłością kiedy dotykam obraz stuka jak krew klejnoty jęczą robaczek piszczy w trzewiczku sypie się szmerem czas pachną korzonki farb milknie ucho Opatrzności Palce moje umieją się także uśmiechać miętosząc Twój staroświecki szal ciągnąc rękaw jak ugłaskanego smoka odsłaniam z włosów kryjówkę słuchu — żartuję że czuwając mrużysz lewe oko stopy masz bose — od spodu pomarszczone jak dłonie przecież nie chodzisz w szpilkach po niebie myślę że Ty także nie widzisz oddałaś wzrok w Wielki Piątek stało się wtedy tak cicho jakbyś prostowała na zegarku ostatnią sekundę i już nie pasują do nas żadne poważne okulary oparłaś się na świętym Janie jak na białej kwitnącej lasce piszesz dalszy ciąg Magnificat alfabetem Braille’a którego nie znają teologowie bo za bardzo widzą tak Cię sumiennie zasuwają na noc w jasnogórskie blachy pancerne To nic wystarczy kochać słuchać i obejmować POSTANOWIENIE Postanawiam pracować nad tym żeby się pozbyć byka retoryki wazeliny stylizacji galanteryjnych pauz wypucowanej składni lirycznego śmietnika żeby zimą przyklęknąć i przynieść Ci niewykwalifikowaną ręką baranka śniegu NIE Nie posypujcie cukrem religii nie wycierajcie jej gumą nie ubierajcie w różowe gałgany aniołów fruwających ponad wojną nie odsyłajcie wiernych do fujarki komentarza Nie przychodzę po pociechę jak po talerz zupy chciałem nareszcie oprzeć swoją głowę o kamień wiary 1966, 1986 WIZYTACJA Dzieci usiadły na ławkach ostrzono ołówki do religii za oknami stukał trójwymiarowy choć ogładzony deszcz jakby przechodziła piechota wyćwiczonych aniołów ksiądz mądry jak sól rozwiązywał spadochron mózgu i liczył skorupki sumienia wszystko byłoby jak najlepiej tylko nagle weszła Matka Boska załamała ręce nad sucharkiem katechizmu DO SPOWIEDNIKA Nie spowiadaj tylko w kościele ale także pod miejskim zegarem co chrząka jak prosię w zatłoczonym pociągu, w którym podróżują grzechy cienkie i grube na cmentarzu gdzie zasłaniają prymulkami w doniczkach śmierć gdzie przez okienka fotografii umarłych — podglądają życie pozagrobowe na plaży wszędzie gdzie niezależnie od przekonań dmuchają jak jeden mąż na trąbie serca nie płacz, że nie będą się do niczego przyznawać wystarczy czasem że niemi zaczną ci chodzić po twarzy ze stulonym ogonem sumienia RACHUNEK SUMIENIA Czy nie przekrzykiwałem Ciebie czy nie przychodziłem stale wczorajszy czy nie tłumaczyłem: Teraz nie mogą, przecież kazanie otwiera mi usta czy nie uciekałem w ciemny płacz ze swoim sercem jak piątą klepką, czy nie kradłem Twojego czasu czy nie lizałem zbyt czule łapy swego sumienia, czy nie prowadziłem eleganckiego dziennika swoich żalów, czy nie właziłem do ciepłego kąta, broniąc swej wrażliwości jak gęsiej skórki czy nie byłem miękkim despotą czy modląc się do Anioła Stróża — nie chciałem być przypadkiem aniołem a nie stróżem czy klękałem, kiedy malałeś do szeptu MIĘDZY GOŁĘBIEM A ORNITOLOGIĄ Ile jest jeszcze świętego luzu niespodzianek z nastawionym uchem ile tego co najprostsze a nie wyliczone choćby różowego ślazu pospolitej bylicy białego krwawnika orzeszków grabu i żołędzi dla dzików ile jeszcze miejsca na modlitwę ile miejsca na pokorę — ile okazji na spowiedź świętą z cienkim milczeniem w gardle ile dosłowności serca ile komórek do wynajęcia — pomiędzy gołębiem w słońcu — a ornitologią pomiędzy kolorem czerwonym a pomidorowym pomiędzy koniem jabłkowitym a jasnogniadym pomiędzy rezedą dziewanną na żółtej nodze — a botaniką pomiędzy świętą zasadą — a żywym sumieniem pomiędzy tęgimi naukami o Bogu — a Bogiem NIEBO Patrzał w niebo bizantyjskie — z białej mozaiki gotyckie — gołe i złote renesansowe — błękitne barokowe — brunatnowełniste osiemnastowieczne — szafirowe impresjonistyczne — pełne powietrza secesyjne — ondulowane kubistyczne — kanciaste abstrakcyjne — nieprawdziwe i chciał wierzyć w całkiem nowe lekkie i niecałe —jeszcze nie używane SŁOWA Do ostatniej chwili nie przestawał mówić jakby chciał język wyciągnąć poza śmierć klęcząc przy jego łóżku tłumaczyłem mu tam słowa już nic nie znaczą nie zawracają ludziom głowy nie można za nie otrzymać żadnego honorarium niemodne jak wiarus dzwoniący nogami nie kłamią dłużej niż żyją nieporadne jak nie oblizane jeszcze cielę tłumaczyłem mu że czeka go tylko jedno słowo które jest milczeniem WIERZĘ Wierzę w Boga z miłości do 15 milionów trędowatych Do silnych jak koń dźwigających paki od rana o nocy do 30 milionów obłąkanych do ciotek którym włosy wybielały od długiej dobroci do wpatrujących się tak zawzięcie w krzywdę żeby nie widzieć sensu do przemilczanych — śpiących z trąbą archanioła pod poduszką do dziewczynki bez piątej klepki do wymyślających krople na serce do pomordowanych przez białego chrześcijanina do wyczekującego spowiednika z uszami na obie strony do oczu schizofrenika do radujących się z tego powodu że stale otrzymują i stale muszą oddawać bo gdybym nie wierzył osunęliby się w nicość. WIGILIA Już wzdychał na myśl o Bożym Narodzeniu o tym jak naprawdę było zaczął się modlić do świętej rewolucji w Betlejem od której liczymy czas kiedy znowu zaczął merdać puszysty ogon tradycji wprosiła się choinka elegancko ubrana mlaskały kluski z makiem kura po wigilii spieszyła na rosół potem milczenie większe niż żal i już na gwiazdkę szalik przytulny jak kotka żeby się nie ubierać za cienko i nie kasłać za grubo zdrzemnął się na dwóch fotelach wydawało mu się że słowo ciałem się stało — i mieszkało poza nami nawet usłyszał że za oknem przyszedł Pan Jezus prosty jak kościół z jedną tylko malwą obdarty ze śniegu i polskich kolęd za wcześnie za późno nie w porę nacisnął dzwonek, dzwonek był nieczynny BOJĘ SIĘ TWOJEJ MIŁOŚCI Nie boję się dętej orkiestry przy końcu świata niebieskiego tupania boję się Twojej miłości że kochasz zupełnie inaczej tak pięknie bliski i inny jak mrówka przed niedźwiedziem krzyże ustawiasz jak żołnierzy za wysokich nie patrzysz moimi oczyma pytającego omijasz jak jeża na spacerze głosisz, że czystość jest oddaniem siebie ludzi do ludzi zbliżasz i stale uczysz odchodzić mówisz zbyt często do żywych umarli to wytłumaczą boję się Twojej litości tej najprawdziwszej i innej * * * Dziękuję Ci po prostu za to, że jesteś za to, że nie mieścisz się w naszej głowie, która jest za logiczna za to, że nie sposób Cię ogarnąć sercem, które jest za nerwowe za to, że jesteś tak bliski i daleki, że we wszystkim inny za to, że jesteś już odnaleziony i nie odnaleziony jeszcze że uciekamy od Ciebie do Ciebie za to, że nie czynimy niczego dla Ciebie, ale wszystko dzięki Tobie za to, że to czego pojąć nie mogę — nie jest nigdy złudzeniem za to, że milczysz. Tylko my — oczytani analfabeci chlapiemy językiem JAK DŁUGO Jak długo wierzyć nie rozumieć jak długo jeszcze wierzyć nie wiedzieć ciemno jak pod bukiem pokaż się choć na chwilę w kościele — rozebranym do naga ze świecidełek jak święci, co nie mają niczego do ukrywania jak w promieniu miłości promień przyjaźni podaj ręce, którymi odwiedzałeś ani za późno, ani za daleko nie daj nam tak długo wierzyć DO ŚWIĘTEGO PIOTRA Nie na początku kiedy zaczynamy wierzyć wtedy chodzimy jeszcze jak borsuk na całej stopie z nosem do góry ale potem kiedy milknie pobekiwanie świateł ściemnia się, jakby katechizm mrużył oko więdnie ultrafiolet jak hiacynt niebo wydaje się grzeczne i niewskazane na samym szarym końcu wiary gdzie przystaje spocona teologia kaznodzieja nie gimnastykuje języka wtedy przyjdź wprost z dziedzińca kaifaszowego jeszcze bez kluczy a już ze łzami które najdalej prowadzą O WIERZE Jak często trzeba tracić wiarę urzędową nadętą zadzierającą nosa do góry asekurującą głoszoną stąd dotąd żeby odnaleźć tę jedyną wciąż jak węgiel jeszcze zielony tę która jest po prostu spotkaniem po ciemku kiedy niepewność staje się pewnością prawdziwą wiarę bo całkiem nie do wiary SPRAWIEDLIWOŚĆ Gdyby wszyscy mieli po cztery jabłka gdyby wszyscy byli silni jak konie gdyby wszyscy byli jednakowo bezbronni w miłości gdyby każdy miał to samo nikt nikomu nie byłby potrzebny Dziękuję Ci że sprawiedliwość Twoja jest nierównością to co mam i to czego nie mam nawet to czego nie mam komu dać zawsze jest komuś potrzebne jest noc żeby był dzień ciemno, żeby świeciła gwiazda jest ostatnie spotkanie i rozłąka pierwsza modlimy się bo inni się nie modlą wierzymy bo inni nie wierzą umieramy za tych co nie chcą umierać kochamy bo innym serce wychłódło list przybliża bo inny oddala nierówni potrzebują siebie im najłatwiej zrozumieć, że każdy jest dla wszystkich i odczytywać całość. SAMOTNOŚĆ Nie proszę Ciebie o tę samotność najprostszą pierwszą z brzega kiedy zostaję sam jeden jak palec kiedy nie mam do kogo ust otworzyć nawet strzyżyk cichnie choć mógłby mi ćwierkać przynajmniej jak pół wróbla kiedy żaden pociąg pośpieszny nie śpieszy się do mnie zegar przystanął, żeby przy mnie nie chodzić od zachodu słońca cienie coraz dłuższe nie proszę Cię o tę trudniejszą kiedy przeciskam się przez tłum i znowu jestem pojedynczy pośród wszystkich najdalszych bliskich proszę Ciebie o tę prawdziwą kiedy Ty mówisz przeze mnie a mnie nie ma ŚPIESZMY SIĘ Annie Kamieńskiej Śpieszmy się kochać ludzi, tak szybko odchodzą zostaną po nich buty i telefon głuchy tylko to co nieważne jak krowa się wlecze najważniejsze tak prędkie że raptem się staje potem cisza normalna więc całkiem nieznośna jak czystość urodzona najprościej z rozpaczy kiedy myślimy o kimś zostając bez niego. Nie bądź pewny że czas masz, bo pewność niepewna zabiera nam wrażliwość tak jak każde szczęście nawet rząd i ministrów nabija w butelkę przychodzi jednocześnie jak patos i humor jak dwie namiętności wciąż słabsze od jednej biedna ludzka pewności — atleto bez jąder tak szybko stąd odchodzą, jak drozd milkną we lipcu jak dźwięk trochę niezgrabny lub jak suchy ukłon. Żeby widzieć naprawdę, zamykają oczy chociaż większym ryzykiem rodzić się niż umrzeć kochamy wciąż za mało i stale za późno. Nie pisz o tym zbyt często lecz pisz raz na zawsze a będziesz tak jak delfin łagodny i mocny, Śpieszmy się kochać ludzi, tak szybko odchodzą i ci co nie odchodzą nie zawsze powrócą i nigdy nie wiadomo mówiąc o miłości czy pierwsza jest ostatnią, czy ostatnia pierwszą. SPOTKANIA Ktokolwiek nas spotyka od Niego przychodzi tak dokładnie zwyczajny, że nie wiemy o tym jak osioł co chciał zawyć i nie miał języka lub chrabąszcz co swej nazwy nie zna po łacinie będziemy się mijali nie wiadomo po co spoglądali na siebie i sięgali w ciemność myśleli o swym sercu że trochę zawadza jak wciąż ta sama małpa w secesyjnej klatce ktokolwiek nas spotyka od Niego przychodzi jeśli mniej religijny — bardziej chrześcijański wspomni coś od niechcenia, podpowie adresy jak śnieg antypaństwowy co wzniosłe pomniki z wyrazem niewiniątka zamienia w bałwany niekiedy łzę urodzi ważniejszą od twarzy co pomiędzy uśmiechem a uśmieszkiem kapie ktokolwiek nas spotyka od Niego przychodzi nagle zniknie — od razu przesadnie daleki czy byliśmy prawdziwi — sprawdził mimochodem. DLATEGO Nie dlatego, że wstałeś z grobu nie dlatego, że wstąpiłeś do nieba ale dlatego, że Ci podstawiono nogę że dostałeś w twarz że Cię rozebrano do naga że skurczyłeś na krzyżu jak czapla szyję za to, że umarłeś jak Bóg niepodobny do Boga bez lekarstw i ręcznika mokrego na głowie że najchętniej nie modliłeś się pod sufitem za to że miałeś oczy większe od wojny jak polegli w rowie z niezapominajką dlatego że brudny od łez podnoszę Ciebie stale we mszy, jak baranka wytarganego za uszy. DAWNA WIGILIA Przyszła mi na wigilię, zziębnięta, głuchociemna, z gwiazdą jak z jasną twarzą — wigilia przedwojenna, z domem, co został jeszcze na cienkiej fotografii, z sercem, co nigdy umrzeć porządnie nie potrafi, z niemądrym bardzo piórem skrobiącym w kałamarzu, z przedpotopowym świętym — z Piłsudskim w kalendarzu, z mamusią, co od nieszczęść zasłonić chciała łzami — podając barszcz czerwony, co śmieszył nas uszkami, z lampą, z czajnikiem starym wydartym chyba niebu, z całą rodziną jeszcze, to znaczy sprzed pogrzebów. Nad stołem mym samotnym zwiesiła czułą głowę — nad wszystkie figi z makiem — dziś już posoborowe. Przyszła, usiadła sobie. Jak żołnierz pomilczała, Jezusa z klasy pierwszej z opłatkiem mi podała. DO OJCA PAWŁA DEMBIŃSKIEGO Tak mi się wszystko teraz przypomina Twój głos, który na pamięć poznali klerycy Twe oczy łaski pełne i Twój święty Paweł Nawet Twój zwykły klęcznik pod ścianą w kaplicy Tyle razy dzwoniły kościelne zegary Prymicji tyle przeszło, biegły lata drogie Uczyłeś nas po prostu świętego kapłaństwa Bogu dziękować za to, że jest Bogiem Choćbyś ukrył się głębiej w samej mysiej dziurze Klęczał z różańcem w ręku, na samym dnie ciszy Stale wszystko pamiętam, Twój uśmiech wciąż czysty Twój cień na korytarzu, Twe serce co słyszy Trędowaty — niewdzięczny, kameduła niemy Nie odwiedzam, nie dzwonię, pisać nie potrafię Tylko trzymam w brewiarzu między obrazkami Tuż przy Magnificat Twoją fotografię — ŚCIEŻKA Modlę się żeby go nie ogłoszono świętym nie malowano nie wytykano palcami nie oświecano życiorysem koniecznym i niepotrzebnym bez fotografii tak dokładnej że nieprawdziwej bez reklamy śmierci bez wiary wygładzonego szkiełka żeby był ścieżką jak życie drobną schyloną jak kłosy przez którą przebiegł Jezus nieśmiały i bosy SZUKAM Szukam nie ogłoszonej jeszcze świętej tak autentycznej że bez obrazka patronki piękności nieprzydatnej urody dla nikogo przyjaźni zatrzymanej w listach na dnie szufladki pantofli na sznurku maskotki rozciągającej policzek w uśmiechu futerka tak taniego że za drogo wyszło spraw zawiązanych gdzieś tam poza nami zdmuchniętego imienia tuż przy Aniele Stróżu który się zamyślił że strzeżonego Bóg właśnie nie strzeże Wtedy odnajduję dwunastoletnią Małgosię co umarła w szpitalu przy mojej stule z jedną ściętą minutą przy sercu ROZMOWA Z MATKĄ BOŻĄ Czy lubisz podbiał żółty lipce z koźlakami konwalie w kłączach stulone pod ziemią lubczyk co miłość przywraca a częściej nadzieję księżyc chodzący za nami jak cielę ceremonialny lecz bez rękawiczek poziomki te najniższe kminek najpodlejszy i lato półniebieskie gdy kwitną ostróżki co przyjdą jak leniwa mądrość od niechcenia żołędzie co się dłużą w październiku zwykły chleb co wie zawsze ile bólu w hostii kota niewiernego ale z zasadami bo najpierw myje prawą nogę przednią Ale Ty Matko nie myślisz źle o nas zawsze tych co się potkną gotowa obronić między prawdą a szczęściem najłatwiej nos rozbić pragniesz spraw ostatecznych wybierasz najbliższe i szukasz pewnie jednej mrówki w lesie tak bardzo spracowanej jakby miała umrzeć najzabawniej jak człowiek wśród wszystkich osobno PEWNOŚĆ NIEPEWNOŚCI Dziękuję Ci za to że niedomówionego nie domawiałeś niedokończonego nie kończyłeś nieudowodnionego nie udowadniałeś dziękuję Ci za to że byłeś pewny że niepewny że wierzyłeś w możliwe niemożliwe że nie wiedziałeś na religii co dalej i łza Ci stanęła w gardle jak pestka za to że będąc takim jakim jesteś nie mówiąc powiedziałeś mi tyle o Bogu NIEOBECNY JEST Bóg jest tak wielki że jest i Go nie ma tak wszechmogący że potrafi nie być więc nieobecność Jego też się zdarza stąd czasem ciemno i serce się tłucze poskomli nawet jak pies niecierpliwy nawet wierzący nie wierzą po cichu i chcą się żartem wymknąć ze wzruszenia choć tak niedawno wierzyli na pamięć że całe życie czeka się na chwilę lecz Bóg tak wielki że Go czasem nie ma mózg jak tulipan chyli się zmęczony i myśli biegną wspólną pustą drogą tak jak biedronki co się razem schodzą by przed rozpaczą ukryć się na zimę tylko milczenie trwa i gwiazdy w górze i księżyc sprawiedliwy bo zupełnie nagi a ważki tak znikome że już wszystko wiedzą i liść ostatni brzęczy wprost z topoli że Nieobecny jest bo więcej boli PAN JEZUS NIEWIERZĄCYCH Pan Jezus niewierzących chodzi między nami trochę znany z Cepelii trochę ze słyszenia przemilczany solidnie w porannej gazecie bezpartyjny bezbronny przedyskutowany omijany jak stary cmentarz choleryczny z konieczności szary więc zupełnie czysty Pan Jezus niewierzących chodzi między nami czasami się zatrzyma stoi jak krzyż twardy wierzących niewierzących wszystkich nas połączy ból niezasłużony co zbliża do prawdy PRZECIW SOBIE Pomódl się o to czego nie chcesz wcale czego się boisz jak wiewiórka deszczu przed czym uciekasz jak gęś coraz dalej przed czym drżysz jak w jesionce bez podpinki zimą przed czym się bronisz obiema szczękami zacznij się wreszcie modlić przeciw sobie o to największe co przychodzi samo W OKULARACH Narysowałem Cię Matko Najświętsza w okularach w grubych i ciężkich taka jesteś w nich ludzka jak urzędniczka na poczcie zmęczona naszymi listami jak babcia nad pasjansem który nie wychodzi jak przyszywana ciocia tak bliska że samotna jak nauczycielka nad klasówką z zielonym kleksem jak pewna niewierząca która dużo czyta i mniej widzi czasami bezdomna jak popielata kukułka bez rodziców teraz wymazuję okulary gumą i kawałkiem białego chleba żeby nie było śladu tylko tych łez to ja nie rysowałem jak to się stało NA WSI Tu Pan Bóg jest na serio pewny i prawdziwy bo tutaj wiedzą kiedy kury karmić jak krowę doić żeby nie kopnęła jak starannie ustawić drabinkę do siana jak odróżnić liść klonu od liścia jaworu tak podobne do siebie lecz różne od spodu a liści nie zrozumiesz ani nie odmienisz tu wiedzą że konie stają głowami do środka że kos boi się bardziej w ogrodzie niż w lesie że skowronek spłoszony raz jeszcze zaśpiewa kukułka tutaj żywa a nie nakręcona pszczoła wciąż się uwija raz w prawo raz w lewo a mirt rozkwita tylko w zimnym oknie ptaki też nie od razu wszystkie zasypiają zresztą mogą się czasem serdecznie pomylić jak ktoś kto bije żonę by zranić teściową i wiadomo że sosny niebieskozielone a dziurawiec to żółte świętojańskie ziele tu Pan Bóg jest jak Pan Bóg pewny i prawdziwy tylko dla filozofów garbaty i krzywy SZUKAŁEM Szukałem Boga w książkach przez cud niedomówienia o samym sobie przez cnoty gorące i zimne w ciemnym oknie gdzie księżyc udaje niewinnego a tylu pożenił głuptasów w znajomy sposób w ogrodzie gdzie chodził gawron czyli gapa w polu gdzie w lipcu zboże twardnieje i żółknie przez protekcję ascety który nie jadł więc się modlił tylko przed zmartwieniem i po zmartwieniu w kościele kiedy nikogo nie było i nagle przyszedł nieoczekiwany jak żurawiny po pierwszym mrozie z sercem pomiędzy jedną ręką a drugą i powiedział dlaczego mnie szukasz na mnie trzeba czasem poczekać PRZEZROCZYSTOŚĆ Modlę się Panie żebym nie zasłaniał był byle jaki ale przezroczysty żebyś widział przeze mnie kaczkę z płaskim nosem żółtego wiesiołka co kwitnie wieczorem wciąż od początku świata cztery płatki maku serce co w liście wzruszenie rysuje (chociaż serce chuligan bo bije po ciemku) pióro co pisze krzywo kiedy ręka płacze psa co rozpoczął już wyć do sputnika mrówkę która widzi rzeczy tylko wielkie więc nawet jej przyjemnie że jest taka mała miłość jak odległość trudną do przebycia zło z którym biegnie cierpienie niewinne bliskich umarłych i nagle dalekich jakby jechali bryczką w siwe konie babcię co mówi do dziewczynki w parku kiedy będziesz dorosła jeszcze mniej zrozumiesz najkrótszą drogę co zawsze przy końcu aby już Ciebie tylko było widać DRZEWA NIEWIERZĄCE Drzewa po kolei wszystkie niewierzące ptaki się zupełnie nie uczą religii pies bardzo rzadko chodzi do kościoła naprawdę nic nie wiedzą a takie posłuszne nie znają ewangelii owady pod korą nawet biały kminek najcichszy przy miedzy zwykłe polne kamienie krzywe łzy na twarzy nie znają franciszkanów a takie ubogie nie chcą słuchać mych kazań gwiazdy sprawiedliwe konwalie pierwsze z brzegu bliskie więc samotne wszystkie góry spokojne jak wiara cierpliwe miłości z wadą serca a takie wciąż czyste JAKBY GO NIE BYŁO Tak w Pana Boga naprawdę uwierzył że mógł się modlić jakby Go nie było i widzieć smutek ogromny na polu pszenicę która nie zakwitła w czerwcu i same tylko niewierzące dzieci jakby Pan Jezus nie rodził się zimą i nawet serce ludziom niepotrzebne bo krew wariatka gdzie indziej pobiegła wierzyć — to znaczy nawet się nie pytać jak długo jeszcze mamy iść po ciemku ŻEBY WRÓCIĆ Można mieć wszystko żeby odejść czas młodość wiarę własne siły świętej pamięci dom rodzinny skrzynkę dla szpaków i sikorek miłość wiadomość nieomylną że nawet Pan Bóg niepotrzebny potem już tylko sama ufność trzeba nic nie mieć żeby wrócić WESTCHNIENIE Duchu stale pobożny twardy i uparty jesteś — a przecież nigdy cię nie widać bo przez grzeczność udajesz że cię wcale nie ma chociaż chcemy oglądać ręce oczy uszy robić miny na pokaz żeby się podobać żenić się by po kwiatkach kupować jarzyny bądź już taki jak jesteś lecz nie odchodź od nas bo czas coraz prędszy znów wiara niestała od samego siebie najdalej do nieba a ciało wciąż nie może uspokoić ciała RĘCE Mówią że ręce Twoje błogosławią wskazują drogę jak po ciemku światło z karetki pogotowia chorego dźwigają nigdy na maszynie wprost na ziemi piszą mówią że słabną że są utrudzone że przez lat dwa tysiące urlopu nie mają jak deszcz stale zajęty deszcz wciąż nie ma czasu tyle kwiatów podlewać musi na cmentarzu widzieli Twoje rany rysują Twe serce żeby wierzyć naprawdę ktoś nie wierzyć zaczął PYTAM Jak uprościć wszystko zapłakać jak nie szukać innego siebie jak nie wiedzieć w sam raz i za dużo ani trochę już i zupełnie jak biedronkę osłonić ręką jak patykiem rysować wzruszenie jak Jezusa przybliżyć tym wszystkim którym dzisiaj zgłupiało sumienie WIELKA MAŁA Szukają wielkiej wiary kiedy rozpacz wielka szukają świętych co wiedzą na pewno jak daleko odbiegać od swojego ciała a ty góry przeniosłaś chodziłaś po morzu choć mówiłaś wierzącym tyle jeszcze nie wiem — wiaro malutka NIE WIADOMO KOMU Daj się modlić nie wiedząc za kogo i o co bo Ty wiesz najlepiej czego nam potrzeba kto ma dzisiaj wyzdrowieć a kogo ma stuknąć śmierć lub inaczej piorun sympatyczny komu zabrać masz urząd by przywrócić rozum droga nie zna swej drogi kwiat o sobie nie wie słowik nie narzeka że nie sypia nocą gęś się nawet nie dziwi że ma oczy z boku stara małpa nie zgadnie czemu nie siwieje święty śnieg bo spada nie wiadomo komu święte to co przychodzi wciąż wbrew naszej woli GŁODNY Mój Bóg jest głodny ma chude ciało i żebra nie ma pieniędzy wysokich katedr ze srebra Nie pomagają mu długie pieśni i świece na pierś zapadłą nie chce lekarstwa w aptece Bezradni rząd ministrowie żandarmi tylko miłością mój Bóg się daje nakarmić JESZCZE NIE UMIESZ Ręce na krzyżu za słabe nogi dawno omdlałe serce zwyczajne jak serce chodzę dokoła nie wiem śpiewu dotykam w śpiewie uczy mnie niska stokrotka: jeszcze nie umiesz tak kochać by się bez siebie spotkać uklęknę w krzyż Twój zastukam otworzysz oczy by słuchać przynoszę Ci moją ranę jakże mieć miłość całą jeśli tu życie nie całe NIE PŁACZ Nie płacz. To tylko krzyż przecież tak trzeba Nie drżyj. To tylko miłość jak rana w przylepce chleba i ty jak zabawny kos co się korowej spodziewa łatwiej kiedy się nie wie Zamyślił się anioł chciał zabrać głos lecz poszedł do nieba W SZPITALU Ni to staruszka ni dziewczynka wyczesały się włosy i został jeden chudy warkoczyk może blizna po liściu w szpitalu oczy tak smutne jak w haremie w listopadzie kiedy chomik śmiesznie zasypia już bez lekarza bo zląkł się prawdy mówiłem o Bogu — nie mogła zrozumieć pytałem o flirty — pozapominała patrząc na mnie jak w nadmuchany kołnierz prosiła tylko abym umył jej ręce usta twarz bo chce umierać czysta ANONIM Mój ty nieśmiały święty biedny anonimie nie szeptałeś mój Boże nie wołałeś Pan Bóg tak chciałeś Jemu służyć by o tym nie wiedział czemu krzyż swój ukryłeś zataiłeś rany nie udźwigniesz w sekrecie wiary bez niewiary NIE WIDAĆ Podpisujemy imieniem i nazwiskiem wiersze książki obrazy wdzięczni że nas dostrzegą stawiamy sobie pomniki zamawiamy grób z fotografią na wszelki wypadek pokazujemy swój smutek jak wychudłą świnię swoją miłość i rozpacz by grubiej śpiewały Twoje dzieło największe bo Ciebie nie widać WIARA ZDZIWIENIE Boże broń wiary prostych ludzi nie wyuczonej na lekcjach nie przepytanej i sprawdzonej że w sam raz rodzącej się jak lew na złość wszystkim innym kotom od razu z otwartymi oczami zdziwionej od początku do końca jak psiak co nie wie dlaczego mówi ogonem bez retoryki stukającej kopytkiem w piekle takiej która nie sprawdza żeby rozumieć ale wierzy żeby wiedzieć ze świętym Antonim od zgubionego klucza z gromnicą na wszelki wypadek takiej która powtarza że jeden plus jeden to trzy bo jak dwoje to musi być i Pan Jezus TRUDNO No widzisz — mówiła matka wyrzekłeś się domu rodzinnego kobiety dziecka co stale biega bo chciałoby fruwać wzruszenia kiedy miłość podchodzi pod gardło a teraz martwi ciebie kubek z niebieską obwódką puste miejsce po mnie przy stole trzewiki o których mówiłeś że są tak jak wszystkie — do sprzedania a nie do noszenia zegarek co chodzi po śmierci stukasz w niewidzialną szybę patrzysz jak czapla w jeden punkt widzisz jak łatwo się wyrzec jak trudno utracić POSŁUCHAJ Mertonie święty Boga nazwałeś Ciszą Milczenia To śnieg nakłamał tak długo padał za oknem to chłopiec zmylił pewnie zbyt cicho liczył króliki na palcach Posłuchaj krzyża rozpaczy serca wszystko inaczej bo nie jest ciszą głazem pytaniem lecz płaczem PROSZĘ O WIARĘ Stukam do nieba Proszę o wiarę ale nie o taką z płaczem na ramieniu taką co liczy gwiazdy a nie widzi kury taką jak motyl na jeden dzień ale zawsze świeżą bo nieskończoną taką co biegnie jak owca za matką nie pojmuje ale rozumie ze słów wybiera najmniejsze nie na wszystko ma odpowiedź i nie przewraca się do góry nogami jeżeli kogoś szlag trafi PISANIE Jezu który nie brałeś pióra do ręki nie pochylałeś się nad kartką papieru nie pisałeś ewangelii dlaczego nie pisze się tak jak się mówi nie pisze się tak jak się kocha nie pisze się tak jak się cierpi nie pisze się tak jak się milczy pisze się trochę tak jak nie jest PROŚBA Matko łaskawa zmiłuj się nade mną spokój ma maskę ciemną Miłość światło zapala nadzieja uczy czekać pomaleńku — Szturchnij czasem po ciemku CIAŁO Ciało tak święte że trzeba je ukryć przed wzrokiem naszym otoczyć milczeniem jak smukłe palce czapli nad strumieniem ciche posłuszne daje istnieć Bogu jak szczęście krótkie i jak smutek stworzeń jeśli się wstydzi utraciło wiarę że miłość nawet golasa zrozumie STWARZAŁ Bóg stwarzał wszystko by poznawać siebie stąd barwa biała zawsze lekka zielona spokojna żółta pliszka bo taką i o zmroku widać jeż na brzegu lasu dowcipne szparagi ktoś kto umarł przed chwilą wyleciał wesoły koniec wszystkich spraw naszych wspaniale niejasny lwica co ogon chwali skoro nie ma grzywy nietoperz co składa skrzydła i opada szybko zając co się odbija tylnymi nogami księżyc jak rencista co wyszedł się martwić gwiazda polarna co wskazuje biegun ogromna kula ziemska i świat nieokrągły jaskinie latem zimne, widzenie pod wodą i czas najważniejszy — choć nie wie co będzie miłość lub inaczej wszystko i daleko żuk jak anioł swobodny bo niepoliczony kariera na początku a mięta przy końcu Bóg stwarzał świat i poznawał że jest wszechwiedzący NIELOGICZNE To co nielogiczne prowadzi do wiary gwiazda co spadła z nieba dla nikogo zając co ma tylko strach swój na obronę miłość do połowy szczęście nieszczęśliwe kucyk nadziei i brudas który przyszedł ażeby powiedzieć tak zimno a Pan Jezus za lekko ubrany róża pomarszczona łabędź wiosłujący tylko jedną nogą za wielki Pan Bóg żeby wszedł do głowy NIE ANIOŁ STRÓŻ Mojego Anioła Stróża nie widać choć nie zazdrości archaniołom nie strzeże nikogo jak na obrazku przewraca kładkę po której idę rzuca w przepaść na zbitą głowę wyciąga za nogawki pyta — jak leci mówię mu nieprzyzwoity po łacinie banał — Aniele tobie łatwo bo nie masz ciała ale mnie sempiterna zabolała nie rozumie strzeżonego Pan Bóg nie strzeże do Boga idzie się na całego przez kładkę skopaną przez miłość która wyszła bokiem przez rozpacz ze szczegółami przez korek uliczny w którym ugrzęzło pogotowie z syreną czasem jak stonoga co pomyliła nogi i stanęła jak noga tłumaczył i ja tłumaczę ale na obrazkach inaczej MÓWIĄ Rysuję Twoje ręce na krzyżu umyślnie za długie niech ogarną ludzi najwięcej rany grubsze stopy za ogromne wciąż uciekam niech dobiegną do mnie serce całe jak świętej wizytki — Tak nie można — mówią — za brzydki DO ŚWIĘTEGO ANTONIEGO Szukam ewangelii z przedsoborowych tłumaczeń spod gęsiego pióra Jakuba Wujka w której czytano „onego czasu” fruwały ptaki niebieskie rósł kąkol nie ogolony pacholę podawało koszyk na pustyni dzień się nachylił na Taborze Jezus jaśniał jak śnieg martwił się o rentę nie rządca lecz włodarz jedno słowo „maluczko” krzyczało szeptem biegły po ciemku panny głupie a ciało jak ciało było mdłe szukam ewangelii kiedy dzieciństwo było jak zawsze raz tylko Święty Antoni Padewski Ratowniku Pośpieszny Niech utyje chwała Twoja — niech się znajdzie zguba moja WIARA Biło serce w gardle Już odszedł — beczałem Ktoś nie wiedząc chwycił mnie za ucho rzucił jak koc na ziemię — — Ucz się wiary — krzyczał Pokazałem mu język bo wiara to nie nauka — to doświadczenie BÓG Kto Boga stworzył uczeń zapytał ksiądz dał się przyłapać poczerwieniał nie wie A Bóg chodzi jak po Tatrach w niebie tak wszechmogący że nie stworzył siebie BEZ KAPLICY Jest taka Matka Boska co nie ma kaplicy na jednym miejscu pozostać nie umie przeszła przez Katyń chodzi po rozpaczy spotyka niewierzących nie płacze rozumie ODPOWIEDŹ Ręce mi swoje podaj na dzień dobry drogą krzyżową poprowadź w południe gdy dzień jak młodość — pochyli się nisko z katechizmu przepytaj wieczorem potem do ucha powiedz na dobranoc jaka mała odpowiedź na wszystko ANIOŁ Są chwile kiedy się odchodzi od Aniołów Stróżów nawet Cherubinów od tych co wysoko od tych co w pobliżu — do Jezusa człowieka niziutko na ziemi Anioł nie zrozumie nie wisiał na krzyżu i miłość zna łatwą skoro nie ma ciała PROSTUJE Nie wiem co było nie wiem co się stało wstyd mnie ogarnął od łez w oczach ciemniej i tyle grzechów razem zapłakało jakby Bóg zstąpił i ukrył się we mnie potem już tylko pacierz co prostuje wiarę dziecko co tak kocha że nic nie rozumie WIERZĘ Wierzę w radość ni z tego ni z owego w anioła co spadł z nieba by bawić się w śniegu w serce co chce wszystkiego i jeszcze cokolwiek w uśmiech że ktoś wymyślił sobie koniec końców i jeszcze mówi po co i co dalej w matkę co zniknęła za furtką ogrodu w Boga prawdziwego bo już bez dowodów takiego co nie lubi teorii o sobie JESTEŚ Jestem bo Jesteś na tym stoi wiara nadzieja miłość spisane pacierze wielki Tomasz z Akwinu i Teresa Mała wszyscy co na świętych rosną po kryjomu lampka skrupulatka skoro Boga strzeże łza po pierwszej miłości jak perła bez wieprza życia ludzi i zwierząt za krótka choroba śmierć co przeprowadza przez grób jak przez kamień bo gdy sensu już nie ma to sens się zaczyna jestem bo Jesteś. Wierzy się najprościej wiary przemądrzałej szuka się u diabła POZNAJĘ Poznaję Ciebie bo masz swe humory niebo obok czyśćca a piekło od zaraz i Ty mnie zauważasz bo mam krzywe serce to znaczy wiele uczuć które mnie prowadzą błądzimy grzeszymy i trzaskamy drzwiami gdy wady nam uciekną to się nie poznamy ZACZEKAJ Kiedy się modlisz — musisz zaczekać wszystko ma czas swój wiedzą prorocy trzeba wciąż prosząc przestać się spodziewać niewysłuchane w przyszłości dojrzewa to niespełnione dopiero się staje Pan wie już wszystko nawet pośród nocy dokąd się mrówki nadgorliwe spieszą miłość uwierzy przyjaźń zrozumie nie módl się skoro czekać nie umiesz BOŻE Boże którego nie widzę a kiedyś zobaczę przychodzę bezrobotny przystaję w ogonku i proszę Cię o miłość jak o ciężką pracę CZEKANIE Myślisz — znowu się spóźnia zaraz się obrażasz marudzisz jak sikorka ta brzydsza bez czubka kto miłości nie znalazł już jej nie odnajdzie a kto na nią wciąż czeka nikogo nie kocha martwi się jak wdzięczność że pamięć za krótka miłość dawno przybiegła i uklękła przy nas spokojna bo szczęście porzuciła ciasne spróbuj nie chcieć jej wcale wtedy przyjdzie sama NIE TYLKO MY Czytamy — Bóg tak umiłował świat… a więc nie tylko ludzi ale i pliszkę odymioną pszczołę jeża eleganta wprost spod igły nawet muła ni to ni owo bo ani to koń ani osioł (żal że go człowiek stwarzał żyje jak kawaler co się nie rozmnaża) gruszę co kwitnie zaraz przed jabłonią liście konwalii prawie bez ogonka cielę co za matką się wlecze a my tak czulimy się do Boga jakby On miał nas tylko kochać na świecie * * * Janinie Haubenstock Jaka to radość pomagać dźwigać biec do chorego z wywieszonym językiem własne swe serce nieść jak gorączkę rozdawać i wciąż się czuć bezradnym być niczym by Pan Bóg mógł działać wszystko jest wtedy kiedy nic dla siebie NIE DO WIARY Ile tego dokoła anioł co mnie krzyżykiem od diabła odgrodził kamień najstarszy młodszy od milczenia ten kto tego napotkał z kim musiał się spotkać choć wyszedł boczną furtką trochę od niechcenia barwinek co tak się zmarszczył że deszczu nie będzie pani co dwa razy szaleje raz kiedy kocha raz kiedy siwieje gwiazdy co zawsze razem bo całkiem z osobna mól co cztery razy gryzie a potem ucieka i wszystko wyznaczone nie dalej nie więcej ciało włócznią przebite niewidoczne w chlebie tyle nie do wiary by uwierzyć w Ciebie ON Zatrzymał się cień pod oknem nade mną chmury wędrowne udam że mnie nie ma zapomnę puka znów nie otwieram myślę: — Późno ciemno. — Kto? — pytam wreszcie — Twój Bóg zakochany z miłością niewzajemną WIERSZ STAROŚWIECKI Zbudziłem czas przeszły dokonany gwizdkiem znalezionym w szufladzie sygnetem z herbem Ogończyk chodzę teraz nad rzeką zieloną jasną czarną umarli są przy mnie żywi istnieją skoro ich nie ma mówią o ostatnich nowościach Prusie Orzeszkowej miłości Tetmajera siadamy wszyscy na ławce jak gdyby nigdy nic pytam — kim pan jest — niewierzącym sprzed stu pięciu lat a śmierć na śmierć nie umiera SPÓR Wielki spór o Boga w licealnej klasie pytania chłopców twarde a dziewcząt piskliwe uśmiech przekory jeszcze przed rozpaczą także święty Augustyn miał kłopoty z wiarą nawet szczęście nie wierzy że jest już szczęśliwe jest krzyż wiary jest i krzyż niewiary wie o tym Jezus proszący o ciszę zrozumie obejmie rękami obiema już wierzysz — kiedy cierpisz że Go nie ma PROŚBA Sam nic nie czyniłem dobrego ani mniej ani więcej to tylko anioł rozdawał czasami przez moje ręce kochać też nie umiałem wiernie ani niewiernie ktoś inny lepszy kochał przeze mnie dogmatów nie rozumiałem rano w południe w nocy ufam że wytłumaczysz kiedy mi zamkniesz oczy UBOGI Kocham kościół ubogi zagrożony jak bocian na cienkiej nodze w głodującej Afiyce z dziewczynką do pierwszej Komunii w cerowanej sukience — nie bój się święty Józef trzyma go jak golasa za ręce kocham kościół nieśmiały Boży z tacą na której ktoś guzik położył gdzie śpiewają modlą się o księży a banan przy rozbieraniu pokazuje język różne są serca kraje gałgany ścierki szkarłaty zgubił się Jezus na dobre w kościele bogatym MODLITWA Święta dziewczynko z zapałkami chroń nas przed staruchami co płaczą że wszędzie zło martwią się że nas okłamują nie mówiąc nam o tym a nas cieszy pole różowe kiedy wschodzi zboże nagietek który przekwita w październiku pszczoły dokładnie złote leszczyna co wydaje jednocześnie kwiaty i orzechy spotykamy się z Matką Boską w ogrodzie żyjemy z kundlem na co dzień czujemy niewidzialne ręce widzimy dalej i więcej STRACIŁEM WIARĘ Straciłem wiarę w ostatnią lekcję i dzwonek nie wierzę w ogóle w koniec nie wierzę, że Matki Boskiej nie zobaczę nie wierzę, że komunista nie płacze nie wierzę już w bociana nie wierzę, że głód jest mniej potrzebny od chleba nie wierzę, że krowa zaginięta nie idzie do nieba żeby naprawdę uwierzyć w ile trzeba nie wierzyć RĘCE Nie widziałem Twej twarzy stóp sandałów włosów ran zadanych uśmiechów oczu osła Twego co wybiegł jak najszybciej z Betlejem już nocą wiadomo: osioł wie najwięcej czułem tylko że niosą mnie Twe ręce SKARŻĄ SIĘ Skarżą się na Boga że nie czuje nie wie nawet kurczaki piszczą że wszystko Mu jedno a On jako człowiek każdy ból udźwignął na krzyżu z własną matką rozstawał się biedną to czego nie chce jest na zawsze ważne zanim sowy porzucą cholera zabierze nie potęga Twa słabość umocni mnie w wierze DO MATKI BOŻEJ Matką mi jesteś bo matka bezbronna każdego najpewniej obroni choćby jednym palcem jak uśmiechem dłoni zwykłym krzyżykiem zdjętym ze swojego ciała Królową mi jesteś gdy panujesz we mnie gdy grzechy swe wyznam płacząc po kryjomu uklęknę — zaproszę do siebie byś tupała na diabła w całym moim domu PRZEZ PIEKŁO Modlę się do Jezusa w cierniach w przeziębionej kaplicy do Jezusa z ludzką migreną przy krzywej świecy od Zmartwychwstałego odchodzą chyba nieskory w potrzebie czy może taki zrozumieć któremu dobrze jest w niebie majestatyczny i chłodny z marmuru wykuli mu ręce czy może taki usłyszeć płaczące nad sobą serce przyjdą podróżni z Katynia przed Zmartwychwstałym uklękną jak ludzki jest ten nieludzki co trafił do nieba przez piekło SIANO Bóg jak myszka zanurzył się w sianie i do tej pory z bliska z daleka każdy do siana z nas się uśmiecha w kołdrach puchowych noc nie przespana rzuć na bezsennych garsteczkę siana POKOCHAĆ Pokochać człowieka by stać się samotnym być przy najbliższym by znaleźć się dalej to nic tak trzeba bo taka jest droga właśnie to szczęście otworzą się oczy miłości ludzkiej stacyjka uboga kochać człowieka by zdążyć do Boga OD KOŃCA Zacznij od Zmartwychwstania od pustego grobu od Matki Boskiej Radosnej wtedy nawet krzyż ucieszy jak perkoz dwuczuby na wiosnę anioł sam wytłumaczy jak trzeba choć doktoratu z teologii nie ma grzech ciężki staje się lekki gdy się jak świntuch rozpłacze — nie róbcie beksy ze mnie mówi Matka Boska to kiedyś teraz inaczej zacznij od pustego grobu od słońca ewangelie czyta się jak hebrajskie litery od końca URATOWANI Ratuje od rozpaczy woły składane w ofierze cielaka co na ołtarz śmierć w ogonie wlecze wróble co rozgłaszają dowcipy po świecie kozę co odchodzi śmieszna byle jaka choćby święty Roch w rzeźni się rozpłakał odsuwa żabę gdy się bocian zbliża cały w ranach Baranek przybity do krzyża WIEM ŻE NIE WIEM Gdybym wiedział wszystko wiara niepotrzebna za drzwiami by stała zostałby jak baran tylko smutek ciała PO ZAWALE Mam tylko dwie modlitwy i już nie odmienię psalm grzesznika i Matki Bożej dziękczynienie święty Jan się nie dziwi Tomasz nie oniemiał płacz — bo grzeszę zachwyt — że Bóg dał mnie siebie żebrak już po zawale na kredyt do nieba mam dwie modlitwy dwa kawałki chleba KU PAMIĘCI Modlę się o to co wciąż niemożliwe jakbym szukał jednej śliwki w zbożu nawymyślał mi proboszcz — kto dziś wiersze pisze lecz pocieszył sam Jezus chodzący po morzu JAN PAWEŁ II Tyle jest w Tobie nasze polskie oczy wiara matki uśmiech cierpienia i taki zwykły nie za modny dzwonek tak zagłuszany że budzi sumienia W ŚWIECIE W świecie przemądrzałym jak w obórce bez okna chodzi tam i z powrotem moja wiara samotna czujna jak babcia czasem trąbi do ucha gdyby starczyło wiedzieć byłaby tylko Nauka choćbyś jak paw wrzeszczał niemądry dumny ładny kochać — to być po prostu wszechmogącym bezradnym OGIEŃ Bie chciej zatrzymać rozejdą się drogi — samotność łączy ciała a dusze cierpienie ta jedna chwila nie potrzeba więcej to co raz tylko — zostaje najdłużej OGIEŃ Patrzę Jezus na brzegu wydawał się łatwy taki do serca na co dzień Mówił: — Przyjdź czekam tylko nie licz na cuda do mnie się idzie przez ogień ZDEJMOWANIE Z KRZYŻA Rozpoczynam od głowy już nie pytam czy boli śmierć nie znosi takich pytań bo po co włosy teraz odgarniam spod za ciężkiej korony co jak owce czarne się tłoczą potem ciernie wyjmuję po kolei całuję liczę na głos pierwszy drugi trzeci groźne zajadłe teraz smutne zabawne jak czerwone kredki dla dzieci teraz łzę zdejmuję Mu z twarzy tę ostatnią co ostygła i parzy wreszcie z gwoździ wyrywam nogi ręce dalej nie wiem co dalej choćby świat się zawalił modlę się do serca o serce TAK Pierwsza Komunia z białą kokardą jak w śniegu z ogonem ptak ufaj jak chłopiec z buzią otwartą Bogu się mówi — tak Nie rycz jak osioł nie drżyj jak żaba wytrwaj choć nie wiesz jak choćby się cały Kościół zawalił Bogu się mówi — tak Miłość zerwaną znieś jak gorączkę z chusteczką do nosa w łzach święte cierpienie pocałuj w rączkę Bogu się mówi — tak PORZUCILI WSZYSTKO I POSZLI ZA NIM Ile trzeba rzeczy porzucić, od ilu zajęć się oderwać, odłożyć czytaną książkę, zostawić w domu wierne psisko, przerwać rozmowę z koleżanką — gdy zegarek na Mszę woła, trzeba porzucić dla niej wszystko. POPIELEC Od ciemnej grudki prochu, która smoli ręce, z namaszczeniem rzucanej w Popielcową Środę — radość rośnie jak balon. O, rzuć prochu więcej na grzywkę panny Zuli, proboszczom na brody. Nadzieja w ciemnej grudce — wiosna w drzwiach kościoła, srebrne krewniaczki wierzby gawrony odsłonią, ten, co nie chciał religii, jak Tomasz uwierzy i zacznie beczeć ze szczęścia pod lampką czerwoną. Będzie więcej spowiedzi i dobrych przyrzeczeń — wiele rzeczy skradzionych podrzucą w czas krótki. Rozpocznie się zwyczajnie i zawsze od Środy Wielki Post, co krzyczy nawet na kotlet malutki. WIERSZ DYDAKTYCZNY Niewinny bocian co połyka żabę skowronek co po muchę jak po bułkę leci niewinna sroka co morduje dzieci nieświadomy nie grzeszy bo zła nie wybiera a więc jest niewinność w dramacie istnienia chcemy sami stworzyć moralniejszą srokę lecz Ty co gwiazdy zapaliłeś wszystkie pociesz nas psem z chorą łapą co ma serce czyste Nota biograficzna Nie mija festiwal twórczości poetyckiej księdza Jana Twardowskiego. Ostatnio laur „Poety naszych czasów” przyznali mu czytelnicy miesięcznika „Poezja dzisiaj”, z kolei wydawcy uhonorowali go wielce cenioną nagrodą Ikar 2000, a czytelnicy „TeleRzeczy—pospolitej” obdarowali Złotą Odznaką, co krytyk podsumował: „Kapłan poeta cieszący się większą popularnością — przynajmniej wśród Czytelników «Rzeczypospolitej» — niż gwiazdy estrady i ekranu to fenomen, który niełatwo będzie objaśnić socjologom, a przecież taki wybór dyktowało serce”. Trudno też nie wspomnieć o Nagrodzie Wielkiej Fundacji Kultury przyznanej w doborowym towarzystwie Magdaleny Abakanowicz i Wojciech Kilara (marzec 2001). A ile ukazało się ostatnio podpisanych przez niego nowych książek? Po dwudziestym tytule przestałem liczyć. Pojawiło się też kilka prac o poecie o charakterze krytycznym czy wspomnieniowym, wywiady książkowe. Rzesze jego wiernych czytelników to dziesiątki tysięcy ludzi, co w Polsce, w której 50 procent Polaków w ciągu roku nie kupuje ani jednej książki, jest zagadką sięgającą metafizyki. Czym można wytłumaczyć powody tej niezwykłej popularności twórcy, który po sławę sięgnął przecież już jako poetus emerytus? Poezja księdza Twardowskiego w pierwszym czytaniu jest, można rzec… lekka, łatwa i przyjemna. Dopiero każda nowa jej lektura odsłania przed czytelnikiem kolejne warstwy. To poezja o Bogu, o naszych z nim relacjach, ale jednocześnie to liryka o człowieku, o jego wahaniach, rozterkach, lękach, fascynacjach i uczuciach. Jednocześnie ta poezja podsuwa nam dziesiątki pytań, na które nie może być kategorycznych odpowiedzi. Przypomnijmy, Jan Jakub Twardowski urodził się 1 czerwca 1915 roku w Warszawie, w rodzinie kolejarskiej, jako syn Jana Twardowskiego i Anieli Marii Konderskiej. W kilka tygodni później jego rodzinę zarządzeniem rosyjskich władz kolejowych zmuszono, jak tysiące innych mieszkańców Królestwa Polskiego, do wyjazdu do Rosji, toczyła się przecież pierwsza wojna światowa. Gdy opuszczali stolicę na jej przedmieściu znajdowały się już pierwsze oddziały niemieckie. Po trzech latach rodzina Twardowskich wróciła do kraju i zamieszkała w Warszawie przy ulicy Elektoralnej. Po ukończeniu szkoły powszechnej mały Janek rozpoczął w 1927 roku dalszą edukację w gimnazjum matematyczno–przyrodniczym im. Tadeusza Czackiego. W 1935 roku uzyskał maturę. Profil szkoły średniej, może dzięki temu że miał znakomitych polonistów, nie przeszkodził Twardowskiemu rozwijać zainteresowań humanistycznych. Na początku 1932 roku nawiązał współpracę z pismem młodzieży gimnazjalnej „Kuźnia Młodych”, w którym zamieścił kilkanaście wierszy, prowadził stałą rubrykę „Poradnik literacki”, drukował też opowiadania, wywiady z pisarzami, artykuły i felietony. Był to ważny etap w jego poetyckim dojrzewaniu, choć poeta bagatelizuje dziś swoje juvenilia. Bezpośrednio po maturze Jan Twardowski rozpoczął studia polonistyczne na Uniwersytecie Warszawskim; do wybuchu wojny uzyskał absolutorium. Wcześniej, w 1937 roku, nakładem Księgarni F. Hoesicka wydał swój debiutancki tomik wierszy Powrót Andersena. Książka ukazała się w nakładzie 40 egzemplarzy i stanowi dziś biały kruk. Jej reprint wydany w 1999 roku przez LSW spotkał się z dużym zainteresowaniem. Poeta wysoko ceniący poezję J. Czechowicza (sam o swoim debiucie książkowym tak mówił: „To był tomik bardzo czechowiczowski”) wysłał do niego debiutancki tomik, dzięki czemu w pośmiertnych papierach twórcy drugiej awangardy odnaleziono wspomnianą wyżej recenzję jego wierszy pt. Spokój i niepokój ogłoszoną przez Tadeusza Kłaka w Wyobraźni stwarzającej (1972). Po wybuchu wojny poeta pozostał w Warszawie i brał udział w ruchu podziemnym, co było możliwe dzięki postawie jego szwagra zaangażowanego w działalność AK. W powstaniu warszawskim walczył na Woli, został ranny, leczył się w powstańczym szpitalu, a po klęsce, jak dziesiątki tysięcy warszawiaków, uczestniczył w popowstańczej tułaczce po okupowanym jeszcze kraju. Przebywał m.in. w okolicach Radomia i tam ostatecznie postanowił, jak świadczy o tym np. jego list do poety Jana B. Ożoga, poświęcić się służbie Bogu i Kościołowi. Z wiersza wydrukowanego w konspiracyjnym „Miesięczniku Literackim” (1943, maj) można wywnioskować, że właśnie wówczas zacieśniły się jego więzy z Kościołem. Pod koniec wojny wstąpił do seminarium duchownego w Czubinie koło Błonia, a w sierpniu 1945 roku wraz z innymi alumnami, przeniósł się do Metropolitarnego Seminarium Duchownego im. Jana Chrzciciela w Warszawie. Jednocześnie rozpoczął studia teologiczne na Uniwersytecie Warszawskim. W styczniu 1948 roku obronił pracę magisterską poświęconą poematowi Godzina myśli Juliusza Słowackiego, a w kilku miesięcy później, 4 lipca, został wyświęcony na księdza. Pracę duchownego rozpoczął jako wikary parafii w podwarszawskim Pruszkowie—Żbikowie, gdzie przebywał trzy lata. Z pisaniem, zarówno w seminarium, jak i w Żbikowie, nie zerwał. Napisał wówczas utwory poetyckie, które z czasem weszły do kanonu jego wierszy, np. cykl Nad starą Biblią ogłoszony po raz pierwszy w numerze 11 „Tygodnika Powszechnego” z 1951 roku. Trzeba podkreślić, że swoje wiersze, choć rzadko, to dość regularnie od 1946 roku drukował właśnie w krakowskim „Tygodniku Powszechnym”. Bezpośrednio po wojnie ogłaszał też utwory poetyckie na łamach katowickiej „Odry” (pierwszy wiersz podpisał własnym nazwiskiem, pozostałe pseudonimem Antoni Derkacz) i „Tygodnika Warszawskiego”, zlikwidowanego przez nową władzę w 1948 roku. W 1951 roku ksiądz Jan wrócił do Warszawy. Był wikarym w kościele św. Stanisława na warszawskim Żoliborzu, a następnie w kościele Matki Boskiej Nieustającej Pomocy na Saskiej Kępie oraz w kościele Wszystkich Świętych przy placu Grzybowskim. Od 1948 roku pełnił też obowiązki prefekta w Pruszkowie w szkole specjalnej i w Koszajcu w domu dziecka, natomiast w Warszawie na Woli w gimnazjum im. A. Sowińskiego, a później w liceum im. św. Stanisława nazwanym przez Kurię Warszawską Wydziałem Przygotowawczym Wyższego Metropolitarnego Seminarium Duchownego. W 1959 roku został rektorem kościoła sióstr Wizytek i pozostał nim aż do emerytury. Krakowskie Przedmieście 34 stało się do dziś jego adresem, na który nadchodziły i nadchodzą listy od czytających jego poezję, tam też kierują swoje kroki wszyscy przyjaciele i miłośnicy jego twórczości, która z czasem poszerzyła się o komentarze ewangeliczne, homilie, wstępy do książek poetyckich, artykuły i recenzje, utwory dla dzieci, a nawet tłumaczenia. W 1959 roku, dzięki pomocy Jerzego Zawieyskiego, została wydana pierwsza poetycka książka Jana Twardowskiego zatytułowana skromnie Wiersze, a dokładniej ukazała się pod jedną obwolutą z wierszami innego księdza — Pawła Heintscha. Ten pierwszy legendarny już tom, wydany przez poznańskich palotynów, zyskał sobie pozytywne recenzje krytyki, ale i uznanie zwykłych czytelników. Początkowo było ich niewielu. Cenzura pilnowała, by religijnych wierszy nie ogłaszano na łamach prasy kontrolowanej przez partyjny końcem Książka–Prasa–Ruch. Przez długie lata ksiądz Jan mógł drukować tylko w katolickich pismach, stąd rozgłos i sława nie mogły mu towarzyszyć od początku. W 1970 roku ukazały się Znaki ufności, które wskutek nacisku czytelników po roku miały drugi wydanie; ewenement w ówczesnych czasach. Był to dojrzały tom wierszy, herbertowski, chciałoby się rzec, pozbawiony wad pierwszego zbioru. Tym tomem w poezji polskiej XX wieku objawił się twórca bezbłędnie panujący nad środkami poetyckimi, a przede wszystkim zdający sobie sprawę z tego, iż jego zadaniem jest „tworzyć nowy język wiary”. Zaprzyjaźniona z poetą Anna Kamieńska napisała po lekturze Znaków ufności: „Każdy poeta ma jakieś zadanie do spełnienia. Wówczas, gdy zacznie to czynić, gdy odnajdzie swoje zadanie — natychmiast jego poezja dynamizuje się i staje się autentyczna”. Coś takiego przytrafiło się ks. Twardowskie—mu. Jego wiersze zaczęły znajdować miejsce w świeckich antologiach. Poetę zapraszano do wypowiedzi, np. w miesięczniku „Poezja”, pojawiły się o nim audycje radiowe. Na początku lat siedemdziesiątych jego sława wychodzi poza granice Polski. Pierwsze tłumaczenia wierszy Twardowskiego ukazały się w antologii Karla Dedeciusa Worte in der Wuste, a po kilku latach Znaki ufności przetłumaczył ich entuzjasta dr Alfred Loepfe. Po tłumaczeniach niemieckich przyszły tłumaczenia na język angielski, a z czasem na rosyjski, białoruski, ukraiński, bułgarski, słowacki, albański, hebrajski, węgierski, francuski, włoski, holenderski, fiński, esperanto i inne. Od 1973 roku w środowisku katechetów i rodziców furorę robił autorstwa księdza Jana Zeszyt w kratkę. Rozmowy z dziećmi i nie tylko z dziećmi, szybko ukazały się dwa wydania tej książki, a w stanie wojennym trzecie, faksymilowe. To lektura dla wszystkich o Bogu, Matce Boskiej, Panu Jezusie, wierze i modlitwie, której wartością jest także język. Tak o Zeszycie… pisał Stanisław Zieliński: „Przedziwna książka, bo już po kilku zdaniach zdumiewa i zadziwia jasnością myśli, prostotą zdań, celnością oszczędnie używanego słowa”. W 1979 roku ukazały się nakładem Ludowej Spółdzielni Wydawniczej Poezje wybrane Jana Twardowskiego, które otrzymały nagrodę polskiego Pen–Clubu. Wydany w 1982 roku Rachunek dla dorosłego, też przez LSW, przyniósł poecie również nagrodę, ale i dalsze zainteresowanie. To był początek czegoś, co po latach nazwano „istnym szaleństwem twardowszczyzny”. I choć poeta w dalszym ciągu miał kłopoty z cenzurą, czytelnicy cierpliwie czekali na jego nowe wiersze, które od czasu do czasu można było odnaleźć w „Tygodniku Powszechnym”, „Przewodniku Katolickim”, „W drodze”, a także w „Literaturze”, „Poezji” i „Twórczości”. W 1986 ukazał się obszerny wybór Jana Twardowskiego Nie przyszedłem pana nawracać, który do 2000 roku miał bodaj dziesięć wydań (niełatwo to sprawdzić), czyli dotąd rozeszło się przeszło sto kilkadziesiąt tysięcy egzemplarzy tego tomu! Nawet nasi nobliści: Czesław Miłosz i Wisława Szymborska nie mogą liczyć na takie nakłady. A wysokości nakładu pozycji Nie przyszedłem pana nawracać może zagrozić tylko książka dla dzieci Patyki i patyczki (I wyd. 1987) autorstwa… księdza Jana. Prefekt, wychowawca, katecheta, kaznodzieja dla dzieci… Ksiądz Jan zdobył bardzo bogate doświadczenie w pracy katechetycznej z dziećmi i młodzieżą. Własne utwory poetyckie i prozatorskie wielokrotnie mu w niej pomagały. Stąd rodziły się kolejne książki: Dzieci na Drodze Krzyżowej, Patyki i patyczki, Kasztan dla milionera, Kubek z jednym uchem, Ksiądz Jan Twardowski —dzieciom, Dwa osiołki, Nie tylko wrona chodzi zdziwiona, Ile słońca w słoneczniku, powiedz, drogi mój chłopczyku?… Rosnąca od kilkunastu lat popularność jego poezji kogóż dziwi najbardziej, jeśli nie ich autora, duchownego najskromniejszego ze skromnych, tłumaczącego np., iż „pisanie dla niego to jednak pewna anomalia i może sobie na to pozwolić tylko w czasie odpoczynku”. Jak zmierzyć przesłanie twórcy, który kruszy serca zatwardziałych grzeszników, jak przejść obojętnie wobec posłania najprostszego z najprostszych: „Ja, ksiądz wierzę Panu Bogu jak dziecko”? Pan Bóg „po stokroć święty, mocny i uśmiechnięty” nie poskąpił talentu poecie, ba, Anna Kamieńska nazwała go „nadwornym poetą Jana XXIII”, jednak czy nie wbrew woli księdza Twardowskiego? Sam nazywa się duchownym, sługą ołtarza, katechetą, kaznodzieją, spowiednikiem, a jeśli jest w dobrym humorze twierdzi, że… czasami pisze wiersze. Fenomen tej poezji bodaj pierwsi próbowali rozszyfrować żurnaliści szukający zgrabnych tytułów do swoich tekstów. Można byłoby znaleźć ich sporo: „Najznakomitszy dziś poeta religijny”, , ,Poeta uśmiechniętego Chrystusa”, „Pierwszy wśród księży poeta”, „Duszpasterz i poeta maluczkich”, „Niezrównany mistrz pointy”, ,Jeden z największych współczesnych poetów polskich”, „Dobrodziej Liryki Polskiej”, „Wielki poeta małych słów”… Jednakże i tytuły przypisywane księdzu Janowi nie przybliżają nas zbytnio do tajemnicy jego poezji, nie mogą wyjaśnić, dlaczego dotychczas około dwóch milionów ludzi przeróżnych profesji i w wieku od nastu lat do stu, kupiło jego poetyckie książki? Dlaczego nagminnie ginęły w przeszłości z bibliotek, dlaczego były przepisywane przez czytelników, krążyły między nimi w zaczytanych rękopisach lub maszynopisach, dlaczego ich lektura, czy spotkanie z autorem w sutannie jednoczy wszystkich, bez względu na wiek, wykształcenie i wyznanie? Moim zdaniem najważniejszy jest wysoki artyzm tej poezji oraz jasny i czysty kodeks wartości, który proponuje; tęsknota za nienaruszalnymi zasadami oraz fakt, że pomiędzy postawą kapłana i poety, a w tych rolach Jan Twardowski jest przede wszystkim dostrzegany, nie ma sprzeczności. Ksiądz Jan idealnie wcielił się w te dwie niezwykle trudne i o ogromnych tradycjach role. Zatem, jak mało kto, ma moralne prawo do obu szacownych tytułów. Wierzy się w jego słowo bez zastrzeżeń, jako duchownemu i jako poecie. Czyli wolno mu oceniać, ferować wyroki, ganić i chwalić, gdyż prawo do tego dało mu pracowite życie poświęcone Bogu i ludziom, i piszę to z lękiem, także — literaturze, gdyż ksiądz Jan bagatelizuje swoje sukcesy literackie, obca jest mu pycha artysty. Co więcej. Ksiądz Twardowski nigdy nie musiał się wypierać tego, co napisał, nigdy nie musiał np. powiedzieć „Przepraszam, pomyliłem się”. Niewielu jest we współczesnej literaturze polskiej takich twórców, dla których dążenie do prawdy i artyzmu były jedynymi kryteriami. U księdza Jana, jak w Biblii: „Niech mowa twoja będzie tak — tak, nie — nie”. Od wielu lat jego żywot duchownego, który od czasu do czasu pisze wiersze, postrzegany jest jako żywot… świętego. Poeta, Czesław Mirosław Szczepaniak zanotował o nim taką anegdotę opowiedzianą przez ks. Adama Bonieckiego: „Kiedyś przed wielu laty, chyba nawet jeszcze nie byłem klerykiem, może byłem, nie pamiętam, stałem na ulicy Krakowskie Przedmieście z księdzem Bozowskim, moim mistrzem duchowym. Z szumem sutanny przejechał na rowerze ksiądz Twardowski, którego nie znałem. I ksiądz Bozowski powiedział: «Popatrz, święty przejechał na rowerze»„. W liście, jednym z tysięcy, jakie ksiądz otrzymał, pewna pani napisała: „W intencji księdza noszę pokrzywy pod koszulą’”. Z perspektywy lat łatwo też w jego postawie dostrzec coś, co można nazwać heroiczną naiwnością, lub naiwnym heroizmem, który odnajdujemy np. w jego słowach: „Żyję w pięknym świecie: grzesznicy żałują, ateusze chcą uwierzyć, zakochani kochają, ludzie czytają…”. Jednak owa naiwność i prostota Twardowskiego czasami bywają nieco przewrotne, nie brakuje w nich cieniutkiej ironii, co można było zauważyć przed wojną np. w „Poradniku literackim” drukowanym w”Kuźni Młodych”, a co zresztą poeta przez całe życie zwalczał u siebie. Może dlatego nie lubi wracać np. do lektury porad udzielanych przedwojennym adeptom poezji? Ksiądz urodził się w epoce, w której słowo miało swoją wagę, kiedy „byli szczęśliwi dawniejsi poeci”, obraz tylko słowo dopełniał; dożył epoki obrazkowej, gdy tylko najwięksi mogą nas słowem poruszyć. A niełatwo było po wojnie, po „epoce pieców” zajmować się literaturą. Jak pisać wiersze po Oświęcimiu, pytał Tadeusz Różewicz. Zapewne i Twardowskiemu, uczestnikowi powstania warszawskiego, to pytanie nie było obce, a jednak udało mu się przezwyciężyć mit wojny i martyrologii i powrócić do świata wiary, miłości i nadziei. Twardowski każdego czytelnika, nawet tego, który po raz pierwszy czyta jego wiersze, zaskakuje bogactwem tematyki, intensywnością, szczerością i autentyzmem. Potrafi przyznawać się do wątpliwości i rozczarowań, nieobca mu jest autoironia. Pokazuje czytelnikom skoro za nim podążają, jak za Pasterzem, że droga do Boga nie jest wygodną autostradą, lecz pełną zakrętów i ostrych kamieni górską ścieżyną Nieustannie przypomina, że najważniejsza w życiu jest miłość, że bez miłości nie istnieje wiara. Bywa, że nie zgadzamy się z nim, że pragniemy się sprzeczać, nie chcemy przyznać racji, zwłaszcza wtedy kiedy budzi w nas opór i chęć polemiki jego niezwykła pokora zawarta np. w słowach: „Przygasnę przy ołtarzu iskierka po iskierce / zostaną tylko buty jak przydeptane serce”. Prawdziwego poetę poznaje się też po obsesjach, stałych tematach, metaforyce, słowach—kluczach. Tych ostatnich nie brakuje w liryce Jana Twardowskiego: Bóg, Jezus Chrystus, Matka Boska, wiara, anioł, łza, sen, teologia, miłość, samotność, przemijanie, śmierć, serce, uśmiech, fotografia… Pełna ich lista byłaby bardzo długa. Zwrócę uwagę na Matkę Boską. Poeta należy do jej wielkich czcicieli. W jego poezji to co święte (Matka Boska) zamienia się w to co ziemskie (matka każdego z nas) w sposób doskonały, co świadczy o mistrzostwie poetyckim autora, jego głębokich przemyśleniach dotyczących zarówno macierzyństwa matki Pana Jezusa, jak i macierzyństwa każdej ziemskiej matki, która tu na ziemi dzięki swemu krzątaniu się około rodzinnego domu na ogół dostępuje sacrum, chociaż nawet o tym nie wie. Ostatnio Helen Whitney, autorka filmu dokumentalnego , Jan Paweł II. Papież tysiąclecia” stwierdziła: „Obraz matki jest jednym z najpotężniejszych czynników kształtujących naszą wyobraźnię. To dlatego Matka Boska jest najpowszechniej wielbioną postacią, niezależnie od różnic ustrojowych i narodowych tradycji”. Obszernie motywy maryjne u ks. Jana objaśnia Andrzej Sulikowski w swojej monografii Świat poetycki księdza Jana Twardowskiego (1995). Istotą poezji Twardowskiego jest najogólniej Bóg i natura. „Wierzę nie tyle w Kościół Święty, ile w Święty Kościół grzeszników”, czyli poeta wskazuje nam, że jeśli znajdziemy się w kręgu boskiej obecności nie musimy się niczego bać. A gdzie jest Bóg? Poeta tak pisze: „Już myślałem, że Ciebie wielkiego zobaczę, / a Tyś mignął mi w polu jak najprostszy mak”. Poezję, ale i prozę księdza Jana (np. Zeszyt w kratkę) poza „drzewami po kolei wszystkimi niewierzącymi” i kwiatami, zaludnia także bestiarium tak obfite, że moja próba, by wypisać z nich wszystkie nazwy żuczków, ptaszków czy zwierząt nie mogła się udać, ale ważniejsze jest chyba pytanie: dlaczego poeta tak troskliwie nachyla się nad światem przyrody? Co chce udowodnić przez swoją dokładność obserwacji, jak z Miłosza: „Nic nie można wyrazić inaczej niż poprzez szczegół. Kiedy jest szczegół, trzeba odkryć szczegół szczegółu”. Na pewno obecny w przyrodzie humor, niesłychaną różnorodność i niepowtarzalność natury, ale i wynikające z tego przekonanie, iż „Bóg jest tak wielki że jest i Go nie ma”; to nie jedyny paradoks w tej liryce. Ale trzeba też pamiętać, że poeta mówił choćby na uroczystości otrzymania doktoratu honoris causa Katolickiego Uniwersytetu Lubelskiego (1999): „Niektórzy widzą w nich (to znaczy w wierszach J.T. — S.G.) tylko biedronki, sikorki i motyle. Ale chyba widzą za mało i nie to, co trzeba”. Napisał przecież także: Piękne są góry i lasy i róże zawsze ciekawe lecz ze wszystkich cudów natury jedynie poważam trawę Bo ona deptana niziutka bez żadnych owoców, bez kłosa trawo — siostrzyczko moja karmelitanko bosa. „I wybiegłem na łąkę” czytamy w innym wierszu. A czyż łąka to nie synonim… raju? Bez trudu możemy odnaleźć na niej to wszystko, co oglądali nasi biblijni prarodzice: trawę, drzewa, kamienie, źródło wody, rośliny skąpane w blasku słońca, kołysane wiatrem, rozkwitające wiosną i zamierające, kiedy przychodzi zima, właściwie utajone, i bez większych kłopotów odradzające się znów w porze wiosennej, żyjące w wiecznym ruchu, obecne w drganiach, szeptach, wołaniach. A wszystko to najłatwiej zobaczyć poecie podczas letnich wywczasów w takich podwarszawskich miejscowościach jak Głosków, Lipkowo, Loretto, Świnio—pas, Kamieńczyk. Z wiejskim pejzażem (po szczegóły odsyłam np. do książki W. Smaszcza „Ksiądz Jan w Płocku”) jest za pan brat od dzieciństwa, w którym „na wieży (kościelnej — S.G.), jak na siódmym piętrze, / stoi szczygieł, co się ubrał w czerwień kardynała”. Hasło „Miasto — Masa — Maszyna” zawsze było mu obojętne. I jeszcze pytanie: w jaki sposób poeta wprawia w ruch cały ten świat natury, jak zaludnia go postaciami np. ze świata Biblii, czyli jak organizuje poetyckie słowo? Poeta, Marek Skwarnicki (Spodek z „Tygodnika Powszechnego”) pisał o poezji Jana Twardowskiego: „Jest to wiersz wolny, nierymowany, niestroficzny, posługujący się interpunkcją w sposób przypadkowy, najczęściej ją w ogóle pomijający, wiersz często sprozaizowany, uderzająco jasny w swej rytmice kadencji prostych, opierających się na zdaniach pełnych, nigdy nie wyginanych lub deformowanych stylistycznie. Jest to więc wiersz, jak popularnie nazywają czytelnicy, «nowoczesny», jednocześnie brak w nim różnych zabaw i gier słownych, które cechują deformowaną zazwyczaj mowę poezji współczesnej”. Z kolei Andrzej Sulikowski zauważa, że Jan Twardowski posługuje się najczęściej dwoma typami wiersza: suplikacyjnym i paralelnym, czyli tzw. wyliczanką. Nawiązując do pradawnej tradycji modlitewnej, wprowadza jednak w kanon suplikacyjny motywy nowe. Zanoszona jest przede wszystkim prośba prywatna, nie zbiorowa modlitwa–westchnienie ważna najpierw dla poety, nabierająca dodatkowych sensów poprzez to właśnie, że staje w opozycji do znanego czytelnikowi tekstu liturgicznego, dzięki czemu odświeża się i zaskakuje. Bardzo znany przykład, który otwiera np. tom Wierszy (1959) to Suplikacje rozpoczynające się od „Boże, po stokroć święty, mocny i uśmiechnięty…” Ową wyliczankę używaną, a nawet świadomie nadużywaną potwierdza Jan Błoński pisząc, iż poeta „odwołuje się chętnie do […] wyliczenia lub bardziej uczenie — do enumeracji. Wyliczenie to prawdziwy słowny kopciuszek! Lubią go tylko dzieci, niezdary, słowni kalecy… Ale i oni wstydzą się trochę takiego gadania. Tymczasem niesie ono w sobie mnóstwo nieoczekiwanych możliwości: Jak daleko odszedłeś od prostego kubka z jednym uchem od starego stołu ze zwykłą ceratą od wzruszenia na niby od sensu od podziwu nad światem […] W sumie jedenaście powtórzeń zakończonych niespodziewanym ale niewątpliwym «Ty stary koniu» (Rachunek dla dorosłego). […] Jego niezdarne — zdawałoby się — wyliczanki mają w istocie dwa oblicza czy funkcje. Pierwsza, jak wspomniałem, jest nieustanną adoracją, wzruszającą pochwałą stworzenia. Wszystko, co widzimy, przeżywamy, cierpimy nawet, ma swoje miejsce w ekonomii zbawienia, i jako takie jest dobre, a jeśli nawet nie, to przygotowuje lub umożliwia nadejście najwyższego Dobra. Im lepiej to dobro rozpoznamy, bardziej przysłużymy się ludziom… i uwielbiamy Boga”. Pisarz urodzony w „niewoli”, na którego oczach rodziły się przed wojną i po wojnie szkoły i kierunki poetyckie, by następnie zemrzeć śmiercią naturalną lub gwałtowną, spogląda dziś z wielkim dystansem, jeśli nie ze sceptyzmem, nie tylko na swoją twórczą drogę, ale i na współczesną literaturę. Odrzuca metaforę, posługuje się językiem wręcz ubogim, sprozaizowanym, pełnym kolokwializmów. Jak Starzy Poeci: Staff czy Iwaszkiewicz, jak najwięksi, ci z panteonu. Daje nam dziś słowo oczyszczone, za którym stoi całe doświadczenie stulecia, które minęło, cała mądrość kapłana, ale i człowieka — jednego z nas. Wierny pozostaje tylko paradoksowi. O roli paradoksu ksiądz Jan wypowiadał się wielokrotnie, np. „paradoksy po ludzku oddają wielkość Bożą, niemożliwość. Często pozorny nonsens wiedzie do Boga”. Zacytujmy kilka przykładów rozsianych po jego liryce: „Bo wiedzieć wszystko to nic nie wyjaśniać”, „Dokąd razem idziemy by umrzeć osobno”, „Miłość to samotność co łączy najbliższych”. Konstanty Pieńkosz omawiając poezję ks. Jana zauważył: „Emocjonalny odbiór liryki Jana Twardowskiego skazuje ją na pewne uproszczenie. Oglądamy wówczas przedmioty, piękną polską przyrodę, a nie docieramy do ich funkcji i celów. W poezji nawet nieobecny, lecz przywołany i zaprzeczony przedmiot odsłania swoją istotę i własny obraz. Wiersze Twardowskiego nie sugerują żadnego konkretnego wizerunku odbiorcy: intelektualisty czy prostaka, wierzącego czy ateisty. Nie potrafiłbym wyraźnie określić ich adresata. I to jest mocną stroną tej poezji, każdy może tu znaleźć coś dla siebie: jedni — prostotę i franciszkanizm, drudzy — metafizykę i księgę przysłów”. („Literatura”, 1980, nr 9).