Wiera Iwanowna Krzyżanowska Pięcioksiąg ezotoryczny dziewięciotomowy PRAWODAWCY Tom I wydane przez POWRÓT DO NATURY Katolickie publikacje 80-345 Gdańsk-Oliwa ul. Pomorska 86/d tel/fax. (058) 556-33-32 Spis rozdziałów Rozdział I str - 2 Rozdział II str - 10 Rozdział III str - 21 Rozdział VI str - 34 Rozdział V str - 51 Rozdział VI str - 66 IPip&wcDdlsiwcsy TOM I Rozdział pierwszy Słońce zachodziło, zalewając purpurowymi promieniami olbrzymią równinę, z jednej strony obramo- waną ciemną ścianą lasów, a z drugiej łańcuchem gór również pokrytych lasem. Niektóre spiczaste szczyty dosięgały zawrotnej wysokości i były pokryte śniegiem, który zachodzące słońce złociło i stroiło w purpurę; stoki gór i doliny osnuwały się już liliową mgłą wieczorną. Na całej rów- ninie rosła gęsta i wysoka trawa, podobna zupełnie do naszych zbóż, pośród której, gdzie niegdzie, roz- rzucone były grupki drzew z olbrzymimi wierzchołkami i potężnym ulistnieniem, tworzącym prawie nie- przejrzaną kopułę. Tej okazałej i jednocześnie wspaniałej roślinności odpowiadały także i liczne stada pasące się w dolinie. Olbrzymich rozmiarów i dziwacznego kształtu zwierzęta swawoliły, lub też leniwie rozciągnięte na trawie wygrzewały się na słońcu. Długie, gibkie ich ciała zakończone były ogonem, podobnie jak u smo- ka; dwie pary krótkich i grubych nóg służyły im dla poruszania się po ziemi i ogromne skrzydła, podobne do orlich, pozwalały unosić się w powietrze; wąska, z dużymi, rozumnymi oczami, głowa podobna była do końskiej. Zwierzęta te były albo czarne jak kruki, albo srebrzysto-białe, lub też złocisto-ksztanowate z zielonawym odcieniem. Nieopodal od tego osobliwego stada, w cieniu gęstej zieleni drzew, zebrała się liczna grupa męż- czyzn olbrzymiego wzrostu. Za jedyne okrycie ich miedziano-czerwonego ciała, służyła im skóra zwie- rząt, opasująca biodra. Szorstkie, czarne i kosmate włosy spadały im na ramiona, a ordynarne twarze z wystającymi kośćmi policzkowymi były bez zarostu. Uzbrojeni byli w grube sękate maczugi i krótkie kamienne topory, zatknięte za pasem; każdy z nich miał wokoło ręki okręcony długi sznur, zaopatrzony przy końcu w kamień. Jedni siedzieli na grubych pniach, inni znów leżeli na trawie, rozmawiając ze so- bą, a gardłowe ich dźwięki rozlegały się dość daleko. Byli to najwidoczniej pasterze, a nieopodal od nich widać było wielkie kosmate zwierzęta, ze ster- czącymi uszami i ostrymi zębami; z których jedne leżały na trawie, a inne znów, porykując, snuły się po- śród stada i widocznie również ich strzegły. Nagle jeden z owych mężczyzn powstał i wskazał ręką na grupę idących ku nim kobiet, które można było rozpoznać po długich włosach i wystających piersiach. Wyszły one z pobliskiego lasu i szybko zbli- żały się w stronę pasterzy. Podobnie jak i mężczyzn, jedyne ich okrycie stanowiły fartuchy z plecionej trzciny. W koszykach, o kształtach najzupełniej pierwotnych i w rogożach kobiety te niosły pasterzom poży- wienie. Były tam owoce, różne korzenie i surowa ryba; a w czarkach z brzozowej kory, znajdował się ja- kiś żółtawy i bardzo pachnący płyn. Postawiwszy jedzenie u nóg mężczyzn, kobiety padły przed nimi na twarz, a następnie szybko się podniosły i z ożywieniem zaczęły coś opowiadać, czym wywołały widocznie poruszenie wśród pastu- 2 chów. - Jaskiniowy człowiek zwołuje nas! Po co? - zapytał ze zdziwieniem jeden z mężczyzn, widocznie zafrasowany. - Czy nas tylko wzywa, czy także i innych pasterzy? - z niemniejszym zaciekawieniem spytał drugi. - Posłaniec mówił, że gońcy rozeszli się po lasach i dolinach. Zebrać się zaś mają w dolinie święte- go kamienia tylko starsi i ci, których on sam specjalnie wskazał - odpowiedziała jedna z kobiet. Szybko zjadłszy przyniesione im pożywienie, wszyscy puścili się w drogę; pozostawiając stada na opiece psów. Kiedy dosięgli lasu, wówczas weszli w gęstwinę i skierowali się ledwie widoczną w zaroślach ścież- ką. Drzewa były olbrzymiej wysokości; wszystka zaś roślinność była nad podziw potężna i owocująca, podobnie jak i owa młodzieńcza ziemia, która ją rodziła. Po dość długiej podróży, gromada idących wyszła na obszerną polanę, otoczoną zewsząd wysokimi drzewami; grube pnie tych olbrzymów były puste i służyły za mieszkanie pierwotnym ludziom. Osobliwe te legowiska wszystkie wysłane były skórami zwierząt, a wewnątrz nich znajdowały się na- wet domowe sprzęty, wykonane z kory, oraz zapasy prowiantu. Kobiety krzątały się po gospodarstwie, a zupełnie nagie dzieci biegały wokół tych dziwnych domów i wesoło swawoliły na świeżym powietrzu. Takich olbrzymich drzew-chat było tam przynajmniej ze sto. Pośród mieszkańców dawało się również zauważyć pewne poruszenie; zebrawszy się grupkami omawiali coś głośno i hałaśliwie, nowo przybywający natychmiast brali udział w tych naradach. Po chwili z tłumu oddzieliło się około pięćdziesięciu ludzi obu płci, udając się ku ścieżce, prowadzą- cej w gęstwinę leśną. Uzbroili się oni w ostre maczugi i wzięli ze sobą pochodnię z grubych, smolnych gałęzi, które zapalili, pocierając jeden kawałek drzewa o dugi. Szli tak długo i wreszcie znaleźli się na obszernej polanie, otoczonej z jednej strony lasem, a z dru- giej grzebienistymi skałami, poprzecinanymi mnóstwem rozpadlin. Pośrodku tej doliny, na niewielkim wzgórku, stał ogromny szcześcienny kamień; na nim zaś wznosił się drugi, w kształcie stożka, który przypominał mały obelisk. Ten czarny bazaltowy stożek był szlifowa- ny i błyszczał z daleka, a wokoło niego zgromadzone były zioła i żywiczne gałęzie. Cała dolina zapełniona już była ludźmi. Mężczyźni i kobiety zwartym tłumem cisnęli się u podnóża pagórka, a czerwone, mgliste światło pochodni szkarłatnym blaskiem rozjaśniało to dziwne zgromadze- nie. Nagle tłum się zakołysał, zaczął się cisnąć, rozstąpił się, utworzył przejście i w tej chwili rozległ się szept: - Człowiek jaskiniowy!... Człowiek jaskiniowy!... Utworzonym w tłumie przejściem, szedł powoli człowiek o dość dziwnym wyglądzie. Był on olbrzy- miego wzrostu i chudy jak szkielet. Jego podłużna, koścista twarz z grubymi wargami, płaskim nosem i niskim czołem, była blada i z sinym odcieniem, jakby pod skórą u niego płynęła krew nie czerwona, a niebieska. Oczy miał osadzone głęboko i dziwnie szeroko otwarte; lecz co najwięcej uderzało w całej tej postaci, to posiadanie trzeciego oka, które mieściło się w tyle głowy, prawie zupełnie nieowłosionej. Ubrany był w krótką tunikę, uszytą ze skóry zwierzęcej, a zaś niezwykłej wielkości ręce i nogi miał zupełnie gołe. Na jego widok zebrany tłum upadł na kolana i uderzył czołem o ziemię. Odpowiadając na powitanie lekkim skinieniem głowy przybysz ów skierował się w stronę pagórka i wszedł na jego szczyt; następnie okrążył stojący tam kamień siedem razy, tyleż razy pokłonił się przed nim głęboko, po czym upadł na twarz i równocześnie gardłowym głosem zaczął wymawiać swego ro- dzaju zaklęcia. Po chwili wstał i leżącą obok wiązkę ziół oblał gęstym jak dziegieć płynem; wyjął z wiszącego u pa- sa woreczka dwa niewielkie kamienie i zaczął trzeć jeden o drugi, dopóki nie posypały się iskry, które zapaliły smolne gałęzie, ułożone wokół stożkowatego kamienia. Rozległ się trzask, a następnie buchnął gęsty dym. Wówczas trójoki olbrzym zaczął po prostu ry- czeć i biegać wokoło kamienia z niezwykłą szybkością, a tłum go naśladował. Mężczyźni i kobiety, wziąwszy się za ręce, utworzyli olbrzymi łańcuch i kręcili się wokoło owego pomnika w zapamiętałym tańcu, któremu towarzyszyły krzyki i dzikie wycia, co prawdopodobnie miało oznaczać śpiew, gdyż głosy 3 chwilami cichły, to znów się podnosiły, lecz nie było w tym żadnego rytmu, lub jakiejkolwiek określonej melodii. Dym gęstymi kłębami wznosił się w górę i rozpościerał niby kaptur olbrzymi, nie mącony najmniej- szym wietrzykiem. Nagle pośród ciemnych obłoków dymu zabłysnął płomień, który ognistym słupem wystrzelił w górę, a następnie zajaśniał wszystkimi barwami tęczy, przyjmując kształt olbrzymiego sfinksa. Głowa jego posiadała twarz ludzką, była piękna i innego zupełnie typu, niż u zebranych tam ludzi; ciało byka z silnymi pazurami Iwa, ginęło w kłębach dymu; olbrzymie skrzydła dumnie podnosiły się ku niebu, a nad czołem świeciła oślepiająco jasnym światłem gwiazda, wydzielając różnobarwne promie- nie. Jaskiniowy człowiek wraz z całym tłumem zatrzymali się prawie jednocześnie i jakby zastygli na miejscu, a po chwili upadli wszyscy na kolana i ze czcią wpatrywali się w zjawisko. Nagle ta zagadkowa istota przemówiła. Donośny głos jak gdyby z oddali dochodzący, docierał aż do ostatnich szeregów i dźwięczał, niby potężny głośnik. - Posłuchajcie, mieszkańcy dolin, gór i lasów: oto nadszedł czas, w którym zejdą między was bogo- wie i mrok się rozproszy, albowiem zmieszają się oni z ludźmi, odsłonią nieznane tajemnice, ukażą wam skarby we wnętrzu ziemi i otworzą wasze oczy na piękno Nieba. I przemienia was oni, a w pokoleniach waszych przechowa się wiecznie podanie o tym, że dane wam było szczęście oglądania błogosławio- nych, którzy zeszli z Nieba i zamieszkali między ludźmi. Bogowie zbliżają się! Przygotujcie się ludzie równin, gór i lasów do wielkiego zdarzenia: przez dwa dni nic nie jedzcie i nie pijcie, a trzeciego dnia zbierzcie się w dolinach i u podnóży gór, aby zobaczyć, jak opuszczą się z nieba wasi monarchowie i nauczyciele. Czas nadszedł! Głos umilkł, zjawisko pobladło i po chwili rozpłynęło się w powietrzu. Jeszcze przez kilka chwil tłum stał bez ruchu, jakby porażony tym, co zobaczył i usłyszał. Następnie zakołysał się i zaszumiał jak wzburzone morze, a ludzie otoczywszy jaskiniowego człowieka, zasypywa- li go pytaniami. Objaśniał on im tedy, że widziana przez nich istota była przysłana przez Bogów, zwiastujących w ten sposób swoje przybycie. Pouczył ich także, jak mają pościć i oczyszczać się przez obmywanie w rze- kach, a w końcu polecił im ubrać się w czystą i nową odzież. Kończąc swoje pouczenia, wskazał im jeszcze miejsca, w których mają się zebrać, żeby mogli lepiej widzieć niesłychane i niewidziane dotąd widowisko: zejście Bogów z nieba - tajemniczych istot, które schodzą na ziemię, aby przemienić świat. Tłum rozchodził się w pośpiechu, żeby się podzielić przedziwną wieścią z tymi, którzy jej nie słysze- li. Następne dwa dni po owej pamiętnej nocy upłynęły w gorączkowym podnieceniu. W tępym światopoglądzie dzikusów coś się rozświetliło; przebudzała się ciekawość, choć może jeszcze zwierzęca, lecz wstrząsnęła już ona ich ciężkim rozumowaniem wciskając im nowe myśli, które powinny były rozbudzić umysł do nowego życia. Jakby instynktownie uczuwali już oni, że na ziemię schodzi jakieś nowe światło w osobie tych nowych istot. W oznaczonym dniu, nad wieczorem, cała ludność była na nogach; podniecenie rosło z godziny na godzinę i nie tylko ludzie, lecz i cała przyroda znajdowała się w stanie oczekiwania czegoś niezwykłego. Powietrze dźwięczało jakoś dziwnie, po niebieskim sklepieniu przesuwał się różnobarwny blask, a drżenie atmosfery było na tyle silne, że liście na drzewach szeleściły i szumiały, i nawet samotne ska- ły jakby kołysały się. Zniecierpliwienie dzikiego tłumu wzrastało nieustannie a kilku młodych ludzi, bardziej odważnych i umysłowo rozwiniętych, którzy już poprzednio oswoili i ujeździli wspomniane na wstępie skrzydlate zwierzęta, wsiedli teraz na nie i wznieśli się w powietrze, ażeby wcześniej ujrzeć oczekiwanych bogów. Wreszcie, po niebie rozlał się szeroko jasny, różowy blask, przechodzący w złocisto żółty, a na tym promienistym tle ukazała się tajemnicza flotylla, która szybko opuszczała się z niebieskich wyżyn. Z każdego statku wypływały strumienie oślepiającego światła, które czyniło je podobnymi do słońc i równocześnie rozległa się niesłychana dotychczas muzyka. Delikatne, harmonijne, a zarazem niewypowiedzianie potężne dźwięki przenikały na wskroś nawet tych dzikich pierwotnych ludzi, i targały każdym nerwem. Milczący, zmieszani i zdziwieni patrzyli na to U niezwykłe widowisko. Poza tym muzyka sfer wywołała jeszcze jedno zupełnie nieoczekiwane zjawisko: z głębi rzek i trzę- sawisk z rozpadlin skał i z lasów powypełzały różne stworzenia i różnokształtne dziwaczne potwory; wielkie i małe, budzące strach w ludziach, którzy zwykle uciekali przed nimi w obawie. Lecz straszne te bestie nie zamierzały widocznie szkodzić ludziom, ponieważ jak oczarowane słuchały poskramiających je czarownych dźwięków, które jak gdyby przenikały ludzi i zwierzęta. Tymczasem, powietrzna flotylla opuszczała się coraz niżej ku ziemi. Bijące od niej promienie przyję- ły różnobarwne odcienie, tak że góry i doliny okrywały się na przemian to szafirowo - błękitnym, to szma- ragdowo - zielonym, lub rubinowo - czerwonym światłem, a powietrze przesycały powiewy dziwnie pięk- nych aromatów. Teraz już można było wyraźnie dostrzec, że przy końcu każdego statku znajdowały się otwarte drzwi i w nich, jakby na balkonie, stali ludzie wysocy, kształtni, w białych szatach, lub owinięci zasłona- mi, przypominającymi srebrzystą krepę. Oblicza ich były niezwykłej piękności i dla tych pierwotnych i nieokrzesanych ludzi wydawali się istotnie bóstwami. Poważnie i w zamyśleniu spoglądali adepci na tę nową ziemię- teren ich przyszłej działalności - i na ludzką masę, do przemienienia której powołano ich tutaj, ażeby dali jej duchowe światło, ciepło serca, pojęcie o wielkości Stwórcy i praw, które mają nauczyć ludzi porządku i skierować ich na drogę dosko- nalenia się. Jakby kołosyna na falach harmonii, cicho przepłynęła powietrzna flotylla nad równiną i lasami, po czym, wzniósłszy się wyżej, skryła się za wierzchołkami wysokich gór. Prawie jednocześnie skrzydlate smoki zrzuciły na ziemię swoich jeźdźców i z powrotem wzbiły się w powietrze, a pozostali współbracia ich z dolin, również poszli za ich przykładem i całe stado poszybo- wało ku górom - gdzie zniknęła niewiadoma flotylla. Półdziki tłum pierwotnych ludzi był jakby oszołomiony. Zrodziło się w nim nowe uczucie - zachwyt i uniesienie wobec doskonałej piękności, a jednocześnie i porównanie z ich własną brzydotą. Jednakże, uczucie to było zupełnie pozbawione zawiści, bowiem istoty te, obdarzone nieziemską pięknością, były wszak bogami. W zachwycie, jakiego w ogóle dotychczas nie doznawały, oczarowane dzikie tłumy wpatrywały się w ów górski łańcuch, za którym w tej chwili powinni byli znajdować się bogowie. Po chwili opanował ich zabobonny lęk, gdy nagle nad wierzchołkami najwyższych gór ukazały się ogniste trójkąty, a następnie pojawił się olbrzymi obraz skrzydlatej istoty z ognistym mieczem. Wszyscy zrozumieli, że miejsca te stały się dla nich zakazanymi i że żaden z mieszkańców dolin, la- sów i gór nie ma prawa zbliżać się do mieszkań bogów. Wkrótce potem pojawiły się z wyżyn cztery skrzydlate białe smoki,, a jeźdźcy ich byli istotami, jakich dotąd jeszcze nigdy nie widziano. Byli to rycerze Graala w srebrnych zbrojach; na piersiach ich, na po- dobieństwo słońc, jaśniały uwieńczone krzyżem kielichy, a w rękach trzymali kopie z ognistymi ostrzami Pokłoniwszy się na wszystkie cztery strony świata i wymówiwszy donośnym głosem magiczne za- klęcia, jeźdźcy znikli w różnych kierunkach, aby zwiastować młodzieńczym narodom przybycie boskiej rasy - ich królów i prawodawców. A kiedy powrócili, szczyty gór pokryły się gęstymi obłokami, poprzez które niejasno migotał olbrzymi trójkąt; następnie muzyka ucichła, różnobarwne światła pogasły i wraz z gęstym mrokiem nastała cisza nocna; jedynie tam, gdzie schowali się bogowie, widać było jeszcze delikatną, złocistą zorzę. W jednej z gór, otaczających płaszczyznę, na której wylądowała flotylla adeptów, znajdowała się ob- szerna grota, stworzona po części przez samą naturę, a po części ludzkimi rękami - i w niej zebrało się około dwudziestu ludzi. Ściany tej podziemnej sali były w wielu miejscach zdobione rzeźbą, jaśniejąca kula, przymocowana do jednej ze ścian, rozjaśniała ją delikatnym błękitnym światłem. W obszernym zagłębieniu, w rodzaju niszy, znajdował się wielki czerwony, wyciosany w kształcie trójkąta kamień do którego prowadziło kilka stopni, a zaś na wierzchołku owego kamiennego trójkąta wznosił się dużych rozmiarów masywny krzyż z czystego złota, otoczony fosforycznym blaskiem. Ze sklepienia zwisało nad krzyżem siedem złotych świeczników przedziwnej roboty, a w każdym z nich pło- nął osobliwy ogień, odpowiadający kolorem tęczy. 5 To różnobarwne światło mieniło się dziwnie i wytwarzało cudowną grę barw na złocie i krysztale wielkiego kielicha, mieszczącego się u podnóża krzyża, a zaś z obu stron owego kielicha leżało kilka ksiąg dużych rozmiarów w metalowych oprawach. W niewielkiej przyległej grocie, oświetlonej również przymocowaną do ściany kulą, znajdował się stół i kamienne ławki. Kilku ludzi, klęcząc przed ową grotą, modliło się gorąco. Pokłoniwszy się trzy razy do ziemi, zaśpie- wali chórem dziwnie melodyjny hymn, a następnie przeszli do przyległej maleńkiej groty, gdzie jedni usiedli za stołem, a inni spacerowali tam i z powrotem; wszyscy wszakże wydawali się wzburzeni, skon- sternowani i zatopieni w głębokiej, a poważnej zadumie. Byli to wszystko ludzie piękni, różnych ras i typów, w kwiecie wieku, lecz szczupli, bladzi i o wyglą- dzie ascetów. Wszyscy oni jednakowo jaśnieli jakimś wewnętrznym światłem, które jakby przenikało poprzez skó- rę, opromieniając po części chude i energiczne twarze i świeciło w ich spojrzeniu, pełnym rozumu oraz silnej woli, lecz równocześnie przesłoniętym głębokim smutkiem. Ludzie ci mieli na sobie ciemne skóry, przepasani byli sznurami, a na nogach nosili słomiane sanda- ły. Wreszcie jeden z nich, sądząc z wyglądu, starszy, przerwał trwające milczenie i rzekł: - Bracia, trudy nasze skończone i mam nadzieję, z nimi również i nasze ciężkie doświadczenia. - Zbliża się godzina, w której musimy stanąć przed naszymi dawnymi nauczycielami i sędziami, ażeby zdać rachunek z olbrzymiego zadania, jakie na nas włożono. Dlatego też zdaje mi się, że czas już zabrać dokumenty, jako dowód naszych prac, które musimy przedstawić nauczycielom. - Wprawdzie dzwon jeszcze nie zadzwonił, lecz masz rację bracie, przygotujmy wszystko - odrzekł na to jeden z mężczyzn, powstając z miejsca. Po tym przynieśli i ułożyli na stole szereg dużych ciężkich zwojów. Na jednych były nakreślone astronomiczne położenia gwiazd i ruchy planet, począwszy od niepamiętnych czasów, inne znów zawie- rały historie stopniowego rozwoju planety i żyjących na niej ras do mających nadejść czasów, a jeszcze inne mieściły w sobie szczegółowy dziennik osobistej pracy każdego z nich, oraz osiągniętych rezulta- tów. Zaledwie ukończyli rozdzielanie i wiązanie w paczki owych drogocennych dokumentów, gdy nagle rozległy się trzy wyraźne dźwięczne uderzenia dzwonu. Wszyscy drgnęli i prawie jednocześnie powstali, a niektórzy nawet zarumienili się ze wzruszenia. - Przystąpmy do ostatniego oczyszczenia i zanim staniemy przed naszymi sędziami, wznieśmy oczyszczalną modlitwę - rzekł ten, który przemówił na początku. W milczeniu podchodzili kolejno do źródła, które cienkim strumieniem biło w ścianie groty i spływało do kamiennego basenu; myli w czystej wodzie twarz i ręce, a następnie powracali do dużej groty, gdzie odmówili modlitwę i odśpiewali hymn; lecz posiadał on tym rzem już zupełnie inną melodię. Donośne i silne dźwięki, przepełnione wielką radością i gorącą wiarą, oddawały chwałę siłom dobra i błogosławieństwo oczyszczenia, a podczas gdy się rozlegały te wspaniałe pienia, grota rozjaśniła się cudownym, różowym światłem, a kielich pokrył się w tej chwili snopem oślepiających promieni i napełnił się do połowy złocistym płynem. Uradowni i przemienieni zupełnie, upajali się zebrani tym czarownym widowiskiem. Potem jeden z nich wszedł na stopnie, wziął kielich i napił się z niego, a następnie dał pozostałym, którzy również pili zeń tajemną zawartość. Po chwili ten, który zdawał się być starszym, wziął kielich, inny podniósł złoty krzyż, a pozostali po- dzielili między sobą książki i zwoje, po czym, trzymając każdy w jednej ręce niesiony przedmiot a w dru- giej płonącą czerwoną, woskową świecę, wszyscy skierowali się ku schodom, wykutym w skale i miesz- czącym się za jej zrębem. Na przodzie postępowali ci, którzy nieśli kielich i krzyż, a za nimi szli wszyscy pozostali; i cały ten pochód wstępował po schodach nie mających, zdawało się, końca, aż wyszedł wreszcie na maleńki plac, ukryty pośród ostrych szczytów skał. Zaledwie wszyscy zatrzymali się tutaj, gdy nagle rozległ się głośny, o dziwnych tonach, dźwięk i w kotlinie zerwał się wicher, który pochwycił ich jak słomę i z za- e wrotną szybkością poniósł na szczyt góry. Znaleźli się teraz na obszernej płaszczyźnie, okolonej skałami i wysokimi górami; nieopodal, pośród wspaniałej roślinności stał duży budynek o nieznanym stylu. Szerokie schody wiodły na galerię z kolum- nami, które swoim kształtem przypominały wierzchołki drzew, a pomiędzy nimi w wielkich kamiennych naczyniach, w formie kielichów, paliły się aromatyczne zioła. Tutaj też stanęli przybysze z groty w swo- ich prostych, szarych, roboczych ubraniach. Z wyżyny tej otwierał się przed nimi przepiękny cudowny krajobraz. Nieopodal schodów biegła w dół droga, po obu stronach której, widać było kwitnące krzewy. Droga ta wiodła ku obszernej polanie, na której lądowali przybyli z umarłej planety. Jeden za drugim przybijały powietrzne statki i wychodzili z nich podróżni, zbierający się w grupy. Jedna z takich grup składała się z ludzi, okrytych zupełnie długimi zasłonami i poprzez tę srebrzystą tka- ninę przebijało jasne światło, jakby od rozpalonego do czerwoności metalu, a wokół ich głów jaśniały szerokie kręgi złocistych blasków. Dalej stali magowie w swoich śnieżbobiałych szatach z promieniami na czole, odpowiadającymi ich stopniom (które osiągnęli przez swą pracę duchową) i z migocącymi zna- kami na piersiach, a za nimi, jakby zjawy świetliste - maginie, rycerze Graala, przypominający ul sre- brzysty, adepci niższych stopni i wreszcie tłum ludzi, którzy dostąpili łaski przesiedlenia na drugą plane- tę. Ci ostatni po prostu znajdowali się w stanie osłupienia, i drżąc skupiali się wokoło swoich opieku- nów. Wielcy służebnicy światła na czele z hierofantami, niosącymi kielichy, uwieńczone krzyżami, ruszyli ku pałacowi, gdzie oczekiwali ich pionierzy młodzieńczej planety, którzy najpierw upadli przed nimi na twarz, a następnie przyłączyli się do pochodu. Do wielkiej sali weszli tylko wyżsi magowie, maginie, ry- cerze Graala i stanęli w głębi półkolem; zaś pośrodku, przed najwyższymi magami, których oblicza za- krywały długie zasłony, ustawiła się grupka pracowników nowego świata i złożyła u ich nóg przyniesione dokumenty; potem podeszli ku nim adepci i oddali im krzyż, kielich i księgi w metalowych oprawach. Po chwili w sali zaponowała głęboka cisza i rozległ się dźwięczny głos jednego z tych, których twa- rze były zasłonięte. - Pozdrawiam was, moje dzieci. Pracowaliście mężnie i wytrwale, i tym odkupiliście grzechy swoje. Niechże spadną łańcuchy, przykuwające was do przeszłości jak więźniów! Niechaj dawni wygnańcy po- wrócą oczyszczeni do rodziny sług światła i uświęcą swoje duchowe zmartwychwstanie. Promień oślepiającego światła jak błyskawica błysnął z grupy wyższych magów i ognistym całunem nakrył grupkę pracowników, jakby spalając ich. A po chwili, kiedy ta jasna mgła się rozwiała, dała się wi- dzieć cudowna przemiana. Zamiast poprzedniego skórzanego okrycia, pionierzy nowej planety mieli te- raz na sobie śnieżnobiałe szaty; na twarzach ich malowała się podniosła radość, która nadawała im wy- raz przedziwnej piękności, a zaś na czołach ich ukazały się pierwsze promienie korony magów: u nie- których po jednym, a u niektórych po dwa. Przybysze ziemscy otoczyli ich kołem, kolejno obejmowali i składali życzenia; znaleźli się także mię- dzy nimi i dawni przyjaciele, spotkanie z którymi sprawiało im wielką radość. Jednakże nowo wyświęceni nie zapominali obowiązków gospodarzy na nowej planecie, którzy po- winni przyjąć przybyłych gości. Przede wszystkim odprowadzili wyższych magów do przeznaczonych im pomieszczeń, a innych podróżnych zaprosili do wielkiej sali, gdzie był już nakryty stół i przygotowany skromny posiłek, składający się z mleka, miodu, owoców i chleba. Ebramar również znalazł przyjaciela pomiędzy wygnańcami i umieścił go za stołem obok siebie. - Jakże jestem szczęśliwy, że twoja pokuta już skończona, Udeo. Jesteśmy ci niewymownie wdzięczni z przyjaciółmi za przygotowany dla nas tak wspaniały pałac, który już od chwili przybycia daje nam wygodne schronienie - powiedział Ebramar. Udea, piękny młody człowiek o poważnym obliczu z dużymi czarnymi, zamyślonymi oczami słysząc to westchnął. - Czasu mieliśmy dosyć do budowy. Lecz jest on co prawda, jeszcze za mały dla pomieszczenia was wszystkich, i dlatego też przygotowaliśmy szereg grot, w których będziecie mogli na razie umieścić niewtajemniczonych. Co zaś się tyczy wygód, to są one więcej niż skromne, tak jak i nasze przyjęcie. 7 Nie posiadamy kulinarnego komfortu, lecz cieszyliśmy się, że możemy przygotować i podać wam chociaż to, co mamy. Każdy kamień tego domu był dla nas symbolem nadziei, że mrok naszego życia rozproszy się kiedyś i że wy zamieszkacie tutaj, a my zaś będziemy pośród równych sobie, którzy przy- niosą tu skarby przeszłości - żywe wspomnienie o umarłej ziemi, będącej niegdyś naszą kolebką. - O, Ebramarze! Życie, które tutaj wiodłem, wydaje mi się ciężkim koszmarem od chwili, kiedy się ocknąłem na tej planecie dzikiej i nieobrobionej, zamieszkałej przez niższe istoty, niezdolne mnie zrozu- mieć. Wprawdzie miałem i ja towarzyszy miedoli, lecz całe otoczenie było straszną udręką. Świado- mość, że sami byliśmy przyczyną naszej ciężkiej doli, żal i wyrzuty sumienia przygniatały po prostu du- szę. Byliśmy wszak dosłownie pozbawieni wszystkiego i pozostawieni sami tylko naszej wiedzy, a jako jedyną rozrywkę mieliśmy olbrzymią pracę. Ciężko i trudno było ... Niekiedy myślałem, że padnę pod tym brzemieniem, takie było ono ciężkie. Lecz, na nieszczęście ... byłem nieśmiertelny!! W głosie Udei dźwięczały przeżyte cierpienia i Ebramar mocno uścisnął jego rękę. - Odpędź od siebie ciężkie wspomnienia, tym bardziej, że nie czas teraz na nie, kiedy ogrom speł- nionego zadania i blask zasłużonej nagrody powinny zrównoważyć całą gorycz przeszłości. Złoty pro- mień na twoim czole, jako znak zasłużony, zdobytej na nowo nieśmiertelnej korony magów, zetrze wszystkie błędy i cierpienia. On ci oświeca jasną przyszłość, a dalej pójdziemy już razem. Oczy Udei zapłonęły miłością i gorącą wdzięcznością. - Masz słuszność, Ebramarze. Pod twoją opieką i kierownictwem mam nadzieję już bez żadnych przeszkód przejść drogę do doskonałości. Pozwól mi podziękować sobie, wierny przyjacielu, za wszyst- ko, co dla mnie uczyniłeś. Nigdy nie opuszczałeś mnie i nawet w najcięższych godzinach moich prób z dalekiej ziemi dochodziło do mnie gorące tchnienie twojej miłości, aby pocieszyć, wesprzeć i ulżyć cierpieniom wygnańca! Ebramar uśmiechnął się i zaprzeczył ruchem głowy, mówiąc: - Dasz mi w nagrodę to, co było moją radością. A teraz, powtarzam, odpędź od siebie te wspomnie- nia. Później pomówimy dowoli o wszystkim. Zatem uczta nasza skończona. Pójdźmy, chcę zaznajomić cię z moimi przyjaciółmi. Podeszli obaj do nielicznej grupki osób, stojących przy oknie, i Ebramar przedstawił Udeę Narze i swoim uczniom ń). - Oto dwaj mężni i wytrwali pracownicy nauki: Supramati i Dachir. Prowadzenie ich po drodze wstę- powania było dla mnie prawdziwym zadowoleniem. A to: Narajana, mój "marnotrwany syn", który powró- cił wreszcie do domu ojca. Sprawił mi on wprawdzie nie mało przykrości, lecz i radość także. W jego osobie przedstawiam ci najweselszego i najbardziej ziemskiego z magów; lecz spodziewam się, że zo- baczymy go w przyszłości, na tej nowej planecie, jako zdobywcę i założyciela jakiegoś wielkiego pań- stwa, którego legendarne imię zachowa się w pamięci ludzi aż do najodleglejszych czasów. •) Patrz po- przednie utwory Pięcioksięgu: "Eliksir Życia", "Magowie" i "Śmierć Planety". Wszyscy się roześmieli i po chwili przyjacielskiej pogawędki rozeszli się do pracy przy organizacji miejsca nowego swego osiedlenia. W celu bliższego objaśnienia podanych wyżej faktów i wytłumaczenia obecności członków bractwa nieśmiertelnych na nowej planecie, uważam za niezbędne podać niżej pewne wyjaśnienia. Pomimo surowej dyscypliny i ciężkiej pracy, jakim podlegają członkowie tajemnego bractwa, adepci pozostają jednak ludźmi, i niejeden z nich, przy całym ogromie zdobytej wiedzy, zaledwie powierzchow- nie ujarzmia tlące się w głębi jego istoty słabostki. Ludzie tacy ulegają niekiedy nieujarzmionym jeszcze namiętnościom i pod ich wpływem dokonują nieraz rzeczy tak dalece ubliżających im, jako adeptom, że wydalenie przestępców z gminy bractwa staje się koniecznością. Jednakże zwyczajne usunięcie takich ludzi ze tego środowiska wydaje się czymś nader niebez- piecznym, ponieważ rozporządzają oni wielką siłą, nadużycie której może spowodować wiele złego; po- nadto, będąc wtajemniczonymi w wielkie sekrety nauki, mogliby nawet naruszyć naturalny bieg zdarzeń, gdyby zechcieli rozszeczyc swoje wiadomości wśród tłumu, dostatecznie rozwiniętego umysłowo, ażeby je przyjął, atoli zbyt ograniczonego, żeby użył ich do dobrych celów. Jak jednakowoż uwolnić się od ta- kich niebezpiecznych współbraci? Pozbawić życia tych, którzy spożyli pierwotną materię nie jest rzeczą łatwą. 8 Dlatego też winnym daje się do wyboru albo umrzeć dobrowolną i niezwykle bolesną śmiercią przez powolne rozłożenie organizmu za życia, albo też po prostu odjazd w charakterze krzewicieli światła na nową planetę, przeznaczoną dla przyszłych prawodawców, lecz znajdującą się jeszcze na niskim stop- niu rozwoju. Tam muszą oni pracować do czasu oznaczonego dla nich przez nauczycieli, lub do ich przybycia. Swoją olbrzymią wiedzę mają oni prawo i nawet są zobowiązani stosować wyłącznie dla dobra tego świata, działając podobnie, Jak Dachir i Supramati na wyspie pustynnej, a jednocześnie nie mają moż- ności przekazać tej wiedzy istotom niższym, bo te są zupełnie niezdolne do jej przyjęcia. Będąc pozbawieni rozkoszy i nawet wygód "Wielkich Babilonów", gdzie szczególnie obfite są poku- sy i niskie namiętności, i skazani na życie w pustyni, wygnańcy ci zmuszeni są zajmować się ustawiczną pracą. Wiedza ich musi przyśpieszać rozwój nieobrobionych miejsc i obserwować równowagę dziewi- czej ziemi, obfitującej w siły i bogactwa przyrody. Na nich ciąży również obowiązek opisywania powolne- go rozwoju planety i pierwotnych jej mieszkańców, ażeby potem móc zdać rachunek z przygotowaw- czych prac przed zwierzchnikami. Pokuta jest zwykle ciężka, lecz przez nią oczyszcza się wielki wygnaniec, zmywa z siebie dawne błędy i jednocześnie tą drogą podnosi się z upadku. Takich skazanych, którzy jako pokutę wybrali ciężką pracę na innym świecie, Najwyższa Rada po- grążała w stan letargu, a wyżsi wtajemniczeni odwozili ich na nową, odległą planetę - teren przyszłej działalności wielkich kapłanów zgasłego świata. Wygnańcy zaopatrywali się tylko w to, co najniezbędniejsze: instrumenty magiczne, mogące się przydać drobiazgi, przybory i bibliotekę, pomysłowo i mądrze zestawioną, nie tylko z naukowych prac i wskazówek, lecz i takich, które służyłby im i dla odpoczynku umysłu. Na prośbę przyjaciół wygnańcom dodawano także niektóre przedmioty komfortu i wreszcie dawano im wszystko niezbędne dla sprawowania służby bożej, aby mogli ściągać czyste emanacje, potrzebne w celu zrównoważenia atmosferycznych prądów i kierowania siłami chaosu. Grupa wygnańców, która tylko co uczciła swoje duchowe zmartwychwstanie, poprzedzała bezpo- średnio nadejście uchodźców z umarłej planety. Jedni z nich przebywali tu już dawno, a inni osiedlani bywali znacznie później, lecz wszyscy bez wyjątku zasłużyli na przebaczenie i przywrócenie im praw przez wykonanie olbrzymiej pracy i przykładne życie. Rozrzuceni po różnych miejscach i z dala od sie- bie, lecz jako znakomici znawcy wszystkich gałęzi magii, poddającej ich władzy duchy żywiołów, wy- gnańcy ci szukali w takiej pracy zapomnienia przed szaloną, nurtującą ich dusze rozpaczą. Olbrzymy wiedzy, chociaż wciąż jeszcze dręczeni pychą i różnymi namiętnościami, ludzie ci, wyrwani ze swego środowiska, byli samotni w tych bezpłodnych pustyniach, gdzie otaczały ich jedynie szum fal i grzmoty burz. I tak stopniowo nadawali oni inny kierunek swoim ambicjom. Pozbawieni możności rządzenia narodami, stwarzania państw i pokonywania rywali, zaczęli walczyć z chaotycznymi żywiołami i rządzili armiami duchów- pracowników. Kiedy posłuszna ich świadomej wo- li burza ucichła, ziemia wstrząsnęła się i poddawały wody, zraszając pustynne doliny, wtedy w ich zbola- łych sercach budziła się duma innego rodzaju i doznawali przyjemnej świadomości swojej olbrzymiej wiedzy; w ogniu tej pracy dusze ich oczyszczały się powoli, niskie namiętności spalały się i zaczynało oświecać ich nowe światło rozumu. I wówczas łatwo uświadamiali sobie marną bezwartościowość ziem- skiej pychy, która była przyczyną ich zguby. Jakże mało warte okazywało im się wówczas panowanie nad głupim, nędznym, schlebiającym, służalczym, występnym, wyuzdanym i rozpasanym tłumem, lub przemijającymi, jak zjawy, królestwami w porównaniu z bezwzględną władzą nad siłami przyrody. I po- chylali się wówczas w pokorze przed Boską mądrością i miłosierdziem, które pozwoliło im odkupić ich winy wobec niewzruszonych praw przez owocną pracę na tej młodzieńczej ziemi, stanowiącej w koronie Przedwiecznego nieobrobiony jeszcze brylant. 9 Rozdział drugi Od chwili przyjazdu w osiedlu ziemskich przybyszów zawrzała gorączkowa czynność. Jedni spo- śród uczniów wielkich magów budowali spiesznie wokoło siedziby swoich nauczycieli potrzebne labora- toria, przygotowywali instrumenty itd., inni znów asystowali przy rozpakowywaniu i porządkowaniu dro- gocennych rękopisów, zawierających historie i naukowe wywody o zaginionej planecie. Wszystkie przywiezione skarby przeszłości były rozmieszczane w podziemiach, przygotowanych w tym celu przez adeptów - wygnańców. Bardzo nieszczęśliwymi czuli się ziemianie, przywiezieni przez magów. Oderwani od swoich rodzin, przyzwyczajeń i dóbr ziemskich, podobni byli do przerażonego stada, tulili się do siebie lękliwie i wyglą- dem swoim wzbudzali litość. Lecz opiekunowie ich widzieli ten duchowy nieład słabych dusz i szybko stosowali energiczne środki, które miały ich wyprowadzić ze stanu odrętwienia i rozpaczy. Rozumiejąc, że najlepszym lekarstwem w takich wypadkach bywa praca, magowie podzielili ich przede wszystkim na grupy, poleciwszy zająć się urządzeniem własnych pomieszczeń w przeznaczonych dla nich grotach, lub też pomagać adeptom w pracach mniej skomplikowanych Bardziej rozwinięci i czynni spośród ziemskich przybyszów szybko oswoili się i pojęli, że sprawa w ogóle nie przedstawia się tak źle. Miejscowość była po prostu istnym rajem ziemskim, tak pod wzglę- dem pięknego położenia, jak również wspaniałego i nie dającego się opisać bogactwa pysznej roślinno- ści i przyjemnego klimatu. A więc energiczniejsza część cudzoziemców potrafiła ożywić i zająć innych, bardziej ograniczonych umysłowo i o słabej woli, i po krótkim czasie maleńka armia ziemian gorąco wzięła się do budowy i przygotowywania sobie chwilowych mieszkań oraz rozmieszczania olbrzymiego inwentarza, przywiezionego przez powietrzną flotyllę. Zaledwie upłynęły trzy tygodnie, a już pierwsze roboty były ukończone. Laboratoria wyższych ma- gów funkcjonowały prawidłowo, a uczniowie ich pracowli, przekazując polecenia nauczycieli magom niż- szych stopni. Po czym na zgromadzeniach uczonych zostały opracowane i określone programy tych szczególnie ważnych tajemnych prac, które miały służyć za podstawę przyszłych losów i wychowania przyszłych ras. - Bracia! - rzekł jeden z wyższych hierofantów, przewodniczący na zebraniu. - Dotąd pierwszym naszym obowiązkiem jest zajęcie się przywiezionymi ludźmi, którzy z przezna- czenia mają być jądrem przyszłych ras i cywilizacji. Uzbrojeni są oni w silną wiarę, dzięki której zostali uratowni, lecz to nie wystarczy im dla przyswojenia i przyjęcia wkładanego na nich obowiązku. Nie łatwa to sprawa zetknąć się z dzikimi narodami w charakterze krzewicieli nauki, aby zaszczepić w nich pierw- sze pojęcie rzemiosł i sztuk, rozwinąć nieokrzesany ich umysł i ugruntować prawa w celu ujarzmienia okrutnych, zwierzęcych namiętności tych pierwotnych ludzi. Wszak i oni sami, przedstawiciele starej cy- wilizacji, która dosięgłszy swych szczytów, zagłuszyła sprawiedliwie prawa swoich praojców, muszą być oświeceni w poznaniu sprawiedliwości i dobra. Ażeby wychować z nich nauczycieli niższych ras, potrzebne są nam szkoły i czas, którego co praw- da mamy na szczęście pod dostatkiem. A więc pracę trzeba rozpocząć od budowy miasta, które pomie- ści w sobie szkoły wtajemniczenia; do celu tego wykorzystamy oczywiście tajemne siły, jakimi rozporzą- dzamy, a które umożliwią nam skończyć dosyć szybko to pierwsze nasze dzieło. Z czasem poznanie tych sił wejdzie w skład tajemnic naszych świątyń, gdzie też będą przebywać osłonięte do czasu, aż od- kryją je przyszłe pokolenia. Po dokładnym omówieniu, ostatecznym określeniu i wybraniu miejsca pod budowę boskiego miasta, rozdzieliwszy pracę pomiędzy członków, odpowiednio do specjalności każdego z nich, zebrani rozeszli się; a tylko nieliczna grupka naszych dawnych przyjaciół pozostała na trasie, przelegającym do pokoju Narajany, jaki tenże zajmował i dokąd zaprosił ich razem z Udeą, z którym bardzo się zaprzyjaźnił. W czasie podróży na nową planetę Narajana był bardzo ponury; prawdopodobnie ciężko mu było rozstać się z Ziemią, lecz tego dnia wiecznie zadowolonemu z życia i wesołemu magowi powrócił jego dobry nastrój. Na tarasie stał nakryty stół ze smacznymi i znakomicie przyrządzonymi zakąskami, składającymi się z warzyw i owoców. Goście raczyli się nimi, dając tym wyraz uznania gospodarzowi i Ebramar z uśmie- chem zapytał, czy to sam Narajana tak smacznie i po mistrzowsku przyrządził obiad. 40 - Uchowaj Boże, żebym miał walać sobie ręce taką pracą - odrzekł tenże z wyrazem chełpliwości w głosie. - Przywiozłem ze sobą kucharza z lokajem, i jak widzicie, obsługują mnie dosyć znośnie. Zauważywszy zdziwienie Supramatiego i innych gości, za wyjątkiem uśmiechającego się dyskretnie Ebramara, czym dobrodusznie wskazywał, że Narajana nie zatracił swoich administracyjnych zdolności, ten wesoło rzekł: - Posłuchajcie, proszę, przyjaciele, jak to się stało: Zdarzyło się to ostatniego dnia, kiedy nasza sta- ruszka ziemia drżała w konwulsjach przedśmiertnych i ja miałem zamiar wsiadać już do swego wozu po- wietrznego, aby jechać na punkt zborny naszej flotylii. Przyznam się, że w duszy mojej było tak samo ciemno, jak i wszędzie wokoło. Nagle dwóch oszalałych ze strachu ludzi rzuciło mi się pod nogi, czepia- jąc się ubrania i błagając, abym ich ratował, za co obiecywali zachować wieczną wdzięczność. Chciałem już odepchnąć natarczywych petentów, lecz, ku wielkiemu memu zdziwieniu, poznałem w nich sługi bo- gacza Salomona, którego sam przezwałem nowym Lukullusem. Jednego z nich znałem jako znakomite- go kucharza, to też natychmiast zorientowałem się że tam, dokąd zdążamy przyda mi się niezawodnie obsługa. Na samą myśl, że przyjdzie mi eć jakąś pieczeń z korzeni, zmajstrowaną być może przez mał- pę, lub przez jakiegoś potwora, przeszedł mnie dreszcz, a samemu gotować nie uśmiechało mi się wca- le. Z drugiej znów strony, pomyślałem sobie, że mieć za lokaja jednookiego, lub trójokiego sługę, brr... To że taki sługa widziałby albo zbyt wiele, albo też całkiem mało, przejęło mnie wstrętem. Wypadek przyszedł mi z pomocą, a ci obaj biedacy pod względem ciężaru, nie przedstawiali żadnej prawie warto- ści. - Wierzycie wy w Boga? - surowo zapytałem ich. - A jakżeż nie wierzyć w karę Bożą kiedy się widzi straszne następstwa Jego gniewu - odrzekli obaj z płaczem. - A czy w Pana naszego Jezusa Chrystusa wierzycie? - Badałem ich dalej. Obaj przeżegnali się, i nie przestając czepiać się mnie, jak pijawki, zaklinali się na krzyż, mówiąc, że jedyna ich nadzieja w miłosierdziu Zbawiciela. Wówczas szybko wyjąłem flakon z uprzednio już przygotowaną do użycia pierworodną esencją i da- łem każdemu z nich napić się, umieściwszy ich przedtem w swoim samolocie. A kiedy przybyłem na punkt zborny, Niwara obiecał mi zabrać tych dwóch ludzi, którzy spali cichut- ko, jak dwa susły, i ocknęli się dopiero tutaj. A ponieważ młodzieńcy ci są bardzo pomysłowi, to zakrzątneli się już tutaj i kucharz przedstawił mi spis jadalnych produktów, które przed chwilą próbowaliście. Co się tyczy lokaja, to jest po prostu cho- dząca serdeczność, a nabożny przy tym, jak tylko można sobie wyobrazić. Niezmiernie jestem zadowolony, drodzy przyjaciele, że mogłem was przyjąć znośnym obiadem! A teraz kochany Udeo, dziękuję ci i twoim przyjaciołom za to, żeście przygotowali tak znakomite mieszkanie dla nieszczęsnych żeglarzy powietrznych. Mówiąc to, Narajana kilka razy energicznie ucałował siedzącego obok siebie Udeę ku wielkiej ucie- sze obecnych, nie wyłączając oswojonego już przyjaciela, który dawno już się nie śmiał. Nawet i inni magowie, poważni i skupieni i od dawna przygnębieni przeżytymi zdarzeniami, tym się rozweselili i ser- decznie się uśmieli. Kiedy po chwili wstali z za stołu, Ebramar położył rękę na ramieniu Narajany i rzekł przyjaźnie: - Marnotrwany mój synu, jesteś istotnie najbardziej "ziemski" ze wszystkich magów. Pomimo czasu i przeżytych doświadczeń wiekowych, pomimo wiedzy i stopnia doskonałości, zachowałeś młodzieńczą radość życia. Chowaj w sobie ten niebieski dar i dziel się nim ze wszystkimi, co cię otaczają, gdyż radość jest naj- lepszym wsparciem w pracy i czyni lżejszym każde zadanie. W czarnych oczach Narajany mignęło zadowolenie i wdzięczość. - Dziękuję ci, drogi nauczycielu, i postaram się być zawsze wesołym, nawet kiedy zdobędę siedem promieni, co nastąpi jednak jeszcze nie prędko. A tymczasem oczekuje mnie przyjemne zajęcie, które zajmie mnie całkowicie: budowa pałacu. Chciałbym, ażeby on był jednym z najlepszych w mieście. - Możesz w zupełności zadowolić swój smak i wznieść rzeczywiście czarowny zamek - zauważył // Udea. - Wszystkie metale znajdujące się tutaj są jeszcze w stanie półpłynnym, a więc są miękkie. Są tu także kryształy, posiadające niezwykle dziwne odcienie i w ogóle materiały, mogące zaspokoić wszyst- kie wymagania, a twoja intuicja artysty podpowie ci, co wybrać. - Dziękuję ci, Udeo i będziesz łaskaw wskazać mi te źródła dla wykorzystania ich do wynalazków. A ty zaś, Ebramarze, czy także zaczniesz od budowy swojego domu? Jest to, zdaje mi się, sprawa naj- pilniejsza i zarazem najprzyjemniejsza. - Nie przeczę, że bardzo przyjemnie jest urządzić własne ognisko, lecz sądzę, że inne budowle są jeszcze potrzebniejsze - odrzekł mag, kiwając głową. - Nie zapominaj, że jesteśmy tu nie tylko dla naszej przyjemności, a przede wszystkim mocą wiel- kiego przeznaczenia jesteśmy tu dla dojrzewania planety. Z masy przywiezionych przez nas tu ludzi, musimy wychować królów, kapłanów, sługi przyszłych rządów, artystów, rzemieślników i zwykłych robot- ników. Nie łatwo jest przejrzeć i uczynić odpowiedni wybór w tej ludzkiej masie i wykształcić ją tak, żeby każdy z własnej tylko woli wypełnił swoje krzewicielskie obowiązki wobec otaczających nas dzikich, bar- barzyńskich plemion. A zatem z tego punktu widzenia uważam za najbardziej ważną i potrzebą budowę szkół i świątyń wtajemniczenia i dopiero po dokonaniu tej pracy będziemy mogli przystąpić do tworzenia państw. Narajana podrapał się za uchem. - Ty jesteś zawsze uosobieniem bezinteresowności, Ebramarze, ale ponieważ dzisiaj zdecydowano rozpocząć pracę od założenia naszego miasta, to przecież trzeba tam będzie i żyć. - Bądź spokojny, niecierpliwcze, zapominający zawsze o tym, że pośpiech jest oznaką niedoskona- łości. Wszystko będzie i dokona się bardzo prędko, ponieważ rozporządzamy możliwościami uproszcze- nia i sprowadzenia wszelkiej pracy do minimum. Czyż zapomniałeś, że posiadamy siły i instrumenty, które krajają granit, jak miękki wosk, obracają w popiół wszelkie przeszkody i podnoszą ciężary, równa- jące się wadze piramidy jak snopy słomy. Siły te pomogą nam przenieść masy, z których zostaną wzniesione ściany naszych pałaców i szkół; ta sama siła wykuje także w górach podziemne świątynie, przyozdobi je olbrzymią i zadziwiającą rzeźbą i wykuje groty i galerie. A w dalekich, przyszłych wiekach, ludzie-pigmeje będą z wielkim zdziwieniem oglądać te podziemne miasta i "cyklopowe" gmachy; i ze zdumieniem zapytają siebie, jakież to pokole- nie olbrzymów i czyjeż to ręce zdołały w niepamiętnych czasach wykuć w skalistych masywach takie cu- da sztuki o rozmiarach nadludzkich? Nasza nieszczęsna, zmarła ziemia posiadała również podobne archaiczne pomniki i uczeni w swojej zabawnej niewiedzy, nie umieli wskazać epoki, do której należało je zaliczyć, a stworzone one były istot- nie przez olbrzymów, lecz olbrzymów wiedzy wczesnego zarania cywilizacji. - Drogi nauczycielu, ty jak zawsze, masz słuszność - odrzekł wzruszony Narajana. - Dlatego też największym, najpiękniejszym i najbogatszym z państw, utworzonych przez nas, po- winno być to, w którym ty zasiądziesz na tronie. Ebramar uśmiechnął się i przyjaźnie spojrzał na niego. - Dziękuję ci za wyrażony zachwyt, lecz ja nie mam zamiaru panować; będę nadał służył naszej ogólnej sprawie w charakterze kapłana, nauczyciela i siewcy światła w wielkiej świątyni naszego przy- szłego miasta - "Miasta Bogów", jak je nazwą w podaniach przyszłe wieki, dokąd zstąpili mieszkańcy nieba i skąd wyszły boskie pokolenia, które następnie rządziły narodami "Złotego wieku". A potem w py- le wieków, znikną i sami bogowie wraz z ich miastem, a wielkie tajemnice i straszne prawdy, zbyt ciężkie dla rozumu narodów, pełznących powoli po drabinie umysłowego i fizycznego doskonalenia się okryją się nieprzeniknioną zasłoną "legendy" i przechowają się w pamięci ludzkiej jedynie jako: "owoc fantazji ludowej". A prawdy te i tajemnice, których pojmowanie będzie zatarte, zmienią się w straszne i niewidzialne potwory, uśmiercające każdego, kto ośmieliłby się walczyć z nimi, lub próbowałby ujarzmić je... W głosie wielkiego maga dźwięczał głęboki smutek, który udzielił się także Narajanie; jego płomien- ny wzrok przesłonił się mgłą, a z piersi wydarło się westchnienie. - Ciężkie i niepojęte jest prawo, które sprawia, że wszystko przemija: i wielowiekowe życia i olbrzy- 42 mie dzieła... Nasze imiona, a z nimi także i nasze czyny rozwieją się we mgle mitów; i wiele to już bę- dzie, jeżeli narody zachowają o nas pamięć pod postacią wielkich, zastraszających urojeń. Wszytko bez wyjątku pochałania czas... - W wieczności - WIECZNYM jest tylko Niepojęty, z Którego wszystko wypływa. Bądź zadowolony, że jesteś iskrą Bożą, wieczną jak i jej Twórca; a co się tyczy bezwartościowych praw ludzkich, to muszą one podporządkować się prawu powszechnemu. Pod tym względem my jesteśmy szczególnie uprzywi- lejowani i obdarzeni przez los, który zgotował nam zaszczyt być pierwszymi prawodawcami planety; lecz dlatego nie powinniśmy nigdy zapominać o tym, jak wielką odpowiedzialność wkłada na nas to za- szczytne miano. A więc synu mój, spełnimy swój obowiązek i będziemy szczerze i gorliwie pracowali, nie troszcząc się o przyszłość, zbyt jeszcze odległą - poważnym tonem zakończył Ebramar. W następnych dniach zaczęła się bezustanna praca. Jedna część adeptów zajęła się grupowaniem przywiezionych ziemian, tworząc z nich, stosownie do zdolności i stopnia rozwoju oddziały robotników do budowy miasta magów. W tym samym czasie, wyżsi adepci opracowali i wykonali plany wyższego i podziemnego miasta, gdzie miały być wybudowa- ne świątynie dla najświętszych tajemnic, i przechowania dokumentów, lub archaicznych skarbów, oraz pamiątek umarłej Ziemi. Maginie znów ze swej strony grupowały kobiety i przydzielały im prace przygo- towawcze, które służyły tak dla ostatecznego zaopatrzenia kolonii, jak również i dla przyszłych szkół. W czasie, kiedy to się działo w górskich krainach, gdzie wylądowali uciekinierzy z umarłej planety, wśród mieszkańców lasów i dolin trwało wielkie poruszenie. Wszędzie dotarła już wieść o przybyciu bogów i ci, którzy byli nieobecni przy tym niezwykłym zda- rzeniu, spieszyli do szczęśliwych, naocznych świadków. Z wielką ciekawością spoglądali w stronę gór, za którymi skryła się powietrzna flotylla, lecz zbliżać się ku nim nie pozwalał im jakiś zabobonny strach. Czasami ciekawi widzieli nad szczytami górskimi dziwne znaki i snopy ognia, lub też spostrzegali, jak od czasu do czasu ukazywał się smok skrzydlaty z jeźdźcem o niespotykanym dotąd wyglądzie i szybko znikał w oddali. Wówczas opowiadano, że to je- den z bogów używa przejażdżki. U dzikich, obojętnych dotychczas narodów budziło się nowe zainteresowanie do życia; ciężki i ogra- niczony ich umysł, nie był w możności dociec, jaki cel mieli przybysze. Kim oni są i skąd się tu wzięli? Dlaczego porzucili swoje siedziby, znajdujące się, według wyobrażenia dzikusów, nad stropem niebie- skim? I wreszcie, dlaczego nie uczą ich, jak było obiecane, wszakże w tym celu chyba zeszli oni z nie- ba? - Nie znajdując odpowiedzi na swoje pytania, bardziej rozwinięci umysłowo zwracali się do trójokich ludzi, lecz i ci także wiedzieli niewiele i ograniczali się do powtórzenia, że bogowie przybyli po to, ażeby dać im nową wiedzę i obsypać dobrodziejstawami narody, zamieszkujące lasy i doliny. Trójokie ludy były przedstawicielami prawie zupełnie już zanikłej, pierwotnej rasy olbrzymów. Pod- czas stopniowej ewolucji ludzkiej rasy, fizyczny ich wygląd zmienił się, olbrzymi wzrost zmalał, trzecie oko początkowo zmniejszało się i wreszcie zupełnie zanikło, pozostawiając po sobie, jako jedyny ślad swej dawnej egzystencji, mózgowy gruczoł (gl. pinealis) - szaszynkę, o którym nauka mniema, że jest on szczątkiem zanikłego oka*). ń) U zielonych jaszczurek, na przykład szyszkowaty gruczoł (gl. pinealis) ma związek z oczami niektórych bezkręgow- ców, gdyż ścianka jego, leżąca bliżej powierzchni, tworzy jakby kryształek; boczne zaś ścianki podobne są do siateczki i bo- gato barwione, a łączący je rdzeń podobny jest do nerwu. Spencer i ini doszli do wniosku, że gruczoł ten przedstawia pozo- stałość nieparzystego oka, które zachowało się do pewnego stopnia u niektórych gatunków; u większości zaś zwierząt zani- kło zupełnie bez śladu. Jednak natura sama usuwa to, co urodziła powoli i stopniowo w ciągu długich wieków. Oddzielne in- dywidua rasy olbrzymów z trzema oczami żyły jeszcze pośród odradzających się narodów, toteż sama rzadkość takich ludzi otoczyła ich mistyczną aureolą; i patrzono więc na nich, jak na istoty wyższeńń) ńń) Dowodem długotrwałości ras ludzkich są autralijscy tubylcy o płaskiej czaszce - ostatnie już zanikające resztki trze- ciej rasy głównej. Ci nieszczęśliwi i upośledzeni przez los dzicy są potomkami silnych i niegdyś kwitnących narodów, posiadających swoją kulturę, rzadkie ślady której doszły i do nas. Takie, między innymi, cyklopowe budowle Peru, lub centralnej Afryki, olbrzymie posągi O.Pashy, wyrzuconego na powierzchnię okrucha zatopionego kontynentu. W tym czasie miało miejsce zdarzenie zupełnie nieoczekiwane i nieznane dotychczas, wywołując /J wstrząs wśród całej ludności i usuwając na ostatni plan wszystkie inne sprawy. W jednym z plemion, które żyło w dziuplach drzew, zachorowało na gardło dziecko i w ciągu trzech dni zmarło w strasznych męczarniach; za nim, skutkiem tej samej choroby, zmarła matka i kilku pozostałych członków rodziny, a następnie zaraza ta rozlała się wokoło z zastraszającą szybkością, obejmując jedno plemię za drugim i zagarniając mnóstwo ofiar. Paniczny strach opanował tych prostych, nieuświadomionych ludzi, którzy, nie znając żadnego środka przeciwko szerzeniu się epidemii, niewiedzą swoją zwiększali jeszcze niebezpieczeństwo zara- zy. W obłędnej rozpaczy zdecydowali się tylko na jedno: pójść do trójokich, czyli "jaskiniowych", jak ich nazywano, ludzi, po radę i pomoc. I oto jednemu z tych przyszła do głowy następująca myśl: - Zrobimy podobnie, jak wtedy, kiedy to obwieścili nam przybycie bogów. Wszak zeszli oni tu, aby nam pomagać? Przyzwijmy więc ich, niechaj wypędzą od nas śmierć, która nas dusi. Z nastaniem następnej nocy, wokół sześciennego kamienia z bazaltowym stożkiem na szczycie, ze- brał się wielki tłum. Jak i poprzednio, znów zapalili smolne gałęzie, tańczyli i klękali, ale ponieważ po- przednie zjawisko nie ukazywało się, więc Ipaksa (człowiek o trzech oczach) rozkazał krzyczeć, jak tylko można najgłośniej, żeby bogowie usłyszeli ich wołanie. Nieludzkie ryki i wycia zagrzmiały i rozległy się w dolinie, jakby dziki huragan, i wtem - o wielka ra- dości - z za wierzchołków gór, osłoniętych nocnym mrokiem, jak błyskawica, mignęło światło. A więc bogowie usłyszeli ich wołanie! Ze strachem i nadzieją w sercu tłum się rozproszył, lecz zanim słońce wzeszło, w opisanych wyżej osiedlach, jeżeli można tak nazwać te legowiska w dziuplach drzew, opuścił się skrzydlaty smok, na którym znjdowała się kobieta cała w bieli. Srebrzysty woal okrywał ją, jak biały obłok, a dwa jasno-złociste promienie zdobiły złotą opaskę, podtrzymującą wspaniałe jej włosy. W ręku trzymała niewielkie pudełko, o dziwnym nieznanym kształcie i niezwykłej piękności. Głowę jej otaczała błękitnawa aureola, a z rąk i sukni, przy każdym poruszeniu promieniowało fosfo- ryczne światło. Jak świetlana zjawa wchodziła ona do legowisk, nawiedzonych chorobą, a ludzie ze stra- chem chowali się przed nią i nawet uciekali; lecz wkrótce uspakajali się, widząc, jak promienista dziewi- ca łagodnie pochylała się nad chorymi, wyjmowała z pudełka błyszczące różnobarwne flakony i jednym nacierała gardła i szyje, innym piersi, a umierającym wlewała po kilka kropel do ust, lub kładła ręce na głowy. Z pełnym zaparciem obeszła w ten sposób wszystkie mieszkania i wszędzie po cudownych skut- kach widać było pożyteczne ślady takiego leczenia; charczenie ustawało i oddech stawał się pełniejszy, głębszy, a siły stopniowo powracały. Kiedy owa cudowna lekarka wyszła już z ostatniej izby i skrzydlaty smok uniósł nieznaną dobro- dziejkę, prawie wszyscy mieszkańcy osiedla upadli na ziemię, i oto, może po raz pierwszy, dziewicze ich dusze drgnęły uczuciem wdzięczności, a także ubóstwiania. Od tego dnia epidemia szybko zaczęła się zmniejszać i wreszcie, całkiem ustała, a kilka silnych burz z ulewnym deszczem zupełnie oczyściło po- wietrze. Powoli nadchodziły wieści, że owa dobroczynna boginii odwiedzała wszystkie nawiedzone zarazą miejsca, i żaden z chorych, którego dotknęła, nie umarł. Pośród ludności zaczęły krążyć przeto coraz dziwaczniejsze opowiadania na ten temat. I tak: ule- czeni przez boginię twierdzili, że maleńkie, jak u niemowlęcia ręce jej przy dotknięciu czyniły wrażenie pachnących listków kwiatu, że z palców jej wypływało ożywiające ciepło, że chodziła, nie dotykając wca- le ziemi, że w tych flakonach, które miała, był prawdziwy ogień itd. Natomiast, co się tyczy powierzchow- ności bogini, to nie mogli dojść do porozumienia. Jedni mówili, że oczy miała ciemne i głębokie, jak prze- paść, a według innych, że w promiennych jej oczach odbijał się niebieski lazur. W czasie, kiedy zachodziły owe wypadki, omawiane wśród ludności z gór i lasów, na miejscu przy- szłego miasta magów wrzała gorączkowa czynność. Najprzód w kotlinie jednej z gór wykuto wielką pod- ziemną świątynię, i dopiero kiedy w tej pierwszej świątyni przyszłego miasta odprawione zostało nabo- żeństwo, przystąpiono do budowy innych gmachów. Pośród przywizionych ziemian, którzy się szybko oswoili i wszelkimi sposobami starali się okazać pożytecznymi, znajdował się także pewien uczony astronom, Andrzej Kalityn, nawrócony przez Dachira M podczas pobytu jego w Rosji i następnie przywieziony przezeń na nową planetę. Z natury swej energiczny i przywykły doj, umysłowej pracy, doskonale ocenił nieprawdopodobne zdarzenie, które uchroniło go od strasznej katastrofy, niszczącej świat ziemski. Z tego więc powodu wdzięczność jego dla swego wybawiciela nie miała po prostu granic. Podobnie jak i inni ocknął się on zaraz po wylądowaniu na miejscu i początkowo, świadomość, że istotnie znajduje się na innym świecie, po prostu przygniatała go; lecz gdy tylko pierwsze wrażenie minęło, ze łzami w oczach dziękował Dachi- rowi i usilnie błagał go, aby został nadal jego opiekunem i nauczycielem i aby przyjął go w poczet swo- ich uczniów, oczywiście, jeżeli przy usilnej pracy okaże się tego godzien. - Zrozumiałem dobrze swoją zupełną nieświadomość i przekreśliłem całą swoją wiedzę, którą zdo- byłem poprzednio, poczytawszy ją za wartą, by była przywiązana do oślego ogona, co i tak byłoby dla niej nad wyraz zaszczytnym wyróżnieniem. Natomiast gorąco pragnę teraz pracować według twoich wskazówek i przyrzekam, że będę gorliwym i sumiennym uczniem - powiedział do Dachira. - A zatem zgoda, mój mężny, młody przyjacielu, rzekł doń, uśmiechając się przyjaźnie Dachir i uści- snął mu rękę. - Od dnia dzisiejszego jesteś moim uczniem. Lecz ja nie uważam twoich poprzednich zdobyczy na polu nauki, aż za tak bardzo bezwartościowe; my przerobimy tylko to, co zostało mylnie, nieprawidłowo, lub źle zrozumiane. Do poważnych zajęć weźmiemy się już po wzniesieniu szkół wtajemniczenia, a tym- czasem, w formie przygotowawczej pracy, będziesz musiał się zapoznać z twoją nową ojczyzną; po- znać jej faunę, florę i przyswoić sobie wiadomości o różnych nowych siłach, których działanie poznasz z czasem. Od tego dnia Dachir umieścił nowego ucznia w pobliżu siebie i zawsze znajdował sposobność na odbycie z nim lekcji, nie bacząc na ogrom pracy, jaką mu przydzielono; miał on bowiem poruczone prze- studiowanie i uporządkowanie dokumentów, zebranych przez wygnańców - nieśmiertelnych. Każdego dnia poświęcał on Kalitynowi godzinkę i wtedy prostował jego błędy, lub wskazywał prawdziwy punkt wi- dzenia w naukowych zagadnieniach, a także kiedy wyjeżdżał, zabierał go często ze sobą, dając mu w ten sposób możność zaznajomienia się z nowym miejscem obecnego pobytu. Kierownictwo przy budowie pierwszej świątyni poruczono Narajanie, a zaś Supramati w duszy które- go obudził się dawny artysta, chętnie przyjął na siebie obowiązek wykonania ornamentacji. Ze względu jednak na życzenie najwyższych magów, aby ta pierwsza świątynia była wzniesiona jak najprędzej, pra- ce przy budowie były prowadzone przy pomocy tajemnych sił, którymi posługiwać się umieli tylko wyżsi adepci. Pewnego razu, chcąc się rozmówić z Supramatim, Dachir udał się do przyszłej ich siedziby, zabiera- jąc ze sobą również i Kalityna. Do podziemnej świątyni prowadziły zręcznie ukryte galerie, które były oświetlone delikatnym, błękit- nawym światłem; takież światło rozjaśniało wielką o zawrotnej wysokości salę, w której pracowali obaj magowie. Narajana miał na sobie krótką, płócienną bluzę i pracował przy końcu świątyni, Supramati zaś nie- opodal od wejścia. Obaj magowie tak byli zajęci, że nawet nie zauważyli wejścia Dachira z uczniem, któ- rzy stali w milczeniu. Dachir nie chciał przeszkadzać przyjacielom i czekał, aż go zauważą, sam zaś za- jął się oglądaniem miejsca, w którym znalazł się po raz pierwszy. Kalityn zaś z ciągle wzrastającym zachwytem przeglądał się obu adeptom, nie rozumiejąc wcale ich zajęcia. Supramati w podniesionej ręce trzymał metalową pałeczkę, błyszczącą, jak wygładzona stal i poru- szał nią, to ją opuszczając, to podnosząc, to wyciągając, to znów cofając, zależnie od potrzeby; z końca owej pałeczki sypały się iskry i snopami unosiły się w górę, a następnie znikały w powietrzu; każdemu zaś ruchowi pałeczki towarzyszyła lekka wibracja dźwiękowa o zadziwiającej tonacji. Kalityna jednak najbardziej wprowadzało w zdumienie dziwne zjawisko, a mianowicie, że bez najmniejszego dotknięcia na kamiennej ścianie szybko rzeźbiła się olbrzymich rozmiarów ludzka postać. Zdawało się, jak gdyby artysta z oddali poprawiał swoje dzieło, wzmacniając jego rysy i rozjaśniając wyraz twarzy, lub też do- kładnie dorabiając szczegóły odzieży i włosów. Praca Narajany wydawała się jeszcze bardziej zdumiewiająca. W rękach jego nie było widać żadne- go przedmiotu, a tylko od czasu do czasu, z pomiędzy palców migotało światło jakby od błyszczącego 45 metalu i sypał się deszcz iskier; jednocześnie zaś, jak gdyby pod działaniem jakiejś niewidzialnej siły, od tylnej ściany groty odchylały się wielkie bryły granitu i zamiast z trzaskiem upadać na ziemię, bez śladu rozpływały się w powietrzu. Kalityn zupełnie nie pojmował tego, co widział i niemal krzyknął ze zdumienia. Wówczas obaj adep- ci przerwali swoją pracę i zauważyli przybyłych gości. - Wybaczcie, przyjaciele, że uczeń mój przeszkodził wam w pracy, lecz był on zupełnie oszołomio- ny - objaśnił Dachir, ściskając przyjaciół. - Bo też istotnie dla niewtajemniczonego praca nasza jest zupełnie niepojęta i zdolna wywołać okrzyk zdumienia - rzekł Narajana, śmiejąc się. Widząc z jaką ciekawością patrzył Kalityn na jego ręce, Narajana wyciągnął ją do niego i pokazał le- żący na dłoni jakiś dziwny przedmiot. Był to, zawieszony na haczyku, zupełnie okrągły pierścień z wibru- jącymi strzałkami na powierzchni w środku jednego z większych pierścieni znajdował się drugi -jeszcze mniejszy. Lecz zdumienie tak oszołomiło Kalityna, że po prostu nie mógł uważnie obejrzeć ciekawego przyrzą- du. Myśli wirowały mu w głowie jak huragan i był tak oniemiały, że w ogóle nie słyszał co mówiono wo- koło niego, dopiero głośny śmiech Narajany i dotknięcie Dachira wyprowadziło go z odrętwienia. Uczuł się mocno zmieszany i usprawiedliwiał się, lecz nie mógł dłużej powstrzymać swej ciekawości i prosił o wytłumaczenie mu tego zadziwiającego sposobu pracy. - Wieczorem przy pogawędce objaśnię ci to, co tutaj widziałeś a do tego czasu bądź cierpliwy, gdyż cierpliwość, to jedna z niezbędnych cnót dla poszukującego wiedzy - odzekł Dachir, żegnając się z przyjaciółmi i wychodząc z groty. Jeszcze nigdy nie oczekiwał Kalityn żadnego wieczoru z taką niecierpliwością, jak tego dnia. Był on już dosyć uświadomiony, żeby pojąć, iż adepci posługują się zadziwiająco potężną siłą natury, lecz jaka to była siła, tego w żaden sposób nie mógł dociec i na próżno starał się porównać jakąkolwiek ze zna- nych mu. Kiedy wszedł do pracowni Dachira, spostrzegł z zadowoleniem na stole uczonego takież same dwa instrumenty, jakie już widział u Spuramatiego i Narajany. Przede wszystkim Dachir objaśnił uczniowi skład atmosfery i potem dodał: - Owa dziwna siła, która wywołała w tobie takie zdumienie - jest niczym innym, jak tylko wibracyjną siłą cząsteczek eteru *), a umiejętność posługiwania się nią, kryje w sobie utajone znaczenie wszystkich sił przyrody. *) Koncepcja eteru starożytnych, owej tajemniczej formy materii, którą odrzuciła tak pochopnie nauka oficjalna, nie jest nie do przyjęcia, skoro mówią o niej tylokrotnie starożytne systemy filozoficzno-mistyczne. Niedługo nauka oficjalna będzie zmuszona uznać istnienie eteru i uczyć się o nim będzie, choć od początku; mimo iż rzecz jest od dawien dawna znana adeptom wiedzy tajemnej. Chodzi tu rzecz oczywista o prawdziwych adeptów wiedzy tajemnej wielkich starożytnych cywiliza- cji, a nie o pysznych samozwańczych samochwałów, którzy za takich się uważają, jakkolwiek nimi nie są. Mówiłem ci już kiedyś, że dźwięk jest jedną z najstraszniejszych, tajemnych sił. Dźwięk skupia i roz- prasza; podobnie jak zapach i jest w rzeczywistości materią nadzwyczaj subtelną i wypływającą z ciał, którą wydobywa się za pomocą dotknięcia lub uderzenia. Dźwięki, wywołane w wiadomych warunkach i odpowiednich okolicznościach w taki sposób, żeby mogły poruszyć eteryczne akordy, przez rozprze- strzenianie swoich sprężystych skupień, przenikają we wszystko, czego tylko dosięgną. Te same prawa zawarte są w potędze muzyki, która albo rozdrażnia, albo wprowadza w stan zachwytu, bądź też działa uspakajająco; słowem oddziaływuje na stan duchowy, tak samo jak i daje przynależną siłę magicznym formułom. Formuły (magiczne(, podobnie jak i melodia, tworzą szczególne wibracje stosownie do celu, jaki ni- mi kieruje z tej przyczyny mówi się w wiedzy tajemnej o tzw. wymowie magicznej, która posiada specjal- ne zastosowanie w Magii Obrzędowej. Z połączenia takich osobliwych muzycznych skojarzeń ludzie często korzystają, nie zdając sobie zu- pełnie z tego sprawy i nie znając również praw, na podobieństwo Jourdain, a w pieśni Moliera, który pi- sał prozą, bynajmniej tego nie podejrzewając. Żeby dać pojęcie o subtelności prądu eterycznego, powiem tylko, że w porównaniu z nim gęstość atmosfery podobna jest do platyny w stosunku do wodoru, czyli jak najcięższa materia w porównaniu /