ANDRZEJ KLOMINEK Oficyna Wydawnicza MOST Warszawa 1995 1 Copyright by Andrzej Klominek & Oficyna Wydawnicza MOST tel./fax 32-18-96 Opracowanie redakcyjne Ewa Litwiniak Projekt okładki Jolanta Kolary Opracowanie graficzne Andrzej Karczewski Zdjęcia oryginalne Wojciech Plewiński - s. 18, 59, 125, 173, 203, 238, 309, 321, 325, 331, 335, 338, 359, 367 Lucjan Fogiel — s. 243, 301 Henryk Hermanowicz — s. 147, 161 Pozostałe materiały ilustracyjne ze zbiorów autora. Reprodukcje z numerów „Przekroju" ISBN 83-85611-34-7 Dziękujemy Ministerstwu Kultury i Sztuki za pomoc w wydaniu książki 1098030035 Biblioteka WDiNP UW PORTRET CZEGOŚ, CO NIE MOGŁO ISTNIEĆ, A ISTNIAŁO Marian Eile był zjawiskiem i jego „Przekrój" był zjawiskiem... Całe lata obawiałem się, że nikt z jego współpracowników nie zarejestruje swych wspomnień, które choć w części przybliżą wyobraźni potomnych ten niezwykły fenomen. I oto zdecydował się Andrzej Klominek. Całe szczęście. Wielu ważnych ludzi dawnego „Przekroju" odeszło już z tego świata, włącznie z tymi najlepszymi, jak sam Eile, Janina Ipohorska czy Daniel Mróz. Inni znów, zajęci bieżącymi sprawami, odkładają powrót do tej przeszłości na później — nie bacząc, że współczesność, ciągłym dzianiem się naładowana, wymazuje z pamięci rozmaite drobne szczegóły dni przedwczorajszych, szczegóły, które złożyłyby się na pełniejszy obraz czegoś, co i tak pozostanie nieuchwytne, jak każdy geniusz artysty. Marian Eile był artystą. Niezwykłym. I to niezwykłym w skali światowej. Książka Klominka, który obserwował go na co dzień, pozwala w przybliżeniu uzmysłowić sobie, jak Eile tworzył „Przekrój". Bo tworzył go niby dzieło sztuki. Piszący te słowa tylko raz miał okazję podglądać go przy tym — i dorzucę tu od razli tamten charakterystyczny strzęp wspomnienia: umówi-limy się, że wpadnę z pomysłem, który mu zasygnalizowałem przez telefon (była to, by umożliwić przyszłym doktorantom ustalenie czasu tego niezwykłego dla mnie przeżycia, rubryka „Wszystko o Kowalskich"). Na marginesie: Eile tak zbierał i wchłaniał najrozmaitsze, znoszone mu pomysły, jeśli tylko pasowały do cudownej zabawy redagowania pisma razem z czytelnikami, wyhodował sobie całą populację bezinteresownych współpracowników, którzy mu podrzucali różne propozycje, czasem wykorzystywane bezpośrednio, czasem przez niego pomysłowo trawestowane. Byłem więc jednym z wielu, tyle, że lubiliśmy się z czasów, albo raczej — on polubił mnie w czasach, gdy w imieniu naszego krakowskiego Studenckiego Komitetu Rewolucyjnego w roku 1956 dziękowałem mu za przygotowanie tej rewolucji „cywilizacją «Przekroju»"... Kiedy przyszedłem, siedział za swoim biurkiem, ze stertą arkuszy pustych makiet kolumny „Przekroju" przed sobą (w naszym żargonie zawodowym mówi się „kolumna", a nie „stronica" czy „strona"). Gawędził ze mną, szkicując od niechcenia, niby na marginesie rozmowy, różne, kolejne wersje graficzne jednej tylko kolumny — a każdy wariant był inny, każdy przebogaty w odmienne pomysły, śledziłem istną feerię, kolejne erupcje talentu, który ocenić może tylko zawodowiec, bo to było coś więcej, niż zamakietowanie strony; ileż tam było, „wtrąconych" niby, zabawnostek graficznych, to ukośna, barwna „sztrajfa" (rysował jakimiś tłustymi, zachodnimi na pewno kredkami, bo w Polsce i „obozie" takich nie produkowano), to jakaś maleńka, przekorna, paroma kreskami zarysowana postaćka do włamania w tekst, to litery tytułu układające się sfalowaną wstęgą, a wszystko z nieomylnym smakiem i barwnością, której i tak zresztą nie mogła oddać nasza ówczesna toporna technika druku (mimo całego zapału oddanych Eilemu drukarzy, nigdy nie opłaconych w ich wysiłku przekazania za pomocą chemigrafii całego wdzięku tych kompozycji). W pewnym momencie zamilkłem, wpatrzony; Eile umiechnął się: „widzę, że pan lubi ten zawód..." Powiedziałem: „cieszę się, że mogłem coś takiego zobaczyć..." I dziś, już jako weteran zawodu, nadal zazdroszczę Andrzejowi Klominkowi, że miał to na co dzień. Dzieje „cywilizacji «Przekroju»" od jej pierwszych dni są dopiero do napisania i marzyłbym, by autor tej książki nie porzucił tematu — bo nie wiem, czy pojawi się jeszcze ktoś zdolny tę „cywilizację" tak rozumieć (a może krakowscy studenci dziennikarstwa pod kierunkiem Andrzeja Klominka odpytają wszystkich, którzy z Eilem mieli do czynienia, włącznie z drukarzami?). Tak, jak marzyłem po przeczytaniu maszynopisu tej książki, by ukazała się ona wraz z albumem wybranych stronic „Przekroju" Eilego, ilustrujących przynajmniej graficzny obraz tego fenomenu. Bo, oczywiście, to nie sprowadzało się do grafiki — ale grafika, obok uśmiechu, stanowiła przekorny i nie do pokonania oręż szturmowy tej cywilizacji wobec np. prymitywu i prostactwa lat 1948-55. Mam nadzieję, że krakowscy historycy sztuki przygotują szczególnego charakteru wielką wystawę, poświęconą grafice „cywilizacji «Przekroju»", od Eilego, Ipohorskiej, Mroza, Mikulskiego, po Wiśniaka, Mrożka, Macedońskiego. Ponieważ, nie urażając niczyjej wielkości, to „Przekrój" dał im publiczność, stworzył ich dla polskich czytelników. Eile to była również pewna filozofia. Warto skupić na niej trochę uwagi, bo Eile uformował gusty paru pokoleń Polaków. Mam tu zwłaszcza na myśli filozofię robienia gazety — którą Eile, jak mi powiedział, „robił dla siebie". Tak, naprawdę: robił ją dla jednego czytelnika — „bo ja jestem po prostu jak wszyscy". Nie musiał nikogo pytać, z nikim się konsultować (jak robi to, na szczęście, każdy z nas) w kwestii, co trafi do czytelnika, a co nie. Jeśli się jemu co podobało, to znaczyło, że będzie się podobało reszcie Polaków. Nie ulega wątpliwości, że narzucał swe gusty i upodobania: nauczył Polskę smaku surrealizmu, dał jej Gałczyńskiego, malarstwo Picassa i prozę Kafki. On też wstrzyknął w krew Polaków, mimo wściekłej irytacji Gomułki, pasję samochodową — on, który, genialny we wszystkim, kierowcą był kiepskim, o czym wiedział i nad czym skrycie bolał, pełen okropnych na tym tle kompleksów... Nawet w tamtej mimochodnej rozmowie rzucił: „Panie Stefanie, pan wie, że ja niszczę samochody...?" Ale robił w „Przekroju" to, co się jemu samemu podobało. Jemu — i Jance Ipohorskiej. A to było to samo. Czy przy okazji tego fenomenu wypada zatrącać o politykę? Nie tylko wypada. Trzeba. Eile stworzył coś, co nie mogło istnieć. W tamtych czasach nie było miejsca na „Przekrój". A jednak „Przekrój" istniał. I trwał. Andrzej Klominek ukazuje, jakim kosztem Eile go robił — dopóki mu go skrajni już barbarzyńcy, troglodyci z 1968 roku, nie zabrali (troglodyci wcześniejsi wciskali w „Przekrój" przymusowe świństwa w rodzaju antykościelnego paszkwilu w odcinkach). Klominek odsłania, jaką gehennę niosła ze sobą każdotygodnio-wa walka z głupstwem i próbami dyktatu, ile przemyślności, chytrości i zręczności zawodowej wymagały te wszystkie zwody, uniki i finty, umożliwiające wydanie każdego numeru w kształcie zbliżonym do tego, co by chciał twórca „Przekroju". Ponieważ jest bardzo niewiele z ponad tysiąca jego numerów, a właściwie nie ma żadnego numeru, który by dawał szansę kontaktu z pełnym obrazem zamierzeń twórczych Eilego. Nawet w dniach Polskiego Października, gdy my, w „Po prostu", zachłystywaliśmy się wolnością, wykłócaną wprost z Biurem Prasy KC, otóż wtedy nad Eilem, nad najpopularniejszym pismem polskim, cenzura czuwała ze zdwojoną uwagą — i to cenzura krakowska, której niektórzy cenzorzy wręcz Eilemu po cichu sprzyjali... Innymi słowy, ten geniusz nigdy nie mógł zamanifestować się w pełni. I nie wierzcie legendzie, że konieczna ekwilibrystyka w omijaniu „zapisów" cenzury wysubtelniła dowcip „Przekroju", wyinteligentniła jego czytelnika, dobywała z Eilego najtajniejsze rezerwy twórcze, których sam w sobie nie podejrzewał. Eile grał tę grę z niebywałą zręcznością, ze zręcznością iluzjonisty, ale dlatego, że — musiał. Nigdy nie było mu w rzeczywistości dane rozwinąć całej skali swych cudownych możliwości redaktora, pisarza, dziennikarza, malarza i rysownika w jednej osobie. To, co mieliśmy z Eilego, to był tylko ułamek Eilego. Ale żył obok nas i tworzył dla nas, a ci, co nie znali „Przekroju" Eilego, są o coś ubożsi. Znów na marginesie: cierpiał. Płacił za ten „Przekrój" zdrowiem. I dlatego przedwcześnie umarł. Podobnie — Janka. Utrata „Przekroju" wykończyła ich. Umarli na „Przekrój". Czy mógł Eile nie robić „Przekroju"? W końcu nikogo z dziennikarzy nie zmuszano do współpracy z reżimem. Takie opinie jednak wygłaszać mogą tylko ludzie, których sztuka nie polega na wykonywaniu jakiegoś rzemiosła. Można pisać do szuflady. Od biedy można malować tylko dla siebie. Ale nie można dla siebie tylko samego być aktorem, ani też nie można robić tylko dla siebie — masowij gazety. Nie można robić czegoś takiego, jak „Przekrój", do szuflady. Co więcej, Eile był człowiekiem pokroju Eugeniusza Kwiatkowskiego — wielki przedwojenny menedżer wrócił po wojnie do kraju całkowicie świadom, co go może czekać, ale wrócił, by robić to, co się da pożytecznego, w warunkach, jakie były. I standardy moralne dla inteligencji polskiej ustanawiali nie ci zamykający się w domu bohaterowie bezruchu, a właśnie on, Kwiatkowski, człowiek nieposzlakowanej uczciwości, którego Eile po cichu czcił (to mi kiedyś powiedział w latach siedemdziesiątych, w trakcie wymiany zdań o czasie minionym, co później potwierdził Osmańczyk na podstawie jakiejś ich wymiany zdań z roku 1945). Eile poszedł „na współpracę", ponieważ tacy jak on, lewicujący przed wojną, mieli nadzieję, że Polsce uda się stworzyć jakąś specyficzną niszę w stalinowskim układzie — i co więcej, tak się też w pewnym stopniu stało, kto wie, czy po trosze, przynajmniej w cząstce, nie dzięki niemu właśnie... Tu pewne rzeczy były nie do zniesienia, nawet, jak się okazało, dla szefów bezpieki — z żadnego innego kraju nie uciekł przecież nikt o pozycji Światły, by opowiedzieć światu prawdę o reżimie tortur i zbrodni. Toutes proportions gardees, nie z żadnego innego miasta, a właśnie z Krakowa, pracownik cenzury wywiózł jej „księgę zapisów"... A my, którzy robiliśmy rewolucję 1956 roku, zbuntowaliśmy się najpierw przeciw reżimowi tym, co nam zaszczepił „Przekrój" Eilego — uśmiechem, Gałczyńskim, surrealizmem i jazzem. To nie przypadek, że ukochanym teatrzykiem studenckim zespołu redakcji „Po prostu", tego zbiorowego przywódcy narodowego roku 1956, nie był STS z jego wielkimi literackimi i reżyserskimi talentami, które można do dziś podziwiać, lecz ulotny, pastelowy, gdański „Bim-Bom", dziecko dwóch byłych studentów krakowskiej Szkoły Teatralnej, Cybulskiego i Kobieli, „Bim-Bom", czyli bunt poprzez wolny, nie poddający się kontroli uśmiech. Pamiętać bowiem trzeba, że stalinizm — jak i cały miniony reżim — poza tym, że kłamał, był przy całym swoim etatowym zadowoleniu z siebie i obowiązkowej radości ponury ze swej istoty, pozbawiony kompletnie poczucia humoru... Będę się cieszył, jeśli zechcecie Państwo zbliżyć się do Eilego poprzez książkę człowieka, który obcował z jego fenomenem na co dzień. Nie ma już Eilego i nie ma już jego „Przekroju". Ale przynajmniej jest książka Andrzeja Klominka. Stefan Bratkowski JAK NIE JA, TO KTO? Któregoś dnia późnym latem 1949 roku, albo może wczesną jesienią, zadzwonił do mnie, do redakcji krakowskiego „Dziennika Polskiego", Henryk Markiewicz z „Przekroju". Proponował stałą współpracę: robienie w poniedziałki, przy zamykaniu numeru, kroniki zdjęciowej na stronie 2 i ewentualnie, w miarę potrzeby, pisanie komentarzy na aktualne tematy. Jeśli mi to odpowiada, mogę w redakcji obgadać szczegóły z Eilem. Odpowiadało mi to, i to bardzo, mimo że z pozoru propozycja nie była specjalnie atrakcyjna: w „Dzienniku Polskim" byłem w tym czasie czymś w rodzaju głównego publicysty. Ale robienie podpisów pod zdjęcia było i pozostało dla mnie do końca mojej działalności zawodowej ulubionym zajęciem, którego wcale nie uważałem za coś podrzędnego, a „Przekrój" fascynował mnie, odkąd zacząłem na wiosnę 1945 roku czytać to pismo. Właściwie, gdybym był śmielszy, to już dawno... Będzie jeszcze o tym mowa. Powiedziałem więc Markiewiczowi „tak" i wybrałem się na pierwsze spotkanie z Marianem Eilem, którego dotąd znałem tylko z widzenia i z legendy, jaka już otaczała jego nazwisko. Tak się zaczęła największa przygoda mojego życia, która miała trwać lat dwadzieścia. Dwadzieścia lat, najważniejszych i najlepszych, jakie przeżyłem. Dwadzieścia lat z Marianem w „Przekroju". Bardzo długo nie sądziłem, że będę kiedykolwiek o tych latach pisał. Wprawdzie Marian mówił czasem żartem, czy półżartem: „Andrzej to kiedyś pewnie opisze", ale moje zaprzeczenia były równie szczere wtedy, jak wówczas, kiedy Marian mówił: „jak ja umrę, to ty będziesz redagował «Przekrój»". Zdecydowanie nie widziałem siebie ani w roli kronikarza, ani redaktora-następcy. Kiedy po śmierci Mariana, a w wiele lat po zgaśnięciu dawnego „Przekroju", powstał pomysł wydania pamiątkowej książki wspomnień o Eilem, przyjąłem z mieszanymi uczuciami propozycję przyłączenia się do tej inicjatywy. Czy wezmę w tym udział? Tak, oczywiście. Ale, mówiąc szczerze, nie bardzo wiedziałem, co też ja mógł- bym napisać o Marianie dla tomu, w którym znajdą się krótkie wspomnienia i laurki kilku czy kilkunastu innych osób. Nic z tego nie wyszło, pomysł pozostał — jak to Marian nazywał — „początkiem pomysłu"; o jego dokładniejszym sprecyzowaniu nie było już mowy, tym bardziej o realizacji. Nie musiałem się martwić, co napiszę. Za to, że zmieniłem radykalnie zdanie i zdecydowałem się napisać o Eilem i o „Przekroju", i to nie krótko, razem z innymi, ale sam, obszernie, odpowiedzialny jest w dużym stopniu Josif Brodski. -JGedy Brodski dostał, nagrodę Nobla i rzucili się na niego dziennikarze wypytując go o jego życie i drogę do literatury, obiegły nasze pisma wyznania poety o tym, jaką rolę w poznawaniu przez niego świata odegrało pośrednictwo polskie. Powiedział, że uczył się języka polskiego, żeby móc czytać „Przekrój". Prawie w tym samym czasie coś podobnego powiedział także Witalij Korotycz, człowiek, który z drętwego, beznadziejnego „Ogonka" zrobił czołowy organ propagujący głasnost' i pieriestrojkęTj Nie było to dla mnie zaskoczeniem. Mam przyjaciela, kolegę szkolnego, z którym razem zdawałem w 1938 roku maturę, ostatnią w gimnazjum starego typu, ośmioklasowym. Przyjaciel ten przez wojenne polskich losów pomieszanie został profesorem radzieckim, pracującym w całkowicie apolitycznej i bardzo specjalistycznej branży w ośrodkach akademickich daleko od Moskwy. Kiedy zaczął w latach sześćdziesiątych przyjeżdżać do Polski, dowiedziałem się od niego, jak ogromnie w tych ośrodkach ceniony jest „Przekrój". Studenci o rozbudzonych trochę literackich i w ogóle kulturalnych zainteresowaniach, którzy przez swego profesora zapoznali się z „Przekrojem", często, jak Brodski i Korotycz, uczyli się specjalnie polskiego po to, żeby móc czytać Gąłczyńskiego, dowiadywać się z naszych recenzji o zachodnich filmach, poznawać chociaż z próbek takie rodzaje twórczości i takie fakty, nie tylko kulturalne, o których nie mieliby pojęcia, gdyby nie ^Przekrój". Dla naszych czytelników na Wschodzie „Przekrój" stanowił okno na świat. Dla tych z Taszkientu, Nowosybirska, Pietrozawodska — często jedyne. Tak było w Związku Radzieckim, gdzie docierało czasem parę, czasem kilka tysięcy egzemplarzy „Przekroju". A w Polsce? Polska nie była nigdy aż tak odcięta od świata, jak Związek Radziecki i niektóre inne kraje zwane socjalistycznymi. „Przekrój" nie był tutaj z pewnością oknem jedynym. Ale otwierał się nie dla czytelników liczonych w tysiącach na dwieście milionów, tu w grę wchodziły setki tysięcy na trzydzieści milionów. Dla setek tysięcy, więcej: dla paru milionów czytelników — bo przecież każdy egzemplarz czytało ileś tam osób — „Przekrój" stanowił pierwszą szansę wtajemniczenia w sgraw^Jkjtór5^Jb«z_tej^z^msy w ogóle poznać By nie mogli. Albo, mówiąc skromniej, nie mogliby poznać tak łatwo, lekko i przyjemnie. Lektura „Przekroju" stawała się dla wielu pier- ,. wszym impulsem do sięgnięcia głębiej. Eile mówił, że tak właśnie widzi rolę swojego, naszego, tygodnika: ma być dla wszystkich rozrywką, a dla zainteresowanych sięganiem głębiej — pierwszym wtajemniczeniem i zachętą. Napisałem „okno na świat", ale nie mam tu na myśli tylko okna na Zachód, choć pod tym względem rola „Przekroju" była swego czasu zupełnie wyjątkowa. To nie było okno otwierane tylko na twórczość Picassa i Tapiesa, Hemingwaya i Malapartego, francuskich reżyserów Nowej Fali i Borgesa. Także na Mrożka, Pendereckiego, Piwnicę pod Baranami, Hasiora — wszystko to na długo zanim stali się znani i uznani. Obawiam się, że nie będzie mi łatwo przekonać młodszych czytelników, że rola „Przekroju" była tak szczególna, a jego odmienność tak znacząca. W moim ulubionym, od kiedy przeczytałem go pierwszy raz w „Twórczości" w 1948 roku, Traktacie moralnym Miłosza jest także ten ulubiony ustęp o Witkacym: ... Jego książek Nie czytać — prawie obowiązek. W ciągu najbliższych stu lat chyba Nikt w Polsce jego dzieł nie wyda, Aż ta formacja, co go znała, Stanie się już niezrozumiała, I jaka była w nich trucizna Najlepszy spec już się nie wyzna. Wróżba Miłosza okazała się nadmiernie pesymistyczna, renesans Witkacego nastąpił nie po stu, lecz już po dziesięciu latach, a mnie ani w głowie, żeby mierzyć tak wysoko, by „Przekrój" porównywać z Witkacym. Ale wiersz sygnalizuje sprawę, o którą mi właśnie chodzi. Czy dzisiejszy czytelnik, należący do innej formacji, może pojąć, jaka trucizna zawarta była w numerach „Przekroju" na przykład z lat pięćdziesiątych? Nie wiem, ale obawiam się, że moje wywody na ten temat mogą się spotkać ze wzruszeniem ramion: ot, ględzi stary, któremu to, co robił w młodych latach, oczywiście wydaje się jedyne i wyjątkowe. Jeśli na końcu przeważą takie reakcje czytelników, to będzie to znaczyło tylko tyle, że nie sprostałem zadaniu, jakie sobie postawiłem, decydując się pisać o „Przekroju" i jego twórcy. Ale „Przekrój" był czymś wyjątkowym, proszę mi uwierzyć na razie na słowo. Marian Eile zawołał kiedyś, że przecież my jesteśmy „jedynym ta- \J kim pismem na osiemset milionów Słowian". Było to powiedzenie bardzo w stylu Mariana: zbitka frazesu o sojuszu państw słowiańskich, 11 ni używanego w oficjalnej propagandzie w 1945 roku i w pierwszych latach powojennych, oraz dziarskiego pokrzykiwania o tym, że po proklamowaniu Chińskiej Republiki Ludowej jest nas w obozie pokoju ^ i postępu osiemset milionów. Hasło ,^«Przekrój» — jedyne takięjpismo na osiemset milionów Słowian" — bardzo się w redakcji spodobało ~T przyjęło się w naszym gronie razem z hasłem: „«Przekrój» — jedyne s, Pismo, które ma w swym zespole redakcyjnym psa" i „«Przekrój» — ^ jedyny na świecie tygodnik, "który nie odpowiada ńa listy". Żarty żartami, ale proszę mi wskazać pod koniec lat czterdziestych i w pierwszej połowie pięćdziesiątych, na obszarze od Łaby po Ocean Spokojny, zamieszkanym przez „osiemset milionów Słowian", tygodnik o masowym nakładzie, którego redaktor naczelny byłby jąęz-;.. ^ artyjny, tak jak T~ca3y~zespół. Pamiętam pełne zgorszenia zdumienie dziennikarza czeskiego, węgierskiego i dziennikarzy bułgarskich, kiedy im tłumaczyłem, że w naszej redakcji nie ma podstawowej organizacji partyjnej, ponieważ nie ma u nas członków partii (sam przedstawiłem się uspokajająco jako „tak zwany bezpartyjny bolszewik", co przyjmowano z grzeczną aprobatą, ale nie bez wątpliwości). Albo proszę mi wskazać inne pismo na tym obszarze, które wtedy drukowałoby takie teksty, jak Zielona gęś Gałczyńskiego czy Profesor Tutka Szaniawskiego, w którym ukazywałyby się rysunki takie, jak rysunki Daniela Mroza, gdzie dawano by reprodukcje obrazów takich, jak obrazy Picassa i — Nikifora. Wtedy, nie w późniejszych latach odwilży i otwarcia. No proszę, czekam. Jeszcze nikt mi nie umiał takiego pisma wskazać. To nie znaczy, że „Przekrój" z lat zwanych stalinowskimi, czyli „za kulta" (za sanacji, za Niemca, za kulta, za Gomułki — słowo daję, że tak się mówiło na Podhalu), otóż nie oznacza to, że „Przekrój" był wtedy pismem opozycyjnym, kontestującym, czy jak to nazwać. Może najosobliwsze w tym wszystkim było to, że „jedyne takie pismo na osiemset milionów Słowian" było wpasowane w front ideologiczny, na którym obowiązywały powszechne prawa ideologicznego kierownictwa partii i rządu. Coś innego byłoby nie do pomyślenia, choćby z tego powodu, że „Przekrój" był wydawany przez partyjne w ostatniej instancji wydawnictwo. To „Tygodnik Powszechny" stanowił „znak sprzeciwu", oczywiście w takim zakresie, w jakim pozwalała na to cenzura, albo szerzej: pozwalały uwarunkowania, w których przychodziło działać tygodnikowi wydawanemu przez krakowską Kurię Xiążęco-Metropolitalną. Mogę mówić tylko za siebie, ale sądzę, że Marian Eile też nie myślał o sobie jako o kontestatorze i opozycjoniście. Uwarunkowania, jakie istniały od chwili, kiedy Jerzy Borejsza postawił go na czele „Przekroju", były dla niego po prostu czymś istniejącym. W jakich momentach i w jakim zakresie akcep- 12 towanym, a kiedy znoszonym z niechęcią i oporem, to długa historia, która miała różne fazy; nie tu miejsce na roztrząsanie jej we ,v -wszystkich szczegółach. Najważniejszy był rezultat, a ten był taki, ' że „Pjczekrój" stał się fenomenem jedynym„ną osiemset milionów ^Słowian: czasopismem o masowym nakładzie, które, choć wmontowane w front ideołgiczny pod dowództwem rządzącej partii, zawsze zachowało swoje indywidualne oblicze, zawsze różniło się od wzorca glajchszaltującego wszystko na tym froncie. Był okres, kiedy te różnice przedstawiały się skromnie i wyrażały się głównie w kontynuowaniu pewnych lepszych tradycji z pierwszych, bardziej liberalnych lat powojennych. Ale kiedy tylko otwierała się możliwość, żeby „Przekrój" był bardziej „Przekrojem", Eile z niej natychmiast korzystał, przy entuzjastycznym poparciu swoich współpracowników i ku saL / tysfakcji czytelników, którzy tak bardzo nasz tygodnik za to lubili/ Ile trzeba mieć dzisiaj lat, żeby to wszystko pamiętać i rozumieć? Przecież ostatnim rokiem dawnego „Przekroju" Mariana Eilego był rQk^969, a i tak był to już rok dogorywania i dla ocenienia smaku dawnego „Przekroju" trzeba właściwie cofać się dalej, w lata sześćdziesiąte, a zwłaszcza — pięćdziesiąte. Ile jeszcze lat wystarczy, żeby „jaka była w nim trucizna" nie mogli się wyznać nawet coraz mniej już liczni spece? Uświadomiłem to sobie wyraźnie kiedy przeczytałem wspomniane wyznanie Josifa Brodskiego. Myślę, że dla niejednego czytelnika musiało ono być trochę zaskakujące. „Przekrój"? Dlaczego właśnie „Przekrój", co w tym miłym magazynie jest takiego, że wyróżnia go w ten sposób laureat Nobla? Ano właśnie. Dzisiejszy czytelnik na ogół zna tylko dzisiejszy „Przekrój", pismo zapewne nie gorsze od innych, albo i lepsze (wypowiadać się nie będę, bo go, jak i wielu innych pism, od lat nie czytam). Ale z pewnością nie jest ono dawnym pismem Mariana Eilego i nie ma takiej jak dawny , „Przekrój" pozycji. (Żeby tamten „Przekrój" pamiętać i rozumieć, trze- [b&jsueL pięćdziesiątkę. " — ———" • - Po przeczytaniu Brodskiego pomyślałem więc, że trzeba jednak o tym dawnym „Przekroju" i jego twórcy napisać. Mądrym dla me moriału, idiotom dla nauki, politykom dla praktyki, melancholikom dla rozrywki. Przypominam, że autor Nowych Aten, ksiądz Benedykt Chmielowski, używał słowa „idiota" w jego pierwotnym, wywodzącym się z greckiego znaczeniu: miał na myśli tego, który nie wie. A więc , — bez obrazy. ' Mój opór budziła jednak zawsze pewna bardzo dla mnie ważna sprawa i nie mogę powiedzieć, żebym tego oporu pozbył się całkiem nawet i teraz, kiedy zdecydowałem się na tę książkę. Rzecz w tym, że musi to być wspomnienie bardzo osobiste i subiektywne: jaz Ma- _| rianem w „Przekroju". Nie może być inne. Po śmierci Mariana Eilego, 13 \! \ Ludwik Jerzy Kęrn napisał bardzo ładnie i trafnie, że dla twórcy i „Przekroju" robienie tego pisma było wszystkim, niczego innego .nie chciał, „Przekrój" to było jego życie. Otóż, z zachowaniem należnych proporcji, ze mną też trochę tak było. Chciałem z Marianem robić „Przekrój" i przez długie lata właściwie nie wyobrażałem sobie życia, a w każdym razie życia zawodowego poza „Przekrojem". Pisząc o tych latach, muszę więc wypowiadać się w sposób bardzo osobisty, ze wszystkimi tego konsekwencjami, a przede wszystkim z tą, że czytelnik może czasem reagować zniecierpliwieniem: „A co mnie to obchodzi?". Co zwłaszcza mogą obchodzić dzisiejszego czytelnika wywody zatrącające apologią pro vita suał Jak wiadomo, za czasów stalinowskich wszystko było zbrodnicze, za Gomułki sprawy wyglądały właś-• ciwie tak samo, a tu jakiś eks-komuch (czy aby eks?) bardzo osobiście wywodzi, że może to nie ze wszystkim i nie całkiem tak. Pominąć zaś sprawy, na które czytelnik ma prawidłowy pogląd, ustalony przez duchowych spadkobierców Józefa Mackiewicza — jeszcze gorzej. Przecież to, co się kiedyś pisało, zostało utrwalone czarno na białym i udawanie, że nic nie było, jest, pomijając wszystkie inne względy, strasznie naiwne (są tacy, co udają amnezję, ale mnie to przyprawia o obrzydzenie). Jednym słowem, osobiste wspominanie przez dziennikarza, dość w tak zwanym minionym okresie politycznego, jego pracy na froncie ideologicznym niesie z sobą wiele zasadzek, nawet jeśli pracował on w takim piśmie, jak „Przekrój". Unikać tych za-(' sadzek nie mogę i nie chcę. Oto jedna z tych zasadzek, istotna nie tyle dla mnie, ile dla czytelnika. Skoro piszę o Marianie Eilem i jego „Przekroju" z osobistego punktu widzenia, to prawie nieuniknione będą dysproporcje. -j Sprawy ideolo ideali lari fari lafirindia, jak pięknie w Balu w operze ) Tuwim nazwał pewien typ dziennikarskiej produkcji, cała polityka i w „Przekroju", ta ogólna i redakcyjna, [lawirowanie między tym, co ' Jobowiązkowe, z góry nadane, a tym, czego by się chciało — to wszystko w mojej robocie redakcyjnej i moich stosunkach z Marianem zajmowało nieproporcjonalnie dużo miejscaj Czytelnik mógłby odnieść wrażenie, że tym żył cały „Przekrój". W książce o latach z Marianem w „Przekroju", którą by napisała, na przykład, Ewa Kossak czy Ludwik Jerzy Kern, same proporcje tematyczne wyglądałyby inaczej niż u mnie. Zdaję sobie z tego sprawę, staram się proporcje jak najmniej zakłócać, ale rezultat tych starań będzie niedoskonały, tego nie uniknę. Następny problem: do „Przekroju" przyszedłem w 1949 roku (niedobrym roku, jednym z najgorszych — powiem to od razu), a więc słynne lata pierwsze, lata, mówiąc skrótowo, Gałczyńskiego, pozna- 14 wałem nie od wewnątrz, lecz z drugiej ręki, z opowiadań redakcyjnych weteranów. W zasadzie piszę o tym, co sam widziałem i w czym sam uczestniczyłem. Ale czasem w przeszłość sięgać muszę i nic nie poradzę na to, że przeszłość ta w relacjach Mariana Eilego, Janki Ipohorskiej i innych osób, z którymi pracowałem, czasem wygląda trochę inaczej niż ta, jaką przedstawili niektórzy weterani. Cóż, to bardzo ludzkie, zwłaszcza że własną rolę człowiek widzi po latach trochę inaczej, niż ją zapamiętali inni. Pewnie i ja nie jestem wolny od tej słabości. Wolę więc czasem kontrowersyjne kwestie omijać. Nie chcę także, aby dzisiejszy stan świadomości i dzisiejsza wiedza o faktach odbijała się zbyt mocno na tym obrazie czasów i ludzi, jaki odtwarzam w moim własnym wspomnieniu. Oczywiście, odbijać się musi, to nieuniknione. Ale zakładam z góry, że wolę, pisząc o kimś czy o czymś, napisać „nie wiem", „nie pamiętam", „zdaje mi się", niż dziś dociekać szczegółów sprzed lat. Czasem dałoby się coś ustalić, pytając świadków i uczestników, których trochę jeszcze — odpukać! — zostało. Tylko, że to pozostało na ogół w pamięci, a nie w dokumentach, a ja mam dość sceptyczny stosunek do możliwości wiernego odtwarzania po latach szczegółowego i malowniczego obrazu różnych epizodów (dlatego z irytacją słucham czasem telewizyjnych programów o dziejach, jak to kiedyś określano, walki i męczeńst wa). Jeśli już podstawą ma być pamięć, to niech to będzie tylko pamięć moja własna. A także mój własny wybór tego, o kim i o czym napiszę, a nie aptekarskie wyważanie, które jest na miejscu w pra-1 cach innego typu. Marian mówił często, że marzy o encyklopedii subiektywnej, w której, na przykład, hasło „dorsz" byłoby określone jednym słowem: „niedobry". Myślę, że nie miałby nic przeciwko takim moim założeniom. J Dalej: chcę opowiedzieć jak najwięcej o Marianie Eilem, bo jestem głęboko przekonany, że jest on postacią bardzo wybitną, zasługującą na to, żeby pamięć o niej została utrwalona. Sądzę, że żaden poważny historyk polskiej kultury i polskiej świadomości społecznej pierwszych dekad powojennych nie będzie mógł przedstawić zjawisk tego okresu, jeśli nie poświęci należytej uwagi Marianowi Eilemu i jego dziełu — „Przekrojowi". Jestem zupełnie pewny, że tak będzie i proszę, żeby to moje przekonanie zostało odnotowane, dla sprawdzenia po latach. Ale nawet nie popróbuję przedstawić obiektywnie i szczegółowo biografii Mariana Eilego, zostawiam to innym. Ja piszę tylko o Marianie, jakiego znałem i zapamiętałem. Będą więc w tym luki, będą pewnie i niedokładności. Przede wszystkim jednak będzie to tylko mój Marian. To bardzo istotne. Są ludzie, którzy wszystkim rysują się mniej więcej jednako. Są też tacy, którzy dla różnych ludzi mają różne twarze. Nie musi o 15 to wcale oznaczać pozowania, grania różnych ról. Po prostu tacy już są, że w kontakcie z inną osobą dostrajają się do niej. Marian Eile był właśnie taki, i wcale bym się nie zdziwił, gdyby niejedna z osób, które go znały dość blisko, uznała, że jej Marian był pod wieloma względami inny niż ten mój, o którym ja piszę. To była też okoliczność, która działała na mnie hamująco, zanim zdecydowałem się pisać o moich latach z Marianem w „Przekroju". Jeśli piszę tyle o moich oporach, które czytelnika zapewne mało obchodzą, to dlatego, że naprawdę działały one na mnie bardzo hamująco. Ale kiedy tak się namyślałem, grono świadków-uczest-ników spraw, o których chciałbym opowiedzieć, i grono potencjalnych czytelników jakoś bezpośrednio sprawami tymi zainteresowanych przerzedziło się zastraszająco. Jak nie ja, to kto? I jak nie teraz, to kiedy? — powiedziałem sobie w końcu. SKĄD SIĘ WZIĄŁ MARIAN EILE? j Prawidłowa odpowiedź na pytanie, skąd się wziął w Krakowiśt^ /Marian Eile, brzmi: z nieba. Przyleciał z Łodzi w lutym 1945 roku^ czy może na początku marca, wojskowym kukuruźnikiem (to były takie małe, dwumiejscowe, otwarte dwupłatowce). Przysłał Eilego do : Krakowa [Jerzy Borejszai który z ogromnym rozmachem rozbudowywał wtedy na lewym brzegu Wisły swoje „czytelnikowskie" imperium prasowe, założone w Lublinie. (Eile miał w tym imperium stworzyć — pod kierownictwem politycznym Jerzego Putramenta — ważny element: ilustrowany magazyn tygodniowy) Historię o przylocie do Krakowa słyszałem z ust Mariana kilka razy i to, o dziwo, zawsze w tej samej formie. Wersję, opowiadaną Ludwikowi Jerzemu Kemowi i Janowi Kalkowskiemu i utrwaloną w druku w 1983 roku w 2000. numerze „Przekroju", należy więc uznać za kanoniczną. Otóż major Borejsza (posługiwanie się stopniem wojskowym należało w 1945 roku do fasonu) zadysponował lot Eilego z Łodzi do Krakowa kukuruźnikiem, bo pociągi, na ogół złożone z wagonów towarowych, tłukły się na tej trasie całymi dniami, jeszcze bez stałego rozkładu jazdy. Marian miał grypę z wysoką gorączką, w otwartym samolocie zmarzł na kość. Półprzytomny dotarł jakoś z lotniska do miasta i wtargnął do pierwszego gabinetu lekarskiego, którego tabliczkę zobaczył. Pan doktor — Marian wymieniał nazwisko znanego krakowskiego specjalisty — zaproponował mu rozpięcie spodni, tłumacząc łagodnie, że nie trzeba się wstydzić. Trafił bowiem do wenerologa. Tak się zaczął pobyt Mariana Eilego w Krakowie, mieście, w którym, jak twierdził, był tylko raz, jako podchorąży, na Sowińcu, kiedy delegacje z całej Polski sypały kopiec Piłsudskiego. Ja mu wierzyłem, jak też wierzyłem Marianowi, kiedy po przeszło dziesięciu latach pobytu w Krakowie twierdził, że nigdy nie był na Wawelu. Zabytki historyczne mało go interesowały, a w ogóle ze znajomością historii różnie u Mariana bywało. Po przygodzie z wenerologiem i zainstalowaniu się w hotelu o- f Świat 69 Ou-twó Warsaswt «L 2G03-81 *'. 295. 296- 17 X Marian Eile kazało się, że w tymże Hotelu Francuskim, w restauracji, został j postrzelony Jerzy Putrament. Trafiła go w ramię zabłąkana kula, I wystrzelona na ulicy przez pijanego wojskowego (wersja Putramenta), czy też milicjanta, który gonił szabrownika (wersja Eilego). Tak czy inaczej Putrament, wówczas naczelny redator „Dziennika Polskiego" i postać prasowa numer jeden w Krakowie, nie mógł zająć się nowym pismem, którego miał być politycznym szefem, i Eile zaczął tworzyć „Przekrój" od podstaw sam. Wkładem Putramenta stały się tylko artykuły polityczne i takież felietony, drukowane w „Przekroju" pod pseudonimami Wincenty Bednarczuk i Józef Cercha. ( No dobrze, ale co sprawiło, że wybór Jerzego Borejszy, dyktatora polskiej prasy „demokratycznej" (jeszcze nie używało się terminu „ludowo-demokratyczny" ani, broń Boże, „socjalistyczny"), padł właśnie na Mariana Eilego? Putrament pisze w swoich wspomnieniach lekceważąco, że zjawił się w Krakowie facet w okularach, o którym mówiono półgłosem, że to ten, co (robił witryny „Wiadomości Literackich"] „A może co innego. W każdym razie szacunek wzbudzał niewątpliwy". Pewnie Putrament zasłyszał o tych witrynach od kogoś z branży, bo grono trochę szersze, dawni czytelnicy „Wiadomości Literackich", jeśli znali nazwisko Eilego, to nie jako autora witryn, oglądanych tylko w Warszawie, lecz jako autora popularnych konkursów pana Grypsa ze świątecznych numerów. Czy znał je Putrament, to nieważne. „Przekroju" nie lubił. „Zrobił znaną wszystkim karierę, stając się uosobieniem określonego typu i poziomu kulturalnego" — napisał Putrament w tychże wspomnieniach o tygodniku Mariana. No i dobrze. Po opuszczeniu Krakowa w końcu 1945 roku Putrament nigdy już z „Przekrojem" nie współpracował, my też nigdy się nim nie zajmowaliśmy. Za to Borejsza wiedział, kim jest Eile, bo w przedwojennym warszawskim środowisku dziennikarskim i literackim był doskonale zorientowany, a do i „Wiadomości Literackich" jpzasem pisywał (nawkc-: jako Boreisza, przez i)^ Marian w rozmowie z Kernem i Kal-kowskim zaprzeczył, jakoby miał raz wybronić u Grydzewskiego jakiś artykuł Borejszy; Grydzewski — mówił Marian — polegał tylko na własnym zdaniu i nikt nawet nie próbował mu niczego sugerować. No, ale podobno taka wiadomość o Eilem doszła do Borejszy. Bez względu na to, jak było, kiedy Borejsza spotkał w Łodzi na ulicy młodego, 35-letniego dziennikarza, z najlepszego przed wojną polskiego czasopisma, zaproponował mu natychmiast pracę. Twórca „Czytelnika" kaperował wtedy na prawo i lewo zdolnych dziennikarzy do swoich redakcji. „Prawo" i „lewo" należy rozumieć dosłownie, bo w „czytelnikowskich" redakcjach spotkać można było zarówno eks--piłsudczyków czy endeków, jak i sympatyków bardzo szeroko rozu- 19 li \ mianej niekomunistycznej lewicy. Jedni i drudzy, a przede wszystkim, ci najliczniejsi, bez określonych sympatii partyjno-politycznych, szli do pracy, bo chcieli coś robić, skoro robić można, i wierzyli, że mimo wszystko robić warto, warunki zaś w prasie i w ogóle w kraju będą z czasem zmieniać się na lepsze, a nie na gorsze. Co do Mariana Eilego, to chciał robić ilustrowany magazyn. I to chciał od dzieciństwa. Kiedyś Marian przyniósł do redakcji i pokazał nam ze śmiechem znalezione wśród pamiątek rodzinnych przez jego ciotkę, Kazimierę Rychterównę, pisemko, które sam wykonał jako chłopiec. Nazywało się „Hej!" i było pisane ręcznie. Drodzy państwo, coś podobnego zdarzyło mi się jeszcze tylko raz: kiedy w muzeum Picassa w Barcelonie zobaczyłem szkicownik Picassa z okresu, kiedy miał on lat dziewięć czy dziesięć. W tym szkicowniku chłopca był już w zarodku cały przyszły Picasso, łącznie z jego słynnymi gołębiami. Podobne wrażenie miałem oglądając „Hej!". To był „Przekrój" w zarodku. Ten sposób rozmieszczenia materiału, krótkie, zabawne teksty, te rysuneczki, ramki i kolorki, różne rodzaje pisma, l^łarian wizję przyszłego „Przekroju" nosił w sobie od dziecka, i Koźniewski pisze, że hodował ją podczas okupacji, kiedy ukrywai się, pracując przy budowie dróg. Ja nie przypominam sobie, żeby Marian o tym opowiadał, ale to bardzo prawdopodobne, że kiedy spotkał Borejszę, miał już wypracowany model ilustrowanego (magazynu, który chciałby robić. JPrzecież już pracując w „Wiadomościach Literackich",^ Eile wnosił do nich magazynowe elementy. Podobno również juz wtedy myślał o założeniu własnego magazynu. Myślę, że biografią Mariana Eilego zajmie się prędzej czy później ktoś systematycznie, w sposób naukowy. Oby prędzej, póki są jeszcze ludzie, którzy go znali i póki można jeszcze zebrać różne przydatne materiały. Chociaż już tiziś, w niewiele lat po śmierci Eilego, a potem także jego żony, trudno byłoby stwierdzić, co się stało, na przykład, z owym dziecinnym pisemkiem „Hej!". Uprzedzałem już, że o Marianie chcę napisać tylko to, czego dowiedziałem się o nim, kiedy razem pracowaliśmy, i co zapamiętali inni jego współpracownicy z „Przekroju". Będę się trzymał ściśle zadania: z Marianem w „Przekroju". Ojca Mariana nigdy nie spotkałem. Zmarł w 1949 roku, kilka miesięcy przed moim przyjściem do redakcji. Jego nekrolog ukazał się w numerze 208. Informował, że Henryk Eile, którego czytelnicy znali jako autora zamieszczanych w „Przekroju" szkiców historycznych i notatek teatralnych, urodził się w 1888 roku we Lwowie, że ukończył prawo na Uniwersytecie Jagiellońskim i wiedeńską Akademię Handlową, że był historykiem administracji w Polsce, autorem 20 Henryk Eile dziewiętnastu książek z tej dziedziny oraz wielu publikacji prasowych na tematy historyczne i kulturalne, o teatrze i prasie itp., i że ostatnio kierował studium dziennikarskim w Łodzi jako jego dyrektor. W nekrologu nie było mowy o tym, o czym się w 1949 roku nie mówiło: że pułkownik Henryk Eile przed wojną pracował w Ministerstwie Spraw Wojskowych, a wcześniej, od 1914 roku, w Departamencie Wojskowym Naczelnego Komitetu Narodowego, pod Władysławem Sikorskim. Naszych współczesnych „prawdziwych Polaków", powołujących się jednym tchem na Dmowskiego i na Piłsudskiego, który do antysemitów czuł wstręt, pragnę poinformować, że pułkownik Henryk Eile nie był wyjątkiem. Kiedy na przykład 11 listopada 1938 roku defilowałem w Krakowie z Legią Akademicką, na trybunie stali dwaj dawni legioniści: generał Bernard Mond, dowódca krakowskiego garnizonu i pułkownik rezerwy Kaplicki, prezydent stołecznego królewskiego miasta Krakowa, któremu „prawdziwi Polacy" z upodobaniem wypominali jego dawne nazwisko Kapelner. Pewnie na skutek wojskowej rodzinnej tradycji Marian łączył antymilitaryzm — typu Słonimskiego — i naturę stuprocentowego cywila, z czasem dość nieoczekiwanym tradycjonalizmem w stosunku do wojska, jego symboli i dowódców. Pamiętam nasze spory o Becka. Miałem i mam, krytyczny stosunek do polityki Becka, ale dyskusja z Marianem na ten temat była niemożliwa, bo w ogóle jej nie podejmował i mówił tylko o jednym: o słynnym, istotnie bardzo pięknym przemówieniu Becka w odpowiedzi Hitlerowi, tym z końcowym zdaniem o honorze. Marian Eile, choć najdalszy od kultu armii i sympatii do dziarskiego pobrzękiwania szabelką, nie należał do prześmiewców rangi i munduru. Kiedy do „Przekroju" osobiście lub listownie zwracali się dawni oficerowie, proponując swe wojenne wspomnienia, Eile traktował ich ze szczególnymi względami, nawet jeśli wykorzystanie propozycji nie było możliwe. O swoim ojcu mówił Marian ciepło i serdecznie. Zwykle niecierpliwy wobec zabierających mu czas nudziarzy, ludzi starych traktował z uderzającą delikatnością. „Bo on mi tak przypomina mojego ojca, kiedy był stary i chory" — powiedział mi o kimś takim. Kiedy prasę PRL nawiedziła plaga upamiętniania ciągle jakichś rocznic, Marian Eile żartował, że pułkownik Eile był prekursorem: oferując redakcjom 21 swoje szkice historyczne, powoływał się zawsze na jakieś skomplikowane rocznice, a to osiemdziesiątą piątą, a to na sto dwudziestą. Matka Mariana była postacią w Krakowie znaną. Smutne to było. Stara pani ubierała się jaskrawo i wyzywająco, mówiła głośno; tak manifestowały się u niej ewidentne zmiany sklerotyczne. Wpadała czasem do redakcji, musieliśmy słyszeć, jak mówi Marianowi o planach jakichś interesów, na które potrzebuje pieniędzy, zgłasza jakieś pretensje. Biedny Marian bardzo się hamował i nie ma co taić, że starał się skracać takie wizyty. Lepiej dać temu spokój. A jeśli w o-góle wspominam o tej smutnej sprawie, to dlatego, że po śmierci pani Eilowej Marian powiedział mi: „Wiesz, ja zawsze pamiętam, że to mojej matce zawdzięczam, iż zostałem artystą". A Marian czuł się przede wszystkim artystą i chciał, by go za artystę uważano. Pani Eilowa była pianistką, nauczycielką muzyki, i nie tylko rozbudzała u Mariana od dzieciństwa artystyczną wrażliwość i zainteresowania, ale i przez nią Marian wchodził w środowisko artystyczne, poznawał bywających w domu aktorów, śpiewaków, malarzy. Do przyjaciół domu należał Bolesław Mierzejewski, popularny kiedyś śpiewak operetkowy. Raz po występie Mierzejewskiego w telewizji, podczas którego sędziwy artysta nie tylko wspominał z werwą dawne czasy, ale wcale udatnie jak na osiemdziesięciolatka zaśpiewał swój popisowy numer Całuję twoją dłoń, madame, Marian opowiedział nam, jak to Mierzejewski nosił go na rękach, a zdarzyło się kiedyś, że niemowlę upuścił. „To wiele tłumaczy" — powiedział ktoś poważnie. Marian popatrzył zdumiony, ale zaraz parsknął śmiechem. fOdtąd do redakcyjnego rytuału należało sugerowanie komuś, że pewnie go Mierzejewski upuścił, kiedy się chciało powiedzieć, że widać upadł na głowęj. Z wielkim sentymentem odnosił się Marian do swojej ciotki, Kazimiery Rychterówny. Umarła ona w 1963 roku i dziś już mało ludzi pamięta, że przez cały okres międzywojenny i przez pierwsze powojenne dziesięciolecia była prawdziwą instytucją życia kulturalnego: jeździła po całej Polsce dając koncerty żywego słowa. Występowała głównie w szkołach, recytując wiersze poetów, klasyków i współczesnych, czasem produkowała się w czymś, co dziś nazwalibyśmy monodramami. Kiedy zjawiała się w Krakowie, Marian bez względu na swe zajęcia znajdywał zawsze czas dla „cioci Kazi". Dla mnie była ona postacią znaną ze słyszenia od dzieciństwa. „O, Kazia Rych-terówna występuje teraz tam a tam" — mówiła przeglądając gazetę moja matka, która była koleżanką Rychterówny z gimnazjum Strzał-kowskiej we Lwowie. Na występie Rychterówny byłem chyba tylko raz, już po wojnie. Jej sposób recytowania był staroświecki, ostatecznie wykształciła go 22 Witkacy: portret Kazimiery Rychterówny nawiązując do XIX-wiecznej jeszcze tradycji, żywej w czasach jej młodości. Ale panowała zgodna opinia, że Kazimiera Rychterówna dobrze zasłużyła się polskiej kulturze: w czasach, kiedy 0 telewizji nie było mowy, a i radio do piero się pojawiało, ileś tam pokoleń młodzieży szkolnej, nawet na najdal szej prowincji, miało sposobność, cza sem pierwszą i jedyną, żeby słuchać poezji polskiej w wykonaniu staromod nym, ale wzorowym. Pod koniec karie ry zawodowej i życia Kazimiera Rych terówna otrzymała nagrodę państwo wą, co prawda tylko III stopnia. Do myślałem się, że nastąpiło to nie bez udziału Mariana, który mógł podsunąć jej kandydaturę Cyrankiewiczowi. Jeśli tak było, to byłby to jedyny znany mi przypadek takiej Mariana interwencji. 1 na pewno była to nagroda zasłużona. 0 0 * * * Marian Eile urodził się w 1910 roku we Lwowie, ale większość przedwojennego życia spędził w Warszawie. Chodził do gimnazjum Batorego, gdzie jego kolegą szkolnym był między innymi późniejszy znany architekt Jerzy Hryniewiecki, twórca Stadionu Dziesięciolecia i Supersamu. Marian pojechał raz do Warszawy na którąś tam rocznicę matury i mówił, jak niewielu kolegów zdołało się zebrać. Ba, wiem coś o tym, mój rocznik 1920. wojna przerzedziła jeszcze bardziej niż rocznik Mariana 1910. Ale szkołę wspominał Marian rzadko. Zapamiętałem tylko opowiadanie o jego katechecie, co to historię Kościoła wykładał jako szczegółowy opis herezji, które trzeba było umieć dokładnie charakteryzować i rozróżniać. Miałem i ja podobnego katechetę i zastanawialiśmy się z Marianem kiedyś, co z tego pamiętamy. Co to jest monofizytyzm od biedy wiedzieliśmy, ale mo-noteletyzm? Z historii o katechecie wyciągnąłem wniosek, że rodzina Mariana pewnie wcześnie przyjęła katolicyzm, ale nigdy nad tą sprawą bliżej się nie zastanawiałem. O swoich studiach uniwersyteckich Eile też mówił rzadko. Skończył prawo na Uniwersytecie Warszawskim, ale sądzę, że zostało mu C\ 23 z tego mniej więcej tyle, co mnie z mojego prawa na UJ. To znaczy: podstawowe, wywodzące się z prawa rzymskiego pojęcia, na których opiera się cywilizowany porządek społeczny, takie jak często przez Mariana przywoływana zasada in dubio pro reo. Z tym, że Marian musiał kiedyś wykuć encyklopedię prawa według budzącego śmiech i grozę profesora Jarry, podczas gdy ja miałem szczęście być studentem, a nawet, ośmielę się powiedzieć, uczniem znakomitego teoretyka i filozofa prawa, Jerzego Landego, jednego z dwóch klasycznych mędrców, jakich w życiu spotkałem (drugim był Adam Krzyżanowski). Ukończenie studiów wyższych, choćby potem zawodowo nieprzydatnych, to był w warstwie, z której wywodził się Marian Eile, swego rodzaju obowiązek. Był też oczywiście obowiązek służby wojskowej, Marian ukończył szkołę podchorążych rezerwy artylerii w Włodzimierzu Wołyńskim. Nie wyniósł z niej wspomnień zbyt miłych. Ojciec pułkownik, jgewien szacunek dla rangi, to jedno, ale dusza z natury cywilna, to drugie, a Marian był z całej swej natury cywilem, nastawionym wybitnie antykoszarowo.l W dodatku nie lubił koni, z którymi artylerzyści, przecież jeszcze nie zmotoryzowani, mieli dużo do czynienia. Za dużo, jak na gust Mariana. Kochał psy, ale kategorycznie stwierdził, że „koń to jest głupie, złośliwe bydlę" (nie przeszkodziło mu to drukować wzruszających wspomnień o koniach rotmistrza Adama Królikiewicza). Podejrzewam, że Marian miał jakieś" przykre przygody usprawiedliwiające takie stwierdzenie. Z obrzydzeniem mówił o szkole woltyżerki, którą też musiał przejść w podchorążówce. Rzeczywiście, Marian, typowy mieszczuch i krótkowidz rozpaczliwy, wykonujący w swoich okularach woltyżerskie ewolucje pod komendą srogiego wachmistrza, to wizja okrutna. Ale dał sobie radę i na wojnę poszedł jako podporucznik rezerwy. Mogłoby się wydawać, że prawdziwe życie Mariana zaczęło się w „Wiadomościach Literackich"; o tym, jak studiował także malarstwo, o swoich pierwszych kontaktach z teatrem, ze scenografią, właściwie nie mówił. Zresztą i w spisanych przez Kerna i Kalkow-skiego wspomnieniach Mariana o „Wiadomościach Literackich" znalazłem szczegóły, o których wcześniej od niego nie słyszałem. Marian nie należał do ludzi, którzy pogrążają się we wspomnieniach, jeśli opowiadał o czymś, to zwykle o jakimś jedynym epizodzie, który skojarzył mu się akurat ze sprawą aktualną. Tak na przykład nie znałem chyba wcześniej historii, jak Marian trafił do Grydzewskiego przez psy. Zaniósł mu do redakcji, ot tak, jako człowiek z ulicy, cykl humorystycznych rysunków przedstawiających scenki z imaginacyj-nymi psami autorów „Wiadomości": pies Boya siusiał pod pomnikiem Mickiewicza, ponieważ Boyowi zarzucano, że odbrązowianiem kala wieszcza, pies Słonimskiego obszczekiwał Teatr Polski, bo Słonimski 24 atakował repertuar Szyfmana. Grydzewskiemu, wielkiemu miłośni- \ kowi psów, pomysł i rysunki się spodobały, i tak zaczęła się współ- I praca Eilego z „Wiadomościami Literackimi", przekształcona po ja- 1 kimś czasie w stałą pracę w redakcji. J Co właściwie Eile w tej redakcji robił? Mówiło się, że był sekretarzem redakcji. Ale tak samo mówiło się, a nawet pisze się o Władysławie Broniewskim. Kim jednak był sekretarz redakcji w tamtych czasach? Śmiać mi się chciało, kiedy przeczytałem w latach siedemdziesiątych w pewnym piśmie moczaroidalne wywody na temat — fe! — niepolskich poetów-pacyfistów, których, wiadomo dlaczego, lansował Grycendler-Grydzewski. Ale przecież w „Wiadomościach Literackich" sekretarzem redakcji był wtedy Broniewski. Prawdziwy Polak, rewolucjonista w dodatku! Widocznie osamotniony Broniewski nie rozporządzał wystarczającą siłą, żeby przy kwalifikowaniu materiałów do druku przeciwstawić się — fe! — Grydzewskiemu — konkludował z powagą jakiś facet, który najwidoczniej wyobrażał sobie redakcję „Wiadomości Literackich" na obraz i podobieństwo znanych sobie tworów peerelowskich. Redakcji z kolegiami oceniającymi materiały, z redaktorami naczelnymi, jego zastępcami i sekretarzem redakcji, których ktoś tam zatwierdzał. O mój Boże, co za bzdura! Jeszcze dość długo po wojnie, u Balickiego w „Dzienniku Polskim" i u Eilego w „Przekroju" sekretarz redakcji był tym, czym był: dziennikarzem, który wykonywał powierzone mu przez redaktora naczelnego funkcje i znaczył tyle, ile naczelny chciał mu, a on sam potrafił sobie nadać. O żadnych kompetencjach z urzędu nie było mowy. Wiem, jak było, bo sam tę funkcję pełniłem. A co do Bro-niewskiego, to jego posada w „Wiadomościach Literackich" stanowiła właściwie ufundowane przez Grydzewskiego stypendium dla świetnego poety. „Przez cztery lata, przez które współpracowałem z «Wia-domościami Literackimi*, widziałem go w redakcji zaledwie dwa razy" — powiedział Marian Eile w 1983 roku w nagranym i autoryzowanym do druku wspomnieniu o „Wiadomościach Literackich". Nawiasem mówiąc, nie był to jedyny przypadek obecności komunistycznego czy komunizującego poety w zgoła nie rewolucyjnym piśmie. Na przykład Marian Dąbrowski zatrudniał w swoim koncernie IKC ogromnie wtedy rewolucyjnego Mariana Czuchnowskiego. Grydzewski robił swoje pismo sam. Sam dobierał materiały, sam je adiustował i wysyłał do drukarni, a potem pedantycznie sam robił drugą i trzecią korektę. Nawet łamanie każdego numeru i wy-klejanie makiet poszczególnych stron ze złożonych w szpaltach „pasków" (w „Przekroju" też potem mówiło się zawsze o „paskach", a nie o szpaltówkach) — wszystko to, łącznie z doborem i obróbką ilustracji, było własnoręcznym dziełem Grydzewskiego. Był redaktorem na- 25 czelnym, sekretarzem redakcji, redaktorem technicznym i korektorem w jednej osobie. Nawet archiwum redakcyjne z całą masą wy-, cinków prowadził Grydzewski sam. fyi Jaka więc była rola Mariana Eilego? Ano — pomagał Grydzew-1 skiemu w całej tej bieżącej redakcyjnej robocie, ale zawsze na zlecenie szefa i pod jego drobiazgowym nadzorem. Trochę szersze pole działania otwierało się dla Eilego podczas dorocznych, kilkutygodniowych wyjazdów Grydzewskiego do Paryża (zwyczaj, który przyjął i Marian, kiedy wyjazdy zagraniczne stały się dla niego możliwe). Grydzewski zostawiał wprawdzie na ten okres numery w zasadzie gotowe, ale w każdym zostawało trochę miejsca na aktualności, też zresztą mające się zmieścić w zwykłym schemacie. Ten system Marian też przeniósł do „Przekroju": kiedy wyjeżdżał razem z Janka Ipohorską na urlop albo za granicę, zostawiał mi makiety kolejnych numerów, zaprojektowane dość dokładnie. Eile twierdził, że tylko raz miał sposobność pod nieobecność Grydzewskiego zrobić coś poważnego samodzielnie. Wskutek jakichś nieprzewidzianych okoliczności otwarła się w numerze duża luka i Eile odważył się wstawić w nią fragment opowiadania Brunona Schulza, wyjęty z szuflady, która mieściła teksty odłożone do głębokiej rezerwy, , tak głębokiej, że zwykle nie oglądały druku (Marian też miał w „Prze-i kroju" taką swoją szufladę). Wydrukowanie niezwykłej prozy stało \ się literacką sensacją, Grydzewski po powrocie zbierał gratulacje. ! ^ Marianowi nie powiedział nic, ale odtąd zaczął regularnie drukować tekst Schulza z jego własnymi, równie jak jego proza fantasmago-rycznymi rysunkami. Grydzewski, jak twierdził Marian, w ogóle nie wygłaszał ocen, nie pouczał ani nie radził i uważał, że każdy powinien sam wiedzieć wszystko, co trzeba.(JPod tym względem różnił się od Mariana bardzo, bo z nim redakcyjne współżycie było nieustanną, nieuporządkowaną dyskusją, a pouczać lubił, och, jak lubił. Ale tłumaczenia się, że się czegoś nie wiedziało, Eile nie uznawał. Miał nawet takie brutalne powiedzenie: „Między mądrym i głupim jest tylko ta jedna różnica, że jeden wie, a drugi nie wie. Dlaczego nie wie, to już nikogo nie obchodzić) Chciałem kiedyś w moim poprze-krojowym życiu zacytować to powiedzenie Mariana w gronie moich współpracowników, ale na szczęście ugryzłem się w język. Taki styl wzajemnych stosunków istniał tylko w „Przekroju". Marian nie utrzymywał nigdy, że odgrywał w „Wiadomościach Literackich" jakąś szczególną rolę. Przeciwnie, podkreślał, że był tylko terminatorem u Grydzewskiego. We wspomnieniowej rozmowie z Kernem i Kalkowskim nawet z pewną ostentacją lokował się na dalekim miejscu, nie tylko za filarami pisma, stałymi współpracownikami takimi, jak Boy, Tuwim, Słonimski, ale i za całym towarzys- 26 twem z „Ziemiańskiej" („byłem straszny gówniarz... znali mnie, czasem poklepywali po ramieniu, ale ja byłem jeszcze wychowany tak, że młodzi nie zapytani — nie zabierali głosu"). Może nawet specjalnie przesadzał z tą skromnością, a co do „Ziemiańskiej", to myślę, że go tam specjalnie nie ciągnęło, Marian w ogóle nie lubił kawiarnianego życia i nie miał nigdy swoich stałych „dyżurów" w kawiarni, takich, jakie miało przed wojną i po wojnie wielu literatów, artystów i dziennikarzy. Jeśli jednak ktoś uważnym okiem przegląda roczniki „Wiadomości Literackich" z ostatnich lat przedwojennych, to znajdzie tam ślady ręki Mariana coraz wyraźniejsze. Były więc przede wszystkim „konkursy pana Grypsa", pomysłu i wykonania Mariana, łączące rysunek, fotomontaż z inteligentną, opartą na skojarzeniach zabawą. Cieszyły się ogromną popularnością i skutecznie podnosiły nakład pisma, co Grydzewski umiał docenić. Przeznaczone były do numerów specjalnych, odświętnych, o zwiększonym nakładzie i stanowiły cenną naj-dosłowniej atrakcję tych dochodowych numerów „Wiadomości Literackich"/ Ciekawa rzecz, że tylko na samym początku „Przekroju" Marian kontynuował tradycję konkursów „inteligentnych", wymagających pewnego wysiłku umysłowego i erudycji. Potem upierał się, że przekrojowe konkursy muszą być jak najłatwiejsze, takie, żeby^ mógł je rozwiązać każdy. Była w tym niezaprzeczalna logika: krąg | czytelników „Przekroju", z początku jeszcze nie tak różny od kręgu / czytelniczego „Wiadomości Literackich", zaczął się szybko, gwałtownie poszerzać i nakład „Przekroju" wkrótce dziesięciokrotnie i więcej przewyższył nakład tygodnika Grydzewskiego. Trzeba do tego dostosować poziom i typ konkursów — twierdził Marian.! Żal mi było konkursów „inteligentnych" i namawiałem czasem Mariana, żeby do nich wrócić, ale bezskutecznie. Tylko bardzo rzadko trafiały się potem w „Przekroju" konkursy trochę trudniejsze, na przykład zabawa w łamanie szyfru, którą wymyśliła Janka Ipohorska. Nawiasem mówiąc, „Przekrój" odstąpił też bardzo prędko od jeszcze jednej, związanej z Eilem tradycji, wywodzącej się z „Wiadomości Literackich"{j^niknęły fotomontaże, którymi Marian często przed wojną się posługiwał, także w „konkursach pana Grypsa". Ale w tym wypadku po prostu uznał, że fotomontaże wyszły z mody i „datują", a na to, by nie trwać przy czymś, co „datuje", Marian był ogromnie wyczulony/ \ / Innym pomysłem własnym Mariana Eilego przeniesionym z „Wiadomości Literackich" j były rysunki dzieci. Przed wojną Marian zaproponował, żeby dzieci szkolne z Polesia, które były na wycieczce w Warszawie, narysowały swoje wrażenia. Zamieszczone w „Wiadomościach" rysunki stanowiły ciekawy dokument: były obrazem wiel- 27 r kiego miasta widzianego po raz pierwszy przez dzieci ze stron najbardziej zapadłych. Tamten pomysł stał się „początkiem pomysłu", jak mawiał Marian, dla przekrojowego konkursu na wspomnieniowe rysunki dzieci, urządzonego w 1946 roku. Miał ten konkurs rozgłos światowy. Obrazy niedawnej wojny widzianej oczami dzieci i zachowanej we wspomnieniach polskich dzieci o nalotach, łapankach, rozstrzeliwaniach, reprodukowano w wielu krajach i wywierały ogromne wrażenie. Witryny „Wiadomości Literackich", o których pisał Putrament jako o tytule sławy Eilego, robił nie tylko on, ale on miał ich na swym koncie najwięcej, pięćdziesiąt czy sześćdziesiąt. Witryny reklamowały bieżący numer „Wiadomości" za pomocą kompozycji plastycznych (rysunki, papieroplastyka, różne rekwizyty) symbolizujących główną pozycję numeru. Demontował je po tygodniu Stanisław Dygat, który — jak twierdził Marian — był ostatnim w hierarchii, usytuowanym jeszcze niżej od niego samego, wolontariuszem redakcji. Eile pozwalał sobie w tych witrynach czasem na mocne efekty. Do legendy przeszła witryna zapowiadająca Zazdrość i medycynę. Choromańskiego: makabryczny obraz sali operacyjnej z krwawymi opatrunkami w kuble i móstwem czerwonej farby, którą Marian wylał aż pod okno wystawowe na ulicę. Zrobił się skandal, policja kazała zdemontować witrynę. Tak to opowiadał Marian Kemowi i Kalkowskiemu. O ile ja pamiętam, co Marian mnie opowiadał na ten temat, to policja interweniowała, bo akurat w tym czasie krew rzeczywiście lała się na ulicach podczas demonstracji i dopatrywano się w tej witrynie politycznej aluzji. W każdym razie ktoś, kto w marcu 1968 po pałowaniu studentów chlusnął czerwoną farbą na chodnik na Krakowskim Przedmieściu, zastosował efekt już w Warszawie dzięki Marianowi znany. Awantura o czerwoną farbę to było jedno z tych wspomnień Mariana, związanych z „Wiadomościami Literackimi", do których czasem wracał. Innym była historia o tym, jak w drodze do redakcji zgubił w tramwaju rękopis Przedwiośnia Żeromskiego z nieznanymi skreślonymi fragmentami i jak za to był bojkotowany przez rodzinę Mortkowiczów, do której należał ów rękopis. Ale wybuchła wojna, skarby wydawnictwa Mortkowiczów się spaliły, więc cała awantura przestała się liczyć; za moich czasów Hanna Mortkowicz-Olczakowa była przyjaźnie usposobiona do „Przekroju" i pisywała do nas. No i jeszcze ulubiona przez Mariana anegdota o pedancie Grydzewskim, którą — zdaje się — wymyślił Słonimski: „Redaktor musi wszystko sprawdzić. Ja oczywiście wiem, że «Litwo, ojczyzno moja» napisał Słowacki, ale kiedy trzeba zacytować w numerze, sprawdzam zawsze". Nie udało się Marianowi spędzić w końcu sierpnia kilku dni na 28 Kalatówkach, dokąd Tuwim go zaprosił: tu czekała już na podpoff rucznika Eilego karta mobilizacyjna. Kampanię wrześniową odbył Marian jako dowódca plutonu w baterii dział przeciwTotniczychTteÓTą^ dowodził kapitan Janusz Makarczyk. Bronili rejonu Sandomierza. „Eile był dobrym oficerem, bardzo dzielnie się spisywał" — powiedział mi kiedyś Makarczyk. — „A nie było mu łatwo, bo, wie pan, co chwila musiał biegać do rowu". No tak, chroniczne przypadłości Mariana musiały w warunkach polowych bardzo dawać mu się we znaki. Broniewski pisał, że człowiek, gdy go brzuch boli, zapomina J 0 dialektyce. Na wojnie też niektórych bolą brzuchy i wtedy tym - trudniej okazać się dobrym oficerem. Dowódca Mariana to wiedział 1 bez cienia uśmiechu mówił o wcale nieśmiesznej sytuacji z biega niem od 40-milimetrowego Boforsa do rowu. Makarczyk resztę wojny spędził w oflagu, Marian do niewoli nie poszedł. Przedostał się do Lwowa i tu został[scejiografem polskiego Teatru MiniaturJ w którym grało wielu warszawskich aktorów" — jego znajomych i przyjaciół. Warto przypomnieć, że teatry polskie we Lwowie, w Białymstoku i Wilnie były na terenach przyłączonych do ZSRR oazami polskiego życia kulturalnego. Polskiego — choć oczywiście były podporządkowane repertuarowo, i w ogóle, radzieckiemu kierownictwu. A jeśli ktoś w swym dzisiejszym antysowietyz-mie chciałby gorszyć się takim podporządkowaniem ludzi teatru i estrady, to swoje zastrzeżenia musiałby odnieść także do przyszłej generałowej Andersowej i przyszłego autora Czerwonych maków pod Monte Cassino. Zgodnie z praktyką stosowaną w ZSRR, lwowski teatr wyruszył w letnich miesiącach wakacyjnych na gościnne występy — „gastro-le". Polscy artyści byli rozchwytywani i Marian dotarł z teatrem aż do Erewania (jego wrażenia: Ormianie mają ładną architekturę, ale okropną kuchnię, opartą na zabójczej dla gastropaty tłustej baraninie). Polscy aktorzy grali nawet w Moskwie na Kremlu (ale nie przed Stalinem...) i Marian przygotowując dekoracje miał dostęp w rejony wtedy szczelnie zamknięte dla zwykłych śmiertelników. Z tego parumiesięcznego objazdu wyniósł dużo uznania dla teatru rosyjskiego — i bardzo trzeźwe spojrzenie na ZSRR. Nie miał złudzeń, że to, proszę państwa, dzicz z karabinami na sznurkach, wystarczy dobrze popchnąć, a wszystko się zawali. Wynik wojny nie był dla Mariana Eilego zaskoczeniem, spodziewał się, jeśli przeżyje, wkroczenia do Polski Armii Czerwonej, a nie zachodnich aliantów. Dopiero ze wspomnień Romana Szydłowskiego, wydanych już po jego śmierci, dowiedziałem się, że Marian udzielił mu nieocenionej pomocy, kiedy Roman, wywieziony ze Lwowa aż hen, na Syberię, urwał się szczęśliwie i do Lwowa wrócił — tyle, że bez żadnych 29 dokumentów, które mu przy wysiedleniu odebrano. Właśnie u Mariana Eilego znalazł schronienie ów przyszły szef cenzury i czołowy organizator propagandy partyjnej w powojennym Krakowie. Ale to było później. 15 czerwca 1941 Teatr Miniatur dał ostatnią premierę — I Jarmark wiosenny — w reżyserii Mariana Eile-go^A potem niemiecki atak położył kres władzy ZSRR we Lwowie i dla Mariana, jak i dla tych innych, podobnie zagrożonych, zaczęły się lata wymykania się śmiertelnym niebezpieczeństwom. Pozostał mu po tych czasach głęboko zakorzeniony kompleks lęku przed antysemityzmem. Bardzo mało wiem o warunkach i okolicznościach, w jakich Marian przetrwał do końca niemieckiej okupacji. On sam o tym nie mówił, a myśmy nie pytali. Zresztą zdziwi to może młodych czytelników, wychowanych na kombatanckich i martyrologicznych wspomnieniach, które leją się strumieniami z zadrukowanych stron i z telewizyjnych ekranów, ale zaraz po wojnie i jeszcze długo potem wcale tak dużo się nie wspominało. Powiedziałbym nawet, że dla bardzo wielu osób, w każdym razie bardzo wielu z tych, z którymi ja się stykałem, milczenie o przeżyciach wojennych należało do swoistego „angielskiego" fasonu. Było, minęło, nie ma co licytować się szczegółami. Taka była postawa Mariana, która i mnie odpowiadała. Dlatego bardziej domyślałem się przebiegu Mariana okupacyjnej epopei, niż wiedziałem o niej coś konkretnego, chyba że chodziło o jakieś epizody anegdotyczne. Domyślałem się, że bardzo dużo zawdzięczał pomocy swej żony Katarzyny, a także Jance Ipohorskiej. Wiedziałem, że Marian pracował jako robotnik drogowy w Radomskiem, że coś remontował i odnawiał. Sam byłem świadkiem, jak w kozi róg zapędził malarzy pokojowych, którzy źle się zabrali do malowania redakcyjnego lokalu i upierali się przy swoim. Powiedział im, że jego nie nabiorą, bo on podczas wojny pracował w tym fachu — i udowodnił, że się na tym fachu zna. Kiedyś podczas rozmowy o zjawisku bezinteresownego donosiciel-stwa Marian powiedział mi: „Nie uwierzyłbyś, ile zbrodniczo głupich donosów było w listach do Gestapo, które przejmowaliśmy na poczcie". Liczba mnoga, której użył sugerowała, że chodziło o akcję zorganizowaną, ale o szczegóły Mariana nie zapytałem — taki fason. Sam też się go trzymałem w rozmowach z nim, i nie tylko z nim. Z okresu ukrywania się na fałszywych papierach wyniósł Marian nazwisko Kwaśniewski (jego żoną była Katarzyna Kwaśniewska). Po wojnie jedni wracali do nazwisk dawnych, inni pozostawali przy okupacyjnych nazwiskach. Marian z przyrodzonego wstrętu do urzędowych formalności nie załatwił ich i w dokumentach figurował jako Kwaśniewski. W ogóle nonszalancja Mariana wobec formalności urzę- 30 dowych była znana. Śmiał się, że jest jedynym w Polsce profesorem z awansu, z chęci szczerej, bo zaangażowany do wykładania scenografii w Wyższej Szkole Sztuk Plastycznych nie dostarczył dyplomu ani nawet świadectwa maturalnego; i tak zdaje się zostało aż xło likwidacji krakowskiej WSSP. I to byłoby wszystko na temat, skąd się wziął w 1945 roku twórca i naczelny redaktor „Przekroju", który swe pismo zawsze podpisywał Marian Eile, a który w urzędowych dokumentach figurował zwykle jako Eile-Kwaśniewski. SPECIES -i> Starożytni autorzy pisząc o znakomitych mężach wprowadzali do żywotów tak zwane species: opisy zewnętrznego wyglądu, cech cha rakteru, zwyczajów i upodobań, talentów i umiejętności swoich bo haterów. Idąc tym śladem podaję, że Marian Eile był mężem wzrostu słusznego, budowy silnej, postawy wyprostowanej, z wyjątkiem chwil, , kiedy człapał po redakcji w przydeptanych pantoflach i schylał się nad biurkiem. Postępującą od czoła łysinę, z której kpił, jednak nie bez nuty goryczy, natura zrekompensowała mu aż nazbyt obfitym, ciemnym owłosieniem innych, zazwyczaj ukrytych części ciała, co wywoływało wrażenie na plażach. Bywał na nich chętnie, preferując najpierw Jastarnię, a później Jastrzębią Górę. Pływał dobrze i wy trwale, było to w późniejszych latach jedyne ćwiczenie fizyczne, jakie uprawiał. W młodości grywał podobno w tenisa. Sam jeszcze widzia łem, że chętnie jeździł na rowerze — marki Rędzia, ze staroświecką trąbką samochodową zamiast dzwonka — jednak niedługo po moim przyjściu do redakcji stopniowo zaniechał rowerowych przejażdżek. Rozstał się także, z biegiem czasu, z nartami, ale nie z narciarską krasnoludkową czapeczką z dzianiny, którą potajemnie dopakował do swej walizki nawet wtedy, kiedy pod zimę wybierał się do Stanów Zjednoczonych. Frywolny kutasik przy tej wełnianej czapeczce obcięła Janka Ipohorska w pięćdziesiąte urodziny Mariana, twierdząc, że / w tym wieku pan redaktor już tak występować nie może. ,rT Nie był zbyt schludny i staranny w ubiorze i tylko do wyjścia na wizytę czy do teatru ubierał się z dość konserwatywną elegancją. W redakcji donaszał zwykle stare, zawsze opadające spodnie, a był czas, kiedy z oszczędności, przez niektórych uznawanej za skąpstwo, donaszał także przedwojenne garnitury odziedziczone po stryju. Najczęściej w redakcji można go było oglądać w spłowiałej starej koszuli sportowego typu, ukazującej spod kołnierzyka pod szyją amerykańską y;kotową koszulkę, bardzo kolorową, w poziome paski. Był krótkowidzem beznadziejnym i astygmatykiem w dodatku, 'zawsze więc nosił okulary. Nawet golił się w okularach, o czym 33 Karykatura Eilego, którą kiedyś Ipohorska narysowała od niechcenia podczas jakiejś redakcyjnej narady świadczyły zaschnięte na nich ślady piany. Ale i tak przy goleniu często się zacinał, o czym znów świadczyły malownicze żółte plamki jodoformu na brodzie. Kiedy pewnego razu w redakcji sprawdzaliśmy nasz wzrok na tablicach do badania tak zwanego — nieściśle — daltonizmu, i okazało się, że Budrewicz i ja należymy do tych pięciu procent mężczyzn, którzy mają kłopoty z rozróżnieniem barwy czerwonej i zielonej, testowi poddał się także Marian. Te barwy nasz malarz rozróżniał bezbłędnie, ale, o dziwo, odkryliśmy u niego tendencję do innej, bez porównania rzadszej formy daltonizmu, która polega na zakłóceniach w widzeniu błękitu i żółci. Co potwierdza, że Marian lubił odznaczać się nieoczekiwanie jakąś oryginalnością, jak z tą trąbką przy rowerze. Mówiąc nawiasem, przywiózł mu ją z Londynu na specjalne życzenie przyjaciel, ambasador Michałowski. / W latach pięćdziesiątych Marian został ogarnięty jazzmanią i należał do pionierów polskiego jazzu w jego bohaterskim, niemal podziemnym okresie. Mam na myśli czasy, kiedy ten rodzaj muzyki był ze względów ideowych i politycznych obłożony klątwą, złagodzoną nieco rozróżnieniem jazzu ludowego, który wyraża uczucia dyskry- 34 minowanych Murzynów amerykańskich, od zdegenerowanego jazzu imperialistycznego. Marian sam na żadnym instrumencie nie grał (w dzieciństwie uczył się grać na fortepianie), jazzem zajmował się jako słuchacz-koneser i fachowy kolekcjoner płyt. W latach późniejszych Marian przeniósł swe zainteresowania na muzykę poważną. Jestem ostatnim, który może wypowiadać się o muzyce w ogóle, a o Eilem-melomanie w szczególności; o tym mogliby coś powiedzieć ludzie całkiem inni, z Krzysztofem Pendereckim na czele. W każdym razie w redakcji Marian epatował nas chętnie nazwiskami Monte Verdiego, Telemanna i Bartoka, a w domu płytotekę miał bogatą. Należał do pierwszych, o jakich słyszałem, posiadaczy sprzętu stereofonicznego. Przez pewien czas stereofonia stanowiła jego wielką manię, taką jak później samochód. Spotykał się z maniakami stereofonii, wymieniali sprzęt i doświadczenia, ładowali w tę szlachetną manię pieniądze. Przypominam, że stereofonia (podobnie jak płyta długogrająca i telewizja) nie istniała od zawsze, i w Polsce najpierw tylko maniacy-amatorzy rzucali się w przygodę zdobywania niedostępnego u nas wyposażenia. Wielką miłością Mariana Eilego był teatr. Jako scenograf był znany i uznany, w środowisku teatralnym miał wielu znajomych i przyjaciół. Próbował też w różnych formach własnej twórczości na tym polu. Teatrzyk-kabaret „Siedem kotów", którego był twórcą, miał żywot krótki, ale przeszedł do historii tego gatunku artystycznego. Dość powiedzieć, że głównym autorem tekstów, pisanych w ścisłej współpracy z Marianem, był sam Gałczyński. A Irena Kwiatkow-ska wspomina, że to Marian Eile postanowił, że będzie gwiazdą i zaczął ją lansować jako gwiazdę estrady, zanim jeszcze reżyserzy, publiczność i ona sama zdali sobie sprawę z tego, kim będzie. Po „Siedmiu kotach" został w redakcji tajemniczy obiekt, który przez wiele lat zagracał nasz ciasny lokal (podobno była to tablica rozdzielcza do teatralnych świateł), oraz ręczny dzwonek z trzonkiem.^ Przy jego pomocy Marian, dzwoniąc przeraźliwie, zwoływał do siebięj cały zespół na narady. Eile próbował także swoich sił jako tak zwany — wyrażenie Gałczyńskiego — opracownik: adaptator tekstów prozatorskich (Eugenia Grandetl) i teatralnych. Nie odniósł na tym polu takich sukcesów, o jakich marzył. Jego przeróbki francuskich komedii miały powodzenie, ale umiarkowane. A trzeba dodać, że Marian komedię francuską i francuską farsę uważał za wykwint wyrafinowanej kultury artystycznej. Tak mi kiedyś powiedział, dając niedwuznacznie do zrozumienia, czym była moja deklaracja, iż francuskie farsy mnie nudzą. Ja mu się odpłacałem podobnymi złośliwościami i tak przez lat dwadzieścia prowadziliśmy wojnę domową. -^ 35 ^---Marian Eile, z natury łakomy, cierpiał bardzo, zdany tygodniami ma ryżową dietę, którą łagodził swoje gastryczne przypadłości. Łamał f ją czasem i sięgał nawet po bigos, z fatalnymi skutkami. Podejrzewałem, że zaburzenia gastryczne, które Mariana przez całe życie trapiły, miały głównie psychosomatyczne podłoże. Myślę, że autorytet w tej dziedzinie, a Mariana przyjaciel, profesor Julian Aleksandro-wicz był podobnego zdania. Marian nawet kiedyś poddał się jego kuracji (profesor w Żegiestowie leczył snem i czymś w rodzaju nagranych bajek na dobranoc). Kiedy przyszedłem do „Przekroju", okres bujnego życia rozrywko-wo-towarzyskiego, połączonego z dość znaczną konsumpcją alkoholu, należał w redakcji do przeszłości. Za moich czasów pamiętam Mariana jako pijącego nieczęsto i umiarkowanie, z rzadka wesoło pod-ochoconego, nigdy zalanego. Ludzi nadużywających alkoholu nie lubił, ale traktował ich z typową dla siebie wyrozumiałością i dyskrecją. Co do innych uciech życia to wielka dyskrecja Mariana sprawiała, że i dziś ani mogę, ani chcę zabierać głos na ten temat. Na wdzięki płci odmiennej był z pewnością wrażliwy, ale nie sądzę, by należał do mężczyzn, dla których sprawy seksu stanowią motor życia. Tak mi się w każdym razie wydaje, bo, powtarzam, dyskrecja Mariana w tych kwestiach była wyjątkowa. Może dlatego mężczyznom typu „macho", a bywało, że i paniom o rozwiniętym życiu erotycznym, zdarzało się ironizować na temat zainteresowań, czy raczej braku zainteresowań Mariana tą dziedziną. Dodam do tego, że Marian nie lubił obscenicznego gadania, które, wyznam to, rozlegało się szeroko po redakcji i zdarzało się, że pewnych bardziej skomplikowanych aluzji i dowcipów wręcz nie rozumiał, a objaśniony krzywił się i cytował królową Wiktorię: „Nas to nie bawi". Rozumie się samo przez się, że nie było mowy, aby w „Przekroju" mogło się ukazać coś nieprzyzwoitego. Marianowi bliski był ideał „Czasu", pisma, które mogło leżeć na stole w domu, w którym są panny na wydaniu — oczywiście, mutatis mutandis, uwzględniając różnicę epoki przed pierwszą wojną światową i po drugiej. Sam mi to powiedział. Mógłbym przytoczyć wiele przykładów aż histerycznych reakcji Mariana na próby pozwolenia sobie w „Przekroju" na większą swobodę językową czy tematyczną. Przytoczę tylko jeden przykład wręcz humorystycznego przeczulenia: Marian uparł się, żeby opowiadanie Louisy de Vilmorin, wydrukowane w całości w świątecznym numerze, zatytułować nie, jak w oryginale, Madame de..., lecz Brylantowe kolczyki, w tekście zaś „madame de..." zastąpić wszędzie przez „pani baronowa", ponieważ „de..." z trzema kropkami budziłoby, zdaniem Mariana, nieprzyzwoite skojarzenia. Zawsze w takich wypadkach powoływał się na pruderię władz zwierzchnich, cenzury, Kościoła, 36 ale to była jego własna pruderia, dziwnie połączona z autentyczną aż libertyńską tolerancją. Nie miał nic przeciwko libertynizmowi — byle nie w „Przekroju", no i pewne rzeczy naprawdę go nie bawiły. Skoro już padło słowo Kościół, to do spraw religii odnosił się Marian z andyferentnymj dystansem, ale nie bez szacunku. Natomiast ^antyklerykałem był zdecydowanym, choć z deklarowaniem tego się nie obnosił. Wyszedł ze szkoły Boya — autora Naszych okupantów. Ale to nie poszczególne przejawy klerykalizmu go odstręczały. Autentyczny, stanowiący samą naturę Mariana, liberalizm nie godził się na pretensje do kościelnego monopolu na ostateczne wyroki i o-ceny moralne. Uważał też, że Kościół ma tendencję do wkraczania we wszystkie sfery życia i nigdy się tego dążenia nie wyrzeka. Wiem to, bo nieraz rozmawialiśmy na te tematy. A ponieważ liberalizm Mariana buntował się także przeciw totalitarnemu systemowi oficjalnych prawd i ocen, który narzucało „Przekrojowi" jego miejsce we froncie ideologicznym, męczył się Marian czasem okropniej „między sierpem a krzyżem". Tego powiedzonka często używaL/ »— Marian miał też swoje ulubione powiedzonka, którymi posługiwał się wyjaśniając politykę redakcyjną „Przekroju" —|Jiberalną i pluralistyczną! jakby się dziś powiedziało, w każdym razie jeśli idzie o sferę kultury. Mówił: „Co jest lepsze, befsztyk czy ciastko z kremem? Przecież jedno drugiego nie wyklucza". Albo: „ja szpinaku nie lubię, ale nie mam nic przeciw szpinakowi i temu, że inni go lubią. Czy wszyscy muszą mieć taki sam gust?" Dziś to brzmi śmiesznie, ale był czas, kiedy w gremiach, w których Marian musiał bronić „Przekroju" taką argumentacją, była ona uważana za głęboko nie-, słuszną ideologicznie, jeśli nie za wręcz buntowniczą. Racjonalizm Mariana, czasem przez niego deklarowany, był natury wątpliwej, bo łączył się z niezachwianą wiarą w intuicję. „Byle idiota potrafi ocenić tekst, który przeczytał, ja oceniam materiały, których nie czytałem, i nigdy się nie mylę" — chełpił się często. To oczywiście nieprawda, bo mylił się czasem, chociaż znacznie rzadziej niż inni, a materiały czytał uważnie. Faktem jest jednak, że często oceniał je — trafnie! — na podstawie pierwszego rzutu oka na początek tekstu i że także autorów zdarzało mu się oceniać intuicyjnie a trafnie, zanim poznał ich walory. Powoływał się zwłaszcza z dumą na to, jak poznawszy na dansingu w Domu Zdrojowym w Jastarni Wandę Falkowską zamówił u niej w ciemno do „Przekroju" stały felieton sądowy, zanim przeczytał jakikolwiek tekst młodej prawniczki. Co najciekawsze, Wanda też zupełnie podobnie przedstawiała początek swojej długoletniej współpracy z „Przekrojem". Skoro oboje tak to zapamiętali, to co ja mam tu do gadania? Po śmierci Wandy Falkowskiej pisano pochwalnie o jej publicys- k 37 tyce i pracy społecznej. Wiem doskonale, jak zasłużyła na te pochwały. Ale wiem też, że jej felietony sądowe w „Przekroju", które przy tej okazji ktoś protekcjonalnie nazwał kryminałkami, były czymś więcej. I to z inicjatywy Mariana Eilego, który z Wandą od razu ustalił ich koncepcję. Miały one nie tylko dostarczać czytelnikom kryminałkowej rozrywki, ale także miały służyć, i służyły, popularyzacji zasad prawa, a zwłaszcza zasady domniemania niewinności. Czasy, kiedy oskarżenie, nie tylko w sprawach politycznych, było traktowane jak wyrok, i tak na ogół traktowała to prasa, pozostawiły spustoszenia w świadomości społecznej; skutki tego odczuwa się i dziś. Wypada więc przypomnieć, co „Przekrój" z inicjatywy Mariana Eilego, piórem Wandy Falkowskiej, starał się zdziałać na tym polu. Dziś w pamięci dawnych czytelników felietony Wandy pozostały pewnie jako kryminałki. Ale przez moje ręce przeszły ich setki i pamiętam, jak ona sama, czasem aż łopatologicznie, opatrywała kry-minałkową fabułę prawniczym morałem, w czym czasem i ja wspomagałem ją swoją adiustacją. A że robiła to lekko? Tym lepiej. Zderzenie mojego racjonalizmu z intuicjonizmem Mariana dawało piękne efekty i prowadziło do naszych zażartych kłótni: na jakiś temat przecież musieliśmy się kłócić, skoro bez tych codziennych kłótni po prostu żyć nie mogliśmy. Kiedy czasem, wściekły, postanawiałem, że nie będę podejmował dyskusji i będę zgadzał się na wszystko, Marian najpierw manifestował swoją z tego powodu urazę, a potem tak długo drażnił mnie i prowokował, aż eksplodowałem. Zaczynaliśmy krzyczeć na siebie, zniewagi fruwały w powietrzu — aż wszystko wracało do normy, jeśli nie tego dnia, to następnego. A jakimi pięknymi posługiwaliśmy się epitetami! Marian zarzucał mi „naiwny, dziewiętnastowieczy scjentyzm", ja odwzajemniałem mu się „bergsonizmem dla ubogich". Nawiasem mówiąc, nie wiem, czy Marian znał z pierwszej ręki Bergsona, na którego się powoływał — no, może jedną, przetłuma czoną przed wojną książkę. Ja też zresztą nie należałem do ludzi zagłębiających się w filozoficznych lekturach. Przyznaję otwarcie, że od dzieł fundamentalnych w oryginale wolę teksty przetworzone, bardziej popularne. Marian też wolał i z nich na ogół czerpał wiedzę, ale w przeciwieństwie do mnie, niekoniecznie się do tego przyznawał. tZ^natury i z ducha nastawiony był na popularyzacje^ — w odbiorze i jako nadawca. Miał pod tym względem genialne wręcz uzdolnienia, a „Przekrój" był ich owocem. Ale lubił, jeśli kwalifikowano go jakft ", intelektualistę-twórcę, a nię jako odtwórcę i przetwarzacza. _ \ Jeśli słowo „genialne" zostało tu użyte odrobinę na wyrost, to 1 nie ma żadnej przesady w stwierdzeniu, że Marian Eile miał ge-1 nialne wyczucie czytelnika. W tym zamykała się tajemnica powo- 38 dzenia „Przekroju". To nie znaczy, że koniecznie chciał się podobać czytelnikom. Skądże znowu. Marian akcentował mocno, czasem aż za mocno, że „Przekrój" zamieszcza mnóstwo rzeczy, które się nie podobają, na które czytelnicy reagują oburzeniem i wymysłami. „Aż za mocno", ponieważ to nie do końca było tak: na tym, żeby „Przekrój" się podobał, Eilemu i nam wszystkim też oczywiście zależało. Ale nie tylko na tym. Tekst, materiał ilustracyjny, sposób podania musiały przede wszystkim zająć czytelnika, przykuć jego zainteresowanie, nie pozostawić go obojętnym./Czasem osiągało się to wywołując reakcję: „ach, jakie to śliczne!", użasem, i to nawet częściej, zaplanowaną reakcją miało być „irytujące", „wstrętne", „idiotyczne", „co to właściwie znaczy?". Zwłaszcza ta ostatnia reakcja była celem najbardziej pożądanym. Zaciekawić czytelnika, podrażnić,/ nie pozostawić go obojętnym — o to nam głównie chodziło/ [/ Przypominam, że to dla „Przekroju" Mariana Eilego i w szczytowym okresie swojego identyfikowania się z „Przekrojem" napisał Gałczyński List do krawca Teofila, a w nim słynną strofę, za którą tak się nad nim pastwiono: ( Publiczność zasi§ jest tym drogowskazem, czego nie mogą pojąć różni durnie. Jeżeli błazeństw pragnie, bądź jak błazen, jeśli koturnów, stańże na koturnie. / I na to nie ma rady moje panie: ( / toć i szyjemy i piszemy dla ij I Dla Eilego i dla nas, którzyśmy z nim w „Przekroju" pracowali, drogowskazem była zawsze nasza publiczność) a świadomość, że piszemy dla niej, towarzyszyła nam zawsze. Ta publiczność prawdziwa, nie wydumana, nie taka, jaką powinna była być wedle założeń ustalonych w sztabie frontu ideologicznego. To jasne, że „Przekroju" nie można było kroić i szyć wbrew co najmniej podstawowym wzorcom ustalonym w tym sztabie. Ale gdy wielu innych nieomal tylko na sztab się oglądało, a publiczność traktowali jak coś w rodzaju zła koniecznego, które przeszkadza redagować i pisać wedle ustalonych odgórnie zaleceń,[Marian Eile zawsze na pierwszym miejscu stawiał odbiorcę^/ Nawet wtedy, kiedy do ustalonych założeń musiał się stosować. To dzięki temu „Przekrój" był jedyny taki na osiemset milionów Słowian. Intuicja Mariana Eilego triumfowała najbardziej właśnie tam, gdzie chodziło o rozpoznanie publiczności. Umiał nieomylnie — no, prawie nieomylnie, bo nikt nie jest doskonały — rozpoznać, co do publiczności w danym momencie dotrze, a co nie, kiedy przychodzi czas na czar kółek, kiedy na dietę-cud, jaki autor w danym czasie zajmuje czytelnika, a jaki, dawniej namiętnie czytany, wychodzi z mody i już 39 Po siedaiuset nnaerach ł Zdjęcie, które daliśmy w rubryce FOTOFOTO w siedemsetnym numerze. Mogło się ukazać dzięki temu, że Eile w swej niewinności nie dopatrzył się w podpisie niczego dwuznacznego nie może liczyć na dawne powodzenie. Był w tych rozpoznaniach prawdziwym geniuszem, bo z reguły wcześniej niż inni dostrzegał przyszłe, dopiero się zaznaczające tendencje. Bezbłędnemu rozpoznaniu treści, które mogą zająć czytelnika, towarzyszyło u Mariana równie bezbłędne rozpoznanie języka, jakim do czytelnika można trafić AtPiekielnie trudno było zadowolić Eilego — redaktora i adiustatoranChciał, żeby styl był indywidualny, ale w pewnych „przekrojowym" ramach. Język miał być prosty i jasny, ale, broń Boże, bez natrętnych kolokwializmów, jakimi kiepscy dziennikarze usiłują przypochlebiać się „prostemu czytelnikowi"i/Lubił czasem rozmyślnie łamać bieg myśli urwaniem zdania, albo ożyciem wyrazu innego nii; czytelnik się spodziewał, albo jakimś zabiegiem interpunkcyjnymjlnterpunkcja Mariana przyprawiała zawsze o zgrozę korektorki, ate raz na zawsze było wiadomo, żeMakademickie reguły ortografii mają u nas tylko ograniczone zastosowanie. Marian uważał, że interpunkcja powinna być logiczna, a nie gramatyczna. W ogóle z ortografią bywał na bakier, choć tylko żartem jest ulubiony dowcip naszej korektorki Joanny Kalkowskiej, jak to naczelny przeczytał stronę, nie wprowadził wyjątkowo żadnych zmian, tylko w słowie „rzeka" poprawił „rz" na „ż". Gramatyczne błędy też się Marianowi zdarzały, pamiętam jak Janka Ipohorska ze słodyczą perswadowała mu, że hasło „Przestrzegaj przepisy drogowe" to jest tak zwany accusatiuus iudaicus. Ale cóż to wszystko znaczyło, jeżeli w sumie rezultatem był język „Przekroju" taki, jaki był, to znaczy komunikatywny, docierający do czytelników. 40 Dziwactwa ortograficzne, a czasem i gramatyczne, nie były jedynymi, na jakie we współpracy z Eilem-redaktorem i adiustatorem należało być przygotowanym. (Marian twierdził na przykład, że autorzy zaczynają z reguły od niepotrzebnych wstępów i każdy tekst zyska, jeśli skreślić pierwszy akapit| Kiedy chciał się podroczyć, robił to mechanicznie, bez czytania. Bardzo często dawało to rzeczywiście dobry dla całości efekt, ale przecież nie zawsze! Musiałem wtedy staczać z Marianem prawdziwą wojnę, żeby uratować naprawdę po- . > trzebny początek jakiegoś tekstu, a czasem miłość własną autora, ' najwidoczniej ze swego wstępu dumnego. Inną przekorną zabawą Mariana było mechaniczne stawianie kropki w środku zdania, które uznał za zbyt długie. Oj, ile kłopotu miałem czasem, aby zdanie, które uparł się podzielić, rozbić jakoś sensownie, a nie sztucznie. Kłopoty kłopotami, ale współpraca redakcyjna z Marianem była i nieustanną przygodą, i wspaniałą lekcją dziennikarstwa. Przyzna to każdy, kto przeszedł przez jego szkołę. Miał też wspaniałą cechę naprawdę wybitnych redaktorów, i kierowników w ogóle:?dzia- // łał pobudzająco i inspirująco na tych, z którymi pracował, jwyzwalał w nich wszystkie rezerwy ich własnej inwencji. Powiem o sobie: nigdy w czasie mojej działalności dziennikarskiej nie miałem tylu własnych pomysłów i tyle własnej inicjatywy, jak wtedy, kiedy pracując z Marianem byłem przede wszystkim realizatorem jego pomysłów i inicjatyw. Powiedziałem mu to w czasie naszej ostatniej rozmowy, kiedy dziwił się, że w piśmie, w którym pracuję, jakoś nie widać mojej ręki: „a ty przecież zawsze miałeś masę pomysłów". Ba, ale to było w innym piśmie. O co Marian Eile tak się codziennie przez dwadzieścia lat wy kłócał z wiernym realizatorem swoich redakcyjnych założeń? Nie o te założenia oczywiście, bo w tej kwestii byłem jego przekonanym uczniem. Co zaś się tyczy tych kłótni na tematy ideowe i polityczne, to z tym sprawa wyglądała tak. x [Marian Eile z głębokim sceptycyzmem, niekiedy wręcz z pogardą odnosił się do tego, co pewien redaktor na pewnej naradzie nazwał „obowiązującą ideologią". JParskał lekceważąco, kiedy cytowałem powiedzenie przypisywane~Zygmuntowi Modzelewskiemu z czasów, kiedy ojciec Karola Modzełewskiego kierował centralną uczelnią partyjną: „Marksizm, towarzysze, ma o wiele więcej wspólnego ze zdrowym rozsądkiem, niż się może wydawać". Dla Mariana Marks był nudnym niemieckim profesorem (tak go zawsze nazywał, nie przyjmując do wiadomości, że Marks profesorem nie był), a marksizm mało go obchodził. Podobnie zresztą jak inne uniwersalne, objaśniające świat systemy filozoficzne i ideologiczne. Był sceptykiem. A jako redaktor naczelny pisma bądź co bądź wpisanego oficjalnie w system 41 zajmował stanowisko pragmatyczne, albo — jeśli ktoś woli mocne określenia — cyniczne. Co do mnie, to podczas lat spędzonych z Marianem w „Przekroju" przechodziłem klasyczne fazy ewolucji. Od „to jest to!", poprzez „to nie jest to, ale będzie, kiedy oczyścimy, powrócimy do źródeł", dalej zrezygnowane „no nie, to się nie sprawdza i sprawdzić nie może, stanowi jednak rzeczywistość, od której trzeba wychodzić", aż po Mrożkowe „śmierdzi trochę, ale żyć można" i po Marianowy pragmatyzm. Otóż w każdej fazie tej ewolucji potrafiliśmy porozumieć się z Marianem i robić „Przekrój" taki, jakim on był. Ciągłe kłótnie i awantury nie wynikały więc z trudności porozumienia się, lecz z różnic temperamentu. Bardzo często były powodowane ścieraniem się dezynwoltury Eilego, którą czasem specjalnie mnie drażnił, z moją skłonnością do pedantyzmu i zaczynania od „nie". Okazji do starć i kłótni dostarczały także konfrontacje mojego wrodzonego optymizmu i mojej skłonności przyjmowania zbyt wielu rzeczy za dobrą monetę (Marian mówił o mojej naiwności i pewnie miał rację...) z Marianowym pesymizmem, manifestującym się zwłaszcza kiedy dokuczały mu przypadłości gastryczne, czyli bardzo często. Słuszniej więc byłoby pominąć burze w szklance wody, wybuchające nie wiadomo o co, i skoncentrować się na sprawach, o które Marian Eile ze mną się nie spierał. Wymienię tylko jedną. Marian sceptycznie odnosił się do kontestacji. Szanował kontestatorów, czasem wręcz z zazdrością mówił o tych, którzy zdecydowali się na opór, represje wobec nich budziły w nim oburzenie i odrazę. Ale na ogół wątpił w skuteczność kontestacyjnych przedsięwzięć. Przyznawał na przykład całkowitą rację Listowi trzydziestu czterech, podziwiał jego sygnatariuszy, obawiał się jednak, że to wystąpienie usztywni tylko stanowisko rządzącej ekipy, która w istniejących warunkach mogłaby być zastąpiona tylko przez jeszcze gorszą. ^Od polityki Marian ostentacyjnie się odżegnywał, powtarzał, że się na niej nie zna i politykiem nie jestJ I tak było, jeśli ma się na myśli politykę w powszechnie używanym znaczeniu tego słowa. Jeśli jednak przyjąć Bismarckowską definicję polityki, jako sztuki osiąga- ^nia tego, co możliwe, to Eile był w tej sztuce artystą nie byle jakim. 'Osiągnął chyba maksimum tego, co w danym czasie i danych wa- "ruSEach było dla niego możliwe do osiągnięcia: stworzył „jedyne takie pismo na osiemset milionów Słowian"\ Wróćmy jednak do naszych species. hpecies mają mówić raczej o rysach charakteru i postawy, niż przedstawiać konkretne sytuacje. Marian Eile nie odznaczał się zdolnościami językowymi. Właściwie z języków obcych dobrze znał tylko francuski i doskonalił tę znajomość systematycznie, biorąc przez całe lata lekcje francuskiej konwersacji. Osiągnął w niej znaczną biegłość, ale nawet ktoś nie znający 42 francuskiego i tak pozbawiony językowego ucha jak ja, słuchając swobodnej rozmowy prowadzonej przez Mariana po francusku mógł się zorientować, że przy całej tej swobodzie jego akcent jest raczej nadwiślański niż paryski. Czytał po francusku dużo, był doskonale obeznany z nowościami literatury francuskiej, a także z francuskimi przekładami nowości innych literatur. Co roku przywoził z Paryża dużo książek i czasopism, które stawały się kapitałem zakładowym redakcji aż do następnego wyjazdu Mariana. Lubił kryminały i na jego biurku leżały zawsze tomiki „Serie Noire", własne lub pożyczone, bo wymieniał je z paroma innymi amatorami tego gatunku. Systematycznie czytał też przychodzące do redakcji francuskie gazety i czasopisma, miały one zawsze pierwszeństwo przy okrawanych ciągle zamówieniach prasy zagranicznej. Natomiast prasę angielskojęzyczną tylko przeglądał, najpilniej i regularnie zapoznając się z rysunkami w „New Yorkerze". Niemiecki rozumiał chyba lepiej niż angielski, ale pisma niemieckie brał do rąk tylko wyjątkowo, rosyjskie jeszcze rzadziej. Jeśli mam powrócić do wzorca antycznych species, to powiem na zakończenie, że Marian Eile, mąż wybitny i wysoko ceniony przez ludzi, którzy wiedzieli, co cenić, nie zabiegał o sławę nazwiska. Zaczął podpisywać się w redakcyjnej stopce jako redaktor naczelny, kiedy to było w zwyczaju, ale kiedy zwyczaj się zmienił i pisma zaczęto podpisywać bezosobowo („Redaguje zespół"), tylko na wyraźne żądanie dyrektora Jollesa, naszego warszawskiego politruka, „Przekrój" pozostał przy dawnej formule, jako jedno z bardzo nielicznych pism w Polsce, które ją zachowały. Jakoś na początku lat pięćdziesiątych lokalni biurokraci wystąpili z sugestią, aby tak jak w wypadku innych pism odpersonalizować także stopkę „Przekroju". Eile chciał się zgodzić bez zastrzeżeń, choć ja protestowałem głośno. Jolles jednak, kiedy dowiedział się o tych pomysłach, wściekł się i oświadczył, że nie ma mowy, „redaktor naczelny Marian Eile" ma zostać. Rozsądniej si decydenci w Warszawie rozumieli, że to nazwisko ma swoją wagę. Jako autor Eile swego nazwiska nie używał./ Podpisał się nim „Przekroju" tylko dwa razy. Na samym początku w 1945 roku podpisał nazwiskiem swoje „Historynki", żartobliwe rysowane scenki z dialogami, przedstawiające różne epizody i postacie historyczne, a w 1947 artykuł o teatrze rosyjskim i sławnych aktorach MCHAT-u, których był wielkim admiratorem. Poza tym w „Przekroju" figurowali zawszę Bracia Rójek, Salami Kożerski, Andrzej Wermer, czasem Alojzy Kaczanowskl. Rysunki Mariana, i to nawet te świetne, malutkie, ale natychmiast rozpoznawalne, zamieszczane przez lata na tak zwanych „nowych stronach", ukazywały się zawsze anonimowo. Marian Eile, którego nie ja jeden (i nie ja pierwszy) nazwałem 43 r wielkim redaktorem, mówił przekornie, że jego właściwym powołaniem nie jest dziennikarstwo, lecz plastyka: rysunek, malarstwo, scenografia. Poza? I tak, i nie. Bo jest faktem, że ten wielki redaktor redagując pismo czuł i myślał zawsze wyobraźnią plastyczną. Tekst nasuwał mu natychmiast obraz wizualnej oprawy, w jakiej należy go podać czytelnikowi. Zdarzało się, że zanim zdecydowaliśmy coś wydrukować, Eile już niecierpliwie szkicował graficzne rozwiązania i irytował się, kiedy go hamowałem. — Ja tak nie umiem — mówił wtedy — ja muszę najpierw materiał zobaczyć, żeby móc decydować. Podczas redakcyjnych dyskusji kreślił nieustannie, na byle kawałku papieru, jakieś graficzne projekty, rysuneczki, przerywniki. Jeszcze po trzydziestu latach Stefan Bratkowski lubi opowiadać, jakie wrażenie wywarło na nim spotkanie z Eilem, który prowadząc z nim rozmowę „od niechcenia skreślił na oczach zachwyconego rozmówcy siedem wariantów rozwiązania graficznego jednej tylko strony". Marian nie błyszczał zewnętrznymi oznakami sławy i powodzenia. Był lubiany i popularny, ale w kołach raczej wąskich i outsiderskich. Profity, jakie przynosiła mu jego twórczość, redaktorska i artystyczna, były skromne w zestawieniu z tym, co umieli pozyskać taki Iks, Ypsylon czy Zet (nomina sunt odiosa). Zresztą ambicje i potrzeby Mariana, a zwłaszcza chęć błyszczenia, o ileż były skromniejsze niż w wypadku Iksa, Ypsylona czy Zeta. Żył bez trosk materialnych, jak 'na warunki czasu i miejsca, w których żyć mu przyszło, ale był jraczej skąpy, ani chciał, ani lubił sobie dogadzać. Skromny samochód, zawsze fiacik, sześćsetka, osiemsetpięćdziesiątka, a pod koniec życia 126p, to był największy luksus, na jaki sobie pozwalał — i chyba największy, na jaki go było stać, jeśli nie liczyć corocznych pobytów w Paryżu, delegacyjnych, ale częściowo finansowanych z własnej kieszeni. Jastarnia i Jastrzębia Góra wystarczały mu na wakacje, i to nawet w czasie, kiedy urlopy nad Morzem Czarnym i Adriatykiem były już czymś normalnym dla członków naszej redakcji. A już mieszkanie Mariana to było coś wręcz ascetycznego: od 1945 zawsze te same dwa pokoiki z kuchnią, skromnie umeblowane, tyle że wyposażone w porządny sprzęt stereofoniczny. Dopiero w ostatnich, po-przekr oj owych latach pozwolił sobie na luksus praco wni-garsoniery, w której mieszkał i umarł. Mieszkanie, w którym Marian Eile przeżył te wszystkie lata, kiedy stworzył „Przekrój" i uczynił z tego wychodzącego w Krakowie tygodnika nie tylko ulubione pismo całego pokolenia Polaków, ale i jedyny taki organ na osiemset milionów Słowian, znajduje się przy ulicy Małej, parę kroków od starego budynku Drukarni Narodowej, gdzie mieściła się redakcja „Przekroju". To naprawdę mała ulica, w sam raz na to, aby ją skromnie nazwać nazwiskiem twórcy „Prze- 44 {JB2IK5Mil r—[PUNKT USŁUSOWJ 1 — Może pan być dumny.' Ma pan największy na świeci* kompleks niższości... — Serwus Wacek! Dawnożeśmy się nie widzieli! Coś ty robił przez te 5 lat?!... — Hydraulik mote prrttjii dopiero za tydzień, radzi pod zepsuty kran po*ta-wii wiaderko... H POCZĄTKUJĄCA — Niech się pa ni nie wstydzi, ja także pierwszy raz maluję! DZ.IECI.-~1 — To jednak straszne, gdy się pomyśli, że ty na starość będziesz takze| tak wyglądała... Humorystyczne rysunki Eilego zawsze ukazywały się anonimowo 45 -PRZl/KREafe W/l SZCZĘŚCIE MIESZANIE" UB?ZPIECZVLISMV ? 0D tDVBV UMIAŁA POWiEDLlfttA BV:-LOS /A LOTERIC MOŻNA KU-j „Przekrój" zamieszczał czasem humorystyczne reklamy wymyślane i rysowane przez Eilego. Wtedy taki rodzaj reklamy był u nas rzadkością zdroju". Jestem przekonany, że kiedyś to nastąpi, jak tylko miną czasy oszołomień i zdrowy rozsądek zmiecie nawiedzonych ignorantów, którzy tak ośmieszyli Kraków przed potomnością zabawą w u-liczne nazewnictwo. Gdybym miał szansę liczyć na zainkasowanie wygranego zakładu, to gotów byłbym założyć się, że w setną rocznicę urodzin twórcy „Przekroju" ulica Mała w Krakowie będzie się nazywać ulicą Mariana Eilego. JANKA Do redakcji przychodzili czasem czytelnicy rubryki „Demokratyczny savoir-vivre", zwykle młodzież szkolna i studencka. Nie byli zaskoczeni tym, że Jan Kamyczek to kobieta, nie było nigdy tajemnicą redakcyjną, że Kamyczek to pseudonim Janiny Ipohorskiej. Pewnego razu zastałem Jankę rozmawiającą półgłosem ze źle ubraną dziewczyną o dość pospolitym wyglądzie. — Jak myślisz, kto to był? — zapytała mnie Janka, kiedy interesantka wyszła. — Pewnie jest z prowincji i studiuje w Krakowie — odpowiedziałem. — Ona jest sędzią. Wyobrażasz sobie? A ja wyobraziłem sobie dziewczynę ze wsi lub z małego miasteczka, bo na taką wyglądała. Pewnie w szkole należała do ZMP, wytypowano ją na studia. Skończyła prawo, szybko odbyła aplikanturę i złożyła 47 sędziowskie egzaminy. Sądownictwo w latach powojennych gwałtownie odmładzano i feminizowało się ono coraz bardziej; parę razy zdarzyło mi się poznać zupełnie młode kobiety, które, na przekór moim wciąż przedwojennym w tej dziedzinie wyobrażeniom, okazały się sędziami. Dziewczyna-sędzia, inteligentka w pierwszym pokoleniu, osiągnęła awans zawodowy i społeczny, ale zdawała sobie sprawę, ile luk musi jeszcze zapełnić. W ogólnym wykształceniu, ale także luk wynikających z braku tak zwanej kindersztuby. Lektura „Przekroju" pomagała jej w tym. Dowiadywała się z „Przekroju" mnóstwa rzeczy, których na studiach jej nie uczono i o których mało miała sposobności rozmawiać i w tym środowisku, z którego wyszła, i w towarzystwie swoich kolegów, zaczynających wspinaczkę po szczeblach społecznego awansu. Ten awans, cokolwiek by powiedzieć o towarzyszących mu także negatywnych stronach, był w pierwszych dwóch dekadach PRL zjawiskiem o historycznym dla kształtu społeczeństwa polskiego znaczeniu. Dziewczyna — młody sędzia, nie mająca możliwości nabycia wśród swoich ogłady towarzyskiej i form współżycia przyjętych w świecie, do którego się wspięła, czytała szczególnie pilnie „Demokratyczny savoir-vivre". Jakiś problem, którego nie umiała rozstrzygnąć, skłonił ją do zasięgnięcia porady u autorki rubryki. Trochę to było, jak na sędziego, infantylne, ale lepiej niż cokolwiek uświadamiało, jaką rolę odgrywała rubryka Janki, i „Przekrój" w ogóle, wobec tysięcy czytelników podobnych do tej dziewczyny. Przecież jej przypadek można było pomnożyć przez tysiące. Ile tysięcy i tysięcy czytelników uczyło się z „Przekroju" zachowywać się przy stole zgodnie z przyjętymi zasadami, witać się jak należy, wymawiać prawidłowo obce wyrazy (tak, była i taka rubryka). Dla ilu czytanie „Przekroju" było pierwszym wtajemniczeniem w pojęcia z różnych dziedzin kultury i sztuki, zaznajamiało ich z nazwiskami, które znać się powinno, wskazywało lektury obowiązkowe dla ludzi kulturalnych. To pierwsze wtajemniczenie stawało się zachętą dla rozszerzenia i pogłębienia nabytej z „Przekroju" wiedzy i zainteresowań rozbudzonych jego lekturą. Marian Eile mówił często, że od „Przyjaciółki" droga prowadzi do „Przekroju", od „Przekroju" do tygodników kulturalnych, od tych czasopism do bardziej elitarnych miesięczników i kwartalników. I że tak się formuje warstwa nowej polskiej inteligencji. Pewnie, „Przekrój" nie był jedyny, a w każdym razie niedługo był jedyny. Ale jak wytłumaczyć, że pozostawał niezmiennie czasopismem najpopularniejszym, o największym po łatwiuteńkiej „Przyjaciółce" nakładzie? Powstawanie w późniejszych latach nowych magazynów, i tych, które usiłowały stworzyć własny model, i tych, które bezwstydnie nas naśladowały, nie powodowało zmniejszenia poczyt-ności „Przekroju". Przeciwnie, jeszcze bardziej zwiększało popyt na 48 tygodnik Eilego i Ipohorskiej, który wobec limitowania nakładu stał się i był przez długie lata artykułem deficytowym, sprzedawanym spod lady. Coś to przecież musiało znaczyć, prawda? Kąciki porad bon-tonowych i sercowych nie są niczym nowym. Ale czy jakaś rubryka tego typu weszła tak do potocznego języka jak „Demokratyczny savoir-vivre"? (No, były przed wojną „Dobre rady pani Zofii"). Czy Młynarski poświęcił komuś taką piosenkę jak list Żorżyka do Jana Kamyczka, a każdy słuchając od razu wiedział, o kogo i o co chodzi? DSV Kamyczka był czymś wyjątkowym i „Przekrój" zajmował pozycję wyjątkową. To nie jest, proszę państwa, samochwalstwo starszego pana za- patrzonego we własną przeszłość, to jest fakt. - Jan Kamyczek znany był najpierw jako autor humorystycznych rysunków z panem Karafką oraz różnych materiałów magazynowych w „Przekroju", a także jako autor słynnego ogłoszenia okocimskiego browaru: para czule trzymających się pod rękę kotów i podpis: „jak się pobierzem, to się okocim". W numerze setnym, w 1947 roku Jan Kamyczek pojawił się pierwszy raz jako autor „Demokratycznego savoir-vivre'u". Najpierw był to zabawny wykład tradycyjnych reguł bon-tonu, zaadaptowanych z humorem do nowych sytuacji, jakie stworzyła wojna i przemiany powojenne. Od początku rubryka pomyślana była jako pomoc dla czytelników, którzy potrzebują porady w tej dziedzinie, a nie mają gdzie się zapytać, lub pytać się krępują. Prędko pod wykładem zaczęły pojawiać się odpowiedzi na listy, których było coraz więcej, cały worek, jak wspominał Marian. Z czasem generalia zostały z grubsza wyczerpane, a liczba listów rosła nieustannie. Krąg czytelników „Przekroju", najpierw obejmujący głównie inteligencję dawnego typu, rósł coraz bardziej, coraz więcej było w nim osób w rodzaju owej dziewczyny-sędziego. DSV zaczął teraz odgrywać wcale poważną — nie waham się tak to nazwać — rolę społeczną. Janka wywiązywała się z niej po mistrzowsku. Stała się ogólnokrajową wyrocznią już nie tylko w sprawach form towarzyskich, ale także w sprawach, mówiąc szerzej, współżycia z ludźmi: w miejscu pracy, w szkole, we wspólnym mieszkaniu. Jej porady wyznaczały złoty środek między tradycją a zdroworozsądkowym traktowaniem J , ł 49 p wymagań i potrzeb, jakie stwarzała rzeczywistość PRL. Proszących o radę traktowała zawsze serio, bez kpin, ale nie bez nutki humoru. Nie moralizowała, ale jej porady zatrącały czasem o kwestie moralności społecznej, bo i takie zdarzały się pytania. Grono korespon- dentów DSV było zawsze bardzo szerokie, obejmowało nie tylko ludzi 0 brakach w wykształceniu ogólnym. Przeważała młodzież. Zaczęły się także pytania odnoszące się do kwestii sercowych; nadchodziły zwłaszcza od uczennic, młodych pracownic biurowych, ekspedientek. Odpowiedzi na takie pytania opatrywała Janka malutkim serduszkiem z zecerskiego składu. Zauważyły to czytelniczki (czytelnicy też) i przychodziły listy z prośbą: „proszę o odpowiedź pod serduszkiem". Rady Janki dla zakochanych cielęcą miłością nastolatek i nastolatków oraz dla osób starszych a nieśmiałych utrzymane były w tonie życzliwym, przekonywały, że na tym, co dziś stanowi problem, świat się nie kończy, ośmielały do nawiązywania kontaktów, były trzeźwe i praktyczne. Zręcznie omijała Janka tylko sprawy seksu, bo na pisanie o tym wprost Marian nigdy by się nie zgodził, zwłaszcza na porady w klasycznej kwestii „czy mu dać, czy nie dać"? Odpowiedzi pod serduszkiem zajmowały zresztą zwykle tylko mniejszą część DSV. Rozmaitość tematów była w tej rubryce znaczna. We wszystkich odpowiedziach na nie znajdowały odbicie cechy Janki: jej zrównoważenie, trzeźwe spojrzenie na świat, liberalizm. Rubrykę DSV prowadziła Janka Ipohorska sumiennie prawie aż do śmierci. Nawet kiedy właściwie nie była już zdolna do innej pracy, odpowiadała na dostarczane jej listy do DSV. Z „Przekroju" ją wyrzucono, ale na szczęście nikt nie był na tyle głupi, by z DSV rezygnować, a Janka zgodziła się prowadzić dalej ulubioną rubrykę. Po śmierci Janki redakcja taktownie DSV zlikwidowała, styl Janki był nie do podrobienia i nikt nie mógłby go naśladować. „Demokratyczny savoir-vivre" doczekał się w 1957 najwyższej nobilitacji. Sama Maria Ossowska w swej książce Podstawy nauki o moralności, w rozdziale „Moralność i wychowanie" poświęciła spory ustęp książkowemu wydaniu DSV. Napisała tam z uznaniem, że Grzeczność na co dzień Jana Kamyczka dobrze odzwierciedla przemiany w Polsce 1 zwróciła uwagę na rozszerzenie w książce Janki reguł dobrego wy chowania poza sferę życia towarzyskiego i położenie w nich większego nacisku na życzliwość międzyludzką niż na zachowanie jej pozorów. Drugim działem w „Przekroju", na którym Janka Ipohorska wy- cisnęła swój stempel, była moda. Ja wiem, że przekrojowa moda kojarzy się bardzo słusznie z Barbarą Hoff, ale jestem pewny, że Basia nie weźmie mi za złe przypomnienia, że na początku była Janka, a ten początek trwał wcale długo. Moda w „Przekroju" pojawiła się już w 1945 roku, a w następnym 50 roku została znacznie rozbudowana wraz z powiększeniem objętości pisma do 24 stron. Jest to epoka mecenasowej Rylskiej, postaci z felietonowych podpisów, którymi Janka objaśniała zdjęcia prezentujące modę damską, a czasem i męską (hasło: „W lecie mężczyzna nosi wszystko prócz marynarki"). Nie ma co taić, że zdjęcia to były często wycinanki z zachodnich czasopism. Drętwy rok 1949 otworzył erę. Lucynki i Paulinki, które wcale nie były drętwe. Zgodnie z obowiązującym, jak to Wańkowicz nazywał, smrp4kiejn^dydaktycznym, znalazł się w „Przekroju" zamiast po prostu mody, dziaTjKolneta w «Przekroju» — moda, małżeństwo, praca, dom". Żeby czytelnika nie zanudzić obowiązkową porcją dydaktyki, uprawiała ją roztropna Paulinka, która w felietonach-po-radach uczyła lekkomyślną Lucynkę, jak się modnie i praktycznie ubierać, a także udzielała młodej przyjaciółce mnóstwa innych pożytecznych wskazówek dotyczących różnych dziedzin codziennego życia dziewczyn w PRL. Wszystko to całkiem serio, ale z tym charakterystycznym dla Janki, leciutkim tonem ciepłej — jak to określić? — ironii? A może tylko z odrobiną dystansu? W każdym razie fe lietony Janki o Lucynce i Paulince cieszyły się ogromną poczytnością, a imiona dwóch bohaterek weszły do powszechnego obiegu. Tutaj także jedna sfera życia była wyłączona. — Janeczko — żartowaliśmy — dlaczego nie poświęcisz którejś rozmowy Lucynki i Paulinki antykoncepcji? Jakby to ładnie wyglądało: „Znowu jesteś w ciąży, Lucynko, powiedziała Paulinka. Pamiętaj, że trzeba • po pierwsze... • po drugie... • po trzecie..." — Ba! — śmiała się Janka. — Ja to mogę napisać, ale czy Marian puści? Barbara Hoffi przez kilka lat Hoff-Tyrmandowa — zwykłą w „Przekroju" koleją rzeczy — najpierw przez jakiś czas była współpracowniczką zewnętrzną, potem dostała etat, mieszkając nadal w Warszawie. Modę traktowała Basia, i nadal traktuje, z całą powagą, jako swoją misję. Ma w tej dziedzinie słuch absolutny i wie o modzie absolutnie wszystko. Historycy orzekną kiedyś, że zastała wytapi-rowaną Polkę w kremplinie, a zostawiła .ubierającą się w Hofflan-dzie. Basia żyje modą nie tylko w węższym znaczeniu tego słowa, ale i w znaczeniu najszerszym: modą literacką, filmową, muzyczną. Z wykształcenia jest historyczką sztuki, w siódmej wiośnie życia na szkolnym przedstawieniu w Katowicach tańczyła z Ewą Kossak krakowiaka z Pana Twardowskiego. Kiedy pokazała się na redakcyjnym horyzoncie, niektórzy bardziej konserwatywnie nastawieni członkowie zespołu redakcyjnego osłupieli na widok takiej awangardy. A poza tym... Proszę młodzieży, kto nie mógł widzieć Basi jako pięknej dwudziestoletniej, ten ma czego żałować. Nawet Janka, niezmiernie oszczędna w pochwałach, mówiła: — Tak, figurę ona ma świetną. /1 7 51 Przy okazji, skoro już mowa o Barbarze Hoff z Hofflandu, skorzystam z okazji, by dla potomności wyjaśnić kwestię poruszoną przez kilku publicystów, którzy opisując fenomen Hofflandu, zastanawiali się, jakim cudem w warunkach PRL-u Basia potrafiła zmuszać peerelowskich dyrektorów do kooperacji i dostarczania jej z pe-erelowskich fabryk jakichś niezbędnych do kolekcji knefliczków (nie wiem, co to jest, ale przypominam ojca polskiego felietonu o modzie Mikołaja Reja z Nagłowić: „...nie więżyż mu tedy knefliczków jako prosięciu")- Odpowiedź jest prosta: Basia tych panów zgwałciła przez ucho, zagadując ich do upadłego. Jeśli nawet Marian Eile wołał: „nie wpuszczajcie jej do mnie, ona mnie na śmierć zagada", jeśli Janka Ipohorska czasem wyznawała: „nie mogę, ja się Basi boję", to jaką szansę miał peerelowski dyrektor fabryki knefliczków? Basia rzadko przeznacza na rozmowę mniej niż pięć godzin, sama kiedyś mi to powiedziała. A co najgorsze, nie jest to rozmowa, którą można przerwać. Basi słucha się z przyjemnością, bo mówi inteligentnie, kompetentnie, dowcipnie, zna się na tym, o czym mówi, i mówi, mówi, mówi. Tylko pisze krótko. Barbara Hoff zdominowała modę w „Przekroju", z pożytkiem dla pisma i dla czytelników (zwłaszcza -czek). Co jednak nie znaczy, że wypuściła ją z rąk Janka. Siedząc obok Janki, biurko w biurko, przez lata miałem sposobność przyglądać się, jak mądrze i taktownie prowadziła terminatorkę, później redaktorkę, na coraz dłuższym lejcu, aż materiały Basi zaczęły nadchodzić z Warszawy, od a do zet przez nią wymyślone, wykonane, przez nią samą złamane (w redakcjach warszawskich mówi się: zmakietowane), tak że Janka przed wysłaniem ich do druku nie zmieniała w nich ani joty. Ale to ona je zatwierdzała i wysyłała, a przedtem z reguły z Basią szczegółowo omawiała, w Warszawie, w Krakowie, albo przez telefon. Janki już dawno nie ma, Basia jest w „Przekroju" nadal. Ale fragment poświęcony Basi, której jestem od zawsze zaprzysiężonym admiratorem, włączam do rozdziału o Jance. To się Jance należy. DSV i moda to były w „Przekroju" własne poletka Janki Ipohor-skiej (każdy w tej redakcji miał takie swoje poletka do uprawy). Ale Janka miała olbrzymi wpływ na cały „Przekrój". Zawsze lubiła trzymać się w cieniu, więc nawet w redakcji nie wszyscy uświadamiali sobie, ile znaczyło zdanie Janki i jak wszystko, co robił twórca i szef „Przekroju", było z Janka omawiane, rodziło się w najściślejszej współpracy z Janka Ipohorska. Marianowi na przykład zdarzały się czasem , także pomysły wątpliwe, Janka miała smak wybredniejszy, a w niejednej dziedzinie także więcej ugruntowanej wiedzy. Była w Mariana wpatrzona jak w tęczę, ale nie bezkrytycznie, swoją spokojną perswazją umiała wpływać na naszego szefa, a więc i na cały „Przekrój". 52 Janka była wcieleniem dyskrecji i delikatności, nie mieszała się do osobistych spraw innych ludzi i rzadko a niechętnie o nich mówiła. Dlatego z tym większą niechęcią i oporem opowiem o Mariana i jej sprawach osobistych. Pominięcie tego tematu jest jednak, kiedy się o nich dwojgu i o „Przekroju" pisze, niemożliwe, a zresztą byłoby dyskrecją obłudną: ostatecznie wszyscy o łączących ich stosunkach kiedyś wiedzieli i nie miałoby sensu zatajanie ich przed czytelnikami teraz. Rzadko zdarza się, aby dwoje ludzi było związanych ze sobą tak" blisko. Razem pracowali nad tym, co było treścią życia Mariana: , nad „Przekrojem", ale także wspólnie projektowali dekoracje teatralne i kostiumy, wspólnie napisali powieść o czarze kółek. Razem spędzali wyciągu roku pracy większość czasu, w redakcji i w domu, razem jeździli na urlopy. Byli nierozłączni. Ale nie byli małżeństwenij Marian mieszkał z żoną i Fafikiem. Dlaczego taki układ trwał przez parę dziesiątków lat, w to już wchodził nie będę, roztrząsanie tego byłoby przekroczeniem progu dyskrecji, którego za życia Janki, Mariana i pani Kasi wszyscy im życzliwi starali się nie przekraczać. Nie można jednak pisząc o Jance nie powiedzieć, że znoszenie tego układu niszczyło ją psychicznie. Chyba tylko dwa lub trzy razy w ciągu dwudziestu lat naszej znajomości zdradziła się przede mną, a i to nie wprost tylko pośrednio, z tym, jak cierpi z powodu swojej sytuacji osobistej.. Znosiła ją bez skargi, pomagając sobie w samotności alkoholem: i, jak sądzę, środkami uspokajającymi... Wobec niezwykłej powściągliwości Janki mało o jej przeszłości się wiedziało. Kiedy zabierając się do pracy nad tą książką rozmawiałem 0 Jance z dawnymi wspólnymi przyjaciółmi z „Przekroju", przeko nałem się, że ich wiedza jest równie mała, obcowanie z Janka jakoś samo narzucało dyskrecję. Są osoby, od których mógłbym jeszcze dziś dowiedzieć się tych czy innych szczegółów biograficznych. Wo lałem tego nie robić. Niech to, co napiszę o Jance, opiera się tylko na takiej wiedzy, jaką rozporządzałem, kiedy siedząc przy biurku obok niej, cieszyłem się, że mogę pracować i przyjaźnić się z tą niezwykłą, mądrą — i nieszczęśliwą kobietą. Janka urodziła się w 1913 roku, z wykształcenia była romanistką 1 malarką. Język i literaturę francuską znała bardzo dobrze, w ogóle jej kultura literacka była wysoka. Słabiej znała włoski i większych tłumaczeń z włoskiego wolała się nie podejmować. Ukończyła ASP w pracowni Kowarskiego, jej wiedza o sztuce miała solidne podstawy. Podczas okupacji przebywała we Lwowie, pracowała jako urzędniczka, karmiła też wszy w Instytucie Weigla. Zagrożona aresztowaniem, wyjechała, mieszkała w Warszawie, przebywała też gdzieś na wsi. Papierowe małżeństwo z kimś przebywającym w Anglii dało jej na zwisko Ipohorska: z domu nazywała się Nosarzewska. Ale mało wiem / ^ hJSi 53 o tym, coś tam obiło mi się o uszy, jednak w naszym gronie tematu tego się nie poruszało, teraz zaś nie chciałem go drążyć. Nie wiem też, jak to było z pomocą, jakiej Janka udzielała Marianowi w okresie, kiedy się ukrywał. Zdaje się, że Marian wiele zawdzięczał także pani Kasi, która była już w tym czasie jego żoną. Ale o tym wszystkim się nie mówiło. Kiedy poznałem Jankę, jej życie osobiste wyglądało już tak, jak napisałem. W życiu zawodowym była wspaniała. Jej wiedza i smak, pomysłowość, niezawodna obowiązkowość czyniły z niej cudowną redaktorkę magazynu takiego, jakim był „Przekrój". Jeżeli coś ją nie interesowało albo na czymś się nie znała, mówiła o tym wprost i to też ułatwiało współpracę z nią. Pisała niewiele, zawsze świetnie. Poza tym, co publikowała w „Przekroju", pisała także kryminały: co najmniej jedną powieść kryminalną, całkiem udaną, i scenariusze telewizyjne, w tym, jako Alojzy Kaczanowski, scenariusze pierwszego polskiego serialu kryminalnego ^apjtan Sowa na tropie. Kle w sumie nie było tego dużo. Jako rysowniczka miała Janka Ipohorska swój styl dający rozpoznać się na pierwszy rzut oka, podobnie jak styl Mariana. Jednak rysunki Janki różniły się nastrojem od rysunków Mariana w sposób zasadniczy. W „Przekroju" zamieszczali oboje rysunki mniej lub bardziej humorystyczne, ale rysunki Mariana były pogodne, a w rysunkach Janki czaił się smutek, a czasem ukryta groza. To samo odnosiło się w stopniu jeszcze większym do ich obrazów, bo oboje malowali. Obrazy Mariana były zawsze wesołe, zarówno figuratywne, jak i te abstrakcyjne; na przykład śliczne, pogodne obrazki z „kaligraficznego" okresu, które Marian rozsyłał czasem przyjaciołom jako świąteczne pocztówki: plątanina krzywych i łamanych kresek z rzadkim użyciem jasnych plam barwnych. Marian miewał swoje wystawy, w Krakowie, Warszawie, Zakopanem, nawet w Paryżu u Romanowiczów. Nie wzbudziły one wielkiego zainteresowania. Nie chwycił pomysł sprzedawania przez aktorkę ze sceny obrazów Mariana w trakcie przedstawienia przerobionej przez niego francuskiej komedii: publiczność potraktowała to jako żart. Zdaje się, że Marian skrycie bolał nad tym, że nie zdobył prawdziwego powodzenia jako malarz. Malarstwo Janki znane było tylko wąskiemu gronu osób. Malowała dla siebie, nie pamiętam, aby kiedyś coś wystawiała. Kilka razy ukazały się w „Przekroju" duże, całostronicowe reprodukcje obrazów Janki; zapamiętałem pomysłowe martwe natury ze śmieciami, podpisane hasłem: „Nie śmieć — W domu — W plenerze". W 1956 roku w numerze wielkanocnym, primaaprilisowym, zamieściliśmy reportaż Michała Kasprzyckiego i Franciszka Welczara (pseu- 54 donimy redakcyjne, autorem był Marian) o nie znanym w kraju, a wysoko cenionym w Ameryce malarzu Stanisławie Lubanowskim, „naiwnym formaliście", malującym wyłącznie martwe natury. Były tam cytaty z artykułu o Lubanowskim w amerykańskim miesięczniku, z informacją, które muzea zakupiły jego obrazy (cena rynkowa: 20 do 25 tysięcy dolarów). Była rozmowa z odnalezionym pod Radomiem Lubanowskim, małomównym amatorem. Było małe zdjęcie malarza. I były reprodukcje sześciu znakomitych, bardzo sugestywnych i bardzo smutnych martwych natur Lubanowskiego. W następnym numerze wyjaśniliśmy, że to była primaaprilisowa mistyfikacja i że obrazy Lubanowskiego „zostały namalowane własnoręcznie przez członków naszej redakcji". Nie ujawniono, że autorką ich była Janka Ipohorska. Janka miała u siebie w mieszkaniu duży, gładki blejtram, na którym przypinała czasem swoje własne rysunki i malowane temperą obrazki, a czasem reprodukcje. W pokoju Ewy Kossak wisi nieduża tempera Janki: stojące na stole lusterko, w którym odbija się obojętna twarz kobieca. Obraz jest zamazany, bo po nie oszklonej temperze sprzątaczka przejechała kiedyś mokrą szmatą. Ja mam parę rysunków, które Janka nakreśliła od niechcenia na kartkach z planem numeru; jeden z tych rysuneczków to jakby karykatura smutnego, starego Mariana, podobnie kobieta na opisanym obrazku ma rysy przypominające Jankę. Tyle nam z jej twórczości zostało. Mało w życiu spotkałem osób, które zachowywałyby się w sposób tak zrównoważony i spokojny jak Janka Ipohorska. Przez dwadzieścia lat nie zdarzyło mi się widzieć jej rozgniewanej, nie słyszałem nigdy jej podniesionego głosu. Przypominam: w warunkach pracy redakcyjnej, tak często zwariowanej. Swoje negatywne opinie zachowywała dla siebie, jeżeli to tylko było możliwe. Można było z nią rozmawiać swobodnie, „po męsku", była jak te wielkie damy, o których czytamy w starych pamiętnikach, że łączyły książęce maniery ze swobodą języka. Marian wspominając Jankę wymienił dwie jej ulubione sentencje: „Brak mi jedenastego przykazania: bądź tolerancyjny" i „Czy to aż takie ważne, żeby być w życiu zrozumianym". Janka Ipohorska żyła jeszcze skromniej niż Marian. Kiedy przyszedłem do „Przekroju", mieszkała wciąż w pokoju sublokatorskim, dopiero po ładnych paru latach dostała na Grzegórzkach wygodną garsonierę: pokój z dużą kuchnią i łazienką. Niestety, okazało się, że okna wychodzą prosto na niedaleki nasyp kolejowy i Janka początkowo mówiła, że chyba tam nie wytrzyma, tak jej przeszkadzają przejeżdżające pociągi. Potem przyzwyczaiła się i mówiła, że już ich nie słyszy. Nie wiem, ja myślę, że mnie takie przyzwyczajenie się wpędziłoby w rozstrój nerwowy. Kiedy Marian w 1969 roku wyjechał do Paryża i nie wracał, 55 Żona trochę niedomaga, więc wziąłem zapasową — Więc mogą liczyć na io przy działowe mieszkanie, panie referen cie? — Jak się da, to się zrobi — Czemu się kąpiesz w kapeluszu? — Bo nie zamierzam myć głowy! — 56 Rysunki Jana Kamyczka z wczesnych lat „Przekroju" przedłużając wciąż bezpłatny urlop, Janka okazywała nadal niesamowite opanowanie. Na zewnątrz. Bo wiedzieliśmy, że źle się z nią dzieje. Przychodziła do redakcji regularnie, wykonywała bieżące roboty, ale do twórczej pracy była coraz mniej zdolna. Jej opanowanie coraz bardziej przypominało otępienie. Baliśmy się o nią. Pan Staś, który codziennie rano, po drodze z prasowskich garaży w Nowej Hucie, wstępował na Grzegórzki do Janki, żeby zabrać ją do redakcji, zwierzał się: „Kiedy czasem zatrąbię przed domem, a pani Janeczka długo się nie pokazuje w oknie, to tak się boję, tak się o nią boję". Z Marianem w Paryżu prowadziła Janka długie rozmowy telefoniczne, zawsze rano, z poczty, bo wykombinowali sobie dość naiwnie, że tak będzie bezpieczniej. O tym, co najważniejsze, mało z nią rozmawialiśmy, bo i o czym było mówić. Coś się kończyło w życiu nas wszystkich, ale przede wszystkim w jej życiu, a nic się na to poradzić nie dało. Kiedy Marian wreszcie po długich, bolesnych wahaniach nadesłał z Paryża do Zarządu Głównego RSW Prasa swoją rezygnację, tym bardziej trudno było rozmawiać z Janka o przyszłości, która dla nas wszystkich stała się niewiadoma, niejasna, a dla niej... Przez kilka tygodni nic się nie działo, aż pewnego dnia poproszono ją do dyrekcji wydawnictwa. Wróciła i powiedziała mi bardzo spokojnie, jakby ze zdziwieniem: „Wylali mnie". To było łajdactwo. O dalszym ciągu sprawy opowiadam w innym miejscu. Janka wkrótce trafiła na kilka tygodni do kliniki neurologicznej.' Wyszła z niej zobojętniała na wszystko: Na szczęście, otrzymała pracę redaktorską w Państwowym Wydawnictwie Muzycznym, więc przynajmniej miała dokąd wychodzić z domu na siedem godzin dziennie i dostawała jakąś pensję, ale wykonywana praca nudziła ją śmiertelnie. To też pogłębiało jej zobojętnienie. W dawnych powieściach mówiono w takich wypadkach, że bohaterka popadła w melancholię. Nie wiem, jak się taki stan nazywa we współczesnej medycynie, ale to było to. Potem, gdy zamieszkałem w Warszawie, Janki już nie widywałem. Słyszałem, że powrót Mariana w końcu 1970 roku nie przyniósł poprawy. Zmiany w psychice Janki postępowały nadal w tym samym kierunku. Po kilku latach stała się niezdolna do regularnej pracy, z czasem potrzeba jej już było stałej opieki, którą na szczęście miała. Zamieszkała w Rabce, jej kontakt ze światem był coraz słabszy. Podobno powtarzała, że nie może wyjść z domu, bo czeka na Mariana] Umarła jesienią 1982 roku. Marian nagrywając swoje wspomnienia powiedział, że na pogrzebie Janki wszyscy płakali. PRZEKRÓJ _Nrl Kolor // ,^J * U~C3-"trr1 DN. Zam. 6S4/58. 3.000. SKĄD SIĘ WZIĄŁEM JA? Pierwszy raz próg redakcji „Przekroju" przekroczyłem w jesieni 1945 roku. Snułem się po Krakowie, kombinując, co by tu robić, żeby zarobić, i pomyślałem, że zaoferuję swoje usługi „Przekrojowi". Strasznie mi się spodobało to pismo od razu, od pierwszego numeru i uznałem, że nadawałbym się do robienia tego, co robił „Przekrój". W redakcji, jeszcze mieszczącej się przy Starowiślnej, na tyłach Pałacu Prasy, była tylko jakaś postawna brunetka (nie znałem jeszcze wtedy Merki Ziemiańskiej). — Redaktora naczelnego nie ma. Czy mam mu coś przekazać? — Dziękuję, może przyjdę kiedy indziej. Nie przyszedłem, bo już schodząc po schodach uświadomiłem sobie, jak głupio musiałaby wyglądać moja rozmowa z Eilem. Czy jestem dziennikarzem? Nie, studentem prawa. A czy kiedyś z pracą redakcyjną miałem coś wspólnego? No, nie (przecież nieudolne krzątanie się wokół efemerycznych świstków, które próbowaliśmy odbijać na powielaczu pod koniec 1939 roku trudno uznać za pracę w redakcji!). A czy coś publikowałem, czy może mam jakieś swoje teksty? Też nie. W gruncie rzeczy miałem tylko przeświadczenie, że nadawałbym się do tej pracy, o której właściwie jeszcze nic nie wiedziałem. Uzbrojony w plan numeru, taki jak ten obok, który zachowałem sobie na pamiątkę, spędziłem przy redakcyjnym biurku dwadzieścia lat Kto wie, czy Mariana Eilego nie zainteresowałby mimo wszystko taki dziwaczny kandydat do pracy w „Przekroju". Aleksander Ziemny też przyszedł do Eilego z ulicy, z takimi samymi mniej więcej kwalifikacjami, odbył podobną rozmowę i z miejsca został najpierw korektorem, a potem członkiem redakcji. No, ale Olek mógł się powołać na parę wydrukowanych wierszy. Tak się skończyło moje pierwsze podejście do „Przekroju". A ponieważ z paru innych prób znalezienia ciekawego zajęcia też nic nie wyszło (z czego ja wtedy w Krakowie żyłem, tego dziś naprawdę nie umiem sobie odtworzyć), postanowiłem pojechać zaludniać Ziemie Od-zykane. Prawo studiowało się w przyspieszonym tempie, robiąc dwa lata w jednym roku akademickim, na wykłady chodzić się nie musiało, wystarczyło pozbierać w indeksie profesorskie nomina, a potem zdać egzamin roczny. Zostawiłem więc świeżo odpluskwiony II Dom Akademicki z jego stołówką, której obiady dawały wielu takim jak ja podstawę utrzymania, i ruszyłem na Zachód. Bagaż żaden mnie nie obciążał, bo wciąż miałem na grzbiecie i w ręku tylko to, z czym rok wcześniej wyszedłem z Powstania Warszawskiego, a ściśle: z czym wyskoczyłem z niemieckiego transportu za Koluszkami. Trafiłem do Jeleniej Góry i zaczepiłem się bez kłopotu: uwierzono w moje kwalifikacje, nabyte podczas wojny w małej spółdzielni spożywców pod Warszawą (ja też w nie trochę jeszcze wierzyłem). Zacząłem administrować jeszcze mniejszą spółdzielnią, właściwie pracowniczym konsumem. Piękne to były czasy: miasto nie zniszczone, trochę wyszabrowane przez przybyłych wcześniej, ale kwitnące, znalazło się mieszkanie, skromne, ale własne, trwał wysyp paczek UNRRA. Ale nieoficjalna dolnośląska stołeczność Jeleniej Góry się kończyła, likwidowano tutejsze wojewódzkie placówki i przenoszono pomału do odgruzowywanego Wrocławia. Dostałem atrakcyjną propozycję uruchomienia pracowniczej spółdzielni w Pafawagu, kuszono mnie perspektywą poniemieckiej willi. Podziękowałem grzecznie. Gdybym chciał żyć na gruzach, to bym wrócił do Warszawy. A poza tym ostatecznie utraciłem wątłą wiarę, że mogę stać się spółdzielczym menedżerem z prawdziwego zdarzenia. Zachowałem natomiast niczym nie uzasadnioną wiarę, że mogę być dziennikarzem i że to jest to, co by mi najbardziej odpowiadało. Licho wie, skąd się wzięła ta wiara, której zacząłem nabywać już przed wojną, pochłaniając w akademickiej czytelni gazety i czasopisma i mówiąc sobie przy lekturze: przecież ja bym też to potrafił. Byłem wtedy studentem pierwszego roku chemii na Uniwersytecie Jagiellońskim, odsuwałem od siebie myśl, że te studia to pomyłka, ale myśl o dziennikarstwie pozostawała w sferze czystej teorii. Za okupacji różnie było, ale też o pracy piórem poważnie nie myślałem, 60 ba, nawet nigdy nie próbowałem pisać wierszy, co jak na młodego człowieka nie pozbawionego literackich zainteresowań było dość niezwykłe. Nadal największym dziełem mego pióra, które aż w dwóch równoległych klasach maturalnych utrwaliło moją sławę autorską, była maturalna praca „Jak Juliusz Słowacki pragnął przekształcić duszę narodową i w jaki sposób do tego dążył". Taki był tytuł, przysięgam na głowę profesora Pimki. Pierwszy raz praktyczne konsekwencje z przeświadczenia o moim dziennikarskim powołaniu wyciągnąłem po powrocie z Jeleniej Góry do Krakowa. Zapisałem się na wydział dziennikarski Wyższej Szkoły Nauk Społecznych TUR. Mało kto dziś pamięta, że taka uczelnia w ogóle istniała, ale mam nadzieję, że kiedyś ktoś napisze jej monografię, bo to była uczelnia bardzo ciekawa. Patronowało jej pepe-sowskie Towarzystwo Uniwersytetu Robotniczego, w praktyce jednak żadnych filiacji politycznych w WSNS się nie odczuwało. Miała trzy wydziały: pracy społecznej, bibliotekarsko-oświatowy i dziennikarski. Na tym pierwszym widywało się i zakonnice, i zapisała się kiedyś nań grupka ubeków z Placu Inwalidów — ku przerażeniu założyciela i dyrektora uczelni, profesora Kazimierza Dobrowolskiego. Kazimierz Dobrowolski, socjolog i etnolog z UJ, szerszej publiczności stosunkowo mało znany, bo mało publikował, był przez specjalistów szanowany i wysoko ceniony. Dla mnie był od dzieciństwa wujkiem Kaziem z Krakowa (byliśmy trochę spowinowaceni), traktowanym przez rodzinę jak dziecko specjalnej troski, a to ze względu na niebywałe profesorskie roztargnienie i życiową niepraktyczność z zasadami. Politycznie niezaangażowany, był społecznikiem najczystszej wody, w stylu Żeromskiego. Ile razy oglądam na scenie Przepióreczkę i słucham dialogu kolegów Przełęckiego, którzy poświęcają swe wakacje, by nieść wiedzę nauczycielom szkół ludowych, zawsze myślę, jak idealnie wujek Kazio pasowałby do tego grona. Podobnie jego żona, dr Maria Dobrowolska, przed wojną dyrektorka żeńskiego gimnazjum, potem wykładowczyni geografii w Wyższej Szkole Pedagogicznej — ascetyczna ciotka Donia. Na wieczornych zajęciach (WSNS była pomyślana jako uczelnia dla pracujących) można było spotkać zgromadzony przez Dobrowolskiego kwiat krakowskiej profesury. Niektórych profesorów znałem już z prawa, ale tu słuchaczy było mniej i kontakt z profesorem bliższy. Innych poznawałem dopiero tu, takich jak historyk Henryk Mościcki, słowianoznawca Tadeusz Grabowski czy literaturoznawca Kazimierz Wyka, o którym było wtedy coraz głośniej. Jan z Bogu-mina Kuglin, sławny drukarz-artysta, wtajemniczał nas w sekrety sztuki drukarskiej. Koleżanki interesował przystojny asystent Stefan Morawski, adept estetyki marksistowskiej. Ale najważniejszą osobą 61 na wydziale był jego kierownik, Stanisław Witold Balicki, naczelny redaktor „Dziennika Polskiego". Niełaskawie los obszedł się z Balickim, na co zresztą, nie ma co taić, zasłużył. Warszawa, w której spędził ostatnie dwadzieścia parę lat życia, zapamiętała go jako nielubianego dyrektora PIW-u, jednego z najgorszych dyrektorów Teatru Polskiego, a przede wszystkim jako długoletniego dyrektora generalnego w ministerstwie kultury, który w 1968 roku uzasadniał decyzję zdjęcia Dziadów Dejmka. Mało kto, a zwłaszcza mało kto w Warszawie pamiętał, że Balicki był jednym z naj świetniej szych redaktorów w nowszej historii polskiej prasy. Ten przedwojenny redaktor popołudniówki koncernu IKC „Tempo Dnia" zrobił w 1945 roku z „Dziennika Polskiego" — najpierw pod politycznym nadzorem Putramenta — znakomitą gazetę ogólnopolską. Balicki umiał od razu przyciągnąć do współpracy najlepsze w kraju pióra dziennikarskie, literackie i naukowe. Pamiętam, jak mnie zainteresował proroczy, jak się okazało, artykuł Najpotężniejszy materiał wybuchowy przyszłości. Wydrukował go w „Dzienniku Polskim" wybitny fizyk, profesor Mieczysław Wolfke (arcymason, wkrótce przedwcześnie zmarł). Front właśnie stanął nad Odrą, a w krakowskim dzienniku odcięty od świata przez pięć lat polski fizyk zapewniał, że bomba atomowa, nad którą — jak pisał — niewątpliwie pracowano w tajemnicy w różnych wojujących państwach, zostanie wynaleziona, co będzie miało zdumiewająco trafnie przez Wolfkego przewidziane skutki polityczne o epokowym znaczeniu. Takie to teksty można było znaleźć w redagowanym przez Balickiego „Dzienniku Polskim", a wśród autorów — najsławniejsze polskie nazwiska. Kierunek polityczny pisma, zorientowany na rząd, który przyszedł z radzieckimi czołgami, mógł być przez wielu odrzucany, ale i oni Balickiemu współpracy nie odmawiali, bo jego gazeta była naprawdę dobrym polskim pismem. Kupowano ją też chętnie w kraju, nawet tam, gdzie docierała z wiadomościami już spóźnionymi. „Dziennik Polski" chyba najlepiej z gazet „czytelnikowskich" wcielał w życie program przyciągania Polaków do szerokiego frontu uczestnictwa w nowej rzeczywistości. Borejsza to cenił. Balicki traktował wydział dziennikarski WSNS jako potencjalną wylęgarnię nowych kadr dla swojej gazety. Na mnie zwrócił uwagę po napisanej jako ćwiczenie recenzji ze Świętoszka: przypadkowo trafiłem na jego teatralną pasję. Aż w lipcu 1947 Balicki zorganizował jako ćwiczenie w reportażu z terenu wyjazd do rożnowskiej elektrowni wodnej. Sam w ostatniej chwili nie pojechał, przysłał od siebie z redakcji starego miejskiego reportera Stefana Nowińskiego, jednegc z takich, jakich opisywał Kisch. Nie podobało mi się, kiedy wsiada liśmy przy zaporze do motorówki, że napchało się nas za dużo, alt 62 jak tu głośno przyznać się do obawy. Na zalewie była krótka, niemiła fala, motorówka za ostro wzięła zakręt, woda chlusnęła przez dziób, za sekundę miałem jej po kolana, potem łódź uciekła mi spod nóg. Z trzydziestu dwóch osób na motorówce utonęło trzynaście, przeważnie byli to studenci i studentki z wydziału. Nowiński też utonął. Gruby, ciężki Balicki pewnie by nie przeżył. Na Balickim katastrofa ta wywarła potężne wrażenie. Zajął się nie dotopionymi, przyjmując nas od razu na praktykę. Najpierw, bardzo praktycznie, przepuścił nas przez wszystkie działy administracji pisma, po tygodniu w każdym, potem szliśmy do redakcji. Na trzy miesiące próby, z widokiem na pozostanie tych, którzy się sprawdzą. Ja się sprawdziłem. Przesądził to właściwie już debiut: udział w pięknym przedsięwzięciu profesora Stefana Szumana, psychologa, filozofa i malarza, przyjaciela Witkacego. Szuman zorganizował w Krakowie dla nauczycieli kurs-seminarium wychowania estetycznego, a ja pilnie w nim uczestniczyłem i napisałem o tym reportaż Przepióreczka 48. Balicki wyeksponował go mocno i dalej — poszło! Z miesiąca na miesiąc zacząłem stawać się jednym z wybijających się młodych dziennikarzy, drukowanym aż za często w „Dzienniku Polskim". Wkrótce przybył mi towarzysz w tej dziennikarskiej wspinaczce: jeszcze młodszy ode mnie, mały, czupurny chłopaczek w bat-tle-dressie, Olgierd Terlecki, który od Andersa, przez areszt polskiej żandarmerii w Anglii (trafił tam, kiedy zadeklarował chęć powrotu) przeskoczył do „Dziennika Polskiego". Zbrzydzony na polski Londyn, chciał nawet od razu do PPR, ale go ostudzono. Balicki przyjął dawnego dziennikarza andersowskiego „Orła Białego" wprost z ulicy. Olgierd, zanim trafił pod Monte Cassino, zaliczył po drodze dwa lata łagru w Karelii, nie wiem, czy tego samego co Herling-Gru-dziński. Mówił, że było tam bardzo ciężko, ale apokaliptycznych obrazów nie roztaczał, podobnie jak wtedy, kiedy wspominał Monte Cassino. Angielski fason był w modzie. No dobrze, a co ze mną i moją drogą do „reżimowej" gazety? Polityką interesowałem się tylko z pozycji obserwatora, ani wychowanie domowe, ani przyjaźnie i znajomości nie skłaniały mnie do czynnego zaangażowania, nawet do wyraźnego zadeklarowania swoich, jak to się dziś zwykło mówić, „opcji". Jeśli już ktoś koniecznie chciałby określić moje przedwojenne polityczne skłonności, to na upartego mógłby mnie zakwalifikować jako sympatyka piłsudczykow-skiej lewicy. Aż śmiech wyznać, ale w piętnastym roku mojego życia znalazło to nawet instytucjonalne potwierdzenie: należałem w toruńskim gimnazjum do „Kadry wycieczkowej dla młodszych", przybudówki do Straży Przedniej, która była gimnazjalną przybudówką Legionu Młodych. Było to takie niby-harcerstwo, różniące się od endekoidalnego 63 harcerstwa w tej szkole tym, że zbiórki nazywały się odprawami, a na obozie po Kiedy ranne wstają zorze śpiewaliśmy Pierwszą Brygadę. Uchowało mi się parę numerów toruńskiego pisma Straży Przedniej „Nasze Prace" i kiedy dziś je przeglądam, widzę, że było — jak na swój czas i miejsce — lewicujące. W ogóle w Toruniu sanacja była na tle miejscowego kołtuństwa postępowa. Nawet w gimnazjum to się odczuwało. Po wyjeździe z Torunia trafiłem do gimnazjum, w którym Straż Przednia uchodziła za szczątkową organizację lizusów, nie miałem już z nią nic wspólnego. Ani z żadną inną organizacją przez następne dwadzieścia lat, do czasu, kiedy zostałem członkiem PZPR. Przynależność organizacyjna i aktywność to jedno, a ogólna duchowa orientacja to drugie. Ja byłem od dzieciństwa zorientowany liberalnie i tolerancyjnie. Nacjonalizmów, szowinizmów po prostu nie rozumiałem. I jak miałbym skłaniać się ku plemiennemu widzeniu świata, skoro w mojej rodzinie wszyscy byli Polakami, ale aż do trzeciego pokolenia wstecz (dalej moja wiedza nie sięga) spotka się same nazwiska czeskie i niemieckie, ściślej niemiecko-austriackie; owszem, jest też jedno nazwisko holenderskie, ale jedyne nazwisko polskie należy do pradziadka, który na emigracji w Anglii po 1863 roku spolonizował je i uszlachcił z okropnie żmudzkiego i raczej z chłopska brzmiącego. Miastem młodości moich rodziców był Wiedeń, ja sam o mało nie urodziłem się na Trynidadzie, z dzieciństwa pamiętam w domu wizyty Rosjanina-emigranta o francuskim nazwisku, adwokata Rusina (nie używało się wtedy nazwy Ukrainiec), a zaprzyjaźnieni domowi lekarze i dentyści to zawsze byli Żydzi. Kiedy z byłej Galicji, którą odnalazłem potem w powieściach Rotha, przeniosłem się do pomorskiego miasteczka, dopiero tam pierwszy raz spotkałem się z reakcjami plemiennymi — przezywano mnie „Galileuszem z Kongresowy" — i z klerykalizmem, który strasznie raził moją babkę, pobożną i gorliwie praktykującą, ale niechętną kruchcie. Myślę, że już wówczas ukształtowała się we mnie anima antiendecjana, a równocześnie doświadczenie na własnej skórze zjawisk uczenie zwanych pauperyzacją rodzin pracowników umysłowych w latach wielkiego kryzysu sprawiło w sposób naturalny, że bicie serca odczuwałem po lewej stronie. Muszę się także przyznać do strasznego grzechu: nigdy nie byłem antykomunistą. O wiele bardziej niż Pożoga Kossak-Szczuckiej przemówiła do mnie Opierzona rewolucja Wańkowicza. Sam mu to powiedziałem przez telefon, bo jakoś tak się złożyło, że nasze kontakty w czasie, kiedy Wańkowicz pisywał do „Przekroju", odbywały się zawsze telefonicznie albo korespondencyjnie. Lenin Ossendowskiego mnie rozczarował, natomiast z ogromnym zainteresowaniem przeczytałem Moje życie Trockiego, które wcześnie wpadło mi w ręce, 64 podobnie jak sporo książek autorów radzieckich, wydawanych przed wojną u nas wcale obficie: Katajewa, Lidina, Pilniaka, Aleksego Tołstoja. To były te „książki zbójeckie". Nie robiły ze mnie sympatyka komunizmu, co to, to nie, ale uczyły patrzeć na ZSRR nie jak na imperium zła, ale jak na wielki, choć straszny historyczny eksperyment, wymagający przede wszystkim pilnej obserwacji i próby zrozumienia. Tak, jak w Opierzonej rewolucji Wańkowicza. W czasie wojny dość wcześnie zacząłem się orientować, że jej koniec przyjdzie do nas ze Wschodu, czy się nam to podoba, czy nie. Oczywiście, o ile przeżyjemy. Moi bliscy nie przeżyli, ja przeżyłem jakoś Powstanie Warszawskie i parę niemiłych przygód. Ze wschodu zamiast siedemnastej republiki, której perspektywa mnie, jak wszystkich, przerażała, przyszła nowa Polska, najpierw zwana demokratyczną, a potem ludową. Polska, proszę czytelników, jednak Polska. Kiedy w latach sześćdziesiątych, w doskonałej skądinąd książce Andrzeja Bobkowskiego przeczytałem, jak to on w wyzwolonym Paryżu w 1944 roku gniewał się na Francuzów, którzy dziwili się jego rozpaczy, nie rozumiejąc, że Polska zamienia tylko jednego okupanta na drugiego, zirytowałem się, No, ale, pomyślałem, tak to widział Bobkowski, oderwany od kraju emigrant, którego nadzieje na powrót do Polski dawnej runęły. Jeśli jednak czytam teraz podobne rzeczy, pisane w kraju i drukowane w latach dziewięćdziesiątych, to opadają mi ręce. Pół biedy, kiedy pisze to ktoś młody i głupi. Ale... Nie znacie? No to posłuchajcie. Kiedy przyjechałem do Krakowa wczesną wiosną 1945 roku, żeby zapisać się na uniwersytet, tym razem na prawo, w kwesturze urzędował ten sam, co przed wojną kwestor, tylko posiwiały. Ten sam był rektor, ci sami profesorowie — z wyjątkiem wyniszczonych w Sachsenhausen zaraz pierwszej o-kupacyjnej zimy. Ten sam portier objął portiernię w domu akademickim, który porządkowaliśmy po lokatorach SS-owskich i radzieckich. Z niedalekiej kwatery żołnierzy Berłinga czy Żymierskiego (nie bardzo jeszcze w tym się orientowaliśmy), po wieczornym apelu dochodził chóralny śpiew Roty z kończącym „Tak nam dopomóż Bóg". Pierwsze przedstawienie teatralne, jakie po wojnie w Krakowie zobaczyłem, to był Mąż doskonały Zawieyskiego, o biblijnym Hiobie, który wierząc niezłomnie przetrzymał wszystkie okrutne próby, którymi go Pan doświadczył i został przez Pana w końcu nagrodzony, przejrzysta aluzja do losu Polski. W gazetach czytało się wiele rzeczy budzących sprzeciw. Ale w tych samych gazetach, na wykładach, na scenach zabierali także głos ludzie godni, wypowiadając się godnie i mądrze, nawet jeśli niektórych tematów nie mogli poruszać. Pierwszy maja był dniem świątecznym, także na uniwersytecie, ale zaraz potem poszliśmy znowu na pochód, równie oficjalny, trzeciomajowy. 65 I to miała być ta nowa okupacja, właściwie nie różniąca się od niemieckiej? Tej, w czasie której całe polskie życie było zakazane, a w szkołach, wedle gubernatora Franka, podludzie mieli uczyć się tylko czytać i rachować do pięciuset? Zanim zdecydowałem się na Kraków, pojechałem do Łodzi, bo i tam powstawał uniwersytet. Od razu, w styczniu 1945 roku, w tejże siedemsettysięcznej Łodzi, która przez całe międzywojenne dwudziestolecie uniwersytetu się nie doczekała, żeby nie było nadprodukcji inteligencji. Oczywiście to nie była Polska taka, jakiej oczekiwaliśmy, nawet jeśli oczekiwania te były nieokreślone i bardzo rozmaite. Rządzili ludzie społeczeństwu zupełnie nie znani, zwłaszcza ci z najwyższego szczebla, i tego rządu nie uważano ani za własny, ani za trwały. Zależność od ZSRR była oczywista — i trudno było oczekiwać, aby było inaczej, skoro to Armia Czerwona wypędziła z Polski Niemców. Tam, gdzie Niemców usuwali zachodni alianci, też powstawały rządy mniej (to tylko w wypadku Francji) lub bardziej im uległe; w Grecji nawet taki prawicowy rząd został przez Anglików wprowadzony siłą, polało się przy tym dużo krwi greckiej. Nie, to nie była „właściwie tylko inna okupacja", ani siedemnasta republika, której się powszechnie obawiano — ja też. Wraz z falą wysiedlonych ze Wschodu (nazywano ich eufemistycznie repatriantami) napływały wiadomości o tym, jak wygląda życie w republice sowieckiej. Życie w Polsce demokratycznej, jak ją oficjalnie nazywano, to było coś innego, nowego, coś, co się dopiero stawało, i wcale jeszcze nie było wiadome, jaki przybierze kształt. Opowiadał mi ktoś o pewnej dyskusji, jaka odbywała się w tym okresie. Padły w niej słowa: jeżeli to ma trwać pięć lat, to opór ma sens i ja zostaję w konspiracji. Ale jeżeli to jest sprawa na lat pięćdziesiąt, to włączam się do nowego życia. Jak dziś wiadomo, to miało potrwać czterdzieści pięć lat. A to znaczy, że historia przyznała rację tym, którzy się wtedy włączyli, mimo wszystkich oporów i niechęci. Stanowili zdecydowaną większość i nie ma tu mowy o żadnej hańbie domowej. Raczej o zdrowym instynkcie życia. Owszem, było wiele przypadków niepięknego oportunizmu, nadgorliwości — jak zawsze w życiu; były też przypadki haniebne. Ale w skali powszechnej wybór współuczestnictwa i robienia w istniejących warunkach wszystkiego, co robić można, był wyborem, którego słuszność potwierdziła historia: t o miało trwać czterdzieści pięć lat, a czterdzieści pięć lat nie może stać się pustynią czasu. Samo życie żądało współuczestnictwa. Prawdę mówiąc, w 1945 roku nie zastanawiałem się wiele nad tym wszystkim. Wystarczył instynkt życia i przykład wielu autorytetów. Na konferencję w Moskwie, która przyniosła powołanie uznanego 66 przez zachodnich aliantów rządu jedności narodowej, pojechało dwóch moich profesorów: Stanisław Kutrzeba, jako mąż zaufania arcybis-kupa-metropolity Sapiehy, i nasz ulubiony Adam Krzyżanowski. Kutrzeba chorował, miał już tylko kilka miesięcy życia przed sobą i na uniwersytecie prawie się nie pokazywał. Za to na pierwszy po powrocie z Moskwy wykład Krzyżanowskiego do wielkiej sali Kopernika, w której wykładał, zbiegło się pół uniwersytetu. Na katedrze leżała wiązanka biało-czerwonych kwiatów, profesora powitała owacja. A przecież na dobrą sprawę nie było się z czego cieszyć. Konferencja przebiegała w cieniu Jałty (utrata Lwowa to było coś jeszcze niedawno niewyobrażalnego) i w cieniu haniebnego procesu szesnastu; wejście Mikołajczyka do rządu i powrót paru innych polityków z Londynu nie spełniało nawet skromnych oczekiwań. Ale też nie radość wyrażało serdeczne przyjęcie Krzyżanowskiego — sygnatariusza moskiewskiego porozumienia. Myślę, że wtedy odczuwaliśmy przede wszystkim jakąś ulgę. Sprawy poszły źle, przegraliśmy. Przynajmniej jednak wiemy już, na czym stoimy. Mimo wszystko jest coś jeszcze do wygrania, przede wszystkim Ziemie Zachodnie, jest szansa na ewolucję w dobrym kierunku. A to, że decyzje jałtańskie i moskiewskie podżyrowali ludzie tacy jak Krzyżanowski, Kutrzeba, jak Mikołajczyk i Grabski, dowodzi, że innej drogi nie widzieli. Świat się nie skończył, po tej drodze też iść można. I trzeba. Nie bez znaczenia było i to, że wszedł na nią także mój niedawny dowódca, przedwojenny zawodowy oficer; wkrótce zobaczyłem go w mundurze nowej armii (nie, fala późniejszych aresztowań i procesów go nie pochłonęła, wylądował w cywilu daleko na prowincji, na marnej spółdzielczej posadzie). Piszę o tym tak obszernie, choć wybiega to poza temat, którym jest „Przekrój" i Marian Eile, aby czytelnicy wiedzieli, kto to pisze i dlaczego podjęcie pracy w „reżimowej" prasie nie stanowiło dla mnie problemu. W referendum głosowałem raz „nie", dwa razy „tak", zgodnie z zaleceniem PSL, w wyborach głosowałem też na PSL, choć po cichu uważałem, że krakowska lista rządowa, którą otwiera Adam Krzyżanowski, wcale nie jest gorsza. Nie miałem złudzeń, że wybory przyniosą zasadniczą zmianę, sam słyszałem jak Osóbka-Moraw-ski latem 1945, na spotkaniu ze studentami w naszym domu akademickim, mówił, że władzy, która nie kartką wyborczą została zdobyta, kartka wyborcza nie odbierze. Było jak było, a to, co było, zatwierdził w Jałcie i Poczdamie dyrektoriat rządzących światem mocarstw. W jakim kierunku będzie ewoluować sytuacja, to mimo wszystko i od naszego udziału trochę zależy. A na razie na UJ nic się nie zmieniało, działała uczelnia tak dobra i uczciwa jak WSNS, wychodziły pisma takie, jak „Dziennik Polski", „Przekrój", także „Odrodzenie", „Tygodnik Powszechny", „Twórczość". 67 W redakcji „Dziennika Polskiego", do której trafiłem, Balicki był bezpartyjny, choć oczywiście jasno deklarował swe stanowisko po stronie nowej władzy, inaczej nie byłby naczelnym. Jedynym (tak!) członkiem PPR w redakcji był Jan Alfred Szczepański — Jaszcz, przed wojną dość znany, ale jako taternik i alpinista, uczestnik egzotycznych wypraw wysokogórskich. Jego zaangażowanie polityczne było zupełnie świeżej daty. Kisielewski w którymś ze swoich felietonów w tym czasie przedstawił poczet diabłów polskich, na czele z diabłem Borejszą i diabłem Stefanem Żółkiewskim, bardzo niebezpiecznym dla młodzieży. Jaszcz figurował na końcu, jako diab-lak do mniejszych posług, którego stare diabły nie bardzo szanują. Okrutnie to było powiedziane, ale tak właśnie było. W komitetach PPR ani Jaszcza, ani Balickiego, ani „Dziennika Polskiego" nie traktowano jak całkiem swoich. Bardziej „swoja" była popołudniówka „Echo Krakowa", ale to pismo Machejka, powołane przez PPR jako przeciwwaga dla „Dziennika Polskiego", nie miało żadnego autorytetu. Dopiero na początku 1949, po powstaniu zjednoczonej PZPR, Kraków otrzymał wojewódzki organ partyjny, „Gazetę Krakowską". Trzon redakcyjnego zespołu „Dziennika Polskiego" stanowili przedwojenni dziennikarze IKC, „Czasu" i „Głosu Narodu" (a tak!). Nie ma co taić, że nie był to dziennikarski pierwszy gatunek, w przeciwieństwie do często znakomitych współpracowników z zewnątrz. Ale swoje rzemiosło znali i można się było od nich tego rzemiosła nauczyć. Wiele nauczyłem się także od drukarzy. Królował wśród nich metrampaz, stary, siwy Czesław Pająk, legendarny pan Czesio, który jąkając się i plując narzucał twardo bezapelacyjne decyzje ostatecznych terminów i niezbędnych skrótów. Balicki starych fachowców cenił, ale zdecydowanie orientował się na młodych, którzy do dziennikarstwa przyszli po wojnie. Nie znaczy to, że pasowanie na dziennikarza następowało szybko i łatwo. Pa miętam, że byłem dumny jak paw, kiedy po roku pracy, na zebraniu redakcyjnym Balicki ogłosił decyzję krakowskiego zarządu Związku Zawodowego Dziennikarzy RP o przyjęciu mnie do Związku i kiedy na liście członków zespołu redakcyjnego przed moim nazwiskiem, dotąd poprzedzanym tylko literkami „mgr", pojawiło się wyżej cenione „red.". Związek zachował w Krakowie dużo cechowych tradycji daw nego Syndykatu Dziennikarzy, nie wstępowało się do niego, to star szyzna cię przyjmowała. Nawiasem mówiąc, w dwa lata później by łem ostatnim p.o. przewodniczącego krakowskiego oddziału, przed likwidacją dawnego Związku, który nieco później zastąpiło Stowa rzyszenie Dziennikarzy Polskich. ] Ze starymi dziennikarzami żyłem dobrze, na przykład z taternikiem i japonistą Babińskim, który nigdy nie będąc w Japonii i właściwie jako 68 samouk tak opanował język japoński, że dziwili się temu goście z Japonii. Ale oczywiście bliżej mi było do młodych, tych, którzy mieli już roczny czy dwuletni staż dziennikarski, i tych najmłodszych, którzy przyszli równo ze mną. Na ogół myśleli podobnie jak ja, chcieli być współuczestniczącymi dziennikarzami, zachowującymi jednak dystans do polityki. Dopiero stopniowo współuczestnictwo pociągało za sobą ewolucję ideowopolityczną, nie u wszystkich zresztą i bez wyciągania z tej ewolucji konsekwencji organizacyjnych. Zdecydowanie marksistowski usiłował być od początku poeta Adam Włodek, który wkrótce redakcję opuścił, ale z którym odtąd łączyła mnie zawsze serdeczna przyjaźń i który wywierał na mnie znaczny wpływ. Adam swoje wybory ideowe traktował niesłychanie poważnie. Dlatego nie zaskoczyło mnie, choć zaskoczyło wielu, że właśnie on, uchodzący kiedyś niemal za „wściekłego", już w 1957 roku, nie mogąc pogodzić się z popaździernikowym rozwojem sytuacji, jako jeden z pierwszych oddał legitymację partyjną. Ale to było znacznie później, na razie nastąpiło coś, co bardzo przyspieszyło moją ewolucję w stronę marksizmu, ba! marksizmu--leninizmu: poznałem prawdziwego komunistę. Ci, dla których słowo „komunista" jest synonimem zbrodniarza, na ogół nie dopuszczają myśli, że może być inaczej i tych oczywiście nie przekonam. Ale ja naprawdę spotykałem w życiu komunistów głęboko ideowych i uczciwych. Byli to komuniści przedwojenni, którzy do ruchu przystępowali wiele ryzykując i nic nie zyskując, a po latach odchodzili albo jako dysydenci, albo jak ludzie świadomi, że przegrali życie i to, co uważali za jego treść. W 1948 roku w Warszawie postanowiono poddać „Dziennik Polski" mocniejszej partyjnej kontroli. Jaszcz został przeniesiony do Warszawy do pepeerowskiego „Głosu Ludu", gdzie z dotychczasowego głównego publicysty w gazecie, w której był zastępcą naczelnego, spadł do roli teatralnego recenzenta. Nastąpił krótki epizod z nowym zastępcą Balickiego, który nie spełnił partyjnych oczekiwań, po czym przyszedł do redakcji na zastępcę Maksymilian Minkowski. Komunistą był od wczesnych lat dwudziestych i nietrudno było się zorientować, że ideologia komunistyczna pozostała dla niego wiarą, nadzieją i miłością mimo strasznych doświadczeń. Jak strasznych, z tego nie całkiem zdawaliśmy sobie wtedy sprawę, bo nie mówił o nich, a trudno było naciskać go pytaniami — choćby ze zwykłej delikatności. Minkowski z polecenia partii na początku lat trzydziestych znalazł się w położeniu kamikadze: był sekretarzem biura kilkuosobowej poselskiej frakcji komunistycznej w Sejmie. Oznaczało to dekonspirację pod pilną obserwacją. Ale podczas gdy posłowie komunistyczni objęci byli immunitetem poselskim (którego co prawda często ich pozbawiano), to Minkowski ego nie chroniło nic. Uwięzienie 69 było dla niego kwestią czasu, jaki wybiorą władze. Zanim to nastąpiło, otrzymał zgodę partii na emigrację i przez Gdańsk wyjechał do ZSRR. Było to w 1934 czy 1935 roku, kiedy polskich komunistów już zsyłano, ale jeszcze nie rozstrzeliwano (usłyszałem takie sformułowanie przysłuchując się rozmowie Minkowskiego z paroma innymi starymi komunistami po XX Zjeździe — i zrobiło mi się zimno). Minkowski wylądował w Workucie, nie wiem, czy od razu na zesłaniu, czy najpierw w łagrze. Wrócił po dwunastu latach, tak samo przekonany i ideowy. Nie skarżył się, dawał do zrozumienia, że polscy komuniści padli ofiarą nadmiernej podejrzliwości, ale unikał rozmowy na ten temat. Raz tylko żachnął się mówiąc, że nie wierzy w zdradę posła Sylwestra Wojewódzkiego, znał go, to musiała być straszna pomyłka. Poza tym milczał. Były lata 1948-1950, daleko jeszcze było do roku 1956, kiedy zdyscyplinowanemu członkowi partii wolno było już zacząć mówić. W ostatnim składzie poselskiej frakcji komunistycznej była Janina Ignasiak, młoda łódzka włókniarka. Zanim po upływie kadencji Sejmu w 1935 roku przestał ją chronić immunitet poselski i ona wyemigrowała do ZSRR. Ale jako robotnica była widać mniej podejrzana niż partyjni inteligenci, bo znalazła się nie za kołem polarnym, lecz na rosyjskiej prowincji, gdzie pracowała dwanaście lat w fabryce tekstylnej. Minkowski i pani Jasia przez dwanaście lat nic o sobie nie wiedzieli. Spotkali się w Polsce po wojnie jako ludzie już niemłodzi i sterani. Pobrali się i w 1949 roku urodziło się ich późne dziecko, syn. Było to przed uroczyście obchodzonym siedemdziesięcioleciem Stalina. Nadali chłopcu imię Józef. Kiedy w stanie wojennym opowiadałem tę historię komuś gotowemu, jak tamtych dwoje, wiele poświęcić dla swoich idei, usłyszałem wypowiedziane ze zgrozą: „Zniewolony umysł". Tak, pewnie. Ale co począć ze świętymi pańskimi, którzy zachowywali niezłomną wierność wobec kościoła nawet wtedy, gdy widzieli, jak w imię tego kościoła, głoszącego miłość, pali się na stosach katarów i wyrzyna w pień albigensów? Co z świętymi, którzy, sami będąc nieskazitelni, pokornie uznawali namiestników Chrystusa w papieżach-mordercach i świętokupcach? Minkowskiego nazywaliśmy w redakcji Mulikiem, bo był jak muł uparty. I to muł w końskich okularach, z wzrokiem utkwionym tylko w jednym kierunku. Można było z nim dyskutować, pozwalał wypowiadać własne zdanie. Ale przekonać go, gdy coś nie zgadzało się z dogmatem, albo z oficjalną wykładnią czy instrukcją — co to, to nie. Prywatnie był człowiekiem dobrym, uczynnym, wyrozumiałym, podobnie jak jego żona. Minkowski często mnie irytował, ale budził szacunek. Na tym, że stopniowo zaczynałem myśleć i pisać coraz bardziej jak tak zwany bezpartyjny bolszewik, przykład Minkowskiego zaważył ogromnie. 70 Ale wciąż byłem bezpartyjny. Na delikatne sugestie Minkowskie-go odpowiadałem, że jeszcze ze mnie marksista zbyt świeżej daty i że nie chciałbym przyłączać się do zwycięskiej strony, skoro nie byłem po tej stronie przed zwycięstwem. Podobnie powiedziałem Balickiemu, kiedy raz poufnie radził mi, żebym jeśli się zdecyduję, zrobił to przed zjednoczeniem partii, potem będzie trudniej. Nie zdecydowałem się, Balicki też zresztą wstąpił do partii dopiero znacznie później, w Warszawie. Tak więc do „Przekroju" przyszedłem jako gorliwy, wypisujący czasem straszne głupstwa bezpartyjny bolszewik. Z tymi głupstwami też historia nie zawsze była całkiem prosta. Przeglądając rocznik 1949 „Przekroju" stwierdziłem, że mój bodaj pierwszy komentarz polityczny był poświęcony objęciu przez Rokos-sowskiego stanowiska ministra obrony. Zrobiło mi się nieprzyjemnie. Ale potem przeczytałem ten komentarz i stwierdziłem, że na tamte czasy całkiem głupi to on nie był. Rozwijał tę tezę oficjalnej wykładni, która mówiła, że Rokossowski na czele Wojska Polskiego to wzmocnienie gwarancji dla polskiej granicy zachodniej. Otóż dopiero co w radzieckiej strefie okupacyjnej w Niemczech została proklamowana NRD i z wiadomości, jakie przeciekały, wynikało, że komuniści niemieccy długo nie uznawali Odry i Nysy za granicę ostateczną. Nieco wcześniej pojawiły się pogłoski, odnotowane nawet w gazetach zachodnich, które do redakcji „Dziennika Polskiego" docierały, że ZSRR byłby skłonny dla zjednania Niemców w swej strefie oddać im Szczecin. Kiedy rozmawialiśmy o tym w redakcji, Minkowski bąknął coś, że hm, gdyby to było potrzebne dla zwycięstwa socjalizmu w Niemczech... Wiadomo, starzy komuniści byli zaprogramowani na pierwszeństwo Niemiec dla sprawy rewolucji światowej, tak uczył Marks i Lenin. Natomiast ja aż podskoczyłem. To nie do pomyślenia, niemożliwe — oburzałem się. Nie wolno co kilka lat przesuwać granic i przerzucać ludzi z miejsca na miejsce. To byłoby odebraniem nam wszystkim wiary w sens akceptacji nowego porządku rzeczy, który dał nam przynajmniej ziemie zachodnie. Minkowski był trochę zdziwiony gwałtownością mojej reakcji, tym bardziej że, jeśli dobrze pamiętam, w rozmowie brali także udział Olgierd Terlecki i Zbigniew Kwiatkowski i mówili to samo. Nie, nie sądzę i dziś, żeby tak całkiem głupie było odczytanie nominacji radzieckiego marszałka na polskiego ministra obrony jako sygnału, że Moskwa zdecydowała się nie ruszać Odry i Nysy. Oczywiście nie znaczy to, że nie były głupie inne rzeczy, które w tym i w innych komentarzach w tym okresie pisałem. Ani się bronię, ani wybielam, staram się na tym przykładzie pokazać, jakie bywały drogi mojego rozumowania. Nie tylko mojego. 71 ! Skoro zaś mowa o granicy na Odrze i Nysie, to chciałbym przypomnieć rzecz, o której jakoś dziwnie się dziś milczy. Dopiero w piętnaście lat po wojnie de Gaulle jako pierwszy zachodni przywódca stwierdził publicznie, że ta granica powinna być ostateczna i że trzeba, żeby Niemcy się z tym pogodzili. Przedtem nikt z zachodnich przywódców czegoś takiego nie powiedział, politycy i dyplomaci zachodni przebywający w Polsce starannie omijali tereny położone za przedwojenną granicą polsko-niemiecką. Żeby tylko nie drażnić sojuszników zachodnioniemieckich... Tak było aż do układów zawartych przez rząd Brandta w Moskwie i w Warszawie w 1970 roku. Kompletowałem amerykański rocznik „World Almanac", w którym opierając się na oficjalnym stanowisku Departamentu Stanu podawano wykaz wszystkich krajów świata. Co roku widziałem, że figurują w nim Litwa, Łotwa i Estonia, jako państwa, których wcielenia do ZSRR Stany Zjednoczone nie uznały. Dziś się to podkreśla z naciskiem. Ale co roku widziałem też, że jako osobna pozycja figuruje także Wolne Miasto Gdańsk... Proszę sprawdzić! Nawet status Gdańska był ostentacyjnie wyróżniany. Przypominam więc nieśmiało, że ten, kto w latach zimnej wojny przyjmował orientację na antykomunistyczny obóz zachodni, orientował się na mocarstwa, które już w 1943 roku w Teheranie ochoczo zaakceptowały linię Bugu na wschodzie i nawet w czasach największego napięcia w stosunkach z ZSRR nigdy tej akceptacji nie wycofały — ale które jak diabeł święconej wody unikały wszystkiego, co mogłoby uchodzić za akceptację Odry-Nysy. To jest także prawda. Część prawdy, ale niech nikt mi nie mówi, że mało ważna. Przypominam o tym dla uzupełnienia obrazu sytuacji, która tylko dziś, i to przy bardzo selektywnej pamięci, może się wydawać oczywista. Co do Rokossowskiego, to Marian Eile przeżył wtedy straszną awanturę. Wiadomość o nominacji przyszła tuż przed zamknięciem numeru i nie mając jeszcze zdjęcia nowego marszałka Polski w polskim mundurze, chciał dać Rokossowskiego w mundurze radzieckim. Interwencja cenzury, gwałt, trzeba było na stronie kroniki zdjęciowej zastępować fotografię, złożonym dużą czcionką tekstem o nominacji. Mnie przy tym nie było, mój komentarz ukazał się dopiero w następnym numerze z prawidłowym zdjęciem. Ale obecność w redakcji kogoś, kto pilnowałby kroniki, stała się tym bardziej wskazana. ... Odtąd przez dwadzieścia lat — wyjąwszy urlopy — robiłem w „Przekroju" kronikę aktualności, najpierw w dotychczasowej formie zdjęciowej, okraszonej w miarę potrzeby krótkimi komentarzami. Przyjęta przez Mariana konwencja wymagała, żeby podpisy robić „do bloczka", tak żeby w ostatnim wierszu nie było na końcu luki. Dziś załatwia to komputer, wtedy trzeba było się dobrze nagimnastykować, 72 żeby taki perfekcyjny bloczek uzyskać. Ale ja lubiłem tę zabawę. I godziłem się z Marianem, że takie i podobne techniczne drobiazgi też składają się na pewną odmienność „Przekroju". Czytelnik ich nie dostrzega, ale one nadają charakter pismu. Nie ograniczałem się do aktualności robionych przed zamknięciem numeru i stopniowo coraz bardziej wciągałem się w życie redakcyjne „Przekroju". Nadal byłem na etacie w „Dzienniku Polskim", ale do „Przekroju" przychodziłem codziennie. Uczyłem się roboty magazynowej i ogromnie mi się ona podobała. Kiedy dziś przeglądam stare roczniki, widzę, że Marian, mądry dziennikarski pedagog, stosował wobec mnie na początku taryfę ulgową; akceptował dla zachęty także takie moje pomysły i inicjatywy, których później ja sam bym nie akceptował. Tak się terminuje u mistrza. W redakcji „Dziennika Polskiego" spędzałem wciąż więcej czasu, ale ciążyłem ku „Przekrojowi". Kończył się złoty okres gazety Balic-kiego, w którym przyszedłem do redakcji. Balicki miał ambicje ogromne, chciał wydawać w Krakowie pismo ogólnopolskie, tak jak to przed wojną czynił Marian Dąbrowski. Ponieważ w oddalonych częściach kraju „Dziennik Polski" nie mógł konkurować aktualnością depesz z miejscowymi gazetami, Balicki przeniósł depesze do wnętrza numeru, a otwierał go na pierwszej stronie jakimś artykułem lub reportażem pod wielkim tytułem, do tego atrakcyjne zdjęcie lub rysunek i zwykle jeden lub dwa krótkie komentarze na marginesach kolumny. Nadawało to „Dziennikowi Polskiemu" niepodobny do innych gazet wygląd, pismo rzucało się w oczy w kioskach. W 1948 roku, w okresie przygotowań do Wystawy Ziem Odzyskanych i samej wystawy, podjęliśmy wielką ofensywę zmierzającą do pozyskania czytelników z Wrocławia i tych, którzy do Wrocławia na wystawę przyjeżdżali. Mam do dziś zdjęcie Balic-kiego i moje, zrobione z tyłu (ach, to potężne siedzenie Balickiego i moja szczupła wtedy sylwetka!), przedstawiające nas jak dźwigamy ogromną pakę najświeższego wydania numeru przywiezionego z Krakowa na otwarcie WZO. Pomysł z codzienną kolumną „Sto dni Wrocławia" dał średnie efekty, natomiast udało się Balickiemu dokonać innego, naprawdę ważnego dzieła. Zaczął wydawać niedzielny dodatek „Dziennik Literacki", który, dołączany do gazety, a także sprzedawany w kraju jako odrębne pismo, pobił nakładem wszystkie tygodniki kulturalne, nie ustępując im poziomem. Był miejscem debiutu, albo prawie debiutu, młodych autorów, którzy mieli wkrótce wybić się do polskiej czołówki. Andrzej Kijowski, Ludwik Flaszen, Grzegorz Sinko, Konstanty Puzyna — te nazwiska akurat przyszły mi na myśl, ale kogo tam nie było! Jeśli ktoś o tym dotąd nie pomyślał, to podsuwam 73 wdzięczny temat pracy, choćby magisterskiej: monografia „Dziennika Literackiego". To „Dziennik Literacki" przygotował redakcyjną i czytelniczą bazę dla „Życia Literackiego", które w 1950 zajęło jego miejsce, jako pismo całkiem już samodzielne, pod redakcją najpierw krótko Henryka Markiewicza, a potem długo, za długo, Władysława Machejka. Ale cokolwiek by złego o tym ostatnim powiedzieć (dużo dałoby się powiedzieć...), to przyznać trzeba, że bez względu na osobę swego naczelnego „Życie Literackie" przez długie lata robiło dużo dobrego. Przypomnę tylko, że to w tym tygodniku Paweł Jasienica drukował swoje historyczne eseje o dawnej Polsce. Schyłek dziennikarskiej kariery Balickiego w 1950 roku wyraźnie się już zaznaczał. Był za ambitny, wykazywał za dużo inicjatywy i po upadku Borejszy nie mieścił się w nowych ramach. Wygrał jeszcze pozornie ze swym pilnującym go i ograniczającym zastępcą: Minkowski przeszedł piętro wyżej do nowo powstałej partyjnej „Gazety Krakowskiej". Ale „Dziennik Polski" kazano sprowadzić do roli zwykłego dziennika terenowego, takiego jak inne „czytelnikows-kie" gazety prowincjonalne. Balicki nie krył swego rozczarowania i rezygnacji. Pożegnanie go odbywało się tego wieczoru późną jesienią 1950 roku, kiedy dalekopisy przyniosły polecenie mobilizacji zespołu w oczekiwaniu na „ważny komunikat o znaczeniu międzynarodowym". Co to będzie? Wojna chińsko-amerykańska, która właśnie wisiała w powietrzu? A to była ściśle krajowa, bolesna wymiana pieniędzy. W sali, w której odbywało się pożegnanie, wisiał plakat z adresowaną do Zygmunta Jollesa parafrazą Żalów Sarmaty Kar-pińskiego: „Ty śpisz, Zygmuncie, a twoi sąsiedzi z domu twojego gościa zabierają". Jolles poważnie zapewniał, że zabranie Balickiego z Krakowa do Warszawy na stanowisko dyrektora PIW-u to wyraz uznania dla opuszczającego nas szefa, który otrzymuje odpowiedzialne stanowisko w stolicy, oraz wyraz zaufania do zespołu „Dziennika Polskiego", który i bez dotychczasowego zasłużonego naczelnego... i tak dalej. Zwijanie żagli, zbyt szeroko rozpiętych przez Balickiego, odbywało się pod kierownictwem jego dotychczasowego zastępcy, bezbarwnego Czynczysa. Ja nadal jeszcze przez jakiś czas pracowałem w dwóch redakcjach (dopiero po latach przyszło mi na myśl, że właściwie należało mi się z tego tytułu dodatkowe wynagrodzenie, przynajmniej dopóty, dopóki byłem w „Dzienniku Polskim" członkiem kolegium; ale nic z tych rzeczy, przyziemną sprawą pieniędzy w okresie budowy podstaw socjalizmu się nie zajmowałem). „Przekrój" jednak pochłaniał mnie coraz bardziej i coraz większa była w nim moja rola. Stawałem się stopniowo prawą ręką Mariana Eilego. WIĘCEJ OSMAŃCZYKA, MNIEJ GROTTGERA Marian Eile szanował moje proustrojowe uczucia, kiedy jeszcze były one takimi, i nie wołał przy mnie: „Przecież ja redaguję gazetkę więzienną!", jak zdarzyło mu się zawołać przy innym koledze. Ale kiedyś powiedział mi tak: — Pamiętaj, Andrzej, że żadne pismo na świecie nie może się utrzymać bez ogłoszeń. Ja się tego nauczyłem od Grydzewskiego; on zawsze był gotów wyrzucić coś z numeru, kiedy dostawał ogłoszenie, bo bez ogłoszeń nie mógłby wydawać „Wiadomości Literackich". Daję w numerze cztery strony ogłoszeń, żeby „Przekrój" mógł wychodzić i żebym na pozostałych mógł drukować to, co chcę. Zabrzmiało to okropnie cynicznie i aż się trochę wewnętrznie zjeżyłem, bo ostatecznie to ja głównie odpowiadałem za te cztery „polityczne" strony na początku numeru, które Marian tak spostpo- Edmund Osmańczyk nował. Pewnie, że mówił, jak to on, z przesadą. Nawet prawdziwe ogłoszenia nie były mu obojętne i zdarzało się, że ku rozpaczy finansowych szefów wydawnictwa torpedował jakieś reklamy, które uważał za nieodpowiednie dla „Przekroju". Co dopiero „ogłoszenia" z pierwszych czterech stron; ileż myśmy nad nimi dyskutowali, jak Marian uważnie się nimi zajmował. No i na tych pozostałych stronach też nie mógł drukować wszystkiego tego, co chciał. Ale jeśli idzie o istotę sprawy, to tak było: „materiały obowiązkowe", jak się 0 nich mówiło, były dla Mariana Eilego, i nie tylko dla niego, przede wszystkim daniną spłacaną wydawcy po to, żeby „Przekrój" mógł wychodzić. Cynizm okropny, prawda? Czy jednak dziennikarz w ogóle może nie być cynikiem? W ostatniej redakcji, w której pracowałem, ani się spostrzegłem, jak stałem się najstarszym członkiem zespołu (starszy był Podkowinski, do którego zresztą miałem aż za długo słabość, ale jego nikt nie traktował nigdy serio — może poza generałem Jaruzelskim). Z racji wieku 1 stażu występowałem czasem w roli mentora wobec redakcyjnej mło dzieży dobrze po trzydziestce, nie zaniedbując uświadomić jej, że gdyby mnie, kiedy byłem w ich wieku, nazwał ktoś młodym dzien nikarzem, to bym się ciężko na niego obraził. Jako ten weteran- mentor mówiłem, powołując się na Boya, że dziennikarz z istoty swego zawodu jest na cynizm skazany. Boy wspominał, jak w kra kowskim „Czasie" wysłuchiwał zawsze trzech wersji wiadomości: jak jest naprawdę — co się o tym mówi — co o tym trzeba będzie napisać. — Tak było nawet w świątobliwym „Czasie" za sielskich dni c. i k. monarchii — mówiłem. — Nie w tym więc rzecz, że dziennikarz bywa cynikiem, bo on w jakimś stopniu cynikiem bywać musi, zwłaszcza kiedy żyje nie w c. i k. monarchii. Źle jest dopiero wtedy, kiedy jest tylko cynikiem, jeśli o nic mu nie chodzi. I tu przychodziła kolej na mój następny popis mentorski, którego wysłuchiwano z szacunkiem, jaki się należy weteranowi, mimo że się powtarza w swym repertuarze. Opowiadałem o pewnej mojej znajomej, osobie o połamanym życiorysie, która do ruchu komunistycznego przystąpiła jako młoda dziewczyna, nie mając na tym nic do zyskania, a bardzo dużo do stracenia. Otóż to osoba, bezsprzecznie ideowa, po latach zgorzkniała, nie używała nigdy w odniesieniu do kogoś słowa „ideowy", tylko pytała skromnie: — Ale powiedz mi, czy jemu o coś chodzi? Otóż na Mariana Eilego przypada jakaś porcja cynizmu i oportunizmu właściwa ludziom jego — i mojego — czasu. Ale niewątpliwie był on człowiekiem, któremu o coś chodziło. O co? O rzeczy bardzo proste. Żeby ludzie sympatyczni mieli 76 w Polsce swój ulubiony organ (było takie hasło: „«Przekrój» — nieoficjalny organ ludzi sympatycznych"). Żeby „każdy czytelnik i każda czytelniczka «Przekroju» kochali Haendla, Bacha, Haydna i Mozarta" (to też przekrojowe hasło), co musiało zostać poprzedzone zaszczepiającym im tę miłość popularnym, przyjemnym wykładem. Żeby, kiedy „Przekrój" ogłosił na własną rękę rok 1959 rokiem Picassa, czytelnik, bombardowany co tydzień reprodukcjami obrazów tego artysty, przyzwyczajał się do takiego widzenia i tego rodzaju sztuki, jaki Picasso reprezentuje. Żeby o twórcach uznanych, ale w Polsce za mało znanych (Kafka) lub jeszcze całkiem nieznanych (Borges), dowiadywał się właśnie z „Przekroju" i żeby „Przekrój" odkrywał twórców, którzy znani i uznani staną się dopiero w przyszłości (Mrozek). Żeby, kiedy tylko staje się to możliwe, zapoznawać czytelników choć trochę z autorami emigracyjnymi. Żeby pokazywać przeszłość przedwojenną i dawniejszą we wspomnieniach o historii wielkiej i małej, o zjawiskach i prądach umysłowych, o odchodzących w przeszłość obyczajach. Żeby docierały do czytelników najaktual-niejsze nowiny i mody z szerokiego świata, od których zostali odcięci. Żeby dowiedzieli się o dietach-cud, poznawali czar czterech kółek, wiedzieli, że Brigitte Bardot jest „najatrakcyjniejszą francuską aktorką" (był taki cykl jej drukowanych co tydzień fotografii), że tańczy się twista, słucha się Duke'a Ellingtona. A także, żeby na świat i Polskę czytelnik „Przekroju" patrzył okiem realisty i zastanowił się nad hasłem: „Więcej Osmańczyka, mniej Grottgera". Jeśli „Przekrój" Mariana Eilego miał w ogóle jakiś swój program, który można by nazwać programem, no, nazwijmy go na wyrost, ideowym, to zawierał się on w tym haśle. Przypomnę, skąd się ono wzięło: ze Spraw Polaków Osmańczyka i ZAglonej Gęsi Gałczyńskiego. Osmańczyk kończył właśnie drukować w „Przekroju" swój manifest powojennego neopozytywizmu, jakim były publikowane w odcinkach Sprawy Polaków, kiedy Gałczyński natychmiast zareagował nań genialnym skrótem, streszczającym myśl publicysty. Teatrzyk „Zielona Gęś" w numerze 80. „Przekroju" z dnia 20 października 1946 miał zaszczyt przedstawić Xięcia Józefa Poniatowskiego ze stemplem 1946. W króciutkiej scence Xiążę podczas Bitwy Narodów pod Lipskiem zamierza rzucić się w nurty rzeki ze słowami o honorze Polaków, ale zmienia zdanie („Dla honoru będę pracował"), zrzuca mundur, przebiera się w cywilne łachy i przenosi się na Ziemie Odzyskane. Cesarz Napoleon jest przerażony, poeta Norwid woła: „Bravo! Przyszłość narodu zdobywa się potem, a nie krwią". Po czym Xiążę machając koronkową chusteczką z okna pociągu do Wrocławia ogłasza: „Znudziła mi się ta Elstera, wolę się wziąć do pracy", a chór *•*••?. 77 ij nowych Polaków i wszyscy czytelnicy „Listów z fiołkiem" konkludują: „Więcej Osmańczyka! Mniej Grottgera! I wszystko będzie cacy". Ta „Zielona Gęś" dotarła do mnie jako do zwykłego czytelnika, w 1946 roku nie byłem jeszcze dziennikarzem — ale rzucanie się w bitewne odmęty miałem bardzo świeżo w pamięci. Pamiętam doskonale, jaką popularność zyskało natychmiast hasło „Więcej Osmańczyka, mniej Grottgera", przyjęło się ono powszechnie. Bardzo słusznie Henryk Markiewicz uznał je za godne zamieszczenia w zbiorze Słów skrzydlatych. No i to „I wszystko będzie cacy"... Gałczyński po mistrzowsku rozładowywał takimi zwrotami powagę i patos. Jan Błoński, kiedy nie był jeszcze profesorem, tylko obiecującym studentem, zatrudnionym przez Eilego w „Przekroju", trafnie zauważył z okazji Chryzos-toma Bulwiecia podróży do Ciemnogrodu, że ten poemat Gałczyńs-kiego, u nas drukowany, jest zarazem i satyrą na Ciemnogród, i u-derza w tony parodii: kpi z języka konwencjonalnej satyry antyciem-nogrodzkiej. Podobnie infantylnie optymistyczne „I wszystko będzie cacy" sugeruje czytelnikowi, który już zgadza się z hasłem „Więcej Osmańczyka, mniej Grottgera", że to „cacy" brzmi za łatwo, oj, za łatwo. Mogę mówić tylko za siebie i za ten niewielki krąg osób wtedy mi bliskich, które tak właśnie odbierały Xięcia Józefa Ponia-towskiego ze stemplem 1946. Ale wydaje mi się, że olbrzymi krąg wielbicieli Gałczyńskiego powtarzających zgrabne, świetnie wpadające w ucho hasło „Więcej Osmańczyka, mniej Grottgera" kochał poetę także i za to dwuznaczne „I wszystko będzie cacy". A Marian? Akurat o tej „Zielonej Gęsi" chyba nie rozmawialiśmy, choć na temat bohaterszczyzny i antybohaterszczyzny, o pracy organicznej i postawach pozytywnych, o Boże, ile się nagadaliśmy i na-spieraliśmy, często nie wiadomo o co, bo nasze poglądy były podobne. W każdym razie tamtej jesieni 1946 roku, kiedy byłem tylko czytelnikiem „Przekroju", klimat, który zrodził „Zieloną Gęś" z hasłem „Więcej Osmańczyka, mniej Grottgera", zaraz potem zaowocował następnym programowym dziełkiem Gałczyńskiego — a więc i deklaracją „Przekroju" Mariana Eilego. W numerze 86. z 1 grudnia 1946 ukazała się jedna z najsłynniejszych „Zielonych Gęsi": Dymiący piecyk. Występują w niej Chór Polaków, Dymiący Piecyk, Osiołek Porfirion i Dzwony. „My tu od wieków stoimy, a ten piecyk ciągle dymi" — skarży się Chór Polaków, basem i wierszem. — „Ach, geopolitycznymi racjami jesteśmy wyni". Następuje skarga Piecyka i wołanie Polaków o cud — w zdaniach nawiązujących do uroczystego stylu Wyspiańskiego i Kasprowicza. Po czym zjawia się Osiołek Porfirion z narzę- szczeni 78 dziami i mówi: „Nic nie rozumiem. Nie ponimaju. I do not understand". Wynosi popiół, czyści rury, czyli wykonuje kilka prostych czynności zduńskich. Piecyk przestaje dymić, Polacy z radości natychmiast pogrążają się w pijaństwo i dzwonią w dzwony, które biją „Bum-bum, tedeum!" Konkluzja Chóru Polaków: „Nasz piecyk cudem zreperowany, lecz Osiołek Porfirion to gość podejrzany". Biją Porfiriona. Kurtyna. Było tego raptem pół wąskiej szpalty nonparełowego druczku na stronie „Rozmaitości", a śmiem twierdzić, że Dymiący Piecyk wywarł efekt większy niż tuziny kobylastych artykułów i tomy namaszczonych kazań. W przypisach do trzeciego tomu wydanych pośmiertnie Dzieł Gałczyńskiego, Natalia Gałczyńska napisała, że ta „Gęś" miała największą liczbę przedruków, wzmianek i inscenizacji i że w 1956 roku została wprowadzona do antologii literatury polskiej dla XI klasy. Wcale nie jestem pewien, czy społeczne oddziaływanie dwóch „Gęsi" Gałczyńskiego, tej o Xięciu Józefie i tej o Dymiącym Piecyku, nie było powszechniejsze i skuteczniejsze niż oddziaływanie Spraw Polaków Osmańczyka, z ducha których powstały. CZASÓW NIE POZNAŁEM SZCZECINA PROGNOZY PIŁKARSKIE Zamiast publicystyki i reportażu dawaliśmy, szczególnie w latach późniejszych, dużo drobnych materiałów informacyjnych w rubrykach pod stałymi winietkami 79 Postawiłem wyżej pytanie: o co Eilemu chodziło? Sądzę, że o kilka prostych czynności zduńskich. Wykonywał je, jak umiał najlepiej, między innymi drukując Osmańczyka i Gałczyńskiego, a traktowany był jak Osiołek Porfirion. Co prawda nie przez Chór Polaków, lecz przez dyrygentów. Ale nie tylko. Pomiędzy Xięciem i Piecykiem, w numerze 84. „Przekrój" zamieścił „List z fiołkiem" Gałczyńskiego, złożony cały z wyboru krytycznych, niekiedy wręcz obelżywych opinii o Gałczyńskim i jego twórczości. Znalazło się tam zdanie, które może śmiało konkurować ze słynnym lapsusem Prokescha w recenzji z Wesela, tym o wesołym oberku kończącym dzieło Wyspańskiego: „... bełkot pisanych dla pieniędzy «Zielonych Gęsi» i «Listów z fiołkiem*, na które otrząsa się cała myśląca i artystycznie wrażliwa Polska". Napisał to w „Tygodniku Warszawskim" Stefan Kisielewski. Osmańczyk, podobnie jak Gałczyński, nie był członkiem zespołu redakcyjnego, a ponadto zawsze i fizycznie był poza krakowskim zespołem: nadsyłał korespondencje z Niemiec, a potem i z innych krajów. Ale czytelnik „Przekroju" w pierwszych latach powojennych kojarzył Osmańczyka z pismem Eilego, tak samo jak kojarzył autora „Zielonych Gęsi". Wyliczyłem kiedyś, że w latach 1945 i 1946 „Przekrój" zamieścił ponad setkę tekstów Osmańczyka, zaczynając od korespondencji frontowych o „zaorywaniu Berlina". Były to i krótkie, aktualne migawki „Z lotu ptaka", i relacje z procesu norymberskiego, i publicystyka z oddechem, bardzo zasadnicza — przede wszystkim Sprawy Polaków. Ponieważ dla ogromnej większości czytelników to już tylko legenda (książkowe wydanie wyszło w 1947 roku, dopiero w 1969 roku Osmańczyk mógł znowu wydrukować fragmenty), przypomnę tytułami kolejnych szkiców, o czym to było. A więc: „Czy dorównamy?" — bez złudzeń o straszliwie niskim punkcie powojennego startu Polski i o tym, że „nikt nam nie pomoże naprawdę, póki będziemy słabi". „Rewolucja, w której nie wzięliśmy udziału" — o „rewolucji pracy", organizacyjnej i technicznej, która zdecydowała o wyniku wojny: „naszą dumę z faktu, że jesteśmy narodem żołnierzy, musimy również poddać rewizji". „Granica upływu krwi" — o tym, że „jeśli chcemy dalej żyć, i to pełną wolnością ekonomiczną, kulturalną i polityczną, musimy zachować resztę biologicznej naszej siły... Nie zdyskontujemy krwi poległych za wolność waszą i naszą... Banki świata za krew nie płacą... Krew musi zostać w żyłach". „Most czy przepaść" — o bolesnych problemach emigracji i jej nieuniknionym oddalaniu się od kraju: „Hasło, że za granicą można służyć Polsce równie dobrze jak w kraju, jest w dziewięćdziesięciu pięciu wypadkach na sto samooszukiwaniem się". Emigracja może 80 pomóc w budowaniu mostów między Polską a światem, ale losy kraju rozstrzygają się w kraju. „Antypolonizm" — w związku z pogromem kieleckim o najcięższej szkodzie, jakiej sprawie polskiej przynosi polski antysemityzm. „Niemcy" — „Opieranie się na przejściowym rozbiciu sąsiedniego państwa jest karygodnym samooszukiwaniem się... Nie istniejące państwo, mimo czwórpodziału, istnieje nadal poprzez swych obywateli", którzy zachowując dyscyplinę społeczną i porządek prawny „zdają egzamin społeczny summa cum laude". „Prawda o Niemcach" — o tym, że „za lat kilka, a najwyżej kilkanaście", Niemcy wejdą do rodziny narodów świata i jako ich najbliżsi sąsiedzi musimy przygotować się do współpracy z nimi, choć powiedzenie tego Polakowi w rok po wojnie „może wywołać ostre podrażnienie wątroby i duszność w okolicy serca". „Praca, praca, praca" — szkic ostatni, a w nim konstatacja: „Niepodległość jest równorzędnością sił. Innej niepodległości na tym ludzkim padole już nie ma i nie będzie. Źródłem siły społeczności ludzkich jest praca, praca, praca". ^_jSkoro Sprawy Polaków uznałem za coś w rodzaju programowego^ ' manifestu, poetycko przetrasformowanego przez Gałczyńskiego na skrótowy język „Przekroju", to należało zapoznać czytelników z grubsza z tezami Osmańczyka. Fakt, że Osmańczyk i Eile za Sprawy Polaków znaleźli się na krawędzi oskarżenia o dywersję i zdradę, może się wydać dzisiejszemu czytelnikowi czymś nieprawdopodobnym, obłędnym. Ale tak było! W najwścieklejszym ataku prasowym, noszącym podtytuł Co zobaczył p. Osmańczyk przez angloamery-kańskie okulary, znalazło się zdanie, że tak mówić o Niemcach „mogą tylko te elementy, które przygotowują nową wojnę światową", oraz ostrzeżenie pod adresem tych, „którzy jego artykuł wydrukowali". Złowróżbne ostrzeżenie, bo Mariana wzywano w związku ze Sprawami Polaków do UB, skąd nie zawsze się wychodziło po wysłuchaniu tylko oskarżeń i gróźb. Osmańczyk napisał prawie ćwierć wieku później, że w rzeczywistości był to atak na „patronów koncepcji, którą reprezentowała wówczas prasa czytelnikowska... zgodnie z programem ówczesnego Ministerstwa Ziem Odzyskanych". Rozszyfrowując imiennie zawiłości języka, którego Osmańczyk użył w 1969 roku — był to, zdaniem Osmańczyka, atak na Borejszę, realizującego linię Gomułki. Wtedy, w 1946 roku atak nie doprowadził do ostatecznych konsekwencji. Ale Spraw Polaków nie wznawiano. A Osmańczyk na długie lata zamilkł jako publicysta podejmujący sprawy Polaków i stał się autorem traktowanym nieufnie. Owszem, spędził jeszcze kilka lat w Niemczech, jako korespondent jeździł po świecie, był drukowany, powołano go do Sejmu (to właściwsze słowo niż „wybra- 81 (j, no"). Ale nie miał już tej pozycji co dawniej. Do „Przekroju" pisywał nadal, znacznie jednak rzadziej niż w pierwszych latach. A przede wszystkim wielkiej publicystyki ani w „Przekroju", ani gdzie indziej nie uprawiał. Do tego długo nie było warunków. Powrót Osnaańczyka, ale do radia, nastąpił w niemal zapomnianym okresie pierwszego międzynarodowego odprężenia zaraz po śmierci Stalina. Znowu przedstawiciele wielkich mocarstw zaczęli się zbierać z udziałem ZSRR na międzynarodowych konferencjach wysokiego i najwyższego szczebla, a Osmańczyk w radiu (telewizji jeszcze nie było) opowiadał o przebiegu obrad. Proszę państwa, można oczywiście powiedzieć, że mało z tych obrad wychodziło, a radiowe relacje Osmańczyka o nich nie odbiegały od tez oficjalnych. Można tak powiedzieć — ale to nie będzie oddawało atmosfery czasu, tonu i języka relacji. Sugestywny głos Janka mówiącego spokojnie, logicznie o szansach porozumienia i pokoju, o imperatywie, jakim pokój i porozumienie są w erze atomowej, to naprawdę było coś innego niż albo drętwota oficjalnych komentarzy, albo seanse nienawiści w wykonaniu Wandy Odolskiej, dominujące dotąd na antenie. Osmańczyk poświęcił się teraz głównie dziennikarstwu radiowemu, w którym był mistrzem. Ale zaczął wspierać także odwilżową publicystykę prasową, kiedy powstały dla niej warunki, i odwilżowe tendencje w Sejmie, kiedy mogły one zacząć się uzewnętrzniać. Na październikowej fali Osmańczyk ponownie związał swe nazwisko z „Przekrojem". Marian wpadł na pomysł wprowadzenia stałej typu pałatki włoskiej", to jest bardzo krótkich odpowiedzi na pytania najróżniejsze^ Zaproponował ją Osmańczykowi i pojawiła się u nas rubryka „Pytania «Przekroju» — odpowiedzi Edmunda Osmańczyka". Co tydzień pod tym nagłówkiem, opatrzonym malutką fotografią Janka, na jednej szerokiej szpalcie zamieszczanej w ostatniej chwili, w momencie zamykania numeru, ukazywały się odpo- wiedzi na przeciętnie dziesięć pytań redakcji. Pytania dotyczyły aktualnych wydarzeń politycznych, kulturalnych, spraw „z życia", o których się właśnie mówiło, ale były też wplecione pytania osobiste, humorystyczne, ni w pięć, ni w dziewięć (tych Osmańczyk zresztą nie lubił, wyraźnie sterował w stronę większej powagi). Odpowiedzi były zawsze krótkie, o ile możności jednozdaniowe. Na pytanie dotyczące rewizjonizmu i dogmatyzmu, postawione w związku z plenum KC, Osmańczyk odpowiedział, że o rewizjonizmie ostatnio dużo się słyszy, natomiast dogmatyzm od lat codziennie się czuje. Czy rock and roli to zbrodnia? Straszna, prawie taka jak oberek, trepak czy czardasz. Za część świata, którą w przyszłości czeka najwięcej konfliktów społecznych, uznał Amerykę Łacińską. Czy bilety na koncert Menuhina były za drogie? Osmańczyk wyliczył, że 70 złotych 82 za bilet to mniej niż ówczesna cena litra wódki. Integrację europejską uznał za główną sprawę drugiej połowy XX wieku, „o ile podzielona dziś Europa nie ma być zjednoczona w atomowym popielisku". Jak wygląda takie popielisko, mogłem sam zobaczyć, na filmie oczywiście. W popaździernikowym okresie Główny Zarząd Polityczny WP zorganizował dla grupy dziennikarzy seminarium, na które i ja jakoś trafiłem. Patronował temu przedsięwzięciu gen. Bronisław Bednarz, ten, za którego GZP nagrodził... Śmierć porucznika Mrożka, co zdaje się było gwoździem do trumny kariery generała. Największą atrakcję seminarium stanowił pokaz tajnego wtedy filmu o radzieckich doświadczeniach z bronią jądrową. To było straszne. Grzyb eksplozji — a potem ciężarówki z radzieckimi żołnierzami, mającymi za jedyną ochronę brezentowe płachty, wjeżdżające w księżycowy krajobraz świeżo wypalonej wybuchem subpolarnej tundry, aż do punktu zero... Nawet i nam, laikom, nasuwało się pytanie, ilu z tych chłopców w płaszczach-pałatkach ochraniających przed promieniowaniem będzie za udział w manerwach płacić białaczkami. A potem był jeszcze świetny w formie, a fachowy w treści wykład o problemach zastosowania broni jądrowej na współczesnym polu walki. Wygłosił go gen. Franciszek Skibiński (najwybitniejszy towarzysz broni Mączka w kampaniach 1939, 1940 i 1944-1945), po powrocie do kraju, do służby w Ludowym Wojsku Polskim, więziony, torturowany i skazany na śmierć, a jeszcze później rehabilitowany i wyrastający na czołowego teoretyka wojskowości. Zakończył mniej więcej tymi słowami: Są tacy, co uważają, że można na współczesnym polu walki ratować życie żołnierzy przyklejając się jak najbliżej przeciwnika, tak aby użycie broni jądrowej groziło rażeniem także i swoim. Może i można. Ale prywatnie zadaję sobie pytanie: właściwie po co? Zawsze dzieliłem z ludźmi takimi jak gen. Skibiński czy Osmań-czyk przekonanie, że nie ma po co wygrywać wojny jądrowej, bo jej skutki będą zawsze klęską dla obydwu stron, o ile po takiej wojnie jakieś strony w ogóle jeszcze zostaną. Na szczęście, w decydujących dla świata momentach podobne przekonanie widać podzielili ludzie podejmujący decyzje, skądinąd zasadniczo się różniący. Tacy, jak Truman, który bomby atomowe na Japonię kazał zrzucić, ale który zdymisjonował amerykańskiego bohatera narodowego gen. MacArthu-ra u szczytu jego popularności za chęć igrania z atomem w wojnie koreańskiej, i jak Chruszczow, kiedy akceptował upokarzającą porażkę na Kubie, którą Kennedy zaaranżował mądrze tak, by nie przeciągnąć struny. Dzięki temu dożyliśmy przełomowego 1989 roku. A Marian Eile w „Przekroju" jeszcze przed moim przyjściem wydrukował fraszkę autora, którego nie wymienię, bo był to jego jednorazowy występ w podobnej roli: 83 Zdaniem reakcjonisty bomba atomowa zniszczy reformę rolną, lecz jego zachowa. Proszę „reakcjonistę" zastąpić „antykomunistą" albo, jak kto woli, „komunistą", a „reformę rolną" — „czerwonym imperium zła", albo przeciwnie: „imperializmem", a będziemy mieli w skrócie to, co najniebezpieczniejsze. Raz tylko widziałem, jak Marian Eile wykonywał rytualny obrzęd obowiązującej liturgii na serio, nawet z pewnym przejęciem: to było w 1950 roku podczas podpisywania Apelu Sztok-holmskiego przeciw użyciu broni atomowej. Co oczywiście nie znaczy, że on, i Osmańczyk, i wielu innych nie zdawało sobie sprawy z propagandowej funkcji tego apelu, jak i innych podobnych akcji. Ale propaganda propagandą, a sięgnięcie po broń jądrową było rzeczywiście tym najgorszym, co mogło spotkać świat i naszą cywilizację. W przedostatnim wydaniu swojej rubryki, na pytanie, dlaczego tak często daje wymijające odpowiedzi, Osmańczyk odpowiedział: „Mądrej głowie dość dwie słowie". Myślę, że niejeden czytelnik przypomniał to sobie, kiedy zaraz potem „Pytania «Przekroju» — odpowiedzi Osmańczyka" nagle, bez żadnego wyjaśnienia, przestały się ukazywać. Później Osmańczyk dość rzadko przysyłał nam swoje teksty. Jego dalsza kariera korespondenta zagranicznego, niebywały wyczyn, jakim było jednoosobowe opracowanie ogromnej encyklopedii ONZ, dzieła natychmiast wydanego także po angielsku i po hiszpańsku — do tematu nie należy, ponieważ z „Przekrojem" się nie wiąże. A chciałoby się pisząc o Janku i o tym napisać. A także o latach późniejszych: o godnych wystąpieniach w Sejmie stanu wojennego, o odmowie przystąpienia do PRON-u (zakwestionował samą nazwę — to nie naród ma się odradzać, tylko władza), o publikacjach w „Tygodniku Powszechnym", o skreśleniu Osmańczyka z listy posłów do ostatniego Sejmu PRL i o wyborze na solidarnościowego senatora w czerwcu 1989. Pamiętam nasze ostatnie dwa spotkania. Pojawił się w gronie, które przygotowywało wniosek o legalizację Stowa rzyszenia Dziennikarzy Polskich, dość nieoczekiwanie, bo już cho rował i rzadko się pokazywał. Nie bardzo wierzyliśmy, że ten wnio sek będzie czymś więcej niż kolejnym gestem; ktoś szepnął mi wte dy: „Zaporożcy piszą list do sułtana". Wydarzenia potoczyły się nie przewidzianie szybko, już nie było mowy o dwudziestoletnim okresie przejściowym, którego program przedstawił Osmańczyk parę lat wcześ niej w „Tygodniku Powszechnym". Następne nasze spotkanie było już na zjeździe zalegalizowanego SDP. Janek potrafił jeszcze za grzmieć z trybuny, gromiąc tych, co hańbili imię polskiego dzienni karstwa, ale dość było spojrzeć na jego pożółkłą, śmiertelnie wychu dzoną twarz, żeby wiedzieć, że koniec jest bliski. 84 Senator Edmund Osmańczyk (jak został Jankiem, proszę przeczytać w jego wspomnieniach) nie dożył końca roku, w którym został wybrany. Szybko o nim przestano pisać: nie pasuje do modnego wzorca hurraantykomunistycznego bojowca, a źle pisać też jakoś nie wypada i tylko niewielu pozwala sobie na podszczypywanie zmarłego. Ja nie piszę laurki na cześć autora Spraw Polaków. Znałem go czterdzieści lat i wiem coś o jego zasługach, ale i o słabościach. Miał tę słabość, że lubił być „in", blisko świecznika — a za to zawsze się płaci, choć z drugiej strony, ileż dzięki temu można zrobić. Ale przede wszystkim wiem, że cechą Osmańczyka był- ogromnie rozwinięty instynkt państwowy, w tym znaczeniu prawdziwym, nie tym skompromitowanym przez Bolesława Piaseckiego w październiku 1956. Dla Osmańczyka, Polaka z Opolszczyzny, wpatrzonego w Polskę o-bywatela Niemiec, który od urodzenia żył i działał we wrogim środowisku, państwo polskie, które przyszło w 1945 roku do Opola i Wrocławia, nawet takie, jakim przyszło i trwało, stanowiło wartość nadrzędną. Myślę, że podpisałby się pod słowami Cata-Mackiewicza, byłego premiera rządu londyńskiego, który decydując się w 1956 roku na powrót do kraju najpierw jeszcze raz zadeklarował się jako anty komunista, a potem zakończył: „Kanclerz Wielki Litewski książę Michał Czartoryski mówił: Polska jest Polską". Mackiewicz tego nie dopowiedział, ale kto zna trochę historię Polski, ten pamięta, że za czasów kanclerzowania Michała Czartoryskiego Rzeczpospolita nie była bardziej suwerenna niż PRL, na tron został wprowadzony mia-nowaniec carowej, ambasador rosyjski więcej znaczył niż polscy dostojnicy państwowi, a przywódcy obozu reform, do których należał Czartoryski, chcieli przeprowadzić je w porozumieniu z przemożną potęgą Rosji. Mimo to XVIII-wiecznej Polsce jakoś nie odmawia się miana I Rzeczypospolitej. Polska była Polską dla wielu ludzi, którzy swymi poglądami na komunizm nie różnili się zbytnio od Cata-Mackiewicza, ale którzy przez gorliwych węszygnidów są dziś wytykani za to, co kiedyś mówili i pisali. Proszę bardzo, polecam tym inkwizytorom lekturę „Przekroju" z początku lat pięćdziesiątych, znajdą tam sporo nazwisk do swych czarnych list. Odświeżając sobie pamięć przeglądaniem starych roczników znajdowałem w nich niejeden tekst, który Marian zakwalifikowałby do „ogłoszeń". Z reguły były one formułowane tak, że autorzy nie mieli się czego wstydzić, chyba że za „hańbę domową" ktoś zbyt młody albo zbyt zacietrzewiony, a dotknięty wygodną a-mnezją, uzna na przykład samo zabieranie głosu z okazji rytuału wyborów do Sejmu PRL. Zbigniew Pronaszko, Aleksander Zelwero-wicz, Leopold Staff, profesorowie Zygmunt Wojciechowski, Tadeusz Sinko i ks. Tadeusz Kruszyński dawali wypowiedzi wyważone, uni- 85 kające wzmianki o samych wyborach. Bo też zapraszając do zabrania głosu dwadzieścia kilka znanych osobistości, głównie ze świata nauki i kultury i w „Przekroju" kiedyś drukowanych, sugerowaliśmy, by napisały: 1) które osiągnięcia Polski Ludowej przemawiają do nich najmocniej, 2) dlaczego pracując w swojej dziedzinie czują się potrzebni narodowi, 3) co sądzą o przyszłości dzieci urodzonych i wychowujących się w nowej Polsce. Tylko tyle. Do wypowiadania się bezpośrednio o wyborach nikogo nie wzywaliśmy, choć nie ukrywaliśmy, że ta ankieta jest związana z wyborami. Wypowiadający się skupiali się zwykle na dwóch pierwszych pytaniach. Można było na nie odpowiadać nie kłamiąc. W PRL działy się rzeczy złe i straszne, ale sprowadzanie historii tamtych lat tylko do nich, to nieprawda nie różniąca się wiele od tej, jaką było ich przemilczanie. Czy ktoś chce dziś mówić o tym czy nie, było także w dziejach PRL niemało pozytywów, które do ludzi przemawiały i były masy ludzi, którzy szczerze i uczciwie uważali, że robią rzeczy pożyteczne i są potrzebni. Oczywiście, w paru wypowiedziach trafiła się i wazelina, to normalne. Niektóre głosy, na przykład Staffa czy Zaruby, były dość zdawkowe, podobnie Osmańczyka. Tuwim zareagował świetnym wierszem, 0 którym piszę w innym miejscu. Janusz Meissner przyjął ton może trochę nieprzyjemny, wracając do swych pretensji do kolegów, którzy potępiali jego decyzję powrotu, a teraz muszą imać się byle pracy, aby żyć. Ale co można było zarzucić dokładnemu wyliczeniu Meiss- nera, z którego wynikało, że jego książki ukazują się w Polsce Lu dowej w nakładach pięciokrotnie większych niż przed wojną? Paweł Jasienica zamiast wypowiedzi przysłał artykuł pt. Rozmyślania przy oknie wagonu, o cywilizacyjnym awansie powojennej Polski, szcze gólnie wsi polskiej. Nie kłamał w tym artykule ani w swoich repor tażach, których wtedy sporo drukowaliśmy. Inni, którzy u nas za bierali głos, też nie mijali się z prawdą, choć oczywiście nie była to cała prawda. A może oni tak musieli? Smutno mi się zrobiło, kiedy dość wcześnie dotarły do mnie Dzienniki Lechonia, a w nich taki ustęp zanotowany 7 października 1952: „Deklaracje w «Przekroju» z powodu wyborów. Niestety, już i Poldzia Staffa przymusili. Zaruba napisał, że dopiero teraz zajęto się w Polsce sztuką. A hycel". Przymusili Staffa... Niby kto? Marian Eile i ja? Absurdalna jest myśl, że można było przymusić do czegoś wielkiego poetę, otaczanego powszechną czcią i nie ubiegającego się o nic. Napisał, bo chciał, 1 to, co chciał. Podobnie jak inni. Nie pamiętam, abyśmy wtedy i przy innych podobnych okazjach spotkali się z czyjąś odmową. Owszem, kiedy jeszcze pracowałem w „Dzienniku Polskim", dwa razy 86 zdarzyło się, że profesorowie (w tym jeden bardzo wybitny) odmówili szorstko wypowiedzi na jakiś budujący temat, zdaje się związany z „walką o pokój". Tylko że, bardzo po krakowsku, z przyczyn protokolarnych: poczuli się urażeni, że zwraca się do nich nie redaktor naczelny, lecz młodzi żurnaliści, i to telefonicznie. W dodatku jeden dziennikarz pomylił rangę tytułując profesora na wyrost rektorem, bo myślał, że taki sędziwy uczony na pewno kiedyś ten urząd piastował. Było trochę konfuzji, trochę śmiechu, ale ani profesorowie nie dali się „przymusić", ani za odmowę nic ich złego nie spotkało. Rozumiem, że chory z tęsknoty i rozpaczy poeta widział to po swojemu. Trudniej mi zrozumieć, że beztrosko przypisał Bogu ducha winnemu Zarubie zdanie, którego tamten nie wypowiedział (już prędzej można by, naginając sens, uznać, że coś podobnego znalazło się w sąsiedniej szpalcie w wypowiedzi Zelwerowicza, który napisał, że dopiero Polska Ludowa doceniła aktorów). Dlaczego Lechoń tak pochopnie rzucił się na Zarubę? Ba, to właśnie Zaruba w drukowanych w „Przekroju" świetnych Pamiętnikach bywalca, zaraz po wojnie przytoczył dobrodusznie parę dość ośmieszających Lechonia historyjek. Na przykład tę, jak to przyjaciele-poeci w kalendarzu terminowym na biurku Lechonia pomiędzy snobistycznymi przypomnieniami 0 datach rautów i lunchów u ambasadorów i księżnych wpisali me moranda: „Umyć nogi", „Zmienić gacie". Pewnie, że upowszechnianie w popularnym magazynie i z pysznymi karykaturami Zaruby po dobnych anegdot, znanych dotąd tylko przy stoliku w „Ziemiańskiej", nie było dla przeczulonego poety przyjemne. Ale żeby zaraz „hycel"? Nawet nie sprawdzając, kto co naprawdę powiedział? Obaj, Lechoń 1 Zaruba, dawno nie żyją, jednak żyją i żyć będą Dzienniki Lechonia z tym nieszczęsnym epitetem, świadczącym, jak fobie poety czyniły go czasem niesprawiedliwym. Więc proszę pozwolić, że ujmę się za najniesłuszniej ohyclowanym Zaruba. Smutno mi, kiedy czytam dziś wywody ludzi, którym najwidoczniej w głowie się nie mieści, że nie aprobowanym teraz przez nich postępowaniem mógł kierować tylko strach i interesowność. Owszem, i tak bywało, ale przecież nie zawsze! Z pewnym wzruszeniem wysyłałem w 1952 roku do druku i z takim samym uczuciem czytałem teraz ponownie tekst, który Kornel Makuszynski napisał na powitanie Zlotu przodowników-budowniczych Polski Ludowej (tak się oficjalnie ta impreza nazywała). Była to klasyczna makuszyńska, sentymentalna liryka: „Ziemia jęknie bita tupotem nóg ogromnej, dwustuty-sięcznej pokojowej armii nadobnych dziewczyn i zwalistych dryblasów, ale tych najdzielniejszych, najpracowitszych, szlachetnie upartych. Z łomotu dwustu tysięcy serc można by ułożyć «pieśń szczęś- 87 Obudzony nagle Lechoń njrzał jakiegoś wymalowanego nagusa... liwą» (...) «Przekrój» twierdzi, że i ja powinienem przywitać drukowanym okrzykiem ten wspaniały Zlot młodych Polaków, albowiem mam pośród nich nieprzeliczonych i zaprzysiężonych przyjaciół (...) Przeto jestem na Zlocie. Gdybym umiał śpiewać, odśpiewałbym u-roczystą kantatę, ale ponieważ śpiewam jak podhalański baran, więc im tylko posyłam te słowa. Staram się tak je rysować, aby każde słowo miało doskonały kształt serca". I tak dalej, ze sto wierszy w tym stylu. Niech mi nikt nie mówi, że starym pisarzem (nawiasem: Maku-szyński miał wtedy mniej lat niż ja dziś...) powodował strach. A czegóż ten staruch, skromnie dożywający w Zakopanem końca swych dni, miał się obawiać? Co by mu groziło, gdyby odpowiedział zgodnie z prawdą: „Kochany panie Marianie, ja już nic nie piszę", albo gdyby nie odpowiedział nam w ogóle? Jaki miałby w tym interes, żeby coś takiego wypisywać? Napisał, bo chciał, i ja sądzę, że nasza propozycja nawet go ucieszyła. Co tam myślał o tupocie nóg pokojowej armii Birkutów i pryszczatych, to jedno, a świadomość, że to jest młoda Polska, taka, jaką ona w 1952 roku jest, to drugie. (Makuszyńskil wiedział, że Polska jest Polską i nie chciał się od tej nowej młodej Polski odrywać, choć z pewnością nie aprobował haseł, którymi była indoktrynowana. Wzruszająco anachronicznym językiem własnej młodości deklarował swoją niezdarną próbę dotrzymywania kroku. Była to, o ile wiem, ostatnia publikacja Kornela Makuszyńskiego. W rok potem już nie żył. W takim to byliśmy towarzystwie krzątając się w „Przekroju" około kilku prostych czynności zduńskich i zamieszczając Marianowe „ogłoszenia", które reklamowały czasem rzeczy dobre, czasem złe i w których treść jedni wierzyli, inni nie. Ja bardzo starałem się wierzyć, za innych wypowiadać się nie będę. W każdym razie zawsze unosił się nad tym duch Spraw Polaków i hasło „Więcej Osmańczyka, mniej Grottgera". Istnieje bardzo piękny wiersz o tamtych czasach, często teraz cytowany, w którym jest mowa o sprawie smaku, o pogardzie. Wzniosły, olimpijski wiersz, nazywam go takim bez ironii. I jest także niegdyś często cytowany, a dziś zapomniany wiersz Gałczyńskiego z „Przekroju", rocznik 1952. Brutalny wiersz o dwóch inteligentach: Samochód ciężarowy ugrzązł w śnieżnej zaspie a dwóch inteligentów przechodziło właśnie: Dawny i Nowy. Nowy zaraz z miną szczerą splunął w garść i pomógł wypchnąć wóz szoferom, zaś Dawny, pochrząkując jak wieprzak wyborny, omijał lorę boczkiem. Smutny. I wytworny. 89 Szanuję olimpijską postawę tych, którzy z głębokiego, wewnętrznego przekonania wybierali trzymanie się z boku, ponieważ tak im kazały dobry smak i pogarda. Oczywiście mam na myśli przypadki autentyczne — jakże rzadkie, bo olimpijskość na niskiej ziemi nie dla każdego jest dostępna — a nie dorabianie ex post legendy, czy zwykłą hucpę ludzi, którzy udają, że zapomnieli. Ale ani trochę nie żałuję, że mój wybór, podobnie jak wybór Mariana Eilego i wielu moich przyjaciół, był inny. Co zaś do wiersza Gałczyńskiego o dwóch inteligentach, to jeśli ktoś sprostuje, że to nie była śnieżna zaspa, tylko błoto — nie będę oponował. I jeszcze jedno, dla zachowania właściwych proporcji. Dla Mariana Eilego, dla Janki Ipohorskiej, dla mnie, dla całej chyba redakcji robienie „Przekroju" było przede wszystkim cudowną zabawą i wspaniałą przygodą. Sprawy Polaków, proste czynności zduńskie, wypychanie wozu z zaspy, to nie były hasła i programy na co dzień: one gdzieś tam tkwiły u podstaw, formułowane albo nie. Codzienna była zabawa z „Przekrojem" i co tydzień przygoda z każdym numerem. A z programowych haseł myślę, że najbliższe Marianowi Eilemu było to, już wspomniane, które pewnego tygodnia wpisał nad winietą: „Przekrój — nieoficjalny organ ludzi sympatycznych^] PREZENT gwiazdkowy: legitymacja Czytelnika „Przekroju" "Wytnij, wypełnij rubryki znajdujące się na odwrocie, wlep fotografią, złóż według kreskowanej linii i noś przy sobie! LEGITYMACJA CZYTELNIKA „PRZEKROJU" Zam. — Druk P 717171/60 NASI DECYDENCI Termin „decydent" należy do słownika lat siedemdziesiątych, w redakcji „Przekroju" jeszcze go nie używaliśmy. Ale pozwalam sobie na anachronizm, żeby od razu było wiadomo o co, czy raczej o kogo chodzi. „Przekrój" powstał jako pismo „czytelnikowskie". Eilego wybrał i mianował Borejsza. On też był pierwszym decydentem, zdalnie kierującym redakcją. Ludzi bez porównania bardziej powołanych do tego, żeby pisać o Borejszy, żyje wciąż dużo, ograniczę się więc tylko do garści uwag. Tym bardziej że do redakcji „Przekroju" przyszedłem już po pozbawieniu Borejszy jego imperium prasowego. Marian Eile wspominał swego pierwszego decydenta może nie z sympatią, ale z uznaniem. „Wiedział jasno, czego chce i jak to osiągnąć. Równocześnie był przyjazny i bronił ludzi" — tak powiedział o Borejszy we wspomnieniowej rozmowie z Kemem i Kalkow-skim. Z tego, co ja od Mariana słyszałem przy różnych okazjach, wiem, że cenił sobie zwłaszcza wysoki, jak na warunki tamtych czasów, stopień samodzielności, jakim cieszyli się „czytelnikowscy" redaktorzy. Przy „ręcznym sterowaniu" i wtrącaniu się decydenta do wszystkiego pismo takie jak „Przekrój" nie mogłoby powstać. No i to bronienie ludzi, o którym Marian wspominał. Znam kilka konkretnych przykładów z dziejów redaktorowania nie tylko Eilego, ale i innych „czytelnikowskich" dziennikarzy, kiedy Borejsza to robił. Urządzał wściekłe awantury, gromił, wymyślał, ale bardziej na postrach i dla nauczki. Ludziom, na których raz postawił, nie tylko nie szkodził, ale potrafił ratować ich w potrzebie, nawet przed UB. Oczywiście Borejsza był komunistą (choć zaczynał od hiszpańskiego anarchosyndykalizmu) i wcale nie odżegnywał się od „środków bogatych", jakie stosował jego strasznej pamięci brat Różański. Ale myślę, że był szczery zachwalając „łagodną rewolucję" i od przymusu wolał perswazję. A siłę przekonywania miał wielką, zarówno w kontaktach osobistych i własnej publicystyce, jak też w działaniu za pomocą swej organizacji: Spółdzielni Wydawniczo-Oświatowej „Czytelnik", taką bowiem nazwę w szczytowym okresie swego rozwoju 91 nosił stworzony przez Borejszę koncern. „Czytelnik" wydawał w całym kraju niezliczone gazety i czasopisma oraz książki, prowadził placówki kulturalno-oświatowe, organizował imprezy. To nie Borejsza wymyślił skompromitowaną później, niegłupią zasadę: „nie ważne, skąd kto przychodzi", ale on ją realizował. Przypomnę, że to Borejsza pojechał osobiście do Rumunii po Eugeniusza Kwiatkowskiego i powitał go słowami: „Inżynierze, Polska na pana czeka". I przypomnę, że twórca Gdyni i Centralnego Okręgu Przemysłowego (COP-u) przyjechał do Polski, przyjął stanowisko pełnomocnika do spraw odbudowy portów, zgodził się kandydować do Sejmu z listy rządowej. Został wykorzystany i odrzucony, dziś to wiemy. Ale nie wierzę, żeby Borejsza mówiąc Kwiatkowskiemu, że kraj na niego czeka, i mówiąc to samo za pośrednictwem swego „Czytelnika" milionom Polaków, z góry zakładał oszustwo. Wziął w nim udział, owszem, i jako karny komunista podporządkował się każdej wyznaczonej linii, także wtedy, kiedy oznaczało to zniszczenie jego własnego dzieła i załamanie jego własnej kariery. Wszystko to prawda, tylko że prawda nie tak prymitywnie prosta, jak się dziś niektórym wydaje. Prawdą jest też, że Borejsza był cyniczny, a nawet czasem tym cynizmem specjalnie epatował. Krążyły na ten temat różne anegdoty, przytoczę dwie, które usłyszałem od Mariana. Pierwszą Eile opowiadał ze szczegółami okropnie śmiesznymi, których jednak przytoczyć nie mogę, podobnie jak nie mogę wymienić nazwiska. Chodziło o pewnego pisarza, który krygował się, że nie może przyjąć stanowiska naczelnego redaktora czasopisma, bo on tego nie potrafi, jest poetą, a nie dziennikarzem. — Niech się pan nie martwi — usłyszał od majora Borejszy, który lubił sierżancki język. — Nie z takiego g... już robiłem redaktorów. Druga historyjka, którą Marian lubił, opowiadała o tym, jak na naradzie „czytelnikowskich" redaktorów Borejsza wygłosił wielkie przemówienie o konieczności wsłuchiwania się w głos mas, reprezentowanych przez czytelników, którzy piszą listy do redakcji. Jako pozytywny przykład wymienił list wydrukowany w jednym z dzienników. — „A jeśli nawet ten list został napisany w redakcji, to g... to kogo obchodzi" — zakończył. Ja na naradach „czytelnikowskich" redaktorów zacząłem bywać, kiedy już nie było Borejszy, ale pamiętam spotkanie Borejszy z dziennikarzami i drukarzami w wielkim hallu krakowskiego Pałacu Prasy. Zgromił surowo dziennikarza, który dość nieśmiało i ostrożnie mówił, że może byłoby lepiej, gdyby w dzienniku różne sprawy naświetlać bardziej wielostronnie. — Żaden tam obiektywizm, trzeba raz na zawsze zdecydować się, po której jest się stronie — taka była myśl główna Borejszy. Natomiast gorąco pochwalił starego zecera skarżącego się na brzydkie słowa w tekstach literackich, jakie zdarza mu się skła- 92 dać. Stało się to dla Borejszy punktem wyjścia dla filipiki przeciw niemoralnościom w druku w ogóle. Jako przykład odstręczający wy- -~A mienił wiersz o zdradzaniu męża w hotelu. Patrzyłem na Mariana, znanego mi wtedy tylko z widzenia, jak z kamienną twarzą, może tylko z malującą się na niej odrobiną niesmaku, słucha pokrzyki wania Borejszy. Bo przecież to chodziło o wiersz Gałczyńskiego Serce przebite strzałą, wydrukowany niedawno w „Przekroju". ? Życie nas nie złączyło, to nas śmierć połączy o, Mario, Mario moja, najwspanialsza nogo! ' To cóż, że mąż twój na nas patrzy dosyć wrogo, niech patrzy, my dziś jeszcze wysiądziemy w Łomży. . / Znam tam mały hotelik, cały w dzikim winie... / I tak dalej. Wiersz cudowny, bo przedziwnie balansujący na cienkiej linii pomiędzy najszczerszą poezją, groteską i kiczem w stylu Ostatniej niedzieli. Borejsza był człowiekiem o niewątpliwej kulturze literackiej i musiał wiedzieć, jak prostacka jest jego interpretacja przepięknego wiersza Gałczyńskiego. Wiedział i to, że stary zecer, któremu tak ostentacyjnie się przy pochlebiał jako wyrazicielowi głosu klasy robotniczej, jest człowiekiem zapewne poczciwym, ale o umys-łowości okropnie ciasnej, odległej o lata świetlne od tego wszystkiego, co reprezentował sam twórca „Czytelnika". No, ale ze względów taktycznych Borejszy właśnie tak wypadało wtedy wystąpić. Z tych też względów „Przekrojowi" i Marianowi udzielił tylko reprymendy, ale bez dalszych konsekwencji, nawet nie wymieniając w swej filipice, o kogo chodzi. I tylko biedny Gałczyński był po takich atakach coraz bardziej skołowany. A żona poety w przypisach do pośmiertnie wydanego zbioru jego dzieł uznała za potrzebne zaznaczyć, że Serce przebite strzałą to „żart wzięty na serio przez niektórych ponurych schematyków i atakowany za pesymizm". ,- Kiedy rozparcelowano koncern prasowo-wydawniczy Borejszy, powstała specjalna komórka kierująca gazetami i czasopismami „czy-telnikowskimi". Nazwano ją Instytut Prasy „Czytelnik". Na czele tej komórki stał dyrektor Zygmuny Jolles. On to odpowiadał za polityczny kierunek prasy „czytelnikowskiej", za sprawy personalne w redakcjach itp. W praktyce oznaczało to, że prasa „czytelnikowska" (nazywano ją tak jeszcze długo potem, kiedy nazwa ta straciła całkiem swój sens) nie otrzymywała dyrektyw wprost z odpowiedniego wydziału KC i redakcje nie były obsadzane personalnie wprost przez ten wydział. Ogniwem pośrednim we wszystkich tych sprawach był Jolles. Różnica była większa, niż mogło się na pozór wydawać, przekonaliśmy się 0 tym, kiedy po kilku latach ogniwo to zlikwidowano i zaczęli się 1 u nas rządzić bezpośrednio aparatczycy z KC i, co gorsza, KW. 93 *x** Dziwna była sprawa z tym Jollesem. Kierował nami w najgor-; szych latach, „przenosił w dół" instrukcje, które nawet bardzo pragnącym wierzyć w ich słuszność wydawały się rozpaczliwie dogmatyczne i mało sensowne. W dodatku był nudziarzem okropnym. A mimo to nie wspominano go źle. Miałem tego przykład podczas któregoś tam jubileuszu „Dziennika Polskiego" w kiepskich latach sześćdziesiątych. Zaproszono na tę fetę i Jollesa, który już od dawna był odsunięty na boczny tor. Nastrój był jakiś smętny, choć Jolles próbował go ożywić przy naszym stoliku, usiłując wygłosić gruziński toast, w czym zaplątał się beznadziejnie. Nagle do stolika podbiegły redakcyjne dziewczyny z tamtych lat, teraz jakież wyblakłe i nieświeże. Zaczęły się mizdrzyć do Jollesa, że to pan nas pewnie nie pamięta, dyrektorze, bo my przed piętnastu laty byłyśmy takimi małymi pionkami, ale my zawsze z takim zainteresowaniem słuchałyśmy pana, jak pan przyjeżdżał do redakcji, był pan dla nas takim autorytetem. Trochę było w tym zgrywy, ale i sympatii, której podrobić się nie da. Jolles był wzruszony. Wszystkich wzięło wtedy jakoś na wspomnienia i Marian zapytał Jollesa: „No i niech pan powie, dyrektorze, kiedy pan teraz patrzy na dawne lata, to co one panu przyniosły?" — „Dużo goryczy, ale dużo satysfakcji z mojego życia rodzinnego" — odpowiedział poważnie Jolles. Postanowili wtedy z Marianem wypić bruderszaft, ale jakoś się krępowali poddać publicznie tej ceremonii. Chyba to było ich ostatnie spotkanie. Jolles umarł w drugiej połowie 1968 roku, miał sześćdziesiąt lat. Jak musiał czuć się wobec wydarzeń tego roku stary komunista, członek KPP, potem działacz KP Palestyny — a także uczestnik bitwy pod Stalingradem? (nawiasem: o tym ostatnim szczególe dowiedziałem się dopiero z nekrologu, a w ogóle Jolles, jak wielu komunistów, o swojej przeszłości nigdy nie mówił). Kiedy Jolles mówił Marianowi o goryczy, z jaką patrzy wstecz na swoje życie, nie wiedział — choć może przeczuwał — tego, czego jeszcze dożyje w 1968 roku. Zachowałem o Jollesie dobre wspomnienie, Marian też. Pewnie, że wygadywał czasem horrenda, zgodnie z aktualną linią polityczną. Ale czuło się, że wierzy, jeśli nie we wszystko, co mówi, to wierzy w głębszy sens tego, co robi, w to, że tak trzeba, bo taka jest logika historii. Można powiedzieć, że przez to jeszcze niebezpieczniejsza była jego dialektyka dla tych, których wciągała — a mnie na przykład często wciągała. Ale, po pierwsze, zabiegi Jollesa zmierzające do zracjonalizowania różnych drętwych tez i haseł rzeczywiście odsłaniały czasem nowe perspektywy i nadawały trochę inne znaczenie \ tym hasłom i tezom. A po drugie, i najważniejsze, to nie był zły człowiek. Wolał zawsze, gdy mógł, pomagać, a nie szkodzić. To była w tamtych latach niesłychanie ważna cecha u ludzi na stanowiskach 94 podobnego typu, jakie zajmował Jolles. No i jeszcze jedno, też bardzo ważne: można było z nim dyskutować i nawet się spierać. Co do mnie to Jollesowi zawdzięczam swoją spóźnioną partyjność. Dmuchała już na całego odwilż, kiedy Jolles któregoś dnia ustawiając mnie politycznie powiedział: „Wy, towarzyszu, jako członek partii..." — „Przepraszam — przerwałem — aleja członkiem partii nie jestem". W Jollesa jakby piorun strzelił: „Jak to? Co to ma znaczyć?" Więc wyjaśniłem i przypomniałem, jak to. Byłem już w „Przekroju", kiedy zdecydowałem, że po tylu dowodach zaufania i uznania, jakie mi okazywano, powinienem zrezygnować ze statusu bezpartyjnego bolszewika i poddać się partyjnej dyscyplinie. Taki gest, proszę państwa, tak też bywało. Okropnie nie lubię ceremoniałów i dziwne zbiegi okoliczności oszczędzały moją wstydliwość: w pacholęctwie ominęło mnie bierzmowanie, podczas wojny uroczyste zaprzysiężenie. Tym razem niczego mi nie oszczędzono, i to na zebraniu otwartym. W dodatku z rezultatem negatywnym: AK i rodzina za granicą przeważyły nad moimi zasługami i w komitecie zdecydowano, że owszem, ale mam jeszcze trochę poczekać na zatwierdzenie przyjęcia. No to czekałem, nie przypominając, aż po ładnych kilku latach Jolles dowiedział się, że w piśmie, za które odpowiada, nie ma nawet na okrasę choćby jednego członka partii. Zgromił mnie i poleciał do KW, gdzie jego głos wciąż tyle znaczył, że w szybkim tempie zostałem najpierw kandydatem, a potem, już na październikowej fali, członkiem partii. Tyle, że całą procedurę trzeba było zaczynać od nowa, bo moje dokumenty gdzieś się zapodziały — niby dokumenty Pawki Korcza-gina z Jak hartowała się stal; to widocznie taka tradycja. Przyfastrygowany do POP w „Dzienniku Polskim", niewiele działałem po linii partyjnej. Plułem sobie tylko potem w brodę, że dwa razy z dobrego serca pomagałem wybronić przed sankcjami partyjnymi dwóch facetów, którzy mieli z czasem okazać się prostytutkami pióra wyjątkowo odrażającymi. Moja partyjność zakończyła się we właściwym czasie oddaniem legitymacji, a ponieważ towarzyszom było tego mało, jeszcze i wyrzuceniem ex post. Przechowuję dokument na tę okoliczność, o tyle ciekawy, że wystawiający wstydził się go podpisać i postawił nieczytelny hieroglif. Mniejsza o to. A wracając do partyjnych poleceń Jollesa, to najosobliwsze otrzymał pewien mój przyjaciel: Jolles kazał mu zoperować hemoroidy. Tą bowiem przypadłością redaktor Zet tłumaczył się, dlaczego ze względu na stan zdrowia nie może przyjąć odpowiedzialnego stanowiska na prowincji. Miejsce w klinice znalazło się błyskawicznie i partyjny organ wojewódzki został wzmocniony zoperowanym na polecenie partyjne zdolnym redaktorem z Krakowa. Po odejściu Jollesa (został wiceprezesem RSW „Prasa", potem 95 \; - administracyjnym dyrektorem PAP) i po likwidacji ogniwa pośredniego w postaci Instytutu Prasy „Czytelnik" dostaliśmy się pod bezpośrednie kierownictwo Wydziału Prasy czy Biura Prasy KC, czy jak tam się w różnych okresach ten urząd nazywał. Bardziej też zaczął „Przekrojem" zajmować się Komitet Wojewódzki. Zawsze był on teoretycznie gospodarzem na swoim krakowskim terenie, nawet Jolles ostentacyjnie to podkreślał, ale w praktyce KW uznawał eksteryto-rialność „Przekroju" jako pisma ogólnopolskiego, a więc podlegającego warszawskiej centrali. Ta podwójna zależność nie była zresztą taka zła, bo można było wobec rozpaczliwie tępych aparatczyków lokalnych zasłaniać się podległością aparatowi centralnemu, który był daleko i reprezentował mimo wszystko poziom trochę wyższy. Różnie z tym zresztą bywało. Pierwszych wysłanników z KC, którym przydzielono opiekę nad „Przekrojem", można było znieść. Tym bardziej że przypadało to na okres odwilży i Października i towarzysze byli skołowani. Pamiętam takiego jednego, dość nawet sympatycznego, który najpierw mnie pochwalił za moje komentarze na temat sytuacji międzynarodowej, a potem wybuchnął: „Napisaliście tu, że w Wiedniu po podpisaniu traktatu z Austrią ministrowie spraw zagranicznych Wielkiej Czwórki wyszli na balkon i wziąwszy się za ręce zgodnie manifestowali swoją radość. Jakże to tak? Przecież jeśli my mamy powód z czegoś się cieszyć, to nie oni, a jak oni, to nie my!". Zawahał się, pokręcił głową i westchnął rozbrajająco: „A czy ja zresztą wiem?". Zapamiętałem tę scenkę dobrze, bo to była klasyczna scena rozterki młodego, nafaszerowanego dogmatami aparatczyka, który dostaje kołowacizny w nowej sytuacji. Wyobrażam sobie, jak wkrótce biedak musiał przeżywać rzeczy znacznie gorsze: XX Zjazd ,i przemówienie Chruszczowa o Stalinie, potem Październik. f Trzeba przyznać, że w drugiej połowie lat pięćdziesiątych i na początku lat sześćdziesiątych KC w Warszawie i KW w Krakowie stosunkowo mało nam przeszkadzały w redagowaniu pisma. Owszem, były kłopoty z cenzurą, atakowano nas w partyjnej prasie, był sąd nad „Przekrojem" w 1959 roku, o czym osobno. Ale o wiele bardziej dawało się nam we znaki ogólne dyrygowanie życiem kraju przez Go-jmułkę niż ręczne sterowanie, takie, jakie uprawiał czasem, zacny skąd-iinąd, Jolles (ach, te jego słynne telefony do redakcji!). A kryzysowa sytuacja, spowodowana bezpośrednią interwencją w redagowanie pisma, zdarzyła się tylko jedna. Ale wyjątkowo przykra i paskudna. Jakoś na przełomie lat 1961 i 1962 dostaliśmy z Warszawy, z Biura Prasy KC, długi tekst z poleceniem drukowania go w odcinkach. Już samo to było czymś niezwykłym, bo od dawna niczego nam bezceremonialnie nie narzucano. Po zapoznaniu się z tekstem ogarnęło nas obrzydzenie. Były to wspomnienia księdza, właściwie eks- \1 96 \ księdza, niejakiego Leonarda Świderskiego, byłego kanclerza kieleckiej kurii biskupiej, który wypowiedział posłuszeństwo hierarchii kościelnej. Jeden wielki kubeł plotek, pretensji i oskarżeń, jakichś zawiłych komeraży i wycieczek osobistych pod adresem byłych przyjaciół autora — księży i biskupów. I my to mieliśmy drukować? Pomijając już wszystkie inne względy, ten tekst różnił się jaskrawo od naszego stylu i tonu. Owszem, drukowaliśmy nieraz rzeczy bardzo ostre o polityce Watykanu i postawie hierarchii, ja sam bywałem ich autorem. Ale „Przekrój" nie zniżał się do poziomu magla i nie skandalizował. Co robić? Jak się z tego wywinąć? Konsekwencją otwartej odmowy byłby zapewne koniec „Przekroju" Mariana Eilego, w KC nie mogliby tolerować czegoś takiego choćby ze względów prestiżowych. Marian w pewnym momencie wspomniał o możliwości podania się do dymisji, ale nie tak twardo jak w 1959 roku, kiedy chciano mu narzucić obcego zastępcę. „Jak mnie mają wyrzucić, to niech to będzie za Picassa" — mówił często. Ale za księdza Świderskiego i jego monachomachię? Po jakichś pierwszych manewrach, na które reakcją było: „bez dyskusji, wykonać!" i po szczegółowym obgadaniu sprawy z Marianem pojechaliśmy do Warszawy we dwóch, Mietek Kieta (od 1959 partyjny zastępca Mariana) i ja. Mietek, trzeba przyznać, zachowywał się lojalnie i przedstawił nasze stanowisko tak, jak uzgodniliśmy z Marianem. Rozmowy, najpierw na niższym szczeblu, potem z ówczesnym kierownikiem Biura Prasy KC Arturem Starewiczem, były strasznie trudne, naszych argumentów nie chciano uznać. A argumenty były takie. Ten tekst, tak odbiegający od przekrojowego charakteru i tradycji, wydrukowany u nas, wywoła u czytelników reakcje wręcz odmienne od zamierzonych. Dlaczego właśnie „Przekrój"? Nie możecie tego dać innemu pismu, gdzie będzie bardziej na swoim miejscu? Czy zdajecie sobie sprawę, że to cała książka, której druk będzie się ciągnął miesiącami? Jaki sens ma nadawanie takiej rangi personalnym animozjom i rozgrywkom między duchowieństwem? Może, jeśli już koniecznie trzeba, wystarczy, jeśli wybierzemy jakiś jeden fragment? Absolutnie nie? No to może dwa odcinki, co? W rozmowie ze Starewiczem użyłem jeszcze jednego argumentu, całkiem prawdziwego, ale trochę ryzykownego. Marian jest ogromnie czuły, aż przeczulony na punkcie antysemityzmu, mówił mi, że nie chce, żeby oskarżano tego Żyda Eilego o ubliżanie polskiemu duchowieństwu. Przecież będą takie reakcje u czytelników, komu to potrzebne? No i jak możecie stawiać w takiej sytuacji człowieka, który od tylu lat pożytecznie pracuje? Na ten ostatni argument Starewicz odpowiedział tonem dość niemiłym, że to obłuda, Eile jest czuły, ale na to, co powiedzą mu jego znajomi z „Tygodnika Powszechnego". 97 \ był wymierzony trochę z boku, ale w dobrym kierunku. Rzeczywiście, ta sprawa Yryla meśgCaaii» ^r-L^^c-a. — wa><5i-biście dla Janki Ipohorskiej, której siostra była zakonnicą, i Janka bardzo nie chciała jej dotknąć. A Marian, poza wszystkim innym, nie chciał zrobić przykrości Jance. Oczywiście, nikt w Biurze Prasy nic o tym nawet nie pisnął, ale odniosłem wrażenie, że cała heca nie przez nich została nadana i że tekst dostali z zewnątrz, a sami są tylko wykonawcami. Nie zdziwiłoby mnie nawet, gdyby „Przekrój" został wyznaczony do tej roli przez kogoś z góry — albo z boku, czyli z Rakowieckiej — kogoś, kto wpadł na pomysł wykorzystania w ten sposób naszej popularności. Ale to są tylko moje domysły. Okazało się, że tam, gdzie nie mogły zupełnie nic wskurać moje argumenty, tam Mietek Kieta wywalczył niedużo, ale zawsze coś. Nie wdając się w spór zasadniczy, dukając nudnie, wyczytywał z tekstu zdania co głupsze i uzyskiwał zgodę na wykreślenie a to tego, a to owego ustępu./Ostatecznie wytargowaliśmy, że damy wybór z książki, w trzech odcinkach, z uzgodnionymi skreśleniami. Później w redakcji Marian jeszcze bezceremonialnie tekst trochę skrócił, trochę podadiustowąłj Niestety, niewiele to w gruncie rzeczy znaczyło, tekst pozostał obrzydliwy i drukowaliśmy go ze wstydem. Liczyliśmy na to, że w oczaHT^zyteTmKaw~^spomnieiuaDwl3erskiego będą ciałem w „Przekroju" obcym, czymś, co zostanie szybko zapomniane. Pod koniec lat sześćdziesiątych jeszcze parę razy zdarzyło się, że przysłano nam z Warszawy do druku jakieś teksty obcych autorów, podpisane nieznanymi nazwiskami, pewnie pseudonimami. Chyba raz tylko dostaliśmy coś o wrażej dywersji pióra publicysty, którego nazwisko łączono z ulicą Rakowiecką. Drukowaliśmy to już bez oporu, traktując teksty jak ogłoszenia. Czytelnicy też pewnie instynktownie tak traktowali to, co odbiegało odnormalnych standardów przekrojowych; świadczył o tym wyjątkowo nikły korespondencyjny odzew po takich materiałach. Były to zresztą wypadki rzadkie. Marian mało miał do czynienia z funkcjonariuszami frontu ideologicznego. Do KW go nie zapraszano, a od czasu przyjścia Mietka i ja tam rzadko musiałem bywać. Na narady redaktorów w KC też z reguły jeździł Mietek, ale zwykle w moim towarzystwie: on potem w redakcji „przenosił" dyrektywy, ja opowiadałem Marianowi o ogólnej atmosferze i ciekawszych sygnałach. Towarzysze z nowego rzutu, którzy zjawiali się czasem w Krakowie w drugiej połowie lat sześćdziesiątych, albo z którymi Marian musiał się spotkać niekiedy w Warszawie, budzili jego przerażenie. To wtedy zaczął mówić obsesyjnie o koniach Kaliguli, z którymi on nie może się porozumieć. — Kiedy przyjeżdżał Jolles — biadał Marian 98 — zawsze prosił, żeby mu Merka na wieczór załatwiła bilet do teatru. A teraz przyjeżdża Iks, idzie wieczorem urżnąć się z Ma- chejkiem. Jak ja mam z takim facetem znaleźć wspólny język? W 1963 roku na czele Biura Prasy stanął nowy kierownik, Stefan Olszowski^Marian postanowił pewnego razu wybrać się do Warszawy na naradę redaktorów w KC, żeby go osobiście obejrzeć. Pojechałem także i z zainteresowaniem śledziłem reakcje Mariana na zetknięcie się z dość nowym dla niego towarzystwem, bo stara kadra redaktorska, którą znał, przerzedziła się znacznie, a pojawili się nowi, bojowi arywiści. Marian słuchał ich szczególnie pilnie i komentował niektóre wypowiedzi uwagami, które świadczyły o jego dobrej znajomości ludzkiej natury. Tego, co powiedział wtedy o Macieju Szcze-pańskim i Witoldzie Fillerze, nie powtórzę, powiem tylko, że rozpoznanie Mariana okazało się prawidłowe. Ale największą dalekowzrocz-ność okazał mówiąc o Olszowskim. Starewicz, który awansował wtedy na sekretarza KC, podsumował naradę błyskotliwym, demonstrującym autorytet przemówieniem. Wypadło ono efektownie na tle drewnianego, ograniczonego do konkretów głosu Olszowskiego, który naradę prowadził i formułował wnioski. Powiedziałem o tym Marianowi, i o tym, jak ten „piękny Artur" gasi siedzącego przy nim drętwego, grubawego, jeszcze wtedy kędzierzawego młodego człowieka. „A dajże mi spokój z tą błyskotliwością i efekciarstwem Starewicza" — powiedział mi Marian. — „On, moim zdaniem, jest już skończony i kariery nie zrobi. Przyszłość należy do takich jak Olszowski. O, ten wysoko zajdzie. To niebezpieczny człowiek, bardzo niebezpieczny, zo baczysz". No i zobaczyłem. Dotąd mówiąc o decydentach zajmowałem się tylko tymi, którzy bezpośrednio kierowali prasą. A co z tymi z najwyższego kierownictwa politycznego kraju? Czy z nimi „Przekrój" miał do czynienia? Po kolei, najpierw o Bierucie. A skoro już o nim, to najpierw uwaga: o Bierucie jak i o innych osobistościach z ekipy rządowej na ogół wiedziało się tyle, co nic. Ich życiorysów nie popularyzowano, a te, które można było gdzieś znaleźć, były ogólnikowe i aż do końca 1948 roku nie wspominały w ogóle o partii komunistycznej! Mam takie wydawnictwa z tamtego okresu, w których Gomułka jest na przykład nazywany przedwojennym „działaczem lewicy związkowej". Bierut występował jako bezpartyjny prezydent ponad podziałami, jego przemówienia miały zawsze mocno patriotyczne akcenty, eksponowano takie fakty, jak włączenie do przysięgi prezydenckiej (na wniosek PPR!) słów „tak mi dopomóż Bóg", czy jak ostentacyjne honory czynione w Belwederze generałowi Juliuszowi Rómmlowi, dowódcy obrony Warszawy w 1939 roku. Sam słyszałem od profesora Walerego Goetla, że Bierut 99 mówił mu, iż w przyszłości, po nim, prezydentem RP, zgodnie z tradycją, będzie znowu profesor. Potem to się zmieniło, na ile wierzono w takie gesty, to inna sprawa. Warto jednak je przypomnieć, a i to, że jeszcze po śmierci Bieruta krążyła wieść między ludem, że to był dobry Polak i dlatego Ruskie go w Moskwie otruli — stąd kilometrowe kolejki na mrozie do jego trumny (są kroniki filmowe i zdjęcia, także w „Przekroju"). A osobista rola i odpowiedzialność Bieruta za uwięzienia, terror i egzekucje pozostawała właściwie nie znana aż do lat osiemdziesiątych, kiedy pojawiły się pierwsze dotyczące tego dokumenty. Po co to piszę? A po to, żeby czytelnik nie mylił swojego dzisiejszego stanu wiedzy o ludziach i faktach ze stanem sprzed lat czterdziestu, czy więcej. W lutym 1948 roku „Przekrój" uroczyście obchodził jubileusz: 150. numer i trzylecie. Na okładce, pod ogromnym „150", było dobre zdjęcie Bieruta przy biurku, wykonane specjalnie w Belwederze przez Romana Burzyńskiego. Obok — reprodukcja odręcznych życzeń „dalszej pomyślnej pracy", a w podpisie informacja o przyjęciu przez Bieruta redaktora naczelnego. „Pan prezydent powiedział, że jest stałym i pilnym czytelnikiem naszego tygodnika i cieszy się, że «Prze-krój» osiągnął nakład tygodniowy ćwierć miliona egzemplarzy". To był ewenement. Nie pamiętam, żeby tak uhonorowano jakieś pismo, chyba że chodziło o centralne organy, i to przy wyjątkowych okazjach. „Przekrój" później przy znacznie bardziej zaawansowanych jubileuszach dostawał tylko gratulacje Zarządu Głównego RSW „Prasa" oraz instancji i osób podobnego szczebla. Wymowa życzeń Bieruta też była zastanawiająca, kiedy przypomnieć, co wtedy ukazywało się w tygodniku „stale i pilnie" czytywanym przez prezydenta, który „cieszył się" wzrostem jego nakładu do poziomu, jakiego nigdy nie osiągnął żaden magazyn przed wojną. Przeglądałem numery z tamtego okresu. Mamy tam Charaktery Zofii Nałkowskiej i piękne wiersze Leopolda Staffa i Kazimiery Iłła-kowiczówny. Oczywiście, dużo Gałczyńskiego, w wydaniu i tym zwariowanym, i poważnym, np. Pieśń paschalna: „Za te cuda oczywiste, jakże ja Cię uczczę, Chryste". To, co wkrótce stać się miało „reli-gianctwem", reprezentowały także witraże mariackie z Krakowa, objaśnione przez ks. Tadeusza Kruszyńskiego, i okładka z ludową rzeźbą Św. Piotr, patron rybaków. Są w numerach z tego okresu dwa bardzo obszerne materiały entuzjastycznie prezentujące Picassa, i to nie tego z gołąbkami pokoju, lecz z autentycznymi, szokującymi pi-kasami. W odcinkach „Przekrój" drukował scenariusz makabreski Charlie Chaplina Monsieur Verdoux, sztukę Franza Werfla Jacobow-sky i pułkownik w tłumaczeniu Osmańczyka, humorystyczną amerykańską powieść Jajko i ja, tłumaczoną przez córkę emigranta Mel- 100 chiora Wańkowicza, emigrantkę Martę Erdman-Tirliporka, dłuższe opowiadanie Johna Steinbecka, a dla mniej wybrednych — Cafe pod minogą Wiecha. Do tego Giraudoux (Apollo z Bellac) i Sartre {Ladacznica z zasadami). Z materiałów pozaartystycznych: liberał profesor Adam Krzyżanowski o aktualnych problemach polityki monetarnej Polski, Mieczysław Pruszyński o obiedzie z generałem Sikor-skim przed jego ostatnią podróżą, kilka razy Janusz Meissner o lotnikach polskich w Anglii, rozmowa Artura Sandauera z Curzio Ma-lapartem o pobycie włoskiego pisarza w Generalnym Gubernatorstwie u Franka. Także artykuł pod tytułem Pamiętajmy o Monte Cassino, rocznicowy. To obszerne, choć oczywiście niekompletne, tylko przykładowe wyliczenie może zainteresować tych, którzy „Przekroju" z tego okresu nigdy w rękach nie mieli. Otóż wszystko to otrzymało z najwyższego szczebla stempelek aprobaty — taki był sens własnoręcznie napisanych gratulacji Bieruta. Tego samego Bieruta, który dopiero co wygłosił na otwarciu wrocławskiej radiostacji głośne przemówienie, będące pierwszym poważnym sygnałem przykręcania śruby w polityce kulturalnej. Łagodniejsze w słowach, ojcowsko-prezydenckie, treścią nie różniło się od tez Żdanowa, który właśnie wtedy terroryzował środowiska literackie, artystyczne i naukowe w ZSRR. —Jak_J3orejsza — bo on to przecież wszystko zaaranżował — pozyskał w tych okolicznościach Bieruta dla gestu uznania wobec kursu szerokiego otwarcia, jaki reprezentował „Przekrój"? Dziś wydaje mi się to jeszcze mniej zrozumiałe niż kiedyś. Czyżby zwycięstwo żda-nowszczyzny nie wydawało się wtedy jeszcze przesądzone, nie tylko Borejszy, ale i Bierutowi? W każdym razie był to ostatni moment, kiedy taki gest był jeszcze możliwy. No, może przedostatni, bo jeszcze do drugiego dnia wrocławskiego Kongresu Intelektualistów, którego spiritus movens był Borejsza, wydawało się, że polityka otwarcia, lansowana przy organizowaniu Kongresu, ma sankcję moskiew- ' ską. Przemówienie Aleksandra Fadiejewa, w którym liberalni pisarze zachodni, także drukowani w „Przekroju", zostali nazwani hienami i szakalami, było szokiem. Optymistom, do których jak zawsze i ja należałem, wydawało się, że to może jakiś indywidualny wyskok Fadiejewa i że bardziej miarodajne jest może łagodniejsze wystąpienie Erenburga. Wiadomo, co nastąpiło w Polsce zaraz potem: plenum KC PPR, usu- .... nięcie Gomułki, Bierut, zrywając z fikcją bezpartyjności („powrócił do pracy partyjnej"), został sekretarzem generalnym KC. Koniec „polskiej drogi" i liberalnych ciągot. Dalszą konsekwencją było odsunięcie Borejszy, mimo że starał się dostosować jak mógł — choćby na opisanym spotkaniu w Pałacu Prasy. „Przekrój" też musiał wkrótce zacząć 101 się dostosowywać do nowej linii. Gratulacje Bieruta z początku 1948 roku już pod koniec roku przestały stanowić dla Eilego listek figowy. W tym samym 150. numerze „Przekroju", ale na stronie trzeciej, można było przeczytać także pismo gratulacyjne premiera Józefa Cyrankiewicza, ze zdjęciem, zgodnie z protokołem, odpowiednio mniejszym i mniej uroczystym. Jakie były naprawdę stosunki Cyrankiewicza z Eilem i „Przekrojem"? Warto o tym dziś napisać, bo swego czasu ta sprawa obrastała różnymi plotkami. Cyrankiewicz już jako premier poślubił Ninę Andrycz; podobno pierwszy raz zobaczył ją na zdjęciu w „Przekroju". Świadkami ślubu premiera byli Władysław Gomułka i dyrektor Andryczówny w Teatrze Polskim Arnold Szyfman. Marian Eile przyjaźnił się przed wojną z różnymi osobistościami życia teatralnego, także z młodziutką Andryczówną. Kiedy wyszła za mąż, bywał czasem w domu państwa Cyrankiewiczów. Nie afiszował się z tym, bo w ogóle był dyskretny, ale jego towarzyskie kontakty z Cyrankiewiczem nie były w „środowisku" tajemnicą. Co z tego wynikało dla Mariana i dla „Przekroju"? Niewiele. Znam tylko jeden wypadek, kiedy Cyrankiewicz okazał się, jak sądzę, kołem ratunkowym dla pisma i jego redaktora, piszę o tym osobno. Profitów w postaci przydziałów, talonów itp. Marian nie szukał, najlepszym dowodem jest to, jak skromnie żył, o tym też już pisałem. Jeśli idzie o preferencje „Przekroju" dla Cyrankiewicza, to sprowadzały się one do tego, że w kronikarskiej części wspominaliśmy o nim może odrobinę cieplej niż o innych politykach, ale zawsze przestrzegając protokolarnej hierarchii i nie częściej niż z protokołu wynikało, wszelka przesada mogła tylko zaszkodzić zainteresowanym. Pani Nina Andrycz zachowywała się taktownie i nie próbowała wykorzystać prywatnej znajomości z redaktorem opiniotwórczego tygodnika, co nie o wszystkich aktorkach da się powiedzieć. Raz, dwa razy do roku dawaliśmy krótką notatkę o jakiejś jej roli, czasem na podstawie kartki, którą przysłała. Nie była to jednak, jak w przypadku pewnego pianisty, notatka, którą zaczął skromnie: „Znakomity nasz pianista XY"; miałem taką w ręku. Jeśli poświęciliśmy rolom Niny Andrycz więcej miejsca, nawet okładki, to wtedy, kiedy chodziło o rzeczywiste wydarzenia artystyczne: Maria Stuart, Święta Joanna. Rozmowę z panią premierową zamieściliśmy dopiero wtedy, kiedy w 1957 roku towarzyszyła mężowi w podróży do krajów Azji, co było wydarzeniem wtedy bez precedensu (okazało się, że interesuje się orientalistyką). Także dopiero z tej okazji zaczęliśmy pisać o Cyran-kiewiczu więcej i nie tak oficjalnie, ale wtedy robiły to i inne pisma. Podobnie nie byliśmy wyjątkiem opisując żywiej wizytę Cyrankiewicza w Paryżu, tym razem piórem własnego wysłannika Olgierda 102 I Budrewicza, który, nie bez udziału premiera, trafił do ekipy dziennikarskiej obsługującej tę podróż. Legenda o specjalnych stosunkach Cyrankiewicza z Eilem narodziła się w końcu 1955 roku, kiedy w stulecie śmierci Mickiewicza odsłaniano jego odbudowany pomnik na krakowskim Rynku. Przyjechał na tę uroczystość Cyrankiewicz z Bermanem, będącym już u schyłku kariery i trzymającym się raczej w cieniu. Przy okazji goście z Warszawy zaszczycili swymi odwiedzinami świeżo wyremontowany, jak cacko, zabytkowy lokal „Pod Gruszką", który przeznaczono na klub dziennikarza. Krzątanina organizacyjno-protokolama była niesłychana, ustalano w KW, kto z osobistości lokalnych ma być uhonorowany osobistym kontaktem z dostojnymi gośćmi — cyrk jak rzadko. Marian, jako redaktor naczelny usytuowany wśród witających, stanął sobie skromnie i ze swym ironicznym półuśmieszkiem obserwował taniec wokół gości. Wtem Cyrankiewicz, zobaczywszy ludzką twarz w tłumie podskakujących aparatczyków, złamał protokół zwracając się do niego: „O, panie Marianie, niechże pan tu z nami usiądzie". Towarzyskie talenty Mariana — a on umiał czasem być czarujący w towarzystwie, jeśli był w dobrym humorze — urozmaiciły Cyra-kiewiczowi nudno zapowiadający się wieczór. A po krakowskich komitetach i gabinetach poszedł hyr: Eile to człowiek Cyrankiewicza. Jeszcze po dobrych kilku latach opowiadał mi Kieta, że towarzysze w KW, już-już ostrząc noże na „Przekrój" odkładali je, wzdychając z rezygnacją: Eilego ruszyć się nie da, za nim stoi Cyrankiewicz. Te dość komiczne dworskie kalkulacje podbudowywał jeszcze fakt, że wkrótce po Październiku I sekretarzem KW w Krakowie został na kilka lat Lucjan Motyka, były pepeesowski towarzysz Cyrankiewicza i jego kolega z Oświęcimia, a zastępcą Mariana był od 1959 roku inny obozowy kolega Łysego, albo bardziej elegancko Cezara, Mieczysław Kieta. I nic to, że Cyrankiewiczowi, Motyce, a tym bardziej Eilemu ani w głowie były jakieś polityczne kalkulacje związane z „Przekrojem", Kieta zaś nie był specjalnie bliski koledze z tego samego oświęcimskiego bloku. Funkcjonował mit i, prawdę mówiąc, wychodziło to „Przekrojowi" czasem na dobre. Bierut, Osóbka-Morawski, Cyrankiewicz, Minc to były postacie, o których przeciętny czytelnik prasy, a więc i „Przekroju", coś tam w pierwszych latach powojennych czytał. Inni, zwłaszcza działacze pepeerowscy, kryli się w cieniu. Myślę, że na Gomułkę większość ludzi zwróciła uwagę dopiero w związku z jego upadkiem, na ogół znał go tylko aktyw partyjny. W „Przekroju" rolę Gomułki w rozmowach z Mikołajczykiem podczas powoływania w Moskwie rządu w czerwcu 1945 podkreślił mocno Borejsza w głośnym artykule Pri-madonna jednego sezonu. Ale poza tym „pierwszy Gomułka" dla 103 „Przekroju" istniał tylko we wzmiankach kronikarskich, i to raczej jako wicepremier-minister Ziem Odzyskanych, a nie jako sekretarz generalny PPR. Z jednym tylko wyjątkiem. W przemówieniu pierwszomajowym w 1948 roku Gomułka zacytował Gałczynskiego: spory fragment wiersza ze zwrotkami takimi, jak „żeby się zestroiły sprawy miejskie i wiejskie" i żeby „rozkwitało nasze państwo plebejskie". Oczywiście „Przekrój" nie omieszkał tego odnotować, a potem przypomnieliśmy ten cytat z Gałczynskiego jeszcze raz, po powrocie Gomułki do władzy. Nie badałem, kto pisał Gomułce przemówienia w 1948 roku, myślę, że Gałczyński trafił tam, jak Piłat w Credo, za pośrednictwem Władysława Bieńkowskiego. Czołowy wówczas pro-pagandysta PPR, z Gomułką osobiście blisko związany, był dobrym znajomym Gałczynskiego jeszcze sprzed wojny. Jakoś nie pomyślałem, żeby zapytać o to Władysława Bieńkowskiego, już od dawna dysydenta, kiedy w stanie wojennym łamaliśmy się opłatkiem. Pamiętam, j^ką miał wtedy minę, ja pewnie taką samą. \ Następne przypadki miał z Gomułką „Przekrój" dopiero po Paź-) dzierniku. Robiliśmy mu popularność, choć Marian od początku oba-I wiał się jego antyinteligenckosci. Ale doskonała graficznie okładka wyborcza w styczniu 1957: zdjęcie Gomułki przemawiającego na słynnym wiecu na Placu Defilad, z ogromnym hasłem „Głosuj na polski Październik", była mocnym uderzeniem. Nie tak mocnym, oczywiście, jak poparcie prymasa Wyszyńskiego dla wyborów, ale zawsze i takie poparcie coś tam znaczyło. Zaraz potem spore zdjęcie Gomułki ze zwróceniem uwagi w pod pisie, że zmienił okulary, dawniej nosił proste, w drucianej oprawie, uznano za nieprzychylną aluzję," cłioć, prawdę mówiąc, i ja, robiąc ten podpis, i Marian, kiedy go zatwierdzał, traktowaliśmy rzecz tylko jako ciekawostkę. A jeszcze nieco później w kuluarach Sejmu rzucił się na Gomułkę Zbigniew K^^Rogowski, przedstawiając się jako Jko^, respondent „Przekroju". - ^ -.,- //\. Zbyszek, nasz odwieczny współpracownik zewnętrzny, zrobił to na własną rękę i trochę nieswojo było nam (wybacz, Zbyszku) na myśl, że odtąd nasz strasznie sztywny przywódca będzie kojarzył „Przekrój" z wdzięczną sylwetką autora „Dziwnych pomysłów Zbigniewa K. Rogowskiego", rozmówcy Władzia Liberace i innych hollywoodzkich postaci, przyjaciela Lody Halamy no i tak dalej... Ale jeśli o samą rozmowę chodzi, Zbyszek spisał się dzielnie. W relacji zaznaczył, że głos lekko drżał mu z tremy, zanotował, że Gomułka „z sym-j patycznym uśmiechem" powiedział, że to niezupełnie tak, żeby on \ nie lubił dziennikarzy, tylko „widzicie, niektórzy dziennikarze bywają nie dość odpowiedzialni". Na śmiałe pytanie o ocenę strony politycznej „Przekroju" Gomułka wyznał, że go ono zaskoczyło, a „Przekrój" 104 przegląda tylko w niedziele. „Dajcie mi trochę czasu, gdy się spotkamy następnym razem, być może porozmawiamy o polityce «Prze-kroju»" — zakończył Gomułka „z uśmiechem". A któż by się nie uśmiechał do Zbyszka Rogowskiego! Ten następny raz, kiedy Gomułka zajął się polityką „Przekroju", przypadł w 1963 roku, kiedy zostaliśmy surowo zgromieni na plenum KC poświęconym ideolo. Spadliśmy z ambony nie sami, ale w towarzystwie paru tytułów prasowych i filmowych (na potępienie zasłużyli wtedy niewinni Niewinni czarodzieje Wajdy i Nóż w wodzie Polańskiego. Mój Boże!). Zarzuty Gomułki, któremu te fragmenty pisał, jak mówiono, Starewicz, były groźne. Prymitywnie snobistyczne opisy życia na Zachodzie, sensacyjno-kryminalne opowiadania i przygody różnych osobistości i gwiazd, egzotyka i turystyka wyprane z treści politycznych i społecznych. Za jeszcze ważniejsze niż to, co się drukuje, uznał Gomułka to, co się pomija milczeniem, albo ledwie markuje. „Obowiązkiem tych pism — pouczył surowo — jest uczestniczenie w walce o wychowanie naszego społeczeństwa w duchu socjalizmu, w walce z przeciwnikiem, który z fal eteru sączy nieustannie swą oszukańczą frazeologię o «wolnym świecie»". Do tego jeszcze wezwanie, by odpowiednie organizacje partyjne i redakcje zabrały się poważnie do realizacji polityki partii. Czyli zapowiedź tak zwanych wniosków organizacyjnych... Co po takiej druzgocącej krytyce z najwyższego szczebla działo się w ZSRR za Stalina, aż strach myśleć. W ZSRR za Chruszczowa i w każdym z demoludów nie byłoby aż tak źle, ale rozpędzono by inkryminowane redakcje na cztery wiatry. Polska specyfika jednak istniała wbrew temu, co się komuś zdaje. Bo naszej redakcji nie rozpędzono, nawet jej nie „wzmocniono" choćby jednym słusznym i posłusznym realizatorem wytycznych Gomułki. Nie zmieniło się nic w redakcji i pismo się nie zmieniło. Przejrzałem numery z tego okresu i naprawdę nie umiałbym wskazać różnić między tymi sprzed i tymi po plenum, choć pamiętam, że po przemówieniu Gomułki męczyliśmy się strasznie, żeby się czymś niepotrzebnie nie narazić. Tym bardziej że zgodnie z ówczesną praktyką wytyczne plenum KC zostały „przeniesione w teren" przez KW i jak zwykle wykonanie tego było idiotyczne. W referacie na plenum KW dołożono „Przekrojowi" zdrowo: jeszcze by nie, skoro dołożył mu sam Gomułka! Ponieważ Gomułka napiętnował dekadencję i cynizm przedstawicieli „nowych fal" w literaturze, którzy zajmują się marginesami społecznymi, odniesiono to do drukowanych u nas autorów, takich jak Czycz, Nowakowski, Sto-berski, nawet Bogu ducha winny Macedoński. Mnie wytknięto pseu-~7 doobiektywizm w przedstawianiu Hitlera i różnych podobnych zbrod- L 105 niarzy, ale nie dokonano tego imiennie, bo nie podpisywałem opracowań nazwiskiem, za to pochwalono mnie z nazwiska za moje też nie podpisywane „gazetki" i Kietę za materiały antyhitlerowskie. Towarzysze zawsze w takich wypadkach oddzielali ziarno od plewy i odróżniali to, co było w „Przekroju" be, od sprawiedliwych w tej Sodomie, którzy byli cacy. Śmialiśmy się z Marianem z tej taktyki towarzyszy z KW, Mietek wzdychał ponuro, ale też nie brał tego zbyt poważnie. A tu dosłownie nazajutrz po referacie KW, wyświetlono w telewizji film Pabsta o ostatnich dniach w bunkrze Hitlera, wobec którego nasze opracowania to pestka; towarzysze od referatu nie zorientowali się jeszcze, że sposób przedstawiania Hitlera rodem z Upadku Berlina i karykatur Kukryniksów już jest nieaktualny. O ile jednak gromy rzucane ze szczytu i przypalanie lokalne^ ^ pozostały bez konsekwencji organizacyjnych i personalnych — tyle, że trzeba było jeszcze bardziej uważać — to niełaska odbiła się boleśnie na naszym budżecie i przydziale papieru. Nie było mowy, | żebyśmy mogli powrócić do 24 stron; aż do odejścia Mariana i jeszcze przez jakiś czas potem „Przekrój" pozostawał zagęszczonym do absur-I du pisemkiem 16-stronicowym. Ograniczono nam budżet, nie pomogły \ rozpaczliwe starania Mariana i argumenty, że chodzi tu o oszczędź Jr~ności śmiesznie małe w skali ogólnej, ale zabójcze dla pisma. I to pisma przynoszącego RSW Prasa wysokie dochody! Życzliwi na ogół dyrektorzy w Zarządzie Głównym RSW dawali do zrozumienia, że nic nie mogą pomóc, bo nie od nich to zależy, a jeden wyznał poufnie Eilemu, że ograniczenie funduszu bezosobowego „Przekroju", przeznaczonego na honoraria, dokonuje się na polecenie wysokiego szczebla ;z Białego Domu. Z tamtego okresu pochodzi memoriał Problematyka niedzielnego magazynu — jak ją widzi „Przekrój", który zredagowałem pod kierunkiem, niemal pod dyktando Mariana. Nie jestem dziś w stanie przypomnieć sobie, co się w końcu z tym memoriałem stało, do którego z decydentów dotarł, i czy w ogóle gdzieś dotarł. Kopia, która się u mnie uchowała, jest chyba jedyna. To wielka kobyła, 35 stron maszynopisu, ale dokument jest ciekawy, jedyna taka wypowiedź najwybitniejszego polskiego redaktora magazynu o tym, co o swoim dziele myśli. Nazywam ten memoriał wypowiedzią Mariana Eilego, bo bardziej jeszcze niż w wypadku artykułu programowego Wiwat muzy, o którym piszę osobno, moją rolą było wierne odtworzenie myśli Mariana wyrażonych ustnie i ze mną przedyskutowanych. Tekst, spisany przeze mnie, został przez Mariana zaakceptowany z minimalnymi odręcznymi poprawkami, które widnieją na mojej kopii. Gdyby memoriał ten nie był taki długi, włączyłbym go chętnie jako aneks; 106 sądzę, że zasługuje na opublikowanie, choć oczywiście może zainteresować przede wszystkim tych, których interesuje historia polskiej prasy w PRL. Tekst został spisany w latach sześćdziesiątych, adresatem mieli być decydenci i dlatego trzeba było używać odpowiednich sformułowań. Ale danina składana oficjalnym tezom nie była zbyt wysoka i język stosowany w tym memoriale nie odbiera autentyzmu poglądom Mariana Eilego na „problematykę niedzielnego magazynu". Udało mu się nawet wprowadzić w odpowiednio złagodzonej formie myśl, którą od niego czasem słyszeliśmy. „Zadaniem pisma jest służyć idei, a nie czyjejś mentalności" — napisałem pod jego dyktando. W redakcji wyrażał to w formie bardziej drastycznej, czy, jeśli ktoś chce, cynicznej: „ja mogę zgodzić się na obsługiwanie czyjejś ideologii, ale nie czyjejś mentalności". Ciekawy był język i argumentacja, za pomocą których Marian Eile usiłował wytłumaczyć decydentom, że zdrowy rozsądek i trochę szerzej rozumiany własny interes powinny skłaniać ich do życzliwszego traktowania takiego środka przekazu, jakim jest „Przekrój". Cóż, kiedy Biały Dom był wtedy stajnią koni Kaliguli. Z innymi decydentami wysokiego szczebla nie mieliśmy do czynienia, a jeśli już, to były tylko epizody, jakieś na przykład wywiady dla „Przekroju". Kliszko, jak uważał Marian, „Przekroju" nie znosił z pewnych przyczyn osobistych, których nie wymienię. Bardzo to możliwe, wystarczył zresztą powszechnie znany antyinteligencki kompleks Kliszki. Ale wywiadu nam raz udzielił i nawet nie skorzystał z okazji, żeby „Przekrojowi" dopiec. Ten wywiad i kilka innych z prominentnymi postaciami życia politycznego lat pięćdziesiątych i sześćdziesiątych zawdzięczaliśmy zapomnianemu dziś, nie żyjącemu od dawna naszemu współpracownikowi z Warszawy Jerzemu Zakrzew-skiemu. Zajmował on jakieś kierownicze stanowiska w spółdzielczości i był naczelnym redaktorem czasopisma „Nasz Sklep", ale, jak mi kiedyś wyznał, jego marzeniem było zostać członkiem redakcji „Przekroju". Tak jak wcisnął nam par force swoją współpracę, potrafił docisnąć się do ministrów i członków Biura Politycznego, wydobyć od nich zgodę na rozmowę dla „Przekroju" i zgrabnie ją przeprowadzić. Tymi rozmowami zastępowaliśmy własną publicystykę, do uprawiania której nie mieliśmy możliwości ani ochoty. W dodatku na tle typowych wtedy drętwych wypowiedzi tego rodzaju osobistości, te rozmowy wyróżniały się dodatnio: przynajmniej dało się je czytać. Mariana ucieszyła szczególnie rozmowa ze Spychalskim, ponieważ znalazł w niej potwierdzenie swojej ulubionej teorii. Twierdził mianowicie, że ratunkiem dla „Przekroju" są żony dygnitarzy. Oni sami „Przekroju" nie czytają, ale czytają go ich żony i kiedy taki towarzysz 107 mówi w domu przy kolacji, że z tym „Przekrojem" trzeba będzie zrobić porządek, bo znów się wygłupił, albo coś tam zdrożnego popełnił, słyszy od żony: „Daj spokój, to takie ciekawe pismo, chcesz żeby w Polsce już zupełnie nie było nic ciekawego do czytania?" Otóż Spychalski na pytanie Zakrzewskiego czy „Przekrój" czyta i co mu się u nas nie podoba, odpowiedział, że przegląda „Przekrój" zawsze, czyta w miarę wolnego czasu, podoba mu się nasz miły kontakt z czytelnikami, a nic krytycznego nie powie, bo chce mieć spokój w domu, jego domowniczki lubią „Przekrój". Marian, przeczytawszy to, triumfował: „A co, nie mówiłem? Ja mam nosa!" GRUSZKOwo Wisi u mnie w mieszkaniu mój portret-karykatura z początku przekrojowych czasów. Jest to spora tempera podpisana: Eile — Ipohorska 1952. Przedstawia mnie w postawie stojącej, lekko rozkraczonego, podpartego pod bok grzbietem dłoni. To chyba wynik zmysłu obserwacyjnego Mariana, natomiast twarz ze zgeometryzo-wanym nosem zaradza rękę Janki. Niewątpliwym dziełem Mariana są towarzyszące mi na portrecie atrybuty, o których znaczenie czasem pytają mnie osoby słusznie dopatrujące się w nich jakichś aluzji. Za mną na portretowej ścianie wiszą więc dwa obrazki. Jeden nie wymaga właściwie objaśnień. Jest to typowy wtedy dla Mariana akt: półleżąca, piersiasta dziewczyna. Taki był widać, zdaniem autora, przedmiot moich zaitereso-wań. Na drugim obrazku widnieją — schody. Osobne, znikąd do nikąd. Chodzi o mój esprit d'escalier, na który Marian ciągle narzekał. Rzeczywiście, często tak bywało, że pomysły przychodziły mi do głowy, no, może nie dopiero na schodach, ale pod koniec układania numeru, co pociągało za sobą konieczność przerabiania już gotowego planu. Ale najważniejszym atrybutem jest okazała gruszka na stoliku, na którym spoczywa moja druga ręka. Znaczenie tej gruszki objaśniać trzeba nieco dłużej. Ludzie, którzy stale się ze sobą stykają i razem działają, tworzą często własny język kodowy. Melchior Wańkowicz spopularyzował takie wyrażenia z języka rodziny Wańkowiczów: kuwaka, korzystny. Przekrojowa rodzina miała swój własny język, bardzo rozbudowany i bardzo przydatny dla szybkiego, skrótowego porozumiewania się w pracy redakcyjnej. Zwłaszcza z naszym szefem, który albo sam był twórcą tych kodowych wyrazów i zwrotów, albo podchwyciwszy je od kogoś, wprowadzał je do obiegu redakcyjnego. .... Jednym z ważniejszych terminów było słowo gruązkowy. Marian opowiedział nam, że w jakimś przedwojennym kryminale, którego akcja rozgrywała się w agencji reklamowej, jej nowego pracownika poucza się, jak w reklamowych tekstach unikać określeń zbyt je- 109 dnoznacznych. Zamiast „syrop z gruszek" trzeba pisać „syrop gruszkowy", bo wtedy może się to odnosić także do artykułu o zapachu gruszek, sztucznie aromatyzowanego, i nikt do takiego niezobowiązującego określenia nie będzie się mógł przyczepić. Stąd „styl gruszkowy", przydatny zwłaszcza przy pisaniu na trudniejsze tematy. Marian uważał mnie za specjalistę w posługiwaniu się tym stylem i zdarzało się, że po przeczytaniu mojego wstępniaka z miną wyrażającą tyleż aprobaty, co ironii rysował przy tytule, albo przy jakimś sformułowaniu, piękną gruszkę. Nie udało mi się stwierdzić, czy ta powieść, na którą powoływał się Marian, naprawdę istniała, ale Zygmunt Strychalski miał swoją podobną historyjkę. Kiedyś przed wojną dostał on — czy może jakiś jego kolega-grafik — zamówienie na etykietę do torebek ze sproszkowanym cynamonem. Biznesmen z Kazimierza, obejrzawszy dostarczony projekt graficzny, podrapał się po brodzie, skrzywił się i powiedział: „Po co zaraz pisać cynamon? Napisz pan cynamko. Cynamko a la cynamon". Zwrot cynamko d la rozpowszechnił się w redakcji nawet jeszcze bardziej niż termin „gruszkowy". Podczas gdy ten ostatni nadawał się do zastosowania zwłaszcza w sprawach poważniejszych (grusz kowa odpowiedź na pretensje jakiegoś urzędu), to „cynamko" służyło znakomicie w odpowiedziach czytelnikom, rozstrzyganiu savoir-vi- vre'owych wątpliwości, przy sprostowaniach unikających wyraźnego^ przyznania się, że strzeliliśmy byka, słowem, w rutynowej, magazy- r / nowej robocie. Trzeba to napisać tak cynamko a la — mówiło się ""•Wi każdy wiedział bez dalszych objaśnień, o co chodzi. A mogło chodzić na przykład o to, żeby pisząc o fatalnej przygodzie Abelarda zastąpić stosownym eufemizmem brutalne stwierdzenie, że kanonik kazał go wykastrować. Zwrot „przyprawił go o smutne kalectwo", zapropono wany przez Ipohorską Ewie Kossak, przeszedł do redakcyjnej historii jako najdoskonalsze cynamko. ?"'V Ulubionym zawołaniem Mariana było: pismo trzeba robić lekko! Oznaczało to, że w sprawie, o której mowa, nie będziemy zbyt pedantyczni, że pozwolimy sobie na swobodne potraktowanie tematu, na niekonwencjonalny dobór ilustracji itp. Właśnie hasłem „pismo trzeba robić lekko" odrzucał Marian zastrzeżenia wynikające z mojego zamiłowania do ścisłości (niektórzy nazywali tę cnotę brzydko mendowatością). Po czym albo na samo hasło ustępowałem, albo nie — i wtedy zaczynała się jedna z tych codziennych kłótni, które wypełniały Marianowi i mnie całe godziny i były nam niezbędne do redakcyjnego życia, ba: do życia w ogóle. c< p** Innym ulubionym zwrotem Mariana było: repetitio est mater żur-naliorum. Była to wyrażona kuchenną łaciną zasada, że magazyn, V 110 owszem, ma zaskakiwać ciągle czytelnika czymś nowym, ale to wcale nie wyklucza powtórek. Zarzut, że już coś u nas było, że o czymś już kiedyś pisaliśmy — a było tego z roku na rok coraz więcej — odparowywał skrytykowany wnioskodawca słowami „repetitio est ma-ter żurnaliorum" i w ten sam sposób bronił się winny zamieszczenia czegoś nieświeżego. To także było bardzo wygodne i oszczędzało czas bez długich tłumaczeń. O ile oczywiście ktoś (najczęściej ja) nie wdał się w pedantyczną dyskusję. Zasadę „repetitio" Marian wspierał niekiedy dodatkowo hasłem: rośnie nowe pokolenie, uwiecznionym nawet przez Jankę w jednym z jej rozdziałów Czaru Twoich kółek. I rzeczywiście, rosły nowe pokolenia czytelników „Przekroju", a więc fakt, że o czymś pisaliśmy przed dziesięciu laty mógł być istotny dla redakcji, ale zupełnie bez znaczenia dla czytelnika, który przed dziesięciu laty jeśli coś czytał, to może „Płomyczek". Kiedyś, podczas ponurego rozpamiętywania idiotycznej awantury wywołanej nieopatrznym zamieszczeniem niewartego jej głupstwa powiedział ktoś, że nawet tknęło go, żeby inkryminowany szczegół skreślić, ale... Marian wpadł we wściekłość: — To trzeba było zaraz wtedy powiedzieć! — wrzeszczał. — Po co mam się narażać dla byle gie! Jak mnie mają wyrzucić, to niech mnie wyrzucą za Picassa, a nie z powodu nikomu nie potrzebnej bzdury! Na przyszłość każdy z naszego aktywu (tak Marian zwykle mówił zamiast „kolegium" czy „kierownictwo"), każdy, kto uzna na węch, że coś może wywołać kłopot, ma powiedzieć „veto" i wszyscy bez dyskusji mają się temu podporządkować. Wprowadzam u nas dziś prawo veta! A, Veto chroni mężczyzn — powiedziałem i przypomniałem przedwojenne ogłoszenia. „Veto chroni mężczyzn" — pouczał na nich ojciec uśmiechniętego dryblasa wręczając mu coś podobnego do karabinowej gilzy. Kiedy pierwszy raz zobaczyłem w szkolnych latach to ogłoszenie, nie bardzo wiedziałem, o co chodzi. Dopiero starszy kolega-me-dyk, uświadomił mnie fachowo, że w tej metalowej łusce jest szklany zakraplacz, taki z gumką, zawierający roztwór protargolu. Zakropiony przed, może rzeczywiście uchronić przed rzeżączką. Koszt własny firmy wynosi grosze, Veto musi przynosić niezły dochód, skoro opłaca się drukować w gazetach ogromne, drogie ogłoszenia. Marian też pamiętał te ogłoszenia i wprowadził do przekrojowego języka hasło „Veto chroni mężczyzn". Prawo veta nie było oczywiście stosowane konsekwentnie (pismo trzeba robić lekko!), ale odtąd, nieraz podczas omawiania jakiegoś materiału, ktoś z „aktywu" rzucał ostrzegawcze „Veto chroni mężczyzn!" No i czasem ochroniło. .?Ą^J$ Wcześniejsza niż prawo veta była zasada: nic o mięsie! Eile wpro- J? wadził ją po pamiętnej awanturze o propagowanie przez „Przekrój" \ 111 nadmiernego spożycia mięsa w okresie przejściowych trudności zaopatrzeniowych, kiedy to Jolles ratował nas w UB przed zarzutem perfidnego wykorzystania w celach dywersyjnych autorytetu uczonych radzieckich. Zasadę „nic o mięsie", która doprowadziła do zastąpienia w wierszu Gałczyńskiego mięsa — rybą, poszerzono. Słowami „nic o mięsie" sygnalizowałem (bo na mnie to najczęściej spadało), że jakiś temat, fakt czy — niestety — nazwisko jest w ogóle, albo chwilowo, tabu i nie należy go tykać. Po pierwsze, bo nie przejdzie przez cenzurę, a po drugie... Dziękuję, wystarczy to pierwsze. Tak na przykład w pewnym momencie zdecydowane „nic o mięsie" przecięło możliwość powtarzania za prasą zachodnią plotek o szachu Iranu: ambasada irańska ostro interweniowała, a ponieważ właśnie pokochaliśmy niedawnego sługusa neokolonializmu, więc — nic 0 szachu. Podobnie po słynnej awanturze, jaką urządził Gomułka w związku z transakcją „statki za kawę", import kawy, a jeszcze lepiej kawa w ogóle stała się dla prasy tematem tabu. Nic o mięsie... Ale co było tym mięsem? To na ogół musiało się ustalać samemu. 1 to raczej na węch, niż na zdrowy rozum, który często nie wchodził w rachubę. Młodzieży wyjaśniam, że zapisy cenzorskie były utajnio ne; nawet o tym, że istnieje coś takiego jak zapis, cenzorzy teore tycznie nie mieli prawa mówić. Czy ktoś albo coś hula czy nie hula — oto było pytanie. Często pytanie do mnie. — Czy oni zwariowali z tym Kennedym? — rozpaczał Marian po moim powrocie (w okresie zamachu byłem za granicą). — W zeszłym tygodniu o Kennedym trzeba było pisać pozytywnie, a teraz nagle przestał hulać, zdejmują nam wojenny reportaż Herseya o tym, jak Kennedy uratował swoją załogę na Pacyfiku. — Ależ Marianie, Kennedy hulał i hula nadal, ale tylko jako ofiara gangsteryzacji życia politycznego w Stanach. Jako bohater wojenny nie hula: wicie, towarzysze, nie będziemy szerzyć w socjalistycznym kraju kultu a-merykańskiego prezydenta. Albo Janka: — Nurejew zdaje się nie hula, prawda? — Jasne, że nie: uciekinier ze Związku Radzieckiego. Zdejmują nawet samo nazwisko. — A to szkoda. Basia właśnie poznała go w Londynie, to mógłby być taki fajny materiał. Nieco inny odcień znaczeniowy miały zwroty nosi się, albo nie nosi. Na przykład po odejściu Chruszczowa już się nie nosiło kukurydzy, a w jakimś sezonie nosiło się Holoubka. Były nazwiska i sprawy, które tak bardzo nie hulały, że nie należało ich przypominać nawet w kontekście demaskatorskim, w tak zwanych antyimperiałkach. Tak nazywały się wdzięcznie w języku redakcyjnym różne drobiazgi piętnujące amerykański styl życia, zde-generowaną kulturę (przepraszam: „kulturę") burżuazyjną i tak da- 112 lej. Z czasem zaczęły te materiały zanikać, ale do połowy lat pięćdziesiątych dużo tego było, także i u nas, oj dużo. Nie będę ukrywał, że i „Przekrój", podobnie jak inne pisma w tym okresie, posługiwał się metodą posłuchajcie, jaka to ohyda" dla podawania co ciekawszych wiadomości typu sensacyjnego czy plotkarskiego, które bez dodania odpowiedniego wydźwięku ukazać by się nie mogły. To, co w redakcjach nazywano zwykle dorabianiem wydźwięku, w naszym języku redakcyjnym nazywało się zwykle przepajaniem. Wzięło się to stąd, że kiedyś Jolles nas pouczał, że wszystko w piśmie powinno być przepojone ideologią. No to mniej lub bardziej cynicznie tak przepajaliśmy, my i inni, typowo magazynowe informacje z szerokiego świata, aż powstawały z nich antyimperiałki. Przepajać można było wszystko, a w pewnym okresie nawet należało. Kiedy już wolno było się z tego śmiać, Stefania Grodzieńska w poświęconym nam numerze „Szpilek" sparodiowała tę metodę na przykładzie historycznej anegdoty w rzekomym wykonaniu „Przekroju". Wyglądało to mniej więcej tak (cytuję z pamięci): Pewnego razu pięcioletni Mozart grał na cesarskim dworze. — To Mozart, wasza cesarska mość — szepnął marszałek dworu. — Pierwsze słyszę — odpowiedział cynicznie monarcha. Pamiętam, jak zwrotem „pierwsze słyszę, powiedział cynicznie monarcha" Janka Ipohorska sygnalizowała, że ktoś przesadził w przepajaniu. Tak to było. Ja ani się nie samooskarżam (że moja wina, ale przejrzałem), ani nie usprawiedliwiam się (że cóż, myśmy tak musieli), ani się nie chwalę (że jacy to byli z nas sprytni przemytnicy). Ja tylko, zwłaszcza na użytek młodych czytelników, piszę jak było i jak się to w kodowym języku redakcji nazywało. Dodam jeszcze, że kiedy przyszło to, co w redakcjach nazywano zwykle odwilżą, a potem odnową, u nas mówiło się o tym New Look. Marian zaczerpnął ten termin via Janka ze słownictwa działu mody. Były więc njulukowe przemówienia i uchwały, przez Mariana zresztą traktowane dość sceptycznie, były njulukowe inscenizacje i wystawy, oceniało się, że jakieś pismo, patrzcie, jaki przybiera teraz njulukowy kurs. Publicystyczne rozdzieranie szat nazywał Marian darciem ciuchów. Styl pełen emfazy, operowanie wielkimi słowami, miotanie inwektyw, był kiedyś (i nie tylko kiedyś...) w polskiej prasie rozpowszechniony, niemal obowiązujący. Marian tego nie znosił, chyba że chodziło o ulubioną przez niego prasę francuską, w której emfaza należy do tradycji. Jeśli o mnie chodzi, to przyszedłem do „Przekroju" dość zarażony wzorami „namiętnego" pisania. Na szczęście i z natury wolę jednak powściągliwość od emfazy, i rozczytywanie się w prasie anglojęzycznej, której sporo docierało do „Przekroju", dostarczyło mi dobrych wzorów, no i Marian z darcia ciuchów systematycznie mnie 113 \m leczył. W rezultacie przy moim, nie chwaląc się, udziale „Przekrój" stawał się stopniowo pismem stylistycznie dość jednolitym, spokojnym w tonie, oszczędnie operującym przymiotnikami i przysłówkami (Marian Jgpjł^na przykład słowo Jbardzo >^kreślał je automatycznie). Pewnie, że nie osiągnęliśmy tego, ćó„Time" czy „New Yorker", ale mam nadzieję, że przyszły czytelnik studiujący roczniki „Przekroju" oceni, że wytworzył się nasz specyficzny styl, którego cechą było, między innymi, unikanie darcia ciuchów. Było jeszcze coś, czego Marian nie znosił: ^tejreotypoKaJiuniprys- yka^^awodowe dowcipnisiostwo. Humor „Przekroju" — a cały „Prze krój" był przeniknięty humorem — to było coś specyficznego. Zwłasz cza w latach, kiedy jego reprezentantem stał się, mówiąc skrótowo, Mrozek, a nie... przepraszam, nie wymienię żadnego nazwiska. Daw nym autorom „Szpilek" (jak niewielu ich jeszcze pozostało!) sprawi to może przykrość, ale muszę ujawnić, że za przykładem Mariana w języku redakcyjnym „Przekroju" nazwanie jakiegoś materiału szpil- kowym oznaczało dyskwalifikację. |$tyl szpilkowy"1, „humor szpilko wy" to były charakterystyki, które zwykle przekreślały oceniany ma teriał. Co zresztą nie przeszkadzało nam drukować zadomowionych w „Przekroju" szpilkowych autorów. Pismo trzeba robić lekko! A poza tym, czyż to nie Marian zaproponował rubrykę Drukujemy przez kumoterstwo, która jednak miała żywot krótki, bo nie każdemu au torowi przypadło do smaku figurowanie w niej. %r\ Skoro już mowa o terminie „szpilkowy", to określenia przekrojowy Marian nie-znosił. Irytowali go autorzy, którzy zachwalając ~swbje materiały zapewniali, że są „przekrojowe", napisane specjalnie w stylu „Przekroju". I miał rację, bo z reguły oznaczało to silenie się na lekkość, na milę zalatujące fałszem. Biada autorowi, który chciał „przekrojowo" zaczynać tekst. Marian z podwójną satysfakcją skreślał wtedy, jak to było w jego zwyczaju, pierwszy akapit. Powtórzyłem raz Marianowi dowcip z prasy amerykańskiej o któ rymś polityku, że jego nominacja to pierwszy tego rodzaju przypadek od czasu, kiedy Kaligula mianował senatorem konia. Zaczęliśmy się spierać, czy u Swetoniusza jest mowa o senatorze, czy o konsulu, a potem dobierać aktualne polskie przypadki koni w sejmie, w rzą dzie, w KC. Zabawa ta przypomniała się Marianowi wkrótce potem, kiedy trzęsąc się ze złości opowiadał o rozmowie z wyjątkowo tępym funkcjonariuszem w Warszawie. —(To jest koń!; — wołał. — Konia zrobili konsulem! Jak ja mam rozmawiać z koniem! Ja już nie mogę! Za dużo na mnie spada! C , / Spodobało się Eilemu to określenie i stało się jednym z jego ulubionych, powtarzanych w ostatnich latach niemal obsesyjnie. Do redakcyjnego kodu, używanego powszechnie, raczej nie należało, ale 114 słyszeliśmy je z ust Mariana tak często, że nie można go było pominąć. Ja już nie mogę! Za dużo na mnie spada — powtarzaliśmy za to często w stosownych sytuacjach, ale tylko między sobą. Wiedzieliśmy, jak bardzo szczere przy neurastenii Mariana są te jego skargi, czasem nieodparcie komiczne, więc oszczędzaliśmy szefa. Był czas, kiedy przy wybieraniu tematów do obszerniejszego potraktowania dyskusję zamykało smutne: Kto to jest Żeromski? To retoryczne pytanie padło z ust Jollesa, kiedy ustawiał nas ideowo tłumacząc, że rocznica — rocznicą, klasyk — klasykiem, ale z tym \ Żeromskim nie powinniśmy przesadzać, są też inne godne uwagi postacie (tu wyliczenie), gdy tymczasem: „Kto to jest Żeromski?" I tak zwrot ten stawał się przywołaniem do rzeczywistości, którą była inna hierarchia wartościowania u tych, którym podlegaliśmy, niż ta, którą chcieliśmy sami wybierać. DĘ KRAKOWSKIM. Jedzie dryndą Sienkiewicz z miną melancholijną, z miną, w której kocha się prawdopodobnie z dziesięć par młodych mężatek ze sfery high-life'u. Przychodzi mi na myśl, że Sienkiewicz musiał w chwilach swej młodzieńczości miewać i dziurawe buty i nie zastawać redaktorów. Uspokojony zawijam na Karową... Odpowiedzią na pytanie „kto to był Żeromski" stał się dokonany przez Błońskiego a zilustrowany przez Uniechowskiego wybór z młodzieńczych dzienników pisarza, które właśnie opublikowano 115 4- Funkcjonowały też w redakcyjnym języku hasła odnoszące się do różnych kwestii profesjonalnych. Numer z żyrafą leżał — orzekł raz Marian w czasach, kiedy jeszcze numery „Przekroju" widywało się na ladzie, a nie kupowało spod lady. Zdanie to służyło potem jako hasło krytykujące projektowaną okładkę jako niehandlową; chodzić zaś mogło nie tylko o zwierzęta na okładce, zdaniem Eilego źle się sprzedające, ale i o inne motywy okładkowe, które mogły mieć tę samą wadę. Perełką było świadome, albo uznane ex post za takie, wprowa dzenie profesjonalnego błędu: sąsiedztwa nie harmonizujących ze sobą tytułów, posłużenie się banalnym zwrotem itp. „ja tak specjalnie, to taka stylistyczna perełka" — tłumaczył się ktoś Marianowi z błędu. Przyjęło się, i czasem, kiedy nie było już możliwości naprawienia błędu, mówiło się: „Uznajmy to za perełkę". Zwykle uznawaliśmy i wszystko było w porządku. " Opowiadał nam raz Marian o tym, jak we Francji okrzykami: Puccini, fuj! awangardowa publiczność przyjęła nie dość awangardowy utwór kompozytora. Spodobało się to w redakcji (ale nie miłośniczce opery Ewie Kossak!) i hasłem ^Puccini, fuj!" sygnalizowaliśmy w dyskusjach, że jakiś materiał datuje, jest nienowoczesny. Kto z mówiących „wyszedł jak Zabłocki na mydle" zna genezę tego powiedzenia? Nie wiem, czy Gwidon Miklaszewski, który na początku istnienia „Przekroju" był krótko zastępcą redaktora naczelnego, a i później zamieszczał u nas swoje rysunki, wiedział, że w naszej redakcji długo używane było ostrzegające powiedzenie: Gwidon, ' ty nie szalej. Janka Ipohorska wytłumaczyła mi jego pochodzenie. Słowa te padły przy jakiejś prywatnej okazji, bodaj czy nie przy zamawianiu czegoś w restauracji, z ust małżonki przemiłego pana Gwidona, a uroda takiego zestawienia słów (proszę się wsłuchać w ich brzmienie) w połączeniu z daleką od szaleństw naturą ich adresata jakoś urzekły Jankę. Posługiwała się nimi w celach ostrze-gawczo-hamujących i za jej przykładem używali tego zwrotu tacy, którzy jak ja Gwidona Miklaszewskiego w redakcji już nie pamiętali, a może później i tacy, którzy w ogóle nie wiedzieli, o kogo tu chodzi. Mariana znowu zachwyciło kiedyś, przełożone na francuski i wypowiadane z możliwie najbardziej nadwiślańskim akcentem, pols-??" kie „szafa gra!'S Uarmoir joue! albo raczej larmuar żu! — wołał często, kiedy był w dobrym humorze. To „larmuar żu" spowodowało w redakcji modę podobnych dosłowych tłumaczeń polskich powiedzonek na języki obce: angielski {don't pepper, czyli nie pieprz), niemiecki (Fliege setzt sich nicht, mucha nie siada). Na zbliżonej zasadzie Marian nazywał główną pozycję numeru piece de resistance — psem oporu. 116 „Wyobraź sobie, moja mała, teraz im się znowu zachciało reformować święte prawo małżeńskie!" Wczesny Bęc-Walski z okresu, kiedy wprowadzano śluby cywilne i rozwody Bęc-Walskiego, który stawał się coraz bardziej wysilony, pożegnaliśmy z ulgą zaraz na początku odwilży w 1954 roku 117 Posługiwaliśmy się także w redakcji zapożyczeniami. I to od kogo! Od Machejka. Według powtarzanej swego czasu w Krakowie anegdoty Władysław Machejek, zapytany jak mu się podobał występ radzieckiego drugorzędnego teatru, odpowiedział bez entuzjazmu: „D... d... dobre, tylko takie jakieś..." — tu użył przymiotnika, którego nie przytoczę, ponieważ wygląda w druku znacznie gorzej niż zabrzmiał w ustach partyzanckiego pisarza. Dobre, tylko takie jakieś... mówiliśmy więc, elegancko nie dopowiadając kwestii do końca. Szczególnie Janka Ipohorska posługiwała się chętnie tym zwrotem przy opiniowaniu tekstów, o których o. Pirożyński, redemptorysta powiedziałby, że są „takie sobie". Zrodzone w redakcji „Przekroju" określenia i zwroty wchodziły do ogólnopolskiego obiegu, czasem na długo. Pierwszy przyjął się Bęc-Walski. Wydaje mi się, że pierwowzorem dla niego był austriacki arystokrata-cymbał Graf Bubi; może zresztą Karol Ferster-Charlie nieświadomie nawiązał do bohatera rysunków , z tej serii. Ale August Bęc-Walski wkrótce zmienił charakter i jego ?^nazwisko stało się w publicystyce lat czterdziestych i pięćdziesiątych synonimem kołtuna i reakcjonisty. Wymyślanie co tydzień coraz głupszych i coraz bardziej naciąganych Bęc-Walskich, których po wyjeździe Charliego rysował Tadeusz Olszewski, było koszmarem. Daliśmy wreszcie temu spokój. Ale Bęc-Walski żył jeszcze dość długo w żur-nalistycznym języku, nim wreszcie wyszedł z użycia. Przypomniano go dopiero po latach w publikacjach historyczno-rozliczeniowych. Sprawy Polaków, tytuł przekrojowego cyklu artykułów Osmań-czyka figuruje w zbiorze Skrzydlatych słów Markiewicza i Roma-nowskiego i tę swoistą nobilitację zawdzięcza z pewnością nie związkowi Markiewicza z „Przekrojem"; przyjął się naprawdę jako zwrot powszechnie znany i używany. Czasem w publicystyce posługiwano się też tytułem wydrukowanego w „Przekroju" artykułu Borejszy 0 Mikołajczyku Primadonna jednego sezonu. I to hasło, do dziś u- żywane czasem przez autorów, którzy pewnie nie znają jego pocho dzenia, znalazło się w Skrzydlatych słowach. Na tym jednak kończy się lista wywodzących się z „Przekroju" skrzydlatych słów o poli tycznym zabarwieniu. O wiele dłuższa może być lista słów i określeń o charakterze, powiedzmy, obyczajowym. Najczęściej były one wylansowane przez Ipohorską-Kamyczka, ale w najściślejszym związku z Eilem. Myślę, że nikt, nawet oni sami nie umieliby czasem powiedzieć, kto bywał pomysłodawcą i jaki był udział któregoś z nich dwojga w wymyślaniu 1 przyswajaniu czytelnikom słów i haseł, które powtarzała potem jako obiegowe cała Polska. Takim pojęciem stał się demokratyczny savoir-vivre, tytuł rubryki, 118 I którą Janka prowadziła od 1947 roku aż do śmierci. Szanownej młodzieży w wieku lat pięćdziesięciu wyjaśniam, że przymiotnik miał, prócz normalnego znaczenia, także wydźwięk polityczny: w pierwszych latach po wojnie był kwalifikatorem takim, jak później określenie „socjalistyczny". Tego ostatniego początkowo unikano i, jak wiadomo (komu wiadomo?), nie ma go na przykład w Manifeście lipcowym. Rubryka Janki ze słowem „demokratyczny" w tytule budziła u politycznych kierowników skojarzenia pozytywne, a wielu czytelników zwykłych przyjmowało to słowo z przymrużeniem oka. Pozytywnie też oceniana była w kołach kierowniczych podjęta przez Jankę walka z cmok-nonsensem, czyli zwyczajem całowania , kobiet w rękę (Gałczyński zaproponował zaraz w „Liście z fiołkiem", żeby całować zamiast tego w łokieć lub w śliczną szyję). Nawet nieprzychylni „drobnomieszczańskiemu" „Przekrojowi" działacze jeszcze po latach byli skłonni uznawać ten jego wkład w zwalczanie zwyczajów feudalno-burżuazyjnych. Określenie „cmok-nonsens" cie-T szyło się popularnością niedługo, a walka została przegrana. Kiedy^T Gierek zaczął cmokać w rękę prządki, eksponowano to początkowo' powściągliwie, działał jeszcze odruch: „to o to walczyliśmy towarzy- ' sze?" Natomiast Generał podniósł cmok-nonsens do rangi stałego elementu spotkań z żeńskim ludem pracującym miast i wsi. Ilekroć widziałem w telewizji te generalskie całuski, myślałem, że tak oto historia Polski demokratyczno-ludowo-socjalistycznej, która zaczynała się od walki z feudalno-burżuazyjnym cmok-nonsensem, zatacza pełny krąg, a więc chyba dobiega końca? Trwalszy okazał się żywot podomki, która, lansowana przez „Kobietę i Życie" (dawniej: „Moda i Życie* Praktyczne"), miała zastąpić obcy — fuj!, niemiecki — szlafrok. Jeszcze i dziś można spotkać słowo „podomka", jednak chyba częściej na firmowych metkach niż w żywym języku. Nie wiem, czy nadal istnieją jeszcze sklepy, bądź wyroby noszące imiona Lucynki i Paulinki. W czasach, kiedy ukazywały się felietony Janki, w których występowała Lucynka i Paulinka (a trwało to lat dziesięć), imiona tych dwóch dziewczyn, poważnej Paulinki i lekkomyślnej Lucynki, to były pojęcia obiegowe. Często też podkradano je „Przekrojowi" dla stosowania w celach reklamowych, choć zdarzało się i tak, że proszono Jankę o pozwolenie, oczywiście za „dziękuję". ^Djgto^cud} wymyślona przez Jankę na oznaczenie pierwszej z kilku lansowanych w „Przekroju" diet odchudzających, zrobiła karierę. Nadal używają tego określenia ludzie, którzy nie mają pojęcia, że wyszło ono z „Przekroju", bo w 1958 roku, kiedy to nastąpiło, nie było ich na świecie. Aktualności z myszką to tytuł rubryki, którą przez wiele lat, od 119 1949 aż do śmierci, zamieszczała w „Przekroju" Karolina Beylin; przeniosła ją do nas z „Nowin Literackich" Iwaszkiewicza po ich zlikwidowaniu. Także i to określenie weszło do potocznego obiegu. Wreszcie —{czar czterech kółek.;W takiej formie najczęściej mówi się i dziś o uroku motoryzacji, mimo że tytuł przekrojowej powieści Eilego i Ipohorskiej brzmiał Czar Twoich kółek. Ale widać ludziom samo narzuciło się przekonanie, że dopiero cztery kółka, a nie dwa, motocyklowe czy rowerowe, to dopiero jest ten czar. No i na zakończenie coś pro domo mea. Okropnie niezręcznie było operować nazwiskiem autorki Witaj smutku w przypadkach innych niż pierwszy. Zacząłem mówić o niej w redakcji Saganka, użyliśmy tej formy w druku, inni poszli za naszym przykładem — do dziś wszyscy tak mówią. Mimo mego przekonania, że to ja byłem pierwszy, nie będę się spierał, jeśli ktoś zapisze ten wynalazek na inne konto. Szczerze mówiąc, to żaden wynalazek, forma Saganka narzucała się sama, i pewnie nie mnie jednemu. Słowacki też pisał o Xawerze Deybel „Dejbelka". Gdzie te lata! Kto dziś pamięta o cmok-nonsensie, kto wie, co znaczy darcie ciuchów i potrafi prawidłowo uzupełnić zdanie „dobry, tylko taki jakiś..." Oczywiście, dziennikarze jak świat światem pisali czasem, piszą i będą pisać gruszkowe Niech więc, skoro rośnie nowe pokolenie, ma ono szansę poznania języka pokolenia dawnego. Daj babci szansę, tak się też mówiło w „Przekroju". A jak babci, to i wnuczkowi. O NASZEJ MERUNI, NASZYM LOKALU, DRUKARNI I O SAMOCHODACH Historia „Przekroju" zaczyna się od Merki Ziemiańskiej. Nie było jeszcze redakcji, Marian Eile jeszcze nie przyleciał do Krakowa, żeby stanąć na jej czele, kiedy tworzenie tego, co miało stać się „Przekrojem", zapoczątkowała Merka. Najpierw był materialny substrat: lokal, biurka, konto, pierwsze papierki; ona zagospodarowała to wszystko, żeby twórcy „Przekroju" mieli dokąd przyjść, na czym usiąść, żeby mogli dostać jakieś pensje. Merka Ziemiańska była dobrą znajomą Stanisława Witolda Ba- \r lickiego, który przy Putramencie, sprawującym polityczne kierownic- ~7\ two „Dziennika Polskiego", był właściwym fachowym redaktorem tej gazety. Wzorem przedwojennego IKC także „Dziennik Polski" zaczął wydawać w niedziele dodatek fotograficzny, drukowany techniką rotograwiurową. Balicki szukał kogoś, kto zająłby się pilnowaniem strony organizacyjnej tego przedsięwzięcia, i zaproponował tę pracę Merce. Dodatek zgasł po kilku numerach, ale Merka zyskała sposobność zaznajomienia się pierwszy raz z robotą, którą miała potem wykonywać przez lat kilkadziesiąt. Poznała dziennikarzy, grafików i fotoreporterów, którzy znaleźli się potem w nowym piśmie. Całkiem nowym, bo „Przekrój" nie był kontynuacją tamtego dodatku. Marian Eile nie wywarł na Merce Ziemiańskiej zbyt budującego wrażenia. W Krakowie redaktor naczelny to była zawsze ważna figu- ^j\ ra, a Marian ani wyglądem, ani zachowaniem nie odpowiadał modelowi szefa, jakiego mogła sobie wyobrazić panna z dobrego krakowskiego domu. Merka opowiada często, jak strasznie wstydziła się przed przychodzącymi do redakcji interesantami: te workowate, opadające spodnie naczelnego redaktora, te rozdeptane pantofle. Jeszcze po ,^ wielu latach byłem świadkiem, jak ożywiany podobnymi uczuciami " sekretariat natychmiast po wyjeździe Mariana na urlop uroczyście wyrzucał jego pantofle, jeśli były zbyt kompromitujące; mówiło się potem, że pani Wisia, sprzątaczka, wyrzuciła je przez pomyłkę. J Bardzo szybko Merka Ziemiańska stała się niezastąpioną pomocnicą Mariana Eilego we wszystkich sprawach administracyjnych i finan- 121 J sowych „Przekroju". Tak było już od zawsze, kiedy ja do „Przekroju" przyszedłem, tak pozostało, kiedy odszedł Marian, a po nim i ja. Emerytura Merki nie wszystko zmieniła. Pozostała na pół- czy ćwierć-etacie, codziennie przychodziła do redakcji. Miała biurko naprzeciw biurka Kerna, mówi, że są ostatnimi dinozaurami. Kochana Merunia. |"W normalnych redakcjach sprawami finansowymi i całym administracyjnym korowodem zawiaduje sekretarz redakcji. „Przekrój" był nienormalny także i pod tym względem. U nas wszystko to trzymał w ręku sam redaktor naczelny w najściślejszej współpracy z „kierowniczką administracji ogólnej", bo tak dumnie brzmiał tytuł Merki, kiedy w wydawnictwie zaprowadzono organizacyjny porządek. Skończyłem studia prawnicze, pełniłem jakieś tam funkcje w spółdzielniach (na szczęście malutkich), ale nic mi to nie pomogło, wszelką urzędniczą robotę sknocę prędzej czy później. Z ulgą przyjąłem zastany stan faktyczny i nie tylko nie próbowałem wtrącać się do budżetu i administracji, ale nawet nie bardzo wiedziałem, jak te sprawy wyglądają. Kiedy trzeba było z urzędu coś podpisać, podpisywałem w ciemno. Miałem stuprocentowe zaufanie do Mariana i Merki i pewność, że znają się na tym lepiej. Dlatego też prawie nie uczestniczyłem w tym, co zwykle jest jednym z najważniejszych zadań sekretarza redakcji: wycenie zamieszczonych materiałów. Z świeżo wydrukowanym numerem przychodziła do Mariana Merka, siadali razem przy biurku i zaczynali liczyć i dzielić. Nie lubiłem brać w tym udziału i nawet wtedy, gdy przychodziło mi zastępować Mariana, najchętniej zdawałem się przy wycenie na Merkę Ziemiańską i jej znajomość rzeczy. Czy „Przekrój" dobrze płacił? Na ten temat krążyły różne legendy. Naprawdę rzecz wyglądała tak. Dziennikarze w PRL w ogóle mało zarabiali: mało w porównaniu z zarobkami dziennikarzy przed wojną, mało w zestawieniu z poziomem dziennikarskich zarobków na Zachodzie (to oczywiste wobec różnicy poziomu życia), a także znacznie mniej niż dziennikarze demo-ludowi, o radzieckich nie wspominając. Polska Ludowa swoich pracowników frontu ideologicznego nie rozpieszczała, zwłaszcza za Gomułki. Jeśli o „Przekrój" chodzi, to można powiedzieć, że zarabialiśmy jiieco lepiej niż koledzy pracujący na porównywalnych stanowiskach w redakcjach krakowskich, ale nieco gorzej niż ci z redakcji warszawskich. To, co nas stawiało w korzystnej sytuacji, to fakt, że Marian bardzo umiejętnie starał się jak największą część funduszu bezosobowego, czyli wierszówki, przeznaczyć na honoraria dla własnych pracowników. Procent ten był u nas wyższy niż w innych redakcjach czasopism, co powodowało żale i pretensje, że „Przekrój" zagarnia za dużo sam, nie dając zarobić autorom z zewnątrz. Marian 122 tłumaczył wtedy w wydawnictwie, że specyfiką naszego pisma są stałe rubryki i pozycje, które siłą rzeczy wypełniać muszą ci sami stali autorzy, tak że dla tych innych, z zewnątrz, zostaje mało miejsca. Było to prawdą, zwłaszcza od 1963 roku, kiedy po zimie stulecia, jednej z kilku, jakie przeżyłem, zmniejszono nam objętość do 16 stron i po to, żeby utrzymać stałe, lubiane przez czytelników pozycje, musieliśmy się dusić strasznie. Prawdą też było, że nie każdy autor zewnętrzny gotów był poddać się przekrojowym rygorom. Pamiętam, jak śmiertelnie obraził się dość znany dziennikarz warszawski, kiedy swój kobylasty materiał, zmajstrowany z prasy zagranicznej i zakrojony chyba na druk w odcinkach, zobaczył skrócony do jednej szpalty, bo na więcej nie zasługiwał i więcej miejsca na niego nie dostałby też autor z redakcji. Warszawscy reporterzy z literackimi ambicjami, którzy lubili nazywać się „reportażystami", woleli drukować swoje ogromne teksty w tygodnikach kulturalnych, nie chcąc słyszeć o ścieśnieniu się do pięciu stron maszynopisu, co w zasadzie stanowiło normę nieprzekraczalną, w praktyce oczywiście przekraczaną, jeśli materiał był tego naprawdę wart. Kiedy Marian dostał do ręki rzecz, którą uważał za rzeczywiście dobrą, wówczas robił co mógł, żeby ją zamieścić, a to, czy autor był z naszej redakcji, czy chodziło o obcego, nawet debiutanta, nie liczyło i się dla naszego szefa zupełnie. Ale o swoich dbał, jak się tylko dało. Mówił, że najlepiej byłoby, gdyby dziennikarz „Przekroju" dostawał, wzorem zachodnich redakcji, stałą pensję, na tyle wysoką, żeby wszystko, na co go stać, oddawał macierzystej redakcji i nie musiał szukać poza nią zarobku. Nie miał żadnych zastrzeżeń, jeśli ktoś z redakcji znajdywał sobie osiSbńe pole działania, pisał książki, występował w radiu czy tv, robił scenografie. Cieszył się szczerze z takich sukcesów swoich ludzi. Ale patrzył krzywo na autorów, którzy swoimi materiałami gotowi byli obdzielać na prawo i lewo inne pisma, nawet jeśli chodziło o rzeczy, których „Przekrój" i tak by nie wykorzystał. Autor „Przekroju" powinien być autorem „Przekroju", a nie kimś, czyje nazwisko można spotkać na każdym kroku — uważał Eile. Zdarzały się w związku z tym tarcia. Nie mogąc zapewnić swoim dziennikarzom godziwej stałej pensji, starał się Marian zbliżyć, o ile to możliwe, do tego ideału. Cotygodniowe finansowe akrobacje, które uprawiał z Merką Ziemiańską przy wycenie numeru, zmierzały nie tylko do możliwie sprawiedliwej oceny ^zamieszczonych materiałów, ale właśnie i do tego celu. Z wykazem zarobków autora w ręku Marian i Merka stosowali bądź progresję, jeśli ktoś z przyczyn od siebie niezależnych nie mógł dociągnąć do swego zwykłego poziomu zarobków, bądź delikatną degresję, kiedy komuś w danym numerze trafiła się przypadkowo bonanza i numer 123 był zapełniony jego materiałami. Zdarzało się, że przypisywano jakiś tekst czy rysunek niekoniecznie jego autorowi, jeśli tak wypadało z kalkulacji. Na ogół każdy stwierdzał, że jego zarobki, jeśli nie w skali tygodnia, to miesiąca albo najwyżej kwartału, utrzymywały się na poziomie z grubsza biorąc stałym. Nie wszyscy rozumieli tę taktykę, w sumie dla każdego opłacalną, i tu też zdarzały się kwasy. Ale dzięki takiej taktyce finansowej Eilego redakcja „Przekroju" wolna była od pazernej gonitwy za wierszówką, która zatruwała atmosferę w niejednym zespole dziennikarskim. Zespół „Przekroju" był zawsze nieliczny, a mógłby być nawet mniejszy, gdyby nie jeszcze jeden taktyczny wynalazek Mariana. Starał się on przyjmować na etat współpracowników, którzy w każdej innej redakcji byliby prawdopodobnie ryczałtowcami. Tak, ale ryczałt obciążał fundusz bezosobowy, czyli wierszówkę, a zdobywając dla kogoś etat można było na tym funduszu zaoszczędzić. Dlatego nawet Antoni Uniechowski, świetny rysownik, który jednak z pracą redakcji nie miał nic wspólnego, został pewnego dnia etatowym pracownikiem zespołu. Tak jak dawniej siedział dalej w Warszawie, gotów na każde wezwanie Mariana dostarczyć rysunki na zadany temat (Tonio był niezwykle operatywny i płodny), ale płaciło się mu za nie — przynajmniej częściowo — z funduszu osobowego, pobieraną co miesiąc pensją. Koźniewski od początku mieszkał w Warszawie i przyjeżdżał do Krakowa do pomocy w redakcji tylko w okresach urlopowych w lecie, ale etat miał. Cała „warszawska redakcja", która rozrosła się do pięciu osób, nie była właściwie żadną redakcją, lecz grupą chodzących luzem autorów, którzy przysyłali do Krakowa swoje materiały tak jak współpracownicy zewnętrzni, ale wynagradzani byli w części pensjami etatowych pracowników. Pensje te były skromne, czasem tak mizerne, że otrzymujący je dziennikarze czuli się dyskryminowani: ich koledzy, mniej znani i cenieni, dostawali w innych redakcjach pensje wyższe. Ale Marian podczas swoich targów o budżet „Przekroju" miał argument trudny do zakwestionowania: patrzcie, jaki „Przekrój" jest tani, u nas taki Budrewicz ma pensji zaledwie tyle i tyle. A jaki przynosimy wydawnictwu dochód! Żaden argument nie pomagał oczywiście, kiedy RSW Prasa otrzymywała z wydziału KC dyspozycję, żeby „Przekrojowi" obciąć wierszówkę. Ale czasem udawało się Marianowi neutralizować te cięcia przez wytargowanie etatu. Piszę o tych administracyjnych i finansowych korowodach i akrobacjach, bo to była też część prasowej rzeczywistości PRL, o której trzeba pamiętać, by zdawać sobie sprawę, w jakich warunkach Marian Eile robił prawie ćwierć wieku „jedyne takie pismo na osiemset milionów Słowian". 124 O i X Warunki, w jakich pracowaliśmy, były okropne. .Zwłaszcza lokalowe. Redakcja bardzo wcześnie, już w 1946 roku, przeprowadziła się z dwupokoikowego kąta w Pałacu Prasy do budynku Drukarni Narodowej, gdzie „Przekrój" był drukowany. Miejsce redakcji mogło być właściwie tylko tam: wobec sposobu, w jaki Eile redagował i o-pracowywał graficznie każdy numer, stały fizyczny kontakt z drukarnią był konieczny. Mimo prób pozbycia się nas z budynku, aż do odejścia Mariana i przeniesienia wkrótce potem druku gdzie indziej, redakcja mieściła się przy Drukarni Narodowej. Zajmowała w budynku kolejno trzy różne lokale, albo pod numerem 19, albo 19a, przy ulicy zwanej kiedyś Wolską, potem Piłsudskiego, po wojnie Manifestu Lipcowego, a teraz znów Piłsudskiego. Mam przed sobą „Zeszyty Prasoznawcze" z moim krótkim opisem ? redakcji w 1964 roku, w lokalu, w którym gnieździliśmy się najdłużej, i wspominam jak to wyglądało. Cóż to była za ciasnota i prymityw! Dano nam na redakcję trzypokojowe mieszkanie z kuchnią i łazienką. Wchodziło się do przedpokoju, zagraconego, jak wszystkie pomieszczenia, szafami i stołami na zszywki gazet i czasopism. W razie gdyby, nie daj Boże, zapaliły się te papierzyska, nie dałoby się tędy uciekać, bo otwierała się tylko wąska połówka dwuskrzydłowych drzwi. W przedpokoju stał, do ogólnego użytku, jeden z dwóch redakcyjnych telefonów. Drugi, staroświecki, wspomagany akumulatorem, już prawie muzealny, miała przy swoim biurku w sekretariacie Merka Ziemiańska. Kręcąc korbką łączyła się z drugim aparatem tej samej linii w sąsiednim gabinecie Mariana. Sekretariat, królestwo Merki, był pokojem największym: aż 27 metrów kwadratowych. Siedziało tu pięć pań: Merka i druga sekretar ka, maszynistka i dwie ko- rektorki. Proszę sobie wy obrazić: w pokoju tej wiel kości, mieszczącym cztery biurka, stół, pięć szaf i inne drobniejsze meble, odbywa ło się przyjmowanie intere santów, odbieranie telefo nów, głośne czytanie korekt ,i głośne dyktowanie teks tów na stukającą nieustan nie starą maszynę. Stosun ki tutaj, jak w całej redak cji, panowały rodzinne. Wszys cy się znali i pracowali ra- Merka Ziemiańska zem od lat. Długoletnia ma- w swoim królestwie 125 szynistka, pani Zofia Sarapatowa, przechodząc na emeryturę powiedziała, że całe swoje życie zawodowe przepracowała pod dwoma tylko szefami: pułkownikiem Henrykiem Eilem w ministerstwie spraw wojskowych przed wojną i jego synem redaktorem Marianem Eilem. Nieco mniejszy, 22-metrowy pokój za sekretariatem był gabinetem naczelnego. Tylko w teorii miał go Marian dla siebie, ponieważ była tu także redakcyjna biblioteka, do której ciągle ktoś zaglądał, część archiwum, stale kręcili się tu interesanci, nie mówiąc o członkach redakcji wciąż do Mariana przychodzących. Oficjalnie cała redakcja zbierała się tu na cotygodniowe planowanie numeru, a nieoficjalnie na spontaniczne „burze mózgów", podczas których z chaotycznej gadaniny rodziły się często najlepsze pomysły. Nad drzwiami między sekretariatem a pokojem Mariana była czerwona lampka („jak w bur-^delu", według Strychalskiego7Tni^Ęca~sygnalizować, że naczelny jest ^Fnie można wchodzić. MB" gdzie tam. Dobrze, że po jakimś czasfe~Marianrkazał zamknąć drugie drzwi do swego gabinetu, wprost z przedpokoju, bo dawniej często skracaliśmy sobie drogę traktując pokój szefa jako przechodni. Ale i tak było to jedyne miejsce w lokalu, gdzie fizycznie możliwa była izolacja, toteż zdarzało się, że Marian siadał przy cudzym biurku, a gabinet oddawał do dyspozycji kogoś, kto musiał natychmiast coś w spokoju napisać. W takich warunkach pracował naczelny redaktor najpopularniejszego tygodnika w Polsce, z którego dochodów RSW Prasa utrzymywała inne pisma, słuszniej-sze politycznie, ale beznadziejnie deficytowe. Tej samej prawie wielkości co gabinet szefa był pokój grafików. Jak przystało na pracownię graficzną, był długi, ciemny, z jednym wąskim oknem i złym oświetleniem sztucznym. Pięć biurek, stół, piętrowe regały. Oprócz dwóch grafików jeszcze zastępca naczelnego Kieta, Kem i Lucjan Kydryński, w różnych okresach ktoś tam jeszcze. Wszystko to na powierzchni 22. metrów kwadratowych. -xj/ W dawnej kuchni, cztery i pół metra na cztery, siedziała Janka Ipohorska, Ewa Kossak, Janek Kalkowski, ja, okresami ktoś jeszcze; oczywiście były też liczne regały i półki. Wspomnieniem, które mi się z tą ciasną kuchnią najmocniej kojarzy, jest dym. Wszyscy palili intensywnie zatruwając nie tylko siebie, ale i mnie, niepalącego. Była też komórka bez okna, przerobiona z łazienki. Kiedy sprowadziliśmy się do tego lokalu, stała tu jeszcze wanna. Służyła nam do gromadzenia poczty konkursowej po numerach świątecznych i jako urna, z której wyciągano koperty do losowania nagród. Jeśli koperta zawierała prawidłową odpowiedź, nadawca dostawał nagrodę, jeśli nie, ciągnęło się dalej. Taką procedurę postanowił zastosować Marian, kiedy okazało się, że otwieranie nieprzeliczonych tysięcy kopert przekracza możliwości redakcji. W komórce-łazience sie- 126 dzieli gońcy, kiedy nie gonili po schodach do zecerni i montażowni i z powrotem. Na archiwum do przechowywania fotografii i rysunków (można sobie wyobrazić, ile się tego przez lata nazbierało!) otrzymaliśmy z czasem pokoik na Wiślnej przy siedzibie wydawnictwa. Jeszcze później to archiwum zostało przeniesione do baraku na peryferiach, gdzie którejś nocy spłonęło doszczętnie razem z pilnującym go dziadkiem-emerytem. Ze zbiorów ilustracyjnych „Przekroju", także tych najcenniejszych, z pierwszych lat, obejmujących na przykład rysunki Unie-chowskiego i Zaruby, nie zostało nic. Było to już po odejściu Mariana. Prymitywizmowi warunków lokalowych i technicznego wyposażenia redakcji odpowiadały dokładnie warunki i możliwości drukarni. Stuletnia, zasłużona Narodowa była drukarnią dziełową, a nie prasową i byliśmy właściwie w niej uciążliwymi sublokatorami. Maszyny, na których drukował się „Przekrój", służyły przed wojną ilustrowanym tygodnikom koncernu IKC, takim jak „As", „Światowid", „Na Szerokim Świecie". Starzy ikacowcy opowiadali, że Marian Dąbrowski kupił te używane niemieckie maszyny z drugiej ręki, gdzieś w Turcji. Po trzydziesto- czy czterdziestoletniej służbie były wyeksploatowane doszczętnie i nadawały się właściwie na złom. Remonty przeprowadzane w biegu w latach sześćdziesiątych niewiele pomagały, a w okresach, kiedy pracowała tylko jedna maszyna, bo drugą wyłączano do remontu, nie byliśmy w stanie wykorzystać nawet \ tych skąpych limitów papieru, jakie nam za sprawą KC wyznaczała RSW Prasa. W takich tygodniach „Przekrój" stawał się artykułem jeszcze bardziej deficytowym niż zwykle, co doprowadzało do wściekłości kioskarzy i zawiedzionych czytelników. JJ^WO/W^- 4- sPrzy teoretycznej wydajności 2,5 tysiąca egzemplarzy 16-stroni-cowych numerów na godzinę druk „Przekroju" musiał rozpoczynać się w środę nad ranem i trwał do soboty rano. Jeśli rwał się papier jakości jeszcze gorszej niż zwykle, albo jeśli następowały jakieś a-warie, wówczas druk się przeciągał, kolportaż nie otrzymywał „Przekroju" na czas i numery, które powinny trafić do kiosków w sobotę, najpóźniej w niedzielę, trafiały dopiero od poniedziałku. Na normalnym rynku prasowym oznaczałoby to klęskę olbrzymich zwrotów. Ale nasz rynek nie był normalny i spóźniony „Przekrój" też znajdywał nabywców. Żeby było śmieszniej, tę spóźnioną końcówkę nakładu, drukowaną przez maszyny już kompletnie rozklekotane kilkudniowym nieprzerwanym ruchem, z walców startych i zużytych, stanowiły egzemplarze czasem prawie nieczytelne. Trzeba było wielkiego apetytu na „Przekrój", żeby ludzie to kupowali. Ale kupowali!_J Ą Kiedy dziś oglądam śliczne, kolorowe wydawnictwa drukowane za pomocą najnowocześniejszej techniki, żałość mnie ogarnia na wspom- 127 nienie prymitywizmu, z jakim mieliśmy do czynienia. „Przekrój" był drukowany techniką rotograwiurową, najpierw w dwóch, potem od 1954 w trzech kolorach. Ale proszę zapomnieć o laserach, komputerach i wszystkich automatach ze wspomaganiem i wodotryskiem. Wtedy osłabione, rozjaśnione trzy celuloidowe klisze dostawali na podświetlony stół retuszerzy i na oko, na wyczucie, pędzelkiem przyciemniali gdzie trzeba kliszę, która miała dać kolor żółty, i tę, która miała dać niebieski albo czerwony. Ręcznie, proszę państwa, przeprowadzało się takie rozkolorowanie, żeby potem przenieść obraz z klisz na miedziowane walce, które po wytrawieniu i spasowaniu powinny z trzech kolorów podstawowych dać efekt właściwy. I dawały, choć nie zawsze. To, jaki będzie ten efekt, jak zostanie rozkolorowane zdjęcie w oryginale czarno-białe, na ile wierna będzie reprodukcja kolorowej fotografii czy obrazka, zależało w decydującym stopniu od rzemieślniczej (a może artystycznej?) sprawności retuszerów, i tra-wiaczy, i tych co mieszali farby, wszystkich. Ale mieliśmy szczęście, bo pracowaliśmy z naprawdę pierwszej klasy towarzyszami sztuki drukarskiej (lubię to tradycyjne, cechowe określenie), takimi, którym się jeszcze chciało. Zwłaszcza gdy chodziło o „Przekrój". I o Mariana Eilego, szanowanego przez drukarzy za profesjonalizm. On wszystkie techniczne i rzemieślnicze problemy poligrafii — tej sprzed pół wieku — miał w małym palcu, wiedział, czego można oczekiwać i żądać, potrafił wskazać rozwiązanie jakiejś technicznej kwestii. Dużo się od niego nauczyłem, prawie wszystkiego. Potem, pod koniec lat siedemdziesiątych, pewien redaktor graficzny, uchodzący w oczach wielu, a zwłaszcza we własnych oczach, za tęgi autorytet, skarżąc się w opublikowanym wywiadzie na niedokształcenie polskich dzienni- Nasi niezrównani metrampaże, Konstanty Guzowski i Julian Rżąca, którzy pracowali przy „Przekroju" od pierwszego numeru 128 karzy w grafice prasowej, powiedział, że zna tylko jednego dziennikarza, który o tych sprawach wie wszystko, co trzeba: Andrzeja Klominka z dawnej szkoły Eilego. Miło było to przeczytać. Tyle, że przypomniała mi się anegdota Boya o znakomitym ekonomiście, który w czasie I wojny światowej napisał monumentalne dzieło o przyszłej polityce celnej monarchii austro-węgierskiej. Wielka rewolucja techniczna w poligrafii, która z pewnym opóźnieniem, ale i do nas dotarła, zamieniła moją wiedzę i doświadczenie w anachronizm. Mariana też. Emerytura uchroniła nas przed koniecznością uczenia się wszystkiego na nowo. Staroświeckie maszyny Mariana Dąbrowskiego drukowały przed wojną 35 do 40 tysięcy egzemplarzy tygodników jego koncernu. Bo- rejsza, licząc się z tym, że Eile i jego ekipa będą chcieli robić pismo dość elitarne („Wiadomości Literackie" drukowały 9 do 12 tysięcy egzemplarzy), określił nakład pierwszego numeru „Przekroju" na 20 tysięcy. Marian wydrukował 60 tysięcy. Numer 10. miał już 80 tysięcy, granicę 100 tysięcy, niedoścignioną dla polskich ilustrowanych ma gazynów przed wojną, „Przekrój" przekroczył w 32. numerze. A w nu merze 68. redakcja zawiadamiała, że nakład osiągnął 200 tysięcy. I to przy małych zwrotach, niższych niż normalnie praktykowane. Marian uważał bowiem, że trzeba zmuszać czytelnika do pewnych starań o zapewnienie sobie co tydzień „Przekroju": opłacenia prenu meraty, wcześniejszego wybrania się do kiosku; to czyni pismo bar dziej poszukiwanym. \\\ y\ h~(p ^ ^ ^rr^- Setny numer, wydany w 1947 roku, miał nakład 1262 tysiące egzemplarzy i na tym z grubsza poziomie utrzymywał śię w pierw-i szym okresie mojej pracy w redakcji. Wkrótce jednak zapotrzebowa-_ nie zaczęło znowu wyraźnie rosnąć, a w ślad za tym zwiększał "sf i nakład; w 1952 roku przekroczył 300 tysięcy. Myślę, że był to z jednej strony skutek szybkiego wzrostu czytelnictwa w ogóle (kraj przeżywał rewolucję kulturalną, to fakt niezaprzeczony), z drugiej strony skutek tego, że na tle przeideologizowanych, robionych na jedno kopyto czasopism ówczesnych „Przekrój" się wyróżniał. No, ale żeby nie błyszczał zanadto, mało bo mało, ale zawsze trochę bar dziej urozmaiconymi treściami i formami, i żeby realizować lepiej zasady planowania, wymyślono ścisłe limitowanie nakładu. Mimo że zwroty spadły poniżej racjonalnego minimum, nie mogliśmy druko wać więcej niż przyznany nam sztywny limit. W 1955 roku wynosił on 360 do 370 tysięcy egzemplarzy. „Ruch" oceniał wtedy zapotrze bowanie rynkowe na 600 tysięcy i tyle podejmował się rozprowa dzać. „Przekrój" stał się na długie lata artykułem deficytowym, roz chwytywanym natychmiast po przywiezieniu do kiosków, sprzeda wanym spod lady. _ 129 Szalona popularność „Przekroju", jakiś niemal rodzinny związek redakcji z czytelnikami znajdowały odzwierciedlenie w otrzymywanych przez nas listach. I to pomimo że odpowiadaliśmy na nie pra-, *??. wie wyłącznie w druku — a ileż takich odpowiedzi można było za-J? ' mieścić. „Przekrój" — jedyny na świecie tygodnik, który nie odpowiada na listy" — ogłosiliśmy kiedyś z dezynwolturą w haśle na okładce. Brzechwa napisał, że byłoby to dowcipne, gdyby nie było prawdą. Skoro nie wysyłaliśmy nawet grzecznościowych odpowiedzi na listy, to tym bardziej nie było mowy o uprawianiu przez redakcję działalności interwencyjnej, opartej na otrzymywanej korespondencji. To też było osobliwością odróżniającą „«Przekrój» od całej prasy peerelowskiej. We wszystkich redakcjach istniały działy „łączności z czytelnikami", „listów i interwencji", czy jak się tam one jeszcze nazywały. W „Przyjaciółce" dział taki stanowił ogromne biuro. Drukowanie listów „korespondentów robotniczych i chłopskich" czy „terenowych" oraz reportaży i artykułów „śladem listów od czytelników" należało do redakcyjnych obowiązków, kierownictwo frontu ideologicznego przywiązywało do tego ogromną wagę. „Przekrój" jakimś cudem wyłączył się od tego obowiązku. Tłumaczyliśmy, co było prawdą, że nie mamy warunków kadrowych i organizacyjnych dla uprawiania działalności w stylu „Przyjaciółki" i gazet codziennych. A także, co też było prawdą, że czytelnicy takiej, czasem pożytecznej, czasem tylko fasadowej działalności nie oczekują. Pytania, uzupełnienia podanych przez nas informacji, ciekawostki — tak, takich listów przychodziło dużo. I niemal tylko takich. Czytelnicy jakoś instynktownie zgodzili się, że status „Przekroju" jest trochę inny niż innych redakcji i bardzo rzadko pisali do nas listy inne, niż te, które były wykorzystywane przez Jankę Ipohorską w DSV i w rubryce Ewy Kossak, zwanej w redakcji „ciocią", bo ukazywała się pod malutką fotografią dobrotliwej pani w średnim wieku z fotosu jakiegoś amerykańskiego filmu. Odpowiedzi „cioci" i Kamyczka wystarczały \j dla podtrzymania owego rodzinnego związku i czytelnicy nie mieli na ogół do nas pretensji o to, że nie odpisujemy na listy. Trudniej było pogodzić się niektórym z brakiem odpowiedzi na propozycje autorskie. Ten grzech zdarzał się nam często i nie przysparzał nam popularności w środowisku dziennikarskim. Eile co jakiś czas awanturował się, kiedy docierały do niego skargi obrażonych, zapowiadał, że od dziś odpowiadamy natychmiast, najlepiej telefonicznie. Po czym wracała dawna praktyka, tak kwaśno skomentowana przez Brzechwę. Marian też miał w niej swój udział, bo to w jego biurku ginęły często listy z propozycjami i materiałami, które były za mało atrakcyjne, żeby je przyjąć, ale które nijako było zdecydowanie odrzucić. 130 •I .k \ A zresztą, jak tu było zmieścić wszystko, co proponowano. Objętość „Przekroju" początkowo wynosiła 16 stron. W lutym 1946 wzros-i ła do 24 stron. To już było coś. Można było drukować dłuższe teksty, Marian mógł sobie pozwolić na więcej graficznego rozmachu. i Przyszedł pierwszy złoty okres „Przekroju". Ale szczęście trwało krót-? ko, mniej niż półtora roku. W czerwcu 1947 redakcja informując 0 zmniejszeniu objętości ponownie do 16. stron pisała: „Pocieszamy się, że są to trudności czasowe, typowo powojenne i że w Polsce za kilka miesięcy gospodarka papierem dojdzie do koniecznego ładu". Czasowe trudności trwały dziewięć i pół roku i dopiero w styczniu 1957 „Przekrój" wrócił do objętości 24. stron. Zaraz po Październiku... r——ril^Oczywiście, decyzja zezwolenia ludziom, żeby sobie więcej poczytali, była decyzją polityczną i dotyczyła nie tylko „Przekroju", tak jak przedtem polityczne względy spowodowały ograniczenie przydziału papieru dla pism, które ludzie lubią czytać, a forsowanie rozwoju skrajnie przepolitycznionej prasy partyjnej. Nikt też nie miał wątpliwości, że powrót do 16. stron w roku 1963 miał polityczne podłoże. „Zima stulecia" i spowodowane nią kłopoty gospodarcze mogły wpłynąć na podjęcie decyzji w lutym 1963, ale nie na utrzymanie ograniczeń objętościowych przez całe lata. Gomułka i Kliszko, niezadowoleni z tego, że prasa, choć surowo kontrolowana, jakoś wciąż nie pisze tak, jak powinna, a w dodatku, że najbardziej czytane są nie te pisma, co trzeba, znaleźli proste wyjście: jak tak, to niech żurnaliści mniej piszą, zwłaszcza te kundelki (przepraszam, użyłem wyrażenia z innej epoki), co budzą najwięcej zastrzeżeń. Marian na swoim stanowisku już nie doczekał zwiększenia objętości „Przekroju". Prawdę mówiąc, upragnione numery 24-stronicowe przynosiły nam masę kłopotów. Zwłaszcza mnie. Numer składał się teraz z dwóch części: zewnętrznej „szesnastki", obejmującej strony 1-8 oraz 17-24, 1 wewnętrznej „ósemki" (strony 9-16), wkładanej ręcznie (!) do tamtej pierwszej. Szesnastka była przygotowywana według dotychczasowego harmonogramu, w tych co dawniej terminach. Ósemkę drukowało się dziesięć dni wcześniej! Proszę sobie wyobrazić, jak trzeba było uważać, żeby w ósemce nie znalazło się nic, co by się kłóciło z częścią numeru drukowaną później. Dzieją się przecież rzeczy nowe, ludzie umierają, następują zmiany personalne. Każde zdanie musiało się uważnie formułować, żeby, bez względu na to, co zdarzy się w ciągu dwóch tygodni, czytelnik nie znalazł na stronach wewnętrznych nic zdezaktualizowanego i kłócącego się z resztą numeru tygodnika ak tualności. Na mnie przede wszystkim spadała ta robota i byłem w niej dobry. Chociaż i przy wydawaniu numerów 16-stronicowych trzeba było czasem akrobatycznych sztuczek, żeby aktualności z poniedziałku, " l> 131 Minister spraw zagranicznych NED Georg DERTINGER został odznaczony orderem Odrodzenia Polski. Na fot. u góry: dekoracji dokonuje amb. J. Izydorczyk kiedy oddawałem ostatnie materiały do druku, nie bulwersowały czytelnika, który będzie kupował numer w sobotę. Czasem rzecz mogła pachnieć \ skandalem. Największym w historii „Przekroju" było danie w kronice fotograficzej zdjęcia odznaczenia ministra spraw zagranicznych NRD Dertinge-ra polskim orderem. Numer trafił do kiosków równocześnie z komunikatem o aresztowaniu Dertingera za szpiegostwo... Gwałtu, co się wtedy działo! Milicja i UB próbowały wycofać numer ze sprzedaży, podobno na osobiste zarządzenie Bermana. To jeszcze bardziej zwracało uwagę na całą historię. Co rozsądniejsi przedstawiciele władzy zdawali sobie sprawę, że trzeba się odnieść do niej filozoficznie i że „Przekrój" jest tu niewinny jak dziecię. Ale iluż było tych rozsądnych? Ci głupsi węszyli naszą winę i nawet jeśli im w końcu wytłumaczono, jak było — swąd wokół „Przekroju" pozostał. Potem Marian postanowił dawać na widocznym miejscu, na stronie aktualności informację: „Numer niniejszy oddano do druku dnia..." Jednym tchem dodawaliśmy: „Nakład tyle a tyle egzemplarzy". To „tyle a tyle" ustalono nam w drugiej połowie lat pięćdziesiątych na 420 do 450 tysięcy egzemplarzy, zależnie od tego, co w danym momencie wypadało z urzędniczych kalkulacji. Większy nakład, 600-tysięczny, a nawet wyjątkowo sięgający 650 i — rekord! — 675 tysięcy egzemplarzy, miały podwójne numery świąteczne, na Boże Narodzenie, urzędowo zwane Gwiazdką, i na Wielkanoc. Były podwójne nie tylko objętościowo, ale pokrywały podwójny, dwutygodniowy okres. Po prostu w jedną niedzielę, ostatnią przed świętami, „Przekrój" nie wychodził. Tak musiało być, bo inaczej ani my nie zdążylibyśmy zrobić swojego, ani, co decydujące, maszyny nie zdążyłyby wydrukować na czas numeru o powiększonych nakładzie i objętości. Robota była przy tych świątecznych numerach wściekła, ale każdy, kto ją pamięta, wspomina ją z satys-f; fakcją. W tych świątecznych numerach „Przekrój" był najbardziej „Przekrojem". 132 W warunkach, w jakich musieliśmy pracować, każdy starał się przebywać w redakcji jak najkrócej. Mało co dało się napisać na miejscu, nawet poważniejsze roboty adiustacyjne lepiej byłg wykonywać w domu. Ja na przykład rzadko siedziałem w redakcji dłużej niż cztery godziny, ale przez cały ten czas pracowałem wtedy bardzo intensywnie. Inni na ogół przychodzili do redakcji na czas jeszcze krótszy. O żadnej formalnej „dyscyplinie pracy" nie było w „Przekroju" mowy: miałeś zrobić swoje w terminie i tylko to się liczyło. Nie każda redakcja dawała wtedy dziennikarzom taką swobodę, a już rozpaczliwe stosunki panowały w radiu, gdzie nawet ci, którym zezwolono na przygotowywanie materiału w domu, musieli na ósmą pędzić do redakcji podpisać listę obecności. U nas też chyba jakaś lista była, bo wymagały tego przepisy, ale nikt nie traktował tego poważnie, wypełniał ją sekretariat. Marian, nie mogąc zapewnić nam przyzwoitych warunków pracy i płacy, przydziałów i talonów, szafował liberalnie tym, co mógł dawać. Można było bez problemów przedłużyć sobie urlop (w grani- 1 Podczas weekendowej wyprawy. Przy redakcyjnej Warszawie kierowca pan Stanisław Niedziela, stoją Jan Kalkowski, Ewa Kossak i Wanda Błońska 133 cach przyzwoitości), zwłaszcza gdy wyjeżdżało się za granicę, można było urwać się na parę dni z redakcji do Warszawy czy gdzie indziej, biorąc delegację, a więc dostając zwrot kosztów podróży i hotelu (tu granicę stanowiły przyznane redakcji limity, czego już pilnowała Merka). No i bardzo liberalnie korzystało się z redakcyjnego samochodu, przez całe lata tej samej, coraz starszej, niebieskiej Warszawy. To już było w decydującym stopniu zasługą redakcyjnego kierowcy, pana Stanisława Niedzieli. O tej przekrojowej postaci trzeba koniecznie napisać, ^et/*^ J*ś&/\**skUl**>Q?**U""fj Marian w Czarze Twoich kółek sportretował pana Stasia wiernie jako „pana Pociechę", ale kto zna dziś Czar; powieść, drukowana w 1959 roku, nie miała książkowego wydania, choć byłaby wtedy z pewnością rozchwytywanym bestsellerem. Wydawnictwu „Iskry", które chciało ją drukować, zabroniono tego, ponieważ Czar budził niezdrowe apetyty konsumpcyjne, był snobistyczny, drobnomieszczański, a poza tym prezes Zatorska z Centralnego Urzędu Wydawnictw, decydującego o druku, nie znosiła Eilego. v Pan Niedziela, mówiąc najkrócej, był takim samym członkiem redakcyjnej rodziny jak dziennikarze, którzy „Przekrój" tworzyli. Czuł się z „Przekrojem" związany i gotów był zrobić dla redakcji wszystko, co umiał i mógł. I to o każdej porze, nie oglądając się na godziny pracy. Pewnie, że miał z tego jakieś nadgodziny, ale ileż tego mogło być? Pan Staś był po prostu naszym przyjacielem, zawsze uczynnym — a poza tym bardzo lubił z nami jeździć. Latem sam zachęcał czasem do weekendowych wypadów w teren pod pretekstem jakiegoś reportażu. I znów: co on mógł mieć z tego? Ten skromny obiad czy kolację, które z nami zjadał? On zwyczajnie lubił te wycieczki, zwłasz cza gdy na szlaku był do zwiedzania jakiś zamek, a już specjalnie — pustelnia (żyło wtedy jeszcze kilku pustelników, a pan Staś wska zał nam tych najmniej znanych; pod Duklą, pod Szczyrzycem). No dobrze, to lubił. Ale jakąż przyjemnością mogło być przywożenie i odwożenie w środku nocy dyżurnych redaktorów i grafików, kiedy akurat o takiej porze ruszał druk i trzeba było odbierać numer z maszyny? Do tego pan Staś był człowiekiem o wyjątkowej kulturze osobistej. Miał swoje bardzo tradycyjne zasady i trzymał się swoich form bycia, ale z pełną dyskrecją i tolerancją odnosił się do myślących i postępujących inaczej. Oddanie „Przekrojowi" było w wypadku pana Stasia tym bardziej bezinteresowne, że pismo nie pociągało go spec jalnie swą zawartością, bo ta przeważnie wybiegała poza horyzont jego zainteresowań. Z wyjątkiem oczywiście wszystkiego, co dotyczyło samochodów! Pan Niedziela, kierowca o ogromnym praktycznym doświadczeniu (przed wojną kierował autobusami, co było najwyższym stopniem 134 fachowości), stał się dla motoryzujących się kolejno dziennikarzy z „Przekroju" najlepszym instruktorem i mentorem. W tej właśnie roli został uwieczniony w Czarze Twoich kółek przez Mariana, którego otaczał czułą opieką w jego motopoczątkach. „Przekrój", to znaczy Marian, zdradzał zainteresowania samochodowe już w najbardziej dla takich zainteresowań niekorzystnych latach. Drukowaliśmy na początku lat pięćdziesiątych w odcinkach krótki kurs wiedzy o samochodach (głównie, rzecz jasna, radzieckiej produkcji) wraz z lekcjami „jak jechać". Wydrukowaliśmy też w tym czasie w odcinkach dłuższe francuskie opowiadanie humorystyczne o wakacyjnej wyprawie samochodem po Francji. Było to — proszę się nie śmiać — rzeczą dość ryzykowną: musiało się ujawnić czarno na białym, że na kapitalistycznym Zachodzie ludzie dość zwykli, żadni tam wyzyskiwacze, jeżdżą własnym samochodem na wakacje. Na wszelki wypadek już sam tytuł Grat jedzie podkreślał, jaki ubogi to samochód — i jakoś przeszło. Proszę jeszcze raz nie kpić; ja nie twierdzę, że to była, ho, ho, nasza odwaga i zasługa, a tylko staram się uzmysłowić, jak maleńkie było pole manewru dla redaktora, który chciał choć trochę manewrować wyłamując się z obowiązującego szablonu. No, ^.le przyszła odwilż, o motoryzacji zaczynało się mówić i pisać śmielej i sensowniej. I to już nie w kategoriach abstrakcyjnych. Na początku 1959 roku Janek Kalkowski wydrukował artykuł Dlaczego nie kupię samochodu, w którym wywodził, że z największym wysiłkiem może uda mu się zarobić pięć tysięcy złotych miesięcznie (Osiecka pisała wtedy piosenkę o „Okularnikach", którzy „wiążą koniec z końcem za te polskie dwa tysiące"), a eksploatacja i amortyzacja najskromniejszej Syreny to miesięcznie trzy tysiące. A więc nie da rady, na razie chce kupić motorower, a za rok zacznie myśleć o skuterze. I tu następował postulat zdecydowanego zwiększenia produkcji skuterów Osa, która właśnie się w Polsce zaczynała. Cóż, skutery były wstępem do powszechnej motoryzacji Włoch, sam to widziałem. A o ich zaletach Jasio mógł pisać opierając się na własnych doświadczeniach, bo jako pasażer na tylhym siodełku skutera uroczej dziewczyny dotarł aż nad Adriatyk. Marian jednak nie wierzył w czar jednośladów. Wzbierało w nim równocześnie i równolegle pragnienie posiadania własnego samochodu i nieomylne wyczucie, że takie pragnienie w społeczeństwie Polski popaździernikowej tak dojrzało, że stało się ważnym faktem społecznym. Takim, o którym „Przekrój" musi pisać, oczywiście po swojemu. Rezultatem był Czar Twoich kółek. Czytana dziś, ta powieść Mariana i Janki ma aromat starych kronik filmowych. Dla tych, którzy pamiętają tamte czasy — urzekający. Dla innych — czy ja wiem? Należę przecież do tych pierwszych. r 135 Ten tekst czyta się około '22 minut! Druk za uprzejmym zezwoleniem wydawnictwa ISKRY. * Copyright by Iskry, 1959. Prawo filmowania, "tylko za uprzednią zgodą Autorów. -"" Czar jest wesołym, kronikarskim zapisem emocji, problemów i wrażeń dwojga obywateli PRL doby wczesnogomułkowskiej, którzy postanowili się zmotoryzować. Zaraz na początku pierwszy narrator, Salami Kożerski, czyli Marian, wziął za rogi tego byka, przed którym ustąpił Janek Kalkowski. „Ze mnie nie stać? A czy stać Kerna, Mrożka lub Asia? A mają". Marian odsłonił tu wielką prawdę społeczną i psychologiczną. Motoryzować się w PRL zaczynali ludzie, których na to nie było stać. Ale zaczynali. Już samo takie postawienie sprawy było wyzwaniem dla ludzi o mentalności naszego przywódcy i podobnie myślących. Cóż dopiero wyliczenie na początku powieści stu sześciu mniej lub bardziej (przeważnie bardziej) znanych osób z podaniem marki posiadanego przez nich samochodu. Od profesora Juliana Aleksandrowicza (Moskwicz) po Eugeniusza Żytomirskiego, poetę (P-70 — to był taki enerdowski dwutakt, poprzednik Trabanta). Dzisiaj — proszę bardzo, nie takie rzeczy się drukuje bez zdziwienia i sprzeciwu. Wtedy podobna lista była klasycznym przykładem plotkarskiego snobizmu „Przekroju", ! ujawnianiem czegoś tak wstydliwego jak stan posiadania ludzi ze świecznika. Jeśli ktoś ciekaw, to powiem, że Adolf Dymsza, Jerzy Putrament, Xawery Dunikowski, Jerzy Kawalerowicz mieli Warszawy. Wiech, Aleksander Bardini, Danuta Szaflarska, Seweryna Szmaglewska — Wartburgi. Arkady Fiedler, Irena Kwiatkowska, Jan Krenz, Jan Brzechwa, Andrzej Wajda — Simki Aronde. Było trochę czeskich Spartaków (Edward Dziewoński, Maria Koterbska, Janusz Sidło, Alina Janowska, Zbigniew Pietrzykowski). Trochę P-70 (Stanisław Lem, Sławomir Mrozek, Zygmunt Broniarek, mecenas Tadeusz de Vi-rion). Po kilka Moskwiczów, Syrenek i enerdowskich If, jeden komiczny polski Mikrus (dziennikarz sportowy Konrad Gruda). Wozy 136 zachodnie, z tych większych, trafiały się rzadko: Aleksander Ford miał Mercedesa 230, Bernard Ładysz Studebakera (sfatygowanego), Tadeusz Olsza Peugeota 403. No i były liczne Fiaty sześćsetki. Normalne, z tych, o jakich marzył Marian, a z nim większość z miliona (tak!) polskich posiadaczy prawa jazdy, którzy mieli prawo, ale nie mieli czym jeździć, oraz sześcioosobowe, podobne do malutkiego autobusiku, sześćsetki-Multiple (miał taką Duduś Matuszkiewicz). Ciekawe, prawda? Co dopiero wtedy. Po mocnym uderzeniu na początku dalej następował opis mobilizowania środków finansowych, pożyczek i tym podobnych przez Salamiego Kożerskiego i Paulinkę Rójek. Janka bowiem też zapałała pragnieniem posiadania własnego samochodu i tak jak to przedstawiono w Czarze prawie równocześnie zaczęła prowadzić skomplikowane operacje poprzedzające nabycie samochodu. Marian nie taił, że wielu zmotoryzowanych uzyskało samochód na talon „od Cyrankiewicza", wymienił nawet parę nazwisk. Sam przy pierwszym wozie z talonu nie korzystał („to nie mój styl"). Potem — tak. Masa ludzi korzystała: pisarze, artyści, dyrektorzy przedsiębiorstw, profesorowie, urzędnicy, dziennikarze. I jak w każdej masie, byli wśród nich ludzie różni. Tacy, którzy podlizywali się, przypochlebiali, nadużywali łaski imperatorskiej byle załapać nowy przydział, a poprzedni wóz zyskownie sprzedać. A także tacy, którzy traktowali talonowe i przydziałowe przywileje jako usankcjonowany zwyczajem dodatek do ich zbyt małej w warunkach PRL płacy. Trochę tak, jak my w redakcji traktowaliśmy przywilej korzystania z redakcyjnego samochodu czy redakcyjnej delegacji dla celów niekoniecznie służbowych. Samochodowe talony zarówno Marian, jak inni członkowie redakcji, którzy je dostawali, załatwiali sobie prywatnie i indywidualnie, swoimi ścieżkami. Na ogół nie u lokalnych szafarzy, lecz „u Wieczorka". Szef Urzędu Rady Ministrów był głównym dystrybutorem przydziałów w PRL i nie wiem, skąd on brał jeszcze czas na coś innego, na przykład na ozdabianie całego kraju pomnikami i tablicami upamiętniającymi miejsca walki i męczeństwa. Na talon czy bez talonu, samochód sporo kosztował (bez — oczywiście więcej). Większości zwykłych ludzi nie było absolutnie stać na taki wydatek. Innych też nie było stać, ale nie tak absolutnie, więc kupowali. Za co? Marian opisywał przypadek profesora Juliana Alek-sandrowicza. Zaczynał od sfatygowanej Tatry, kupionej za nagrodę państwową i honorarium za Schorzenia narządów krwiotwórczych w świetle badań bioptycznych. Po dwóch latach sprzedał Tatrę, dołożył honorarium za Hematologię chorób zakaźnych i kupił używanego Fiata 1100. Za tego Fiata, Hematologię kliniczną i Mikroskopię elektronową kupił nowy P-70. Kiedy go sprzedał, dołożył honorarium za II 137 y Podręcznik chorób krwi i wziął na raty Moskwicza, wóz wtedy drogi: 120 tysięcy. Pewnie podobnie wyglądałyby przypadki wielu osób wymienionych na 106-osobowej liście Mariana, tylko że zamiast honorariów za prace naukowe wymienione byłyby honoraria za powieści, reżyserię, występy, kopertówki dla mistrzów sportu, dochody z praktyki adwokackiej, jakieś spadki po babci, sprzedaż czegoś cennego. Czytelnik, nawet taki, którego jeszcze nie było stać absolutnie, kiwał ze zrozumieniem głową: to, o czym pisał Salami Kożerski i Paulinka Rójek, mieściło się w znanej rzeczywistości. Podobnie jak inne realia powieści, choćby kupowanie w Motozbycie wszystkich dostępnych części zamiennych na zapas, jak leci, bo nie wiadomo, kiedy znowu będą. Przecież jeszcze długo później rasowy samocho-dziarz trzymał pod łóżkiem pół wozu w częściach zamiennych. Czar Twoich kółek miał więc ogromne powodzenie i, prawdę mówiąc, rzeczywiście rozbudzał u wielu tysięcy czytelników niezdrowy, konsumpcyjny apetyt na samochód. Oczywiście, był to tylko jeden z wielu czynników stwarzających społeczny nacisk, ale był. Gomułka, który tęsknotę społeczną za samochodem uważał za szkodliwe fanaberie, miał powód, żeby się na „Przekrój" wściekać. Czar pozostał nie dokończony, zapowiedź w ostatnim odcinku, że całość ukaże się w wydaniu książkowym, pozostała obietnicą na papierze. Apetyty i tęsknoty motoryzacyjne, choć tłumione, trwały, ale dopiero w następnej, gierkowskiej fazie rozwoju PRL zostały uznane za coś r kiormalnego, ba, stymulującego rozwój gospodarczy. >f \ Marian jak to Marian: dostał na punkcie samochodu bzika, tak jak wcześniej na punkcie jazzu czy stereofonii. Janka opisała to z dobroduszną kpiną w swoich rozdziałach powieści. Bzika Mariana j nie mógł zaspokoić pan Staś, przyszedł czas intensywnych kontaktów naszego szefa ze specjalistami samochodowymi różnego autoramentu L — aż po samego Sobiesława Zasadę. Marian namawiał go do pisania i rzeczywiście Zasada sprawdził się jako autor, był dobrym narratorem, ludzie go czytali. Marian zapewnia nas, że pan Sobek jest utalentowany wszechstronnie, do czego się weźmie, w tym zawsze będzie świetny. Zachwycał się Zasadą jako biznesmenem, kiedy ten był dopiero u początków swojej kariery na tym polu, i wróżył mu wielką przyszłość. To się też miało sprawdzić. W takiej atmosferze nawet ci w redakcji, którzy uważali, że ich nie stać, zaczynali dojrzewać do samochodu. Marian nie był zresztą pierwszym zmotoryzowanym w „Przekroju". Był nim bodaj Roman Burzyński, który robiąc reportaż z początków budowy fabryki na Żeraniu przytomnie oświadczył, że zaklepuje sobie pierwszy wyprodukowany w niej samochód, jaki będzie można kupić. Budrewicz popłynął polskim frachtowcem do Antwerpii i, jak 138 połowa załogi, wrócił z używanym samochodem. Ten tak zwany import marynarski był wtedy ogromnie rozpowszechniony. Pierwszy wóz Olgierda to był Ford, wielka landara; potem był Fiacik sześćsetka, dotąd w rodzinie Budrewiczów czule wspominany, potem wozy takie i owakie, aż po BMW, na długo. Kern też wcześnie, przed Marianem, wszedł do rodziny samochodziarzy; trzymał się wiernie Wartburgów nawet wtedy, kiedy japońskie dzieci, zachwycone przygodami Ferdynanda Wspaniałego, mogły mu opłacić wozy wyższej klasy. Janka Ipohorska budziła powszechną zazdrość granatowym Fia-cikiem sześćsetka, bo miał efektowne koła szprychowe. Kupiła go zaraz po Marianie, ale korzystała potem z wozu rzadko. I bardzo słusznie, bo miała wyjątkowy antytalent samochodowy. Opowiadała kiedyś pogodnie, jak zatrzymało ją w mieście dwóch panów inspektorów Pezetmotu. Powiedzieli, że tylko chcieli ją poznać, bo kiedy za nią jechali, na odcinku dwóch kilometrów zrobiła siedem błędów. Nie chcą jej karać, tylko błagają, niech uważa. Janka więc rozsądnie zrezygnowała z prowadzenia wozu, zdając się na Mariana. Ten był kierowcą, o ile mogę ocenić, średnim, miał na początku parę stłuczek i jeden poważniejszy wypadek z lądowaniem w rowie, ale nie wiem dokładnie, bo Marian starannie ukrywał swoje samochodowe porażki. Nie każdy samochód był mu też jednakowo miły. Najbardziej lubił Fiaty sześćsetki, Fiata 1100 pozbył się prędko, bardziej zadowolony był z Fiata 850. Miłość do sześćsetek była w Polsce powszechna i kiedy zastąpiły je takie same z wyglądu jugosłowiańskie Zastayy 750, przyjęto je z mieszanymi uczuciami. Pamiętam, jak redakcję odwiedził kiedyś stary przyjaciel Karol Ferster-Charlie, posiadacz jednej z pierwszych Za-stav 750. Wszyscy rzucili się na niego z pytaniami: jaki to wóz, czy rzeczywiście nie różni się niczym od sześćsetki poza trochę mocniejszym silnikiem? — Tak, w zasadzie owszem, tak — mówił Charlie. Jest zadowolony. No, są tam małe mankamenty, na przykład to, tamto, owo. „A ci Chińczycy uważają, że Jugosławia nie jest krajem socjalistycznym" — zakonkludował Charlie ze swoim łagodnym uśmieszkiem. Kiedy już i Zygmunt Strychalski zasiadł za kierownicą Trabanta, i Lucjan Kydryński zaczął przyjeżdżać z Warszawy polskim Fiatem, epidemia dosięgnęła i mnie. A raczej nas, bo Ewa została nią zaatakowana nawet w ostrzejszej formie. — W dwudziestym roku pracy w „Przekroju" chyba zasłużyłem sobie na względy, które spotkały już tylu — oświadczyłem Marianowi. — Ale wiesz, jaka ze mnie de do załatwiania czegokolwiek. Jeśli mi nie pomożesz, nigdy nie dostanę samochodu. Pomógł. Dostałem talon, pierwszy i ostatni w okresie mojej pracy. Nie na wymarzoną sześćsetkę, bo tych już się nie sprowadzało, ani nie na Zastavę, bo te były najbardziej 139 poszukiwane, tylko na Skodę 1000 MB („tysiąc małych błędów" — tłumaczyli to bracia Czesi, i nie bez racji). Marian zdążył jeszcze obejrzeć ją przed swoim ostatnim wyjazdem do Paryża. Pochwalił. A Sobiesław Zasada podczas swojej najbliższej wizyty w redakcji powiedział o mnie z porozumiewawczym uśmiechem nie „redaktor Klominek", lecz „kolega Klominek". Zasada robi teraz w Mercedesach, ja dojeżdżam 126p. Nie wiem, co mieści się teraz w naszym dawnym lokalu redakcyjnym. Drukarnia jest od dawna już tylko drukarnią dziełową, jej pracowników-eme-rytów spotkałem parę razy na pogrzebach, podobnie jak pana Stasia. Merka Ziemiańska, która była pierwsza, trwała na posterunku najdłużej, z czasem na jakimś emeryckim pół- czy ćwierćetacie. Mogła tak dotrwać pięćdziesięciolecia. Szkoda, że nie wykorzystano tej szansy. ARCYAPOSTOŁ CYWILIZACJI „PRZEKROJU5 Określenie „cywilizacja «Przekroju»" wprowadził do obiegu Gał-czyński, choć nie jestem pewny, czy nie zasłyszał go lub nie przeczytał w czyichś wybrzydzaniach na tygodnik Eilego: że taki płytki, schlebiający drobnomieszczańskim gustom i tym podobne. Określenie przyjęło się i było powtarzane z przekąsem przez krytyków „Przekroju", tych wygłaszających swe wyroki z olimpijskich wyżyn intelek- 141 i tualizmu i tych reprezentujących potrzeby prostego chłopa i robotnika. Myślę, że ci, co jak papugi powtarzali z przyganą frazes o „cywilizacji «Przekroju»", nie znali albo nie pamiętali kontekstu, w jakim Gałczyński umieścił to określenie: ... i kiedym sunął szpalerem, słyszałem co myśli hołota: — Oto nadciąga jak wiatr arcyapostoł cywilizacji „Przekroju"... Zdanie to znalazło się w bardzo pięknym wierszu Wjazd na wielorybie. Poetyckim, surrealistycznym obrazie triumfu, jaki wtedy, w 1947 roku, stał się udziałem Gałczyńskiego — i obrazie zamętu w głowach, jaki wywołuje trudny do zakwalifikowania autor „z katedrą i gęsią, organista i pyrotechnik... Bacchus demokracji powracający z Indii". Są w tym wierszu takie zdania: ... Więc widząc co się święci poetyzujący młodzieńcy zakrzyknęli chórem: — Teraz nareszcie będziemy mogli się wyżyć!... ... Inteligenci tymczasem wertowali słowniki Larussa, żeby pojąć, co to wszystko znaczy, czy to nie jest przypadkiem kino... A kończy wiersz apostrofa do muzy, „Natalii, która jest nie zweryfikowaną boginią" i której Wjazd na wielorybie został dedykowany. Zakończenie to jeden z najpiękniejszych erotyków Gałczyńskiego. Nie będę próbował definiować, czym była i czym nie była cywilizacja „Przekroju"; ostatecznie cała książka ma mówić o tym. Niewiele też miałbym nowego do powiedzenia o tym, jak Gałczyński do „Przekroju" trafił i jak w jego życiu wyglądał okres współpracy z „Przekrojem". Żyje jeszcze (odpukać!) parę osób, które na ten temat mogą służyć informacjami z pierwszej ręki, niektóre z tych osób swoimi wspomnieniami już się publicznie dzieliły. Ale przede wszystkim jest obszerne wspomnienie samego Mariana Eilego o Gałczyń-skim, zawarte w rozmowie z Ludwikiem Jerzym Kemem, przez Ker-na spisanej i wydrukowanej w 1984 roku w „Przekroju". Właściwie każdy, kto zajmować się będzie kiedykolwiek Gałczyńskim i jego twórczością — a takich będzie z pewnością wielu — powinien w a-neksie wydrukować in extenso to wspomnienie wielkiego redaktora o wielkim poecie. Tych, którzy zapamiętali Mariana Eilego jako człowieka ironicznego i sceptycznego, czasem nawet cynicznego, może zaskoczyć serdeczna czułość, z jaką w trzydzieści lat po śmierci Gałczyńskiego mówił o nim i o jego poezji. On go naprawdę kochał. Marian poznał Gałczyńskiego na wiosnę 1939 roku. Został wówczas wysłany przez Grydzewskiego do Anina z delikatną misją dyplomatyczną, wspomaganą przez Jerzego Zarubę, anińskiego sąsiada Gałczyńskich. Chodziło o przyciągnięcie do współpracy z „Wiadomościami Literackimi" świetnego poety, który zabrnął niefortun- 142 nie pod skrzydła oenerowskiego „Prosto z mostu". Później w Krakowie w 1945 roku na pierwszą wiadomość przyniesioną do redakcji przez Natalię Gałczyńską, jeszcze w żałobie, „Przekrój" triumfalnie sprostował pogłoskę o rzekomej śmierci Gałczyńskiego: Zmartwychwstanie poety — głosił tytuł. A kiedy po roku tajemniczych wędrówek po Europie Gałczyński na wiosnę 1946 zawitał do Krakowa, zaczęła się — jak to Marian Eile określił — „nasza siedmioletnia przygoda". Do chwili śmierci Gałczyńskiego w grudniu 1953 ro-ku jhkazało się w „Przekroju" 377 jego utworów, od kilkuwierszowych miniatur po wielkie poematy. W latach 1946-1948, kiedy Gałczyński mieszkał w Krakowie i uczestniczył w życiu redakcji, „Przekrój" w 137. kolejnych numerach wydrukował 267 tekstów Gałczyńskiego, pisanych wierszem i prozą. Każdy w zasadzie numer „Przekroju" zawierał co najmniej „Zieloną Gęś", „List z fiołkiem", bardzo często także jakiś wiersz, czasem korespondencję, nawet reportaż. rowana dorożka, Wielkanoc Jana Sebastiana Bacha, Grób Beethoue-na, Kronika olsztyńska, cykl Ezop świeżo malowany, Bulwieć i tuziny innych klasycznych utworów Gałczyńskiego miały swe pierwodruki w „Przekroju". „Uważałem je za objawienie" — powiedział Marian Eile o wierszach Gałczyńskiego. — „Myślę, że właściwie jego wiersze nie mają treści... To jest destylowana, czysta poezja, czysta forma... Tworzył właściwie nie teksty, ale melodie, struktury, dźwięki. A także obrazy, dziwne obrazy. Któż inny potrafiłby zainteresować nas, bo jednak czytało się z zapartym tchem, samą czystą formą?". ma zaszczyt przedstawić boską komedię wierszem w jednym akcie, trzech odsłonach z muzyką Fryderyka Chopina p. t. . „GDYBY ADAM BYŁ POLAKIEM" Winieta tytułowa jednej z najpopularniejszych „Zielonych Gęsi" 143 Ładnie to Marian powiedział, oczywiście, jak to on, z pewną dozą przesady, bo był też i ten drugi nurt twórczości Gałczyńskiego, „zaangażowany", w którym treść znaczyła czasem aż zbyt wiele. O tym nurcie twórczości Gałczyńskiego Eile też zresztą mówił: „Kto znał Gałczyńskiego, ten wie, że on tych zaangażowanych tekstów nie pisał z myślą, żeby się przypochlebić. On przy tej całej poetyckości był jednocześnie jakiś naiwny... Chciał rzeczywiście pomóc... Poza tym on się nic nie orientował". No i jeszcze jedno, na co już zwracali uwagę niektórzy autorzy studiów o poecie. Gałczyński już w swojej przedwojennej twórczości był piewcą tego, co potem głosił jako arcyapostoł cywilizacji „Przekroju". Programowa Pieśń cherubińska, sławiąca upartą, codzienną walkę „wrogów cudów" o „rzeczy najprostsze: mięso, chleb, drzewo", pochodzi z 1931 roku. I nieprzypadkowo ten przepoetyzowany manifest trzeźwego neopozytywizmu ukazał się w „Wiadomościach Literackich", jako jedyny wiersz, który Gałczyński tam wydrukował, zanim został zaadoptowany przez „Prosto z mostu". W „Przekroju" Gałczyński olśniewał destylowaną, czystą poezją, doprowadzał do zawrotu głowy surrealistycznymi skojarzeniami. Ale też już od pierwszych zwariowanych „Listów z fiołkiem" i „Zielonych Gęsi" znaleźć można w przekrojowej twórczości Gałczyńskiego nurt cherubiński, jeśli tak wolno — za przedwojennym wierszem — nazwać pochwałę spraw codziennych i przeciwstawienie ich mrzonkom. Jedna z najwcześniejszych „Gęsi", zatytułowana Trzy gwiazdki na niebie, przedstawia Gżegżółkę, który słucha Pierwszej Gwiazdki („ja wiodę do Moskwy") i Drugiej Gwiazdki („A ja do Londynu"), wie, że powinien którąś z nich wybrać, więc uczy się z zapałem języków obcych: „kotlet" — „katliet", „katliet" — „kotlet". Przy słówku „kotlet" Gżegżółka zamyśla się głęboko, a wtedy pojawia się Trzecia Gwiazdka, która śpiewa: Jam gwiazdka jest trzecia, chodź do mnie na słówko. Zawiodę cię, dziecię, do baru „Pod Mrówką". Pamiętam, jak ryczeliśmy ze śmiechu czytając tę „Gęś". To było to! Orientacje, orientacjami, Moskwa i Londyn daleko, a na miejscu prozaiczny, oby codzienny, kotlet, a także (dlaczegóż by nie?) jakiś bar „Pod Mrówką". Byle nie taki jak ten, w którym Gżegżółka po wyrecytowaniu Wielkiej Improwizacji i odśpiewaniu Z dymem pożarów zostaje natychmiast zamordowany przez przeciwników politycznych za pomocą stojącej lampy, po czym następują kolejne pogrzeby i przeniesienia zwłok, a na zakończenie dancing towarzyski w sali 144 dobrze ogrzanej. Jak tu wytłumaczyć w latach dziewięćdziesiątych ludziom młodym, a i nie całkiem młodym, że* wielkie wybory, Moskwa czy Londyn, współdziałanie z nową rzeczywistością czy opozycja schodziły w codziennym życiu na dalszy plan wobec cherubińskich rzeczy najprostszych, a na śpiewanie Z dymem pożarów i branie po głowie lampą od przeciwników politycznych mało kto miał ochotę po niedawnych doświadczeniach z pożarami i braniem po głowie. I jak wytłumaczyć, że zdrowe i normalne było właśnie to, co Gałczyński instynktem poetyckim wyczuł i co formułował w zwariowanych „Gęsiach" i „Listach z fiołkiem". Potem piewca rzeczy najprostszych („ani «katolik», ani «marksista» tylko rzetelny rzemieślnik") zaczął w szybkim tempie angażować się wyraźnie — i nie tylko on. „Chciał rzeczywiście pomóc" — powiedział o Gałczyńskim Marian, który mówił to nieraz i o sobie: pomóje robić rzeczy pożyteczne, których dało się robić o wiele więcej niż to chce się przyznać dzisiaj. Tak jak Marian Eile, odrzucam kategorycznie myśl, że Gałczyńskim kierował koniunkturalizm. Owszem, pisał w późniejszych latach także rzeczy retoryczne, w obowiązującym stylu. Ale nie wierzę, żeby pisząc Ślubne obrączki nie był szczery. Aż bolesną szczerością brzmi dla mnie deklaracja: „Nasz Październik był w Lipcu. Jemu dam nawet lirę". Tak napisał w wierszu Rzucam kwiaty na tor, poprzedzonym mottem z Jesienina, w którym rosyjski poeta głosił, że odda Majowi i Październikowi całą duszę, ale miłej liry nie odda nikomu. Gałczyński deklarował nawet taką ofiarę. Nie wierzę, żeby człowiek, który tak żył poezją, mógł napisać coś podobnego nieszczerze, ze względów koniunkturalnych. No, ale Gałczyński nie byłby przecież organistą i pyrotechnikiem, zwariowanym Karakuliambrem, gdyby nie ponosiło go w regiony dalekie od ideowych i politycznych wyborów. „Był inny, w innym świecie" — powiedział o Gałczyńskim Eile i to samo słyszałem od paru innych osób, które poetę dobrze znały. Wyobrażam sobie, że było z nim tak, jak w wierszu Mickiewicza: „Gdy tu mój trup w pośrodku was zasiada... dusza w ten czas daleka, ach daleka, błąka się...". Opowiadał mi dawno temu, w 1950 roku, ktoś absolutnie wiarygodny, jak daleko zabłąkała się dusza poety w momencie, o którym napisał, z pewnością szczerze: „grzeszny człowiek, po latach błądzeń, wreszcie dotarłem tu". Był rok 1948, siódmy listopada, Gałczyński w gronie polskich pisarzy zaproszonych do ZSRR stał pod mauzoleum Lenina. Wielka chwila, nawet dla małowiernych, a cóż dopiero dla zapalonego neofity, który dotarł tu „po latach błądzeń" i ogląda na Placu Czerwonym defiladę zwycięskiej Armii Radzieckiej. Gałczyński chłonie wzrokiem scenerię mogącą przyprawić o zawrót głowy. W pewnej chwili przechyla się do ucha stojącego 145 obok kolegi-literata i mówi: „Przepraszam. Czy pan może jeszcze dwa razy bez wyjęcia?". Myśl Gałczyńskiego błądziła własnymi, często pokrętnymi drogami po jego własnym świecie, szalenie bogatym i zamkniętym: „światy ludzi i jego światy to były zupełnie różne rzeczywistości". Tak twierdził Marian Eile, a jako zaprzysiężony wyznawca wiary w intuicję z tym większym naciskiem podkreślał rolę instynktu, intuicji u Gałczyńskiego. Na przykład w przeżywaniu muzyki, która taką rolę odgrywała w jego twórczości. Zaproszony przez Eilego na przesłuchanie znakomitego nagrania Mszy h-moll Bacha Gałczyński znudził się po paru minutach: „On tego nie potrzebował. On już wszystko wiedział... Wystarczyła strona druku czy parę taktów muzyki i już miał własne widzenie i Bacha, i Haydna, i Kanta, i wszystkiego". Ale muzykalny był Gałczyński szalenie. Pamiętam, jak po jego śmierci Hanna Mortkowicz-Olczakowa mówiła mi, jakim go zapamiętała z ostatniego bodaj spotkania: Gałczyński szedł jej naprzeciw na Plantach gwiżdżąc motyw Koncertu brandenburskiego Bacha (pani Hanna wymieniła, który to był koncert i motyw, ale tego, niestety, nie zapamiętałem). A tym, którzy o Gałczyńskim chcą się dowiedzieć czegoś nieubrązowionego, polecam wspomnienia jego długoletniej przyjaciółki, Hanny Mortkowicz-Olczakowej: serdeczne, ale nie pomijające faktów przykrych, także tych związanych z chorobą alkoholową poety. Marian Eile też nie ominął tego tematu, ale przeszedł nad nim zwięźle, syntetycznie: alkohol nie był mu potrzebny jako podnieta twórczości, pił, bo musiał, do redakcji w takich chwilach nie przychodził. „Może odczuwał to, co Witkacy nazywał «metafizycznym stra?hem», a może przerażała go głębia i niewyrażalność poezji?" {""Bardzo ładnie opowiadał Marian przy różnych okazjach, jak chcąc [zapewnić Gałczyńskiemu jakiś stały ryczałt w redakcji próbował po-Iwierzyć mu pisanie sprawozdań filmowych. W pierwszym nie było nic o filmie, ani słowa o reżyserze i aktorach, nawet tytuł był przekręcony. Gałczyński przyznał się, że w kinie w ogóle nie był, „ale bardzo dokładnie obejrzał fotosy". Wobec tego następnym razem do kina zabrała go Janka Ipohorska. Gałczyński natychmiast zasnął i głośnym chrapaniem gorszył widownię. A nazajutrz po tej nieudanej eskapadzie położył na biurku Mariana wiersz Małe kina, prawdziwą perłę liryki. \ O poezji, o sztuce mało miał Gałczyński do powiedzenia. „Nie miał potrzeby analizowania" — mówił Marian. Zazwyczaj wystarczało mu jedno słowo „ba!" Bach? — Ba!, Breughel? — Ba! Kisielewski też pisząc o Gałczyńskim o tym „ba!" wspominał, a Marian Eile mówił, że to „ba!" było wypowiadane z uczuciem i zawierało wszystko. Osmań-czyk zaś, który pamiętał Gałczyńskiego z czasów, kiedy w latach 146 ^'trzydziestych poeta pracował w polskim konsulacie w Berlinie, opowiadał śliczną historię o występie Gałczyńskiego na jakiejś akademii ku czci, na której miał wygłosić referat. Zjawił się odświętnie ubrany, tyle że z fantazyjnie zawiązanym sznurowadłem zamiast krawata, i zaczął odczytywać dane z rocznika statystycznego. A potem, rozkładając ręce, powiedział: — I co do tego może jeszcze dodać poeta? Proszę się nie dziwić, że tyle miejsca poświęciłem opiniom i wspomnieniom Mariana Eilego o Gałczyńskim. Ale te opowiadania są dostępne tylko w rocznikach „Przekroju" z lat 1983 i 1984. A na moje własne reminiscencje też przyjdzie pora, chociaż w redakcji Gałczyńskiego już nie zastałem. Za moich czasów jego teksty przychodziły z Warszawy i z leśniczówki Pranie na Mazurach, sam poeta zjawiał się w redakcji bardzo rzadko, a i wtedy nieśmiały wielbiciel jego twórczości nie zabiegał o realny kontakt z kimś, kto lepiej żeby pozostawał poza codziennością. Ale kontakty redakcyjne, owszem, były i coś niecoś mam o tym do opowiedzenia. Gałczyński z żoną Natalią. Kraków 1948 rok Jak to więc było na przykład z niecnymi praktykami redakcji wobec tekstów Gałczyńskiego, o czym tyle i tak nieprzyjemnie wspomina się w przypisach do pierwszego wielkiego, pięciotomowego wydania Dzieł Gałczyńskiego. Mariana te przypisy bardzo bolały, choć wielkodusznie swych uczuć starał się nie wyrażać. Ale Kern nie wytrzymał i zadając Marianowi pytanie o tę sprawę powiedział z pasją, że ilekroć bierze do ręki tom Dzieł i trafia na przypisy, żółć go zalewa. Kto te przypisy popełnił, ani Eile, ani Kern nie wspomnieli. Rozumiem ich delikatność. Ale Natalia Gałczyńska nie żyje już od tak dawna, że chyba czas o całej sprawie opowiedzieć, póki jeszcze ktoś opowiedzieć może. 147 Eile wspominał Natalię Gałczyńską bardzo serdecznie. Wszystko, co o niej powiedział Kemowi, było ciepłe i dobre, a z tego, co czasem mnie mówił, wiem, że zdawał sobie sprawę, jak ciężkie musiało być jej życie z bardzo niezwykłym i trudnym w obcowaniu człowiekiem. „Oni byli świetnym małżeństwem. Jedno z najbardziej udanych małżeństw, jakie znałem" — powiedział Eile. Ale też jednym tchem powiedział, że Natalia, której Gałczyński wystawił pomnik, „ta Natalia z wierszy, to także nie była ta żywa Natalia". Pewnie! A czy żywa Beatrycze była tą, którą uwiecznił Dante? A Maryla? Żywa Natalia Gałczyńską po śmierci męża zaczęła zdradzać objawy „kompleksu Władysława Mickiewicza", jak to nazywaliśmy w redakcji. Pilnie i troskliwie gromadziła cały dorobek zmarłego męża, za co jej chwała. I trochę, jak Władysław Mickiewicz, w swym kulcie dla poety posuwała się do brązownictwa. Zaczęło się od natarczywego domagania się, żeby jej oddać wszystkie rękopisy Gałczyńskiego, i pretensji o to, że nie były one potraktowane z należytym pietyzmem. Pewnie, że zasługiwały na to. Gałczyński pisał zawsze ręcznie, zielonym atramentem, ogromnymi, kaligraficznymi literami, każdy jego rękopis nadawał się do pokazania na wystawie. Sporo rękopisów różnych autorów przeszło przez moje biurko, nie znam ładniejszych niż te Gałczyńskiego. No i te śliczne rękopisy, setki i setki zielonych kart przerabiał w ciągu lat redakcyjny młyn. Nawet w mniej bała-ganiarskiej redakcji i przy mniej bałaganiarskim redaktorze musiały w takim młynie lecieć strzępy. Samo bobrowanie w szufladach olbrzymiego biurka Mariana w poszukiwaniu rękopisów było dla Merki Ziemiańskiej zadaniem herkulesowym. A tu jeszcze dziesiątki innych redakcyjnych zakałnarków, jeszcze mieszkanie Mariana. Zdaje się, że niektóre rękopisy wypływały dopiero po latach. Uważam, że to wielkie szczęście, że aż tyle rękopisów i w takim stanie udało się odnaleźć i zgromadzić. Marian adiustując teksty kreślił je i mazał, ciął i przeklejał, nożyczkami kadrował fotografie. Czasem afiszował się specjalnie swoją nonszalancją. Pokazał mi kiedyś małe arcydzieło: program zjazdu miłośników ekslibrisu, zorganizowanego przez Tadeusza Przyp-kowskiego z Jędrzejowa. — Popatrz, co mi ten wariat Przypkowski przysłał — mówił. — Specjalny papier czerpany, czcionka własnego kroju, pisze mi, że sam to odbijał w drukarni. Maniak, kompletny wariat! I tu ostentacyjnie rzucił klejnocik sztuki poligraficznej do kosza. — Ty barbarzyńco! — jęknąłem. — Przecież to dzieło sztuki! Jak nie chcesz tego zachować, to daj mnie. — Chcesz? No to sobie weź. Tylko ciekaw jestem, co ty z tym zrobisz i na co ci się to przyda. 148 Miał rację. Arcydziełko Przypkowskiego leży u mnie w piwnicy, w którejś z paczek, nie rozpakowanych od czasu przeprowadzki do Warszawy w 1971 roku. Nie dość nabożny stosunek Eilego i „Przekroju" do rękopisów Gałczyńskiego to był dla Natalii Gałczyńskiej jeden kamień obrazy. Były też pewne podejrzenia. Kiedyś przyszła do Janki Ipohorskiej i półgłosem, poirytowana, coś perorowała. Starałem się dyskretnie nie podsłuchiwać, ale to było przy sąsiednim biurku! Dochodziły mnie gniewne słowa, że cała spuścizna po Gałczyńskim to jej własność, tylko ona może tym dysponować, nikt inny. Janka, jak to ona, słuchała cierpliwie, prawie się nie odzywając. — Kompleks Władysława Mickiewicza — powiedziała mi z westchnieniem po wyjściu Natalii Gałczyńskiej. — Ona podejrzewa, że X ma niepublikowane wiersze Gałczyńskiego, które nie do niej były pisane. Nie wiem, ile Natalia Gałczyńska wiedziała o tym, co robił jej mąż w ciągu pierwszego powojennego roku, który przeżył w krajach zachodniej Europy. Odkąd córka poety wystąpiła w telewizji z urodzonym w tamtym czasie przyrodnim bratem, który nagle zjawił się w Polsce, tajemniczy powojenny okres w życiu poety przestał być tajemnicą kompletną. Wiadomo, że Gałczyński, prawdę mówiąc, założył wtedy nową rodzinę. W redakcji dyskretnie milczeli o tym ci, którzy coś wiedzieli na ten temat, albo się domyślali. Raz tylko usłyszałem od kogoś z dawnych, nie odznaczających się dyskrecją znajomych Gałczyńskiego, że poeta przyjazd do Polski w 1946 roku traktował jako wizytę pożegnalną, ale na widok Natalii w jednej chwili przekreślił cały powojenny epizod swego życia, którego rezultatem jest australijski syn. Redakcja nie zajmowała się pretensjami Natalii Gałczyńskiej, nawet tymi, którym dała ona publicznie wyraz w przypisach do zebranych Dzieł. Jak z tych przypisów wynika, redakcja „swoim zwyczajem" tu coś w tekście zmieniła i teraz się przywraca pierwotną postać, tam „nie udało się odtworzyć" autentycznego tekstu, bo rękopis w redakcji zaginął, to znowu „Przekrój" coś długo przetrzymał przed wydrukowaniem. I tak raz za razem w objaśnieniach do kolejnych „Listów z fiołkiem", „Gęsi", wierszy. Niby to prawda, ale do całej prawdy czegoś tu brak. Brak choćby jednego ciepłego słowa o piśmie, które Gałczyńskiego drukowało i któremu on sam tyle ciepłych słów poświęcił, nic o redaktorze „Przekroju", ani słowa jak to się stało, że ten tak krzywdzony i poniewierany przez redakcję „Przekroju" poeta właśnie w tym piśmie wydrukował w ciągu siedmiu lat 377 utworów. Andrzej Stawar, który zaopatrzył Dzieła w przedmowę, ledwie wspomniał o ulubionym, najbardziej własnym 149 piśmie poety: „nawiązał stałą współpracę z tygodnikiem «Przekrój»". Napisał, że kiedy Gałczynskiego „otaczał rodzaj bojkotu... pozostały mu wierne tylko lekkomyślne «Szpilki»". Mnie też, jak Kerna, żółć zalewa, kiedy coś takiego czytam. Zacznijmy od tego, kto był Gałczyńskiemu wierny. To bardzo ładnie, że także „Szpilki" drukowały Gałczynskiego nawet w latach 1950 i 1951, kiedy był najsilniej atakowany i kiedy bojkotowały go czasopisma literackie. W tych latach ostracyzmu w „Szpilkach" ukazały się cztery utwory Gałczynskiego, w „Przekroju" dwadzieścia cztery. Łącznie zaś od 1946 roku do śmierci poety w 1953 „Szpilki" wydrukowały 30 utworów Gałczynskiego, „Przekrój" ponad dziesięć razy więcej. No i czy może człowieka żółć nie zalać? Pamiętam świetnie, jak to było w 1950 roku, kiedy Gałczyńskiemu co gorliwsi a miarodajni koledzy literaci wytoczyli coś w rodzaju procesu czarownic i po serii ataków na niego w prasie literackiej drukowanie go stało się wyzwaniem wobec prawowiernych. Eile bronił ukochanego autora jak się dało i jak długo było można. Zaangażował w tę obronę Kazimierza Wykę, chyba największy autorytet krytyczny tamtych lat: wydrukował tekst Wyki, w którym ten starał się spokojnie i rzeczowo odpowiadać na zarzuty wobec Gałczynskiego (drob-nomieszczaństwo, niezrozumialstwo, oderwanie od prawdziwego życia, itede, pleple), pokazując walory jego sztuki. Zabrał głos nawet Eile sam, jak zawsze jako Bracia Rójek, próbując łopatologicznie wyjaśnić pozytywne wartości satyryczne „Zielonej Gęsi" na użytek prostych czytelników (modne było wtedy powiedzenie bodaj Janusza Minkiewicza: — Pamiętajmy, że piszemy dla prostych ludzi. Prostych ministrów, prostych sekretarzy partii). Ale sprawa była beznadziejna. Gasły „Listy z fiołkiem": 47 w roku 1947, 17 w roku następnym, tylko 4 w roku 1949 i 3 w 1950 roku. Nieregularnie ukazywały się „Zielone Gęsi", coraz bardziej wymęczone. Dłużej tego ciągnąć nie było można, Gałczyński sam to widział i coraz mniej tekstów przysyłał do redakcji. Ostatnią „Gęś" wydm- ie. I. GalczyAskl Prof. TRZY LATA ZIELONEJ GĘSI Winieta Kamyczka-Ipohorskiej do rozpaczliwej obrony „Zielonej Gęsi" w 1949 roku 150 kowaliśmy we wrześniu 1950 roku. Jeszcze poszedł jakiś wierszyk o Warszawie, jeszcze fragment przekładu Snu nocy letniej. Nie, proszę młodzieży, nie stał nad nami czekista z naganem, nie wiem nawet czy były w cenzurze jakieś zapisy na Gałczyńskiego. To nie tak było. Po prostu forsowanie pewnego typu twórczości stało się niemożliwe — i dla redakcji, i dla poety. Marian miał wtedy w biurku długi poemat Gałczyńskiego Kronika olsztyńska. Bardzo piękny: Gdy trzcina zaczyna płowieć, a żołądź większy w dąbrowie, znak, że lata złote nogi już si§ szykują do drogi. Przyjechał właśnie do Krakowa nasz polityczny zwierzchnik Zygmunt Jolles i jak zwykle instruował nas: ideolo, larifari. Zaangażowanie, przyciąganie. Żeby o tym, czym żyje prosty człowiek. Narodowe w formie, socjalistyczne w treści. Na wysokim poziomie artystycznym, ale dla prostego człowieka zrozumiałe. Znacie? No to posłuchajcie. — Dobrze — mówił Marian. A w praktyce jak ma to wyglądać? Gałczyńskiego drukować możemy? Aha, nikt Gałczyńskiego nie przekreśla, tylko żeby uwzględnił słuszną krytykę, pisał rzeczy zaangażowane. No a taka Kronika olsztyńska? Proszę, dyrektorze. Jolles wziął tekst, czytał uważnie. „Ptaków tyle. Zieleni tyle. Lato, zaczekaj chwilę... Ze wszystkich kobiet świata najpiękniejsza jest noc..." Pochwalił, że to ładne. Ale to czysty estetyzm.. Jelenie rogi, jezioro. A, redaktorze, czy o to dzisiaj chodzi, kiedy w Korei?... Poza tym poemat ma tytuł Kronika olsztyńska, a właściwie to nic tam nie ma o tej ziemi odzyskanej, o ludziach, którzy tam żyją. Eile, zniechęcony, wrzucił Kronikę olsztyńską do szuflady. Wydobył z niej poemat dopiero po dwóch latach, a i to nie wydrukowaliśmy całego, jednym wielkim uderzeniem, jak by nakazywała sztuka redaktorska i jak „Przekrój" robił z poematami Gałczyńskiego w poprzednich latach. Kronika olsztyńska poszła podzielona na odcinki, celowo stłamszona, żeby zanadto nie rzucała się w oczy. Mimo to zarzut Jollesa, że poemat o takim tytule nic nie mówi o prawdziwej ziemi olsztyńskiej i nie jest kroniką jej socjalistycznych osiągnięć, znalazł się w surowej krytyce, jakiej po raz kolejny poddano Gałczyńskiego w prasie literackiej. A Natalia Gałczyńska w swoich przypisach pochodzących z po-?październikowego okresu zaznaczyła z urazą, że wiersz opublikowano w „Przekroju" dopiero po dwóch latach — i tyle ma o całej sprawie pozostać dla potomności... Ech, żółć zalewa. Pamiętam doskonale ten epizod. A także i ten moment, kiedy po paromiesięcznej przerwie, pod koniec 1950 roku, Gałczyński wrócił 151 Ul do „Przekroju". Zastanawialiśmy się, co dać do numeru gwiazdkowego. Przydałby się Gałczyński, ale czy blacha już przestygła? — myślał głośno Marian. Kiedyś przypomniałem mu powiedzenie Wań-kowicza, podobno litewskie, zanotowane w Na tropach Smętka: że na rozpaloną blachę nawet splunąć nie można, bo zaraz straszny syk, ale odczekawszy, gołą d... usiąść możesz. Marianowi bardzo się to spostrzeżenie spodobało. No więc jak z tą blachą, radziliśmy. Pół roku minęło od najostrzejszej nagonki na Gałczyńskiego, teraz zrobiło się o nim jakoś ciszej. Ej, chyba można spróbować. — Merka! — ryknął Marian i jak zwykle dopiero po tym ryknięciu włączył dzwonek do sekretariatu, który miał służyć do bez-rykowego wzywania Merki Ziemiańskiej. — Pisz depeszę do Gałczyńskiego: „Przyślij coś do świątecznego numeru, stop, całujemy, stop, Marian, Janka". Gałczyński, uszczęśliwiony, że dostał zamówienie, przysłał zaraz Rozmowę między Mikołajem i Konstantym Ildefonsem na temat porządków świątecznych: MIKOŁAJ Jak tam, panie Ildefonsie, czy porządki już robią się? KONSTANTY ILDEFONS ... Owo „się" połóżmy w grobie. Nie „się" robi, lecz ja robię. Jeden cegły. Drugi rymy. Wy robicie. My robimy. Wiersz, pięknie zilustrowany przez Daniela Mroza (Mikołaj Rej wyszedł jak żywy), ukazał się w numerze świątecznym, a wkrótce potem poszła seria utrzymanych w podobnym duchu satyr pozytywnych z cyklu „Ezop świeżo malowany". O mój Boże, te wymagania, jakim na początku lat pięćdziesiątych musiała sprostać satyra! Im poważniejszy był temat, tym mniej powinna być śmieszna, trzeba było jak ognia unikać wszelkich dwuznaczności, nad każdym „i" musiała być kropka. A już szczególnie niebezpieczne było wszystko, co mogło nasunąć podejrzenie, że intencją autora nie jest piętnowanie wroga i wytykanie nietypowych dla naszej rzeczywistości niedociągnięć, lecz tej rzeczywistości oczernianie, czego, jak wiadomo, dopuścił się zdemaskowany przez Zda-nowa Zoszczenko. Gałczyński z wielkim trudem mieścił się w tych ramach. Chociaż przy swojej fantazji potrafił ubarwić nawet najbezpieczniejszą satyrę antykelnerską: „Gaudeamus igitur, nawet gdy 152 w kompocie szczur" — śpiewa chór kelnerów w jednym z „Listów z fiołkiem". Pozwalał sobie także czasem na persyflażową metodę łączenia satyry z satyrą na satyrę, co potem zastosował w Bulwieciu. W o-kropnie antyimperialistycznej Bajce o rybaku i rybce jest taka strofka: On jej zastrzyki robił z morfiny ona była kukluksklanka. Pewnie kochankiem był tej dziewczyny, pewnie to jego kochanka. Wydrukowaliśmy tę jawną kpinę z antyamerykańskich satyr, podobnie jak wcześniej Marian bezczelnie wydrukował wierszyk Janusza Minkiewicza o fotoplastikonach. A było to tak. Jakiś zaangażowany publicysta, nie pamiętam już kto, surowo skrytykował istnienie w nowej Polsce fotoplastikonów, które za pomocą starych, przedwojennych przeźroczy pokazują anachroniczny i całkowicie fałszywy obraz świata. Piękne krajobrazy, egzotyka, folklor, a nic o kapitalistycznym wyzysku i walce narodowowyzwoleńczej. Komu to służy i jak długo jeszcze? Przeczytał to Janusz Minkiewicz i przysłał do redakcji wiersz, który zaczynał się tak: Ród Bęc-Wałskich poty będzie działać niewzruszony, póki istnieć będą wszędzie fotopłastikony. I tak dalej...Minio (przepraszam: pan Janusz, bruderszaftu nigdy nie wypiliśmy) mową wiązaną wiernie odtworzył idiotyczny artykuł. To miało swój wdzięk, inny niż polityczne karykatury Eryka Lipińskiego, na których zdrajca socjalizmu Tito występował w mundurach i sytuacjach jawnie wzorowanych na karykaturach Goeringa sprzed kilku lat. Ale drukowaliśmy i te karykatury Lipińskiego, a jakże, proszę młodzieży. Zdaje się, że nie zachowały się rękopisy Ezopa świeżo malowanego, bo w przypisach do tych satyrycznych bajek Natalia Gałczyńska nie wytyka redakcji, rys. Eryk Łiptrtsfci KALENDARZ TITA 153 że „swoim zwyczajem" coś autorowi zmieniła. A ja pamiętam, że w Ezopach zmiany się zdarzały, co najmniej jedną umiałbym nawet wskazać — tylko po co? Kto dziś zrozumie myślowe łamańce, jakich wymagało wtedy redagowanie „Przekroju"? Marian w rozmowie z Kemem bronił się przed zarzutami autorki przypisów, ale trochę niekonsekwentnie. Zapewniał, że bez zgody Gałczyńskiego „ani literka, ani słowo" nie były zmieniane, a poeta „pokornie, bo czasy były nieprzychylne, poprawiał, retuszował, a nawet przerabiał swoje wiersze, fiołki i gęsi, aby mogły ukazać się w druku". Robił to bez sprzeciwu, „ze smutnym, ale z uśmiechem". To z pewnością prawda. Te zapewnienia Mariana dotyczyć mogą jednak tylko okresu, kiedy Gałczyński mieszkał w Krakowie i codziennie bywał w redakcji. Potem, kiedy mieszkał w Szczecinie, w Warszawie i na Mazurach, było inaczej. Jak było, opowiem na jednym typowym przykładzie, który akurat dobrze zapamiętałem. W numerze z datą 16-22 maja 1948 roku ukazał się w „Przekroju" zamiast „Listu z fiołkiem", ale bez tej winiety, nadesłany ze Szczecina list Gałczyńskiego o uroczystościach pierwszomajowych w tym mieście, do którego miał się właśnie przeprowadzić. Dużo tam było oficjalnego entuzjazmu, trochę obserwacji i sformułowań w stylu fiołkowym, ratujących tę korespondencję przed ześlizgnięciem się w żurnalistyczny banał. I było takie zdanie: „Kto w dniu 1-go maja b.r. widział w Szczecinie stutysięczny Pochód Pracy, tego nie potrzebuję przekonywać, że na naszych oczach rodzi się nowa epoka". Wpadł mi potem w redakcji rękopis tego listu, nie włączonego do Dzieł, i tam w tekście Gałczyńskiego było nie „epoka", lecz: „liturgia". Świetne! Wtedy rzeczywiście rodziła się nowa liturgia manifestacji, akademii, oficjalnych uroczystości, wypowiedzi. Świetne — ale absolutnie niedopuszczalne: porównywać pochód pierwszomajowy z liturgicznym ceremoniałem? A kysz! No więc Marian w tekście — z całą świadomością, że tekst ten psuje — przekreślił znakomitą „liturgię" i wpisał banalną „epokę". A co miał robić? Nie wydrukować listu w ogóle? Czy może czekać aż Gałczyński przyjedzie, uzgodnić z nim zmianę i wydrukować pierwszomajowy list w czerwcu? I tak puścił w liście na końcu troszeczkę ryzykowne PS: „Do Krakowa przylecę samolotem, razem z Zawieyskim, w wigilię Wniebowstąpienia". Taki był mechanizm tych ingerencji Mariana Eilego w teksty Gałczyńskiego, zmian, na które „ze smutnym, ale z uśmiechem" godził się poeta, a które w wydawanych po Październiku Dziełach zostały „Przekrojowi" wytknięte. Niekiedy były to zmiany konieczne, „bo czasy były nieprzychylne". Czasem może Marian przesadzał w ostrożności — ale kto wtedy mógł wymierzyć precyzyjnie, co i kiedy jeszcze wolno drukować, a czego nie. A poza tym Marian miał swoją 154 teorię dwóch typów pism, którą często głosił wobec autorów i którą uzasadniał prawo redakcji do poprawiania tekstów. Są pisma „autorskie", twierdził Marian Eile, takie jak „Wiadomości Literackie", w których teksty są drukowane całkowicie na odpowiedzialność autora; tam jakiekolwiek zmiany wprowadzane przez redakcję są niedopuszczalne. I są pisma „redakcyjne", komponowane według zamysłu i stylu pisma, które ma prawo dostosowywać materiał do redakcyjnych założeń i zwyczajów. Może to dotyczyć nie tylko oprawy, takiej jak rodzaj druku, tytuł, śródtytuły i całe magazynowe opracowanie, w przypadku „Przekroju" szalenie ważne. Dotyczy także samego tekstu. Przeciętny czytelnik nie mówi „ten a ten napisał to a to", mówi: „w «Przekroju» napisali". Dlatego autor, który chce być drukowany w „Przekroju", musi (co najmniej milcząco) godzić się na redakcyjną obróbkę swojego tekstu. Nie jestem dziś pewny, czy ta teoria Mariana była słuszna, a zwłaszcza czy zawsze stosowaliśmy ją należycie oględnie. Ale wtedy bardzo mi do przekonania przemawiała i niejedno z praktyk „Przekroju" w tej dziedzinie wypada zaliczyć na moje konto. Trzeba jednak powiedzieć, że wielu autorów przyjmowało tę teorię i podporządkowywało się wynikającej z niej praktyce bez protestu, albo tylko wyrażając lekkie niezadowolenie post factum — i wcale nie rezygnując ze współpracy z pismem, które ich tak potraktowało. Rzecz charakterystyczna przy tym, że z reguły najbardziej drażliwi okazywali się autorzy minorum gentium, a nie ci wybitni. Iwaszkiewicz kiedyś dał Marianowi na piśmie carte blanche na wprowadzanie zmian, które uzna za konieczne (widziałem ten list). A Wańkowicz, który awanturował się o każde słowo z innymi i prawował z Machejkiem o jakąś zmianę w „Życiu Literackim", nigdy nie zgłaszał pretensji o nasze skróty i adiustacyjne retusze. Nie tyle nasze, ile — mówiąc szczerze — moje, bo prawie zawsze to ja wysyłałem jego teksty do druku i pozwalałem sobie nawet na tonowanie stylistycznego baroku Wań-kowicza, tam gdzie uważałem, że posuwa się w swojej manierze za daleko. Ba, ale Wańkowicz był także świetnym redaktorem-prakty-kiem i wiedział, że chodzi nam o możliwie najlepsze podanie jego tekstu. Zdarzyło się kiedyś nawet, że przysłał do „Przekroju" depeszę z podziękowaniem za takie opracowanie — samowolne! — które uznał za „pomocne". „Opracowywanie" tekstów Gałczyńskiego (tak to już nazwijmy) nie było więc czymś wyjątkowym, doświadczali tego i inni nasi autorzy. Zdarzało się i tak, że czyjś nieudolny, ale posiadający potencjalne walory tekst dziennikarski bywał napisany zupełnie na nowo. Pamiętam, jak pewien stary krakowski dziennikarz po przeczytaniu wydrukowanego pod jego nazwiskiem artykułu, w którym z tego, co 155 sam napisał, została tylko ogólna tendencja i bardzo ciekawe cytaty z prasy przedwojennej, zapytał mnie półżartem (ale tylko półżar-tem...), czy ma się ze mną podzielić otrzymanym honorarium. Nic z tych rzeczy, ja to robiłem za pensję. W porównaniu z tym, co wyrabiano wtedy w innych redakcjach, nasze przeróbki były i tak czymś łagodnym. A już nigdy nie zdarzyło się nam, jak to robiono w niejednej redakcji, dopisywać autorowi rzeczy, których sam nie chciałby napisać. Raz czy dwa razy podmieniliśmy tylko komuś jeden gatunek wazeliny na inny. Tak było raz z Gustawem Morcinkiem. Był on zawsze chętny do wypowiadania się w sposób, powiedzmy łagodnie, afirmujący, więc kiedy zaszła raz potrzeba uzyskania tekstu na okoliczność pewnej rocznicy, zwróciliśmy się do Morcinka. Nie zawiódł: napisał rzewne obozowe wspomnienie związane z rocznicą. Tylko, że niezupełnie tą... Cóż, Morcinek bywał czasem trochę nieobecny duchem. To o nim opowiadano anegdotę, jak to podczas wizyty polskich pisarzy w ZSRR słuchał z napięciem objaśnień przewodnika, który mówił: — Tam była zakotwiczona „Aurora", tu formowali się do ataku na Pałac Zimowy rewolucjoniści. Po wystrzale z „Aurory" ruszyli... — I co, i co? Zdobyli? — wpadł przewodnikowi w słowo Morcinek. Kiedy więc zaniosłem niefortunny tekst Marianowi, ten spokojnie powiedział mi, żeby za pomocą niewielkiej operacji w zakończeniu dostosować rzecz do tej właściwej rocznicy. A do Morcinka wysłał grzeczny list z podziękowaniem za cenny materiał, który, wobec zaszłego nieporozumienia, pozwoliliśmy sobie troszkę przerobić, niewątpliwie zgodnie z intencją autora. Morcinek pretensji nie miał, pisywał u nas dalej. To jeszcze było nic w porównaniu z numerem, jaki wycięliśmy Stanisławowi Ryszardowi Dobrowolskiemu. Przysłał on nam, z własnej inicjatywy i pilności, gromki wiersz Rzeczpospolita. Dobrowolski ładnie takie retoryczne rzeczy robił, lepiej pamiętać mu okupacyjną Szturmówkę i pieśni Powstania Warszawskiego niż paskudztwa z 1968 roku (obrzydliwa antysemicka powieść) i 1976 roku (przemówienie na Stadionie Dziesięciolecia piętnujące warchołów z Ursusa). Ten wiersz był utrzymany w rewolucyjno-plebejskim tonie: Była szlachecka, była ziemiańska, dworska, buńczuczna i sobiepańska... — Ich dziad mojemu w płońskim powiecie pisał ustawy kijem po grzbiecie. I tak dalej, w tym stylu, aż po apoteozę w końcowej strofce Rzeczy Pospolitej — rzeczy robociarskiej i po ostatni, wazeliniarski dwuwiersz: — W dni uroczyste, w robocze święta mocno ściskamy dłoń Prezydenta. 156 Dziełko było przeznaczone przez autora na robocze święto 1 Maja 1952 roku, a tuż przed nim uroczyście świętowano sześćdziesięciolecie urodzin Bieruta. Ale Dobrowolski spóźnił się ze swoim wierszem, który, nie dotarłwszy na czas, spłynął do szuflady Mariana i nie wiadomo było, co z nim dalej robić: z tym ostatnim dwuwierszem Dobrowolski nawet jak na tamte czasy trochę przesadził. A potem w październiku przyszły wybory do Sejmu i Marian z zimną krwią i miedzianym czołem postanowił wykorzystać wiersz Dobrowołskiego na tę okazję — po odpowiedniej przeróbce. Proszę mnie nie pytać, kto jej dokonał, nie będę zdradzał cudzych tajemnic. Dość, że Rzeczpospolita poszła na honorowym miejscu z finałowym dwuwierszem, brzmiącym teraz tak: — Dziś w dniu wyborów rymem Cię wielbię ziemio strzeżona białym gołębiem. Dobrowolski wpadł w furię. Przysłał do redakcji list z gwałtownymi protestami. Ale co mógł zrobić? Prostowanie w takim wypadku nie wchodziło w rachubę, zresztą ośmieszyłoby tylko autora. Skończyło się na tym, że Stanisław Ryszard Dobrowolski nigdy już nie próbował nic u nas drukować, co wcale nas nie zmartwiło, bo Marian i Janka go nie lubili, a i moje jedyne wcześniejsze z nim zetknięcie pozostawiło mi niesmak. Myślę, że komuś sympatyczniejszemu czegoś podobnego nie zrobilibyśmy. Jestem miłośnikiem Sienkiewicza i lubię dobierać cytaty z Trylogii do różnych sytuacji. Jak to mówił Kuklinowski? „Spełniło się niejeden uczynek, za który powinien był piorun trzasnąć, a nie trzasnął"... Szczerze i dobrowolnie wyznając grzechy „Przekroju", o których mógłbym łatwo zamilczeć, powtórzę tylko, że to, co wyprawiały inne redakcje, bywało znacznie gorsze. Gałczyński, któremu rzeczy, za które piorun powinien był trzasnąć, nasza redakcja nigdy nie robiła, raz tylko wystąpił z pretensją wobec „Przekroju", zresztą nawet i wtedy nie wymieniając tytułu. Eile powiedział Kemowi, że takich pretensji ze strony Gałczyńskiego nigdy nie było, ale zawiodła go pamięć, cóż, często selektywna w takich wypadkach. W liście do „Nowej Kultury" w 1953 roku poeta napisał, że „jeden z tygodników krakowskich" ogłosił bez porozumienia z nim wiersz „napisany, a raczej naszkicowany przed kilku laty", który to wiersz można uznać „w najlepszym wypadku za brulion poetycki", a przy surowszej ocenie za przykład „literackiego brakoróbstwa". Chodziło o Zwycięską młodzież, która rzeczywiście, jak napisał Gałczyński, „zawieruszyła się w tece redakcyjnej" i została z niej wyciągnięta z okazji 1 Maja 1953. Utwór taki sobie, bojowy i dziarski, jakich Gałczyński trochę spłodził w okresie nagonki, rozpaczliwie 157 I starając się sprostać wymaganiom pryncypialnych krytyków; nie gorszy niż niektóre inne. Wyznam, że w tym wierszu redakcja zamieniła trochę nazbyt bojową „czerwoną młodzież" na „zwycięską młodzież", czego już Gałczyński nam nie wytknął. W tymże liście do „Nowej Kultury" wytknął natomiast „innemu tygodnikowi, tym razem warszawskiemu", że bez porozumienia z nim „całkowicie a nieudolnie" przerobił pierwszą strofę jego satyrycznego wiersza. A „jedno z wydawnictw" wznawiając piosenkę Gałczyńskiego dla dzieci dopisało do niej refren: Hejże dzieci, hejże ha, niech nam pokój szczęście da. Na tym tle oglądać i oceniać trzeba (ja nie oceniam) także te rzeczywiste winy „Przekroju", to jest przede wszystkim Mariana, bo on sam zawsze zajmował się tekstami Gałczyńskiego. No i zawsze w tym tle trzeba widzieć wszystko to, co Eile i jego „Przekrój" dla Gałczyńskiego zrobili w czasach, które były nieprzychylne — i to jak Gałczyński „Przekrój" i Mariana kochał. Ile serdecznych dedykacji i wzmianek w tekstach mówi o tym stosunku poety do Mariana, Janki i „Przekroju". „Jedyne pismo, z którym pragniemy współpracować to «Przekrój» Waszej Sułtańskiej Mości, ten «Przekrój», który jedyny otworzył mi ramiona, gdy po latach tułaczki wróciłem, żeby stanąć przy warsztacie". — Tak napisał do Mariana w liście z 1947 roku, odnalezionym i opublikowanym w roku 1964, a zawiadamiającym o wygaśnięciu ówczesnych zobowiązań poety wobec redakcji „Szpilek". Kłopoty z drukiem Gałczyńskiego skończyły się natychmiast po śmierci poety, a zelżały nawet wcześniej: po śmierci Stalina i likwidacji Berii w 1953 roku zaczęła się pierwsza, Malenkowowska odwilż, która dla redakcyjnej praktyki nie była, proszę mi wierzyć, czymś tak błahym, jak to się wydaje z dzisiejszej, zacierającej etapowe różnice perspektywy. Ale przede wszystkim można było nie obawiać się napaści na drukowanie Gałczyńskiego, ponieważ już nie żył. Trawestując własne słowa Gałczyńskiego można powiedzieć, że żywy poeta „to jest kłopot dziki. A my, Polacy, my lubim pomniki". Jeszcze na pogrzebie potraktowano Gałczyńskiego po chamsku, ale wkrótce stanął już na pomniku: niepostrzeżenie uzyskał status klasyka, któremu wiele wolno, tym bardziej że nie może się już zbuntować. Nie oglądając się więc na warszawskich dyrygentów zaczął Eile przede wszystkim natychmiast upłynniać zalegające w biurku remanenty. Najpierw poszła do druku Babcia i wnuczek, czyli noc cudów. Dość błaha to sztuczka, bo też kpiny z cudomanii nie stwarzały dla autora możliwości szerszego rozwinięcia skrzydeł. Ale i tam, jak 158 KONSTAMTY ILDEFONS GAŁCZYNSKI Winieta tytułowa Daniela Mroza do „Stadniny" i jedna z ilustracji: koń-pozorant do ćwiczeń na placu kopulacyjnym 159 zawsze u Gałczyńskiego, są prawdziwe perełki humoru (dzik z głową Batorego ukazujący się w leśniczówce!) i poezji. Najpiękniejszą taką perłę wyjęliśmy z tekstu sztuki już w 1950 roku, zaraz po jej otrzymaniu. To Rozmowa liryczna przeze mnie, z akceptacją Gałczyńskiego, tak zatytułowana (niech mam tę satysfakcję!). Cudowny dialog, zaczynający się od słów „Powiedz mi jak mnie kochasz". Rok 1950 nie był dobry do drukowania ani do grania sztuki Gałczyńskiego, w 1954 Babcia i wnuczek zaczęła się ukazywać w „Przekroju" w odcinkach, zaraz od pierwszego styczniowego numeru, niemal nazajutrz po śmierci poety, który zmarł 6 grudnia 1953. Z kolei wypłynęła inna wielka remanentowa pozycja: Stadnina im. Stanisława Moniuszki, czyli cierpienia młodego emigranta. I ta powieść nie należy do wybitnych dzieł Gałczyńskiego, ale i w niej są fragmenty świetne. No i sam tytuł! Ze szczerym wzruszeniem słuchałem w stanie wojennym małego chórku wykonującego repertuar patriotyczny, ale przyznam sie, że nazwa, jaką przybrał — „Filharmonia im. Romualda Traugutta" — przywodziła mi na myśl „Stadninę im. Stanisława Moniuszki". Kpiny Gałczyńskiego z emigracyjnej patriotycznej tromtadracji są zabójcze. K.E., czyli Kampania Ekspiacyjna, z biciem się w piersi za winy dwudziestolecia. Polska wioska pod Paryżem, w której handlujący emigranci leczą nostalgię wśród atrap rodzimego folkloru, takich jak Maćkowa stodoła z rolką papieru toaletowego na najwyższym łopianie i gdzie jest Gabinet Gadających Figur Woskowych oraz ułański Automat-Zegarynka, który po wrzuceniu jednego penny powtarza przez trzy minuty „kur-tyzanatwojamama". A tytuł wiersza poetki Mównej: Wigilia kominiarza na Syberii. A język Gałczyńskiego w tej powieści! Jeden z rozdziałów ma taki początek: „Zaczynało się robić mroźno i od czasu do czasu śnieg hulał po bezkresnym placu kopulacyjnym, tzn. tam, gdzie napuszczano te ogiery". Stadninę napisał Gałczyński zaraz po powrocie z emigracji. Nie poszła do druku, Marian uważał, że za wcześnie na mówienie o bolesnych sprawach emigracji językiem groteski, tym bardziej że i tak autora i „Przekrój" atakowano za szarganie świętości. Potem przyszły lata, kiedy ze stu różnych powodów taki utwór był nie na czasie. A jeszcze później Gałczyński stał się nieżyjącym klasykiem, na tra-gigroteskowe sprawy można było patrzeć już z dystansu, jaki daje upływ czasu, no i także na emigracji pojawił się na przykład Trans-- Atlantyk Gombrowicza. Eile zdecydował się teraz na druk Stadniny bez skrupułów. Powieść ukazała się w odcinkach w 1955 roku, na odwilżowej fali. Staraliśmy się wtedy przedłużyć pośmiertne życie arcyapostoła cywilizacji „Przekroju" jak się tylko dało. Ze starych roczników przed- 160 wojennych pism, na przykład z krakowskich „Wróbli na dachu", wyciągaliśmy satyryczne wiersze Gałczyńskiego, które wcześniej nie trafiły do żadnego z wydań książkowych. Drukowaliśmy listy Gałczyńskiego do redakcji dotyczące różnych spraw codziennych, prywatnych, bo były w nich śliczności stylu poety, który także takie sprawy udziwniał i upiękniał. Zdarzyło się parę razy, że przypominaliśmy dla młodszych czytelników utwory już kiedyś w „Przekroju" drukowane. Tak w numerze tysięcznym w 1964 roku zamieściliśmy wybór okolicznościowych wierszy Gałczyńskiego o „Przekroju", pisanych z okazji poprzednich jubileuszy. ?i i K nami u-irtka okazja — «-..' ? -."ST ~w" " ' ~WEL ? - E ? i El ? 1 Autor „Zaczarowanej dorożki" i dorożkarz, który w końcu sam uwierzył, że jest zaczarowany, mówił wierszem i był turystyczną atrakcją Krakowa Ciekawa rzecz, że w tych wierszach pojawia się motyw śmierci. Poernko jubileuszowe w setnym numerze, zadedykowane „Marianowi Eilemu" i opatrzone mottem „W «Przekroju» pisałem od dzieciństwa" kończy się tak: Kiedy WIELKI REDAKTOR powoła mnie do siebie zrobię znak nad mą gwiazdą: ŚRODA. NIE MA MNIE W NIEBIE; bo w środę, jak zwykle, 161 błękitnym motocyklem zwiozę na ziemię. W dół. Punktualnie. Do ręki: „Zieloną Gęś". Piosenki. „List z fiołkiem". I błękit. Od tych błękitnych kół. Rzeczywiście, w środy wtedy oddawano do druku strony, na których drukował Gałczyński, a Marian zawsze chwalił punktualność i profesjonalną obowiązkowość poety. W Poemku jubileuszowym wizja powołania przez Wielkiego Redaktora do nieba jest żartobliwa. Ale w wierszowanym „Liście z fiołkiem" pobrzmiewa, oprócz żartobliwego, także ton śmiertelnie poważny. Zaczyna się ten wiersz od cudownego zdania: Obywatelu Redaktorze! Poezja to jest złoty szerszeń, co kąsa, więc się pisze wiersze — A potem przychodzą zdania bardzo, ale to bardzo serio: Czy mam zmartwienia? Tak, czasami niewielkie, tak jak w niebie gwiazdy, właściwie jedno (między nami), że życie ukochałem nazbyt... Więc kiedy przyjdzie dzień przeklęty, że śmierć utopi w czarnym winie wszystkie muzyczne instrumenty, kwiaty i wiersze, i brzoskwinie to przykro, lecz cóż płacz pomoże, Obywatelu Redaktorze. W 1952 roku trafił na moje biurko wiersz Gałczyńskiego, po przeczytaniu którego zrobiło mi się zimno. Pokazałem go bez słowa Jance Ipohorskiej, ona też nic nie powiedziała. To był Księżyc. Wizja wędrówki umarłego poety, zaklętego w księżycowe światło: Któż ja jestem? Płochy blask na ścianie, a to moje polskie pożegnanie. Rzeczy miłe, ponure i jasne, dobrej nocy! Ja za chwilę zasnę. Światło moje cichnie jak muzyka. Ten promień niech zostanie. Ja znikam. Lecz nim zniknę — byście pamiętali — mój ostatni koncert dam w tej sali. To są moje sprawy księżycowe, bardzo trudne, chociaż tak nie nowe. 162 A potem zakończenie wiersza: Gdy odejdę, nie płacz moja żono — ja księżycem wrócę pod twe okno. Kiedy w szybie promień zamigoce wiedz: to ja. Twój księżyc. Serce nocy. Gałczyński napisał Księżyc po drugim ciężkim zawale serca. Daniel Mróz pięknie wiersz zilustrował. Nie pamiętam, kiedy Gałczyński był ostatni raz w redakcji. Elegię (z okazji wyjścia na świat numeru 400. „Przekroju") przysłał z Zakopanego, z pensjonatu Zaiksu „Bel Ami". Obywatelu Redaktorze, z domku, co zowie się BELAMI, piszę ten list zielonym piórem oraz złotymi literami i całe serce w list ten włożę, Obywatelu Redaktorze. Było w tym wierszu westchnienie „po com cię rzucił, mój Krakowie" i „cień zielonej gęsi" na ścianie („trzeba by wydać ją w wyborze"). I ostatnia strofka: Tymczasem, drodzy przekrojanie całuję wszystkich was w mankiety, a ciebie w usta mój Marianie. Przyjmij ten wierszyk od poety bo napisany jest niezgorzej — cóż, jubileusz, Redaktorze. Kiedy obchodziliśmy w redakcyjnym gronie następny jubileusz, wyjście na świat pięćsetnego numeru „Przekroju", Gałczyński już od roku nie żył. Marta Stebnicka-Kernowa pięknie odczytała Elegię. Była śmiertelna cisza. PIES FAFIK „«Przekrój» — jedyny tygodnik na świecie mający w składzie swej redakcji psa". Wyszliśmy kiedyś z takim hasłem na okładce i trzymaliśmy się tego twierdzenia konsekwentnie. Kiedy z okazji piętnasto-lecia pisma redakcja jedyny raz zaprezentowała czytelnikom swój skład osobowy — zresztą tylko sylwetkami rysowanymi przez Mroza i funkcjami, bez nazwisk — na kolanach redaktora naczelnego siedział Fafik. Pisało się o nim z całą naturalnością jako o członku zespołu, a czytelnicy podchwycili tę konwencję i przysyłali listy do Fafika. Ulubiona rubryka Mariana, którą sam wypełniał, nosiła tytuł „Myśli ludzi wielkich, średnich oraz psa Fafika". Fafik występował w niej jako pies-filozof. Egzystencjalista, twierdził Marian. Wygłosił na przykład kiedyś taką myśl: „Nikt nie wyłapie nigdy wszystkich pcheł. Ale trzeba próbować". Nie mieliśmy serca powiedzieć Marianowi, który był w takich sprawach niewinny jak dziecko, że ta myśl Fafika może niektórym czytelnikom kojarzyć się raczej z rosyjskim obscenicznym powiedzeniem niż z filozofią Jean Paula Sartre'a. „Bez kagańca, bez smyczy, to wolność — to możliwość nieprzewidzianego". To była także myśl Fafika. Albo taka: „Łatwiej nauczyć szczekać niż radośnie merdać". No i bardzo charakterystyczne dla Fafikowego pana zalecenie: „Nie wierz cudzym słowom. Wierz swojemu węchowi". Nic dziwnego, że u czytelników taki mądry piesek zyskiwał opinię filozofa. Fafik także malował. Kiedyś w numerze świątecznym Marian dał całą kolumnę bardzo ładnych, kolorowych odbitek łap Fafika, określając ten rodzaj malarstwa jako taszyzm łapówy. Kiedy życie Fafika po siedemnastu latach dobiegło końca, nie powiedzieliśmy o tym czytelnikom. Miał pozostać ponadczasowy i wieczny. Fafika dostał Marian w 1946 roku na swoje imieniny, 2 lutego. Mówił, że Fafik jest „niemal irlandzkim terierem", ostrowłosym, w kolorze kawy z mlekiem. Gałczyński wprowadził go do „Zielonej Gęsi" jako „rzekomego teriera szkockiego", co dowodzi, że na rasach psów nie bardzo się znał, ja już wolę Fafikową irlandzkość. W każdym 165 Wrogiem dobrego, nie jest lepsze, lecz wystarczające. (Z księgi Wu.) Fafik na okładce w lutym 1946, dwie winietki z Fafikiem rysowane przez Eilego razie ostrowłosy był. Kolor trudno było ustalić, bo Marian uważał, że kąpiel psom szkodzi. Imię Fafik wynalazł dla szczeniaczka sam. Zaczerpnął je z Kwiatów polskich Tuwima, gdzie mówi się tak o jednym z bohaterów poematu Fryderyku Folblucie, złotym młodzieńcu z miasta Łodzi: „Fryderyk, Fafik, Fala". Gałczyński podobno nigdy się o tym nie dowiedział. Marian ukrywał przed nim pochodzenie imienia „Fafik", obawiając się, że poecie byłoby przykro, iż bezwiednie zapożyczył od innego poety imię postaci ze swego teatrzyku. Ku irytacji Mariana, Kira Gałczyńska powtarzała w druku historyjkę pewnego pana, który twierdził, że był z Gałczyńskim w stalagu i że francuscy jeńcy mieli tam pieska imieniem Fafiąue. Pamiętam korespondencję z tym biednym mistyfikatorem. To był człowiek nieszczęśliwy, podpisywał się w listach do nas „stuprocentowy inwalida". Koniecznie chciał, żeby jego nazwisko figurowało w druku, awanturował się i groził, kiedy jego listów się nie drukowało, a przywołany do porządku żałośnie przepraszał. Żal mi go było, każdy redaktor zna takie przypadki. Marian jeszcze za życia Fafika sprostował mistyfikację, wyjaśniając grzecznie, jak było naprawdę. A kiedy 166 córka poety na początku lat osiemdziesiątych znów powtórzyła w wydaniu książkowym wspomnień wersję o „Fafląue", wytknął jej to publicznie, mimo że rodzinie Gałczyńskich okazywał zawsze względy i nie prostował ich nieścisłości. No, ale ta sprawa to drobiazg w zestawieniu z rzeczami, które pani Kira Gałczyńska w tym samym okresie wypisywała atakując kolegów, którzy nie podzielali jej entuzjazmu dla stanu wojennego. Nie widzę powodu, żeby nie miało jej to przy okazji być przypomniane. Fafik pojawia się pierwszy raz w „Zielonej Gęsi" jako wesoły szczeniak, który beztrosko szczeka na robaczki świętojańskie. Nie zdziwiłbym się, gdyby Gałczyński rzeczywiście zaobserwował taką scenę, bo piesek Mariana był, jak to teriery, uosobieniem niefrasobliwej wesołości. A jak wysoko skakał w górę, odbijając się wszystkimi czterema łapami, kiedy widział, że jego pan zabiera go na spacer! Z wiekiem Fafik spoważniał i rozleniwił się, sypiał godzinami przy biurku Mariana — zwykła kolej psiego życia. Marian kochał Fafika po dawnemu, także i wtedy, kiedy ten stał się starą, źle pachnącą bestią, szczerzącą niechętnie krzywe zęby i demonstrującą ochotę chwytania nimi za nogawki, gdyby tylko reumatyzm pozwalał mu na energiczniejsze ruchy. Było coś wzruszającego w czułości, jaką Marian otaczał Fafika. Zapewniał mu w czasie choroby opiekę najlepszych weterynarzy, mówił do niego. Podobno nawet opowiadał Faciowi bajki. Marian Eile był zdecydowanym wyznawcą teorii, że stosunek do zwierząt manifestuje zdolność człowieka do altruizmu i bezinteresownej opiekuńczości. Los oszczędził Marianowi obecności przy ostatnich chwilach Fafika, który żył bardzo długo jak na małego psa i zakończył życie, gdy był pod opieką pani Kasi Eilowej, a Marian przebywał na urlopie. Wcześniej bardzo już stary Fafik, sportretowany przez Plewińskiego, znalazł się na okładce „Przekroju". Zdawaliśmy sobie sprawę, że jest to rodzaj pożegnania. Jeszcze za życia Fafika w 1961 roku, podczas redakcyjnej burzy mózgów, jaką było planowanie każdego numeru, wyłonił się pomysł przyznawania przez „Przekrój" własnych nagród — Srebrnych Fafików. Koncepcja tej nagrody nie od razu się wykrystalizowała. Utrzymany w urzędowym tonie komunikat o przyznaniu pierwszych Srebrnych Fafików był włamany w artykulik o ogólnopolskim festiwalu filmów krótkometrażowych (odtąd ta impreza odbywa się w Krakowie stale). Srebrne Fafiki otrzymali wtedy Władysław Śle-sicki za film o psiej doli Wśród ludzi i Tadeusz Makarczyński za Kronikę pod psem. Trzecim laureatem był Pablo Picasso „za cało-? kształt twórczości artystycznej w dziedzinie plastyki". „Zaznaczamy, że nie istnieją ani złote, ani brązowe Fafiki, tylko 167 i> srebrne" — głosił komunikat. To był też konik Mariana: odrzucanie hierarchizowania w sztuce. Wściekał się czytając o nagrodach państwowych I, II i III stopnia i pisząc o nich unikaliśmy takiego stopniowania. Formułę o istnieniu tylko Srebrnych Fafików powtarzał Marian za każdym razem, kiedy „Przekrój" przyznawał tę nagrodę. Konwencja nagradzania laureatów związanych z psią tematyką nie utrzymała się. Jeszcze w tymże 1961 roku dostał Srebrnego Fa-fika dr Michał Smoła, znany weterynarz, za opiekę nad prawdziwym Fafikiem, ale następna i już ostatnia pieska nagroda miała przyjść dopiero po latach. Srebrne Fafiki przyznawaliśmy z całą powagą, a lista laureatów dobrze oddaje preferencje „Przekroju" w dziedzinie sztuki, i nie tylko. Dlatego przytaczam tutaj całą tę listę (z krótkimi objaśnieniami, gdzie trzeba) tak, jak ją podaliśmy w gwiazdkowym numerze w 1967 roku przyznając Srebrne Fafiki po raz ostatni. A więc w 1961 roku Srebrne Fafiki otrzymali, prócz wymienionych, także Jerzy Zaruba, przyjaciel Mariana z czasów „Wiadomości literackich", który w pierwszych latach „Przekroju" występował w piśmie często jako rysownik i autor wspomnień, Mira Zimińska, Le Cor-busier, Jerzy Szaniawski, Louis Armstrong, Agatha Christie i Saul Steinberg, ulubiony rysownik Mariana. Klasycy w swoich dziedzinach. Rok 1962: Arnold Szyfman, ówczesny jubilat w półwiecze otwarcia jego Teatru Polskiego, Duke Ellington, Jadwiga Jędrzejowska, Ramon Gomez de la Serna, którego Marian właśnie „odkrył" i lansował w „Przekroju" cytując hiszpańskiego pisarza gęsto w „Myślach", Luis Bunuel, Ludwik Sempoliński, Tadeusz Brzozowski, malarz przez Mariana wysoko ceniony, no i — Brigitte Bardot! Rok 1963: Marian postanowił dobrać laureatów parami, i tak Srebrne Fafiki dostali: Charlie Chaplin i Akira Kurosawa (ten od Rashomona), Artur Rubinstein i Swiatosław Richter, Antoni Słonim-ski i Jarosław Iwaszkiewicz (właśnie śmiertelnie skłóceni), Nikifor i Teofil Ociepka, Witold Lutosławski i Krzysztof Penderecki (ten ostatni trzydziestoletni i dopiero na początku wielkiej kariery, ale przez Mariana już od dawna wyróżniany) oraz Wiech i Starsi Panowie — Jeremi Przybora z Jerzym Wasowskim, którzy właśnie zachwycali Kabaretem Starszych Panów. Rok 1964: Jean Paul Sartre, Jacek Woszczerowicz, Ingmar Berg-man, Michelangelo Antonioni, Halina Czerny-Stefańska, Stefania Woy-towicz, Igor Strawiński, Bolesław Szabelski. Do tego pierwszy raz nagrody zespołowe: czechosłowacki Supraphon za płyty z muzyką poważną, komisja zakupu filmów, która w tym czasie wprowadzała do polskich kin naprawdę to, co w świecie najwartościowsze, projektanci polskich znaczków pocztowych oraz Jacek i Agatka: urocze, niesłychanie popularne dobranocki telewizyjne, dziś niesłusznie zapomniane. 168 Rok 1965 przyniósł dalsze wydłużenie listy Srebrnych Fafików, a przyznawaliśmy je w dwóch rzutach, na Wielkanoc i na Boże Narodzenie. Nagrodzeni zostali: Pablo Casals, Henryk Stażewski (z którego twórczością zapoznaliśmy czytelników równocześnie z nagrodą), Beatlesi, Irena Kirszenstein („za sport i naturalność"), Edyta Wojt-czak („za wdzięk i telewizję"), Tadeusz Przypkowski („za zegary słoneczne i oryginalność sposobu bycia"), Jerzy Ofierski („za stworzenie postaci, która wszystkich bawi"). A także: Federico Fellini, Dymitr Szos-takowicz, sędziwy Adam Grzymała-Siedlecki, Magdalena Samozwaniec, Ella Fitzgerald, Pierre Etaix (Marian bardzo chwalił filmy tego młodego wtedy reżysera), Wanda Wiłkomirska, Agnieszka Osiecka oraz opiekunka bezdomnych psów Weronika Szczygielska, którą w reportażu przedstawiła Ewa Kossak. Zespołowo: Państwowe Wydawnictwo Naukowe i Państwowe Wydawnictwo Muzyczne (oba świetne!), Polska Kronika Filmowa (tak dobra, że wkrótce miano ją rozpędzić) i Drukarnia Narodowa w Krakowie („za dwadzieścia lat pracy nad «Przekrojem»"). Rok 1966: Mieczysława Ćwiklińska, Michał Choromański, Danuta Michałowska (z tępionego Teatru Rapsodycznego...), Jerzy Kawalero-wicz (u szczytu sławy po Matce Joannie i Faraonie). Dalej: czterej, wtedy żyjący, klasycy surrealizmu — Giorgio di Chirico, Max Ernst, Renę Magritte i Salvador Dali, weteran Wiktor Biegański („pierwszy nasz prawdziwy reżyser filmowy") razem z młodym Jerzym Skolimowskim, Kono Ichikawą (reżyserem Olimpiady w Tokio) i Sofią Loren. Potem dwie trójki, kabaretowa: weteranka Anda Kitchman, Piotr Skrzynecki i Jerzy Dobrowolski, i telewizyjna: Stefan Treugutt za komentarze do sztuk teatru TV, Bogumił Kobiela, główny bohater pysznych programów TV, na które wszyscy czekali, i Wicherek-Czesław Nowicki za stworzenie audycji z komunikatów o pogodzie. Zespołowo: trójka najstarszych, obchodzących sześćdziesięciolecie klubów sportowych, Cracovia, Wisła i Zagłębie. Do tego Pablo Picasso po raz drugi. Rok 1967 był ostatnim, w którym przyznaliśmy Srebrne Fafiki, po marcu 1968 już by się tego przyzwoicie robić nie dało. Te ostatnie dostali: prof. Konstanty Grzybowski za wcale niebanalną jak na tamte czasy publicystykę historyczno-polityczną uprawianą w TV, Jan Świ-derski, ulubiony aktor Mariana (zwłaszcza za rolę markiza de Sade'a), Sobiesław Zasada, dwukrotny rajdowy mistrz Europy, wielki faworyt Mariana i „Przekroju", Maja Berezowska, Sławomir Mrozek, Wojciech Młynarski, Muzyka i Aktualności („za aktualności oraz muzykę"). No i wreszcie Julian Rżąca, metrampaż, i Bolesław Cygankiewicz, montażysta, od pierwszego numeru wiernie oddani „Przekrojowi" towarzysze sztuki drukarskiej, jakich dziś już nie ma. No bo kto potrafi dziś z nonparelowego tekstu odbitego na celofanie wyciąć na 169 stole montażowym czubkiem skalpela jedną literkę i na jej miejsce jubilersko wpasować inną? Albo komu by się chciało grzebać w starych, XIX-wiecznych kasztach, żeby znaleźć zapomniane tytułowe czcionki, stylowo w sam raz nadające się do łamanego tekstu? Ostatnią listę laureatów zamykał Igor Strawiński, odznaczony Srebrnym Fafikiem po raz drugi, bo — jak to stwierdził Marian — odegrał on we współczesnej muzyce rolę podobną jak w plastyce Pa-blo Picasso, którego „Przekrój" też wyjątkowo uhonorował dwukrotnym przyznaniem Srebrnego Fafika. Tę notatkę ilustrował, wyszukany przez Mariana, rysunkowy portret Strawińskiego, dzieło Picassa. Napisałem, że ta lista laureatów odzwierciedlała preferencje „Przekroju" w różnych dziedzinach i dlatego warto ją przytoczyć. Ale tu chodzi o coś jeszcze. Ogromny autorytet „Przekroju" u czytelników sprawiał, że nasze — a ściślej: przede wszystkim Eilego — wybory przyjmowały za swoje naprawdę czytelnicze masy. „Przekrój" upartym lansowaniem Picassa i Steinberga, Szaniawskiego i Mrożka oswoił czytelników z pewnymi typami twórczości nie mieszczącej się w ramach konwencji, do jakich byli przywyczajeni. Ten sam „Przekrój" jednocześnie identyfikował się z upodobaniami czytelników, którzy lubili Wiecha, Kobielę, Maję Berezowską, entuzjazmowali się sukcesami Zasady, cieszyli Jackiem i Agatką. W tych okolicznościach czytelnik, który znajdował na liście laureatów nie znane sobie lub mało mówiące mu nazwiska, na przykład Henryka Stażewskiego i Tadeusza Brzozowskiego, Igora Strawińskiego i Maxa Ernsta, przyjmował na odpowiedzialność ulubionego tygodnika, że to jest to. Był skłonny zainteresować się twórczością wyróżnianych przez „Przekrój", wiedział, że płyty Supraphonu to jest klasa i choćby z ciekawości wybierał się na filmy Etaixa czy Skolimowskiego. Kiedy dziś przeglądam listę wyróżnionych Srebrnymi Fankami, tylko z trudnością umiałbym wskazać dwa czy trzy nazwiska, które można by uznać za nietrafione, a ani jednego takiego, którego trzeba by się wstydzić. Tylko żartem byłoby porównanie z nagrodą Nobla, przy przyznawaniu której tyle było kiksów. Ale myślę, że w porównaniu z oficjalnymi nagrodami państwowymi PRL nasza lista znacznie lepiej wytrzymała próbę czasu. Rozpowszechniły się potem w kraju „prywatne" nagrody, jak choćby te, które przyznawała Czajka, i miały one charakter mniej lub więcej opozycyjny wobec oficjalnych wyróżnień. Marian jawnej kontestacji nie chciał. Ale jego Srebrne Fafiki, w przeciwieństwie do wszystkich w zasadzie ówczesnych nagród, były rezultatem niezależnych opinii, z nikim nie były uzgadniane i przez nikogo nie zatwierdzane. Jak je odbierano? Różnie. Niektórzy wyróżnieni, na przykład Sza-niawski, pisali do „Przekroju" listy serio z podziękowaniem. Inni 170 dziękowali żartobliwie. Ale byli i tacy, którzy ignorowali przyznanie im Srebrnego Fafika, uważając to, zdaje się, za jeszcze jeden wygłup niepoważnej redakcji. Nieprzyjmowanie do wiadomości Srebrnych Fafików było i tym powodowane, że z typową dla nas beztroską nie pisaliśmy do laureatów listów z zawiadomieniem (a co? mieliśmy może pisać do Picassa?), a realnego Srebrnego Fafika nikt nigdy nie dostał, bo go nie było. Parę razy mówiło się w redakcji, że trzeba by zamówić jakieś srebrne emblematy, małe figurki, znaczki do wpinania w klapę czy coś w tym rodzaju. Ale jakoś na mówieniu zawsze się kończyło. Marian, jak we wszystkim, co dotyczyło „Przekroju", miał i w całym srebrnofafikowym przedsięwzięciu udział decydujący. Ale też, jak w prawie każdym przedsięwzięciu redakcyjnym, wciągał do zabawy wszystkich. Na długo przed terminem biegał po redakcji zbierając sugestie, propozycje — no, takie nominacje do Srebrnych Fafików. Z mojej nominacji przeszli na przykład Edyta Wojtczak, Irena Kirszenstein i Stefan Treugutt. Kiedy miała być ostatecznie decy-dowana sprawa Edyty Wojtczak, oświadczyłem, że opuszczam zebranie jako osobiście zaangażowany, bowiem darzę kandydatkę idealną miłością ekranową, tak jak Audrey Hepburn (i jak Miss Piggy — ale to potem). Kandydatura pod moją nieobecność przeszła! No i co, proszę państwa? Rozumieją państwo teraz, co mam na myśli pisząc, że praca w „Przekroju" to była równocześnie cudowna zabawa? Albo takie drukowane pod komunikatem Marianowe „wyjątki z dyskusji" z różnymi cwiszenrufami i odrzuconymi propozycjami („Mrozek? Czy wypada nagradzać własnego współpracownika? — Owszem, ale niech jeszcze poczeka"). W każdym razie Srebrne Fafiki to było coś, o czym się mówiło. Klasyczny temat do konwersacji! Mieliśmy nawet przez jakiś czas rubrykę „Tematy do konwersacji", w której takie tematy podsuwała czytelnikom głównie Mira Michałowska. W ogóle w każdym numerze „Przekroju", a już zwłaszcza w każdym świątecznym, Marian chciał mieć coś, o czym można porozmawiać, pospierać się, pooceniać, że to idiotyczne, a tamto ciekawe. Proszę pomyśleć: jedni, zwłaszcza ci w jakiś sposób bezpośrednio zaangażowani, cieszyli się albo irytowali z powodu srebrnofafikowych wyróżnień, lub przeciwnie: pominięć. Inni zastanawiali się, czy istnieją realne Srebrne Fafiki i jak mogą wyglądać. Ci porównywali nasze wyróżnienia z oficjalnymi. Tamci mówili: jak to? Oni tak to sami robią? E tam, coś się za tym kryje. A wszyscy mogli sobie podyskutować przy świątecznym stole, komu by oni sami przyznali nagrody. Redagowanie „Przekroju" przez Mariana Eilego w znacznym stopniu polegało właśnie na tworzeniu dla czytelników tematów do konwersacji. 171 Tylko Fafik zyskał status członka zespołu „Przekroju", ale wielu z nas też miało w domu zwierzęta, zwłaszcza psy. Spaniel Waldorffa Afi był, niestety, koprofagiem, co się młodym psom często przytrafia i co natchnęło jego pana i Gałczyńskiego do stworzenia wspólnie wierszyka na ten temat, o ile wiem nigdy nie publikowanego („Oto cała prawda naga, miałem dziada koprofaga..."). Kern przez wszystkie lata trzymał się wiernie bokserów, zawsze zaczynających się na literę F: Farsa I, Farsa II, Farys. Podejrzewaliśmy Ludwika 0 rasizm, bo psy były zawsze rodowodowe, czasem prezentowane na wystawach. Kiedy Marian proponował raz Kemowi napisanie wier- sza-pochwały kundla, Ludwik poważnie odmówił, ze względów, jak powiedział, ideowych. Zygmunt Strychalski opowiadał się za fran cuskimi buldożkami, pamiętam jego zasapaną Mikę, a ponadto trzy mał w domu oswojonego gołębia. Merka Ziemiańska dokarmiała przy latujące na balkon nieśmiałe sierpowki i toczyła nieustanną wojnę z zuchwałymi gołębiami, które wyjadały przeznaczoną dla sierpówek karmę. Ewa Kossak lansowała przez jakiś czas hodowlę syryjskich chomików, wybitnie przyczyniając się do mody na te zwierzątka, a kiedyś rekomendowała nawet pana hodującego świerszcze za ka loryferem zamiast komina. Koty nie były w redakcji specjalnie popularne, ale był u nas wielki ich miłośnik: Daniel Mróz. Ile w domu państwa Mrozów było kotów, tego nikt dokładnie nie wiedział, bo mało kto u nich bywał, ale krążyła legenda, że w jednym pokoju mają ustawione specjalne uschłe drzewo z konarami, żeby koty miały się gdzie wdrapywać. Kiedy rodzina Mrozów miała się powiększyć, Zygmunt Strychalski jako ojciec doświadczony ostrzegał przyszłego ojca, że będzie musiał jakoś odizolować koty od dziecka: zwabione ciepłem i ruchem mogłyby zrobić krzywdę niemowlęciu. Mróz zapewnił, że pomyślał o tym, już postarał się o specjalną osłonę z drucianej siatki. — Na koty? — pytał Zygmunt. — Nie, na dziecko. No i właśnie Daniel Mróz, który dla wszystkich zwierząt, nie tylko dla kotów miał serce świętego Franciszka, był bohaterem pięknej psiej historii. Stał sobie kiedyś pewnego mroźnego styczniowego dnia pod Sukiennicami i obserwował, jak to on, gołębie. Postał pół godziny, postał godzinkę. W pewnej chwili zobaczył, że do taksówki na postoju (Rynek był wtedy jeszcze wybrukowany kocimi łbami 1 jeździły po nim samochody, dorożki i tramwaje), otóż do taksówki wsiada szybko jakaś kobieta i odjeżdża. Za nią próbuje rozpaczliwie gonić wielki, młody pies. Baba najwyraźniej pozbyła się zwierzęcia porzucając je na Rynku. Nieszczęsne psisko zaczęło miotać się jak szalone, zagubione kompletnie, biegało w kółko. Dobre serce Mroza nie mogło pozostać nieczułe na tę tragedię 172 KOT W KAŻDYM PRZYPADKU: KOTY w starożytne] Grecji: KOTÓW wykradanie — Jeśli wierzyć Hero-dotowi — praktykowali Grecy. Przenosili je na swoje tereny, podobnie, jak usiłowali zdobyć ich zdobycze z zakresu astronomii, filozofii czy geometrii. I tego Egipcjanie nie mogli Grekom wybaczyć. KOTOM bowiem — wnioskowali Grecy — zawdzięczają Egipcjanie II II Ii to, że zbiory ich zbóż !? ? ł * ? ? pozostają w spichrzach nietknięte. KOT W KAŻDYM PRZYPADKU: KOT może żyć z psem w zgodzie. Kto mówi inaczej — myli się. KOTA przyjaźń z psem, niech zilustrują poniższe przykłady. Daniel Mróz i parę jego kocich ilustracji do zwariowanej rubryki Ewy Kossak. Mróz kochał też psy. Oto jego ilustracja do lirycznego wiersza Ludwika Jerzego Kerna „A kiedy pies się naprawdę zakocha" 173 — bo dla tego biedaka to była prawdziwa tragedia. Przygarnął psa, który, osamotniony, pragnął ludzkiego towarzystwa i pozwolił się zabrać. Co się potem działo przez całą noc w mieszkaniu Mrozów, to mogliśmy sobie tylko wyobrazić z opowiadań. W jednym pokoju szalał skomląc rozhisteryzowany pies, w drugim na swoim drzewie prychały wystraszone koty. O zatrzymaniu psa nie mogło być mowy i Daniel Mróz zaraz rano przyprowadził go do redakcji, by stąd zacząć szukać dla podrzutka nowego domu. Zwierzak był uroczy: ogromny, o jasnej, gładkiej sierści piaskowego koloru, wielkich, stojących uszach i zgrabnie wygiętym w górę ogonie. Później uznaliśmy, że to krzyżówka doga z alzackim owczarkiem i przyjęło się przypisywanie mu takiego szlachetnego pochodzenia. Danielowy znajda zachowywał się jak Tygrys Rozbrykany z Kubusia Puchatka. Był bardzo przyjacielski, ale rzucał się nerwowo i skakał, aż się można było wystraszyć. Kiedy skoczył przednimi łapami na biurko Mariana usiłując przez blat sięgnąć pyskiem do twarzy naszego szefa, w celu serdecznego powitania, ten mimo całej swej sympatii dla psów aż się cofnął z fotelem: zwierzak był wielki jak cielę. A potem w redakcji zjawiła się Ewa Kossak i byliśmy świadkami narodzin wzajemnej miłości od pierwszego wejrzenia. Pies i Ewa przylgnęli do siebie jakby zostali dla siebie stworzeni. Trudno powiedzieć, czy spotkały się charaktery tak pokrewne, czy przekazywali sobie wzajemnie swoje cechy, w każdym razie ich pokrewieństwo duchowe okazało się niewątpliwe. Kiedyś zamieściliśmy taką wywieszkę, do wycięcia, naklejenia na tekturkę i umieszczenia zamiast groźnych napisów „Psom wstęp wzbroniony". 11A Reks (bo taka banalna, ale krótka nazwa przyjęła się dla niego, zamiast wymyślonego Faceta) przez całe swoje dość krótkie, dzie- więcioletnie życie zachował wiele cech szczenięcych, ale też urazy młodości. Najwyraźniej bał się rozstań, jak owczarek na pastwisku zaganiał ku sobie Ewę i mnie, kiedy się na ulicy żegnałem i chciałem odchodzić. Daniela Mroza zapamiętał widać jako swojego wybawiciela, bo choć był u niego tylko jedną noc, wyraźnie go potem wyróżniał przy spotkaniach. Reksa nikt nie mógł zastąpić. Mieliśmy później dwa razy syryjskiego chomika, ale te zwierzątka żyją krótko, ledwie dwa lata, i śmierć każdego była dla Ewy takim doświadczeniem, że więcej żadnych zwierząt w domu mieć nie chce. Co do Daniela Mroza, to jeszcze raz zdarzyło mu się zaopiekować błąkającym się zwierzęciem. Był to koń! Nie wiadomo, jak to się stało, że się na ulicy zabłąkał, Mróz podejrzewał, że woźnica musiał się upić, a podobno do konia już się przymierzali jacyś cwaniaczkowie, pewnie żeby go odstawić do rzeźni. Ale nie z Mrozem te numery! Konisko trafiło pod protekcję Towarzystwa Opieki nad Zwierzętami. A my w redakcji pytaliśmy Mroza co będzie, kiedy następnym razem znajdzie na ulicy nosorożca. Marian potępiał polowania i zawsze w „Przekroju" omijaliśmy ten temat, mimo że myśliwym, jedynym zresztą w naszej redakcji, był Wojciech Plewiński, który mógłby dostarczać wspaniałych łowieckich fotoreportaży. Sporo zamieszczaliśmy natomiast materiałów o życiu zwierząt — na wolności i w ogrodach zoologicznych. „Przekrój" pierwszy w Polsce pisał o doktorze Grzimku, dyrektorze frankfurckiego zoo, kiedy ten zaczął swoimi książkami i programami telewizyjnymi zdobywać popularność, z czasem europejską i światową. Okazało się zresztą, że Grzimek, który pochodził z Nysy, miał w Krakowie krewnych z polskiej linii Grzymków i sam zapamiętał z dzieciństwa trochę słów polskich, na przykład słowo „dupa". Wydrukowaliśmy list pewnego czytelnika, który zetknął się z Grzimkiem, kiedy ten jako oficer-weterynarz służył w Wehrmachcie na terenie Polski i pozostawił po sobie u Polaków dobrą pamięć. Sprawiło to Grzimkowi przyjemność. Zwierzęcą tematyką zajmowała się w redakcji głównie Ewa Kossak. Pisała na ten temat sama, tłumaczyła też, w odcinkach, historie o zwierzętach z prasy i literatury zagranicznej: a to o czaplach, a to o szopie-praczu, a to o wilkach z kanadyjskiej tundry, których życie obserwował z bliska znany kanadyjski przyrodnik i pisarz Farley Mowat, „odkryty" przez Ewę i „Przekrój" dla polskich czytelników. Kampania Ewy przeciw instytucji rakarza w ogóle, a nadużyciom rakarskim w szczególności zyskała nieoczekiwaną pointę. Pewnego zimowego dnia zobaczyłem przed domem, w którym mieszkała matka Ewy, grupkę rozdyskutowanych ludzi, a na schodkach plamy krwi... 175 Okazało się, że na chwilę przedtem rzucił się na Ewę błąkający się pies i poszarpał jej nogę. Lekarz pogotowia, który wycinał i zszywał paskudną ranę i ordynował serię zastrzyków przeciw wściekliźnie, nie darował sobie uwagi, że gdyby w Krakowie działał jeszcze rakarz, taki wypadek pewnie by się nie wydarzył. Marianowi-miłośnikowi zwierząt materiały Ewy o zwierzętach bardzo się podobały. — Nie masz tam znowu czegoś w rodzaju tej ślepej suki? — dopominał się. Naprawdę chodziło mu nie o ślepą sukę, lecz o wspomnienie niewidomego o jego wiernej suce-przewodniczce, ale Marian zwykle wszystko przekręcał. A potem zaczął się dopominać u Ewy już nie o ślepą sukę, lecz o coś tak wzruszającego, jak ta małpka z pieluszką. Tu już nie było żadnego przekręcenia. Rzecz miała się tak. Ewa wybrała się kiedyś do Wrocławia na reportaż z tamtejszego zoo. Zaprzyjaźniła się z miejsca z parą młodych pracowników wrocławskiego ogrodu zoologicznego, Hanną Gucwińską i jej mężem Antonim, który był wtedy wicedyrektorem zoo. Odwiedzała ich potem czasami i przeżywała mieszane uczucia wynikające z sąsiedztwa gościnnego pokoju z pomieszczeniami domowników państwa Gucwiń-skich, takich jak para goryli czy wielki pyton. No i te kolosalne karaluchy z tropiku w łazience, które pani Hania zalecała wywabiać spod wanny stukaniem i karmić je okruszkami. Pewnego razu pani Hania Gucwińską przysłała nam własny tekst, zatytułowany Dzieciństwo Koczkodana Górskiego. Był uroczy. Spodobały mi się strasznie te duże litery: Koczkodan Górski, to wyglądało jak ludzkie imię i nazwisko. Tak to zostawiłem w tytule i w tekście. Kiedy Dzieciństwo Koczkodana Górskiego ukazało się u nas w druku, Marian przechodząc przez sekretariat usłyszał, jak nasze panie wzruszają się komentując opowiadanie o tym, jak małpi dzidziuś-siero-ta nosił z sobą wszędzie pieluszkę, bo przytulanie się do niej zastępowało mu tulenie się do matki. Nasz szef zawsze zważał pilnie na to, co podoba się paniom z sekretariatu, uważając, i słusznie, że ich opinie dobrze reprezentują opinie typowych czytelniczek „Przekroju". Odtąd stał się wielkim zwolennikiem państwa Gucwińskich. Nie pomylił się. Teksty pani Hani w „Przekroju" i gdzie indziej, a potem książki, miały ogromne powodzenie, czym zaś jest telewizyjny program państwa Gucwińskich „Z kamerą wśród zwierząt" tego nikomu w Polsce nie trzeba objaśniać. A „Przekrój", pismo najpopularniejszego psa wszechświata, jak Gałczyński nazwał Fafika, stało się pismem, które utorowało drogę autorom najpopularniejszych w Polsce programów o zwierzętach. O czym skromnie, ale z satysfakcją informuję. ZA GRANICĄ I Z ODZYSKU Materiały zagraniczne były od początku mocną stroną i wielką atrakcją „Przekroju". Nie piszę „korespondencje", bo nie tylko o nie chodziło. Także o wszystkie doniesienia ze świata i o świecie. Ogrom- { nym zainteresowaniem cieszyły się w pierwszych latach zwłaszcza teksty autorów polskich z zagranicy, które dawały pojęcie o życiu Polaków poza krajem podczas wojny. To z „Przekroju" czytelnicy poznawali na przykład książki Arkadego Fiedlera i Janusza Meiss-nera o polskich lotnikach i marynarzach, znane w kraju wcześniej tylko z trudno dostępnych wydawnictw konspiracyjnych. Pierwsze teksty Meissnera w „Przekroju" były drukowane jeszcze pod jego wojennym pseudonimem „porucznik Herbert". Aktualnych korespondencji zagranicznych było w 1945 roku nie tak wiele — najwięcej z pokonanych Niemiec. Eksplozja materiałów 0 zagranicy nastąpiła w 1946 roku. I to jakich autorów! Oprócz ~~nEIennikarzy zawodowych także Iwaszkiewicza, Miłosza, Kotta, San- dauera, Zagórskiego, Minkiewicza. Z Niemiec i z Francji, z Anglii 1 z Włoch, ze Stanów Zjednoczonych. Nawet z atolu Bikini na Pa cyfiku, gdzie Amerykanie zaprosili dziennikarzy na przeprowadzane przez nich, pierwsze po wojnie, doświadczalne eksplozje atomowe. Stosunkowo mniej korespondencji otrzymywał „Przekrój" z krajów położonych najbliżej, i tak już miało pozostać. Właściwie tylko Cze chosłowacja była w pierwszych latach powojennych jako tako opisy wana. Dostęp dziennikarzy do ZSRR był trudniejszy niż do krajów zachodnich, nie mówiąc już o tym, co można było napisać. Ale ko respondencje z ZSRR były, na przykład Jana Kotta. Z zagranicy pisali do „Przekroju" często autorzy kojarzeni przez czytelników z pismem, jak choćby Osmańczyk, którzy jednak członkami redakcji nie byli. Ci ostatni za granicę prawie nie wyjeżdżali, a jeśli już, to w składzie delegacji, a nie indywidualnie. Sam Marian Eile w pierwszym powojennym okresie bodaj raz tylko załapał się na jakiś wyjazd do Paryża; chyba zawadził wtedy także o Londyn. Poza tym — nic. To także miało pozostać. Zwłaszcza po roku 1948, 177 aż do czasów odwilży, wyjazd dziennikarza, o ile nie był on zawodowym zagranicznym korespondentem, stanowił ewenement. Na początku lat dziewięćdziesiątych przeczytałem w prasie krakowskiej, spisane z taśmy nagranej w Meksyku, wspomnienie Mrożka o jego pierwszym wyjeździe za granicę, niedaleko, na Słowację. Mrozek prawie obsesyjnie wracał do tego, jakim przeżyciem był dla niego fakt, że znalazł się za granicą, za granicą! W dodatku wybrał się niezupełnie legalnie z Jankiem Kalkowskim z Bratysławy aż do Ko-szyc, które leżały poza wytyczoną trasą służbowej delegacji i mieli potem, po powrocie, nieprzyjemności z tego powodu. Ale byli za granicą! Wiem coś o tym, jakie to robiło wrażenie, bo moje pierwsze dziennikarskie wyjazdy zagraniczne prowadziły też ledwie za miedzę, do Czechosłowacji, a stanowiły dla mnie prawdziwe przeżycie i powód zazdrości kolegów. Trzymano dziennikarzy w kraju twardą ręką, wyjazdy pisarzy też się po roku 1948 urwały i kiedy przeglądam roczniki „Przekroju" z tego okresu, widzę w nich nawet sporo korespondencji zagranicznych, ale już niemal wyłącznie pióra obsługujących całą polską prasę zawodowców — i na jedno antyimperialistyczne kopyto. W moim wydrukowanym w 1964 w „Zeszytach Prasoznawczych" szkicu informacyjnym o „Przekroju" napisałem, że na początku lat pięćdziesiątych następował u nas „dalszy zmierzch reportażu zagranicznego, materiały z Zachodu niemal wyłącznie demaskatorskie". Jedynym momentem, kiedy nieoczekiwanie szeroko otwarto dziennikarzom bramę za granicę, był sierpień 1951 roku: berliński festiwal młodzieży. Poleciała nas tam masa, przebranych za zetempowców — tylko ja po cywilnemu, bo nie zdążyłem do Warszawy na rozdzielanie festiwalowych uniformów (Osmańczyk, już wtedy posiwiały, prezentował się jako młodzieżowiec szczególnie efektownie). Zostaliśmy najpierw skoszarowani w spartańskich warunkach w jakiejś szkole, ale Osmańczyk przez swoje berlińskie znajomości załatwił dziennikarzom „dorosłej" prasy miejsca w eleganckim hotelu i przez prawie trzy tygodnie za wcale wysokie diety pławiliśmy się w luksusach. Nawet wschodni Berlin, choć wciąż straszliwie poharatany (ledwie sześć lat po wojnie!), był dla nas budzącą zazdrość metropolią. Władze ener-dowskie rzuciły na festiwal obfitość towarów w Polsce nie oglądanych, a nam w dodatku przysługiwał na paszport wolny wstęp do imponującego, jak na tamte czasy, magazynu dla cudzoziemców przy Alexanderplatz. A do Berlina Zachodniego mógł wtedy każdy pojechać bez żadnej kontroli: mur stanął dopiero w dziesięć lat później. Możecie mi wierzyć, albo nie, ale kiedy pojechałem na Zachód w towarzystwie bywalca Podkowińskiego, największe wrażenie zrobiły na mnie nie eleganckie sklepy Kurfurstendammu ani nie wi- 178 1 dziany pierwszy raz w oknie wystawowym czynny telewizor. Tym, co mnie zaszokowało najbardziej, był leżący na ladzie kiosku gazetowego egzemplarz neohitlerowskiej „Soldatenzeitung" z Żelaznym Krzyżem w winiecie. Urazy wojenne działały mocno nawet na mniej na nie podatnych, do jakich się zaliczam. Utkwiło mi także w pamięci wspomnienie przypadkowego spotkania z niemieckim grafikiem-ko-munistą: dogadaliśmy się, że te ulotki z apelem Komitetu Wolnych Niemiec do żołnierzy niemieckich w powstańczej Warszawie, które zrzucały samoloty radzieckie, a wiatr przenosił czasem na naszą stronę, były poniekąd jego dziełem: pracował przy ich druku. Nie, proszę państwa, to dzisiaj łatwo jest oceniać enerdowski eksperyment „pierwszego niemieckiego państwa robotników i chłopów" i kpić sobie z antyrewizjonistycznych filipik Maniusia Podkowińskiego. Wtedy to się trochę inaczej rysowało i nie odżegnuję się od mego ówczesnego widzenia tych spraw, wcale nie prostych. Czy ktoś dziś na przykład pamięta, że wtedy mieszkańcy wolnego, ale kolportującego „Soldatenzeitung" i kwitnącego, ale potwornie drogiego Berlina Zachodniego masowo przyjeżdżali do wschodniego Berlina, żeby kupić tam żywność? Sam to widziałem. Berlińskich wrażeń i znajomości z sierpnia 1951 roku było zbyt wiele, żeby je tu wspominać, ale o jednym spotkaniu muszę napisać, nawet jeśli nie łączy się ono bezpośrednio z przekrojowym nurtem wspomnień. Pobyt w Berlinie był w tym czasie niezwykłą, fantastyczną okazją zdobycia wielu rzeczy w Polsce absolutnie niedostępnych, na przykład zachodnich leków, a także — porządnych okularów. Każdy z nas był obarczony przez krewnych, przyjaciół i znajomych masą zamówień, czasem dla zainteresowanego dramatycznie ważnych. Mnie Jolles poprosił, żebym od naczelnego centralnego organu partyjnego, Herrnstadta, zabrał dla niego jakieś zachodnie lekarstwa. Wybrałem się więc do redakcji „Neues Deutschland". Mówiłem wtedy po niemiecku całkiem swobodnie, ale tego dnia, czy ze zmęczenia i niewyspania, czy z innych powodów, rozmowa mi się nie kleiła, raz i drugi zabrakło mi słowa. Wtedy Herrnstadt, ku mojemu zdumieniu, podrzucił mi je niezłą polszczyzną. — A tak, on mieszkał w Warszawie w latach trzydziestych jako antyhitlerowski emigrant — powiedział mi Jolles, kiedy mu o tym wspomniałem. W niecałe dwa lata potem Herrnstadt był kandydatem na następcę Ulbrichta podczas próby liberalizacji kursu politycznego, która załamała się w burzy ludowego powstania w czerwcu 1953. A po dalszych latach dwudziestu ujawniono w NRD, że unieszkodliwiony przez zwycięskiego Ulbrichta emeryt-weteran Herrnstadt był przed wojną w Warszawie głównym rezydentem niemieckiej sieci radzieckiego wywiadu. Z pobytu w Berlinie przywiozłem komuś tam okulary, komuś le- 179 karstwa, dla siebie i moich także — nie ma co taić — wybór atrakcyjnych dóbr materialnych, plus dobra bardziej duchowe, jak komplety Heinego i Egona Erwina Kischa i stosy czasopism, w tym „Der Monat" z rozdziałem Umysłu zniewolonego Miłosza. Ale przede wszystkim przywiozłem mnóstwo naprawdę cennych wrażeń, które miały potem owocować przez lata — zawodowo, i nie tylko. To wtedy Marian słuchając mnie pierwszy raz powiedział, że właściwie każdy z nas powinien raz w roku wyjeżdżać za granicę, właśnie po wrażenia, otwarcie się na świat i dla higieny psychicznej. O samym festiwalu i pobycie w Berlinie prawie nic w „Przekroju" nie pisałem. Ale ileż pomysłów, materiałów i źródeł dał redakcji ten wjjazdlJÓt, choćby drukowany w odcinkach pierwszy w prasie pol- /skiepopis ostatnich dni Hitlera zmontowałem z materiałów przywie- jzionych z Berlina. Nie wiem, czy ktoś, kto nie pamięta tamtych czasów i nie jest zorientowany w stosunkach, jakie wtedy panowały w prasie, potrafi to dostrzec. Ale kiedy przeglądam stare roczniki z okresu „pierwszej odwilży", tej zaraz po śmierci Stalina i upadku Berii, widzę, jak „Przekrój" korzystał natychmiast z każdego luzu, każdej nowej możliwości, żeby otwierać się trochę bardziej na świat i choć trochę bardziej wielostronnie go pokazywać. Nasi za granicę najpierw jeszcze nie jeździli, to znaczy redakcja nie miała możliwości wysyłania za granicę swoich korespondentów. Ale byli zaprzyjaźnieni nasi, którzy swoje korespondencje Eilemu przysyłali. Był Iwaszkiewicz, który jako urzędowy obrońca pokoju jeździł po świecie i zasilał „Przekrój" listami z podróży. A przede wszystkim byli nieocenieni Michałowscy. Ambasador musiał występować pod pseudonimami, jego małżonka czasem też. I znów nie wiem, czy niezorientowani są dziś w stanie docenić, jak te teksty odbijały od tła dominujących w ówczesnej prasie „materiałów z Zachodu niemal wyłącznie demaskatorskich". Nawet jeśli też były takimi. Pamiętam, jak pryncypialny krytyk rzucił się na artykuł o powstaniu Mau-Mau w Kenii za to, że zamiast być wyłącznie anty-imperialistyczny wnosił trochę egzotycznych afrykańskich szczegółów. „_Nie wymienię nazwiska pryncypialnego krytyka, nie o to chodzi. Materiały własne zawsze uzupełnialiśmy albo zastępowaliśmy rze-I czarni z drugiej ręki. Od 1953 roku zacząłem szukać form krótkiego, aepeszowego doniesienia, które możliwie bez natrętnego komentowania dawałoby czytelnikom w pigułce trochę szerszy zestaw informacji o tym, co się w świecie dzieje. Równocześnie najpierw nieśmiało, potem na skalę coraz większą odważaliśmy się, jak w pierwszych latach po wojnie, dawać wiadomości i zdjęcia po prostu ciekawe, a niekoniecznie jedynie słuszne i zaangażowane. Na szczęście „Przekrój" nawet w okresie najsurowszego odcięcia od świata otrzy- 180 mywał pisma zagraniczne, absolutnie niedostępne dla zwykłego czytelnika. Było więc skąd czerpać zdjęcia i informacje. Czasem dawaliśmy w numerze całą kolumnę takich ilustracyjnych materiałów pod nagłówkiem „Naokoło świata". Tekstowe ciekawostki z drugiej ręki, które w okresie, kiedy były niemal wyłącznie demaskatorskie, ukazywały się z rysowaną przez Mariana winietką „Kwiatki", zastąpiła teraz lżejsza rubryka „Lecą świetliki, lecą, lecą", też opatrzona własną winietką Mariana. Dziennikarskie wyjazdy zaczęły się, wciąż jako rzadkie okazje, w 1954 roku. Z członków zespołu chyba pierwszy, jeszcze przed Marianem, wyjechał na Zachód Koźniewski, na festiwal filmowy w Can-nes. W tymże 1954 roku, ale pod jego koniec, trafiła mi się nieoczekiwana okazja uczestniczenia w czymś, co miało być ostrożnym otwarciem polskiego środowiska dziennikarskiego na Zachód. Ten Zachód zresztą leżał na północnym wschodzie: chodziło o wizytę delegacji Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskich w Finlandii. Pierwszą taką wizytę w kraju spoza obozu i pierwszą na zaproszenie gospodarzy niekomunistycznych. Mój Boże, ileż ja się nasłuchałem i naczytałem o „finlandyzacji", pejoratywnie i z przyganą. A tymczasem oglądając fińską rzeczywistość roku 1954 zobaczyłem, jak na dłoni, że w porównaniu z Polską Finlandia wygrała wielki los na loterii. Pokonana, ale nie okupowana, zachowała swobodę kształtowania swego ustroju, pełnię demokracji i swobód obywatelskich, reparacje wojenne potrafiła wykorzystać dla rozwoju całych gałęzi gospodarki i do wejścia na rynek radziecki. Rozsądne samoograniczenie się prasy (bez cenzury!) przy pisaniu o ZSRR i unikanie w życiu politycznym, a szczególnie w polityce zagranicznej, wystąpień niemiłych potężnemu sąsiadowi nie było ceną wysoką za wszystkie korzyści, które umożliwiły Finom trwający dziesiątki lat okres niezakłóconego rozwoju we własnym domu (kryzys w latach dziewięćdziesiątych zastał Finlandię na poziomie najzamoż-niejszych państw europejskich!). A więc taki model stosunków z sąsiednim radzieckim supermocarstwem jest możliwy. Przyglądałem się temu zafascynowany, zdając sobie zarazem trzeźwo sprawę, że mądra, realistyczna polityka Paasikiviego i Kekkonena tylko dlatego mogła przynieść tak pozytywne rezultaty, że Związkowi Radzieckiemu spodobało się dla eksperymentu hodować na peryferyjnej, północnej granicy takie dziwne laboratorium współistnienia. Analogię z Polską trudno tu było zastosować, taka polityka Moskwy miała zresztą swoje tradycje, ostatecznie samodzierżcy Rosji w XIX wieku też zdecydowali się traktować peryferyjne Wielkie Księstwo Finlandii inaczej niż położone na głównym kierunku zachodnim Kró-lewstwo Polskie. Ale ważna była dla mnie wtedy sama świadomość, 181 że w ogóle możliwy jest finlandyzacyjny model współistnienia, taki, 0 jakim w Czechosłowacji myśleli Benesz i Jan Masaryk, a w Polsce na przykład Stanisław Grabski i Adam Krzyżanowski oraz pewnie bardzo wielu ludzi niekomunistycznej lewicy, którzy mimo wszystkich zastrzeżeń opowiedzieli się po stronie Polski zwanej ludową. Z jakimi skutkami — wiadomo. Fińscy gospodarze traktowali nas z wszelkimi względami. Myślę, że w okresie odprężenia w stosunkach międzynarodowych, jakie wyraźnie się zaznaczało, zależało im na dyskretnym a nieobowiązującym, z uwagi na niziutki szczebel wizyty, oferowaniu swych dobrych usług w budowaniu mostów. Tak sobie tłumaczę fakt, że na pożegnalnym coctailu skromnej delegacji SDP pojawił się w polskim poselstwie wbrew protokołowi sam Kekkonen, wówczas minister spraw zagranicznych. Był przy wódce swobodny, sympatyczny. Wizyta była dla naszej grupki lekcją pluralizmu i tolerancji także 1 dlatego, że towarzyszący nam przemiły pijaczyna z fińskiego MSZ był w czasie wojny lotnikiem, walczącym u boku Luftwaffe, a wśród nas mieliśmy i byłą AL-owską partyzantkę Irenę Tarłowską, z którą po łączyła mnie wtedy dozgonna przyjaźń, i zastępcę Bolesława Piasec- kiego, starego ONR-owca Jerzego Hagmajera, który okazał się pry watnie przemiłym kompanem i filutkiem o wielkim poczuciu humoru. Opowiadając o tym wszystkim Marianowi powiedziałem też, że w Finlandii przeszedłem niezwykłą lekcję surrealistycznej awangardy. Zaprowadzono nas do teatru na sztukę irlandzkiego autora, piszącego po francusku, graną oczywiście po fińsku, a towarzysząca nam dama z fińskiego MSZ rozpaczliwie próbowała objaśniać po niemiecku, że dwaj dziwni faceci na scenie czekają na jakiegoś Godota, ale ona nie bardzo rozumie, o co tu chodzi. „Przekrój" skorzystał bezpośrednio na tym wyjeździe niewiele, dałem tylko Fińskie abecadło, jeden, rozpisany na 25 alfabetycznych haseł, informacyjny reportaż. Ale nauczyłem się znowu bardzo dużo i znów owocowało to w redakcji przez całe lata. Przyszedł teraz czas, kiedy Marian Eile, jak przed wojną Mieczysław Grydzewski, zaczął co roku wyjeżdżać na miesiąc do Paryża, by ładować swój i przekrojowy akumulator masą wiadomości i znajomości, materiałów i pomysłów. Te wyjazdy to dopiero owocowały! Przyszedł też czas, kiedy „Przekrój" zyskał etatowego globtrotera, Olgierda Budrewicza. Pierwszy tekst Budrewicza, napisany wspólnie z Tyrmandem i przez obu podpisany, ukazał się w „Przekroju" już w 1946 roku. Potem, jakoś od 1953 roku, Olgierd zaczął drukować u nas regularnie, w 1955 otrzymał redakcyjny etat, z siedzibą w Warszawie. Pisywał reportaże krajowe, najczęściej o społecznej i naukowej tematyce. Ale objawić 182 oraz. studenci Po skonsumo-uja n i u krokoti la p zanurza f w jądro ciem-1 ności ffiZHE-Ctflł BÓHE-WICZ JBfcliJlSJ HJMIłrY -mi tL'ielk§ tytułowe Mroza do egzotycznych korespondencji UBflNG) się miał jako korespondent zagraniczny zaraz gdy tylko wyjazdy zagraniczne stały się możliwe. A dla Budrewicza wkrótce w tej dziedzinie stało się możliwe wszystko. Dziennikarskie służbowe delegacje, takie z opłaconymi biletami i hotelami, były zawsze rozdzielane skąpo: poza niechęcią do wypuszczania ludzi za granicę chodziło przecież o dewizy. Po 1956 roku przez parę lat było z tym stosunkowo najlepiej. Diety i limity hotelowe były dość wysokie, przydzielano je na dość przyzwoitą liczbę dni, a redakcja miała dość dużo do powiedzenia przy ustalaniu kto, dokąd i po co ma jechać. Potem sytuacja stawała się coraz gorsza, i to pod każdym względem, bo i środki dewizowe obcinano, czasem aż do absurdu, i decydująca w Warszawie komisja wyjazdowa lepiej niż redakcja wiedziała, jakie są redakcyjne potrzeby. Dlatego bardzo pożądaną rzeczą było zdobywanie oprócz delegacji na ileś tam dni także różnych zaproszeń, bezpłatnych czy ulgowych biletów i tym podobnych. Były tak zwane „wyjazdy popierane", kiedy dziennikarz, legitymujący się jakimiś własnymi możliwościami, otrzymywał służbowy paszport, bez- 183 płatny bilet i poza tym tylko śmiesznie małe kieszonkowe, nie wystarczające nawet na taksówkę w miejscu przybycia. Otóż to, czego Olgierd Budrewicz potrafił dokonać, by uprawiać swoje globtroterstwo, kwalifikowało go do kategorii sztukmistrzów. Zdarzało się, że wylatywał z delegacją na tydzień, plus coś tam ewentualnie od innych sponsorujących wyjazd redakcji czy instytucji, a wracał po trzech miesiącach, zwiedziwszy tuzin krajów w paru częściach świata. Zaczynał skromnie, od niedalekich rejsów polskimi frachtowcami. Stopniowo zdobył z czasem status znanej na międzynarodowym rynku dziennikarskim instytucji reporterskiej. Z reportażu krajowego wycofał się, ograniczając się do tematyki warszawskiej, która stała się jego drugą specjalnością. Korespondencje zagraniczne Budrewicza ze wszystkich poza Antarktydą kontynentów i jego Baedeker warszawski były przez długie lata wielką atrakcją „Przekroju". Marian Eile jedno i drugie bardzo wysoko cenił. Trzeba jednak wyznać szczerze, że z biegiem lat naturę Mariana, nastawionego zawsze na poszukiwanie nowości, jednolitość tematyczna i stylistyczna tekstów Budrewicza zaczęła trochę nużyć. To jest bardzo dobre, ale ile takich bardzo dobrych reportaży można jeszcze zaaplikować czytelnikowi — mówił i miał rację. A Budrewicz mówił, że jego reportaże i książki są wciąż poczytne, na spotkaniach autorskich jest wciąż pełno — i też miał rację. Olgierd starał się jak mógł, próbował szukać nowych krótkich form. Ale najlepiej odpowiadał mu klasyczny, długi reportaż, czyli to, co w mini-tygodniku, w jaki zmienił się „Przekrój", trudno było zmieścić i co mimo wszystkich zalet klasycznego reportażu trochę się czytelnikom opatrzyło. Odszedł z dogorywającego „Przekroju", a wkrótce potem, kiedy dawny „Przekrój" się skończył, ułatwił mi przeniesienie się do Warszawy. Inni pracownicy redakcji po roku 1956 też zaczęli wyjeżdżać za granicę, jak nie na przekrojowe delegacje, z czym było trudno, to korzystając z różnych innych możliwości. Rezultatem była teraz większa niż kiedykolwiek liczba własnych korespondencji zagranicznych. Kilka epizodów warto odnotować. Kern odbył polskim frachtowcem półroczną podróż na Daleki Wschód. Lucjan Kydryński dostał stypendium w Stanach Zjednoczonych, a prócz tego parę razy towarzyszył polskim zespołom artystycznym w ich zagranicznych objazdach. Juliusz Kydryński wziął udział w międzynarodowym konkursie wydawniczym Hachette na reportaż z światowej wystawy w Brukseli w 1958 roku. Reportaż został na tę okoliczność starannie w redakcji podrasowany i Marian Eile uważał, że ma szansę, już choćby „z klucza": Polska była w modzie. I rzeczywiście, nagroda została podzielona ex aeąuo między Julka i znanego austriackiego autora Roberta Jungka, a nam przybył jeszcze jeden materiał z Paryża, dokąd Julek 184 ze SZIKOCJI Korespondentka Macedońskiego, Monika, jest pierwszą drukowana, w Przekroju autorką młodsza, niż sam Przekrój: ma lat 19 fttoze- Coś z życia: nastolatka opisywała jak była „au pair girl" przy szkockiej rodzinie. Dziś ma mnóstwo córek i wnuka i poleciał po laury, franki i bibliotekę książek, którą przekazał na cele społeczne. W ogóle kierunek paryski był u nas najgęściej uczęszczanym, przetartym przez Eilego szlakiem. Nawet grafik Zygmunt Stry-chalski zaliczył pobyt w Paryżu w ekipie urządzającej tam jakąś polską wystawę. A o przygotowaniach Daniela Mroza do jego paryskiej ekspedycji i samej ekspedycji dałoby się opowiadać jak o wy- Argonautów. ^Mocną^stroną „Przekroju" były zawsze korespondencje „z życia", mówiące o tym, jak się w obcych krajach mieszka, je, kupuje, jak tam wyglądają domy i ulice, jakie są odmienne od naszych formy towarzyskie i obyczaje. Dostawało się nam za to przy różnych oce-nach: że to płytkie, bez ukazywania problemów, a zwłaszcza klasowej, że pogoń za smaczkami. Słowem — za dużo nego blichtru, a za mało o wyzyskiwaniu robotników i biciu Murzynów. Staraliśmy się, na ile było można, nie przejmować zanadto tą krytyką, przekonani, że tak naprawdę to czytelników „coś z życia" najbardziej interesuje. Prawdziwego wyczynu w tej dziedzinie dokonał Roman Burzyński, reporter lekceważony przez naszych krytyków, tych upolitycznionych i tych jajogłowych, za niepogłębione „opisywactwo", jakie uprawiał w reportażu krajowym. Rzeczywiście, uprawiał, płytkie to było, ale ludzie czytali. A kiedy wybrał się do Chin, nietypowo, bo indywidualnie, i opisał po prostu to, co zobaczył, wyszedł z tego cykl reportaży absolutnie pozbawionych głębi i mądrych uogólnień, ale dla mnie w swoim aż naiwnym opisywactwie ciekawszy niż mądre wnikanie w tajemnice Wschodu i polityczne analizy wygłaszane po dwutygodniowej wycieczce organizowanej przez władze dla całej grupy. Chińskim władzom zresztą reportaże Burzyńskiego nie przypadły do gustu, ambasada to zasygnalizowała. W ogóle nie sposób było dogodzić ambasadorom krajów zaprzyjaźnionych (Chiny wtedy do nich nale- 185 żały), a nasze władze choćby dla świętego spokoju brały zawsze ich stronę. Największą awanturę zrobili Albańczycy, wtedy też jeszcze zaprzyjaźnieni, o reportaż Budrewicza, który opisując wizytę w albańskim porcie podczas rejsu polskim statkiem, zamiast zachwycić się socjalistycznym budownictwem, zgodnie z prawdą uczynił swym przewodnikiem spotkanego młodego portowego łazika. Wracając zaś do Burzyńskiego, to innym jego niezwykłym wyczynem było przeprowadzenie rozmów z szefami wszystkich placówek dyplomatycznych w Warszawie. Dojście uzyskał przez modnego malarza, który portretował jak żywych ambasadorów i ambasadorowe, a rozkojarzenie po Październiku sprawiło, że nie musieliśmy uzgadniać z MSZ kolejności wywiadów i treści pytań. Nawet radzieckiego ambasadora Ponomarenkę, kiedyś specjalistę od spraw kolejnictwa, potrafił zapytać o jego książkę o lokomotywach. Zademonstrowanie, z iloma państwami Polska utrzymuje stosunki, i pokazanie, kim są, jak mieszkają i podejmują gościa ambasadorowie ze wszystkich części świata, w większości siłą rzeczy niekomunistyczni, to był też jakiś element popaździernikowego otwarcia na świat. Marian Eile uważał, że dla reportażu typu opisowego telewizja stała się śmiertelnym zagrożeniem. Kto będzie chciał czytać opisy i oglądać kiepsko prezentujące się w druku zdjęcia tego, co bez porównania efektowniej i wierniej wychodzi na telewizyjnym ekranie. Co dopiero, kiedy pojawi się telewizja kolorowa, której w latach sześćdziesiątych jeszcze u nas nie było. Stąd potęgująca się niechęć Mariana do klasycznego typu korespondencji z podróży i naciskanie autorów, żeby szukali innych form. W rozmowie z Kernem, wydrukowanej już po śmierci Eilego, wspomniał on, że żałuje, że to nie on drukował reportaże Kapuścińskiego i jego Cesarza. To byłoby oczywiście niemożliwe, bo Cesarz powstał długo po odejściu Mariana z „Przekroju". A w latach sześćdziesiątych najlepsze korespondencje Kapuścińskiego z Afryki, które Marianowi bardzo się podobały, można było przeczytać tylko w Biuletynie Specjalnym PAP, jako materiały nie przeznaczone do publikacji. Ale to wskazuje, w jakiego typu reportażach zagranicznych widział Marian przyszłość tego gatunku dziennikarskiego. Nie miałoby sensu katalogowe wyliczanie krajów, tematów i autorów, za dużo korespondencji zagranicznych przewinęło się przez strony „Przekroju" w latach, które wspominam. Ot tak, wyrywkowo wymienię tylko reportaże Artura Sandauera z Izraela, chyba pierwsze z tego kraju w prasie polskiej, jeszcze sprzed wojny 1956 roku, i niespodziewany skok Basi Hoff na Alaskę i wyspę Kodiak, i autobusową podróż Ewy Kossak od oceanu do oceanu i z powrotem, przez USA (wizyta w Utah u mormonów!) i Kanadę. No a ja sam? Ja za granicę wyjeżdżałem niezbyt często, raz na 186 dwa-trzy lata, jeśli nie liczyć wakacyjnych prywatnych wyjazdów w demoludowe strony. Trzy razy Włochy, raz Anglia z Maltą i raz sama, raz Szwecja. Ze wspomnianą już Finlandią i Berlinem to wszystko przez lat bądź co bądź dwadzieścia. Nie pchałem się zanadto, bo czekających na okazję było w redakcji wielu, i to takich, o których było wiadomo, że napiszą więcej niż ja. Dla mnie podróże zagraniczne były przede wszystkim, zgodnie z koncepcją Eilego, niezbędnym dla dziennikarza zbieraniem wrażeń i doświadczeń; a od uprawiania większych form dziennikarskich, publicystyki i reportażu i tak z roku na rok stopniowo coraz bardziej odchodziłem. Barbara Hoff na wyspie Kodiak w stroju eskimoskim Kiedy tylko zaczęły się or-bisowskie wycieczki do ZSRR, wybrałem się, żeby choć jako turysta zobaczyć, jak tam wygląda. Pojechaliśmy razem z Julkiem Kydryńskim. Na dworcu w Warszawie okazało się, ża na pomysł takiego spędzenia urlopu wpadł także Aleksander Ziemny, który chciał odświeżyć sobie dawne, niekoniecznie przyjemne wspomnienia. Olek stał się dla nas bezcennym przewodnikiem i tłumaczem: pierwszy raz jechał do ZSRR w 1940 roku jako młody chłopiec na zauralskie zesłanie, z którego wrócił z I Armią. Szybko stowarzyszyliśmy się też z Janiną Kolendo, dyrektorką wydawnictwa PAX i szwagierką Piaseckiego; jechała zobaczyć się z bratem, który jako akowiec trafił do łagru, a teraz miał być zwolniony. Wyjeżdżaliśmy akurat po pierwszych doniesieniach o krwawym poznańskim czerwcu, w Polsce wszystko wrzało, ale przemówienie Chruszczo-wa o Stalinie na XX Zjeździe KPZR niosło się echem po ZSRR, to się dało wyczuć. Zachwiało się wiele z dawnych praktyk, do dziś mam zdjęcie, które zrobiliśmy sobie na tle Łubianki. A na Kremlu natknęliśmy się prawie twarzą w twarz na premiera Bułganina, towarzyszącego jakiemuś azjatyckiemu szefowi rządu; chyba nigdy 187 przedtem i nigdy potem nie można się było poruszać po Kremlu tak swobodnie. Gospodarze, skołowani potężnie po XX Zjeździe, z pewną taką nieśmiałością reagowali na polską nonszalancję. Do naszej dziennikarskiej grupki (do której przyłączył się na chwilę i Osmańczyk, obsługujący wizytę Tity w ZSRR) przykleił się zaraz niejaki Niemczyński, radziecki Polak — potomek zesłańca, dziennikarz, ale nie kryjący się z tym, że jest starym czekistą, jeszcze z czasów Dzierżyńskiego. Turystyczna (a dla większości uczestników głównie handlowa) orbi-sowska wycieczka do Moskwy i Leningradu nie mogła dać szerokiego pola obserwacji, ale i tak była ciekawa, ach jaka ciekawa. Olek Ziemny, a na swój sposób i Niemczyński, swoimi komentarzami i wspomnieniami objaśniali nam trochę radziecką rzeczywistość. Jeszcze w tym samym 1956 roku, już pod jesień, pierwszy raz w życiu indywidualnie i samodzielnie znalazłem się na prawdziwym Zachodzie. Pojechałem do Włoch, które zawsze, na niewidzianego, ciekawiły mnie najbardziej. Tym razem „Przekrój" dostał z tego jak na mnie sporo, bo trzy czy cztery obszerniejsze reportaże, które przeczytane po latach uznaję za niezłe, i jeszcze ze dwie czy trzy odpryskowe historyjki. Wśród tych obszerniejszych rzeczy była rozmowa z Giorgio La Pirą, dziś trochę zapomnianym, a wtedy bardzo sławnym chadeckim burmistrzem Florencji, tercjarzem, który żył w klasztorze w opinii świętości, a równocześnie był przedsoborowym prekursorem katolickiego otwarcia na Wschód i ku tendencjom społecznym. Taki Jan Chrzciciel katolewicy... Myśl, by wybrać się do La Piry, podsunął mi Tadeusz Breza, wówczas attache kulturalny ambasady w Rzymie, który właśnie (o czym nie wiedziałem) zbierał materiały do swej słynnej Spiżowej bramy. Znudzony nieustannym łańcuszkiem wizyt żurnalistów, na „Przekrój" o coś trochę urażony, potraktował mnie raczej obojętnie, ale swoją sugestią zapewnił sobie miejsce w mojej wdzięcznej pamięci. Rozmowa z La Pirą, prowadzona trochę przez tłumacza, trochę po niemiecku, była nawet długa, lecz raczej konwencjonalna. Ale sceneria! La Pira urządził wielką fetę we florenckim Palazzo Vecchio, nadal jak za czasów Dantego mieszczącym władze magistrackie, w Sali Pięciuset, która została zbudowana z inicjatywy Savonaroli. Chodziło o uczczenie pierwszej rocznicy podpisania tamże z inicjatywy La Piry dokumentu głoszącego, że „4 października, w święto Franciszka z Asyżu, patrona pokoju, burmistrzowie stolic świata przekazują sobie wzajemną przyjaźń i pokój". Pergamin z tekstem wykaligrafowanym po grecku i po łacinie podpisali zgodnie przedstawiciele Paryża i Londynu, Moskwy, Pekinu i Warszawy, Jerozolimy i Teheranu, co w świecie połowy lat pięćdziesiątych było faktem naprawdę niezwykłym. 188 La Pira ciesząc się jeszcze po roku, trochę jak dziecko, miał do tego powody: samo doprowadzenie do spotkania w takim oficjalnym, nie sponsorowanym przez żaden „ruch obrońców pokoju" gronie i uściś-nięcie sobie dłoni oznaczało symboliczne przełamanie zimnowojen-nych lodów. W czymś tak malowniczym nie zdarzyło mi się przedtem ani potem uczestniczyć: halabardnicy i fanfarzyści w medycejskich strojach, schody i sale w iluminowanym pałacu, ceremonialne przemówienia — i rozmowa w opustoszałej po uroczystościach historycznej Sali Pięciuset z życzliwie uśmiechniętym profesorkiem w grubych okularach. Opisałem to wszystko w „Przekroju" w numerze, który ukazał się niemal równocześnie z październikowym przełomem. Nie będę rozpisywał się, co mi dał pierwszy pobyt we Włoszech, odtąd kraju moich marzeń. Wspomnę tylko o tym, co do moich ówczesnych reportaży jakoś nie trafiło, choć zrobiło na mnie duże wrażenie: o spotkaniach z włoskimi komunistami. Tak się złożyło, że poznałem trochę aktywistów średniego szczebla (tylko jeden, poznany zresztą przelotnie, doszedł potem do rangi członka kierownictwa partii). Była to więc eks-nauczycielka będąca funkcjonariuszką KC, robotnik z kamieniołomów w Carrarze, dziennikarz prowincjonalnej gazety. Ludzie z mojego pokolenia, wszyscy z piękną kartą udziału w konspiracji lub partyzantce. Ani sekciarze, ani naiwni, żyli w warunkach demokracji i wolności słowa, w których ani przymus, ani indoktrynacja mózgów im nie prały. Wiedzieli dokładnie, co i dlaczego wybierają, a ich wybór ideowy był wtedy wyborem jednej trzeciej włoskiego elektoratu. Byli w opozycji, ale takiej, w której rządząca centroprawica uznawała ich za normalną, popieraną przez wielką część społeczeństwa siłę polityczną: ot, choćby na tej florenckiej fecie przedstawiciel komunistów zasiadał w prezydium i zabierał głos na równi z przedstawicielami innych partii. Słowo „eurokomunizm" jeszcze nie istniało, ale widok tych cywilizowanych eurokomunistów w działaniu w państwie pluralistycznym budził nadzieje korespondujące z nadziejami, jakie wtedy, pomiędzy XX Zjazdem i Październikiem, rosły u nas w Polsce w tych środowiskach, z którymi czułem się związany. Do Polski wróciłem w połowie października, akurat na czas, żeby jeszcze zdążyć. Korespondencje i reportaże własne, członków przekrojowej rodzi- ,ny jak i krajowych autorów obcych to jedno/ Drugi, bardzo obszerny I temat^jto materiały, zwłaszcza literackie, pótskićE autorów, którzy ^vy5rali życie na emigracji, na stałe, albo na pierwszych lat kilka czy kilkanaście. Dużo tego zawsze było w „Przekroju". Marian Eile bardzo się o to starał. Był czas, kiedy drukowanie autorów emigra- 189 cyjnych,/ba nawet wymienianie niektórych nazwisk, było niemożliwe. Były też środowiska emigracyjne, w których z zasady sprzeciwiano się jakiejkolwiek współpracy z „reżimową" prasą i wydawnictwami. Ale wśród pism polskich „Przekrój" Mariana Eilego chyba najkon-sekwentniej starał się zawsze odgrywać rolę mostu. Niektórzy drukowani przez Eilego już w 1945 autorzy zdecydowali się na powrót z wojennej emigracji i stali się autorami krajowymi. Tak było z Tuwimem, Fiedlerem, Meissnerem, braćmi Ksawerym i Mieczysławem Pruszyńskimi. Wańkowicz, którego fragmenty, między innymi z Kundlizmu, Eile drukował już w pierwszych powojennych latach, pozostał na emigracji do-1956 roku i natychmiast po powrocie nawiązał z nami współpracę .(Drukowaliśmy^jpierwsiL_w_ kr a-ju fragmenty Monte Cąs&ino, a potem cykT reportaży z podróży sa-THochodowej przez Stany. Z innych autorów, którzy nadsyłali do druku swoje teksty w okresach, kiedy było to jeszcze czymś niepowszednim, wymienię dwóch: Zbigniewa Grabowskiego, osiadłego w Londynie od lat przedwojennych (był korespondentem IKC), i Antoniego Marczyńskiego. Ten ostatni, doktor praw, brat znanego krakowskiego malarza, przed wojną zrobił bajeczną karierę jako taśmowy producent sensacyjnych, zgrabnie pisanych powieści. Nie przestrzegał bojkotu prasy „reżimowej" i czasem zasilał „Przekrój" swymi korespondencjami ze Stanów Zjednoczonych. Grabowski to była druga liga literacka, Marczyński najwyżej trzecia. Ale zwłaszcza pierwszą ligą mógł się Marian Eile pochwalić. W 1947 roku w odpowiedziach redakcji ukazała się odpowiedź na list Jana Błońskiego z Torunia: „Witold Gombrowicz żyje i przebywa w Ameryce Południowej". Co dowodziło, że przyszły nasz kolega, a później uczony profesor, już jako licealista interesował się Gombrowiczem i że redakcja „Przekroju" umiała to jego zainteresowanie zaspokoić. (Nawiasem mówiąc, to nie jedyny przypadek, kiedy w „Przekroju" pojawiło się znane potem nazwisko młodocianego autora listu do redakcji lub jakaś informacja o nim. Na przykład w korespondencji „Demokratycznego savoir vivre'u" piętnastoletni Jerzy Kosiński pisał do Jana Kamyczka, że propagowana przez DSV zasada, że chłopcy i dziewczyny płacą każdy za siebie, jest w jego środowisku całkowicie przyjęta. Dość enigmatycznie wygląda odpowiedź dla Leszka Her-degena z Krakowa, że odbiorca jego „listu otwartego" kazał go uściskać, ale kiedy trafiłem w starym roczniku na tę odpowiedź, znany aktor [a dla mnie Lesio] już nie żył i nie mogłem sprawy wyjaśnić. Fakt, że Ludwik Flaszen wystąpił w „Przekroju" bardzo wcześnie, już w 1949 roku, jako tłumacz opowiadania Aleksego Tołstoja, wyjaśniłem sobie łatwo: Henryk Markiewicz, wtedy zastępca Mariana, był nauczycielem Flaszena w polskiej szkole w Kazachstanie. Aha, 190 i jeszcze coś: w 1950 roku uczeń Kapuściński Ryszard dostał wy różnienie [tomik Gałczyńskiego] w konkursie na wiersz o Warszawie, mającym za hasło „Czy jesteś poetą? Czy kochasz Warszawę?", w któ rym to konkursie wzięło udział 1116 uczestników. Piętnastoletni Wa cek Kisielewski, zanim zasłynął jako pianista w duecie, był w „Prze kroju" zaprezentowany swoim malarstwem. Wydrukowaliśmy też kie dyś list młodego naukowca dr. Krzysztofa Skubiszewskiego o Insty ucie Zachodnim). -~*V-^. ^Wracajmy jednak do Gombrowicza. W 1948 roku „Przekrój" wy- \ drukował pierwszą, o ile wiem, po wojnie korespondencję o spotkaniu 1 z Gombrowiczem. Autorem jej był Tadeusz Kwiatkowski, który odbył / adzie polskiego frachtowca podróż do Ameryki Południowej/ (to też był bodaj pierwszy po wojnie taki rejs polskiego pi Z Gombrowiczem spotkał się Kwiatkowski w kawiarni w Buenos Aires. Opisał krótko losy autora Ferdydurke, zestawiając tę powieść ze Sklepami cynamonowymi Brunona Schulza. Pisał o wrażeniu, jakie w argentyńskim świecie kulturalnym wywarło wydanie Ferdy durke w zbiorowym przekładzie, dokonanym z udziałem miejscowych slawistów, o trwającej właśnie podobnej pracy wielbicieli i uczniów polskiego pisarza nad przekładem jego Ślubu, o nadziejach Gomb rowicza na wystawienie Ślubu i w Polsce: „Opowiadał mi to wszystko Witold Gombrowicz z uśmiechem przy stoliku, przy którym zebrało się kilkunastu jego zwolenników argentyńskich". To był rok 1948, ostatni czas na takie teksty. Dopiero w 1956 roku Gombrowicz mógł znowu pojawić się w „Przekroju". Tym razemteK-?śtem. własnym: fragmentem Trans-Atlantyku, wydrukowanym w numerze z 22 lipca... Wtedy po raz pierwszy zostało wprowadzone do krajowego obiegu to wiekopomne zdanie: „Nie jestem ja na tyle szalonym, żebym w Dzisiejszych Czasach co mniemał albo i nie mniemał". No a potem w Buenos Aires wylądowała Czajka i w przysłanej nam korespondencji opisała swoje spotkanie po latach z Gombrowiczem. Okropnie śmiesznej, utrzymanej w klasycznym stylu Czajko-wych szarż i mistyfikacji, a równocześnie świetnie oddającej styl bycia i mówienia Gombrowicza. Oczywiście, Gombrowicz zareagował po swojemu, wysyłając do Czajki pyszny list, pełen pretensji, impertynencji i samochwalstwa, niewątpliwie starannie ułożony z myślą o opublikowaniu go w „Przekroju" (dołączył nawet swój portret, rysowany przez argentyńskiego przyjaciela). Czajka list Gombrowicza nam udostępniła, a myśmy go, ku uciesze wszystkich zainteresowanych, wydrukowali. Jeszcze później Gombrowicz przyjechał do Europy, naraził się rządzącym koniom Kaliguli i pisać o nim można było tylko źle. A więc nie pisaliśmy. 191 4 H Pierwszą ligę literacką reprezentowała w „Przekroju" także Maria Kuncewiczowa. Jej powojenny powrót na krajową czytelniczą arenę dokonał się właśnie w „Przekroju" długim wywiadem korespondencyjnym. Zanim jeszcze pisarka pojawiła się w kraju, Marian zwrócił się do niej listownie z prośbą o taki wywiad i z osiemnastoma pytaniami. Kuncewiczowa zaczęła od ciepłego przypomnienia, jak to właśnie Marian Eile służył jej w 1939 roku za przewodnika po nocnej Warszawie, kiedy przygotowywała dla „Wiadomości Literackich" reportaż na ten temat. Jak wiadomo, autorka psychologicznych powieści z Cudzoziemką na czele spróbowała także literatury popularnej: jej Dni powszednie państwa Kowalskich były pierwszą w Polsce powieścią radiową. Potem Kuncewiczowa kontynuowała historię małżeństwa Kowalskich na emigracji i „Przekrój" długo drukował wieloodcinkowych Kowalskich w Anglii. Marian Eile lubił i cenił twórczość Rafała Malczewskiego, zarówno malarską jak i literacką. Zaczęliśmy, kiedy tylko stało się możliwe, od przedruku opowiadania Malczewskiego z prasy emigracyjnej, a potem drukował on u nas swoje wspomnienia o dawnym Zakopanem (nawiasem: nie on jeden, także Makuszyński, Choromań-ski). Jakoś pod koniec lat pięćdziesiątych Rafał Malczewski zdecydował się na wizytę w kraju, co było decyzją heroiczną: syn Jacka Malczewskiego przeżył w 1957 roku ciężki udar i był częściowo sparaliżowany, musiał nauczyć się pisać i malować lewą ręką. A miał już blisko siedemdziesiątkę! Chyba nie widziałem innego człowieka, który tak uparcie sprzeciwiał się swojemu kalectwu. Zobaczywszy w jakim jest stanie, próbowałem delikatnie ułatwić mu rezygnację z zamiaru odwiedzenia mieszczącej się na piętrze redakcji. Zareagował dość szorstko i musiałem z przerażeniem patrzeć, jak czepiając się poręczy wyciąga się po schodach w górę. Marian zrobił dla niego co mógł: uzyskał zgodę wydawnictwa na zawiezienie Rafała Malczewskiego redakcyjnym samochodem do Warszawy, choć normalnie mogliśmy korzystać z samochodu tylko w granicach województwa. Mniej więcej w tym samym czasie wkroczył do redakcji opierając się na dwóch laskach jeszcze inny autor z odzysku: wielki, zwalisty Stanisław Cat-Mackiewicz. „Przekroju" nic z Catem nie łączyło, chyba tylko generalna sympatia Mariana do oryginałów, których nazywał po prostu „wariatami" — a były premier rządu londyńskiego funkcjonował w kraju wtedy na wariackich papierach. Ciekawy wszystkiego, co zastał w nowej Polsce, zapragnął będąc w Krakowie na własne oczy zobaczyć zwariowaną redakcję. Marian był na urlopie i ja podejmowałem klasyka polskiego dziennikarstwa. Przyniósł taki sobie reportaż z Bułgarii, z której właśnie wracał. Przejrzałem, przyjąłem, proponując tylko małą zmianę: sto- 192 nowanie entuzjastycznej pochwały dla króla Borysa III, którą Cat, ni w pięć, ni w dziewięć, wplótł w reportaż. Aż podskoczył na to niezłomny monarchista, mówiący dobrze o wszystkich królach, z wyjątkiem pogardzanego Kazimierza Łokietkowicza, któremu odmawiał przydomka Wielkiego. Grzecznie wyjaśniłem, że kiedy Cat na przekór powszechnej opinii wychwala w swych szkicach marszałka Petaina, to w porządku: przedstawia swoje racje, które czytelnik może uznać, albo nie. Ale pochwała pod adresem Borysa III, bądź co bądź sojusznika Hitlera, nie uzasadniona w tekście reportażu rozwiniętą argumentacją, musi wywołać sprzeciw czytelników. No i co państwo powiedzą? Pogadaliśmy sobie jak redaktor z redaktorem, nawet bez wspominania o cenzurze, i słynny pieniacz i uparciuch zgodził się na zaproponowane, złagodzone sformułowanie oraz odredakcyjne do niego objaśnienie. Michał Choromański był jednym z ulubionych pisarzy Mariana. Ze wszystkich autorów, którzy późno wrócili do kraju, on chyba najbliżej związał się z „Przekrojem", choć nie pamiętam, żeby był kiedyś w Krakowie w redakcji. Marian może troszkę przesadzał mówiąc w rozmowie z Kernem i Kalkowskim o lekceważeniu i niechęci, z jaką Choromański spotkał się po powrocie do kraju. Aż tak źle chyba nie było, chociaż rzeczywiście pisarza nie doceniano. Ale to fakt, że żadne pismo nie otworzyło dla Choromańskiego łamów tak szeroko, jak „Przekrój". Drukowaliśmy regularnie zarówno jego rzeczy wspomnieniowe (świetne Memuary, jakie ciekawe na przykład o Witkacym), jak i trochę niesamowitą beletrystykę na brazylijskie tematy. Mieliśmy z tym trochę kłopotu, bo ambasada brazylijska była, obok irańskiej, najbardziej z niesocjalistycznych obraźliwa i występowała do MSZ ze skargami na „Przekrój" za szarganie dobrego imienia Brazylii pisaniem, o zjawiskach tak nietypowych, jak magiczne praktyki i kulty rozpowszechnione w tym kraju. Z autorów, których „Przekrój" z powrotem wprowadził do krajowego obiegu na październikowej fali, choć z emigracji nie powrócili, wymienię przede wszystkim Mariana Hemara. On też był ulubień-cem Eilego. Śmieszą mnie wywody o tym, jak to rzekomo dopiero w latach osiemdziesiątych, dzięki staraniom tych i owych, skądinąd sympatycznych satyryków, Hemar zaistniał znowu w kraju. Akurat! A niby kto trzydzieści lat wcześniej drukował Hemara całymi kolumnami w półmilionowym nakładzie? Drukowaliśmy i liryki Hemara, te o pieskach, „Kyneryki", którymi Marian się zachwycał, i teksty piosenek, i wiersze satyryczne. Nawet ten, w którym Hemar, nawiązując do popularnej w latach trzydziestych, właściwie pierwszej wydanej u nas seksuologicznej książki Van de Velde'a Małżeństwo doskonałe, po westchnieniu, jaka to szkoda, że — i tu wylicza bardzo 193 długi, rymowany katalog słynnych par, w tym „ani Krupska, ani Lenin, Isadora ni Jesienin", i kończy: „... Wiśniowiecki i Gryzelda nie czytali Van de Velde'a". Marian tak lubił ten wiersz Hemara, że wbrew swej zwykłej ostrożności pozwolił sobie na Krupską i Lenina, a wbrew swej pruderii — na tak ryzykowne zestawienie par, jak „ani Diagilew i Lifar" i „ani Gandhi, gdy swą kozę". Mógłbym tak jeszcze długo, ale ileż można, jak mówiliśmy w redakcji. Więc na zakończenie jeszcze tylko jedno. Na początku 1957 roku wprowadziłem w swej gazetce na stronie drugiej rubrykę „Podobno", w której próbowałem odnotowywać rozmaite, nie tylko polityczne pogłoski. Podałem tam i taką, że podobno w „Przekroju" ukaże się wkrótce dłuższe opowiadanie, którego druk będzie niemałą sensacją. Tą sensacją mieli być Turyści bocianich gniazd Straszewicza. Eile przywiózł tę książkę z Paryża, a ja przeczytawszy ją, w po-październikowej euforii namówiłem Mariana, żeby zaryzykować wydrukowanie w odcinkach dłuższego fragmentu Straszewicza. Cenzura w zasadzie żątkala. dostarczenia jej całego tekstu, jaki miał być drukowany w odcinkach. Czasem nie naciskali na to, tak było zwłaszcza w odwilżowym okresie, ale tym razem okazali się twardzi. Już wybierając dla cenzury fragmenty pysznej satyrycznej powieści Straszewicza, która rozgrywa się wśród marynarzy-uciekinierów z polskich statków i w środowisku ubecji, pomału trzeźwiałem i ogarniały mnie wątpliwości. Wybrane ustępy ugrzęzły w Warszawie, dokąd oczywiście posłała je krakowska cenzura, a ja — w miarę jak rozwój wydarzeń rozwiewał październikowe złudzenia — nie tylko nie upominałem się o odpowiedź, ale myślałem, że najlepiej byłoby dla „Przekroju", gdyby o całej sprawie w ogóle zapomniano. Nie wiem, czy tak się stało, czy ktoś w miarę życzliwy (trafiali się tacy nawet w cenzurze) przeszedł do porządku dziennego nad moim niefortunnym pomysłem. Dość, że odpowiedzi nigdy nie otrzymaliśmy, a przy wytykaniu „Przekrojowi" różnych przewinień jakoś nie włączano do oskarżeń dywersyjnej próby oszkalowania piórem emigracyjnego pisarza naszych dzielnych ubeków. WIWAT MUZYI Marian Eile tylko raz napisał artykuł wstępny otwierający numer swojego tygodnika. A i to napisał go moim piórem. Było to na Wielkanoc 1958 roku. Artykuł miał tytuł Wiwat muzy!, podpisany był: Tekst Andrzej Klominek. Rysunki Salami Kożerski. Tezy, cały bieg myśli, nawet niektóre sformułowania Marian niemal mi podyktował, a ja położyłem pod artykułem swoje nazwisko, ponieważ ze wszystkim tym zupełnie się zgadzałem i wszystko dokładnie omówiliśmy, to były w takim samym stopniu słowa moje, jak Mariana. Sam Eile nigdy nie występował w roli publicysty, więc i tym razem tego nie zrobił. Ale opatrując artykuł swoimi charakterystycznymi rysunka-mi-winietkami i swoim powszechnie znanym pseudonimem demonstracyjnie się do niego przyznał. Na wiosnę 1958 roku mało już pozostało z październikowych złudzeń, których zresztą Marian miał o wiele mniej niż na przykład ja. Utrzymał się jednak taki stopień liberalizmu w życiu kulturalnym i artystycznym, o jakim mowy nie było w demoludach, nie wspominając ZSRR. Ściśle mówiąc, był to dorobek nie tyle samego Października, ile całej odwilży lat 1954-1956. Były niepokojące oznaki, że to się może skończyć. Z ciekawości zanim zabrałem się do pisania tego rozdziału zajrzałem także do Kroniki XX wieku i proszę, co ja tam widzę pod datą 2 kwietnia 1958, czyli dokładnie taką, jaką miał nasz numer z artykułem Wiwat muzy!: ,JSfa pomoc zdrowym siłom w kulturze. Kierownictwo PZPR dostrzega błędy w polityce kulturalnej. Grzeszą wydawcy, którzy publikują utwory, podcinające wiarę w socjalizm, grzeszą filmowcy, którzy wysuwają i apoteozują akowski ruch oporu — pomijając jego tło klasowe. Powstają specjalne komisje i wytyczne, które mają wzmocnić i wesprzeć zdrowe siły w redakcjach i wydawnictwach, kinematografii". A my właśnie w tym numerze wybraliśmy się z wstępniakiem będącym wielką pochwałą liberalnej polityki kulturalnej. Cytuję początek naszego artykułu: „Aż dziwne, czemu tak mało się o tym mówi i czemu nie wymienia 195 i L: się tego przy każdej okazji jako olbrzymiej zdobyczy popaździerni-kowego okresu: jesteśmy w Polsce świadkami wspaniałego rozkwitu kulturalnego i artystycznego. Dotyczy to i twórczości, i wszelkich dziedzin konsumpcji dóbr kulturalnych. Nigdy jeszcze nie były one tworzone i nie docierały u nas tak szeroko i w takim wyborze. Twierdzenie to może wydać się komuś przesadne. Prosimy więc przyjrzeć się faktom, przykładom". Tak zaczynaliśmy. Po czym pod zabawnymi winietkami rysunkowymi Mariana: FILM, KSIĄŻKA, PLASTYKA, TEATR, MUZYKA, RADIO, PRASA, MŁODZIEŻ ARTYSTYCZNA, uzasadnialiśmy nasze twierdzenia. Krótko, w niewielu zdaniach: cały artykuł z rysunkami zajmował jedną stronę „Przekroju". Była tam więc umiarkowana ocena polskiej produkcji filmowej i entuzjastyczna pochwała repertuaru polskich kin, które zaczęły wyświetlać wszystko, co najlepszego nakręcono w Europie, „a niedługo będziemy to mogli powiedzieć również o filmach amerykańskich". Uświadamialiśmy czytelnikowi, że jeszcze niedawno Trylogia była do nabycia tylko w zbiorowym wydaniu Sienkiewicza, wydanie Czarodziejskiej góry Manna było aktem odwilżowej odwagi, a Sherlockowi Holmesowi dopisywano antykapitalistyczny wydźwięk we wstępie. „A dziś? Camus i Simone de Beauvoir, Russel i Stein-beck, Wańkowicz i Kuncewiczowa" — i tak dalej, aż po Dostojews-kiego, Agatę Christie i Tacyta. Było o plastyce, ze szczególnym u-względnieniem różnych gałęzi grafiki stosowanej (polska szkoła plakatu!). Było o repertuarze teatralnym, o teatralnym eksporcie i imporcie (dopiero co gościliśmy Comedie Francaise i Laurence'a Oli-viera), o rozkwicie teatrzyków satyrycznych i eksperymentalnych. O muzyce i radiu, o początkach telewizji, o trwającej wciąż, mimo pewnego przyhamowania, dobrej koniunkturze w prasie. Rozdzialik, dwa akapity, o młodzieży artystycznej zawierał ulubione twierdzenie Mariana: „Bzdurą są uogólnienia, że dzisiejsza młodzież nie ma żadnych zainteresowań. Jak zawsze jedni mają, inni nie mają, przy tym procent tych pierwszych jest dziś wielokroć większy niż był przed paru laty ... Jest tak, ponieważ atmosfera swobody intelektualnej umożliwia aktywność, a pobudza ją różnorodność wrażeń, jakie dziś dawać może książka, obraz, przedstawienie, film (patrz wyżej) ... Ten ferment to najlepszy sprawdzian słuszności nowej polityki kulturalnej". Artykuł zamykała konkluzja, znów, tak jak zacytowany początek, wyróżniona większym pismem: „Są tacy, którzy w ogóle ze wszystkiego, co się w życiu kulturalnym i artystycznym w ostatnich czasach odbywa, dostrzec umieją 196 tylko tę czy inną słabość, jedną czy drugą pomyłkę wydawniczą lub repertuarową. Czy trzeba przypominać przysłowie o takich, co widzą drzewa, a nie umieją dostrzec lasu?". Następowały podpisy. Proszę to porównać z pryncypialną, partyjną krytyką przytoczoną wyżej i zapowiedzią wsparcia zdrowych sił w kulturze. Jakoż w ciągu tego i następnego roku odbywało się oczyszczanie pola z sił niezdrowych. Odszedł z ministerstwa oświaty Władysław Bieńkowski, dawny przyjaciel Gomułki (i Gałczyńskiego), który jeszcze niedawno był przewidziany przez Gomułkę na redaktora naczelnego pisma, mającego dla eksperymentu być zwolnionym od cenzury (dowiedzieliśmy się o tym z ust samego Bieńkowskiego w ćwierć wieku później). Odszedł Karol Kuryluk z ministerstwa kultury. U literatów prezesem na miejsce Antoniego Słonimskiego został Jarosław Iwasz-kiewicz, a u dziennikarzy Stanisława Brodzkiego zastąpił mało znany Mieczysław Rakowski. Odejście Jerzego Morawskiego z Biura Politycznego i Sekretariatu KC, gdzie zajmował się kulturą, było końcową formalnością. Oczywiście przykręcanie rozluźnionej w czasie odwilży i Października śruby decydowało się na szczeblach, na których głos „Przekroju" był tylko głosem myszy, która ryknęła. No tak — ale nawet głos myszki powielany w pół milionie egzemplarzy daje się słyszeć, a Marian w tym wypadku chciał, żeby go usłyszano i zapamiętano. W dodatku był to głos z głupia frant afirmujący oficjalną linię i chwalący zbawienne skutki jej realizowania, zawiedzionym zaś mówił: została przynajmniej liberalna polityka kulturalna, trzeba z niej korzystać ile się da. Gomułkę oceniał Marian Eile jako człowieka z charakterem, ale o ciasnych poglądach. Od początku nie liczył, że poprze zasadnicze reformy, ale uważał, że ten I sekretarz nie ma ambicji ideologa i do spraw nadbudowy, a już zwłaszcza do spraw twórczości artystycznej nie będzie zanadto się mieszać, bo go mało obchodzą. Jest więc szansa, że Gomułka pozwoli lekceważonym przez siebie pisarzom, a szczególnie artystom, na spory zakres swobody — jeśli nie będą mu się mieszać do polityki i psuć stosunków ze Związkiem Radzieckim. Wiadomo bowiem, że „atmosfera swobody intelektualnej umożliwia aktywność, a pobudza ją różnorodność wrażeń". Na to Marian wtedy liczył, przy czym nie chodziło mu o aktywność tylko artystyczną. Później Marian Eile oceniał Gomułkę znacznie surowiej, ale w okresie, o którym piszę, uważał, że zwłaszcza w stosunkach z Wielkim Bratem osiągnął on maksimum tego, co było w ówczesnych warunkach możliwe do osiągnięcia. Pamiętam, jak w 1957 roku zacząłem referować kiedyś Marianowi budzące ogólne podniecenie radzieckie 197 głosy krytyczne o popaździernikowej Polsce: a to ambasador Pono-marenko coś tam powiedział, a to „Prawda" zaatakowała dekolekty-wizację. — Dobrze, dobrze — przerwał mi Marian. — Powiedz mi jedno: będzie interwencja? — No nie, to już Gomułka załatwił. — To reszta mnie nie obchodzi, bierzmy się do numeru. Przypominała mi się zawsze ta reakcja Mariana, kiedy w kilka lat później obiegł Polskę klasyczny dowcip: — Panie majster, Ruskie lecą na Księżyc! — Wszystkie? — Nie, jeden. — No to co mi d... zawracasz, bierz się do roboty. Ruskie, skoro już o nich mowa, zawsze odnosili się do „Przekroju" lodowato, cokolwiek o nich byśmy pisali. Eile był jedynym w Krakowie redaktorem naczelnym — pewnie poza Turowiczem — którego nigdy nie zapraszano do radzieckiego konsulatu na przyjęcia z okazji 7 listopada czy jakiejś innej galówki. Widocznie „Przekrój" został raz na zawsze zakwalifikowany jako pismo drobnomieszczańskie i nie wciągnięto go na listę zapraszanych gości. Mariana osobiście ten bojkot nic nie obchodził, nie miał najmniejszej ochoty obracać się w towarzystwie, które na takich przyjęciach zbierało się przy Sto-licznej i kanapkach z kawiorem. Ale to towarzystwo, szczególnie prasowe, zauważyło, że „Przekrój" jest dość demonstracyjnie pomijany, i wyciągało z tego wnioski (nawiasem: drugi w Krakowie konsulat, francuski, Mariana zawsze zapraszał). Nigdy nie miewaliśmy w „Przekroju" gości radzieckich, chociaż przez Kraków i krakowskie redakcje przewijało się sporo różnych delegacji z ZSRR. Tylko raz, niedługo po Październiku, wstąpili do „Przekroju" redaktorzy z „Nowego Miru" z ówczesnym zastępcą naczelnego, niejakim Mariamowem. Marian ich oczarował, choć po rosyjsku ledwie co umiał wydukać, narysował gościom na pamiątkę Fafika. Radziecki dziennikarz, czy raczej pisarz, dla którego to była chyba pierwsza podróż na Zachód (a tak!), przygotował sobie na wizytę w redakcji dowcip. — Idę ja zaraz za Brześciem do wagonu restauracyjnego — opowiadał Mariamow — jem obiad, a po obiedzie podchodzi kelner i mówi: może kawkę? Ech, pomyślałem, ci Polacy. Zaraz Franzem Kafką częstują. Ech, ten „Przekrój". Drukowaliśmy wtedy Kafkę i dla naszych odbiorców w ZSRR (których liczba w 1958 wzrosła w ciągu pół roku z 3375 do 8533) było to pierwsze zetknięcie z pisarzem. Za Kolonię karną zostaliśmy surowo skarceni w którymś z radzieckich pism. Krytyk, jak wynikało z napaści, uważał Kafkę za pisarza współczesnego i miał do niego pretensje, że w wizyjnym opowiadaniu z 1919 roku, wyprzedzającym epokę obozów koncentracyjnych, nie nazwał po imieniu hitlerowskich faszystów, a co gorsza zajmował się psychologią jakiegoś tam zbrodniarza. Co się zresztą dziwić towarzyszowi Hozenpudowi (nie zapa- 198 Ilustracja Daniela Mroza do „Przemiany" Kafki 199 miętałem tytułu pisma, ale takiego nazwiska zapomnieć nie można), przecież i dla olbrzymiej większości polskich czytelników Kafka drukowany w „Przekroju" w 1956 roku był odkryciem i objawieniem. Tego się na ogół nie pamięta, ale w Polsce przed wojną wyszedł w książce tylko Proces (w 1936 roku, tłumaczony przez Brunona Schulza!); parę opowiadań mogli znaleźć czytelnicy w przedwojennych, jakże niskonakładowych pismach literackich. Kafka dotarł więc przed wojną do cieniutkiej kilkunastotysięcznej wartwy elity. A tu w 1956 roku drukuje go „Przekrój" w półmilionowym nakładzie! W dodatku z kongenialnymi rysunkami Daniela Mroza. Jeszcze po trzydziestu kilku latach, tuż przed swoją śmiercią, Mróz wspominał, jakim przeżyciem było dla niego poznanie i ilustrowanie Przemiany. Jeśli ktoś nie potrafi przemyśleć zestawienia liczb, które mówią o tym, jaki był poziom dostępności i znajomości zjawisk takich, jak Kafka czy Picasso, w międzywojennym dwudziestoleciu i w dobie peerelowskiej rewolucji kulturalnej, ten naprawdę niewiele może zrozumieć z procesów społecznych, które się u nas dokonały — i mało będzie wiedział o roli „Przekroju". Byłoby fałszywą, obłudną skromnością, gdybym nie napisał, że „Przekrój" Mariana Eilego stanowił ważny czynnik kształtujący tę rewolucję kulturalną i te masowe społeczne procesy; czuję się zaszczycony, że pomagałem Eilemu w tym jego dziele. Marian Eile był urodzonym popularyzatorem, jego wielką pasją było wyszukiwanie i upowszechnianie na użytek masowego odbiorcy ważnych literackich i artystycznych zjawisk. Bądź zjawisk awangardowych, pojawiających się właśnie na światowej scenie życia kulturalnego, bądź takich, które choć nie nowe, należało dla polskiego czytelnika odkryć: tak było właśnie z Kafką. Ale Marian był zawsze _także wielkim zwolennikiem upowszechniania klasyki i kiedy pod koniec lat czterdziestych i na początku pięćdziesiątych propagowanie awangardy stało się niemożliwe, chętnie skupił się na klasyce...W latach 1947 i 1948 „Przekrój" popularyzował Picassa i Riverę, dawał próbki prozy Caldwella i Steinbecka — i tak dalej. W 1950 szły w odcinkach Buraczane liście Marii Jarochowskiej, jedna z pierwszych powieści socrealistycznych w naszej literaturze, której tytuł stał się przysłowiowy, ale drukowane były także w odcinkach fragmenty Anny Kareniny Tołstoja. Klasyka? Proszę bardzo. Skoro Anna Karenina, Nędznicy Wiktora Hugo, Mała Dorrit Dickensa nie ukazały się jeszcze po wojnie w masowych nakładach, to „Przekrój" pospieszy wypełnić tę lukę. I tak, zamiast autorów, których w świecie „nosiło się" na początku lat pięćdziesiątych, drukowaliśmy klasyków XIX-wiecznych. Ale w jakiej oprawie! Tołstoja ilustrował nadworny rysownik „Przekroju" An- 200 MAŁA DORHIT 204 „Za miesiąc, za rok" Saganki ilustrował Józef Szajna 201 toni Uniechowski, Nędzników Daniel Mróz, Małą Dorrit Kazimierz Mikulski. Marian zamawiał zawsze ilustracje u artystów wybitnych, często zresztą takich, którzy dopiero mieli stać się znani i którym „Przekrój" w tym dopomógł. Mikulski miał już ustaloną renomę jako malarz, Medy ilustrował w „Przekroju" Dickensa, a potem — prześlicznie! — błahą, ale zabawną powieść Moja piękna mama. Daniel Mróz dopiero w „Przekroju" zdobywał nazwisko, a Józef Szajna, kiedy Eile zamawiał u niego rysunki do powieści Saganki, był jednym z wielu malarzy, a całą swoją sławę scenografa i twórcy inscenizacji Jieatralnych miał daleko przed sobą. Y Marian Eile, jak żaden inny redaktor w Polsce w „czasach, które \ były nieprzychylne" (używając jego eufemistycznego określenia z roz-I mowy o Gałczyńskim), otwierał szpalty dla plastycznej twórczości j artystów nie mieszczących się w ramach socrealizmu. Nieco wcześ-iej, prawie w ostatnim momencie, kiedy to jeszcze było możliwe, bo jesienią 1948, wystąpił formalnie z pochwałą plastycznej awangardy. Uczynił to w jednym z nielicznych swoich tekstów „programowych", oczywiście jako Bracia Rójek. Chodziło o plastyczną oprawę Wystawy Ziem Odzyskanych. Marian bronił jej przed zarzutami, że to są francuskie smaczki, których nie rozumie chłop i robotnik, i proponował, żeby wystawowy Pawilon Czterech Kopuł zachować, jak się długo da, jako dzieło sztuki. Wymienił długą listę nazwisk artystów, którzy przy WZO pracowali, niekompletną, bo, jak pisał, pełną nie rozporządzał. Obejmowała kwiat polskiej plastyki. Ale nawet pełna lista pewnie nie zawierałaby nie znanych nikomu nazwisk studentów, którzy obok renomowanych artystów też tam pracowali, na przykład nazwiska Andrzeja Wajdy. Ja przypadkowo to nazwisko już znałem, bo młody studencik krakowskiej ASP Wajda dzielił pokój w akademiku z moim szkolnym kolegą, o kilka lat od niego starszym, Konradem Nałęckim. Wkrótce potem obaj doszli do przekonania, że ze wszystkich sztuk najważniejszy jest film, i porzucili .-Jbsakowską ASP dla łódzkiej Wyższej Szkoły Filmowej. ^^ Formą popularyzacji, która stała się specjalnością „Przekroju", \ były materiały ilustracyjno-tekstowe, które w przystępnej, często zabawnej formie przedstawiały jakieś epizody i postacie historyczne, dzieła sztuki, sceny z klasyki literackiej i teatralnej i tym podobne. \ ^ffczęło się w 1946 roku od komiksu z Kandyda Woltera, z frag--~^ mentami oryginalnego tekstu w podpisach. Potem było Osiem spotkań Kościuszki — ze Stanisławem Augustem, Waszyngtonem, indiańskim wodzem, carem Pawłem, Napoleonem — ilustrowanych przez Antoniego Uniechowskiego, do tekstów Kamyczka. Rozwinął tę formę pięknie Henryk Markiewicz, który, zgodnie ze swoją specjalnością, poświęcił montaże tematom z historii literatury, a jego 202 Henryk Markiewicz (z lewej), zastępca Eilego 1949-1951, przyszedł do redakcji jako student, ale i doświadczony krytyk-publicysta: debiutował mając 13 lat. Jan Błoński (obok) też zaczynał u nas w 1951 będąc studentem. Na znakomitych profesorów awansowali także trzej byli stali felietoniści „Przekroju": 203 Kazimierz Wyka, Jan Kott i Czesław Miłosz kontynuatorem był Jan Błoński (obaj, warto przypomnieć, zaczynali pracować w „Przekroju" jako studenci polonistyki). Miał swój wkład Marian Eile, miałem i ja. Zresztą scenariusze były często przygotowywane kolektywnie, na ich podstawie rysownik, najczęściej Unie-chowski, dostawał szczegółowe zamówienie, a Marian czy Janka, Markiewicz albo Błoński, czy Kydryński lub Klominek pisali teksty. Takie ilustracyjno-tekstowe montaże bywały poświęcone wydarzeniom i postaciom historycznym, autorom i ich dziełom (Prus, Sienkiewicz, Żeromski), słynnym operom. Miło wspominam pracę nad tymi montażami. Była przyjemna i — jestem przekonany — pożyteczna. Przynosiła naszym czytelnikom z lawinowo poszerzających się kręgów społecznych rudymentarne wiadomości razem z rozrywką — a trzeba pamiętać, że nie było wówczas popularnych informatorów i encyklopedii, oficjalna zaś popularyzacja, nasycona marksizmem, była śmiertelnie nudna. Szukając atrakcyjnych form popularyzacji spróbowaliśmy raz posłużyć się czymś w rodzaju komiksu na poważnie. W 1953 roku drukowaliśmy przez dłuższy czas w odcinkach Dzieje myśli kopernikowskiej. Autorem scenariusza i tekstów-podpisów pod rysunkami był Tadeusz Przypkowski, słynny oryginał z Jędrzejowa, światowy autorytet w dziedzinie zegarów słonecznych i dobry znawca historii astronomii (między innymi, bo erudytą był wszechstronnym). Efektowne ilustracje robił Jerzy Skarżyński, który wtedy był, obok Uniechowskiego, głównym rysownikiem „Przekroju", a który dopiero zaczynał zdobywać pozycję wśród malarzy i scenografów. O ile pamiętam, to od Mariana wyszedł pomysł kopernikowskiego komiksu i z pewnością to on dobrał wykonawców (z Przypkowskim znali się dobrze już przed wojną). Przypominam to, żeby pokazać, ile niezmordowanej pomysłowości wykazał w trudnych dla prasy, wczesnych latach pięćdziesiątych. Na tle drętwej, zuniformizowanej zawartości ówczesnych czasopism pomysły „Przekroju" stanowiły dla czytelników atrakcję, czasem rewelację. Innym niekonwencjonalnym pomysłem popularyzatorskim były, na pół zbeletryzowane, „szkice z dziejów kapitalizmu w Polsce", przedstawiające historię niektórych wielkich firm. Czy chcą państwo dowiedzieć się, kto napisał dla nas opowieść o firmie Lilpop, Rau i Loewenstein? Andrzej Wroblewski (ojciec Andrzeja Krzysztofa Wrób-lewskiego z „Gazety Bankowej" i dziadek Tomasza Wróblewskiego, korespondenta z USA) oraz początkujący wtedy krytyk literacki i publicysta kulturalny Andrzej Kijowski. Pierwszy opracował rzecz od strony faktograficznej, drugi materiał ten z lekka beletryzował, obaj podpisywali tekst, ilustrował Jerzy Skarżyński. Uciekając w bezpieczne rewiry popularyzacji klasyków literatu- 204 Mieszkańcy wsi, którzy opuszczają swoją osadę, przyjmują nazwisko Kopernik. W XIV wieku spotykamy ich w Krakowie. W Jeden z Mikołajów Koperników był kupcem krakowskim, handlującym przeważnie miedzią. Przenosi sie on na stałe do Torunia. W tym czasie Toruń był jednym z przodujących miast Polski. Nauczano tu już astronomii. Z roku 1443 oochodzi ciekawv schemat Jerzy Skarzynski był długo, obok Antoniego Uniechowskiego i Daniela Mroza, rysownikiem „nadwornym" tygodnika. Ilustrował m.in. dzieje Kopernika w komiksie i „Obłok Magellana" Stanisława Lema J dwudiśes tu siedmiu mój glos. Zani m lacmien Y, pragnąc i mówit. być bll- dzićb statek wyją. Mi gwiazdo ala iitwił-ić mnie na wy. Cee, który. na~ 312 3 opuSciii 7.11-mni, Przy naKzvLh atiUimjtów. wieziemy wam diiels nauko* tnarną, ni«tkof'u :zon4 CMK za! Zi' emic od v i-jelu ivfodni. Wny- 's?.y po-a Rran iirc układ u slone«- we nit KmlerneJ wafi, powstałe w •wlała, która przygniatał*; ~.as i osa* stkic ! potępiani ia miałem jui ra »o- CKI>, do , tl Cimau ra, OMJOS- lotu Otwier-uą on c/jfa P«M IntJi l>4 - - 7. lud eliimy i amier lony cel czuwtti ie, bcrkr^irit obszary posżu- wiedtieć Wam, jakcimy . m poko- wspomnieniami lieilatyn- i roku podrótv. rorpociy- ktwań w głębi Kosmosu. drogi. lekki, spokojny, z iskr« ta- Pocisk nasz krotni, osiągnie Ale w p«dr<>iy ICj pOT.n^ t rudnic isie^u 1 pt«;knic)sir ali.4mv coś ry Eile nawet w najtrudniejszych latach nie rezygnował z szukania współczesnych autorów i utworów odbiegających od urzędowego szablonu. Cenę strachu Arnauda drukował „Przekrój" w odcinkach w 1951 roku, a więc przed nakręceniem na podstawie tej powieści świetnego, zaliczanego do klasyki filmu z młodym Yves Montandem. W roku następnym drukowaliśmy w odcinkach powieść Ireny Krzy-wickiej Rodzeństwo i Mariana Promińskiego Cyrk przyjechał, obie wyłamujące się z typowego dla tamtych lat schematu. Fantastykę naukową, bardzo nieśmiało jeszcze uprawianą, reprezentowały Wyspa bez bólu Tadeusza Unkiewicza (1951) i Obłok Magellana Stanisława Lema (1953). Była to dopiero druga, po Astronautach, powieści sf Lema, autora zaliczanego do młodych, któremu daleko było jeszcze do sławy klasyka gatunku. Z Lemem „Przekrój" pozostawał w przyjacielskich stosunkach niemal od początku jego literackiej kariery. Drukowaliśmy jego opowiadania, a w parę lat później zamieściliśmy W odcinkach Śledztwo, bardzo niezwykłą powieść tego autora. Kryminał filozoficzny, zbudowany wedle wzoru klasycznej angielskiej historii detektywistycznej — ale bez rozwiązania zagadki, z finałem, który zamiast logicznie wszystko wyjaśniać, sugeruje niepokojące interpretacje ni mniej, ni więcej tylko zmartwychwstania. Z kryminałami jednak był wielki kłopot. Nie wiem, czy dzisiejszy czytelnik zdaje sobie sprawę, jaka anatema spadła na ten gatunek literacki. Nie umiałbym wymienić tytułu ani jednej powieści kryminalnej wydanej w pierwszych latach powojennych, nawet tych wcześniejszych, bardziej liberalnych. Jeśli już sensacja, to typu awanturniczego, najlepiej związana z ostatnią wojną. Zajmowanie się zwykłą zbrodnią było pryncypialnie odrzucane, nowych kryminałów nie wydawano, o starych, a zwłaszcza o współczesnej literaturze kryminalnej na Zachodzie pisano wyłącznie źle, jako o źródle demoralizacji. Marian był wielkim amatorem kryminałów, przy czym preferował thrillery i literaturę czarną, ja zdecydowanie wolałem i wolę klasyczną powieść detektywistyczną (uwielbiam Agathę Christie). Ale nic z tego. Aż tu w najbardziej nieodpowiednim momencie, w 1951 roku, zdecydowaliśmy się na druk amerykańskiego kryminału gangsterskiego. Oczywiście, w celach demaskatorskich. Boże, co myśmy wyprawiali, żeby nam to przeszło! Wstęp uprzedzał czytelnika, jakie ohydne, kapitalistyczne bagno zostanie ukazane, powieść otrzymała tytuł Dno i odcinki ukazywały się pod narysowaną przez Mroza winietą, która sugerowała błoto i rozkład, Juliusz Kydryński dwoił się i troił przy tłumaczeniu-przeróbce, żeby uwydatnić moralny u-padek bohatera i nieuchronność jego staczania się na dno. Nic nie pomogło. Zaatakowano wściekle „Przekrój" w prasie partyjnej i doszły nas słuchy, że na skargę w tej sprawie poleciała do Bermana 206 pewna ciotka rewolucji, podobno ta, która napisała dla dzieci książeczkę o małym Soso-Stalinie (młodzieży przekazuję informację, że istniała specjalna kategoria biegających wysoko z donosami gorliwców, tak zwanych „dobermanów"). Któregoś dnia wezwano Mariana do dyrekcji wydawnictwa, w którym był najbliższy teleks; chciał z Eilem odbyć rozmowę dalekopisową Jolles, nasz polityczny opiekun. Marian, domyślając się o co chodzi, zabrał mnie z sobą w charakterze konsultanta. Zapamiętałem tę teleksową rozmowę tak, że mógłbym ją powtórzyć niemal dosłownie. W skrócie wyglądała tak JOLLES: Redaktorze, potraktujcie to, o co proszę, bardzo poważnie. Musicie w najbliższym numerze skończyć druk tej amerykańskiej powieści. Na zakończenie wydrukujcie samokrytykę. Musi się tam znaleźć stwierdzenie, że chcieliście pokazać obraz upadku i dna moralnego w USA, ale że naturalistyczne i sugestywne opisy przestępstw, jakimi operuje autor, przesłaniają istotę zagadnienia i odwracają uwagę czytelnika od podstawowych społecznych problemów ponurej rzeczywistości amerykańskiej. Rozwińcie to trochę i napiszcie, że wydrukowanie tej powieści mogło wywrzeć ujemny wpływ na mniej odpornych czytelników, i dlatego zamieszczenie jej było nie-pożyteczne i niesłuszne, Taka samokrytyka jest absolutnie konieczna. EILE: Zrozumiałem. Dostosujemy się. JOLLES: Dziękuję. Wiem, że jesteście w tej chwili na to wszystko wściekli, na teleksy z Warszawy, na mnie i na Amerykę, ale wierzcie mi, że tak trzeba. EILE: Na Amerykę owszem. Z Jollesem można było sobie pozwolić na ten dowcip z Ameryką. Julek Kydryński przyspieszył marny koniec bohatera, ja z Marianem, ściśle wedle zaleceń Jollesa, sformułowałem krótką, właściwie gotową samokrytykę — jedyną zresztą w historii „Przekroju". Do Jollesa osobiście żalu nie mieliśmy, sposób potraktowania sprawy wskazywał, że działa na polecenie z bardzo wysoka, zdawała się potwierdzać dobermanowa pogłoska. Ale przede wszystkim wiedzieliśmy, że nie wykorzysta okazji, żeby się nad „Przekrojem" poznęcać. To było w tamtych czasach bardzo ważne i nie mogę sobie w związku z tym odmówić przyjemności przytoczenia pewnej anegdoty. W 1968 roku wśród wylanych przez prezesa radiokomitetu była pewna wyrzucona z trzaskiem dziennikarka. Kiedy później blacha przestygła, dostała po cichu emeryturę, a Sokorski tłumaczył się przed nią, że wicie-rozumicie, taka sytuacja, myśmy musieli. Wówczas dziennikarka powiedziała mu: Mój ojciec był bardzo pobożnym Żydem, jako młody chłopak pilnie studiował Talmud. Kiedy zbliżał się dla niego czas poboru do carskiego wojska, poszedł do rabina. — Rebe — za- 207 pytał go — jak to ma być, jak mnie zechcą wziąć do wojska? Przecież tam dają trefne, a ja tego jeść nie mogę. To znaczy, że ja do wojska iść nie mogę. Więc co ja mam robić? — Chłopcze — odpowiedział rabin. — Jak ciebie powołają do wojska, to ty pójdziesz, inaczej, na psa urok, żandarmi ciebie zabiorą. Ty nic zrobić nie możesz. A jak już będziesz w wojsku, to będziesz jadł co ci dadzą, bo człowiek jeść musi. Na to ty też nic nie możesz zrobić. Ja ci powiem, co ty możesz zrobić: jak już będziesz jadł trefne, to nie wysysaj kosteczek. — Ja wiem, prezesie, że wyście musieli — zakończyła dziennikarka. — Tylko po co było wysysać moje chude kosteczki? Otóż jeśli się w tamtych czasach miało do czynienia z takimi, którzy dobermanami nie byli i kosteczek nie wysysali, to była to rzecz wcale nie tak mała. Co tu się dziwić, że na początku lat pięćdziesiątych mieliśmy takie kłopoty z amerykańskim kryminałem, jeśli jeszcze w 1957 roku, zaraz po Październiku, rzucano się na nas za wydrukowanie w numerze wielkanocnym całej klasycznej powieści Allana Ullmana i Lucille Fletcher Sorry, wrong number. Szedł potem w naszych kinach film z Barbarą Stanwyck i Burtem Lancasterem, potem były też bodaj dwie wersje telewizyjne w teatrze TVP. Nikogo to nie raziło. Ale wtedy! Pretensje zgłosiła, jak zwykle unisono, prasa partyjna, paxowska i młodzieżowa. Któryś z panów stojących na straży moralności przed zakusami „Przekroju" zakończył nawet swoje oskarżenie słowami pod adresem redakcji: „Pomyłka, proszę się wyłączyć", bo pod takim tytułem wydrukowaliśmy powieść. Mówiąc nawiasem, właśnie na przykładzie kryminałów przekonaliśmy się, jak bardzo na wyniki ankiet wpływa utrwalenie się w świadomości społecznej często powtarzanych tez i poglądów! W 1955 roku na odwilżowej fali ogłosiliśmy ankietę „Czy jesteś za czy przeciw . Czytelnicy mieli odpowiedzieć na 38 pytanTzupełnie ocTśaiaTdo iaśaT Czy jesteś za czy przeciw łacinie w szkołach, podniesieniu cerTwocDsi, uświadamianiu dzieci, noszeniu krawata, zupie na obiad, klasyczne^ inu repertuarowi w teatrach. I tak dalej, zupełne materii pomiesza^-nie, Marian nie chciał bowiem, żeby tę ankietę, wtedy nowość w na-szej prasie zupełną, traktowano poważnie — ot, taki niezobowiązujący pomysł „Przekroju". Uczestnicy ankiety mieli wziąć udział w losowaniu atrakcyjnych nagród (pierwszą był motocykl SHL!), więc odpowiedzi przyszło mnóstwo. Podaliśmy, trochę na oko, że ponad 40 tysięcy i wyznaliśmy, że redakcja nie była w stanie własnymi siłami przestudiować ich tak, jak na to zasługiwały. Dane liczbowe były więc ustalane trochę na oko, na podstawie próbek, ale Marian nalegał, żeby koniecznie podawać rezultat z ułamkową dokładnością, uważał, że to budzi zaufanie. Ucieszyło go, że za malarstwem Picassa 208 padło 39,1 procent głosów, wobec 52,7 procent przeciw; uznał to za dowód, że wprawdzie nie większość czytelników, ale bardzo znaczną część zdołał „Przekrój" do Picassa picassowską „Przekroju", który rok 1959 ogłosił na własaną rękę rokiem Picassa i co numer dawał reprodukcję jakiegoś jego obrazu). Natomiast zmartwiło Mariana ogromnie, że wyraźna większość jyczy-telników zadeklarowała się przeciw powieściom kryminalnymi! Po namyśle doszliśmy do przekonania, że spowodował to fakt, iżlSimłzo wielu czytelników (właściwie cała młodzież) nie miało sposobności czytać powieści kryminalnych. Bo i jak? Przecież ich nie wydawano, a w domach i bibliotekach po wojnie zostały jakieś resztki. Natomiast wszyscy mieli okazję naczytać się w prasie, że kryminały demoralizują młodzież na Zachodzie, uczą popełniania przestępstw, są produktem zgniłej pseudokultury burżuazyjnej. No to pisali, że są przeciw. W tym jednym wypadku Marian, mimo mojego rejta-nowskiego oporu, zdecydował się „poprawić" wyniki ankiety: podaliśmy, że przeciw było 38,75 procent, natomiast 59,4 procent za. Marian obawiał się, że podanie prawdziwego wyniku będzie argumentem dla sztywniaków i utrudni sytuację wydawnictwom i redakcjom, które już nieśmiało przystępowały do publikowania literatury rozrywkowej, nawet kryminalnej. Ta ankieta, pierwsza tego rodzaju w naszej prasie, zwróciła uwagę zachodnioniemieckiego „Spiegla". Ale powypisywali o niej nonsensy. Zmontowali całą story, jak to „Przekrój" ogłosił ankietę na polecenie władz, jako eksperymentalne badanie opinii publicznej. Ze obecnie najwyższe organy partyjne i państwowe głowią się, czy rozbudować tę niewinną próbę do systemu badań opinii publicznej zachodnimi metodami. Ze wszystkie pytania zostały redakcji przedłożone przez władze, a różne takie błahe i zabawne dodano celowo, dla zmyłki. Omawiając u nas fantazje „Spiegla" wyraziłem przekonanie, że ich autor nie czytał „Przekroju", a całą sprawę znał z drugiej ręki. Wskazywały na to elementarne nieścisłości (że ankieta miała 20 pytań, a nie 38) i cytowanie rzekomo z „Przekroju" ankietowych wypowiedzi, zabawnych, ale takich, których w ogóle nie było. „Może nawet trochę szkoda, że tak to wygląda? — zakończyłem omówienie artykułu «Spiegla». — Gdyż dziedzina badania opinii publicznej jest u nas zupełnie zaniedbana i warto, by zwróciły na nią uwagę kompetentne czynniki". Fantastyka nie budziła nigdy sprzeciwów, i to nie tylko science fiction, na ogół łatwa do pogodzenia z światopoglądem naukowym. Także tę bardziej niesamowitą nasi krytycy przełykali gładko. A właśnie Marian po wyeksploatowaniu Człowieka ilustrowanego Bradbu-rego i powieści Van Vogta, którego kosmiczne potwory nosiły okropne azteckie imiona („Zorl", „Ixtl") odkrył klasyka amerykańskiego hor- 209 roru Lovecrafta (nazywał go zawsze „Lowerkraftem", Marian wciąż przekręcał nazwiska). Wydrukowaliśmy Koszmar z Innsmouth, Kolor, który spadł z nieba i coś tam jeszcze. Nie przepadam za tym typem literatury, ale ten spadkobierca Poego mi się podobał. Ponieważ Lovecraft był wcześniej w Polsce zupełnie nieznany, stał się dla czytelników autorem przekrojowym. Odkrywanie dla polskiego czytelnika, a czasem i dla polskiego wydawcy i krytyka, autorów i dzieł dotąd u nas nie znanych, lub bardzo mało znanych, było wielką ambicją Mariana Eilego. Zajmował się tym z pasją i satysfakcją, kiedy tylko uczyniło to możliwym najpierw poluzowanie, a potem liberalizacja polityki kulturalnej. Zwłaszcza w latach 1956-1962, do chwili, kiedy ograniczenie objętości do 16 stron połamało nam skrzydła, prawie każdy numer „Przekroju" przynosił próbki tekstów takich autorów. Czasem tych z pierwszej ligi, czasem takich, którzy może nie reprezentowali wybitnego poziomu literackiego, ale których w tym czasie „nosiło się" na Zachodzie. Bywała to próba jednorazowa: opowiadanie lub fragment powieści, z reguły z informacją o autorze, jego dorobku i pozycji. Bywało często i tak, że ukazywały się w odcinkach dłuższe fragmenty czy całe utwory. Nie chcę zamieniać tych przekrojowych wspomnień w katalog wyliczeń, ale oto garść nazwisk i tytułów, w porządku z grubsza chronologicznym. A więc Robert Merle, Alberto Moravia, Giovanni Guareschi (kilka opowiadań z cyklu Don Camillo), Francoise Sagan (Pewien uśmiech, Za miesiąc, za rok w odcinkach), Ewelyn Waugh {Drodzy nieobecni w odcinkach), Most na rzece Kwai Boulle'a (zapowiedzieliśmy jako „gwizdaną powieść", co wielu zirytowało). W odcinkach także Ka-putt i Skóra Malapartego. Z rzeczy lżejszego kalibru Francis — mul, który mówi Sterne'a (w odcinkach) i opowiadania o majorze Thomp-sonie Daninosa (też w odcinkach). Niedługie prezentacje Lampedu-sy (Gepardl), chyba pierwsze w Polsce, Durrela, Thurbera, Naboko-va (Lolital), Gomeza de la Serny, opowiadania (tak!) Bertranda Rus-sella. Także powieść Andre Maurois, fragmenty Egipcjanina Sinuhe Waltariego w odcinkach i Borisa Viana. Pamiętnik Billie Holliday. Prawo Parkinsona. Dość, bo robi się jednak z tego katalog, nawet jeśli nie wymieniam wszystkich wartych tego pozycji, pomijając zwłaszcza te, o których piszę w innych miejscach. Pomijam też niezliczone pozycje z dziedziny literatury faktu, zwłaszcza relacje o epizodach II wojny światowej, często wieloodcinkowe; cieszyły się one u czytelników ogromnym powodzeniem. A skoro już o tym mowa, to nie mogę pominąć jednego obszaru tematycznego, który „Przekrój" pomógł zapełnić materiałami bardzo cennymi. Chodzi o sprawę tego, co dziś skrótowo nazywa się holo- 210 Rys. D. Mróz Jeden z niezliczonych rysunków Daniela Mroza: ilustracja do „Noweli szachowej" Stefana Zweiga 211 caustem. W pierwszych powojennych latach w „Przekroju" stanowiły one raczej temat publicystyki. Pod koniec lat pięćdziesiątych i w latach sześćdziesiątych wydrukowaliśmy sporo głęboko poruszających tekstów dokumentalnych i wspomnieniowych. Wymienię przykładowo Pamiętnik Dawidka (Rubinowicza) i Pamiętnik znaleziony za futryną, który w krakowskim getcie prowadził 15-letni w chwili wybuchu wojny chłopiec, Juliusz Feldman. O krakowskim getcie (a potem o pepeesowskiej partyzantce) mówiły także wspomnienia „doktora Twardego" — profesora Juliana Aleksandrowicza. To, jak i kilka innych podobnych tekstów, były pierwodruki. Brygada śmierci We-liczkera miała wprawdzie zaraz po wojnie małonakładowe wydanie w ubogiej broszurce, ale była praktycznie zupełnie nieznana. A jest to materiał wyjątkowy: opis koszmarnych przeżyć jednego z niewielu więźniów, którzy pracowali przy paleniu zwłok ofiar holocaustu i którym udało się przeżyć i opowiedzieć, jak się to odbywało. ^ Na osobne wymienienie zasługują drukowane w „Przekroju" scenariusze i nowele filmowe. Marian był kinomanem tak samo zapalonym jak teatromanem i drukował nie tylko sztuki teatralne, ale i scenariusze filmowe jako samodzielne utwory literackie. Ba, ukazało się w „Przekroju" nawet libretto baletowe oparte na klasowym ujęciu bajki Krasickiego — pióra Jerzego Waldorffa. Już w pierwszym okresie historii „Przekroju" można było w nim przeczytać scenariusz Pana Verdoux Chaplina (o mordercy kobiet), a także scenariusze nigdy nie zrealizowanych filmów polskich, np. własny Eilego, prze~ znaczony dla Dymszy. Później czytelnik „Przekroju" mógł zapoznać \ się w druku z literackim tworzywem takich dzieł filmowych, jak \ Rashomon Akutagawy, według którego Kurosawa nakręcił swój film, \ czy jak Moderato cantabile Marguerite Duras i Rok temu w Ma-^**~rienbadzie Robbe-Grilleta. Nie odmówię sobie przypomnienia, że czujny Mietek Kieta martwił się przy tej okazji, czy ambasada czechosłowacka nie obrazi się o ten Marienbad, a nie Marianske Lazne. Oczywiście „Przekrój" prezentował szeroko także autorów polskich, zwłaszcza takich, którym dopiero pomagał zdobyć renomę. Nie będę ciągnął katalogu tych nazwisk, które wymieniam przy innych okazjach, ograniczę się do kilku takich, bardziej znanych, których wymienić w innych rozdziałach nie miałem sposobności. A więc zamieszczał Eile także teksty Ludwika Hieronima Morstina, Jerzego Andrzejewskiego, Wojciecha Żukrowskiego (w jego pierwszych, jeszcze dobrych latach), Tadeusza Hołuja (w okresie, kiedy był w niełasce), Leopolda Tyrmanda (opowiadania i publicystykę), Stanisława Wy-godzkiego. Były też teksty Igora Newerlego (fragmenty Pamiątki z Celulozy), Adolfa Rudnickiego (ten autor jednak związał się przede wszystkim ze „Światem"), Stanisława Dygata (jeden ze stałych fe- 212 lietonistów na początku istnienia „Przekroju"), Kazimierza Wyki (też miał wtedy stały felieton), Anatola Sterna i wielu, wielu innych. „Przekrój" przypominał też przedwojenne książki, zanim je wznowiono, autorów takich, jak Witkacy, Henryk Worcell (Zaklęte rewiry w odcinkach), Władysław Zambrzycki (fragmenty Naszej Pani Radosnej). Jana Brzechwę, którego wesołe wiersze dla dorosłych i dla dzieci (Pchła szachrajka) ukazywały się w „Przekroju" bardzo często w pierwszych latach powojennych, pod koniec życia pisarza poznawali czytelnicy jako autora niepokojących opowiadań i bardzo poważnego, uderzającego w tragiczną nutę liryka. Później, w latach sześćdziesiątych, pojawiły się w „Przekroju" nazwiska autorów wtedy jeszcze mało znanych: Marka Nowakows-kiego, Stanisława Czycza, Jana Stoberskiego. Dwóch ostatnich drukował Eile często, bo ich cenił i chciał lansować idąc pod prąd zarówno gustom tych czytelników, którzy woleli rzeczy mniej wysmakowane, jak i opiniom znacznej części krytyków. Ograniczyłem się w tym wyliczeniu — oczywiście niepełnym! — zasadniczo do beletrystyki. Ale „Przekrój" drukował także dużo literackich utworów o charakterze reportażowym, pamiętnikarskim i eseistycznym. Z tych ostatnich wymienię cykl rozważań Zofii Starowiey-skiej-Morstinowej o starości; sztandarową autorkę „Tygodnika Powszechnego" zaczął Marian Eile drukować w 1955 roku, na długo przed tym zanim dawna redakcja „Tygodnika" mogła po Październiku wznowić wydawanie pisma w jego autentycznej postaci. Zwracam r Ogromnie popularna „Pchła szachrajka" Brzechwy była drukowana w odcinkach z ilustracjami Kamyczka-Ipohorskiej 213 na to uwagę dla przypomnienia, że pozytywne zjawiska w życiu kulturalnym, o których była mowa w artykule Wiwat muzy!, wyprzedziły znacznie Październik. Mysz, która ryknęła na cześć „olbrzymiej zdobyczy popaździernikowego okresu", broniła zdobyczy uzyskiwanych kawałek po kawałku od chwili, kiedy pojawiły się pierwsze, jeszcze nieznaczne w 1953 roku, a coraz wyraźniejsze i narastające potem stopniowo od 1954 roku oznaki odwilży. Przymrozki przeplatały się z odwliżowymi falami właściwie od początku, nigdy jednak nie powstrzymywały odwilżowej fali na długo. Inaczej niż w ZSRR i demoludach, gorliwi zamrażacze spotykali się w PRL z taką małowiernością i niemrawością otoczenia i biernym oporem materiału, że żadnej akcji nie doprowadzano konsekwentnie do końca. Co mówić o mobilizowaniu „zdrowych sił w kulturze" w 1958 roku i o różnych przymrozkach przedpaździernikowych, jeśli nawet wydrukowany jeszcze za życia Stalina atak Putramenta na „przemytnictwo ideologiczne" młodych krakowskich krytyków (w tym naszego redakcyjnego kolegi Jana Błońskiego...) nie miał takich konsekwencji, jakie miałby w ZSRR, NRD, Czechosłowacji. Kolejne fale przymrozków i odwilży nie wpływały więc w sposób istotny na kurs „Przekroju", którego trzymał się Marian Eile. Tak było zwłaszcza, kiedy sformułowaliśmy i przyjęli prostą zasadę: byle nie teoretyzować! — Marianie — mówiłem Eilemu, kiedy przejmował się chamskimi atakami Chruszczowa na radzieckich malarzy abstrakcjonistów. — To wcale nie znaczy, że nie będzie teraz wolno w „Przekroju" reprodukować malarstwa abstrakcyjnego w ogóle, nawet jeśli i u nas rozlegną się podobne głosy. Trzeba teraz tylko unikać teoretyzujących wywodów, które uzasadniają wartość takiego malarstwa, przeciwstawiając je malarstwu realistycznemu, a już zwłaszcza socrealistycznemu. Przy zachowaniu pewnej ostrożności i pozorów będziemy wszystko mogli robić po staremu. Marian nie od razu zgodził się ze mną, przeceniał gorliwość i zdolność do konsekwentnego działania stróżów ideologii, którymi nie byli już niezachwiani działacze przedwojenni i pełni zapału młodzi pryszczaci; jednym i drugim trzęsienie ziemi 1956 roku odebrało pewność siebie. To właśnie przy tej okazji zacząłem nazywać Mariana w naszych dyskusjach reliktem epoki Borejszy. Ale okazało się, że jest jak jest. „Przekrój" unikał jak ognia mieszania się do dyskusji o ideologii, a już zwłaszcza nie wdawał się w pisanie o „immanen-tnych cechach socjalizmu". Natomiast w miarę spokojnie robił swoje, realizując na swoim poletku tę politykę kulturalną, którą zachwalaliśmy w artykule Wiwat muzy! Co prawda Marian dał raz obszerny wywód na temat malarstwa abstrakcyjnego, w formie dialogu rozpisanego na głosy Braci Rójek, Salamiego Kożerskiego i Kreci Pa- 214 taczkowny i opatrzonego reprodukcjami, które świetnie ilustrowały tekst. Ale to było wcześniej, w numerze gwiazdkowym 1957, w którym zresztą dla przeciwwagi daliśmy wielką reprodukcję i poważną analizę... kurtyny Siemiradzkiego. W późniejszych latach takich wywodów raczej nie było, co oczywiście było pewnym zubożeniem treści „Przekroju". Ale awangardę plastyczną, literacką i filmową prezentował Marian nadal, właściwie bez przeszkód. Oczywiście nie było mowy o prezentowaniu autorów i dzieł politycznie zaangażowanych po drugiej stronie muru, jaki dzielił świat. Na to nie pozwoliłaby cenzura, gdybyśmy nawet próbowali to robić. I tak mieliśmy kłopoty. Pamiętam, że kiedyś cenzuralne opory wzbudziło nazwisko Borgesa, mimo że jego teksty, które ukazywały się w „Przekroju", były apolityczne. Obowiązywało też wyrównywanie frontu z innymi państwami obozu i tego, co zostało pryncypialnie, imiennie potępione w ZSRR czy w którymś z mniej niż nasz wesołych obozowych baraków, należało unikać. Jaskrawym i absurdalnym przykładem tego był Most na rzece Kwai. Powieść Boulle'a wydrukował „Przekrój" w odcinkach bez najmniejszych trudności, gwizdany marsz z filmu nadawano przy każdej okazji i zyskał obłędną popularność (pamiętam, jak entuzjastycznie reagowała publiczność, kiedy na Stadion Dziesięciolecia wkraczały w takt tego marsza drużyny lekkoatletyczne Polski i USA). Ale znakomity film nie był w Polsce wyświetlany ani za Gomułki, ani potem za Gierka. Pewnie ta szalona popularność kapitalistycznego marsza, jaka ogarnęła i NRD, zagłuszając rodzimą twórczość marszową, sprawiła, że pryncypialnie potępiono ten film za... tendencje neokolonialne, a marsza zakazano. U nas marsza nie zakazano, tylko wyciszono, ale równając front z bratnią republiką zza Odry i Nysy nie dopuszczono Mostu na rzece Kwai na nasze ekrany, choć szły na nich inne filmy, politycznie bez porównania bardziej wątpliwe. Wśród takich to zasadzek i pułapek trzeba było się poruszać redagując „Przekrój". Było to dodatkową atrakcją, która urozmaicała nam normalne lawirowanie wśród to mroźnych, to cieplejszych podmuchów z różnych kierunków peerelowskiej róży wiatrów. Czy było warto, niech osądzają czytelnicy, którym „Przekrój" dawał „różnorodność wrażeń, pobudzającą do umysłowego fermentu i aktywności". Mam na myśli ówczesnych czytelników, bo nie jestem pewien, jak odbierają te sprawy czytelnicy dzisiejsi, „jaka była w nim trucizna..." i tak dalej. GOŚCIE, CZASEM WIZYTY Marian powiedział Kernowi w ostatniej, wydrukowanej już pośmiertnie rozmowie, że tylko dwa razy na widok gościa wchodzącego do jego gabinetu nie wstał normalnie. Podskoczył do sufitu, kiedy wszedł bez zapowiedzenia Picasso, i poderwał się na baczność zobaczy wczy Janusza Makarczyka, swego dowódcę z 1939 roku. Historię wizyty Picassa w „Przekroju" znam z opowiadań Mariana i Merki Ziemiańskiej, która była w niej magna pars. Ale tylko z opowiadań, bo to było przed moim przyjściem do redakcji. W szczegółach opowiadania niekoniecznie się zgadzały, ale zdaje się, że to było tak. Pablo Picasso przyleciał do Polski w sierpniu 1948 roku na wrocławski Kongres Intelektualistów w Obronie Pokoju, co było ewenementem, bo poza tym jednym wypadkiem nigdzie się z Francji przez dziesiątki lat nie ruszał. Z Wrocławia zawieziono go do Krakowa. Obejrzał w Muzeum Czartoryskich Leonarda Damę z łasicą, i pejzaż Rembrandta, który bardzo mu się podobał, w Muzeum Narodowym w Sukiennicach zaciekawił go Matejko. Ale jeszcze bardziej zainteresowały go góralskie kożuszki w kramach w Sukiennicach. Chciał taki kupić dla swojej Francoise Gilot (tej, co się czesała w koński ogon), były jednak jakieś kłopoty ze znalezieniem odpowiedniego rozmiaru. Któraś z osób towarzyszących wpadła na pomysł, żeby zwrócić się do redakcji „Przekroju", jako że Marian Picassa znał, widział się z nim we Wrocławiu, a poznał go zdaje się wcześniej, w Paryżu. No i tak się stało, że Picasso ze swą polską eskortą ni stąd, ni zowąd wkroczył do redakcji. Merka nie zawiodła i Picasso wyjechał z Krakowa z upragnionym kożuszkiem dla Francoise. Pozostawił swój na poczekaniu wykonany rysunek, ale nie Marianowi, czy komuś z redakcji, tylko gońcowi z „Czytelnika", który jeden nie krępował się poprosić. Ten goniec był, nawiasem mówiąc, młodym Holendrem, który trafił do Polski podczas wojny i na parę lat zaczepił się w Krakowie przy jakiejś dziewczynie. Pamiętam go dobrze, ale nie wiedziałem, że ma rysunek Picassa. Czy zdawał sobie sprawę z jego wartości? — oto pytanie. 217 Wizyta Picassa w „Przekroju" nie była fotografowana. Ale w rok później „Przekrój" zamieścił reportaż o połskiej wizycie u Picassa: malarz zainteresował się polską sztuką ludową, a więc nasza delegacja na francuski kongres pokojowy zawiozła mu w prezencie stosowne wyroby. Po lewej: Jerzy Borejsza z Picassem i jego synkiem Janusz Makarczyk zaglądał do redakcji od czasu do czasu, a poza redakcją widywałem go dość często. Cóż to była za postać! Godzinami można by o nim opowiadać. Jako bardzo młody człowiek Makarczyk brał udział w wojnie bolszewickiej, później pracował w dyplomacji i służbie konsularnej. Jeździł po całym świecie, aż po Japonię: był sekretarzem słynnego Stanisława Patka, obrońcy w procesach politycznych przed carskimi sądami, a potem dyplomaty, asystował Pat-kowi przy składaniu listów uwierzytelniających cesarzowi, ściślej: regentowi Hirohito. Międzywojenną karierę dyplomatyczną zakończył Makarczyk w latach trzydziestych jako konsul w Liberii. Po wojnie, którą przeżył w oflagu, zgłosił się do dyplomacji. Opowiadał mi, że ujął Bermana, faktycznego szefa MSZ przy ministrach-figurantach, uprzedzając go, że nigdy nie miał żadnych lewicowych sympatii. „Pan jeden ze wszystkich, którzy się zgłaszają, tak mi mówi" — miał powiedzieć Berman. — „Pojedzie pan do Kairu". I Makarczyk pojechał do Egiptu jako charge d'affaires — minister pełnomocny, ponieważ znał arabski i dobrze orientował się w stosunkach na Wschodzie. Ach, jak pan Janusz (albo pan minister, albo pan emir) umiał opowiadać o Bliskim Wschodzie i swoich przygodach z tysiąca i jednej nocy! Opisał niektóre w książce Widziałem i słyszałem, w której tytule, jak złośliwi mówili, tylko „i" odpowiadało prawdzie. Inni nazywali go baronem Munchhausenem polskiej dyplomacji. Niech tam! Komu to mogło szkodzić, skoro z zapartym tchem słuchało się na przykład prześlicznej gawędy o tym, jak pan Janusz został saudyjskim emirem. Był młodym funkcjonariuszem polskiego konsulatu w rządzonej przez Anglików Jerozolimie, kiedy zlecono mu delikatną 218 misję konwojowania statku, który miał w małym porcie na Morzu Czerwonym wyładować broń z demobilu po wojnie 1920 roku; Polska przehandlowała ją wojownikom arabskim, którzy pod wodzą Ibn Sauda (stryjecznego dziada obecnego władcy Arabii Saudyjskiej) bili się o dominację nad Półwyspem Arabskim ze stronnikami szeryfa Mekki, Haszemity Husejna (pradziadka obecnego króla Jordanii). Była w tym ładunku stara armata, co ogromnie ucieszyło Saudyj-czyków, bo ich przeciwnicy artylerii nie mieli. Cóż, kiedy Saudyjczycy nie umieli armaty obsługiwać. Kiedy dowiedzieli się, że Makarczyk jest artylerzystą, zmusili go, żeby im swe umiejętności udostępnił. Po zwycięstwie w walkach o Mekkę, walnie ułatwionym przez cenną armatę, Makarczyk otrzymał tytuł emira i ofertę objęcia dowództwa saudyjskiej artylerii. Z propozycji nie skorzystał, bo warunkiem było przejście na islam i poddanie się w związku z tym bolesnej operacji. Jako emir dostawał kapitan Makarczyk w oflagu paczki z daktylami od Ibn Sauda, a potem w Kairze odbierał należne tej godności hołdy saudyjskich dyplomatów. „To było takie krępujące, jak padali przede mną twarzą na ziemię i szorowali mi brodami buty" — mówił z zażenowanym uśmiechem emir. No i co? Któż by słuchając takich opowieści czepiał się ich małostkowo. Albo najpiękniejsza opowieść pana Janusza: jak ocalił tron króla Faruka. Anglicy chcieli w pewnym momencie obalić egipskiego monarchę i zorganizowali spisek wojskowy. Dowiedzieli się o tym Rosjanie i zapragnęli pokrzyżować imperialistyczne, neokolonialne plany Anglików. Radziecki ambasador poprosił polskiego ministra pełnomocnego o pomoc w natychmiastowym dotarciu do Faruka, by go ostrzec. Czas naglił, była noc i tylko ktoś tak wysokiej rangi jak emir mógł domagać się skutecznie widzenia z królem. „Nie muszę panu wyjaśniać, że musiano go ściągać z d..." — opowiadał mi poważnie Makarczyk. — „Nawiasem mówiąc, życzyłbym panu i sobie takiej potencji, jaką ma ten człowiek". Piękne to było, piękne. Makarczyk odnosił się do mnie przyjaźnie, lubi łem jego towarzystwo. Zaprosił mnie do napisania wstępu do programu swej sztuki Wielka polityka, którą wysta wił w Teatrze Słowackiego. Była to cał kiem zgrabna komedia, trochę w angiel skim Stylu, O walce wywiadów angiels- Janusz Makarczyk I 219 kiego i amerykańskiego w... Afganistanie! Niestety, chyba tylko tę jedną sztukę udało się Makarczykowi wystawić, jeśli nie liczyć trochę legendarnego, bo znanego tylko z jego własnych przekazów, sukcesu, jaki miał osiągnąć przed laty w Paryżu. Teatr był miłością pana Janusza; w krakowskim środowisku teatralnym znano go dobrze, lubiano, ale też czyniono bohaterem nie zawsze eleganckich anegdot. W ogóle Makarczyka lubili wszyscy, a my w redakcji ceniliśmy go i za to, że nie narzucał się i nigdy nie stwarzał kłopotliwych sytuacji lansowaniem swoich materiałów. Nie o wszystkich autorach da się to powiedzieć. Były dowódca baterii Mariana, przed którym naczelny „Przekroju" poderwał się na baczność, był wzorem delikatności. Dlatego „Przekrój" drukował go nie za często i tylko takie rzeczy, które redakcji naprawdę odpowiadały: obrazki i anegdoty dyplomatyczne, chyba raz czy dwa razy jakieś egzotyczne opowiadanie, kiedyś nawet aktualny komentarz w związku z sytuacją we Francji. Makarczyk, który miał za sobą studia orientalistyczne i ponoć nawet doktorat na Sorbonie za pracę o Polakach w Kamerunie (kiedy on to wszystko zdążył zdziałać?), po opuszczeniu służby zagranicznej, chyba już około 1948 roku, wykładał na Uniwersytecie Jagiellońskim wybrane zagadnienia z historii świata muzułmańskiego. Proponował mi potem, żebym z nie uporządkowanych maszynopisów jego wykładów zmontował książkę. Musiałem odmówić, nie czułem się kompetentny. Po Październiku Makarczyk myślał o powrocie do dyplomacji, jeździł nawet w tej sprawie do ministra Rapackiego. Mnie też namawiał, zapewniając, że teraz zaczną ściągać do MSZ zupełnie nowych ludzi. Ani mi w głowie było zamienianie „Przekroju" na służbę zagraniczną, ani na cokolwiek (odrzuciłem oferty całkiem atrakcyjnych stanowisk w warszawskich redakcjach). Wobec pana Janusza zasłoniłem się wyznaniem, że niestety nie znam francuskiego. — Tak, to jest przeszkoda — zgodził się poważnie dyplomata starej szkoły, dla którego znajomość francuskiego była oczywistym warunkiem. Makarczyk był wyznawcą dyplomacji jako sztuki czystej i z niesmakiem przyjmował ukazujące się w druku wspomnienia dyplomatyczne, których autorzy chwalili się po wojnie, jak to starali się uprawiać własną politykę, krytykowali Becka. Makarczyk, który odszedł z MSZ chyba po konflikcie z Beckiem, powtarzał jednak zawsze: „Od ustalania polityki jest minister spraw zagranicznych, dyplomata ma ją tylko realizować". Wysoko oceniał dyplomację radziecką, opartą, jak twierdził, na bizantyjskich wzorach. Amerykanów uważał za amatorów, w przeciwieństwie do profesjonalistów brytyjskich, wyspecjalizowanych zwłaszcza w operacjach na peryferiach. Podczas wojen między Arabami Anglicy mieli po stronie Husejna i jego Ha-szemitów słynnego pułkownika Lawrence'a, a po stronie Ibn Sauda 220 znakomitego podróżnika-orientalistę St. Johna Philby'ego. Jaka szkoda, że pan Janusz nie dożył czasu, kiedy wyszła na jaw rola super-szpiega Kima Philby'ego, który doszedł do wysokich stanowisk w wywiadzie brytyjskim, pracując dla ZSRR. Kim, jako chłopiec, towarzyszył ojcu w arabskich podróżach, Makarczyk mógł go więc spotkać, a skoro mógł, to na pewno obiecującego chłopca spotkał i ślicznie by o tym opowiadał. Nie było dyplomatycznego come back emira po 1956 roku. Zresztą z jego zdrowiem działo się coraz gorzej, nękany gruźlicą spędzał dużo czasu w Zakopanem. Umarł na początku 1960 roku, miał 59 lat. Żałował Marian swego dowódcy, żałowałem i ja. Wszyscy żałowali. Dopiero w długi czas po jego śmierci dowiedziałem się, że dyskretny emir pomocą, czasem pożyczkową, czasem jakimś wstawiennictwem wspierał tego i owego młodego człowieka. Zdziwilibyście się, gdybym wymienił nazwiska. Zacząłem od przekrojowych gości, których wizyty poderwały Mariana z miejsca. Z kolei będzie o kimś, o kim powiedział, że to był jedyny człowiek, którego „Przekrój" nie potrafił wykorzystać, mimo że mieliśmy do niego dostęp. Chodzi o Ludwika Szczepańskiego. Znałem pioniera polskiego modernizmu, założyciela „Życia". Pijałem ze Szczepańskim piwo w malutkiej knajpce na Wielopolu, nie pamiętam, czy także wódkę, ale z opowiadań starszych kolegów z IKC wiem, jaka była jego ulubiona zakąska: surowa słonina, posypana grubo solą, papryką i pieprzem (nic dziwnego, że chorował na żołądek). Ojciec Jaszcza, kiedy go znałem, miał pod osiemdziesiątkę. Trzymał się nieźle, kręcił się po redakcjach, pisał. Ale nie sądzę, żeby istniała szansa dziennikarskiego wykorzystania pamięci Szczepańskiego o czasach fin de siecle'u, kiedy to publikował swe „dekadenckie" wiersze, które historycy literatury zaliczają, do najwcześniejszych manifestacji stylu Młodej Polski. Jakoś w rozmowach i w publikacjach nigdy nie sięgał w przeszłość tak daleko. Owszem, „Przekrój" wydrukował fragment wspomnień Szczepańskiego, ale z czasów późniejszych, o Zapolskiej, i nie był on specjalnie ciekawy. Ludwik Szcze-pański już w latach międzywojennych znajdował się od dawna poza głównym nurtem życia kulturalnego. Był czynny jako dziennikarz, ale specjalizował się w tematyce, którą dziś nazywa się zjawiskami paranormalnymi. Redagował w krakowskim IKC ukazujący się co poniedziałek dodatek „Kuryer Metapsychiczny — Dziwy Życia". Pamiętam z dzieciństwa, jak z zainteresowaniem, ale i wrodzonym mi sceptycyzmem czytywałem odpowiedzi na stałą ankietę „Czy pan(i) widział(a) ducha?". W każdym numerze dodatku Szczepańskiego czytelnicy Ikaca zwierzali się ze swych mniej lub bardziej niesamowitych doświadczeń w tym względzie. Stosunek starego Szczepańskiego (bo 221 tak się o nim mówiło, dla odróżnienia od syna, Jaszcza) do zjawisk paranormalnych był mieszaniną podejścia racjonalistycznego z „coś w tym jednak jest", traktowanym czasem trochę naiwnie. W „Przekroju" wydrukował artykuł o cudach hinduskich jogów, zdecydowanie demaskatorski, ale sugerujący na końcu, że sztuka z liną nie jest do końca mistyfikacją. Cóż, kiedy inny autor objaśnił zaraz potem czytelników „Przekroju" jak za pomocą prostego urządzenia inscenizuje się tę lewitacyjną sztukę w cyrku. A znowu artykuł Szczepań-skiego w „Przekroju" o XIX-wiecznej poezji nonsensu grzecznie skorygował rzeczywisty specjalista w tej dziedzinie, sam Julian Tuwim. Ulubiona tematyka Szczepańskiego nie bardzo się do „Przekroju" nadawała, zwłaszcza w latach, kiedy miał bezapelacyjnie zwyciężać światopogląd naukowy. Czasem Marian drukował mu jakieś drobiazgi przyczynkarskie czy z dziedziny życiowych porad, ale mówiąc szczerze, niewielki był z tego pożytek, bo i na sposobie pisania bardzo już starego pana wiek odcisnął swe piętno. Ostatnim tekstem Szczepańskiego, jaki zamieściliśmy, były przepisy Zamiast sylwestrowego ponczu. Poszło to w rubryce „Nasz dom" i biedaczysko starał się jak mógł, żeby w tych ciężkich czasach (był sylwester 1950-1951, tuż po wymianie pieniędzy) nie zachęcać do rozpustnych luksusów. Radził użyć wina owocowego, jabłek zalanych „niewielką ilością czystej wódki" i kwasku cytrynowego, który „zastąpi dość drogie cytryny" — a wszystko to w wazie do zupy zamiast szklanej bowli. Na zakończenie, żeby nikt nie zarzucił nam propagowania pijaństwa, dał przepis na „poncz bez alkoholu", to jest osłodzoną i ewentualnie zakwaszoną kwaskiem herbatę z dodatkiem skórki cytrynowej, goździków i cynamonu. „Podać gorący, albo dobrze oziębić". Był to chyba najżałośniejszy tekst, jaki wysyłałem do drukarni. W trzy lata później Ludwik Szczepański uznał, że czas umierać. Pożegnaliśmy go w „Przekroju" ciepłym wspomnieniem Julka Kyd-ryńskiego, z którego dopiero dowiedziałem się, że Szczepański był jednym z pierwszych w Polsce dziennikarzy radiowych. Kydryński przypominał też o jego antyhitlerowskich felietonach w 1939 roku, na skutek których stary Szczepański musiał uciekać przez zieloną granicę na Węgry i tam się ukrywał do końca wojny. A teraz nie żyje już także młody Szczepański, syn Ludwika, Jan Alfred, czyli Jaszcz, który zdołał dociągnąć prawie do dziewięćdziesiątki. W 1898 roku założone przez Ludwika Szczepańskiego „Życie" objął Stanisław Przybyszewski, kierownikiem graficznym pisma został Stanisław Wyspiański i tak zaczęła się w Krakowie eksplozja „Młodej Polski". Od pokoleń uczą się o tym studenci i licealiści. Ale „Życie" miało, zgodnie z obowiązującym wówczas prawem, także redaktora odpowiedzialnego, czyli tak zwanego „redaktora od siedze- 222 nia", bo na nim skrupiały się ewentualne wyroki sądowe. Był nim doktor praw Alfred Wysocki, przyjaciel Przybyszewskiego, który ściągnął do Krakowa demonicznego pisarza i jego piękną żonę, Norweżkę Dagny Juel. Jak żałowała Ewa Kossak, kiedy pracowała nad biograficzną książką o Dagny, że nie wykorzystała swego czasu okazji! Bo Alfred Wysocki bywał nieraz gościem w redakcji „Przekroju" — tyle że w latach, kiedy Ewa nie przypuszczała, że kiedyś będzie pisać 0 Dagny, a kiedy pisała, Wysocki już nie żył. Drukowaliśmy w „Przekroju" wspomnienia Wysockiego, ale nie te najdawniejsze, dotyczące cygańskich czasów przybyszewszczyzny, zebrane w książce Sprzed pół wieku. U nas pisał o ludziach, z którymi stykał się jako dyplomata. Bo przecież Alfred Wysocki zapisał się w historii nie tylko jako współredaktor „Życia", ale i jako poseł polski w Sztokholmie, który dyskretnie wypromował kandydaturę Reymonta do nagrody Nobla, jako wiceminister spraw zagranicznych i później poseł w Berlinie — negocjator historycznej polsko--niemieckiej deklaracji o niegaresji, wreszcie ambasador w Rzymie. Historyczna postać! Myślałem o tym wszystkim, kiedy patrzyłem na wysokiego, starego pana w futrze z wyleniałym kołnierzem. Załzawione oczy, łuszczące się odmrożone ucho (mieliśmy właśnie kolejną zimę stulecia). 1 ta zużyta teczka ze sprawunkami, przewieszona przez ramię na dosztukowanym pasku. Emeryt najstarszego portfela mieszkał na Salwatorze w zagraconym mieszkaniu opiekując się chorą żoną. Żyło mu się źle. Właśnie o życiu codziennym chciał u nas pisać felietony. Zaczął od opisu dnia emeryta, szczególnie zmagań przy śniadaniu z topionym serkiem — i nieśmiały postulat: czy nie dałoby się tak produkować serków, żeby folia się do nich nie lepiła? Mój Boże! Wysocki jadał kiedyś u stołu Franciszka Józefa, co prawda nie w wie deńskim Burgu, tylko w namiocie na cesarskich manewrach w Ga licji. Z felietonu wiał smutek beznadziejny, a nas obowiązywał urzę dowy optymizm. „Nie możemy mu tego drukować, wytłumacz mu to jakoś, ja nie mogę" — prosił Marian. Jakoś wytłumaczyłem. Próba powrotu do roli dziennikarza-felietonisty nie powiodła się więc Wysockiemu, ale na szczęście przyszły znowu na fali odwilży lepsze czasy dla tekstów wspomnieniowych. Drukowaliśmy cykl „Moje śniadania" o sławnych ludziach, których Wysocki podejmował jako ambasador w Rzymie. Wydał nawet książkę, właśnie Sprzed pół wieku. Ale Tajemnice dyplomatycznego sejfu, złożone w Ossolineum, ukazały się w druku dopiero długo po śmierci Wysockiego. Umarł w 1959 roku, przeżywszy 86 lat. Ludwik Szczepański, Alfred Wysocki to byli goście z odległej przeszłości, którzy nas w redakcji odwiedzali. Tadeusza Estreichera od- 223 wiedziłem ja w imieniu redakcji. Estreicherowie, jak wiadomo, to sławna krakowska dynastia uczonych, której najwybitniejszymi przedstawicielami byli Karol senior — twórca bibliografii polskiej, jego synowie: Stanisław, historyk prawa, zamordowany w Sachsenhausen, i chemik Tadeusz, oraz syn Stanisława, Karol junior, historyk sztuki. Ciszę się, że znałem dwóch członków tej profesorskiej dynastii, a także związanego z nią przez małżeństwo zięcia Stanisława, profesora Konstantego Grzybowskiego, też autora i gościa „Przekroju". Był rok 1951, zbliżała się Wielkanoc i jak zawsze gorączkowo szukaliśmy tematu do reprezentacyjnej pozycji podwójnego świątecznego numeru, zwanej przez Mariana psem oporu (piece de resistance). Taką pozycją bywało w owych czasach zwykle opracowanie historyczne lub historyczno-literackie z ilustracjami Antoniego Uniechowskie-go. Dawało to jeszcze najwięcej możliwości, żeby taka pozycja była dość neutralna, poważna i w miarę ciekawa. W związku z przygotowaniami do powołania Polskiej Akademii Nauk, „nosiło się" wtedy tradycje nauki polskiej, ma się rozumieć postępowe. — A gdyby tak zrobić coś o tym, jak Olszewski i Wróblewski pierwsi w świecie skroplili w Krakowie powietrze? — zaproponowałem. I opowiedziałem, jak u-czeń i bezpośredni następca Olszewskiego na katedrze Tadeusz Estrei-cher co roku urządzał na swoim wykładzie chemii nieorganicznej pokaz skraplania powietrza. Pół uniwersytetu zbiegało się wtedy do dużej sali w Collegium Olszewskiego przy Plantach, ludzie cisnęli się na stojąco. Szczególnie efektownie wypadł eksperyment z różą. Profesor zanurzał kwiat w termosowym naczyniu z ciekłym powietrzem, rzucał różę na pulpit jakiejś przystojnej studentki, a zmrożone w temperaturze minus stu iluś tam stopni płatki rozpryskiwały się jak cieniutka porcelana. Pomysł spodobał się Marianowi i wybrałem się na rozmowę do Tadeusza Estreichera, który chętnie zgodził się mnie przyjąć, bo znał „Przekrój" i w pierwszych latach po wojnie kilka razy zamieszczał w nim różne przyczynkarskie teksty. Profesor był już bardzo stary, chory i słaby. Leżał w ubraniu na metalowym łóżku, wygłądał jak figura z wosku. Syknął boleśnie, kiedy widać za mocno uścisnąłem jego zartretyzowaną rękę. Przeprosił mnie, że będzie miał podczas rozmowy zamknięte oczy, razi go światło. Uśmiechnął się z zażenowaniem, kiedy przedstawiłem mu się jako jego były student: nie mógł mnie oczywiście z wykładów pamiętać, tyle na nie przychodziło osób. Kolokwium z chemii nieorganicznej po pierwszym roku zdawało się u adiunkta, z samym profesorem miałbym kontakt dopiero podczas ćwiczeń na drugim roku, Niemcy nie dali mi szans. O Olszewskim i Wróblewskim dowiedziałem się niewiele, profesor odesłał mnie do swojej wydanej już po wojnie książeczki o historii 224 skroplenia powietrza. Ale kiedy zaczął mówić, mówił bez przerwy może godzinę, może więcej, a ja słuchałem zafascynowany, z poczuciem jakiejś nierealności tej sceny. Oto leżał przede mną z zamkniętymi oczami człowiek, który w zeszłym wieku pracował w laboratoriach takich klasyków chemii jak Van't Hoff i Ostwald, który asystował Ramsayowi w jego pracowni badań nad gazami szlachetnymi, za których odkrycie ten uczony dostał nagrodę Nobla (większości czytelników te nazwiska pewnie nic nie mówią, ale ja ich się uczyłem już przed wojną w gimnazjum i na uniwersytecie). Ten człowiek był rówieśnikiem i przyjacielem Stasia Wyspiańskiego, razem z ojcem i bratem odkrywał dla ogólnopolskiej kultury krakowską szopkę, był znawcą i tłumaczem Baśni z tysiąca i jednej nocy, filologiem, historykiem sztuki, erudytą nieprawdopodobnym. Jego wykłady chemii nieorganicznej, na które chodziłem w roku akademickim 1938-39, odzwierciedlały wielość i rozmaitość zainteresowań i wiedzy profesora. Chemia stanowiła dla niego tylko punkt wyjścia, wykład Tadeusza Estreichera był łańcuchem dygresji, kalejdoskopowym obrazem odkrywczo wiązanych ze sobą faktów i problemów z historii ludzkiej myśli i poznania. Wychodził od arabskiego źródłosłowu któregoś z używanych dziś terminów chemicznych, przedstawiał na jego przykładzie transmisję z powrotem do Europy dziedzictwa nauki greckiej za arabskim pośrednictwem, sypał szczegółami z dziedziny historii, filologii, literatury, techniki i przeskakując ze starożytności we współczesność, z kontynentu na kontynent, roztaczał przed słuchaczami wizję przenikania się kultur w czasie i przestrzeni. Teraz miał jednego tylko słuchacza i przede mną jednym jeszcze raz, może ostatni raz w życiu, snuł swój wspaniały wykład, niżąc dygresję za dygresją, jak w szufladkowych arabskich baśniach, które tłumaczył. Nic z tego nie potrafiłbym dziś powtórzyć, bo profesor mówił o wszystkim. Ale do dziś widzę tę scenę: wysoki pokój, łóżko, przezroczystą cerę i delikatne, puszyste, białawe wąsy poruszające się, kiedy profesor mówił, mówił i mówił. I te zamknięte oczy. Wyszła mi z tego taka sobie, podpisana przez Miczysława Lisa--Gawalewicza, zilustrowana przez Uniechowskiego, historia o skropleniu powietrza przez polskich uczonych, którą mógłbym napisać właściwie i bez rozmowy. Profesor umarł kilka miesięcy później. Chyba byłem rzeczywiście ostatnim słuchaczem klasycznego wykładu Tadeusza Estreichera. Ludwik Szczepański, Alfred Wysocki, Tadeusz Estreicher należeli do pokolenia urodzonych w latach siedemdziesiątych poprzedniego wieku. Spotykałem w Krakowie i starszych, z stuletnim Solskim na czele, słuchałem w 1945 roku wykładu o metafizyce Wincentego Lutosław-skiego. Ale to nie miało związku z „Przekrojem". Myślę, że najstar- 225 szym gościem naszej redakcji był Juliusz Stanisław Harbut. Z zawodu adwokat, z upodobania tropiciel historycznych sensacji, wydał przed wojną książkę Maty Rzym. Było w tej książce o krakowskich sensacjach dziwne materii pomieszanie, na które poważni historycy mocno się krzywili. Harbut bowiem rezultaty swoich szperań po krakowskich archiwach, kalendarzach i czasopismach mieszał z plotkami i mistyfikacjami. Jego specjalnością była historia Barbary Ubryk, obłąkanej zakonnicy, którą krakowskie karmelitanki trzymały w nieludzkich warunkach, co po wykryciu afery w 1869 roku stało się europejską sensacją, a w Krakowie okazją do antyklerykalnych rozruchów. Kiedy pierwszy raz zobaczyłem Harbuta w redakcji, pomyślałem, że wygląda jak Michel Simon w roli kloszarda. Wielka, lwia twarz 0 obwisłych, pokrytych białą szczeciną policzkach, poplamione, wy mięte ubranie, odór moczu, świadcząc}?, że biedaczysko nie kontro lował już niektórych czynności fizjologicznych. Ale ruszał się żwawo 1 huczącym głosem mówił o swoich pomysłach i propozycjach. Ma rian, zawsze życzliwy dla ludzi starych, powitał go kordialnie: „Wie my, pamiętamy, Mały Rzym", po czym kłopotliwe zadanie wykręcania się od ofert Harbuta spadło na mnie. A niestety, jego propozycje nie nadawały się do wykorzystania i, o ile pamiętam, niczego nigdy mu nie wydrukowaliśmy. No bo co można było zrobić, kiedy Harbut przynosił z propozycją reprodukowania czyjś malarski knot z cyklu scen z życia Dzierżyńskiego. Na dziedzińcu warszawskiej cytadeli przed budynkiem z napisem cyrylicą „X Pawilon" stali więźniowie z opuszczonymi spodniami, w ogonku do kary chłosty, a wśród nich Dzierżyński, obrobiony jak żywy z późniejszej o ćwierć wieku foto grafii. „Nie wypada nam pokazywać tak bolesnej sceny" — tłumaczy łem nieszczęsnemu staruchowi. Zgodził się pogodnie, ale nie przestał nas atakować propozycjami historycznorewolucyjnymi. Następnym ra zem z tajemniczą miną pokazał negatyw zdjęcia Lenina na gór szczy cie. Wyraźne ślady retuszerskiego pędzelka zdradzały naiwne, ama torskie fałszerstwo. Wyjaśniłem poważnie, że dla tak cennego doku mentu właściwym miejscem może być tylko muzeum Lenina, albo odpowiedni instytut historyczny. No i co państwo powiedzą? Wkrótce w wydawnictwach o pobycie Włodzimierza Ilicza w Polsce zaczęło się pojawiać znane powszechnie zdjęcie Lenina w Tatrach, z ciupagą na ramieniu. Nic to, że czterdziestoletni, drobnej budowy Lenin wygląda na nim jak starszy o kilkanaście lat grubas. Mam nadzieję, że Harbut zarobił w końcu coś na tym dokumencie. Bardzo mu to było pot rzebne, bo wegetował w krakowskim domu starców imienia Helclów, w którym ostatek życia spędził niejeden świadek lepszych czasów, jak choćby ostatni w Polsce szambelan Franciszka Józefa, autor uroczych pamiętników Marian Bogdanowicz (niestety, nie wiedzie- 226 liśmy o nim za jego życia, czym się Eile martwił). A skoro już o domu Helclów mowa, to Marian Eile kiedyś, gdy mówiłem coś o osiągnięciach Polski Ludowej, zwrócił mi uwagę, że pod koniec XIX wieku, w biednym Krakowie wdowa po prowincjonalnym bankierze ufundowała dom opieki, który w PRL wciąż pozostaje największym domem tego typu. Minęło dalsze czterdzieści lat i nadal tak jest. W tym samym 1951 roku, kiedy odwiedziłem Tadeusza Estreichera, miałem sposobność złożyć w imieniu „Przekroju" wizytę całkiem innemu świadkowi i uczestnikowi historii. Tym razem spotkałem się nie z kolegą Stasia Wyspiańskiego, lecz z człowiekiem, który Józefa Pił-sudskiego wpisał na listę współpracowników austriackiego wywiadu. W lipcu 1951 zaczął się ukazywać redagowany przez Stefana Arskiego „Świat", który miał być przeciwwagą i konkurencją dla „Przekroju". Wystartował z sensacją: pamiętnikami generała Józefa Rybaka. Jako młody oficer austriackiego Sztabu Generalnego Rybak od 1909 roku kierował w Krakowie „H.K. Stelle", czyli ośrodkiem wywiadu przy dowództwie korpusu. W tym charakterze utrzymywał kontakt z przywódcami Związku Walki Czynnej, najpierw z Walerym Sławkiem, a potem z Józefem Piłsudskim. Trwało to aż do pierwszych dni sierpnia 1914, kiedy kompania kadrowa, zalążek Legionów, wkroczyła do zaboru rosyjskiego, zresztą w innym miejscu niż to Rybak z Piłsudskim pierwotnie uzgadniali. To, że Piłsudski współpracował ze sztabem, a mówiąc mniej eu-femistycznie — z wywiadem austriackim, nie było żadną tajemnicą, pisał o tym on sam, pisali inni. A skoro była współpraca, to była i pozycja w kartotece, na tak zwanym brzydko „Konfidentenbogen", arkuszu ewidencyjnym, wypełnianym przez właściwego oficera wywiadu, czyli kapitana Józefa Rybaka. Współpraca z wywiadem była ceną, jaką trzeba było zapłacić za zezwolenie na organizowanie i ćwiczenia oddziałów zbrojnych, z których miały się narodzić Legiony. Jasne. Była to jednak rzecz trochę wstydliwa, wiele szczegółów pozostawało nieznanych, choć sam fakt był znany. Pamiętniki kogoś, kto był u samego sedna sprawy, mogły znakomicie poszerzyć wiedzę historyczną — i znakomicie nadawały się do propagandowego wykorzystania w walce z legendą Piłsudskiego. Publikacja w „Świecie", jak i późniejsze książkowe wydanie pamiętników miały służyć przede wszystkim temu drugiemu celowi, choć sądzę, że nie są one, mimo zafałszowań, pozbawione wartości historycznej. Redakcja „Świata" pokpiła jednak sprawę z dziennikarskiego punktu widzenia. Pamiętniki ukazały się bez słowa wyjaśnienia, skąd się właściwie wzięły, czy generał Rybak jeszcze żyje i tym podobne. Rzecz zalatywała mistyfikacją. Poniewczasie ktoś w kierownictwie aparatu propagandy zrozumiał to i postanowiono sytuację podrepe- 227 "I Rozmowę z gen. Rybakiem zilustrowaliśmy zrobionym podczas wywiadu zdjęciem rować. No i tak któregoś dnia zadzwonił do mnie ówczesny redaktor naczelny „Gazety Krakowskiej", Arnold Mostowicz, z propozycją nie do odrzucenia: co „Świat" zaniedbał, „Przekrój" naprawi, mam przeprowadzić wywiad z generałem Rybakiem. Ani mi w głowie zresztą było odrzucanie tej propozycji. Osobą Piłsudskiego byłem od wczesnych lat zafascynowany, najpierw w szkole jako wielki admirator „Dziadka", potem, w czasie wojny, coraz bardziej krytyczny wobec dziedzictwa Piłsudskiego. Razem z, nazwijmy to, „marksistowskim" przewartościowaniem popadłem w ostrą antypił-sudczykowską fobię, nadal darząc odrzuconego bohatera aż niezdrowym zainteresowaniem. Nie będę ukrywał, że także i na ten temat powypisywałem wtedy rzeczy, które mi chluby nie przynoszą. Do Rybaka, który — jak się okazało — mieszkał w Krakowie, i to nawet niedaleko redakcji, poszedłem z Mostowiczem. Na miejscu przewinął się, jeśli dobrze pamiętam, jakiś młody człowiek jakby ze sfer żandarmeryjnych. Generał okazał się niedużym starym panem o wyglądzie typowego emeryta, łysym, z wąsikiem. Mieszkanko miał małe, ale po staroświecku ładne, z dywanikami, bibelotami, fotografiami na ścianach. Rozmówcą był łatwym, ale powściągliwym, widać było, że się pilnuje. Ba, stary oficer wywiadu! Raz wyraźnie cofnął się i ominął temat związany z jego powojennymi losami, myślę, że nie oszczędzono mu ciężkich doświadczeń. To, co Rybak opowiadał, mieściło się na ogół w ramach już opublikowanych wspomnień, niektóre wątki rozwijał obszerniej. Sporo mówił o dziwnych zgonach niektórych byłych oficerów austriackiego wywiadu, którzy początkowo w Wojsku Polskim robili obiecujące kariery. Odniosłem wrażenie, że był szczery, kiedy wyznawał, że się bał o swoje życie i milczał o pewnych sprawach zarówno wtedy, kiedy awansował, jak i wtedy, kiedy fałszywymi, jak twierdził, zarzutami zmuszono go do odejścia z wojska. Skądinąd wiadomo, że Piłsudski, opiniując generałów, wystawił Rybakowi opinię bardzo pochlebną, Rybak został jednym z inspektorów armii. Ale znana jest też sprawa tajemniczego zaginięcia generała Zagórskiego... Już po dymisji, opowiadał Rybak, kiedy żył jak pustelnik, wpadł do niego 228 nieoczekiwanie pułkownik Kostek Biernacki, by go zaprosić na polowanie. Rybak odmówił, pamiętając o śmierci na polowaniu w 1926 roku byłego kierownika H.K. Stelle ze Lwowa, późniejszego generała WP Hempla. „Bałem się, bo za dużo wiedziałem" — powtarzał. Nie sądzę, żeby to nie było prawdą, niezależnie od tego, czy opisywane przez niego przypadki nagłych zgonów rzeczywiście wiązały się z za dużą wiedzą pewnych oficerów o współpracy Piłsudskiego z wywiadem austriackim. Streściłem rozmowę ze starym panem, dopisałem — niestety — trochę głupstw w komentarzu i rzecz ukazała się w „Przekroju", ozdobiona zdjęciem Rybaka ze mną podczas rozmowy, na dowód, że to nie żadna mistyfikacja: po to przecież była ta rozmowa. Daliśmy też udostępnioną nam chętnie przez Rybaka jego kapitalną fotografię w paradnym austriackim mundurze. Pisałem dotąd tylko o mężczyznach. A co z kobietami? Przecież i one bywały w redakcji. Oczywiście! Poczynając od długoletnich współpracowniczek „Przekroju", takich jak Magdalena Samozwaniec, Stefania Grodzieńska, czy później Agnieszka Osiecka. Ale z kobiet, które gościły w „Przekroju", wybieram kogo innego. W 1949 roku Tadeusz Unkiewicz, współtwórca wraz z profesorem Józefem Hurwicem znakomitego miesięcznika popularnonaukowego „Problemy", wydrukował w „Przekroju", prawie na całą kolumnę, artykuł Nadmiar żywota, czyli kapitan Czajka. Poszło to pod stałym nagłówkiem tekstów Unkiewicza, jako „Drzewko mądrości i wiedzy", ale nie miało nic wspólnego z popularyzacją nauki. Było entuzjastycznym szkicem o muzie Witkacego, którą sportretował w postaci swych demonicznych bohaterek, a także o okrutnej pannie Leopard ze Wspólnego pokoju Uniłowskiego, słowem: o Beli Hertz albo Beli Gelbard, po wojnie znanej jako Izabela Czajka-Stachowicz. Unkiewicz napisał, że to chodzący Proust z Rabelais'm w jednej żeńskiej postaci. Wspomniał o „sześciu czy ośmiu legalnych mężach" bohaterki, naszkicował kilka łagodniejszych anegdot na jej temat. A także napisał 0 jej koszmarnych przeżyciach okupacyjnych (uciekała z Treblinki 1 z Majdanka...). Do tego informacja o udziale w partyzantce, o stop niu oficerskim i zdjęcie kapitan Czajki w mundurze. I ciągle o wście kłej energii i radości życia siwowłosej kobiety, gotowej zawsze do tańca, niezmordowanej zabawy i płatania nieprawdopodobnych figli. Awantura wybuchła okropna, był to, pamiętajmy, rok 1949. A tu takie rzeczy o kapitanie, partyzanckim bohaterze. Strasznie się na Mariana rzucono za ten tekst i zdjęcie w mundurze. Unkiewicz w swoim szkicu zaliczył Czajkę do osób takich, jak legendarny Franc Piszer, które same nie tworzą, ale stają się inspiracją i katalizatorem twórczości dla innych. Tymczasem Czajka, jako W 229 Zdjęcie Czajki w mundurze, o które była awantura i Czajka przebrana za oficera marynarki podczas rejsu polskim statkiem. Tą fotografią zwykle ozdabialiśmy jej korespondencje z podróży 230 mocno już starsza pani, pod koniec lat pięćdziesiątych zabłysnęła sama świetnymi tekstami. Wydała parę wspomnieniowych książek, których fragmenty zamieściliśmy, i drukowała u nas kapitalne korespondencje z podróży. Czajka była „Przekrojowi" szczerze wdzięczna za to, że ją tak popularyzował i trzymała się nas wiernie także wtedy, kiedy już mogła wybierać między czasopismami. Bo to było tak: przez dziesięciolecia znano ją w literackich kawiarniach i kręgach bohemy oraz w wąskich elitach. Potem dzięki partyzanckiej przeszłości trafiła także do kręgów nowej władzy, które gorszyła swoją dezynwolturą i od których odeszła na dysydenckie tory. Ale do czasu wydrukowania przez „Przekrój" szkicu o niej szeroka publiczność nic o Beli-Czajce nie wiedziała ani nie słyszała. A zdaje się, że z czasem muza elit zasmakowała w szerszym rozgłosie. Dopiero Eile otworzył przed Czajką już nie małą scenkę, jak te, na których dotąd szalała, ale scenę ogromną, przed upowszechnieniem telewizji największą w Polsce. Nie zrobiłby tego, gdyby Czajka nie okazała się autorką w swoim rodzaju naprawdę dobrą i dla masowego czytelnika atrakcyjną. Jakie znakomite były na przykład nadsyłane z Argentyny opisy spotkań Czajki z Gombrowiczem i jego list ze sprostowaniami, opatrzony w dodatku rysunkowym portretem pisarza. Czajkę ciągle ktoś prostował, bo koloryzowała, fantazjowała, albo co najmniej tak jakoś udziwniała relacje o rzeczach najprostszych, że wychodziły z tego materiały dla redakcji nadzwyczaj cenne. Potrafiła nawet z korespondencji o wakacyjnym pobycie w kaszubskiej wsi zrobić coś niezwykłego — vide korespondencja Czajka odkrywa Kaszubów. No, ale tak ją ponosiło, że kiedy raz w liście z Brazylii strasznie dobrała się do tamtejszych władz, które przez pomyłkę ją na krótko zatrzymały, wolałem nas zabezpieczyć: ambasada brazylijska była nam znana z obraźliwości. W postscriptum do korespondencji napisałem więc niewinnie, że czasem „Czajka odrobinę koloryzuje, z czego między nami mówiąc jest znana". Gwałtu, co się wtedy działo! „Nie wiem i wiedzieć nie chcę, kto to napisał ... odwracam głowę i mocno zaciskam powieki — niestety, widzę go — znam go ... wiem go. W każdej redakcji pęta się takich co najmniej ośmiu — zarozumiałe kretynki w nieprzemakalnych płaszczach genialności. Głupie to to — nie widzi dalej niż koniec swego wągrowatego nosa, a jeśli jemu się nic takiego nie wydarzyło, to oczywista rzecz, że koloryzowane..." I tak dalej, i w tym stylu cała litania cudownych inwektyw. I zapowiedź, że Czajka zerwie z „Przekrojem", nauczy się po hiszpańsku i wróci do dobrych, serdecznych Indian, którzy jej wierzą i nie u-ważają, że kłamie. A na koniec: „Ściskam Was serdecznie, Czajka". Oczywiście wydrukowaliśmy ten wspaniały list z pokładu m/s „Piast" dając mu tytuł: Czajka zraniona. Minęło trochę czasu, Czajka wróciła z południowoamerykańskiego rejsu i któregoś dnia zjawiła się w redakcji. Wszedłem do gabinetu Mariana. Czajka siedziała, perorując coś z zapałem: elegancka, wypielęgnowana siwa pani, tęgawa, o semickim wyglądzie. Marian przedstawił mnie, bo dotąd się nie znaliśmy. Z galanterią schyliłem się nad jej dłonią i powiedziałem: „To ja jestem właśnie ten kret}Tiek z wągrowatym nosem". Czajka popatrzyła na mnie ze zdumioną miną, a potem parsknęła śmiechem i nadstawiła wypudrowany, pachnący policzek: „Pocałuj tu". Wykonałem polecenie, powtarzając sobie w myśli kwestię Grabca z Balladyny: „Pocałowałem niby w pachnącą różę... pfu... róża jest ciałem". I tak to, proszę państwa, zostałem jednym z tych ostatnich, którzy mogą mówić o sobie, że całowali słynną, legendarną Belę. Unkiewicz napisał, że pisze o Czajce w swym szkicu tak, jak się zwykło pisać o postaciach historycznych, już nieżyjących. Na śmierć Czajki trzeba będzie wedle najbardziej pseymistycznych obliczeń czekać co najmniej sto lat, a on nie ma tyle czasu. Umarła w końcu 1969 roku, w Warszawie, mając lat podobno 73. Unkiewicz nie żył już wtedy od dawna, a dawny „Przekrój" wraz z odejściem Eilego właśnie konał. Było już o wizytach damskich i męskich, do kompletu brakuje księdza. Owszem, był taki ksiądz, który chętnie do redakcji zaglądał, drukował u nas i w ogóle był z „Przekrojem" zaprzyjaźniony. Był to ksiądz profesor Tadeusz Kruszyński, historyk sztuki, zwłaszcza kościelnej. Krakowianie już w latach posunięci pamiętają charakterys- 231 tyczną postać starego księdza w trzyćwierciowej, podobnej do cza-mary sutannie, z rzędem miniaturek orderowych na piersi; można go było często spotkać na Plantach w okolicy uniwersytetu. Już w szóstym numerze „Przekroju" ukazał się pierwszy tekst ks. Kru-szyńskiego: o skarbach sztuki zrabowanych przez Niemców w Krakowie. Na okładce tego numeru była Dama z łasicą Leonarda, jeszcze wtedy nie odnaleziona i nie odzyskana; wewnątrz numeru — zdjęcia z podpisania kapitulacji Niemiec w Berlinie. Tak zapoczątkowana współpraca trwała przez lata, ks. Kruszyński zamieszczał u nas rozmaite materiały z dziedziny historii sztuki, czasem pod własnym nazwiskiem, czasem jako dr Tadeusz Cieszyniak. Mieszkał blisko redakcji i nieraz do nas zaglądał. Marian go lubił, ja też. Kiedy przedstawiono mu tego okropnego antyklerykała, uśmiechnął się do mnie życzliwie, choć nie bez odrobiny ironii: „A, to pan..." Po śmierci księdza profesora napisaliśmy, że „należał do duchownych rozumiejących współczesność i szczerze patriotycznych". To ostatnie odnosiło się do znanej przedwojennej działalności, związanej ze Śląskiem, bo nie należał do tak zwanych księży-patriotów, którymi manipulowały władze. Ale nie był i tak negatywnie ustosunkowany do nowej rzeczywistości, jak wielu duchownych. Jak tam hierarchia oceniała jego postawę, tego nie wiem. Wypowiedzi prasowe, od których nie uchylał się wtedy, kiedy z reguły uchylali się inni duchowni poza „księżmi—patriotami", dawał ks. Kruszyński ostrożne, wyważone — ale dawał. Był nie tylko profesorem świeckiego UJ, ale także seminarium duchownego i przez pewien czas prorektorem Akademii Teologii Katolickiej. Ksiądz profesor miał wspaniały zbiór starych albumów i wydawnictw o sztuce; kiedy potrzebowaliśmy reprodukcji jakiegoś obrazu, — najczęściej do świątecznego numeru — Eile zwracał się do niego i ks. Kruszyński zawsze chętnie nam pomagał. Kiedyś pożyczył nam do zreprodukowania piękny, duży, oprawny oleodruk Sianokosów Breughla. Po wykorzystaniu ktoś go zawiesił w gabinecie Mariana i tam został, bo ciągle zapominało się go zwrócić. Pewnego razu ks. Kruszyński przy dreptał do redakcji i trafił na doroczną uroczystość: Marian, który obchodził imieniny 2 lutego, fundował tego dnia całej redakcji pączki i kawę. Oczywiście, gość został zaproszony do udziału w pączkowej uczcie. Dowiedziawszy się, jaka to okazja, spojrzał na ścianę i swoim skrzypiącym głosem oznajmił: „Pozwoli pan zatem panie redaktorze, że ten obraz pozostanie tu jako mój prezent". No i pozostał, i wisiał w gabinecie naczelnego, także i po odejściu Mariana, obok ładnego brazylijskiego pejzażu z piniorami, dzieła Zygmunta Lenduszki, reemigranta z Brazylii, którego staraliśmy się wylansować, szkoda, że bez większego powodzenia, bo to był ciekawy malarz. Tylko te dwa obrazy wisiały u Mariana w gabinecie: nie 232 wiem, co się z nimi stało, i czy prócz Merki Ziemiańskiej ktoś pamięta ich historię. Ksiądz profesor Kruszyński zginął tragicznie w 1959 roku z Zakopanem, potrącony przez motocyklistę. Miał 75 lat. Bardzo nas zmartwiła jego śmierć, bo był dobrym człowiekiem i wielkim przyjacielem „Przekroju". A ponieważ kiedyś trzeba skończyć opowiadanie o naszych gościach i wizytach, by nie ciągnęło się w nieskończoność — na tym kończę. OTO OBECNA REDAKCJA „PRZEKROJU" 1. Fafik — 2. redaktor naczelny ?— 3, zastępczyni — 4. zastępca — 5. sekretarz redakcji — 6. poziom literacki — 7. sprawy społeczne — 8. druga i dziesiąta muza — 9. poeta — 10. Warszawa, reportaż krajowy — 11. Warszawa, reportaż zagraniczny — 12. działalność rozrywkowa, psy — 13. gra-fik-kierownik — 14. grafik-rysownik — 15. przekłady — 16. moda — 17. obiektyw. Spośród tych 17 pracowników 5 osób i 1 pies pracują w „Przekroju" 15 lat, 5 osób — 10 lat, 4 osoby — 5 łat, 2 osoby — mniej niż 5 lat. W sumie 16 członków zespołu (bez psa) poświęciło „Przekrojowi" 148 lat życia. Na osobę wypada więc nieco ponad 9 lat pracy w tej samej redakcji. ? Redakcję uzupełnia korekta (2 panie) i sekretariat (4 panie: dwie — 15 lat pracy w „Przekroju", jedna—10 lat). 27 pracowników Drukarni Narodowej towarzyszy „Przekrojowi" od pierwszego numeru': 15 lat! DO CZYTELNIKÓW: Czytacie nas 15 lat I Dziękujemy. Redakcja tylko raz, z okazji 15-lecia „Przekroju" zaprezentowała się czytelnikom, a i to bez nazwisk. Oto one: 2. Marian Eile 3. Janina Ipohorska 4. Mieczysław Kieta 5. Andrzej Klominek 6. Jan Błoński 7. Jan Kalkowski 8. Lucjan Kydryński 9. Ludwik Jerzy Kem 10. Roman Burzyński 11. Olgierd Budrewicz 12. Ewa Kossak 13. Zygmunt Strychalski 14. Daniel Mróz 15. Juliusz Kydryński 16. Barbara Hoff 17. Wojciech Plewiński 10. I- PANIE KOMARNICKI, CZY PAN ISTNIEJE? Kiedy przed laty przedstawiano mnie pewnej znanej wtedy dziennikarce (to była Edda Werflowa, jeśli ktoś ciekaw), usłyszałem wypowiedziane z prawdziwym czy udanym zdumieniem: „Klominek? Myślałam, że to jest redakcyjny pseudonim". Redakcyjne pseudonimy zbiorowe były jedną z przekrojowych specjalności, w środowisku dziennikarskim wiedziano, że się nimi chęt nie i często posługujemy. Dlaczego? Ze wszystkich powodów, dla których dziennikarze posługują się pseudonimami, w naszym wypadku wchodziły w grę dwa. Mogło chodzić o zabawę. Tak było, kiedy Gał-czyński podpisywał „Listy z fiołkiem" imieniem Karakuliambro (nawiasem mówiąc, już użytym kiedyś w wierszu: „Karakuliambro, olbrzym słodki ze starych bohomazów..."). Tak też było, kiedy Eile podpisywał się dla zabawy Salami Kożerski, Kern jako autor drobiazgów by Wujciem Fistaszkiem, a jako tłumacz używał pseudonimu H. Olekinaz. I tak dalej. Ale najczęstszym powodem użycia pseudonimu była chęć uniknięcia dewaluacji nazwiska przez jego za częste powtarzanie. Zwłaszcza gdy chodziło o podpisanie materiału mało oryginalnego, na przykład jakiegoś opracowania czy przeróbki tekstu z prasy zagranicznej. Do dziś dziwię się dziennikarzom, którzy byle drobiazg tego typu podpisują nazwiskiem. Natomiast nie było u nas chowania się za pseudonimami, kiedy przychodziło drukować teksty, nazwijmy to, drażliwe, takie, które mogły wzbudzić niechęć do autora. Jeśli coś takiego się zdarzało, to z tekstami otrzymanymi z zewnątrz. Jeśli o mnie chodzi, to takie teksty nawet z pewną ostentacją podpisywałem nazwiskiem i wtedy, gdy użycie redakcyjnego pseudonimu byłoby całkowicie zgodne z naszymi zwyczajami. Niech mnie, kto chce, osądza. Jerzy Putrament na samym początku występował w „Przekroju" jako Wincenty Bednarczuk i Józef Cercha. Marian Eile zaczął bardzo wcześnie używać pseudonimu Bracia Rójek i do końca firmował swym nazwiskiem tylko stopkę redakcyjną. Janina Ipohor-ska to od zawsze był Jan Kamyczek. Ale to były pseudonimy indy- O 235 widualne, podobnie jak trochę innych, że wymienię tylko Ciocię Ficię — Jerzego Waldorffa. Chyba pierwszym pseudonimem redakcyjnym, jaki się w „Przekroju" pojawił, był Czesław Komarnicki. Zaczął go używać Roman Szydłowski dla takich sobie politycznych wstępniaków, których coraz częściej w 1948 roku od „Przekroju" zaczęto żądać. Roman pełnił wtedy w Krakowie różne funkcje partyjne w PPR, pisywał do różnych partyjnych organów, był także przez jakiś czas wojewódzkim szefem cenzury. Produkować się jeszcze dodatkowo jako autor wstępniaków w „Przekroju" to byłoby za dużo. Nie wiem, czy to on sam doszedł do takiego wniosku, czy Marian Eile, kiedy zwracał się do niego z zamówieniem na wstępniaki, nikt już też dziś pewnie nie dojdzie, kto Ko-marnickiego wymyślił. Dość, że w 1948 Czesław Komarnicki się narodził, a ponieważ z czasem zdarzało się, że zadanie napisania wstępniaka przypadło komuś innemu, spoza redakcji, jak Szydłowski, czy z redakcji, artykuły w tym stylu zaczęły otrzymywać ten podpis bez względu na osobę autora. Były to teksty mało ambitne i mało oryginalne, jak to wstępniaki tamtej epoki, dlatego też autorzy nie palili się specjalnie do zaliczania ich na swe konto. Ja też zorientowałem się szybko, że szablonowych artykulików i komentarzy Andrzeja Klo-minka jest w „Przekroju" za dużo i żeby nie rozmieniać nazwiska na drobne, chętnie do tego rodzaju produktów używałem zastanego już w redakcji pseudonimu Czesław Komarnicki lub skrótu Cz. Kom. Michał Kasprzycki też już był autorem „Przekroju", kiedy przyszedłem do redakcji, i wkrótce także w niego zacząłem się wcielać. Początkowo nie różnił się on właściwie od Komarnickiego, ale stopniowo, z moim udziałem, nastąpiło dość wyraźne zarysowanie profilów tych dwóch autorów. Pierwszy podpisywał teksty bardziej solenne, o tematyce ogólnej, z przewagą krajowej. Michał Kasprzycki opisywał i komentował najczęściej wydarzenia zagraniczne, był bardziej felietonowy, nie stronił od sensacji. Muszę wyznać, że bawiło mnie takie kreowanie (używając modnego słowa) różnych autorów, i to nie tylko tych dwóch, bo z czasem zaczęło ich przybywać. Jeśli pisałem jakiś tekst sam, starałem się stylizować go pod danego pseudonimowego autora; jeśli były to teksty cudze, próbowałem pod-rasować je w trakcie adiustacji. A trzeba pamiętać, że najwięcej roboty adiustacyjnej wykonywałem w redakcji ja i że bardzo często nie była to adiustacja zwykła, lecz to, co anglosascy dziennikarze nazywają re-writing. Dziś nikt już nie dojdzie, które teksty Czesława Komarnickiego, Michała Kasprzyckiego, Franciszka Welczara i innych wyszły spod mojego pióra, których autorami byli inni członkowie naszego zespołu, a w wypadku których w ogóle trudno mówić o czyimś indywidual- 236 nym autorstwie, tak były przerabiane, kompilowane i uzupełniane. Kiedy teraz biorę do ręki stary rocznik „Przekroju" i czytam jakiś tekst podpisany redakcyjnym pseudonimem, to najczęściej zupełnie nie jestem w stanie sobie przypomnieć jak to było z jego autorstwem. Dlatego nie będę wymieniał autorów, którzy prócz mnie wcielali się w Czesława Komarnickiego czy Michała Kasprzyckiego. Łatwo mógłbym się pomylić, a niektóre z tych osób żyją i nie wiem, czy chciałyby przypominać swoje teksty sprzed lat. Pracownicy Instytutu Badań Literackich PAN, którzy kontynuują dzieło Adama Bara, autora przedwojennego słownika pseudonimów, nie mieliby szans rozwikłania tych łamigłówek, sam im to powiedziałem. A swoją drogą szkoda, że kiedy stykałem się z Adamem Barem, nie zapytałem go o fachową opinię na temat pseudonimów zbiorowych: kto i jak często je stosował, czy praktyka była podobna jak w „Przekroju". Niestety, moje kontakty z największym polskim autorytetem w dziedzinie pseudonimów literackich i dziennikarskich miały miejsce zanim zacząłem w „Przekroju" uprawiać radosną twórczość na tym polu. Ambasador Jerzy Michalowski trafił raz na Kiedy zaczęliśmy coraz częściej zamieszczać rozmaite, oparte na prasie zachodniej, historie o bieżących, mniej lub bardziej sensacyjnych wydarzeniach, literki TOP, którymi je podpisywaliśmy, przestały wystarczać. Ile razy w końcu w numerze można ich użyć? Michała Kasprzyckiego też nie można było zanadto obciążać. Potrzebni byli nowi autorzy. No i pojawili się: Stefan Wilkosz, Franciszek Welczar i inni. Stefana Wilkosza tak sobie upodoba) ambasa- dor Jerzy Michałowskl, ze Wiłkomirskiej w ambasadzie polskiej zastrzegł sobie ten pseu- w Londynie. Rok 1952 237 donim na wyłączność, zarejestrował w ZAIKS-ie, używał go w publikacjach książkowych i od dawna wiadomo, że to on. Mogę więc z czystym sumieniem o Michałowskim—Wilkoszu pisać. Ale Micha-łowski, kolega i przyjaciel Mariana, miał temperament dziennikarski, który aż w nim kipiał, zwłaszcza w krótkich okresach, kiedy był w kraju. Będąc w służbie państwowej i pełniąc wysokie funkcje za granicą (ambasador w Londynie, przy ONZ w Nowym Jorku, w Waszyngtonie, przewodniczący Rady Społeczno-Gospodarczej ONZ), a chwilami i w kraju (wiceminister oświaty), nie mógł oczywiście podpisywać swym nazwiskiem rozlicznych, cenionych zarówno przez redakcję jak i czytelników produktów tego temperamentu. Wilkosza nie starczyło, były i inne pseudonimy, których nie upoważniony, nie zdradzam. Zdradzę tylko, że Michalina Wiłkoszowa to była żona Stefana Wilkosza. Stefan Wilkosz został zmonopolizowany, ale Franciszek Welczar pełnił swe redakcyjne funkcje przez długie lata. Cóż to był za płodny autor, zwłaszcza kiedy zaczął specjalizować się w opowieściach zza kulis II wojny światowej. Czasem pisałem je sam, albo ktoś inny z redakcji. Często było tak, że surowy materiał, tłumaczony z prasy zagranicznej, albo dostarczany nam z zewnątrz dostawał się w moje ręce do obróbki i, przetworzony do niepoznania, ukazywał się z podpisem Franciszka Welczara. Kiedyś, gdy Marian czytał właśnie taki tekst, referowałem mu zalecenie odgórne, żeby przyciągnąć do współpracy więcej przedstawicieli inteligencji technicznej. — Bardzo słusznie — powiedział Marian i przed „Franciszek Welczar" dopisał „inż." Odtąd przez jakiś czas teksty tego płodnego autora podpisywane były „inż. Franciszek Welczar", aż o odgórnym zaleceniu w sprawie autorów ze środowiska inteligencji technicznej wszyscy na górze i na dole zapomnieli. O ile dobrze pamiętam, to podpis „Aleksandra" pod „Listami o filmie" także był związany z jakimś zaleceniem, żeby drukować więcej kobiet. A może to Marian doszedł do przekonania, że za mało w naszych numerach widać autorek płci żeń- m Lucjan Kydryński, czyli filmowa Aleksandra skiej? To też bardzo możliwe, bo Marian przykładał ogromną wagę do pozyskiwania na różne sposoby czytelniczek. Ileż to razy przy planowaniu numeru, kiedy już plan był ułożony, słyszeliśmy od Mariana: „Wróć, tu nie ma nic dla kobiet, zaczynamy planowanie od nowa". Dość, że przebrany za mającą pozyskać kobiety Aleksandrę Lucjan Kydryński uczynił „Listy o filmie" jedną z najbardziej długowiecznych rubryk „Przekroju", sumiennie odnotowującą przez dziesięciolecia wszystkie filmowe premiery. Z reguły to Lutek był Aleksandrą, ale zdarzało się czasem, zwłaszcza we wcześniejszych latach, że zastępował go ktoś w czasie urlopu czy zagranicznego wojażu; na przykład Aleksandrą stawał się Władysław Cybulski, zastępca naczelnego w „Dzienniku Polskim" z demokratycznego wyboru zespołu w 1956, skądinąd wielokrotny mistrz Polski w stenografii (do kina też chodził). O ile Aleksandra okazała się długowieczna, o tyle po krótkim żywocie zgasła wcześnie Janina Hryncewieżowa, wymyślona przez Koźniewskiego. W założeniu miała ona reprezentować publicystykę taką więcej uczuciową, ciepłą. Pierwsza Hryncewiczowa kończyła się nawet tak ciepłą sceną czułego pocałunku (małżeńskiego oczywiście), że Marian z obrzydzeniem ją skurtyzował. Przepięknie brzmiącym pseudonimem redakcyjnym, który już zastałem, kiedy przyszedłem do „Przekroju", był Mieczysław Lis-Gawa-lewicz. Bardzo polubiłem to nazwisko i postanowiłem wylansować Mieczysława Lisa-Gawalewicza na autora opracowań popularnonaukowych, czyli — jak się w redakcji mówiło — pop-nauk. Najczęściej sam pisałem takie teksty, przerabiając je i kompilując z materiałów wyczytanych w prasie zagranicznej. Byłem w redakcji niemal jedynym, a w każdym razie najgorliwszym zwolennikiem tematyki pop-nauk, zwłaszcza gdy chodziło o nowości z dziedziny odkryć paleontologicznych i antropogenezy. Janka nawet uwieczniła to w Czarze Twoich kółek, opisując jak w czasie planowania numeru Marian proponuje coś o samochodach, Ewa Kossak o psach, Juliusz Kydryński o Eichlerównie, a Kłominek o pochodzeniu człowieka od małpy. Lisa-Gawalewicza zastrzegłem w późniejszych latach w redakcji dla siebie, ciepło wspominam tego autora. Z pseudonimami zawsze jest ten kłopot, że jeśli mają brzmieć naturalnie, to z reguły muszą być nazwiskami prawdziwymi, a wtedy wystarczy, by znalazł się ktoś o tym samym imieniu — i mogą zacząć się przykrości; były takie przypadki. Nazwiska bezpieczne, to nazwiska sztuczne, ale wtedy ta sztuczność przegląda na milę, co jest całkowicie dopuszczalne tylko w pseudonimach w założeniu trochę humorystycznym. W innych sytuacjach sprawa była skomplikowana. Pani ambasadorowa Mira Michałowska nie musiała z obo- 239 wiązku, jak jej małżonek, kryć się za pseudonimami, ale była autorką jeszcze bardziej niż on płodną, a dla „Przekroju" bardzo cenną. Jej teksty, często literackie tłumaczenia, na przykład Hemingwaya, podpisywane więc były po prostu Mira Michałowska, ale odczuwaliśmy potrzebę znalezienia dobrego pseudonimu dla jej felietonów. Myśleliśmy, myśleliśmy, aż wymyśliliśmy. Zientarowa! Brzmi jakoś tak swojsko, będzie świetnie pasować do felietonów typu „coś z życia". Anna Zientarowa pojawiła się tylko raz, a potem, pewnie przez sugestię narzuconą brzmieniem prawdziwego imienia, zaczęła się w „Przekroju" ukazywać Maria Zientarowa. Minęło sporo czasu, zanim uświadomiłem sobie z przerażeniem i poczuciem winy, że istnieje prawdziwa Maria Zientarowa, pisarka, zasłużona działaczka Warmii. Jak ja mogłem o tym zapomnieć! W dodatku wydawał ją PAX. Przykra sprawa, strasznie przykra. Ale za późno już było na wycofanie się, felietony Marii Zientarowej zyskały wielką popularność, nie można było rezygnować z takiej autorki. Zientarowa pozostała Zienata-rową i pod tym nazwiskiem cieszyła całe pokolenie naszych czytelników, a zwłaszcza czytelniczek, opisując na podstawie własnych doświadczeń najpierw problemy młodej matki (cykl „Młoda Matka"), potem przypadki przedszkolne i wczesnoszkolne („Jaś chodzi do przedszkola", „Drobne ustroje"), wreszcie „Wojnę domową" nastolatków. Tę ostatnią przerobiono na serial telewizyjny, do dziś wznawiany. Biedna poetka warmińska, która nigdy nie dostąpiła takiej popularności, pewnie z poczuciem krzywdy przyjmowała cudzy rozgłos, jaki zaczął otaczać jej własne nazwisko. Zaczęła podpisywać się Maria Zientara-Malewska. Niezmordowanej Mirze Michałowskiej przestała wystarczać Maria Zientarowa. Nowy cykl felietonów „kobiecych", także ogromnie popularnych, podpisywała Siostry Rójek. Podobnie jak w przypadku Braci Rójek dodatkową zabawą było to, że nie wiadomo było dokładnie ile bądź ilu ich jest. W każdym razie całkiem odrębną pozycję zajmowała Paulina Rójek: to była Janka Ipohorska jako współautorka Czaru Twoich kółek. Zdarzyła się jeszcze inna historia z prawdziwym właścicielem nazwiska fikcyjnego autora. Przyszedł kiedyś do redakcji list, pisany dość niewprawną ręką nastolatki, która chciała się dowiedzieć czegoś o... nie, nie mogę wymienić redakcyjnego pseudonimu, o który chodziło, zaraz państwo zrozumiecie dlaczego. Dziewczyna wyznała, że wie od mamy, że tak się nazywał jej ojciec, który jeszcze przed wojną mamę porzucił i przepadł bez śladu. Bidula dołączyła do listu nawet swoje zdjęcie, pewnie licząc na to, że może obudzi w ten sposób dobre uczucia w domniemanym wyrodnym tatusiu. Przykro nam było i nie bardzo wiedzieliśmy, co robić. Czy pozbawiać ją nadziei 240 pisząc prawdę? A może uzna to za kolejną próbę ojcowskiego uniku? Ostatecznie na list nie odpowiedzieliśmy, pozostawiając dziewczynę dalej w niepewności, a więc i nie bez nadziei. Zasada, że nazwisko nie powinno w „Przekroju" ukazywać się za często, a już nigdy więcej niż raz w jednym numerze, była u nas pilnie przestrzegana. Nie dotyczyło to tylko autorów stałych pozycji, takich jak kronika sądowa Falkowskiej, kolejne cykle Mrożka czy wiersz Kerna. Chociaż jeśli o Kerna chodzi, to był czas, kiedy ewentualny drugi wiersz podpisywał Jerzy Fudala albo Wujcio Fista-szek. Olgierd Budrewicz czasem wstępował także jako Piotr Tarkow-ski, Lucjan Kydryński jako Ludwik Kaszyński, a Roman Burzyński w dziale sportowym zamieniał się w St. Wrotnego albo Witolda Piłkę, bywał też Tadeuszem Zuberem — kto by to wszystko spamiętał. Ewa Kossak, hiszpańskim obyczajem, niby sam Pablo Ruiz Picasso, używała w „Przekroju" i używa do dziś jako autorka książek rodowego nazwiska swej matki; teksty drobne i tłumaczenia zaczęła z czasem podpisywać B. Ubryk — właśnie B., a nie Barbara, tak by tylko sugerować możliwą identyczność imienia i nazwiska z nieszczęsną XIX-wieczną zakonnicą. Osobną grupę pseudonimów stanowiły te, które wymyślił Marian Eile do użytku w „Myślach ludzi wielkich, średnich i psa Fafika" i które z tej rubryki Mariana przeszły na inne strony „Przekroju" jako pseudonimy autorskie. Sam Marian więc, który we wcześniejszych latach bywał Braćmi Rójek i Andrzejem Wermerem (to zwłaszcza dla przeróbek scenicznych), w latach późniejszych używał najczęściej pseudonimu Salami Kożerski, pochodzącego z „Myśli". Kern podpisywał swoje tłumaczenia H. Olekinaz; to nazwisko, kojarzące się z nazwą popularnych niegdyś ziół „cholekinaza", też zostało zaczerpnięte z „Myśli". Stella Varcaby to był pseudonim używany do podpisywania tłumaczeń Wandy Błońskiej, a kiedy w „Przekroju" post-eilowskim Wanda zaczęła prowadzić rubrykę „Myśli", już bez „ludzi wielkich, średnich oraz psa Fafika", robiła to jako Stella Varcaby. Twórczość Mariana w dziedzinie nazwiskowej to był w ogóle rozdział specjalny. Przede wszystkim przekręcał nazwiska okropnie, bo nie miał zupełnie pamięci do nich, a jego inwencja słowotwórcza była wybitnie rozwinięta. Wynikały z tego rozmaite nieporozumienia i tylko życzliwa wyrozumiałość dyrektora naszego wydawnictwa, Koszał-ka, sprawiała, że nie obraził się, kiedy Marian mówił o nim „dyrektor Opałko". To nie był zamierzony głupi dowcip, Marian oburzał się szczerze na wszelkie żarty z nazwisk i nie było mowy, żeby pozwolił sobie, albo pozwolił w „Przekroju" na coś w tak złym guście. Ale to przekręcenie tak mu się natarczywie narzuciło, że nie wiem, ile już razy słyszałem je w jego ustach; irytował się potem, był na siebie 241 wściekły — i znów przy następnej okazji zapominał się i z Koszałka robił Opałka. To samo było z paroma innymi nazwiskami (o Fidelu Castro mówił „de Castro") i nazwami instytucji (Eldom, zamieszczający u nas ogłoszenia, był u Mariana zawsze „Eldromem"). Nazwiska wymyślone przez Mariana dla celów redakcyjnych były zawsze pogodnie zabawne, zgodnie z całą naturą jego twórczości. To nie były niepokojąco brzmiące nazwiska największego w tej dziedzinie artysty — Witkacego. Marilyn Nabiałek, Krecia Pataczkówna, Makaryn z Cedetu, mgr Kawusia, Lord Gallux — tacy byli autorzy Marianowych „Myśli". Pojawił się także na krótko Łapkin, autor sentencji: „Kolejki powodują brak towarów", ale to było w najcieplejszym momencie odwilży, potem już Marian takich dowcipów i nazwisk rosyjskich wolał nie dawać. A co do sentencji Łapkina, to pamiętaliśmy z Marianem, jak dzielnie udało nam się oprzeć sugestiom Jollesa, żeby wyjaśnić czytelnikom, że przejściowy brak herbaty na rynku spowodowały kolejki po nadmierne zakupy herbaty. Nie zamieszczam pełnego wykazu używanych w „Przekroju" pseudonimów, tych zbiorowych, redakcyjnych, i tych indywidualnych, o-sobistych. Wyszukiwanie wszystkich byłoby robotą żmudną, a właściwie mało pożyteczną. Owszem, w niektórych wypadkach warto było pomóc redakcji „Słownika pseudonimów" w ustaleniu z grubsza, którzy autorzy na przykład podpisywali się Stanisław Gaworek (ja nie). Ale taki Tadeusz Warczak, którego sam powołałem do życia, dając mu zapamiętane nazwisko pewnego katechety, ale z innym imieniem, nie wyróżnił się niczym, co warto by unieśmiertelnić. Zwłaszcza że w tym wypadku największy wysiłek pamięci nie pozwolił mi ustalić autorstwa podpisywanych tak tekstów. Zdaje się, że czasem byłem to ja, ale kto jeszcze? Skoro jednak Stanisław Dygat nie żyje od dawna, a umarła już także nieodżałowana Jesienna Dziewczyna z Kabaretu Starszych Panów, cudowna Kalina Jędrusik, zdradzę rzecz mało komu wiadomą. A mianowicie, że młodą aktorką Anną Tarczyńską, której pamiętnik drukowaliśmy w 1962 roku, był Stanisław Dygat. Pisząc powieść--pamiętnik Jestem jaka jestem, z odcinka na odcinek, pod ładniutką winietą w formie chusteczki z koronką, Dygat opierał się na opowiadaniach swej żony o aktorskim środowisku, oczywiście literacko do niepoznaki przetworzonych. Zawał serca, jaki Dygat przeszedł, przerwał pisanie. Przeżył wtedy, ale do Jestem jaka jestem już nie wrócił. Szkoda. Czytelnicy znajdywali w „Przekroju" materiały podpisane prawdziwymi nazwiskami autorów oraz pseudonimami — indywidualnymi i zbiorowymi. Ale ogromna część tekstów, także tych bardzo ważnych, a często i rysunków, nie była podpisywana w ogóle. Taka była Ma- 242 H :A 4 stycznia: bolesna rana Aktor Jednego z warszawskich teatrów odtwarzając rolę nicponia żyjącego ze swe] tony charakteryzuje się na męża Heleny Modrzejewskiej — Chlapowskiego. Boleśnie tym zraniona aktorka ostatecznie decyduje się opuścić Polskę (1875). 5 stycznia: pod kołami pocią ga Niejaka Anna Siepanowa popełnia samobójstwo pod kołami pociągu, co posłuży Tołstojowi za kanwę do powieści „Anna Karenina" (1872). Ewa Kossak bywała często dobrotliwą „Ciocią" z „Skrzynki odpowiedzi". Jej liczne rubryki i kąciki chętnie ilustrował Daniel Mróz. trAgenda katastrofisty", kalendarz fatalnych rocznic na każdy dzień, zaczęła się ukazywać już po odejściu Eilego, kiedy wrodzony pesymizm Ewy i Mroza był szczególnie na miejscu 243 riana koncepcja „pisma redakcyjnego", o którym czytelnicy mówią „w «Przekroju» pisali", traktując samo pismo jak autora. I tak Kern nie podpisywał robionej przez siebie przez dziesiątki lat strony „ROzmaitości", pełnej zabawnych drobiazgów, i występował tylko jako autor drukowanego na niej co tydzień swojego wiersza. Anonimowa pozostawała praca Kalkowskiego jako autora niezliczonych notek o książkach i moja jako autora „gazetki", którą podpisałem tylko parę razy na początku, w 1955 roku. Przede wszystkim zaś anonimowo pracowała Ewa Kossak prowadząc felietonowy dialog z czytelnikami w „Do i od redakcji" i w tak zwanej „Cioci" oraz „Plamie" (dla porządku: te i inne rubryki wypełniali czasem i inni autorzy, choćby w okresach urlopowych). Ewa była też anonimową autorką wielu kącików, których druk ciągnął się miesiącami, albo i latami. Ostatnim takim kącickiem, który zaczął się ukazywać już po odejściu Mariana Eilego, była „Agenda katastrofisty": dzień po dniu prowadzony kalendarz rocznic fatalnych wydarzeń. Winietę, oczywiście, narysował ponury Daniel Mróz, z którym Ewa, notoryczna pe-symistka, zawsze doskonale współpracowała. Dziś „Agenda katastrofisty" wydaje mi się pożegnaniem z dawnym „Przekrojem". RÓD WIESZCZÓW Gdybym miał odpowiadać na pytanie, kogo spośród autorów, którzy pisywali do „Przekroju", Marian Eile szanował najbardziej, to po zastanowieniu się wymieniłbym Jerzego Szaniawskiego. Każdy tekst nadsyłany przez Szaniawskiego dawał natychmiast do najbliższego numeru, nigdy nie pozwalał sobie na najmniejszą ingerencję, jakich innym nie oszczędzał, a o Szaniawskim i jego twórczości mówił zawsze z wielkim uznaniem. Szaniawski miał też dla „Przekroju" względy wyjątkowe, nie tylko przez długie lata jedynie u nas drukował, ale dwukrotnie zgodził się udzielić „Przekrojowi" wywiadu. Jak na słynnego milczka i samotnika było to dużo, zwłaszcza że miało miejsce w latach, kiedy Szaniawski zupełnie odseparował się od świata z swoim Zegrzynku. Muszę jednak uściślić troszeczkę twierdzenie Mariana, że Opowiadania profesora Tutki powstały na jego propozycję. Kiedy Szaniawski po długich namowach obiecał dać jakieś opowiadanie do „Przekroju", Marian miał zastosować swój zwykły chwyt: nie ma mowy o jednym opowiadaniu, musi być cały cykl — i tak miało się to zacząć. Otóż pierwsze Opowiadania profesora Tutki ukazały się w „Odrodzeniu". Nie wiem, czy to „Odrodzenie" odwróciło się potem od Szaniawskiego, czy on sam zawiesił współpracę z tym tygodnikiem; myślę, że to w coraz bardziej socrealistycznym „Odrodzeniu" uznano profesora Tutkę za postać podejrzaną. Dość, że przygarnął Tutkę „Przekrój" i potem już tylko „Przekrój" go drukował. A drukowanie Tutki w 1949 roku, kiedy u nas zagościł, było czymś led-wie-ledwie tolerowanym. Ten ironiczny, sceptyczny profesor, który przekornie nicuje stereotypy i odsłania nieoczekiwane znaczenia pospolitych wyrazów. Ta anachroniczna sceneria, te rozmowy w kawiarni panów mecenasów, aptekarzy, sędziów i kupców, jakby z XIX wieku, ale czasem z aluzjami każącymi lokować je we współczesności. I te ilustrujące opowiadania niesamowite rysunki Daniela Mroza, tak samo jak tekst zupełnie różne od panującego, ba! obowiązującego stylu socrealistycznego. Dziś młodszym czytelnikom może się to wy- 245 ? dać nieprawdopodobne i śmieszne, ale sam tytuł profesora Tutki budził sprzeciwy: co to za profesor? czego? jakiej uczelni? Nawet na poczciwego, infantylnego profesora Filutka niektórzy się krzywili, a we wstępie do wydanego w NRD tomiku rysunków Lengrena niby żartem, ale jednak, wyjaśniano, że to nie są kpiny z profesorów... Prawda, że to było w NRD, u nas nigdy aż tak daleko nie zaszliśmy. Ale i „Przekrojowi" postawiono zarzut, że bohaterki felietonów o modzie, Lucynka i Paulinka, to jakieś podejrzane postacie z marginesu, ani nie pracują, ani się nie uczą, bo w felietonach nic o tym nie ma. I Janka Ipohorska na ten zarzut cierpliwie odpowiadała. Krzywili się więc na profesora Tutkę czujni specjaliści od ideolo, ale nie ingerowali, bo tak się u nas przyjęło, że klasyków, nawet obcych JERZY SZANIAWSKI -:.' '--?-"?'<':??^-LŁ'1'1* "-^-ŁiJ.S^Etl/"' ,AŁ DANIEL MRÓZ PROFESOR TUTKA BYŁ DZIENNIKARZEM 4 i i L/i i w ?>oz i 00 00 _ 246 Trzeba pamiętać tamte czasy, żeby ocenić, czym w dobie obowiązującego socrealizmu było publikowanie takich rysunków Mroza ideowo, wypadało tolerować, a Szaniawski, choć mętniak podejrzany, był jednym z ostatnich, a potem ostatnim żyjącym w kraju członkiem przedwojennej Polskiej Akademii Literatury. No i czepiać się czegoś konkretnego było trudno, takie to jakieś było nieuchwytne, nieokreślone. Szaniawszczyzna, ot co! Tylko raz Szaniawski przysłał nam opowiadanie, które budziło niecenzuralne skojarzenia: Tutka snuł rozważania o szowinistycznych zachowaniach publiczności na meczu, a właśnie zdarzył się jakiś skandal na meczu z ZSRR. Ten jeden raz opowiadania nie wydrukowaliśmy, a Marian z przeprosinami wyjaśnił sprawę listownie. Może zresztą później, w korzystniejszym momencie opowiadanie wydrukowaliśmy, dziś już nie pamiętam. Inni klasycy literatury też bywali związani z „Przekrojem", czasem krócej, ale intensywnie, jak Nałkowska, której Charaktery Marian podobno wręcz zainspirował i zamówił, czasem rzadziej, ale przez całe dziesięciolecia, jak Iwaszkiewicz. Dopiero przeglądając stare roczniki „Przekroju" uświadomiłem sobie, jak w trudnych dla pisarzy, późnych latach czterdziestych i wczesnych pięćdziesiątych wyróżniał nas Leopold Staff. Sądzę, że z tego samego powodu co Szaniawski: chciał być drukowany w piśmie, które mimo wszystko różniło się trochę od innych wydawanych między Łabą a Władywostokiem. Inna była sprawa z Tuwimem, bo ten właśnie w tych latach, ostatnich przed wczesną śmiercią, afirmował tak zwaną, nową rzeczywistość z typowym dla siebie entuzjazmem, czasem aż histerycznym. Różne tego były rezultaty, nie zawsze dobre. Ale mówcie co chcecie: jest wśród tych „afirmujących" wierszy Tuwima trochę poezji dworskiej i satyry nadgorliwej, ale są też i rzeczy znakomite, które pozostaną w literaturze, tak jak pozostało w niej niejedno dzieło dworskie, afirmujące sprawy dziś odległe i nie budzące już emocji. Poproszony o wypowiedź przedwyborczą, Tuwim dał Marianowi wiersz Spotkanie w roku 1952. Prosił specjalnie, żeby go potraktować właśnie jak wypowiedź poety i wydrukować wśród innych, tych zwyczajnych. Proszę poszukać tego wiersza w zbiorze dzieł Tuwima. „Pamiętam twego dziada, kościstego stracha..." — tak się zaczyna. Następuje, zawarty w paru ostrych, drastycznych strofkach, obraz dwóch pokoleń prymitywnej, nędzarskiej chłopskiej rodziny, wegetującej na półmordze. Prawdziwy obraz, wiem, bo sam widziałem, i to nawet z punktu obserwacyjnego nieodległego od tego, z którego korzystał Tuwim. I w ostatniej strofie pytanie do przedstawicielki pokolenia trzeciego: „A ty co? Ciągle jeszcze na tym skrawku ziemi?" Odpowiedź dziewczyny: „Ja — w Warszawie. Ja — pracę piszę z agro-chemii". To też prawda, mogę zaświadczyć, bo sam znałem takich studentów, nauczycieli, lekarzy, inżynierów. Przecież to jest Tuwim najlepszej klasy. A społeczny awans mło- 247 dzieży z chłopskiej biedoty, jaki poeta — mówiąc językiem Pimki — ukazuje w tym wierszu, to nie komunistyczna propaganda, tylko fakt niezaprzeczalny. Jolles krzywił się i wybrzydzał trochę na przypominanie w tym wierszu roku 1920 („I poszedł «bronić Polski». Wiesz gdzie? Pod Kijowem") i na naturalizm („Wyglądał jak don Kichot w prasłowiańskich gaciach"). Ale Marian wtedy, bodaj jedyny raz, aż fuknął na Jollesa, że Tuwim to jest Tuwim i nie nam wyrokować o tym, jak powinien pisać. Zresztą wiersz już był wydrukowany i o skreślaniu czegokolwiek nie było mowy. A co do skreślania... W prasie emigracyjnej wymyślano Tuwimowi od zdrajców i agentów, czasem robili to dawni przyjaciele. Poeta, który i przed wojną w odpowiedzi na różne napaści nie pozostawał dłużny i uciekał się do inwektyw, teraz reagował z furią. Jedną taką jego wściekłą fraszkę, zatytułowaną Czterowiersz wiadomo o kim, wydrukował w 1952 roku „Przekrój" na stronie RO: Nie zrobią tego bolszewicy I nie nasz będzie to wysiłek — Dadzą im kiedyś kopsa w tyłek Sami londyńscy robotnicy. W zebranych Dziełach Tuwima podano w 1958 roku w przypisach, że autograf wiersza zawiera jeszcze drugą strofę: Przyjadę na to kopsowisko Wyłącznie w charakterze widza... Ale gdy Grydz się trafi blisko, Zrobię wyjątek: kopnę Grydza. Wydawane przez Grydzewskiego londyńskie „Wiadomości" nieregularnie docierały do redakcji, zwykle je zatrzymywano, podobnie jak inne emigracyjne pisma. Czasem jednak coś się przemknęło, zwłaszcza we wczesnym popaździernikowym okresie, kiedy kontrola była mniej ścisła. Tak było i z numerem „Wiadomości", w którym Grydzewski chłodno i beznamiętnie odnotował, że jak informują Dzieła ten a ten wiersz Tuwima miał taką a taką drugą strofę poświęconą redaktorowi „Wiadomości", ale z nieznanych powodów „Przekrój" jej nie wydrukował. Oczywiście Grydzewski domyślał się, z jakiego powodu Eile nie chciał drukować strofy, w której poeta, rozwścieczony oskarżeniami o zdradę, wymierzał kopniaka swemu dawnemu przyjacielowi. Może zresztą Tuwim sam zmitygował się, na co wskazywałoby, że w tytule jest mowa tylko o czterowierszu? Czy Eile uzgadniał opuszczenie z Tuwimem? Nie wiem, przez moje ręce ten tekst nie przechodził i z Marianem na ten temat nie rozmawiałem. Eile pozostawał w dobrych stosunkach z Tuwimem, ale dopiero 248 Boy i Tuwim przed „Ziemiańską". Ilustracja Uniechowskiego do wspomnień o Tuwimie po latach dowiedziałem się, że w sierpniu 1939 Tuwim zaprosił go na Kalatówki („z żarciem"), ale nic z tego nie wyszło, bo zanim Marian dojechał do Zakopanego, u Tuwima czekała już na niego depesza z powołaniem do wojska. Kiedy jeszcze Tuwim był za granicą, „Przekrój" pierwszy w kraju wydrukował obszerne fragmenty Kwiatów polskich (nawiasem mówiąc, poemat spotkał się wtedy w kraju z chłodnym przyjęciem, nawet Kazimierz Wyka go nie docenił). Później, kiedy Tuwim był już w kraju, jego teksty ukazywały się w „Przekroju" często. Były to wiersze, listy, jak piękny list do Gałczyń-skiego, przeważnie jednak rzeczy z tak ulubionego przez poetę gatunku przyczynków i kuriozów, literackich żartów i tym podobnych. 249 ?r W „Problemach" Tuwim co miesiąc wypełniał stały dział „Cicer cum caule" (co też mistrz słowa potrafi zrobić z poczciwego grochu z kapustą!), ale i „Przekrój" zasilał obficie tego typu materiałami. Kiedyś nadesłał coś, co opublikował już przed wojną w zbiorze wydanym pod nazwiskiem „Dr Pietraszek". Wyłapał to uważny czytelnik i przysłał do „Przekroju" list sugerujący plagiat. Redakcja znalazła zgrabne wyjście: list został wydrukowany z komentarzem zapewniającym, że Tuwim drukując tekst dra Pietraszka plagiatu nie popełnił, niech czytelnik nad tym pomyśli. Tuwim w Krakowie nie bywał, nie miałem sposobności go poznać. Aż tu przed samym Bożym Narodzeniem w grudniu 1953 idąc do redakcji widzę, jak z bramy wychodzi — ależ tak! Tuwim, znamię na policzku nie pozostawia żadnych wątpliwości. Wstąpił do Mariana po drodze do Zakopanego, rozminąłem się z nim o chwilę. Nie byłem nigdy kolekcjonerem znajomości ze sławnymi ludźmi, przeciwnie, z nieśmiałości czasem się nawet od takich kontaktów uchylałem. Ale tym razem żałowałem, że akurat nie było mnie w redakcji. Może zdobyłbym się na odwagę i opowiedział Tuwimowi, jak dowiedziawszy się w 1942 roku, że księgarnia na Sienkiewicza wciąż sprzedaje po cichu jego wiersze zebrane, poszedłem tam i chyba wzbudziłem zaufanie, bo mi książkę, zawiniętą, przyniesiono z zaplecza. A potem, jeżdżąc rano wąskotorową kolejką spod mostu Kierbedzia, wciśnięty w kąt przedziału czytałem po raz nieskończony wiersze Tuwima z tego tomu. Wtedy, w latach wojny, jego poezja zupełnie mnie oszołomiła, tak jak w kilka lat później poraził mnie Gałczyński. Tuwim umarł nagle w Zakopanem, w dzień po Świętach, o tym, jak się to stało, opowiedział mi Janusz Makarczyk, który też wtedy mieszkał w „Halamie". A ledwie parę tygodni wcześniej, na początku grudnia, spadła na nas wszystkich wiadomość o równie nagłej śmierci Gałczyńskiego. Straszny był dla polskiej poezji ten grudzień 1953 roku. Rozmowa Błońskiego z Tuwimem, wydrukowana w numerze świątecznym „Przekroju", dosłownie w przedzień śmierci poety, okazała się ostatnią. Błoński zakończył ją słowami: „Dziękujemy za wiersze, które pan napisał i prosimy o nowe". Nowych już być nie miało, zamiast nekrologu wydrukowaliśmy wybór starych, a w nim modlitwę z Kwiatów polskich. Dopiero po kilku latach czytelnicy Tuwima poznali jego ostatni, nie dokończony fragment wiersza, napisany tuż przed śmiercią, w grudniu 1953 roku, ale mówiący chyba o marcu 1953. Dla mnie w każdym razie jest to wiersz na śmierć Stalina: 250 A co to za makabryczna kolejka? Kto do Cienia z hołdami się tłoczy? Dobrze, Cieniu, że masz martwe oczy, Jeszcze lepiej, że i usta twoje Śmierć wieczystym zamknęła spokojem, Miłosierna Śmierć Dobrodziejka. A najlepiej, że nie masz już siły, Iwaszkiewicza spotykałem w redakcji nie raz. Lubił być drukowany w „Przekroju". Opowiadał Marianowi, że kiedy wydrukuje swój wiersz w „Twórczości", to mówi o nim tylko publiczność literacka, ale kiedy da coś u nas, to potem jadąc EKD ze swego Brwinowa do Warszawy zawsze usłyszy a to od konduktora, a to od kogoś przygodnie spotkanego: „Czytałem w «Przekroju» pana wiersz". Dlatego jeśli Iwaszkiewiczowi zależało specjalnie na spopularyzowaniu któregoś utworu, dawał go do druku Marianowi. Częściej jeszcze niż wiersze drukował „Przekrój" prozę Iwaszkiewicza. Opowiadanie z krainy Papuasów było jedynym dłuższym, drukowanym w odcinkach, dziełem beletrystycznym, ale korespondencji — listów z podróży, zamieściliśmy bez liku. W czasach, kiedy dziennikarze prawie nie wyjeżdżali za granicę, były to teksty bezcenne. Iwaszkiewicz nawet na początku lat pięćdziesiątych jeździł dużo po całym świecie broniąc pokoju na rozmaitych międzynarodowych kongresach i spotkaniach i zawsze o nas pamiętał. Tak w latach beznadziejnej posuchy na własne materiały z szerokiego świata „Przekrój" mógł na przykład opisywać spotkanie z Evą Peron, albo informować, jak jest po przeciwnej stronie globu, w Chile. A wszystko to z pierwszej ręki, opisane piórem naprawdę świetnym. I krótko! Listy z podróży Iwaszkiewicza były zawsze wzorowo zwięzłe, żadnego „literackiego" wodolejstwa, które tak lubią pisarze minorum gentium. Zdarzyło się parę razy, jak to w tamtych czasach, że musiały być jeszcze krótsze, bo Marian — i nie tylko Marian, nie wypieram się swego udziału — woleliśmy coś pominąć, żeby nie narazić się na kłopoty ze strony superczujnych. Iwaszkiewicz miał do Mariana zaufanie kompletne, pamiętam list Iwaszkiewicza, który mi Marian pokazał, będący odpowiedzią na usprawiedliwianie się redakcji za jakiś skrót. Nie umiem powtórzyć go dosłownie, ale było to coś w stylu: „Ależ, panie Marianie, ja to dobrze rozumiem, jeśli pan uważa, że tak trzeba, to zgadzam się z góry". Nie wiem, co się stało z listami Iwaszkiewicza do „Przekroju" pisanymi na własnym papierze listowym, z cytatem Chopina w nagłówku: „Zlituj się i napisz choć słowo". Marian nie zbierał relikwii. Kiedy Iwaszkiewicz skończył sześćdziesiąt lat , uczciliśmy to dość niekonwencjonalnie. Wydrukowaliśmy obok siebie sześć takich samych zdjęć jubilata podpisując je kolejno króciutkimi laurkami, że to jest Iwaszkiewicz — powieściopisarz, Iwaszkiewicz — poeta, Iwasz- 251 kiewicz — działacz, Iwaszkiewicz — dramaturg, Iwaszkiewicz — muzykolog i wreszcie Iwaszkiewicz — autor „Przekroju". Zareagował listem w tonie: „co też wyrabiacie, ale dziękuję". Zdaje się, że zrobiliśmy mu dużą przyjemność. Przy okazji mały przyczynek. Wiadomo, że pierwszej inspiracji do napisania cyklu esejów o historii Polski dostarczył Pawłowi Ja-sienicy Marian Eile. Jasienica zabrał się do tego dopiero po kilku latach i nie u nas drukował te teksty, ale zaczęło się od propozycji Mariana. To rzecz znana. Natomiast, o ile wiem, zupełnie nieznany jest dziś fakt, że pierwszym autorem, do którego Eile zwrócił się z propozycją napisania popularnego przedstawienia historii Polski, był Jarosław Iwaszkiewicz. Marianowi chodziło o to, żeby to nie był wykład historyka, ale impresje pisarza, który opowie, jak on widzi różne fakty, epizody i postacie z naszych dziejów. O historię malowniczą, będącą odtrutką na zmarksizowaną do absurdu, wypraną z barwy historię z ówczesnych podręczników. Rozmawialiśmy dużo na ten temat, szukając odpowiedniego kandydata na autora takiego cyklu i Iwaszkiewicz wydał się najlepszy. Marian w czasie pobytu w Warszawie przedstawił mu propozycję. Iwaszkiewicz pomysł bardzo pochwalił, ale miał wątpliwości, czy będzie mógł się podjąć takiego PRZESYŁAJĄC PEWNEJ PAHI BłSKITHT MEBALIOH %śay dłużej sią Jcochali Kiz jpdna noc trwa. 3?a pamiątkę masz medalik A .w nim moja łza, Gdy Ci sie kocbsnie anadzi - Bo to nadna rzecz loślij klejnot między ludzi ..A i.zą wyrzut precz. 252 Ten list Iwaszkiewicza do Eilego razem z dołączonym wierszem i stosownym zdjęciem daliśmy na okładce zadania, obawiał się, że jego fachowa wiedza historyczna nie jest dostatecznie szeroka. Po jakimś czasie odpowiedział Marianowi, że się nie podejmuje. No i proszę sobie wyobrazić, że ofiarą najstraszliwszej gafy w historii „Przekroju" padł właśnie tak bliski nam i przyjazny Iwaszkiewicz. W 1962 roku zaczęliśmy zamieszczać „duchowe dowody osobiste" znanych postaci: ich odpowiedzi na te same ankietowe pytania. Była to zabawa towarzyska popularna w XIX wieku, znany jest, na przykład, i często cytowany taki duchowy dowód osobisty Karola Marksa, który spisała jego córka. Ktoś we Francji odgrzał tę zabawę, Marian przywiózł pomysł do Polski i trochę tych ankietek się u nas pokazało. Dobór odpowiadających: od Dymszy po Juliette Greco, która właśnie występowała w Polsce i Kydryński podsunął jej ankietę (pamiętam, że jako postać historyczną, którą najbardziej gardzi, wymieniła — Napoleona). Dowód osobisty (duchowy) Jarosława Iwaszkiewicza przeczytałem dopiero w wydrukowanym numerze, z wielkim zdumieniem „... 3) W kim kochasz się potajemnie? W Antonim Słonimskim. 4) Ulubiona postać historyczna? Antoni Słonimski. 5) Kim ze współczesnych chciałbyś być? Antonim Słonimskim ... 9) Twoje ulubione zajęcie? Czytanie^ Antoniego Słonimskiego". Dziwne. Czy to miała być reakcja Iwaszkiewicza na zerwanie przez Słonimskiego stosunków z nim, o czym było głośno? Ale takie kpiny były całkiem nie w stylu Iwaszkiewicza. Aż wyszła na jaw straszna prawda. „Na skutek nieporozumienia tak nieprawdopodobnego, że wolimy nie wchodzić w jego szczegóły, wydrukowaliśmy dowód Janusza Minkiewicza przypisując go Jarosławowi Iwaszkiewieżowi" — kajaliśmy się w następnym numerze. Zbieg okoliczności był istotnie koszmarny, obejmował nie tylko zamianę kopert i listów w sekretariacie, przy otwieraniu ich przez nasze panie, ale i przemknięcie się do druku tekstu, który nie przeszedł jakimś cudem ani przez ręce Mariana, ani moje. Rzadko zdarzało się, żeby Marian był aż tak wściekły jak wtedy. Ale nie znęcał się nad winnymi, co w podobnych wypadkach robi większość szefów; jak się już coś stało, co się odstać nie mogło, Marian gryzł się, ale przyjmował taki fakt z rezygnacją i nigdy potem go nie wypominał. „Czy wolno nam mieć nadzieję, że sympatia, którą Pan Jarosław zawsze «Przekrojowi» okazywał, wytrzyma i tę próbę?" — pytaliśmy w wydrukowanych przeprosinach-sprostowaniu. Jakoś wytrzymała. Chyba jednak w późniejszych latach Iwaszkiewicz rzadziej przysyłał nam materiały. Ale przysyłał, w tym parę przepięknych wierszy. Jak Słonimski przyjął tę naszą wpadkę, nie wiem, nie łączyły go z „Przekrojem" stosunki takie, jakie łączyły Iwaszkiewicza i Tuwi-ma. Marian cenił Słonimskiego bardzo wysoko, zaraz po wojnie „Prze- 253 kiewicz — działacz, Iwaszkiewicz — dramaturg, Iwaszkiewicz — muzykolog i wreszcie Iwaszkiewicz — autor „Przekroju". Zareagował listem w tonie: „co też wyrabiacie, ale dziękuję". Zdaje się, że zrobiliśmy mu dużą przyjemność. Przy okazji mały przyczynek. Wiadomo, że pierwszej inspiracji do napisania cyklu esejów o historii Polski dostarczył Pawłowi Ja-sienicy Marian Eile. Jasienica zabrał się do tego dopiero po kilku latach i nie u nas drukował te teksty, ale zaczęło się od propozycji Mariana. To rzecz znana. Natomiast, o ile wiem, zupełnie nieznany jest dziś fakt, że pierwszym autorem, do którego Eile zwrócił się z propozycją napisania popularnego przedstawienia historii Polski, był Jarosław Iwaszkiewicz. Marianowi chodziło o to, żeby to nie był wykład historyka, ale impresje pisarza, który opowie, jak on widzi różne fakty, epizody i postacie z naszych dziejów. O historię malowniczą, będącą odtrutką na zmarksizowaną do absurdu, wypraną z barwy historię z ówczesnych podręczników. Rozmawialiśmy dużo na ten temat, szukając odpowiedniego kandydata na autora takiego cyklu i Iwaszkiewicz wydał się najlepszy. Marian w czasie pobytu w Warszawie przedstawił mu propozycję. Iwaszkiewicz pomysł bardzo pochwalił, ale miał wątpliwości, czy będzie mógł się podjąć takiego PRZESYŁAJĄC PEWNEJ PABI BŁEKIIHY MEDAŁIOH Myśmy dłużej si.% kochali Niż jedna noc trwa Sa pamiątkę masz aedalik, A .1? nim moja łza. My Ci Eie rośli' Icociiaaie znudzi rzecz - 252 Tzn list Iwaszkiewicza do Eilego razem z dołączonym wierszem i stosownym zdjęciem daliśmy na okładce I zadania, obawiał się, że jego fachowa wiedza historyczna nie jest dostatecznie szeroka. Po jakimś czasie odpowiedział Marianowi, że się nie podejmuje. No i proszę sobie wyobrazić, że ofiarą najstraszliwszej gafy w historii „Przekroju" padł właśnie tak bliski nam i przyjazny Iwaszkiewicz. W 1962 roku zaczęliśmy zamieszczać „duchowe dowody osobiste" znanych postaci: ich odpowiedzi na te same ankietowe pytania. Była to zabawa towarzyska popularna w XIX wieku, znany jest, na przykład, i często cytowany taki duchowy dowód osobisty Karola Marksa, który spisała jego córka. Ktoś we Francji odgrzał tę zabawę, Marian przywiózł pomysł do Polski i trochę tych ankietek się u nas pokazało. Dobór odpowiadających: od Dymszy po Juliette Greco, która właśnie występowała w Polsce i Kydryński podsunął jej ankietę (pamiętam, że jako postać historyczną, którą najbardziej gardzi, wymieniła — Napoleona). Dowód osobisty (duchowy) Jarosława Iwaszkiewicza przeczytałem dopiero w wydrukowanym numerze, z wielkim zdumieniem „... 3) W kim kochasz się potajemnie? W Antonim Słonimskim. 4) Ulubiona postać historyczna? Antoni Słonimski. 5) Kim ze współczesnych chciałbyś być? Antonim Słonimskim ... 9) Twoje ulubione zajęcie? Czytanie Antoniego Słonimskiego". Dziwne. Czy to miała być reakcja Iwaszkiewicza na zerwanie przez Słonimskiego stosunków z nim, o czym było głośno? Ale takie kpiny były całkiem nie w stylu Iwaszkiewicza. Aż wyszła na jaw straszna prawda. „Na skutek nieporozumienia tak nieprawdopodobnego, że wolimy nie wchodzić w jego szczegóły, wydrukowaliśmy dowód Janusza Minkiewicza przypisując go Jarosławowi Iwaszkiewiczowi" — kajaliśmy się w następnym numerze. Zbieg okoliczności był istotnie koszmarny, obejmował nie tylko zamianę kopert i listów w sekretariacie, przy otwieraniu ich przez nasze panie, ale i przemknięcie się do druku tekstu, który nie przeszedł jakimś cudem ani przez ręce Mariana, ani moje. Rzadko zdarzało się, żeby Marian był aż tak wściekły jak wtedy. Ale nie znęcał się nad winnymi, co w podobnych wypadkach robi większość szefów; jak się już coś stało, co się odstać nie mogło, Marian gryzł się, ale przyjmował taki fakt z rezygnacją i nigdy potem go nie wypominał. „Czy wolno nam mieć nadzieję, że sympatia, którą Pan Jarosław zawsze «Przekrojowi» okazywał, wytrzyma i tę próbę?" — pytaliśmy w wydrukowanych przeprosinach-sprostowaniu. Jakoś wytrzymała. Chyba jednak w późniejszych latach Iwaszkiewicz rzadziej przysyłał nam materiały. Ale przysyłał, w tym parę przepięknych wierszy. Jak Słonimski przyjął tę naszą wpadkę, nie wiem, nie łączyły go z „Przekrojem" stosunki takie, jakie łączyły Iwaszkiewicza i Tuwi-ma. Marian cenił Słonimskiego bardzo wysoko, zaraz po wojnie „Prze- 253 krój" jako pierwszy w kraju wydrukował kilka znanych tylko emigracji utworów pisarza, w tym słynny wiersz Ten jest z ojczyzny mojej i fragment wspomnieniowego poematu Popiół i wiatr. O Sło-nimskim pisaliśmy zawsze z szacunkiem i ciepło, zamieściliśmy rozmowę z nim w cyklu rozmów Błońskiego z pisarzami, Budrewicz (skądinąd ze Słonimskimi zaprzyjaźniony) w swoim cyklu „Baede-ker warszawski" ładnie sportretował poetę jako zarazem pana Pick-wicka i d'Artagnana. Marian z zachwytem mówił o felietonach Sło-nimskiego w „Wiadomościach Literackich". Za godną znalezienia się w światowych antologiach uważał recenzję Słonimskiego z przedstawienia jakiejś farsy: przypomina nocnik wyrzucony na śmietnik — lekkie to, błyszczące, ale wysiedzieć już na tym nie sposób. Kontes-tatorskie wystąpienia Słonimskiego w późniejszych latach Marian podziwiał, choć był sceptyczny jeśli idzie o ich efekt. Krzywił się tylko na artystyczny konserwatyzm Słonimskiego i jego szyderstwa na przykład z awangardowych inscenizacji teatralnych. Marian, który nigdy dwa razy tak samo nie opowiadał żadnej historii, niechętnie mówił o wielokrotnym eksploatowaniu przez Słonimskiego tych samych anegdot (nie ma co taić, sam to słyszałem z ust Słonimskiego, w dodatku chodziło o anegdotę kiedyś wykorzystaną w druku). W ogóle Słonimski, zdaniem Mariana, w starszym wieku „datował". Kiedyś czytając nowy felieton Słonimskiego, w którym była mowa o właścicielach samochodów umiejących rozmawiać tylko o zużyciu benzyny, częściach zamiennych, garażach i asekuracji, Marian powiedział mi: „Tu redakcja powinna dać odnośnik: «Asekuracja» — słowo używane przed wojną; dziś — ubezpieczenie". A Słonimski? O „Przekroju" nie pisał i nie mówił ani dobrze, ani źle. Kiedy czasem spotykałem go w towarzystwie, i to częściowo przekrojowym, nigdy o „Przekroju" i Eilem nie wspominał. Miałem wrażenie, że coś tam między nimi było może w dawnych latach. Eile aż przesadnie podkreślał zawsze, jaki z niego w „Wiadomościach Literackich" był mały pionek w porównaniu z Grydzewskim, Boyem, Słonimskim. Czyżby Słonimski mu to kiedyś okazał? Nie wiem. Ale to fakt, że Słonimski nawet traktując kogoś z nienaganną grzecznością umiał dać odczuć dystans. Był pod tym względem przeciwieństwem Iwaszkiewicza, który niby francuscy XVIII-wieczni arystokraci, właśnie wobec osób niższych w hierarchii markował uwagę i wiel-kopańską życzliwość. Skoro już mowa o gwiazdozbiorze umarłych poetów (Szaniawski też był poetą, tylko że pisał prozą), to po skamandrytach kolej na Broniewskiego. Jego też „Przekrój" zaraz po wojnie zaprezentował czytelnikom, drukując w masowym, jak nigdy dawniej, nakładzie kilka najpiękniejszych wierszy Broniewskiego, znanych dotąd tylko 254 na emigracji. W „Przekroju" ukazały się także fragmenty nie ukończonego poematu Broniewskiego Bania z poezją. Ale potem w kraju Broniewski został wyniesiony na piedestał rewolucyjnego wieszcza i z „Przekrojem" jakoś nie współpracował. Marian rzadko o nim wspominał, sądzę, że różnili się zanadto stylem życia, by mógł istnieć między nimi bliższy związek. No i fakt, że Broniewski będąc formalnie sekretarzem redakcji „Wiadomości Literackich" traktował to jako synekurę, też nie działał zachęcająco na Mariana, który pracy redakcyjnej poświęcał się zawsze całym sercem. Zdziwiłem się więc niebotycznie, kiedy raz pod nieobecność Mariana, o porze dość wczesnej, zadzwoniła do mnie do domu Merka Ziemiańska, że w redakcji jest Broniewski w stanie wskazującym na użycie i koniecznie chce ze mną mówić. Popędziłem galopem: przecież to Broniewski! Nie był dla mnie poetą tak bliskim jak Gałczyński czy Tuwim, ale co tu dużo mówić, należał do największych. Właśnie dlatego, że wysoko ceniłem poezję Broniewskiego, obawiałem się trochę tego spotkania. Wiedziałem, co alkohol robi czasem z ludzi, których chciałoby się szanować. Broniewski przyszedł do redakcji z eks-ministrem administracji publicznej Władysławem Wolskim, recte Antonim Piwowarczykiem. To też była postać! Stary komunista, przeszedł przez łagry, został potem członkiem rządu i KC, aż w 1950 roku runął z trzaskiem po nieudanej próbie intrygi przeciw Bierutowi. Odtąd był w Krakowie dyrektorem wojewódzkiej biblioteki, przesiadywał codziennie Pod Gruszką i wyżywał się w przypominaniu ludziom historii politycznie niemiłych. Twierdzono, że ma w swej słoniowej pamięci materiały kompromitujące nawet Lenina. Teraz zgryźliwego, wpółzgarbionego Tersytesa Polski Ludowej zobaczyłem w całkiem nowym wydaniu, wesolutkiego, rozchichotanego, podczas gdy Broniewski był normalnie bełkotliwy. Zważywszy porę dnia, zastanawiałem się, czy panowie są jeszcze wczorajsi, czy już dzisiejsi. Broniewski zaczął zawile tłumaczyć, że wpisał w Bibliotece Jagiellońskiej do jakiejś księgi pamiątkowej strofę swego poematu o Wiśle i że proponuje „Przekrojowi" odfotografowanie tego autografu — w zamian za stosowną zaliczkę. I żeby to tylko tyle! Ale, ku mojemu zniesmaczeniu, wielki, naprawdę wielki poeta zaczął się do mnie łasić, zapewniając mnie, że czytuje i ceni moje artykuły. Przerwałem mu grzecznie, ale dość kategorycznie, mówiąc, że bez względu na to, czy mnie czyta czy nie czyta, uważam za swój obowiązek zrobić dla Władysława Broniewskiego co tylko będę mógł. Dyrektor wydawnictwa na hasło „Broniewski" znalazł sposób, żeby wykombinować kwotę, jakiej poeta potrzebował (żadnych zaliczek wydawnictwo nie płaciło), i poranni goście poszli prosto na Wiślną do kasy. 255 Marian po powrocie zaaprobował to, co zrobiłem, skrzywił się na pytanie, czy fotografować autograf: Broniewski hojnie obdzielał wtedy pisma fragmentami poematu i żadną atrakcją to nie było. Jak dyrektor wybrnął ze spisania na straty wypłaconej kwoty, to jego sprawa. A ja pomyślałem, że gdyby tak miało wyglądać spotkanie z innym uwielbianym poetą, to lepiej, że mnie ono ominęło. Nie pamiętam, w którym to było roku. Broniewski umarł w 1962. Kiedy umierał w klinice na raka krtani, Marian przywiózł z Warszawy opowiadaną tam w środowiskach literackich historię. Według niej Broniewski, któremu ktoś ważny przysłał do szpitala owoce i kwiaty, miał powiedzieć, że kwiaty przeznacza na grób Andrzeja Stawara (marksistowski krytyk literacki umarł właśnie w Paryżu jako dysydent), a owoce do więzienia dla Jerzego Kornackie-go (właśnie wytoczono lewicowemu pisarzowi obrzydliwy proces). Nie mam pojęcia, czy ta historia jest prawdziwa; Marian ją podchwycił i opowiadał. W pierwszych powojennych latach Marian zamieszczał w „Przekroju" sporo poezji. Najwięcej wierszy lżejszego kalibru i okolicznościowych, ale w jakim wydaniu! Jan Brzechwa, Artur Marya Swi-narski, Janusz Minkiewicz — najpierwszy garnitur. Próbowali na tym polu sił także przedstawiciele innych specjalności: Gwidon Mik-laszewski, Zbigniew Lengren, Hanna Mortkowicz-Olczakowa. Znalazłem też w „Przekroju" okropnie rewolucyjny wiersz Jana Kotta 0 wieszaniu w 1794 roku przez lud Warszawy zdrajców-biskupów 1 magnatów. Ale kiedy przeglądałem stare roczniki przypominając sobie ich treść, uderzyły mnie przede wszystkim obszerne, zajmują ce po całej kolumnie poematy; prócz już wymienionych klasyków także Stanisława Balińskiego, Jerzego Zagórskiego, Czesława Miło sza. Później tego już nie było. Wiersze autorów innych niż niezawodny Kern drukował „Przekrój" za moich czasów rzadko. Pamiętam tylko dwa takie przypadki: długi wiersz Harasymowicza, no i Macedoński, o którym osobno. Drukując poetów nie mógł Marian oczywiście pominąć Przybosia. Sztandarowy poeta i teoretyk awangardy zajmował po wojnie wysokie miejsce na liście rankingowej, także i z powodu politycznego usytuowania: w Polsce Lubelskiej, latem 1944 roku, „czerwony" Przyboś został pierwszym prezesem Związku Zawodowego (tak się przed wojną i wtedy nazywał) Literatów Polskich. Marian poezji awangardowej nie lubił, był to jedyny rodzaj awangardy, którego nie popierał, ale Przybosia w „Przekroju" nie pomijał, zamieścił jeden i drugi jego wiersz. Potem poeta znalazł się w kadrowej puli twórców, z której czerpano przy obsadzaniu placówek zagranicznych: został posłem w Szwajcarii, zastępując na tym sta- 256 nowisku Putramenta, kiedy ten awansował na ambasadora w Paryżu. A kiedy Przyboś wrócił w 1952 roku do kraju, poezja awangardowa, zwłaszcza zaś teoretyzowanie na temat jej wyższości było wyklęte i przeklęte jako najokropniejszy formalizm. Straszny to był cios dla zdyscyplinowanego członka partii, ale i wiernego wyznawcy awangardowych teorii literackich. Przyboś zamilkł teraz prawie zupełnie, zajął się bezpiecznym zbieraniem poezji ludowej i nudził się strasznie na stanowisku dyrektora Biblioteki Jagiellońskiej, którym go uhonorowano. Tak się nudził, że zaczął czasem zaglądać do nieodległej od Jagiellonki redakcji „Przekroju". Coś tam mu wydrukowaliśmy, biedny poeta miał nadzieję, że jego awangardowa szarada wywoła jakiś oddźwięk. — Marianie, dzwonił Przyboś — mówiła Merka Ziemiańska. — Pytał, czy były jakieś listy od czytelników o jego wierszu. — Powiedz mu, że przyszło dwadzieścia osiem rozwiązań, w tym jedno prawidłowe: burak! — warknął Marian. Musiałem jakoś taktownie wytłumaczyć Przybosiowi, że od czytelników magazynu nie można oczekiwać takich reakcji, jakie wywołuje poezja u wyrobionych czytelników pism literackich, i te de, i te pe, gruszkowo. Ale okresowi, kiedy Przyboś przychodził do redakcji, zawdzięczam zasłyszaną z pierwszego źródła i ślicznie opowiedzianą historię dramatycznej przygody Jana Parandowskiego. Opowieść ta krążyła wtedy tylko w ustnych przekazach, potem zdaje się trafiła i do drukowanych wspomnień. Otóż w pierwszych tygodniach Polski Lubelskiej, kiedy zbierano się, szukano i liczono straty, ktoś przyniósł wiadomość, że Parandowski znalazł się na przyczółku sandomierskim w dramatycznej sytuacji: na samej linii frontu, pomiędzy wojskami niemieckimi i radzieckimi, które strzelały do siebie nad jego głową. Trzeba ratować Parandowskiego, orzekł Borejsza i podjął odpowiednie interwencje w radzieckim dowództwie. Minęło trochę czasu, tę sprawę przesłoniły inne, tyle ich było. Aż tu któregoś dnia wzywają Przybosia do siedziby władz radzieckich, nikt nie wie po co. — Prowadzą mnie do czyjegoś gabinetu — opowiadał Przyboś — wchodzę, patrzę, aż tu carskij gienierał! Grubas z bródką, ordery, szerokie spodnie z lampasami. A w fotelu skulony, wystraszony, bąkający coś pod nosem malutki Parandowski (Przyboś zgrabnie odegrał tę scenę). — A ot, my wam, jak chcieliście, odnaleźliśmy i sprowadziliśmy do Lublina waszego wybitnego pisarza — wyjaśnił sytuację członek Biura Politycznego KC WKP(b), generał armii Nikołaj Bułganin, pełnomocnik rządu radzieckiego przy PKWN. Jak się okazało, fornt przeszedł, Parandowski z rodziną znalazł się w całkiem innej miejscowości i żył sobie w miarę spokojnie. Naraz — samochody wojskowe przed domem. „Parandowskij? Jedziecie 257 z nami". Przerażenie ogólne. Na lotnisko polowe i lot do Lublina. O co chodzi, nie powiedziano delikwentowi, może zresztą sami tego nie wiedzieli czerwonoarmiści przeprowadzający „operację Parandow-ski". Rozkaz to rozkaz, lepiej nie pytać o szczegóły. Bułganin, jedyny w kierownictwie radzieckim, który charakteryzował się na ancien regime, został odkomenderowany przez Stalina z administracji (był nawet prezesem banku państwa) do wojska, gdzie doszedł galopem do rangi generała armii, wkrótce marszałka (po wojnie był nawet ministrem obrony). W lecie 1944 pełnił w Lublinie funkcję radzieckiego prokonsula. Doszedł do przekonania, że wspaniałym gestem zjednującym sympatię Polaków będzie uratowanie dla kultury polskiej znanego, jak go zapewniano, pisarza. Gest został wykonany z wdziękiem słonia, ale cóż, na wojnie jak na wojnie. Przyboś krztusił się ze śmiechu opowiadając tę historię i myśmy też się śmiali. A jeśli to kogoś dziś zgorszy i powie, że nic śmiesznego w tym nie ma, odpowiem, że i Przyboś, i Marian, i ja nauczyliśmy się w czasie wojny przyjmować z humorem wszystko, co się w miarę dobrze kończy, a czasem nawet rzeczy o niewesołym finale. Uważałem i uważam to za reakcję zdrową i normalną, o wiele zdrowszą niż nieustanne kontemplowanie krzywd i nieszczęść. I jeszcze coś dla gorszących się łatwo. Przyboś legitymację partyjną oddał już w 1958 roku, po egzekucji Imre Nagya, o czym ja na przykład dowiedziałem się dopiero niedawno. Śliczny wiersz Czesława Miłosza, Piosenkę o porcelanie, przeczytałem w „Przekroju" na krótko przed moim przyjściem do redakcji, potem chyba już nic Miłosza nie drukowaliśmy. Ale jeśli nawet sam nie mam wspomnień o współpracy Miłosza z redakcją, to jak tu pominąć laureata Nobla? W pierwszych powojennych latach jego nazwisko pojawiało się w „Przekroju" dość często, Eile drukował jego wiersze, korespondencje, no i felietony. Z przykrością słuchałem telewizyjnej rozmowy z Miłoszem, w której napomknął o tych felietonach jakby się usprawiedliwiając. Gdyby je na nowo przeczytał, tak jak ja, uznałby chyba, że są coś warte, a zwłaszcza że były coś warte dla czytelników wtedy, kiedy się ukazywały. Cykl felietonów Miłosza Kolorowym atramentem podobnie jak Kropki nad i Jana Kotta, jak felietony Kazimierza Wyki i Stanisława Dygata to były wartościowe pozycje wczesnego „Przekroju" i posiadanie takich stałych felietonistów też stanowi tytuł do chwały redaktorskiej Mariana Eilego. Miłosz nie należy do poetów szczególnie mi bliskich, ale bliskie są mi niektóre jego wiersze, przede wszystkim wspaniały Traktat moralny. Pamiętam związane z tym poematem duszne rozterki Jaszcza, który został na krótko sekretarzem redakcji „Twórczości". Zajączek był z Jaszcza okropny i zwierzał się koledze z „Dziennika 258 I Polskiego" ze swych wahań między podziwem dla Miłosza a partyjnym podejściem do, ach, wydźwięku: „Przed nami jest — Jądro ciemności" — tak się poemat kończy. W wydanej na pożegnanie Jaszcza, poświęconej mu wewnętrznej redakcyjnej jednodniówce znalazł się więc także dedykowany żegnanemu publicyście „Dziennika Polskiego" taki cytat z poematu Miłosza: A lekarz, kiedy jest znudzony Odpowiadaniem na androny I szarlataństwa mu dopieką — Zaleca befsztyk, rosół, mleko. Mogę jeszcze dziś na pamięć cytować niektóre zdania z Traktatu moralnego, a wśród nich te, które były odczytaniem myśli takich jak ja, a myślę, że i takich jak Marian: Lawina bieg od tego zmienia Po jakich toczy się kamieniach. I, jak zwykł mówić już ktoś inny, Możesz, więc wpłyń na bieg lawiny. Łagodź jej dzikość, okrucieństwo... Oczywiście pamiętam i to, jak kończy się ten ustęp poematu. A kończy się on słowami, że ... politycznym twym wybiegom wtóruje rechot Rabelego. No właśnie. Nie rozumiem, jak to się stało, że nigdy w „Przekroju" nie drukowaliśmy Wisławy Szymborskiej (z wyjątkiem jednego wiersza Eluar-da w jej tłumaczeniu). To szkoda niepowetowana i do dziś nie mogę tego odżałować. Natomiast wiersze Adama Włodka drukowaliśmy parę razy. Jeden wiersz, noszący tytuł Rozwichrzony dyskurs księżycowy, ukazał się w gwiazdkowym numerze w 1955 roku i nawiązywał do ślicznej okładki Jana Kamyczka. — Możemy już zapalać choinkę, zabłysnął pierwszy sztuczny księżyc — oznajmiała narysowana w typowym stylu Janki para obserwująca przez okno sztucznego satelitę. Było to na dwa lata przed startem pierwszego sputnika, ale już się sporo mówiło o bliskim początku ery kosmicznej — a także o UFO. Satelita Janki przypominał latający spodek. Myślę jednak, że czytelnicy „Przekroju" zapamiętali Adama Włodka przede wszystkim jako autora relacji Sześć godzin psychozy, o eksperymencie, któremu poeta się poddał w jednej z krakowskich klinik: wziął środek halucynogenny LSD wywołujący sztuczną psychozę i opisał w reportażu swoje wrażenia. I w tym wypadku „Prze- 259 Na ozjmjcplega metoda powtarzania 1 co chce, nią osiągnąć. Adatn Księżyc księżyc księżyc księżyq księżyc księżyc księżyc księżyc księżyc księżyc księżyc księżyc księżyc księżyc księżyc księżyc księżyc księżyc księżyc księżyc księżyc księżyc księżyc księżyc księżyc księżyc księżyc księżyc płynie płynie płynie płynie płynie płynie płynie płynie płynie płynie płynie płynie płynie płynie płynie płynie płynie płynie płynie płynie płynie płynie płynie płynie płynie płynie płynie płynie po niebie Czytaj po niebie tak po niebie długo po niebie aż po niebie zobaczysz po niebie w swojej wyobraźni po niebie KSIĘŻYC PŁYH^CY PO NIEBIE po niebie wtedy po niebie zrobi oi się miło po niebie zamyślisz się po niebie albo rozczulisz po niebie albo uśmiechniesz po niebie i po niebie w ten sposób po niebie PRZEŻYJESZ po niebie na miarę Twojej wrażliwości po niebie mądrości po niebie i wyobraźni po niebie POEZJE po niebie zawartą w tym że księżyc płynie po niebie po niebie Przeżyjesz po niebie to po niebie tak po niebie jakbyś sam był poetą po niebie I po niebie NAPEATOE w tym momencie będziesz POETA po niebie a po niebie ja , OSI/LSNE SWÓJ CEL który ohoiałem osiągnąć posługując się tą metodą powtarzania powtarzania powtarzania powtarzania powtarzania EGZAMIN PISEMNY — rys: Macedoński S*J - ANIłl3Sld NILMVZ93 Typowe rysunki Macedońskiego: „Egzamin pisemny" i „Korespondencja z Rzymu" 260 krój" był pierwszy w Polsce — a i na Zachodzie zainteresowanie tymi sprawami dopiero się zaczynało. Bardzo prędko ostry zapis cenzorski uniemożliwił pisanie o narkotykach, środkach halucynogennych i tym podobnych. Zakaz objął także przedwojenne teksty Witkacego i w zarodku stłumił próby „Przekroju" przypomnienia tej strony twórczości pisarza. A teraz będzie o poecie, którego wiersze można było znaleźć właściwie tylko w „Przekroju" i który nigdy nie wydał ich w książce, a więc tym bardziej zasługują na uwagę. Adama Macedońskiego odkrył Marian w 1956 roku jako rysownika. Bardzo wysoko go cenił i ciekawie mówił o niepowtarzalnych cechach jego rysunków, pozwalających natychmiast je rozpoznać. Dużo ich zamieszczaliśmy, także na okładkach. Lubiłem je ogromnie, niektóre dotąd zdobią mój pokój. Ogromnie też lubiłem i lubię wiersze Macedońskiego, których też dużo publikowaliśmy w „Przekroju". Przytaczam w całości jeden, programowy. Pewnie, że metoda powtarzania prowadzi w ślepą uliczkę. Ale ileż pomysłowości wykazywał Macedoński posługując się tą swoją metodą, ile potrafił znaleźć wariantów jej zastosowania. Irytował czytelników, którzy przysyłali wściekłe listy z wymyślaniami i parodie wierszy Macedońskiego, które też oczywiście drukowaliśmy. Ale mówcie co chcecie, w wierszach Macedońskiego była prawdziwa poezja. Szczerze wzrusza mnie na przykład wiersz o dziewczynie ładnej i brzydkiej. Wylicza po kolei, równolegle te same czynności obu dziewczyn, te same sytuacje, wszystko tak samo. Aż wreszcie na końcu jest różnica: ładna dziewczyna tańczy, ładna dziewczyna tańczy, podczas gdy brzydka dziewczyna stoi w kolejce po bilety do kina. A potem brzydka dziewczyna płacze. Kiedy odbywała się olimpiada w Tokio, Macedoński przyniósł do redakcji wiersz: Bieg na 100 metrów. Natychmiast dałem go (Mariana właśnie nie było) na okładkę, na szerokiej szpalcie z prawej strony, razem z olimpijskimi zdjęciami i rysunkiem Macedońskiego wiersz ilustrującym. Ten wiersz wyglądał tak: STRZAŁ START 1 metr — biegacze biegną jak mogą najszybciej 2 metr — biegacze biegną jak mogą najszybciej I tak dalej, kolejno w stu wersach, aż do setnego metra. Po czym: TAŚMA KONIEC BIEGU SPRAWDZANIE FOTOKOMÓRKI BIEGACZE PRZEBIEGLI dystans 100 metrów w następujących czasach i kolejności... 261 I Mówcie co chcecie, powtarzam, ale to był wiersz, to jest poezja. Tym oryginalniejsza, że przemawiająca układem graficznym bardziej nawet niż słowami. To była udana okładka, Marianowi też się spodobała. Dlaczego artysty tak oryginalnego jak Macedoński nikt poza „Przekrojem" nie docenił? Miał potem pewne sukcesy we Włoszech, jako rysownik, ale jako poeta wciąż czeka na odkrycie. Myślę, że się kiedyś doczeka. A dla „Przekroju" zasłużył się i tym, że przynosił nam listy, które dziewczyny pisywały do niego z zagranicy, a myśmy te listy drukowali jako bardzo oryginalne korespondencje. Jedną z tych dziewczyn czasem jeszcze widuję i zawsze mówię jej jaka to szkoda, że nie rozwijała swojej umiejętności pisania, zademonstrowanej w listach ze Szkocji do Macedońskiego. Odpowiada mi, że ma trzy córki, jedną dorosłą, może któraś ją zastąpi. Wreszcie na zakończenie tego rozdziału o poetach w „Przekroju". Nie mogę sobie przypomnieć, czy kiedyś była u nas w redakcji fizycznie obecna Halina Poświatowska. Zdaje się, że nie. Ale to „Przekrój" z inspiracji jej lekarza i opiekuna profesora Juliana Aleksan-drowicza pierwszy w masowym nakładzie spopularyzował tę poetkę, kiedy była ona znana tylko nielicznym. Wydrukowaliśmy wybór jej listów do profesora z okresu, kiedy przechodziła w Stanach operację serca, wtedy zabieg pionierski, próbki wierszy Poświatowskiej i zdjęcie tej ślicznej, młodziutkiej kobiety. Poszło to pod tytułem Serce poetki i wypadło bardzo ładnie. Zacny Aleksandrowicz mówił, że to był nasz wkład w mobilizowanie umęczonej nieszczęściami Poświatowskiej do walki o życie. Niestety, życie poetki miało być krótkie. Sława, jaka ją otacza, okazała się trwała, ale pośmiertna. Mało kto pamięta o pionierskiej roli „Przekroju" wobec Poświatowskiej i jej sławy. t DOBRZE O NAS MÓWILI W dziennikarskich wspomnieniach Egona Erwina Kischa, zebranych w tomie Jarmark sensacji, jest taka, przezabawnie opisana historyjka. Do Pragi przybywa stary cesarz Franciszek Józef. Na tle zgromadzonej na powitanie generalicji w wspaniałych, galowych mundurach gromadka dziennikarzy w cywilu stanowi przykry dysonans. Generałowie chcą doprowadzić do usunięcia psujących widok dziennikarzy gdzieś dalej, najbardziej sroży się Feldzeugmeister von Ci-bulka, mówi coś o „gryzipiórkach". „Kto zna dziennikarzy, wie, jak zemściliśmy się na Cibulce" — napisał Kisch. — „Jego cesarska mość wysiadł z powozu, elastycznym krokiem zbliżył się do dowódców dywizji (następują nazwiska) i łaskawie z nimi rozmawiał, po czym prowadził dłuższą, ożywioną rozmowę z dowódcami brygad (znowu nazwiska)..." Dowódca korpusu von Cibulka został pominięty, żaden z reporterów nie wymienił jego nazwiska! | Ten rozdział wspomnień klasyka dziennikarstwa nosi tytuł „O wiel-jkim gniewie reporterów". My, dziennikarze „Przekroju", też stoso-?iwaliśmy klasyczną prasową metodę wyrażania antypatii i dezaprobaty. Niemcy nazywają to totschweigen: zabić milczeniem. ,>--=—Marian Eile nie miał temperamentu polemisty, nie lubił prasowych sporów z wycieczkami osobistymi i złośliwościami. W pierwszych przekrojowych latach niektórzy autorzy jego tygodnika wcale nie stronili od takich form dziennikarskich, też przecież klasycznych. Później, stopniowo, wygasały one w „Przekroju" prawie zupełnie; zdarzało się, że jeśli ktoś do nich sięgał, Marian hamował takie zapędy. Mówił, że jego ulubionym felietonistą jest Michał Radgowski, który, gdy inni polscy autorzy felietonów prześcigają się w osobistych wycieczkach i łatwych złośliwościach, wyróżnia się tym, że pisze zawsze ciepło, bez żółci. Oprócz własnych upodobań Mariana Eilego na przekrojowym stylu w tej dziedzinie zaważyła także prosta kalkulacja: po co w piśmie o półmilionowym nakładzie wdawać się w utarczki z napastliwym autorem, który z reguły ma znacznie mniejsze możliwości do- 263 cierania do czytelników? Polemizując z nim przydaje mu się tylko znaczenia u naszych odbiorców, którzy w ogóle o nim nie słyszeli. Był też jeszcze jeden wzgląd niebagatelny, a w niektórych wypadkach decydujący. Ataki na „Przekrój" i na naszych autorów pochodziły czasem z takiej strony, że odpowiedź, zwłaszcza ostrzejsza, była wręcz niemożliwa: cenzura przez większą część okresu, w którym Eile redagował „Przekrój", nie dopuszczała do polemizowania z „Trybuną Ludu", centralny organ musiał zawsze mieć rację. A jeśli nawet atak na „Przekrój" nie pochodził z tak wysoka, to najczęściej atakujący uderzał w tak górne tony, że podjęcie polemiki groziłoby wejściem na śliskie tory ideologicznej dyskusji o pryncypiach. Przekrojowy styl nieodpowiadania na zaczepki i niewdawania się w dyskusje wykształcił się stopniowo, przy czym praktyka wyprzedziła tu sformułowanie pewnych redakcyjnych zasad, których trzymaliśmy się już konsekwentnie. Jeśli o mnie chodzi, to na tym, co było moim najbardziej własnym podwórkiem, to jest na stronach aktualności, drugiej i trzeciej, po dłuższym okresie prób znalazłem wreszcie w 1955 roku formę, którą uznaliśmy za najwłaściwszą i którą, z pewnymi modyfikacjami i u-rozmaiceniami, stosowaliśmy do końca. Tak zwana „gazetka" utrzymała się w „Przekroju" długo i po moim odejściu. Pod malutką winietką „PRZEKRÓJ tygodnia" dawałem przegląd najważniejszych faktów, wydarzeń i opinii, ze świata i z Polski. Były to najczęściej informacje w ten czy inny sposób krótko skomentowane — i proszę mi nie mówić o ścisłym oddzieleniu informacji od komentarza! Przecież zainaugurowany nieco później „Obraz tygodnia" w „Tygodniku Powszechnym" (który utrzymuje się w tym piśmie do dziś) obywa się w ogóle bez komentarzy, ale nikt nie ma wątpliwości, co redakcja chce powiedzieć samym zestawem informacji i sposobem ich formułowania. I jak to świetnie było w ten sposób opancerzone przed cenzurą! Krzysztof Kozłowski, o ile wiem główny autor tego dziennikarskiego majstersztyku, nie podpisywał nigdy „Obrazu tygodnia". Ja tylko na samym początku (pierwszy „PRZEKRÓJ tygodnia" ukazał się w numerze 526) podpisałem kilka gazetek malutkim pismem „Opracował Andrzej Klominek" i po tym pokazaniu flagi przeszedłem na anonimowość. Wspominam o „gazetce" w tym miejscu, ponieważ w niej przez czas niedługi „Przekrój" uczestniczył po trosze w przewalających się przez Polskę dyskusjach i polemikach. Różne rzeczy nie przynoszące ani mnie, ani „Przekrojowi" zaszczytu pisało się w latach wcześniejszych, ale kiedy dziś przeglądam „gazetki" z lat okołopaździerniko-wych, widzę nie bez satysfakcji, że przynajmniej wtedy opowiedzieliśmy się po dobrej stronie. A to, że treści, umownie określając paź- 264 dziernikowe, „Przekrój" ujmował nie w formę dużej publicystyki, lecz zawierał je na ogół w kilkunastowierszowych notkach w gazetce, w stosownym wyborze głosów prasy dla rubryki „Co piszą inni" czy w innych małych formach, wydaje mi się raczej zaletą niż wadą. Nawiasem mówiąc, w rubryce „Co piszą inni", kiedy tylko z cenzu-ralnych względów stało się to możliwe, zaczęła się pojawiać także paryska „Kultura" i londyńskie „Wiadomości". Wszystko to nie trwało, jak wiadomo, długo i w gazetce coraz mniej było angażujących „Przekrój" wypowiedzi odredakcyjnych (jako że była to rubryka nie podpisywana, a więc redakcyjna, Marian zresztą, jeśli tylko był w redakcji, gazetkowe materiały uważnie czytał i sam zatwierdzał). Ochotę do występowania mową wprost, czy choćby półwprost odebrała mi sprawa likwidacji „Po prostu" w październiku 1957. Otwarte wypowiedzenie się w tej sprawie było oczywiście niemożliwe, żadna krytyka nie przeszłaby przez cenzurę. Spróbowałem więc metody pośredniej — i przedobrzyłem. Pani cenzorka grzecznie, ale stanowczo zwróciła mi uwagę, że w mojej notatce jest tylko przypomnienie dawnych zasług „Po prostu" oraz naga informacja o likwidacji pisma i manifestacjach w jego obronie; tytuł notatki Smutna sprawa może w tym ujęciu oznaczać, że za tę smutną sprawę „Przekrój" uznaje decyzję zamknięcia pisma, które zeszło na rewizjonistyczne manowce i którego teraz bronią wichrzyciele. W długiej dyskusji telefonicznej ja udawałem, że nie rozumiem zastrzeżeń, a pani cenzorka przekonywała mnie cierpliwie, że konieczne jest jakieś zajęcie przez redakcję słusznego stanowiska. Żałowałem, że w ogóle nie pominąłem całej sprawy w gazetce, teraz już nie było to możliwe, wycofanie całej notatki byłoby demonstracją tego typu, jakich Eile chciał unikać, moim zdaniem słusznie. W końcu wytargowałem w cenzurze zgodę na tekścik, z którego mogło wynikać, że „smutną sprawą" jest naruszenie przez demonstracje spokoju, który jest nam tak potrzebny, i te de, ple, ple. Nie był to tekst, którego trzeba by się bardzo wstydzić, ale pozostał mi niesmak. Ta pani cenzorka, wspomnę przy okazji, była zawsze bardzo grzeczna i bardzo cwana. Ludwik Jerzy Kern napisał jakoś w tamtym okresie wiersz pod tytułem Słoneczko. Lirycznie opisywał w nim łagodne piękno słoneczka na niebie, a długie poetyckie wywody na ten temat kończył nieoczekiwaną pointą: „Jak to dobrze, że świecisz dziś nad nami ty, zwyczajne słoneczko. A nie to z wąsami". Nie wierzyłem, że to przejdzie, ale posłałem wiersz Kerna w oryginalnym brzmieniu. Pani cenzorka oczywiście wykreśliła ostatnie zdanie. Byłem na to przygotowany i jeszcze ze słuchawką przy uchu zacząłem na miejscu ostatniego wersu stawiać rząd wymownych kropek. „Ale 265 umówmy się, że tam na końcu nie będzie żadnych trzech czy więcej kropek, tylko jedna, zwyczajna kropka, dobrze? — rozległ się w słuchawce słodki głos. I tak Ludwikowi nie udało się wydrukować wiersza z polityczną aluzją, jednego z nielicznych takich w jego poetyckiej karierze. Już bez interwencji cenzury zgasł teraz projekt, żeby Eligiusz Lasota napisał zamówiony przez Eilego artykuł o doświadczeniach pierwszego roku swego posłowania w Sejmie, do którego naczelny redaktor „Po prostu" wszedł w styczniowych wyborach 1957 roku. Kiedy zaś w jakiś czas później przysłał nam całkiem neutralny reportaż o jeździectwie, podpisaliśmy go małodusznie „E. Lasota", żeby nie robić sensacji pełnym imieniem i nazwiskiem potępionego i wyklętego szefa pisma młodych rewizjonistów. Opowiadaliśmy sobie z Lilkiem o tym w stanie wojennym, podczas jakiegoś spotkania potępionego i wyklętego Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskich. Po przygodzie z „Po prostu" postanowiliśmy z Eilem, że w podobnych wypadkach w przyszłości będziemy stosować metodę totschwei-gen. I stosowaliśmy: w kilka miesięcy potem wstrząsnęła wszystkimi wiadomość o sądowym mordzie na Imre Nagyu. Nawet Cyrankiewicz w pierwszej chwili powiedział o tym coś, co zabrzmiało jak dezaprobata, ale zaraz Gomułka brutalnie i bez ogródek poparł wyrok na węgierskiego kontrrewolucjonistę... W „Przekroju" nie napisaliśmy 0 procesie i egzekucji ani słowa, mimo że z zasady gazetka odnoto wywała każde ważne wydarzenie. — O łajdactwach nie będziemy wspominać — mówił Marian. Cóż, tylko tak mógł się wyrazić wielki gniew reporterów. Zasadę, że nie piszemy o łajdactwach, sformułował Marian wyraźnie przy okazji wyjątkowo obrzydliwej. Któregoś dnia ukazał się w gazetach komunikat PAP o procesie pewnego pana, dość znanego 1 popularnego, który został oskarżony o ekscesy homoseksualne. Ku riozalna depesza PAP-a stwierdzała, że oskarżonego sąd uniewinnił, ponieważ partner okazał się pełnoletnim, ale — jak stwierdził sąd — wyraził on uniewinnionemu swoje potępienie. W dodatku w ko munikacie podawano pełne imię i nazwisko uniewinnionego oskar żonego wraz z zawodowym pseudonimem, pod którym był na ogół znany. Innymi słowy, wysoki sąd stwierdził, że paragrafu na niego to niestety nie ma, ale to pedał i w dodatku Żyd. Pan, o którego chodziło, ani nas ziębił, ani grzał i był osobą raczej niesympatyczną, z „Przekrojem" nic go nie łączyło. Ale takie ześwinienie sądu wzburzyło Mariana. Na przestrzeganie choćby minimum praworządnych form, prywatność cudzych spraw i na antysemityzm był ogromnie wyczulony. — Żebyś mi nie ważył się wspominać o tym procesie w gazetce! — krzyczał. — O takich łajdactwach 266 „Przekrój" nie będzie pisał! — Zwariowałeś chyba — odpowiedziałem uprzejmie. — Ani mi to w głowie, zgadzam się z tobą całkowicie. Ale Marian musiał się na kimś wyładować i mimo braku oponenta dalej wykrzykiwał swoje oburzenie. Rzadko widywałem go tak wściekłego, mimo że dawniej się działy i miały się jeszcze dziać rzeczy jeszcze bardziej haniebne. Sformułowanie jakiejś zasady, nawet jeśli i bez tego była ona w praktyce stosowana, jest zawsze pożyteczne. Zasady milczenia o tym, czego nie można było należycie nazwać, staraliśmy się trzymać teraz konsekwentnie. Mnie na tym zależało szczególnie, ponieważ na wiosnę 1956 podjąłem wobec czytelników, zresztą „Dziennika Polskiego", a nie „Przekroju", pewne zobowiązanie. Było to napisane powściągliwie i pewnie mało kto zwrócił na to uwagę — prócz złośliwego Tersytesa Polski Ludowej, Władysława Wolskiego, który przy każdej okazji drażnił mnie Piłatowym „cóż jest prawda". No, ale robienie aktualnej „gazetki" nie byłoby w PRL w ogóle możliwe, gdyby chcieć pisać w niej tylko prawdę i w dodatku całą prawdę. Zasadę totschweigen stosowało się więc w wypadkach tak drastycznych, jak egzekucja Imre Nagya. W wielu innych nie było przemilczania, ale był dystans. Starałem się wypracować taki styl, by czytelnik, a zwłaszcza uważny czytelnik, mógł dostrzec, że „Przekrój" referuje stanowisko oficjalne, nie wyrażając własnego (ta re-servatio mentalis nie musiała zresztą oznaczać automatycznie dezaprobaty; wciąż aprobowałem niejedno i czasem nawet podpisywałem niektóre takie teksty). Zarzut „braku zaangażowania", który bardzo często góra stawiała redakcji, nie był więc nieuzasadniony.1 Marian Eile bronił się w takich wypadkach dość wykrętnie. Mówił towarzyszom, że my w redakcji, wiecie, nie jesteśmy w polityce mocni, w Krakowie, z dala od centrum nie orientujemy się często, co i jak, więc boimy się, żeby nie strzelić jakiegoś głupstwa. Przecież „Przekrój" to pół miliona nakładu, a w dodatku dociera do czytelnika w tydzień po fakcie. Jak dzien-: nikarz palnie coś w codziennej gazecie, to na drugi dzień można o tym zapomnieć, ale jak „Przekrój", to ho, ho! Nas hamuje poczucie odpowiedzialności. Wykrętne to było — ale ta argumentacja bywała, choć niechętnie, uznawana przez decydentów, którzy głośno krytykowali nas za brak zaangażowania.'Pewnie po cichu niejeden z nich myślał, że rzeczywiście lepiej mieć „Przekrój" taki, jaki jest, nie uczestniczący w doraźnych hałaśliwych kampaniach i nagonkach, bo po co komu „zaangażowanie" arcypopularnego tygodnika o półmilionowym nakładzie w jakąś sprawę ze względów merytorycznych, albo co gorzej personalnych, być może wątpliwą. Koniunktury mijają, zaangażowanie dziś słuszne może jutro okazać się nie na czasie, 267 ??%> niech już ten niepoważny „Przekrój" będzie sobie w sprawach politycznych letni, referujący. Nikt tego nam nigdy nie powiedział, ale sądzę, że takie właśnie rozumowanie co rozsądniej szych decydentów pomagało nam przetrwać różne zawirowania. A w ogóle — twierdził Marian — „Przekrój" ratowało to, że nie wychodził w Warszawie. Tam mielibyśmy na karku nieustannie gorliwych amatorów ręcznego sterowania, tu, w Krakowie, sam fizyczny dystans działał hamująco. Nawet, choć to brzmi śmiesznie, częste w tamtych latach kłopoty z szybkim uzyskaniem telefonicznego połączenia Warszawa-Kraków też nie ułatwiały interwencji. — Zanim się do nas dodzwonią, już im trochę przejdzie, bo będą mieli już coś innego na głowie — mówił Marian. Nie zaszczycono bowiem nigdy redakcji podłączeniem do linii we-cze, ani dalekopisem, \ ?—?' Nie mówiłem tego Marianowi, ale prywatnie uważałem, że w Warszawie nie miałby szans na utrzymanie się tak długo na stanowisku redaktora naczelnego, prędzej czy później wygryzłby go lepiej ustawiony i „zaangażowany" pretendent do tej posady. W Warszawie takich było na pęczki, w Krakowie Eile był w swoim rodzaju właściwie bez konkurencji, a komu z Warszawy chciałoby się rzucać stołeczne środowisko i mieszkanie i przenosić się do Krakowa po to, żeby redagować „Przekrój", nawet jeśli był on kąskiem łakomym. Myślę, że Marian w głębi ducha zdawał sobie z tego sprawę, nawet jeśli czasem narzekał na ograniczenia, jakie powoduje bytowanie na prowincji. O ile na przełomie lat czterdziestych i pięćdziesiątych dużo się mówiło o przeniesieniu redakcji już-już do Warszawy, o tyle potem sprawa ucichła, a Marian nawet wspominać przestał o takiej możliwości. Mimo że z Warszawą i warszawskim środowiskiem był bez porównania bliżej związany niż z krakowskim, od którego wyraźnie się dystansował. Na każdym kroku podkreślał, że „Przekrój" tylko wychodzi w Krakowie, ale jest pismem ogólnopolskim i wobec Krakowa nie ma więcej zobowiązań niż wobec każdego innego wojewódzkiego miasta. To była dobra wymówka, żeby uwolnić się od serwitutów na rzecz krakowskich czynników, na przykład w „Przekroju" nigdy się nie ukazywały nazwiska miejscowych I sekretarzy KW, skoro nie eksponowaliśmy prominentów innych województw. Równocześnie zaś „Przekrój" był poza codziennym fizycznym zasięgiem Warszawy. I tak nam się udawało lawirować przez lat dwadzieścia kilka. Przemilczenie nazwiska von Cibulki, dotkniętego wielkim gniewem reporterów, było dla dowódcy praskiego garnizonu bolesnym ciosem. Nie wiem, czy darzeni przez „Przekrój" antypatią politycy, tacy jak Moczar czy Zawadzki, zauważali w ogóle, że ich nazwiska nie są u nas wymieniane. Ale na przykład w PAX-ie nasz bojkot 268 dostrzeżono. W ostatniej popaździernikowej wzmiance o PAX-ie nazwaliśmy ugrupowanie Bolesława Piaseckiego resztówką, która jeszcze pozostała przy przedsiębiorstwach INCO. Potem, kiedy okazało się, że Gomułka wbrew spodziewaniom pozwala PAX-owi funkcjonować, „Przekrój" nabrał wody w usta. Słowo „PAX", nie mówiąc o nazwisku Piaseckiego, nie pojawiało się u nas z żadnej okazji. To samo było z prasą paxowską i paxowskimi nagrodami. Nie reagowaliśmy na zaczepki i napaści pism paxowskich, nawet gdy były wręcz oszczercze (na przykład, że „Przekrój" propaguje zakładanie domów publicznych — to była ich interpretacja artykułu o prostytucji w Polsce, urzędowo nie istniejącej). Nawet, co było już, przyznaję, pewną przesadą, nie pozwoliłem odnotować w rubryce „Czytać albo nie czytać" książek wydawnictwa PAX, ku niezadowoleniu prowadzącego ją Kalkowskiego, który słusznie argumentował, że przez to pomijamy czasem książki wartościowe. Zauważono to i wytknięto nam z irytacją w jednej z licznych napastliwych wzmianek, jakie poświęcały „Przekrojowi" paxowskie pisma, zwłaszcza ich przeglądy prasy. Wielki gniew reporterów mógł być dla politycznych prominentów niezauważalny, dla środowiska paxowskiego irytujący; dla pisarzy i dziennikarzy, którym „Przekrój" wymierzył karę bojkotu, bywał naprawdę bolesny. To nie jest przesada i spóźnione samochwalstwo, ale w czasach, o których piszę, przedtelewizyjnych i z początków telewizji, nie było łatwo zdobyć prawdziwą, masową publiczność komuś, komu w tym nie pomógł „Przekrój". Wspominałem już, co o roli opiniotwórczej „Przekroju" sądził Iwaszkiewicz. Myślę, że to samo sądzili także ci, którzy, zasłużywszy sobie na nasz wielki gniew, byli przez „Przekrój" zabijani milczeniem. Być przemilczanym przez najpopularniejsze w kraju czasopismo — to boli. Zostać wymienionym w „Przekroju", obojętnie w jakim kontekście, to gwarantowane zareklamowanie nazwiska w półmilionowym nakładzie („dobrze, czy źle, byle z nazwiskiem" — głosi popularna sentencja przypisywana zbyt wielu osobom, żeby nawet sam Henryk Markiewicz zdołał ustalić jej autorstwo). Ile to razy nie orientujący się w naszej taktyce niedoszli autorzy próbowali wciągnąć nas w polemikę, żeby znaleźć się w „Przekroju". Jeden taki, któremu nie wydrukowaliśmy listu z błahym sprostowaniem, napisał na nas donos do ministerstwa kultury (zdaje się myślał, że takie pisma jak „Przekrój" służbowo mu podlegają), a stamtąd przesłano nam kopię; nic nie pomogło, za karę tym bardziej nie doczekał się druku. Inny, prowincjonalny dziennikarz zaczepił nas kilka razy w swoich felietonach, aż nie doczekawszy się reakcji ogłosił w swojej gazecie obrażony, że „Przekrój" nie reaguje na krytykę, wobec tego on rezygnuje z dalszych wystąpień. 269 Jeśli już „Przekrój" zamieszczał jakiś głos polemiczny, to o adresacie pisaliśmy na przykład tak: „Jeden z naszych tygodników literackich napisał, że nazwisko Borgesa było prawie nie znane w Polsce... Jak by informacje o Bor-gesie drukowało któreś z pism literackich, a opowiadania jego ukazały się w kilkutysięcznym nakładzie, to by się liczyło. A ponieważ Borgesa i o Borgesie drukował «Przekrój» kilkakrotnie w blisko półmilionowym nakładzie, to był «prawie nie znany». Jasne?" 0 DOSKONAŁOŚCI WIEDZY Proszę zwrócić uwagę, że wielki gniew reporterów pogrążył w tym wypadku w niebycie nie tylko nazwisko krytyka literackiego, który ... W cesarstwie tym Sztuka Rysowania Map doszła do takiej Doskonałości, że Mapa jednej tylko Prowincji była wielkości całego Miasta zaś Mapa całego Cesarstwa wielkości Prowincji. Borgesa zaczął „Przekrój" drukować już w 1955 roku 270 nie raczył dostrzec faktu, że Borgesa popularyzował w Polsce niepoważny „Przekrój", i to już w 1955 roku, kiedy rzeczywiście prawie nikt u nas o nim nie wiedział. Nie wymieniłem nawet tytułu tygodnika. Marian nie znosił jajogłowego lekceważenia gustów tak zwanych zwykłych czytelników, okazywanego często przez intelektualistów, którzy produkowali się w pismach literackich i kulturalnych. To lekceważenie przenosili oni na magazyn Eilego, redagowany z myślą o tych właśnie czytelnikach i o ich awansie intelektualnym. Zaczęło się to od razu w 1945 roku i miało trwać przez cały okres istnienia „Przekroju" Mariana Eilego. „Przekrój" odwzajemniał tę niechęć. Gał-czyński nie tylko spostponował „hołotę" wybrzydzającą się na „cywilizację «Przekroju»", ale cały, pełen gwałtownych inwektyw „List z fiołkiem" poświęcił raz „niemowlętom z wąsami", które „zamiast zachwalać na rynku swoje nie wonne, ale Prawdziwe kaku nakładają na twarz fałszywe maski Norwidów i Francuzów". Dostało się zwłaszcza krytykowi, który „chciał przypiąć łatkę pewnemu autorowi, twierdząc, że jego obecna popularność opiera się na czytelnikach drugiej klasy". W ten sposób — pisał Gałczyński — „sam nie wiedząc co czyni, przypiął temu autorowi Order Demokracji". Bo są jeszcze pisarze piszący po prostu, „czyli, żeby użyć modnego wyrażeńka, «meissnery i fiedlery», jak złośliwie formułują różne po-zery". O ile pamiętam, chodziło wtedy Gałczyńskiemu o „pozerów" z kręgu „Kuźnicy", którzy lekceważenie z pozycji intelektualistów łączyli z zarzutami natury ideowej, widząc w „Przekroju" i upodobaniach jego czytelników gust drobnomieszczański. Te zarzuty także miały towarzyszyć „Przekrojowi" do końca. W krytyce „Przekroju" dokonywanej przez jajogłowych powtarzał się też uparcie zarzut, że spłyca, jest powierzchowny, snobistyczny, goni za smaczkami, dostarcza czytelnikom intelektualnej papki. No cóż, tak można zrecenzować każdą popularyzację i każde uatrakcyjnienie. Spokojnie zostawiając te zarzuty na boku — niech odpowiedzią na nie będzie dwadzieścia kilka roczników „Przekroju" Mariana Eilego — o jednej sprawie tylko trzeba napisać. Jak to było z tą „papką"? Termin ten powtarzał się często w różnych ocenach krytyków „cywilizacji «Przekroju»", co wprawiało Mariana zawsze w irytację. Jeśli przez dostarczanie „papki" rozumieć przekładanie trudniej strawnej treści na formy łatwiej przyswajalne, to sprawa jest prosta, z zasady sprzeciwiać się temu mogą tylko ludzie, którzy za godne uwagi uznają tylko to, co długie i nudne (takich co prawda nigdy nie brak). Pozostaje oczywiście kwestia jakości: czy rezultatem popularyzacyjnych zabiegów jest esencja, czy rzeczywiście papka. Na jakie określenie zasługują popularyzacyjne teksty o nadrealizmie, których autorami byli Tadeusz Kantor i młody Jan Błoński? Albo 271 tekst o Freudzie i psychoanalizie, wyjęty z niskonakładowego i kiedyś celowo wyciszonego III tomu Historii filozofii Władysława Ta-tarkiewicza, przez „Przekrój" nagłośniony masowym nakładem? Pewnie, że nie wszystko w „Przekroju" było utrzymane na takim poziomie, cudów nie ma. Prawdą jest natomiast, że „Przekrój" stosował skróty i uprawiał digestowanie, i to nie tylko wobec tekstów z dziedziny literatury faktu, ale w niektórych wypadkach nawet w tekstach literackich. Marian Eile wcale się z tym nie krył i uzasadniał swoje racje w samym „Przekroju" i w dyskusjach ustnych. Drukowaliśmy XIX-wiecz-nych klasyków w odcinkach, ze skrótami. Owszem. Ale cóż w tym złego, przecież to zachęcało czytelnika — tego nowego! — by sięgnął po pełne, książkowe wydanie Anny Kareniny czy Nędzników, a zachęcony raz — także po inne powieści Tołstoja i Wiktora Hugo. A co do digestów, to czy nic nie mówi kolosalne, oszołamiające powodzenie miesięcznika „Reader's Digest", który pierwszy w świecie przekroczył bariery 10 i 15 milionów egzemplarzy? Wbrew wybrzydzaniom publikacje w „Reader's Digescie" nie tylko nie wyparły pełnych wydań digestowanych książek, ale przeciwnie, stały się ich najlepszą reklamą. Ten amerykański miesięcznik był w redakcji „Przekroju" zawsze chętnie czytany, czerpaliśmy z niego, czasem po piracku, robiliśmy digesty z digestów, skróty ze skrótów. Uprawiałem to chętnie i wcale się tego nie wstydzę. Korzystaliśmy przy tym głównie z literatury faktu, zwłaszcza z historii o II wojnie światowej, ale nie tylko. Ewa Kossak na przykład stamtąd zaczerpnęła niejedną z opracowywanych przez siebie opowieści o zwierzętach. A ile skorzystał Ludwik Jerzy Kern z „Reader's Digestu" dla zapełniania rubryczek o Wacusiu i Fal-czaku na stronie „ROzmaitości", to on wie, ja wiem, więc i czytelnicy niech się dowiedzą. „Reader's Digest" nie był oczywiście jedynym zagranicznym pismem, które obficie dostarczało „Przekrojowi" materiałów i pomysłów. Marian i Janka sięgali przede wszystkim do prasy francuskiej („L'Express"!), ja do „Time'a", „Newsweeka", a z czasopism europejskich korzystałem najczęściej z hamburskiego „Spiegla" i szwajcarskiej „Weltwoche". Odkąd istnieje prasa, takie pożyczki były i są praktykowane i dziennikarze zawsze uprawiać je będą. Rzecz w tym, jak się to robi i jakie w piśmie są proporcje zapożyczeń i inspiracji z zewnątrz oraz inwencji własnej. Otóż Mariana do szewskiej pasji doprowadzało małpowanie „Przekroju" przez różne krajowe pisma. Trzymając się dawnej przekrojowej konwencji nie wymienię żadnych tytułów, ale to, co wyprawiali niektórzy redaktorzy cierpiący na niedostatek własnej inwencji, budziło czasem niesmak. Wystarczyło, że „Przekrój" wprowadził jakiś nowy pomysł, jakąś nowość warszta- 272 tową, a już inni podkradali to bez żenady. Podam jeden typowy przykład. Ze względów czysto technicznych i ściśle przekrojowych (chodziło o wykorzystanie składu o nietypowej szerokości) zaczęliśmy ostatnią stronę z „ROzmaitościami" drukować w poprzek, obróconą 0 90 stopni. Ludzie kochani! Nie minęło kilka miesięcy i inne pisma też drukowały ostatnią stronę w poprzek, najbezczelniej wzorując się w jej treści i układzie na nas. Powstawały nowe tygodniki i też wprowadzały na końcu numeru ostatnią stronę złożoną z drobiazgów 1 drukowaną w poprzek. *—-» ; „Przekrój", i owszem, czerpał niejedno z obcej inspiracji, ale to, / /; co czerpał, zawsze adaptował i przetwarzał po swojemu. No i nigdy / nie naśladował wzorów rodzimych, krajowych! To było dla Mariana / i „punktem honoru i kiedy okazywało się, że jakiś pomysł przypomina"*"1^ coś, co już ktoś w polskiej prasie praktykował, odrzucał taki pomysł bez wahania. Nigdy też Marian nie wytykał w „Przekroju" innym ich naśladowczych praktyk. Ale mówił o tym w redakcji ciągle, a kiedy był w neurastenicznym nastroju, gotów był dopatrywać się okradania „Przekroju" nawet tam, gdzie można było założyć domniemanie niewinności oskarżonego. Niechęć Mariana Eilego do polemik i krytykowania innych pism czy autorów brała się w jakimś stopniu z jego przekonania, że nie warto bez potrzeby wystawiać się na cel, a już zwłaszcza nie warto robić tego z byle powodu, dla byle dowcipu. Właściwie tylko raz odstąpił Marian od tej zasady. W 1957 roku wrócił z Jastarni z urlopu przywożąc kupioną deseczkę do zawieszania rolki papieru toaletowego. Na ledwie wygładzonej deseczce, niechlujnie wykonany z drutu pałąk podtrzymywał krzywy drewniany drążek, na który nakładało się rolkę. Marian polecił zrobić zdjęcie tego żałosnego urządzenia i reprodukcję naturalnej wielkości zamieściliśmy na całej stronie. Nad tym był nagłówek: „Zamiast artykułu na tematy gospodarcze". Pod spodem podpis: „NASZA STOPA ŻYCIOWA! Estetycznie umieszczona na deseczce pieczątka wskazuje, że jest to GAT. I — szczyt luksusu. Jak wobec tego wygląda gatunek II i gatunek III? Mniejsza z tym, i tak papieru higienicznego prawie nigdy w sklepach nie można dostać". (Istotnie, na deseczce i na zdjęciu biła w oczy pieczątka kontroli technicznej i to „GAT. I"). To było mocne uderzenie. Tak mocne, że bodaj nikt publicznie się nie odezwał. Ale mieliśmy sygnały, że ten dowcip „Przekroju" wywołał oburzenie na wysokich szczeblach i zostało to nam dobrze zapamiętane. Za to inny dowcip Mariana, popełniony prawie w tym samym czasie, spowodował echa w kraju i za granicą: a tak, dostało się „Przekrojowi" za to nawet w krytycznym artykule o prasie polskiej, 273 jaki ukazał się w ZSRR. Najśmieszniejsze, że o ile w tamtym wypadku nagłówek „Zamiast artykułu na tematy gospodarcze" ustawiał sprawę poważnie, o tyle w tym drugim chodziło Marianowi tylko 0 niewinny żart. „To Warn radzą B-cia Rójek, którzy wierzą w wasze poczucie humoru" — kończył się tekst zachęcający czytelników „Przekroju", żeby naklejali na swoje walizki wycięte z naszego pisma, albo oryginalne, jeśli ktoś zdobędzie, nalepki hoteli z całego świata. Szansę podróżowania po świecie są dla nas małe, walizka z nalepkami hotelowymi pomoże czytelnikom pozbyć się kompleksu mniejszej wartości z tego powodu, że po świecie nie jeżdżą. Snobizm? Ale snobizm, który nikomu krzywdy nie robi, to nic złego. A jak ładnie będą uśmiechać się z półek osobowego pociągu „nalepki z Rzymu, Londynu 1 Monte Grace (małe państewko inaczej zwane Kelly Carlo)". Cały niedługi tekst Mariana iskrzył się takimi dowcipami (to było w czasie, kiedy Grace Kelly wyszła właśnie za mąż do Monte Carlo). Było na ?* C i§l, przykład zdanie, że za snobizm można uważać nawet czytanie San-dauera w oryginale. Było odniesienie do zamieszczonego w tymże numerze popularnego, ale całkiem poważnego artykułu o tym, co to -^ jest kompleks niższości. Była też fachowa rada, jak z pomocą kleju, \^x białka jajka i bezbarwnego lakieru przylepiać i utrwalać nalepki. ? Od Janki Ipohorskiej dowiedziałem się, że początek pomysłu miał swe korzenie przed wojną: Marian okleił nalepkami hotelowymi modną wtedy miniaturową walizeczkę, w której nosił na basen kostium kąpielowy i ręcznik, i wylansował w Warszawie tę modę wśród swoich znajomych. Akcja nalepkowa, zapoczątkowana wydrukowaniem dwóch kolumn reprodukcji nalepek, chwyciła i miała szalone powodzenie. Przez długie miesiące w kąciku „Uzupełnij swoją kolekcję" reprodukowaliśmy nadsyłane przez czytelników nalepki hotelowe naprawdę ze wszystkich zakątków świata. Czego tam nie było! Nawet Samoa. Z powagą przekazywaliśmy rady, jak przylepiać i utrwalać, i sprostowania, że nie tak, lepiej inaczej, wraz z informacjami o odpowiednich gatunkach kleju i cenie buteleczki werniksu. To był ten rodzaj wspólnej zabawy z czytelnikami, którzy kochali i czytelnicy, i my w „Przekroju", coś co odróżniało „Przekrój" od innych magazynów. Na jednego czytelnika, który rzeczywiście okleił walizkę nalepkami hoteli z miejsc, których nigdy nie miał oglądać, przypadały pewnie dziesiątki takich, którzy nam nalepki przysyłali, setki kolekcjonerów wycinanych z „Przekroju" nalepek i tysiące tych, co mieli po prostu temat do konwersacji. I o to chodziło. Marian napisał, że wierzy w poczucie humoru czytelników i nie zawiódł się. Ale nie docenił braku poczucia humoru u partyjnych 274 ponuraków. Kolorowe nalepki przypominające, że gdzieś ludzie normalnie podróżują po świecie, kłuły ich w oczy, pryncypialni ustawiacze, nie zrażeni powoływaniem się na poczucie humoru i dowcipami o snobizmie, komentowali kwaśno wygłupy „Przekroju", posługując się argumentami, które Marian awansem ośmieszył. No bo jakże to? O jakim kompleksie niższości u obywateli przodującego państwa może być mowa? Proszę państwa, naprawdę tak było, naprawdę żarty „Przekroju" tak były odbierane. I naprawdę to, jak myślą i reagują czytelnicy „Przekroju", jak uczą się bezinteresownej zabawy, ironicznego dystansu, jak stają się miłośnikami Mrożka, ale i różnych przekrojowych akcji i rubryk — wszystko to miało swój udział w tworzeniu świadomości społecznej o-bywateli PRL. Po przeczytaniu tego wszystkiego, co w różnych miejscach napisałem o atakach i nagonkach na „Przekrój" w pryncypialnych organach prasowych, mógłby ktoś uznać, że moim zdaniem tygodnik Eilego był tylko bity i kopany. Nic podobnego, wcale tak nie twierdzę. Zawsze, począwszy od 1945 roku, nie brakowało takich, co o „Przekroju" pisali w prasie i mówili publicznie z uznaniem i sympatią. Dostrzegano, bo nie można było nie dostrzec, że Eile dokonał rzeczy bezprecedensowej w Polsce i właściwie w światowej prasie: stworzył magazyn niebywale popular- 275 ny, a nie wulgarny, masowo czytany a zarazem upowszechniający treści i zjawiska kulturalne niezaprzeczenie wartościowe, z reguły awangardowe, rozrywkowy, ale propagujący rozrywkę wybredną. Zdarzało się i tak, że ludzie, którzy mieli wobec „Przekroju" i sposobu redagowania go przez Eilego wiele zastrzeżeń, łączyli swój krytycyzm z uznaniem i pozytywną oceną jakiejś strony działalności pisma i jego redaktora. Właśnie kiedy pisałem ten rozdział, przeczytałem listy Zygmunta Hertza do Czesława Miłosza. „Mądry facet — pisze o Eilem po spotkaniu z nim i z Ipohorską w Paryżu w 1961 roku. — Gdyby był głupi, nie redagowałby «Przekroju» przez cały czas. Niech będzie mądry — to pismo jest złe, ale może wpływać na maniery, czystość osobistą i gusty w Nadwiślanii". Ileż ja czytałem, a jeszcze więcej słyszałem wypowiedzi w podobnym duchu! „Przekrój" jest taki i o-waki, Eile robi rzeczy takie i owakie, ale w takich a takich dziedzinach odgrywa rolę pozytywną. I w ogóle dobrze, że „Przekrój" jest. A ten Eile to prawdziwy majster. Często różni autorzy próbowali po swojemu zrecenzować „Przekrój". Równie często padały propozycje i wezwanie, żeby ktoś się poważnie zajął fenomenem „Przekroju", naukowo, socjologicznie, pra-soznawczo czy jak tam. Jakoś nigdy do tego nie dochodziło. Najobszerniejszym tekstem o „Przekroju", jaki się ukazał za czasów redak-torowania Eilego, był wydrukowany w „Polityce" zapis rozmowy w naszej redakcji. Oczywiście główną rolę w tej rozmowie grał sam Marian Eile, który swoje racje przedstawił, jak to on, tyleż szczerze, co przebiegle i dyplomatyczno-naiwnie. „Stary lis" — napisał o nim Hertz w tymże liście do Miłosza, wyznając, że bardzo Eilego i Ipohorską lubi. Wyznał też, że pękał z wewnętrznego śmiechu, jak Marian kłopotliwe pytania o proces Komackiego zweksłował na wyczerpujący wykład o jakichś samochodowych technicznych szczegółach. Nasz stary lis w pewnym momencie, kiedy „Przekrój" był u szczytu popularności, a równocześnie mocno dobierano się nam do skóry, wpadł na genialny pomysł. Wprowadziliśmy rubrykę „Dobrze o nas mówili". Atakują nas — my na krytyki i zaczepki nie odpowiadamy. Ale kiedy nas chwalą — proszę bardzo, będziemy to odnotowywać skrupulatnie. Rubryka, właściwie podrubryka, zamieszczana na końcu przeglądu prasy „Co piszą inni", rozkręcała się najpierw powoli, ale potem chwyciła, jak najlepsze pomysły Mariana. Był taki tydzień, kiedy pod winietką „Dobrze o nas mówili" zamieściliśmy całą szeroką szpaltę wyjątków z prasowych wypowiedzi pochwalnych o „Przekroju". Dawaliśmy to bez komentarza, najczęściej jedno zdanie z jakąś pozytywną opinią o nas, choćby to był tylko jeden przymiotnik: „kochany «Przekrój»" lub coś w tym rodzaju; jeśli wypowiedź była dłuż-Jsza, to tylko krótko, informacyjnie ją streszczaliśmy. 276 No i poskutkowało. Marianowa znajomość autorskiej natury zatriumfowała. Kto nie ulegnie pokusie zapewnienia sobie bezpłatnej reklamy swego nazwiska czy tytułu swego pisma w półmilionowym nakładzie? Autorzy przeglądów prasy w prowincjonalnych gazetach i mało czytanych czasopismach bezwstydnie wplatali „Przekrój" do swoich omówień, żeby w tymże „Przekroju" zostać wymienieni. Inni korzystali z byle okazji, by w jakimś swoim artykule czy reportażu coś dobrze o nas powiedzieć i zostać za to nagrodzonym odnotowaniem w „Przekroju". Zdarzało się, że autor żartem, albo udając, że żartuje, opatrywał swą pochwalną wzmiankę przypomnieniem w nawiasie: „Proszę o odnotowanie w rubryce «Dobrze o nas mówili»". Odnotowywaliśmy z całą powagą. Tylko bardzo, bardzo rzadko pozwalaliśmy sobie przy tym na dowcip albo uszczypliwość. Kiedy ktoś nadesłał nam wycinek z wyglądającym na pochwalny tekścikiem o „Przekroju" z włoskiej gazety, wydrukowaliśmy go po włosku, bez tłumaczenia, tylko z podziękowaniem Grazie tante na końcu. Innym razem w „Trybunie Literackiej" pewien krytyk wybrzydzał się na temat wydrukowanej u nas powieści Louisy de Vilmorin i informacji o tej autorce, którą najwyraźniej uznał za kogoś w rodzaju Mnisz-kówny. Korzystając z ironicznego zwrotu „miły «Przekrój»" odnotowaliśmy tę publikację w „Dobrze o nas mówili", pisząc, że jak wynika z treści artykułu, „Przekrój" pierwszy udostępnił krytykowi wiadomość o znanej we Francji pisarce oraz o nagrodzie literackiej Monaco, „o której wymieniony krytyk literacki dotąd nie słyszał". Prowadzenie rubryki nie było trudne, wystarczało przejrzeć abo-nowane przez redakcję wycinki z całej prasy polskiej z wzmiankami o „Przekroju". Czasem, jak w przypadku tej włoskiej gazety, materiały o „Przekroju" ukazujące się w pismach zagranicznych przysyłali nam życzliwi czytelnicy z różnych krajów. A było tych materiałów wcale nie tak mało. W okresach, kiedy świat interesował się Polską, zwłaszcza po 1956 roku, korespondencje z Polski zawierały często wzmianki o bądź co bądź najpopularniejszym polskim czasopiśmie. Zdarzały się także informacje o Eilem, który wśród dziennikarzy zajmujących się tematyką polską nie był postacią nieznaną. Korespondenci zagraniczni zaglądali czasem do naszej redakcji. Sensację na ulicach Krakowa wzbudził pilotowany przez Ewę i przeze mnie znany hinduski redaktor, który wzorem Gandhiego paradował zawinięty w samodziałowe prześcieradło, przybrudzone niestety. Nie wiem jak Hindus, ale francuscy dziennikarze parę razy poświęcili całe artykuliki Marianowi Eilemu. Zdarzało się i tak, że w rubryce, która miała w tytule „mówili" a nie „pisali", zamieszczaliśmy informacje o przychylnych „Przekrojowi" opiniach wypowiadanych ustnie, na przykład przez profesora WKk 277 Władysława Tatarkiewicza. Ustne czy pisemne, pochwały z takich szczytów satysfakcjonowały nas oczywiście najbardziej. Ale najwięcej ich płynęło od szarej braci dziennikarskiej. Kiedy zabierając się do pisania przeglądałem po latach tę przekrojową rubrykę, zauważyłem z pewnym rozbawieniem, jak często powtarzało się w niej parę nazwisk żurnalistów bardzo prowincjonalnych, którzy bez umiaru, czasem co tydzień, dbali o to, żeby znaleźć się w „Przekroju". I znajdywali się. Dlaczego nie? Rubryka „Dobrze o nas mówili" osiągnęła cel, jaki miał na widoku stary lis Marian Eile: chwalenie „Przekroju" stało się modne. Na tym tle głosy krytyczne i wybrzydzanie na „Przekrój", nawet jeśli pochodziło z Bardzo Ważnych Redakcji i od Bardzo Ważnych Autorów, jakoś słabiej były słyszalne. Ba, zauważyliśmy nawet, że do rubryki zaczynają trafiać pisma i autorzy raczej nieoczekiwani. Tak odnotowaliśmy wcale rozsądny, wzywający do poważnego zajęcia się fenomenem „Przekroju", głos Alicji Lisieckiej w czasie, kiedy jej „Nowa Kultura" nie darzyła nas, delikatnie mówiąc, sympatią. A dopiero teraz, podczas przeglądania rubryki uświadomiłem sobie, jak zdumiewająco często wzmiankował o „Przekroju" autor przeglądów prasy w „Trybunie Ludu", L. Kras. Ba, ale Ludwik Krasucki tradycyjnie, aż po stan wojenny, „chodził za liberała"! Natomiast wściekle anty-liberalny i czepiający się „Przekroju" był w okresie swego istnienia dodatek centralnego organu „Trybuna Literacka", niesławnej pamięci Janusza Wilhelmiego. PRZEZ OKULARY SŁAWOMIRA MROŻKA Pomysł, co dać jako główną pozycję numeru na 22 lipca 1950 roku, sam się nasuwał: pod Krakowem działo się właśnie to, co można oglądać w Człowieku z marmuru. Ale jak potraktować budowę Nowej Huty? Posłać tam Burzyńskiego z aparatem fotograficznym, czy kogoś innego z redakcji? Jeszcze jeden reportaż, jakich tyle już było? — Wiesz — powiedziałem Marianowi — a może by tak o budowie Nowej Huty napisał ktoś od środka. Znam chłopaka, który po maturze poszedł tam odrabiać Służbę Polsce. Bardzo utalentowany: pisze, rysuje. Był jeden jego zabawny rysunek w „Szpilkach", ale tekstu żadnego zdaje się jeszcze nie wydrukował. Będę namawiał „Dziennik Polski", żeby po wakacjach wzięli go do redakcji, bo to chłopiec naprawdę zdolny. Nazywa się Sławomir Mrozek. Nie mam zamiaru twierdzić, że byłem odkrywcą Mrożka, który w lipcu 1950 swój pierwszy tekst wydrukował właśnie w „Przekroju": reportaż Młode miasto. Mrozek i tak by się przebił. Ale skromne nadmienianie, że zamówiłem u Mrożka jego pierwszy drukowany tekst i że protegowałem go na jego pierwszą posadę, to taki mój mały snobizm. A jeśli jest ktoś, kto mógłby uchodzić za odkrywcę Mrożka, to był nim nasz wspólny przyjaciel, poeta Adam Włodek, bo on chyba pierwszy dostrzegł wielki talent Sławka. Właśnie przez Adama Włodka i Wisławę Szymborską poznałem Mrożka, kiedy był jeszcze licealistą. Na pogrzebie Włodka w 1986 roku padły słowa, że był on przez parę dziesiątków lat instytucją życia literackiego Krakowa jako przyjaciel i przewodnik debiutantów. Mrozek też był z tą instytucją związany. Reportaż Mrożka z budowy Nowej Huty, na której pracował, był taki sobie, jak się wtedy pisało, pozytywny. Potem jeszcze parę razy wystąpił Mrozek w „Przekroju" w pozytywnej roli, raz znów reportażowo, raz gwiazdkowo-lirycznie. Jako publicystę pozytywnego poznawali go głównie czytelnicy „Dziennika Polskiego", w którego redakcji zaczął rzeczywiście pracować. Przepowiadałem mu kiedyś w rozmowie z Eilem wielką dziennikarską przyszłość, na co Marian 279 OKULARY To też Mrozek, ale wczesny prychnął pogardliwie. I miał rację, bo Mrozek szybko zrezygnował z dziennikarstwa na rzecz tego, co było jego prawdziwym powołaniem. Wiedziałem, jakie ono było, ale nie myślałem, przyznam się, że się mu tak kompletnie poświęci, odrzucając żurnalistyczne protezy. Mrozek właśnie trafił do Wielkiej encyklopedii powszechnej jako jeden z najmłodszych, jeśli nie najmłodszy wymieniony tam autor. „Prozaik i dramaturg; uprawia satyryczną groteskę o aktualnym podtekście obyczajowym i filozoficznym, często posługuje się chwytami parodystycznej stylizacji językowo-literackiej i absurdalnego komizmu". Tak napisano w encyklopedii, a Eilemu widać spodobała się ta charakterystyka, bo zacytował ją w swoim wstępie do książeczki Przez okulary Sławomira Mrożka. Ja mogę tylko dodać, że wszystko to, o czym mowa w encyklopedii, zaczął Mrozek uprawiać zanim stał się autorem drukowanym i granym. Najczęściej odbywały się te najwcześniejsze literackie i parateatralne produkcje Mrożka u Wi-sławy Szymborskiej i Adama Włodka, a jego partnerem w nich był jego kolega ze szkoły Leszek Herdegen, który, nim skoncentrował się ostatecznie na aktorstwie, próbował też, i to wcale długo, pisania. Kiedy Herdegen po ukończeniu krakowskiej szkoły aktorskiej miał wyjechać na Wybrzeże, Mrozek i on postanowili dać retrospektywny przegląd swojej prywatnej twórczości, poczynając od juvenilii, czyli szczeniackich kawałów, jakie wyprawiali w latach szkolnych. To był fantastyczny, co najmniej dwugodzinny spektakl, który, mówiąc nawiasem, odbył się u mnie w domu przed nieliczną widownią przyjaciół i znajomych. Rozpoczął go skok Leszka na szafę, na której wykonał swoją słynną pantomimę sępa, zakończoną zeskokiem. Kiedyś Sławek i Leszek wykonali to razem na dachu przed pobliskim 280 domem na Krupniczej, przywoławszy wpierw do okna mieszkającą w nim Wisławę Szymborską; w perspektywicznym skrócie zeskok na niższą część dachu wyglądał tak, jakby rzucili się w dół z wysokości piątego piętra, co przyprawiło Wisławę o moment grozy. Jako niegrzeczni chłopcy Mrozek i Herdegen sprokurowali sobie pieczątkę z jednym krótkim słowem, uważanym w Krakowie za nieprzyzwoite, i przybijali ją w najbardziej nieoczekiwanych miejscach. Podczas swej retrospektywy zastosowali wersję łagodniejszą, wypisując brzydkie słowo lekko, miękkim ołówkiem, żeby dało się wymazać. Napis pod szczytem pieca zauważyłem po kilku dniach, natomiast trzeba było paru dziesiątków lat, żebym znalazł wiadomy wpis w moim Wstępie do teorii marksizmu Schaffa; zostawiłem go na pamiątkę, na życzenie mogę pokazać. Po takich i podobnych sztubackich figlach nastąpiła seria nie wiem już ilu krótkich skeczów, scenek mimicznych, przyśpiewek. Tarzaliśmy się ze śmiechu. O magnetowidach nikt wtedy nawet nie słyszał, więc nie było mowy o utrwaleniu występu. Nawet opisy większości tych produkcji nie istnieją, a i tych, którzy je pamiętają, jest coraz mniej. Jak tu opisać scenę pojedynku szlachetnego Puszkina z cynicznym Dantesem, który, rozciągnąwszy poetę, zapowiada, że teraz dopiero zajmie się jego żoną. Albo Herdegen jako angielski aktor grający dla polskiej publiczności scenę z czaszką Yorricka; Mrozek przejmującym szeptem tłumaczył na polski angielską kwestię: „Biedny Joric-k". Albo scena rozpaczliwego pijaństwa dwóch białogwar-dyjskich emigrantów, żałośnie zawodzących obsceniczną pieśń w dwóch wersjach: oryginalnej rosyjskiej i ocenzurowanej dla młodzieży polskiej. Z pantomimy zapamiętałem szczególnie grottgerowski ostatni bój powstańców, którzy równo, rytmicznie, na tempa strzelają z pistoletów, a po wystrzeleniu ostatnich ładunków (naśladowanie klapnięcia kurka) równocześnie przebijają się sztyletami (głośne wyzionięcie ducha). Aj, jeszcze coś: solowy występ Herdegena, który pokazywał, jak w polskim filmie batalistycznym aktor-homoseksualista zajmuje pozycję na barykadzie i strzela z karabinu maszynowego. Nie ma sensu dalej bawić się w opisy tego, co się opisać nie da, a już tekstów nawet nie próbuję odtwarzać. Było, przepadło bezpowrotnie, tak jak nie zachował się i przepadł arcyśmieszny, nie drukowany tekst Mrożka: wywiad z ministrem na temat skoków na pedał („Przed wojną skakali na pedał tylko obszarnicy i burżuazja. Dziś masowo skaczą na pedał robotnicy i chłopi... Wdrażamy program budowy nowoczesnych skoczni na pedał..." — tak to mniej więcej wyglądało). Mrożkowe chwyty parodystycznej stylizacji i absurdalnego komizmu często ocierały się już wtedy o szarganie świętości. W środowisku, o którym piszę, byliśmy wszyscy, albo prawie wszyscy, bardzo szcze- 281 rze nastawieni pozytywnie do idei i haseł, mówiąc skrótowo, marksistowskich i socjalistycznych, co oczywiście nie znaczy, że takież było nastawienie do ich realizacji. Bardzo mądrze i uczciwie na wystawie z okazji sześćdziesięciolecia Mrożka pokazano także tego typu jego teksty z tamtego okresu, jak choćby debiutanckie Młode miasto w „Przekroju". Ale w atmosferze pryncypialnej powagi nie dało się przez cały czas wytrzymać, trudno było nastrajać się stale na jeden górny ton. Dysonanse i zgrzyty były niezbędne po prostu dla higieny psychicznej. Zwłaszcza w wypadku twórców o takiej konstrukcji psychicznej jak Mrozek, czy — Gałczyński. Marian Eile znał z moich opowiadań prywatny nurt twórczości Mrożka zanim jeszcze zaczęły się ukazywać w „Przekroju" teksty i rysunki w klasycznym Mrożkowym stylu groteski. Kiedyś Mrozek i Herdegen, zaproszeni do Janki Ipohorskiej, dali u niej pokaz swoich scenek. Zresztą i w tym, co Mrozek publikował na początku lat pięćdziesiątych poza „Przekrojem", w „Dzienniku Polskim" i gdzie indziej, obok publicystyki i rzeczy w typie satyry dość konwencjonalnej zdarzały się też arcydziełka zupełnie niezwykłe — zwłaszcza na owe czasy. Przecież pierwszy tomik Mrożka miał tytuł Półpancerze praktyczne, a ukazał się w 1953 roku! Trzeba pamiętać rok 1953, żeby ocenić cały smak takiego tytułu — wtedy. W „Przekroju" Mrozek debiutował jako humorysta też już w 1950 roku drobiazgiem Mity, nie pozbawionym oryginalności, ale, nie ma co taić: o kelnerach. Potem był list, w którym przedstawił, z własnymi rysunkami, ideę kompletu ryb stolarskich, jaka zrodziła się w jego umyśle pod wpływem lektur marynistycznych. Jeśli istnieje ryba-piła i ryba-młot, to kto wie, czy w głębinach mórz nie kryje się także, na przykład, ryba-hebel, ryba-świder, a może nawet ry-ba-bormaszynka? To była czysta surrealistyczna zabawa. Ale już następny tekst wywołał — pamiętam jak dziś — wątpliwości cenzora. Nazywało się to Dwaj kronikarze i było opisem raubritterskie-go napadu na kupiecką karawanę w relacjach dwóch średniowiecznych kronikarzy-mnichów. Pierwszy obwiniał jednego rycerza, a wysławiał drugiego, tego, który szczodrze obdarował jego macierzysty klasztor; drugi zaś kronikarz przedstawił wersję dokładnie przeciwną, sławiąc rycerza-dobrodzieja swego klasztoru, a wszystkie zbójeckie winy przypisując tamtemu pierwszemu. Cenzor coś tam pomrukiwał o propagowaniu przez Mrożka względności historycznych ocen i poprosił, żeby nie robić sobie z niego żartów, kiedy niewinnie zapytałem, co ma przeciw satyrze na średniowiecznych mnichów (dlatego zapamiętałem ten epizod). Ale przyczepić się było trudno i Dwaj kronikarze poszli bez przeszkód. Natomiast zupełnie nie rozumiem, jak przeszło u nas opowiadanie 282 Mrożka, którego nie znalazłem potem w książkowym wydaniu. W tym opowiadaniu narrator wynajmuje tragarza do niesienia walizek. Tragarz, dźwigając zaczyna się skarżyć, że to i szkół nie u-kończył, bo mu nauka nie szła i zębów nie ma i w ogóle jest upośledzony pod każdym względem. W narratorze budzi się najpierw współczucie, do którego dołącza się poczucie winy, a te wrażenia mieszają się z niepokojem, kiedy skargi tragarza-nieudacznika stają się coraz bardziej natarczywe. Bierze od niego i sam dźwiga najpierw jedną walizkę, potem drugą. Opowiadanie kończy się sceną, kiedy tragarz, cham i prymityw, włazi na grzbiet uginającemu się pod ciężarem narratorowi i jadąc na nim jak na koniu zaczyna nim kierować. Jeśli Kisielewski za „dyktaturę ciemniaków" został uznany za wroga numer jeden, to nie wiem, co należało się Mrozkowi za tę powiastkę filozoficzną — znakomitą, bo, jak to często u Mrożka, oddającą stopniowe narastanie poczucia bezsilności i grozy. Kłopotów cenzuralnych z Mrozkiem jednak na ogół nie było. W jego tekstach i rysunkach trafiały się czasem rzeczy, które musiały budzić podejrzane skojarzenia, ale wszystko otaczały takie opary absurdu (żeby użyć określenia Tuwima-Słonimskiego), że nie było podstaw do cenzorskich interwencji. Czasem tylko Marian kręcił głową i wróżył kłopoty z powodu takiego na przykład Mrożkowego sformułowania, jak „walka klasowa zaostrza się w szpic", albo martwił się, że dialog, jaki prowadzi z krzyżackimi knechtami przy zechcyku przebrany Zawisza Szwarc, jakiś patriota znów uzna za szarganie narodowych świętości. Tylko dla redakcji przysłał Mrozek prywatną wersję rysunku do Polski w obrazach, na którym olbrzymi, brodaty Rus w rubaszce niesie pod jedną pachą stłamszonego, małego Lecha, pod drugą zaś takiegoż Czecha; do druku poszła inna wersja, w której Rus tylko kroczy w środku trzymając mniejszych słowiańskich braci za ręce. Ale bluźnierstw w tym rysunkowym cyklu trochę było. Na przykład postacie polskich bohaterów narodowych: Wołodyjowski wysadza się w powietrze, Ordon wysadza się w powietrze, Wokulski wysadza się w powietrze („Ale ciała nie znaleziono" — informował podpis). No i ten przepiękny rysunek, który przedstawia Polskę jako „przedmurze chrześcijaństwa, za którym stare walczy z nowym", co ilustrowały wylatujące w górę zza niskiego murku różne szczątki i przedmioty (może nawet teczki?). Począwszy od 1956 roku — a był to, jak wiadomo, rok niezwykły — drukowaliśmy Mrożka regularnie, w zasadzie w każdym numerze, tak że dla czytelników stał się on autorem zdecydowanie i typowo przekrojowym. W szkicu informacyjnym o „Przekroju", opublikowanym w „Zeszytach Prasoznawczych" w 1964 roku, wyliczyłem, że do tegoż roku wydrukowaliśmy 14 pozycji zatytułowanych Ze sztambu- 283 W OBRAZACH - PR«EŁ SŁA WOMIRA MWWS 284 Z „Polski w obrazach" cha idealisty, 41 odcinków Polski w obrazach (uzupełnionych serią Polak w Paryżu, kiedy Mrozek pierwszy raz pojechał do tego miasta), 23 odcinki Pamiętnika, a cykl Przez okulary Sławomira Mrożka zbliżał się już do setnego odcinka. Były to tylko stałe cykle, i tylko do 1964 roku; „Okulary" szły potem jeszcze prawie pięć lat. Mrozek przysyłał nam swoje materiały regularnie, do każdego numeru, najpierw z Warszawy, dokąd się przeniósł, potem z Portofino we Włoszech i wreszcie z Paryża, gdzie osiadł w końcu na stałe. W ostatnich latach były to tylko rysunki z ręcznie wpisanymi podpisami, które stanowiły ich integralną część. Marian cenił Mrożka jako rysownika bardzo wysoko. W sygnowanym Salami Kożerski wstępie do zbioru przekrojowych rysunków Mrożka niezmiernie interesująco wyłożył swoje poglądy na twórczość rysunkową w ogóle, a twórczość Mrożka w szczególności. „Rysować — to mówić kreską" — napisał. A miarą tego, jak oceniał indywidualność Mrożka jako rysownika, może być fakt, że zestawił go z samym Picassem pisząc: „Nikt wchodząc do pokoju i dostrzegając na ścianie rysunek Picassa nie powie: «O, tańczący faun z nim-fą», lecz zawoła: Picasso! Tak samo zobaczywszy rysunek «przez okulary» nie mówimy: «Szwoleżerowie atakują wiatrak», lecz stwierdzamy: Mrozek!". Ba, ale Marian napisał też: „Postaci Mrożka są Polakami. Pod każdą postać na jego rysunku każdy Polak — i przeważnie tylko Polak — może się podstawić... Ten ułan spod Samosierry i Krakowiak z piórkiem — to jest każdy z nas". Metryczka na końcu tomiku Przez okulary Sławomira Mrożka informuje, że książkę oddano do składania w styczniu 1968 roku, druk ukończono w lipcu. Jeszcze poszła do księgarń, ale wkrótce Mrozek został wyklęty, a na wstęp Mariana bezbożnie wywodzący, że postacie z rysunków Mrożka są „nosicielami polskości", sypały się gromy, podobnie jak na twórczość Mrożka — szydercy, prześmiewcy i szargacza świętości, który w dodatku z Paryża niepatriotycznie wyraził się o bratniej, internacjo-nalistycznej pomocy wojsk Układu Warszawskiego dla zdrowych sił w Czechosłowacji. No i udało się gorliwym siłom patriotycznym PRL doprowadzić do tego, że kiedy Mrozek w liberalnym okresie lat siedemdziesiątych był znowu grany i wystawiany — przyjechał na swoją premierę już jako obywatel francuski, uniezależniony od szykan związanych z przedłużaniem konsularnego paszportu. Wiem, że Mrozek nigdy nie lubił, kiedy przyczepiano mu etykietkę humorysty i chciano traktować jak wesołka, od którego oczekuje się rzeczy śmiesznych. Od dawna w tym, co pisze, więcej jest wielkiej powagi niż zabawy. Jestem zaprzysiężonym admiratorem całej jego twórczości. Ale najbardziej lubię młodego Mrożka, tego z wcześniej- 285 szych opowiadań, z Postępowca, z Okularów i prawie skeczowych jednoaktówek. Może to starczy sentyment do wspomnień z dawnych lat — ale przecież i w tym wczesnym Mrozku były rzeczy śmiertelnie poważne, a zarazem piekielnie śmieszne. Z Indyka do potocznego obiegu weszło słynne: „— Może by zasiać co? — Jiii tam..." Ale jest w tej sztuce, także najtrafniejsza jaką znam, charakterystyka sytuacji w PRL doby małej stabilizacji: „O, utrzymanie mamy w tej karczmie zapewnione. Choć skromne, ale zapewnione, wystarczy, żeby żyć. Widoków na przyszłość niewiele, ot, aby, aby. Za to jest ciepło, choć trochę śmierdzi, ale nie za bardzo. Zresztą uciec stąd nie można, choćby się chciało, bo nie ma dokąd..." Albo takie prorocze zdanie z opowiadania Z ciemności, które, wydrukowane w 1956 roku, po trzydziestu latach wciąż okazuje się najlepszym komentarzem do dyskusji na temat Polski w Europie: „Wy nam mówicie: Europa. A tu, co postawimy mleko na kwaśno, to skądeś wyłażą garbate karzełki i szczają nam do garnków". No i ten zabójczo logiczny wywód z przejmującego finału jednoaktówki Na pełnym morzu, wykazujący nieodparcie, że „prawdziwa wolność jest tylko tam, gdzie nie ma zwyczajnej wolności". Nie myślałem, że po tym wywodzie Mrożka ktoś odważy się jeszcze głosić wyższość kwalifikowanej, lepszej „prawdziwej wolności" nad tą — zwyczajną. Mrożeczek, jak o nim mówiono w gronie przyjaciół, zapowiadał klerykalizację astronomii: obliczanie odległości gwiazd w zdrowaś-kach świetlnych zamiast lat świetlnych. Donosił o postulacie skasowania lelka-kozodoja w trosce o zdrowie moralne młodzieży, której nazwa tego ptaka może się nieprzyzwoicie kojarzyć. Całą humoreskę poświęcił Lucusiowi, którego mama, żona i babcia uważają za ostatniego husarza, bo tylko one wiedzą, że to Lucuś wypisuje na ścianach szaletów hasła w rodzaju „Precz z bolszewizmem", „Katolicy się nie dadzą" i „Generał Franco wam pokaże". Na krakowskiej premierze trzech jednoaktówek Mrożka {Strip--tease, Karol i właśnie Na pełnym morzu) Marian Eile zaproponował Sławkowi przejście na ty, a prywatnie mówił o nim jako o poważnym pisarzu wielkiej klasy, żadnym tam szpilkowym satyryku-humoryście. Status Mrożka jako pisarza został rychło uznany powszechnie. Zyskał powodzenie także za granicą, co umożliwiło mu wydobycie się z karczmy, w której wprawdzie było ciepło, ale śmierdziało coraz bardziej. Tytułem do tych sukcesów Mrożka była przede wszystkim jego twórczość dramatyczna. W „Przekroju" nadal uprawiał małe formy, zwłaszcza rysunkowe. Pozostał pismu Eilego wierny póki mógł i póki myśmy mogli. Przeglądałem rocznik 1968 i zwróciłem uwagę, że ostatnie „Okulary" ukazały się w numerze z końca sierpnia, 286 PRZEZ Oli! Miii t J^lawomira W [rożka JAK ROZMAWIAĆ Z PICASSEM Panie Redaktorze] Zawsze się zdarzyć może, że jakiś nasz rodak stanie oko w oko z Pablem Picasso. Nie od rzeczy jest więc zapamiętać sobie kilka typowych zwrotów i zdań, które ułatwią konwersację w duchu popularnym i swojskim, wykażą naszą swobodę, zagwarantują nam styl bezpośredniej gawędy. Na przykład: + Panie Picasso, pokaż pan, cożeś pan tam zmalował. + Panie Picasso, przyjdź-że pan w poniedziałek, będzie szynka. + Panie P. namaluj-że mi pan oko w D. + Ale żeś pan jest! 4- Panie Picasso, stanij-że se pan, bo zaczynają wpuszczać. + Panie Picasso, idźże pan na ,,Liliomfi", w „Apollu" dają. + Panie Pikutaso, ha! ha! + Panie Picasso, zapłać-że pan składki! + Panie Picasso, jazem był przed panem! + Panie Picasso, puść pan tego gołębia! + E, jo tyż tak umiem. + Panie Picasso, kup-że mi pan motorower francuski. + Panie Picasso, znasz pan: „Ole, O ychychychyyy! Ole, O ychychy..."? + Panie Picasso, nie bierz pan karty miesięczny], bo ósemka nie chodzi. + Znałeś pan Apollinaire'a? Jedno jest pewne. Nasz interlokutor będzie miał wrażenie, że rozmawiamy z nim szczerze, od serca, bez sztucznych przygotowań i minoderii. Sławomir Mrozek w następnym była już wiadomość o inwazji na Czechosłowację. „Okulary" przestały przychodzić. Utwory dramatyczne Mrożka, które przyniosły mu uznanie i sławę, przemawiały ze sceny, można je było czytać w „Dialogu" i w wydaniach książkowych, zajmowali się nimi krytycy. Śmiem twierdzić jednak, bez przesady, że szaloną popularność w masach zawdzięczał Mrozek „Przekrojowi". Muszę powtórzyć to, co powtarzam aż do znudzenia. Nakład! Mrożek-dramaturg docierał do publiczności teatralnej liczonej w tysiącach. Mrozek w „Przekroju" — do milionowej (mówię o rzędzie wielkości), masowej. Tak jak wcześniej Gałczyński, zyskał Mrozek w tygodniku Eilego nośnik umożliwiający mu przekazywanie milionowej rzeszy czytelników swojego sposobu widzenia świata, swojego typu humoru. Czy muszę podkreślać, że było to widzenie i humor w istocie także przekrojowe. Parodystyczną stylizację i absurdalny komizm, o których mowa w poświęconym Mrozkowi haśle Wielkiej encyklopedii powszechnej, można było w „Przekroju" znaleźć właściwie od początku, niemal od pierwszego numeru. Marian Eile patrzył na świat przez własne okulary, ale obraz, jaki one pokazywały, był pokrewny temu, jaki pokazywały okulary Sławomira Mrożka. No a Gałczyński! Przecież twórczość Gałczyńskiego, ta przekrojowa zwłaszcza, to były istne fajerwerki parodystycznej stylizacji i absurdalnego komizmu. Każdy z nich — Gałczyński, Mrozek i Eile — był silną indywidualnością i reprezentował odmienny, własny styl, o żadnym naśladownictwie nie mogło być mowy. Było tylko podobieństwo widzenia świata i reagowania nań. Za przyczyną „Przekroju", który w półmilionowym nakładzie konsekwentnie nastrajał czytelnika na gałczyńsko-mrożkowo--eilowską nutę, to, co mogło być elitarną zabawą, zyskiwało niebywałe rozpowszechnienie. Zwłaszcza wśród młodych, i to nie tylko młodzieży artystycznej i literackiej. Mrozek naprawdę trafił pod strzechy. Marian Eile wyławiał w Polsce i w świecie zjawiska, które współbrzmiały z nutą, na jaką nastrojony był „Przekrój". Wymienię parę tylko przykładów. To przecież Marian przywiózł z Paryża rysunki Topora, kiedy ten był już co prawda dość znany, ale sławy klasyka czarnego humoru jeszcze nie miał (nawiasem mówiąc, Marian bardzo był dumny z tego, że drukowaliśmy oryginalne rysunki Topora, za jego zgodą, a nie pirackie wycinanki z obcych czasopism). „Rodzinę" Addamsa poznała polska publiczność w latach dziewięćdziesiątych z filmu pod tym tytułem, opartego na rysunkach amerykańskiego mistrza czarnego humoru. Poznała? Dla dawnych czytelników dawnego „Przekroju" było to tylko odnowieniem bardzo starej znajomości: rysunki Addamsa drukował „Przekrój" już w latach pięćdziesiątych (w tym wypadku były to pirackie wycinanki z „New Yorkera"), a zaraz 288 po Październiku Janka Ipohorska poświęciła temu dobrotliwemu potworowi mini-esej, komentujący jego twórczość. Inny przykład: Piwnica pod Baranami. Jeśli ktoś myśli, że Piwnica i Skrzynecki zostali od razu zauważeni i docenieni, to jest bardzo naiwny. A Marian dostrzegł Piwnicę natychmiast i natychmiast, już po pierwszym programie kabaretu, tym, którego współautorem był Leszek Kołakowski (a tak!), w „Przekroju" ukazał się wielki, entuzjastyczny materiał o Piwnicy. Kiedy czytałem w latach osiemdziesiątych w „Tygodniku Powszechnym" rozmowę z Piotrem Skrzynec-kim, kanonizującą go ostatecznie (przepraszam, chciałem napisać: nobilitującą), przypomniałem sobie, że pierwszą dużą rozmowę ze Skrzyneckim wydrukował „Przekrój" trzydzieści lat wcześniej. Rozmówcą Piotra był młody, utalentowany polonista i krytyk pracujący w naszej redakcji — Jan Błoński. Skoro już o Piwnicy mowa. Marzy mi się, że kiedyś ktoś napisze obszerny historyczny reportaż: dzieje polskiej cyganerii. Zaczynałoby się to od renesansowej dworskiej cyganerii Łukasza Górnic-kiego, Jana Kochanowskiego, Doktora Hiszpana i ich dobrych towarzyszy; ważne miejsce zajmowałaby w tej opowieści studencka cyganeria cnotliwych filomatów, i ta klasyczna warszawska, z przełomu trzydziestych i czterdziestych lat XIX wieku, którą pierwszą określono tą nazwą., i oczywiście cyganeria Przybyszewskiego, Zielonego Balonika, potem skamandrytów — i tak dalej, aż po współczesność. Otóż myślę, że w rozdziale o Piwnicy pod Baranami, znalazłby się ustęp o tym odgałęzieniu piwnicznej cyganerii, jakim była cyganeria Szaszkiewiczowej. Szaszkiewiczowa to była też przez ładnych parę lat przekrojowa postać, przez której okulary mogli patrzeć nasi czytelnicy. Sama pisała rzadko i mało, najciekawszy jej tekst, opis odsiadki w areszcie za nie zapłaconą grzywnę, zatrzymała nam cenzura. To „Przekrój" pisał o Szaszkiewiczowej, cytował ją, pokazywał na fotografiach, na przykład podczas wakacyjnego autostopu z dwójką małych synków. A przede wszystkim — spopularyzował ją jako bohaterkę komiksu Skrzy-neckiego i Wiśniaka Szaszkiewiczowa, czyli Ksylolit w jej życiu. W tym awangardowym komiksie badzo młody, wyłowiony przez Mariana Eilego rysownik, później znany scenograf Kazimierz Wiśniak, pokazał — oczywiście przetworzone surrealistycznie — sceny z życia bohaterki i grupujących się wokół niej i jej mieszkania autentycznych osób. Szaszkiewiczowa, tak z reguły nazywana, czasem Kika, urzędowo zdaje się Irena, była siostrą zapomnianej dziś pionierki literatury socrealistycznej Marii Jarochowskiej, której przysłowiowe Buraczane liście drukował „Przekrój" w 1948 roku. Ich bratem był znany fotografik Konstanty Jarochowski. Sama Szaszkiewiczowa działalnoś- 289 ci literackiej czy artystycznej nie uprawiała, z zawodu była pielęgniarką. Tęga, duża, w okularach, odznaczała się niezmąconą pogodą ducha i poczuciem humoru; obracała się w kręgach awangardy, zwłaszcza piwnicznej, występowała czasem w programach Piwnicy. Szalenie towarzyska i „doludna" (wyrażenie Wańkowicza), była nieocenioną, bezinteresowną opiekunką rozmaitych kulawych kacząt o artystycznych aspiracjach. Uwieczniona w komiksie nisza za kotarą w półto-rapokojowym mieszkaniu Szaszkiewiczowej rzeczywiście bywała schronieniem dla przygarnianych kulawych kacząt. Klaunady w stylu Giulietty Massiny łączyła Szaszkiewiczowa z całkiem poważnym stosunkiem do świata i ludzi; pamiętam, jak mi wygarnęła zarzuty, że w wydrukowanej w „Przekroju" rozmowie Piotr Skrzynecki został potraktowany zbyt lekko i czytelnik nie będzie zdawał sobie sprawy, że żarty żartami, a to jest świadomy artysta i intelektualista. Dlaczego o tym piszę? Ponieważ lansowanie w „Przekroju" postaci takich jak Szaszkiewiczowa było jednym z elementów redagowania pisma przez Mariana Eilego. A dlaczego w rozdziale „Przez okulary Sławomira Mrożka", który akurat z cyganerią Szaszkiewiczowej nie był związany? Bo ona też nosiła okulary i patrząc przez nie przekazywała za naszym pośrednictwem pewien sposób oglądania świata. Nawiasem mówiąc, lansowanie przez „Przekrój" Szaszkiewiczowej ogromnie nie spodobało się rodzinie, której nazwisko po mężu nosiła. Z wielką uciechą wydrukowaliśmy dostarczone nam uroczyście, a podpisane przez iluś tam przedstawicieli rodziny, oświadczenie, w którym ów klan grzecznie, ale kategorycznie dystansował się od bohaterki zwariowanego komiksu noszącej zacne nazwisko. Pielęgniarkom w PRL nigdy nie było lekko, zwłaszcza jeśli wychowywały samotnie dzieci, toteż pani Kika wyemigrowała pewnego dnia aż do Norwegii. Słyszałem potem po latach, że w stanie wojennym posypały się do Krakowa paczki od niej i że później pojawiła się z wizytą w Polsce, a nawet w Piwnicy. Napisałem, że humor abstrakcyjny (tak to Marian zwykle nazywał) i styl parodystyczny obecne były w „Przekroju" od powstania pisma. Kiedy teraz przeglądam stare roczniki, uświadamiam sobie, jak dużo tego było w okresie gomułkowskim: z latami coraz więcej, może aż za dużo. Zwłaszcza że zaczęła się zaznaczać bardzo wyraźnie nuta świadomego infantylizmu. Grał na niej czasem Mrozek, ale przede wszystkim sam Marian Eile. Powstawały i trwały długo rubryki oparte na zasadzie dziecięcego, naiwnego humoru. Pierwszy był i okazał się nieśmiertelny prof. Filutek Lengrena. „Humor zeszytów szkolnych" też utrzymał się w „Przekroju" bodaj do dziś. Nawiasem: pamiętam na początku kuriozalne zarzuty, że to są niesłuszne kpiny z niewinnych dzieci, albo że to napaść na pedagogów, którym w ten 290 Tak wygląda pant KiJca rj/so-wana przez Wi&niajea i opisywana przez Skrzyneckiegc Ksylolit Kiśniak —• bohater tej po wieści p.t. „Ksylolił w Jej życiu1 3AUAM SZCZĘŚLIWA 15 5ZĄSZKIEH/ICZOWA PO STARANNYM MAKtOAŹO WYCtfO- pzi tx> fizĄcy Szaszkiewiczowa w komiksie i na żywo sposób zarzucamy, że nie potrafili uczniów odpowiednio nauczyć... „Ele mele" stało się ogromnym zbiorem dziecięcych wyliczanek, chyba wartym poważnego opracowania (szkoda tylko, że przepadły nadsyłane do redakcji, a nie publikowane wyliczanki nieprzyzwoite, jak ta o panu i pani Malinowskiej). A oprócz tych i innych rubryk opartych na materiałach dostarczonych przez czytelników były i własne, jak wymyślona i prowadzona przez samego Mariana Eilego rubryka „Koci, koci łapci" z jego rysowaną winietą: zabawa w niemądre igraszki słowne, tak ulubione przez dziatwę w wieku szkolnym i przedszkolnym. Do tego cała masa przekrojowych pomysłów określanych jako idiotyczne — przez nas z uciechą, przez osoby nazbyt poważne z irytacją, a nawet potępieniem, ogłaszanym czasem z pryncypialnych trybun prasowych i zebraniowych. Najbardziej lubiliśmy pakować I 291 jakiego drzewa strugać wariata? Z lipy. Czy butelki bywają głupie? Zakorkowane, tale. Kiedy zamiast przez obywatel, lepiej jest mówić przez pan? pan pan pan pan pan ko!) pan pan pan pan pan pan pan pan Kracy Teon Topon Opttkum Tera (i to szyfe- Cerz Talony Slawizm Toflarz łka lusia E uiłca mnie też.' PEŁNY WYKAZ liczb szczęśliwych w grach liczbo- wych od 1 do 49: 1, 2, 3, 4, 5 6, 7, 8, 9, 10, U, 12, 13, 14, 15, 16, 17, 18. 19, 20, 21, 22, 23, 24, 25, 26, 27, 28, 29, 30, 31, 32, 33, 34, 35, 36, 37, 38, 39, 40, 41, 42, 43, 44, 45, 46, 47, 48, 49. Szczęśliwej gry! Ciąg dalszy za tydzień OZDOBA CHOINKOWA DLA NASZYCH CZYTELNIKÓW WPISZ NUMER TELEFONU TWOJEJ STRAŻY POŻARNEJ I ZAWIEŚ KARTKĘ NA CHOINCE © er Kiedyś, żeby dowiedzieć się, która to strona do świątecznego numeru, trzeba było policzyć bąbelki puszczone przez wigilijnego karpia. Innym razem, na Wielkanoc, czytelnicy liczyli ptaszki, które na wiosnę wróciły. Ale najidiotyczniejszą rubrykę nazwaliśmy „Koci, koci łapci" 292 SWEGO LOSUif TOFOTOFOTOFOTOFOTOFOTOFOTOFOTOFOTC Ob. Ksawery Musiał który po Październiku zmienił nazwisko na Dobrowolski Kiedy zgłaszał się ktoś z dobrym pomysłem, akceptowaliśmy go chętnie. Pomysłodawcą rubryki „Wszystko o Kowałskich" był Stefan Bratkowski. Dowcipy w rubryce FOTOFOTO były zwykle abstrakcyjne. Ale nie zawsze takie pomysły do numerów świątecznych i naszym punktem honoru było zamieszczenie w tych numerach, ile się dało, rzeczy takich, o których pół Polski mówiło potem: „Ale ten «Przekrój» znowu się wygłupia". Zdarzało się, że różni ludzie doszukiwali się ukrytych podtekstów tam, gdzie chodziło tylko o zabawę i Marianowy „humor abstrakcyjny". Tak było, kiedy daliśmy reprodukcję ówczesnej stuzłotówki, na której robotnikowi w koszuli rozchełstanej pod szyją doretuszowaliśmy elegancki kołnierzyk i krawat, a podpis ostrzegał, że banknot z robotnikiem w krawacie jest fałszywy. O ile wiem, cenzor, który to puścił, dostał naganę, choć rzecz ukazała się na prima aprilis. Do szału doprowadzało niektórych numerowanie stron w świątecznych wydaniach: zamiast normalnych cyfr, a to wielkanocnymi zajączkami czy liczbą nóg osób niosących długą choinkę, co trzeba było na rysunku mozolnie liczyć, a to wzorami matematycznymi, dającymi w wyniku daną stronę, a to stosując system dwójkowy zamiast dziesiętnego. Nawet w zespole redakcyjnym u jego bardziej konserwatywnych członków pewną taką niechęć wzbudziło wprowadzenie w jednym z numerów świątecznych wszystkich tytułów rymowanych; z dumą wspominam, że nawet bardzo serio materiał o FBI i jego szefie udało mi się zatytułować „Afera Hoovera". 293 A jak wyżywaliśmy się wymyślając hasła reklamowe, które przez jakiś czas zamieszczane były u góry pierwszej strony! Przypominam też sobie, że niektóre takie hasełka spotykały się ze zgryźliwymi uwagami bardziej serioznych organów prasowych, z „Trybuną Ludu" na czele — na przykład hasło „Kwiecień plecień — «Przekrój» też", które otwierało jakiś numer kwietniowy, a także czysto surrealistyczne „Ę! To okrzyk, jaki wydasz czytając ten ciekawy numer". Większość tych hasełek to była zachęta do kupienia numeru, co już było trochę surrealistyczne, jako że z reguły „Przekrój" kupowało się spod lady. Czasem zachęta była trochę dwuznaczna, albo zwariowana: „Kup! Ewentualnie także przeczytaj". Pisaliśmy „Numer dla nie umiejących pływać: nie ma w nim głębi", albo na odmianę: „Ten numer Cię wzbogaci (duchowo)". Wcale często hasełko można było zaliczyć do humoru absurdalnego, na przykład: „Dziś wielka okazja, numer parzysty (764)". Nikt z nas nie formułował wtedy jakichś tez, nie zastanawialiśmy się specjalnie nad tym, dlaczego w numerach z gomułkowskiej ery, kiedy dominowała w życiu oficjalnym śmiertelna powaga, a równocześnie istniał o wiele szerszy niż dawniej margines luzu, „Przekrój" z takim upodobaniem zwracał się w stronę abstrakcyjnego humoru, absurdalnego żartu, infantylnej zabawy. Teraz wydaje mi się, że było to naturalną reakcją właśnie na urzędową solenność, odtrutką na to wszystko, co wszystkim nam wychodziło uszami, nawet jeśli sobie nie zawsze to uświadamialiśmy. Śmierdziało trochę w tej karczmie, w której skromne utrzymanie mieliśmy zapewnione, widoków na przyszłość było niewiele, ale przynajmniej można było się śmiać i pokazywać język. Nie było to zjawisko całkiem nowe, podobne odreagowywanie występowało i wcześniej, nawet w latach określanych jako stalinowskie. Twórczość Gałczyńskiego i juvenilia bardzo wczesnego Mrożka mogą być tego przykładem. Niezaprzeczalnie większa swoboda lat odwilży i doby gomułkowskiej pozwoliła na ujawnienie się tych tendencji o wiele powszechniejsze. I bardzo różnorodne: to są przecież czasy studenckich teatrzyków satyrycznych, i Kabaretu Starszych Panów, i Piwnicy pod Baranami. Czasy, których symbolem dla mnie są przede wszystkim okulary Sławomira Mrożka. PAMIĘTNY ROK 1959 Grom z jasnego nieba uderzył 1 maja. Marian nie miał nic przeciw pochodom pierwszomajowym, powiadał, że to bardzo zdrowo przespacerować się w ładny, wiosenny dzień i przy okazji raz w roku ze wszystkimi się zobaczyć. Rzeczywiście, wobec naszej splendid isolation pochód pierwszomajowy był czasem jedyną w roku okazją, kiedy Marian spotykał się z całym krakowskim towarzystwem dziennikarskim. Wtedy, w 1959 roku, podczas zbiórki przed pochodem ktoś zrobił nam kilka amatorskich zdjęć. Jedno — mam je do dziś — wywołało dużo śmiechu. Marian prezentuje na nim swój szlachetny profil, „mniej katolicki, za to bardziej rzymski" — jak Antoni Słonimski napisał o profilu swego ojca. A za Marianem — jakim jeszcze młodym! — jakby podszeptując mu coś do ucha, rysuje się mgliście młody Lenin. Jedyny raz miałem wtedy brodę, a sprawił to profesor Julian Aleksandrowicz. Marian udawał, że krzywi się czasem na wizyty Aleksandrowicza w redakcji, że nudziarz, co było po trosze prawdą, ale lubił profesora i szanował jak mało kogo. I tak, pewnego zimowego dnia, podczas odwiedzin w redakcji Aleksandrowicz zauważył, że mnie nie ma. — Chory — usłyszał. — Jakaś paskudna grypa, czy coś, bo gorączka nie ustępuje już parę dni. Profesor, jak wiedzą ci, co go znali, miał duszę dobrego Samarytanina, więc ku swojemu zdumieniu zobaczyłem go ni stąd, ni zowąd nad moim tapczanem, a w godzinę później leżałem już w jego klinice. Zaczął ładować we mnie jakieś nowomodne wtedy (w 1959) antybiotyki, ale skutkowały tylko środki konwencjonalne. Tyle, że na krótko. Po piramidonie i bańkach gorączka spadała, żeby za parę godzin wrócić. Tak mnie to wymęczyło i zdegustowało, że przestałem i 295 się golić. Podczas codziennych obchodów profesor patrzył na mnie z coraz większym niesmakiem i sugerował uprzejmie, żebym się może jednak ogolił, a ja odpowiadałem: — Zaczekam, aż wrócę do domu. Jak panu profesorowi obrzydnę, to może wcześniej mnie pan wypisze. Kiedy wreszcie do domu wróciłem, wyglądałem właśnie jak Lenin na młodzieńczych fotografiach, tyle że wymizerowany. Postanowiłem na jakiś czas zachować wyhodowaną w klinice ozdobę twarzy, jeszcze w tym czasie dość rzadko spotykaną. Z brodą wyruszyłem na pochód pierwszomajowy i takim mnie uwieczniono na historycznym zdjęciu. Nazywam je historycznym, bo właśnie wtedy, kiedy czekaliśmy na miejscu zbiórki, wziął Mariana na bok Życzliwy Kolega, jakich, trzeba to przyznać, nigdy nam nie brakowało. Poinformował Mariana poufnie o zamachu na „Przekrój": mamy dostać nowego zastępcę naczelnego. Decyzja już jest, pozostały tylko formalności. To mogło oznaczać katastrofę. „Przekrój" był „Przekrojem" tylko dlatego, że Eilemu pozostawiono faktycznie zupełną swobodę w sprawach personalnych. Zespół tworzył się drogą doboru naturalnego, sterowanego przez Mariana. Nowych członków redakcji angażował z reguły spośród takich dziennikarzy, i niedziennikarzy, którzy się sprawdzili współpracując z „Przekrojem" z zewnątrz. Jeśli ktoś z zespołu odchodził, to najczęściej w związku z wyjazdem z Krakowa i zmianą życiowych planów. Za mojej pamięci, w ciągu dwudziestu lat było tylko jedno odejście z urazą i bodaj tylko jedna osoba odeszła sama, czując się nie na miejscu w gronie, do którego na krótko trafiła. Raz jedyny zdarzyło się, że dostaliśmy kogoś całkiem nieznanego, z nakazem pracy po studiach dziennikarskich, ale ten przeszczep się przyjął, a nawet zaowocował małżeństwem, które przetrwało „Przekrój". Owszem, pewna młoda dama, ponoć ze sfer żandarmeryjnych, którą na początku lat pięćdziesiątych osadzono w wydawnictwie w gabinecie szefa kadr, wystąpiła z pomysłem, żeby Eilego i Ipohorską rozparcelować po różnych redakcjach, bo za długo pracują razem. Ale wywołało to tylko trochę śmiechu, podobnie jak inny pomysł tej damy, żeby wprowadzić dla dziennikarzy coś w rodzaju uczniowskich dzienniczków do wpisywania, co robili danego dnia. Nawet w tamtej epoce podobne pomysły u nas nie przechodziły. Facet, którego chciano teraz wpakować Eilemu, był takim sobie bezbarwnym partyjnym redaktorem. Później, po całej historii z „Przekrojem", wylądował na odległej prowincji i redaktorował tam wcale pomyślnie, bodaj aż do śmierci. Na razie nie sprawdził się na kierowniczym stanowisku w Krakowie. Opowiadano, że siedzi godzinami za swoim biurkiem czytając ukradkiem trzymaną w szufladzie powieść kryminalną i czeka na telefony z KW. To by jeszcze go nie dyskwalifikowało, za niesamodzielność i brak inicjatywy redaktorzy 296 partyjnych gazet raczej nie wylatywali. Myślę więc — dokładniej nigdy nie chciało mi się w to wnikać — że nasz towarzysz słuchał nie tych telefonów, co trzeba, kiedy na drugim końcu linii w KW trwały jakieś przepychanki. Tak czy inaczej, postanowiono pozbyć się go w miarę honorowo, z pozostawieniem w krakowskim mieszkaniu i osadzeniem na mniej eksponowanym stanowisku. Jakiś geniusz uznał, że „Przekrojowi" przyda się wzmocnienie po linii partyjnej. Szła już wtedy na całego negatywna selekcja kadr i nikt z nowych aparatczyków nie pomyślał, a w każdym razie głośno nie powiedział, że „Przekrój" to jednak przypadek szczególny i warto by może najpierw porozmawiać z Eilem. Eilemu nie powiedziano ani słowa i to sprawiło, że potraktował sprawę zasadniczo. Mówił mi, i myślę, że mówił szczerze, że gdyby ten facet zadzwonił do niego, powiedział, że jest tak i tak, zaproponował, że się przedstawi, to być może po rozmowie z nim wyraziłby zgodę. Ostatecznie wydawca miał swoje prawa. Ale tak, ni stąd, ni zowąd przyjmować na zastępcę kogoś, kto jako dziennikarz się nie popisał, a jako człowiek nie umie okazać elementarnego dobrego wychowania? To właśnie było zasadniczą różnicą w sposobie myślenia: bo tamtemu facetowi i tym, którzy chcieli go u nas posadzić, w głowie się nie mieściło, że jest tu jakiś problem. Skoro partia kogoś mianuje, to o czym tu jeszcze gadać? I to z jakimś bezpartyjnym Eilem. Naradzili się z Ipohorską, poprosili mnie i Eile bardzo poważnie, nawet dość oficjalnie, oświadczył mi, że w tej sytuacji jest zdecydowany odejść, a Janka razem z nim. Nie zastanawiając się ani sekundy powiedziałem: — To i ja także. — To trochę zmienia sytuację. To może zmienić sytuację — rzekł powoli Marian. Rzeczywiście, mogło. Nie dlatego, żeby moje nazwisko miało jakiś szczególny ciężar gatunkowy. Dla tych, którzy mieli w tej sprawie decydować w ostatniej instancji, to jest w Sekretariacie KC, nie znaczyło ono wiele, o ile w ogóle je znali. Ale demonstracyjne odejście dwojga przedstawicieli „tej bohemy", jak mawiał Jolles, niestety już odsunięty, można było od biedy potraktować jak fochy urażonych artystów. Oczywiście i tak szum poszedłby na całą Polskę, i pewnie nie tylko Polskę, bo rzuciłyby się na ten temat rozgłośnie polskojęzyczne i zagraniczni korespondenci — „Przekrój" to było jednak coś piekielnie popularnego. Gdyby jednak do tej pary niesfornych, apolitycznych twórców „Przekroju" dołączył jedyny w zespole dziennikarz partyjny, to cała rzecz z komeraży zaczynała stawać się po trosze aferą. A za wczesnego Gomułki afer jeszcze wolało się unikać. Co innego, gdyby chodziło o kwestie polityczne. Los „Po prostu" świadczył, że w takich wypadkach nie liczyły się żadne względy. Ale „Prze- i 297 krój"? Po co komu afera z „Przekrojem", odejście całego kierownictwa najpopularniejszego w kraju pisma — nie mocą decyzji odgórnej, lecz z powodu durnowatej niezręczności funkcjonariuszy niższego szczebla? Wiedzieliśmy, że Kliszko serdecznie nas nie znosi, ale ledwie kilka tygodni temu nie odmówił nam wywiadu przed III Zjazdem, wyglądało więc na to, że nie chodzi o zamierzone wykończenie nas, na co oczywiście nie byłoby rady. A jeśli tak, to im więcej dymisji, im głośniejszą awanturę mogła spowodować nie zamierzona, faktyczna likwidacja „Przekroju", tym cała afera była dla władz zwierzchnich mniej wygodna. Domyśliłem się, że w sytuacji tak śmiertelnie poważnej — bo „Przekrój" to dla Mariana było całe jego życie — spróbuje on sięgnąć po swoją broń ostateczną, o ile oczywiście ona naprawdę istnieje. Cyrankiewicz! Według opowiadania Mariana wyglądało to tak. Dostał on kiedyś od Cyrankiewiczów zastrzeżony numer ich prywatnego telefonu. Zadzwonił teraz do ich mieszkania dość późnym wieczorem. Telefon odebrał Cyrankiewicz. Eile przedstawił mu zwięźle sytuację, powiedział o decyzji swojej i swoich najbliższych współpracowników. — Dziękuję, że mnie pan o tym zawiadomił — usłyszał. Na tym rozmowa się zakończyła. Nietrudno było się domyślić, że jeśli rozmówca Mariana miałby nawet w tym momencie coś więcej do powiedzenia, to z pewnością nie przez telefon. Nie wiedzieliśmy, czy był to skutek rozmowy, ale cała historia zaczęła się przewlekać. Z Warszawy nie nadchodziły dokumenty potrzebne do jej sfinalizowania, w Krakowie przestawało być tajemnicą, że niefortunny redaktor opuszcza zajmowane stanowisko, ale o jego przejściu do „Przekroju" mówiono już z powątpiewaniem. Zdawaliśmy sobie jednak sprawę, że nawet przy najlepszym dla nas rozwoju sytuacji sprawa nie jest zakończona. — ONI nie mogą pozwolić sobie na zupełną utratę twarzy — mówił Marian. — Będą nam chcieli wsadzić kogoś innego, żeby przynajmniej częściowo postawić na swoim. Żeby to tylko był ktoś nieszkodliwy. Radźcie, kogo by IM podsunąć, może się uda. Powinien być to, po pierwsze, ktoś miejscowy, bo nikt z Warszawy nie zostawi mieszkania i posady dla funkcji zastępcy w Krakowie. Po drugie, trzeba było kogoś partyjnego o jakiej takiej pozycji. Po trzecie wreszcie nasz kandydat nie powinien się odznaczać nadmiarem ambicji i energii. Marian i Janka, słabiej zorientowani w krakowskim środowisku dziennikarskim, nie bardzo wiedzieli, gdzie szukać, ale mnie od razu nasunęła się kandydatura niemal idealnie spełniająca wszystkie te warunki. Kieta! Właśnie niedawno zwierzał mi się, odrobinę po wódce, jaki jest teraz szczęśliwy, że nie jest już żadnym redaktorem naczelnym, w którego wszyscy biją, z góry i z dołu, tylko 298 krakowskim korespondentem warszawskiego radia, nie odpowiadającym za nic i nie mającym dużo do roboty. Oznaczało to, że z jednej strony cieszy go, że ma święty spokój, który cenił ponad wszystko, ale z drugiej strony, że boli go zepchnięcie na tor aż tak boczny, bo coś za gorliwie przekonywał mnie o swoim szczęściu. Mieczysław Kieta, przed wojną student polonistyki na UJ i kolega kilkorga dość znanych dziennikarzy i pisarzy (a także nowo mianowanego krakowskiego biskupa sufragana Karola Wojtyły), przez cały prawie okres wojny „bawił w Oświęcimiu", wedle słynnego określenia arcygrzecznego pisarza i tłumacza, barona Konopki. Pewien obozowy kolega powiedział o Mietku, że był „średnio porządny". Nie było w tym nagany i proszę czytelników, żeby tak to odbierali. Przeżyć w Oświęcimiu jako więzień z niskim numerem cztery lata, nie zasługując sobie na kwalifikację gorszą, wcale nie było łatwo. Mietek z Oświęcimia wyniósł, jak wszyscy, nadszarpnięte zdrowie i różne kompleksy, a także doświadczenie obozowego koleżeństwa — między innymi z Cyrankiewiczem. Po wojnie pracował w Krakowie w pepeesowskim „Naprzodzie", ale i w PPR od początku był, jakby to określić, dobrze widziany. Jednolitofrontowy pepeesowiec, oświę-cimiak, poważny i postawny, był znakomitą figurą dekoracyjną i wybierano go delegatem na wszystkie kolejne zjazdy partyjne, począwszy od zjednoczeniowego, aż po lata siedemdziesiąte. Ukończył dwuletnią szkołę partyjną i był na ty z całą masą prominentnych aparatczyków, którzy czasem, jak Gierek, wspięli się później na szczyty. Sam kariery wielkiej nie zrobił, doszedł tylko do stanowiska redaktora naczelnego partyjnej „Gazety Krakowskiej". Współpracownicy mówili, że w trudnych chwilach ciężko wzdycha i wykręca się jak może od podjęcia decyzji. Zdaje się, że w burzliwym roku 1956 nie zadowolił nikogo, bo wylądował w końcu na radiowej synekurze. Raz czy dwa razy coś mu w „Przekroju" wydrukowaliśmy, lepiej lub gorzej znaliśmy go wszyscy. Kiedy wymieniłem nazwisko Mietka, Marian od razu powiedział, że to może być to. Podsunął je komu trzeba, a wcale bym się nie zdziwił, gdyby to samo nazwisko nasunęło się wtedy gdzie trzeba i bez naszych sugestii. Dość, że kiedy Mariana wezwano do Warszawy na dywanik, wiedział już jak się to skończy. Pojechał sam, znam całą historię tylko z jego opowiadania, a miała ona wyglądać tak. Najpierw Marian został ostro zganiony za sprzeciwianie się personalnym decyzjom siły kierowniczej. Potem usłyszał, że wyznaczony na jego zastępcę towarzysz, oburzony jego postawą, poprosił, żeby nie musiał zostać niechcianym współpracownikiem kogoś takiego. Wreszcie oznajmiono Eilemu, że w tej sytuacji partia wyznacza mu innego zastępcę i że od tej decyzji nie ma odwołania. Zastępcą na- 299 czelnego redaktora „Przekroju" będzie towarzysz Mieczysław Kieta. — Policzyłem w myśli do dziesięciu z wyrazem głębokiego namysłu na twarzy — opowiadał Marian — a potem powiedziałem: „Tak, to jest całkiem co innego. Kolegę Kietę znamy, współpracował z nami. Sądzę, że będzie pasował do naszego zespołu". Opowiadanie Mariana było tak ładne, że nie warto było zajmować się takimi drobiazgami, jak jego literalna zgodność z tym, jak rzecz mogli zapamiętać inni. Tak więc w piętnastym roku istnienia „Przekroju" po raz pierwszy w zespole Mariana Eilego pojawiło się ciało obce: drugi, obok Janki Ipohorskiej, zastępca redaktora naczelnego, wprowadzony w przymusowych okolicznościach, choć nie bez Mariana inicjatywy. Eile, przed wyjazdem do Warszawy mówił, że postawi wniosek, abym i ja uzyskał formalnie rangę zastępcy, którą mi kiedyś beztrosko przydzielił ustnie, ale wiedziałem, że nie ma na to żadnych szans. W tak małym zespole dwa etaty zastępcy to było aż za dużo, o trzecim nie było co myśleć. Przy okazji uporządkowano tylko całą organizację redakcji — pod względem formalnym oczywiście, bo faktycznie mało nas to obchodziło — i bodaj dopiero wtedy zostałem urzędowo zatwierdzony jako sekretarz redakcji. O ile pamiętam, oznaczało to dodatek funkcyjny w kwocie 250 złotych. Proszę się nie śmiać, za bardzo przyzwoity niedzielny obiad we dwoje u Wierzynka, z kieliszkiem wódki do zakąski, płaciłem wtedy niewiele ponad sto złotych. Funkcję Mietka najpoważniej jeszcze traktował Marian, który starał się, czasem ostentacyjnie, okazywać, że liczy się z jego głosem i zasięga jego opinii. No i oczywiście arcytaktowna Janka. Ze mną było już gorzej, takt w tych sprawach nie należy do moich zalet. Ale o ile moją bezceremonialność łatwiej było Mietkowi znosić, bo przecież i wobec Mariana pozwalałem sobie na maniery w normalnych zespołach raczej nie przyjęte, to myślę, patrząc z dystansu, że miłość własna Kiety narażona była w „Przekroju" na ciężkie próby. Tym bardziej że trafił do pokoju grafików. O osobnym gabinecie dla zastępcy naczelnego w naszych warunkach lokalowych oczywiście nie było mowy. Ipohorska też gnieździła się w małym, zapchanym i zadymionym pokoju razem ze mną i jeszcze dwiema osobami. W większym, długim pokoju grafików oprócz ich dwóch wielkich biurek stały jeszcze trzy biurka mniejsze. Tam też wciśnięto Kietę, czyniąc go ofiarą utrwalonych w tym pokoju obyczajów. Mietek swoje obowiązki traktował poważnie, to znaczy przychodził do redakcji regularnie i pilnie czytał korekty, żeby wiedzieć o wszystkim, co się w numerze ukaże. Czytał, ciężko wzdychał, ale ingerował rzadko. Był zaprogramowany zwłaszcza na tak zwane przeciwdziałanie religianctwu i klerykalizmowi, bo jego ingerencje najczęściej 300 wyglądały tak: „Słuchaj, ja wiem, że to idiotyzm, ale «pokój ludziom dobrej woli» brzmi tak jakoś religijnie, może by to jakoś inaczej wyrazić?" (chodziło o coś na temat walki o pokój). Albo: „Sprawiedliwy lituje się nad zwierzęciem — mówi Pismo Święte. Wyrzućmy to Pismo Święte, co?" (to w związku z płomiennym artykułem Ewy Kossak piętnującym znęcanie się nad psami). I zawsze rozczulający argument: „ONI są tacy prymitywni, będą się czepiać, po co nam to. Zrób to dla mnie, dobrze?" No i jak można było tego dla Mietka nie zrobić, zwłaszcza że przecież sami też posługiwaliśmy się często podobnym rozumowaniem, tyle że w sprawach może troszeczkę innych. Wyobrażaliśmy sobie tylko, jak Mietek równie poważnie i ciepło mówi w KW: „Słuchajcie, wiecie przecież jacy ONI są w tym «Prze-kroju», ja ich nie zawsze mogę upilnować. Ale pilnuję, więc nie czepiajcie się ich zanadto, żeby mi sytuacji nie utrudniać. Zróbcie to dla mnie, dobrze?" Bo Mietek Kieta, trzeba mu to przyznać, czuł się zobowiązany, żeby „Przekroju" bronić, i robił to czasem nawet wcale skutecznie. Poważnie i z troską w głosie przyznawał rację, tak zasadniczo, dziękował za krytyczne uwagi, choć niezupełnie się zgadzał z surowością oceny, bo jednak, proszę towarzyszy, trzeba pamiętać, że... ite-de, pleple. Bardzo był w tym dobry, nikt z nas tak ładnie truć nie umiał. Ba! Był przecież absolwentem dwuletniej szkoły partyjnej. Z Mieczysławem Kietą podczas planowania numeru Jeśli jednak idzie o okolicznościowe wstępniaki, które czasem trzeba było zamieszczać, pierwsza próba wypadła fatalnie. Mietek machnął na 1 września — akurat okrągłe dwudziestolecie — rocznicowy artykuł, w którym niefortunnie napisał o ułańskich szarżach na czołgi. A właśnie jakoś wtedy przestały być one symbolem desperackiego bohaterstwa, bo okazało się, że po pierwsze ich nie było, a po drugie to wymyślili je Niemcy, żeby nas ośmieszyć, oraz zły Wajda, który w filmowej Lotnej zniekształcił dobrego Żukrowskiego. „Pewien pan pisał w «Przekro-ju»" — skarcił nas surowo pułkownik Zbigniew Załuski, wybijający się właśnie na ideologa socjalistycznego patriotyzmu, i tak utrwalały naganę kolejne wydania jego Siedmiu polskich grzechów głównych. 301 Odium spadło na „Przekrój", bo kto czyta przypisy na końcu książki, w których maczkiem zaznaczono, że ów „pewien pan", który niesłusznie kazał ułanom szarżować na czołgi, to Mieczysław Kieta. Po tym doświadczeniu Eile wolał na ogół, żebym wstępniaki, jeśli już były potrzebne, pisał po dawnemu ja. Mietek ograniczył się potem prawie wyłącznie do materiałów martyrologicznych i związanych ze zbrodniami wojennymi. Pomysły magazynowe, które czasem zgłaszał, reklamując je zawsze jako „coś zupełnie nowego", lepiej było mu wyperswadować, bo nie wychodziły poza banał, i to odgrzewany. Marian, żeby Mietka nie urazić, stosował jednak niekiedy wobec niego taryfę ulgową. Natomiast na tematyce martyrologicznej i zbrodniach wojennych Kieta się znał i zawdzięczamy mu wiele materiałów wartościowych. Jeden był wręcz przejmujący. W Oświęcimiu odbywała się wizja lokalna w ramach pomocy prawnej dla sądu zachodnioniemieckiego, który rozpatrywał sprawę jakiegoś esesmana. Mietek, który też w tym uczestniczył, opisał w oszczędnych słowach wizję lokalną na rampie, gdzie odbywały się selekcje Żydów, przywożonych pociągami do komór gazowych, i zakończył mniej więcej tak (cytuję specjalnie z pamięci, w której ten tekst mocno mi utkwił): „Patrzę na oskarżonego i myślę, że z wszystkich nas stojących teraz na kolejowej rampie tylko on i ja wiemy, jak wyglądało tu wtedy". Mietek ciągle dłubał w jakichś obozowych materiałach, jeździł często do Oświęcimia. Pół serio, pół żartem opowiadał, jak ślęcząc kiedyś nad dokumentami w dawnym gabinecie Hoessa, którego egzekucji był świadkiem, usłyszał odgłos kroków, choć nikogo nie było, albo jak podczas takich wycieczek spotyka się z kolegami i gotują sobie, jak dawniej, Eintopfgericht. Z czasem Kieta został sekretarzem generalnym Międzynarodowego Komitetu Oświęcimskiego i chodził z olbrzymią, czarną teczką, tak wypchaną papierami, że mówiło się, że ma w niej całe komitetowe archiwum. Kiedy zaś, dostawszy w przydziale za tanie pieniądze wycofaną prasowską „Warszawę", wybrał się nią w lecie do NRD, poszła w obieg wiadomość: Mietek, który na weekendy jeździł do Oświęcimia, zrobił sobie frajdę i na urlop pojechał do Buchenwaldu. Mietkowi nie brak było zbawiennego poczucia humoru, jakim dobrze jest umieć rozładowywać koszmarne wspomnienia. Ale w pokoju grafików, gdzie chętnie robiono z niego, mówiąc po krakowsku, balona, raz padł ofiarą dowcipu, który go zabolał. U grafików panowała perwersyjna skłonność do infantylnych dowcipów i właśnie ktoś, bodaj Mróz, opowiadając o szkolnych, czy nawet przedszkolnych latach, wywołał zabawę w staruszka. „Pytał o ciebie staruszek" — powiedział jeden niegrzeczny chłopiec do drugiego, „jaki staruszek?" 302 — „A ten, co... w garnuszek. Ha, ha!" Zabawa stała się modna i u grafików prześcigano się w wymyślaniu możliwie najgłupszych wariantów takich rymowanek. I tak Kieta usłyszał kiedyś: „Wiesz, podobno został aresztowany Blumke". Było to w okresie, kiedy Mietek żył w ekscytacji wywołanej ujęciem Eichmanna i pogłoskami o innych podobnych polowaniach na hitlerowskich zbrodniarzy. Dlatego kupił staruszka bezbłędnie: „Co ty mówisz! Ale kto to jest właściwie ten Blumke?" — Ten co nosi... gumkę. Ha, ha!". Ponure „A niech was szlag trafi" było reakcją Mietka — i nie ma się co dziwić. Tym razem u grafików trochę przeholowano w robieniu z niego balona. Z rocznika 1959 — dobrego rocznika! — nie widać, żeby przyjście Kiety zmieniło cokolwiek w „Przekroju", który był wciąż blisko szczytu swoich osiągnięć i popularności. Dalej szedł w odcinkach, rozpoczęty na Wielkanoc Czar Twoich kółek, potępiany za budzenie apetytów konsumpcyjnych. Zaczęliśmy druk zakopiańskich wspomnień Rafała Malczewskiego i drugiej powieści Teodora Klona Kobiety i telefon (nadal w redakcji trwały komedie z ukrywaniem tożsamości autora, ale także Kieta musiał wiedzieć, że chodzi o Kisie-lewskiego). „Przekrój" pierwszy w Polsce wydrukował fragment Najdłuższego dnia Corneliusa Ryana, zanim jeszcze w USA słynny reportaż o inwazji w Normandii ukazał się w wydaniu książkowym. Ba, odważyliśmy się nawet dać fragment Lolity Nabokova, ładnie przetłumaczony przez Juliusza Kydryńskiego i z ślicznym tytułem, wypisanym szkolno-pensjonarskim charakterem pisma przez Daniela Dobry rocznik 1959: ilustracja Jerzego Skarżyńskiego do „Skóry" Malapartego 303 Mroza. Był to co prawda fragment wyzbyty z jakichkolwiek dras-tyczności, poza samą drastycznością sytuacji: piękny literacko opis wędrówki Humberta Humberta z małą Lo po amerykańskich motelach. Ale i tak rzucono się na nas z oskarżeniami o niemoralność; zapamiętałem tylko, że przygana „Tygodnika Powszechnego" była łagodna i przyznawała powieści Nabokova wysoką rangę artystyczną. Poza tym drukowaliśmy także w tym czasie reportaże Wankowicza z podróży przez Amerykę, nowe opowiadania profesora Tutki Sza-niawskiego, Skórę Malapartego w odcinkach, a dla mniej wybrednych w odcinkach Maniusia Kitajca Wiecha. Nieźle! Na urlop pojechałem późno, do Bułgarii, jeszcze z brodą, do redakcji chciałem jednak wrócić pięknie ogolony. Kiedy po 48 godzinach niewygodnego tłuczenia się pociągiem znalazłem się w Krakowie, pierwszy telefon przyniósł wiadomość, że zaraz znowu wsiadam do pociągu i jadę do Warszawy. W KC odbędzie się pod firmą Rady Prasowej wielka ocena „Przekroju". Będą redaktorzy naczelni z całej Polski i kto tam jeszcze. Oj, niczego to dobrego nie wróżyło. Nie pamiętam, czy Biuro Prasy już coś takiego zaaplikowało jakiemuś pismu, ja w niczym podobnym nie uczestniczyłem. Teraz miałem spotkać się w Warszawie z Eilem i Kietą, dziś nie przypominam już sobie, czy był ktoś od nas jeszcze. Referat wprowadzający miał przedstawić Ignacy Krasicki i to też było niepokojące. Nie był to wtedy jeszcze Krasicki tak osławiony jak później. Jego sinusoidalna kariera znalazła się właśnie w którymś tam dołku. Jako korespondent w Paryżu nie połapał się, że sięgającemu po prezydenturę de Gaulle'owi czas przestać urągać dawnym językiem i wrócił przedwcześnie do kraju, odstawiony do prasoznaw-czej lodówki. Różnie mówiono o back-groundzie Krasickiego, jedni szeptali tajemniczo o wojskowym wywiadzie, inni powiadali, że gdzie tam, zwykły ubek. O ambicjach niespełna trzydziestoletniego ary-wisty też różne chodziły słuchy. Plotkę, że chciałby sięgnąć po „Przekrój", przyjmowaliśmy z rozbawieniem, wydawało się to pomysłem groteskowym. Ale kiedy powtórzyłem Zbigniewowi Kwiatkowskiemu inną plotkę, że jakoby Igo Krasicki jest kandydatem na miejsce Machejka, Zbyszkowi twarz skurczyła się, jakby chciał kąsać i powiedział: „Wtedy ja bym w «Zyciu Literackim» nie pozostał ani dnia dłużej". Ciekawe, że podobny wyraz twarzy na samo nazwisko „Krasicki" przybierał potem zawsze pierwszy szef Iga. Ja z Krasickim nie miałem żadnych złych doświadczeń, przeciwnie, odnosił się do mnie z względami aż krępującymi. Ale skoro tak byli na niego uczuleni ci, co go znali z bliska... Miałem o czym dumać szykując się do wyjazdu. A tu jeszcze 304 problem, czy się ogolić i świecić białą skórą przy bułgarskiej opale-niźnie, czy zwracać na siebie uwagę brodą. Wybrałem rozwiązanie pośrednie i kiedy Marian mnie zobaczył, stwierdził, że brak mi tylko długich butów i szpicruty, a wyglądałbym jak przedwojenny rządca folwarku średniej wielkości. Miał pewnie rację, choć ja twierdziłem, że zmieniłem tylko charakteryzację i zamiast do Lenina upodobniłem się do Bieruta, co w KC też będzie całkiem na miejscu. Wąsy zachowałem tylko przez 24 godziny, potem zgoliłem i nigdy już nie powtarzałem podobnych eksperymentów. Jeśli robiłem wtedy w Warszawie jakieś notatki i jeśli się one zachowały, to leżą w piwnicy, wśród papierów, których ani ja, ani nikt inny pewnie nie będzie już przeglądał. W pamięci pozostało mi po tym sądzie nad „Przekrojem" tylko wrażenie ogólne, zdecydowanie przykre i trochę szczegółów, czasem zabawnych. Odbywało się to to wieczorem, w dużej sali, ludzi było a ludzi. Prowadził Starewicz, jak zwykle sarkastyczny. W scenie sądu nad Lejzorkiem Rojtszwańcem prokurator jest surowy, ale wypowiada się za tym, by chorej gałązki całkowicie nie obcinać, obrońca zaś uważa, że objawy degeneracji u oskarżonego można uznać za okoliczność łagodzącą. No, więc tak to trochę wyglądało. Referat Krasickiege^jak ta babka, na dwoje wróżył. Podkreślał zalety i popularność, ale też wykazywał jak na dłoni, że i wymagania wobec „Przekroju" muszą być tym surowsze, a tymczasem tamtego nie ma, owego brak, to by bezwzględnie należało, to znów głęboko niesłuszne. Można było na podstawie tej oceny sformułować, wedle potrzeby, i wyrok skazujący, i zawieszenie wykonania kary, i rozgrzeszenie z naganą i wezwaniem do poprawy. W dyskusji dużo było szarpania za nogawki, trochę komplementów, no i repertuar klasyczny: że nie ma zaangażowanego podejmowania spraw, którymi społeczeństwo żyje (czym żyje, to wskazywały zawsze aktualne wytyczne...), że zajmowanie się rzeczami marginesowymi, że lansowanie niewłaściwych postaw konsumpcyjnych (te samochody i czar kółek...), że idealizowanie koszmarnych czasów sanacji — i tak dalej. Za to ostatnie zwłaszcza nam się dostało, przy czym jako przykład szczególnie obciążający wskazał ktoś, nie pamiętam już kto, niewinne wspomnienie brata Witolda Gombrowicza o restauracji Wierzbickiego w Radomiu. Tak słynnej, że we wrześniu 1939 Śmigły-Rydz w telefonicznej rozmowie posłużył się kryptonimowym zwrotem „Idźcie na obiad do Wierzbickiego", zakładając, że rozmówca zrozumie od razu, że chodzi o marsz na Radom. Zawziętość atakującego nas była tak wielka, że musiało chodzić raczej o osobę autora i jego brata niż o treść. A Marianowi udała się riposta, że z tego wspomnienia 1 305 o Wierzbickim przebija tęsknota nie tyle za czasami sanacji, ile za dobrą kuchnią. Zapamiętałem, że elementy wesołości wniosła wypowiedź Alicji Lisieckiej, która spostponowała „Przekrój" z wyżyn intelektualnych. Ale, zdaje się, wystąpienia tej dyskutantki w ogóle były wtedy traktowane z humorem; wskazywały na to docierające do nas z Warszawy anegdoty, bo układami i komerażami w światku warszawskim nie bardzo się interesowaliśmy. Rolę komicznego przerywnika, wprowadzonego wedle zasad szekspirowskiej dramaturgii, odegrał jednak głos naczelnego redaktora „Chłopskiej Drogi" Roga-Świostka. Oparł się on na mocnym, betonowym gruncie potrzeb prostego człowieka (a trzeba mu przyznać, że pozostał konsekwentnie przy swoim, bez przefarbowań, kiedy wiele lat później, w 1981 roku, samotnie reprezentował swoją formację w odnowionym Zarządzie Głównym SDP). Krytykując drob-nomieszczaństwo „Przekroju" Róg-Świostek sięgnął, między innymi, po przykład „skokologii". Tak nazwaliśmy zabawę, wylansowaną chyba przez „Life", bardzo modną przez czas krótki w prasie zachodniej. Jakiś amerykański psycholog wystąpił z wywodem, że sposób podskakiwania odzwierciedla ludzki charakter i pisma ilustrowane zamieszczały zdjęcia różnych osobistości, czasem poważnych, które wykonywały podskoki przed kamerą. „Przekrój" odnotował tę modę, ale zabawy nie ciągnął. Rzuciły się na nią jednak niektóre pisma w Polsce, także w Krakowie, i pękaliśmy ze śmiechu dowiadując się, jak w KW smutni aparatczycy ustalili, kto może być bez przeszkód fotografowany w podskoku (aktorzy, piosenkarze, felietoniści), kto ewentualnie (niektórzy lżejszego kalibru naukowcy i dyrektorzy), a komu absolutnie wygłupiać się w ten sposób nie wolno (oczywiście, działaczom partyjnym!). Otóż towarzysz Róg-Świostek, piętnując ekskluzywno-snobistyczny dobór podskakujących, zapytał retorycznie, dlaczego to skakać ma taki i owaki, a nie... tu zająknął się, a z sali ktoś podpowiedział: „chłop i robotnik". — No właśnie! — śmiało zamknął sprawę towarzysz z „Chłopskiej Drogi" przy wesołym aplauzie sali. Ale przeważały zdecydowanie reakcje zgoła inne. Niemiłe dla nas uwagi i cwiszenrufy padały nie tylko z sali, Starewicz też się parę razy wtrącił, kiedy głos zabrał Eile. A Eile, niestety, wypadł źle. Też się czepiał drobiazgów, nieprzekonująco zasłaniał się ograniczeniami budżetowymi, kłopotami technicznymi, posiadaniem tylko jednego samochodu służbowego itp., jako tym, co przeszkadza w rozwijaniu zaangażowanego krajowego reportażu. Był poirytowany, kłótliwy, mówił obok. Uświadomiłem sobie, słuchając go ze smutkiem, że Marian z tymi ludźmi po prostu nie ma i nie może mieć wspólnego języka. 306 Pieszczotliwe określenie „ty relikcie epoki Borejszy", jakim go obdarzyłem, narodziło się później, ale już wtedy ogarniał mnie niepokój, jak też Marian, który dotąd tak skutecznie omijał wszystkie rafy, będzie sterował „Przekrojem" w nowym układzie stosunków, a przede wszystkim w rysującym się coraz wyraźniej nowym układzie personalnym. Bardzo mnie zmartwiło to nieudane wystąpienie Mariana. Co innego Kieta. Emanując z siebie, jak zwykle, powagę i obywatelską troskę mówił rzeczy słuszne, partyjne, a wobec własnej redakcji lojalne. Sala potakująco kiwała głowami. Było to wystąpienie po naszej stronie — ale bez znaczenia. Myślę zresztą, że ani nieudane wystąpienie Mariana, ani tak klasycznie gruszkowe Kiety zasadniczego znaczenia nie miały i konkluzja podjęta jeszcze przed zebraniem brzmiała, jak w używanej w Kurii Rzymskiej formule, którą tak się zachwycał Breza w Spiżowej bramie: nihil. Nic. „Przekrój" będzie nadal istniał, taki, jaki może być pod tym redaktorem naczelnym i z tym zespołem. Tyle, że będzie się go mocniej cisnąć. Podsumowanie Starewicza było krótkie i niewiele dodało, poza wnioskiem, który wyciągnęliśmy, że cisnąć to nas będą, oj będą. Ze wszystkiego, co powiedziano na tym sądzie nad „Przekrojem", najpoważniej zabrzmiał głos Michała Hoffmana. Ówczesny szef PAP-a, później długoletni naczelny „Forum", pisywał do „Przekroju" już przed laty, Eile drukował jego korespondencję z Bikini, gdzie Hoffman obserwował słynne doświadczalne wybuchy jądrowe. Teraz mówił o „Przekroju" życzliwie, jakby odpierając niektóre stawiane nam zarzuty i wskazując, że w pewnych dziedzinach rola społeczna „Przekroju" jest ogromna i pozytywna, a inne dziedziny leżą po prostu poza jego zasięgiem. Powtarzam: nie pamiętam po latach, co kto mówił, ale zapamiętałem, że głos Hoffmana odebraliśmy wtedy jako sensowny i przyjazny. A ponieważ przypadł pod koniec narady, mógł na niejednym uczestniku zrobić wrażenie właściwego podsumowania. Wracaliśmy z wrażeniem pewnej ulgi, bo mogło być gorzej, ale przede wszystkim z wrażeniem niesmaku. Ściślej: to ja wracałem z takim wrażeniem, bo w Marianie oprócz niesmaku wzbierał żal i poczucie wyrządzonej mu niesprawiedliwości. Marian Eile był człowiekiem bardzo wrażliwym na przejawy uznania — a miał przecież prawo go oczekiwać. Stworzył najpopularniejsze pismo w Polsce, czytane i kochane przez już nie setki tysięcy, ale miliony czytelników (nakład, tylko dlatego, że był limitowany, wynosił wtedy 420 000 egzemplarzy i rozchodził się praktycznie bez zwrotów). Uczynił „Przekrój" ważną instytucją życia Polski. Dostrzegano tę rolę „Przekroju" za granicą, można było o niej przeczytać w prawie każdej korespondencji zagranicznych dziennikarzy, którzy w popaździernikowym okresie przyjeżdżali do Polski i starali się 307 odczytać i opisać fenomen polskiej sytuacji. Nie tylko o „Przekroju", ale i o samym Eilem wiedziano, mówiono i pisano jako o postaci niezwykłej. I oto najpierw decyzją jakichś aparatczyków, ludzi znikąd i nic nie tworzących, próbuje się twórcy takiego pisma narzucić bez porozumienia z nim takiego zastępcę, jak byle, nikogo nie obrażając, magazynierowi. A potem zwołuje się gromadę żurnalistów, po części utrzymywanych z dochodów, jakie „Przekrój" przynosił RSW Prasa, żeby przed nimi i z ich udziałem a to besztać „Przekrój", a to pouczać, a to w najlepszym wypadku poklepywać Mariana Eile-go po ramieniu. S" Powtarzam: Marian lubił być ceniony i chwalony. Naprawdę nie zabiegał o zaszczyty i profity. Ale uznanie było mu niezbędne do dobrego samopoczucia; niedocenianie i lekceważenie bolały go bardziej, niż był skłonny to okazywać. Wydaje mi się, że wtedy, w 1959 roku, zaczął się u Mariana jakiś psychiczny kryzys. Owszem, miał jeszcze i w późniejszych latach błyski świetności, zapalał się do nowych pomysłów i cieszył się jak dziecko robieniem „Przekroju". Ale obserwowałem, jak coraz częściej wpadał w neurasteniczne przygnębienie, jak coraz częściej, zrezygnowany, mówił: „Andrzej, nie warto", albo — to był taki jego obsesyjny zwrot: „Za dużo na mnie spada". I kiedy patrzę z dalekiej perspektywy na historię „Przekroju", który był przecież tworem Mariana Eilego, to wydaje mi się, że już od końca 1959 roku Eile i „Przekrój" znaleźli się na linii zstępującej. ._— Q ocenie jc? nasi CZyteiniCy nie dowiedzieli się, natomiast krótko potem, w pierwszym numerze listopadowym ukazał się, jak na nas obszerny, bo zajmujący pół kolumny materiał, który mógł stanowić coś w rodzaju pośredniego komentarza do całej gadaniny o „Przekroju". Duży tytuł brzmiał: KTO czyta PRZEKRÓJ? Co trzeci robotnik i co drugi inteligent w Polsce. Tekst i przejrzysta tabelka potwierdzały tezę tytułu. Ośrodek Badania Opinii Publicznej przy Polskim Radiu (tak! już wtedy istniał) przeprowadził mianowicie studia ankietowe nad czytelnictwem prasy w Polsce, a ich rezultaty dotyczące „Przekroju" okazały się sensacyjne. Kiedy ogłosił je miesięcznik SDP „Prasa Polska", a ja je Eilemu zreferowałem, Marian natychmiast postanowił podać te dane do wiadomości czytelników bez komentarzy, ale .dość ostentacyjnie. /~" Otóż z badań przeprowadzonych na 1800-osobowej próbie reprezentacyjnej ludności miejskiej Polski wynikało, że czyta „Przekrój" 62,9 proc. ogółu pracowników umysłowych w kraju, 50,9 proc. przedstawicieli wolnych zawodów, 30 proc. robotników wykwalifikowanych i 12,2 proc. robotników niewykwalifikowanych. Nawet w tej ostatniej kategorii osób, w ogóle mało czytających, zdecydowanie wyprzedzała „Przekrój" tylko „Przyjaciółka", bardzo przecież łatwa. „W kraju jest 308 Z Zygmuntem Strychalskim. W takich warunkach pracowali graficy najbardziej dochodowego pisma RSW Prasa więcej znacznie robotników niż pracowników umysłowych" — pisałem w objaśnieniu tabelki. — „Owe 30 proc. czytających «Przekrój» ro botników wykwalifikowanych, przeliczone na liczby absolutne, to nie mniej, lecz więcej niż owe 63 proc. obliczone od ogólnej liczby pra cowników umysłowych. Zaś 12 proc. robotników niewykwalifikowa nych czytających «Przekrój» daje w efekcie liczbę chyba nie mniejszą , niż liczba czytających nasz tygodnik lekarzy, adwokatów i przedsta- \ wicieli innych zawodów wolnych". ' Aż trudno nam samym było uwierzyć w te rewelacje, zadające kłam odwiecznej paplaninie o drobnomieszczańskiej klienteli czytelniczej „Przekroju". Ale to były zebrane metodami naukowymi dane OBOP-u! Wiedzieliśmy, że krąg czytelników „Przekroju" już dawno wyszedł poza środowiska, mówiąc umownie, inteligenckie, wykazywały to listy do redakcji. Ale, powtarzam, sami nie zdawaliśmy sobie sprawy z tego, jak szeroki stał się ten krąg. OBOP-owska analiza nie podawała, niestety, liczb mówiących o tym, jaki jest procent czytelników „Przekroju" wśród uczącej się młodzieży i nie pracujących zawodowo kobiet; listy do redakcji dowodziły, że właśnie w tych kategoriach musi on być bardzo wysoki. W objaśnieniach do tabelki powstrzymałem się od porównań, zgodnie z zasadą, że innymi staramy się nie zajmować. Ale te porównania nasuwały się czytelnikom same. Oto na przykład krąg czytelników „Panoramy", redagowanej z myślą o nastawionej na łatwą lek- 309 turę publiczności robotniczego Śląska, obejmował 18,6 proc. ogółu robotników wykwalifikowanych, gdy „Przekroju" — przypominam — 30 proc. Zaskakująco niskie okazało się czytelnictwo popularnych, sensacyjnych „Kulisów": 14,7 proc. pracowników umysłowych, zaledwie 9,3 proc. robotników wykwalifikowanych. Nie mogły się równać poczytnością z „Przekrojem" takie pisma, jak „Dookoła Świata" (24,8 proc. pracowników umysłowych, 18,6 proc. robotników wykwalifikowanych) czy „Kobieta i Życie" (15,5 proc. pracowników umysłowych, 10,8 proc. robotników wykwalifikowanych). „Przyjaciółka", której grubo więcej niż milionowy nakład znacznie przewyższał nakład „Przekroju", biła nas wyraźnie tylko wśród robotników niewykwalifikowanych (45 proc), ale wśród wykwalifikowanych wyprzedzała „Przekrój" tylko nieznacznie (32 proc). „Przegląd Kulturalny" czytało 9,3 proc. pracowników umysłowych, 8,8 proc. przedstawicieli wolnych zawodów i 1,1 proc. robotników wykwalifikowanych. „Nową Kulturę" odpowiednio: 4,9 proc, zero procent i 0,4 proc, „Życie Literackie" — 2,2 proc, 1,8 proc. i 0,9 proc. „Polityki" w tabeli nie było. Eile miał do wyników badań ankietowych stosunek dość sceptyczny, ale te wywarły na nim wrażenie. Myślę, że wywarły one wrażenie także w Biurze Prasy KC i, kto wie, może były referowane także wyżej. Wynikało z nich jasno, że „Przekrój" stał się ulubionym, własnym pismem ogromnej liczebnie warstwy Polaków, którzy w nowej, powojennej Polsce przebywali drogę najszerzej rozumianego awansu cywilizacyjnego i kulturalnego. To właśnie „Przekrój" lepiej niż inne media odpowiadał rzeczywistym zainteresowaniom i upodobaniom setek tysięcy, a nawet milionów ludzi, którzy w nowej Polsce znaleźli się na tej drodze, rozbudzał ich zainteresowania i upodobania i zaspokajał je. Zresztą i bez badań ankietowych w Białym Domu zdawano sobie sprawę z olbrzymiej popularności źle widzianego „Przekroju". Zamiast jednak próbować ją rozsądnie wykorzystać, ograniczono się do niechętnego tolerowania odrębności pisma. Starewiczowi czy Kliszce (bo Gomułka chyba się takimi sprawami nie zajmował) brakowało tej wyobraźni, jaka cechowała kiedyś Borejszę. I tak Marian Eile mógł wprawdzie nadal wydawać pismo, ale na zasadzie „ciesz się, że w ogóle ci na coś pozwalamy". GŁUPIA SPRAWA SPRZED LAT Do sprawy, o której teraz opowiem, wracam niechętnie. Doszedłem jednak do przekonania, że nie mogę jej pominąć milczeniem. Któregoś dnia w grudniu 1954 roku pędziłem przez Planty skrajnie poirytowany z przyczyn całkowicie osobistych. Na rogu, koło Filharmonii, zatrzymał mnie Stefan Kisielewski. Znałem go, ale spotykałem się z nim tylko przypadkowo, zawsze w towarzystwie. Raz czy dwa razy Kisiel próbował mnie wciągnąć w polityczną dyskusję, ale się od niej uchyliłem. Wiedziałem, że mnie łatwo przegada, gdzie mnie do jego swady w słowie i piśmie. Teraz podszedł do mnie i nawiązując do wiadomości dnia o debatach na temat remilitaryzacji Niemiec Zachodnich powiedział: — Widzi pan do czego doprowadzili pańscy komuniści? Amerykanie muszą uzbroić Niemców. Moja reakcja pod wpływem stanu moich nerwów, jak i tego, że nie znoszę alkoholowego chuchu, była zaskakująca, także i dla mnie samego. Bez zastanowienia poklepałem Kisielewskiego po ramieniu i powiedziałem: — Pan mnie chce sprowokować, ale ja się sprowokować nie dam. Po czym odszedłem, niestety spluwając ostentacyjnie. Głupie to było i niegrzeczne, w dziesięć sekund potem już bym tego nie zrobił i po dziesięciu sekundach już tego żałowałem. Nie opowiedziałem o tej scenie nikomu, nie było czym się chwalić. Nie wiem, czy dziś, po prawie czterdziestu latach, doliczyłbym się trzech osób, z którymi o tym rozmawiałem. Natomiast dochodziły mnie wiadomości, że Kisielewski takiej powściągliwości nie okazuje i w ogóle pozwala sobie mówić na mój temat w sposób, nazwijmy to, plotkarski. Nie reagowałem. Po tym epizodzie starałem się zachowywać wobec Kisielewskiego z wzorową bezstronnością. Tak jak i dawniej zresztą, kiedy po likwidacji „Tygodnika Powszechnego" Marian starał się czasem Kisiele wskiemu pomagać drukując tłumaczone przez wyklętego autora teksty. Kiedy jeszcze pisywałem różne rzeczy publicystyczne i polemiczne, nigdy w nich Kisielewskiego nie zaczepiałem. Po Paździer- 311 niku Kisielewski włączył się do polityki i został posłem na Sejm PRL, co odnotowałem w „gazetce", cytując jego realistyczne wypowiedzi. Powieści Teodora Klona niezbyt mi się podobały, ani mi w głowie było jednak korzystać wobec nich z redakcyjnej zasady „veto chroni mężczyzn", w tym wypadku mogącej mieć pełne zastosowanie, na zewnątrz zaś przychodziło mi czasem bronić „Przekroju" przed atakami za druk tych powieści. Skrupulatnie przestrzegałem narzuconej przez Mariana tajemnicy, że Klon to Kisielewski (Marian utrzymywał ją nawet w redakcji!), choć wielu się tego domyślało. Nawiasem mówiąc, nasz długoletni współpracownik i przyjaciel Marian Promiński przysłał wtedy list, który wydrukowaliśmy, nie eksponując go zbytnio. Promiński napisał, że powieść Klona Miałem tylko jedno życie mocno przypomina jego własną, wcześniej wydaną powieść Twarze przed lustrem: takie samo miejsce i czas akcji, ten sam motyw erotycznej monomanii, narracja w pierwszej osobie, nawet to samo imię bohaterki (Gosia). Ponieważ niektórzy podejrzewali, że to Promiński jest Klonem, kategorycznie dementował on w liście tę pogłoskę, gdyż „niemiłą rzeczą dla pisarza byłoby niesłuszne pomawianie go o repety ej ę pod pseudonimem raz wykorzystanego tematu". Słowa „plagiat" w liście nie było, sądzę, że zdaniem Promiń-skiego zachodził tu wcale częsty wypadek nieświadomego posłużenia się wątkami zapamiętanymi, gdy już się nie pamięta, skąd pochodzą. Minęło prawie dziesięć lat od głupiego epizodu na Plantach, kiedy na ostatniej stronie „Tygodnika Powszechnego" zobaczyłem ogromny felieton Kisiela pod wielkim tytułem Klominek, czyli korniki historii. Moja znajomość mechanizmów tworzenia się opinii i etykietek od razu mi uświadomiła, że to straszny cios. Zdawałem sobie sprawę że Kisielewski, czy się to komuś podoba czy nie, przejdzie do historii polskiej publicystyki i że za sprawą Kisiela ja sam, jeśli kiedyś będę zauważony przez przyszłych czytelników prasy PRL, to jako ten, którego nazwisko wielki felietonista uczynił symbolem „kornika historii". A właśnie w tej dziedzinie, w której Kisiel zrobił ze mnie symbol, nie miałem sobie nic do wyrzucenia i felieton wraz z tytułem odebrałem jako absolutnie niezasłużoną niesprawiedliwość. Dziś też tak uważam. Owszem, mam na swoim dziennikarskim koncie rzeczy, za które może ktoś, jeśli chce, mnie obwiniać i potępiać. Ale felieton Kisiela był jedną wielką, złośliwą insynuacją i przypisywał mi grzechy nie popełnione. Ale jak, mając do czynienia z kimś o takim piórze i takiej popularności, udowodnić, że się nie jest ani wielbłądem, ani kornikiem? Rozżalony myślałem, jak się bronić, ale właściwie wiedziałem, że jestem na straconej pozycji. Stefan Kisielewski zarzucił mi w swoim felietonie, że w opublikowanym w „Zeszytach Prasoznawczych" szkicu informacyjnym o „Prze- 312 kroju" w latach 1945-1964 pominąłem go rozmyślnie na liście członków redakcji. Pisząc o mnie per „niejaki Klominek" oskarżył mnie, że chciałem „załatwić w ten sposób porachunek osobisty (jako, że kiedyś pokłóciliśmy się)", a ponadto dlatego, że tak mi nakazywała wyznawana przeze mnie „szumnie mówiąc, koncepcja historii", zakładająca eliminowanie faktów i nazwisk niewygodnych. Orwella nie wspomniał, to było cenzorskie tabu, ale sens insynuacji był jasny. Opowiedziane to zostało obszernie, w dwustu wierszach druku, w których powoływanie się na Hegla, Charlesa Peguy i Maurice Drouona przeplatało się z epitetami w rodzaju „małostkowe porachunki i szacherki" i właśnie „korniki historii". Otóż wszystko to nieprawda, poczynając od tego, że nigdy się z Kisielewskim nie pokłóciłem, bo przy naszych przelotnych kontaktach tego być nie mogło, a moja głupia reakcja podczas parosekun-dowego incydentu przed dziesięciu laty (co za pamiętliwość!) była właśnie niegrzeczną odmową wdania się w kłótnię. Co zaś do traktowania przeze mnie historii, to wszyscy w redakcji i każdy cenzor wiedzieli, że jest dokładnie przeciwnie, niż insynuuje Kisiel. Ileż ja się nawojowałem, żeby na przykład odnotować w „Gazetce" zgony na emigracji znanych osobistości dwudziestolecia, których nazwiska były obłożone anatemą. Robiłem to z uporem, czasem wbrew Marianowi, który mówił, że nie warto. Bodaj najwięcej ingerencji cenzorskich miał „Przekrój" w niewinnych „Aktualnościach z myszką", właśnie dlatego, że nie wykreślałem „niesłusznych" faktów i nazwisk. No i sprawa najistotniejsza. Kisielewski nie znalazł się na zestawionej przeze mnie liście dziennikarzy etatowo zatrudnionych w „Przekroju" dlatego, że był korektorem i taki miał etat. Jak wszyscy w tej redakcji, wykonywał, wedle potrzeby, rozmaite funkcje i drukował w „Przekroju" różne teksty. Ale nic na to nie poradzę, że ani od Eilego, ani od Ipohorskiej, kiedy wspominali miłego im Stefana, nie słyszałem nigdy nic, co by wskazywało, że był nieomal współtwórcą wczesnego „Przekroju"! Z pewnością najwięcej mówiono, z mnóstwem anegdot i sympatią, o udziale Kisielewskiego w, że tak powiem, to-warzysko-rozrywkowej części życia redakcyjnego. Bardzo to ludzkie i pewnie nieuniknione, że człowiek sam inaczej widzi swoją rolę niż ją zapamiętali inni. Może czuć się z tego powodu niedopieszczony. Ale czy to może usprawiedliwiać insynuacje i inwektywy? Nie mogłem więc wymienić Kisielewskiego wśród redaktorów „Przekroju", skoro był korektorem i takim go zapamiętano, natomiast mogłem wspomnieć o nim wymieniając współpracowników pisma. Tylko, że spośród setek autorów, których w ciągu dziewiętnastu lat „Przekrój" drukował nie mniej często, a czasem znacznie częściej niż Kisielewskiego, przytoczyłem tytułem przykładu trzydziestu. Znając 313 ludzką drażliwość, dwa razy, na początku i na końcu tego rozdzialiku mojej pracy, zastrzegłem się, że jest to lista przykładowa, a obecność na niej, lub nieobecność, „nie powinna być uważana za kryterium bliskości i częstości współpracy danego autora z «Przekrojem». Owszem, pominąłem świadomie jedno ważne nazwisko: Miłosza, ale z tego prostego powodu, że było obłożone cenzorskim zapisem. Ale Kisielewski? A co by mi szkodziło wspomnieć o nim, gdyby mi przez myśl przeszło, że tak może zareagować? Kisielewski w swoim felietonie powoływał się nie tylko na swoje głębokie przeświadczenie, że był „jednym z trzech współpracowników znakomitego Mariana Eilego, którzy przygotowywali pierwszy numer", ale i na posiadane legitymacje oraz na to, że miał podać „Wielebnemu Sekretariatowi «Przekroju»" dokładne dane dotyczące swojej pracy w redakcji, o co jakoby się do niego zwracano. Nie wiedziałem i nie wiem do dziś, czy i kto zwracał się do Kisielewskiego o jakieś dane, zarzut rozmyślnego pominięcia przeze mnie tych danych jest po prostu nieprawdziwy. A o legitymacjach zaraz będzie. Chyba nigdy nie czułem się tak pokrzywdzony, jak po tym felietonie Kisielewskiego. I tak bezsilny. Wściekając się, snułem jakieś plany replikowania, nawet wytoczenia sprawy w sądzie dziennikarskim, czułem jednak przez skórę, że nic to nie da. Rzeczywiście. Krótka i rzeczowa odpowiedź, którą wysłałem do „Tygodnika Powszechnego", ukazała się z komentarzem Kisiela. Ja o tym, że od świadków pracy Kisielewskiego w „Przekroju" słyszałem zawsze, że był korektorem — Kisiel, że „skąd ta klasowa pogarda, wszakże korektor też człowiek". Ja, że akt personalnych z pierwszych lat powojennych nie udało się odnaleźć — Kisiel o „tłumaczeniu się zaginięciem akt". Ja, że nic mi nie wiadomo, jakoby Kisielewski podawał sekretariatowi jakieś dane, bo ani on, ani nikt inny do mnie z tym się nie zwracał — on, że to propozycja „niefortunnego kronikarza", aby „zainteresowani sami zwracali się do niego z prośbami". Wobec takiego złośliwego przeinaczania moich słów opadły mi ręce. Tak, jak się obawiałem, sprostowania nic nie pomogą, Kisiel będzie miał zawsze słowo ostatnie. Ale to jeszcze nie było wszystko. Pod absurdalnym komentarzem Kisielewskiego do mego sprostowania został wydrukowany list, w którym w roli żaby podstawiającej nogę, kiedy kują konia, wystąpił Leopold Tyrmand. Czytelnikom, którzy wiedzą o Tyrmandzie tyle, ile napisano o nim w latach osiemdziesiątych, chciałbym wyjaśnić, że piszę o kimś innym niż ów znakomity pisarz-moralista i niezłomny kontestator, jeden z trzech czy czterech sprawiedliwych strażników świętego Graala. Zwłaszcza obraz Tyrmanda malowany w „Tygodniku Powszechnym" wprawił mnie w zdumienie. Ponieważ bardzo 314 wysoko cenię opinie Jerzego Turowicza, muszę przyjąć, że przed nim i przed środowiskiem „Tygodnika Powszechnego" odsłaniał Tyrmand takie cechy charakteru i intelektu, o jakie nie podejrzewałem go ani ja, ani osoby, które znały go znacznie lepiej niż ja. Co do opinii 0 twórczości Tyrmanda, to jest to, jak zawsze, sprawa do dyskusji. Ja trwam przy opinii swojej, podobnej do opinii Romana Zimanda 1 Józefa Hena, którzy legendzie Tyrmanda jako pisarza i jako czło wieka poświęcili dłuższe, fachowe szkice. Tyrmand, jakiego znałem ja i grono ludzi, którzy mieli z nim więcej niż ja do czynienia, to był w dziedzinie zawodowej szalenie zdolny dziennikarz i autor popularnej beletrystyki (to wielka pochwała!), mający, niestety, fatalny przechył w stronę pozerstwa. Nie zadowalając się tym, czym jest — a było to w swoim rodzaju czymś świetnym! — koniecznie chciał udawać kogoś, kim nie był. Znałem go lepiej niż Kisielewskiego, ale też tylko z przypadkowych kontaktów, których nie szukaliśmy — i z licznych, na ogól ośmieszających anegdot. Bardzo wysoko ceniłem jego nadzwyczaj sprawne dziennikarstwo. Zły dość mnie znudził, zwłaszcza pretensjonalne części „liryczne". Za najlepszą książkę Tyrmanda uważam powieść Filip, opartą na autobiograficznych wątkach niemal parafrazę Wyznań hochsztaplera Feliksa Krulla Tomasza Manna. Ta książka zdaje się sygnalizować, że Tyrmand zdawał sobie sprawę, ile jest w nim z Feliksa Krulla, co dla mnie jest rzeczą raczej ujmującą. Natomiast inna, oparta na motywach autobiograficznych powieść Dziennik 1954 roku z Leopoldem Wspaniałym w roli bohatera, jak na mój gust przekracza zbyt często granice skandalizującej hucpy. Otóż Tyrmand postanowił do Kisielewskiego się przyłączyć i też mi dołożyć, a przy okazji nawbijać szpilek Eilemu, którego Kisiel nie ruszał, przeciwnie, chwalił. Mój Boże! Marian często wygłaszał swoją teorię, że trzeba unikać mężczyzn mających mniej niż metr sześćdziesiąt wzrostu, bo są pełni kompleksów, które kompensują pretensjami do całego świata. Wymieniał przy tym litanię nazwisk, wśród których na poczesnym miejscu było nazwisko Tyrmanda (jakiego był wzrostu, dokładnie nie wiem, ale nosił podwyższające buty, to fakt). „O ileż młodszy od nas kolega redakcyjny z «Przekroju» potraktował nasz udział w swym piśmie z maksymalną nonszalancją, kwitując wkładzik redaktora Kisielewskiego zupełnym milczeniem, zaś mój zdawkową informacją, że pisywałem felietony sportowe" — żalił się Tyrmand (nawiasem: mój rówieśnik). Nie dopieściła go ta informacja. Ale jemu dogodzić było nie sposób. Przekonał się o tym Marian, kiedy w najlepszej intencji wydrukował dostarczony nam przez wydawnictwo rozdział z przygotowywanej do druku książki Tyrman- 315 i da o dżezie. Autor nie tylko nie podziękował za takie, powszechnie przez wydawnictwa stosowane zareklamowanie mającej się ukazać książki, ale z jakichś zupełnie dla nikogo niezrozumiałych względów strasznie się o to obraził. Czy „wkładzik" Tyrmanda i Kisielewskiego był taki, żeby moim obowiązkiem było zaspokojenie ich namiętnego pragnienia, aby wystąpić w moim zwięzłym informacyjnym szkicu w takiej roli, jaką sobie przypisywali? Mogę tylko powiedzieć, że spośród wielu autorów, którzy w moim przykładowym wyliczeniu współpracowników albo się nie zmieścili, albo zostali wzmiankowani tylko krótko, nikt prócz tych dwóch z pretensjami nie wystąpił. Ci dwaj swoje pretensje dokumentowali powoływaniem się na swoje legitymacje. Pretensja Tyrmanda była niepoważna. Sam w swoim liście do „Tygodnika Powszechnego" pisał, że wystawiona mu w 1947 roku legitymacja zaświadcza, że jest współpracownikiem „Przekroju", a ja zastrzegłem się w moim szkicu wyraźnie, że pełna jest tylko lista etatowych dziennikarzy, którzy w latach 1945-1964 pracowali w redakcji. Eile rozdawał legitymacje współpracowników hojną ręką, zwłaszcza w pierwszych latach. Wystawiał je czasem grzecznościowo nawet i w tych latach, kiedy, formalnie biorąc, nie miał do tego prawa, bo zaczęły obowiązywać w tej dziedzinie wprowadzone przez wydawnictwo ostre rygory. Ale pismo trzeba robić lekko, wolne blankiety były, więc kto robił coś dla „Przekroju", a zależało mu na papierkowym potwierdzeniu tego, ten z dobrego serca Mariana legitymację współpracownika dostawał. Zdarzyło się kiedyś nawet, że młody człowiek posługując się taką legitymacją zwyczajnie okradł przedsiębiorstwo rybackie, z którego miał robić reportaż (nabrał jakiejś odzieży ochronnej i nie oddał). Oczywiście Tyrmand był naprawdę współpracownikiem redakcji i w czasie, kiedy prowadził rubrykę sportową, choć nie należał do etatowego zespołu, uczestniczył w pracach redakcji. Stłukł nawet kiedyś szybę montażową w drukarni, co wspominano tam jeszcze po latach. Kisielewski też powoływał się na legitymację z 1945 roku, i to aż dwie: „czytelnikowską", która określa go jako redaktora technicznego i groźnie oznajmia, że „wymienionego do innych prac powoływać nie wolno", i przekrojową, która mówi o współpracowniku pisma „w charakterze redaktora". Drodzy państwo, którzyście nie mieli o-kazji żyć w czasach, kiedy dobrze było mieć jak najefektowniej wyglądające zaświadczenia i legitymacje na wypadek ulicznych kontroli i „powoływania do prac"! Czy wiecie, co się w takich legitymacjach i zaświadczeniach pisało? Ja wiem i mniejszą przywiązuję wagę do sformułowań papierków z 1945 roku niż do zasłyszanych takich zdań, jak: „kiedy Stefan robił korektę", albo „po odejściu Stefana 316 korektorem został Julek". Redaktor to brzmi dumnie, a w 1945 roku brzmiało jeszcze lepiej. Wszystko to doskonale wiedział Marian, który zresztą znał mój szkic o „Przekroju" i nie zgłaszał żadnych zastrzeżeń do ścisłości zawartych w nim danych. Wiedział też, jakim niesprawiedliwym nonsensem jest robienie akurat ze mnie zwolennika orwellowskich praktyk, i sam mi to powiedział. Ale jak mu była nie na rękę cała ta wywołana przez Kisielewskiego afera! Jak nie chciał być w nią uwikłany! Po pierwsze, on i Janka i parę jeszcze osób w redakcji pozostawało z Ki-sielewskim w przyjacielskich i towarzyskich stosunkach. Po drugie — „Tygodnik Powszechny" i Kisiel dotąd raczej nas oszczędzali, a nawet zdarzały się im życzliwe o „Przekroju" wzmianki; wdawanie się w wojnę na tym froncie nie byłoby dla naszych interesów korzystne. Po trzecie: te legitymacje! Sprawa grzecznościowych legitymacji była śliska, a właśnie wtedy zdarzyło się parę razy, że formalnymi zarzutami wręcz wykończono parę osób, choć oczywiście z innych, nie mających nic wspólnego z nieprzestrzeganiem formalności powodów. Wściekły i rozżalony, szukałem sposobów skutecznego wystąpienia przeciw Kisielewskiemu, a kiedy zorientowałem się, że Marian chciałby uchylić się od angażowania się w tę sprawę, nawet się z nim ściąłem (w tekście sprostowania nazwiska Eilego nie wymieniłem). Stanęło na tym, że Marian wykrztusił zgodę na świadczenie przed sądem dzienikarskim, jeśli wniosę skargę przeciw Kisielewskiemu. Ale jak niechętnie! Wiedziałem, że fałszywego świadectwa oczywiście nie da, ale w ogóle to świadczyć nie chce. A ja, chociaż przygotowałem skargę przeciw Kisielewskiemu, już właściwie nie wierzyłem, że ją skieruję, zgodnie z procedurą, do rzecznika dyscyplinarnego SDR Czy mogłem narazić Mariana na coś tak dla niego kłopotliwego? Czy mogłem zmuszać kochaną Merunię Ziemiańską, tak z Kisielew-skimi zaprzyjaźnioną, do zawiłych tłumaczeń choćby na temat tych nieszczęsnych legitymacji? I, zresztą, co mógłbym osiągnąć? Najwyżej naganę dla Kisielewskiego, ale zarazem na pewno opinię pieniacza i zakwalifikowanie mnie do uczestników ataków na Kisiela i na „Tygodnik Powszechny". A niech to wszystko szlag trafi — pomyślałem i nie zrobiłem już nic. Przestałem o całej sprawie mówić, a z czasem udało mi się przestać nawet o niej myśleć. Kisielewski jeszcze po wielu latach zaszczycał mnie umieszczaniem na liście swoich ulubionych publicystów (prawda, że to świetny chwyt, taka lista, na której bez słowa uzasadnienia możesz kogo chcesz wymienić, na przykład w towarzystwie Gontarza?). W końcu dał spokój, może zorientował się, że mało ma sensu wstawianie na listę publicystów kogoś, kto od lat publicystyki prawie nie uprawia i czyje nazwisko bardzo rzadko się w druku ukazuje. 317 Aż w końcu, kiedy już od dawna byłem w Warszawie, w jakimś tekście Kisiełewskiego przeczytałem zdanie wspominające o tym, jak to był kiedyś w „Przekroju" korektorem. Quod erat demonstrandum... Ale mnie to już po tylu latach nie interesowało. Nie myślałem też, że kiedykolwiek w życiu będę pisał o tej głupiej sprawie sprzed lat, bo nie sądziłem, że kiedykolwiek zdecyduję się opublikować wspomnienia o „Przekroju" i o Eilem. Kiedy jednak na to się zdecydowałem, nie mogłem głupiej sprawy po prostu pominąć. Ostatnie słowo wtedy, w 1964 roku, należało do Kisiełewskiego i do Tyrmanda i gdybym wspominając lata w „Przekroju" pozostawił to ostatnie słowo bez reakcji, to oznaczałoby to, że się z nim milcząco godzę. Żałuję, że zająłem tyle miejsca, ale nie dało się inaczej. JASIO Kiedy ktoś powiedział „Jasio", na wszystkich twarzach pojawiał się cień miłego uśmiechu. Są ludzie, którzy automatycznie wywołują taką reakcję sympatii i, czy ja wiem, jak to nazwać — może pobłażliwości. Sądzę, że wiedzą państwo, o co mi chodzi. Otóż Janek Kal-kowski właśnie do takich ludzi należał. Lubili go wszyscy i zawsze chętnie witano go w każdym gronie. Nie dlatego, żeby był tak zwaną duszą towarzystwa. Owszem, bywał, ale bywał także czasem i nudny. Nie o to chodzi. Dał się lubić i tyle. Nie był też zbyt urodziwy: taki czarniawy chudeusz (z biegiem lat chudeusz z brzuszkiem), w okularach, o uszach jak nietoperz — czasami godził się nimi strzyc, ale bardzo rzadko. Ale jakie miał powodzenie u dziewczyn! Ho, ho! Kiedy Marian mówił o nim czule „nasz bezzębny Casanovą" (Jasio bał się chodzić do dentysty, z fatalnymi dla siebie skutkami), albo kiedy ja nazywałem go „wicekrólem życia", to chyba przemawiała przez nas odrobina zazdrości. W dziedzinie zawodowej Janek nie odznaczał się specjalną błyskotliwością. Ale to, co robił, robił dobrze, a co najważniejsze umiał sobie wybierać rzeczy, które dobrze zrobi. Pisał jasno, zwięźle i zrozumiale, dobrze nawiązywał kontakt z czytelnikami, świadczyły o tym listy do redakcji. Zresztą, co ja będę dużo mówił — Marian go zaangażował i Jasio przepracował w redakcji pod Marianem lat piętnaście, ku jego zadowoleniu; to chyba wystarczy. Poznałem Jasia na wydziale dziennikarskim WSNS, razem topiliśmy się w Rożnowie (Boże, jak on wyglądał na brzegu, ociekający wodą, w płaszczyku i pookupacyjnych oficerkach! Pływać nie umiał, ale chwycił się pustego kanistra i tak się uratował). Razem nas Balicki jesienią 1947 roku wziął do „Dziennika Polskiego", gdzie Janek systematycznie przechodził wszystkie szczeble, od miejskiej reporterki, które ja jakoś zacząłem przeskakiwać. W „Przekroju" drukował jednak wcześniej niż ja, były to przyzwoite rocznicowe opracowania historyczne. Przejście z „Dziennika" do „Przekroju" załatwił w 1954 roku z Eilem sam, ja właściwie dowiedziałem się 319 0 tym, jak rzecz była już przesądzona — o, bo Jasio był chłopak honorny i nie chciał korzystać z naszej przyjaźni. Powitałem go z ra dością, cała redakcja też, ale moje stosunki z Jasiem były szczególnie bliskie. Ile czasu spędziliśmy razem w dwie pary, albo trzy pary. A te prawie codzienne obiady w Ermitażu! Co to była za restauracja 1 jacy byli w niej przedwojenni kelnerzy! To se ne vrati. W redakcji Mariana Eilego, a i w poszczególnych dziennikarzach na nią się składających, współistniały zawsze i ścierały się dwie tendencje: trzeźwego racjonalizmu oraz awangardy z cieniem wariactwa. Janek zdecydowanie reprezentował tę pierwszą tendencję. Politycznie obojętny, bezpartyjny, rzeczowy, o dość konserwatywnych gustach — taki był w działalności zawodowej, bo w życiu prywatnym wariactwa go nawiedzały, jeszcze jak. Ale jego reakcje imponowały zawsze opanowaniem, a sformułowania w trudnych chwilach — męską powściągliwością. „Ofiary być muszą" — oznajmił zwięźle ukazując się po scenie zazdrości, urządzonej mu przez pewną damę, z twarzą naznaczoną skośnymi szramami, które nieodparcie skojarzyły się nam ze świętym obrazem. „Mamy pieprzówkę i jarzębiak, co będzie odpowiedniejsze na tę okazję?" — zapytał przytomnie, kiedy na ekranie telewizora pokazał się portret przewodniczącego Rady Państwa w żałobnych ramkach. „Proszę jechać ulicą 18 Stycznia za czternaście pięćdziesiąt" — zakomunikował niechętnemu taksówkarzowi po skrupulatnym obliczeniu zasobów finansowych, jakie mu pozostały. Miał niewątpliwie dar słowa, o czym świadczy choćby fakt, że godziny pozaredakcyjne, spędzane pewnego upalnego lata systematycznie w ogródkowej restauracji pod Kopcem Kościuszki, określił jako „moje letnie półkolonie". Tam i gdzie indziej zwykł tkwić przy stoliku do ostatka, deklamując, gdy zaczynało się robić pusto: „A my zostańmy. My w nieszczęściu razem". Pewnie lubił Ujejskiego. Lubił zwłaszcza Okudżawę, a najchętniej nucił jego piosenkę o Wani, którego porwało pożądanie wywołane przez artystkę z cyrku, podczas gdy w domu „Marusia z żalu schnie". Ech Wania, ech Jasiu, ech wy Marusie. W „Przekroju" miał Janek Kalkowski w zasadzie zajmować się tematyką krajową, ale szybko znalazł sobie i umiejętnie wypełnił różne redakcyjne „nisze ekologiczne". Pierwszą były nowości wydawnicze. Nie recenzje, dość wyrywkowe, jakie „Przekrój" zamieszczał dotąd bez większego ładu i składu, ale systematycznie zamieszczane omówienia nowych książek. W swoim szkicu informacyjnym o „Przekroju" z 1964 roku wyliczyłem, że rocznie dawaliśmy około sześciuset takich omówień! Autorem przytłaczającej większości z nich był Kalkowski. Jasne, że nie był w stanie wszystkich tych książek przeczytać, wiele tylko przekartkował, dokuczaliśmy mu też, że opiera się 320 ,,,4 'Badania przy pomocy siłornie^l xsa wyfcaaały, że siła akur-ouu mięśnia po wjpioiu ZALEDWIE 30 GRAMÓW alkoholu sranieJssa się o 16 do 17 *. a Na alkohol wydaje-imy przeciętnie 4,5 razy tyle co na o-Ibuwie, przeszło 2,5 razy tyle co na cu-jkier, przeszło 2 irazy tyle co na itłuszezel! Jan Kalkowski i jego antyalkoholowe ramki na informacjach ze „skrzydełek". Ale umiał z masy książek nadsyłanych do redakcji przez wydawnictwa wybierać takie, na które warto było zwrócić uwagę, zwięźle charakteryzował książkę, czasem dawał prościutką ocenę, na przykład godne księdza Pirożyńskiego „czyta się". Gaf raczej nie popełniał, bo jeśli czuł się niekompetentny, dawał książkę komuś innemu, albo zasięgał języka o autorze i jego twórczości u kogoś kompetentnego. Rubryka ukazywała się pod śliczną, maleńką winietką Daniela Mroza, przedstawiającą Hamleta, i pod tytułem „Czytać albo nie czytać". O to właśnie chodziło: żeby czytelnik mógł się zorientować, czy w księgarniach pojawiło się coś dla niego, coś, co warto kupić. Już nie pamiętam, jaki był udział Eilego, a jaki Kalkowskiego w wykrystalizowaniu się koncepcji tej rubryki, w każdym razie wykonanie było co najmniej w dziewięćdziesięciu procentach Jasio we. Była to rubryka pożyteczna i poczytna, wypełniła lukę nie tylko w „Przekroju", bo chyba żadne czasopismo w Polsce tak systematycznie i czytelnie o zawartości księgarń nie informowało. Nie pamiętam też, na ile własnym Jasia, a na ile Mariana, czy może Janki pomysłem były antyalkoholowe ramki. Ale tu wykonanie było w stu procentach Jasia, jeśli samej rysowanej ramki nie liczyć. Posypały się wtedy na „Przekrój" pochwały, nawet od zwykle nieżyczliwych, że to najlepsza antyalkoholowa propaganda, z jaką można się w Polsce spotkać. Rzeczywiście, nasi propagatorzy wstrzemięźliwości postępowali tak, że zwykle wywoływało to nieprzepartą ochotę, 321 żeby pójść na wódkę i nie dać się zanudzić. Jasio wybierał jakąś informację, czasem medyczną, czasem obyczajową, czasem sądową. Była wstrząsająca albo zastanawiająca, ale zawsze ciekawa. Dawała do myślenia — broń Boże bez żadnych morałów. Jasio formułował tych parę zdań, przepisywał na maszynie i wklejało się tekst w rysowaną ramkę Mroza. Umieszczona gdzieś, najczęściej w rogu kolumny, przyciągała oko i zachęcała do przeczytania. To była naprawdę dobra robota. / Ach, jak się śmiał amerykański korespondent, kiedy w klubie dziennikarzy „Pod Gruszką" zapytał, kto to jest ten wesolutki okularnik na barowym stołku i usłyszał, że to najsłynniejszy polski propagator trzeźwości upłynnia honorarium za antyalkoholowe hasła. Jasio bowiem, co przydawało pikanterii całej kampanii, lubił wypić, może nawet za bardzo. To znaczy: nie za dużo, bo najchętniej sączył coś dobrego malutkimi łyczkami z małego kieliszka, ale trochę za regularnie, zwłaszcza w ostatnim okresie życia. Mniejsza o to. Skoro zaś już mowa o udziale „Przekroju" w zwalczaniu szkodliwych nałogów, to przy okazji i to dodam, że Marian był pomysłodawcą chyba najlepszej kampanii antynikotynowej. Sam palił jak elektrociepłownia, w dodatku zostawiał wszędzie ohydne, dymiące niedopałki. Janka, Jasio, Ewa Kossak i inni też palili ponad miarę i ja, niepalący, wychodziłem z redakcji przesiąknięty dymem, czasem z objawami zatrucia nikotynowego. Z tym większą radością powitałem przynajmniej teoretyczny wkład „Przekroju" w zwalczanie palenia. Pomysł Mariana był prosty i sugestywny. Dawaliśmy pod nagłówkiem „On nie pali" (albo „Ona nie pali") fotografię kogoś znanego i popularnego: aktora, piosenkarki, sportowca, lubianego autora. Pod zdjęciem tylko podpis: „I ma rację". Oczywiście trzeba było sprawdzić dokładnie, czy rzeczywiście chodzi o osobę niepalącą, żeby nie było tak, jak z Jasiem — wrogiem alkoholu. Jego rubryka była jednak anonimowa, więc cały smak był tylko dla wtajemniczonych. Książki, ramki antyalkoholowe, różne rubryki i rubryczki, takie jak „Heca hecą", nie wyczerpywały aktywności Janka Kal-kowskiego. Wpadał do redakcji zwykle późno, pod pachą z teczką, w której w bardziej kawalerskich okresach bujnego żywota 322 nosił prócz papierów także wiktuały, a bywało, że i pidżamkę. Zaaferowany i nerwowy, wyglądał wtedy, wedle złośliwego powiedzenia szatańsko bystrego obserwatora Daniela Mroza, jak urzędnik spółdzielni, w której lada chwila ma zostać wykryta jakaś afera. Zadeklamowałem mu kiedyś w takim momencie: „Boże, zdejm z mojej duszy jaskółczy niepokój", ale Jasiowi się to nie spodobało. Słowackiego pewnie nie lubił. Jaskółczy niepokój mijał, Jasio pogrążał się w swoich robótkach i pracowicie dłubał je godzinami. Czym się zajmował najchętniej? Ależ to jasne, kolejną niszą ekologiczną, którą Jasio dla siebie znalazł i zagospodarował z pożytkiem dla pisma, była gastronomia, szerzej: wszystko, co jadalne i jedzenia dotyczące. Jedzenie traktował z ciekawością i z gustem, choć gust miał prosty. Mam na myśli to, że lubił schabowy z kapustą, a jak się zwierzał, w domu u niego w dzieciństwie ulubionym daniem była kaszanka. Jednak w przeciwieństwie do wielu rodaków gustujących najbardziej w schabowym i kaszance był otwarty na kulinarne nowinki i urozmaicenia. Doświadczony w prowadzeniu gospodarstwa kawalerskiego (najwyżej we dwoje), chętny do własnoręcznego pitrasze-nia (mniej do zmywania), okazał się idealnym autorem rubryki „Jedno danie", w której zamieszczał przepisy nadsyłane, przeczytane i na ogół osobiście wypróbowane. Marian, przez całe życie nękany dolegliwościami przewodu pokarmowego, narzekał, że wszystkie Jasia przepisy są strasznie niezdrowe. Albo irytował się: „To się powinno nazywać nie «Jedno danie» tylko «Jedna zakąska»". Coś w tym było, bo Jasiowe recepty z reguły budziły tęsknotę za, co najmniej, piwkiem. Przekrojowa perwersja polegała na tym, że „Jedno danie" Kał=~ kowskiego zaczęliśmy przeplatać „Gawędami o jedzeniu" Marii Iwasz-kiewiczówny. Mój Boże! Jednego tygodnia proste, takie peerelowskie oparte na zwyczajnej i parówkowej „Jedno danie" Jasia, zgrzebnym stylem opisane, a w następnym numerze, albo i obok, w tym samym, kulinarne impresje córki znakomitego pisarza, który zatrudniał kiedyś słynnego szefa kuchni. Tak się, proszę państwa, za czasów Mariana Eilego redagowało pismo, j Jasio, jako jeden z pierwszych w Polsce, zaczął popularyzować potrawy zagraniczne, a nawet egzotyczne. A proszę pamiętać, że jeszcze w latach sześćdziesiątych prawie nikt w Polsce nie wiedział, co to jest pizza, a co to jest curry, sam Jasiowi musiałem tłumaczyć. Jasio też bodaj pierwszy zaatakował zaniedbany problem warzyw mało znanych, a co gorsza znanych niegdyś, ale zapomnianych, takich jak głąbiki i pasternak. Jasio rozsławił na całą Polskę nazwisko mistrza osobliwego ogrodnictwa, pana Jaskółki, aż ze swej samotni w Zegrzynku nawiązał z nim serdeczny kontakt sam Jerzy Szaniaw-ski. Zaczęto więc Jasia zapraszać na różne imprezy. — Jadę na 323 Tak Daniel Mróz zilustrował reportaż Kalkowskiego o olimpiadzie warzywniczej we Włocławku olimpiadę — oznajmił kiedyś. — Do Tokio?! Gratulacje! — Nie, do Włocławka na olimpiadę warzywniczą. Zaczął też wydawać cieszące się powodzeniem książeczki o jarzynach i jedzeniu. Nic dziwnego, że kiedy Tadeusz Przypkowski postanowił przyznać „Przekrojowi" Order Pomiana, najwyższe odznaczenie gastronomiczne, noszące imię wielkiego paryskiego gourmanda, Edwarda Pomia-na-Pożerskiego, odbierał je — któż by, jak nie Jan Kalkowski. Piękna to była uroczystość. Odbywała się w Jędrzejowie, tam, gdzie muzeum zegarów słonecznych imienia Przypkowskich, w obecności Tadeusza Gronowskiego, Wielkiego Mistrza Kapituły Orderu Pomiana. Kanclerz Kapituły Tadeusz Przypkowski wygłosił formułę nadania po francusku („w międzynarodowym języku gastronomii" — objaśnił). A na piersi Jasia, na długiej, zakładanej na szyję wstędze zawisł Order Pomiana: spora, pięknie emaliowana tarczka z herbem Pomian (głowa byka przebita mieczem), mająca na odwrocie występ, który położonej na stole tarczce nadawał lekkie nachylenie. Przypkowski wytłumaczył poważnie, że podkłada się to to pod talerz, żeby ułatwić wybieranie spływającego sosu. Sosu nie było, Przypkowski odesłał nas na kolację do gospody ludowej, rekomendując zupę przypkowską cebulową i schab po jędrze-jowsku, które narzucił władczo kierownictwu dość obskurnej knajpy, tak, że widywałem je w karcie jeszcze po śmierci słynnego oryginała. Był tylko u Przypkowskich dobry koniak, podany — podobno szczyt wyrafinowania! — w toczonej z dębu karafce i dębowych czarkach. Wracaliśmy samochodem późno, noc była sierpniowa czy wrześniowa, więc Jasio, rozmarzony, zaczął wspominać podobne pogodne noce w Warszawie podczas Powstania, ja mu wtórowałem. Plewiński, który obsługiwał ceremonię u Przypkowskiego fotoreportersko, chciał wiedzieć, jakie wtedy były dziewczyny. Ba, jakie! Tak bardzo różne od ślicznych dziewczyn fotografowanych przez Plewińskiego: czupi-radła fatalnie ubrane, klekoczące okropnymi drewniakami — ale 324 Kalkowski odbiera insygnia i dyplom Orderu Pomiana; w środku Kanclerz Kapituły dr Tadeusz Przypkowski, obok niego z prawej Wielki Mistrz Tadeusz Gronowski, znakomity grafik. U dołu wybór gastronomicznych winietek, dzieło Mroza OBSERWATORIUM 4. WODA i WÓDA GASTRONOMICZNE KOPYTKA a la ruskie pierogi KUCHNIA POLSKA redaguj* Mmria RaKi 325 cudowne, dwudziestoletnie. Coś tam próbowałem dukać na ten temat, ale to Jasio obrazowo i z uśmiechem zaprowadził nas w cień rozkwitających dziewcząt, kończąc rzewnie opowieść o jakiejś powstańczej Krystynce podsumowaniem: „I tak posiadłem Krystynkę w nocy na schodach". O ile pamiętam, „posiadłem" zastąpił jakimś wyrazem bliskoznacznym. Co tam Proust! Ech, Jasio, Jasio. Mariana przy jędrzejowskiej ceremonii nie było. Siedział w Paryżu, łamiąc się z sobą, czy wysłać rezygnację. Wysłał. Skończył się dawny „Przekrój". Ja odszedłem, Janek został, widywaliśmy się coraz rzadziej. Za każdym razem wzdychał, dlaczego nie pozostałem w „Przekroju" i ja, we dwóch, ho, ho, czego byśmy mogli dokonać. A ja za każdym razem tłumaczyłem, że naszego „Przekroju" już nie ma. Dla mnie nie było — dla Jasia przyszedł czas największych sukcesów. Paradoksalnie, uwolnienie się spod dominacji Mariana, a trochę i spod mojej arbitralności, sprawiło, że Janek nabrał pewności siebie i szerzej rozwinął skrzydła. Jeździł teraz sporo za granicę, jego popularność kulinarno-jarzynowa rosła, stał się w tych dziedzinach uznanym w kraju autorytetem. W samej redakcji wyrósł na seniora i strażnika tradycji, powołując się czasem na mnie. — A, to panem nas Janek tak straszy — powiedziała mi redakcyjna, doskonale rozwinięta dziewczyna z nowego zaciągu. — Jak jest niezadowolony, to mówi, że KLominka by na nas trzeba, ten by nas dopiero pogonił. Z Marianem i Janka utrzymywał Janek kontakt aż do ich śmierci. Ustabilizowało się, po różnych komplikacjach, jego życie osobiste. Jeździł teraz nareszcie samochodem. Ba! Wstawił sobie nawet bardzo eleganckie zęby; ledwie go poznałem, tak go zmieniły zaokrąglone policzki. Zachorował beznadziejnie, ale umarł nagle, na serce, przed tą najgorszą fazą choroby, do ostatka zajęty pracą, bo formalne przejście na emeryturę mało zmieniło w jego trybie życia i redakcyjnych zajęciach. Nie doczekał tylko rozkręcenia wymarzonego czasopisma „Smakosz". Na pogrzeb nie pojechałem, za przykra mi wypadła wtedy seria takich okazji. Ale niedługo po śmierci Janka znalazłem się w Krakowie i poszukałem jego grobu na Salwatorze, jednym z najpiękniejszych polskich cmentarzy, skąd jeszcze za mojej pamięci, przed industrializacyjnym przyspieszeniem, w pogodne dni można było zobaczyć Tatry. Trafić było łatwo, wiedziałem, że Janek został pochowany w okazałym grobie rodziny ostatniej żony. Na czarnej, marmurowej płycie nie zdążono jeszcze wtedy wykuć nazwiska i była tylko przylepiona taśmą wizytówka Janka. Redakcyjna, z numerem telefonu... Jeszcze raz, jak tyle razy przedtem, nie mogłem powstrzymać się od cienia uśmiechu. Tyle, że trochę smutnego. Ostatecznie Jasio był o rok ode mnie młodszy. U GRAFIKÓW Grafików było w „Przekroju" zawsze dwóch, ale naprawdę liczył ' się ten trzeci: Marian Eile. Chętnie mówił o sobie, że jest grafikiem i scenografem, a dziennikarzem tylko z przypadku. Nie tak fto- było, ale Marian lubił przybierać tę pozę i nawet czasem sai w to wierzył. Słów „grafika" i „grafik" używał zresztą w znaczeniu znacznie poszerzonym. Zajrzałem z ciekawości do Wielkiej encyklopedii powszechnej i przeczytałem, że grafika w szerszym znaczeniu obejmuje także rysunek i liternictwo. U Mariana obejmowała jeszcze więcej, w tym oczywiście, i przede wszystkim, kształtowanie zewnętrznej szaty pisma. Przykrawał i szył tę szatę po swojemu, pieszcząc najdrobniej- i sze szczegóły. Tu dodał maleńką kreskę, albo na odwrót, coś wy skrobał, to znowu przewrócił całą wykonaną już robotę dla jakiejś zmiany kompozycyjnej. Nawet na stole montażowym wprowadzał jeszcze poprawki, co montażyści z Drukarni Narodowej przyjmowali wyrozumiale, bo wiedzieli, że Eile zna się na tym, co robi, i za to rX!^ go szanowali. } '-?-::-~-L- ^^-^ Papier, na którym drukowało się „Przekrój", był albo fatalny, / ^, gąbczasty i brudny, albo w najlepszym wypadku kiepski. Farby częs- / to takie, że właściwie nie nadawały się do użytku — tylko że nie / Jr]?ło innych. Maszyny zdezelowane, chemikalia do trawienia cylind- I rów nieobliczalne. Rozpacz. W tych warunkach precyzja Mariana;"—"^ rozmaite graficzne smaczki, przy których się upierał, nie zawsze miały jakiś sens. Kiedyś mu powiedziałem, że niepotrzebnie się aż tak męczy, do czytelnika w efekcie mało z tego dochodzi. Marian, który był, jak często bywał, w neurastenicznym nastroju, odezwał się wtedy jakimś płaczliwym tonem: „Janka, słyszysz? Andrzej mówi, że grafika jest niepotrzebna. W takim razie ja nie mam po co żyć". Tak to zabrzmiało żałośnie i szczerze, że zacząłem się tłumaczyć i Mariana przepraszać; nigdy potem nie podawałem w wątpliwość sensu maniakalnych wręcz starań Mariana o graficzną perfekcję. Przy takim szefie redakcyjni graficy nie mieli łatwego życia, tym 327 bardziej że Marian narzucał swoją indywidualność, swój styl i swoje pomysły, nie dając innym pola do popisu. Owszem, czasem hamował się i mówił grafikom, żeby robili po swojemu, on się nie będzie wtrącał, a niekiedy rzeczywiście na to pozwalał. Ale niedługo to trwało. Dochodził do przekonania, że bez jego ingerencji pismo zaraz wygląda gorzej — i miał rację. Kiedy przyszedłem do „Przekroju", grafikami byli Janusz Maria Brzeski i Zygmunt Strychalski. Obaj w redakcji od pierwszego numeru, obaj przed wojną pracowali w ilustrowanych tygodnikach koncernu IKC. Brzeski, także rysownik i malarz, przy swej wyrobionej pozycji i ambicjach źle znosił Eilego. Odszedł na przełomie lat 1950 i 1951 do Warszawy. To Brzeski był twórcą znakomitej winiety tytułowej „Przekroju", którą pismo zachowało do dziś. Reprezentował styl łamania, sposób ilustrowania i liternictwo typowe dla lat trzydziestych: eleganckie, z częstym stosowaniem fotomontażu. Dziś, kiedy się ogląda robioną pod ten styl scenografię teatralną czy filmową, albo opracowane w tym stylu okładki książek, można się tym zachwycić. Wtedy podobny wystrój graficzny tygodnika zanadto przypominał przedwojenne tygodniki koncernu IKC, sprawiał wrażenie czegoś, co już było. A to było zaprzeczeniem podstawowej cechy charakteru Mariana Eilego. On chciał zawsze czegoś nowego, szukał nerwowo coraz to nowych pomysłów i rozwiązań. Elegancko złamane kolumny w stylu Brzeskiego ustąpiły z „Przekroju" i potem tylko czasem, po latach, ktoś proponował: „A może by na odmianę zrobić to pod Brzeskiego?" Z Brzeskim przepracowałem około roku. Zapamiętałem go jako faceta trochę zgryźliwego, zdaje się, że niezbyt akceptował dziennikarzy powojennego chowu. Z Zygmuntem Strychalskim przeżyłem w „Przekroju" lat dwadzieścia i jest on dla mnie kimś tak od „Przekroju" nieodłącznym, jak Marian i Janka, chociaż jego rola w redakcji była inna. Zygmuś był praktykiem wykształconym od najmłodszych lat w szkole IKC — a trzeba pamiętać, że koncern Mariana Dąbrowskiego, cokolwiek by o nim powiedzieć, był w międzywojennej Polsce przedsięwzięciem prasowym najnowocześniejszym i mającym najwięcej rozmachu, na dobrą sprawę jedynym „europejskim". Niech nikt nie uzna, że lekceważę Zygmunta określając go jako rzemieślnika, bo sprawne opanowanie rzemiosła prasowo-graficznego było jego wielką zaletą. Co nie znaczy, że nie miał ciągot jeśli nie artystycznych, to bohemistycznych. W tym starannie się noszącym, lekko przygarbionym panu z cieniutkim wąsikiem a la Clark Gable siedział krakauer w każdym calu — ale z fantazją. Tradycjonalista poczciwy — ale manifestujący czasem także i libertynizm. Ech, nie wiem, czy Kraków 328 ma dziś jeszcze takich. Jeśli dziś napiszę, że poglądy miał Zygmunt okropnie reakcyjne, to w latach dziewięćdziesiątych zabrzmi to jak pochwała, a więc napiszę. A jeśli dodam, że nieraz się nimi w latach pięćdziesiątych wobec mnie afiszował i parę razy wymieniliśmy na ten temat gniewne uwagi, to będzie to dowodzić, z jednej strony, chwalebnej śmiałości Zygmusia, a z drugiej, że nie taki był ze mnie Dzierżyński, żeby nie można się było śmiało ze mną pospierać. Dziś to się nazywa pluralizmem. Zygmunt-konserwatysta traktował co bardziej awangardowe pomysły Mariana z obojętnym, zaledwie skrywanym „a niech ci będzie". Marian łamał ręce nad Zygmusiowym — jak uważał — mechanicznym odwalaniem roboty. Ale wszystko to pozostawało w przekrojowej rodzinie, której Zygmunt był członkiem od urodzenia. Rodziny się nie wybiera, ona jest. Napisałem, że Zygmunt był w swej dziedzinie rzemieślnikiem i tego nie cofam. Ale był także prawdziwym artystą. Żywiołowym, z Bożej łaski, samorodnym artystą słowa mówionego. Twierdzę z całą powagą, że monologi Zygmunta, jego słowne szermierki, jego skojarzenia pojęciowe i językowe, to była najprawdziwsza sztuka. Niestety, tych dzieł sztuki nie da się w żaden sposób utrwalić, pozostają żywe tylko w pamięci, bo zarejestrować ich i odtworzyć nie można. Gdyby nawet zapisano na taśmie magnetycznej jakieś słowne popisy Zygmunta, gdyby magnetowid zanotował sposób ich wypowiadania, mimikę — prawie nic by to nie dało. Taka dokumentacja mechaniczna jest właśnie tylko czymś mechanicznym, ubogim. Piwnica pod Baranami oglądana w telewizji, to zaledwie cień tego, czym jest naprawdę. Kontakt osobisty, atmosfera miejsca i chwili są w takich wypadkach czymś niezastąpionym. W wypadku Zygmunta dochodził do tego jeszcze fakt, że jego porównania, metafory i epitety krążyły nieodmiennie w okolicach położonych poniżej pasa i wokół czynności, o których, jeśli się mówi, to brzydko. Zygmunt-artysta robił to ładnie. Z dosadnego słowa i drastycznego obrazu potrafił stworzyć piękne dziełko dowcipu i wdzięku. Jego zestawy słów były tak nieoczekiwane, skojarzenia tak zaskakujące a zarazem odkrywczo trafne, że surrealistyczny dowcip przysłaniał ich niewątpliwą wulgarność. Proszę mi uwierzyć na słowo, nie wymagając przykładów, które na papierze jeszcze mniej dałyby pojęcia o sztuce Zygmunta, niż gdyby ją utrwalono na taśmie magnetycznej. Były to zawsze improwizacje. Nieraz próbowaliśmy namówić Zygmunta, aby powtórzył jakieś swoje opowiadania. Rzadko się zgadzał, a jeżeli się zgodził, to już było nie to. Raz Jolles, do którego dotarła wieść o Zygmuntowych monologach, poprosił, żeby opowiedział na przykład o swojej wizycie w Warszawie. Zygmunt gładko i wcale 329 dowcipnie zrelacjonował swoją wyprawę do Zarządu Głównego RSW Prasa w jakimś interesie, ale Jolles był chyba zawiedziony. Owszem, zabawne, takie sobie. Bezpowrotnie, nieodwołalnie utonęło więc w otchłani czasu (tak się to chyba mówi?) słynne opowiadanie, jak rejestrował swoją sukę, francuską buldożkę, w Związku Kynologicznym, gdzie zafascynowane panie dyskutowały fachowo o kojarzeniu psich par. Coraz mniej osób pamięta, jak tarzając się ze śmiechu słuchaliśmy opisu turystycznego rejsu na „Batorym", jaki sobie Zygmunt przed wojną zafundował (Marian Dąbrowski, jak już kogoś zatrudnił, to płacił dobrze, lepiej niż Borejsza). Ta historia o zwiedzaniu domu publicznego w Algierze i co tam robiła arabska odaliska z dwuzłotówkami z Piłsudskim. A kabaret w Lizbonie, w którym występowała lubieżna dama i jej olbrzymi dog. A sceny z życia pawianów w ogrodzie zoologicznym! Byłbym jednak niesprawiedliwy, gdybym nie wspomniał monologów Zygmunta o całkiem przyzwoitej tematyce. Była przecież także wizja losu szpiega, który sprzedaje Amerykanom plany polskiego wojskowego lotniska, jak się okazuje nie istniejącego, bo fundusze i materiały na jego budowę rozkradziono. Było, w czasie choroby Piusa XII, opowiadanie o ceremoniale konklawe, zakończone odegraniem kardynała, który uroczyście ogłasza: „Oh, mein Papa". Trzeba bowiem dodać, że Zygmuś zwycięsko wychodził z każdej zasadzki zastawianej przez języki obce. „Pour passę le brzdęk" — mówił i wszystko było jasne. Wielkie improwizacje stanowiły mocną stronę Zygmusia, ale był także mistrzem małych form. Błyskał nimi zwłaszcza zadając jak szpadą nagłe sztychy swym sąsiadom z pokoju grafików: Danielowi Mrozowi, Lucjanowi Kydryńskiemu, Kemowi i innym. Mówiąc „u grafików" miało się zawsze na myśli całe, jak się Marian kiedyś wyraził, pogłowie gnieżdżące się w tym pokoju. Dwa razy za mojej pamięci pokój się zmieniał w związku z przenosinami redakcji, zresztą w obrębie tego samego budynku; przewijało się przez pokój grafików kilka osób, ale Ludwik i Lutek zawsze tam byli, ze Strychal-skim i Mrozem. Daniel Mróz zamieszczał w „Przekroju" swoje rysunki chyba nawet zanim ja przyszedłem do redakcji, ale etatowym pracownikiem został w 1951 roku. Był synem Stanisława Mroza, naczelnego redaktora IKC-owskiego tygodnika „Na Szerokim Świecie". Mróz-senior (który zginął w Oświęcimiu) był, jeśli wierzyć Zygmuntowi Strychałskiemu, wielkim oryginałem, a syn poszedł w jego ślady. Dałoby się ułożyć sporą antologię anegdot o Danielu Mrozie, zwłaszcza o jego słynnym roztargnieniu, o uporze, ponurym spojrzeniu na świat i bliźnich. A te nagłe okrzyki Mroza „o, k...", kiedy sobie nagle coś przypomniał, 330 Daniel Mróz upozowany na Picassa Zygmunt Strychalski sceptyczny na przykład, że w miesiąc po powrocie ze Szwecji ma ciągle w kieszeni klucze od mieszkania swego gospodarza. A pierwsza wyprawa Mroza do Paryża i przygotowania do niej! Daniel Mróz był studentem Mariana w Wyższej Szkole Sztuk Plastycznych, w której Eile uczył scenografii. Ściągnął go do redakcji jako grafika, kiedy się tylko zwolnił etat, ale cenił Mroza przede wszystkim jako rysownika. Mówił, że to wielki artysta. Nie czuję się kompetentny, żeby się wypowiadać w sprawach artystycznych, polegam całkowicie na zdaniu Mariana. Mnie wystarczy, że rysunki Mroza po prostu lubię. Ale chciałbym przypomnieć, co znaczyło uprawiać ten rodzaj sztuki na początku lat pięćdziesiątych. To była, mówiąc skrótowo, inwazja surrealizmu w socrealizm. W dodatku upowszechniona w masowym nakładzie. Na to trzeba było artysty tak sugestywnego, jak Mróz, rozbrajającego siłą swej sugestii wszystkie opory — ale trzeba było też konsekwencji takiego redaktora jak Eile, żeby w tym okresie odważyć się Mroza lansować i wylan-sować. Przypominam: początek lat pięćdziesiątych! I proszę zajrzeć, kto ciekaw, do starych roczników czasopism w krajach obozu socjalistycznego, żeby przekonać się, jaki styl rysowania wtedy powszechnie obowiązywał. Żebym był sprawiedliwy, muszę jednak przyznać, że po pierwsze w Polsce nawet wtedy w sztukach plastycznych luzy były jednak większe niż na przykład w Czechosłowacji, czy w samym ZSRR. Po drugie, że nie tylko sam Mróz wyłamywał się z socrealistycznych konwencji; robił to na swój sposób w „Przekroju", także Jerzy Skarżyński. 331 Wpływ Mroza dał się odczuć i poza Polską. Trochę później, kiedy mieliśmy już za sobą odwilż i trafiały się kontakty polsko-radzieckie mniej oficjalne, w redakcji pojawił się raz gość z Moskwy: brodaty (jeszcze wielka rzadkość w ZSRR!) młody plastyk, który opowiedział Mrozowi niezwykłą historię. Otóż należał on do artystycznej grupy mrozistów, którzy studiując „Przekrój" zapoznali się z twórczością Mistrza i na nim się wzorowali. Mroziści moskiewscy postanowili usadowić się w redakcji popularnonaukowego magazynu, zdaje się „Znanie-Siła" i uprawiać surrealizm a la Mróz, ilustrując zamieszczane w tym piśmie opowiadania science fietion (sam Mróz ten typ , literatury określał wdzięcznie „pierdoły międzyplanetarne"). Fascy-I nująca historia! Opowiadałem ją czasem, zastanawiając się, czy też czegoś nie przekręciłem i po latach nie koloryzuję. I proszę sobie wyobrazić, że po latach co najmniej dwudziestu pięciu uzyskałem jej potwierdzenie. Radziecka dramatopisarka, kontestatorka zresztą, którą w Polsce przypadkowo poznałem, powiedziała mi, że ależ tak, było coś takiego: grupa awangardowych plastyków opanowała redakcję moskiewskiego miesięcznika i przemycała w nim surrealizm pod pozorem ilustrowania literatury science fietion. Wymieniła mi nawet nazwisko brodatego artysty z tej grupy, przypuszczalnie tego, który odbył pielgrzymkę do Mroza, do Krakowa (niestety, nie zanotowałem). Między dwiema indywidualnościami o tak potężnych a odmiennych ładunkach energii twórczej jak Eile i Mróz musiał istnieć stan napięcia i czasem przeskakiwały iskry. Chociaż hamowali się obaj, bo Mróz, przy całym swoim krytycyzmie wobec Mariana (jak i całego świata...) miał zakorzenione krakowskie poczucie hierarchii i dyscypliny, Eile zaś ogromnie szanował talent Mroza, a do oryginałów miał z zasady stosunek życzliwy. O sposób łamania, stosowany przez Mroza, wynikały jednak czasem awantury, bo Eile uważał, nie bez racji, że Mróz za mało zwraca uwagi na funkcjonalność układu graficznego (grzech wielu, skądinąd doskonałych grafików redakcyjnych w Polsce). Natomiast rysunki Mroza to były często takie arcydzieła, że Marian martwił się tylko tym, iż nie można mu za nie należycie zapłacić. Na przykład wtedy, kiedy widać było, że Mróz musiał spędzić pół nocy na pracowitym wyciąganiu rastrowych kreseczek, ale upierał się i rysunków łatwiejszych do wykonania robić nie chciał. Czasem pomagała mu w tym żona, też plastyczka. Kiedyś w Warszawie, już w latach osiemdziesiątych, wpadła mi w ręce książka, w której jako autorka graficznego opracowania wymieniona była Łucja Mróz. Przypomniałem sobie, jak najpierw Zygmunt Strychalski, doświadczony ojciec, udzielał pouczeń Mrozowi, kiedy urodziła mu się córka, a potem, gdy już błyskawicznie przeleciało ileś tam lat, zobaczyłem smukłą nastolatkę, która wpadła do Mroza 332 do redakcji. „To pewnie pana córka" — powiedziałem mu później. — „Ona też zwróciła na pana uwagę" — odrzekł. — „Zapytała: tato, kto to jest ten tłustawy elegant, który mi się przyglądał?" Z czego by wynikało, że po ojcu odziedziczyła ostry zmysł obserwacyjny. Współpraca Strychalskiego z Mrozem układała się — różnie. Zygmunt, formalnie kierownik działu graficznego, znał Mroza jeszcze wtedy, kiedy był on chłopcem, przybierał więc czasem wobec niego tony ojcowskie. Wcale często, kiedy Zygmunt był w dobrym humorze, a Mróz przekorny (taki był prawie zawsze) dochodziło między nimi do toczonego pół żartem, pół serio słownego pojedynku. O Boże! co to była za uciecha. Kern i Kydryński czasem wyraźnie ich napuszczali. Bój nabierał wkrótce charakteru homeryckiego, jak w Iliadzie, kiedy bohaterowie lżą się nawzajem: „Z łani sercem, z psim okiem bezecny opoju" — i tak dalej. Słów, jakie padały, nie da się powtórzyć w druku. Oskarżenie, że Mróz czeka na śmierć Zygmunta, żeby zostać kierownikiem, należało do łagodniejszych i tych, które Mróz zuchwale potwierdzał. Mróz, inteligentny i wykształcony, ale o zwolnionych reakcjach, zbierał się w sobie i walił jak kłonicą. Zygmunt, intelektualnie ustępujący przeciwnikowi, ale obdarzony niewiarygodnym refleksem kłuł adwersarza błyskawicznymi, dotkliwymi sztychami. Przypominało mi to scenę w Stalky i sp. Kiplinga, w której przyszli angielscy oficerowie przed egzaminami do szkoły wojskowej ćwiczą się, sprawdzając swoją odporność psychiczną na sierżanckie o.p.r. Wygrywa ten, kto stoicko wytrzyma obelgi najgorsze. Mróz czasem nie wytrzymywał i był rozgniewany naprawdę. W takich wypadkach jednak miał ostatnie słowo. Było nim „złamany". Kern, kiedy nie posiada się ze śmiechu, to płacze. Widywałem podczas takich pojedynków słownych Strychalskiego z Mrozem, jak po policzkach Ludwika spływały łzy. Ludwika Jerzego Kerna też już zastałem w redakcji, kiedy do niej przyszedłem. Zaczynał jako współpracownik zewnętrzny, nieetatowy. Dawniej pracował w PAP-ie w Łodzi i opowiadał różne anegdoty o naczelnej — Mincowej, tej co to potem szczuła pieskiem „solidarnościowe" Teresę Torańską, kiedy ta przeprowadzała z nią wywiad do książki Oni. Przemknął także Ludwik przez szkołę aktorską. Jego wczesna twórczość satyryczna nie odbiegała specjalnie od typowej produkcji tamtych czasów. To nie przygana, to stwierdzenie faktu. Wczesne wiersze liryczne Kerna wskazują na wyraźny wpływ Gałczyńskiego, którego Ludwik był, jest i — jak sądzę — zawsze będzie wielbicielem. Tak jak ja, tylko że ja nigdy w życiu wiersza nie napisałem. Moim zdaniem, przełomowy moment nastąpił, kiedy Kern zaczął pisać uwspółcześnione bajki według Lafontaine'a do rysunków Jeana 333 Effela. To było świetne, coraz lepsze, i to był pomysł, jak się okazało, ogromnie płodny. Bo potem przyszły bajki już nie Lafontaine'a, lecz własne i z rysunkami Mroza, i wiersze niekoniecznie bajkopodobne, ale nadal kongenialnie ilustrowane przez Mroza — i tak dalej, i tak dalej. Ludwik uczynił punktem honoru dawanie wiersza co tydzień, do każdego numeru. Dawał i nadal daje (o ile wiem, bo rzadko teraz biorę „Przekrój" jak i inne magazyny do ręki), a jak go znam, to będzie dawał, powtarzając czasem coś sprzed lat na bis. Do kiedy? Ba! Tego, Ludwiczku, na szczęście nie wiemy. Wśród wierszy Kerna nie ma złych. Owszem, bywały lepsze i gorsze, to zrozumiałe, ale zawsze zachowany był poziom, zawsze jest w wierszach Kerna jakaś nutka poezji sprawiająca, że nie jest to tylko rymowanka zawodowego satyryka, ale właśnie wiersz. To, co wyżej napisałem, nie jest zdaniem tylko moim, Marian Eile mówił nieraz to samo i to samo słyszałem od innych osób, których zdanie cenię. Imponującego wyczynu dokonał Ludwik, kiedy wyjeżdżając na pół roku w rejs polskim statkiem na Daleki Wschód zostawił w redakcji komplet wierszy na cały ten okres (to, że zostawiał zawsze wiersze na czas urlopu, rozumiało się samo przez się). Prawda, że pomógł sobie wtedy tłumaczeniami Ogdena Nasha, amerykańskiego poety, który wierszem rymowanym, chyba dwudziestokilkuzgłosko-wym pisał zabawne wierszofelietony, często obyczajowe, z życia małżeńskiego. Wpadły mi kiedyś w ręce wiersze Nasha w oryginale i mogłem stwierdzić, jak wiernie Kern oddaje formę, język i styl utworów amerykańskiego autora, bardzo w Stanach popularnego, a u nas, zanim go Kern „odkrył", chyba zupełnie nieznanego. Innym odkryciem Kerna był Roald Dahl, pisarz pochodzący z Norwegii, który podczas wojny, służąc w lotnictwie w Anglii, zaczął pisać po angielsku — świetnie. Ludwik trafił gdzieś na niepokojące, nawet trochę makabryczne opowiadania Dahla, rozsmakował się w nich i sporo przetłumaczył dla „Przekroju" pod pseudonimem H. Olekinaz. Bo Ludwik nie ograniczał się do pisania co tydzień wiersza dla „Przekroju", tekstów piosenek i książeczek dla dzieci, z których Ferdynand Wspaniały zrobił karierę aż w Japonii i został przetłumaczony na bodaj czternaście języków, w tym na ormiański, estoński i hebrajski. Także tłumaczył sporo z angielskiego, a jego reportaże z podróży zagranicznych należą do moich ulubionych. Jaki świetny był cykl korespondencji z rejsu do Japonii. Niby nic takiego, ale zawsze bezbłędnie o tym, co ludzi po prostu interesuje, zabawnie, ciepło. A jak się jeszcze posłuchało uzupełniających opowiadań Ludwika, ze szczegółami, o których w trosce o szczęście małżeńskie rodzin marynarzy w drukowanych reportażach nie wspominał. Kończę, żeby nie wyszedł z tego panegiryk na cześć Ludwika 334 Poeta w natchnieniu: Ludwik Jerzy Kern Jerzego Kerna. Dodam tylko, że od trzydziestu lat redaguje kolumnę „ROzmaitości", która od tyluż lat jest właściwie taka sama, robiona wedle prawie nie zmieniającego się schematu (wiersz, „kamery" typu Camera Obscura, rysunek oryginalny i rysunek wycięty najczęściej z „New Yorkera", jakaś stała felietonowa porcyjka, na przykład przepisy kulinarne, jeden i drugi dowcip w ramce, „o Wa-cusiu", czy coś w tym rodzaju — zresztą każdy wie). To była jedyna kolumna, na której Marian nie oczekiwał ani nie żądał zmian. Czytelnicy też nie. Nieodmiennie też co tydzień Kern w samo południe, to jest między drugą a trzecią, wsadzał głowę w uchylone drzwi gabinetu Mariana,? spoglądał pytającym wzrokiem i gestem pokazywał trzymaną w ręku kolumnę „RO" do zatwierdzenia. Marian, czymś zawsze zajęty, pogrążony w jakiejś dyskusji, wydawał niekiedy wściekły ryk i krzyczał coś, że do jego gabinetu każdy w tej redakcji wchodzi jak krowa do stajni, że to się musi zmienić, trzeba zaprowadzić jakiś porządek. Kern cofał się spłoszony, a Marian wołał: „No chodź, już chodź, jak wszedłeś i mi przeszkodziłeś". Po czym, po wyjściu Kerna z zatwierdzoną kolumną „RO", wyjaśniał swoją słabość: „Bo on patrzy na mnie takim wzrokiem, że zaraz mi się Fafik przypomina". W 1951 roku pojawił się w redakcji, zaraz u grafików, wyrośnięty, pucołowaty chłopczyk, który tym się odznaczał, że się rumienił jak 335 panienka. Nie wiem, czy do dziś to Lucjanowi Kydryńskiemu zostało, od dawna jeśli go widuję, to w telewizji, a ta kolory nie zawsze wiernie oddaje. Strychalski tę cechę Lutka zaobserwował od razu i zaczął wypróbowywać na nim bicz swego języka (ale ładnie powiedziane!), sprawdzając jakiej trzeba porcji brzydkich wyrazów i sprośnych insynuacji, żeby go zarumienić. Kydryński jest z natury elegancki, nie świńtuszył, jak inni u grafików. Ale na opowiedzenie anegdoty o wielbłądzie z drugim oddechem dawał się czasem namówić. Ciekaw jestem, czy wykonuje jeszcze czasem ten swój popisowy numer i czy się przy tym rumieni. Lucjan Kydryński zaczynał od rzeczy najróżniejszych. Ma na swoim koncie nawet reportaż z PGR, który rozpoczął od zacytowania udzielonego mu przez dyrektora pouczenia, że koń kopie do tyłu, a krowa do przodu. A może na odwrót. Wkrótce jednak Kydryński wyspecjalizował się w pisaniu o wszystkim, czego się słucha i co się ogląda. Studiował muzykologię, ale jej nie skończył, a zainteresowanie zwrócił w stronę muzyki lekkiej, łatwej i przyjemnej. Tak się nazywały radiowe programy Lutka, które cieszyły się szaloną popularnością. Nawet ja ich słuchałem, chociaż na muzykę rozrywkową jestem mało wrażliwy. Ale czy można było nie słuchać, skoro audycję rozpoczynał zawsze seksowny głos Earthy Kitt, Mulatki o „ponętnej twarzy młodej pumy". Lucjan twierdził, że przeczytał to określenie gdzieś w prasie zagranicznej, ale ja podejrzewałem, że wymyślił je sam. Oczywiście działo się to już po odwilży, wcześniej w naszym radiu młode pumy nie oznajmiały w zmysłowych pomrukach, że szukają milionera z wielkim Cadillakiem i że c'est si bon. Powodzenie pozaprzekrojowe sprawiło, że zamiast mówić o Lucjanie Kydryńskim jako o bracie Juliusza Kydryńskiego, zaczęto mówić o Julku jako o bracie Lucjana. Radio i telewizja to wielka potęga. Ale sława nie osłabiła lojalnego związku Lucjana Kydryńskiego z „Przekrojem". Zawsze wywiązywał się solidnie ze swych redakcyjnych obowiązków, nawet wtedy, kiedy u szczytu muzycznego powodzenia otrzymał zadanie napisania produkcyjnego reportażu z kopalni: to była taka nasza demonstracja pod adresem czynników kierowniczych, które nas wtedy mocno nacisnęły, że proszę, jesteśmy dziennikarze pracujący, żadnej pracy nikt się u nas nie boi. Do stałych zobowiązań redakcyjnych Lutka należało od 1957 roku pisanie „Listów o filmie" (dlaczego podpisywanych damskim imieniem, o tym w innym miejscu). Później, po przeprowadzce Kydryńskiego do Warszawy, przybyła jeszcze jedna jego stała rubryka: „Kurier Warszawski", comiesięczny przegląd wydarzeń kulturalnych w stolicy. Dla mnie, coraz bardziej z biegiem lat stroniącego od chodzenia na kulturalne imprezy, i myślę, że także dla wielu osób, nawet 336 zamieszkałych w stolicy, ten „Kurier" stał się niezastąpionym informatorem, okraszonym w dodatku zawsze ciekawostkami typu towarzyskiego, jak to u Lutka. Kydryński, kiedy stał się sławą show-businessu, zaczął dużo jeździć po świecie z zespołami odbywającymi tournee zagraniczne. Sporo o tym pisał. Zapamiętałem zwłaszcza reportaż z dłuższej podróży autobusowej z Kanady do Stanów i powtarzające się w tekście jak refren zdanie, że Ewa Demarczyk nadal ciągnie opowieść o historii swojego życia. Był też wyjazd Kydryńskiego do Stanów Zjednoczonych na stypendium. Amerykanie bardzo mądrze operowali zaproszeniami dla polskich dziennikarzy i pisarzy: a to ze strony Departamentu Stanu (z takiego skorzystał kiedyś Marian), a to od Harvarda i innych uniwersytetów. Nasze władze były temu niechętne, każda kandydatura musiała być urzędowo zatwierdzona, ale przyznać trzeba, że otwierano u nas tę drogę na Zachód znacznie szerzej niż w innych bratnich demoludach. Parę osób z kręgu współpracowników i przyjaciół „Przekroju" skorzystało z tego z wielkim pożytkiem. Jeden z kolegów nie skorzystał: miał już załatwione wszystkie uzgodnienia, kiedy w zmoczaryzowanej prasie rozpętano wielką nagonkę na amerykańską dywersję ideologiczną, której przejawem miały być zaproszenia do USA w celu indoktrynacji i wciągania do współpracy z CIA, czyli cia, jak się zwykle wymawiało. Wolał nie pojechać, niż pojechać i wrócić jako dywersant i szpieg. Nie dziwiłem mu się, ta nagonka wyglądała wtedy naprawdę groźnie. Ale to działo się za wczesnego, a więc straszliwego Nixona. Kydryński był w Stanach za Kennedy'ego i z zainteresowaniem słuchałem u grafików jego opowiadania o spotkaniu prezydenta z zagranicznymi stypendystami. Stanął z innymi w kolejce do Kenne-dy'ego, przedstawił mu się „Kydryński, from Poland", a prezydent z życzliwym uśmiechem powiedział „Oh, from Poland", uścisnął dłoń Lutka i zwrócił się do następnego w kolejce. W tym momencie od biurka Mroza doszedł mnie jakiś ponury pomruk, którego nie zrozumiałem, ale który obecni powitali wybuchem śmiechu. „Co on powiedział? Co Mróz powiedział? — zainteresowałem się. Powiedział: „Oh, palant". Zaproponowałem, żeby na okładce numeru z tekstem Kydryńskiego o jego pobycie w USA dać zapowiedź: „Na stronie tej a tej drukujemy pełny tekst rozmowy Lucjana Kydryńskiego z prezydentem Johnem F. Kennedym". Ale Marian nie chciał się zgodzić. Mówił, że znajdą się idioci, którzy zaczną dociekać, co myśmy tym dowcipem chcieli wyrazić, że będą pretensje o kpiny z prezydenta. Pełny tekst ukazał się, ale bez zapowiedzi na okładce. Szkoda. 337 Nie ma już od dawna pokoju grafików. Z jego pogłowia Kydryński jest, ale od wieków w Warszawie. Kern, odpukać, trzyma się. Przeszedł na emeryturę, ale dalej robi to, co zawsze robił w „Przekroju". Jednak już nie u grafików, bo ich nie ma. Strychalski, rocznik 1909, opuścił pokój pierwszy, przechodząc na emeryturę i Mróz został kierownikiem graficznym „Przekroju". Nie na długo, bo i on postanowił wybrać się na emeryturę i zostać wolnym artystą. Rysował jeszcze czasem dla „Przekroju", zwłaszcza do numerów jubileuszowych i świątecznych. Telewizja nakręciła o nim ładny film Idzie Mróz. W 1988 roku przyjechałem do Krakowa wracając z pogrzebu mojego szkolnego kolegi, jednego już z ostatnich; nieco wcześniej umarł jeden z ostatnich naszych profesorów, brat Zygmunta Strychalskiego, który był w naszym gimnazjum polonistą. Kupuję krakowski dziennik i czytam: Zygmunt Strychalski nie żyje. Pochowany został Zygmunt w miejscu, które aż się prosiło o jego komentarz: z jednej strony grób rodziców papieża, z drugiej widok wprost na obelisk z gwiazdą nad grobami żołnierzy Armii Czerwonej. Ale zniesmaczyłby Zygmunta fakt, że nad jego grobem nie zabrał głosu nikt z jego macierzystej redakcji. Potem przyszła kolej na Daniela Mroza. Spotkałem go w 1992 roku w Krakowie na ulicy, pogadaliśmy sobie jak emeryt z emerytem prawie godzinkę, bardzo przyjaźnie, bo Mrozowi na stare lata trochę przeszła jego słynna mizantropia i czarnowidztwo. Wyglądał jak święty Mikołaj z bielutką brodą, ale bardzo był mizerny. O swoim zdrowiu mówił rzeczy niewesołe. W pół roku później już nie żył. Po śmierci, Mroza, podobnie jak wcześniej z okazji jego siedemdziesięciolecia i siedem-dziesięciopięciolecia, nazywano w prasie twórcą szaty graficznej „Przekroju". Mój Boże! Lepiej niż ktokolwiek inny znam i cenię zasługi tego znakomitego artysty dla „Przekroju", ale był przecież tylko jeden twórca koncepcji graficznej tego pisma: Marian Eile. Dlatego z satysfakcją przeczytałem ostatnią rozmowę z Mrozem, wy-• drukowaną tuż po jego śmierci 338 w „Gazecie Wyborczej". Powiedział w niej: mnie stworzył Marian Eile. Uczciwie i sprawiedliwie opowiadał Daniel Mróz w tej rozmowie 0 początkach swojej kariery i o tym, co zawdzięczał swojemu profe sorowi i redaktorowi — a czasem antagoniście. Przytoczył także żar tobliwe zdanie Mariana: „Bo ja, panie Danielu, to jestem taki Picasso, a pan jest Paul Klee". Mam przed sobą, kiedy to piszę, cudowny rysunek Mroza, który wisi nad moim biurkiem: ilustrację do wiersza Kerna Kanasta. Prawdę mówiąc, sam się kiedyś przymówiłem Mrozowi, żeby mi podarował oryginał tego rysunku, który z latami nabrał pewnie niezłej ceny. Nie tylko to zrobił, ale jeszcze wypieścił rysunek jakimiś szczegółami przed wręczeniem go mi. Obok mojego portretu pędzla Eilego 1 Ipohorskiej to najmilsza materialna pamiątka, jaką mam z „Prze kroju". Rad jestem, że powiedziałem o tym Mrozowi podczas naszej ostatniej rozmowy. OBRAZKI Z UBESTANU Król Ube rządził w Polsce za czasów stalinowskich, czyli, jak mówią starzy górale, „za kulta". Potem inna była nazwa i królowanie mniej ostentacyjne, ale było. Oczywiście środowisko dziennikarskie zawsze znajdowało się w sferze zainteresowań i operacji UB czy SB. „Przekrój" nie mógł znajdować się poza tą strefą, to jasne. Ale jak to wyglądało dla nas w praktyce, co o tym wiedzieliśmy? Przyszło mi na myśl, żeby spróbować odtworzyć wszystko, co na ten temat zapamiętałem. Może kogoś zainteresuje, jak te sprawy przedstawiały się w życiu codziennym redakcji i w odczuciu dziennikarza? Czytelników, którzy spodziewają się sensacji i szczegółów mrożących krew w żyłach, wolę od razu uprzedzić, że będą rozczarowani. Ale i taka dość szara rzeczywistość, którą spróbuję zrekonstruować, jest chyba tego warta. Właśnie dlatego, że codzienna szarość i obrzydliwość więcej zajmują w zwykłym życiu niż fakty ekstremalne. Te znacznie pilniej są notowane i przekazywane, stąd po latach przysłaniają bezbarwne, paskudne tło. Zamierzam pisać tylko o tym, co wiem, pomijając podejrzenia i plotki. Zapewne nie jeden raz były prawdziwe, a więc obraz, który przy tym założeniu przedstawię, będzie niekompletny. Ale wolę tak. Tym bardziej że łatwo tu o pomyłki. W każdym zespole ludzkim w PRL byli ludzie, których podejrzewano o współpracę z „organami", jak sądzę, bardzo często słusznie. No, może z tą poprawką, że niektórzy zwyczajnie mieli skłonność do donosicielstwa, ale niekoniecznie musieli pracować dla UB czy SB, wystarczyło, że biegają z językiem do jakiegoś kierownictwa. Otóż byli tacy, co się swoimi ubeckimi koneksjami wręcz afiszowali, dodając sobie tym ważności, podczas kiedy inni... Pewien mój kolega, do którego miałem sporo zaufania, ostrzegał mnie kiedyś z poważną miną, żebym z tym a tym był ostrożny. Ponieważ ów kolega odznaczał się nadmierną czasem podejrzliwością, a w tym wypadku wydawało mi się, że musiał zdecydowanie przesadzić, zacząłem kpić. Zezłościł się: „Śmiejesz się? No to ci powiem coś, czego 341 właściwie mówić mi nie wolno. Kiedy nie chciałem dać Iksowi na kilka dni zwolnienia, o które prosił, oświadczył mi, że muszę, bo on dostał powołanie na jakiś ich kurs. Rozumiesz?". Zrozumiałem. Właściwie całkiem jawnie działał facet odkomenderowany do przesiadywania w krakowskim klubie dziennikarzy. Po co tam godzinami wysiadywał, trudno powiedzieć, bo był znany jak zły szeląg. Jego przeszłość była wszystkim wiadoma, dziennikarzem nigdy nie był. Nudził się jak mops, zwykle siedząc sam, bo go na ogół omijano. Mógł w tych warunkach raportować co najwyżej, kto się z kim spotyka i kto się dziś upił. Widocznie ktoś kiedyś postanowił, że ma być taki etat obserwatora, i tak pozostało. Sam z funkcjonariuszami bezpieczeństwa zetknąłem się oficjalnie tylko dwa razy, i to nie w czasie pracy w „Przekroju". Raz, kiedy sekretarzowałem w „Dzienniku Polskim", zatelefonowano z WUBP, żebym przyszedł do nich na Plac Inwalidów z jakimś tekstem, który miał się nazajutrz ukazać. Nie pamiętam już, co to było, pewnie coś o jakimś procesie. Nie miało to wielkiego sensu, tekst mogli łatwo dostać z cenzury, a w ogóle to wystarczyłby goniec. Ale propozycja była nie do odrzucenia. Przyjął mnie bardzo grzecznie jakiś facet w cywilu, zastępca szefa, jak się przedstawił. Kiedy czytał, dość zresztą pobieżnie, przyniesiony tekst, wszedł inny facet, czarniawy, 0 wyłupiastych oczach, w granatowym garniturku z materiału typu tenis. „To szef — powiedział ten pierwszy. Szef bąknął coś pod nosem, tylko rzucił okiem na tekst i wyszedł. Na tym się skończyło 1 więcej żadnych kontaktów z Placem Inwalidów nie miałem. Od niosłem wrażenie, że cała ta scena została zaaranżowana po to, żeby panowie, których nazwisk nie pamiętam, mogli mnie sobie z bliska obejrzeć. Do czego im to było potrzebne? A bo ja wiem? Drugie zetknięcie nastąpiło w Warszawie, w latach siedemdziesiątych. Odmówiono mi wydania paszportu do Anglii i na prawo i lewo szukałem pomocy. Dostałem od mego naczelnego numer telefonu towarzysza, który, wicie-rozumicie, zajmuje się środowiskiem dziennikarskim. Zadzwoniłem, przedstawiłem sprawę, facet grzecznie poprosił, żeby spotkać się z nim w kawiarni. „Bardzo chce pan jechać?" — zapytał, kiedy się spotkaliśmy. Odpowiedziałem, że bardzo. Wyjaśnił mi, że przeszkoda jest natury formalnej: na podaniu napisałem, że nie odmówiono mi nigdy wydania paszportu, a tymczasem raz odmowa była. Rzeczywiście, ale nie dostałem jej na piśmie, bo została cofnięta od razu po pierwszej interwencji, zanim jeszcze weszła w życie, i za granicę bez przeszkód pojechałem, uważałem więc rzecz za niebyłą i nie wspominałem o niej w ankiecie. „Dostanie pan paszport" — powiedział nobliwy pan w więcej niż średnim wieku, który przedstawił się jako pułkownik. — „Ale coś za coś. Chcielibyśmy, 342 1 żeby po powrocie złożył pan sprawozdanie ze swoich rozmów z dziennikarzami emigracyjnymi". Zdębiałem. Wyjaśniłem grzecznie, a całkowicie zgodnie z prawdą, że jadę z czysto prywatną wizytą do ciotki-staruszki w Londynie i do przyjaciół na prowincji, że w czasie poprzednich podobnych wizyt żadnych emigracyjnych dziennikarzy nie poznałem i że tym razem też nie ma szans, abym ich spotkał. Nie naciskał. Paszport dostałem, pojechałem, wróciłem, nikt się ze mną więcej nie kontaktował. Ot i wszystko. Jeśli przy innych okazjach stykałem się z funkcjonariuszami bezpieczeństwa — w ciągu trzydziestu pięciu lat pracy dziennikarskiej musiało mi się to zdarzyć — to nie wiedziałem, że są nimi. Zaraz, zaraz, a pułkownik Bułanek? Przecież nawiedzał parę razy redakcję, a ściślej Kietę. Takim końskim nazwiskiem określaliśmy przez nazwiskowe skojarzenie pewnego partyzanta-esbeka z dość wysokiego szczebla. Wsławił się on tym, że przyszedł kiedyś do wydawnictwa i powiedział, że chciałby, aby wydali mu jego partyzanckie wspomnienia. — Świetnie, prosimy o tekst — usłyszał. — No właśnie, ja chciałbym, żebyście mi ten tekst wydali... Rozmowa gęsi z prosięciem trwała jeszcze chwilę, nim zorientowano się, że prostoduszny pułkownik przez „wydali" rozumie „napisali" na podstawie tego, co on opowie. Wyprowadzony z błędu pułkownik Bułanek zaczął rozglądać się za jakimś autorem swoich wspomnień i właśnie w związku z tym nachodził Kietę. Nie wiem, kto mu w końcu te wspomnienia napisał, pamiętam tylko, że kiedy się ukazały, pojawiło się mnóstwo sprostowań świadków wydarzeń i historyków. Mniejsza o to. O jego wizytach w redakcji piszę dlatego, że przypominam sobie, jak dusząc się ze śmiechu opowiadali o jednej z nich sąsiedzi Kiety z pokoju grafików. Pan pułkownik w trakcie rozmowy z Kietą w pewnym momencie wprawnym gestem sięgnął niewinnie po kupkę kartek leżących na sąsiednim biurku i zajrzał, co też jest pod tymi, co na wierzchu. Przyzwyczajenie staje się widać drugą naturą także u Bułanków. Marian mówił czasem o kimś lekceważąco: „To ubek", albo uspokajająco: „On pisze raporty, ale nie o nas, tylko z zagranicy". Miewał jednak do czynienia z ubecją także w sytuacjach dramatycznych. Chodzi o epizody z pierwszych lat, kiedy nie było mnie jeszcze w „Przekroju", więc powiem tylko o tym, który Marian wspominał jako coś bardzo nieprzyjemnego i groźnego. Wypytywano go, a właściwie przesłuchiwano, z jakiej inspiracji ukazał się w „Przekroju" proniemiecki, dywersyjny artykuł Osmańczyka. Chodziło o artykuł z cyklu „Sprawy Polaków", w którym Osmańczyk pisał, że Niemcy to naród zdolny i pracowity, teraz są zdruzgotani (był rok 1946), 343 ale ich możliwości są wielkie, prędzej czy później zaczną się liczyć, Polacy będą musieli stawić czoła temu wyzwaniu. Osmańczyk został w prasie PPR-owskiej surowo zganiony za malowanie w podejrzanych, jeśli nie wręcz dywersyjnych celach zagrożeń, o które przez najbliższych kilkadziesiąt lat nie będziemy się martwić, i w ogóle komu takie pisanie służy: tylko Angloamerykanom. Ubecja podchwyciła okazję i już szykowała się, jak się zdaje, do sięgnięcia po tak zwane środki bogate. Marian był w opałach. Na szczęście nagonka, która wyszła z Katowic, a w Krakowie została podchwycona przez miejscową ubecję, nie uzyskała akceptacji w Warszawie. Pewnie towarzysze z Placu Inwalidów się wychylili i wytłumaczono im, żeby dali spokój. Pamięć o innym epizodzie tak jakoś w redakcji szybko się zatarła, że kiedy ja do „Przekroju" przyszedłem, coś tam tylko obiło mi się o uszy i dopiero po czterdziestu latach, przypadkowo opowiedział mi o tej aferze bezpośrednio zainteresowany, Aleksander Ziemny. Otóż do redakcji dotarła w 1947 roku wiadomość, że w Hotelu Francuskim w Krakowie zatrzymał się repatriant z Żywca, arcyksiążę Karol Al-brecht Habsburg, ten co to był pułkownikiem w Wojsku Polskim i w 1939 roku odmówił podania się za Niemca, za co był przez władze hitlerowskie więziony. Olek popędził do hotelu i wysłuchał od starszego pana całej historii. Arcyksiążę mówił, że nie rości sobie pretensji do znacjonalizowanego browaru, majątku i zamku w Żywcu, stara się tylko u władz polskich, żeby w zamian mógł dostać i wyremontować sobie niedużą willę, w której chciałby na stałe zamieszkać. Ziemny dał o tym w „Przekroju" krótką notatkę, w której napisał, że jak nas dochodzą słuchy, czynniki miarodajne pragną słusznie dopomóc Habsburgowi, który dowiódł swej lojalności wobec Polski. Kiedy to się ukazało w druku, w redakcji zjawiła się towarzyszka z UB i Olek dostał wezwanie na Plac Inwalidów. Tam zapytano go, ile za ten tekst dostał, na co prostodusznie odpowiedział, że nie wie, bo numer nie jest jeszcze wyceniony. Poproszono go, żeby nie strugał wariata i przyznał się, ile arcyksiążęcy magnat zapłacił mu funtów bądź dolarów za propagowanie chytrego obejścia ustaw nacjonalizacyjnych. Potrząsając Olkowi przed nosem kopiami wyroków wytłumaczono mu, że za coś podobnego ten dostał piętnaście lat, nad tamtym wisi groźba kary śmierci. Po czym posadzono Olka w piwnicy, gdzie siedział dwa czy trzy dni, aż został bez żadnych wyjaśnień wezwany na górę. Tym razem przyjął go inny ubek, już nie ten, co go straszył, a po chwili usłyszał zza drzwi głos Mariana rozmawiającego z kimś. Ów ktoś okazał się szefem WUBP Freyem-Bieleckim (później dowódca lotnictwa w październiku 1956...), który grzecznie oznajmił Olkowi, że zaszło nieporozumienie i odesłał go wraz z Ma- 344 :0 rianem na łono redakcji. Waldorff tak się szczęśliwym powrotem Olka wzruszył, że aż ucałował młodego poetę. Jak się okazało, Marian usłyszawszy, że Olek nie wrócił z Placu Inwalidów, zawiadomił zaraz Borejszę, a ten sprawę odkręcił. Za moich czasów zdarzyła się „Przekrojowi" tylko jedna awantura z oskarżeniami ze strony UB o dywersję. Wydrukowaliśmy w 1951 roku artykuł o żywieniu dzieci, oparty ma wypowiedziach znanych pediatrów. Zalecano w nim dawanie małym dzieciom mięsa, bodaj już od szóstego miesiąca życia, ponieważ jest to bardzo potrzebne dla prawidłowego rozwoju organizmu. W dodatku zostało to poparte opinią radzieckiego uczonego, który robił to samo. Ja akurat byłem wtedy na urlopie i kiedy wróciłem, łomotały już tylko echa przebytej burzy, ale, o Boże! co się wtedy działo. Jolles przyleciał z Warszawy samolotem i z rozwianą resztką włosów na łysinie popędził na Plac Inwalidów rozładowywać niebezpieczeństwo. Jak się łatwo domyślić, kraj akurat przeżywał jakieś przejściowe trudności mięsne i propagowanie spożycia mięsa było w tym momencie ewidentną dywersją gospodarczą. Nie dość na tym, dywersja ta została w sposób szczególnie perfidny i świadczący o premedytacji zamaskowana powołaniem się na autorytet przodującej nauki radzieckiej. Przy pomocy Jollesa aferę jakoś wyciszono i zwyciężyła teza, że w grę wchodziła nie złośliwa dywersja, lecz godna nagany bezmyślność redakcji. „Zarządzam, że słowo mięso w «Przekroju» nigdy się nie pojawi!" — grzmiał Marian. — „Nigdy! Zapamiętajcie to sobie raz na zawsze". — „No, nie przesadzaj" — powiedziałem, jako że Marian wyzwalał we mnie zawsze ducha przekory. — „Nie powiesz przecież, że mam wyrzucić mięso z wiersza Gałczyńskiego". Miałem właśnie w ręku wiersz Gałczyńskiego Duchy zamczyska, o straszących w zamku upiorach, które okazują się wykrwawionymi ofiarami fatalnych żyletek Polonia (akurat kraj przeżywał przejściowe trudności z zaopatrzeniem w nadające się do użytku żyletki). „A właśnie, że tak!" — ryczał Marian. — „Zaraz ci pokażę. Dawaj!". Wręczyłem mu tekst, a Marian w zdaniu: „Włos mi się jeży, wpada do kaszy, w paprykę, w mięsa kawałek" przekreślił „mięsa" i wpisał „ryby". Tak poszło, ku zdumieniu Gałczyńskiego, w druku. Później, już po śmierci poety, na fali odwilży przedrukowaliśmy Duchy zamczyska w prawidłowej formie, wyjaśniając, ża zamiana mięsa na rybę nastąpiła swego czasu w związku z przejściowymi trudnościami zaopatrzeniowymi. Z tego już śmiać się było można, ale o historii z UB woleliśmy nie wspominać. A z powodu mięsa miały jeszcze upadać rządy, więc co się dziwić, że kiedyś z tego powodu był zagrożony „Przekrój". 345 Zagroziło nam wtedy widmo innej jeszcze katastrofy, ale na szczęście nie zmaterializowało się, a Marian nigdy się o całej sprawie nie dowiedział. Jakoś w tym samym czasie „Przekrój" wydrukował opowiadanie okropnie postępowego Howarda Fasta (jeszcze nie dysydenta). Występował w tym opowiadaniu policjant, który śledzi szlachetnego hinduskiego rewolucjonistę, poznaje go coraz lepiej, nabiera do niego sympatii, aż w końcu sam nawraca się na komunizm. Co w tym złego? Czy i to mogło spowodować oskarżenie o dywersję? Obawiałem się, że tak. Właśnie pojawiły się oskarżenia przeciw Spychalskiemu, w których ważne miejsce zajmował zarzut, że popierał byłych dwójkarzy, utrzymując, że się nawrócili. Odpowiednio szczujny ubek wywiódłby z łatwością, że „Przekrój" gloryfikując nawracanie się policjantów na komunizm nie tylko wykazuje ślepotę polityczną, ale tak naprawdę to broni Spychalskiego. Dywersja, sprytna dywersja. Idiotyzm? Oczywiście, że idiotyzm. Ale czy nie były takim samym idiotyzmem zarzuty dywersji wobec artykułu o mięsnej diecie dla małych dzieci, albo oskarżenie o dywersję Osmańczyka? A przed tym, że taka interpretacja hinduskiego opowiadania może nam zagrozić, przestrzegał mnie kolega bardzo życzliwy, bardzo strachliwy, ale też bardzo dobrze wyćwiczony w tropieniu możliwych ścieżek myśli towarzyszy z ubecji. Nie powidziałem Marianowi o moich obawach, żeby go nie martwić. A opowiadanie było dość nudne i pewnie nie doczytał go do końca nikt, kogo myśli chodziły dostatecznie pokrętnymi ścieżkami i kto miałby dość ochoty i możliwości, żeby wszcząć aferę. Zmorą, która dręczyła za czasów stalinowskich każdego redaktora, była obawa, że pójdzie w druku jakiś fatalny błąd literowy. Przed wojną nazywano to niewinnie „chochlik drukarski". Teraz to nie był żaden tam chochlik, tylko najprawdziwszy demon. W poważniejszych sprawach mogło wkroczyć UB. My w „Przekroju" mieliśmy szczęście, błędy, który oczywiście trafiały się, bo muszą się trafić, były na tyle niewinne, że awantura rozgrywała się na szczeblu cenzury, jak wtedy, kiedy na przeniesieniu wiersza z „wicepremier Minc" wypadło „wice" i został „premier Minc". Gwałt był straszny, bo to było przed inauguracyjnym posiedzeniem nowego sejmu i spodziewano się zmian w rządzie. Tą sprawą UB się nie zajęło, mieliśmy tylko normalne służbowe przykrości. Pamiętam jednak dwie, bardzo groźne afery, których przebieg znałem od bezpośrednio poszkodowanych, ale które nie nas dotyczyły. Janek Kalkowski, zanim przyszedł do „Przekroju", przesiedział się, biedaczysko, na UB za błąd w tytule. Było to w Łodzi, w czasie krótkiego pozakrakowskiego etapu dziennikarskiej kariery Jasia. Ja- 346 ko redaktor dyżurny puścił tytuł „Podpisujemy pożyczkę rozwoju sił zbrojnych". Chodziło o tak zwaną Narodową Pożyczkę Rozwoju Sił Polski z 1951 roku, ale skojarzenie słów „sił" i „zbrojnych" okazało się tak natrętne, że przy przepisywaniu tytułu na maszynie wyskoczył błąd, który pozostał nie zauważony, i tytuł ukazał się w druku. Pożyczka, a faktycznie obowiązkowa danina w wysokości miesięcznego zarobku, ściągana ratami z pensji, była związana z rozwijaniem przemysłu zbrojeniowego podczas wojny koreańskiej — tak głosiły dywersyjne plotki rozsiewane przez imperiałistycznych agentów Pentagonu. A tu w gazecie tytuł, który potwierdza ohydne oszczerstwa wrogiej propagandy! Dywersja oczywista! Sprawa wyglądała bardzo, ale to bardzo poważnie, Kalkowskiego przewożono nawet, zdaje się, na przesłuchanie do Warszawy. Piszę „zdaje się", bo Jasio nie lubił 0 tej przygodzie mówić, czemu się zupełnie nie dziwię. Miał szczęście, że wyszedł bez procesu i bez wyroku. "~~ Kiedy działy się jakieś ważne wydarzenia polityczne, redakcje ogarniała histeria. Wprowadzano dodatkowe korekty i superkorekty, rewizje i superrewizje, każdą stronę musiał czytać i podpisywać do druku i sekretarz redakcji, i dyżurny członek kolegium i „świeże oko^ czyli szeregowy członek zespołu (pełnili tę funkcję po kolei wszyscy) i licho wie, kto tam jeszcze, z redaktorem naczelnym na czele. Jak się łatwo domyślić, piramida kontroli, przeprowadzana w nastroju paniki, sprzyjała najlepiej przemykaniu się błędów. No 1 tak się zdarzyło, że kiedy w grudniu 1952 roku, na zakończenie XIX Zjazdu KPZR zabrał głos sam Stalin, pierwszy raz przema wiając publicznie od zakończenia wojny (i ostatni, jak się okaza ło), nie pomogły żadne kontrole i supernadrewizje. Kończący prze mówienie Stalina okrzyk „Niech żyje pokój między narodami" został w „Dzienniku Polskim" wydrukowany z błędem. Wyleciało końcowe „ch" i poszło „Nie żyje pokój między narodami"... Co się wtedy dziać zaczęło! Siedem osób poszło siedzieć na Placu Inwalidów. Była wśród nich koleżanka, która natychmiast kategorycznym tonem zażądała od ubeków dostarczenia jej pilnie potrzebnego zapasu waty i ligniny. Wniosło to do dramatu element pewnego takiego, powiedzmy, rozładowania. Ale do śmiechu nikomu nie było. Nie wiem, czy dzisiejszy czytelnik jest w stanie ogarnąć swymi wyobrażeniami, jakim świętokradztwem był taki błąd, w takim tekście, w takim momencie. Sprawa pachniała najcięższym oskarżeniem. Precedensy były: wśród zarzutów, jakie postawiono swego czasu szpiegowi i zdrajcy Bucharinowi, pojawiło się, między innymi, wyliczenie, ile błędów znalazło się w tekście przemówienia Stalina w redagowanych przez Bucharina „Izwiestiach". Wobec świętokradztwa tak strasznego w grę wchodziło tylko wy- 347 strzelenie w winnych z armaty najcięższego kalibru. Ale byłby to strzał do wróbli, na celu nie trzymano żadnego tam Bucharina tylko kilkoro dziennikarzy i korektorów z prowincjonalnej gazety, jakichś tam zecerów. Czy to warto? Kto mógł skorzystać na rozdęciu afery, nie najlepiej świadczącej o stanie czujności władz, bo ostatecznie ten błąd przemknął się i przez sito cenzury? Myślę, że takie było rozumowanie, które doprowadziło do milczącego uznania nieszczęsnego „nie żyje" za pechowy kiks. Być może, że sprawa się ważyła, bo zatrzymanych zwalniano sukcesywnie i trochę to trwało nim wyszli wszyscy. Ale wyszli i jeśli były jakieś konsekwencje, to tylko dyscyplinarne, i chyba niezbyt drastyczne, skoro ich nawet nie zapamiętałem. W grudniu 1952 nie byłem już członkiem kolegium redakcyjnego „Dziennika Polskiego" i nie pełniłem też już dyżurów, tak że burza przeszła obok mnie. Ugodziła jednak parę osób z kręgu kolegów. Uświadomiła nam jeszcze raz, jak strasznie trzeba uważać i jak łatwo można wpaść w ciężkie kłopoty. Toteż uważaliśmy, Marian i ja, bo jakby coś, na nas przede wszystkim by się skrupiło. Czy UB, a potem SB przejawiały w stosunku do nas zainteresowanie — chyba tak się to nazywa — operacyjne? Dobre pytanie! Ale mało mam na ten temat do powiedzenia. Gliniarz z „Tygodnika Powszechnego", senator Krzysztof Kozłowski, miał do opowiedzenia rzeczy ciekawe, o wezwaniach do Warszawy na rozmowy zastraszające, o pluskwach podsłuchowych znalezionych w redakcji. U nas nic z tych rzeczy, nie byliśmy pismem opozycyjnym, jakim był „Tygodnik", kontaktów podejrzanych mieliśmy niewiele. Co tam w „Przekroju" można było wyniuchać? Jeśli o mnie chodzi, to wiem o dwóch tylko_ przypadkach operacyjnego zainteresowania redakcją. Pojawił się kiedyś u nas w redakcji nowy goniec, troszeczkę nietypowy. Wydawał się inteligentniejszy, niż na ogół bywali chłop-, cy pełniący tę funkcję, nawet dziwiliśmy się, czemu nie uczy się dalej albo nie poszuka sobie ambitniejszego zajęcia. Coś mi się ten grzeczny, ale czasem odrobinę arogancki chłopak wydawał zastanawiający. I rzeczywiście, przed odejściem zwierzył się Jance Ipohors-j kiej, którą młodzież zawsze darzyła zaufaniem, że, pani redaktor i rozumie, ja to tak muszę, ale chciałbym z tym skończyć... Not in so many words dał do zrozumienia, że kapował. Co on tam mógł u nas zakapować! Kto bywa w redakcji, nie było żadną tajemnicą, o czym się rozmawiało też nie, to, że padały zdania i dowcipy nie całkiem prawomyślne, było dość normalne, pod tym względem nawet w najsurowszych latach środowisko dziennikarsko-literacko-artystyczne w Polsce korzystało na ogół z wariackich papierów. Misja młodego człowieka była więc raczej chybiona. Ktoś potem trafił na 348 niego w małej spółdzielni na kierowniczym stanowisku, do którego nie predestynowały go kwalifikacje i wiek. To by się zgadzało. Drugi przypadek zdarzył się w okresie agonii „Przekroju", w 1969 roku, kiedy Marian przebywał w Paryżu i wyglądało na to, że na stanowisko nie wróci. Do Janka Kalkowskiego zadzwonił pewien pan, który przedstawił się jako kapitan jakiś tam. Objął właśnie opieką redakcje, jest nowy, chciałby się zapoznać i tak dalej. Czy Janek może się z nim spotkać w kawiarni? A co? Miał może propozycję odrzucić? Poszedł. Bardzo młody pan kapitan, oczywiście w cywilu, był grzeczny, nienatarczywy. Zrobił małe tour d'horizon pytając, kto jest kim (wie, pan, redaktorze, nikogo jeszcze nie znam...). Ku pewnemu zaskoczeniu Janka, mało się interesował Marianem, zdaje się, że go już skreślili z inwentarza. Natomiast bardzo go interesowali warszawscy współpracownicy „Przekroju", szczególnie Michałowscy. Myślę, że rozumiem młodego esbeka. Znany na arenie międzynarodowej dyplomata z właśnie rozpędzonej emeszetowskiej ekipy i jego małżonka, „światowa kobieta", jak mówił o pani Mirze z podziwem Daniel Mróz — gdyby tak na nich udało się coś znaleźć. To dopiero byłaby szansa dla młodego esbeka z prowincji! Jasio go rozczarował kompletnie: Michałowscy to byli przyjaciele Eilego, w redakcji nie bywali. O innych pan kapitan też nie dowiedział się niczego ciekawego. Jasio był przemiły w rozmawianiu o niczym. Pożegnali się i na tym, o ile wiem, się skończyło. Dlaczego podchodu tego dokonano pod Jasia? Cóż, pewnie mieli go w swojej ewidencji od czasu jego łódzkiej przygody. A może dlatego, że Janek w swym bujnym życiu rozrywkowym trafiał czasem w towarzystwo ze sfer żandarmeryjnych, a nawet miał jakiegoś dawnego kolegę szkolnego, który pracował w tej branży. Czułą opieką otaczani byli przedstawiciele krajów, że tak powiem, imperialistycznych i ich kontakty. Opieka była dyskretna, tak, że dowiedziałem się o niej przypadkowo. Wpadło do nas któregoś dnia z nie zapowiedzianą wizytą dwóch Amerykanów: naczelny redaktor propagandowego wydawnictwa Departamentu Stanu w towarzystwie attache prasowego ambasady. Wizyta była czysto grzecznościowa, na zakończenie elegancki, siwiejący pan redaktor wręczył mi w upominku oprawne numery miesięcznika z pięknymi fotografiami z pierwszego lądowania na Księżycu. Tak się złożyło, że tego samego dnia spotkałem Kietę, który już u nas nie pracował i pochwaliłem się mu świeżą zdobyczą, wprost od Amerykanów. — Dobrze, że wiem, że byli w redakcji — powiedział. — Towarzysze, którzy się nimi opiekują, stracili ich z oczu na kilka godzin, bo wyszli wcześnie z hotelu. Telefonują po mieście, żeby się dowiedzieć, co Amerykanie przez ten czas robili, ucieszą się, jak im powiem. 349 Ot i tyle, niczego więcej sobie nie przypominam. Chyba żeby włączyć małe przygody z instytucją pokrewną — prokuraturą. Zdarzyło się raz, że prokuratura naciskała nas mocno, żebyśmy podali źródła i nazwiska, bo wydrukowaliśmy historię o tym, jakich trzeba cudów i lewych sposobów, gdy się buduje dom, jak się załatwia zezwolenia, zdobywa materiały i tak dalej. Nie chcieli wierzyć, że jest to rzecz syntetyczna, a nie opis konkretnego przypadku, mimo że to było właśnie prawdą najszczerszą. Na wzmiankę o obowiązującej dziennikarzy tajemnicy zawodowej popatrzyli na nas z nieopisanym zdumieniem. No dobrze, a z kim uzgadnialiśmy ten materiał przed drukiem? Teraz spojrzenia panów prokuratorów na odpowiedź, że z nikim, bo redakcja z nikim niczego nie uzgadnia, wyrażały mniej więcej taką myśl: „Aha, strugają wariata, to znaczy, że materiał nadały czynniki niewymawialne". I dali spokój. Drugi epizod wspominam jeszcze dziś z obrzydzeniem. Przyszedł do redakcji smarkaty podprokurator zażądać wyjaśnień na okoliczność donosu na nas. Jakaś dama, której córka dostała w konkursie nagrodę pocieszenia, napisała do prokuratury, że jak to, co się za tym kryje, pewno panowie redaktorzy rozebrali między siebie atrakcyjne nagrody, a jej córce dali byle co na pociechę. Oskarżenie było absurdalne, nie poparte nawet cieniem logicznego argumentu. A ten smarkacz z prokuratury nie tylko nie cisnął donosu maniaczki do kosza i zawraca głowę, ale jeszcze opieczętował i zabrał do skontrolowania konkursowe odpowiedzi... Miałem ochotę wyrzucić pana podprokuratora za drzwi, a co najmniej go zwymyślać. Ale nie zrobiłem tego. Napisałem wyjaśnienie (Marian był akurat na urlopie) i składałem wyjaśnienia ustne w prokuraturze. Nie chciałem narażać się instytucji, która potrafiła zamykać ludzi i trzymać ich w areszcie przez całe tygodnie pod całkowicie dętymi zarzutami: miałem w pamięci dwa świeże przykłady osób znanych mi osobiście, które w ten sposób potraktowano w rozdmuchanych sprawach finansowych i podatkowych, po czym zwolniono nie wytaczając nawet procesu. Proszę się więc nie dziwić, że nie potraktowałem jak należy szczeniaka-karierowicza, któremu zamarzyło się poszukanie afery w „Przekroju". Ale niesmak pozostał. Tyle tego było. Czy to dużo, czy mało, czy śmieszne, czy straszne — niech osądzą sami czytelnicy, którym przedstawiłem te obrazki z przekrojowego życia w Ubestanie. ZMIERZCH I AGONIA Kiedy wydaliśmy w,1967 roku numer gwiazdkowy, zaczepił mnie Zbigniew Kwiatkowski, publicysta dziś zapomniany (nie żyje od dawna), ale swego czasu pilnie czytany, bo choć pisał zawile, zawsze coś to znaczyło. Powiedział mi, że nasz świąteczny numer jest tym razem jakiś strasznie smutny. Czy Eile tak pesymistycznie ocenia sytuację? Zbyszek miał skłonność do przesady w doszukiwaniu się podskórnych znaczeń, ale musiałem przyznać, że z numeru rzeczywiście przegląda nietypowy dla „Przekroju" smętek. Na okładce daliśmy przepiękny wiersz, który przysłał nam Iwasz-kiewicz. Zaczynał się właśnie ostatni, świetny okres jego poetyckiej twórczości, kiedy pisał wiersze pełne rezygnacji, nasycone myślą o zbliżającej się śmierci. Trzy stare kobiety Usiadły przy stole Czarne wino piją Na gwiazdkę czekają Jest to chyba najsmutniejszy wiersz gwiazdkowy, jaki znam. Wewnątrz był mój wstępniak, nie podpisany, jak prawie już zawsze w tym okresie. Gdy4 histeryzowałem, że tym razem zupełnie nie wiem, co wymyślić na otwarcie świątecznego numeru, Marian zirytował się i powiedział, żebym w takim razie zmontował coś z materiałów z różnych lat. To był jakiś pomysł i tak zrobiłem. Argumentując, że są w naszych starych numerach rzeczy, które i dziś powiedzielibyśmy chętnie czytelnikom, zacytowałem parę poprzednich gwiazdkowych wstępniaków. Ten z 1956 roku, w którym nawiązując do krakowskiego przedstawienia Wyzwolenia Wyspiańskiego przypomniałem słowa Konrada, później, w okresie pierwszej „Solidarności" tak często powtarzane: „Musimy zrobić cos', co by od nas zależało, zważywszy, że dzieje się tak dużo, co nie zależy od nikogo". I ten późniejszy artykuł, w którym powoływałem się na zdanie Prusa: 351 „Cała filozofia życiowa polega na tym, żeby nigdy nie zwieszać uszów, ale na każdą epokę wybierać odpowiednie zajęcie". Dalszym członem tego montażu był fragment innego, jeszcze późniejszego artykułu, który zalecał, żeby dostrzegać walory powszedniości, naszej małej stabilizacji — co było programem już dość minimalistycznym. Na końcu nieoczekiwana wolta, nawiązująca do wiersza Iwaszkiewicza: przypomnienie wydrukowanego też kiedyś w numerze świątecznym listu-apelu o pomoc dla domów dla osób przewlekle chorych, zakładów dla dzieci pozbawionych rodzin, domów opieki dla starców i w ogóle dla ludzi samotnych. „Bardzo o to prosimy Czytelników" — kończył się ten wstępniak, który Zbyszek Kwiatkowski odczytał jako pesymistyczną deklarację: tyle tylko zostało z programu nie-zwieszania uszu i robienia czegoś, co by od nas zależało. Mój zainspirowany przez Mariana Eilego artykuł-montaż oddawał nastrój Mariana w tym okresie — co do tego Kwiatkowski miał zupełną rację. Marian oceniał sytuację bardzo pesymistycznie. Przywoził z Warszawy wiadomości o moczarowskiej ofensywie — przesadzone, jak wielu z nas wtedy jeszcze uważało. Wzburzyło go przemówienie Gomułki po wojnie sześciodniowej, w którym ten zachęcał do emigracji Polaków żydowskiego pochodzenia nie godzących się z oficjalną linią polityczną PRL. Słonimski wywody Gomułki o jednej ojczyźnie Polaków skwitował słynnym dowcipem, który w ustnych przekazach obiegł kraj: „Zgoda, tylko dlaczego ma nią być Egipt?". Marian traktował rzecz z największą powagą, wróżył nadejście fali oficjalnego antysemityzmu. Muszę przyznać, że wydawało mi się 3vtedy, że te jego obawy są przesadzone, a już zwłaszcza w odn sieniu do niego samego absurdalne. Marian Eile — Żydem mającym emigrować? Co za nonsens! To tak, jakby ktoś powiedział, żjgjOor jest Czechem i też ma się wynosić. Do tego, a pewnie i w związku z tym Marian był w coraz gorsząfS ie fizycznej i psychicznej. Rzadziej sypał pomysłami i rzadko wpadał w entuzjazm — chyba że wobec Sobiesława Zasady, którego wspomnienia rajdowe często zdobiły teraz takie sobie numery (ozdobą numerów były wtedy także, czy może przede wszystkim, wiersze i korespondencje Agnieszki Osieckiej). Nie czuł się nasz szef dobrze i — zaczął się starzeć. Kiedy słuchaliśmy męczących, coraz dłuższych dywagacji Mariana, przypominałem sobie z niepokojem drukowane właśnie w tamtym czasie w prasie angielskiej wspomnienia o zmarłym nie tak dawno Churchillu: schyłek wielkiego człowieka zasygnalizowało otoczeniu jego niepohamowane gadulstwo. No, ale u Chur-chilla wystąpiły te objawy, kiedy miał pod osiemdziesiątkę, Eile nie miał jeszcze lat sześćdziesięciu. Zaraz po Nowym Roku 1968 wybrałem się do Warszawy. Nie 352 poszedłem na głośne przedstawienie Dziadów Dejmka, już nie było łatwo trafić na dzień, kiedy je grano, a Marian zapowiadał, że pewnie zostanie w ogóle zdjęte. Ale spotkałem się z Romanem Jury-siem, z którym poprzedniego lata na wakacjach w Bułgarii bardzo się zaprzyjaźniłem. — Wiesz, w zeszłym tygodniu oddałem legitymację partyjną — powiedział mi Juryś. — Kiedy potem wychodziłem, zrobiło mi się jakoś dziwnie, bo to prawie czterdzieści lat, siedziałem za komunizm przed wojną... Ale pomyślałem, że przynajmniej teraz to już nie mają skąd mnie jeszcze wyrzucić. Rzeczywiście, Romana pousuwano zewsząd, skąd się tylko dało, został mu tylko status inwalidy-rencisty i skromna renta. W okresie październikowym Juryś bardzo konsekwentnie próbował rozmontowywać to, co wcześniej sam pomagał montować, teraz wykańczano go za to kompletnie. No, pomyślałem, jeśli starzy, ideowi komuniści, tacy jak Roman Juryś, oddają legitymacje, to powody do pesymizmu muszą być. Tego samego wieczora usłyszałem w radiu, że w Czechosłowacji na miejsce Novotnego został I sekretarzem jakiś bliżej nie znany Słowak Dubczek. Jeszcze chyba nikt nie zdawał sobie sprawy, że w Czechosłowacji komuniści podejmują ostatnią próbę rozmontowania własnymi rękami nieudanego dzieła, które sami wykonali. Właściwie przedostatnią: ostatni był kompletny demontaż, znany pod nazwą głasnosti i pierestrojki. Tymczasem u nas w kraju nastąpił proces dokładnie przeciwny temu, co zaczynało się dziać w Czechosłowacji. Nie będę próbował odtwarzać po kolei, jak wyglądały losy Mariana Eilego i jego „Przekroju" w_1968 roku. ^graniczę się do zapamiętanych szczególnie wyraziście momentów. /?^=A wic0 blada twarz i łamiący się głos Mariana, kiedy opowiadał | | o oglądanych po drodze transparentach z napisami „Polska dla Polaków" i tych, na których niebieskimi literami, stylizowanymi na pismo hebrajskie, piętnowano syjonistów i wzywano do przepędzenia ich ze stanowisk i z kraju. \j—5==srPotem widok z balkonu naszej redakcji. Przejeżdżające ulicą wozy pełne milicjantów, motopompa, wóz z zamontowanymi wyrzutniami petard z gazem łzawiącym. I po krótkim czasie pochód studentów idących pod naszymi oknami od mojego dawnego II Domu Akademickiego przy Błoniach w stronę Plant i Collegium Novum. Przecież tam zaraz zacznie się pałowanie, lanie wodą, gazowanie! Umyślnie nie zatrzymali ich wcześniej, tylko puszczają pod sam uniwersytet, żeby rozprawa odbyła się na oczach ludzi, w środku miasta! I później ten dzień, kiedy wszedłszy do gabinetu Mariana zoba- -i 353 czyłem, jak trzęsącymi się rękami opróżnia szuflady w swoim ogromnym biurku, próbuje coś wybierać, coś wyrzucać. To było po tym, kiedy przeciekła do nas wiadomość, że na spotkaniu w małym gronie w KC Olszowski miał wymienić „Przekrój" wśród tych pism, które nie włączyły się do ruchu odnowy i unikają zaangażowania, na co Gomułka wrzasnął: „Wyciągnąć konsekwencje!". Marian uznał, że w każdej chwili może się teraz spodziewać wyrzucenia i właściwie pozostawał przeświadczony o tym aż do końca. Jaki był ten nasz brak zaangażowania i jak staraliśmy się przebrnąć przez bagno, które rozlało się po Polsce w marcu 1968 roku? W numerze 1197, w którym zwykła notka na stronie drugiej informowała, że numer został oddany do druku 12 marca 1968 i że jego nakład wynosi 496 000 egzemplarzy, o wydarzeniach ostatnich dni nie daliśmy nic, ani słowa. Można było udawać, że to, co zaczęło się 8 marca, jest w toku, nie wiadomo, co czytelnik znajdzie na ten temat w prasie codziennej w chwili, kiedy „Przekrój" pojawi się w kioskach, a półmilionowy nakład zobowiązuje nas do szczególnej ostrożności, lepiej więc spóźnić się z informacją niż dać coś, co wydarzenia wyprzedza. Takie było nasze tłumaczenie, kiedy chcieliśmy od czegoś się wykręcić. Na ten jeden numer mogło to od biedy wystarczyć, w następnym trzeba coś napisać. Odstąpienie w takim momencie od normalnej przekrojowej konwencji, która zakładała odnotowywanie na stronach drugiej i trzeciej wszystkich ważnych aktualności, byłoby jawną demonstracją, dla redakcji w istniejących okolicznościach samobójczą. A więc co napisać? Jak potraktować to, co się działo, ani się nie świniąc, ani samobójczo nie podkładając? Byłem przerażony, bo na mnie to spadło, a nie wiedziałem, jak z tego wybrnąć. Marian, mimo nerwowego roztrzęsienia, w jakie go wprawiły marcowe konwulsje, zachował trzeźwy osąd. — Inicjatywę ma teraz Moczar — mówił. — Ale Gomułka będzie musiał wkrótce się odezwać, inaczej byłby skończony. Zaczekamy, co powie Gomułka. On jest głową państwa (Marian zawsze tak nazywał I sekretarza), my zreferujemy oficjalne stanowisko głowy państwa i kropka. Do tego jesteśmy zobowiązani, nic więcej nie musimy pisać. Gomułka długo się nie odzywał i Marian jedyny raz w historii pisma zaryzykował spóźnienie numeru, zamykając go w środę, zamiast w poniedziałek. Dodawanie jakichś niewielkich poprawek we wtorek czasem się nam zdarzało, ale cała kolumna w środę — nigdy. Drukarze — chwała im za to — sprężyli się tak, że nie było spóźnienia kolportażu. Oni też rozumieli, o co tu chodzi. Zrobiłem na całą kolumnę wybór najistotniejszych fragmentów przemówienia Gomułki. Bez obrzydliwości na temat Jasienicy czy innych imiennych napaści, ale poza tym z całą kawą na ławę. Własnego 354 komentarza ani słowa. Wyakcentowane we wstępnej notce stwierdzenie, że to I sekretarz KC dał „autorytatywną ocenę zjawisk i wydarzeń, wobec których nikt w kraju nie pozostał obojętny". I uwaga, że do tego, co powiedział, „nie raz będzie się wracać w dyskusjach i obywatelskich przemyśleniach". A co, może nie? W następnych tygodniach i miesiącach staraliśmy się dalej postępować podobnie: jak najkrótsza, bezosobowa relacja, na przykład o ważniejszych zmianach personalnych, milczenie o obrzydli-stwach. Rubryka „Co piszą inni" zniknęła zupełnie, żeby nie cytować^ nic z tego, co wtedy w prasie dominowało. Tylko na początku dałem montaże wypowiedzi prasowych, a głównie tytułów, wybierając co przytomniejsze. Od własnych słów wywijałem się jak piskorz. Akcentów uspokajających, jakie znalazły się w takim montażu, który wydrukowaliśmy w dramatycznym momencie studenckich strajków, i dziś bym nie odwołał: nie tylko to, co widzieliśmy z okien redakcji w dniu studenckiego pochodu, ale i to, co działo się jeszcze przez wiele dni na ulicach Krakowa i gdzie indziej, pokazywało wyraźnie, że władze celowo zmierzają do prowokowania gniewnych reakcji mło-... dzieży po to, żeby je z ostentacyjną brutalnością tłumić. * Podobną metodę zastosowaliśmy przy relacjonowaniu spraw Cze-;, chosłowacji: fakty, bardzo zwięźle, czasem zacytowanie stanowiska u oficjalnego, bez własnego komentarza czy oceny. Po sierpniowej in-A^ażji włamałem w taki tekst mapę Europy, proponując czytelnikowi, by zwrócił uwagę, jak terytorium Czechosłowacji głęboko wciska się klinem między kraje Układu Warszawskiego: rzut oka na tę mapę ułatwia uchwycenie istoty sprawy. Oczywiście wszystko to były uniki, lawirowanie, półprawdy. Dyplomatyczne zabiegi, którym, wedle Miłosza, wtóruje rechot Rabelais'go. Tej dyplomacji wcale nie uważałem za tytuł do chwały — ani też za coś nagannego. Przypominam, że był to czas, kiedy bez dyplomacji mówić w ogóle nie było można, zwłaszcza za pośrednictwem tygodnika o półmilionowym nakładzie. Na mówienie prawdy, całej prawdy i tylko prawdy mógł sobie pozwolić na ogół ktoś, kto albo nie miał już nic do stracenia, albo był gotów na akt kamikadze, który natychmiast odbierze mu nawet posiadaną zdolność takiego dyplomatycznego mówienia, jakie było możliwe. Jeśli ktoś decydował się na taki akt — chwała mu za to. Ja wolałem mówić tyle i tak, jak mówiłem w półmilionowym „Przekroju", niż głosić prawdę, całą prawdę i tylko prawdę u babci na imieninach albo w gronie Mrożkowych ostatnich husarzy. A „Przekrój" roku 1968 porównuję nie z ideałem fundamentalisty lat dziewięćdziesiątych, lecz z innymi pismami, które wtedy się ukazywały, i nie uważam, żeby to porównanie wypadało źle. Śmieszy mnie, na przykład, pasowanie dziś na jedynego obrońcę 355 honoru polskiej prasy w 1968 roku tygodnika, który, owszem, lawirował wtedy zręcznie, ale ma na swym koncie z tamtego czasu takie teksty, jakich „Przekrój" nigdy by nie zamieścił. Albo otaczanie glorią pewnego liberała, który w marcu 1968 tytułem felietonu, prawda, że dyplomatycznego, wzywał „Tak trzymać!". Nie uważając za coś szczególnie chwalebnego taktyki uników, jaką uprawiał „Przekrój" i parę jeszcze innych pism, pamiętam i o tym, że na takie minimum przyzwoitości nie zdobyło się wtedy bardzo wiele innych redakcji i bardzo wielu dziennikarzy. Byłem nie tylko czytelnikiem paskudnych tekstów, których nie można zapomnieć, ale i świadkiem paru scen paskudnych. Tym paskudniejszych, że nikt nic nie musiał! Za unik i dyplomatyczne milczenie nic nie groziło, tak przynajmniej to wyglądało w moim polu widzenia. Pewnie, że ktoś, kto się nie „angażował" (modne wówczas określenie), nie mógł liczyć na awanse i profity. Ale to była jedyna cena, naprawdę niewysoka. Kampanii antysyjonistycznej towarzyszyły wypady przeciw nie angażującym się. Przodowała w tym, obok pism PAX-owskich, „Prawa i Życia", „Kuriera Polskiego" i niektórych innych pism, także prasa wojskowa. „Przekrój" nie był specjalnie wyróżniany, trwało raczej normalne dokładanie nam, jakie towarzyszyło nam od lat. Czekaliśmy, czy zabiorą się do nas i w jakiej formie. Tymczasem dostaliśmy nieoczekiwany sukurs. Któregoś dnia wpadł do Mariana przebywający właśnie w Krakowie naczelny redaktor „Żołnierza Polskiego" i zaproponował ni mniej, ni więcej tylko wymianę materiałów ze swym tygodnikiem w rocznicę zdobycia Berlina. Jowialny pan pułkownik, patrrriota jak się patrzy, był jednym z filarów antysyjonistycznej nagonki, więc wybranie akurat podejrzanego, kosmopolitycznego „Przekroju" do tej wymiany było zaskakujące. Pochwyciliśmy szansę. Ja zmajstrowałem coś historyczno-wojskowego na parę kolumn ilustracyjno-tekstowych w „Żołnierzu Polskim", od nich dostaliśmy materiał na trzy, zdaje się, kolumny (jeden z tych artykułów, rysunek i opis czołgu T-54, nawet mnie zainteresował). Pojechałem do Warszawy sfinalizować wymianę. Pan pułkownik--pyknik przyjął mnie kordialnie. Zadzwonił piętro niżej do pana puł-kownika-astenika, który redagował „Żołnierza Wolności" (miał on wkrótce zabłysnąć generalskim wężykiem, by bardzo prędko spaść i zgasnąć w niepamięci, o czym różnie mówiono). Nie znoszę alkoholu przed południem, ale na wojnie jak na wojnie, strzeliłem z panami pułkownikami kielich Pliski. Gość z dołu skierował rozmowę na bezczelność syjonistów, przytaczając z gryzącą ironią artykuł w prasie francuskiej, w którym była mowa o żydowskim królu Polski ze starej tradycji. Poczekajcie, pomyślałem, no to ja wam teraz dam do myślenia. 356 — Owszem — powiedziałem — są nawet dwie takie legendy przechowywane w tradycji polskich Żydów. Jedna o Abrahamie Prochow-niku, na którego padł wybór Polan po tym, jak myszy zjadły Popielą, ale który zaproponował zamiast siebie Piasta. I druga, o Saulu Wah-lu, jednodniowym elekcyjnym królu Polski. Prawdopodobnie chodziło tu o faktora i bankiera Radziwiłłów i Jana Zamoyskiego, który był agentem wyborczym, czynnym rzeczywiście przy elekcji Zygmunta III, co legenda wyolbrzymiła. Ależ on jest oblatany w sprawach żydowskich! — mówiło spojrzenie panów pułkowników. Tylko, kurczę, z jakich pozycji? Ba, żadna sztuka, jak się ma na półce historie Żydów Majera Bałabana i Hilarego Nussbauma. Mój szkolny kolega i przyjaciel, kiedy z rodziną zostawiał na łaskę losu mieszkanie, żeby wymknąć się przed zamknięciem getta, prosił mnie, żebym sobie wybrał co zechcę z ich biblioteki. Kilka spośród książek, których trochę załadowałem wtedy do dużej teczki, przetrwało jakimś cudem wojnę, a właściciel nie chciał ich odebrać, kiedy po dwudziestu latach zdarzyła się po temu sposobność; są dotąd w depozycie u mnie. Do dziś nie wiem, co sprawiło, że 1204 numer „Przekroju" z 5 maja 1968 roku ukazał się z dwiema winietami, naszą i „Żołnierza Polskiego", zaświadczającą, że nasz tygodnik nie jest tak całkiem be. Tym bardziej to niezrozumiałe, że wkrótce potem Jan Lew w „Żołnierzu Wolności" surowo napiętnował Sławomira Mrożka i wstęp do jego książeczki, napisany przez Salamiego Kożerskiego. To było tak, jakby Jerzy Urban wystawił komuś zaświadczenie, że jest cacy, a Jan Rem zmieszał go z błotem. Oglądałem na wystawie poświęconej sześć-dziesięcioleciu Mrożka w jednej z gablotek ów artykuł Jana Lwa, dumałem nad nim i nadal, po ćwierćwieczu, nie mogłem nic zrozumieć. Przecież facet od początku musiał wiedzieć, bo wszyscy wiedzieli, że Salami Kożerski to Marian Eile i że bluźniercze dla prrraw-dziwych patrrriotów rysunki z cyklu „Polska w obrazach" i „Przez okulary Sławomira Mrożka" ukazywały się w „Przekroju", tym samym, który dostąpił zaszczytu wymiany. Więc co tu było grane i przez kogo? Może nic, i nic tu nie ma do zrozumienia? Kiedy przeglądam rocznik 1968 „Przekroju", ostatni pełny rocznik Mariana Eilego, przypomina mi się słynne powiedzenie Machejka: „Dobre, tylko takie jakieś...". Ciągnęliśmy dalej te same wątki, wypełnialiśmy te same rubryki, drukowaliśmy tych samych autorów, stosowaliśmy te same formy. Sporo było materiałów ciekawych, nie drukowaliśmy też niczego, czego by trzeba się wstydzić. Ale brak było tej odrobiny szaleństwa, którą zawsze błyskał „Przekrój", mało było nowych pomysłów. Nie czuło się w piśmie ręki Eilego. Bo też Marian coraz bardziej tracił zainteresowanie „Przekrojem". Coraz 357 częściej, kiedy przychodziłem do niego z materiałami do zatwierdzenia, pytał, czy jest tam coś, co moim zdaniem on musi koniecznie przeczytać. A gdy mówiłem, że właściwie nie, wszystko jest w porządku, machał ręką i powiadał, żebym wysłał do drukarni, jemu się czytać nie chce. Od lat, co roku, ściśle dwa razy do roku, rozgrywała się w redakcji pyszna zabawa: nominowanie kandydatów do Srebrnych Fafików; udział Mariana w tej zabawie był decydujący. W 1968 roku nie przyznaliśmy Srebrnych Fafików. Przede wszystkim dlatego, że uhonorowanie większości z tych osób, które „Przekrój" chciałby wyróżnić, byłoby uznane za polityczną demonstrację, ale i dlatego, że Marian stracił i do tego ochotę. To, co mówił, trzeba było zawsze przyjmować z poprawką na nastrój, w jakim to mówił, więc tak na ogół przyjmowaliśmy wtedy jego słowa, że kończy redagowanie „Przekroju", dwadzieścia cztery lata to będzie dość. Ale on naprawdę miał wszystkiego dosyć. 7 Wydarzenia 1968 roku wstrząsnęły Eilem bardzo osobiście. — Ja opowiedziałem się za tym ustrojem przede wszystkim dlatego, żeby nie być już nigdy nazywany miazmatem — powiedział mi kiedyś. Użył słowa, którym operowano chętnie przed wojną w antysemickich nagonkach na sprawców rozkładania zdrowego, chrześcijańsko-naro-dowego ducha prawdziwych Polaków. Nie wiem, czy miał własne złe doświadczenia, nigdy o tym nie wspominał. Ale to bardzo możliwe. To, co się działo czasem na uniwersytecie, mogło się kiedyś skrupić i na synu pułkownika Eilego, którego natura obdarzyła profilem nie akceptowanym przez młodzieńców z mieczykami Chrobrego w klapach. No i praca w „Wiadomościach Literackich", które, jak wiadomo, szerzyły te żydowsko-boyowskie miazmaty. Marian, inaczej niż ja, nie miał wielkich złudzeń co do ustroju, jaki w Polsce wprowadzono po wojnie, zwłaszcza po 1948 roku. Ale nie przypuszczam, żeby w najczarniejszych przewidywaniach spodziewał się, że internacjo-nalistyczna w samym założeniu ideologia może zostać doprowadzona- f^^^i do takiego zwyrodnienia, jakiego manifestacją stał się 1968 rok. Numer gwiazdkowy był dosyć bezbarwny, „Przekrój" niczym tym \ razem czytelników nie zaskoczył, a zaraz po Nowym Roku Marian Eile zaczął się wybierać do Paryża. Rok 1969 miał, mówiąc oględnie, okazać się niełatwy dla „Przekroju" i dla mnie osobiście. Prawdę mówiąc, wspominam go jak zły sen. Ciągnęło się robotę z numeru na numer odsuwając myśl o przyszłości, bo zupełnie jej dla nas nie było widać. Dożynano., „Świat", krążyły wieści, że na jego trupie i na trupach jeszcze paru innych ilustrowanych czasopism ma powstać nowy, wielki magazyn ilustrowany na światowym poziomie. Niektórzy z satysfakcją wymieniali „Przekrój" wśród pism przeznaczonych do odstrzału. Marcowy 358 Ipohorska i Eile w latach późnych i smutnych ostry paroksyzm minął, ale stan chroniczny, jaki pozostawił, był wystarczająco paskudny. Na mdłości zbierało się przy oglądaniu i czytaniu, jak ci i owi licytują się zachwytami nad pokrzyżowaniem, z udziałem naszych żołnierzy, imperialistycznych knowań wobec Czechosłowacji. Mnie samemu zdarzył się moment dość nieprzyjemny, kiedy chciano mnie wrobić w lektorat na temat słusznych przyczyn internacjonalistycznej pomocy dla Czechosłowacji (po linii partyjnej powierzano mi czasem prasówki na tematy międzynarodowe a to w zakładach pracy, a to nawet na wsi; takie spotkania bywały ciekawe). Wybrałem się do odpowiedzialnego towarzysza i zgodnie z regułą „ani świnia, ani kamikadze" powiedziałem grzecznie, że nie mogę podjąć się mówienia o sprawie, o której słuszności sam nie jestem przekonany. Nie naciskał. „To pewnie i o współczesnym re-wizjonizmie też nie chcielibyście mówić" — powiedział tylko domyślnie przeglądając listę tematów dla lektorów. Potwierdziłem. Na tym się skończyło. Przestano mi tylko powierzać lektoraty, z czego mogłem być jedynie zadowolony, no i postawiono mi gdzieś kreskę (odpowiedzialny towarzysz rozmawiając ze mną miał przed sobą jakąś moją teczkę). Ot i tyle. Zapewne można było trafić i na typy wredne, które korzystałyby z takiej okazji, żeby wszcząć rozróbę i kogoś wykończyć. Mnie to nie spotkało. Ale przyjemnie nie było. Do różnych deprymujących czynników zewnętrznych dochodziła naprawdę trudna sytuacja w redakcji. Marian nie wracał, przedłużał pobyt w Paryżu biorąc kolejne bezpłatne urlopy. My sami odsuwa- 359 liśmy od siebie myśl, że może w ogóle nie wrócić, ale dokoła mówiono o tym coraz częściej. Janka Ipohorska gasła w oczach, dla niej świat się kończył o wiele wyraźniej i boleśniej niż dla każdego z nas. Swoje bieżące obowiązki wykonywała jak zawsze sumiennie, ale przecież robienie „Przekroju" nie sprowadzało się nigdy do sumiennego wykonywania obowiązków! Bez inspiracji Mariana i Janki, która stawała się cieniem samej siebie, pismo traciło swego ducha. (Kieta odszedł od nas na redaktora naczelnego „Dziennika Polskiego" i, chcąc nie chcąc, musiałem skupiać coraz więcej w swoich rękach. A tu jeszcze przyszło lato i urlopy, a tu/Wanda Błońska miała urodzić bliźnięta płci obojga, a tul Ewa Kossak wyjechała na kurs językowy do Londynu. Były takie letnie dni, kiedy zostawaliśmy w redakcji we dwójkę z [Jankiem Kalkowskim, w asyście jednego z grafików. Wszystko to można by znieść, gdyby nie wisiała nad redakcją sprawa Eilego. Trudno było mu w tej sytuacji coś radzić, wywierać jakiś nacisk. Napisałem do niego tylko raz, krótko, kiedy było już jasne, że chyba nie chce wracać. Mogę przytoczyć treść listu tylko z pamięci, ale wyglądało to mniej więcej tak: Ja wszystko wiem i rozumiem, nikt nie może przewidzieć, jakie będą dalsze losy „Przekroju". Myślę jednak, że kiedy się coś robiło przez tyle lat, to trzeba próbować robić to do końca. Chcielibyśmy, żebyś był przy tym z nami, bardzo nam ciebie brak. W tym samym duchu rozmawiałem raz z Marianem bardzo krótko przez telefon. Jakoś na początku września Ewa Kossak wracała z Anglii przez Paryż, Marian powitał ją bardzo serdecznie, ułatwił jej znalezienie taniego hotelu, udzielił jako stary paryżanin mnóstwa cennych wskazówek. Opowiadał, jak sobie radzi. Osiągnął rzadki jak na cudzoziemca sukces: miał stałą rubrykę w „France-Soir", w której dawał codziennie satyryczno-humorystyczny rysunek, komentujący aktualne sprawy. Podobno naczelny francuskiej gazety, kiedy się do niego zgłosił, powiedział mu, że chcieć sprzedawać swoje rysunki w Paryżu to tak jakby ktoś przyjechał z książkami do nabożeństwa do Watykanu. Ale kupili go i z tych rysunków się utrzymywał. Było to jednak coś dorywczego, co z dnia na dzień mogło się skończyć. Marian liczył się z każdym frankiem, chodził w okularach o oprawkach polepionych plastrem, bo nowe były bardzo drogie, obsesyjnie, jak to on, powtarzał, że kończy mu się ubezpieczenie samochodu i co on z tym pocznie, i w ogóle co z nim będzie dalej. Był w fatalnym nastroju psychicznym, mówił, że po tylu przedłużeniach pobytu nie może wracać, bo nawet jeśli dotąd nie został usunięty z „Przekroju", to zrobią to zaraz po jego powrocie. Opowiadał o antysemickich nagonkach, przytaczał przykłady różnych osób w kraju, które zdecydowały się wyemigrować. Ręce mu się trzęsły, 360 kiedy pokazywał Ewie pomięty list do prezesa RSW Prasa z grzecznie zredagowaną rezygnacją, powiadał, że od miesiąca nosi go w kieszeni i nie może się zdobyć na wysłanie. — No to może zdecyduj się mimo wszystko wrócić — mówiła Ewa. — Mam bilet na samolot, ale mogę z niego zrezygnować i pojechać z tobą samochodem, będzie ci raźniej. — Nie, nie — odpowiadał Marian. — Już za późno. ONI nigdy by ^^ darowali, że nie wróciłem w terminie. _, rV~ " Wkrótce po wyjeździe Ewy Marian zdecydował się i wysłał list. \\ Z Zarządu Głównego RSW Prasa dostaliśmy polecenie, żeby w stopce | zamiast „Redaktor naczelny Marian Eile" wydrukować „Redaguje Zespół". Numer 1278 z datą 5 października 1969 ukazał się z tą formułą. „Przekrój" przestał być pismem Mariana Eilego. Przestał „Przekrojem". W każdym razie dla mnie. Ale na razie trzeba o jeszcze pełnić, faktycznie już od pewnego czasu wykonywaną, kcję syndyka masy upadłości. Nikt z nas nie potrafił sobie wyobrazić przyszłości redakcji Mariana. Natomiast doraźnie i nam, i chyba także tym poza redakcją nasuwało się jedno rozwiązanie: Kieta powinien wrócić do „Przekroju". Ostatecznie był w tej redakcji dziesięć lat, wie jak się to pismo robi, a w instancjach partyjnych był uznawany za swojego. Sam też był nie od tego, rozmawiałem z nim. Sprawa przyjścia Kiety do „Przekroju" wydawała się przesądzona, jak tylko w ciągu miesiąca czy dwóch zostanie załatwione następstwo po nim w „Dzienniku Polskim". Dość naiwnie, jak się okazało, myślałem, że się na tym skończy, przynajmniej na razie. Tymczasem nieoczekiwanie Janka została wezwana do dyrekcji wydawnictwa i usłyszałem od niej straszne: „Wylali mnie". Ale i to jeszcze było nie wszystko. Okazało się, że na jej miejsce został mianowany nowy zastępca naczelnego, który ma objąć kierownictwo redakcji natychmiast, zanim przyjdzie do nas Kieta. Po angielsku mówi się o takich sytuacjach: dodać do krzywdy zniewagę. Nominacja tego faceta, dziennikarskiego zera, na miejsce wielkiej Janiny Ipohorskiej-Jana Kamyczka była po prostu policzkiem. Dla niej i dla zespołu. A fakt, że Kieta godził się uczestniczyć w tej operacji, pokazywał go z nowej, bardzo brzydkiej strony. W czasie intronizacji człowieka znikąd powiedziałem wszystko, co o tym myślę, tyle tylko, że powstrzymałem się, z trudem, przed używaniem słów powszechnie uważanych za obraźliwe. Mówiłem o skandalicznej krzywdzie wyrządzonej Jance, o zagrożeniu bytu pisma, które ma nagle zacząć robić ktoś o niskich kwalifikacjach dziennikarskich w ogóle, kto o redagowaniu magazynu nie ma pojęcia. Zapowiedziałem, że w tej sytuacji rezygnuję z funkcji sekretarza redakcji i członka kolegium i będę moje dotychczasowe obowiązki pełnił 361 tylko do czasu, kiedy do redakcji przyjdzie Kieta. Niestety, adresatem mojego wystąpienia był dyrektor wydawnictwa, a więc urzędnik-wy-konawca niskiego szczebla, na jakim formalnie rzecz załatwiono. No, ale nie wątpiłem, że sprawa się rozniesie. Niedługo miała się nadarzyć okazja, żeby ją nagłośnić. W lutym „Życie Literackie" obchodziło dwudziestolecie i dostałem zaproszenie na spotkanie z tej okazji. Byłem jednym z bardzo dawnych współpracowników tego pisma, pisywałem już do jego poprzednika, jakim był „Dziennik Literacki". Przez parę lat drukowałem w „Życiu Literackim" felietonowe przeglądy prasy zagranicznej. W 1968 roku, kiedy coraz trudniej było — w związku z Czechosłowacją — pisać coś sensownego a cenzuralnego, a sąsiedztwo na kolumnach „Życia" w związku z antysemickimi materiałami Machejka i innych stawało się coraz bardziej parszywe, skorzystałem z urlopowej przerwy i po niej nie wznowiłem współpracy. Machejek się 0 jej wznowienie nie upominał i tak bezboleśnie się rozstaliśmy. Teraz mnie zaprosił — inaczej niż Kieta, który ostrożnie nie zaprosił mnie na jubileusz 25-lecia „Dziennika Polskiego", mimo że byłem z tą gazetą tak długo związany. Pewnie zresztą i tak bym do nich nie poszedł, ale do „Życia Literackiego" — proszę bardzo. To mogło być nawet ciekawe. Było. Rzuciło się na mnie wiele osób, zwłaszcza gości z Warszawy, ciekawych jak to właściwie jest z „Przekrojem". No więc im opowiedziałem. Obrócony plecami do towarzyszy z KW, głośno mówiłem o haniebnym wyrzuceniu na bruk Janki Ipohorskiej i o całej sytuacji w redakcji. Słuchano mnie, padały komentarze i towarzysze z KW się nie odzywali. Słuchał także Machejek. Wysłuchał i jąkając się powiedział: — Na...napiszcie o tym Olszowskiemu (znaliśmy się z Machej- kiem dwadzieścia kilka lat, ale byliśmy ceremonialnie na „wy"). — Co mam napisać? — zdumiałem się szczerze. — No... no to, co tu mówiliście. O Ipohorskiej i... i... w ogóle. — A co to, sekretarz propagandy nie wie, co się wyrabia w re dakcji półmilionowego tygodnika? Zresztą ja nawet nie znam 01- szowskiego osobiście. — Nie...nie szkodzi. Na...napiszcie. Zaraz, żeby jak będę w War szawie w środę on już miał wasz list na biurku. Jeszcze się trochę pocertowałem, że ja nawet nie wiem, jak się wysyła listy do sekretarzy KC („No...normalnie, pocztą"), ale pomyślałem, że nie zaszkodzi spróbować. Machejek miał takie swoje gesty. Nic nie zmaże hańby, jaką było to, co drukował w 1968 roku, 1 nie tylko wtedy, ale faktem jest, że kiedy Tadeusz Kudliński wyszedł po kilku latach z więzienia, tylko Machejek zaproponował mu stałą 362 współpracę (recenzje teatralne w „Życiu Literackim"). To Machejek wziął do swojej redakcji Olgierda Terleckiego, kiedy ten po świetnym starcie, jako były andersowiec został nagle pozbawiony możliwości pracy dziennikarskiej. Ile w tym było ze strony Machejka przekornej sympatii dla przegranych, a ile kalkulacji, nie będę w to wnikał. Olgierd na przykład chyba przez pamięć na dawny gest Machejka pozostał w „Życiu Literackim", kiedy w stanie wojennym odżegnywali się od tego pisma wszyscy, a sam Terlecki miał już wyrobioną pozycję niezależnego pisarza-historyka i mógł się bez redakcji obyć. Napisałem do Olszowskiego. Że czuję się w obowiązku poinformować go o sytuacji w „Przekroju". Że w zespole panuje niepewność i rozgoryczenie i tylko z trudem pismo jeszcze jakoś funkcjonuje. Że wyrządzono ciężką krzywdę Ipohorskiej, osobie zasłużonej, powszechnie lubianej i szanowanej, będącej w wieku przedemerytalnym i przeżywającej osobisty dramat, i że może to doprowadzić do tragicznych konsekwencji. Że chodzi mi nie o własną pozycję, bo złożyłem rezygnację z wszystkich funkcji w redakcji, ale, jak to sformułowałem, o uratowanie z „Przekroju" tego, co się nadaje do kontynuowania pod nowym kierownictwem. Nie dostałem na ten list żadnej odpowiedzi. Machejek się więcej do mnie nie odezwał, ani ja do niego. Ale Janka otrzymała wkrótce propozycję pracy redaktorskiej w Państwowym Wydawnictwie Muzycznym i kiedy po kuracji wyszła z kliniki neurologicznej, miała co robić, no i podstawę egzystencji. A ja po tej całej awanturze o Jankę zacząłem się spotykać — przynajmniej na warszawskim szczeblu — z raczej przychylnymi gestami. Naczelny „Trybuny Ludu" Mojkowski, kiedy go spotkałem w Krakowie, zaproponował mi pisanie korespondencji, od czego się grzecznie wymówiłem. RSW Prasa chciała mnie włączyć do jakiejś zagranicznej delegacji, od czego też się wymówiłem, ponieważ akurat pewne rodzinne okoliczności czyniły raczej problematycznym uzyskanie paszportu i wolałem się nie narażać na odmowę. Aż wreszcie pewnego dnia przyszła do mnie nota z Warszawy, w której Dobrosław Kobielski, naczelny nowych, bardzo lansowanych i uprzywilejowanych „Perspektyw", przypominał mi się, jak napisał, uprzejmie, i prosił, żebym będąc kiedyś w Warszawie wstąpił do niego. No, pomyślałem, zaczyna się kaperowanie. Ochotę do pozostania w redakcji „Przekroju" straciłem od razu. Facet, którego nam nasłano, zaczął od tego, że rozsiadł się przy wolnym od roku wielkim biurku w gabinecie Eilego, żeby sobie posiedzieć na majestacie choć parę miesięcy, nim przyjdzie Kieta. Natychmiast też chciał się zasłużyć: polecił mi, żebym zatelefonował do Falkowskiej i zamówił u niej sprawozdanie z procesu „taterników", który miał się właśnie zacząć. Mój telefon zastał Wandę w łóż- 363 ku, z ciężką grypą, co przekreśliło pomysł, ale wywołało uwagi, że, hm, to znamienne, że ta Falkowska nie napisze o procesie antysoc-jalistycznych elementów. Facet podjął zabiegi o pozyskanie jakiegoś innego autora z Warszawy, i tu pech: nasz gorliwiec dostał cierpką odpowiedź, że „Przekroju" nie wytypowano do pisania o tym procesie. Nie wyszedł też dość żałosny podchód KW pod moją osobę. Wezwano mnie przed oblicze dwóch smutnych panów, którzy groźnie kazali mi się tłumaczyć, dlaczego wybór cytatów z Lenina z okazji jego stulecia, zatytułowany Lenin żywy, ukazał się w żałobnej ramce... Musiałem wyjaśnić, ustnie i na piśmie, że technologia trawienia rotograwiurowych walców wymaga stałej temperatury i odpowiedniej jakości chemikaliów; jedno i drugie jest w Drukarni Narodowej nieosiągalne i nigdy nie wiadomo, czy coś, co miało być szare, nie wyjdzie prawie czarne i na odwrót. A zresztą, zakończyłem z satysfakcją, p.o. naczelnego sam odbierał numer z tą ramką i nie miał zastrzeżeń. Niepoważne to wszystko było, ale i irytujące, nie miałem ochoty znosić takich idiotyzmów. Przezornie nie złożyłem wymówienia z pracy w ogóle, a tylko z funkcji, zanim nie znajdę czegoś nowego. Ale co ja mogłem znaleźć? W Krakowie wszędzie byłoby tak samo. So-kołowski ze śląskiej „Panoramy" robił mi potem wymówki, że go nie zawiadomiłem, że jestem do wzięcia, ale to, co słyszałem o stosunkach w prasowym światku śląskiej Katangi Gierka, nie przedstawiało się zachęcająco. Najbardziej odpowiadałaby mi „Polityka", wysunąłem nawet w tamtą stronę czujki, ale bez pozytywnego rezultatu. Zresztą to była Warszawa, a mnie sama myśl o załatwianiu na własną rękę zamiany mieszkania wprawiała w przerażenie, jestem w takich sprawach kompletnie nieudolny. „Perspektywy"? Cóż, opinię miały fatalną. Ale Budrewicz już się tam przeniósł, a mnie, skoro „Przekroju" miało nie być, właściwie było wszystko jedno. Pismo moczaroidalne, ale może i w takim da się poszukać jakiegoś w miarę przyzwoitego kąta. Jak go znajdywałem i tkwiłem w nim przez następne lata, to sprawa, która od „Przekroju" Eilego jest zbyt daleka, żeby tu o niej mówić. Wykorzystałem w lecie 1970 zaległe urlopy, po drodze wstępowałem do Warszawy prowadzić rozmowy, z początku sondażowe, z obu stron ostrożne. 1 listopada 1970 przyjechałem, żeby sprawę ewentualnie finalizować, ale jeszcze nie byłem całkiem zdecydowany. Ko-bielski wziął mnie zaskoczeniem: z miejsca przedstawił zespołowi jako nowego kolegę. Na razie zamieszkam w hotelu, potem w wynajętym pokoju, będę z początku pracował w redakcji w Warszawie od poniedziałku do czwartku, na weekendy mogę jeździć na koszt redakcji do domu do Krakowa. Mieszkanie w Warszawie — za pół 364 r; roku. No co, czy mogłem liczyć w pięćdziesiątą rocznicę urodzin na korzystniejsze warunki startu do nowego życia? Wreszcie, last, not least, oczekiwano ode mnie fachowej pracy redakcyjnej, zwłaszcza w pionie zagranicznym redakcji, od innych spraw miałem szansę trzymać się z dala. Ledwie wystartowałem — sensacyjny telefon z Krakowa: Marian wrócił! Przyjechał na kilka dni przed upływem ważności paszportu. Okazało się co prawda, że w jakimś biuletynie MSW został pochopnie wymieniony jako emigrant i tak go w urzędach potraktowano. Trzeba to było odkręcać, musiał na przykład wyrabiać nowy dowód osobisty, bo stary mu skasowano, został skreślony z listy członków SDP, były nawet zakusy na jego mieszkanie. Powrót Mariana zbiegł się jednak z tendencją do „kochajmy się" na początku epoki Gierka, a poza tym władzom prasowym było trochę głupio. Sprawy Mariana potoczyły się więc pomyślnie. Dostał emeryturę, „Szpilki" zaczęły „zamieszczać jego stały rysunkowy felieton. Dorabiał sobie czasem plakatami, czasem scenografią, miał parę wystaw. Nowa redakcja „Przekroju", w której wkrótce niemrawego Kietę zastąpił młody, zdolny, mocno partyjny, ale i trochę poeta Mieczysław Czuma, traktowała ojea-założyciela z całym szacunkiem, zasięgano jego rady, zapraszano jako ozdobę redakcyjnych imprez. Roztrząsanie, co by było gdyby, nie ma na ogół wielkiego sensu, ale nie sposób opędzić się od pytania: co byłoby, gdyby Marian w 1969 roku wrócił do redakcji? Mogło oczywiście, jak się tego spodziewał, spotkać go to samo, co z dnia na dzień spotkało Jankę. Ale mogło być i tak, że w Warszawie, zajętej innymi sprawami, „Przekrój" nie wszedłby na porządek dzienny i przetrwalibyśmy do nastania okresu Gierka. Dla magazynu nie był on gorszy od okresu Gomułki. Nowy „Przekrój" w latach siedemdziesiątych mniej musiał spłacać politycznych serwitutów niż nam było wolno, materiałów magazynowych i typowo rozrywkowych było w nim więcej niż w dawnym „Przekroju". Ale myślę, że Marian patrzył na to bez żalu. Skarga, którą często powtarzał: „Za dużo na mnie spada, ja już nie mogę", odpowiadała prawdzie. On już dłużej nie mógł, za dużo na niego spadło, zwłaszcza w 1968 roku. Ja z Marianem się nie widywałem. Raz i drugi rozmawialiśmy przez telefon, wymienialiśmy serdeczne depesze imieninowe. Ale ani ja nie mogłem się jakoś zdobyć na to, żeby się z Marianem spotkać w Krakowie, ani on nie szukał mojego towarzystwa w Warszawie, kiedy przyjeżdżał. Przez poprzednie dwadzieścia lat nasze codzienne kontakty były zawsze najściślej związane z „Przekrojem", nawet przy prywatnych i towarzyskich okazjach rozmawiało się głównie o „Przekroju". W „Przekroju" żyć bez siebie nie mogliśmy, nasze wieczne 365 dyskusje i kłótnie należały do redakcyjnego rytuału. Teraz ja się po prostu bałem spotkania, podczas którego punktem wyjścia do rozmów i w ogóle punktem odniesienia nie będzie robiony właśnie numer „Przekroju", i ten planowany następny, i pomysły na przyszłość, i co tam znowu ktoś sknocił, i jaki Mróz świetny, i jak Burzyński znowu nudzi jakimiś pretensjami do Kydryńskiego. Czym bez tego wszystkiego, co stanowiło taki wielki kawał naszego życia, mogły być teraz nasze stosunki? Robiłem sobie czasem wyrzuty, że może Marian czeka na moją inicjatywę i ma do mnie żal o to, że jej nie wykazuję. A może i on czuł to samo? W każdym razie nasze pierwsze i jedyne spotkanie po powrocie Mariana potwierdziło moje obawy i nie wypadło dobrze. Spotkaliśmy się na kolejnym jubileuszu „Przekroju", na który redakcja zaprosiła masę ludzi, także Ewę i mnie. Byliśmy z Marianem obaj skrępowani, nasza rozmowa wydawała się trochę sztuczna. Tak, przekrojowy czar prysnął, nie było powrotu do przeszłości. Nie ponowiłem tego kontaktu, Marian też nie. Nadal wymienialiśmy tylko pozdrowienia i życzenia przy różnych okazjach, najczęściej telegraficznie. Na następny jubileusz „Przekroju" (redakcja urządzała je regularnie) nie pojechaliśmy, wysłaliśmy tylko z Ewą depeszę gratulacyjną. A ja nadałem do Mariana specjalną, osobną depeszę mówiącą, że to jest jego jubileusz, bo „Przekrój" to jego dzieło. Odtelegrafował mi podziękowaniem bardzo serdecznym, zdaje się, że był wzruszony. To był nasz ostatni kontakt. 2 grudnia 1984 roku usłyszałem w wieczornym Dzienniku Telewizyjnym: w Krakowie zmarł dziś w nocy Marian Eile. Pojechaliśmy na pogrzeb, jeden z najsmutniejszych, w jakich przyszło mi uczestniczyć. Ludwik Jerzy Kern napisał w pośmiertnym wspomnieniu wydrukowanym w „Przekroju": „Śmierć zaskoczyła Go w samotności, w Jego malarskiej pracowni. Na obszernym stole pozostawił szczotkowe odbitki kilku kolumn przeznaczonych do numeru świątecznego. Zdążył je jeszcze przeczytać i nanieść na nie swoje poprawki. Jest to rozmowa, jaką z Nim miesiąc wcześniej nagrałem na taśmę. Mieliśmy nadzieję, że tych rozmów będzie więcej. Niestety. Zrobił korektę, potem, być może zmęczony, przysiadł na chwilę na stojącym obok tapczanie, i tak Go rano znaleziono". Była to trzecia rozmowa, jaką Marian zgodził się nagrać. Dwie poprzednie, jedna poświęcona głównie „Wiadomościom Literackim", druga o Gałczyńskim, zostały wydrukowane w „Przekroju" w latach 1983 i 1984. Ta trzecia, będąca opowieścią o początkach „Przekroju" i jego pierwszych latach, doszła do czytelników już jako głos zza 366 grobu, ukazała się w gwiazdkowym numerze, trzy tygodnie po śmierci Mariana. Jego poprawki w tej rozmowie — napisał Kern — polegały na zamienianiu prawie wszędzie pierwszej osoby na „my", „zespół", „redakcja" i „Przekrój". Powiedział Ludwikowi, i jest to na taśmie: „Ty nie pisz tyle o mnie, bo ci to wszystko i tak pozmieniam". Trochę mi głupio, że opowiadając o Marianie i jego „Przekroju" tak nadużywam pierwszej osoby i tyle o sobie piszę. Nie potrafiłem inaczej, właśnie dlatego, że nie umiem oddzielić się od Mariana Eilego i jego „Przekroju", to kawał mojego życia i mogę opowiadać o nim tylko bardzo osobiście. Nie zamieniłbym tej części mojego życia za nic. W ciekawych czasach, w jakich wypadło żyć w Polsce komuś urodzonemu w 1920 roku, sporo zobaczyłem i doświadczyłem, sam czas to sprawił. Jak chyba każdy, mam na swym koncie epizody, których przypominanie poprawia moje samopoczucie, i takie, które wspominam mniej chętnie. Jedno wiem na pewno: nie tylko najciekawsze i najprzyjemniejsze dla mnie, ale i najpożyteczniejsze, no, powiedzmy, dla ogółu, były moje lata spędzone z Marianem Eilem w „Przekroju". i SPIS TREŚCI Portret czegoś, co nie mogło istnieć, a istniało {Stefan Bratkowski) 5 Jak nie ja, to kto? 9 Skąd się wziął Marian Eile? 17 Species 33 Janka 47 Skąd się wziąłem ja? 59 Więcej Osmańczyka, mniej Grottgera 75 Nasi decydenci . . . 91 Gruszkowo 109 O naszej Meruni, naszym lokalu, drukarni i samochodach . 121 Arcyapostoł cywilizacji „Przekroju" 141 Pies Fafik 165 ( Za granicą i z odzysku 177 Wiwat Muzy! 195 Goście, czasem wizyty 217 Panie Komarnicki, czy pan istnieje? 235 Ród wieszczów 245 Dobrze o nas mówili 263 Przez okulary Sławomira Mrożka 279 Pamiętny rok 1959 295 Głupia sprawa sprzed lat 311 Jasio 319 U grafików 327 Obrazki z Ubestanu 341 Zmierzch i agonia 351 368 Autorem tytułowej winiety i pierwszej okładki był Janusz Maria Brzeski fotografował Roman Burzyński. 200: rysował Zbigniew Lengren. MIMS 400: a to sam Marian Eile. 600: autoportret Nikifora t ... ? jrrTfrrTii OD DZIŚ m«aa NR 6i5 « OD DZIŚ OBJĘTOŚĆ POWIĘKSZONA! 24 STRONY! NR 615 • CENA 3 ZŁ • 20 STYCZNIA 1957 ROKU ykonawcy ról gló ?nf reżyseriiWa; NUMER 695 CENA 3 ZŁ 3 SIERPNIA 1958 ROKSJ Jedyny tygodnik na świecie, który nie odpisuje na listy! . Ewa iteyżewska i Zbigniew Cybulski — doskonali \ Ewa Krzyzanowska i Zbigniew Cybulski yo „„Popiele i diamencie"' Wajdy Wf , ? ????'?? ' 0Ł W ? . W numerze reportaż Adolfa Dymszy, przyjaciela Kerna i całego „Przekroju" Fogg na antypodach: korespondencja z pierwszych występów w Australii przywiózł z Paryża zdjęcie z autografem słynnych piosenkarzy Freres Jacqu.es Młoda Halina Mikołajska (z Władysławem Woźni kiem) w sztuce kolegi-aktora Tadeusza Łomnickiego „Noe i jego menażeria" JAROSŁAW IWASZKIEWICZ, A. M. SWIKARSKI, MICHAŁ RDS1NEK • Reportaż MIECZYSŁAWA WIONCZKA: „Węgiel, śnto, ludzie" * »WIECH«, MIRA ZIM1NSKA, JAN BRZECHWA, ZYGMUNT FUAS Pierwsza okładka Antoniego Uniechowskiego: „Władysław IV, twórca polskiej polityki morskiej" ?:.??' POKÓJ DZIECINNY " NA STR. 20-23. MOCNA RZECZ I NUMER 706 • CENA 3 ZŁ 19 PAŹDZIERNIKA 1958 ROKU Lepszy Ptmkrój w domu, nil 3 z/ote t» kieszeni! DALSZY CIA6 NA STRONIE 16 KR03 Niektóre piękne dziewczyny fotografowane na okładkę przez Plewińskiego robiły potem karierę na scenie czy ekranie. Ale ta została profesorem medycyny Nowy świat 69, 00-046 Warsaawi Jdl. 2(H>3-81 w. 29S. 296 ! , , -.1 .. I.!.VIII. ? : '!; 1 ? : : ;: -; iii!! ;,: lii , I -ILL ? . . .. I I .. --.??,"?,, ' ..nl.ll.l I .-- !l| I -.- ' -' '...,. I . . .'I - .......... I ???. ?? ? ' ' ??. ' Po okładkach normalnych, zajmujących całą stronę, zaczęliśmy w 1963 roku wychodzić na pierwszą stronę z tekstami: skutek ograniczenia objętości do 16 stron NIE ŚMIEĆ! w lokalu MAŁ. STANISŁAW LVBANOWSK1 Martwe natury Stanisława Lubanowskiego, „naiwnego formalisty", czyli Janiny Ipohorskiej fiydl .... ei *96 Teatr Portret Jerzego Szaniaycskieyo Mai. Jan Kamyczek (tempera) SZANIAWSKI OBCHODZI 70-lecie urodzin i 40-lecie twórczości literackiej. Czytelnikom ,,Przekroju" nie trzeba przedstawiać szczegółowo autora „Opowiadań Profesora Tutki". Niemal wszystkie one bvh' drukowane DO raz -pierwszy w ciągu kilku lat ostatnich MAKIAN' EILE. Po prawej: Nr 31. DZIWNY CYRK. 50,:3:i cm. tempera, naiwny formalizm, cena 420 zł. U dołu: Nr 32 ABSTRAKCJA NIEBIESKA. 50X40 cm, tempera, cena 340 zł. Abslrakcjonizm W kiermaszu gwiazdkowym „Przekroju" w 1956 siedemnastu związanych z pismem artystów zaoferowało czytelnikom swoje prace — tanio i na raty. Oto oferta Mariana Eilego MATHILDE WAŁEWSKA rium. JULIUSZ KYDRYŃSKI MOJA PIĘKNA MAMA POWIEŚĆ HUMORYSTYCZNA Dwie ilustracje Kazimierza Mikulskiego. Ta obok do opowiadania Jana Józefa Szczepańskiego „Motyl". Były okresy, kiedy „Przekrój" udzielał gościny pisarzom i artystom, których nie zauważały inne pisma Prawie w każdym numerze można było znaleźć prace Daniela Mroza: graficzne żarty, kolaże i niezliczone rysunki, małe i duże. Ten u dołu to ilustracja do pierwszego drukowanego w kraju fragmentu „Trans-Atlantyku" Gombrowicza Obraz Eilego i Ipohorskiej, o którym mowa w rozdziale „Gruszkowo" K* - ilŁ Nowy Świat ( , Warsanwi - Sd. 20^-03-81 w. 295, 296 ona % -~ 0HIHESHWS ;STT ^ $#f 3 DUCHY ZAMCZYSKA ZE ZWIERZEŃ KONDUKTORA WAGONÓW Biblioteka WDiNP UW rczHY 1