Archibald Joseph Cronin. Klucze Królestwa. Przełożył Stanisław Morgenthal. Skanował Andrzej Grzelak. Korekta Roman Walisiak. INSTYTUT WYDAWNICZY PAX 1974. Tytuł oryginału THE KEYS OF KINGDOM. Copyright by A. J. Cronin, 1942. Obwolutę projektowała Teresa Wierusz. Tobie dam klucze Królestwa Niebieskiego. (Chrystus do Piotra). Początek końca. Późnym popołudniem wrześniowego dnia 1938 roku stary ojciec Franciszek Chisholm kulejąc szedł stromą ścieżką wiodącą od kościoła Świętego Kolumba do jego domu na górce. Choć był już słaby, wolał tę drogę od mniej uciążliwej stromizny przez Mercat Wynd. Gdy stanął przed furtką w murze okalającym ogród, zatrzymał się chwilę, odetchnął głęboko z pewnego rodzaju naiwnym triumfem: "Mam jeszcze dość sił" - i zatopił się w widoku doliny, który tak ukochał. Dołem płynęła rzeka Tweed. Duży, szeroki szlak spokojnego srebra, zabarwiony głęboką, szafranową smugą jesiennego zachodu słońca. Po stoku północnego, szkockiego brzegu opadało w dół miasto Tweedside, a jego domy, kryte dachówką niby kobiercem pstrym od czerwieni i ochry, tworzyły labirynt ulic brukowanych kocimi łbami. Ten graniczny gród otaczały jeszcze wysokie kamienne wały, ozdobione zdobycznymi krymskimi działami, służącymi teraz za grzędy dla mew polujących na kraby. Tchnienie mgły osnuło ujście rzeki rozmazując linie schnących sieci oraz maszty barek wewnątrz portu, sterczące, nieruchome, kruche. Dalej, na lądzie, zmierzch już czołgał się po brązie cichych lasów Derham, ku którym w szybkim locie zdążała spóźniona samotna czapla. Powietrze było krystalicznie czyste, pachnące dymem drzewnym i niosące woń opadłych jabłek; jego ostrość zapowiadała wczesne mrozy. Z westchnieniem ulgi wszedł ojciec Chisholm do ogrodu obok plebanii na Wzgórzu Lśniącego Zielonego Nefrytu, pięknego i - jak wszystkie szkockie ogrody - żyznego, z kilkoma doskonałymi drzewami owocowymi, przytulonymi do kruchego muru. Gałęzie gięły się pod ciężarem złocistych owoców. Ojciec Chisholm rzuciwszy ostrożne spojrzenie w stronę kuchennego okna, czy nie widać gdzie cerbera Dougala, skradł najpiękniejszą gruszkę z własnego drzewa i wsunął ją pod sutannę. Jego żółte, pomarszczone policzki zajaśniały triumfem. Pokuśtykał powłócząc nogą po wyżwirowanej drożynie, podpierając się nowym parasolem w szkocką kratę (jedyny luksus, na jaki mógł sobie pozwolić), którym zastąpił poprzedni, ulubiony, a mocno nadwerężony parasol paitanski. Przed werandą zauważył stojący wóz. Jego twarz spochmurniała nagle. Jakkolwiek miał złą pamięć, a okresy roztargnienia były źródłem bezustannych nieporozumień, przypomniał sobie teraz strapienie, jakie sprawił mu list zapowiadający wizytę sekretarza biskupiego, monsignora Sleetha. Przyśpieszył kroku, by powitać swego gościa. Monsignor Sleeth stał w salonie, ciemny, chudy, dystyngowany, jakby skrępowany nieco, tyłem obrócony do zimnego kominka. Wyczuwało się w nim młodzieńczą niecierpliwość i godność duchownego, urażoną prymitywnym otoczeniem, w jakim się znalazł. Szukał znaku, który by świadczył o indywidualności gospodarza, jakiegoś okazu porcelany lub laki, jakiejś pamiątki ze Wschodu; lecz pokój był nagi i nieokreślony, wyłożony lichym linoleum, z krzesłami wyściełanymi włosiem, z popękanym parapetem kominka, na którym kątem oka wyrażającego potępienie dostrzegł już dziecinną zabawkę obok tacy z nie policzonymi groszami kolekty. A jednak postanowił być miły. Wypogadzając zmarszczone czoło, uprzedził zamierzone usprawiedliwienie ojca Chisholma łaskawym uśmiechem. - Gospodyni księdza pokazała mi już mój pokój. Mam nadzieję, że moja kilkudniowa obecność nie będzie księdzu przeszkadzała. Cóż to było za wspaniałe popołudnie! Te barwy! Jadąc od Tynecastle wyobrażałem sobie niemal, że jestem w drogim San Morales. - Spojrzał z wystudiowaną miną przez ciemniejące okno. Stary człowiek uśmiechnął się nieznacznie. Mimo woli napłynęły wspomnienia czasów seminaryjnych: elegancja Sleetha, jego ostre spojrzenie, nawet twardy rys dokoła nozdrzy - czyniły z niego wierne odbicie ojca Tarranta. - Mam nadzieję, że będzie księdzu wygodnie - mruknął. - Przekąsimy teraz coś niecoś. Żałuję, że nie mogę księdzu służyć obiadem. Jakoś popadliśmy w szkocki zwyczaj jadania podwieczorku. Sleeth wpółobrócony, skinął głową przyzwalająco. W tej chwili weszła panna Moffat i zaciągnąwszy żółtoszare kordonkowe firanki poczęła bez szelestu nakrywać do stołu. Nie mógł pohamować ironicznej refleksji, jak bardzo ta bezpłciowa istota, rzucająca nań wylęknione spojrzenia, była dostosowana do charakteru tego pokoju. Chociaż poczuł się w pierwszej chwili urażony, gdy spostrzegł, że nakrywa stół dla trojga - niemniej obecność jej pozwoliła mu bezpiecznie wprowadzić rozmowę w sferę ogólników. Gdy dwaj kapłani siedli do stołu, monsignor rozpłynął się w pochwałach nad pięknością marmuru, który biskup sprowadził z Carrary do nawy nowej katedry w Tynecastle. Dobierając się z apetytem do półmiska z szynką, jajkami i nerką przyjął też filiżankę herbaty, którą mu nalano z metalowego czajnika. Potem, zajęty nakładaniem masła na brunatne grzanki, posłyszał, jak gospodarz wtrącił łagodnie: - Chyba nie sprawi to księdzu różnicy, jeśli Andrzej spożyje swą owsiankę z nami! Andrzeju, to jest monsignor Sleeth. Sleeth podniósł głowę. Chłopiec w wieku około dziewięciu lat, o długiej, bladej twarzy, na której widać było nerwowe napięcie, wszedł cicho do pokoju. Obciągając niebieski sweter wsunął się po chwili niezdecydowania na swoje miejsce i machinalnie sięgnął po dzban z mlekiem. Gdy pochylił się nad talerzem, kędzior brunatnych wilgotnych włosów - rezultat zabiegów gąbki panny Moffat - spadł na brzydkie, kościste czoło. Jego oczy, osobliwie niebieskie zdradzały dziecięcy niepokój - tak były niespokojne, że nie śmiał ich podnieść. W postawie sekretarza biskupa nastąpiło pewne odprężenie. Z wolna powrócił do jedzenia. Mimo wszystko chwila ta nie była przyjemna. Spojrzenie jego od czasu do czasu ukradkiem wędrowało ku chłopcu. - Więc to ty jesteś Andrzej! - trzeba było dla przyzwoitości coś powiedzieć uprzejmego, chociażby ze względu na chłopca. - Chodzisz tutaj do szkoły? - Tak... - Pięknie! Zobaczymy, co umiesz. - Dość uprzejmie postawił kilka prostych pytań. Chłopiec, zaczerwieniony i zająkany, zbyt zmieszany, by myśleć, zdradzał poniżającą niewiedzę. Brwi monsignora Sleetha podniosły się. Straszne - pomyślał - zupełny łobuz z rynsztoka. Nałożył na talerz drugą porcję nerki i nagle uświadomił sobie, że podczas gdy sam zajadał mięsiwo, tamci dwaj skromnie poprzestawali na owsiance. Zaczerwienił się z przykrości, osądzając tę powściągliwość za celową demonstrację ascetyzmu ze strony starca. Było to dla niego czymś po prostu nie do zniesienia. Może ojciec Chisholm odczuł tę myśl. Potrząsnął głową i rzekł: - Przez tyle lat byłem pozbawiony dobrej, szkockiej owsianki, że teraz nie rezygnuję z niej przy żadnej okazji. Sleeth przyjął uwagę bez słowa. Po chwili Andrzej pogrążony w przygnębiającym milczeniu szybkim spojrzeniem poprosił o pozwolenie odejścia od stołu. Wstał i żegnając się strącił łokciem łyżkę, która potoczyła się z brzękiem po podłodze. Jego sztywne buty poszurały niezgrabnie ku drzwiom. Znowu nastąpiła cisza. Po posiłku monsignor Sleeth powstał swobodnie. Stojąc szeroko na wytartym dywaniku przed kominkiem, z rękoma założonymi do tyłu, myślał o swym starym koledze, który siedział jeszcze przy stole w osobliwej postawie wyczekiwania. Mój Boże, cóż za pożałowania godny obraz kapłana przedstawia ten zniszczony, stary człowiek w poplamionej sutannie, z brudnym kołnierzem, o skórze bladej i wyschłej! Na jednym policzku widniała obrzydliwa pręga, rodzaj blizny, która zniekształcała dolną powiekę i pozornie ściągała głowę w dół i w bok. Sprawiało to wrażenie trwałego usztywnienia karku, stanowiło jak gdyby odpowiednik do ułomnej i krótszej nogi. Jego oczy zaś, zazwyczaj spuszczone, przybierały w rzadkich chwilach, gdy je podnosił, wyraz przenikliwego zeza, który dziwnie mieszał rozmówcę. Sleeth odchrząknął. Osądził, że nadszedł właściwy dla niego moment, i siląc się na serdeczny ton, zapytał: - Jak długo ksiądz już tu jest, ojcze Chisholmie? - Dwanaście miesięcy. - Ach, tak. To był uprzejmy gest ze strony jego ekscelencji, że posłał księdza po powrocie na jego rodzinną parafię. - Jest ona również jego rodzinną parafią - odrzekł ojciec Chisholm. Sleeth pochylił głowę ze słodyczą. - Wiedziałem o tym, że jego ekscelencja pochodzi z tej samej miejscowości co ksiądz. Ileż to ojciec liczy lat? Prawie siedemdziesiąt, prawda? Ojciec Chisholm przytaknął, dodając z łagodną, starczą dumą: - Nie jestem starszy od Anzelma Mealeya. Wyraz niezadowolenia na twarzy Sleetha, wywołany tą poufałością, rozpłynął się w jakimś litościwym uśmiechu. - Niewątpliwie, lecz życie obeszło się z księdzem raczej nieco odmiennie. Krótko mówiąc - oświadczył stanowczo, ale uprzejmie - biskup i ja, obydwaj mamy wrażenie, że za długie wierne lata pracy należy się księdzu rekompensata, że powinien ksiądz wkrótce już odpocząć. Nastąpiła chwila dziwnej ciszy. - Lecz ja nie chcę odpoczywać. - Przyjazd tu był dla mnie przykrym obowiązkiem - Sleeth patrzył dyskretnie na sufit - gdyż mam przeprowadzić lustrację i złożyć sprawozdanie jego ekscelencji. A są pewne rzeczy, których nie można puszczać płazem. - Cóż to za rzeczy? Sleeth poruszył się poirytowany. - Sześć, dziesięć, tuzin rzeczy. Nie moją sprawą jest wyliczanie ojcu jego orientalnych ekscentryczności. - Przykro mi. - Słaby blask zatlił się w oczach starca. - Musi ksiądz pamiętać, że spędziłem trzydzieści pięć lat w Chinach. - Ale parafialne sprawy księdza znajdują się w stanie beznadziejnego chaosu. - Czy popadłem w długi? - Skąd my mamy o tym wiedzieć? Od sześciu miesięcy nie było żadnych wpływów z ojca kwartalnych kolekt. - Głos Sleetha rósł. Mówił nieco szybciej. - I wszystko tak niezdarnie, tak niehandlowo prowadzone! Na przykład: kiedy w zeszłym miesiącu agent Blanda przedstawił swój rachunek, wynoszący trzy funty za świece i tym podobne, zapłacił mu ksiądz wszystko miedziakami. - Bo też miedziaki dostaję. - Ojciec Chisholm w zamyśleniu obserwował swego gościa, jakby patrzył przez niego na wylot. - Zawsze byłem głupi, jeśli chodziło o pieniądze. Nigdy ich nie miałem i widzi ksiądz... Ale zresztą... Czy ksiądz sądzi, że pieniądze są tak strasznie ważne? Sleeth poczuł z przykrością, że czerwienieje. - To wywołuje plotki, ojcze - podjął prędko dalej. - Są jeszcze inne plotki. Niektóre z ojca kazań... rady, jakie ksiądz daje... pewne punkty doktryny wydają się - zajrzał do oprawnego w safianową skórkę notesu, który już trzymał w ręku - niebezpiecznie oryginalne. - Nie może być! - W Palmową Niedzielę powiedział ksiądz do swych parafian: "Nie myślcie, że zbawienie jest w niebie,. , ono jest w zagłębieniu waszej dłoni... ono jest wszędzie". - Sleeth ściągał karcąco brwi, w miarę jak odwracał strony. - I znowu... jest tu niewiarygodna uwaga, którą ksiądz wypowiedział podczas Wielkiego Tygodnia: "Nie wszyscy ateiści muszą iść do piekła. Znałem jednego, który nie poszedł. Piekło jest tylko dla tych, którzy plują Bogu w twarz! " I, mój Boże łaskawy, ta okropność: "Chrystus był człowiekiem doskonałym, lecz Konfucjusz miał więcej zmysłu humoru! " - Z oburzeniem odwrócił jeszcze jedną stronę. - A ten niebywały wypadek... gdy jedna z najlepszych parafianek ojca, pani Glendenning, która oczywiście nie ponosi odpowiedzialności za swą nadmierną tuszę, przyszła do księdza po duchowe pokrzepienie, spojrzał ojciec na nią i rzekł: "Jedz mniej. Bramy raju są wąskie". Lecz po cóż ciągnąć dalej? - Monsignor Sleeth zdecydowanym ruchem zamknął swój notes o złoconych brzegach. - Określając to możliwie łagodnie, ksiądz zdaje się utracił władzę nad duszami swej parafii. - Lecz... - zauważył spokojnie ojciec Chisholm - ja nie chcę władać niczyją duszą. Policzki Sleetha pokraśniały z oburzenia. Nie zamierzał poniżać się do teologicznej dyskusji z tym drżącym, zdziecinniałym starcem. - Pozostaje sprawa tego chłopca, którego ksiądz tak nieopatrznie zaadoptował. - Któż ma się nim zająć, jeśli nie ja? - Nasze siostry w Ralstone. To najlepszy sierociniec w diecezji. Ojciec Chisholm podniósł swe niepokojące oczy. - Czy ksiądz sam chciałby spędzić dzieciństwo w tym sierocińcu? - Dlaczego mamy zaraz stawiać kwestię na płaszczyźnie osobistej? Powiedziałem księdzu... czyniąc nawet do czasu ustępstwo ze względu na okoliczności... sytuacja jest wysoce niewłaściwa i musi się jej położyć kres. Zresztą... - rozłożył bezradnie ręce - skoro ojciec odchodzi, musimy znaleźć jakieś schronienie dla chłopca. - Ksiądz zdaje się jest zdecydowany pozbyć się nas. Czy ja też mam być powierzony siostrom? - Oczywiście, że nie. Ksiądz może pójść do Domu dla Wysłużonych Kapłanów w Clinton. Jest to doskonała przystań dla potrzebujących odpoczynku. Na to starzec uśmiechnął się blado. - Będę miał dość i to najlepszego odpoczynku, gdy umrę. Dopóki żyję, nie chcę być zamknięty z gromadą zestarzałych kapłanów. Może to wyda się księdzu dziwaczne, ale nigdy nie mogłem znieść kapłaństwa jako ciała zbiorowego. Uśmiech Sleetha wyrażał przykre zakłopotanie. - Nie znajduję w tym nic dziwacznego, ojcze. Proszę mi wybaczyć, lecz... reputacja księdza... nawet zanim ksiądz wyjechał do Chin... całe życie księdza było osobliwe. Zapadło milczenie. Ojciec Chisholm rzekł po chwili cichym głosem: - Rachunek ze swego życia zdam przed Bogiem. Młody kapłan spuścił powieki z przykrym poczuciem popełnionej niedyskrecji. Posunął się za daleko. Choć miał naturę zimną, zawsze usiłował być sprawiedliwy, a nawet wyrozumiały. Zwyczajna przyzwoitość nie pozwoliła mu ukryć zmieszania. - Oczywiście, nie jestem powołany do sądzenia księdza... ani na inkwizytora. Nic jeszcze nie jest zdecydowane. Po to właśnie tu jestem. Zobaczymy, co nam przyniosą następne dni. - Skierował się ku drzwiom. - Pójdę teraz do kościoła. Proszę sobie nie przeszkadzać. - Usta jego ułożyły się w wymuszony uśmiech. Wyszedł. Ojciec Chisholm pozostał bez ruchu przy stole, przysłoniwszy oczy jakby w głębokim zamyśleniu. Czuł się złamany tą groźbą, która zawisła tak nagle nad spokojem jego ciężko zdobytej przystani. Długo nadużywana cnota rezygnacji odmawiała przyjęcia ciosu. Ni stąd, ni zowąd poczuł się niepotrzebny ani Bogu, ani ludziom. Palące uczucie osamotnienia napełniało piersi. Chciał zawołać: "Panie, dlaczegoś mnie opuścił? " Powstał ciężko i poszedł na górę. Na poddaszu, nad pokojem gościnnym, Andrzej był już w łóżku i spał. Leżał na boku wysunąwszy chudą rękę zgiętą jakby w pozycji obronnej. Ojciec Chisholm przyjrzał mu się, wyjął z kieszeni gruszkę i położył ją na ubraniu złożonym obok łóżka na wyplatanym krześle. Wydawało się, że nie ma tu już czego szukać. Lekki podmuch poruszył muślinowe firanki. Podszedł do okna i rozsunął je. Gwiazdy drżały na mroźnym firmamencie. Pod tymi gwiazdami całe jego długie życie rozwinęło się w przerażające bezsensem pasmo znikomych, bezcelowych dążeń i szlachetnych porywów. Tak niedawno, zda się, był roześmianym chłopcem, biegającym po tym samym mieście Tweedside. Myśli uleciały daleko w przeszłość. Jeśli życie jego poszło w ogóle jakimiś z góry wytyczonymi drogami, to pierwszy doniosły zwrot w nim zarysował się niewątpliwie sześćdziesiąt lat temu, tej kwietniowej soboty, która w niezmąconą dotąd szczęśliwość jego życia wdarła się głęboko - niezrozumiana i nieuznana... Osobliwe powołanie. Czuł się szczęśliwy tego wiosennego ranka przy wczesnym śniadaniu w przytulnej, ciemnej kuchni. Grzejąc przy ogniu odziane w skarpety stopy, jadł gorące placki owsiane z apetytem podrażnionym zapachem schnącego łuczywa. Czuł się szczęśliwy mimo deszczu, bo była sobota i przypływ dobry dla połowu łososi. Matka przestała mieszać energicznie drewnianą warzęchą i postawiła między nim a ojcem na wyszorowanym stole zdobną niebieskim szlakiem misę zawiesistej grochówki. Sięgnął po swą rogową łyżkę, zanurzył ją najpierw w misce, a potem w stojącym przed nim garnuszku maślanki. Językiem obracał gęstą, złotą maź grochówki doskonale przyrządzonej. Ojciec, w wytartym, niebieskim swetrze i cerowanych rybackich skarpetach, siedział naprzeciw i posilał się w milczeniu, spokojnie, wolno poruszając czerwonymi rękoma. Matka zrzuciła ostatnią porcję placków z patelni, ułożyła je sztorcem na misie i usiadła do swej filiżanki herbaty. Żółte masło topniało na ułamanym przez nią placku. Cisza i miły nastrój rodzinny panowały w małej kuchence, przy piecu z paleniskiem wylepionym gliną. Miał dziewięć lat i wybierał się z ojcem na molo, gdzie znali go wszyscy jako synka Alexa Chisholma. Rybacy, odziani w wełniane swetry i długie, skórzane, sięgające pachwin buty, witali go zwykle spokojnym skinieniem głowy lub - co lepsze - przyjaznym milczeniem. Duma rozpierała go, gdy wypływał z nimi na morze. Szalupa szerokim łukiem opływała przystań dookoła, ze skrzypem dulek, z dużą siecią, zapuszczoną po mistrzowsku przez ojca. Z tyłu, na molo, zgrzytając gwoździami butów po mokrych kamieniach mężczyźni zbici w gromadę bronili się przed wiatrem. Jedni przykucnąwszy okryli ramiona żółtą płachtą żeglarską, inni ssali ciepło ze sczerniałych, glinianych, długich na kilka cali fajek. Franciszek stał z ojcem osobno. Alex Chisholm był przodownikiem, dozorcą Stacji Rybackiej Tweed Nr 3. Chłostani wiatrem, stali razem w milczeniu i patrzyli na daleki krąg korków tańczących w silnym wirowisku prądów, na linii, gdzie rzeka spotyka się z morzem. Często migotliwy blask słońca w drżących zmarszczkach wody przyprawiał chłopca o zawrót głowy. Nie zmrużyłby jednak oczu za nic w świecie. Nawet sekunda nieuwagi mogłaby przynieść stratę tuzina ryb, tak trudnych do zdobycia w tych dniach, że w odległym Billingsgate Towarzystwo Rybackie sprzedawało je po pół korony za funt. Wysoką, kościstą postać ojca, z głową nieco zapadłą w ramiona, z ostrym profilem pod starym kapturem, z wystającymi kośćmi policzków zaróżowionych zdrową krwią, cechowało zawsze to samo uparte napięcie. Odległy głos miejskiego zegara, krakanie derhamskich wron, zapach zbutwiałego drzewa z wraków - łączyły się w umyśle chłopca w nierozerwalną całość, a świadomość tego milczącego koleżeństwa rybaków napełniała łzami jego oczy. Franciszek, choć tak bardzo tego pragnął, nigdy nie mógł pierwszy dostrzec zanurzenia korka. Nie tego ruchu spowodowanego falą przypływu, z powodu którego czasami głupio wszczynał alarm, lecz tego powolnego ciągnienia w dół, po którym doświadczone oko poznawało miotanie się ryby. Na gromki, wysoki okrzyk ojca rozlegał się szybki klekot stóp załogi, która biegła do windy ciągnącej sieć. Moment ten nigdy nie miał w sobie nic z mechanicznej, bezdusznej rutyny. Choć ludziom płacono od wagi połowu, nie myśl o pieniądzach kierowała nimi w tej chwili. Gorączkowe podniecenie miało swe źródło w dalekich, pierwotnych, atawistycznych chyba namiętnościach łowieckich. Sieć zbliżała się z wolna, obwieszona wodorostami, ociekająca, a sznury piszczały na drewnianym kołowrocie bębna. Jeszcze jedno, ostatnie pociągnięcie i we wnętrzu kotłującej się sieci pojawiał się błysk. Pewnej pamiętnej soboty wyciągnęli czterdzieści łososi za jednym rzutem. Olbrzymie, błyszczące stworzenia miotały się i walczyły, aż przerwały sieć i usiłowały wydostać się przez burtę do rzeki. Franciszek wraz z innymi rzucił się naprzód, zagarniając rozpaczliwie cenną, umykającą rybę. Podniesiono go oblepionego złotymi talarami łusek i przemoczonego do nitki, trzymającego w ramionach prawdziwego potwora. Tego wieczoru szedł do domu z ręką w ojcowskiej dłoni, krokami dudniącymi w zadymionym zmroku. W pewnej chwili zatrzymali się bez słowa u Burleya na High Street, aby kupić za pensa muszelek, tych miętowych, które sobie specjalnie wybrał. i Ich koleżeństwo szło jeszcze dalej. W niedzielę, po sumie, zabierali wędki i potajemnie - aby nie urazić wrażliwych na religijne sprawy osób - wykradali się tylnymi ulicami pogrążonego w świątecznym letargu miasta do zielonej doliny Whitadder. W swej blaszance pełnej trocin miał Franciszek przepyszne dżdżownice, zebrane poprzedniej nocy na podwórku u Mealeya. Na drugi dzień ciągle był oszołomiony szmerem strumienia, zapachem kwiecia łąk i zachwycony ojcem, pokazującym mu wiry i karmazynowego cętkowanego pstrąga ukrytego pod kamieniem, bezustannie miał przed oczyma jego postać, pochyloną nad ogniskiem z chrustu, w którym piekła się krucha, smaczna ryba. W innych porach roku zbierali jeżyny, poziomki lub leśne żółte maliny, z których można było przyrządzić taki dobry dżem. Wyprawa nabierała uroczystego charakteru, gdy matka mogła iść z nimi. Ojciec znał wszystkie najpiękniejsze miejsca i prowadził ich głęboko w bezdrożne lasy, do nietkniętych zarośli pełnych soczystego owocu. Gdy spadł śnieg i zima ścisnęła ziemię, skradali się pomiędzy drzewami strzeżonych derhamskich terenów łowieckich. Oddech marzł w szron, a skóra cierpła ze strachu przed gwizdem gajowego. Słyszał bicie własnego serca, gdy opróżniali sidła prawie pod oknami samego leśnictwa. Potem wracał do domu z ciężką torbą myśliwską, z roześmianymi oczyma. Aż przyjemnie się robiło na myśl o pasztecie zajęczym. Matka była wspaniałą kucharką, kobietą pilną, oszczędną i obdarzoną takim talentem do prowadzenia domu, że ich szkockie środowisko nadało jej - niechętnie zresztą przez nią przyjmowany - tytuł "wspaniałej gospodyni". Gdy skończył jeść, posłyszał, że matka mówi do ojca patrząc nań poprzez zastawiony śniadaniem stół. - Staraj się dziś wcześniej wrócić, Alex. Dziś jest koncert w radzie miejskiej. Widział, że ojciec, zatroskany wylewem rzeki i mało obiecującym sezonem połowu łososi, drgnął na przypomnienie dorocznego uroczystego wieczoru w radzie miejskiej. Nie miał ochoty iść tam tego wieczoru. - Chcesz pójść koniecznie? - spytał z cieniem uśmiechu na wargach. Zarumieniła się z lekka, a Franciszek zastanawiał się, dlaczego matka wydaje się taka dziwna. - To jedna z niewielu rzeczy, na które czekam cały rok. Jesteś zresztą radnym miasta, więc wypada, żebyś zajął swoje miejsce na trybunie z rodziną i przyjaciółmi. Jego uśmiech pogłębił się, dokoła oczu pojawiły się linie dobrotliwych zmarszczek; Franciszek oddałby życie, żeby posiąść ten uśmiech. - No, to widzę, Elżbieto, że musimy tam iść. Nie cierpiał rady miejskiej, jak nie znosił filiżanek, sztywnych kołnierzyków i swych skrzypiących, świątecznych butów. Ale kochał tę kobietę, która życzyła sobie, żeby z nią poszedł. - Liczę na ciebie, Alex. Widzisz - jej głos usiłując zachować swobodę zabrzmiał nutą osobliwej ulgi - zaprosiłam Połę i Norę z Tynecastle, Ned niestety nie będzie mógł przyjechać. - Zatrzymała się. - Będziesz musiał posłać kogoś innego do Ettal z rachunkami. Wyprostował się i szybkim spojrzeniem starał się przeniknąć ją aż do dna jej delikatnego fortelu. Franciszek nie rozumiał początkowo, o co chodzi. Nie żyjąca już dziś siostra ojca poślubiła ongiś Neda Bannona, właściciela gospody "Union" w Tynecastle, zgiełkliwym mieście, odległym o blisko sześćdziesiąt mil na południe. Pola, siostra Neda, i Nora, jego dziesięcioletnia osierocona bratanica, nie były wprawdzie bliskimi krewnymi, lecz mimo to odwiedziny ich można było zawsze zaliczyć do radosnych wydarzeń. Nagle posłyszał głos ojca, który odrzekł spokojnie: - Tak czy owak będę musiał popłynąć do Ettal. Zapadła grobowa cisza. Franciszek spostrzegł, że matka pobladła. To wcale nie jest konieczne, żebyś ty płynął. ,. Ktokolwiek, choćby Sam Mirlees, chętnie popłynie za ciebie. Nie odpowiedział. Ciągle patrzył na nią spokojnie, dotknięty w swej godności, w swej zawodowej dumie. Jej wzburzenie rosło. Porzuciła wszelkie wybiegi i pochylona do przodu położyła nerwową dłoń na jego rękawie. - Zrób to dla mnie, Alex. Wiesz, co się stało zeszłym razem. Tam jest znowu źle, bardzo źle, jak słyszałam. Ciepłym, kojącym ruchem położył swą dużą dłoń na jej ręce. - Nie chciałabyś chyba, żebym stchórzył, prawda? - uśmiechnął się i powstał żywo. - Wypłynę wcześnie i wcześnie wrócę... na czas dla ciebie, dla naszych zbzikowanych przyjaciół i na twój cenny koncert wreszcie. Pokonana, z wyrazem usilnej prośby na twarzy patrzyła, jak wdziewa wysokie buty. Franciszek, zziębnięty i przybity, przeczuwał z lękiem, co nastąpi. I rzeczywiście, ojciec wyprostował się i rzekł łagodnie z niebywałą u niego miękkością: - Myślę, żebyś lepiej został dziś w domu, chłopcze. Pomożesz matce w pracy koło domu. Trzeba będzie mnóstwa rzeczy dojrzeć, zanim goście przyjdą. Zgnębiony rozczarowaniem Franciszek nie protestował. Poczuł, że matka nerwowo przygarnia go ramieniem. Ojciec stał chwilę u drzwi z głębokim, serdecznym uczuciem malującym się w oczach, potem cicho wyszedł. Choć deszcz ustał koło południa, godziny wlokły się Franciszkowi beznadziejnie. Udawał, że nie dostrzega matczynego strapionego czoła. Dręczyła go przy tym pełna świadomość ich sytuacji. Tu, w tym cichym miasteczku, znano ich i nie zaczepiano, a nawet ceniono. Lecz w Ettal, mieście targowym, oddalonym o cztery mile, gdzie ojciec co miesiąc musiał składać w biurze rybackim sprawozdania o połowach, rzecz miała się inaczej. Sto lat temu trzęsawiska Ettalu zabarwiły się krwią członków Covenantu, a teraz wahadło ucisku nielitościwie odchyliło się w stronę przeciwną. Pod wodzą nowego proboszcza ożyły ostatnio na nowo zaciekłe prześladowania religijne. Tworzono tajne organizacje, urządzano masowe zebrania na rynku i niby batem podcinano namiętności religijne do stanu obłąkanego fanatyzmu. Gdy doszło wreszcie do wybuchu nagromadzonych namiętności, nielicznych katolików wyszczuto z miasta psami, podczas gdy wszyscy inni, mieszkający w okolicy, otrzymali groźne ostrzeżenia, by nie pokazywali się na ulicach Ettalu. Chłodna obojętność, z jaką ojciec ustosunkował się do tej groźby, uczyniła go przedmiotem szczególnie zawziętej nienawiści. Ubiegłego miesiąca doszło do bijatyki, w której krzepki poławiacz łososi doskonale zdał egzamin z siły swych pięści. Teraz pomimo ponownych pogróżek i mimo troskliwie przez żonę ułożonego podstępu, aby go zatrzymać, wybierał się znowu... Franciszek zląkł się własnych myśli i jego małe piąstki zacisnęły się gwałtownie. Dlaczego ludzie nie żyją w zgodzie? Jego rodzice nie byli tego samego wyznania, a jednak żyli razem w doskonałej harmonii, szanując się wzajemnie. Ojciec był dobrym człowiekiem, najlepszym człowiekiem na świecie... dlaczego chcą go skrzywdzić? Lęk, jak nóż wbity w sam rdzeń jego młodego życia, zakradł się do duszy chłopca. Odczuwał paniczny strach, wstyd i rozterkę na dźwięk słowa "religia". Nie rozumiał, jak mogą się ludzie wzajemnie nienawidzić z powodu oddawania czci temu samemu Bogu odmiennymi słowami. Gdy około godziny czwartej powracał z gośćmi z dworca kolejowego, jego ponury nastrój potęgowały żarty i kpinki dowcipnej kuzynki Nory. Ani obecność matki idącej z tyłu w towarzystwie wystrojonej i statecznej ciotki Poli, ani żywość i pogoda Nory, rozradowanej nową, brunatną sukienką i ponownym spotkaniem z nim - nie zdołały go rozweselić. Czuł ucisk wiszącego w powietrzu nieszczęścia. Opanowując posępny nastrój zbliżał się do domu. Była to niska, schludna chata z szarego kamienia, stojąca frontem ku Cannalgate, z małym, starannie utrzymanym ogrodem, w którym ojciec hodował astry i begonie. Błyszcząca mosiężna kołatka i czyściutki próg świadczyły widomie o zamiłowaniu matki do czystości. Nieskalaną biel firanek za oknami plamiły szkarłatem trzy doniczki pelargonii. Nora zarumieniona, zdyszana, z niebieskimi oczyma iskrzącymi się uciechą, była w jednym ze swych nastrojów wyzywającej, psotnej wesołości. Gdy przechodzili obok domu ku tylnemu ogrodowi, gdzie stosownie do polecenia matki mieli bawić się z Anzelmem Mealeyem aż do podwieczorku, zbliżyła się do Franciszka i szepcząc pochyliła się do jego ucha tak, że włosy opadły jej na subtelną twarzyczkę. Kałuże, których nie zdołali przeskoczyć suchą nogą, i soczysta wilgoć ziemi pobudziły jej pomysłowość. Franciszek początkowo nie chciał słuchać. Było to dziwne, gdyż towarzystwo Nory wywoływało u niego zazwyczaj natychmiastową, rywalizującą gotowość do zabawy. Milcząc zatrzymał się i patrzył na nią pełen wahania. - Wiem, że on to zrobi - mówiła - on zawsze chce bawić się w świętego. Chodź, Franku, zróbmy to, zróbmy! Powolny uśmiech ukazał się na jego wargach. Z małej szopy na narzędzia, znajdującej się w końcu ogrodu, niechętnie przyniósł łopatę, polewaczkę i kawał starej gazety. Pod kierunkiem Nory wykopał przy krzakach lauru szeroką na dwie stopy jamę, napełnił ją wodą i nakrył gazetą. Nora kunsztownie posypała arkusz warstwą suchej ziemi. Zaledwie ukryli łopatę, przyszedł Anzelm ubrany w piękny biały mundurek marynarski. Nora rzuciła Frankowi spojrzenie pełne nieukrywanej radości. - Halo, Anzelmie! - witała go rozpromieniona. - Co za przepiękne ubranie! Czekaliśmy na ciebie. W co będziemy się bawić? Anzelm Mealey zastanowił się nad pytaniem w sposób, który wyrażał zasadniczą zgodę. Był jak na jedenaście lat dużym, dobrze odżywionym chłopcem, z białoróżowymi policzkami. Włosy miał jasne i kędzierzawe, oczy uduchowione. Jedyne dziecko bogatych i pobożnych rodziców. Ojciec był właścicielem doskonale prosperującej fabryki nawozów kostnych, położonej na przeciwnym brzegu rzeki. Anzelm przeznaczony był z własnego i matczynego wyboru na duchownego i miał wstąpić do Holywell, słynnego kolegium katolickiego w północnej Szkocji. Z Franciszkiem służył do mszy w kościele Świętego Kolumba. Często znajdowano go w kościele, klęczącego, z oczyma pełnymi gorących łez. Wędrowne siostry zakonne głaskały go po głowie. Uznawany był powszechnie i słusznie za prawdziwie świątobliwego chłopca. - Urządzimy procesję - powiedział - na cześć świętej Julii, bo dzisiaj jest dzień jej imienia. Nora klasnęła w dłonie. - Powiedzmy, że jej ołtarz jest przy krzakach lauru. Mamy się ubrać? - Nie - Anzelm potrząsnął głową - módlmy się raczej, nie bawmy. Ale wyobraźcie sobie, że mam na sobie komżę i niosę wysadzaną klejnotami monstrancję. Ty jesteś białą siostrą kartuzką. A ty, Franku, towarzyszącym mi klerykiem. Jesteście gotowi? Franciszek odczuł nagle niesmak. Był za młody, by móc zanalizować swe uczucia, wiedział tylko, że choć Anzelm pragnął gorąco mieć w nim swego najlepszego przyjaciela, jego afiszująca się pobożność wywoływała w nim dziwny, bolesny wstyd. Do Boga odnosił się Franek z rozpaczliwą rezerwą. Było to uczucie, które pieczołowicie ochraniał, nieświadomy ni jego przyczyny, ni treści, niby delikatny nerw ukryty głęboko w ciele. Gdy Anzelm raz na lekcji religii oświadczył z uniesieniem: "Kocham i uwielbiam naszego Zbawiciela z całego serca", Franek, bawiący się w kieszeni kamyczkami, oblał się ciemnym rumieńcem, milczący poszedł do domu i po drodze wybił szybę. Następnego dnia Anzelm, od pewnego czasu opiekun chorych, przyszedł do szkoły z pieczoną kurą dla matki Paxton, dumnie rozprawiając o osobie będącej przedmiotem jego charytatywnych praktyk. Matka Paxton była to stara rybaczka, wyschła z hipokryzji i niedomagań wątroby, a jej sobotnie występy nieszporne zamieniały Cannalgate w dom wariatów. Franek z całym spokojem zakradł się podczas lekcji do szatni, otworzył paczkę i w miejsce wybornego kurczaka, którego zjadł wraz z kolegami, włożył zgniły łeb sztokfisza. Łzy Anzelma i przekleństwa Meg Paxton dostarczyły mu potem dreszczu głębokiej, ponurej satysfakcji. Teraz jednak zawahał się, jakby chciał dać chłopcu sposobność uniknięcia pułapki. Zapytał więc powoli: - Kto pójdzie pierwszy? - Ja, rzecz jasna - wyrwał się Anzelm zajmując pozycję na przodzie. - Śpiewaj, Noro: Tantum ergo... W takt wysokiego dyszkantu Nory procesja ruszyła gęsiego. Gdy zbliżali się do laurowych krzaków, Anzelm podniósł splecione dłonie ku niebu. W następnej chwili stanął na papier i chlusnął w błoto. Przez dziesięć sekund nikt się nie poruszył. Dopiero przeraźliwy wrzask Anzelma, gramolącego się z trudem, spowodował wybuch radości Nory. I kiedy Mealey bełkotał: - To grzech, to grzech - podskakiwała z uciechy i roześmiana podjudzała dziko: - Bij go, Anzelmie, bij! Dlaczego nie bijesz Franka? - Nie, nie - wył Anzelm - nadstawię drugi policzek! - Rzucił się biegiem do domu. Nora przylgnęła gorączkowo do Franciszka, krztusząc się, ze łzami śmiechu płynącymi po policzkach. Lecz Franciszek się nie śmiał. W zamyśleniu zapatrzony w ziemię milczał i wyrzucał sobie, że poniżył się do takich niemądrych figli teraz, gdy ojciec jego przemierzał wrogie ulice Ettalu. Milczał jeszcze, kiedy wracali na herbatę. W miłym pokoju frontowym, zgodnie ze sztywnym rytuałem szkockiej gościnności, stół był już zastawiony najlepszą porcelaną i wszelkim platerowanym nakryciem, jakim tylko małe gospodarstwo domowe dysponowało. Matka siedziała przy ciotce Poli z twarzą dziś raczej poważną, zaróżowioną nieco od ognia i sztywniała lekko, ilekroć spojrzała na zegar. Po niespokojnym dniu, przeplatanym na przemiany zwątpieniem i otuchą, wmawiając sobie, że płonne są jej obawy, nasłuchiwała kroków męża. Czuła przemożną tęsknotę za nim. Pochodziła z Darrow, miasta ze stocznią, nieprawdopodobnie szarego, oddalonego o około 20 mil od Tynecastle, Ojciec jej, Daniel Glennie, z zawodu drobny piekarz ustawicznie walczący z widmem grożącego mu bankructwa, sprawował poza tym funkcję podwórzowego kaznodziei i głowy swego własnego i jedynego bractwa chrześcijańskiego. W czasie jednego ze swych tygodniowych urlopów, które odrywały ją od rodzicielskiego kantorka, zakochała się bez pamięci (mając lat osiemnaście) w młodym rybaku z Tweedside, Aleksandrze Chisholmie, i wkrótce go poślubiła. W teorii los tego całkowicie niedobranego związku był z góry przesądzony. W rzeczywistości jednak małżeństwo to okazało się wyjątkowo udane. Chisholm nie był fanatykiem. Jako człowiek spokojny i opanowany nie miał zamiaru wpływać na poglądy religijne żony. Ona ze swej strony przesiąknięta od wczesnego dzieciństwa osobliwą doktryną uniwersalnej tolerancji, ugruntowanej przez ojca dziwaka, też nie była skłonna do wzniecania zatargóv,- na tym tle. Nawet gdy przycichły pierwsze uniesienia miłości, zaznawała pełnego szczęścia. "Tak dobrze jest - mawiała - mieć go koło siebie. " Był schludny, chętny i zawsze niezawodny, gdy przyszło naprawić wyżymaczkę, zarżnąć koguta lub wybrać miód z uli. Jego astry były najpiękniejsze w Tweedside, a jego pantarki stale brały nagrody na wystawach. Gołębnik, który zrobił niedawno dla Franciszka, był arcydziełem cierpliwej, benedyktyńskiej pracy. Zdarzało się, że siedząc w zimowe wieczory przy ognisku nad drutami, podczas gdy Franciszek otulony leżał w łóżku, wiatr gwizdał przyjemnie wokół małego domu, kociołek syczał zawieszony nad ogniem, a jej długi, kościsty Alex zajęty jakąś majsterką stąpał cicho po kuchni odzianymi w skarpety stopami - zwracała się do niego z dziwnie czułym uśmiechem: "Wiesz, zakochana jestem w tobie, stary". Nerwowo spojrzała na zegar. Tak! Było późno, znacznie później, niż wracał zazwyczaj. Na dworze gromadzące się chmury przyśpieszały ciemność wieczoru, a ciężkie krople deszczu znowu rozbijały się na okiennych szybach. Nora i Franciszek weszli prawie równocześnie. Umknęła przed pytającym wzrokiem syna. - No, dzieci - ciotka Pola wezwała ich do swego krzesła. - Bawiliście się dobrze? To ślicznie. Umyłaś sobie ręce, Noro? Z pewnością cieszysz się na myśl o dzisiejszym koncercie, Franciszku. Ja sama lubię trochę muzyki. Na Boga, dziewczyno, nie kręć się. I pamiętaj, jak się masz zachowywać przy ludziach, moja panno. Siądziemy do herbaty. Nie można było zignorować tej propozycji. Z uczuciem głuchej rozpaczy, spotęgowanym, bo ukrytym, Elżbieta wstała. - Nie będziemy dłużej czekać na Alexa. Zaczniemy. - Wymusiła usprawiedliwiający uśmiech. - On przyjdzie teraz lada chwila. Herbata była wspaniała, jak również pierniczki i ciasta domowej roboty, a konfitury własnoręcznie robione przez Elżbietę. Lecz ciężka atmosfera naprężenia wisiała nad stołem. Ciotka Pola nie robiła swoich ironicznych uwag, które zazwyczaj przysparzały Franciszkowi tyle skrytej radości, lecz siedziała wyprostowana, z łokciami przyciągniętymi, wytwornie trzymając ucho filiżanki. Stara panna, niżej czterdziestki, z długą, steraną, ale przyjemną twarzą, cokolwiek dziwaczna w ubiorze, stateczna, spokojna, gładka w obejściu, z koronkową chusteczką na podołku, z nosem nienaturalnie zaczerwienionym od gorącej herbaty i z ptakiem na kapeluszu, który zdawał się dumać nad czymś, wyglądała jak model nieskazitelnej ogłady towarzyskiej. - Przychodzi mi na myśl, Elżbieto - ciotka taktownie przerwała milczenie - że dzieci powinny były przyprowadzić ze sobą Mealeyowego chłopca. Ned zna jego ojca. Piękne powołanie ma Anzelm. - Nie poruszając głową musnęła Franciszka swym uprzejmym, wszechwidzącym spojrzeniem. - Trzeba będzie ciebie także posłać do Holywell, mój chłopcze. Elżbieto, czy chciałabyś widzieć swego syna na ambonie? - Mego jedynaka? Nie. - Wszechmocny lubi jedynaków - rzekła ciotka Pola z przejęciem. Elżbieta nie uśmiechnęła się. Postanowiła, że jej syn będzie wielkim człowiekiem, słynnym prawnikiem, może chirurgiem; nie mogła znieść myśli, że miałby cierpieć pustkę i trudy pełnego umartwień kapłańskiego życia. Targana rosnącym wzburzeniem zawołała: - Naprawdę chciałabym, żeby Alex wrócił. To... to bardzo nieładnie z jego strony. Jeśli się nie pośpieszy, spóźnimy się na koncert. - Może jeszcze nie jest gotów z rachunkami - rozważała ciotka Pola uprzejmie. Elżbieta zaczerwieniła się z przykrości nie panując już nad sobą. - Musi być teraz w przystani... zawsze się tam zatrzymuje wracając z Ettal. - Rozpaczliwie próbowała odpędzić lęk. - Nie dziwiłabym się, gdyby o nas całkiem zapomniał. To chyba najbardziej roztargniony człowiek na świecie. - Urwała, mówiąc po chwili: - Damy mu jeszcze pięć minut czasu. Jeszcze jedną filiżankę, ciociu? Lecz kolacja kończyła się i nie można jej było przedłużać. Zapadło przygnębiające milczenie. Co się z nim stało? Czy nigdy, nigdy nie przyjdzie? Chora z niepokoju Elżbieta nie mogła pohamować się dłużej. Rzuciwszy jeszcze jedno spojrzenie na marmurowy zegar, wstała. - Proszę mi wybaczyć, ciotko Polu, muszę tam pobiec i zobaczyć, co go zatrzymuje. Zaraz wrócę. Niepokój matki udzielił się Franciszkowi. Niepewność nasuwała mu kształtowane przez uczucie strachu obrazy wąskiego zaułka, przerażającego ciemnością i kotłującymi się w zamieszaniu twarzami. Widział ojca przyciśniętego do muru... walczącego... padającego pod naporem tłumu... słyszał głuchy stuk jego głowy o nierówny, wyboisty bruk. Nie zdawał sobie sprawy, że drży. - Pozwól mi także pójść, mamo - prosił. - Nie ma sensu, synu - uśmiechnęła się blado - zostań tu i zabaw naszych gości. Nieoczekiwanie ciotka potrząsnęła głową. Dotąd nie zdradziła, że spostrzegła rosnące napięcie. Nie uczyniła tego i teraz. Lecz z niewzruszoną powagą doradziła: - Zabierz chłopca ze sobą,. Elżbieto, Nora i ja damy sobie doskonale radę. Zapadła cisza, podczas której Franciszek błagał oczyma. - Dobrze... chodź. Matka odziała go w gruby płaszcz, potem otuliwszy się sukienną peleryną wzięła go za rękę i wyszła z ciepłego" jasnego pokoju. Noc była ulewna, czarna jak smoła. Deszcz pienił się na bruku i szumiał rynsztokami opustoszałych ulic. Gdy tak borykali się w wietrznym mroku po Mercat Wynd, daleko poza odległym rynkiem i przyćmioną iluminacją ratusza" lęk znowu ogarnął Franciszka. Próbował go zwalczyć zaciskając usta i z determinacją dorównując przyśpieszonym krokom matki. W dziesięć minut później przeszli przez most graniczny i puścili się wzdłuż nadbrzeża w stronę mola nr 3. Tu. matka zatrzymała się strwożona. Budka była zamknięta i opustoszała. Odwróciła się niezdecydowana i nagle dostrzegła o milę w górę rzeki na molo nr 5, słabe światełko" zamglone w dżdżystej ciemności. Mieszkał tam Sam Mirlees, poddozorca, człowiek rozwiązły i zapity. Ruszyła stanowczo w tamtą stronę brodząc przez mokre łąki, potykając się na niewidocznych kępach trawy, brnąc przez rowy i kałuże. ... Na pewno ma jakieś nowiny! Franciszek idąc tuż obok czuł jej lęk rosnący z każdym jej krokiem. W końcu doszli do drugiej przystani, do drewnianej chaty z syconych smołą desek, mocno osadzonej na brzegu rzeki za wysokim, kamiennym molo i zasłoną wiszących sieci. Franciszek nie mógł dłużej wytrzymać. Rzuciwszy się naprzód z niespokojnie bijącym sercem jednym pchnięciem otworzył drzwi. Wtedy, u kresu swej całodziennej trwogi, wydał pełen udręki, zdławiony okrzyk, a źrenice rozszerzyły mu się z przerażenia. Sam Mirlees pochylał się nad wyciągniętym na ławie ojcem. Z bladej twarzy ojca ściekały strużki krwi; jedną rękę miał podwiązaną prymitywnie temblakiem, a na czole duży siniec. Obydwaj mężczyźni byli w swetrach i wysokich butach. Szklanki i kamienny dzban stały na stole, a brudna, zaczerwieniona od krwi gąbka leżała obok lepkiej miednicy. Kołysząca się lampa sztormowa rzucała na nich snop żółtego, nędznego światła; atramentowe cienie pełzały chwiejnie po tajemniczych kątach i dudniącym od deszczu stropie. Matka rzuciła się ku nim i padła na kolana obok ławy. - Alex... Alex... jesteś ranny? Choć oczy miał przymglone, uśmiechnął się, a raczej próbował się uśmiechnąć sinymi, krwawiącymi wargami. - Nie gorzej niż ci, co mnie próbowali zranić. Łzy, zrodzone z jego hartu i jej miłości, łzy bezsilnego oburzenia na tych, którzy doprowadzili go do tego stanu, nabiegły jej do oczu. - Był prawie wykończony, jak przyszedł - wtrącił Mirlees z niewyraźnym gestem - ale dałem mu kapeczkę na wzmocnienie. Rzuciła mu gniewne spojrzenie. Spity był jak zwykle przy sobocie. Zrobiło się jej słabo z gniewu na tego zapijaczonego głupca, który napoił trunkiem straszliwie poranionego męża. Widziała, że stracił dużo krwi... nie było tu nic, czym można by go było opatrzyć... musi go wydostać stąd natychmiast... bez zwłoki. Spytała się z niepokojem: - Potrafisz zajść do domu ze mną, Alex? - Myślę, że tak... jeśli pójdziemy powoli. Przezwyciężając strach i bezradność porządkowała myśli. Jej jedynym i instynktownym pragnieniem było przenieść go do ciepła i światła, w bezpieczne miejsce. Zauważyła, że jego najgorsza rana, cięcie aż do kości skroniowej, przestała krwawić. Zwróciła się do syna. - Biegnij prędko z powrotem, Franku! Powiedz Poli, by przygotowała na nasze przyjście wszystko, co potrzeba. Potem sprowadź zaraz do domu lekarza. Franciszek, trzęsąc się jak w febrze, przytaknął bezwiednie na znak, że zrozumiał. Spojrzawszy raz jeszcze na ojca pochylił głowę i puścił się pędem wzdłuż nadbrzeża. - Więc spróbuj, Alex... pozwól mi pomóc. Odrzucając z goryczą propozycję pomocy ze strony Mirleesa, co do której była pewna, że będzie gorsza niż żadna, pomogła mężowi wstać. Chwiejąc się powstał posłusznie. Trzymał się na nogach bardzo niepewnie i ledwie wiedział, co czyni. - Wobec tego... idę, Sam - mruknął nieprzytomnie - dziękuję ci i dobranoc. W przypływie nowej niepewności zagryzła wargi. Przemogła się jednak i wyprowadziła go na spotkanie tnących strumieni deszczu. Gdy drzwi zamknęły się za nimi, a on stał niepewny i obojętny na ulewę, zlękła się perspektywy tego długiego powrotu z bezradnym mężczyzną przez rozmiękłe deszczem pola. W tym wahaniu nagle błysnęła jej myśl. Czemuż wcześniej o tym nie pomyślała? Skróciwszy sobie drogę przez most obok cegielni mogłaby oszczędzić co najmniej milę drogi i mieć go w domu bezpiecznie ułożonego w łóżku w ciągu pół godziny. Ujęła go pod ramię z mocnym postanowieniem. Wciskając się w ulewę i podpierając go, wskazała kierunek w górę rzeki ku mostowi. Z początku widocznie nie przejrzał jej planów, lecz nagle, gdy doszedł go odgłos pędzącej wody, zatrzymał się. - Jaką drogą idziemy, Elżbieto? Nie przejdziemy przez most koło cegielni przy takim wylewie. - Cicho, Alex... nie marnuj sił na gadanie - uspokoiła go i poprowadziła dalej. Przyszli do mostu. Była to raczej wąska, wisząca kładka z kilku belek, z drucianą liną zamiast poręczy, łączącą obydwa brzegi w najwęższym miejscu. Most był dość solidny, choć mało używany, odkąd opustoszała cegielnia, której służył. Gdy Elżbieta stanęła na nim, ciemność i przerażająca bliskość wody zrodziły w jej duszy nieokreślone zwątpienie czy ostrzeżenie. Zatrzymała się, bo kładka była za wąska, by mogli iść dalej obok siebie, i ogarnięta falą dziwnej macierzyńskiej czułości spojrzała wstecz na jego przemoczoną i zmaltretowaną postać. - Masz linę? - Tak, trzymam ją. Widziała wyraźnie, że jego wielka pięść obejmuje i ściska grubą, drucianą linę. Nieprzytomna, zdyszana i opętana jedną myślą, straciła rozsądek. - Trzymaj się mnie. - Odwróciła się i poprowadziła. Poczęli przechodzić most. W połowie drogi noga obsunęła się mu z oślizłej od deszczu belki. Kiedy indziej nie miałoby to znaczenia. Tej nocy jednak znaczyło bardzo dużo, bo wezbrana Tweed sięgała belek mostu. Natychmiast pędzący prąd wypełnił mu but wodą. Borykał się z siłą porywistego prądu, z przemagającym go ciężarem buta i nie mógł wskutek utraconej w bitce w Ettal siły wydźwignąć ociężałej nogi. Ześliznęła mu się druga noga; obydwa buty jakby naładowane ołowiem trzymała woda. Na wołanie odwróciła się z krzykiem i pochwyciła go wpół. Jej ramiona go objęły, gdy pogrążał się już w fale. Walczyła ostro, rozpaczliwie, aby go podtrzymać. Potem szum i ciemność wód wessały ich w otchłań. Franciszek czekał na nich całą noc. Nie przyszli. Następnego dnia podczas odpływu znaleziono ich splecionych w uścisku w cichej wodzie przy piaszczystej wydmie. Pewnego czwartkowego wieczoru we wrześniu, w cztery lata później, Franciszek Chisholm mozolnym kołowaniem zakończył swą wieczorną wędrówkę od stoczni miasta Darrow ku wystającemu, podwójnemu szyldowi piekarni Glenniego. Powziął wielką decyzję. Gdy wlókł się omączonym przejściem, dzielącym piekarnię od sklepu, w jego ciemnych oczach tliło się postanowienie. Ponura postać Franka, zniekształcona niewygodnym, szorstkim, kupionym na wyrost kombinezonem roboczym, jego zbrudzona twarz pod płócienną, męską czapką włożoną przodem do tyłu - dziwnie wyglądały, gdy wszedł przez tylne drzwi i włożył swe próżne naczynie na śniadanie do miednicy kuchennej. Tak, powziął wielką decyzję. Malcom Glennie siedział w kuchni przy stole nakrytym poplamionym obrusem i jak zwykle zastawionym garnkami. Rozpierając się łokciami czytał "Conveyancing" Lockea. Był to bryłowaty, blady, siedemnastoletni wyrostek. Jedną ręką wichrzył tłuste, czarne włosy strząsając przy tym chmurę łupieżu na kołnierz, drugą ręką sięgał bezustannie po ciastka, upieczone dla niego przez matkę z okazji powrotu z kolegium Armstrong. Franciszek wziął swą kolację z pieca, dwupensowy gnieciuch i ziemniaki prażone od południa, i uprzątnął nieco miejsca dla siebie. Słyszał poprzez rozdarty, nieprzezroczysty papier, zastępujący rozbitą szybę w drzwiach przepierzenia, krzątaninę pani Glennie, obsługującej klienta w sklepiku. Malcom rzucił mu spojrzenie niecierpliwego niezadowolenia. - Czy nie możesz zachować się ciszej, gdy ja studiuję? Boże! Co za ręce! Czy nie myjesz się nigdy przed jedzeniem? Pogrążony w kamiennym milczeniu, które było najlepszą jego obroną, Franciszek podniósł nóż i widelec stwardniałymi, poparzonymi od nitów palcami. Drzwi przepierzenia otworzyły się i pani Glennie z godnością wtoczyła się do środka. - Już skończyłeś, Malcom, kochanie? Mam dla ciebie pyszny krem, same świeże jaja i mleko; nawet przy twej niestrawności nie zaszkodzi ci ani odrobinę. - Cały dzień mi coś w żołądku dolega - użalił się. Wciągnął głęboko powietrze i wydmuchnął je głośno z miną niesprawiedliwie skrzywdzonego. - To wszystko ta nauka robi, synu. - Pośpieszyła do kuchenki. - Ale to ci podtrzyma siły... skosztuj tylko... zrób to dla mnie. Pozwolił jej usunąć próżny talerz i postawić dużą miskę kremu przed sobą. Gdy pochłaniał go łapczywie, patrzyła nań z czułością radując się każdym kęsem, który połykał. Zżółkła, w połamanym gorsecie i zaniedbanej, świecącej dziurami spódnicy pochyliła ku niemu kłótliwą twarz z długim, cienkim nosem i zmarszczonymi wargami, twarz zdziecinniałą od ślepej matczynej miłości. - Tak się cieszę, synu, że wróciłeś dziś wcześniej. Ojciec ma zebranie. - Doprawdy? - Malcom podniósł się. - W hallu misyjnym? Nie. - Potrząsnęła wąską głową. - Na wolnym powietrzu, na błoniach. - Chyba nie pójdziemy? Odpowiedziała z dziwną, pełną goryczy próżnością: - Jest to jedyna pozycja społeczna, jaką twój ojciec kiedykolwiek mógł nam zapewnić, Malcomie. Dopóki go jeszcze kaznodziejstwo nie zawiedzie, musimy być przy nim. Zaprotestował gorąco. - Tobie się to może podobać, mamo, ale mnie jest diabelnie przykro stać tam przy ojcu tłukącym pięścią w Biblię i przy bękartach wrzeszczących "święty Danie"! Nie było to jeszcze tak złe, gdy byłem młody, ale teraz, kiedy wkrótce będę adwokatem... - urwał nadąsany. Drzwi wejściowe otworzyły się i jego ojciec, Dan Glennie, wszedł wolno do pokoju. "Święty Dan" zbliżył się do stołu zamyślony, ukroił sobie kawałek sera, nalał szklankę mleka i ciągle stojąc rozpoczął skromny posiłek. Choć zdjął swój roboczy kitel i podarte, sukienne pantofle, był nadal niepokaźną i zwiędłą figurą w wytartych, lśniących, czarnych spodniach, w starej jaskółce, za krótkiej i za ciasnej dla niego, w celuloidowym półkoszulku ze skręconym w sznur, czarnym krawatem. Mankiety (także z celuloidu, by uniknąć prania) były popękane, a buty domagały się naprawy. Postać miał nieco pochyloną. Jego spojrzenie spoza oprawnych w drut okularów, zwykle znękane, często ekstatycznie odległe, było teraz zamyślone i serdeczne. Żując, w spokojnym zamyśleniu pozwolił oczom spocząć na Franciszku. - Wyglądasz na zmęczonego, wnuku. Czy jadłeś obiad? Franciszek przytaknął. Pokój jak gdyby rozjaśnił się z chwilą wejścia piekarza. Oczy spoczywające na Franku były niemal matczyne. - Tam jest blacha ciastek z czereśniami, które dopiero co wyjąłem. Możesz sobie jedno wziąć, jeśli masz ochotę; tam na półce przy piecu... Pani Glennie skrzywiła się na tak bezmyślne marnotrawstwo. Ta rozrzutność uczyniła go dwukrotnie bankrutem. Pochyliła głowę w wielkiej rezygnacji. - Kiedy chcesz rozpocząć? Jeśli mamy ruszać teraz, to zamknę sklep. Spojrzał na duży, srebrny zegarek w żółtym, kościanym futerale. - Tak, zamknij teraz, matko. Praca dla Pana ma pierwszeństwo. A zresztą - dodał smutno - nie będziemy dziś już mieli więcej klientów. Gdy zaciągnęła zasłony nad upstrzonymi przez muchy ciastami, stał na boku i rozmyślał nad swoim dzisiejszym przemówieniem. Potem poruszył się, - Chodź, Malcomie! - A do Franciszka: - Pilnuj się, wnuku. Nie kładź się spać zbyt późno! Malcom zamknął książkę mrucząc pod nosem, wziął kapelusz i nadąsany wyszedł za ojcem. Pani Glennie naciągnęła na palce ciasne, czarne, skórkowe rękawiczki i przybrała swój męczeński, "zebraniowy" wyraz twarzy. - Nie zapomnij o talerzach - rzuciła Frankowi znaczący, mdły uśmiech. - Szkoda, że nie idziesz z nami! Gdy wyszli, zwalczył chęć położenia głowy na stole. Jego świeże, bohaterskie postanowienie rozpalało go. Myśl o Williem Tullochu elektryzowała jego zmęczone ciało. Złożywszy brudne talerze do miednicy, rozpoczął je myć. Z brwiami ściągniętymi zamyślił się nad swym położeniem. Śniedź gwałtem narzuconych dobrodziejstw leżała na nim od owej chwili przed pogrzebem, kiedy to Daniel w uniesieniu rzekł do Poli Bannon: "Wezmę chłopca Elżbiety. My jesteśmy jego jedynymi krewnymi. Musi iść do nas! " Ta spontaniczna dobroczynność nie byłaby jednak pozbawiła go innych źródeł pomocy. Trzeba było dopiero tej późniejszej, nienawistnej sceny, kiedy pani Glennie zagarniając małą majętność oraz pieniądze z polisy ubezpieczeniowej ojca i ze sprzedaży mebli, odrzuciła propozycje opiekuństwa ciotki Poli onieśmielając ją powoływaniem się na prawo. Zdecydowana opryskliwość żony Dana przecięła nagle i boleśnie wszelką łączność chłopca z Bannonami, jak gdyby on pośrednio był temu winien. Pola dotknięta i obrażona uznała, że uczyniła wszystko, co leżało w jej mocy. Wymazała go więc ze swej pamięci. Po przybyciu do domu piekarza, korzystając z przywileju "nowości", poszedł z tornistrem na plecach do szkoły w Darrow, eskortowany przez Malcoma, wyprostowany, wyczesany przez panią Glennie, która sprzed drzwi sklepu patrzyła za odchodzącymi uczniami z miną człowieka spoglądającego na swoją własność. Niestety! Dobroczynne podniecenie wkrótce opadło. Daniel Glennie, łagodna, wyśmiewana dusza, był świętym, który częstował ludzi na przemian chlebem, ciastami i rozprawami własnego pióra. W każdą sobotę paradował przez miasto ze swą szkapą obnoszącą duży, drukowany transparent: "Kochaj bliźniego jak siebie samego". Żył w niebiańskich snach, z których jednak co jakiś czas musiał otrząsnąć się, aby - zżarty troską i mokry od potu - stawić czoło swym wierzycielom. Pracując niezmordowanie - z myślami na łonie Abrahama, a z nogami w kadzi ciasta - nie mógł pamiętać o obecności swego wnuka. Gdy przypominał sobie o nim, brał chłopca za rękę, prowadził na podwórze i tam okruszynami karmili wróble. Nikczemna i chciwa pani Glennie, patrząca pełnym ubolewania okiem na rosnące mężowskie niepowodzenie, na odprawienie woźnicy, a potem sklepowej, na wygaszanie jednego pieca po drugim, na stopniowe chylenie się przedsiębiorstwa do poziomu produkcji dwupensowych placków i ćwierćpensowych bułek - uznała wkrótce Franciszka za nieznośną zmorę i praźródło tych niepowodzeń. Atrakcja sumy siedemdziesięciu funtów, którą dzięki niemu zdobyła, szybko zbladła i zdawała się drogo okupiona. Wydatki na przyodziewek, wyżywienie i wykształcenie Franka stały się dla niej, dręczonej rozpaczliwym sknerstwem, istną męczarnią. Liczyła jego kęsy z rezygnacją. Gdy spodnie mu się podarły, przerobiła dla niego "stare, zielone ubranie Daniela, relikwie mężowskiej młodości, o tak osobliwym deseniu i barwie, że wywoływało to kpiarskie zaczepki na ulicach i uczyniło życie chłopca pasmem udręki. Opłaty szkolne za Malcoma płacone były punktualnie, ale zbyt często zdarzało się jej zapominać o opłatach za Franciszka. Czekała, aż drżący, blady z upokorzenia, publicznie przed klasą oskarżony o niesłowność, zmuszony był zwrócić się do niej. Wtedy z trudem chwytając oddech udawała atak sercowy i trzymając się ręką za zwiędłą pierś wyliczała szylingi, jak gdyby ciągnął z niej żywą krew. Jakkolwiek znosił to ze stoicką wytrwałością, świadomość osamotnienia była dla małego chłopca czymś strasznym. W swej niedoli i troskach chodził na samotne spacery, na próżno krążąc po wsiach w poszukiwaniu strumyka, w którym by mógł łowić pstrągi. Przypatrywał się wypływającym na morze okrętom i pożerany tęsknotą wpychał czapkę między zęby, aby zdusić rosnącą rozpacz. Wpleciony w kotłowisko zwalczających się wyznań nie wiedział, czego się trzymać. Jasny i żywy umysł uległ otępieniu, twarz stała się posępna. Jedyne chwile szczęścia to wieczory, kiedy pani Glennie i Malcoma nie było w domu, kiedy siedział naprzeciw Daniela przy kuchennym ogniu, obserwując, jak mały piekarz w zupełnej ciszy, odwracał stronice Biblii z wyrazem niewysławionej błogości na twarzy. Spokojne, lecz nieugięte postanowienie Daniela niemieszania się do religii chłopca (jakżeby mógł, skoro głosił uniwersalną tolerancję) było dodatkowym, wiecznie żywym cierniem dla pani Glennie. Dla "chrześcijanki" jak ona, która była pewna zbawienia, żywe świadectwo sprzeniewierzenia się religii przez córkę było klątwą. Rodziło plotki wśród sąsiadów. Kryzys nastąpił pod koniec osiemnastego miesiąca, gdy Franciszek z "niewdzięcznym sprytem" pozwolił sobie na niesmaczne wyprzedzenie Malcoma w konkursie na rozprawkę, rozpisanym przez szkołę. Tego już było za wiele. Tygodnie systematycznego nękania złamały piekarza, który był zresztą na skraju następnego z kolei bankructwa. Zgodził się wreszcie z tym, że wykształcenie Franciszka jest dostateczne. Śmiejąc się chytrze - po raz pierwszy od wielu miesięcy - pani Glennie zapewniła chłopca, że teraz jest "małym mężczyzną", zdatnym do współudziału w utrzymaniu domu, do zdjęcia surduta i wykazania "szlachectwa pracy". Poszedł do pracy w stoczni jako chłopiec do podawania nitów, w wieku lat dwunastu, za trzy szylingi i sześć pensów za tydzień. Był kwadrans na ósmą, kiedy uporał się z talerzami. Z pośpiechem uczesał się przed kawałkiem lustra i wyszedł. Było jeszcze jasno. Zaniósłszy się kaszlem od chłodnego powietrza podniósł kołnierz surduta. Poszedł przez High Street obok stajen koni do wynajęcia i składów alkoholu. Doszedł wreszcie do sklepu doktora na rogu, gdzie widniały dwie pękate, kolorowe ampułki i kwadratowa mosiężna płyta"Dr Sutherland Tulloch, internista i chirurg". Wargi Franciszka, gdy wchodził, były lekko rozchylone. Sklep był mroczny i woniejący aloesem, czarcim łajnem i korzeniem lukrecji. Półki ciemnozielonych butli zapełniały jedną stronę, a w głębi trzy drewniane schody prowadziły do "sali operacyjnej", gdzie dr Tulloch odbywał swe konsultacje. Za długą ladą zawijając lekarstwa na marmurowej płycie, upstrzonej czerwonym lakiem, stał najstarszy syn doktora, krzepki, piegowaty chłopiec w wieku lat szesnastu, z dużymi rękami, piaskowymi włosami i łagodnym, milczącym uśmiechem. Witając Franciszka uśmiechnął się wesoło. Chłopcy wymijali się wzrokiem, unikając spotkania oczu w obawie, by nie zdradzić się z wzajemnym przywiązaniem, czającym się w ich oczach. - Spóźniłem się, Willie! - Franciszek trzymał wzrok uparcie wbity w brzeg lady. - Ja też się spóźniłem... Muszę roznieść te lekarstwa ojca. Niech go Bóg ma w swej opiece. Ponieważ Willie rozpoczął swój medyczny kurs w kolegium Armstrong, doktor Tulloch w sposób żartobliwie uroczysty mianował go swoim asystentem. Po krótkim milczeniu starszy chłopiec rzucił konspiracyjne spojrzenie na swego przyjaciela. - Zdecydowałeś się? Oczy Franciszka nadal były opuszczone. Przytaknął zamyślony, z zaciśniętymi ustami. - Słusznie, Franku. Ja nie zniósłbym tego tak długo. - Ja też nie... - Franciszek mruknął - to tylko dla... no... mego dziadka i... ciebie. - Jego delikatna, młoda twarz, skryta i posępna, przy ostatnich słowach poczerwieniała jaskrawo. Zarumieniony z wrażenia Willie wyszeptał: - Znalazłem pociąg dla ciebie. Bezpośredni, odchodzi z Alstead co sobota o szóstej trzydzieści pięć... Cicho... Jest tatuś. - Urwał z ostrzegawczym spojrzeniem, gdyż drzwi ambulatorium otworzyły się i jego ojciec zjawił się wyprowadzając swego ostatniego pacjenta. Gdy podszedł do chłopców, jego szorstka i zjeżona, ciemnoskóra postać w nakrapianym samodziale, jego nastroszone włosy i lśniące wąsy zdawały się tryskać energią i żywotnością. Jak na kogoś, kto miał w Darrow okropną reputację oficjalnego wolnomyśliciela, jawnego wyznawcy Roberta Ingersolla i profesora Darwina, posiadał niewiarygodnie rozbrajający czar osobisty i wygląd człowieka przydatnego i pożytecznego w pokoju chorego. Ponieważ zapadnięte policzki Franciszka zastanowiły go, pozwolił sobie na makabryczny żart. - No, mój chłopcze, znowu jeden trup! O, jeszcze nie umarł! Ale niedługo do tego dojdzie! I taki przyzwoity człowiek! Zostawia liczną rodzinę. Uśmiech chłopca był zbyt żałosny, aby miał mu się podobać. Jasny, badawczy wzrok lekarza sposępniał, gdy wspomniał swe własne, pełne udręki dzieciństwo. - Głowa do góry, pędraku, nic się nie zmieni ani za sto lat! Zanim Franciszek mógł odpowiedzieć, doktor zaśmiał się krótko, włożył swój sztywny, kanciasty kapelusz na tył głowy i począł wciągać rękawice. Wsiadając do swej kolaski rzucił w tył: - Nie zapomnij, Willie, przyprowadzić go ze sobą na kolację. Gorący kwas pruski podajemy o dziewiątej! W godzinę później obaj chłopcy po odniesieniu lekarstw kroczyli w przyjaznym milczeniu ku domowi Williego. Była to duża, zniszczona willa, zwrócona frontem ku błoniom. Kiedy zaczęli rozmawiać o śmiałej decyzji pojutrzejszego dnia, Franciszek poczuł się raźniej. Gdy miał przy sobie Williego, życie traciło swą wrogość. A jednak przyjaźń ich zaczęła się od bójki. Pewnego dnia po lekcjach bawiąc się na Castle Street z tuzinem kolegów szkolnych Willie spojrzał przypadkiem w stronę katolickiego kościoła, brzydkiego, choć nie rażącego swoją brzydotą, stojącego tuż obok gazowni. - Chodźcie - krzyknął łobuzersko - mam szóstaka, pójdziemy do środka i damy sobie odpuścić grzechy! - Potem spoglądając dookoła zobaczył w gromadzie Franciszka. Zawstydził się. Głupia drwina wyrwała mu się bezmyślnie i byłaby poszła w niepamięć, gdyby nie podchwycił jej Malcom Glennie i nie rozdmuchał zręcznie w taki sposób, że stało się to powodem bijatyki. Podjudzeni przez resztę Franciszek i Willie stoczyli na błoniach krwawą, nie rozstrzygniętą walkę. Była to walka piękna, bogata w męstwo bez skargi, a gdy przerwała ją ciemność, choć żaden nie wyszedł zwycięzcą, obydwaj mięli oczywiście dość. Lecz widzowie z właściwym młodości okrucieństwem nie pozwolili sporowi wygasnąć. Następnego wieczoru po lekcjach przyprowadzono ponownie zawodników, podjudzono przycinkami na temat tchórzostwa i wypuszczono na siebie, aby rozbijali sobie wzajemnie już poprzednio nadszczerbione łby. Bili się znowu, skrwawieni, wyczerpani, a jednak uparci, i żaden nie chciał ustąpić. Tak przez cały okropny tydzień szczuto ich na siebie jak koguty do walki, dla uciechy złych towarzyszy. Ten niesamowity konflikt bez powodu i końca stał się dla każdego z nich piekielną udręką. Aż w sobotę spotkali się niespodzianie oko w oko samotni. Nastąpił moment przykrego wahania; przedziwni wrogowie pragnęli, by ziemia rozstąpiła się pod nimi, a potem zarzucili sobie ramiona na szyje. Willie bełkotał: "Nie chcę się z tobą bić. Lubię cię! " A Franciszek, gniotąc pięścią podsiniaczone oczy, płakał: "Willie, lubię cię najbardziej ze wszystkich w całym Darrow! " To było dawno. Teraz szli przez błonia i otwarty plac publiczny, wyścielony dywanem ubogich kęp trawy, z opustoszałym podium dla orkiestry na środku. Byli już w połowie drogi, gdy Franciszek, czując jak skóra na nim cierpnie, spostrzegł nagle> że muszą przejść obok zgromadzenia dziadka. Plac publiczny z zardzewiałym żelaznym szaletem, stojącym w jednym końcu, i kilkoma ławami przeważnie bez oparć, gdzie bawiły się blade dzieci, a próżniacy ćmili fajki i kłócili się hałaśliwie, był miejscem zebrań kongregacji dziadka. W najdalszym końcu placu po przeciwnej stronie szaletu wbity był w ziemię czerwony proporzec ze spłowiałymi złoconymi literami: "Pokój na ziemi ludziom dobrej woli". Naprzeciw proporca stało przenośne harmonium wyposażone w składane krzesełko, na którym siedziała pani Glennie z miną ofiarriicy. Obok niej stał chmurny Malcom dzierżąc śpiewnik. Pomiędzy proporcem a harmonium, na niskim drewnianym postumencie, otoczony około trzydziestu słuchaczami stał "święty Dan". Gdy chłopcy zbliżyli się do zgromadzenia, Daniel z odkrytą, odrzuconą w tył głową kończył właśnie modlitwę wstępną i rozpoczynał kazanie. Był to spokojny i piękny apel. Wyrażał gorące przekonania mówcy, odsłaniał jego prostą duszę. Doktryna jego była oparta na braterstwie, miłości wzajemnej i miłości Boga. Człowiek powinien pomagać swemu bliźniemu i powinien być zwiastunem pokoju i dobrej woli na ziemi. O, gdybyż on tylko mógł poprowadzić ludzkość do tego ideału! Nie miał żadnych zatargów z Kościołami, napominał je tylko łagodnie. Nie czcza forma była rzeczą ważną, lecz zasady życia: pokora i uczynność. Tak! I tolerancja! Bez wartości jest wyznawanie tych zasad, jeśli się ich nie praktykuje w życiu. Franciszek poprzednio już nieraz słyszał przemowy dziadka i czuł wielką sympatię dla tych poglądów, które uczyniły "świętego Dana" pośmiewiskiem co najmniej połowy miasta. Teraz serce jego przejęte śmiałym zamiarem, wezbrało zrozumieniem i miłością w tęsknocie za światem wolnym od okrucieństwa i nienawiści. Nagle, gdy stał zasłuchany, zobaczył Joego Moira, przodownika swej załogi płyciarzy ze stoczni, zmierzającego z boku w stronę zgromadzenia. Towarzyszyła mu banda, która kręciła się zazwyczaj dookoła magazynów gorzelnianych, uzbrojona teraz w cegły, zgniłe owoce i oleiste odpadki, wyrzucone z kotłowni. Moir był rubasznym, sympatycznym olbrzymem, który po pijanemu z przyjemnością płatał figle kongregacjom religijnym w rodzaju Armii Zbawienia i różnym zebraniom na wolnym powietrzu. Gniotąc w dłoni garść ociekających mazią odpadków krzyknął: - Hej, Dan! Zaśpiewaj nam i zatańcz trochę! Franciszkowi rozbłysły oczy w bladej twarzy. Chcieli rozbić zebranie! Stanęła przed nim wizja pani Glennie wybierającej z włosów cuchnącą maź rozbitego na głowie zgniłego pomidora i Malcoma z oleistą szmatą przylepioną do znienawidzonej twarzy. Zadrżał z dzikiej, ekstatycznej radości. Ale zobaczył twarz Daniela. Nieświadomy niebezpieczeństwa stał rozpromieniony nieziemskim natchnieniem, a w każdym słowie tętniła bezmierna szczerość, płynąca z głębi prostej duszy. Franek postąpił naprzód. Nie wiadomo, jak i dlaczego znalazł się u boku Moira, uwiesił się u jego łokcia i błagał zdyszany: - Nie rób tego, Joe! Proszę, nie rób tego! Jesteśmy przyjaciółmi! Prawda? - Cholera! - Moir spojrzał w dół. Pijacki wyraz zawziętości znikł mu z twarzy ustępując przyjaznemu uśmiechowi powitania: - Patrzcie, Franek! - Potem powoli rzekł: - Zapomniałem całkiem, że to twój dziadek. - Zapanowała kłopotliwa cisza. Potem zwrócił się rozkazująco do swych towarzyszy: - Chodźcie, chłopcy! Pójdziemy na rynek i wypuścimy się na "allelujów"! Gdy odchodzili, harmonium sapało żywo. Nikt prócz Williego nie wiedział, dlaczego nie padł oczekiwany grom. W minutę później Willie wchodząc do domu zapytał zawiedziony, lecz przejęty: - Powiedz mi, Franek, dlaczegoś to zrobił? Franciszek odpowiedział drżącym głosem: - Nie wiem... Jest coś w tym, co on mówi... Miałem nienawiści po uszy przez te cztery ostatnie lata. Moi rodzice nie byliby utonęli, gdyby ludzie nie pałali taką nienawiścią do mojego ojca... - Urwał i umilkł zawstydzony. Willie cicho poprowadził go do bawialni, która już od zmierzchu błyszczała światłem i odznaczała się rozrzutnym a nieschludnym bogactwem. Był to wysoki, wytapetowany na kasztanowo pokój z niedbale poustawianymi, połamanymi meblami, pokrytymi czerwonym pluszem, z fotelami bez rolek, z wazami popękanymi i na nowo poklejonymi. Linka od dzwonka była urwana, a na wytartym, poplamionym biurku w stylu Axminster leżała sterta książek, zabawek i lalek. Na parapecie kominka piętrzył się istny śmietnik z ampułek, etykiet i pudełek od proszków i pigułek. Jakkolwiek dochodziła godzina dziewiąta, nikt z rodziny Tullochów nie spał. Młodsi bracia i siostry Williego, których było razem siedmioro (Joanna, Tomek, Ryszard... lista była zbyt skomplikowana, aby nawet ojciec, jak przyznawał, mógł ją zapamiętać), byli zajęci w rozmaity sposób: czytaniem, pisaniem, rysowaniem, wodzeniem się za łby i połykaniem kolacji, składającej się z gorącego mleka i chleba. Matka, Agnes Tulloch, senna, leniwa kobieta z włosami na wpół rozpuszczonymi, wyjmowała dziecko z kołyski nad kominkiem i usunąwszy spod niego mokrą pieluszkę, spokojnie karmiła kremową, blaskiem ognia oświetloną piersią tulące się niemowlę o gołym tyłeczku. Nie zmieszana powitała Franciszka uśmiechem. - No, jesteście już, chłopcy. Joanko, wyłóż więcej talerzy i łyżek. Ryśku, daj Zosi spokój! I Joanko, kochanie, daj mi dla Sutherlanda świeżą pieluszkę ze sznura! Postaraj się także, aby kociołek zakipiał na poncz dla tatusia. Co za śliczną pogodę teraz mamy. Doktor Tulloch mówi, że mimo to jest dużo wypadków zapalenia płuc. Siadaj, Franciszku. Tomku, czy ojciec ci nie mówił, żebyś się nie zbliżał do dzieci? Doktor zawsze przynosił do domu jakieś choroby, koklusz w jednym, a świnkę w drugim miesiącu. Teraz ofiarą był sześcioletni Tomek. Z ostrzyżonymi włosami, cuchnący karbolem, beztrosko rozsiewał strupień głowy pośród rodzeństwa. Franciszek zajadał chleb z mlekiem, zaprawionym cynamonem. Siedział wciśnięty na zatłoczonej, skrzypiącej sprężynami kanapie obok czternastoletniej Joanny, czystego wizerunku swej matki. (Ta sama kremowa skóra i ten sam spokojny uśmiech. ) Nie wrócił jeszcze do równowagi po swym niedawnym wybuchu. Ogromna bryła przygniatała mu pierś, a w głowie miał zupełny chaos. Tu znowu znalazł inny problem dla swego udręczonego mózgu. Dlaczego ci ludzie byli tak uprzejmi, szczęśliwi i zadowoleni? Wychowani przez bezbożnego racjonalistę, w duchu zaprzeczenia, a raczej ignorowania istnienia Boga, powinni być przecież przeklęci. Ognie piekielne już lizały ich stopy! W kwadrans po dziewiątej po żwirze zazgrzytały koła kolaski. Wszedł dr Tulloch. Podniósł się krzyk, a on znalazł się nagle pośrodku atakującego tłumu. Gdy hałas przycichł, doktor serdecznie cmoknął żonę, zaraz włożył miękkie pantofle i rozsiadł się wygodnie w swym krześle ze szklanką ponczu w ręce i gaworzącym niemowlęciem na kolanach. Podchwytując wzrok Franciszka podniósł swój dymiący puchar gestem przyjaznej ironii. - Nie mówiłem ci, że będzie trucizna? Czysta orgia napojów wyskokowych, co, Franciszku? Widząc ojca w dobrym humorze Willie nie mógł się oprzeć pokusie opowiedzenia, co się stało podczas zebrania kongregacji starego Dana. Doktor trzepnął się po udzie i uśmiechnął do Franciszka. - Masz rację, mój mały, katolicki Wolterze. Do śmierci będę miał inne niż ty o religii pojęcie, ale również życiem będę bronił tego, abyś ty mógł swobodnie głosić swoje poglądy. Joanno, przestań robić oko do biednego chłopca. Myślałem, że chcesz zostać pielęgniarką! Zrobisz jeszcze ze mnie dziadka przed czterdziestką. A zresztą... - westchnął nagle wznosząc toast w kierunku żony. - Nie pójdziemy do nieba, kochanie, ale przynajmniej zjemy i wypijemy swoje. Później u drzwi frontowych Willie chwycił kurczowo Franciszka za rękę. - Niech ci się szczęści... Napisz do mnie, jak już tam będziesz. O piątej następnego dnia, gdy jeszcze było ciemno, syrena stoczni zawyła długo i przenikliwie nad przypadłym do ziemi smutkiem miasta Darrow. Półprzytomny ze snu Franciszek wygramolił się z łóżka, wdział swój roboczy kombinezon i zbiegł po schodach na dół. Zimny poranek, blady i mroczny, powitał go życzliwie, gdy dołączył się do marszu cichych, drżących postaci, spieszących z pochylonymi głowami i skurczonymi ramionami ku bramom stoczni. Później poprzez most, przez markownię do wnętrza... Dookoła suche szkielety okrętów majaczyły w dokach niewyraźnie jak zjawy. Obok na wpół pokrytego szkieletu nowego pancernika zgromadziła się załoga Joego Moira: Joe i asystent płyciarz, przytrzymywacze i trzej podawacze nitów, wśród nich Franciszek. Zapalił węgielki i rozdmuchał miechem palenisko. W milczeniu, niechętnie, jakby we śnie, załoga ruszyła do roboty. Moir podniósł swą dźwignię, zadźwięczały i rozdygotały się potężne młoty napełniające zgiełkiem stocznię. Trzymając w szczypcach rozpalone do białości nity Franciszek wspinał się po drabinie i wpychał je szybko do otworów w ramie szkieletu, gdzie rozklepywano je szczelnie i płasko, umocowując w ten sposób duże płachty metalu, które tworzyły ściany okrętu. Robota była wściekła, parząca przy palenisku, ziębiąca na drabinie. Robotnikom płacono od sztuki. Żądali podawania nitów szybko, szybciej, niż chłopcy mogli je dostarczać, a nity musiały być nagrzane do odpowiedniej temperatury. Jeśli nie były zdatne do kucia, rzucali je z powrotem na chłopców. Do góry i na dół po drabinie, od i do ognia, poparzony, dymiący, z piekącymi oczami, spocony karmił Franciszek płyciarzy nitami przez cały dzień. Po południu robota szła jeszcze szybciej. Robotnicy zapominali o wszelkiej ostrożności, zwiększając tempo do granic możliwości i nie bacząc na niebezpieczeństwo. Końcowa godzina schodziła w pijanym oszołomieniu, a uszy wyczekiwały wyzwalającego wycia syreny. Nareszcie zawyła! Błogosławiona ulga! Franciszek ogłuszony nagłą ciszą stanął zwilżając językiem spękane wargi. Po drodze do domu, brudny i spocony, przemagając zmęczenie myślał: "Jutro... jutro". Oczy znów zapłonęły mu jakimś blaskiem. Rozprostował się w ramionach. Tego wieczoru wyjął swój drewniany kuferek ze schowka w nie używanym piecu i wymienił swój skarb złożony ze srebra i miedziaków, zebrany z narastających okrutnie powoli oszczędności. Trzymana kurczowo w kieszeni spodni złota moneta podniecała Franka. Z dziwnym rumieńcem egzaltacji poprosił panią Glennie o igłę i nici. Zburczała go, a potem nagle rzuciła mu spojrzenie skrytej pochwały. - Zaczekaj! Są w górnej szufladzie. Możesz wziąć! - Popatrzyła za nim uważnie, gdy wychodził. W samotności swego pustego i nędznego pokoiku nad piekarnią owinął monetę w skrawek papieru i zaszył ją mocno w podszewkę surduta. Z uczuciem radosnej ulgi i nadziei zeszedł na dół, aby oddać igłę i nici. Następnego dnia, w sobotę, robota w stoczni skończyła się o dwunastej. Myśl, że już nigdy nie wejdzie w te bramy, podnieciła go tak, że przy obiedzie ledwie mógł przełknąć cokolwiek. Jego gorączkowy niepokój był aż nadto wyraźny, by zwrócić uwagę pani Glennie i spowodować jej ostrą indagację. Na szczęście obeszło się bez tego. Odszedłszy od stołu odetchnął z ulgą i wymknął się chyłkiem z domu. Przesmyknął się wzdłuż East Street, a potem po prostu rzucił się do ucieczki. Za miastem zaczął iść szybko, miarowo. Serce śpiewało w nim. Było to wszystko ogromnie pospolite w swym patosie: dobrze wszystkim znana, zwyczajna ucieczka od nieszczęśliwego dzieciństwa. Dla niego jednak była to droga do wolności. Skoro tylko dostanie się do Manchester, otrzyma robotę w tkalni. Był tego pewny, najzupełniej pewny. Piętnaście mil dzielących go od stacji przeszedł w cztery godziny. Biła szósta, gdy wchodził na dworzec w Alstead. Usiadłszy pod lampą naftową na opustoszałym peronie, po którym hulał wiatr, otworzył scyzoryk, rozpruł szew w surducie, wysupłał zawiniątko z papieru i wyjął ukrytą w nim monetę. Na peronie zjawił się posługacz, potem kilku pasażerów, wreszcie otwarto kasę biletową. Zajął miejsce w ogonku i zażądał biletu. - Dziewięć i sześć - mruknął urzędnik wpychając zielony prostokącik do datownika. Franciszek odetchnął z ulgą. Nie przeliczył się jednak w kalkulacji kosztu przejazdu. Wsunął monetę przez szparę. Zaległa cisza. - Co to za zabawa! Powiedziałem dziewięć i sześć. - Dałem panu pół suwerena. - Tak? Dałeś? Spróbuj tak jeszcze raz zrobić, młokosie, a każe cię zamknąć! - Kasjer z oburzeniem odrzucił monetę z powrotem. To nie było pół suwerena. Był to błyszczący, nowy miedziak ćwierćpensowy. Otępiały z rozpaczy patrzył, jak pociąg wtargnął na stację, zabrał swój ładunek i gwiżdżąc utonął w nocy. Wtedy umysł jego szukający po omacku rozwiązania zagadki rozświetlił się błyskiem zrozumienia. Szew, który pruł, nie był szyty jego własną, niezgrabną ręką. Miał równe, mocne ściegi. Pieniądz zabrała mu pani Glennie. O wpół do dziesiątej mężczyzna jadący kolasą z osady kopalnianej Sandhurst w mokrej mgle, która przyćmiła mu światło lampy, o mały włos nie rozjechał samotnej postaci, kroczącej uparcie środkiem drogi. Tylko jedną osobę można było podejrzewać o jazdę kolasą tędy i o takiej porze. Doktor Tulloch powstrzymując spłoszonego konia spoglądał w dół poprzez mgłę. Urwał w pół słowa soczyste przekleństwo. - To ty?! O wielki Hipokratesie! Co ty tu robisz? Właź prędko, zanim mi klacz rąk ze stawów nie wyrwie! - Tulioch owinął swego pasażera w koc i ruszył w drogę bez pytań. Znał leczniczą wartość milczenia. O wpół do jedenastej Franciszek pił gorący bulion przy ogniu w bawialni doktora, opuszczonej już przez młodych barbarzyńców i tak nienaturalnie cichej, że kot mógt spać spokojnie na dywaniku przed kominkiem. W chwilę później pani Tulloch weszła ze splecionymi włosami w otwartym u góry, pikowanym peniuarze na nocnej koszuli. Stała z mężem nad śmiertelnie strudzonym chłopcem, który pogrążony w apatii zdawał się nie dostrzegać ich obecności i nie słyszał półgłosem prowadzonej rozmowy. Daremnie próbował uśmiechnąć się, gdy doktor zbliżył się przybierając żartobliwą pozę i wyjąwszy słuchawkę mówił: - Założę się o swoje buty, że ten twój kaszel to robiona historia. - Franek poddał się. Rozpiął koszulę i pozwolił doktorowi opukać i osłuchać piersi. Gdy lekarz znowu się wyprostował, twarz jego była ponura i przybrała dziwny wyraz. Zapas humoru został nagle wyczerpany. Rzucił szybkie spojrzenie na żonę, przygryzł wargę i niespodziewanie kopnął kota. - Niech to cholera porwie! - krzyknął. - Używamy naszych dzieci do budowy okrętów wojennych! Wyzyskujemy je w naszych kopalniach i naszych tkalniach! Jesteśmy krajem chrześcijańskim! No! Mogę być dumny, że jestem poganinem. - Zwrócił się szorstko i ostro do Franciszka. - Słuchaj, chłopcze. Kim są ci ludzie, których znałeś w Tynecastle? Jak? Bannon? Tak, gospoda "Union"! Zabieraj się teraz do domu i marsz do łóżka, jeśli nie chcesz nabawić się obustronnego zapalenia płuc. Franciszek poszedł do domu. Wszelki opór wykruszył się w nim do cna. Przez cały następny tydzień pani Glennie chodziła męczeńsko chmurna. Malcom nosił nową kamizelkę w kratki. Cena - pół suwerena. Był to dla Franciszka okropny tydzień. Bolało go w lewym boku, zwłaszcza gdy kaszlał. Musiał się wlec do pracy. Zdawał sobie niewyraźnie sprawę, że dziadek staczał o niego walkę, lecz został pokonany. Wszystko, co mógł mu dać mały piekarz, to kilka ciastek z czereśniami, których Franciszek nie mógł jeść. W sobotę po południu, po pracy, nie miał już nawet sił, żeby wyjść. Leżał na górze w swej sypialni patrząc przez okno w beznadziejnym otępieniu. Nagle poderwał się. Serce skoczyło mu do gardła w trwożnym niedowierzaniu. W dole, zbliżając się wolno jak barka płynąca po nieznanych a niebezpiecznych wodach, sunął ulicą niezapomniany kapelusz, jedyny, nieomylny. Tak, tak... i parasol ze złoconą rączką ciasno zwinięty, i krótki fokowy żakiet z guzikami z plecionki. Z pobladłych ust wyrwał się słaby okrzyk: - Ciotka Pola... Brzęknął dzwonek przy drzwiach sklepowych. Zerwał się roztrzęsiony i zeszedł w dół po schodach, ale zatrzymał się drżący za oszklonymi drzwiami. Pola stała wyprostowana na środku sklepu z ustami zaciśniętymi, ze wzrokiem obiegającym lokal po inspektorsku. Pani Glennie podniosła się na jej spotkanie, a Malcom rozwalony na ladzie gapił się z otwartymi ustami to na jedną, to na drugą. Spojrzenie ciotki Poli zatrzymało się ponad głową żony piekarza. - Pani Glennie, jeśli się nie mylę? Pani Glennie wyglądała jak najgorzej. Jeszcze nie przebrana, odziana w przedpołudniowy, brudny fartuszek, w bluzce rozpiętej pod szyją, z jakąś luźną tasiemką zwisającą jej u pasa. - Czego pani chce? Ciotka Pola podniosła brwi. - Przyszłam zobaczyć Franciszka Chisholma. - Franciszka Chisholma? Nie ma go, wyszedł. - Naprawdę? To zaczekam, aż wróci. - Usadowiła się na krześle przy ladzie, jakby przygotowana na całodzienne czekanie. Chwila milczenia. Twarz pani Glennie stała się ciemno purpurowa. Rzuciła polecenie: - Malcom, leć do piekarni i zawołaj ojca. Malcom odparł krótko: - Poszedł przed pięcioma minutami do ratusza. Nie wróci aż na kolację. Pola oderwała spojrzenie od sufitu, i przeniosła je krytycznie na Malcoma. Uśmiechnęła się z lekka, gdy zarumienił się, potem rozbawiona spojrzała w bok. Po raz pierwszy pani Glennie zdradzała oznaki zaniepokojenia. Wybuchnęła ze złością: - Jesteśmy wszyscy zajęci i nie możemy tu wysiadywać przez cały dzień. Powiedziałam pani, że chłopak wyszedł. Wygląda na to, że nie wróci aż późno wieczorem, oczywiście z powodu tego towarzystwa, w które wpadł. Wieczne zmartwienie z jego późnymi powrotami i złymi obyczajami. Prawda, Malcomie? Malcom przytaknął nadąsany. Pani Glennie brnęła dalej: - Byłaby pani zdumiona, gdybym chciała pani opowiedzieć o nim wszystko. Ale to nie jest ważne. My tu jesteśmy chrześcijanami i dbamy o niego. Może mi pani wierzyć na słowo, jest zupełnie zdrów i szczęśliwy. - Cieszy mnie, że to słyszę - Pola mówiła wyszukanie, zakrywając grzecznie rękawiczką lekkie ziewnięcie - bo przyszłam, aby go stąd zabrać. - Co? - pani Glennie była zaskoczona. Dłoń jej błądziła nerwowo wokół szyi. To czerwieniała, to bladła na przemian. - Mam zaświadczenie lekarza - ciotka Pola wycedziła te groźne słowa z ponurą satysfakcją - że chłopiec jest niedożywiony, przepracowany i że grozi mu zapalenie płuc. - To nieprawda! - Czy umie pani czytać po angielsku? - To kłamstwo, niegodziwe kłamstwo! Jest tak tłusty i dobrze odżywiony jak mój własny syn! Przytulony do drzwi Franciszek, śledząc scenę z gorączkowym napięciem, oparł się zbyt ciężko o rozklekotany zamek. Drzwi ustąpiły z łoskotem i wpadł do sklepu. Zapadła cisza. Nieprawdopodobny spokój ciotki Poli pogłębił się. - Chodź tu, chłopcze! I nie trzęś się! Czy chcesz tu pozostać? - Nie, nie chcę! Pola rzuciła na sufit spojrzenie wołające Boga na świadka. - Idź zatem i spakuj swoje rzeczy. - Nie mam nic do pakowania. Pola wstała powoli wkładając rękawiczki. - Nic nas tu zatem dłużej nie zatrzymuje. Pani Glennie postąpiła naprzód blada z wściekłości. - Pani nie ma prawa nie liczyć się z moją wolą. Ja panią zaskarżę. - Proszę to uczynić, moja pani. - Pola znacząco włożyła list z powrotem do zarękawka. - Wtedy okaże się, ile z pieniędzy uzyskanych ze sprzedaży mebli biednej Elżbiety wydano na jej syna, a ile na syna pani. Znowu zapadła głucha cisza. Żona piekarza stała blada, pełna nienawiści, złamana, trzymając się jedną ręką kurczowo za pierś. - Niech idzie, matko, nie zatrzymuj go - zaskomlał Malcom - dobrze, że się go pozbędziemy. Ciotka Pola kołysząc parasolem zmierzyła go od stóp do głowy. - Młodzieńcze, jesteś głupcem! - Obróciła się ku pani Glennie. - A co do ciebie, kobieto - mówiła patrząc wprost ponad jej głowę - to jesteś również głupia. Wzięła Franciszka triumfująco za rękę i wyciągnęła go za sobą ze sklepu. Kroczyła w ten sposób ku stacji dzierżąc mocno w dłoni opiętej rękawiczką klapę jego surduta, jakby był jakimś rzadkim, schwytanym okazem zwierzęcia, które mogłoby w każdej chwili umknąć. Przed stacją kupiła mu bez słowa paczkę biszkoptów, nieco cukierków na kaszel i nowiutki kapelusz. W pociągu siedziała naprzeciw niego pogodna, dziwaczna i sztywna i patrząc, jak chrupie zwilżone łzami wdzięczności biszkopty, schowany pod swym nowym, spadającym po uszy kapeluszem, odezwała się ogarniając go badawczym spojrzeniem wpółprzymkniętych oczu: - Zawsze wiedziałam, że to stworzenie nie jest damą. Wystarczyło spojrzeć na jej twarz. Popełniłeś straszny błąd pozwalając się jej zawojować. Zaraz każemy ci ostrzyc włosy! Wygodnie leżało się w te mroźne poranki w ciepłym łóżku. Ciotka Pola przynosiła śniadanie: duży talerz wędzonki z jeszcze skwierczącymi jajami, wrzącą herbatę i stos gorących grzanek, wszystko to na owalnej, metalowej tacy z firmą "Stare Piwa Allgooda". Czasem budził się wcześnie w niewytłumaczonym lęku, ale zaraz przychodziła błoga świadomość, że już nie potrzebuje obawiać się syreny fabrycznej. Z westchnieniem ulgi zakopywał się głębiej w grube, żółte koce w swej przytulnej sypialni, tapetowanej w ornamenty z kwitnącego groszku. Zaciągnięta na wiśniowo podłoga i pstry wełniany dywan przyjemnie wabiły oko. Na jednej ścianie wisiała litografia reklamowa browaru Allgooda - wizerunek konia pociągowego zaprzężonego do wozu, na drugiej portret papieża Grzegorza. U drzwi wisiała mała, porcelanowa kropielniczka z zatkniętą za nią gałązką bazi wielkanocnych. Ból w boku znikł, kaszlał rzadko, a policzki wypełniły się. Nieznane mu próżniactwo odczuwał jak dziwną pieszczotę i przyjmował je z wdzięcznością. Tego pięknego poranka, ostatniego dnia października, ciotka Pola usiadła na krawędzi łóżka namawiając go do jedzenia. - Zmiataj to, chłopcze! To ci przykryje żebra! - Trzy jaja leżały na talerzu, a wędzonka była krucha i ociekała tłuszczem. Zapomniał, że jedzenie może tak bardzo smakować. Gdy manewrował tacą na kolanach, wyczuł w zachowaniu Poli coś uroczystego. I wkrótce wykonała w jego stronę jeden ze swych osobliwych gestów. - Mam dziś nowiny dla ciebie, chłopcze, jeśli masz dość siły, żeby nie zemdleć. - Nowiny, ciociu Polu? - Trochę rozrywki, aby cię rozweselić po tym nudnym miesiącu ze mną i z Nedem. - Uśmiechnęła się na widok szybkiego protestu w jego ciepłych, piwnych oczach. - Nie zgadniesz, o co chodzi? Patrzył na nią z głębokim przywiązaniem, jakie budziła w nim jej nieustająca dobroć. Polubił serdecznie jej brzydką, kanciastą twarz o złej cerze, z długą górną wargą omszoną włosem i z ziarnistym znamieniem w rogu policzka. Wydawała mu się teraz piękna. - Nie mogę się domyślić, ciociu. Zaśmiała się swym krótkim, urywanym śmiechem, niby prychnięciem, zadowolona, że zdołała obudzić w nim zaciekawienie. - Co się stało z twoim dowcipem, chłopcze? Wygląda na to, że nadmiar snu stępił ci go. Uśmiechnął się szczęśliwy. Prawda, że okres powrotu do zdrowia przechodził mu dotąd w absolutnym spokoju. Zachęcany przez Polę, obawiającą się o jego płuca i żywiącą lęk przed "rodzinnymi suchotami", które często zdarzały się w rodzinie, zazwyczaj wylegiwał się do dziesiątej. Ubrawszy się towarzyszył jej w uroczystym pochodzie przez główne ulice Tynecastle po sprawunki, które wymagały obmacywania wielkiej ilości drobiu i częstego pociągania nosem nad mięsiwami, ponieważ Ned jadał dużo i tylko najlepsze potrawy. Wycieczki te były rewelacjami. Spostrzegł, że ciotce pochlebiało, gdy ją poznawano i gdy okazywano jej względy w najlepszych sklepach. Czekała zazwyczaj z udaną powściągliwością na boku, aż jej wybrany sprzedawca był wolny, żeby móc ją obsłużyć. Przede wszystkim miała godność damy. To słowo było dla niej zresztą podstawą wszelkiego działania. Nawet jej suknie uszyte przez miejscową mistrzynię igły z tak okropnym smakiem, że wywoływały czasami w tłumie skryty chichot, musiały nosić to znamię. Na ulicy witano ją zawsze serią ukłonów. Zauważenie jej i powitanie przez jakąkolwiek lokalną osobistość, geometrę, inspektora zdrowia lub szefa policji, sprawiało jej radość, która, choć starannie ukrywana, niemniej była wielka. Wyprostowana, z rozświergotanym niemal ptakiem na kapeluszu, półgłosem wyjaśniała Franciszkowi: - To był pan Austin, dyrektor tramwajów... przyjaciel twego wuja... bardzo przyzwoity człowiek, - Szczytem zadowolenia było dla niej, gdy ojciec Gerald Fitzgerald, przystojny postawny proboszcz kościoła Świętego Dominika, przechodząc obdarzył ją łaskawym i uprzejmym uśmiechem. Co dzień przed południem wstępowali do tego kościoła i Franciszek klęcząc patrzył na jej skupiony profil, na usta poruszające się bezgłośnie nad szorstkimi, pobożnie złożonymi rękami. Potem kupowała < coś dla niego, parę solidnych bucików, książkę lub anyżkowe cukierki. Gdy protestował, często ze łzami w oczach, na widok otwierającego się wytartego pugilaresu, po prostu ściskała mu ramię i potrząsała głową. - Twój wuj nie zna słowa "nie". - Była głęboko dumna z pokrewieństwa z Nedem i ze związku z gospodą "Union". Gospoda "Union" stała blisko doków na rogu ulic Canal i Dyke z doskonałym widokiem na przyległe posiadłości, na galary z węglem i końcowy przystanek nowego tramwaju konnego. Brunatny budynek z malowaną sztukaterią miał dwa piętra. Bannonowie mieszkali nad restauracją. Codziennie rano o wpół do ósmej Maggie Magoon, pomywaczka, otwierała bar i rozpoczynała sprzątanie głośno przy tym rozmawiając ze sobą. Dokładnie o godzinie ósmej Ned Bannon schodził na dół w szelkach, lecz starannie wygolony, z grzywą namaszczoną brylantyną i posypywał podłogę świeżymi trocinami ze skrzynki za szynkwasem. Był to rodzaj niepotrzebnego rytuału. Następnie badał pogodę, zabierał mleko ustawione przed progiem przez dostawcę i przechodził na tylne podwórko, aby nakarmić swe charty. Trzymał ich trzynaście, aby wykazać, że nie jest przesądny. Wkrótce potem zaczynali napływać pierwsi ze stałych gości. Kusy Magoon, zawsze na czele, wlókł się na swych skórą podścielonych kikutach do ulubionego kąta, a za nim kilku robotników portowych ze dwóch woźniców tramwajowych z nocnej zmiany. Robotnicy ci zatrzymywali się tylko na czas niezbędny do wypicia swojej ćwiartki wódki i dopełnienia jej szklanką, kuflem czy kwartą piwa. Lecz Kusy był stałym gościem, pewnego rodzaju wiernym stróżem, zapatrzonym z oddaniem w Neda, urzędującego uprzejmie i beztrosko za szynkwasem, zdobnym ponurą rzeźbą i napisem: "Panowie zachowują się przyzwoicie, inni muszą się do tego dostosować". Ned był okazem dużego, tęgiego mężczyzny w wieku około pięćdziesiątki. Miał pełną, żółtawą twarz z oczami nieco wypukłymi, bardzo poważnymi, harmonizującymi swym spokojem z jego czarnym ubraniem. Nie był ani dowcipny, ani obłudny, które to właściwości zazwyczaj przypisuje się karczmarzom. Cechowała go pewnego rodzaju uroczysta, namaszczona godność. Był dumny z reputacji swego zakładu. Głodowa klęska, spowodowana nieurodzajem ziemniaków, wypędziła jego rodziców z Irlandii, on sam zaznał jako chłopiec biedy i głodu, lecz mimo niewiarogodnych przeszkód poszczęściło mu się w życiu. Miał wolny od długów dom, żył w dobrych stosunkach z władzami i z browarami, miał wielu wpływowych przyjaciół. Mógł więc mawiać: "Karczmarstwo jest przyzwoitym zawodem i ja stanowię dowód prawdziwości tej zasady". Szorstko odmawiał podawania trunków młokosom i kobietom poniżej czterdziestki. Nie było żadnych "rodzinnych apartamentów" w karczmie "Union". Nienawidził awantur i na pierwszy ich odgłos zagniewany stukał w szynkwas starym trzewikiem, stale trzymanym na ten cel pod ręką, dopóki wrzawa nie ucichła. Choć wypić mógł wiele, nigdy nie widziano go pijanym. Może w te rzadkie wieczory, które uważał za "okazje", jak na przykład noc świętego Patryka, wigilia Wszystkich Świętych lub Sylwester, uśmiech na twarzy miał nieco mniej oficjalny i spojrzenie bardziej rozmarzone. Pił również w dniu psich wyścigów, gdy któryś z jego chartów zdobywał mu jeszcze jeden medal do zbioru, uwieszonego na ciężkim łańcuchu opinającym brzuch. W każdym razie następnego dnia pokorniutki jak baranek posyłał Kusego po księdza Clancyego, wikarego przy kościele Świętego Dominika. Po spowiedzi odbytej w tylnym pokoju podnosił się ciężko z klęczek, otrzepywał kolana i wciskał suwerena w dłoń młodego kapłana - dla biednych. Miał wrodzony respekt dla duchowieństwa, a dla księdza Fitzgeralda, proboszcza, żywił niezwykłą cześć. Ned miał opinię zamożnego, jadał dobrze, wspierał chętnie ubogich i nie ufając akcjom oraz udziałom inwestował pieniądze w "cegłę i zaprawę". Odkąd Pola odziedziczyła po zmarłym bracie Michale własną majętność, nie niepokoił się o nią. Choć Ned nie był skory do darzenia kogokolwiek uczuciem, Franciszek, według jego własnych, ostrożnych słów, "wziął" go. Polubił brak natarczywości u chłopca, jego małomówność i milczącą wdzięczność. Posępność jego młodej twarzy, spokój i opanowanie napełniały go niemym zakłopotaniem. Popołudniu senny z powodu sytości Franciszek siadywał zwykle z Nedem w pustym niemal barze, przy świetle słońca padającym skośnie niby w kościele i przecinającym woniejące moszczem powietrze. Przysłuchiwał się z Kusym wesołej gawędzie Neda. Kusy Magoon, mąż i utrapienie poczciwej i tępej Maggie, był ciekawym typem. Pozostał z niego tylko tors. Utracił nogi na skutek gangreny, spowodowanej jakąś dziwną niedomogą obiegu krwi. Szybko spieniężył swą ułomność: "sprzedał się doktorom" podpisując dokument, na mocy którego po zgonie ciało jego miało znaleźć się na stole w prosektorium. Przepiwszy kwotę uzyskaną z tej oryginalnej sprzedaży, kaprawy, gadatliwy i przebiegły łajdaczyna wpadł w straszną wściekłość . Będąc teraz przedmiotem powszechnego podziwu twierdził przy kieliszku, że go oszukano. - Za mało dostałem za siebie od tych krwiożerczych rzeźników! Ale nie dostaną mnie, biednego, starego Adama. Zaciągnę się do marynarki i utonę! Ned czasami pozwalał Franciszkowi natoczyć piwa dla Kusego; trochę z litości, a trochę, aby sprawić chłopcu przyjemność obsługiwaniem mechanizmu. Gdy kurek z kościaną rączką po napełnieniu kufla wracał do pierwotnej pozycji, Kusy upominał niespokojnie: - Nałóż mu czapkę, chłopcze! - Pienisty płyn tak pachniał orzechami, że któregoś razu Franciszek zapragnął go skosztować. Ned skinął głową z przyzwoleniem, a potem uśmiechnął się serdecznie na widok wykrzywionej twarzy młodego krewniaka. - Do tego smaku trzeba się przyzwyczaić - stwierdził poważnie. Miał wiele tego rodzaju powiedzonek: "Kobiet z piwem nie można mieszać"; albo: "Najlepszym przyjacielem człowieka jest jego własny funtowy banknot". Powiedzonka te wskutek częstego powtarzania i głębokiej powagi, z jakimi je wygłaszał, zastygły w epigramy. Ned żywił głębokie, tkliwe uczucie dla Nory, córki Michała Bannona. Był bardzo przywiązany do swojej bratanicy, która mając zaledwie trzy lata straciła brata zmarłego na gruźlicę, a w dwa lata później ojca znów na skutek tej samej morderczej choroby, tak złowrogiej dla celtyckiej rasy. Ned zajął się jej wychowaniem i w trzynastym roku życia posłał ją do najlepszej szkoły przyklasztornej w Northumberland. Płacenie za nią ciężkich rachunków było dla niego prawdziwą przyjemnością. Obserwował jej postępy rozkochanym, pobłażliwym okiem. Gdy przyjeżdżała do domu na święta, stawał się innym człowiekiem, żwawszym i weselszym. Nigdy nie pokazywał się wówczas w szelkach, z zapałem organizował dla niej wycieczki i rozrywki i - żeby jej czasem coś nie uraziło - był daleko surowszy w barze. - No - ciotka Pola jakby z wyrzutem patrzyła ponad tacą na Franciszka - widzę, że będę ci musiała wszystko po kolei tłumaczyć. Przede wszystkim twój wuj postanowił dla uczczenia wigilii Wszystkich Świętych urządzić dziś przyjęcie i... - na chwilę spuściła oczy - także dla innej przyczyny. Będziemy mieli gęś, czterofuntową czarną babkę, rodzynki i oczywiście jabłka. Twój wuj kupuje specjalne jabłka u ogrodnika Langa w Gosforth. Może pójdziesz tam po nie dziś po południu? To ładny spacer. - Oczywiście, ciociu Polu. Tylko niezupełnie jestem pewny, gdzie to jest. - Będzie ktoś, kto pokaże ci drogę. - Pola spokojnie odsłaniała główną niespodziankę. - Ktoś, kto wraca do domu ze szkoły, aby spędzić z nami dłuższe święta. - Nora! - wykrzyknął nagle. - Właśnie ona. - Skinęła głową, podniosła tacę i wstała. - Twój wuj cieszy się jak żak z powodu jej wakacji. Pośpiesz się teraz i ubierz, jak przystało na grzecznego chłopca. Wszyscy idziemy o jedenastej na stację na spotkanie naszej kochanej małpki. Po jej wyjściu Franciszek leżał zapatrzony w przestrzeń i dziwnie zakłopotany. Nieoczekiwany przyjazd Nory zaskoczył go. Oczywiście, zawsze ją lubił. Lecz teraz perspektywa ponownego z nią spotkania napełniła go dziwnym, nowym uczuciem, czymś, co wahało się pomiędzy nieufnością a pragnieniem. Ku swemu zdumieniu i zakłopotaniu poczuł, że czerwienieje aż po włosy. Wyskoczył prędko z łóżka i począł się ubierać. Franciszek i Nora wyruszyli o godzinie drugiej na wycieczkę. Jechali tramwajem przez miasto aż do przedmieścia Clermont, a potem szli pieszo polami ku Gosforth. Każde trzymało ucho dużego kosza z wikliny, który kołysał się w takt ich kroków. Cztery lata minęły od czasu, gdy Franciszek widział Norę po raz ostatni. Siedział milczący przez cały czas dzisiejszego drugiego śniadania czując wobec niej ciągle jeszcze przykre onieśmielenie, podczas gdy ISTed przechodził samego siebie w dowcipkowaniu i żartach. Pamiętał ją jako dziecko. Teraz miała prawie piętnaście lat. W swej długiej, granatowej spódnicy i serdaczku wyglądała na dorosłą, bardziej nieuchwytną i niezgłębioną niż kiedykolwiek. Wysoka i niezgrabna, jak zwykle bywają podlotki, miała smukłą i delikatną budowę. Przekorne ciemnoniebieskie oczy odbijały śmiało od bladej, matowej cery. Teraz zimno roziskrzyło jej źrenice, a mały nosek zabarwił się na różowo. Czasami poprawiając uchwyt kosza dotykał swoimi palcami palców Nory. Wrażenie było szczególne: przyjemne i pełne ciepłego niepokoju. Jej ręce były w dotyku najmilsze i najdelikatniejsze ze wszystkich, jakie znał dotychczas. Nie mógł mówić i nie śmiał na nią patrzeć, choć czuł, że ona przypatruje mu się z uśmiechem. Płomienne złoto jesieni już opadło, ale lasy tliły się jeszcze żywym, czerwonym żarem. Barwy drzew, pól i nieba nigdy jeszcze nie wydawały się Franciszkowi tak żywe i piękne. Były jak muzyka. Nagle Nora ni stąd, ni zowąd zaśmiała się i odrzucając w tył włosy zaczęła biec. Złączony z nią koszem pędził obok niej jak wiatr, aż zwolniła zdyszana, z oczyma iskrzącymi się niby mróz w słoneczny poranek. - Nie zważaj na mnie, Franciszku. Czasami staję się dzika. Nie mogę na to nic poradzić. Może to dlatego, że się wyrwałam ze szkoły. - Nie podoba ci się tam? - Podoba i nie podoba. Jest wesoło, ale wszystko jest takie surowe. Uwierzyłbyś w to... - zaśmiała się z niewinnym zakłopotaniem - ... że każą nam kąpać się w nocnych koszulach! Powiedz mi, czy myślałeś kiedy o mnie przez cały ten długi czas, kiedy cię tu nie było? - Tak - wyjąkał. - Cieszę się... ja też myślałam o tobie. - Rzuciła na niego szybkie spojrzenie, jakby coś jeszcze chciała powiedzieć, lecz nie odezwała się już. Właśnie doszli do ogrodów w Gosforth. Geordie Lang dobry przyjaciel Neda i właściciel ogrodu, był w sadzie pośród półnagich drzew i płonących liści. Przyjaźnie skinął na nich zapraszając do wspólnej roboty. Grabili trzeszczące żółte i brunatne liście zgarniając je ku wielkiemu, płonącemu stosowi, od którego ubrania ich przeszły gryzącym dymem. Była to dla nich nie praca, lecz wspaniała zabawa. Zapomnieli o swoim poprzednim zakłopotaniu i puścili się w zawody, kto więcej liści nagrabi. Gdy Franek zebrał już duży stos, rozbawiona Nora rozrzuciła mu go. Śmiech ich dźwięczał w chłodnym, czystym powietrzu. Geordie Lang szczerzył zęby w szerokim, pełnym sympatii uśmiechu. - Tak to jest z kobietami, chłopcze, Zabiorą ci, coś uzbierał, i jeszcze wyśmieją. W końcu Lang zaprowadził ich do stojącej na końcu sadu drewnianej szopy, w której przechowywał jabłka. - Zarobiliście na siebie. Idźcie i nabierzcie sobie, ile chcecie! - Odchodząc krzyknął im: - A pozdrówcie ode mnie pana Bannona! Powiedzcie mu, że jeszcze w tym tygodniu wpadnę po swoje krople. Szopa na jabłka była pogrążona w miękkim półmroku. Wspięli się po drabinie na poddasze, gdzie ułożone na słomie, nie dotykając się wzajemnie, leżały rzędy jabłek Ribston Pippins, z których słynął ten ogród. Kiedy Franciszek przykucnąwszy pod niskim dachem napełniał kosz, Nora usiadła z podwiniętymi nogami na słomie, wybrała jabłko, wytarła je starannie i poczęła jeść. - Wspaniałe - rzekła - spróbuj, Franku. Usiadł naprzeciw niej i wziął jabłko, które mu podała. Było wyśmienite. Patrzyli na siebie i zajadali. Gdy jej małe ząbki wbijały się przez bursztynową skórkę w kruchy, biały miąższ, sok ściekał jej cieniutkimi strugami po brodzie. Na tym małym, ciemnym poddaszu Franek nie był już tak onieśmielony, a rozmarzające ciepło napełniło go radością i zadowoleniem z życia. Czy mogło być coś piękniejszego niż ten ogród, niż smak tych jabłek, które mu Nora dawała? Często, gdy oczy ich spotykały się, na ich ustach pojawiał się uśmiech. Lecz Nora miała prócz tego uśmiechu jeszcze jakiś inny półuśmiech, dziwny, zwrócony do wewnątrz, przeznaczony całkowicie dla siebie. - Założę się, że nie zjesz ziaren - poczęła się z nim nagle drażnić, ale zaraz prędko dodała: - Nie, nie rób tego, Franku! Siostra Małgorzata Maria twierdzi, że to wywołuje kłucie. Poza tym z każdego ziarnka wyrośnie nowa jabłoń. Czy to nie śmieszne? Słuchaj, Franku! Czy ty lubisz Polę i Neda? - Bardzo - zapatrzył się na nią - a ty nie? - Ależ naturalnie... tylko nie wtedy, kiedy ciotka trzęsie się nade mną, ilekroć mam kaszel... I kiedy Ned pieści mnie na kolanach... nienawidzę tego. Zawahała się i spuściła po raz pierwszy oczy. - O... tego nie... nie powinnam mówić. Siostra Małgorzata Maria sądzi, że jestem zuchwała. Czy ty też tak myślisz? Spojrzał niezgrabnie w bok. Gorący protest zawarł w niezręcznym, krótkim: Nie. Uśmiechnęła się nieomal bojaźliwie. - Jesteśmy przyjaciółmi, Franciszku; mówię to na przekór siostrze Małgorzacie Marii. Czym będziesz, jak dorośniesz? Zaskoczony spojrzał na nią ze zdumieniem. - Nie wiem. Dlaczego? Poczęła nagle nerwowo wyskubywać z sukni nitki wełny. - Och, nic... tylko... widzisz, ja ciebie lubię. Zawsze cię lubiłam. Przez te wszystkie lata dużo o tobie myślałam i nie byłoby ładnie, gdybyś... miał znowu zniknąć. - Dlaczego miałbym zniknąć? - zaśmiał się. - Anibyś nie zgadł! - Jej jeszcze dziecinne oczy były szeroko otwarte i mądre. - Ja znam ciotkę Polę... i słyszałam ją znów dzisiaj. Dałaby nie wiem co, żebyś został księdzem. Wtedy musiałbyś się wyrzec wszystkiego... nawet mnie. - Zanim mógł odpowiedzieć, zerwała się na równe nogi otrzepując się i okazując wielkie ożywienie. - Chodź, nie bądź głupi, nie możesz tu siedzieć cały dzień. To nie ma sensu, kiedy słońce świeci na dworze, a wieczorem mamy przyjęcie. - Zamierzał się podnieść. - Nie! Zaczekaj! Zamknij oczy, może dostaniesz prezent ode mnie. Zanim zdołał pomyśleć, jaki to będzie prezent, już była przy nim i pocałowała go lekko w policzek. Szybkie, delikatne dotknięcie, ciepły powiew jej oddechu i bliskość delikatnej twarzyczki z malutkim, brunatnym pieprzykiem na policzku oszołomiły go. Zaczerwieniła się silnie, niespodzianie ześliznęła się zwinnie po drabinie i wybiegła z szopy. Poszedł za nią z wolna, czerwony jak burak, trąc małe, wilgotne miejsce na policzku, jakby było raną. Serce biło mu jak młot. Wieczorne przyjęcie z okazji wigilii Wszystkich Świętych rozpoczęło się o godzinie siódmej. Ned korzystając z przywileju władzy zamknął karczmę na pięć minut przedtem. Wszystkich obecnych, z wyjątkiem kilku uprzywilejowanych osób, poproszono grzecznie, by opuścili lokal. Goście zebrali się na piętrze w bawialni, gdzie w gablotce było pełno sztucznych owoców z wosku, obok stał model dębowy spacerowego wózka (prezent z Killarney) i piękna aspidistra, a na ścianie wisiały: portret Parnella, oprawne w aksamit fotografie Neda i Poli oraz ozdobiona zielonymi wstążkami lakierowana mała irlandzka maczuga. Gdy siadano, z grubo wyścielanych mebli unosiły się obłoki kurzu. Mahoniowy stół, z nogami jak u kobiety cierpiącej na puchlinę, rozsunięty był na całą długość i zastawiony na dwadzieścia osób. Nałożony aż do połowy drzewem kominek promieniował żarem, który zdolny byłby powalić nawet badacza Afryki. W powietrzu unosił się zapach pieczonego drobiu, bogato polewanego sosem. Maggie Magoon w czepku i fartuchu biegała jak szalona. W zatłoczonym pokoju znaleźli się: młody wikary, ojciec Clancy, Tadeusz Gilfoyle, kilku kupców z sąsiedztwa, pan Austin, dyrektor tramwajów, z żoną i trojgiem dzieci, i oczywiście Ned, Pola, Nora i Franciszek. Pośród rozbrzmiewającego tu gwaru promieniejący serdecznością Ned, z cygarem za sześć pensów, wykładał prawo swemu przyjacielowi Tadeuszowi Gilfoyleowi. Był to blady, wiecznie zakatarzony mężczyzna lat około trzydziestu. W chwilach wolnych od pracy w gazowni, gdzie był urzędnikiem, zbierał komorne z domów Neda na Varrel Street. Był to poza tym mizerny, zapobiegliwy człeczyna, niezawodny w dorywczych interesach, w zapełnianiu luk, w "popychaniu naprzód" (jak to określał Ned, który lubił wtrącać swoje ulubione powiedzonka). Gilfoyle jakoś umiał zawsze kręcić się w pobliżu i być na miejscu, gdy okazał się potrzebny. Tępy i pewny siebie, potakujący, pociągający nosem, kręcący w palcach swą oznakę bractwa Świętego Dominika, rybiooki, płaskostopy, uroczysty, bez nałogów. - Czy będziesz miał dziś przemówienie? - zapytał Neda tonem, którym dawał do zrozumienia, że jeśli Ned nie wygłosi mowy, to nastąpi chyba koniec świata. - Teraz jeszcze nie wiem. - Ned wpatrzył się skromnie, lecz z przejęciem w koniec swego cygara. - Ależ wygłosisz, Ned! - Nie oczekują tego ode mnie. - Wybacz mi, Ned, że zaprzeczę. - Myślisz, że powinienem? - Ned, nie tylko powinieneś, ale i musisz przemawiać - odrzekł z uroczystą powagą. - Sądzisz, że muszę? - Musisz, Ned, i przemówisz! Ned zachwycony przesunął cygaro w drugi koniec ust. - Jeśli chodzi o ścisłość, Tadku - mrugnął okiem znacząco - mam oświadczenie... ważne oświadczenie do zakomunikowania. Powiem ci coś o tym później, skoro nalegasz. Właściwe uroczystości tego wieczoru poprzedzone zostały, niby uwerturą, zabawami towarzyskimi dzieci, poprowadzonymi przez ciotkę Polę. Na pierwszy ogień poszło wyławianie gron malagi, pływających w płonącym araku w wazie z chińskiej porcelany. Potem urządzono "polowanie na jabłka". Gra polegała na tym, że należało widelec trzymany w zębach opuścić do wiaderka z wodą w ten sposób, by przekłuć nim jedno z pływających w wodzie jabłek. O godzinie siódmej przyszły dzieci robotników z sąsiedztwa, z twarzami umazanymi sadzą i poprzebierane w groteskowe kostiumy. Zgodnie ze starym zwyczajem chodziły w ów wieczór od domu do domu odgrywając krótkie pantomimy i śpiewając tradycyjne pieśni. Wiedziały, czym można sprawić Nedowi przyjemność. Śpiewały "Mała kochana koniczyna", "Kathleen Mavourneen" i "Dom Maggie Murphy". Obdarzono je sowicie. Wyszły stukając głośno butami. - Dziękujemy, panie Bannon! Niech żyje "Union! " Dobranoc, Ned! - Porządne chłopaki - oświadczył Ned - wszyscy dobrzy chłopcy! - Zacierał ręce, a oczy zwilgotniały mu typowym celtyckim wzruszeniem. - Ale, Polu, gościom naszym wkrótce żołądki przyrosną do krzyża. Towarzystwo zasiadło do stołu. Ksiądz Clancy odmówił modlitwę, a Maggie Magoon wtoczyła się do pokoju niosąc na półmisku największą gęś z całego Tynecastle. Franciszek nigdy nie jadł takiej gęsi. Wspaniale przyprawiona rozpływała się w ustach. Był podniecony daleką wycieczką na ostrym świeżym powietrzu i pełen jakiegoś wewnętrznego zadowolenia. Od czasu do czasu jego spłoszony wzrok spotykał ukradkiem poprzez stół spojrzenie Nory, powabne i porozumiewawcze, które napełniało go radością. Cud tego szczęśliwego dnia, ten tajemny węzeł zadzierzgnięty między nimi odczuwał jak ból. Po uczcie Ned podniósł się powoli wśród powszechnego aplauzu. Przybrał oratorską pozę zatknąwszy kciuk za kamizelkę. Był bardzo zdenerwowany. - Wielebny ojcze, panie i panowie, dziękuję wam wszystkim i każdemu z osobna. Nie lubię wiele mówić... - Nie, nie - padły okrzyki ze strony Tadeusza Gilfoylea. - Mówię, co myślę, i myślę, co mówię! - Krótka przerwa dla rozbudzenia większej ciekawości zebranych. - Lubię widzieć wokół siebie przyjaciół szczęśliwych i zadowolonych. Dobre towarzystwo i dobre piwo jeszcze nikomu nie zaszkodziły. - Przeszkodził mu nagle Kusy Magoon, który dostał się tu z trefnisiami i ryknął teraz niespodziewanie: - Niech ci Bóg da zdrowie, panie Bannon! - Wywijał przy tym obgryzionym gęsim udem. - Wspaniały z pana człowiek! Ned pozostał niewzruszony, każdy bowiem wielki człowiek przyzwyczajony jest do pochlebstw. - Mówiłem więc, kiedy mąż pani Magoon rzucił we mnie cegłą... (śmiech). Korzystam z towarzyskiej okazji. Wszyscy, jak tu jesteśmy, z pewnością czujemy się uradowani i dumni mogąc powitać wśród nas syna brata mojej biednej żony! (Głośny poklask i głos Poli: - Ukłoń się, Franciszku! ) Nie będę wchodził w historyczne drobiazgi i sprawy. Przeszłość zostawimy grobom, powiadam, ale powiadam też i chcę to powiedzieć, popatrzcie na niego teraz, powiadam, i jak wyglądał wówczas, gdy przyszedł! (Brawa i głos Kusego na korytarzu: - Maggie, na miłość Boską, nie przyniesiesz więcej gęsiny? ) Nie lubię dmuchać we własną trąbkę! Próbuję postępować uczciwie z Bogiem, ludźmi i zwierzętami, powiadam. Popatrzcie chociażby na moje charty, jeśli nie wierzycie. (Głos Gilfoylea:-Najlepsze psy w Tynecastle! - Dłuższa przerwa, podczas której Ned stracił wątek mowy. ) Na czym stanąłem? (- Franek! - Pola zabawiła się w suflera. ) Ach, tak! Kiedy Franciszek przyszedł, powiadam, powiedziałem sobie: To jest chłopak, który może być pożyteczny. Pchnąć go za szynkwas i dawać mu zarabiać na utrzymanie? Nie, na Boga, z przeproszeniem wielebnego ojca Clancyego, to nie dla nas! Obgadaliśmy to z Polą i doszliśmy do jednego: Chłopak jest młody, powiadam, chłopak był maltretowany, chłopak ma przyszłość przed sobą i jest synem brata mojej zmarłej żony. Poślijmy go do kolegium, powiadamy, stać nas na to. - Ned zatrzymał się. - Wielebny ojcze, panie i panowie, cieszę się i dumny jestem mogąc oświadczyć, że na drugi miesiąc Franciszek rusza do Holywell! - Nazwą tą jak potężnym akordem zamknął w triumfie swą mowę i usiadł spocony wśród głośnych oklasków. Długie cienie wiązów kładły się na świeżo strzyżonym trawniku Holywell. Czerwcowy wieczór był tu jasny jak dzień. Ciemność zapadała późno, niemal o świcie, tak że zorza północna krótko tylko lśniła na wysokim, bladym niebie. Franciszek siedząc przy otwartym oknie małej, wysoko położonej izdebki, którą dzielił od czasu przyjęcia go do grona "filozofów" z Wawrzyńcem Hudsonem i Anzelmem Mealeyem, czuł, że jego uwaga rozprasza się. Nie patrzył już na leżący przed nim notatnik, lecz w okno, za którym roztaczał się przepiękny widok. Świadomość piękna przejęła go smutkiem. Ze swego okna widział w dalekiej perspektywie szkołę, szlachecką, barońską rezydencję z szarego granitu, zbudowaną dla sir Archibalda Frazera w 1609 roku, a w obecnym stuleciu przerobioną na kolegium katolickie. Kaplica utrzymana w tym samym surowym stylu przylegała pod kątem prostym do biblioteki, a połączona z drugiej strony z klasztorem, zamykała czworoboczny kobierzec najwspanialszej zieleni. Poza nią leżały korty tenisowe, boiska piłki ręcznej, pola gier, gdzie jakieś zespoły kończyły właśnie mecz, dalej przecięte nicią rzeki Stinchar szerokie przestrzenie pastwisk z krępym, czarnym bydłem pasącym się flegmatycznie, jeszcze dalej lasy bukowe i dębowe, a wśród kęp jarzębiny domostwa, na samym zaś końcu w dalekiej perspektywie lekko strzępiona kurtyna niebieskich gór. Franciszek mimo woli westchnął. Wydawało mu się, że to zaledwie wczoraj wysiadł w Doune, na smaganym przeciągami dworcu kolejowym, krocząc jako ogłupiały z lęku nowicjusz w nieznane, ku temu pierwszemu, straszliwemu spotkaniu z przełożonym, ojcem Hamishem MacNabbem. Pamiętał, jak "Rudy Mac", wielki - choć mały wzrostem - pan szkocki, kuzyn MacNabbów z Isles, siedział skulony przy biurku w pelerynie w szkocką kratę i patrzył na niego bardzo groźnie spod krzaczastych, rudych brwi. - No, chłopcze, cóż ty umiesz? - Proszę mi wybaczyć... nic. - Nic? Nie umiesz nawet zatańczyć Highland Tling? - Nie, proszę ojca. - Co? Z takim wspaniałym nazwiskiem jak Chisholm? - Przykro mi, proszę ojca. - Hm! Nie będzie zatem z ciebie wiele korzyści. Czy nie tak, chłopcze? - Tak, proszę ojca, chyba że... - drżąc zdobył się na . odwagę mówiąc: - Może umiem łowić ryby. - Może? Hę? - Powolny, suchy śmiech. - No, to może będziemy przyjaciółmi. - Uśmiech pogłębił się. - Szczepy Chisholmów i MacNabbów łowiły wspólnie ryby, tak... i walczyły wspólnie, zanim w ogóle pomyślano o naszym istnieniu... moim i twoim. Wynoś się teraz, zanim cię nie przeciągnę laską. A teraz jeszcze jeden semestr i opuści Holywell. Jego wzrok zwrócił się znowu ku małym gromadkom spacerujących tam i z powrotem po wyżwirowanych tarasach obok wodotrysku. Seminarialny zwyczaj! No i tak przeważna ich część pójdzie stąd do seminarium w San Morales w Hiszpanii. Rozróżniał z daleka obu swych współlokatorów, przechadzających się pod rękę. Anzelm jak zwykle wylewny w swych uczuciach splótł czule jedno ramię z ramieniem towarzysza, jak przystało na bezkonkurencyjnego zdobywcę nagrody dobrego koleżeństwa imienia Frazera, a drugim gestykulował w sposób wyszukanie piękny. Za nimi, otoczony gromadą swoich pupilów, kroczył ojciec Tarrant, wysoki, czarny, szczupły, baczny, szyderczy, klasycznie obcy. Na widok młodego kapłana rysy Franciszka ściągnęły się dziwnie. Spojrzał z niesmakiem na otwarty notatnik przed sobą, podniósł pióro i po chwili zaczął pisać. Zmarszczka na czole, znamionująca postanowienie, nie psuła gładkich linii jego śniadej twarzy ani wyrazu jego poważnych orzechowych oczu. Teraz, gdy miał osiemnaście lat, ciało jego odznaczało się harmonijnością i wdziękiem. Jasne światło podkreślało w tej chwili jego urodę oraz cechujący go urok czystości i pewnej egzaltacji, z powodu której tak często doznawał upokorzeń. 14 czerwca 1887 r. Dziś zaszedł wypadek tak niezwykły i wstrząsający, że muszę pomścić się na tym nikczemnym ojcu Tarrancie i opisać to wszystko w dzienniku. Właściwie nie powinienem marnować tej godziny przed nieszporami (potem Anzelm zmusi mnie do gry w koszykówkę). Powinienem nabazgrać: "Czwartek po Wniebowstąpieniu. Piękny dzień, pamiętna przygoda z Rudym Makiem". I dać spokój reszcie. Lecz nawet nasz wścibski administrator studiów potwierdził zaletę mego plemienia - sumienność - gdy odezwał się do mnie po wykładzie: "Chisholm! Radzę ci założyć sobie dziennik. Oczywiście nie po to, aby go publikować - błysnął swą przeklętą ironią - lecz jako rodzaj ćwiczenia. Cierpisz, Chisholmie, na jakąś duchową zaciętość. Zwierzywszy się w dzienniku z tego wszystkiego, co leży ci na sercu, jeśli potrafisz to zrobić - mógłbyś ją nieco zmniejszyć". Zaczerwieniłem się oczywiście jak głupiec, a równocześnie czułem, że ponosi mnie temperament: "Czy ksiądz chce przez to powiedzieć, że nie czynię tego, co mi każą, ojcze Tarrancie? " Ledwie spojrzał na mnie włożywszy dłonie w rękawy habitu. Czarny, chudy, z cienkimi nozdrzami i och, tak nieubłaganie inteligentny! Gdy usiłował ukryć swą niechęć do mnie, stanęła mi ostro w pamięci jego szorstka koszula i żelazna dyscyplina, jakiej, wiem doskonale, sobie nie szczędzi. Rzekł wymijająco: "Jest także duchowe nieposłuszeństwo... " - i odszedł. A może łudzę się, że prześladuje mnie tylko za to, iż nie staram się być do niego podobny? Przeważna część kolegów tak czyni. Odkąd przyszedł, przed dwoma laty, wprowadził tu po prostu rodzaj kultu, którego głównym kapłanem jest Anzelm. Pewno nie może zapomnieć incydentu, gdy na jednej z jego lekcji na temat "Jedynie prawdziwej apostolskiej religii" rzuciłem nagle uwagę: "Niewątpliwie, proszę ojca, wyznanie jest tak dalece kwestią przypadku wypływającego z urodzenia, że Bóg nie może chyba ustosunkowywać się do niego tak ekskluzywnie". - W pełnej zgorszenia ciszy, jaka po tych słowach nastąpiła, stał zmieszany, lecz lodowato zimny. Powiedział tylko: "Jakim wspaniałym heretykiem mógłbyś być, mój dobry Chisholmie". Przynajmniej w jednym punkcie zgadzamy się całkowicie: że ja nigdy nie będę księdzem z powołania. Piszę śmiesznie, pompatycznie, jak na nieopierzonego osiemnastoletniego młodzieńca przystało. Może to jest to, co nazywają afektacją mego wieku. Lecz niepokoi mnie kilka rzeczy. Po pierwsze, jestem okropnie, aż do śmiesznej przesady zaniepokojony o Tynecastle. Przypuszczalnie jest rzeczą nie do uniknięcia, że się zatraca kontakt z rodziną, gdy letnie wakacje ograniczone są do czterech krótkich tygodni. Te krótkie wakacje (szczególny rygor Holywell) może dobrze służą celowi podtrzymywania powołań, ale równie podniecają wyobraźnię. Ned nigdy nie pisze. Jego korespondencja w ciągu trzech lat mego pobytu w Holywell ograniczała się do niespodziewanych i fantastycznych paczek z żywnością. Na przykład tego olbrzymiego wora orzechów włoskich podczas mojej pierwszej zimy albo tej skrzyni bananów zeszłej wiosny, z których trzy czwarte było przejrzałych, co spowodowało brzydką epidemię wśród kleru i świeckich naszego zakładu. Lecz nawet w milczeniu Neda jest coś dziwnego. A listy ciotki Poli dają mi dużo do myślenia. Jej nieporównane rozprawy na temat parafialnych wydarzeń zostały zastąpione skąpymi doniesieniami przeważnie o pogodzie. Ta zmiana tonu nastąpiła zupełnie nagle. Nora oczywiście nic mi nie wyjaśniła. Ona jest typową "pocztówkarą", panną, która na listy odpowiada kilkoma nabazgranymi na widokówce słowami i to raz na rok, np. z letniska nad morzem. Wydaje mi się, że już chyba stulecia minęły od dnia, kiedy otrzymałem od niej wspaniałą pocztówkę: "Zachód słońca nad molem Scarborough"; a moje dwa ostatnie listy również chybiły celu, bo odpowiedziała mi tylko widokiem "Księżyca nad zatoką Whitley". Droga Noro! Nigdy nie zapomnę twego gestu Ewy wśród jabłek na poddaszu. Tylko z powodu ciebie tak strasznie tęsknię do nadchodzących ferii. Czy pójdziemy znowu do Gosforth? Patrzyłem z zapartym tchem, jak rośniesz, jak rozwija się twój charakter, którego wszystkie sprzeczności doskonale rozumiem, znam cię jako dziewczynę żywą, nieśmiałą i zuchwałą zarazem, wrażliwą i wesołą, odrobinkę zepsutą pochlebstwami, a pełną niewinności i radości; nawet teraz widzę twoją ostrą, śmiałą twarzyczkę, rozświetloną od wewnątrz, rozdokazywaną, ze zdumiewającym darem naśladownictwa, przedrzeźniającą ciotkę Polę lub mnie; widzę cię, jak podparta chudymi ramionami pod boki, z nieustraszonymi, wyzywającymi, niebieskimi oczyma, rzucasz się w końcu w radosny pląs, który ma w sobie coś z chęci robienia na przekór. Wszystko dookoła ciebie jest tak ludzkie i żywe. Rozumiem nawet te błyski drażliwości i wybuchy złości, które kończą się straszliwym płaczem wstrząsającym twym delikatnym ciałem. I wiem, że mimo swych wad, masz serdeczną i impulsywną naturę, która każe ci biec z nagłym rumieńcem zawstydzenia ku komuś, kogo niechcący zraniłaś. Leżę bezsennie i myślę o tobie, o spojrzeniu twych oczu, o wzruszającym zarysie twych obojczyków nad małymi, okrągłymi piersiami... urwał i zarumieniwszy się wykreślił ostatnie zdanie. Potem sumiennie rozpoczął na nowo. Po drugie, jestem egoistycznie zainteresowany moją przyszłością. Kształcą mnie obecnie ponad stan. W tym wypadku ojciec Tarrant zgodziłby się ze mną na pewno. Mam tylko jeszcze jeden semestr w Holywell przed sobą. Czy mam powrócić do szynkwasu gospody "Union"? Nie mogę dalej siedzieć na karku Nedowi, powiedzmy sprawiedliwiej: ciotce Poli; ostatnio stwierdziłem zupełnie przypadkowo, że opłaty za mnie pochodzą ze skromnych dochodów tej cudownej kobiety. Moje ambicje są tak poplątane. Moja miłość do Poli, moja bezbrzeżna wdzięczność każe mi spłacić zaciągnięty u niej dług. A jej najgorętszym życzeniem jest ujrzeć mnie księdzem. A przecież w takim miejscu jak to, gdzie trzy czwarte studentów i niemal wszyscy moi przyjaciele predestynowani są na kapłanów, trudno jest nie poddać się pędowi. Chce się po prostu dotrzymać kroku. W przeciwieństwie do Tarranta, ojciec MacNabb sądzi, że ze mnie byłby dobry ksiądz; czuję to w jego bystrym spojrzeniu, w jego przyjaźnie prowokującym stosunku, w jego cudownej sztuce wyczekiwania. A jako rektor kolegium powinien się nieco znać na powołaniu. Oczywiście jestem popędliwy i pobudliwy. Moje wychowanie religijne w mieszanym wyznaniowo środowisku pozostawiło we mnie jakąś schizmatyczną skazę. Nie mogę udawać jednego z tych uświęconych młokosów (nasze kolegium roi się od nich), którzy przez całe dzieciństwo klepią modlitwy, budują w lesie ołtarzyki i słodko strofują małe dziewczynki, które szturchają ich na wiejskich odpustach: "Odejdź, Tereso, odejdź, Annabello, nie jestem dla was". A jednak kto może opisać te momenty, które zstępują nagle na duszę, gdy wraca się do Doune, gdy czuwa się w ciemności cichego pokoju lub gdy się pozostało po nabożeństwie zupełnie samotnie w pustym kościele po wyjściu szurającego nogami, hałasującego, rozszeptanego tłumu? Kto może opisać te momenty osobliwego poznania, momenty niezwykle głębokiego przeżycia. Nie pragnę sentymentalnej ekstazy, która mnie tak razi, lecz pragnę otuchy, nadziei. Dlaczego zbiera mi się na wymioty, ilekroć widzę uniesienie na twarzy dyrektora nowicjuszy? Jestem zrozpaczony, że piszę takie rzeczy, choć są one przeznaczone tylko dla mnie. Najgłębsze osobiste uczucia przeistaczają się w trzeźwe słowa na papierze. A jednak muszę zapisać tę niewymijalną świadomość przynależności do Boga, jawiącą się we mnie poprzez ciemności, to głębokie przekonanie, że w harmonijnych, ustalonych i nieubłaganych ruchach wszechświata człowiek nie wyłania się z niczego i nie powraca w nicość. I tu - czy to nie dziwne? - czuję wpływ Daniela Glenniego, drogiego, zwariowanego "świętego Dana", czuję na sobie jego ciepłe, nieziemskie spojrzenie... Niech to licho porwie! I Tarranta też! Rzeczywiście dosłownie wylewam swe serce na papier. Jeśli jestem takim "świętym", dlaczego nie zdecyduję się i nie uczynię czegoś dla Boga, nie zaatakuję tej wielkiej masy obojętności i szyderczego materializmu w dzisiejszym świecie... krótko mówiąc, dlaczego nie zostanę księdzem? Muszę być uczciwy! Myślę, że to z powodu Nory. Piękno i delikatność mego uczucia dla niej przepełnia mi serce. Wizja jej twarzy jasnej i słodkiej stoi przede mną nawet wtedy, gdy modlę się do Matki Boskiej w kościele. Droga, kochana Noro! Ty jesteś przyczyną, dla której nie biorę biletu na niebieski ekspres do San Morales! Przestał pisać i skierował spojrzenie w przestrzeń. Lekko zmarszczył czoło, lecz usta uśmiechnęły się. Z wysiłkiem opanował się i pisał dalej. Muszę powrócić do dzisiejszego poranka i do Rudego Maca Miałem przedpołudnie wolne, bo dziś dzień świąteczny. W drodze do głównego budynku, gdzie szedłem nadać list, wpadłem na przełożonego. Wracał znad Stincharu z wędką w ręce, ale bez ryb. Zatrzymał się podpierając na kiju swą krótką, otyłą postać, z czerwoną, ściągniętą, raczej przygaszoną twarzą pod płomieniem rudych włosów. Ja naprawdę lubię Rudego Maca. Sądzę, że on ma jakiś sentyment do mnie i może najprostszym wytłumaczeniem będzie, że jesteśmy tak uparcie szkoccy i że jesteśmy obydwaj rybakami... jedynymi w całej szkole. Kiedy lady Frazer fundowała kolegium ze swych posiadłości nad Stincharem, Rudy zagarnął rzekę jakby na swoją wyłączną własność. Bojowa wypowiedź w żartobliwym wierszu w "Monitorze Holywellskim rozpoczynająca się od słów: Nie dam, by kiep lada jaki Deptał moje wodne szlaki... doskonale charakteryzuje jego postawę. To wściekle zapalony rybak. Krąży o nim anegdota, że kiedy w środku mszy na zamku Frazer, którą jako rektor Holywell z urzędu tam odprawiał, jego wierny przyjaciel, prezbiterianin Gille, wetknął głowę przez okno kaplicy i rzucił podnieconym szeptem: "Wasza wielebność! Rzucają się jak wściekłe na rozlewisku Lochaber" - nigdy mszy nie odprawiono szybciej. Skamieniałych ze zdumienia wiernych, łącznie z lady Frazer, omodlono i pobłogosławiono na złamanie karku. Potem zobaczyli ciemną postać, podobną do popularnego wyobrażenia diabła, pędzącą z zakrystii: "Jock! Jock! Na jaką muszkę biorą? " Teraz spojrzał na mnie markotnie i rzekł: "Ani śladu ryby. Właśnie teraz, kiedy ich potrzebuję dla naszych znakomitych gości! " Biskup diecezji i odchodzący na emeryturę rektor naszego angielskiego seminarium w San Morales mieli przyjechać na obiad do Holywell. Odezwałem się: "Jest wspaniała ryba na rozlewisku Glebę, sir". "Nie ma w ogóle żadnych ryb w rzece, nie ma nawet płotki. Wyszedłem o szóstej. "To wielka ryba. "Fantazjujesz. "Widziałem ją wczoraj pod jazem, ale oczywiście nie śmiałem jej złapać. " Spod płowych brwi spojrzał na mnie z poważnym uśmiechem i rzekł: "W tobie siedzi demon przekory, Chisholm. Jeśli chcesz marnować czas - masz moją dyspensę". Podał mi wędkę i odszedł. Zeszedłem na dół do rozlewiska Glebę z sercem bijącym jak zawsze wtedy, kiedy słyszę szmer płynącej wody. Muszka na lince była doskonale przystosowana do charakteru i barwy rzeki. Począłem obławiać rozlewisko. Obławiałem je przez godzinę. Łososie są ogromnie rzadkie w tym sezonie. Raz zdawało mi się, że dostrzegłem ruch ciemnej płetwy w cieniu przeciwległego brzegu, lecz nie osiągnąłem nic. Nagle posłyszałem dyskretne kasłanie. Odwróciłem się. Rudy Mac w najlepszym, czarnym garniturze, w rękawiczkach i ceremonialnym cylindrze, idąc na spotkanie swych gości na stację Doune, zboczył tu z drogi, aby mi złożyć kondolencje. "Te duże, Chisholm - odezwał się grobowo, szczerząc zęby - są zawsze... najbardziej łykowate. " Gdy to mówił, zrobiłem ostatni rzut na trzydzieści jardów przez staw. Muszka spadła dokładnie na pianę wirującą pod dalekim brzegiem jazu. W tejże chwili poczułem rybę, szarpnąłem... i już ją miałem. "Masz ją! " - krzyknął Rudy. Łosoś wyskoczył na cztery stopy w powietrze. Choć o mały włos nie upadłem, wywarło to na Rudym piorunujące wrażenie. Czułem, jak zesztywniał obok mnie. "Na Boga! " - mruknął rażony podziwem. Był to największy łosoś, jakiego kiedykolwiek widziałem czy tu na Stincharze, czy też na stacji mego ojca na Tweedside. "Trzymaj mu głowę do góry! " - krzyknął nagle Rudy. "Człowieku, człowieku! Popuść mu linkę! " Robiłem, co mogłem, lecz teraz ryba panowała nad sytuacją. Rzuciła się z prądem we wściekłym, targającym pędzie. Gnałem za nią, a Rudy za mną. Stinchar w Holywell nie jest podobny do Tweedside. Biegnie brunatną strugą przez lasy sosnowe i wąwozy skacząc po śliskich głazach i wysokich płytach łupkowych. Po dziesięciu minutach Rudy Mac i ja byliśmy już o pół mili niżej, w miejscu mniej sprzyjającym zmęczeniu ryby, ale mieliśmy ją jeszcze. "Trzymaj go, trzymaj go! - Mac ochrypł z krzyku. - O, głupcze, głupcze! Nie daj mu iść w tę kryjówkę! " - Bestia oczywiście już się zaszyła w głębokiej jamie, z linką usidloną w plątaninie podwodnych korzeni. "Popuść mu, popuść! - Mac skakał zezdenerwowania. - Trochę mu tylko popuść, a ja tymczasem wypłoszę go kamieniem! " Ostrożnie, bez tchu, począł rzucać kamieniami, usiłując wypłoszyć rybę bez urwania linki. Zabawa wlokła się niczym agonia. Potem wrrrr!... ryba ruszyła przy gwiździe kołowrotka. I znowu pędziliśmy - Rudy i ja. Może godzinę później w leniwych, szerokich rozlewiskach naprzeciwko wioski Doune łosoś wreszcie począł zdradzać oznaki wyczerpania. Zmęczony, zdyszany i szarpany tysiącem śmiertelnych niepokojów i wspaniałych wzruszeń, Rudy rzucił ostateczną komendę: "Teraz, teraz! Na ten piasek! Nie mamy ościenia. Jeśli cię ściągnie jeszcze dalej w dół, umknie na dobre". Usta miałem suche i nie mogłem nawet przełknąć śliny. Nerwowo podciągnąłem rybę. Podeszła spokojnie, a potem rzuciła się ostatnim rozpaczliwym wysiłkiem. Rudy wydał z siebie głuchy jęk. "Lekko... lekko! Jeśli go teraz stracisz, nigdy ci nie przebaczę! " Na płyciżnie ryba wyglądała wprost niewiarygodnie duża. Dojrzałem już postrzępioną żyłkę prowadnika. Poczułem lodowate zimno na myśl, że mógłbym ją stracić. Podciągnąłem ją łagodnie pod płytki, piaszczysty brzeg. W absolutnej, pełnej napięcia ciszy Mac pochylił się, wbił ręce w skrzela i wyrzucił potworną rybę na trawę. Był to piękny widok: na zielonej łące srebrna ryba wagi ponad czterdzieści funtów! Przypłynęła z morza tak niedawno, że miała jeszcze wszy morskie na wygiętym grzbiecie. "To rekord nad rekordy! " - Mac wprost zaśpiewał, uniesiony, podobnie jak i ja, falą najwyższej radości. Chwyciliśmy się za ręce i zatańczyliśmy fandango. "Czterdzieści dwa funty i ani uncji mniej... zapiszemy to w kronice. - Objął mnie. - Chłopcze, chłopcze - z ciebie jest dobry, wspaniały rybak! " W tej chwili z jednotorowej linii kolejowej po drugiej stronie rzeki usłyszeliśmy odległy gwizd lokomotywy. Rudy zatrzymał się oszołomiony i zapatrzył w pióropusz dymu oraz w podobny do zabawki białoczerwony semafor, który nagle podniósł się nad stacją Doune. Przypomniał sobie. Wyjął w konsternacji zegarek. "Wielkie nieba, Chisholm! - Mówił znów tonem przełożonego Holywell. - To pociąg biskupa. " Dylemat był jasny: miał tylko pięć minut czasu na spotkanie swych znakomitych gości i pięć mil drogi okrężnej do stacji widocznej jak na dłoni po drugiej stronie rzeki, poza dwiema zaledwie płachtami pól. Mogłem dostrzec, jak z wolna podejmuje decyzję. - "Zabierz rybę do domu, Chisholm, i każ ją przygotować całą na obiad. Idź teraz prędko. I pamiętaj o żonie Lota i o słupie soli. Cokolwiek by się stało, nie odwracaj się! " Nie mogłem wytrzymać. Doszedłszy do pierwszego zakrętu strumienia zaryzykowałem spoza krzaka przeobrażenie się w słup soli. Ojciec Mac był już zupełnie nagi i związał swe ubranie w zawiniątko. Wsadził cylinder mocno na głowę, zawiniątko podniósł wysoko jak monstrancję i zeszedł w rzekę. Brodząc i płynąc wydostał się na drugi brzeg, wskoczył w ubranie i ruszył dzielnie biegiem ku zbliżającemu się pociągowi. Tarzałem się po trawie z radości i śmiechu, ale nie z powodu widoku, którego nigdy nie zapomnę, ani cylindra usadowionego nienagannie nad chmurnym czołem, lecz z powodu odwagi, której wyrazem była ta eskapada. Myślałem: on także musi nienawidzić naszej świętej pruderii, która boi się widoku ludzkiego ciała, a niewieście kształty uważa za hańbę. Głosy z zewnątrz kazały Franciszkowi przerwać, więc zaniechał pisania. Drzwi otworzyły się i Hudson z Mealeyem weszli do pokoju. Hudson, ciemny, spokojny młodzieniec usiadł i począł zmieniać obuwie. Anzelm trzymał w ręku wieczorną pocztę. - List dla ciebie, Franciszku - powiedział z przesadną serdecznością. Mealey wyrósł na pięknego, białoróżowego młodzieńca. Gładkość jego policzków świadczyła o doskonałym zdrowiu. Oczy miał łagodne i czyste, a usta gotowe do uśmiechu. Zawsze gorliwy, zajęty i pogodny, był niewątpliwie najbardziej popularnym studentem w całej szkole. Choć prace jego nigdy nie były świetne, nauczyciele lubili go. Jego nazwisko było zazwyczaj na liście odznaczonych. Celował w palancie, w tenisie i we wszystkich mniej brutalnych grach. Poza tym obdarzony był zmysłem organizacyjnym. Prowadził dobre pół tuzina klubów, od filatelistów począwszy, na filozofach skończywszy. Znał i płynnie posługiwał się takimi słowami, jak "quorum" i "memorandum". Jeśli zakładano nowe stowarzyszenie, na pewno mógł liczyć, że poproszą go o radę i automatycznie stanie się jego prezesem. W pochwałach kapłańskiego życia był prawie liryczny. Jedynym krzyżem, który go dręczył, było to, że przełożony i kilka osobliwych samotnych dusz serdecznie go nie cierpiało. Dla reszty był bożyszczem i obnosił swe sukcesy z otwartą, uśmiechniętą skromnością. Teraz, gdy podawał Franciszkowi list, obdarzył go ciepłym, rozbrajającym uśmiechem. - Spodziewam się, że masz same miłe wiadomości, drogi kolego. Franciszek otworzył list. Nie datowany, napisany był ołówkiem na starym rachunku z adresem: Do Firmy Edward Bannon : Gospoda "Union" Narożnik ulicy Dyke i Canal Tynecastle . Drogi Franciszku! Mam nadzieję, że list ten zastanie cię zdrowym, jak zdrowymi nas opuszcza. Wybacz także, proszę, że piszę ołówkiem. Wszyscy jesteśmy wytrąceni z równowagi. Boli mnie, że muszę ci powiedzieć, Franciszku, iż nie będziesz mógł przyjechać do nas na te wakacje. Nikt nie jest bardziej strapiony z tego powodu ode mnie, nie widzieliśmy cię bowiem od ubiegłego lata; ale wierz mi, że to niemożliwe i musimy pochylić głowy przed wolą Boga. Wiem, że nie należysz do tych, którzy przyjmują "nie" jako odpowiedź, ale tym razem musisz, świadczę się Matką Bożą. Nie będę udawała, że nie mamy żadnych kłopotów, czego się zresztą łatwo możesz domyślić; ale to nie jest coś, czemu byś mógł zaradzić lub przeszkodzić. To nie pieniądze ani choroba, więc nie martw się. I minie z pomocą Boską i pójdzie w niepamięć. Możesz łatwo urządzić się tak, byś pozostał przez wakacje w kolegium. Ned zapłaci wszystkie dodatkowe koszty. Będziesz miał swoje książki, ładne otoczenie i wszystko. Może ułoży się tak, że przyjedziesz na Boże Narodzenie, więc nie gniewaj się. Ned sprzedał swoje charty, lecz nie dla pieniędzy. Pan Gilfoyle niesie nam wszystkim dużą pomoc. Nic nie tracisz na pogodzie, bo u nas okropnie mokro. Nie zapominaj, Franciszku, że mamy sporo ludzi w domu i nie ma miejsca (dwukrotnie podkreślone), więc nie możesz przyjechać. Niech cię Bóg błogosławi, drogi chłopcze, i wybacz pośpiech. Twoja przywiązana Polly Bannon. Franciszek przeczytał list kilkakrotnie. Jakkolwiek sens jego był jasny, przyczyna pozostała nadal niepokojąca i niedocieczona. Z wyrazem troski złożył list i schował do kieszeni. - Mam nadzieję, że nic złego? - Mealey badał jego twarz wyczekująco. Franciszek był tak przygnębiony, że nie wiedział, co odpowiedzieć. - Mój drogi kolego, przykro mi. - Anzelm postąpił krok naprzód i objął go ramieniem lekko, uspokajająco. - Jeśli mogę coś zrobić dla ciebie, proszę, powiedz mi. Może - spytał poważnie - może nie masz dziś ochoty na siatkówkę? - Nie - wykrztusił Franciszek - wolałbym nie grać. - Doskonale, mój drogi Franciszku. Rozległ się dzwon nieszporny. - Widzę, że coś cię gnębi. Będę o tobie pamiętał w swojej wieczornej modlitwie. Przez całe nieszpory Franciszek dręczył się rozmyślając nad niezrozumiałym listem Poli. Po nabożeństwie olśniła go myśl, by udać się ze swym strapieniem do Rudego Maca. Poszedł powoli na górę po szerokich schodach. Gdy wszedł do gabinetu, spostrzegł, że przełożony nie był sam. Siedział przy nim za stosem papierów ojciec Tarrant, a z dziwnej, nagłej ciszy, która zapadła z jego pojawieniem się, Franciszek wyczuł, że rozmawiali o nim. - Przykro mi - rzucił zakłopotane spojrzenie na Rudego Maca. - Nie wiedziałem, że ojciec przełożony jest zajęty. - To nic nie szkodzi, Chisholm. Siadaj. Ciepło jego tonu zmusiło Franciszka, już na wpół odwróconego ku drzwiom, do zajęcia miejsca w fotelu obok biurka. Powolnymi ruchami krótkich palców Rudy napychał tytoniem swoją przepaloną, głogową fajkę. - Cóż możemy dla ciebie uczynić, mój dobry chłopcze? Franciszek zarumienił się. - Ja... ja przypuszczałem... ja myślałem, że ojciec będzie sam. Nie wiadomo dlaczego przełożony unikał jego błagającego wzroku. - Ojciec Tarrant chyba ci nie przeszkadza? O co chodzi? Nie było wyjścia. Nie mając dosyć chytrości, aby wynaleźć jakiś wykręt, Franciszek wyjąkał: - Chodzi o list, który dostałem... z domu. - Miał zamiar pokazać list Poli Rudemu Macowi, lecz w obecności Tarranta powstrzymała go duma. - Dla jakiejś niejasnej przyczyny nie chcą, abym przyjechał na święta do domu. Czy mu się zdawało? Czy nie zaszła szybka wymiana spojrzeń pomiędzy nimi dwoma? - Niewątpliwie odczuwasz to jako bolesne rozczarowanie? - Tak jest, ojcze. Jestem zmartwiony. I myślałem... właśnie przyszedłem poradzić się, co mam uczynić. Zaległa cisza. Ojciec MacNabb utonął jeszcze głębiej w fotelu pod swą starą peleryną, ciągle manipulując koło fajki. Poznał wielu chłopców, poznał ich na wylot, a ten chłopiec miał wdzięk, urok i niezachwianą uczciwość, które budziły w jego sercu gorącą sympatię. - Wszyscy przeżywamy swe rozczarowania, Franciszku - mówił smutny zadumanym, łagodniejszym niż zwykle głosem. - Ojciec Tarrant i ja doznaliśmy również dziś rozczarowania. Przeniesienia na emeryturę są w naszym seminarium w Hiszpanii na porządku dziennym. - Zatrzymał się. - Rozporządzeniem z dnia dzisiejszego zostajemy przeniesieni do San Morales, ja jako rektor, a ojciec Tarrant jako administrator studiów. Franciszek wyjąkał gratulacje. Stanowisko rektora w San Morales było naprawdę zaszczytnym awansem, o który wielu się ubiegało. Był to ostatni szczebel na drodze do biskupstwa, lecz niezależnie od tego, w jaki sposób ojciec Tarrant zareaguje na te posunięcia - tu Franciszek rzucił szybkie spojrzenie na jego pozbawiony wyrazu profil - MacNabbowi świeżo nadana godność z pewnością nie sprawiła radości. Człowiek, który całą duszą pokochał zielone lasy i szumiące wody Holywell, będzie się czuł obco wśród suchych, aragońskich równin. Rudy Mac uśmiechnął się łagodnie. - Przywiązałem się do tego miejsca i pragnąłem tu na zawsze pozostać. Ty zaś chcesz stąd odejść. Czy mamy obydwaj pogodzić się z tym, że Bóg Wszechmogący pokrzyżował nam plany? Franciszek usiłował wybrać właściwy frazes spośród kłębowiska tłoczących mu się myśli. - O to tylko chodzi, że jestem niespokojny... myślałem, czy nie powinienem wybadać, co się tam stało, i próbować pomóc. - Mam wrażenie, że nie - odpowiedział szybko ojciec MacNabb. - Jak ojciec sądzi, ojcze Tarrancie? Młodszy mistrz ukryty w cieniu poruszył się. - Kłopoty rozwiązują się najpomyślniej, według mego doświadczenia, gdy nikt z zewnątrz nie wtrąca się do nich. Zdawało się, że nie ma już nic więcej do powiedzenia. Przełożony podkręcił lampę stołową, a jej blask rozjaśniając gabinet dał znak zakończenia posłuchania. Franciszek wstał. Patrzył na nich obydwóch, lecz urywane, pochodzące z głębi serca słowa, przeznaczone były tylko dla Rudego Maca. - Nie mogę wypowiedzieć, jak przykro mi, że ojciec wyjeżdża do Hiszpanii... Szkoła... i ja... i ja odczujemy bardzo boleśnie brak ojca. - Może spotkamy się tam? - Nadzieja, niemal czułość brzmiała w głosie ojca MacNabba. Franciszek nie odpowiedział. Gdy -stał tak niezdecydowany, nie wiedząc, co powiedzieć, targany sprzecznymi uczuciami, jego opuszczony w dół wzrok padł nagle na list rozłożony na biurku. Nie tyle sam list, nieczytelny z tej odległości, ile jego jasnoniebieski nagłówek zatrzymał jego spojrzenie. Uciekł oczami szybko w bok, lecz nie dość szybko, aby nie odczytać nagłówka: Probostwo Świętego Dominika, Tynecastle. Wstrząsnął nim dreszcz. Coś złego zaszło w domu. Teraz był tego pewny. Jego twarz nie zdradziła niczego i pozostała obojętna. Żaden z przełożonych nie spostrzegł jego odkrycia, lecz gdy szedł ku drzwiom, wiedział na przekór wszelkim perswazjom, że jedna tylko droga stoi przed nim jasna i pewna. Pociąg przyjechał o godzinie drugiej. Czerwcowe popołudnie było bardzo parne. Franciszek wziął swą torbę podróżną i wyszedł spiesznym krokiem ze stacji. W miarę jak zbliżał się do znajomej dzielnicy miasta, serce biło mu coraz szybciej. Atmosfera dziwnej ciszy zalegała gospodę. Chcąc ciotce Poli sprawić niespodziankę pobiegł lekko bocznymi schodami i wszedł do mieszkania. Tu także było cicho i dziwnie ciemno po blasku bijącym od zakurzonych bruków. Nikogo nie było ani w sieni, ani w kuchni. Na tle absolutnej ciszy panującej w domu tylko miarowe tykanie ściennego zegara rozlegało się jak łoskot. Franciszek wszedł do salonu. Ned siedział przy stole, z łokciami wspartymi na czerwonej serwecie, wpatrzony martwo w przeciwległą, pustą ścianę. Wszakże nie sama jego postawa, lecz zmiany, jakie zaszły w jego wyglądzie zewnętrznym wyrwały Franciszkowi zduszony okrzyk. Ned stracił chyba ze czterdzieści funtów na wadze. Ubranie wisiało na nim, a okrągła niegdyś, promieniejąca twarz stała się posępna i podobna do twarzy trupa. - Ned! - Franciszek wyciągnął rękę. Dobra chwila minęła, nim Ned się ocknął. Obrócił się ospale. Poprzez zastygłą na twarzy maskę smutku powoli przebijał się błysk zrozumienia. - To ty, Franciszku? - odezwał się z wymijającym uśmiechem. - Nie wiedziałem, że należało spodziewać się twego przyjazdu. - Bo też nie należało, Ned. - Franciszek roześmiał się nerwowo usiłując ukryć swe zaniepokojenie. - Lecz skoro tylko skończyła się nauka, po prostu nie mogłem dłużej czekać. Gdzie jest ciotka Pola? - Wyjechała... Tak... Pola wyjechała na kilka dni do Whitley Bay. - Kiedy wróci? - Prawdopodobnie jutro. - A gdzie Nora? - Nora? - zapytał Ned głucho. - Wyjechała z ciotką Polą. - Rozumiem. - Serce Franciszka zabiło ulgą. - To dlatego nie odpowiedziała na mój telegram. Ale Ned... ty... ty chyba jesteś zdrów, mam nadzieję? - Jestem zdrów, Franciszku. Może mi trochę pogoda dokucza... ale takim jak ja nic nie zaszkodzi. - Nagle pierś Neda groteskowo uniosła się łkaniem. Franciszek z przerażeniem patrzył na łzy cieknące po wychudłej twarzy. - Idź teraz i weź sobie coś do przegryzienia. Jest tego dość w kredensie. Tadek przyniesie ci, co zechcesz. Jest na dole w barze. Przydał nam się bardzo ten Tadek. - Spojrzenie Neda błądziło przez chwilę, a potem powędrowało z powrotem na przeciwległą ścianę. Franciszek w oszołomieniu odwrócił się i wyszedł, by złożyć torbę w swym własnym, małym pokoiku. Przechodząc korytarzem natknął się na otwarte drzwi pokoju Nory. Schludna, biała intymność tego pokoiku kazała mu cofnąć wzrok w nagłym zmieszaniu. Pośpieszył na dół. Bar był pusty. Nawet Kusy znikł pozostawiając w opróżnionym po sobie kąciku rażącą, niewiarygodną lukę, jak gdyby wyrwę w strukturze ściany. Za szynkwasem Tadeusz Gilfoyle, bez marynarki, przesadnymi ruchami wycierał kufle i cicho pogwizdywał. Gdy Franciszek wszedł, przestał gwizdać. Nieco zaskoczony, dopiero po chwili wyciągnął na powitanie miękką i wilgotną dłoń. - No, no! - zawołał. - To dopiero miły widok dla stęsknionych oczu. - Przybrany przez ",Gilfoylea ton i poza właściciela baru wywołały we Franciszku uczucie odrazy, lecz był teraz tak dalece zatrwożony, że zdobył się na pozorną obojętność i rzekł swobodnie: - To niespodzianka dla mnie, że ty tu jesteś, Tadeuszu. Co się stało z gazownią? - Rzuciłem biuro - odpowiedział Tadeusz spokojnie. - Dlaczego? - Aby tu być na stałe. - Podniósł szklankę, obejrzał, fachowym okiem, chuchnął w nią i począł ją wycierać. - Skoro proszono mnie, żebym tu przyszedł... cóż mogłem uczynić! Franciszek poczuł, że nerwy jego napinają się do ostatecznych granic wytrzymałości. - Na litość Boską, co się tutaj dzieje, Gilfoyle? - Panie Gilfoyle, bądź łaskaw pamiętać, Franciszku! - zauważył ironicznie Tadeusz. - Nedowi się serce kraje, gdy widzi, że się mnie lekceważy. To już nie ten sam człowiek, co dawniej, Franciszku. I wątpię, czy kiedykolwiek jeszcze przyjdzie całkiem do siebie. - Co mu się stało? Mówisz tak, jakby był pozbawiony zmysłów! - Tak też było, Franciszku, tak było... - odpowiedział Tadeusz jękliwym tonem - lecz teraz wrócił biedak do przytomności. Obserwując Franciszka bacznym okiem, uprzedził jego gniewny wybuch: - Nie przybieraj znowu tej gniewnej postawy wobec mnie. Ja należę do tych, którzy w tej całej sprawie postępują słusznie. Zapytaj ojca Fitzgeralda, jeśli nie wierzysz. Wiem, że mnie nigdy nie lubiłeś. Widziałem, jak się ze mnie wyśmiewałeś podczas wakacji, gdyś dorastał. Ja mam najlepsze chęci w stosunku do ciebie, Franciszku. Powinniśmy teraz wspólnie ciągnąć za jeden powróz... zwłaszcza teraz. - Dlaczego zwłaszcza teraz? - Franciszek aż zgrzytnął" zębami. - Ach tak, ty nie wiesz... no, oczywiście, ty nic nie możesz o tym wiedzieć... to jasne. - Twarz Tadeusza wykrzywiła się na chwilę nieprzyjemnym grymasem. - Pierwsza zapowiedź wyszła dopiero ubiegłej niedzieli. Widzisz, Franciszku, ja i Nora mamy się pobrać! Ciotka Pola i Nora wróciły następnego dnia późnym wieczorem. Franciszek, chory z obawy i niepewności, nie mogąc nic wydobyć z wykrętnego jak piskorz Gilfoylea, oczekiwał ich przybycia będąc u kresu cierpliwości. Usiłował natychmiast rozmówić się z Polą na osobności. Lecz Pola, zaskoczona jego przyjazdem, przywitała go lamentującym wyrzutem: - Franciszku, pisałam ci przecież, żebyś nie przyjeżdżał. I zaraz potem uciekła z Norą na górę. Głucha na wszelkie jego nalegania, uparcie powtarzała przez zamknięte drzwi: - Nora czuje się źle... jest chora, mówię ci... wynoś się... muszę jej doglądać. Odprawiony z niczym, poszedł ponury do swojego pokoju. Rosnąca liczba złowróżbnych oznak nieznanego nieszczęścia ściskała mu serce wzmagającym się niepokojem. Nora, zaledwie rzuciwszy nań okiem, położyła się natychmiast do łóżka. Przez całą godzinę słyszał, jak Pola drepcząc z tacami i flaszkami z gorącą wodą, błagając Norę niskim głosem prześladowała ją natrętną, zaostrzoną niepokojem usłużnością. Nora, wychudzona i blada, tchnęła z daleka szpitalem. Pola, wyczerpana i znękana, zaniedbana nawet w ubiorze, przyswoiła sobie nowy gest: szybkim ruchem przyciskała wierzch dłoni do czoła. Do późnej nocy słyszał z przyległego pokoju szept jej modlitw. Trapiony zagadkowością sytuacji Franciszek gryzł wargi przewracając się bezsennie pod kołdrą. Ranek następnego dnia był jasny i pogodny. Wstał i zgodnie z nabytym zwyczajem poszedł na wczesną mszę. Wróciwszy zastał Norę na tylnych schodach domu wygrzewającą się w płacie gorącego słońca. U jej stóp kilka gdakających kur dziobało ziarno. Nie poruszyła się, aby go przepuścić, lecz gdy tak stał przez chwilę zamyślony, podniosła głowę i odezwała się: - Święty człowiek... już był na mszy, aby zarobić na zbawienie duszy! Poczerwieniał usłyszawszy te słowa wypowiedziane tonem tak nieoczekiwanym, tak zdecydowanie gorzkim. - Czy czcigodny ojciec Fitzgerald odprawiał mszę? - Nie, wikary. - Głupi wół! Ach, zresztą... ten przynajmniej nie jest szkodliwy. Głowa jej opadła. Zapatrzyła się na kury, a chudy podbródek wsparła na jeszcze chudszych przegubach dłoni. Choć była drobna z natury, Franciszek był wprost przerażony jej niemal dziecięcą kruchością, tak nie harmonizującą z ponurą dojrzałością jej oczu i z nową, szarą suknią o wyszukanym sztywnym kroju, stosownym dla dojrzałej kobiety. Serce ścisnęło mu się wzruszeniem i żalem, w piersi poczuł nieodparty ból. Jej oczywista niedola wstrząsnęła nim. Zawahał się i patrząc w bok odezwał się niskim głosem: - Czy jadłaś śniadanie? Skinęła głową. - Pola wepchnęła mi je do gardła. Boże! Boże! Żeby mi raz dała spokój! - Co robisz dziś? - Nic. Zamilkł znowu, a potem wybuchnął z całym uczuciem widocznym poprzez niepokój w jego oczach. - Dlaczego nie wybierzemy się na spacer, Noro? Lubiliśmy to, a taki wspaniały dzień dzisiaj! Nora nie poruszyła się. Zdawało się, że słaby odcień ożywienia zabarwił jej zapadłe, blade policzki. - Nie wolno mnie niepokoić - odrzekła smutno. - Jestem zmęczona. - Chodź, Noro... proszę. Zapadło ponure milczenie. - Dobrze. Na to słowo serce zabiło mu znów boleśnie. Pobiegł do kuchni, przygotował w nerwowym pośpiechu kilka kanapek i nakroił nieco ciasta. Zawinął prowianty niezgrabnie w paczkę. Poli nie było widać, a niczego bardziej nie pragnął obecnie, jak uniknąć spotkania z nią. Po dziesięciu minutach siedział z Norą w czerwonym, rozdzwonionym tramwaju, sunącym przez miasto. Nim minęła godzina, szli obok siebie w milczeniu ku górom Gosforth. Rozmyślał nad impulsem, który skierował go w tę znaną i ulubioną okolicę. Rozkwitłe łąki i sady miały zniewalający urok. Gdy przyszli do pieniącego się teraz kwieciem sadu Langa, zatrzymał się i spróbował złamać to stalowe milczenie, które zaległo między nimi. - Posłuchaj, Noro! Powłóczymy się trochę i wstąpimy na pogawędkę do Langa? Spojrzała na sad, na jabłonie stojące dokoła szopy w równych odstępach, sztywno jak figurki na szachownicy. Odezwała się niegrzecznie, gorzko: - Nie chcę, nienawidzę tego miejsca! Nie odpowiedział. Czuł niejasno, że nie on był powodem jej goryczy. O pierwszej godzinie doszli do szczytu Gosforth Beacon. Widział, że była zmęczona, i nie radząc się jej zatrzymał się pod wysokim bukiem dla spożycia posiłku. Dzień był niezwykle ciepły i jasny. W dolinie pod nimi leżało miasto z daleka niezwykle piękne, mieniące się złotym światłem, falujące kopułami i strzelające wieżami w niebo. Ledwie tknęła kanapek, które Franciszek rozwinął. Pamiętając, jak nienawidzi tyrańskich nalegań Poli, nie namawiał jej do jedzenia. Cień był kojący. Drgające ponad ich głowami młode, zielone listki, kładły się cichymi cieniami rozbieganych wzorów po usłanym bukwią mchu, na którym siedzieli. Powietrze pachniało świeżą żywicą. Gardlany zew drozda spadał z wysokiej gałęzi ponad nimi. Po chwili Nora oparła się o pień drzewa, przechyliła głowę i przymknęła oczy. Wydawało się, jakby ta rezygnacja z wszelkiej czujności była największym darem, jaki mogła mu złożyć. Patrzył na nią z głęboką czułością. Widok linii jej szyi, tak szczupłej i bezbronnej, napawał go bezbrzeżnym współczuciem. Przelewająca się w nim tkliwość dyktowała mu opiekuńcze odruchy. Gdy jej głowa zesunęła się nieco z drzewa, nie śmiał jej dotknąć. Sądząc jednak, że śpi, wykonał mimo woli ruch ręką, aby ją wesprzeć. W tej samej jednak chwili zerwała się, uderzyła go kilkakrotnie w twarz i piersi zaciśniętymi pięściami dysząc histerycznie. - Zostaw mnie! Ty potworze! Ty bydlaku! - Noro, Noro! Co się stało? Bez tchu cofnęła się z drgającą, wykrzywioną twarzą. - Nie próbuj dobierać się do mnie w ten sposób. Wszyscy jesteście jednakowi. Każdy z was! - Noro! - błagał rozpaczliwie. - Na litość... wyjaśnijmy to wszystko. - Wyjaśnijmy? Co? - Wszystko... dlaczego zachowujesz się w ten sposób... dlaczego wychodzisz za mąż za Gilfoylea? - Dlaczego nie miałabym wyjść za niego za mąż? - rzuciła pytanie pełne goryczy. Usta miał suche i zaledwie mógł mówić. - Ależ Noro, to taka nędzna kreatura... on nie należy do ludzi twego pokroju. - Jest równie dobry jak każdy inny. Czy nie powiedziałam ci, że jesteście wszyscy jednakowi? Przynajmniej jego będę trzymała na miejscu, które mu wyznaczę. Zdumiony zwrócił ku niej bladą, przerażoną twarz. Było w jego nie dowierzających oczach coś, co dotknęło ją tak okrutnie, że odczuła pragnienie zadania mu jeszcze większego bólu. - Może sądzisz, że powinnam poślubić ciebie, jasnooki chłopczyku od ołtarza... klecho niedowarzony! - Usta jej drgały goryczą szyderstwa. - Pozwól sobie jedno powiedzieć. Dla mnie jesteś błaznem... szczytem świętoszkostwa. Idź i wznieś swe błogosławione oczy. Nawet nie wiesz, jaki jesteś błazeński... ty święty ojczenaszku. Choćbyś był jedynym mężczyzną na świecie, nie wyszłabym... - Zakrztusiła się, zadrżała gwałtownie i próbowała bezskutecznie zatrzymać łzy wierzchem dłoni. I łkając rzuciła się ku niemu i ukryła twarz na jego piersi. - O, Franciszku, Franciszku, kochanie! Tak mi przykro! Ty wiesz, że ciebie zawsze kochałam. Zabij mnie, jeśli chcesz... wszystko mi jedno. Uspokajał ją niezręcznym głaskaniem po czole. Czuł przy tym, że sam drży silniej od niej. Wstrząsające gwałtownie jej ciałem łkanie powoli ustępowało. Była jak zraniony ptak w jego ramionach. Leżała wyczerpana i bierna z twarzą ukrytą w jego surducie. Potem powoli podniosła się i unikając jego wzroku jęła wycierać chusteczką swą zmienioną od płaczu, mokrą od łez twarz, poprawiła kapelusz i odezwała się wyczerpanym, obojętnym głosem: - Lepiej chodźmy do domu. - Popatrz na mnie, Noro! Nie chciała na niego spojrzeć. Odpowiedziała tylko tym samym ponurym, monotonnym głosem: - Powiedz, co masz do powiedzenia. - Powiem zatem, Noro. Młodzieńcza gwałtowność poniosła go. - Nie zniosę takiej sytuacji! Widzę, że coś w tym wszystkim tkwi, ale ja to zbadam. Ty nie poślubisz tego durnia Gilfoylea. Ja ciebie kocham, Noro, i ja ujmę się za tobą. Nastąpiła męcząca cisza. - Drogi Franciszku - rzekła z dziwnie pustym uśmiechem - kiedy mówisz do mnie, czuję, jakbym przeżyła wiele tysięcy lat więcej niż ty. - Wstała, pochyliła się i ucałowała go, podobnie jak niegdyś, w policzek. Gdy schodzili na dół, drozd już nie śpiewał na wysokim drzewie. Tego samego wieczora Franciszek udał się z twardym postanowieniem do mieszkania Magoonów znajdującego się przy doku. Wygnany z karczmy Kusy był w domu sam. Maggie była jeszcze na posługach. W jednoizbowym mieszkaniu Kusy, przycupnąwszy przy iskierce ognia w piecu, tkał na warsztacie przy świetle łojowego ogarka wełniany dywanik. Gdy poznał swego gościa, mętne, ponure oczy zaświeciły niekłamaną radością. Ich blask spotęgował się jeszcze, gdy Franciszek wyjął ćwiartkę wódki, którą skrycie zabrał z szynkwasu. Kusy szybko wydobył nie wiadomo skąd nadtłuczony, fajansowy kieliszek i uroczyście wzniósł toast na cześć swego dobroczyńcy. - Ach, to jest dopiero gatunek - mruknął wycierając usta postrzępionym rękawem. - Diablo podłe świństwa pijam, odkąd ten sknera Gilfoyle przejął bar. Franciszek przysunął sobie drewniane krzesło bez oparcia i usiadł. Mówił powoli, z wysiłkiem. Pod oczyma miał głębokie cienie. - Kusy! Co się stało w "Union"... z Norą, Polą i Nedem? Już trzy dni minęły od mego przyjazdu i nic nie mogę z nich wydobyć. Musisz mi powiedzieć! Wyraz niepokoju pojawił się na twarzy Kusego. Wzrok jego kolejno wędrował raz do Franciszka, raz do butelki. - Skąd mam wiedzieć? - Ty wiesz! Widzę po tobie, że wiesz! - Ned ci nic nie mówił? - Ned! On zachowuje się jak głuchoniemy! - Biedny stary Ned! - westchnął Kusy. Potem przeżegnał się i znowu nalał wódki. - Niech nas Bóg ma w swojej opiece! Komu by się coś podobnego przyśniło? Widać zło tkwi nawet w najlepszych z nas. - Nagle rzekł z szorstkim akcentem: - Nie mogę ci powiedzieć, Franciszku. To wstyd nawet myśleć o takich rzeczach i to niczego nie naprawi. - Właśnie że naprawi, Kusy - nalegał Franciszek. - Jeśli będę wiedział, o co chodzi, będę mógł coś przedsięwziąć. - Masz na myśli Gilfoylera... - Kusy rozmyślał z zadartą głową, a potem powoli skinął nią przytakująco. Wychylił jeszcze jeden kieliszek na pokrzepienie. Jego zorana zmarszczkami twarz przybrała dziwnie trzeźwy wygląd. Odezwał się przytłumionym głosem: - Powiem ci, Franciszku, ale przysięgnij, że nie puścisz pary z ust. Cała prawda w tym... zlituj się, Boże... że Nora urodziła dziecko. Zaległa cisza, cisza dostatecznie długa, aby Kusy mógł nalać i wypić jeszcze jeden kieliszek. Franciszek zapytał: - Kiedy? - Sześć tygodni temu. Wyjechała wtedy do Whitley Bay. Tam zostawiła dziecko u pewnej kobiety. Córkę... Nora nie może patrzeć na nią. Rażony nieoczekiwanym ciosem, zmartwiały Franciszek mocował się z burzą, która w nim szalała. Wymusił z siebie pytanie: - Zatem Gilfoyle jest ojcem? - Ta zdechła ryba? - Nienawiść wzięła górę nad ostrożnością Kusego. - Nie... nie, on tylko zgodził się dać, jak on to mówi, nazwisko maleństwu, a przy tym uczepić się "Unionu", ten łajdak! Ojciec Fitzgerald stoi za nim. Wszystko idzie jak po maśle, tak jak ukartowali. Metryka ślubu jest w szufladzie, żywej duszy ni mru... mru, a potem przywiozą tu córkę niby po długich wakacjach. Niech mnie piorun trzaśnie! Nawet świnia mogłaby się od tego zerzygać! Żelazna obręcz mocno opasała serce Franciszka. Starał się zapanować nad głosem, żeby mu się nie załamał. - Nie wiedziałem, że Nora jest w kimś zakochana. Kusy... czy ty nie wiesz, kto to był... to znaczy... znasz ojca dziecka? - Jak Boga kocham, nie wiem! - Krew zabarwiła Kusemu rumieńcem czoło, gdy uderzał kulą o podłogę zaprzeczając gwałtownie. - Nic o tym w ogóle nie wiem. Skąd takie nędzne stworzenie jak ja ma wiedzieć, jeśli Ned też nie wie. I to jest prawda jak w Ewangelii! Ned zawsze obchodził się dobrze ze mną. To wspaniały, szczodry i szczery chłop. Jedynie wtedy, gdy Pola wyjechała, rozpił się za bardzo. Nie, nie, Franciszku, powiadam ci, nie ma żadnej nadziei, żeby odszukać ojca tego dziecka. Znowu nastąpiła cisza, martwa i długa. Oczy Franciszka zaszły mgłą. Czuł się śmiertelnie znużony. W końcu z olbrzymim wysiłkiem wstał. - Dziękuję ci, Kusy, żeś mi to powiedział. Opuścił izbę i zeszedł odurzony po schodach na dół. Czoło i dłonie miał pokryte lodowatym potem. Nawiedziła go dręcząca wizja schludnej czystości w pokoiku Nory, białej i nieskalanej. Nie czuł nienawiści, lecz palącą, dręczącą litość. Wyszedłszy na brudne podwórze oparł się o słup jedynej latarni. Nerwy zbuntowały się w nim. Pochylił się nad rynsztokiem i zwymiotował. Teraz zrobiło mu się zimno. Powziął jednak decyzję i zaraz poczuł się mocniejszy. Zdecydowanym krokiem ruszył w kierunku kościoła Świętego Dominika. Gospodyni u Świętego Dominika przyjęła go z ową cichą, tak typową dla atmosfery probostwa dyskrecją. Po minucie weszła z powrotem do wpół oświetlonej sali, do której go poprzednio wprowadziła, i obdarzając go lekkim uśmiechem odezwała się: - Masz szczęście, Franciszku. Jego wielebność nie jest zajęty i może cię przyjąć. Ksiądz Fitzgerald z tabakierką w ręce powstał, gdy Franciszek wszedł. Postawa jego miała w sobie coś z serdeczności i pytającego wyczekiwania. Jego wytworna postać wybornie harmonizowała z francuskimi meblami, z antycznym klęcznikiem, z wybornymi kopiami starych mistrzów na ścianach, z wazonem lilii na biurku, napełniających zapachem ze smakiem urządzony pokój. - No, i cóż, młodzieńcze, myślałem, że jesteś tam, na Północy? Siadaj! Jak się miewają wszyscy moi dobrzy znajomi w Holywell? - Podczas gdy zamilkł na chwilę, aby zażyć tabaki, oko jego spoczęło z błyskiem sentymentu na kolegialnym krawacie Franciszka. - Sam tam byłem, jak wiesz, zanim wyjechałem do Świętego Miasta... To wielki, wspaniały zakład! Kochany, stary MacNabb! A ojciec Tarrant! To kolega mój z tej samej klasy w angielskim kolegium w Rzymie. Wspaniały z niego człowiek i ma wielką przyszłość przed sobą! A zatem, Franciszku - urwał z przenikliwym spojrzeniem, które pokrywał gładkością swego dwornego obejścia - co możemy uczynić dla ciebie? Podniecony, oddychając szybko, Franciszek stał z wzrokiem opuszczonym w dół. - Przyszedłem rozmówić się w sprawie Nory. Wycedzona lodowato odpowiedź wdarła się dysonansem w pogodną atmosferę pokoju: - A w jakiej sprawie dotyczącej Nory, proszę? - W sprawie jej małżeństwa z Gilfoyleem... Ona nie może się z tym pogodzić... jest nieszczęśliwa... to wydaje się takie głupie i niesprawiedliwe... taka niepotrzebna i okropna sprawa. - Co ty wiesz o tej okropnej sprawie? - No... wszystko... i to, że ona nie była temu winna. Zapadło milczenie. Piękne czoło Fitzgeralda zachmurzyło się wyrazem zniecierpliwienia, patrzył jednak na zdenerwowanego młodzieńca z rodzajem pewnej siebie litości. - Mój drogi, młody jeszcze człowieku! Jeśli, jak ufam, wstąpisz kiedyś w szeregi kapłaństwa i zdobędziesz tylko połowę tego doświadczenia, które nieszczęśliwie mnie przypadło w udziale, zrozumiesz, że pewne powikłania społeczne wymagają specyficznych leków. Ta "okropna sprawa" - powtórzył zwrot pochylając głowę - wytrąciła cię z równowagi. Mnie nie. Nawet przewidywałem ją. Znam i brzydzę się handlem wódką ze względu na jej wpływ na prymitywną mentalność tych surowych brył, które tworzą społeczność tej parafii. Ty i ja możemy usiąść i spokojnie wypić nasze Lacrimae Christi jak dobrze wychowani panowie. Lecz nie jest do tego zdolny niejaki pan Edward Bannon. Dość! Nie przesądzam niczego, tylko stwierdzam, że mamy do czynienia z problemem, który niestety nie jest nowością dla nas, którzy spędzamy beznadziejnie szare godziny w konfesjonale. - Fitzgerald zamilkł, żeby dystyngowanym ruchem zażyć tabaki. - Co mamy w takim wypadku począć? Powiem ci. Najpierw uznać dziecko za prawe i ochrzcić je, a następnie, o ile możności, wydać matkę za mąż za możliwie najprzyzwoitszego człowieka, który by ją chciał pojąć za żonę. Musimy wprowadzić ład w ten chaos i stworzyć z tego dobry katolicki dom. Musimy wplatać luźne końce nici w naszą solidną tkaninę społeczną. Wierz mi, Nora Bannon ma wielkie szczęście, że wychodzi za mąż za Gilfoylea. On nie jest zbyt inteligentny, ale jest zrównoważony. Za parę lat zobaczysz ją na mszy z mężem i dziećmi... zupełnie szczęśliwą. - Nie, nie - wydarło się Franciszkowi z zaciśniętych ust. - Ona nigdy nie będzie szczęśliwa, będzie złamana i udręczona. Fitzgerald podniósł nieco głowę. - A czy szczęście jest ostatecznym celem naszego ziemskiego bytu? - Ona uczyni coś rozpaczliwego. Nie można zmuszać Nory. Znam ją lepiej niż ojciec. - Zdaje się, że łączy was pewna zażyłość. - Fitzgerald uśmiechnął się ze słodyczą. - Mam nadzieję, że sam nie jesteś zainteresowany tą panią. Ciemnoczerwona plama zapłonęła na policzku Franciszka. - Bardzo lubię Norę. Lecz jeśli ją kocham, nie ma w tym nic takiego, co mogłoby przysporzyć księdzu przykrości w konfesjonale. Proszę - głos jego dźwięczał głębokim, rozpaczliwym błaganiem - niech ojciec nie zmusza jej do tego małżeństwa. Ona nie jest stworzona z pospolitej gliny... to jasny, dobry duch. Nie może ojciec rzucić jej dziecka w ramiona i zmusić do małżeństwa dlatego tylko, że w swej nieświadomości, swej niewinności... była... Dotknięty do żywego Fitzgerald trzasnął tabakierką o stół. - Nie praw mi kazań, młodzieńcze! - Przykro mi. Ojciec widzi, że nie zdaję sobie sprawy, co mówię. Próbuję uprosić księdza, aby użył swego wpływu. - Franciszek zebrał swe słabnące siły do ostatecznego wysiłku. - Przynajmniej niech ksiądz jej da nieco czasu do ochłonięcia. - Dość już, Franciszku! - Proboszcz zbyt dobrze znał sztukę panowania nad sobą i innymi, by na długo stracić władzę nad swym usposobieniem czy obliczem. Powstał nagle z krzesła i spojrzał na swój płaski, złoty zegarek. - Mam zebranie bractwa o ósmej godzinie. Musisz mi wybaczyć. - Gdy Franciszek wstał, poklepał go z wymówką po ramieniu. - Mój drogi chłopcze, jesteś bardzo niedojrzały. Czy obrazisz się, jeśli powiem, że jesteś nawet trochę nierozsądny? Bogu dzięki masz jednak mądrą, starą matkę. Jest nią Kościół święty. Nie próbują głową przebijać jego murów, Franciszku. Stały przez długie pokolenia i przetrwały gorsze ciosy niż twój. Wiem zresztą, że jesteś dobrym chłopcem. Przyjdź kiedyś na pogawędkę, gdy już będzie po ślubie. Porozmawiamy sobie o Holywell. A tymczasem jako akt zadośćuczynienia za twoje zachowanie się - czy zmówisz Salve Regina na moją intencję? - Tak, ojcze. - A zatem dobranoc, mój synu... i niech ci Bóg błogosławi! Nocne powietrze było surowe i zimne. Pokonany, przybity bezsilnością swego młodego wieku Franciszek powlókł się do domu. Jego kroki odbijały się głuchym echem od bruku chodnika. Gdy przechodził obok schodów kaplicy, zakrystian zamykał boczne drzwi. Ostatnie ślady dnia wygasły już na niebie. Franciszek stanął w ciemności z gołą głową wpatrzony w widmowe zarysy okien kościoła. Wybuchnął w rozpaczliwym przygnębieniu: "O, Boże! Uczyń to, co najlepsze dla nas wszystkich! " W miarę jak zbliżał się dzień ślubu, Franciszka trawiła śmiertelna, odbierająca sen gorączka. Tymczasem zdawało się, że atmosfera gospody niedostrzegalnie zastyga w spokój jak woda w nieruchomym stawie. Nora była spokojna, a Pola dobrej myśli. Ned ciągle jeszcze trwał w samotności, ale osłabł wyraz tępego przerażenia w jego oczach. Ceremonia miała oczywiście odbyć się bez rozgłosu, lecz żadne ograniczenia nie miały zastosowania do wyprawy, posagu i starannie wypracowanego planu podróży poślubnej do Killarney. Dom zasłany był bezładnie strojami i bogatymi tkaninami. Pola błagając Norę. o jeszcze jedną przymiarkę z ustami pełnymi szpilek brodziła pomiędzy stosami płótna i sukna. Przesadnie układny Gilfoyle palił najlepsze cygara "Unionu" i od czasu do czasu odbywał z Nedem konferencje w sprawach finansowych. Podpisano układ spółki z zachowaniem wszelkich formalności prawnych i dyskutowano wiele o planach przebudowy, która miała unowocześnić karczmę. Liczni ubodzy krewni Tadeusza kręcili się już po domu, szczodrzy w pochlebstwach, lecz pewni siebie. Zamężna siostra Gilfoylea, pani Neily, i jej córka Charlotta, były z nich chyba najgorsze. Nora niewiele miała do powiedzenia. Pewnego razu spotkawszy Franciszka w korytarzu zatrzymała się. - Wiesz chyba... czy nie? Serce pękało mu z bólu. Nie śmiał spojrzeć jej w oczy. - Tak, wiem. Zaległo ciężkie, przygnębiające milczenie. Nie mógł opanować szalejącej w piersi burzy. Wybuchnął nagle niezrozumiałym bełkotem. Chłopięce łzy trysnęły mu z oczu. - Noro, nie możemy na to pozwolić. Gdybyś ty wiedziała, jak ci współczuję... mógłbym się troszczyć o ciebie... pracować dla ciebie, Noro... pozwól mi cię stąd zabrać! Spojrzała na niego z dziwnym wyrazem politowania i czułości. - Dokąd mielibyśmy pójść? - Dokądkolwiek bądź - odpowiedział gwałtownie. Policzki jego były wilgotne i błyszczały od łez. Uścisnęła mu rękę bez słowa i odeszła prędko, by przymierzyć suknię. W przeddzień ślubu ruchy jej stały się mniej sztywne. Postawa jej straciła nieco ze swej dotychczasowej posągowej bierności. Nagle sponad jednej z tych filiżanek herbaty, które narzucała jej Pola, oświadczyła: - Miałabym dziś ochotę pojechać do Whitley Bay. Pola zdumiona odpowiedziała jak echo: - Do Whitley Bay? - A potem dodała skwapliwie: - Pojadę z tobą. - Nie potrzebujesz jechać. - Nora zamilkła, spokojnie mieszając herbatę. - Ale jeśli chcesz... - Rzecz jasna, że chcę, moja droga! - Powracająca swoboda w zachowaniu się Nory uśpiła czujność Poli. Było tak, jakby nuta dawnej, trzpiotowatej wesołości odezwała się w Norze nowym echem, niby takt dalekiej muzyki. Pola nabrała radosnego i oszałamiającego przekonania, że Nora "przychodzi do rozumu". Powitała projekt wycieczki bez niechęci. Dopijając filiżankę herbaty roztkliwiła się nad pięknem jeziora Killarney, które zwiedziła będąc jeszcze , dziewczynką. Wioślarze tamtejsi byli bardzo zabawni. Obydwie kobiety ubrane do podróży wyruszyły na stację po obiedzie. Gdy skręcały za róg ulicy, Nora spojrzała w okno, w którym stał Franciszek. Zdawało się przez sekundę, że się ociąga. Uśmiechnęła się poważnie i skinęła mu ręką na pożegnanie. Potem znikła. Wiadomość o wypadku dotarła do ich dzielnicy, jeszcze zanim zrozpaczoną ciotkę Polę przywieziono w dorożce do domu. Wypadek wywołał w całym mieście olbrzymią sensację. Publicznego zainteresowania nie poruszyłaby w tym stopniu nigdy sama zwyczajność faktu, że młoda kobieta potknęła się i wpadła pomiędzy peron a nadjeżdżający pociąg. Ale to, że ofiara miała stanąć jutro na ślubnym kobiercu, czyniło ze sprawy niezwykłą sensację. Zaroiło się przy dokach. Kobiety w chustkach na głowach i z rękami wspartymi pod boki wybiegały ze swych domów i gromadziły się w grupki. Odpowiedzialność za tragedię zwalono wreszcie na nowe buciki ofiary. Współczucie dla Tadeusza Gilfoylea, dla rodziny, dla wszystkich młodych kobiet, mających stanąć na ślubnym kobiercu, a zmuszonych do podróżowania pociągami, było olbrzymie. Mówiono o pogrzebie na koszt miasta z orkiestrą bractwa. Późno w noc Franciszek znalazł się nie wiadomo jak w kościele Świętego Dominika. Kościół był zupełnie pusty. Migocący światłem knot wiecznej lampki przyciągnął jego obłąkane oczy. Klęcząc sztywny i blady poczuł niby okrutny potrzask zamykające się wokół niego kleszcze przeznaczenia. Nigdy dotychczas nie zaznał takiej chwili opuszczenia i wewnętrznej rozterki. Nie mógł płakać. Jego wargi zimne i zdrętwiałe nie mogły poruszać się w modlitwie. Myśli pełne były obrazów nieszczęść, na które nie ma pociechy. Najpierw rodzice, a teraz Nora. Nie mógł dłużej ignorować tych znaków Opatrzności. Odejdzie... musi odejść... do ojca MacNabba... do San Morales. Życie jego należy do Boga. Musi zostać kapłanem. Podczas Świąt Wielkanocy, w roku Pańskim 1892, zdarzył się w angielskim seminarium w San Morales wypadek, który napełnił całą szkołę konsternacją. Jeden ze studentów subdiakonatu znikł na okres całych czterech dni. Rzecz prosta, że seminarium, założone na tej aragońskiej wyżynie pięćdziesiąt lat temu, było już niejednokrotnie świadkiem rozmaitych buntów. Studenci buntowali się na godzinkę lub więcej, kryjąc się poza murami zakładu, gdzie w pośpiechu niepokoili swe sumienia i żołądki długimi cigarTos i miejscową aguardiente. Raz czy dwa trzeba było za uszy wywlekać któregoś chwiejącego się na nogach zbuntowanego przestępcę z brudnych knajp na Via Amorosa. Lecz to, że student wymaszerował z otwartych bram w pełnym blasku dnia i po upływie połowy tygodnia przykuśtykał przez te same bramy w jeszcze nawet pełniejszym blasku dnia, zakurzony, nie ogolony, rozczochrany, już samym wyglądem składając dowody straszliwej rozpusty, i że potem bez żadnego innego usprawiedliwienia prócz słów: "Wyszedłem na spacer" rzucił się na łóżko i spał przez dwanaście godzin bez przerwy - to było już odszczepieństwo. Podczas rekreacji studenci przechadzali się małymi, ciemnymi gromadkami po słonecznych stokach sąsiedniego wzgórza, pomiędzy jasnozielonymi, skropionymi siarczanem miedzi winnicami. Pod nimi widniało seminarium, białe i jaśniejące na tle bladoróżowej ziemi. Omawiali wypadek ze zgrozą. Doszli do przekonania, że Chisholm niewątpliwie zostanie wydalony. Natychmiast ukonstytuowała się komisja śledcza. Stosownie do ustalonej w takich sprawach tradycji, podobnie jak we wszystkich poważnych wypadkach złamania dyscypliny, składała się z rektora, administratora, dyrektora nowicjuszy i pierwszego seminarzysty. Już w dzień po powrocie zbiega, po wstępnej dyskusji, trybunał wszczął postępowanie w atrium teologów. Na dworze dął solano. Dojrzałe, czarne oliwki padały z ostrolistnych drzew i pękały na słońcu. Powiew niósł falę zapachu kwiatów pomarańczy z gaju nad infirmerią. Spieczona ziemia pękała od upału. Franciszek wyglądał spokojnie, wchodząc do białej, zdobnej filarami sali, w której ciemne, polerowane ławki ziały pustką i chłodem. Czarna, alpakowa sutanna uwydatniała szczupłość jego postaci. Przycięte włosy i tonsura podkreślały wyraz napięcia w twarzy, jakby uwydatniały kości policzkowe, pogłębiały ciemność oczu i potęgowały wrażenie jego opanowanej powściągliwości. Jakiś dziwny spokój promieniował z jego rąk. Przed nim na podwyższeniu zarezerwowanym dla protagonistów rozprawy stały cztery pulpity zajęte już przez ojca Tarranta, monsignora MacNabba, ojca Gomeza i dziekana Mealeya. Franciszek pod wpływem niezadowolenia i zafrasowania, jakie biło ze skupionych na nim spojrzeń czterech sędziów, zwiesił głowę. Ojciec Gomez, dyrektor nowicjuszy, odczytał szybko oskarżenie. Nastąpiła cisza. Potem przemówił ojciec Tarrant. - Co masz do powiedzenia na swoje usprawiedliwienie? Wbrew spokojowi, w jakim był pogrążony, Franciszek nagle począł się rumienić. Nie podnosił głowy. - Wyszedłem na spacer! - Słowa zabrzmiały niezdarnie. - To jest dostatecznie jasne. Używamy nóg, obojętnie czy nasze intencje są dobre, czy złe. Niezależnie od oczywistego występku, jakim jest opuszczenie seminarium bez pozwolenia - czy twoje intencje były złe? - Nie. - Czy podczas swojej nieobecności pozwalałeś sobie na spożywanie napojów alkoholowych? - Nie. - Czy odwiedziłeś walkę byków, jarmark, kasyno? - Nie. - Czy łączyłeś się z kobietami złej sławy? - Nie. - Więc co uczyniłeś? Znowu zapadła cisza. W końcu wyjąkał odpowiedź. - Powiedziałem ojcu, że ja... ja poszedłem na przechadzkę! Ojciec Tarrant uśmiechnął się blado. - Czy chcesz, abyśmy uwierzyli, że spędziłeś całe cztery dni na bezustannym przechadzaniu się po okolicy? - Praktycznie rzecz biorąc... tak. - I dokądże w końcu zaszedłeś? - Ja... doszedłem do Cossy! - Do Cossy? To przecież pięćdziesiąt mil stąd! - Tak, zdaje się. - Czy poszedłeś tam w jakimś określonym celu? - Nie. Ojciec Tarrant zagryzł cienką wargę. Upór Franciszka budził w nim pasję. Zatęsknił nagle za kołem, za butem hiszpańskim. Zrozumiał, że ludzie średniowiecza mogli uciekać się do tego rodzaju środków! Zdarzają się okoliczności, które je w pełni usprawiedliwiają. - Myślę, że kłamiesz, Chisholm. - Dlaczego miałbym okłamywać... ojca? Zduszony okrzyk wyrwał się z ust dziekana Mealeya. Jego obecność na rozprawie była kwestią czystej formalności. Jako pierwszy student uczestniczył w niej reprezentując kolegów. A jednak nie mógł pohamować gorącej prośby: - Proszę cię, Franciszku! Dla dobra wszystkich studentów, wszystkich, którzy cię kochają... ja... ja błagam cię... przyznaj się. Franciszek trwał w milczeniu. Ojciec Gomez, młody hiszpański mistrz nowicjuszy, pochylił głowę i mruknął do ojca Tarranta: - Nie otrzymałem żadnych obciążających świadectw z miasta... i to żadnych w ogóle, ale moglibyśmy napisać do proboszcza w Cossie, aby przeprowadził tam wywiad. Tarrant obrzucił subtelną twarz Hiszpana szybkim spojrzeniem. - Tak, to jest rzeczywiście dobry pomysł. Tymczasem rektor skorzystał z chwilowej ciszy. Starszy, powolniejszy w ruchach niż w Holywell, pochylił się ku przodowi. Przemówił powoli i dobrotliwie: - Oczywiście, musisz sobie zdać z tego sprawę, Franciszku, że tak ogólnikowe wytłumaczenie w tych okolicznościach nie jest dostateczne. Bądź co bądź tego rodzaju długa absencja to sprawa poważna. Nie tyle waży samo złamanie reguły seminaryjnej i nieposłuszeństwo, ile raczej tkwiący za tym motyw, który cię do tego skłonił. Powiedz mi, czy nie czujesz się tutaj szczęśliwy? - Jestem szczęśliwy. - Doskonale! I nie masz powodu wątpić w swe powołanie? - Nie! Chcę bardziej niż kiedykolwiek uczynić coś dobrego na świecie. - Cieszy mnie to niewymownie. Nie życzysz sobie, aby cię stąd odesłano? - Nie. - Więc powiedz nam tak, jak umiesz, w jaki sposób wpadłeś na myśl... przedsięwzięcia tej... tej osobliwej eskapady. Na tę spokojną zachętę Franciszek podniósł głowę. Zebrał się na wysiłek, zapatrzony w dal, z wyrazem stroskania na twarzy. - Byłem... poprzednio w kaplicy, ale nie mogłem się modlić... nie mogłem się skupić. Byłem niespokojny. Solano dął - zdawało mi się, że gorący wiatr rozstraja mnie jeszcze bardziej, codzienna rutyna seminarium nagle wydała mi się małostkowa i dokuczliwa. Wtedy ujrzałem za bramą drogę białą i miękką od kurzu. Nie mogłem się powstrzymać. Nie wiem, jak to się stało, ale nagle znalazłem się na drodze i szedłem naprzód. Szedłem przed siebie całą noc milami i milami. Szedłem... przez cały następny dzień. - I następnego dnia też! - przerwał mu ironicznie ojciec Tarrant. - Tak. - Nigdy w życiu nie słyszałem podobnych bzdur! To nas wszystkich obraża. Rektor ściągnąwszy brwi w chmurnym zdecydowaniu nagle wyprostował się w krześle. - Proponuję chwilowe odroczenie posiedzenia. Nie zważając na skierowane na siebie zdumione nieoczekiwaną interwencją spojrzenia obydwu kapłanów, zwrócił się do Franciszka i rzekł tonem, w którym brzmiała decyzja: - Obecnie możesz odejść. Wezwiemy cię ponownie" o ile uznamy to za konieczne. Franciszek opuścił pokój w martwej ciszy. Dopiero potem rektor zwrócił się do pozostałych. Oświadczył zimno - Zapewniam was, że pastwienie się nad nim nie przyniesie nic dobrego. Musimy postępować ostrożnie, Jest w tym coś, czego oko nie widzi. Dotknięty ingerencją rektora ojciec Tarrant obruszył sięrozdrażniony. - To jest szczyt krnąbrności nieokiełzanej natury. - Wcale nie - odparł rektor. - Był gorliwy i wytrwały, odkąd tu przyszedł. Czy jest coś obciążającego w jego ewidencji, ojcze Gomez? Gomez odwrócił kilka stron kartoteki leżącej przed nim na pulpicie. - Nie - odezwał się czytając z wolna. - Kilka żartów. Ubiegłej zimy podpalił angielską gazetę, gdy ojciec Despard czytał ją we wspólnej sali. Zapytany, dlaczego to uczynił, roześmiał się i odpowiedział: "Diabeł daje zatrudnienie próżnującym dłoniom! " - To głupstwo! - odezwał się rektor ostro. - Wszyscy wiemy, że ojciec Despard zagarnia dla siebie każdą angielską gazetę, która przychodzi do naszego seminarium. Gomez podjął na nowo: - Gdy na niego przypadła kolej recytowania tekstów w refektarzu, przemycił i podłożył zamiast "Żywota świętego Piotra z Alcantry" traktat zatytułowany: "Gdy Ewa ukradła cukier". Wywołało to wiele nieprzystojnej wesołości, zanim mu przerwano. - Nieszkodliwy figiel. - Jeszcze coś... - Gomez odwrócił kartkę. - W dowcipnej procesji studenci przedstawiali poszczególne symbole sakramentów - może ksiądz rektor zechce sobie przypomnieć - jeden przebrany za niemowlę miał przedstawiać chrzest, dwaj inni wystąpili jako małżeństwo i tak dalej. Wszystko to działo się oczywiście za naszą zgodą. Lecz... - tu Gomez obrzucił Tarranta niepewnym spojrzeniem - na plecach ciała obrazującego ostatnie namaszczenie Chisholm przypiął kartkę z napisem: Tu ojciec Tarrant leży, Zgon jego jak należy Z radością zaświadczyłem, I jeśli kiedy... - Dość - przerwał Tarrant ostro. - Mamy poważniejsze rzeczy do rozpatrzenia niż te niedorzeczne żarty. Rektor przytaknął: - Niedorzeczne, tak. Lecz i złośliwe. Lubię młodego człowieka, który umie wydobyć nieco radości z życia. Nie możemy ignorować faktu, że Chisholm jest niezwykłym charakterem, bardzo niezwykłym. Ma w sobie wielką głębię i żar. Jest wrażliwy i skłonny do melancholii. Ukrywa ją pod tymi wyskokami. Widzicie, to bojownik, który się nigdy nie podda. Jest dziwną mieszaniną dziecięcej prostoty i logicznej jasności. A przede wszystkim jest wybitnym indywidualistą. - Indywidualizm jest raczej niebezpiecznym rysem u teologa - przeciwstawił się kwaśno Tarrant. - Dał nam reformację. - A reformacja dała nam godniej prowadzący się Kościół katolicki. - Rektor patrząc w sufit uśmiechnął się łagodnie. - Ale odbiegamy od tematu. Nie przeczę, że wypadek ten jest ciężkim złamaniem dyscypliny. Nie można tego puścić płazem, lecz nie można także orzekać kary zbyt pochopnie. Nie mogą wydalać studenta o kwalifikacjach Chisholma, nie wiedząc właściwie, czy na taką karę zasługuje. Wobec tego zaczekajmy jeszcze kilka dni. - Powstał. - Jestem pewny, że wszyscy zgadzacie się ze mną. Trzej kapłani zeszli z podwyższenia. Gomez i Tarrant wyszli razem. Przez następne dwa dni Franciszek żył w atmosferze skazańca oczekującego stracenia. Nie zastosowano na razie żadnych ograniczeń w stosunku do niego. Nie obłożono go żadną widoczną klątwą, lecz gdziekolwiek się pojawił, w bibliotece, refektarzu czy wspólnej sali, wszędzie witała go nagła, nienaturalna cisza, tuszowana zaraz sztucznym ożywieniem, co nie mogło ujść uwagi Franciszka. Świadomość, że jest tematem powszechnych rozmów, nadała mu wygląd winowajcy. Jego kolega z Holywell, Hudson, obecnie też w subdiakonacie, prześladował go przesadnie serdeczną usłużnością i zmarszczonym ze zmartwienia czołem. Anzelm Mealey przewodniczył odłamowi, który jawnie dawał wyraz oburzeniu. Grupa ta, naradziwszy się podczas rekreacji, przystąpiła do samotnego Franciszka. Mealey wystąpił jako rzecznik. - Nie chcemy pastwić się nad tobą, gdy już leżysz powalony, Franciszku, lecz ta cała sprawa dotyka nas wszystkich. Jest to plama na naszym gronie studenckim jako całości. Uważamy, że postąpiłbyś o wiele piękniej i bardziej po męsku, gdybyś zrzucił to wszystko z piersi i przyznał się. - Przyznał się? Do czego? Mealey wzruszył ramionami. Zaległa cisza. Cóż mógł uczynić więcej? Odchodząc z innymi, rzekł: - Postanowiliśmy odprawić nowennę za ciebie. Boli mnie to bardziej niż innych. Łudziłem się, że jesteś moim najlepszym przyjacielem. Franciszek spostrzegł, że coraz trudniej mu jest zachować pozory normalności. Przechadzając się po terenie seminarium przystawał nagle, przypominając sobie, że to przecież chodzenie zwichnęło mu karierę. Wałęsał się z kąta w kąt świadomy tego, że dla Tarranta i innych profesorów przestał istnieć. Podczas wykładów przyłapywał się na nieuwadze. Wezwanie do dyrektora, na które czekał, nie przychodziło. Poczucie duchowej rozterki wzrastało. Nie mógł pojąć samego siebie. Był dla siebie samego zagadką. Rozmyślał nad słusznością stanowiska tych, którzy twierdzili, że nie miał powołania. Nawiedzały go dzikie pomysły wyruszenia do jakiejś dalekiej a niebezpiecznej misji, jako braciszek świecki. Począł częściej odwiedzać - lecz potajemnie - kościół. A nade wszystko dręczyła go konieczność nakładania maski dla stawienia czoła swemu otoczeniu. Rankiem trzeciego dnia, w środę, ojciec Gomez otrzymał list. Wstrząśnięty, lecz głęboko zadowolony, że jego pomysłowość przyniosła plon, pobiegł do biura administratora. Podczas gdy ojciec Tarrant czytał list, stał jak mądry pies oczekując nagrody: dobrego słowa lub kości. Mi amigo! W odpowiedzi na Twe szanowne zapytanie z Białej Niedzieli niezwykle przykro mi donieść, że dochodzenia wyświetliły fakt, iż seminarzystę tej postawy, wzrostu i cech osobistych, jakie określiłeś w liście, zauważono w Cossie dnia 14 kwietnia. Widziano go, gdy wstępował do domu niejakiej Rosy Oyarzabal późno wieczorem tego samego dnia i jak opuszczał go wczesnym rankiem dnia następnego. Owa kobieta żyje samotnie, jest znaną ekscentryczką i już od siedmiu lat nie przystępowała do Stołu Pańskiego. Mam zaszczyt pozostać, drogi Padre, Twym przywiązanym bratem w Jezusie Chrystusie. Salvador Bolas P. P. Cossa Gomez odezwał się: - Prawda, ojcze, że to było dobre pociągnięcie strategiczne? - Tak, tak! - Z czołem jak burza gradowa Tarrant usunął Hiszpana na bok. Niosąc list przed sobą jak coś wstrętnego wkroczył do rektorskiego pokoju leżącego na końcu korytarza. Lecz rektor odprawiał mszę świętą. Miał powrócić dopiero za pół godziny. Ojciec Tarrant nie miał sił czekać. Przeszedł przez podwórze jak huragan i bez pukania wpadł do pokoju Franciszka. Pokój był pusty. Zahamowany w swoim impecie, zdając sobie sprawę, że Franciszek niewątpliwie także jest na mszy, pasował się ze swą wściekłością jak nieokiełzany koń gryzący wędzidło. Usiadł siląc się na spokój i zmuszając do odczekania powrotu Franciszka. Jego ciemna, chuda postać była jak chmura grożąca błyskawicą. Cela była jeszcze bardziej naga od innych. Umeblowanie składało się z łóżka, kuferka, stołu i krzesła, na którym usiadł. Na kuferku stała wypełzła fotografia: kanciasta kobieta w okropnym kapeluszu na głowie trzymała za rękę małą biało ubraną dziewczynkę. U dołu widniał napis: "Pozdrowienie od ciotki Poli i Nory". Tarrant powstrzymał szyderczy uśmiech. Skrzywiły mu się jednak usta na widok jedynego obrazu na wybielonych ścianach, małej kopii Najświętszej Dziewicy, Madonny Sykstyńskiej. Nagle spostrzegł na stole otwarty notatnik. Był to dziennik. Znowu wzdrygnął się jak nerwowy koń, któremu gniew rozdyma chrapy i zapala w oczach czerwone ognie. Przez chwilę siedział walcząc ze swymi skrupułami, potem, wstał i z wolna podszedł do brulionu. Był dżentelmenem. Czuł wstręt do węszenia w cudzych sprawach osobistych jak zwyczajna posługaczka. Lecz teraz było to jego obowiązkiem. Któż może zgadnąć, jakie dalsze niegodziwości zawierają te zapiski. Z wyrazem nieugiętej surowości na twarzy sięgnął po leżący na stole dziennik. ... czy to był święty Antoni, który mówił o swym fałszywie ocenianym, upartym i przekornym zachowaniu się? Tą jedyną myślą muszę się pocieszać w najgorszej z tych, jakie miałem dotąd, chwili zwątpienia. Jeśli wydalą mnie stąd, życie moje będzie złamane. Mój charakter jest zepsuty i zły. Mój sposób myślenia nie jest, jak u innych, prosty i nie mogę nauczyć się iść w gromadzie" ale gorąco, całą duszą pragnę pracować dla Boga. W domu naszego Ojca jest wiele mieszkań! Znalazło się miejsce dla tak osobliwych postaci jak Joanna dArc czy błogosławiony Benedykt Labre, który nawet wszom pozwalał łazić po sobie - niewątpliwie znajdzie się i dla mnie! Żądają wyjaśnień! Jak można wyjaśnić coś, czego nie było, lub coś, co jest tak oczywiste, że wszelkie wyjaśnienia są żenujące? Franciszek de Sales głosił: "Raczej pozwolę zetrzeć się w proch, niżbym miał złamać regułę". Ale przecież, gdy wychodziłem za bramę seminarium, nie myślałem ani o regułach, ani o łamaniu ich. Pewne impulsy są nieświadome. Pamiętnik ten przyniósł mi wielką ulgę. Daje memu wykroczeniu pozór uzasadnienia. Przez szereg tygodni sypiałem źle, rzucając się przez te parne noce w gorączce niepokoju. Może życie jest tu dla mnie trudniejsze niż dla innych. Tak sądzę przynajmniej z obszernej literatury na ten temat, według której zdawałoby się, że droga do kapłaństwa jest pasmem słodkich, niczym nie zmąconych radości. Tymczasem - gdybyż nasz kochany stan świecki wiedział, ile się tu trzeba nawalczyć. Najbardziej dokucza mi tu uczucie spętania i fizycznego bezruchu. Jakiż kiepski byłby ze mnie mistyk! Stale niepokoją mnie jakieś echa i zbłąkane odgłosy przenikające do mego wnętrza z otaczającego świata. Dręczy mnie poza tym to, że mam dwadzieścia trzy lata i że nie uczyniłem nic, aby pomóc choć jednej żywej duszy. Listy Williego Tullocha wywierają na mnie według słów ojca Gomeza wpływ jak najbardziej zgubny. Willie jest teraz ukończonym doktorem, a jego siostra Joanna wykwalifikowaną pielęgniarką. Obydwoje pracują w Wydziale Pomocy Ubogim w Tynecastle i doznają wielu wspaniałych, chociaż nie wolnych od robactwa, przeżyć. Czuję, że powinienem być tam także i walczyć razem z nimi. Oczywiście, będę tam pewnego dnia... ale muszę być cierpliwy. Lecz mój obecny niepokój wzmaga się pod wpływem wiadomości od Neda i Poli. Byłem szczęśliwy, kiedy postanowili przeprowadzić się znad karczmy i zabrać Judy, córkę Nory, ze sobą do małego mieszkania, które Pola wynajęła na peryferiach miasta w Clermont. Ale Ned jest chory. Judy sprawia wiele kłopotów, a Gilfoyle, któremu pozostawiono prowadzenie karczmy "Union", okazał się zupełnie kiepskim wspólnikiem handlowym. "W gruncie rzeczy Ned stał się rozbitkiem. Nie chce wychodzić i nie przyjmuje nikogo. Powalił go jeden jedyny cios w życiu, "który spadł nań niespodzianie jako rezultat ślepego przypadku. Człowiek mniej szlachetny przetrwałby cios. Ciosy, które wymierza życie, wymagają niekiedy wielkiej wiary. Droga Nora! Te dwa czułe, wyświechtane słowa kryją w sobie tysiące dróg, jakimi przeszły moje myśli i uczucia. Kiedy ojciec Tarrant uraczył nas niedawno praktyczną pogawędką na temat agendo contra - powiedział bardzo trafnie: "Są pokusy, z którymi nie można walczyć, trzeba odwrócić się od nich i uciekać". - Moja wycieczka do Cossy była chyba tego rodzaju ucieczką. Początkowo, przechodząc przez bramę seminarium, nie miałem zamiaru - choć szedłem szybko - wybierać się w tak daleką drogę. Lecz wielki wysiłek fizyczny szybkiego marszu dał mi uczucie ulgi, dał wrażenie ucieczki przed własnym wewnętrznym niepokojem i pędził mnie naprzód. Spociłem się wspaniale jak rolnik w polu tym słonym, oblewającym ciało potem, który zdaje się oczyszczać człowieka z wszelkich nieprawości. Poczułem się podniesiony na duchu, serce poczęło śpiewać. Zapragnąłem iść dalej i dalej aż do upadłego. Szedłem przez cały dzień bez jadła i napoju. Musiałem przejść szmat drogi, bo gdy wieczór się zbliżał, poczułem zapach morza. A kiedy gwiazdy zapłonęły na białym niebie, zobaczyłem ze szczytu pagórka u mych stóp Cossę. Wioska, przytulona do zatoki, której brzeg morze ledwie, ledwie lizało falą, przybrana bukietem kwitnących akacji na jedynej ulicy, była niemal niebiańsko piękna. Umierałem ze zmęczenia. Miałem ogromny pęcherz na pięcie. Lecz kiedy zeszedłem ze wzgórza, miejscowość powitała mnie swym normalnym, spokojnym życiem. Na niewielkim rynku wieśniacy rozkoszowali się chłodem wieczoru, przepojonego zapachem akacji. Gęstniejący mrok zmierzchu pogłębiały lampy małej gospody, gdzie przed otwartymi drzwiami stały dwie świerkowe ławy. Przed ławami kilku starych mężczyzn grało w kręgle. Od strumienia niosło się rechotanie żab. Dzieci śmiały się i biegały. Było zwyczajnie i pięknie. Uświadomiłem sobie teraz, że nie mam w kieszeni ani peseta; usiadłem mimo to na jednej z ław przed drzwiami. Jak dobrze było odpoczywać! Otępiałem ze zmęczenia. Nagle w cichej ciemności zabrzmiał od drzwi niski, zestrojony z nocą głos katalońskich fujarek. Kto nigdy nie słyszał takich piszczałek ani przejmujących, słodkich tonów tych swojskich melodii, nie może w pełni ocenić wrażenia, jakiego w tym momencie doznałem. Byłem oczarowany. Przypuszczam, że jako Szkot mam muzykę fujarek we krwi. Siedziałem jakby oszołomiony melodią, ciemnością, pięknem nocy i moją całkowitą słabością. Postanowiłem spać na dworze, na wybrzeżu, lecz w chwili, gdy już miałem się tam udać, od morza nadpłynęła mgła. Spadła na wioskę jak tajemniczy duch. Po pięciu minutach rynek dusił się pod kłębiącym się oparem, drzewa ociekały wilgocią, a wszyscy spieszyli do domów. Z niechęcią pomyślałem, że muszę udać się do miejscowego proboszcza i zdekonspirować się, aby otrzymać łóżko, gdy przemówiła do mnie kobieta siedząca na drugiej ławce. Przez pewien czas czułem, że patrzy na mnie z mieszaniną litości i pogardy, którą zdaje się wzbudzać sam widok duchownego w chrześcijańskich krajach. Teraz jakby czytając w moich myślach odezwała się: "Tu ludzie są nieżyczliwi, nikt cię nie przyjmie". Była to niewiasta mniej więcej trzydziestoletnia o bladej twarzy, ciemnych oczach i pełnych kształtach. Ubrana była w spokojną czerń. Ciągnęła dalej obojętnie: "W moim domu jest jeden pokój wolny, jeśli chcesz w nim spać". "Nie mam pieniędzy, aby zapłacić za nocleg. " Roześmiała się wzgardliwie. "Możesz mi zapłacić modłami. " Począł padać deszcz. Zamknęli już gospodę. Siedzieliśmy obydwoje na mokrych ławach pod ociekającymi deszczem akacjami na opustoszałym rynku. Absurdalność sytuacji zniecierpliwiła ją. Powstała. "Idę do domu. Jeśli nie jesteś głupcem, skorzystasz z mojej gościny. " Moja cienka sutanna była przemoczona. Począłem drżeć. Pomyślałem, że będę mógł jej posłać pieniądze za pokój po powrocie do seminarium. Wstałem i poszedłem za nią wąską ulicą. Jej dom stał w połowie szeregu domów na jedynej ulicy miasteczka. Zeszliśmy po dwóch schodkach do kuchni. Zapaliwszy, lampę zdjęła czarną chustę, postawiła na ogień garnek z czekoladą i wyjęła z pieca bochen chleba. Rozłożyła na stole obrus w czerwoną kratkę. Bulgocąca czekolada i gorący chleb napełniły mały, czysty pokój przyjemnym zapachem. Nalewając napój do grubych garnuszków popatrzyła na mnie przez stół. "Może zmówiłbyś modlitwę. To dodaje wieczerzy smaku! " Głos jej brzmiał oczywistą i bezsprzeczną ironią. Odmówiłem jednak modlitwę. Zasiedliśmy do wieczerzy. Mój apetyt zwalniał ją od wszelkiej zachęty. Patrzyła na mnie nadal uważnie. Niegdyś musiała być bardzo ładną kobietą, ale teraz resztki dawnej piękności dodawały jej czarnookiej, oliwkowej twarzy raczej rysu twardości. Małe, płasko do czaszki przylegające uszy były przekłute ciężkimi, złotymi pierścieniami. Ręce miała pulchne jak Madonna Rubensa. "No, mały padre, masz pecha, żeś się tu dostał. Nie lubię klechów. W Barcelonie, gdy ich mijam, wybucham głośnym śmiechem! " Nie mogłem powstrzymać uśmiechu. "To nie jest dla mnie niespodzianką. Jest to pierwsza rzecz, której się uczymy: być przedmiotem pośmiewiska. Najlepszy człowiek, jakiego znałem, zwykł był kazać na wolnym powietrzu. Całe miasto zbiegało się, by śmiać się z niego. Nazywali go drwiąco "świętym Danem". Widzisz, w dzisiejszych czasach sądzi się powszechnie, że kto wierzy w Boga jest albo hipokrytą, albo głupcem. " Piła powoli czekoladę patrząc na mnie sponad garnuszka. "Ty nie wyglądasz na głupca. Powiedz mi, czy podobam ci się? "Myślę, że jesteś czarująca i uprzejma. "Uprzejmość leży w mojej naturze. Miałam smutne życie. Mój ojciec był kastylijskim szlachcicem i został pozbawiony swych posiadłości przez sąd madrycki. Mój mąż był kapitanem dużego okrętu wojennego. Zginął na morzu. Ja jestem aktorką. Obecnie mieszkam tu w zaciszu czekając, aż majątek mego ojca zostanie mi zwrócony. Uważasz, oczywiście, że kłamię. "Oczywiście. " Nie wzięła tego, jak przypuszczałem, za żart. Poczerwieniała z lekka. "Jesteś zbyt mądry. Lecz ja wiem, skąd i po co się tu wziąłeś, mój zbiegły kleryku. Wszyscy jesteście jednakowi. - Przemogła w sobie doznaną przykrość i znowu zadrwiła: - Zapierasz się Matki Kościoła dla matki Ewy. " Dopiero po chwili zrozumiałem, o co jej chodzi. Jej przypuszczenie było tak absurdalne, że chciało mi się śmiać. Lecz było to zarazem nieprzyjemne. Pomyślałem, że trzeba będzie wyjść. Dokończyłem wieczerzy, wstałem i sięgnąłem po kapelusz. "Dziękuję ci bardzo za kolację. Była doskonała. " Wyraz złośliwości znikł nagle zupełnie z jej twarzy, a pojawiło się na niej zdumienie i zaskoczenie. "Jesteś zatem hipokrytą - zagryzła wargi nadąsana. Gdy dochodziłem do drzwi, zawołała nagle: - Nie odchodź! - Po chwili odezwała się wyzywająco: - Nie patrz tak na mnie. Wolno mi robić, co mi się podoba. Bawię się. Szkoda, że nie możesz mnie widzieć w sobotnie wieczory w Cava w Barcelonie. Więcej zaznaję rozkoszy w jeden wieczór, niż ty kiedykolwiek zaznasz w całym twoim nędznym, małym życiu. Idź teraz na górę i śpij. " Zdawało mi się teraz, że przybrała rozsądną postawę, a ja słyszałem szum deszczu na dworze. Zawahałem się, a potem ruszyłem ku wąskim schodom. Moje nabrzmiałe stopy piekły nieznośnie. Musiałem bardzo utykać, bo nagle zawołała ostro: "Co się stało z twoją cenną nogą? "Och, nic... tylko pęcherz. " Popatrzyła na mnie badawczo swymi dziwnymi, niezgłębionymi oczyma. "Opatrzę ci ją. " Mimo moich protestów zmusiła mnie, abym usiadł. Nalała w miednicę gorącej wody, uklękła i zdjęła mi but. Skarpetka przykleiła się do żywego ciała. Zmoczyła ją wodą i ściągnęła. Jej nieoczekiwana dobroć wprawiła mnie w zakłopotanie. Umyła mi obydwie nogi i natarła oliwą. Potem wstała. "Teraz powinno ci być lepiej. Skarpety będą gotowe na rano. "Jak mam ci podziękować? " Odparła niespodzianie pełnym dziwnego smutku głosem: "Cóż można począć z takim życiem jak moje". Zanim zdążyłem odpowiedzieć, podniosła w prawej ręce dzban gestem groźby. "Nie praw mi kazania, bo rozbiję ci głowę. Twoje łóżko jest na drugim piętrze. Dobranoc. " Obróciła się twarzą do płonącego ognia. Poszedłem na górę, gdzie znalazłem mały pokoik na poddaszu. Spałem jak zabity. Następnego dnia, kiedy zszedłem, krzątała się po kuchni przygotowując kawę. Dała mi śniadanie. Odchodząc, próbowałem wyrazić swą wdzięczność, lecz przerwała mi krótko. Obdarzyła mnie smutnym, osobliwym uśmiechem. "Jesteś zbyt niewinny, żeby być księdzem. Doznasz zupełnej klęski. " Ruszyłem z powrotem do San Morales. Kulałem i przejmował mnie lęk na myśl o oczekującym mnie przyjęciu. Bałem się. Szedłem powoli. Ojciec Tarrant stał przy oknie dłuższy czas bez ruchu. Potem szybko położył dziennik na stole. Przypomniał sobie, że to przecież on sam zalecił niegdyś Franciszkowi, żeby zaczął go prowadzić. Systematycznie podarł na drobne kawałki list hiszpańskiego proboszcza. Twarz jego przybrała niezwykły wyraz. Raz wreszcie zabrakło w niej tej bezbarwności, tej żelaznej surowości, wypalonej bezlitosnym samoumartwianiem się. Stała się młoda, opromieniona wielkodusznością i zamyśleniem. Zaciśniętą dłonią, w której trzymał jeszcze strzępy podartego listu, powoli, niemal nieświadomie uderzył się trzykrotnie w pierś. Potem odwrócił się i opuścił pokój. W miarę jak schodził na dół po szerokich, krętych stopniach, wzdłuż spiralnej balustrady przybliżała się ku niemu masywna postać Anzelma Mealeya. Spostrzegłszy ojca Tar ranta wzorowy seminarzysta zatrzymał się. Uwielbiał administratora do granic bałwochwalstwa. Doznawał niebiańskiego uniesienia, ilekroć ojciec Tarrant raczył go dostrzec. Skromnie zaryzykował pytanie: - Przepraszam ojca. Jesteśmy wszyscy zaniepokojeni. Ciekaw jestem, czy są jakie nowiny... dotyczące Chisholma? - Co za nowiny? - No... o jego odejściu. Tarrant utkwił w twarzy bęcwała spojrzenie pełne spokojnego, zimnego niesmaku. - Chisholm nie odchodzi. - I dodał z nagłą pasją: - Ty głupcze! Gdy Franciszek tego samego wieczoru siedział otępiały w swym pokoju, pozbawiony zupełnie wiary w możliwość pomyślnego rozwikłania swej sytuacji, wszedł cicho jeden ze służących kolegialnych i wręczył mu paczkę. Zawierała wspaniałą figurkę Dziewicy z Montserrat rzeźbioną w bursztynie, miniaturowe arcydzieło nieznanego hiszpańskiego mistrza z piętnastego wieku. Nie było w paczce poza tym żadnego listu, żadnego słowa wyjaśnienia. Potem w nagłym piorunującym przebłysku przypomniał sobie, że widział tę figurkę poprzednio nad klęcznikiem w pokoju ojca Tarranta. Wreszcie pod koniec tygodnia sam rektor spotkawszy Franciszka położył kres powszechnej i oczywistej konsternacji. - Widzę, chłopcze, że tanim kosztem wykpiłeś się ze wszystkiego dzięki osobliwej aureoli świątobliwości. Za moich młodych lat absentowanie się - nazywaliśmy je "chodzenie na wagary" - było ciężko karanym występkiem. - Utkwił w nim bystre, przekorne spojrzenie. - Jako pokutę mógłbyś mi napisać wypracowanie co najmniej na dwa tysiące słów: "O korzyściach samotnej przechadzki". W małym światku seminarium ściany mają uszy, a dziurki od kluczy naprawdę piekielną przejrzystość. Historia eskapady Franciszka, konstruowana po kawałku w całość, powoli wyjaśniła się. Rosła, a nawet zyskiwała na znaczeniu, w miarę jak przechodziła z ust do ust. Przybierając oprawę skończonego klejnotu zdradzała tendencje do utrwalenia się w historii seminarium jako wydarzenie klasyczne w jego historii. Ojciec Gomez zebrawszy ostatecznie wszystkie szczegóły opisał rzecz szeroko w liście do swego przyjaciela, proboszcza parafii Cossa. Opowieść wywarła na proboszczu wielkie wrażenie. Odpowiedział pięciostronicowym, żarliwym listem, którego końcowy ustęp może zasługuje na przytoczenie: Naturalnie szczytowym punktem wydarzenia byłoby nawrócenie się owej Rosy Oyarzabal. Jak ślicznie by to było, gdyby przyszła do mnie i płakała na klęczkach przejęta prawdziwą skruchą w następstwie odwiedzin naszego młodego apostoła! Lecz niestety! Weszła w spółkę z inną madame i otworzyła burdel w Barcelonie, który - przykro mi donieść - cieszy się coraz większym powodzeniem. Niefortunny wikaryw ów sobotni wieczór, kiedy Franciszek przybył do leżącej około czterdzieści mil w bok od Tynecastle miejscowości Shalesley, padał uporczywy deszcz. Lecz nic nie mogło przygasłe jego gorliwości, jego płonącego zapałem ducha. Kiedy pociąg znikał już we mgle, stał czekając na mokrym, otwartym peronie, błądząc wzrokiem w jego posępnej pustce. Nikt nie wyszedł na jego spotkanie. Nie zrażony tym wziął swą torbę podróżną i zapuścił się w główną ulicę osady górniczej. Kościół Odkupiciela odnajdzie chyba bez trudu. To była jego pierwsza posada, pierwszy wikariat. Ledwie mógł w to uwierzyć. Serce śpiewało w nim... nareszcie. Nareszcie, świeżo wyświęcony, miał sposobność rozpocząć walkę o ludzkie dusze. Chociaż Franciszek był uprzedzony, uderzyła go brzydota tego, co go teraz otaczało. Shalesley składało się z długich rzędów szarych domów z biednymi, tanimi sklepikami, poprzedzielanych parcelami nieużytków, hałdami dymiącymi nawet w deszcz, śmietniskami, kilkoma karczmami i kaplicami. Nad tym wszystkim górowały wysokie, czarne wieże wyciągowe kopalni Renshaw. Lecz zaraz pomyślał z pogodą, że jego zainteresowanie dotyczy ludzi, a nie miejscowości. Kościół katolicki stał we wschodniej części osady. Przylegał do kopalni i harmonizował ze scenerią. Była to wielka budowla z surowej, czerwonej cegły, z gotyckimi, niebiesko malowanymi oknami, z ciemnoczerwonym, falistym, blaszanym dachem i z uciętą, zardzewiałą wieżą. Po jednej stronie stała szkoła, a po drugiej probostwo z zachwaszczoną parcelą na przodzie, otoczoną płotem z powyrywanymi sztachetami. Oddychając głęboko z podniecenia Franciszek zbliżył się do małego, walącego się domu i pociągnął za dzwonek. Po dłuższej chwili, gdy już postanowił zadzwonić ponownie, drzwi otworzyły się i stanęła w nich tęga kobieta w fartuchu. Zmierzywszy go wzrokiem, skinęła głową. - A to wy, ojcze! Jego wielebność oczekuje. O tam! - Wskazała mu niedbałym gestem jadalnię. - Co za wstrętna pogoda. Pójdę i podam śledzie. Franciszek śmiało wszedł do pokoju. Przy stole, nakrytym białym obrusem i zastawionym do posiłku, siedział już gruby kapłan lat około pięćdziesięciu. Ujrzawszy wchodzącego Franciszka przerwał niecierpliwe stukanie nożem i powitał go. - Nareszcie ksiądz przyjechał. Proszę wejść. Franciszek wyciągnął rękę. - Ojciec Kezer, przypuszczam? - Tak jest, a kogo ksiądz chciał tu zastać? Króla Wilhelma Orańskiego? No... przyszedł ksiądz w sam raz na kolację. - Pochylając się w tył zawołał w kierunku przyległej kuchni: - Panno Cafferty! Czy to będzie trwało całą noc? - Potem zwrócił się do Franciszka: - Proszę siadać i nie robić z siebie widowiska. Mam nadzieję, że ksiądz gra w preferansa. Lubię wieczorem zagrać partyjkę, Franciszek usiadł na krześle stojącym przy oknie, a panna Cafferty wkrótce wniosła duży półmisek śledzi i sadzonych jaj. Podczas gdy ojciec Kezer nakładał sobie jaja i śledzie, ustawiała nakrycie dla Franciszka. Potem ojciec Kezer, mając już pełne usta, podał mu półmisek. - No, dalej, bierzcie. Jedzcie dużo, nie skąpcie sobie, bo będziecie musieli tu ciężko pracować. Sam jadł szybko, chrupiąc silnymi szczękami, a jego ręce pokryte czarnym włosem poruszały się bezustannie. Był otyły. Miał krótko strzyżoną, okrągłą głowę i zaciśnięte usta, płaski nos z szerokimi nozdrzami, z których sterczały dwie zabarwione tabaką kępki włosów. Promieniował siłą i autorytetem. Każdy ruch był arcydziełem wrodzonej pewności siebie. Gdy krajał jajo na dwie części i jedną kładł do ust, jego małe oczy patrzyły, urabiały sobie opinię o Franciszku, jak oczy rzeźnika, szacującego zalety przeznaczonego na rzeź wołu. - Nie wyglądacie zbyt tęgo. Mniej niż siedemdziesiąt kilo, co? Nie wiem, co wy młodzi wikariusze sobie myślicie! Mój ostatni był słabonogim zdechlakiem. Powinien się był nazywać Komar a nie Holmar... nie miał nawet żądła. To kontynentalne cackanie się rujnuje was. Za moich czasów, ho, ho, chłopcy, którzy wyszli ze mną z Maynooth, byli mężczyznami. - Sądzę, że okażę się dość krzepkim na duchu i na ciele - odparł z uśmiechem Franciszek. - Zobaczymy - mruknął ojciec Kezer. - Zjedzcie i gdy skończycie, wysłuchajcie spowiedzi. Ja przyjdę później, nie będzie ich dziś wiele... bo jest mokro. Tylko dajcie im nauczkę, bo leniwa jest moja zacna gromadka! Na górze w przeznaczonym dla niego pokoju o cienkich ścianach, umeblowanym masywnym łóżkiem i olbrzymią szafą w stylu wiktoriańskim, Franciszek umył ręce i twarz w odrapanej umywalce. Potem pośpieszył na dół do kościoła. Wrażenie, jakie na nim wywarł ojciec Kezer, nie było korzystne, lecz postanowił być sprawiedliwy. Pochopne sądy są często niesłuszne. Siedział długo w zimnym konfesjonale, oznaczonym jeszcze nazwiskiem jego poprzednika "Fr. Holmar", wsłuchując się w bębnienie deszczu po blaszanym dachu. W końcu wyszedł i zaczął wędrówkę po pustym kościele. Był to przygnębiający widok: kościół był nagi jak stajnia i nie bardzo czysty. Ktoś próbował bezskutecznie nadać nawie wygląd marmuru malując ją ciemnozieloną farbą. Statua świętego Józefa straciła rękę i naprawiono ją niezręcznie. Stacje Drogi Krzyżowej były ponurymi bohomazami. Na ołtarzu jaskrawe papierowe kwiaty w ściemniałych, mosiężnych wazach raziły nawet mało wymagające oko. Lecz te drobne braki spotęgowały tylko gorliwość Franciszka, uniesiony zapałem klęknął przed tabernaculum ofiarowując na nowo swe życie Bogu. W następnych kilku dniach trudności rosły coraz bardziej. Dla Franciszka, przyzwyczajonego do kulturalnej atmosfery San Morales, domu studentów i kaznodziei, ludzi dystyngowanych i dobrze wychowanych, poruszających się między Londynem, Rzymem i Madrytem, zmiana była zbyt rażąca, by go nie męczyła. Ojciec Kezer nie był łatwy w obejściu. Wiek, doświadczenie i niepowodzenia w pozyskaniu przywiązania swej trzody uczyniły go, już z natury gniewliwego i zgryźliwego, twardym jak stal. Przez pewien czas miał doskonałą parafię w miejscowości kuracyjnej Eastcliffe na wybrzeżu. Okazał się jednak człowiekiem tak niemiłym, że wpływowe osobistości miasta wniosły petycję do biskupa o usunięcie go. Fakt ten przyjął początkowo z goryczą i oburzeniem, ale z czasem przemienił go w akt osobistego wyrzeczenia się. Mawiał tonem uduchowienia: "Z mojej własnej, wolnej woli zstąpiłem z tronu do podnóżka... lecz ach... to były dni! " Sympatyzowała z nim jedynie panna Cafferty, jego kucharka i gospodyni. Była przy nim od niepamiętnych lat, rozumiała go i była tego samego co on pokroju. Przyjmowała jego grubiaństwa i z nawiązką mu za nie odpłacała, a mimo to obydwoje szanowali się wzajemnie. Przywykł do niej i wydawała mu się niezastąpiona, tylko wtedy pozwalał jej udawać się na wypoczynek do domu, gdy sam wyjeżdżał na swe sześciotygodniowe wakacje do Harrogate. W życiu prywatnym miał mało ogłady. Tłukł się po swej sypialni i trzaskał drzwiami jedynej łazienki, aż dom zbudowany z cienkich desek trząsł się cały. Nieświadomie sprowadził swą wiarę do formuły pozbawionej wewnętrznego sensu. Zatracił zdolność rozróżniania rzeczy istotnych i nieistotnych oraz elastyczność konieczną do zastosowania w każdym wypadku właściwej metody. Dewiza: "Zrób to albo bądź przeklęty" - była wyryta w jego sercu. Istniały pewne rzeczy, których należało dokonać za pomocą słów, wody, oleju i soli. Bez tych rzeczy piekło było pewne, rozpalone i ziejące ogniem. Był upartym nietolerantem, głośno dając wyraz swej odrazie w stosunku do wszystkich innych wyznań reprezentowanych w osadzie. Stanowisko takie mało przyczyniało się do pozyskania mu przyjaciół. Nawet w stosunkach z własną gminą nie żył na stopie pokojowej. Parafia była biedna, z dużym długiem ciążącym na kościele i mimo oszczędnej gospodarki pieniężnej często niezmiernie trudno mu było związać koniec z końcem. Miał słuszne powody do przedstawiania żądań swoim parafianom, lecz jego przyrodzona gburowata krewkość nie mogła zastąpić taktu. W kazaniach, mocno rozkraczając nogi i wysuwając głowę napastliwie do przodu, chłostał swych biednych parafian za ich obojętność na sprawy parafii: "Jak możecie żądać, bym płacił czynsz, podatki, ubezpieczenie i utrzymywał dach nad waszymi głowami? Nie mnie dajecie pieniądze, dajecie je Bogu Wszechmogącemu! Teraz posłuchajcie mnie wszyscy, mężczyźni i kobiety. Srebro chcę widzieć na tacy, a nie wasze nędzne miedziane ćwierćpensy! Przeważna część z was, mężczyzn zarabia dobrze dzięki wielkoduszności sir Georgea Renshawa. Nie macie żadnej wymówki. Co do kobiet tej parafii, gdyby dawały więcej na ofiarę, a mniej na suknie, bardziej by im było z tym do twarzy". Zgromiwszy ich w ten sposób, sam potem obchodził kościół, wpatrując się napastliwie w każdego ze swoich parafian przy podsuwaniu tacy pod nos. Jego żądania sprowokowały opór. Był to rodzaj gorzkiej zemsty dokonywanej na nim przez parafian. Im więcej żądał od nich, tym mniej dawali. Rozwścieczony wymyślał fortele i zabrał się do rozdawania małych kopert. Gdy pozostawiali koperty puste, wpadał we wściekłość: "W ten sposób traktują Boga Wszechmogącego! " Na tym chmurnym firmamencie finansowym świeciła jedna jasna gwiazda. Sir George Renshaw, właściciel kopalni Renshaw i piętnastu innych w hrabstwie, był nie tylko człowiekiem niezmiernie bogatym, lecz także wytrwałym filantropem. Choć jego rezydencja wiejska Renshaw Hall leżała w drugiej stronie hrabstwa i była oddalona o siedemdziesiąt mil, kościół Odkupiciela z nieznanych powodów figurował na jego liście dobroczynnej. W każde święta Bożego Narodzenia z niezawodną regularnością wpływał na ręce proboszcza czek na sto gwinei. "Gwinei! Uważacie? - Ojciec Kezer z namaszczeniem wygłaszał te słowa. - Nie jakieś marne funty. To jest dopiero pan co się zowie! " Widział sir George tylko dwukrotnie na publicznych zebraniach w Tynecastle przed wieloma laty, lecz zawsze mówił o nim z uszanowaniem i podziwem. Czaiła się w nim obawa, że może nawet bez jakiejkolwiek winy z jego strony magnat mógłby cofnąć swą szczodrobliwą dotację. U schyłku pierwszego miesiąca pobytu w Shalesley bliska styczność z ojcem Kezerem poczęła wywierać na Franciszku widome skutki. Był ustawicznie o krok od wybuchu. Nic dziwnego, że młody ojciec Holmar doznał takiego załamania psychicznego. Chmura padła na życie duchowe Franciszka, a zmysł szacowania wartości doznał zachwiania. Przyłapywał się na tym, że odnosi się do ojca Kezera z rosnącą wrogością. Wówczas opamiętywał się wstrząśnięty i walczył ze sobą ostro o posłuszeństwo i pokorę. Jego parafialna praca, szczególnie przy zimowej pogodzie, była rozpaczliwie ciężka. Trzy razy w tygodniu musiał jeździć na rowerze do Broughton i Glenburn, dwóch odległych, nędznych wiosek, aby odprawić mszę, wysłuchać spowiedzi i udzielić lekcji katechizmu w miejscowym ratuszu. Brak oddźwięku ze strony ludzi potęgował jego trudności. Nawet dzieci były letargiczne i wykrętne. Widział wiele nędzy i rozdzierającego serce opuszczenia. Cała parafia wydawała się pogrążona w apatii, zaśniedziała, bez wyrazu. Namiętnie postanawiał sobie nie poddać się skostnieniu. Świadomy swej niezręczności i braku doświadczenia pałał pragnieniem dotarcia do serc tych biednych, by im pomóc i ożywić je. Roznieci iskrę i z martwych popiołów wykrzesze żywy płomień, choćby to miało być ostatnim jego czynem na świecie. Sprawę pogarszał fakt, że proboszcz, przebiegły i baczny, zdawał się wyczuwać z rodzajem złośliwego zadowolenia trudności, których jego wikariusz doświadczał, i z góry postanowił uleczyć go z jego idealizmu oraz sprowadzić do poziomu swego zdrowego rozsądku. Gdy Franciszek wezwany pewnego razu do chorego z Doughton powrócił zmęczony i przemoczony z dalekiej dziesięciokilometrowej wyprawy na rowerze w wietrze i deszczu, ojciec Kezer wyraził swe stanowisko szyderstwem: - Zbawienie dusz to nie to, coście sobie wyobrażali, co? - I zaraz dodał: - Banda nicponiów. Franciszek zarumienił się z gniewu. - Za bandę nicponiów umarł Chrystus. Wytrącony z równowagi począł umartwiać się. Jadał bardzo skromnie, często poprzestając na filiżance herbaty i kilku grzankach. Zbudziwszy się pośród nocy, dręczony swymi obawami, skradał się na dół do kościoła. Pełen cieni i ciszy, oblany bladym światłem księżycowym, pusty budynek tracił swą przykrą szorstkość. Franciszek rzucał się tam na kolana błagając o odwagę i siłę do zniesienia tej próby. Modlił się gorąco. W końcu, gdy patrzył na zranioną postać na krzyżu, cierpliwą, łagodną i pełną boleści, spokój napełniał jego duszę. Pewnej nocy, krótko po dwunastej, gdy po tego rodzaju wyprawie wracał na górę stąpając na palcach, natknął się na ojca Kezera oczekującego go na schodach. W płaszczu narzuconym na nocną koszulę, ze świecą w ręce proboszcz gniewnie zagrodził mu drogę. - Dokąd idziecie? - Do mego pokoju. - Gdzie byliście? - W kościele. - Co? Tak późno w nocy? - Dlaczego nie? - Franciszek zmusił się do uśmiechu. - Czy ksiądz sądzi, że mógłbym zbudzić naszego Pana? - Nie, ale moglibyście zbudzić mnie. - Ojciec Kezer stracił panowanie nad sobą. - Wypraszam sobie coś podobnego. Nigdy w życiu nie słyszałem o takich nonsensach. Prowadzę parafię, a nie zakon religijny. Możecie modlić się, ile się wam tylko podoba za dnia, ale dopóki jesteście pod moimi rozkazami, będziecie w nocy spać. Franciszek zdusił w sobie ostrą odpowiedź, którą miał już na końcu języka. Poszedł w milczeniu do swej sypialni. Musi zapanować nad sobą, musi zdobyć się na ten wysiłek, by dojść do ładu ze swym przełożonym. Usiłował skupić uwagę na dodatnich cechach ojca Kezera, na jego otwartości i odwadze, na specyficznym humorze i twardej jak diament czystości. W kilka dni potem, wybierając chwilę, którą uznał za pomyślną, podszedł do niego dyplomatycznie. - Zastanawiam się, ojcze... mamy taką rozrzuconą parafię bez żadnych miejsc odpowiednich dla godziwej rozrywki... zastanawiałem się, czy nie moglibyśmy urządzić klubu dla naszej młodzieży. - Aha! - ojciec Kezer był w żartobliwym usposobieniu. - Więc polujesz na popularność, mój chłopcze! - Na Boga, wcale nie. - Franciszek przybrał ten sam prosty ton, zależało mu bowiem bardzo na pozyskaniu ojca Kezera dla swoich zamierzeń. - Nie chciałbym przesądzać kwestii, ale wydaje mi się, że klub mógłby ściągnąć młodych ludzi z ulicy, a starszych z karczmy. Rozwinąć ich fizycznie i umysłowo - uśmiechnął się. - A może nawet wzbudzić w nich przywiązanie do Kościoła. - Ho, ho - ojciec Kezer wybuchnął śmiechem. - Dobrze, że jesteście młodzi. Zdaje się, żeście jeszcze gorsi od Holmara. No, spróbujcie, jeśli chcecie, ale nie liczcie na żadną wdzięczność ze strony tej gromady nicponiów, która się tu pęta. - Dziękuję, dziękuję. Ja tylko pragnąłem uzyskać pozwolenie księdza. Franciszek zabrał się natychmiast do realizacji swych planów z gorliwością, która go ponosiła. Donald Kyle, kierownik kopalni węgla Renshaw, był Szkotem i praktykującym katolikiem. Zdradzał przy tym oznaki dobrej woli. Dwaj inni funkcjonariusze kopalni, wagowy Morrison, którego żona przychodziła czasami pomagać w probostwie, i sztygar Creeden byli też członkami Kościoła. Za pośrednictwem kierownika Franciszek otrzymał pozwolenie na korzystanie trzy razy w tygodniu z sali, przeznaczonej zasadniczo do udzielania pierwszej pomocy w razie wypadku. Morrisona i Creedena użył do propagowania idei projektowanego klubu. Dołożywszy własnych pieniędzy miał do dyspozycji w sumie zaledwie dwa funty, a umarłby raczej, niżby miał prosić parafię o pomoc. Napisał tedy do Williego Tullocha, który dzięki swej pracy miał styczność z Korporacją Ośrodków Rozrywkowych w Tynecastle, prosząc go o przesłanie nieco starego i wybrakowanego sprzętu sportowego. Zastanawiając się nad tym, jak mógłby w sposób najkorzystniejszy uruchomić ośrodek, doszedł do przekonania, że nic nie przyciągnie młodych ludzi skuteczniej od tańca. W sali stał fortepian, a Creeden był pierwszorzędnym skrzypkiem. Przybił na drzwiach sali Czerwonego Krzyża ogłoszenie, a cały swój kapitał wydał na bufet z ciastkami, owocami i lemoniadą. Sukces tego wieczoru, po nieco sztywnym początku, przeszedł jego najśmielsze oczekiwania. Tylu ich przybyło, że w lansjerze tańczyło osiem par. Większość chłopców nie miała trzewików. Tańczyli w butach kopalnianych. W przerwach siedzieli na ławach dookoła ścian zaczerwieniemi i szczęśliwi, podczas gdy dziewczęta biegały do bufetu po ciastka i lemoniadę. W tańcu wszyscy śpiewali słowa refrenu. Mała grupka górników ze schodzącej zmiany zebrała się u drzwi wejściowych błyskając w blasku lamp gazowych białymi zębami w uczernionych twarzach. Pod koniec dołączyli się do śpiewów, a bardziej ochoczy z nich weszli do sali na taniec. Był to wesoły wieczór. Stojąc u drzwi, żegnany ich życzeniami dobrej nocy, dotąd dźwięczącymi mu w uszach, Franciszek myślał, przejęty do głębi radością: Zaczynają żyć! Drogi Boże, zrobiłem początek! Następnego dnia ojciec Kezer zeszedł na śniadanie pełen kipiącej wściekłości. - Co to ja słyszę? Ładne rzeczy! Wspaniały przykład. Powinniście się wstydzić! Franciszek podniósł zdumiony wzrok: - Cóż, u licha, ksiądz ma na myśli? - Doskonale wiecie, co mam na myśli! Ten piekielny bigos, któregoście wczoraj nawarzyli! - Ksiądz udzielił mi pozwolenia... zaledwie tydzień temu. Ojciec Kezer warknął: - Nie dałem wam pozwolenia na otwarcie tancbudy pod samym progiem mego kościoła. Miałem dość kłopotu, aby utrzymać swoje dziewczęta w czystości bez wprowadzania waszych nieprzyzwoitych i podniecających pląsów! - Cały wieczór był zupełnie niewinny. - Niewinny! Niech nas Bóg zachowa od takiej niewinności. - Ojciec Kezer był purpurowy z gniewu. - Czy nie wiesz, do czego prowadzi tego rodzaju zachowanie się, ty ciężki bałwanie, takie obejmowanie się i zbliżanie ciał? Budzi złe myśli w głowach młodych ludzi. Prowadzi do lubieżności, zmysłowości i rozpusty. Franciszek był bardzo blady, a oczy pałały mu oburzeniem. - Czy ksiądz proboszcz nie miesza rozpusty z płcią? - Święty Józefie! A cóż to za różnica? - Taka, jak między chorobą a zdrowiem. Ręce ojca Kezera wykonały gwałtowny gest. - O czym wy, do diabła, mówicie? Nagromadzona przez dwa miesiące gorycz zalała Franciszka burzliwą falą. - Nie można zdusić natury. Jeśli ojciec to uczyni, obróci się ona przeciwko niemu. Jest rzeczą najzupełniej naturalną i dobrą dla młodych mężczyzn i kobiet, aby obcowali ze sobą i tańczyli razem. Jest to naturalne preludium do starania się o siebie, a zatem do małżeństwa. Nie można trzymać płci i zdrowych zmysłów pod brudną płachtą pruderii. To jest to, co pobudza chytrego do śmiechu, a lubieżnego do szyderstwa. Musimy nauczyć się wychowywać i urabiać płeć, a nie zgniatać ją, jak gdyby była żmiją. Jeśli ksiądz spróbuje zgnieść ją, nie uda się to, a w dodatku obniży coś, co jest piękne i czyste, do poziomu plugastwa. Okropna cisza. Żyły na szyi ojca Kezera nabrzmiały i zrobiły się sine. - Ty bluźnierczy szczeniaku! Moi młodzi ludzie nie będą obłapiali się na twoich tańcówkach. - To zmusi ich ojciec, aby obłapiali się, wedle własnego określenia księdza, w ciemnych zaułkach i na polach. - Kłamiesz wyjąkał ojciec Kezer z w wściekłości. - Utrzymam dziewiczość tej parafii nienaruszoną. Wiem, co robię. - Niewątpliwie - odpowiedział Franciszek gorzko. - Niemniej pozostaje faktem, że statystyka urodzin w Shalesley wykazuje najwyższy w całej diecezji procent dzieci nieślubnych. Przez chwilę wydawało się, że proboszcz ulegnie atakowi apopleksji. Jego dłonie zaciskały się i otwierały na przemian, jakby pod wpływem żądzy duszenia. Kołysząc się przy tym na nogach, podniósł wreszcie palec i wymierzył go we Franciszka. - Statystyka niczego nie dowodzi i wskazuje też co innego. A to jest pewne, że nie ma i nie będzie żadnego klubu w obrębie pięciu mil dookoła tego miejsca, na którym ja stoję. Wasz piękny plan zakończył się, został rozbity i sprawa jest załatwiona. Ja to mówię. I w tym wypadku moje słowo jest ostateczne! - Rzucił się do stołu i z wściekłością rozpoczął śniadanie. Franciszek skończył szybko posiłek i poszedł na górę do swego pokoju blady i roztrzęsiony. Poprzez zakurzone szyby widział salę pierwszej pomocy. Pod drzwiami stała jeszcze skrzynia rękawic bokserskich i pałek indiańskich, które nadeszły wczoraj od Tullocha; teraz było to wszystko bezużyteczne, zakazane. Ogarnęło go wzburzenie. Buntował się w myślach: Nie mogę się poddać. Bóg nie może wymagać takiej uległości. Muszę walczyć, muszę do walki użyć sił równych sile ojca Kezera; nie dla siebie pragnę zwycięstwa, lecz dla tej żałosnej, złamanej na duchu parafii. Uniosła go wezbrana fala miłości i niewymownej tęsknoty, by pomóc tym biednym ludziom, sprostać temu pierwszemu posłannictwu danemu od Boga. Przez kilka następnych dni pogrążony w codziennym trybie zajęć parafialnych poszukiwał gorączkowo sposobu zdjęcia klątwy nałożonej na jego klub. Klub ten stał się dla niego symbolem odrodzenia parafii. Lecz im dłużej o tym rozmyślał, tym bardziej nieprzejednane wydawało mu się stanowisko ojca Kezera. Wyciągając własne fałszywe wnioski ze spokoju Franciszka, proboszcz przyjął postawę źle ukrywanego triumfu. Uważał siebie za powołanego do tego, by nauczać rozumu, ujeżdżać te młode źrebaki. Dobry biskup musi znać jego walory w tym względzie, skoro mu przysyła ich tyle, jednego po drugim. Kwaśna twarz rozjaśniła się szerokim, szczerzącym zęby uśmiechem. Zupełnie niespodziewanie olśniła Franciszka pewna myśl i opanowała go całkowicie. Słaba szansa, to prawda, ale jednak może się udać. Blada twarz zarumieniła mu się lekko i ledwie zdołał stłumić okrzyk. Z trudem uspokoił się. Myślał: Spróbuję... muszę spróbować... gdy tylko ciotka Pola odjedzie... Pod koniec czerwca zaprosił ciotkę Polę i Judy do Shalesley na tygodniowy odpoczynek. Shalesley nie było co prawda uzdrowiskiem, lecz było położone wysoko i powietrze miało dobre. Świeża zieleń wiosny urozmaiciła jego bezbarwność przejściowym pięknem, a Franciszek pragnął usilnie zapewnić Poli tak bardzo zasłużony odpoczynek. Zima była dla niej ciężka: fizycznie i finansowo. Tadeusz Gilfoyle, według jej wyrażenia, "rujnował" karczmę "Union": pił więcej, niż sprzedawał, gubił kwity i usiłował pochwycić resztę przedsiębiorstwa we własne ręce. Chroniczna choroba Neda przybrała nieoczekiwany zwrot. Od dwunastu miesięcy stracił władzę w nogach i zupełnie nie zajmował się interesami. Przykuty do fotela na kółkach, stał się ostatnio niepoczytalny. Miewał absurdalne przywidzenia: rozmawiał z wdzięczącym się, lizusowatym Tadeuszem o swym jachcie parowym i o swym prywatnym browarze w Dublinie. Pewnego dnia wymknął się spod opieki Poli i w towarzystwie Kusego - groteskowe widowisko - potoczył się do sklepów na Clermont, gdzie zamówił sobie dwa tuziny kapeluszy. Doktor Tulloch wezwany na żądanie Franciszka zbadał jego stan i stwierdził nie porażenie, lecz wrzód w mózgu. Doktor postarał się też o pielęgniarza, zastępującego obecnie Polę przy chorym. Franciszek wolałby, aby Judy i Pola zajęły pokój gościnny w probostwie. Jednym z jego utajonych marzeń było mieć własną parafię, w której Pola byłaby gospodynią, a Judy przedmiotem jego szczególnej opieki. Lecz stanowisko ojca Kezera wykluczało jakąkolwiek prośbę o użyczenie gościnności. Wobec tego Franciszek znalazł dla nich wygodne pomieszczenie u pani Morrison i wkrótce ciotka Pola i Judy przyjechały do Shalesley. Witając je na dworcu poczuł nagły ból w sercu. Pola, sztywna i dzielna, wysiadłszy z pociągu kroczyła naprzód, prowadząc, jak niegdyś Norę, małe dziecko o lśniących, czarnych włosach. - Pola! Kochana Pola! - mówił do siebie. Mało się zmieniła, była może nieco bardziej zniszczona, a skóra na szczupłej twarzy silniej naciągnięta. Miała ten sam krótki żakiet, te same rękawiczki i kapelusz. Nigdy nie wydała pensa na siebie, lecz zawsze na innych. Troszczyła się o Norę, o niego samego, o Neda, a teraz o Judy. Była zupełnie pozbawiona egoizmu. Czuł napływające do serca wzruszenie. Podszedł i uściskał ją. - Polu, tak się cieszę, że cię widzę... jesteś... jesteś wiecznie ta sama. - Och, kochanie - szukała w torebce chusteczki. - Wiatr tu wieje i coś mi wpadło do oka. Podał jej ramię, wziął Judy za rękę i poprowadził je do ich pokojów. Czynił wszystko, by im zapewnić przyjemne wakacje. Wieczorami miewał z Polą długie rozmowy. Jej duma z niego, z tego, czym się stał, była wzruszająca. Wtajemniczyła go w swoje kłopoty. Przyznała się do jednej troski w związku z Judy. Dziecko miało teraz dziesięć lat i chodziło do szkoły w Clermont. Było dziwną mieszaniną sprzeczności. Na oko dziewczynka była ujmująco serdeczna i szczera, lecz pod tym pozorem kryła się natura podejrzliwa i skryta. Gromadziła różnego rodzaju resztki i odpadki w swojej sypialni i trzęsła się z pasji, gdy je ruszano. Miewała dzikie porywy entuzjazmu, które szybko przemijały. Innym razem zdradzała znów bojaźliwość i niepewność. Nie mogła przemóc się, aby przyznać się do winy i bez zająknienia schodziła z drogi prawdy, aby ją ukryć. Napomknięcie, że kłamie, wywoływało u niej gwałtowne oburzenie. Poznawszy jej charakter Franciszek nie szczędził wysiłku, aby zdobyć jej zaufanie. Zabierał ją często ze sobą na probostwo, gdzie dziecko z zupełną nieświadomością młodości zachowywało się jak w domu, wędrując do pokoju ojca Kezera, wspinając się po jego kanapie i dotykając jego fajek i przycisków. Było to kłopotliwe, lecz skoro proboszcz nie protestował, Franciszek nie protestował także. W ostatnim dniu ich krótkiego pobytu, gdy ciotka Pola wyszła na dłuższy spacer, a Judy w końcu usadowiła się z książką z obrazkami w rogu pokoju Franciszka, zapukano do drzwi. Była to panna Cafferty. Zwróciła się do Franciszka: - Jego wielebność życzy sobie natychmiast rozmawiać z księdzem. Brwi Franciszka podniosły się na to nieoczekiwane wezwanie. Było coś złowróżbnego w słowach gospodyni. Powstał powoli. - Ojciec Kezer stał czekając w swym własnym pokoju. Po raz pierwszy od kilku tygodni spojrzał Franciszkowi prosto w oczy. - To dziecko jest złodziejem. Franciszek nie odezwał się, lecz poczuł nagle pustkę w żołądku. - Ufałem jej. Pozwoliłem jej bawić się w całym mieszkaniu. Myślałem, że to ładne, niewinne dziecko, chociaż nawet... - Kezer urwał gniewnie. - Co zabrała? - spytał Franciszek zdrętwiałymi wargami. - To, co złodzieje zwykle zabierają! - Ojciec Kezer obrócił się ku półce nad kominkiem, gdzie stał rząd małych rulonów, z których każdy zawierał dwanaście pensów, owiniętych w biały papier jego własnymi, troskliwymi rękami. Wziął jeden z nich. - Ukradła pieniądze z kolekty. To gorsze niż złodziejstwo. To świętokradztwo. Popatrzcie na to. Franciszek zbadał paczuszkę. Ktoś ją otworzył i niezgrabnie ponownie zawinął u jednego końca. Brakowało trzech pensów. - Na jakiej podstawie ksiądz sądzi, że je Judy zabrała? - Nie jestem głupcem - odciął ojciec Kezer. - Pensy znikają mi przez cały tydzień. Każdy miedziak w tych paczuszkach jest znakowany. Franciszek bez słowa wrócił do swego pokoju. Proboszcz szedł za nim. - Judy, pokaż mi swoją portmonetkę. Dla Judy był to wyraźny cios, lecz szybko ochłonęła. Uśmiechnęła się niewinnie. - Zostawiłam ją u pani Morrison. - Nie, masz ją tutaj. - Franciszek pochylił się i wyjął portmonetkę z naszytej kieszeni jej sukienki. Był to nowy, mały, skórzany woreczek, który jej ciotka Pola kupiła przed wyjazdem do Shalesley. Franciszek otworzył go ze ściśniętym sercem. Wewnątrz były trzy pensy. Każdy miał na brzegu wyryty krzyżyk. Ojciec Kezer patrzył spode łba z równoczesnym wyrazem oburzenia i triumfu. - A nie mówiłem? Ach! Ty niegodziwy, mały bębnie! Kraść Bogu pieniądze! - Utkwił wzrok we Franciszku. - Powinna za to ponieść odpowiedzialność. Gdyby była pod moją opieką, pomaszerowałaby ze mną prosto do policji. - Nie! Nie! - Judy wybuchnęła płaczem. - Chciałam je położyć z powrotem, naprawdę chciałam. Franciszek był bardzo blady. Położenie jego było okropne. Zebrał w sobie wszystkie siły. - Doskonale - rzekł spokojnie. - Pójdziemy na posterunek policji i oskarżymy ją przed sierżantem Hamiltonem zaraz teraz. Judy poczęła zdradzać oznaki histerii. Ojciec Kezer zaskoczony, zadrwił: - Chciałbym to widzieć. Franciszek sięgnął po kapelusz i wziął Judy za rękę. - Chodź, Judy. Musisz być dzielna. Idziemy do sierżanta Hamiltona, aby mu powiedzieć, że ojciec Kezer oskarża cię o kradzież trzech pensów. Gdy Franciszek prowadził dziecko ku drzwiom, najpierw zmieszanie, a potem oczywiste zrozumienie sytuacji zaświtało w oczach ojca Kezera. Zrozumiał, że się zagalopował. Sierżant Hamilton, Orańczyk, nie zaliczał się do jego przy jaciół. Ścierali się ze sobą w gorzkich zatargach przed laty. A teraz... to głupie oskarżenie... czuł, że stanie się przedmiotem szyderstw całej osady. Wystękał nagle: - Nie potrzebujecie iść! Zdawało się, że Franciszek nie słyszy. - Zatrzymajcie się! - krzyknął ojciec Kezer. Zdusił wściekłość i wykrztusił: - Za... zapomnijmy o tym. Rozmówcie się z nią sami. Wyszedł z pokoju kipiąc ze złości. Po odjeździe ciotki Poli i Judy do Tynecastle we Franciszku nastąpił gwałtowny przełom. Chciał usprawiedliwić, wyrazić swe ubolewanie z powodu drobnej kradzieży Judy, lecz ojciec Kezer zmroził go z miejsca. Uczucie wzrastającego dookoła oporu wzmogło rozgoryczenie starego człowieka. Poza tym wkrótce miał wybrać się na urlop i chciał swemu wikariuszowi wyraźnie wskazać jego "właściwe" miejsce, zanim wyjedzie. Ignorował Franciszka ze skąpą w słowa cierpkością. W porozumieniu z panną Cafferty jadał samotnie, jeszcze zanim podawano wikaremu. W niedzielę poprzedzającą jego wyjazd wygłosił gwałtowne kazanie, każdym słowem wymierzone we Franciszka, na temat siódmego przykazania: "Nie kradnij". Kazanie to utwierdziło Franciszka w jego postanowieniu. Natychmiast po mszy udał się do domu Donalda Kylea, poprosił kierownika na bok i rozmawiał z nim opanowując zdenerwowanie. Stopniowo twarz Kylea rozjaśniała się. Był może jeszcze niezdecydowany, lecz już pełen nadziei i poruszony. Mruknął w końcu: - Wątpię, czy nam się to uda! Ale jestem za wami, cokolwiek by się stało. - Obydwaj mężczyźni podali sobie dłonie. W poniedziałek rano ojciec Kezer wyjechał do Harrogate, gdzie przez następnych sześć tygodni miał pić wody lecznicze. Tego samego wieczora panna Cafferty wyruszyła do swego rodzinnego Rosslare. A we wtorek rano Franciszek spotkał się według umowy z Donaldem Kyleem na stacji. Kyle miał tekę akt i nową broszurę w lśniących okładkach, wydaną ostatnio przez duże, konkurencyjne zjednoczenie kopalni węgla w Nottingham. Miał na sobie najlepszy garnitur i postawę nieco mniej zdecydowaną niż Franciszek. O godzinie siódmej odjechali z Shalesley. Długi dzień ciągnął się wolno. Powrócili późno wieczorem. Szli razem drogą w milczeniu, a każdy z nich patrzył przed siebie. Franciszek wydawał się zmęczony, a jego twarz nie zdradzała niczego. Może jednak miało to jakieś znaczenie, że kierownik kopalni przy pożegnalnym "dobranoc" uśmiechnął się poważnie z odcieniem jakiejś decyzji. Następne cztery dni przeszły normalnie. Potem bez żadnej zapowiedzi rozpoczął się okres osobliwej aktywności. Zdawało się, że ta aktywność skupia się na kopalni, zupełnie zresztą naturalnie, skoro kopalnia była ośrodkiem całego okręgu. Franciszek bywał tam często w chwilach wolnych od zajęć parafialnych, naradzając się z Donaldem Kyleem, studiując niebieskie kopie architekta i patrząc na grupy robotników przy pracy. Nowy budynek rósł zdumiewająco szybko. W ciągu dwóch tygodni przerósł przyległą salę pierwszej pomocy, a po miesiącu budowla była skończona. Potem przyszli cieśle i malarze. Franciszek z rozkoszą wsłuchiwał się w stukanie młotów i wdychał woń świeżych wiórów. Od czasu do czasu przykładał rękę do roboty i wykonywał to czy owo razem z robotnikami. Lubili go. Odziedziczył po ojcu upodobanie do pracy fizycznej i majsterki. W nie zakłóconej niczym samotności probostwa, poza codziennymi, nie krępującymi odwiedzinami pani Morrison, jego tymczasowej gospodyni, w atmosferze wolnej od dokuczliwości przełożonego, jego zapał rósł bez granic. Palił się w nim jasny, czysty żar. Czuł, jak zbliża się do ludzi łamiąc ich nieufność, stopniowo wchodząc w ich otępiałe życie, rozpalając w skrytych, zimnych oczach nagłe błyski zrozumienia. Było to wspaniałe uczucie, mające swe źródło w działaniu i osiągnięciach. Zagłębiając się w otaczające go ubóstwo i niedolę, czuł jakby zbliżanie się przez miłosierdzie i współczucie do progu niewidzialnego Boga. Na pięć dni przed powrotem ojca Kezera usiadł i napisał następujący list: Shalesley, dnia 15 września 1897 r. Drogi Sir George! Nowy ośrodek rozrywkowy, który Pan tak wielkodusznie podarował osadzie Shalesley, jest już, praktycznie rzecz biorąc, ukończony. Powinien okazać się ogromnym dobrodziejstwem nie tylko dla Pańskich górników i ich rodzin, lecz także dla każdego człowieka w tym rozrzuconym okręgu przemysłowym, bez względu na przynależność do klasy społecznej i wyznania. Bezpartyjny komitet już się utworzył i opracował statut według wytycznych, jakie omówiliśmy. Z kopii, którą dołączam, widać, jak obfity jest nasz program zimowy: kursy boksu i szermierki, wychowanie fizyczne, kurs udzielania pierwszej pomocy w nagłych wypadkach i tańce w każdy czwartek. Czuję się głęboko przejęty natychmiastową szczodrobliwością, jaką Pan odpowiedział na pana Kylea i moją nieufną i być może niezręczną prośbę. Wszelkie słowa wdzięczności, których mógłbym użyć, byłyby tu zupełnie niewystarczające. Prawdziwe podziękowanie przyniesie Panu szczęście, które Pan daje ludziom pracy w Shalesley, i dobro, które musi niechybnie wyrosnąć z ich rozwijającej się społecznej jedności. Proponujemy urządzić uroczysty wieczór inauguracyjny w dniu 21 września. Jeśliby Pan zgodził się zaszczycić nas swą obecnością, nasza radość byłaby zupełna. Najszczerzej Panu oddany Franciszek Chisholm, Wikariusz kościoła Odkupiciela. Wysłał list z dziwnym, zdradzającym niepokój uśmiechem. Słowa, które skreślił, wyszły z głębi serca, były bezwzględnie szczere, lecz nogi mu drżały. Ojciec Kezer powrócił z kuracji w południe dnia dziewiętnastego września, następnego dnia po przyjeździe swej gospodyni. Wzmocniony solankami tryskał energią, a według swego własnego określenia "palce go po prostu świerzbiały, aby ująć ponownie wodze". Napełnił probostwo swą hałaśliwą rozmownością, nieustannym kręceniem się, głośnym powitaniem z panną Cafferty i żądaniem możliwie najpożywniejszych potraw. Żywo zabierając się do obiadu przeglądał szybko korespondencję. Na jego tacy leżała koperta. Rozdarł ją i wyjął zadrukowaną kartę. - Co to jest? Franciszek zwilżył zeschłe usta i zebrał w sobie całą swą odwagę. - Wygląda na zaproszenie na inauguracyjne otwarcie nowego SportowoRozrywkowego Klubu Shalesley. Otrzymałem to samo. - Klub Rozrywkowy? Co to nas obchodzi? - Trzymając druk przed sobą na odległość ramienia patrzył na niego czerwony z rosnącym oburzeniem. - Co to jest? - Ładny, nowy ośrodek. Ksiądz może zobaczyć go z okna - i dodał drżąc lekko: - Dar sir Georgea Renshawa. - Sir Georgea?... - Kezer urwał w osłupieniu. Potem podszedł do okna. Patrzył przez chwilę na imponujące wymiary nowej budowli. Wreszcie powrócił, usiadł i z wolna zaczął jeść, nie zdradzając wcale apetytu człowieka z wyleczoną wątrobą. Obrzucał Franciszka wściekłymi spojrzeniami małych, rozbieganych oczu. Jego milczenie rozsadzało pokój. W końcu Franciszek przemówił niezręcznie, siląc się na naturalność: - Musi się ojciec zdecydować. Rzucił ojciec klątwę na tańce i na wszelkie rozrywki w mieszanym towarzystwie. Z drugiej strony, jeśli nasi ludzie nie będą współdziałali, lecz będą klub bojkotowali, sir George poczyta to za śmiertelną obrazę. - Franciszek utkwił wzrok w talerzu. - Przyjedzie osobiście na otwarcie, w czwartek! - Ojciec Kezer nie mógł jeść. Gruby i soczysty befsztyk na talerzu mógłby z równym powodzeniem być kotletem z trocin. Powstał nagle, ze straszną pasją mnąc zaproszenie w swej włochatej pięści. - Nie pójdziemy na tę inaugurację plugawych diabłów! Nie pójdziemy. Czy słyszysz mnie? Raz na zawsze to oświadczam! - Wyszedł z pokoju jak rozwścieczony niedźwiedź stąpający na dwóch łapach. W czwartek wieczorem świeżo wygolony, w czystej bieliźnie, najlepszej, czarnej sutannie, z dziwną mieszaniną zadowolenia i ponurego zawodu na twarzy, ojciec Kezer pomaszerował uroczyście na ceremonię. Franciszek szedł za nim. Nowa sala tonęła w ciepłym świetle i falowała podnieceniem. Wypełniona była po brzegi ludźmi z osady. Na podium siedziały miejscowe znakomitości: Donald Kyle z żoną, lekarz kopalniany, kierownik szkoły i dwaj inni duchowni. Gdy Franciszek i ojciec Kezer zajęli swe miejsca, powitano ich dłuższą owacją. Potem odezwało się kilka gwizdów, a wreszcie głośny śmiech. Szczęki ojca Kezera zacisnęły się twardo. Odgłos nadjeżdżającego powozu za oknami zaostrzył atmosferę oczekiwania, a w minutę później wśród głośnych okrzyków zjawił się na podium sir George. Był to mężczyzna średniego wzrostu, około lat sześćdziesięciu, z błyszczącą łysiną, okoloną białymi włosami. Wąsy miał też przetkane srebrem, a policzki mocno zaczerwienione. Wyróżniała go osobliwa biel i różowość charakterystyczna dla niektórych jasnowłosych ludzi w podeszłym wieku. Wydawało się wprost nieprawdopodobne, aby ktoś tak delikatny w zachowaniu się i ubiorze posiadał tak niezmierną władzę. Przysłuchiwał się uprzejmie odbywającej się uroczystości, odczekał cierpliwie końca powitalnego przemówienia pana Kylea, a potem sam wygłosił kilka słów i zakonczył uprzejmie: - Chciałem bezstronnie oświadczyć, że pierwsza sugestia tego bardzo cennego pomysłu pochodzi bezpośrednio z dalekosiężnych i wielkodusznych planów ojca Franciszka Chisholma. Wywołało to ogłuszające oklaski, tak że Franciszek zarumienił się i zwrócił skruszony, błagalny wzrok ku swemu przełożonemu. Proboszcz automatycznie podniósł dłonie i klasnął nimi bezgłośnie dwa razy z męczeńskim uśmiechem. Później, gdy rozpoczął się zaimprowizowany taniec, stał patrząc na sir Georgea kręcącego się z młodą Nancy Kyle. Nie czekając końca wyszedł i rozpłynął się w nocnych ciemnościach. Ścigały go odgłosy muzyki. Franciszek, wróciwszy późno, zastał go siedzącego w bawialni przy wyziębłym kominku, z dłońmi na kolanach. Ojciec Kezer wyglądał dziwnie bezwładny. Wszelka wojowniczość opuściła go. W ciągu ostatnich dziesięciu lat wykończył więcej wikariuszy niż Henryk VIII żon. A teraz wikariusz wykończył jego. Odezwał się bezbarwnie: - Będę musiał donieść o was biskupowi! Franciszek poczuł niemiłe ściśnienie serca, lecz nie zachwiał się. Bez względu na to, co się z nim stanie, autorytet ojca Kezera doznał wstrząsu. Proboszcz ciągnął dalej posępnie: - Może zmiana byłaby dobra dla was. Niech biskup zadecyduje. Dziekan Fitzgerald potrzebuje jeszcze jednego wikarego w Tynecastle... Wasz przyjaciel Mealey, zdaje się, jest tam również, czy nie tak? Franciszek milczał. Nie chciał teraz opuszczać tej z wolna budzącej się z letargu parafii; ale gdyby go nawet zmuszono do tego, jego następca będzie miał ułatwione zadanie. Klub będzie istniał nadal. To był początek. Zajdą inne zmiany. Uczucie osobistego triumfu było mu zupełnie obce, natomiast pełen był spokojnej, niemal proroczej ufności. Odezwał się niskim głosem: - Przykro mi, że zmartwiłem ojca. Proszę mi wierzyć, próbowałem tylko pomóc... naszej gromadzie nicponiów. Oczy obydwu kapłanów spotkały się. Ojciec Kezer spuścił je pierwszy. Pewnego piątku pod koniec Wielkiego Postu Franciszek i ojciec Slukas siedzieli już w jadalni probostwa Świętego Dominika przy południowym, skromnym posiłku, złożonym z gotowanych sztokfiszów i nieokraszonych, brunatnych grzanek, podanych na srebrze z okresu wiktoriańskiego i pięknej porcelanie Worcester. Ojciec Mealey wrócił właśnie z wizyty u chorego, gdzie go dziś wcześnie wezwano. Po powściągliwości w jego zachowaniu się, po obojętności, z jaką zabierał się do jedzenia, Franciszek natychmiast spostrzegł, że Anzelma coś niepokoi. Dziekan Fitzgerald w czasie postu jadał samotnie na górze i trzej młodzi księża byli sami. Ojciec Mealey, żując bez apetytu, z lekkimi kolorami na policzkach, zachował milczenie do końca posiłku. Dopiero gdy Litwin otarłszy brodę z okruszyn powstał, ukłonił się i wyszedł, poczuł się swobodniejszy. Odetchnął długo i z ulgą. - Franciszku! Chciałbym, żebyś poszedł ze mną dziś po południu. Nie jesteś zajęty? - Nie... jestem wolny aż do czwartej. - Musisz zatem pójść. Chciałbym, abyś ty, jako mój przyjaciel, jako mój towarzysz w kapłaństwie, był pierwszy... - Urwał, by nie odsłonić tajemnicy swych myśli. Od dwu lat Franciszek był drugim wikariuszem przy kościele Świętego Dominika, gdzie Gerald Fitzgerald, obecnie dziekan, nadal jeszcze rezydował z Anzelmem jako pierwszym asystentem i Slukasem, litewskim kapłanem, jako koniecznym balastem ze względu na zaliczenie go do polskich wychodźców, którzy coraz liczniej osiedlali się w Tynecastle. przeniesienie z zapadłej dziury, jaką było Shalesley, do tej rodzinnej, miejskiej parafii, w której msze szły według zegarka, a kościół był wzorem piękna i smaku, wywarło silny wpływ na Franciszka. Radowała go bliskość ciotki Poli, możność opiekowania się Nedem i Judy oraz odwiedzania parę razy w tygodniu Tullochów, Williego i jego siostry. Niedawne wyniesienie monsignora MacNabba z San Morales do godności biskupa diecezji dziwnie go ucieszyło i napełniło poczuciem nieokreślonej otuchy. A jednak nowa dojrzałość bijąca z oblicza, zmarszczki do|, koła jego energicznie spoglądających oczu i chude ciało były milczącymi dowodami, że zmiana nie była łatwa. Dziekan Fitzgerald, gładki i wybredny, mający dumne pretensje do pańskości i dobrego ułożenia, był przeciwieństwem ojca Kezera. A jednak, choć usiłował być bezstronny, nie był pozbawiony pewnych uprzedzeń. Podczas gdy gorąco popierał Anzelma (swego obecnego faworyta) i zupełnie ignorował ojca Slukasa mówiącego łamaną angielszczyzną i wtykającego przy stole serwetę pod brodę, a na ulicy noszącego do sutanny osobliwy kapelusz kroju Derby - w stosunku do swego drugiego wikariusza zachowywał dziwną rezerwę. Franciszek wkrótce zrozumiał, że jego niskie urodzenie, łączność z karczmą "Union" i z całą naprawdę przykrą tragedią Bannonów stanowi dla niego poważną przeszkodę, niełatwą do przełamania, a zmniejszającą wybitnie szansę powodzenia. I do tego zrobił zły początek! Znudzony wyświechtanymi banałami, wiecznie tymi samymi papuzimi kazaniami, które padały z ambony z monotonną regularnością w określone niedziele roku, Franciszek spróbował wkrótce po przybyciu mówić kazania proste, bezpretensjonalne i świeże, swymi własnymi słowami, na temat prawa i osobistej wolności. Niestety! Dziekan Fitzgerald w cięty sposób potępił niebezpieczną innowację. W następną niedzielę na jego żądanie Anzelm wstąpił na ambonę i wygłosił kazanie jak należy, wspaniałe kazanie o Gwieździe Morza, w którym spragnione jelenie znajdowały wodę, a barki przepływały bezpiecznie przez burzę. Ze wzniesionymi ramionami, wyciągniętymi w błaganiu o łaskę Bożą, zakończył dramatycznie wezwaniem: "Przyjdźcie! " Wszystkie parafianki tonęły we łzach, a potem, gdy Anzelm z apetytem zajadał śniadanie z baranich kotletów, dziekan ostentacyjnie pogratulował mu: "To, ojcze Mealey, był wspaniały popis oratorski! Słyszałem, jak nasz świętej pamięci biskup wygłosił słowo w słowo to samo kazanie przed dwudziestu laty". Może te dwa przeciwne w formie i duchu kazania ustaliły rozbieżność ich dróg. W miarę jak upływały miesiące, Franciszkowi nie pozostawało nic innego, jak z przygnębieniem porównywać swoje oczywiste niepowodzenia z godnymi uwagi sukcesami Anzelma. Ojciec Mealey był figurą w parafii. Zawsze pogodny a nawet wesoły, z gotowym uśmiechem na ustach, poklepujący po ramieniu każdego skłopotanego, pracował ciężko z wielką gorliwością. Nie rozstawał się z notesem zapisanym datami spotkań i nigdy nie odrzucał prośby o wygłoszenie przemówienia na zebraniu lub przyjęciu. Wydawał "Gazetę Parafialną Świętego Dominika", humorystyczny dzienniczek pełen nowinek. Wychodził często i choć nie można było oskarżać go o snobizm, bywał na herbatkach we wszystkich najlepszych domach. Gdy jakiś wybitniejszy duchowny przyjeżdżał, by wygłosić w mieście kazanie, było rzeczą pewną, że Anzelm wyjdzie mu na spotkanie i będzie siadywał u jego stóp z wyrazem uwielbienia na twarzy. Później wysyłał przepięknie skomponowany list dziękując w nim żarliwie za duchowe korzyści, jakie wyniósł ze spotkania. Takim postępowaniem, pozyskał sobie wielu wpływowych przyjaciół. Oczywiście i jego pracowitość miała granice. Gdy energicznie zagarnął stanowisko sekretarza nowego Diecezjalnego Ośrodka Misji Zagranicznych w Tynecastle - szczególną troską otaczany projekt biskupa - i pracował nieprzerwanie, by dogodzić jego ekscelencji, musiał z niechęcią zrzec się i przekazać Franciszkowi kierownictwo Klubu Pracujących Chłopców na Shand Street. Zabudowania w okolicy Shand Street były najgorszymi w mieście. Były tu wysokie domy mieszkalne, domy czynszowe, plątanina zaułków zamieszkałych przez najuboższą ludność, gnieżdżącą się w naprędce skleconych budach. To wszystko, dość słusznie zresztą, nazywano powszechnie okręgiem Franciszka. Tu, choć rezultaty wydawały się pospolite i pozbawione znaczenia, znalazł wiele zajęcia. Tu musiał nawyknąć do patrzenia nędzy oko w oko i do oglądania bez odrazy bólu i hańby życia, wiecznej ironii ubóstwa. Społeczność, która rosła wokół niego, społeczność grzeszników, a nie świętych, wzbudzała w nim tyle litości, że często omal nie doprowadzała go do łez. - Nie udawaj, że chcesz się zdrzemnąć - rzekł Anzelm z wyrzutem. Niemal spłoszony tymi słowami Franciszek ocknął się ze swego zamyślenia. Ojciec Mealey czekał już na niego obok stołu z kapeluszem i laską w ręce. Uśmiechnął się więc i powstał bez jakiegokolwiek sprzeciwu. Na dworze dzień był świeży i piękny, orzeźwiający łagodnym wietrzykiem. Anzelm szedł szybkim krokiem, skupiony, tryskający zdrowiem, witając swych parafian serdecznie i dobrotliwie. Popularność, jaką się cieszył w parafii Świętego Dominika, nie zepsuła go. Dla wielu jego wielbicieli najbardziej ujmującym rysem jego charakteru był sposób, w jaki umiał pomniejszać swe zasługi. Wkrótce Franciszek spostrzegł, że idą w kierunku nowego przedmieścia, ostatnio włączonego do parafii. Poza miastem, na dawniejszych terenach parkowych należących do pobliskiego majątku, rozbudował się kompleks domów mieszkalnych. Robotnicy uwijali się z taczkami i nosidłami pełnymi wapna. Franciszek mimo woli zauważył dużą białą tablicę: "Posiadłość Hollis. Informacje w sprawie kupna u adwokata Malcoma Glenniego". Lecz Anzelm śpieszył dalej przez wzgórze obok zielonych pól, potem ścieżyną w dół lasu w lewo. Był to uroczy skrawek ziemi kontrastujący z niedalekimi kominami fabrycznymi. Nagle Mealey zatrzymał się w skupionym podnieceniu gończego psa węszącego trop. - Czy wiesz, gdzie jesteśmy, Franciszku? Czy słyszałeś kiedykolwiek o tym miejscu? - Oczywiście. Franciszek często przechodził tędy. Było to małe zagłębienie w obrosłych mchem skałach, zasłoniętych żółtym janowcem i otoczonych półkolem młodych, miedzianozłotych buków. Był to najpiękniejszy zakątek w promieniu wielu mil dookoła. Często dziwił się, dlaczego nazywano to ustronie "Źródłem" a czasem nawet "Źródłem Marii. Źródło wyschło już przed pięćdziesięciu laty. - Patrz! - Trzymając go kurczowo za ramię Mealey prowadził go naprzód. Z suchych niedawno skał tryskała krystaliczna woda. Zaległa dziwna cisza. Potem Mealey pochylił się w przód, zaczerpnął wody zwiniętymi w kubek dłońmi i wypił ją z sakramentalnym niemal namaszczeniem. - Skosztuj jej, Franciszku. Powinniśmy być wdzięczni za łaskę, że jesteśmy jedni z pierwszych. Franciszek pochylił się i napił się wody. Była słodka i chłodna. Uśmiechnął się. - Ma dobry smak. Mealey spojrzał na niego z pobłażaniem, nie bez odcienia protekcjonalności. - Mój drogi przyjacielu, skłonny jestem twierdzić, że ma niebiański smak. - Odkąd płynie znowu? - Wytrysnęła wczoraj wieczorem o zachodzie słońca. Franciszek roześmiał się. - Naprawdę, Anzelmie, jesteś dziś pełen znaków i wróżb, jak wyrocznia delficka. Chodź no i opowiedz mi całą historię. Kto ci o tym powiedział? - Jeszcze... nie mogę. - Ojciec Mealey potrząsnął głową. - Ależ zaciekawiłeś mnie tak diabelnie, że musisz mi teraz opowiedzieć wszystko. Anzelm uśmiechnął się z zadowoleniem. Oblicze jego odzyskało uroczystą powagę. - Nie mogę jeszcze złamać pieczęci milczenia, Franciszku. Muszę udać się z tym do dziekana Fitzgeralda. On sam się tym zajmie. Tymczasem, oczywiście, zwierzyłem się tobie... wiem, że nie nadużyjesz mego zaufania. Franciszek znał swego towarzysza zbyt dobrze, aby dalej nalegać. Po powrocie do Tynecastle rozstał się ze swym kolegą i poszedł na Glanville Street, by odwiedzić chorego, do którego go wzywano. Był to jeden z członków klubu sportowego, któremu Franciszek patronował, chłopiec nazwiskiem Owen Warren. Kopnięto go w nogę podczas meczu piłki nożnej przed kilkoma tygodniami. Smyk był biedny, niedożywiony i w dodatku zaniedbał ranę. Kiedy wreszcie wezwano lekarza Wydziału Pomocy Ubogim, rana rozwinęła się już w brzydki ropień. Sprawa zaniepokoiła Franciszka, tym bardziej że doktor Tulloch wahał się z postawieniem ostatecznej diagnozy. I tego wieczora, kiedy silił się, aby udzielić nieco pociechy Owenowi i jego zmartwionej matce, ta osobliwa i niewarta uwagi wycieczka uleciała zupełnie z jego pamięci. Następnego dnia przypomniały mu ją jednak głośne i groźne odgłosy z pokoju dziekana Geralda Fitzgeralda. Wielki Post był dla dziekana okresem ostrej pokuty. Był to człowiek bogobojny, więc pościł. Jego pełne, szlachetne ciało, przyzwyczajone do obfitych i pożywnych potraw, z trudem jednak znosiło post. Srodze udręczony na ciele i duchu odsuwał się w tym okresie od ludzi, chodził ponury po probostwie, nie zdradzając niczym, by kogokolwiek rozpoznawał, i co wieczór znaczył na kalendarzu krzyżykiem mijający dzień. Jakkolwiek ojciec Mealey cieszył się wielkimi względami u Fitzgeralda, trzeba było nie lada pomysłowości, by zbliżyć się do niego w takim okresie. Franciszek słyszał, jak głos Anzelma, przekonywający i błagalny, krzyżował się z gniewnymi, burkliwymi odpowiedziami dziekana. W końcu łagodniejszy głos Mealeya zwyciężył, jak krople wody, które drążą głaz nieustannym spadaniem. W godzinę później dziekan w bardzo złym usposobieniu wyszedł ze swego pokoju. Ojciec Mealey czekał na niego w westybulu. Obydwaj odjechali dorożką w kierunku śródmieścia. Wrócili po trzech godzinach. Była już pora obiadowa i tym razem dziekan sprzeniewierzył się stosowanej podczas Wielkiego Postu zasadzie. Usiadł przy stole wikariuszy. Nie zamierzał jeść. Zamówił tylko duży dzbanek kawy, jedyny luksus, na który sobie pozwalał w okresie postnych umartwień. Siedząc bokiem do stołu z nogą założoną na nogę, we wdzięcznej, eleganckiej pozie, popijając czarny, aromatyczny napój, promieniował atmosferą ciepła, a nawet koleżeńskości, jak gdyby poruszony wewnętrznym, tlącym się w nim podniecaniem. Zwrócił się do Franciszka i litewskiego księdza. Był to niezwykły fakt, że nawet i Slukasa objął swym przyjaznym spojrzeniem. - Powinniśmy podziękować ojcu Mealeyowi za jego nieustępliwość... wobec mego nieco gwałtownego niedowierzania. Oczywiście jest moim obowiązkiem zachować jak najdalej idący krytycyzm w stosunku do pewnych... fenomenów, lecz nigdy nie przypuszczałem, nigdy nie śmiałem żywić nadziei, że będę świadkiem takiego objawienia w mojej własnej parafii. - Tu urwał i podnosząc swą filiżankę kawy uczynił wielkoduszny gest w kierunku starszego wikariusza. - Niechaj oznajmienie im tego będzie waszym przywilejem, ojcze. Kolory podniecenia kwitły nadal na policzkach ojca Mealeya. Odchrząknął i rozpoczął z gotowością i powagą, jak gdyby wypadek, z którego miał zdawać sprawę, wymagał jak najbardziej wyszukanych form krasomówczych: - Jedna z naszych parafianek, młoda kobieta, która czuła się niezdrowa od dłuższego czasu, odbywała przechadzkę w poniedziałek niniejszego tygodnia. Było to - jako że zamiarem naszym jest przede wszystkim zachowanie ścisłości - dokładnie piętnastego marca o godzinie wpół do czwartej po południu. Przyczyną tej wycieczki nie była pustota, dziewczyna ta bowiem jest istotą nabożną i gorliwą, nie trawiącą czasu na lekkomyślne wałęsanie się. Przechadzała się, by odetchnąć świeżym powietrzem, stosownie do zaleceń lekarza. Lekarzem jej jest doktor William Brine z Boyle Crescent nr 42, którego wszyscy znamy jako lekarza o nieskazitelnej, mógłbym powiedzieć, najwyższej prawości. A zatem - ojciec Mealey podniósł szklankę, wypił łyk wody i ciągnął dalej - gdy wracała z przechadzki szepcąc modlitwy, przypadkowo przechodziła obok miejsca, które znamy pod nazwą "Źródła Marii". Słońce skryło się już niemal zupełnie, rzucając ostatnie blaski czystych promieni na przepiękną scenerię tego zakątka. Młoda dziewczyna zatrzymała się, by nasycić się pięknem tego widoku, gdy nagle ku wielkiemu zdumieniu i zmieszaniu zobaczyła przed sobą panią w białej szacie i niebieskiej chustce z diademem gwiazd na czole. Nasza katolicka dziewczyna, kierowana świętym instynktem, natychmiast padła na kolana. Pani uśmiechnęła się do niej z niewysłowioną słodyczą i rzekła: "Moje dziecko, choć jesteś słaba, należysz do wybranych! " - Potem obróciwszy się bokiem mówiła dalej do przejętej grozą, a jednak przytomnej dzieweczki: "Czy to nie smutne, że źródło, które nosi moje imię, jest suche? Pamiętaj! To dla ciebie i podobnych tobie stanie się znak łaski". Obdarzywszy ją ostatnim, przepięknym uśmiechem, znikła. W tej chwili zdrój doskonałej wody wytrysnął z jałowej skały. Gdy ojciec Mealey skończył, zaległa cisza. Potem dziekan podjął: - Jak powiedziałem, przystąpiliśmy do zbadania tej delikatnej sprawy z najbardziej zdecydowanym niedowierzaniem. Nie oczekujemy, aby cuda rosły na każdym krzaku agrestu! Młode dziewczęta są zazwyczaj nastrojone romantycznie, a wytryśnięcie źródła mogło być rzeczą czystego przypadku. Jednakże - jego głos przybrał ton głębokiego zadowolenia - niedawno zakończyłem dłuższą rozmowę z ową dziewczyną, z ojcem Mealeyem i doktorem Brinem. Możecie sobie łatwo wyobrazić, jak mocno to przyżycie wstrząsnęło dzieweczką. Po powrocie do domu bezzwłocznie położyła się do łóżka i odtąd już z niego nie wstaje. - Głos dziekana stał się powolniejszy, pełen niezmiernej powagi. - Czuje się szczęśliwa, zachowuje się normalnie i nie zdradza żadnych oznak fizycznego wycieńczenia, mimo że od pięciu dni nie tknęła ani jadła, ani napoju. - Chwilą milczenia podkreślił wagę tego zdumiewającego faktu. - Co więcej... co więcej, mówię, wyraźnie ukazują się na niej błogosławione stygmaty w sposób niezaprzeczony i nie nasuwający żadnych wątpliwości! - Ciągnął dalej triumfująco: - Choć jest jeszcze za wcześnie, by o tym mówić, choć trzeba zebrać jeszcze ostateczne dowody, mam najmocniejsze przeczucie, niemal pewność, że Wszechmogący Bóg zesłał w tej parafii łaskę uczestniczenia w cudzie. Cud ten można porównać, jako że może być równy w skutkach z cudami, które dały naszej świętej religii nowo odkrytą grotę w Digby i starszą, a bardziej historyczną kaplicę w Lourdes. Niepodobieństwem było nie ulec wzruszeniu po tej szlachetnej przemowie. - Kim jest ta dziewczyna? - zapytał Franciszek. - Nazywa się Charlotta Neily. Franciszek popatrzył zdumiony na dziekana. Otworzył usta i zamknął je znowu. Zaległa uroczysta cisza. Nastrój podniecenia rósł w probostwie z dnia na dzień. Z natury rzeczy nikt nie był bardziej predestynowany do uporania się ze zbliżającymi się trudnościami decydującej chwili niż dziekan Gerald Fitzgerald. Odznaczał się bowiem nie tylko szczerą pobożnością, lecz także wielką mądrością w załatwianiu spraw natury świeckiej. Długoletnie doświadczenie nabyte w obradach miejscowej rady szkolnej i na zebraniach rady miejskiej nauczyło go ostrożnego i przebiegłego podejścia do spraw doczesnych. Nie pozwa lał rozgłaszać na razie żadnych wieści o niezwykłym wypadku, nawet w samym probostwie. Wszystkie sprawy dotyczące cudu ujął w swoje dłonie. Da znak dopiero wówczas, gdy będzie gotów. Wypadek tak cudowny i nieoczekiwany tchnął w dziekana nowe życie. Od lat nie zaznał podobnej wewnętrznej satysfakcji zarówno duchowej, jak i materialnej. Dziekan był dziwną mieszaniną pobożności i ambicji. Jego wyjątkowe właściwości umysłu i ciała przeznaczały go, zdawało się, do osiągnięcia wysokich godności w Kościele. I tęsknił gorąco do wyróżnienia może równie silnie jak do tego, by Kościół zajął przodujące stanowisko w świecie. Żywo rozczytując się we współczesnej historii często porównywał się w duchu do Newmana. Zasługiwał na równe wyniesienie, a jednak pozostał w probostwie Świętego Dominika, jak żaglowiec uwięziony ciszą morską. Jedynym wyróżnieniem, jakie go spotkało w nagrodę za dwadzieścia pracowitych lat, było drobne podniesienie do rangi dziekana. Obdarzono go tytułem rzadkim w Kościele katolickim, który wprawiał go często w zakłopotanie podczas podróży poza miasto, bo brano go za anglikańskiego duchownego. Przypuszczenie takie zawsze mocno go oburzało. Może zdawał sobie sprawę z tego, że podziwiano go, lecz nie lubiano. Z każdym dniem stawał się człowiekiem coraz bardziej rozczarowanym. Walczył o łaskę rezygnacji, a jednak, gdy pochylał głowę i mówił:"O, Panie, bądź wola Twoja", głęboko pod jego pokorą tłukła się myśl: "Do tego czasu powinni mi byli dać mozzettę". Obecnie sytuacja zmieniła się. Teraz mogą go nadal trzymać w probostwie Świętego Dominika, jak długo zechcą. Rozświetli kościół Świętego Dominika blaskiem cudu za przykładem Lourdes i bliższego w czasie i przestrzeni Digby w Midlands, gdzie tamtejsza cudowna grota z wieloma stwierdzonymi wypadkami nadprzyrodzonych uzdrowień zamieniła posępną wioskę w kwitnące miasto i podniosła nieznanego dotychczas nikomu, a przedsiębiorczego proboszcza do roli bohatera narodowego. Dziekan zatopił się we wspaniałej wizji nowego miasta, wielkiej bazyliki, uroczystego triduum... On sam na biskupim tronie w pontyfikalnych szatach... Potem otrząsnął się gwałtownie z marzeń i zagłębił w badaniu projektów kontraktów. Pierwszą jego czynnością było umieszczenie dominikańskiej zakonnicy, siostry Teresy, osoby godnej zaufania i dyskretnej, w domu Charlotty Neily. Nabrawszy pewności na podstawie jej budzących pełne zaufanie sprawozdań, wszczął kroki prawne. Była to okoliczność pomyślna, że "Źródło Marii" i przyległe do niego tereny należały do majętności starej i bogatej rodziny Hollisów. Kapitan Hollis sam nie był katolikiem, lecz ożeniony z jedną z sióstr sir Georgea Renshawa, okazał się człowiekiem uprzejmym i skłonnym do pertraktacji. On i jego adwokat Malcom Glennie zamykali się z dziekanem w ciągu następnych dni na długie konferencje przy nalewce wiśniowej i biszkoptach. Wypracowano w końcu uczciwą i przyjacielską umowę. Dziekan osobiście nie dbał o korzyści finansowe z przedsięwzięcia. Z pogardą ignorował je, lecz rzeczy, które można było nabyć za pieniądze, były ważne, i musiał zapewnić przyszłość swemu świetnemu projektowi. Tylko głupiec mógł nie pojąć, że cena ziemi w sąsiedztwie "Źródła Marii" wzbije się jak rakieta pod niebiosa. W ostatnim dniu negocjacji Franciszek spotkał się z Glenniem w korytarzu na piętrze. Franciszek był szczerze zdziwiony, że Malcomowi powierzono prowadzenie spraw majątkowych domu Hollisów. Okazało się, że adwokat po ukończeniu praktyki przebiegle wkupił się posagiem żony do starej, dobrze prosperującej spółki adwokackiej i po cichu objął pierwszorzędną praktykę. - Jak się masz, Malcomie! - Franciszek wyciągnął dłoń. - Miło mi spotkać się z tobą znowu. Glennie potrząsnął ręką z przesadną wylewnością. - Ale zdumiony jestem, że widzę cię w "domu papistów"! - dodał Franciszek. Adwokat uśmiechnął się blado i wybełkotał w odpowiedzi: - Jestem człowiekiem liberalnym, Franciszku... a poza tym muszę uganiać za pensami. Franciszek niejednokrotnie zamierzał odnowić swe stosunki z rodziną Glennie, lecz wiadomość o śmierci Daniela zniechęciła go do tego. A również przypadkowe spotkanie w Tynecastle z panią Glennie, która dostrzegłszy go kątem oka, gdy przechodził przez ulicę, aby ją przywitać, rzuciła się w bok jakby na widok diabła, odstręczyło go od prób ponownego nawiązania stosunków. Rzekł: - Bardzo się zasmuciłem na wieść o śmierci twego ojca. - Tak, tak! Przykro nam, że go nie ma, oczywiście. Ale stary był takim bankrutem... - Nie jest chyba bankructwem dostanie się do nieba - zażartował Franciszek. - No, tak. Sądzę, że ojciec tam jest. - Glennie niepewnie kręcił brelok przy dewizce od zegarka. Był przedwcześnie postarzały. Miał rozlaną figurę, obwisłe ramiona i brzuch. Rzadkie włosy lepiły się kosmykami na nagiej czaszce, lecz jego oczy blade i umykające na boki były świdrujące i przenikliwe. Gdy ruszył ku klatce schodowej, rzucił silące się na serdeczność zaproszenie: - Zajrzyj do nas kiedy, jeśli będziesz miał czas. Ożeniłem się, jak wiesz, ale matka mieszka jeszcze z nami. Malcom Glennie dostrzegł w błogosławionej wizji Charlotty Neily swój osobisty interes. Od wczesnej młodości cierpliwie polował na sposobność zdobycia bogactwa. Odziedziczył po matce palącą chciwość i coś z jej długonosej chytrości. Węszył pieniądze w tym śmiesznym planie papistów. Sama jego niezwykłość kazała myśleć o tkwiących w nim możliwościach. Okazja zawisła mu jak dojrzały owoc przed samym nosem. Druga taka nie zdarzy się nigdy, nigdy w życiu! Byłby durniem, gdyby z niej nie skorzystał. Pracując obłudnie dla swego klienta, Malcom pamiętał o tym, o czym zapomnieli wszyscy inni. Potajemnie, nakładem wielkich kosztów kazał przeprowadzić badanie geologiczne terenu. W ten sposób upewnił się w swych przypuszczeniach. Woda do "Źródła Marii" płynęła w górnej warstwie ziemi pod wrzosowiskiem położonym na wyżynie leżącej z dala od majętności Hollisów. Malcom nie był bogaty, dotychczas jeszcze nie. Lecz zebrawszy wszystkie swe oszczędności, zaciągnąwszy pożyczkę na swój dom i przedsiębiorstwo, zebrał tyle, że mógł wykupić trzymiesięczną opcję na to wrzosowisko. Wiedział, jaki skutek wywarłoby wywiercenie na nim artezyjskiej studni. Wcale nie trzeba będzie chwytać się tej ostateczności, lecz dobije się targu pod groźbą takiego wiercenia, a groźba ta uczyni go obywatelem ziemskim. Tymczasem woda wciąż płynęła czysta i słodka. Charlotta Neily wciąż trwała w uniesieniu, zachowując swe stygmaty, i wciąż żyła jeszcze bez jadła i napoju. A Franciszek wciąż modlił się o łaskę wiary. On miał swą wiarę, miał ją, lecz źródła jej tkwiły w miłości dla biednych, nędznych, w dziele miłosierdzia dokonywanym w cieszących się najgorszą sławą dzielnicach miasta, skąd przynosił pchły, które potem wytrząsał codziennie do nie używanej wanny. Wiara ta nigdy nie przychodziła mu spokojnie i łatwo, z wyjątkiem tylko tych momentów, gdy siedział przy chorych, ułomnych i konających, którym, śmierć powlekała bielmem oczy. Ale bezmiar nędzy, na którą patrzył, i rozmiary panoszącej się krzywdy rozstrajały mu nerwy i zabijały w nim radość modlitwy. Sprawa owej dziewczyny niepokoiła go również. Był niewątpliwie uprzedzony do niej. Nie mógł zapomnieć, że matka Charlotty jest siostrą Tadeusza Gilfoylea. Jej ojciec, człowiek o chwiejnym jak trzcina charakterze, był pobożny, lecz leniwy. Codziennie wykradał się ze swego małego sklepiku, aby zapalić świecę przed bocznym ołtarzem na intencję powodzenia swego zaniedbanego przedsiębiorstwa. Charlottę cechował ten sam, co ojca, sentyment do Kościoła, lecz Franciszka dręczyło podejrzenie, że to raczej podrzędne, zewnętrzne szczegóły religii ją fascynowały, jak zapach kadzidła i gasnących świec, że nie pociąga jej sama spowiedź, lecz tylko nastrój mrocznego konfesjonału podnieca jej wyobraźnię. Franciszek nie podawał w wątpliwość jej nieskażonej prawości ani też nie miał zastrzeżeń co do regularności, z jaką spełniała swe obowiązki religijne. Wiedział za to, że myła się niedbale i miała cuchnący oddech. W następną sobotę, gdy Franciszek przybity i zgnębiony szedł Glamdlle Street, spostrzegł Tullocha, wychodzącego z domu pod numerem 143 od Owena Warrena. Zawołał go. Doktor odwrócił się, zatrzymał, a potem równym krokiem pomaszerował z przyjacielem dalej. Willie rozrósł się z biegiem lat, lecz poza tym niewiele się zmienił. Był powolny, wierny swym zasadom i ostrożny" lojalny w stosunku do przyjaciół, a jawnie wrogi wobec nieprzyjaciół. W wieku męskim odznaczał się całą uczciwością ojca, lecz brakowało mu jego uroku osobistego, a już w niczym nie przypominał go zewnętrznym wyglądem. Jego płaskonosa twarz była czerwona i bez wyrazu. Nad nią wichrzyła się gęstwa nieujarzmionych włosów. Wyglądał jak uosobienie uczciwej pracowitości. Nie robił olśniewającej kariery medycznej, lecz był niezawodny w stawianiu diagnozy i znajdował zadowolenie w swej pracy. Obce mu były i dalekie wszelkie ambicje. Jakkolwiek mówił czasami o "wędrówce w świat", o poszukiwaniu przygód w dalekich, romantycznych krajach, pozostał na swym posterunku lekarza Wydziału Pomocy Ubogim, nie wymagającym od niego wygłaszania u łoża chorego znienawidzonych kłamstw, gdzie przeważnie mógł sobie pozwolić na swe własne zdanie. Uwiązany był zresztą do tego stanowiska swym beztroskim upodobaniem do "życia z dnia na dzień". Poza tym nigdy nie mógł zaoszczędzić pieniędzy. Uposażenie miał niewielkie, a znaczną jego część wydawał na wódkę. Zaniedbany jak zwykle, dziś w dodatku był nie ogolony. Głęboko osadzone oczy były ponure, a twarz bardziej niż zazwyczaj zgaszona, jakby miał pretensję do całego świata. Oświadczył krótko, że stan Warrena pogorszył się. Zaszedł do niego, aby pobrać wycinek tkanki do badania patologicznego. Szli dalej ulicą związani osobliwym milczeniem. Nagle pod wpływem niejasnego odruchu Franciszek opowiedział mu historię Charlotty Neily. Twarz Tullocha nie zmieniła się. Wlókł się dalej z rękami głęboko wciśniętymi w kieszenie płaszcza i z głową opuszczoną w dół. - Tak - rzekł wreszcie. - Już mi szepnął o tym pewien ptaszek. - Jakie jest twoje zdanie? - Dlaczego mnie o to pytasz? - Ty przynajmniej jesteś uczciwy. Tulloch obrzucił Franciszka dziwnym spojrzeniem. Jako człowiek zdecydowany, świadomy własnych granic pojmowania, zajmował oczywiście negatywne stanowisko w stosunku do wszelkich spraw mających coś wspólnego z mitem. - Religia to nie mój dział - rzekł. - Odziedziczyłem po ojcu ateizm umocniony potem w prosektorium, który mi najzupełniej odpowiada. Jeśli mam ci wyznać szczerze, mam swoje wątpliwości. Ale słuchaj. Dlaczego nie mamy jej obejrzeć? Jesteśmy właśnie blisko jej domu. Wejdźmy tam razem i przypatrzmy się temu cudowi. - Czy nie będziesz miał kłopotów z doktorem Brinem? - Nie, mogę to przecież jutro jakoś załatwić. W stosunkach z moimi kolegami po fachu przekonałem się, że zawsze opłaca się najpierw działać, a dopiero potem przepraszać. - Spojrzał na Franciszka z badawczym uśmiechem. - Chyba że boisz się swoich przełożonych? Franciszek zarumienił się, lecz zapanował nad sobą. Po chwili odrzekł: - Tak, boję się, lecz wstąpmy. Dostanie się do tego domu okazało się rzeczą niespodziewanie łatwą. Pani Neily spała zmęczona nocnym czuwaniem. Ojciec był tym razem przypadkowo w swoim sklepie. Siostra Teresa, niska, cicha i uprzejma, otworzyła drzwi. Nie znała Tullocha, ponieważ pochodziła z odległej dzielnicy Tynecastle, lecz natychmiast poznała Franciszka. Wpuściła ich do nieskazitelnie czystego pokoju. Charlotta leżała na błyszczącym łóżku z mosiężnymi ozdobami, w śnieżnobiałej pościeli, wykąpana i ubrana w wysoko zapiętą pod szyję koszulę nocną. Siostra Teresa pochyliła się nad nią jakby nad leżącym w pościeli bezcennym arcydziełem. - Charlotto, kochanie, ojciec Chisholm przyszedł cię odwiedzić i przyprowadził ze sobą lekarza, który jest serdecznym przyjacielem doktora Brinea. Charlotta uśmiechnęła się. Uśmiech jej był przytomny, nieokreślenie mdły, a jednak pełen dziwnej ekstazy. Rozjaśnił bladą, i bez tego rozświetloną twarz, nieruchomo spoczywającą na poduszce. Wrażenie było tak silne, że Franciszek poczuł odruch prawdziwej skruchy. Nie ulegało wątpliwości, że w tym białym, cichym pokoju działo się coś, co wykraczało poza granice naturalnych, sprawdzalnych rozumem zjawisk. - Czy pozwolisz, że cię zbadam, Charlotto? - odezwał się Tulloch uprzejmie. Uśmiech jej pozostał niezmieniony. Nie poruszyła się. Leżała w pozie zdradzającej dużą pewność siebie, tak typową dla człowieka, który jest obserwowany i którego ten fakt nie tylko nie niepokoi, lecz przeciwnie, dodaje mu śmiałości i wywyższa go przez chęć wywarcia wrażenia na obserwujących. Jej blade powieki zatrzepotały. Odezwała się głosem nie zamąconym troską, dalekim, jakby zza świata. - Dlaczego miałabym nie pozwolić, doktorze? Uczynię to jak najchętniej. Nie jestem godna, aby być narzędziem Boga... lecz skoro zostałam wybrana, mogę tylko z radością poddać się jego woli. Tulloch rozpoczął badanie. - Nie jadasz nic, Charlotto? - Nie, doktorze. - Nie masz apetytu? - Nigdy nie myślę o jedzeniu. Zdaje mi się, że podtrzymuje mnie wewnętrzna łaska. Siostra Teresa odezwała się spokojnie: - Mogę pana zapewnić, że nie włożyła nic do ust, odkąd weszłam do tego domu. W pokoju zapanowało milczenie. Doktor Tulloch wyprostował się odgarniając w tył swe niesforne włosy. Rzekł po prostu: - Dziękuję ci, Charlotto. Dziękuję, siostro Tereso. Bardzo jestem zobowiązany za waszą uprzejmość. - Ruszył ku drzwiom. Gdy Franciszek zamierzał pójść za nim, lekki cień przesunął się po twarzy Charlotty. - Czy ojciec nie chce zobaczyć? Spójrz, ojcze... na me ręce! Moje stopy są takie same. Rozwarła ramiona łagodnym i ofiarnym gestem. Na obydwu jej bladych dłoniach widniały wyraźnie, w sposób wykluczający wszelką wątpliwość, krwawe ślady gwoździ. Na dworze doktor Tulloch trwał nadal w swej powściągliwej rezerwie. Szedł z zaciśniętymi ustami aż do końca ulicy. Dopiero na rogu, na rozstaju dróg, przemówił szybko: - Przypuszczam, że czekasz na moje zdanie. Oto ono: wypadek krańcowy lub już ponadkrańcowy. Depresja maniakalna w stadium egzaltacji. Broczenia niewątpliwie na tle histerycznym. Jeśli nie wyląduje w domu obłąkanych, prawdopodobnie zostanie kanonizowana! Zimna krew i doskonałe opanowanie nagle opuściły go. Jego pospolita, czerwona twarz ściągnęła się. Krztusił się własnymi słowami: - Niechże to diabli porwą! Gdy pomyślę o niej, wystrojonej na wdzięczącą się świętość, przypominającej anemicznego aniołka wyciągniętego z worka, i o małym Owenie Warren gnijącym w brudnej mansardzie z gorszym bólem w zakażonej nodze, niż zna wasze piekło, z wiszącą nad nim groźbą złośliwego nowotworu - pękam wprost ze złości. Zastanów się nad tym przy odmawianiu twych pacierzy. Z pewnością idziesz je teraz odklepać. Ja idę do domu napić się. Oddalił się szybko, zanim Franciszek mógł odpowiedzieć. Tego samego wieczoru, gdy Franciszek wrócił do domu, zastał pilne wezwanie do dziekana wypisane na tablicy wiszącej w westybulu probostwa. Przeczuwając nowe nieszczęście wszedł na górę do gabinetu. Dziekan wyładowywał swe zdenerwowanie krótkimi, podnieconymi krokami po dywanie. - Ojcze Chisholmie! Jestem zarazem zdumiony i oburzony! Naprawdę, spodziewałem się czegoś lepszego po was. Sprowadzacie do Charlotty lekarza ot, tak sobie, z ulicy po prostu, i to ateistę w dodatku! To wprost obelga! - Przykro mi - odpowiedział Franciszek. - Ale on... on przypadkowo jest moim przyjacielem. - Już to samo jest wielce karygodne. Uważam za rzecz wysoce niewłaściwą, aby jeden z moich wikariuszy utrzymywał stosunki z takim typem jak doktor Tulloch. - My... znamy się od dziecka. - To niczego nie usprawiedliwia. Jestem dotknięty do żywego i rozczarowany. Jestem głęboko i słusznie oburzony! Od samego początku ustosunkowaliście się do tego wielkiego wydarzenia zimno i niechętnie. Śmiem twierdzić, że jesteście zazdrośni o to, że zaszczyt odkrycia przypadł starszemu wikariuszowi. Czy jest może jakiś inny, głębszy motyw w waszym jawnym niedowierzaniu? Poczucie własnej małości zalało Franciszka falą wstydu. Czuł, że dziekan ma rację. - Ogromnie mi przykro. Nie jestem nielojalny. Tego nie może mi nikt zarzucić ale przyznaję, że nie byłem zbyt żarliwy. To dlatego, że byłem w rozterce. Dlatego też zaprowadziłem tam dziś Tullocha. Mam tyle wątpliwości... - Wątpliwości? Proszę! Czy zaprzeczacie prawdziwości cudów w Lourdes? - Nie, nie. One są niewątpliwe, stwierdzone i omówione przez lekarzy wszystkich wyznań. - Więc dlaczego odmawiacie nam możliwości stworzenia drugiego pomnika wiary tu, wśród nas samych? - Chmurne czoło dziekana zasępiło się jeszcze bardziej. - Jeśli już ignorujecie nadprzyrodzone cechy tego zjawiska, to przynajmniej rozważcie i uznajcie fizyczne. - Zadrwił: - Czy wyobrażacie sobie, że młoda dziewczyna może, tak ot, trwać przez dziewięć dni bez jadła i napoju bez oznak fizycznego wycieńczenia, nie otrzymując innego pokarmu? - Jakiego pokarmu? - Duchowego pokarmu! - Dziekan aż kipiał ze złości. - Czy święta Katarzyna z Sieny nie otrzymywała duchowego, mistycznego napoju, który zastępował wszelkie ziemskie pożywienie? To wasze powątpiewanie jest nie do zniesienia! Czy możecie dziwić się, że jestem oburzony? Franciszek zwiesił głowę. - Święty Tomasz wątpił w obecności wszystkich uczniów. Tak dalece wątpił, że włożył palec w bok naszego Pana. Lecz nikt nie był oburzony. Zapadła nagła, wstrząsająca cisza. Dziekan zbladł. Potem z wolna przyszedł do siebie. Pochylił się nad biurkiem grzebiąc w papierach i nie patrząc na Franciszka odezwał się nieswoim głosem: - Nie po raz pierwszy okazujecie opór. Wyrabiacie sobie bardzo złą opinię w diecezji. Możecie odejść. Franciszek opuścił pokój ze strasznym uczuciem własnego upośledzenia. Poczuł nagle nieprzepartą chęć przedstawienia swych trosk biskupowi MacNabbowi, lecz zdusił to pragnienie. Rudy Mac wydawał się obecnie nieosiągalny. Z pewnością był zbyt zajęty swymi nowymi obowiązkami, by zadawać sobie trud wysłuchiwania zwierzeń nędznego wikariusza. Następnego dnia, w niedzielę, o godzinie jedenastej podczas sumy dziekan Fitzgerald obwieścił nowinę w najpiękniejszym kazaniu, jakie wygłosił kiedykolwiek. Sensacja była ogromna. Wszyscy niemal parafianie zebrali się po mszy przed kościołem, rozmawiając przyciszonymi głosami i niechętnie rozchodząc się do domów. Spontaniczna procesja ustawiła się i wyruszyła pod przewodnictwem ojca Mealeya do "Źródła Marii". Po południu tłumy zgromadziły się dookoła domu Neilych. Gromada młodych kobiet z sodalicji, do której należała Charlotta, klęcząc na ulicy odmawiała litanię. Wieczorem dziekan raczył udzielić wywiadu wysoce zaciekawionej prasie. Przyjął dziennikarzy z pełną godności rezerwą. Dziekan od dawna był bardzo ceniony w mieście, miał opinię uspołecznionego duchownego i wszystkie te momenty sprawiły, że podczas wywiadu wywarł bardzo korzystne wrażenie. Następnego dnia prasa nie poskąpiła mu miejsca w dziennikach. Był na pierwszej stronie "Trybuny" i otrzymał dwa pochwalne łamy w "Globie", "Goniec Northumberlandzki" proklamował "Drugie Digby", a "Echo Yorkshire" głosiło: "Cudowna grota napawa tysiące wiernych nową nadzieją". "Tygodnik Anglikański" odgradzał się raczej zawistnie: "Oczekujemy dalszych dowodów". Ale za to londyński "Times" był wprost wspaniały ze swym naukowym artykułem, w którym korespondent teologiczny wywodził początki "Źródła" od czasów Aidana i świętego Ethelwulfa. Dziekan rumienił się z zadowolenia, ojciec Mealey nie mógł zjeść śniadania, a Malcom Glennie nie posiadał się z radości. W osiem dni później Franciszek odwiedził Pole w jej małym mieszkaniu w Clermont w północnej części miasta. Był zmęczony licznymi w tym dniu odwiedzinami chorych w brudnych czynszowych domach swego okręgu. Był także rozpaczliwie przygnębiony. Tego samego popołudnia otrzymał wiadomość od doktora Tullocha, który w krótkich słowach przesądzał los młodego Warrena. Schorzenie rozwinęło się w złośliwą sarkomę goleni. Nie było żadnej nadziei uleczenia chłopca. Umierał i mógł nie dożyć miesiąca. W Clermont Pola była niezmiennie sobą, a Ned może nieco bardziej trudny w obejściu niż zwykle. Skurczony w swym fotelu na kółkach, z nogami owiniętymi kocem mówił wiele i nierozsądnie. Uzyskano wreszcie od Gilfoylea ostateczną spłatę w rodzaju odprawy z tytułu resztek udziału Neda w gospodzie. Nędzna to była suma, lecz Ned mówił o niej jak o fortunie. Jednym z przejawów jego choroby było to, że język wydawał mu się zbyt duży, aby mógł zmieścić się w ustach. Mówił wskutek tego rozpaczliwie niewyraźnie. Gdy Franciszek przyszedł, Judy już spała i choć Pola nie zdradzała się z niczym, można było wywnioskować z jej zachowania, że dziecko w czymś zawiniło i że je za karę wcześniej ułożono do snu. Ta myśl zasmuciła Franciszka jeszcze bardziej. Biła jedenasta, gdy opuszczał mieszkanie Poli. Ostatni tramwaj do Tynecastle już odjechał. Wlokąc się do domu z ramionami przywalonymi nawałem klęsk wszedł na Glanville Street. Znalazłszy się naprzeciwko domu rodziny Neilych spostrzegł, że podwójne okno pokoju Charlotty na parterze było jeszcze oświetlone. Po cieniach na żółtych zasłonach poznał, że ktoś się wewnątrz porusza. Zdjęła go nagła skrucha. Przybity świadomością własnej zatwardziałości zapragnął nagle odwiedzić Charlottę i naprawić zło. Zdecydowana wola zadośćuczynienia wymagała, by natychmiast przeszedł przez ulicę i wstąpił do nich. Szybko minął trzy schodki i podniósł rękę do kołatki. Rozmyślił się jednak i nacisnął staromodną klamkę. Nabrał tego wspólnego kapłanom i lekarzom nawyku składania wizyt chorym bez uprzedzenia. Z sypialni sączyła się przez uchylone drzwi do małej sieni szeroka smuga światła od lampy gazowej. Zapukał lekko we framugę drzwi i wszedł do pokoju. Stanął skamieniały. Charlotta siedziała w łóżku podparta poduszkami. Przed nią na owalnej tacy dymiła porcja kurczęcia i lśnił talerz kremu; zajadała w najlepsze. Pani Neily, owinięta w niebieski, wypełzły peniuar, pochylona troskliwie, bezgłośnie nalewała do szklanki porter. Pierwsza spostrzegła Franciszka matka. Znieruchomiała i wydała straszliwy okrzyk przerażenia. Dłoń jej szarpnęła się nagłym ruchem ku szyi, puszczając szklankę. Porter rozlał się po pościeli. Charlotta podniosła wzrok znad tacy. Jej blade oczy rozszerzyły się. Utkwiła spojrzenie w matce i z otwartymi ustami poczęła kwilić. Osunęła się na łóżku zasłaniając kołdrą twarz. Taca runęła z brzękiem na podłogę. Nikt nie przemówił. Grdyka pani Neily ruszała się konwulsyjnie. Zdobyła się jeszcze na bezmyślny i bezcelowy wysiłek, by ukryć flaszkę pod szlafrokiem. W końcu urywanym głosem wyrzuciła ze siebie: - Muszę jakoś podtrzymać ją na siłach... po tym wszystkim, co przeszła... to... to porter dla chorych. Jej przerażenie zdradzało wszystko, o ile było tu w ogóle jeszcze coś niejasnego. Franciszka ogarnął wstręt. Poczuł się poniżony i upokorzony. Z trudnością szukał słów. - Przypuszczam, że dawaliście jej pożywienie co noc... gdy siostra Teresa odchodziła sądząc, że dziewczyna śpi. - Nie, ojcze! Bóg mi świadkiem! - Zdobyła się na ostatnią rozpaczliwą próbę zaprzeczenia, potem załamała się i straciła panowanie nad sobą. - No i co? Miałam na śmierć zagłodzić moje biedne dziecko, nie wiadomo dla kogo i po co? Na wszystkich świętych się klnę, że nigdy bym do tego wszystkiego nie dopuściła, gdybym wiedziała, co z tego wyniknie... te tłumy... gazety... rada jestem, że się to skończyło... nie bądź surowy dla nas, ojcze. Odezwał się niskim głosem: - Nie ja będę was sądził, pani Neily. Rozpłakała się. Czekał cierpliwie, aż jej łkania przycichną. Usiadł na krześle u drzwi i spoglądał na swój kapelusz, który trzymał w ręku. Szaleństwo tego, co uczyniono, bezsens całego ludzkiego życia przerażał go w tej chwili. Gdy obydwie uspokoiły się, rzekł: - Opowiedzcie mi wszystko. Opowieść potoczyła się wyłkana przeważnie przez Charlottę. Przeczytała taką ładną książkę z biblioteki kościelnej o błogosławionej Bernadetcie. Pewnego dnia, przechodząc obok "Źródła Marii" (była to jej ulubiona przechadzka) spostrzegła płynącą wodę. "To śmieszne" - pomyślała. Potem uderzyła ją dziwna łączność pomiędzy wodą, Bernadettą i nią samą. Doznała wstrząsu. Wyobraziła sobie w jakiś sposób, że widziała Matkę Boską. Po powrocie do domu, im więcej o tym myślała, tym bardziej nabierała pewności, że tak istotnie było. Owładnęło nią to zupełnie. Była śmiertelnie blada i drżała na całym ciele. Położono ją do łóżka i wezwano ojca Mealeya. Sama nie wiedząc, jak się to stało, opowiedziała mu całą historię. Przez tę całą noc leżała w rodzaju ekstazy. Ciało zdawało się sztywne jak deska. Następnego dnia, gdy obudziła się, już miała znaki na sobie. Zawsze nabiegały jej sińce za lada uderzeniem, ale te znaki były inne. To ją ostatecznie przekonało. Przez cały dzień, gdy podawano jej jadło, odmawiała przyjęcia go, po prostu czuła wstręt. Była zbyt szczęśliwa, zbyt podniecona, aby jeść. Zresztą wielu świętych żyło bez jadła. Gdy ojciec Mealey i dziekan uwierzyli, że żyje łaską (i może też istotnie żyła nią), ogarnęło ją cudowne uczucie. Postępowano z nią tak... jakby była panną młodą. Ale oczywiście po pewnym czasie głód począł jej dokuczać. Nie chciała rozczarować ojca Mealeya i dziekana, a zwłaszcza ojca Mealeya, który z takim pietyzmem odnosił się do niej. Powiedziała o tym matce, a że nie mogły już cofnąć się, matka musiała jej pomóc. Otrzymywała co noc jeden lub dwa obfite posiłki. Ale potem, o Boże, sprawy zaszły nawet jeszcze dalej. - Najpierw, jak ojcu mówiłam, było prześlicznie. Najpiękniej było, gdy dziewczęta z sodalicji modliły się do mnie za oknem. Ale kiedy już gazety zaczęły się rozpisywać, naprawdę zlękłam się. Wolałabym, żeby tego wszystkiego w ogóle nie było. Coraz trudniej było oszukiwać siostrę Teresę. Znaki na dłoniach stawały się coraz bledsze, a nastrój uniesienia i podniecenia opadał zamiast wzrastać. Byłam przygnębiona... Świeży wybuch wstrząsającego ciałem płaczu przerwał pożałowania godną spowiedź, trywialną i pustą niby nieczytelny gryzmoł na jakimś parkanie, a jednak tragiczną w całym swym ludzkim idiotyzmie. Matka wtrąciła: - Ojciec nie poskarży na nas dziekanowi Fitzgeraldowi, prawda, ojcze? Gniew opuścił Franciszka. Był tylko smutny i dziwnie pełen litości. - Gdybyż ta nędzna historia nie zaszła tak daleko! - westchnął. - Nie powiem mu, pani Neily, nie powiem mu ani słowa. Lecz - tu zatrzymał się - obawiam się, że pani sama musi mu to powiedzieć. Przerażenie znowu pojawiło się w jej oczach. - Nie, nie... na litość boską nie, ojcze! Zaczął spokojnie wyjaśniać, dlaczego muszą wyznać prawdę. Przecież plan ułożony przez dziekana nie może być zbudowany na kłamstwie, zwłaszcza takim kłamstwie, które wkrótce wyszłoby na jaw. Uspokoił je zapewnieniem, że zainteresowanie dziewięciodniowym cudem wkrótce osłabnie i ludzie o nim zapomną. Wyszedł w godzinę potem nieco uspokojony, otrzymawszy od nich solenną obietnicę, że postąpią według jego wskazówek. Lecz gdy skierował swe kroki dudniące echem po pustych ulicach ku probostwu, aż go bolało serce ze współczucia dla dziekana Fitzgeralda. Następny dzień minął bez szczególnych wydarzeń. Franciszek spędził niemal cały czas poza probostwem na odwiedzinach w swoim okręgu i nie spotkał się z dziekanem. Zdawało się, że dziwna pustka zapanowała w probostwie, a dotychczasowe ożywienie jakby zawisło w próżni. Był wrażliwy na atmosferę otoczenia i wyczuwał ją wyraźnie. O jedenastej godzinie przed południem Malcom Glennie wpadł do jego pokoju. - Franciszku! Musisz mi pomóc. On się wycofuje z całej sprawy. Na Boga, chodź i rozmów się z nim. - Glennie był zrozpaczony. Był blady, usta drżały mu, a w oczach błyszczało przerażenie. Wyjąkał: - Nie wiem, co w niego wstąpiło. Musiał stracić rozum. To taki piękny plan i tyle dobrego może sprawić. - Moje zdanie nic u niego nie znaczy. - Ależ znaczy! On ma bardzo wysokie mniemanie o tobie, a poza tym ty jesteś kapłanem. Choćby ze względu na dobro twojej gromady powinieneś wystąpić. To będzie bardzo dobre dla katolików... - Ciebie przecież wcale to nie obchodzi, co jest dobre dla katolików, Malcomie. - Wprost przeciwnie! - bełkotał Glennie. - Jestem liberałem, wolnym od uprzedzeń. Uwielbiam katolików. To przepiękna religia. Często pragnę... Och, na litość boską, Franciszku! Chodź prędko, zanim będzie za późno! - Przykro mi, Malcomie. Ta sprawa nas wszystkich głęboko rozczarowała. - Odwrócił się do okna. Glennie stracił wszelkie panowanie nad sobą. Chwycił Franciszka za ramię. Począł skomleć. - Nie opuszczaj mnie, Franciszku. Przecież nam zawdzięczasz wszystko. Kupiłem kawałeczek ziemi, włożyłem w niego wszystkie moje oszczędności. Będzie bezwartościowy, jeśli plan upadnie. Ratuj moją biedną rodzinę od ruiny, moją biedną, starą matkę. Przypomnij sobie, jak ona ciebie wychowywała, Franciszku! Proszę, proszę, namów go. Zrobię wszystko, co zechcesz. Nawet przejdę na katolicyzm dla ciebie! Franciszek patrzył dalej martwo w okno z ręką kurczowo ściskającą firankę i z oczami utkwionymi w szczyt wieży kościelnej, zakończonej szarym, kamiennym krzyżem. Tępa myśl przeleciała mu przez udręczony mózg: Czy jest coś, czego by człowiek nie uczynił dla pieniędzy? Chyba nie ma. Nawet sprzedałby swoją nieśmiertelną duszę. Glennie wyczerpał się w końcu. Widząc, że nic nie wskóra, usiłował ratować resztkę swej godności osobistej. Zachowanie jego zmieniło się nagle. - Więc nie chcesz mi pomóc! Dobrze. Zapamiętam to sobie. - Ruszył ku drzwiom. - Policzę się z wami wszystkimi, choćby to miało być moim ostatnim czynem na ziemi. Zatrzymał się po drodze z twarzą wykrzywioną nienawiścią. - Powinienem był wiedzieć, że ukąsisz rękę, która cię karmiła. Czego można zresztą innego oczekiwać po bandzie plugawych papistów! Trzasnął drzwiami za sobą. Atmosfera pustki nie ustępowała z probostwa. Próżnia, jaka tu się wytworzyła, była tak absolutna, że ludzie zatracili w niej swe wyraźne zarysy i stawali się jakby bezcieleśni. Służba chodziła po cichu, na palcach, jak w domu, w którym zagościła śmierć. Wyraz twarzy ojca Slukasa zdradzał zupełną dezorientację. Ojciec Mealey chodził ze spuszczonymi oczami. Spotkał go poważny cios, lecz on milczał, co przy jego znanej wylewności uchodzić mogło za nadzwyczajną cnotę. Jeśli odzywał się, to tylko w sprawach nie dotyczących cudu. Szukał zapomnienia w swej pracy w biurze Misji Zagranicznych. Franciszek spotkał się z Fitzgeraldem dopiero w tydzień po wybuchu Glenniego. Spotkanie nastąpiło pięknego poranka, gdy wszedł do zakrystii i zastał tam dziekana zdejmującego szaty. Ministranci już odeszli. Byli sami. Mimo osobistego upokorzenia, jakiego doznał, dziekan wytrawnie opanował klęskę. Doprawdy w jego ręku cała sprawa w ogóle przestała być klęską. Kapitan Hollis chętnie zgodził się na unieważnienie kontraktów. Dla Neilyego wyszukano zajęcie w odległym mieście, co było wstępnym krokiem do dyskretnego przeniesienia całej rodziny. Rozgłos w dziennikach taktownie zatuszowano. Potem w niedzielę dziekan znów wyszedł na ambonę. Zwrócony twarzą do ściszonego tłumu wiernych zacytował pierwsze słowa przewidzianego na ten dzień tekstu ewangelii: "O wy, ludzie małej wiary! " - Spokojnie, z całym skupieniem ducha rozwinął swą tezę: "Jakich dodatkowych cudów potrzeba Kościołowi? Czy nie uświęcił sam siebie cudem istnienia przez tysiąclecia? Fundamenty ma utwierdzone głęboko, niewzruszenie, na cudach Chrystusa. Objawienia takie, jak u "Źródła Marii" są niewątpliwie miłe, bo ożywiają wiarę. Wszyscy, nie wyłączając jego samego, dali się porwać; lecz po trzeźwym rozmyśle doszli do przekonania, że nie warto robić tyle krzyku z powodu jednego, jedynego pączka, skoro całe kwiecie nieba rozkwita tu w kościele przed ich oczami. Czy są tak słabi, tak małoduszni w wierze, że potrzeba im dalszych dowodów materialnych? Czyżby zapomnieli o wielkich słowach: "Błogosławieni ci, którzy nie widzieli, a uwierzyli*? " Był to wspaniały popis sztuki oratorskiej. Wysoko wzniósł się ponad triumf poprzedniej niedzieli. Piastujący godność dziekana Fitzgerald sam tylko znał cenę, jaką za ten sukces kaznodziejski zapłacił. W zakrystii zdawało się najpierw, że dziekan zachowa swą dotychczasową, niewzruszoną rezerwę, lecz kiedy z czarnym płaszczem zarzuconym na ramiona miał już odejść, odwrócił się nagle. Franciszka przeraził widok głębokich zmarszczek na pięknej twarzy i wyraz zmęczenia w dużych, szarych oczach. Jasne światło zakrystii podkreślało te szczegóły. - To nie było tylko jedno kłamstwo, ojcze, lecz cały splot kłamstw. No, dobrze. Niechaj się stanie wola Boga! - Przerwał na chwilę. - Porządny człowiek z was, Chisholmie! Szkoda, że nie możemy się ze sobą zgodzić. - Wyszedł z zakrystii wyprostowany jak struna. Do Wielkanocy wydarzenie poszło niemal zupełnie w niepamięć. Eleganckie, białe ogrodzenie, które wzniesiono dokoła źródła w okresie pierwszego zapału dziekana, stało jeszcze, lecz furtki wejściowej nie potrzebowano już zamykać. Chwiała się tam i z powrotem w powiewach wiosennego wiatru. Kilka poczciwych dusz chadzało tam jeszcze niekiedy, by pomodlić się i przeżegnać roziskrzoną, wciąż tryskającą wodą. Franciszek porwany w wir nadmiernej i wyczerpującej pracy parafialnej cieszył się z własnej łatwości zapominania. Plama tego przeżycia powoli ścierała się. To, co pozostało, było tylko bladym, brzydkim wspomnieniem gdzieś w głębi świadomości, które szybko wtłaczał z powrotem, gdy się wynurzało, i które spodziewał się wkrótce pogrzebać na zawsze. Jego pomysł urządzenia nowego boiska dla chłopców i młodych mężczyzn parafii przybierał realne kształty. Miejscowa rada gminna ofiarowała na ten cel szmat ziemi wydzielony z parku miejskiego, a dziekan Fitzgerald udzielił swego zezwolenia. Franciszek był teraz pogrążony w stosie katalogów. W wigilię Wniebowstąpienia otrzymał naglące wezwanie do Owena Warren. Jego twarz pokryła się chmurą. Wstał natychmiast. Prospekł przyborów do gry w krikieta zesunął mu się z kolan i spadł na ziemię. Lękał się tego wezwania, choć go oczekiwał od tygodni. Poszedł prędko do kościoła i zabrawszy wiatyk ze sobą pośpieszył przez zatłoczone ulice miasta na Glamdlle Street. Z wyrazem smutku na twarzy spotkał spojrzenie doktora Tullocha, który niecierpliwie spacerował tam i z powrotem przed domem Owena. Tulloch był także bardzo przywiązany do Owena. Gdy Franciszek się zbliżył, wyglądał na głęboko wstrząśniętego. - Czy już? - odezwał się Franciszek. - Tak, już! - A potem dodał po namyśle: - Wczoraj główna tętnica zakrzepła. Nie było już sensu... nawet amputować. - Czy przyszedłem za późno? - Nie - zachowanie się Tullocha zdradzało z trudem powstrzymywaną pasję. Szorstko przeszedł obok Franciszka trącając go ramieniem. - Ja już u niego byłem trzykrotnie, zanim ty się przywlokłeś. Chodźże wreszcie do środka... jeśli masz w ogóle wejść! Franciszek wszedł za nim po schodach. Pani Warren otworzyła drzwi. Była to kobieta drobnego wzrostu, po pięćdziesiątce, wychudzona tygodniami troski i przyodziana w skromną, szarą suknię. Spostrzegł, że miała twarz mokrą od łez. Uścisnął jej rękę gestem współczucia. - Tak mi przykro, pani Warren. Zaśmiała się słabo, zduszonym głosem. - Proszę wejść do pokoju, ojcze! Jej zachowanie się wstrząsnęło nim. Sądził, że ból chwilowo pomieszał jej zmysły. Wszedł do pokoju. Owen leżał na kołdrze w swoim łóżku. Nogi były wolne od bandaży, nagie. Były chude i świadczyły o wycieńczeniu chorobą. Obydwie były zdrowe, bez skazy. Franciszek patrzył w oszołomieniu, jak doktor Tulloch podnosił prawą nogę Owena i przesuwał ręką mocno po zdrowej, prostej goleni, która jeszcze wczoraj była ropiejącą masą. Nie znajdując odpowiedzi w wyzywających oczach doktora, zwrócił się chwiejnym ruchem do pani Warren i spostrzegł, że jej łzy były łzami radości. Skinęła głową poprzez te łzy. - Owinęłam go ciepło i zawiozłam na naszym starym wózku dziś rano, zanim jeszcze ktokolwiek wstał. Nie chcieliśmy się poddać, Owen i ja. On zawsze wierzył... że gdyby tylko mógł się tam dostać... do Źródła... Pomodliliśmy się i zanurzyłam mu nogę w wodzie... Po powrocie... . Owen... sam zdjął bandaże! Absolutna cisza zapanowała w pokoju. Owen przerwał ją w końcu: - Niech ojciec nie zapomni wpisać mnie do nowej drużyny krikieta. Gdy wyszli, Willie Tułloch utkwił uparte spojrzenie we Franciszku. - Musi być jakieś naukowe wyjaśnienie tego zjawiska" stojące poza zakresem naszej obecnej wiedzy. Gwałtowne pragnienie uzdrowienia... psychologiczna regeneracja komórek. - Urwał, kładąc swą dużą, drżącą dłoń na ramieniu Franciszka. - Och, Bóg!... Jeśli jest jakiś Bóg!... Nie, nie mielmy naszymi parszywymi językami o tym! Tej nocy Franciszek nie mógł usnąć. Wpatrywał się bezsennymi oczami w ciemność ponad sobą. To był cud wiary. Tak, wiara sama jest cudem. Serce jego jak sejsmograf zanotowało wstrząs: ujrzał cząsteczkę niezmierzonej wielkości Boga. Modlił się żarliwie: "O drogi Boże, nie znamy nawet początku. Jesteśmy jak drobne mrówki w bezdennej przepaści, przywaleni milionami warstw zwątpienia, rwiemy się... walczymy, by zobaczyć niebo. O Boże... drogi Boże, daj nam pokorę... i daj wiarę! " Trzy miesiące później nadeszło wezwanie do biskupa. Franciszek oczekiwał go od pewnego czasu, a jednak zatrwożył się, gdy istotnie nadeszło. Padał ulewny deszcz, gdy szedł pod górę w kierunku pałacu biskupiego. Uniknął przemoczenia do nitki tylko dzięki temu, że przebiegł pędem przestrzeń dzielącą go od pałacu. Zdyszany, mokry i zachlapany błotem czuł, że jego wystąpieniu zabraknie należytej godności. Jego niepokój rósł podświadomie, gdy siedział z lekka drżąc w tchnącym sztywnością salonie i patrzył na swe zabłocone buty tak rażące na tle czerwonego, kosmatego dywanu. W końcu zjawił się sekretarz biskupa, poprowadził go po wygodnych, marmurowych schodach i milcząco wskazał ciemne, mahoniowe drzwi. Franciszek zapukał i wszedł. Jego ekscelencję zastał przy biurku. Biskup nie był pochylony nad pracą, lecz odpoczywał siedząc wygodnie w głębokim fotelu z łokciami wspartymi na obitych skórą poręczach. Dwa palce lewej dłoni podpierały policzek. Gasnące światło dnia bijące z boku przez pluszowe zasłony wysokiego okna dodawało bogactwa fioletowi jego biretu, lecz nie rozjaśniało pogrążonej w cieniu twarzy. Franciszek zatrzymał się niepewnie, zmieszany obojętnością tej postaci. Rozważał w duchu, czy to rzeczywiście jest jego stary przyjaciel z Holywell i San Morales. Słychać było tylko ciche tykanie zegara na gzymsie kominka. Po chwili rozległ się surowy głos biskupa: - No, ojcze! Jakież to cuda masz dziś w zanadrzu? A przy tej sposobności, żebym nie zapomniał: jak tam teraz idzie interes z tańcówkami? - Franciszkowi wzruszenie ścisnęło gardło i z trudem powstrzymał okrzyk ulgi. Biskup dalej patrzył badawczo na jego postać jakby postawioną na pośmiewisko na środku wielkiego dywanu. - Muszę przyznać, że widok kapłana tak namacalnie ubogiego jak ty przynosi niejaką ulgę moim starym oczom. Zazwyczaj ci, którzy tu przychodzą, wyglądają jak opływający w dostatki przedsiębiorcy pogrzebowi. Co za nędzne masz ubranie... i jakie okropne buty! - Wstał powoli i zbliżył się do Franciszka. - Mój drogi chłopcze! Bardzo się cieszę, że cię znów widzę. Ale jesteś okropnie chudy. - Położył mu rękę na ramieniu. - I zmiłuj się, okropnie mokry! - Deszcz mnie chwycił, ekscelencjo. - Co? Nie masz parasola? Zbliż się do ognia. Musimy znaleźć dla ciebie coś na rozgrzanie. - Pozostawił Franciszka i podszedł do małego sekretarzyka; wydobył niewielką karafkę i dwa kieliszki. - Jeszcze nie zaaklimatyzowałem się dostatecznie w mojej nowej godności. Powinienem zadzwonić i kazać podać któreś z tych wspaniałych win, jakimi, jak się czyta, raczą się biskupi. To oto jest tylko Glenlivet, ale za to jest to odpowiedni trunek dla dwu Szkotów. - Podał Franciszkowi kieliszek klarownego napoju, poczekał, aż ten go wychylił, a potem wypił swój. Usiadł po drugiej stronie kominka. - Powracając do godności... nie patrz na mnie z taką zalęknioną miną. Jestem wystrojony teraz, przyznaję, ale wewnątrz tkwi ten sam mizerny człowiek, którego widziałeś przeprawiającego się przez Stinchar! Franciszek poczerwieniał. - Tak jest, ekscelencjo. Nastąpiła przerwa. Po krótkiej chwili biskup odezwał się bezpośrednio i spokojnie: - Przeżywałeś, przypuszczam, dość ciężkie czasy, odkąd opuściłeś San Morales. Franciszek odpowiedział niskim głosem: - Jestem dość kiepskim wikarym. - Czyżby? - Tak. Czułem, że to przyjdzie... to dyscyplinarne przesłuchanie. Wiedziałem, że ostatnio nie zaskarbiałem sobie łask u dziekana Fitzgeralda. - Zaskarbiałeś je sobie tylko u Boga Wszechmogącego, hę? - Nie, nie. Naprawdę wstydzę się i jestem niezadowolony z siebie. To moja niepoprawnie* buntownicza natura jest temu winna. Nastąpiła przerwa. Potem biskup podjął na nowo. - Zdaje się, że szczytem twych niewłaściwości było to, że zaniedbałeś wzięcia udziału w bankiecie wydanym na cześć radnego Shanda... który złożył wspaniały dar pięciuset funtów na fundusz budowy nowego ołtarza. Czy to możliwe, że potępiasz poczciwego radnego, który, jak mi opowiadają, jest nieco mniej nabożny w swych innych uczynkach, zwłaszcza gdy chodzi o lokatorów jego posiadłości przy Shand Street? - Ja... - Franciszek utknął zmieszany. - Ja nie wiem. Postąpiłem źle, że nie poszedłem. Dziekan Fitzgerald usilnie zalecał nam pójść... Przywiązywał wielką wagę do naszego udziału. Lecz zaszło coś innego. - O? - biskup czekał. - Wezwano mnie do pewnej osoby tego popołudnia. - Franciszek ciągnął dalej z wielką niechęcią. - Może ekscelencja przypomina sobie... Edwarda Bannona. W swej chorobie zmienił sią nie do poznania... Jest sparaliżowany i majaczy. Pozostała z niego po prostu karykatura człowieka stworzonego na obraz i podobieństwo Boga. Gdy nadeszła chwila, kiedy miałem od niego odejść, uczepił się mojej ręki i błagał, abym go nie opuszczał. Nie mogłem się przemóc... ani pokonać wielkiej, obezwładniającej mnie litości dla tego... tragicznego, umierającego rozbitka. Usnął mamrocąc: "Jam Ojciec, Jam Syn, Jam Duch Święty". Trzymał mnie za rękę, a ślina ściekała mu po siwej, nie golonej brodzie. Czuwałem przy nim całą noc. Przez dłuższą chwilę nikt nic nie mówił. Wreszcie biskup przerwał milczenie: - Nic dziwnego, że dziekan zniecierpliwił się widząc, iż przekładasz grzesznika nad świętego. - Martwię się sam sobą. - Franciszek zwiesił głowę. - Ciągle próbuję sprawować się lepiej. Ciekawa rzecz: gdy byłem chłopcem, byłem przekonany, że wszyscy kapłani są bezwzględnie dobrzy... - A teraz odkrywasz, jak bardzo jesteśmy ludzcy. Tak? To bardzo nieświątobliwe, że twoja "buntownicza natura" napełnia mnie radością, lecz odczuwam to jako cudowne antidotum na monotonną pobożność, która mnie otacza. Ty, Franciszku, jesteś jak ten zbłąkany kot, który paraduje środkiem nawy, podczas gdy wszyscy pobożni zaziewują się na śmierć przy nudnym kazaniu. To jest niezłe porównanie, bo ty jesteś w Kościele, należysz do Kościoła, mimo że jesteś niepodobny do tych, którzy znajdują do niego drogę według dobrze znanej recepty. Nie pochlebię sobie, gdy stwierdzę, że jestem prawdopodobnie jedynym duchownym w tej diecezji, który naprawdę cię rozumie. Masz szczęście, że jestem teraz twoim biskupem. - Wiem o tym, ekscelencjo. - Dla mnie nie jesteś niefortunnym wikarym, lecz krzyczącym sukcesem. Należy ci się trochę otuchy, a zatem mogę zaryzykować nieco pochwały bez obawy, że ci to uderzy do głowy. Masz umysł dociekliwy i serce tkliwe i umiesz rozgraniczać myślenie od powątpiewania. Nie jesteś jednym z naszych eklezjastycznych sklepikarzy, którzy muszą mieć wszystko pięknie owinięte w zgrabnych, małych paczuszkach, wygodnych do rozdawania. A najmilszym rysem u ciebie jest to, mój drogi chłopcze, że brak ci tej bombastycznej pewności siebie. Nastąpiła cisza. Franciszek czuł, że serce topnieje w nim z przywiązania do tego starego człowieka. Nie mógł podnieść oczu. Biskup spokojnym głosem ciągnął dalej. - Oczywiście, jeśli nie podejmiemy niczego w tej sprawie, narazisz się na ciężkie ciosy. Jeśli wyruszymy z pałkami, będzie zbyt wiele rozbitych głów, nie wyłączając twojej własnej! O, tak! Ja wiem. Ty się nie boisz. Ale za to ja lękam się o ciebie. Jesteś zbyt cenny, aby cię rzucać lwom na pożarcie. Dlatego mam coś w zanadrzu, co bym ci chciał zaproponować. Franciszek podniósł głowę szybkim ruchem i spotkał mądre i przyjazne spojrzenie biskupa. Ekscelencja uśmiechnął się. - Nie wyobrażasz sobie chyba, że przyjmowałbym cię jak dobrego kolegę, nie mając nadziei, że coś uczynisz dla mnie. - Wszystko...! - Franciszek zachłysnął się tym słowem. Zapadło długie milczenie. Oblicze biskupa zakrzepło w uroczystej powadze i przypominało rzeźbę. Po chwili podjął na nowo: - Jest to prośba o wielką rzecz... propozycja wielkiej zmiany... Jeślibym zażądał zbyt wiele... musisz mi powiedzieć. Ale myślę, że jest to jedyne i wybrane dla ciebie życie. - Znowu zaległa cisza. - Naszemu Towarzystwu Misji Zagranicznych przyrzeczono wreszcie wikariat w Chinach. Po załatwieniu wszystkich formalności i gdy się nieco przygotujesz do tego żądania, czy wybrałbyś się tam jako nasz pierwszy awanturniczy poszukiwacz przygód? Franciszek zamarł w zupełnej ciszy oszołomiony niespodzianką. Zdawało mu się, że ściany pokoju rozpadają się. Pytanie było tak nieoczekiwane, tak niezwykle ważkie, że pozbawiło go tchu. Opuścić ojczyznę, przyjaciół i ruszyć w wielką, nieznaną pustkę... Nie mógł myśleć. Lecz z wolna wstępowało w niego tajemnicze, dziwne, niewytłumaczone ożywienie. Odpowiedział urywanym głosem: - Tak, pójdę tam. Rudy Mac pochylił się i wziął go za rękę. Jego oczy były wilgotne ze wzruszenia i patrzyły z chwytającą za serce wnikliwością. - Tak też myślałem, drogi chłopcze. I wiem, że przyniesiesz mi zaszczyt. Ale tam nie można łowić łososi, ostrzegam cię. Lata w Chinach Wczesną wiosną roku 1902 przechylona na bok dżonka, wolno wlokąca się po bezkresnych, żółtych odnogach rzeki Tahuang w prowincji Kansu, leżącej nie mniej niż o tysiąc mil w głąb kraju do Tientsinu, wiozła niezwykłą nieco osobistość: katolickiego kapłana średniego wzrostu, w płóciennych pantoflach i obwisłym kapeluszu. Siedząc okrakiem na bukszprycie i manewrując chińskim brewiarzem, Franciszek chwilowo zaniechał swych zmagań z chińskim językiem, w którym każda głoska ze swą niewyczerpaną skalą modulacji stanowiła dla niego niemal beznadziejny problem. Pozwolił spojrzeniu spocząć na przesuwającym się obok krajobrazie koloru brązu i ochry. Zmęczony dziesięcioma nocami spędzonymi w szerokiej na trzy stopy koi międzypokładzia, która była jego kabiną, przecisnął się przez stłoczone kłębowisko towarzyszy podróży ku dziobowi w nadziei odetchnięcia świeżym powietrzem. Pokład roił się od robotników rolnych, rymarzy i koszykarzy z HsinHsiang, opryszków i rybaków, żołnierzy i kupców udających się do Paitanu. Wszyscy siedzieli w kucki, zduszeni, łokieć przy łokciu, kurzyli faje, gadali i pilnowali swych garnków z pożywieniem; pośród klatek z kaczkami i kojców ze świniami plątała się sieć, w której leżała spętana jedyna na pokładzie koza. Chociaż Franciszek ślubował sobie nie być wybrednym, zgiełk, ścisk i zapachy tego ostatniego, wlokącego się w nieskończoność etapu podróży doświadczyły go okrutnie. Dziękował Bogu i świętemu Andrzejowi, że dziś wieczór, jeśli nie zajdzie nowa zwłoka, dotrze do Paitanu. Nawet teraz jeszcze nie mógł uwierzyć, że jest cząstką tego nowego, fantastycznego świata, który był tak daleki i obcy temu, co znał dotychczas, i który miał tak niewiarygodnie mało wspólnych cech z jego dotychczasowym środowiskiem. Czuł się tak, jakby bieg jego życia uległ nagle groteskowemu wykoślawieniu. Powstrzymał westchnienie. Życie innych ludzi układało się według prostego, normalnego planu. Tylko on jeden był czymś osobliwym, człowiekiem niewydarzonym i dziwacznym. Ciężko było żegnać się z tymi, którzy pozostawali w domu. Bóg zlitował się nad Nedem i powołał go do siebie przed trzema miesiącami. Przyniosło to wszystkim ulgę. Lecz Pola? Miał nadzieję, modlił się, żeby mógł ją jeszcze zobaczyć w przyszłości. Nieco pociechy wyniósł z faktu, że Judy przyjęto jako stenotypistkę do biura rady miejskiej w Tynecastle. Posada ta zapewniała jej byt i dawała dobre widoki na przyszłość. Jakby dla dodania sobie otuchy Franciszek wyciągnął ponownie z wewnętrznej kieszeni list dotyczący jego nominacji. List pochodził od ojca Mealeya, którego uwolniono teraz od wszelkich obowiązków parafialnych w probostwie Świętego Dominika, aby mógł poświęcić się całkowicie administrowaniu Towarzystwem Misji Zagranicznych. Na kopercie widniał adres uniwersytetu w Liverpoolu, gdzie przez dwanaście ubiegłych miesięcy Franciszek kuł gramatykę języka chińskiego. Wyjął list z koperty i czytał: Mój Drogi Franciszku! Jestem nad wyraz szczęśliwy, że dane mi jest być zwiastunem dobrych wieści! Otrzymaliśmy właśnie wiadomość, że Paitan w wikariacie Kansu, który nam, jak dobrze wiesz, Centralna Administracja Towarzystwa Misji Zagranicznych zaproponowała w grudniu, otrzymał aprobatę Kongregacji Propagandy Wiary. Zadecydowano na naszym dzisiejszym posiedzeniu, że nic nie stoi na przeszkodzie Twemu bezzwłocznemu wyjazdowi. Nareszcie, nareszcie mogę cię wypuścić na Twą wspaniałą misję na Wschód. O ile mogę stwierdzić, Paitan jest zachwycającą miejscowością, położoną nieco w głębi kraju nad przyjemną rzeką. Jest to zamożne miasto oddane koszykarstwu i obfite w ziemiopłody, mięso, drób i tropikalne owoce. Lecz błogosławionym, najwyższej wagi faktem jest, że sama misja, choć trochę odległa i nieszczęśliwym zbiegiem okoliczności pozbawiona kapłana od dwunastu miesięcy, znajduje się w kwitnącym stanie. Przykro mi, że nie mamy żadnych fotografii, mogę Cię jednak zapewnić, że urządzona jest bardzo dobrze. Składa się z kaplicy, probostwa i sporego terenu. Lecz "la creme de la creme" leży w naszych sprawdzonych statystykach. W załączeniu przesyłam Ci sprawozdanie roczne ostatniego beneficjanta misji, ojca Lawlera, który przed rokiem powrócił do San Francisco. Nie chcę przeprowadzać analizy tych liczb za Ciebie, skoro Ty sam niewątpliwie je przejrzysz... co mówię, przestudiujesz i przemyślisz w Twych późnych, nocnych godzinach. Niemniej chciałbym podkreślić niektóre liczby, a między innymi to, że misja w Paitanie, choć założona zaledwie przed trzema laty, może poszczycić się już czterystu komuniantami i ponad tysiącem chrztów, z czego tylko jedna trzecia dokonana została in articulo mortis. Czy nie zachwycające, Franciszku? Jest to budujący przykład tego, jak niezawodna łaska Boża zdobywa bałwochwalcze serca nawet wśród dźwięku dzwonów pogańskich świątyń. Mój drogi towarzyszu! Cieszę się, że Tobie przypadła ta nagroda. I nie wątpię, że dzięki Twej pracy zbiór w winnicy Pańskiej powiększy się znacznie. Oczekuję Twego pierwszego sprawozdania. Czuję, że wreszcie znalazłeś właściwą służbę i że kłopoty, jakie sprawiały Ci drobne ekscentryczności w wypowiedziach i usposobieniu, nie będą ci więcej zakłócać Twego codziennego życia. Pokora, Franciszku, jest żywą krwią świętych Pańskich. Modlę się za Ciebie każdego wieczora. Napiszę do Ciebie jeszcze. Tymczasem nie zapominaj o należytym wyposażeniu. Zaopatrz się w dobre, mocne i trwałe sutanny. Krótkie kalesony są najlepsze w tamtejszych warunkach i zalecam ponadto noszenie specjalnego ciepłego pasa, chroniącego krzyż i nerki, dostaniesz go w firmie Hanson i Syn. To uczciwi ludzie i są poza tym krewnymi organisty katedralnego. Możliwe jest, że zobaczę się z Tobą wcześniej, niż przypuszczasz. Moje nowe stanowisko może mnie przeobrazić w obieżyświata. Czy nie byłoby to wspaniałe, gdybyśmy się spotkali w cienistej misji Paitanu? Jeszcze raz składam Ci me gratulacje i życzę wszystkiego dobrego - Twój przywiązany brat w Jezusie Chrystusie Anzelm Mealey Sekretarz Towarzystwa Misji Zagranicznych Diecezja Tynecastle. Przed zachodem słońca ożywienie na dżonce wzmogło się zapowiadając bliskie dotarcie do celu. Gdy statek zataczał krąg ku dużej, brudnej zatoce, zapchanej rojowiskiem sampanów, Franciszek niecierpliwie badał oczami niskie, warstwami pnące się w górę domki miasta. W żółtym blasku, szumiące stłumionym gwarem, przypominało ono duży, niski ul. Wznosiło się z porosłych trzciną, błotnistych rozlewisk, na których sterczały resztki rozbitych tratew i łodzi, i odcinało się ciemną sylwetką od tła odległych gór, różowych i zatopionych w perłowym blasku. Franciszek miał nadzieję, że misja wyśle łódź po niego" lecz jedyne prywatne czółno, jakie zbliżyło się do dżonki, było własnością pana Chia, kupca i bogatego rezydenta Paitanu, który dostojny i w atłas odziany teraz dopiero wynurzył się z czeluści dżonki. Był to człowiek w wieku około trzydziestu lat, o zdrowej, złotawej cerze i o włosach tak czarnych, że sprawiały wrażenie mokrych. Dostojność jego postawy czyniła go starszym, niż był w istocie. Stał teraz w swobodnej i obojętnej pozie, podczas gdy kapong krzątał się dookoła niego. Chociaż jego powieki ani razu nie drgnęły w kierunku kapłana, Franciszek nie mógł pozbyć się dziwnego wrażenia, że kupiec obserwuje go bardzo uważnie i notuje w pamięci każdy szczegół jego postaci. Wskutek przewlekłej odprawy pasażerów dość wiele czasu upłynęło, zanim nowy misjonarz uzyskał wolne przejście dla siebie i swego lakierowanego, blaszanego kufra. . Gdy schodził w dół do sampanu, trzymał kurczowo w dłoni duży, jedwabny parasol, wspaniały dar pożegnalny biskupa MacNabba. Jego podniecenie wzrosło, gdy zbliżając się do brzegu dostrzegł na schodach przystani wielkie zbiorowisko ludzi. Czyżby to była delegacja powitalna wysłana przez jego kongregację? Cóż by to był za przepiękny gest pamięci wynagradzający mu trudy długiej, długiej podróży! Serce poczęło mu bić niemal boleśnie w szczęśliwym oczekiwaniu spotkania. Lecz niestety! Wylądowawszy spostrzegł, że się pomylił. Nikt go nie witał. Musiał się przepychać przez gapiący się, obojętny tłum. Przy końcu schodów zatrzymał się nagle. Czekało na niego dwoje Chińczyków: mężczyzna i kobieta. Obydwoje z uśmiechami uszczęśliwienia na twarzach, ubrani w czyste, niebieskie kaftany, trzymali przed sobą żywymi barwami malowany obraz Świętej Rodziny jako symbol swego wyznania. W miarę jak te dwie postacie zbliżały się do niego w ukłonach, gorliwie żegnając się znakiem krzyża, uśmiechy na ich twarzach pogłębiały się coraz bardziej, jak gdyby jego przyjazd napełniał ich niezmierną radością. Zapytał ciepło: - Kim jesteście? - Jesteśmy Hosannah i Filomena Wang, twoi ukochani katecheci, ojcze. - Z misji? - Tak, tak. Ojciec Lawler zbudował bardzo doskonałą misję, ojcze. - Czy zaprowadzicie mnie do misji? - Naturalnie, że tam pójdziemy. Lecz może ojciec zaszczyci nas i wstąpi wpierw do naszej ubogiej zagrody? - Dziękuję, ale śpieszę się do misji. - Oczywiście. Pójdziemy do misji. Mamy tragarzy i lektykę dla ojca. - Jesteście bardzo uprzejmi, lecz wolałbym pójść pieszo. Już z nieco mniej szerokim uśmiechem Hosannah odwrócił się i w szybkiej, niezrozumiałej wymianie słów odprawił lektykę i sznur tragarzy, których przyprowadził ze sobą. Pozostali tylko dwaj kulisi. Jeden z nich zarzucił na ramię kuferek, drugi wziął parasol i gromada ruszyła pieszo. Nawet w tych krętych i brudnych ulicach miasta było Franciszkowi miło rozprostować nogi zdrętwiałe w niewygodnej pozycji na dżonce. Serce poczęło uderzać mu żywiej. Wśród tej obczyzny wyraźnie wyczuwał tętno życia i widział człowieka. Tu są serca, które trzeba zdobyć, i dusze, które trzeba zbawić! - pomyślał. Spostrzegł, że jedno z Wangów zatrzymało się, aby do niego przemówić. - Jest przyjemne pomieszczenie przy ulicy Sieciarzy... tylko pięć taelów na miesiąc... Tam mógłby ojciec spędzić noc. Franciszek spojrzał na mówiącego zaskoczony i rozbawiony. - Nie, nie, Hosannah. Najpierw do misji! Zapadła cisza. Filomena zakaszlała. Franciszek uprzytomnił sobie, że stoją nie ruszając się z miejsca. - Tu, ojcze, jest misja. Początkowo niezupełnie rozumiał. Przed nimi nad brzegiem rzeki rozciągał się mórg opustoszałej ziemi, spalonej słońcem, wyżłobionej deszczem, otoczonej rozdeptanym wałem z kaolinu. U jednego końca stały resztki pozbawionej dachu kaplicy, zbudowanej z glinianych cegieł. Jedna ze ścian runęła, pozostałe zaś rozpadały się. Obok leżał stos rumowiska, który niegdyś mógł być domem. Wszystko porastały wysokie, pierzaste chwasty. Pośród ruin uchowała się jedynie mała komórka, pochylona, lecz jeszcze pokryta słomianym dachem - stajnia. Przez kilka minut Franciszek trwał w rodzaju odrętwienia. Potem powoli zwrócił się do Wangów, którzy stali blisko obok siebie, czyściutcy, trudni do przeniknięcia, podobni do siebie jak bliźnięta. - Dlaczego to... jak się to stało? - To była piękna misja, ojcze. Kosztowała wiele i trzeba było wielkiego trudu, żeby ją wybudować. Lecz niestety, dobry ojciec Lawler postawił ją za blisko rzeki, a diabeł zesłał wiele niegodziwego deszczu... - A gdzie są ludzie z kongregacji? - To niegodziwi ludzie bez wiary w Pana Niebios. - Obydwoje mówili teraz szybciej pomagając sobie nawzajem i gestykulując. - Ojciec musi zrozumieć, ile zależy od katechetów. Niestety! Odkąd dobry ojciec Lawler odszedł, nie wypłacano nam naszego umówionego wynagrodzenia w wysokości piętnastu taelów miesięcznie. Dalsze nauczanie tych bezbożnych ludzi okazało się zatem niemożliwe. Zgnębiony i złamany ojciec Chisholm odwrócił od nich swe ciężkie spojrzenie. Kupa gruzu - to jego misja; tych dwoje - jedyni jego parafianie. Wspomnienie listu w kieszeni ogarnęło go nagłą falą pasji. Zacisnął pięści. Stał zesztywniały, pogrążony w myślach. Wangowie ciągle jeszcze mówili, usiłując nań wpłynąć, aby powrócił do miasta. Z trudem pozbył się ich natręctwa, ich niemiłej mu obecności. Za wszelką cenę chciał być sam. Zdecydowanym krokiem ruszył przed siebie i zaniósł swój kufer do stajni. Niegdyś stajnia była dostatecznie dobrym schronieniem dla Chrystusa. Rozejrzawszy się dokoła spostrzegł na twardo ubitej ziemi, zastępującej podłogę, resztki porozrzucanej słomy. Nie miał ani jadła, ani napoju, miał przynajmniej legowisko. Rozpakował swe koce i począł się urządzać tak, jak na to pozwalały istniejące możliwości. Nagle odezwał się gong. Wybiegł ze stajni. Za rozwalonym na wpół ogrodzeniem, przed najbliższą z wielu świątyń, którymi usiane było przyległe wzgórze, stał wiekowy bonza w grubych pończochach i pikowanej, żółtej szacie i bił monotonnie w metalową płytę w zapadającym zmierzchu. Dwaj kapłani - Buddy i Chrystusa - patrzyli na siebie w milczeniu. Potem stary bonza odwrócił się obojętnie, wszedł na schody i znikł. Noc spadła szybko jak cios. Franciszek ukląkł w ciemności i podniósł oczy ku świtającym gwiazdom. Modlił się żarliwie i z bólem: "Drogi Boże! Chcesz, abym rozpoczął z niczym. Taka jest Twa odpowiedź na moją próżność, na moją upartą, ludzką pychę. A zatem tak jest lepiej! Będę pracował, nie ulegnę nigdy... nigdy... nigdy"...! Gdy leżał w stajni czekając na sen, cienkie brzęczenie komarów i głębokie dużych chrząszczy wypełniało duszne powietrze. Uśmiechnął się z przymusem. W tej chwili wcale nie czuł się bohaterem, raczej okropnym głupcem. Święta Teresa porównała życie do nocy spędzonej w hotelu. Ten, w którym jemu przypadło nocować, nie był hotelem Ritza! Wreszcie zaświtał ranek. Wstał, wyjął kielich z cedrowej skrzynki i odprawił mszę na zaimprowizowanym z kufra ołtarzyku klęcząc na ubitej ziemi stajni. Poczuł się świeższy, szczęśliwy i mocny. Nawet przybycie Wanga nie zdołało go wytrącić z dobrego nastroju. - Ojciec powinien był pozwolić mi służyć do mszy. To jest objęte naszą płacą. Czy pójdziemy teraz do pokoju przy ulicy Sieciarzy? Franciszek zastanowił się. Poprzednio postanowił nieodwołalnie mieszkać tu aż do wyjaśnienia sytuacji; było jednak rzeczą oczywistą, że musi sobie wyszukać locum bardziej odpowiednie do wykonywania obrzędów. Zgodził się: - Dobrze, chodźmy tam. Ulice już były natłoczone. Psy przebiegały im koło nóg, a świnie ryły odpadki w rynsztoku. Dzieci biegły za nimi szydząc i wykrzykując. Żebracy skomlili wyciągając dłonie ku przechodniom. Staruszek stojący na straży swych towarów wystawionych na sprzedaż na ulicy Latarników splunął posępnie pod nogi przechodzącego zamorskiego diabła. Przed gmachem wymiaru sprawiedliwości przechadzał się wędrowny golibroda brząkając swymi długimi szczypcami. Spotkali wielu nędzarzy, wielu kalekich i wielu oślepłych od ospy, którzy po omacku szli powoli przed siebie z długą laską bambusową w ręku, torując sobie drogę dziwnie wysokim pogwizdywaniem. Pokój na piętrze, do którego Wang go wprowadził, był nieudolnie przepierzony ścianką z trzciny bambusowej i papieru, lecz dostatecznie odpowiedni dla odprawiania religijnych praktyk. Ze swych skromnych zasobów pieniężnych Franciszek wypłacił właścicielowi sklepu, nazwiskiem Hung, czynsz miesięczny i wyjął swój krucyfiks i jedyny obrus kościelny. Drażnił go brak szat i wszelkiego sprzętu liturgicznego. Wyjechał w przekonaniu, że zastanie w pełni wyposażoną w sprzęt liturgiczny "kwitnącą" misję, przywiózł zatem mało rzeczy ze sobą. Ale i to wystarczyło na założenie przynajmniej fundamentów. Wang zeszedł na dół do sklepu pierwszy, a Franciszek obróciwszy się ku schodom spostrzegł, jak Hung wziął dwa ze srebrnych taelów, otrzymanych za czynsz i oddał je z ukłonem Wangowi. Franciszek już wcześniej zrozumiał wartość spuścizny po ojcu Lawlerze, teraz jednak krew nagle w nim zawrzała. Gdy byli już na ulicy, zwrócił się spokojnie do Wanga: - Żałuję, Hosannah, że nie mogę wypłacać ci twojej miesięcznej pensji, tych piętnastu taelów. - Ojciec Lawler mógł płacić. Dlaczego ojciec nie może? - Jestem ubogi, Hosannah. Tak ubogi, jak był mój Mistrz. - Ile ojciec zapłaci? - Nic, Hosannah! Tak, jak mnie nic nie płacą. Dobry Pan Niebios wynagrodzi nam to. Uśmiech nie ustąpił z twarzy Wanga. - Może Hosannah i Filomena muszą pójść tam, gdzie ich należycie ocenią. W HsinHsiang metodyści płacą szesnaście taelów za cieszących się szacunkiem katechetów. Lecz niewątpliwie dobry ojciec zmieni zdanie. Takie jest teraz podniecenie w Paitanie. Lud uważa, że rządzące w mieście fengshua, prawa wiatru i natury, zostały zakłócone przybyciem misjonarzy. Czekał na odpowiedź kapłana, lecz Franciszek milczał. Nastąpiła pełna napięcia chwila. Potem Wang ukłonił się i odszedł. Franciszka przeszedł ziąb, gdy patrzył za oddalającym się Wangiem. Czy postąpił słusznie odtrącając uprzejmych Wangów? Jasne było, że Wangowie nie byli jego przyjaciółmi, lecz pochlebczymi oportunistami, którzy wierzyli w chrześcijańskiego Boga dla chrześcijańskich pieniędzy. A jednak... jego jedyny kontakt ze społeczeństwem został zerwany. Doznał przejmującego lękiem uczucia osamotnienia. W miarę jak upływały dni, uczucie to rosło razem z uczuciem paraliżującej niemocy. Lawler, jego poprzednik, budował na piasku. Nierzeczowy, łatwowierny i wyposażony obficie w fundusze, rzucał się na wszystkie strony, rozdawał pieniądze i zbierał nazwiska, chrzcił gromadnie, zdobywał szeregi "chrześcijan za ryż" i wypisywał długie, entuzjastyczne raporty. W swym bezwzględnym pragnieniu osiągnięcia możliwie efektownych sukcesów ani nie zauważył, jak stał się nieświadomą ofiarą tysiąca subtelnych wymuszeń. Nawet nie drasnął powierzchni ugoru. Z jego pracy nie pozostało nic prócz wzbudzonej prawdopodobnie w oficjalnych kołach miasta powściągliwej pogardy dla szaleńca z zagranicznej misji. Poza niewielką sumą przeznaczoną na pokrycie kosztów utrzymania i pięciofuntowym banknotem, który mu Pola wetknęła do ręki przy odjeździe, Franciszek nie posiadał żadnych środków pieniężnych. Uprzedzono go również, aby nie liczył na jakiekolwiek materialne wsparcia ze strony Towarzystwa w kraju. Przykład Lawlera napełnił go obrzydzeniem i cieszył się, że jest ubogi. Przejęty do głębi poprzysiągł sobie, że nie będzie kupował swych parafian. Dokona, czego musi dokonać, z Bożą pomocą i własnymi rękami. A jednak, jak dotychczas, nie dokonał jeszcze niczego. Wywiesił krzyż na zewnątrz swej prowizorycznej kaplicy, nie wywołało to jednak żadnego skutku. Nie zjawił się nikt, by wysłuchać jego mszy. Wangowie rozpuścili wieść, że jest nędzarzem, który prócz gorzkich słów nie posiada nic do rozdania. Urządził zebranie na wolnym powietrzu przed budynkiem sądu. Wyśmiano go, a potem zlekceważono. Niepowodzenie upokorzyło go. Chiński robotnik z pralni głoszący łamaną angielszczyzną naukę Konfucjusza na ulicach Liverpoolu spotkałby się z większym zainteresowaniem. Zawzięcie walczył z podstępnym demonem, z tym własnym wewnętrznym podszeptem, który zarzucał mu niedołęstwo. Modlił się... modlił się rozpaczliwie. Gorąco wierzył w skuteczność modlitwy. "O Boże, pomagałeś mi w przeszłości. Pomóż mi teraz, na miłosierdzie Twoje, proszę Cię. " Miewał godziny szalonej wściekłości. Dlaczego wysłano go z zachęcającymi zapewnieniami do tej obcej dziury? Zadanie było ponad siły jakiegokolwiek człowieka. Posterunek pozbawiony wszelkiej łączności ze światem, zagrzebany daleko w głębi kraju, oddalony o czterysta mil od najbliższej misji w HsinHsiang z ojcem Thibodeau na czele, był absolutnie nie do utrzymania. Powszechna wrogość ku niemu, podsycana przez Wangów, wzrosła. Przywykł już do wyzwisk dzieci. Teraz jednak, gdy przechodził przez miasto, ciągnęła za nim gromada młodych kulisów, obrzucając go obelgami. Gdy zatrzymywał się, jeden z bandy występował naprzód, by załatwić tuż przy nim naturalną potrzebę. Pewnego wieczora, gdy wracał do stajni, kamień rzucony z ciemności uderzył go w czoło. Podnieciło to w nim żądzę walki. Gdy opatrywał rozbitą głowę, własna rana natchnęła go nowym pomysłem z taką siłą, że zamarł w bezruchu, bacznie śledząc otwierające się przed nim możliwości. Tak... musi... musi zbliżyć się do tych ludzi... i ten plan... choć tak prymitywny, może mu w tym pomóc. Następnego dnia wynajął od Hunga za dwa dodatkowe taele na miesiąc tylny pokój za sklepem na parterze i otworzył publiczną poradnię. Nie był fachowcem, lecz - Bóg świadkiem - miał swój dyplom Uniwersytetu Świętego Jana, a długie obcowanie z doktorem Tullochem ugruntowało w nim znajomość podstaw higieny. Początkowo nikt nie odważył się zbliżyć do niego i pot występował mu na czoło w chwilach pełnej zwątpienia rozpaczy. Ale po pewnym czasie, gnany ciekawością zjawił się jeden, potem drugi pacjent. Wszelkiego rodzaju choroby ciągle grasowały po mieście, a metody leczenia stosowane przez tubylczych lekarzy były wprost barbarzyńskie. Ani nie żądał od pacjentów pieniędzy, ani nie wymuszał ustępstw na rzecz swego wyznania. Z wolna klientela jego rosła. Napisał naglący list do Tullocha, załączając pięciofuntowy banknot Poli i domagając się nadesłania zapasu opatrunków, bandaży i prostych leków. Podczas gdy kaplica zawsze była pusta, poradnia często bywała pełna. Nocami rozmyślał zapamiętale nad ruinami misji. Nikt nie będzie mógł odbudować jej w tym zrytym erozją miejscu. Pożądliwym okiem patrzył na urocze Wzgórze Lśniącego Zielonego Nefrytu po drugiej stronie drogi, gdzie ponad rozsianymi tu i ówdzie świątyniami rozciągało się prześliczne zbocze otoczone gajem cedrów. Oto miejsce naprawdę godne pomnika ku czci Boga! Właściciela tej ziemi - sędziego cywilnego nazwiskiem Pao, członka ekskluzywnej, a powiązanej ze sobą koligacjami społeczności kupców i urzędników, która kierowała sprawami miasta - rzadko można było zobaczyć. Lecz niemal codziennie po południu przychodził tutaj jego kuzyn na inspekcje i wypłaty dla robotników zatrudnionych przy wydobywaniu gliny w gaju cedrowym. Był to wysoki, pełen godności mandaryn, który kierował majątkiem w zastępstwie pana Pao. Franciszek, zgnębiony tygodniami osamotnienia, opuszczony i prześladowany, popadł w rodzaj lekkiego obłędu. Nie miał nic, był niczym. Pewnego dnia pod wpływem nagłego impulsu zatrzymał wysokiego mandaryna, gdy ten szedł drogą ku swej lektyce. Nie zdawał sobie sprawy z niewłaściwości takiego bezpośredniego zbliżenia się. W istocie w ogóle nie wiedział, co czyni. Nie jadał należycie od dłuższego czasu i był nieco oszołomiony gorączką. - Często podziwiam tę przepiękną posiadłość, którą pan tak mądrze zarządza. Kuzyn pana Pao, całkowicie zaskoczony, zmierzył niską, obcą postać o płonących oczach, z brudnym bandażem na czole. Z mrożącą grzecznością wysłuchał dalszych słów kapłana, rojących się od gwałtów zadawanych składni języka chińskiego, krótko zapewnił go o własnej niskości, niskości swej rodziny i swych nędznych posiadłości i wygłosił spostrzeżenia o pogodzie, zbiorach, o trudnościach, jakich miasto doświadczyło w ubiegłym roku przy składaniu okupu bandytom WaiChu. Potem ostentacyjnie otworzył drzwi swojej lektyki. Gdy Franciszek w oszołomieniu gorączki ponownie usiłował sprowadzić tok rozmowy na Wzgórze Lśniącego Zielonego Nefrytu, uśmiechnął się zimno. - Posiadłość Zielonego Nefrytu jest perłą bez ceny, rozległą na więcej niż sześćdziesiąt murg. Woda, cień, pastwisko... w dodatku bogate i nadzwyczajne złoża gliny do wyrobu cegieł, kafli i ceramiki. Pan Pao nie życzy sobie sprzedawać. Odmówił już przyjęcia za tę majętność nawet sumy piętnastu tysięcy srebrnych dolarów. Na tę cenę, dziesięciokrotnie przekraczającą jego najgorsze obawy, nogi ugięły się pod Franciszkiem. Gorączka opuściła go. Poczuł się nagle słaby, odurzony i zawstydzony absurdalnością swych marzeń. Z pękającą od bólu głową podziękował kuzynowi pana Pao i zmieszany wymamrotał przeprosiny. Spostrzegłszy rozczarowanie i smutek kapłana, szczupły, kulturalny Chińczyk, choć niechętnie, zerwał ze swą czujną powściągliwością. - Dlaczego ShangFu przychodzi tutaj? Czy nie ma żadnych niegodziwych ludzi do naprawienia we własnym kraju? My nie jesteśmy niegodziwym ludem! Mamy własną religię, a nasi bogowie są starsi od bogów ShangFu. Poprzedni ShangFu zrobił wielu chrześcijan wylewając wodę z małej flaszki na umierających i śpiewając: "Ja... ja! " Jeszcze więcej chrześcijan zrobił rozdając pożywienie i odzienie takim, którzy śpiewaliby jakąkolwiek pieśń, byleby okryć swe grzbiety i napełnić żołądki. Czy ShangFu pragnie czynić to samo? Franciszek patrzył na niego w milczeniu. Jego chuda twarz promieniała bladością wycieńczenia. Głębokie cienie rysowały się pod oczami. Przemówił spokojnie: - Czy sądzi pan, że to jest moim zamiarem? Zamilkli obaj. Nagle kuzyn pana Pao opuścił wzrok. - Proszę mi wybaczyć - rzekł niskim głosem. - Nie rozumiałem. Jesteś dobrym człowiekiem. - Nieokreślony ton przyjaźni zabarwił jego skruchę. - Żałuję, że ziemia mego kuzyna nie jest do nabycia. Może w inny sposób mógłbym ci być pomocny? Kuzyn pana Pao wyczekiwał możności wyświadczenia przysługi, jakby pragnąc naprawić wyrządzone zło. Franciszek zastanowił się przez chwilę, a potem zapytał powoli: - Powiedz mi, skoro mamy być szczerzy... czy nie ma tu żadnych prawdziwych chrześcijan? Kuzyn pana Pao odpowiedział z namysłem: - Może są, lecz nie szukałbym ich w Paitanie. - Zatrzymał się. - Słyszałem jednak o pewnej wiosce w górach Kuang. - Uczynił nieokreślony gest w kierunku odległych szczytów. - Wioska chrześcijańska od wielu lat... Lecz ona jest bardzo daleko... stąd wiele, wiele dni. W mroku, w jakim pogrążona była dusza Franciszka, zabłysło światło. - To mnie bardzo ciekawi. Czy możesz mi udzielić bliższych informacji? Chińczyk potrząsnął głową z żalem. - Jest to mała miejscowość na wyżynie, prawie nieznana. Mój kuzyn dowiedział się o jej istnieniu w związku z handlem skórami owczymi. Gorliwość dodała Franciszkowi sił: - Czy mógłbyś go zapytać? Czy mógłby wystarać się o wskazówki dla mnie... może mapę? Kuzyn pana Pao zastanowił się, a potem poważnie przytaknął skinieniem głowy. - To powinno być możliwe. Poproszę pana Pao. Co więcej, dołożę starań, aby zapewnić go, że rozmawiałeś ze mną w sposób najbardziej godny. Ukłonił się i odszedł. Franciszek, opanowany tą całkowicie nieoczekiwaną nadzieją, powrócił do zniszczonej misji, gdzie za pomocą kilku koców, płatu nieprzemakalnej skóry i nieco sprzętu zakupionego w mieście urządził prymitywne obozowisko. Gdy przygotowywał sobie prosty posiłek z ryżu, ręce drżały mu jakby od wstrząsu nerwowego. Chrześcijańska wioska! Musi ją odnaleźć, za wszelką cenę! Był to pierwszy zesłany mu z nieba znak przewodni, pierwsza Boska inspiracja po tylu żmudnych, bezowocnych miesiącach. Gdy tak siedział o zmierzchu, pogrążony w myślach, obudziło go chrapliwe krakanie wron. Walczyły ze sobą i szarpały jakąś padlinę na brzegu rzeki. Ruszył ku nim wreszcie, by je rozpędzić. Kiedy się zbliżył, spostrzegł, iż żerem dużych, brzydkich ptaków, gniewnie krakających dookoła niego, były zwłoki noworodka płci żeńskiej. Wzdrygnąwszy się wyciągnął poszarpane ciało dziecka z rzeki. Stwierdził, że dziecko zostało uduszone, a potem wrzucone do wody. Owinął drobne ciałko w płótno i pogrzebał je w rogu misji. I podczas modlitwy pomyślał: Tak, mimo mego zwątpienia potrzebny jestem tu w tym osobliwym kraju, mimo wszystko... Dwa tygodnie później, z nadejściem wczesnego lata, był gotów. Umieściwszy na swym lokalu przy ulicy Sieciarzy malowane oznajmienie o chwilowym zamknięciu kaplicy i poradni, zarzucił na plecy tobół złożony z kilku koców i zapasów pożywienia, wziął w rękę parasol i żwawo wyruszył piechotą. Mapa otrzymana od kuzyna pana Pao była wykonana prześlicznie, z ziejącymi smokami w rogach, z bogactwem szczegółów topograficznych aż po same góry. Teren poza górami był nakreślony tylko szkicowo z małymi rysunkami zwierząt zamiast nazw miejscowości. Na podstawie rozmów z kuzynem pana Pao, wspomagany własnym zmysłem orientacji, Franciszek ułożył sobie dość dobry plan marszruty. Skierował się najpierw ku przełęczy Kuang. Przez dwa dni droga wiodła łatwym terenem, w którym mokre, zielone pola ryżowe ustępowały miejsca jodłowym lasom, gdzie opadłe igliwie tworzyło miękki, tłumiący kroki kobierzec. Bezpośrednio przed górami Kuang przeszedł przez dolinę rozpłomienioną dzikimi rododendronami, a potem przez gaj kwitnących moreli, których zapach drażnił nozdrza jak opar musującego wina, potem począł wspinać się stromym wąwozem. W miarę posuwania się w górę po wąskiej, kamienistej drodze chłód rósł z każdym krokiem. Noce spędzał owinięty kocami pod osłoną skał, wsłuchując się w gwizd wiatru i grzmot wody w wąwozie. Za dnia zimna płonąca światłem biel wysokich szczytów raziła oczy. Rzadkie, mroźne powietrze przeszywało płuca bólem. Piątego dnia przekroczył grzbiet górski, ścięte mrozem pustkowie skał i lodowców, i z uczuciem dziękczynienia począł zstępować w dół przeciwległym zboczem. Przełęcz zaprowadziła go do szerokiego płaskowzgórza położonego poniżej linii wiecznego śniegu. Płaskowzgórze pokryte miękko zaokrąglonymi pagórkami zieleniało bujną roślinnością. Były to stepy, o których wspominał kuzyn pana Pao. Dotąd samo ukształtowanie gór wytyczało kręty bieg jego drodze. Teraz musiał zdać się na Opatrzność, kompas i swój niezawodny, szkocki instynkt. Ruszył wprost ku zachodowi. Kraj był podobny do jego własnych, rodzinnych okolic. Napotykał trzody obojętnie pasących się kóz i górskich owiec, które umykały w popłochu za jego zbliżeniem się. Czasem mignęła przed nim rącza postać gazeli. Z sitowia na rozległym, ciemnobrunatnym trzęsawisku wzbijały się z wrzaskiem tysiące gnieżdżących się tam dzikich kaczek, zakrywających niebo roztrzepotaną chmurą. Zapas pożywienia kończył się, więc z radością napełnił swą torbę ciepłymijeszcze jajami. Równina była bezdrzewna i pozbawiona dróg. Począł już tracić nadzieję, że natrafi na wioskę, lecz rankiem dziewiątego dnia, kiedy czuł, że musi wkrótce zawrócić, dostrzegł szałas pasterski, pierwszy ślad ludzkiego istnienia, odkąd opuścił południowe stoki. Gorączkowo pośpieszył w jego kierunku. Drzwi były opieczętowane bryłą błota. Wewnątrz nie było nikogo, lecz gdy odwrócił się ze spojrzeniem pełnym żalu i rozczarowania, spostrzegł chłopca popędzającego stado owiec w kierunku szałasu. Młody pasterz miał może siedemnaście lat. Był mały i kudłaty jak owce, które pasał. Jego wesoła i bystra twarz układała się teraz w pełen zdziwienia uśmiech. Nosił krótkie spodnie z owczej skóry i wełnianą pelerynę. Na szyi miał zawieszony mały krzyżyk z brązu, tak wytarty wiekiem, że cienki był jak opłatek, z niezgrabnie wyrytym na nim symbolicznym gołębiem. Ojciec Chisholm przenosił kolejno wzrok z otwartej twarzy chłopca na antyczny krzyżyk i trwał w milczeniu. W końcu dobył głosu i pozdrowił go pytając, czy jest z wioski Liu. Młodzieniec uśmiechnął się. - Jestem z wioski chrześcijańskiej. Nazywam się LiuTa. Mój ojciec jest kapłanem wiejskim. - I aby uprzedzić wszelkie podejrzenia samochwalstwa, dodał prędko: - Jednym z kapłanów wiejskich. Ojciec Chisholm powstrzymał w sobie chęć dalszego wypytywania. Odezwał się po chwili: - Przyszedłem z daleka i też jestem kapłanem. Byłbym wdzięczny, gdybyś mnie zaprowadził do swego domu. Wioska leżała w sfalowanej dolinie o pięć mil na zachód. Było to skupisko około trzydziestu domów, ukryte w fałdzie wyżyny, otoczone małymi, ogrodzonymi poletkami. Na pagórku w środkowej części wsi za dziwnym, stożkowatym kopcem kamieni sterczał mały, kamienny kościół, ocieniony drzewem ginkgo. Gdy wszedł do wioski, wszystko, co żyło, otoczyło go natychmiast: mężczyźni, kobiety, dzieci i psy. Tłoczono się w zaciekawieniu. Witali go w podnieceniu, pociągali go za rękawy, dotykali butów, badali parasol i wykrzykiwali z podziwu. LiuTa zaś rzucał szybkie wyjaśnienia w dialekcie, którego Franciszek nie mógł zrozumieć. Tłum składał się może z sześćdziesięciu ludzi prostych i zdrowych, o naiwnych, przyjaznych oczach i rysach, które świadczyły o pospolitości ich pochodzenia. LiuTa z uśmiechem dumy przyprowadził swego ojca LiuChi, niskiego, krępego mężczyznę w wieku około lat pięćdziesięciu, o krótkiej, siwej brodzie, prostego i pełnego godności w obejściu. Mówiąc powoli, aby Franciszek mógł go zrozumieć, Liu-Chi rzekł: - Witamy cię z radością, ojcze. Wejdź do mego domu, aby nieco spocząć przed modlitwą. Zaprowadził ojca Chisholma do najokazalszego domu, wzniesionego na kamiennym fundamencie obok kościoła, i zaprosił go z dworną ogładą do niskiej, chłodnej izby. W głębi izby stał mahoniowy klawikord i portugalski zegar wahadłowy. Oszołomiony, nie posiadając się ze zdumienia, Franciszek spojrzał na zegar. Mosiężna tarcza nosiła wyryty napis: "Lizbona 1632". Nie miał czasu na bliższe badanie, bo LiuChi znów przemówił do niego: - Czy jest twoim życzeniem odprawić mszę, ojcze? Czy ja mam to uczynić? Jak we śnie ojciec Chisholm skinął głową ku niemu. Machinalnie odpowiedział: - Ty... proszę! - Błądził po omacku w wielkim pomieszaniu. Wiedział, że nie mógł brutalnie rozdzierać tej tajemnicy nieoględnymi słowami. Musi ją zgłębić taktownie i z cierpliwością, musi ją poznać własnymi oczami. W pół godziny potem wszyscy znaleźli się w kościele. Był on wprawdzie mały, lecz zbudowany ze smakiem, w stylu, który świadczył o mauretańskich wpływach na architekturę renesansu. Miał trzy proste, ślicznie żłobione arkady. Drzwi i okna były podparte płaskimi pilastrami, ściany obłożone niewykończoną mozaiką. Franciszek zajął miejsce w pierwszym rzędzie skupionej gromady. Każdy z wiernych przed wejściem do kościoła ceremonialnie umywał ręce. Przeważna liczba mężczyzn i niektóre kobiety miały na głowach modlitewne czepki. Nagle uderzono w pozbawiony serca dzwon i LiuChi zbliżył się do ołtarza odziany w żółtą, wypełzłą albę, wsparty na dwu młodych mężczyznach. Obróciwszy się ukłonił się sztywno ojcu Chisholmowi i zgromadzonym. Potem rozpoczęła się msza. Ojciec Chisholm klęcząc patrzył oczarowany, jak człowiek, który ogląda powolne urzeczywistnianie się marzenia. Spostrzegł, że ceremonia była osobliwym zabytkiem, wzruszającą relikwią mszy świętej. LiuChi prawdopodobnie nie znał łaciny, gdyż modlił się po chińsku. Najpierw było confiteor, potem credo. Gdy przystąpił do ołtarza i otworzył pergaminowy mszał na drewnianym pulpicie, Franciszek usłyszał i wyraźnie rozpoznał część ewangelii uroczyście zaintonowaną w tubylczym języku... w oryginalnym przekładzie. Zdumienie zaparło mu dech. Cała gmina przystąpiła do komunii. Nawet niemowlęta przynoszono ku stopniom ołtarza. LiuChi zstąpił trzymając w ręku kielich wina z ryżu. Zwilżając wskazujący palec w kielichu kładł kroplę wina na ustach każdego. Po mszy wierni gromadzili się przed kościołem dookoła figury Zbawiciela, umieszczając zapalone trociczki w ciężkim kandelabrze u stóp statuy. Potem każda osoba trzykrotnie padłszy na twarz przed figurą odchodziła, cofając się w postawie pełnej uszanowania. Ojciec Chisholm został do końca z oczami pełnymi łez i z sercem wzruszonym tą prostą, dziecięcą pobożnością, tą samą pobożnością i dziecinnym oddaniem, którego często bywał świadkiem we wsiach Hiszpanii. Oczywiście cała ceremonia była nieważna - uśmiechnął się z lekka, wyobrażając sobie przerażenie ojca Tarranta na takie widowisko - lecz nie wątpił,- że była miła Bogu Wszechmogącemu. LiuChi czekał na niego na dworze, aby odprowadzić go do domu. Tam oczekiwał ich posiłek. Wygłodzony ojciec Chisholm nie wzgardził duszoną w kapuśniaku baraniną i osobliwym daniem z ryżu na miodzie dzikich pszczół. Nigdy w życiu nie jadł czegoś tak wyśmienicie słodkiego. Gdy obaj skończyli posiłek, Franciszek począł taktownie wypytywać LiuChi. Raczej odgryzłby sobie język, niżby miał go czymkolwiek urazić. Stary, dobroduszny mężczyzna odpowiadał ufnie. Jego wierzenia były chrześcijańskie, zupełnie dziecinne w swej prostocie i dziwnie pomieszane z tradycjami Laotse. Może - pomyślał ojciec Chisholm uśmiechając się w duchu - była w nich w dodatku lekka domieszka nestorianizmu. Chi wyjaśnił, że wiara ich była przekazywana z ojca na syna przez liczne pokolenia. Wioska nie była tak tragicznie odcięta od świata, jak się mogło zdawać, lecz była położona z dala, na uboczu. I była tak mała, tak zamknięta w sobie, w swym patriarchalnym ustroju życia, że przybysze rzadko kiedy ją niepokoili. Wszyscy mieszkańcy stanowili jedną wielką rodzinę. Prowadzili pasterskorolniczy tryb życia i byli zupełnie samowystarczalni. Nawet w najgorszych czasach mieli pod dostatkiem ziarna, baraniny i sera. Wyrabiali dwa gatunki masła: czerwone i czarne, oba z fasoli, i nazywali je chiang. Odzież sporządzali z gremplowanej owczej wełny, a na zimne dni z owczych skór. Wyrabiali też szczególny rodzaj pergaminu, ze skór owczych, który był wysoko ceniony w Pekinie. W górach żyły liczne stada dzikich kucyków. W rzadkich odstępach czasu któryś z członków dużej rodziny wyruszał z wioski z kucykiem obładowanym welinem. W tym małym szczepie było trzech kapłanów. Wybierano ich na to zaszczytne stanowisko, gdy byli jeszcze dziećmi. Za usługi religijne płacono określonymi ilościami ryżu. Trzy Bezcenne Jedności, Trójca Święta, to był przedmiot szczególnej ich czci. Jak daleko sięga pamięć żyjących, nigdy nie widzieli jeszcze wyświęconego kapłana. Ojciec Chisholm wysłuchał wszystkiego z niezwykłą uwagą i w końcu postawił najważniejsze pytanie, nurtujące jego myśli. - Nie opowiedziałeś mi jeszcze, jak się to najpierw zaczęło! LiuChi spojrzał na swego gościa z wyrazem najwyższego uznania. Potem z lekkim, uspokajającym uśmiechem powstał i wszedł do przyległego pokoju. Gdy powrócił, niósł pod pachą zawiniątko z owczej skóry. Podał mu je w milczeniu, patrzył, jak ojciec Chisholm je otwiera, a potem, gdy zaciekawienie kapłana stało się widoczne, cicho wyszedł. Był to dziennik ojca Ribiero, napisany w języku portugalskim, brunatny, poplamiony, z podartymi kartkami, lecz w większej części czytelny. Dzięki znajomości języka hiszpańskiego Franciszek mógł go powoli odcyfrować. Porywająca treść dokumentu sprowadzała trud tłumaczenia do minimum. Dziennik wprost go przykuwał, tak że Franciszek trwał jak głaz i tylko w odmierzonych, równych odstępach czasu powolnymi ruchami ręki odwracał ciężkie stronice. Czas cofnął się błyskawicznie o trzysta lat. Stary, nieruchomy zegar podjął na nowo swe miarowe tykanie. Manoel Ribiero, misjonarz z Lizbony, przybył do Pekinu w roku 1625. Franciszek widział Portugalczyka żywo przed sobą, jako młodego dwudziestodziewięcioletniego mężczyznę, drobnego wzrostu, ognistego, o oliwkowym odcieniu skóry, z ciemnymi oczami pełnymi zapału, lecz i pokory. W Pekinie zdołał sobie pozyskać przyjaźń ojca Adama Schalla, wielkiego niemieckiego jezuity, który był zarazem misjonarzem, dworakiem, astronomem i zaufanym przyjacielem cesarza ChunChin, piastującym jednocześnie przy jego dworze godność Założyciela Reguły Kanonicznej. Przez kilka lat ojciec Ribiero współuczestniczył poniekąd w pracach i w chwale tego zdumiewającego człowieka, który poruszał się wśród "dworu niebios" niedosiężny dla kłębiących się tu intryg. Pozyskiwał wyznawców dla wiary chrześcijańskiej dokładnymi przepowiedniami zaćmień i pojawiania się komet. Pogodził nawet wzajemne nienawiści i zawiści w "niebieskim" haremie, a w końcu przez wprowadzenie nowego kalendarza zdobył przyjaźń całego dworu i świetne tytuły dla siebie i wszystkich swych przodków. Po pewnym czasie Portugalczyk uparł się, aby wysłano go w daleką misję, do dworu tatarskiego. Adam Schall spełnił jego prośbę. Ufundowano okazale wyposażoną i świetnie uzbrojoną karawanę, która ruszyła w drogę z Pekinu w dzień Wniebowzięcia 1629 roku. Lecz karawana nie dotarła do dworu tatarskiego. Waleczni obrońcy karawany, zaatakowani z zasadzki przez hordę barbarzyńców na północnym stoku gór Kuang, rzucili broń i uciekli. Cenną karawanę splądrowano. Ojciec Ribiero okropnie poraniony krzemiennymi strzałami umknął unosząc ze sobą tylko przedmioty osobiste i najważniejszy sprzęt kościelny. Noc zaskoczyła go, gdy leżał w śniegu krwawiąc z ran. Myślał, że nadeszła ostatnia godzina jego życia, polecił więc ducha Bogu, ale w nocy mróz ściął jego rany. Następnego dnia zawlókł się do szałasu pasterskiego, gdzie leżał przez sześć miesięcy walcząc ze śmiercią. Tymczasem do Pekinu nadszedł raport, donoszący o śmierci ojca Ribiero. Nie wysłano w poszukiwaniu za nim żadnej ekspedycji. Gdy wyzdrowiał, postanowił powrócić do Schalla, lecz czas upływał, a on w podróż nie ruszał. W tych szerokich stepach przyswoił sobie nowy sposób patrzenia na życie, poznał jego wartość i popadł w obcy mu dotychczas nałóg kontemplacji. Był zresztą oddalony od Pekinu o trzy tysiące li, czyli o odległość niemożliwą do przebycia samotnie nawet dla niego, człowieka nieustraszonego ducha. Spokojnie powziął decyzję. Zgromadził garść pasterzy w małym osiedlu. Zbudował kościół. Stał się przyjacielem i kapłanem-pasterzem nie chana Tatarów, lecz tej małej, ubogiej duchem trzody. Z dziwnym westchnieniem odłożył Franciszek dziennik. W gasnącym świetle dnia siedział i myślał, a przed oczyma duszy przesuwał mu się cały kalejdoskop obrazów. Potem wstał, wyszedł i zbliżył się do wielkiego kopca kamieni obok kościoła. Ukląkł i pomodlił się u grobu ojca Ribiero. Zabawił w wiosce Liu cały tydzień. Łagodną namową, w sposób nie dotykający nikogo, poddał myśl usankcjonowania wszystkich chrztów i ślubów. Odprawił mszę. Dobrotliwie czynił tu i ówdzie wzmianki o pożądanych poprawkach w niektórych praktykach religijnych. Wiele czasu będzie potrzeba, aby doprowadzić wioskę do poziomu uświęconej foliałami przepisów ortodoksji, wiele miesięcy, ba, lat! Lecz cóż to znaczy? Poprzestawał na powolnym postępie. Mała społeczność była tak czysta i zdrowa jak dobre jabłko. Rozmawiał z nimi o wielu rzeczach. Wieczorami rozpalano ognisko przed domem LiuChi i gdy wszyscy gromadzili się dookoła niego, Franciszek siadywał na progu i przemawiał do rozświetlonego płomieniem, milczącego kręgu. Najbardziej lubili słuchać o istnieniu ich własnej religii w wielkim i dalekim świecie. Opowiadania o kościołach europejskich, o wielkich katedrach, o tysiącach czcicieli tłoczących się do bazyliki Świętego Piotra, o potężnych królach i książętach, mężach stanu, korzących się w pyle przed tym Panem Niebios, którego oni tu czcili, napełniały ich zachwytem. Ten sam Pan Niebios był także ich mistrzem, ich przyjacielem. To poczucie jedności, dotąd tylko niejasno przeczuwalnej, przysparzało im radosnej dumy. Gdy napięte uwagą twarze, rozmigotane na przemian światłem i cieniem, patrzyły nań z wyrazem pełnego uszczęśliwienia i podziwu, czuł u swego boku obecność ojca Ribiero, uśmiechniętego nieco, bynajmniej nie rozgniewanego. W takich chwilach nawiedziła go pokusa porzucenia Paitanu i całkowitego oddania się tym prostym ludziom. Jak szczęśliwy mógłby tu być! Z jaką miłością pielęgnowałby ten oto klejnot, który znalazł nieoczekiwanie w pustyni! Lecz nie! Wioska była zbyt mała i zbyt odległa. Nie mógłby nigdy z niej stworzyć ośrodka prawdziwie misjonarskiej pracy. Zdecydowanie odpędził od siebie pokusę. Chłopiec Ta stał się jego nieodstępnym towarzyszem. Już teraz nie nazywał się Ta, lecz Józef, bo takiego imienia zażądał przy dodatkowym chrzcie. Nowo przybrane imię natchnęło go odwagą. Poprosił ojca Chisholma, aby mu pozwolił służyć do mszy, i choć oczywiście nie znał ni krzty łaciny, kapłan z uśmiechem na ustach wyraził zgodę. W wieczór poprzedzający dzień pożegnania ojciec Chisholm siedział na progu domu, gdzie zjawił się Józef. Przyszedł pierwszy, wyprzedzając innych, na ostatni wykład wiary. Rysy jego, zazwyczaj pogodne, były teraz ściągnięte i zgaszone smutkiem. Wpatrując się w chłopaka kapłan intuicyjnie wyczuwał jego żal. Nagle przyszedł mu szczęśliwy pomysł. - Józefie! Czy chciałbyś pójść ze mną, jeśli ci ojciec pozwoli? Jest wiele rzeczy, w których mógłbyś mi być pomocny. Chłopiec podskoczył z okrzykiem radości, padł przed Franciszkiem na kolana i ucałował go w rękę. - Mistrzu, czekałem, abyś mnie wezwał. Mój ojciec się zgodzi. Będę ci służył całym sercem. - Będzie wiele ciężkich przepraw, Józefie. - Pokonamy je razem, mistrzu. Ojciec Chisholm podniósł młodego chłopca. Był wzruszony i zadowolony. Wiedział, że postąpił mądrze. Następnego dnia zakończono przygotowania do podróży. Józef wyszorowany i uśmiechnięty stał przy tobołach obok dwu kudłatych kucyków górskich, które ujął o świcie; otaczała go mała gromadka młodszych chłopców, przejętych wspaniałością cudów szerokiego świata, które się przed nim otwierały. W kościele ojciec Chisholm kończył dziękczynienie. Gdy powstał, LiuChi wezwał go skinieniem do podobnego do krypty pomieszczenia. Z cedrowej skrzyni wyjął haftowany ornat. Był niezwykle piękny i sztywny od złota. Miejscami atłas był wytarty i cienki jak pergamin, lecz szata była w całości nienaruszona, zdatna do użytku i bezcenna. Starzec uśmiechnął się na widok niemego zachwytu Franciszka. - Czy podoba ci się ten nędzny przedmiot? - Jest przepiękny! - Weź go. Jest twój! Żadne protesty nie mogły skłonić LiuChi do cofnięcia przepysznego daru. Złożono ornat starannie, owinięto w czyste płótno konopne i umieszczono w tobole Józefa. W końcu Franciszek musiał pożegnać wszystkich. Pobłogosławił ich i raz jeszcze zapewnił o swoim powrocie w ciągu najbliższych sześciu miesięcy. Za następnym razem będzie mu łatwiej dostać się do nich, skoro ma te małe silne koniki i Józefa jako przewodnika. Potem obydwaj ruszyli w drogę. Kuce ich szły obok siebie, kołysały miarowo łbami, wspinając się coraz wyżej w górę. Serdeczne spojrzenia całej wioski biegły w ślad za odjeżdżającymi. Z Józefem przy boku ojciec Chisholm jechał w równym, energicznym tempie. Czuł powracającą falę cudownie umocnionej wiary. Serce tętniło świeżą nadzieją. Lato, które nastąpiło po ich powrocie do Paitanu, minęło. Na kraj spadła pora zimna. Z pomocą Józefa Franciszek uszczelnił stajnię, zalepiając dziury świeżym błotem i kaolinem. Dwa drewniane tapczany wspierały teraz najsłabszą ścianę, a płaskie, żelazne palenisko na ubitej ziemi zastępowało kominek. Józef, który odznaczał się zdrowym apetytem, skompletował już osobliwy zbiór naczyń kuchennych. Chłopak, teraz mniej aniołkowaty, zyskał przy bliższym poznaniu. Lubił bezustannie paplać i był ogromnie łasy na pochwały. Dopuszczał się czasami małej samowoli, wykradając z naiwną beztroską dojrzałe melony z ogrodu targowego, położonego przy drodze do miasta. Franciszek nadal trwał w postanowieniu nieopuszczania swego ubożuchnego schronienia, dopóki nie dojrzy przed sobą jasno wytkniętej drogi. Z biegiem czasu kilka zalęknionych dusz wkradło się do jego kaplicy przy ulicy Sieciarzy. Pierwsza była jakaś przejęta wstydem stara kobieta w łachmanach. Ukradkiem wyciągnęła różaniec ze zgrzebnej płachty, która służyła jej za płaszcz. Zachowanie jej zdradzało, że jedno jedyne słowo wypłoszyłoby ją na zawsze. Franciszek powściągnął się i udał, że jej nie dostrzega. Następnego dnia powróciła ze swą córką. Żałośnie skąpa liczba jego wyznawców nie zniechęcała go. Postanowienie Franciszka, aby ani nie kupować neofitów, ani ich nie zdobywać pochlebstwem, było hartowne jak szlachetna stal. W poradni był ruch. Widocznie odczuto jego nieobecność w małym ambulatorium. Po swym powrocie zastał nieopisane zbiegowisko czekających na niego przed lokalem Hunga. Równolegle z praktyką wzrastała jego zdolność rozpoznawania chorób i jego umiejętności. Miał do czynienia z wszelkiego rodzaju przypadkami, z chorobami skórnymi, z kolkami i upartymi kaszlami, z durem, z okropnym ropieniem oczu i uszu, a przeważna ich część była rezultatem brudu i bytowania w natłoczonych ludźmi norach. Nieco czystości i odrobina prostych środków odkażających działały cuda w takich wypadkach. Ziarenko nad manganianu potasu posiadało wartość grudki złota tej samej wagi. Gdy przywiezione skromne zapasy środków leczniczych były już na wyczerpaniu, nadeszła od doktora Tullocha odpowiedź na jego błagalny list. Była to duża, zabita gwoździami skrzynia, pełna szarpi, bandaży i gazy, jodyny i środków antyseptycznych, rycynusu i chlorodyny. Na spodzie leżała pognieciona i zabazgrana recepta. Wasza Świątobliwość! Zdawało mi się, że to ja miałem ruszyć w okolice tropikalne i uprawiać tam fuszerkę! I gdzie jest Wasz dyplom? Zresztą nie przejmuj się - ulecz, co możesz, a zabij, czego nie możesz uleczyć. Posyłam Ci skrzynkę narzędzi, które mogą Ci pomóc. Była to zgrabnie opakowana kasetka ze skalpelem, nożycami i kleszczami. W dopisku Tulloch dodał: "Dla twojej osobistej informacji donoszę Ci, że składam raport na Ciebie do Brytyjskiej Izby Lekarskiej, papieża i Chung-lungsoo". Franciszek uśmiechnął się na te złośliwe, nieszkodliwe żarty, lecz krtań ścisnęła mu się wzruszeniem i wdzięcznością. Ta nowa podnieta do dalszego codziennego trudu w poradni i osłoda, jaką dawało mu towarzystwo Józefa, napełniły go teraz nieznaną dotychczas, przejmującą dreszczem egzaltacją. Nigdy w życiu nie pracował ciężej i nigdy nie sypiał lepiej. Lecz pewnej listopadowej nocy spał lekko i niespokojnie, a po północy nagle obudził się. Panowało przejmujące zimno. W ciemności słyszał tylko głęboki i spokojny oddech Józefa. Leżał przez chwilę, usiłując wyperswadować sobie niczym nie uzasadniony niepokój, lecz nie mógł. Wstał ostrożnie, aby nie obudzić śpiącego chłopca, i wykradł się ze stajni. Ścięta mrozem noc uderzyła w niego jakby ciosami sztyletów. Powietrze było przejmująco ostre, a każdy wdech ciął bólem. Gwiazd nie było widać, a ze zmrożonego śniegu promieniowała upiorna biel. Zdawało się, że cisza sięga setek mil. Było strasznie. Nagle wydało mu się, że słyszy słaby i niewyraźny płacz. Wiedział, że się myli, wytężył jednak słuch na nowo. Dookoła panowała zupełna cisza. Lecz kiedy odwrócił się, aby wejść do stajni, powtórzył się ów głos podobny do słabego kwilenia ginącego ptaka. Stanął niezdecydowany, a potem łamiąc z chrzęstem zeskorupiały śnieg ruszył ku miejscu, skąd doleciał go głos. W odległości pięćdziesięciu kroków za terenem misji potknął się na ścieżce o sztywny, ciemny kształt. Była to rozciągnięta postać kobieca z twarzą w śniegu, zamarzła na kość. Kobieta była martwa, lecz pod nią w łachmanach przy piersi zauważył słabe ruchy niemowlęcia. Pochylił się i podniósł maleństwo. Było zimne jak ryba, lecz miękkie i żywe. Serce zabiło mu jak młotem. Pobiegł z powrotem do stajni, potykając się i niemal padając po drodze. Zawołał głośno Józefa. Gdy już palenisko na dobre zapłonęło świeżym drzewem, siejąc dookoła blask i ciepło, ksiądz i jego sługa pochylili się nad dzieckiem. Nie miało więcej niż dwanaście miesięcy. Oczy miało czarne i dzikie, niedowierzające ciepłu ognia. Od czasu do czasu kwiliło. - Jest głodne - orzekł Józef mądrze. Przygrzali nieco mleka i wlali je w ampułkę mszalną. Potem ojciec Chisholm oddarł strzęp czystego płótna i wcisnął je jak knot do wąskiej szyjki dzbanuszka. Dziecko ssało łakomie. Po pięciu minutach mleko skończyło się i dziecko usnęło. Kapłan owinął je w koc z własnego łóżka. Był głęboko wzruszony. To maleństwo, które tak po prostu i nieoczekiwanie przyszło do jego stajni z mroźnej pustki, było jak znak dany od Boga. Przy zwłokach matki nie znaleźli nic, co by świadczyło, kim jest, lecz jej rysy wycieńczone trudami i ubóstwem zdradzały lekki, delikatny ślad tatarskiej rasy. Gromada koczowników przechodziła tędy poprzedniego dnia. Matka niewątpliwie zmrożona zimnem padła i umarła. Szukał w myśli imienia dla dziecka. Był to dzień świętej Anny. Tak, imię jej będzie Anna. - Jutro, Józefie, poszukamy kobiety, aby zajęła się darem nieba. Józef wzruszył ramionami. - Mistrzu, nie możesz oddawać dziewczynki. - Nie oddam - odpowiedział ostro ojciec Chisholm. Plan miał już jasny i przemyślany. To dziecię zesłane mu przez Boga będzie jego pierwszym podrzutkiem... Tak!... Zaczątkiem jego sierocińca... Marzenie to pielęgnował od swego przybycia do Paitanu. Będzie oczywiście potrzebował pomocy... siostry muszą przyjść pewnego dnia... ale należało to jeszcze do dalekiej przyszłości Teraz siedział na ubitej ziemi przy ciemnoczerwonym żarze ognia i patrząc na uśpione niemowlę czuł, że jest to znak od Boga, zwiastujący, iż w przyszłości w końcu zwycięży. To Józef, niezrównany plotkarz, pierwszy doniósł ojcu Chisholmowi o chorobie syna pana Chia. Zimna pora nie ustępowała i góry Kuang leżały w śniegu. Rezolutny Józef, pomagając po mszy kapłanowi zdejmować szaty, plótł trzy po trzy i dmuchał w swe skostniałe palce. - Och, moja ręka! Jest teraz tak bezużyteczna jak dłoń małego ChiaJu. ChiaJu zadrasnął sobie kciuk nie wiadomo czym i w rezultacie harmonia jego pięciu zmysłów została zakłócona. Jady opanowały całkowicie jedno ramię i spowodowały jego spuchnięcie, a całe ciało chłopca wyniszczała gorączka i cierpienie. Trzej najsławniejsi lekarze miasta opiekowali się nim i zastosowano najdroższe środki lecznicze. Obecnie wysłano gońca do HsinHsiang po "eliksir życia", bezcenny wyciąg z żabich oczu, dobywany jedynie w okresie Księżyca Smoka. - On wyzdrowieje - zakończył Józef, pokazując swe białe zęby w zdrowym uśmiechu - haokao nigdy nie zawodzi... a to jest bardzo ważne dla pana Chia, bo Ju jest jego jedynym synem. W cztery dni później o tej samej porze dwie kryte lektyki, z których jedna była pusta, zatrzymały się przed kaplicą przy ulicy Sieciarzy i w chwilę potem wysoka postać kuzyna pana Pao, owinięta w watowaną tunikę, stanęła przed ojcem Chisholmem w postawie pełnej godności i powagi. Przeprosił ojca Chisholma za swoje nieprzystojne natręctwo, a potem poprosił go, aby mu towarzyszył do domu pana Chia. Franciszek zawahał się w obawie przed komplikacjami, jakie mogły wyniknąć z tego zaproszenia. Istniały bliskie związki pomiędzy rodzinami Pao i Chia poprzez wspólne interesy i małżeństwo. Obydwie były rodzinami wysoce wpływowymi. Od czasu swego powrotu z wioski Liu Franciszek nierzadko spotykał szczupłego, nieprzystępnego i uśmiechniętego cynicznie kuzyna pana Pao, który był także pierwszym kuzynem pana Chia. Wysoki mandaryn darzył Franciszka pewnymi dowodami szacunku, lecz to nagłe wezwanie, to zaufanie nie mieściło się w ramach ich dotychczasowego stosunku. Gdy obrócił się w milczeniu, aby wziąć kapelusz i płaszcz, ogarnął go nagły, głuchy lęk. Dom Chia pogrążony był w ciszy. Okratowane werandy były teraz puste, a basen na ryby pokryty kruchą warstewką lodu. Kroki ich rozlegały się tłumionym echem po opustoszałych brukowanych podwórzach. Po bokach opatrzonej daszkiem czerwonozłotej bramy rozwalały się jak śpiące olbrzymy dwa owinięte w worki drzewa jaśminowe. Z pomieszczenia dla kobiet po drugiej stronie tarasów dochodził odgłos tłumionego płaczu. W komnacie, w której leżał na rozgrzanym kangu chory ChiaJu było ciemnawo. Trzej brodaci lekarze, odziani w długie szaty, czuwali przy nim, siedząc na rogóżkach ze świeżej trzciny. Od czasu do czasu jeden z lekarzy pochylał się i kładł bryłę węgla pod podobne do skrzyni kang. W rogu pokoju kapłan taoista w szacie koloru łupku mamrotał egzorcyzmy przy akompaniamencie dźwięku fletów, dochodzącego zza bambusowego przepierzenia. Ju był pięknym, sześcioletnim dzieckiem o miękkiej kremowej cerze i oczach koloru dojrzałych owoców tarniny. Wychowany w najsurowszych tradycjach poszanowania rodziców, był ubóstwiany, lecz nie psuty. Leżał teraz wyciągnięty na wznak, wyniszczony nieustanną gorączką i bólem. Kości wyzierały mu przez skórę, wyschłe usta drgały kurczowo, a oczy wpatrzone w sufit były nieruchome. Jego ramię sine, nabrzmiałe i zniekształcone potwornie, obłożone było okropnym plastrem brudu zmieszanego z małymi skrawkami zadrukowanego papieru. Gdy kuzyn pana Pao wszedł z ojcem Chisholmem, nastała króciutka chwila ciszy. Potem taoistyczne mamrotanie zostało podjęte na nowo, a trzej lekarze trwali w swym czuwaniu przy kangu jeszcze bardziej niż dotychczas nieruchomi. Ojciec Chisholm pochylił się nad nieprzytomnym dzieckiem i położył dłoń na jego rozpalonym czole Doskonale zdawał sobie sprawę ze znaczenia tej przejrzystej a beznamiętnej powściągliwości obecnych w komnacie osób. Dotychczasowe jego kłopoty byłyby niczym w porównaniu z prześladowaniem, jakie go czekało po ewentualnie bezskutecznym zabiegu. Lecz rozpaczliwy stan chłopca i ta żałosna parodia leczenia wzburzyły w nim krew. Szybkimi, lecz łagodnymi ruchami począł usuwać z zakażonego ramienia haokao wraz z plugawym opatrunkiem, z którym się tak często spotykał w swej małej poradni. W końcu ramię było wolne i wymyte w ciepłej wodzie. Unosiło się ono niemal na wodzie niby wezbrany ropą pęcherz o lśniącej, zielonkawej powłoce. Ojciec Chisholm działał spokojnie, choć serce przyspieszonym tętnem prawie rozsadzało mu pierś. Wyciągnął z kieszeni kasetkę przysłaną przez doktora Tullocha i wyjął z niej lancet. Wiedział, że nie posiada potrzebnego doświadczenia dla dokonania tego rodzaju operacji, lecz wiedział także, że jeśli nie rozetnie ramienia, dziecko, stojące już teraz u progu śmierci, niewątpliwie umrze. Czuł na sobie spojrzenia wszystkich dyskretnie odwróconych oczu i wyczuwał okropny niepokój i rosnące powątpiewanie ogarniające kuzyna pana Pao, który stał nieruchomo za nim. Westchnął do świętego Andrzeja. Skupił się całym wysiłkiem woli, aby ciąć, ciąć głęboko, głęboko i szeroko. Wielki wylew zgniłej ropy potoczył się falami przez ranę, bulgocąc i spływając do glinianej misy. Fetor był obrzydliwy, jadowity. W całym swym życiu nie wciągał Franciszek w nozdrza żadnego zapachu z większą wdzięcznością. Kiedy obydwiema rękami ściskał ramię, aby przyspieszyć odpływ ropy, i patrzył, jak obrzmiała ręka maleje do połowy poprzednich rozmiarów, uczucie ogromnej ulgi spłynęło na niego pozbawiając go sił. Gdy w końcu wyprostował się opatrzywszy ranę czystym mokrym płótnem, uprzytomnił sobie, że bełkoce po angielsku: - Myślę, że teraz wyliże się... przy odrobinie szczęścia. - Był to znany zwrot starego Tullocha. Świadczył o napięciu jego nerwów. Mimo to wychodząc usiłował zachować postawę pogodnej beztroski. Pogrążonemu w milczeniu kuzynowi pana Pao, który go odprowadził do lektyki, oświadczył: - Proszę mu dać pożywnego rosołu, gdy się obudzi. I proszę nie dawać haokao. Przyjdę jutro. Następnego dnia mały Ju czuł się znacznie lepiej. Gorączka ustąpiła niemal całkowicie, pacjent całą noc przespał zdrowo, a rano wypił kilka filiżanek bulionu z kury. Gdyby nie cud błyszczącego lancetu, byłby prawdopodobnie już nie żył. - Proszę go nadal dobrze odżywiać - rzekł ojciec Chis holm z serdecznym uśmiechem, gdy odchodził. Zgłoszę się jutro znowu! - Dziękuję - odchrząknął kuzyn pana Pao. - To nie jest potrzebne. - Zapadła niezręczna cisza. - Jesteśmy głęboko wdzięczni. Pan Chia był poważnie chory ze zmartwienia. Teraz, kiedy jego syn powraca do zdrowia, on również czuje się lepiej. Wkrótce zapewne będzie mógł wystąpić publicznie. - Mandaryn ukłonił się z dłońmi dyskretnie ukrytymi w rękawach i odszedł. Ojciec Chisholm gniewnie odprawił lektykę i ruszył dużymi krokami przez miasto walcząc z ciężkim, gorzkim oburzeniem. Oto wdzięczność! Wyrzucono go bez słowa... jego, który uratował dziecku życie, może z narażeniem swego własnego? Od początku do końca nie widział pana Chia, tego samego pana Chia, którego ujrzał na dżonce w dzień swego przybycia i który nawet nie raczył spojrzeć na niego. Zacisnął pięści walcząc z dobrze znanym mu demonem i modlił się żarliwie: "O Boże, daj mi zachować zimną krew! Nie pozwól temu przeklętemu grzechowi gniewu opanować mnie znowu! Pozwól mi być łagodnym i cierpliwym. Udziel mi pokory, Boże drogi! Mimo wszystko to Twoja litościwa dobroć, Twoja Boska Opatrzność uratowała życie chłopcu. Uczyń ze mną, cokolwiek pragniesz. Widzisz, że jestem zrezygnowany. Lecz, o Boże! - pomyślał z nagłą pasją - Ty widzisz, że jednak była to podła niewdzięczność, mimo wszystko! " W ciągu następnych kilku dni Franciszek pilnie unikał dzielnicy miasta, w której mieszkał kupiec. Urażono nie tylko jego dumę. W milczeniu słuchał, jak Józef gawędził poufale o nadzwyczajnym uzdrowieniu małego Ju, o honorarium wyznaczonym przez pana Chia mądrym lekarzom, o darowiźnie udzielonej świątyni Laotse za odpędzenie demona, który trapił ukochanego syna pana Chia. - Czy to nie jest godne uwagi, drogi ojcze, ile źródeł skorzystało ze szczodrobliwości szlachetnego mandaryna? - zapytał w końcu Józef. - Zaprawdę, godne uwagi - odpowiedział ojciec Chisholm sucho, dotknięty do żywego. W tydzień później, gdy już miał zamykać poradnię po jałowym i bezużytecznym dniu, spostrzegł spoza umieszczonego w górze naczynia, w którym mieszał roztwór nadman ganianu, szczupłą sylwetkę pana Chia. Drgnął podniecony gniewem, lecz nie odezwał się. Kupiec ubrany był w swe najlepsze suknie. Miał na sobie bogatą, czarną atłasową szatę z żółtym kaftanem i haftowane, pluszowe buty. Za cholewką jednego buta tkwił ceremonialny wachlarz, a głowę pokrywała płaska, atłasowa czapka. Stał w postawie uroczystej i pełnej godności. Złocone, metalowe futerały chroniły jego zbyt długie paznokcie. Tchnęło od niego kulturą i inteligencją, a sposób zachowania się zdradzał doskonałe wychowanie. Łagodna melancholia widniała na czole. - Przyszedłem - rzekł. - Rzeczywiście! - Ton Franciszka nie był zachęcający. Poruszał dalej szklanym naczyniem mieszając fioletowy roztwór. - Było wiele spraw do przypilnowania, wiele interesów do załatwienia. Lecz teraz - ciągnął ze zrezygnowanym ukłonem - jestem tu. - Po co? Twarz pana Chia przybrała wyraz lekkiego zdziwienia. - Oczywiście... aby zostać chrześcijaninem. Nastąpiła chwila martwej ciszy, chwila, która - rozsądnie rzecz biorąc - powinna być kulminacyjnym punktem tych nędznych, pełnych znoju miesięcy, pierwszym spadającym z drzewa owocem pracy misjonarza, skoro dzikus, wódz swego plemienia, z pochyloną głową prosił o chrzest. Lecz mało było triumfu w twarzy ojca Chisholma. Gryzł wargę zagniewany i przemówił powoli: - Czy wierzysz? - Nie - odpowiedział pan Chia smutno. - Czy gotów jesteś przyjmować, naukę? - Nie rozporządzam czasem na przyjmowanie nauki - odrzekł z niskim ukłonem. - Pałam tylko chęcią zostania chrześcijaninem. - Chęcią? Czy to ma znaczyć, że chcesz nim zostać? Pan Chia uśmiechnął się blado. - Czy nie jest widoczne... moje pragnienie wyznawania twojej wiary? - Nie, nie jest widoczne. I nie żywisz najlżejszego pragnienia wyznawania mojej wiary. Dlaczego to czynisz? - Policzki kapłana pałały. - Aby ci odpłacić - odpowiedział pan Chia prosto. - Wyświadczyłeś mi najwyższe dobro. Muszę wyświadczyć najwyższe dobro tobie. Ojciec Chisholm poruszył się gniewnie. Straszliwa pokusa, a zarazem niepodobieństwo ustąpienia wzbudziły w nim gniew. - To nie jest dobro, co chcesz uczynić. To jest zło. Nie posiadasz ani chęci, ani wiary. Gdybym cię przyjął, byłoby to oszustwem wobec Boga. Nic nie jesteś mi dłużny, Teraz odejdź, proszę. Początkowo pan Chia nie wierzył własnym uszom. - Czy to ma znaczyć, że mnie odrzucasz? - Wyraziłem to chyba dość grzecznie - warknął ojciec Chisholm. W twarzy kupca zaszła wprost zdumiewająca zmiana. Oczy mu rozjaśniły się i poczęły błyszczeć. Melancholia opadła z niego jak całun. Musiał walczyć, aby zapanować nad sobą, i choć wyglądał, jakby radość miała go lada chwila rozsadzić, opanował się mimo wszystko. Ceremonialnie złożył przed Franciszkiem trzy pokłony. Zdołał także zapanować nad swym głosem. - Żałuję, że nie można mnie przyjąć. Oczywiście jestem najzupełniej niegodny. Niemniej, może w inny nieznaczny sposób... Urwał, znowu złożył trzy pokłony i wycofał się tyłem ku drzwiom. Tego wieczora, gdy ojciec Chisholm siedział przy palenisku z tak surowym obliczem, że Józef, zajęty przygotowaniem smakowitych małży rzecznych duszonych w ryżu, ukradkiem tylko spoglądał na niego, rozległ się nagle na dworze trzask sztucznych ogni. Sześciu służących pana Chia paliło je ceremonialnie na ulicy. Potem wszedł kuzyn pana Pao, ukłonił się i podał ojcu Chisholmowi pergaminowy zwój, owinięty w karmazynowy papier. - Pan Chia prosi o zaszczycenie go przyjęciem tego najmniej godnego daru - zapisu Wzgórza Lśniącego Zielonego Nefrytu z całą ziemią, prawami do wód i prawami do kopalni szkarłatnej gliny. Majętność należy do pana bez zastrzeżeń, na zawsze. Pan Chia prosi dalej o przyjęcie pomocy dwudziestu jego robotników na okres potrzebny do tego, by wszelkie budowle, które pan chciałby tam wznieść, były w zupełności wykończone. Franciszek był tak zdumiony, że nie mógł dobyć słowa. Kuzyn pana Pao wyszedł i zbliżył się do czekającego na niego na ulicy pana Chia. Ojciec Chisholm patrzył za oddalającymi się postaciami w osobliwym milczeniu. Potem szybko przebiegł oczyma zapis i wykrzyknął radośnie: - Józefie! Józefie! Józef przybiegł wylękniony przeczuciem nowego nieszczęścia, lecz wyraz twarzy mistrza uspokoił go. Poszli natychmiast razem na Wzgórze Lśniącego Zielonego Nefrytu i tam pośród wysokich cedrów oblani światłem księżycowym zaśpiewali Magnificat. Franciszek stał bez nakrycia głowy, zatopiony w wizji tego, co stworzy na tym płacie szlachetnej ziemi. Modlił się z wiarą i modlitwa jego została wysłuchana. Józef, z suchym gardłem od ostrego wiatru, czekał nieporuszony bez skargi znajdując swą własną wizję w uniesionej zachwytem twarzy kapłana i dziękował Bogu, że pozwolił mu zachować tyle przytomności umysłu, iż wychodząc zdjął garnek z ryżem z ognia. osiemnaście miesięcy później, w maju, gdy cała prowincja Kansu rozkoszowała się słońcem i krótkim okresem doskonałej pogody, który dzieli śniegi zimy od upałów lata, ojciec Chisholm przechodził przez podwórze swej nowo wybudowanej misji Świętego Andrzeja. Może nigdy w życiu nie zaznał jeszcze uczucia tak spokojnego zadowolenia, jak obecnie. Krystaliczne, słodkie powietrze, w którym kołowała chmura gołębi, iskrzyło się blaskiem. Gdy dochodził do drzewa figowego, które stosownie do jego pomysłu ocieniało wejście do misji, rozejrzał się z dumą, ale i z podejrzliwym podziwem i zdumieniem, czy to nie złuda, która może zniknąć przez noc. Lecz to wszystko istniało namacalne i rzeczywiste, błyszczące i wspaniałe: wysmukły kościół, jakby pełniący straż wśród cedrów, i jego dom, ożywiony ciemną czerwienią krat w oknach, z przylegającą małą szkółką i poradnią z osobnym wejściem z boku. Dalej widniał jeszcze jeden dom za zasłoną gęstego listowia i drzew, które osłaniały nowo założony ogród. . Westchnął błogosławiąc z uśmiechem wydajność glinki, z której po wypróbowaniu wielu mieszanek uzyskał wreszcie śliczne, bladoróżowe cegły o miękkim tonie. Jego misja stała się dzięki temu symfonią cynobru. Błogosławił zaprawdę każdy z kolei cud: niczym niewzruszoną uprzejmość pana Chia, zręczność i cierpliwość pracowników, a nawet pogodę, która jakby zaczarowana trwała przez cały ubiegły tydzień i sprawiła, że uroczystość otwarcia misji, którą rodziny Chia i Pao grzecznie zaszczyciły swą obecnością, stała się znacznym sukcesem. Po to tylko, aby zobaczyć próżną jeszcze izdebkę szkolną, wybrał drogę okrężną, spoglądając jak uczniak przez okno na nowiutkie obrazy na wybielonych ścianach i na lśniące ławki, które podobnie jak i tablice, sam własnoręcznie sporządził. Świadomość, że to, co znajduje się w tym pokoju, stanowi rezultat pracy jego własnych rąk, ciepłem kładła mu się na sercu; lecz przypomnienie o oczekującej go jeszcze pracy popędziło go do drugiego końca ogrodu, gdzie niedaleko niższej bramy, obok jego prywatnego warsztatu stał mały piec do wypalania cegieł. Zrzucił starą sutannę i w poplamionych, płóciennych portkach, w koszuli i szelkach począł wykopywać glinę drewnianą łopatą. Jutro miały przyjechać trzy siostry. Mieszkanie dla nich było już gotowe, z oknami przybranymi w firanki, chłodne i pachnące woskiem. Lecz oddzielna izba jego własnego pomysłu, gdzie siostry miały odpoczywać i rozmyślać, nie była jeszcze zupełnie wykończona. Trzeba było na to co najmniej jeszcze jednego pieca cegieł. Ugniatając margiel, kształtował w myśli przyszłość. Dla przyszłego rozwoju misji przybycie tych zakonnic było rzeczą niesłychanej doniosłości. Franciszek przewidywał je w swoich planach od samego początku, pracował i modlił się o nie, a w miarę jak misja powoli rosła pod jego nadzorem, zasypywał listami w tej sprawie ojca Mealeya a nawet biskupa. Czuł, że nawracanie dorosłych Chińczyków było pracą dla archaniołów. Rasa, analfabetyzm i siła przyciągania starej wiary były zbyt silnymi przeszkodami, aby można je było przełamać w sposób uczciwy, a wiadomo, że nie zawsze należy prosić o cuda. Co prawda teraz, kiedy umocnił się na zewnątrz swym nowym, pięknym kościołem, coraz więcej skruszonych dusz wędrowało na mszę. Gmina jego liczyła już blisko sześćdziesiąt osób. Gdy ich pobożne pienia wznosiły się na kyrie, czyniło to wrażenie głosu tłumu. Niemniej uwaga jego ześrodkowała się na dzieciach. Dzieci tu szły dosłownie "po dwoje za pensa". Głód, nieubłagane ubóstwo i konfucjańska koncepcja supremacji rodu męskiego sprawiały, że dzieci płci żeńskiej były co najmniej balastem dla rodzin. W oka mgnieniu będzie miał tu szkółkę pełną dzieci, karmionych i opatrywanych przez siostry. Będą biegały za obręczami, rozweselały misję swym śmiechem i uczyły się literek i katechizmu. Przyszłość należała do dzieci, a dzieci jego dzieci będą należały do Boga! Franciszek uśmiechnął się do swych myśli, gdy wsuwał uformowane kostki gliny do pieca. Nie mógł rościć sobie prawa do miana człowieka towarzyskiego, a jednak w ciągu tych długich miesięcy spędzonych wśród obcej rasy nieraz łaknął towarzystwa ludzi własnego pokroju. Matka Maria Weronika, choć rodem z Bawarii, spędziła ostatnie pięć lat w Bon Secours w Londynie, a dwie inne, które miały jej towarzyszyć, siostra Klotylda z Francji i siostra Marta z Belgii, spędziły ostatnio po tyleż lat w Liverpoolu. Przyjeżdżając wprost z Anglii przywiozą ze sobą przyjazne tchnienie ojczyzny. Tyle sobie zadał trudu przy układaniu planu przyjęcia sióstr, że teraz nieco niespokojnie sprawdzał w duchu, czy czegoś nie przeoczył w swych przygotowaniach na następny dzień. Zapali niebo sztucznych ogni w najlepszym chińskim stylu w przystani rzeki, nie tyle jednak, aby je zaniepokoić. Trzy najlepsze w Paitanie lektyki będą na nie czekały. Gdy tylko dotrą do misji, poda się herbatę, potem przed błogosławieństwem nastąpi krótki odpoczynek (miał nadzieję, że kwiaty będą się im podobały), a w końcu specjalna wieczerza. Zachichotał niemal z zadowolenia, gdy pomyślał o menu tej wieczerzy: No... przejdą na twardy wikt jeszcze dość wcześnie... biedactwa! On sam miał zupełnie kiepski apetyt. Podczas budowy misji żył jakby w transie, pracując całymi dniami na rusztowaniach lub przeglądając plany z przodownikiem pana Pao. Jadał jedynie ryż i gęstą zupę fasolową, lecz teraz posłał Józefa, aby poszukał w mieście owoców mango, chowchow i najrzadszego ze smakołyków, świeżego dropia z Shonsee na Północy. Nagle rozmyślania jego przerwał odgłos kroków. Podniósł głowę i obrócił się,-kiedy właśnie pchnięto bramę. Ukazały się trzy zakonnice. Obok nich obdarty, przybrzeżny kulis, wyciągniętym ramieniem wskazywał dalszą drogę. Były zdrożone, a w ich niepewnych spojrzeniach czaił się niepokój. Zawahały się, a potem ruszyły znużonym krokiem w górę aleją ogrodu. Pierwsza z nich, w wieku około czterdziestu lat, promieniowała godnością i pięknością. Z doskonale ukształtowanych rysów twarzy i z dużych, niebieskich oczu wyzierało arystokratyczne pochodzenie. Blada ze zmęczenia, pędzona rodzajem wewnętrznego ognia, kroczyła z wysiłkiem naprzód. Zaledwie spojrzawszy na Franciszka przemówiła w niezłej chińszczyźnie: - Proszę nas natychmiast zaprowadzić do ojca misjonarza. Okropnie zmieszany ich jawną rozpaczą odpowiedział w tym samym języku. - Oczekiwano was dopiero jutro. - Czy mamy powrócić na ten okropny statek? - Zadrżała powstrzymywanym oburzeniem. - Zaprowadź nas natychmiast do twego pana. Odezwał się powoli, po angielsku: - Ja jestem ojciec Chisholm. Jej oczy, lustrujące bacznie budynki misyjne, spoczęły niedowierzająco na jego niskiej postaci, ubranej w koszulę z podwiniętymi rękawami. Patrzyła z rosnącym przerażeniem na jego ubranie robocze, brudne ręce i oblepione błotem buty, na błoto rozmazane po policzku. Wyjąkał niezręcznie: - Przykro mi... jestem zrozpaczony, że siostry nie zastały nikogo na przystani. Na krótką chwilę oburzenie wzięło nad nią górę. - Wolno było chyba oczekiwać jakiegoś powitania u kresu sześciu tysięcy mil podróży. - Lecz widzi siostra, list mówił zupełnie wyraźnie... Powstrzymała go powściągliwym gestem. - Może ojciec wskaże nam nasze pomieszczenie. Moje towarzyszki - odezwała się ignorując dumnie własne zmęczenie - są całkowicie wyczerpane. Miał właśnie złożyć ostateczne wyjaśnienie, lecz widok dwu towarzyszących jej sióstr wpatrzonych w niego szeroko otwartymi oczami i bardzo wylęknionych powstrzymał go. Poprowadził je w przykrym milczeniu do przygotowanego dla nich domu. Tu zatrzymał się. - Mam nadzieję, że tu będzie wam wygodnie. Zaraz poślę po wasz bagaż. Może... może zechcecie dziś spożyć wieczerzę ze mną? - Dziękuję. To niemożliwe - odpowiedziała zimno. Jeszcze raz oczy jej powstrzymując harde łzy spoczęły na jego zniszczonej odzieży. - Lecz jeśli może ojciec odstąpić nam nieco mleka i owoców... jutro będziemy zdatne do pracy. Przybity i zmartwiony powrócił do swego domu, wykąpał się i zmienił ubranie. Spośród swych dokumentów wyszukał i skrupulatnie zbadał list z Tientsinu. Podano w nim datę 19 maja, co oznaczało, jak powiedział, dzień jutrzejszy. Podarł list w drobne kawałki. Pomyślał o tym głupim dropiu zarządzonym na jutro. Zarumienił się. Na dole natknął się na Józefa bełkocącego w radosnym podnieceniu z pełnym naręczem zakupów. - Józefie! Zanieś owoce, które kupiłeś, do domu sióstr. Resztę zabierz i rozdaj ubogim. - Lecz mistrzu... - Ogłupiały tonem rozkazu i wyrazem twarzy kapłana połknął prędko resztę zdania. Z twarzą, w której wszelka radość nagle wygasła, wystękał: - Tak, mistrzu. Franciszek poszedł do kościoła z ustami zaciśniętymi, jakby pieczętowały znienacka doznaną urazę. Następnego dnia trzy siostry wysłuchały jego mszy, a on śpieszył się po nabożeństwie z przebraniem się, mając nadzieję, że zastanie matkę Marię Weronikę oczekującą go przed kościołem. Nie było jej tam jednak, ani też nie przyszła po instrukcje do jego domu. W godzinę później zastał ją przy pisaniu w izbie szkolnej. Wstała spokojnie, gdy wszedł. - Proszę usiąść, matko. - Dziękuję - odezwała się przyjemnym głosem. Mimo to stała nadal z piórem w ręce i z arkuszem papieru przed sobą na biurku. - Czekałam na uczniów. - Będzie ich matka miała dwudziestu dziś po południu. Zbierałem ich przez szereg tygodni. - Usiłował utrzymać rozmowę w lekkim i przyjemnym tonie. - Wyglądają na inteligentne stworzonka. Uśmiechnęła się poważnie. - Uczynimy dla nich wszystko, co możliwe. - A poza tym jest i poradnia. Miałem nadzieję, że matka zechce mi tam pomagać. Mam bardzo mało wiadomości w tym kierunku, ale to jest wprost zdumiewające, ile można tu zdziałać nawet z tą odrobiną umiejętności. - Jeśli ojciec poda mi godziny przyjęć w poradni, będę tam. Nastąpiła krótka chwila milczenia. Rezerwa, wyczuwalna wyraźnie pod jej spokojną uprzejmością, dotykała go głęboko. Jego spojrzenie opuszczone w dół, wędrując w zażenowaniu, natknęło się nagle na małą, obramowaną fotografię, którą już umieściła na biurku. - Co za piękny widok! - zaryzykował, usiłując przełamać niewidzialną barierę pomiędzy nimi. - Tak, piękny. - Jej ociężałe oczy pobiegły za jego spojrzeniem ku pięknemu, staremu zamkowi, bielejącemu na tle ciemnej ściany górskich świerków z kaskadą tarasów i ogrodów spływającą w dół ku jezioru. - To jest Schloss Anheim. . - Słyszałem już tę nazwę niegdyś. Zapewne historyczny zamek. Czy to w waszej rodzinnej okolicy? Po raz pierwszy spojrzała mu wprost w twarz. Oblicze jej było zupełnie bezbarwne. - Zupełnie blisko - odpowiedziała tonem, który całkowicie wyczerpywał temat. Zdawało się, że czeka, aż on przemówi, a gdy tego nie uczynił, podjęła jakby w nerwowym pośpiechu: - Siostry i ja... pragniemy szczerze pracować dla rozwoju misji. Życzenia ojca będą bezzwłocznie spełniane, skoro tylko ojciec je nam zakomunikuje. Niemniej - głos jej ochłódł nieznacznie - ufam, że ojciec zapewni nam pewną swobodę działania. Utkwił w niej wzrok zdziwiony. - Nie rozumiem, o co chodzi. - Ojciec wie, że nasza reguła zakonna częściowo nakazuje nam kontemplację. Pragnęłybyśmy zażywać możliwie jak najwięcej samotności. - Patrzyła teraz wprost przed siebie. - Jadać oddzielnie... prowadzić osobny zakład... Zaczerwienił się. - Nigdy nie śniłem o czymkolwiek innym. Wasz dom jest waszym klasztorem. - A zatem ojciec zgadza się na to, abym zarządzała wszystkimi sprawami domu? Cel, do którego zmierzała, był dla niego zupełnie jasny. Osiadł mu nagle ciężarem na sercu. Uśmiechnął się niespodzianie z odcieniem smutku. - Najzupełniej. Tylko proszę być ostrożną z pieniędzmi. Jesteśmy bardzo ubodzy. - Mój zakon przyjął na siebie odpowiedzialność za nasze utrzymanie. Nie mógł powstrzymać pytania: - Czy wasz zakon nie nakazuje świątobliwego ubóstwa? - Tak - odparowała szybko - lecz nie nakazuje skąpstwa. Nastąpiła przerwa. Stali w milczeniu obok siebie, ona z zapartym tchem i palcami mocno zaciśniętymi na piórze, on z pałającą twarzą. Dziwna niechęć opanowała Franciszka. Nie mógł spojrzeć na nią. Odezwał się wreszcie: - Przyślę Józefa z rozkładem godzin przyjęć w poradni i... nabożeństw kościelnych. Do widzenia, siostro! Gdy odszedł, usiadła powoli przy biurku z dumnym niedocieczonym wyrazem twarzy, ciągle patrząc przed siebie. Potem wymknęła się jej z oka łza i potoczyła się po policzku. Okazało się, że najgorsze jej przeczucia były usprawiedliwione. Z pasją niemal zatopiła pióro w kałamarzu i podjęła na nowo pisanie listu. ... Stało się, mój drogi, drogi bracie, to, czego się obawiałam, i znowu zgrzeszyłam w mojej okropnej, nie dającej się złamać pysze rodu Hohenlohe. A jednak któż mógłby mnie winić ? Był tu dopiero przed chwilą, wymyty z gliny, w przybliżeniu ogolony (mogłam wyraźnie dostrzec niezręczne cięcia brzytwy na jego brodzie) i zbrojny w niemy autorytet. Już wczoraj od razu spostrzegłam, co z niego za malutki bourgeois. Dziś rano przeszedł samego siebie. Nie wiedziałeś dotychczas, drogi hrabio, że Anheim jest historycznym zamkiem! Dowiedziałam się o tym od niego. Mało brakowało, a parsknęłabym śmiechem, gdy jego oczy błądziły po fotografii (pamiętasz to moje zdjęcie z przystani w dniu, kiedyśmy wypłynęli z Matką na jezioro? Towarzyszy mi wszędzie. Jedyny mój doczesny skarb). Spytał mniej więcej w tym sensie: "Czy zwiedzała go siostra z okazji jakiejś wycieczki Cooka? " Chciałam odpowiedzieć: "Urodziłam się w nim", lecz duma powstrzymała mnie. A jednak, gdybym to była uczyniła, prawdopodobnie nadal gapiłby się na swe buty brudne jeszcze w szwach, z których nie zdołał wyskrobać błota, i wymamrotałby: "Och, zaprawdę! A nasz drogi Pan urodził się w stajni! " Widzisz, jest w nim coś uderzającego. Czy przypominasz sobie pana Spinnera, naszego pierwszego nauczyciela, którego tak bardzo nie lubiliśmy, i jego sposób spoglądania z wyrazem takiej krzywdy, a jednocześnie pokornej powściągliwości? Ten ma te same oczy. Prawdopodobnie jego ojciec był drwalem, podobnie jak ojciec pana Spinnera, a on sam też wspinał się do góry niepewnie w wytrwałej pokorze. Lecz, drogi Erneście, czego się lękam, to przyszłości, zamkniętej w tej obczyźnie i odizolowaniu, które wyolbrzymiają każdy szczegół sytuacji. Niebezpieczeństwo tkwi w możliwym obniżeniu własnego, wrodzonego poziomu duchowego, w możliwości popadnięcia w rodzaj duchowej zażyłości z osobą, którą instynktownie się pogardza. Och, ta nienawistna, swojska dobroduszność! Muszę zwrócić odpowiednio uwagę tym biednym stworzeniom, Marcie i Klotyldzie, które przez całą drogę z Liverpoolu tak chorowały. Postanowiłam być uprzejma i pracować do ostatniego tchu, lecz tylko zupełne odosobnienie, absolutna rezerwa... Urwała i wpatrzyła się znowu w okno, roztargniona i zmartwiona. Ojciec Chisholm spostrzegł wkrótce, że dwie młodsze siostry schodziły mu z drogi i unikały go wyraźnie. Klotylda nie miała jeszcze trzydziestu lat. Była delikatnej budowy. Pierś miała płaską a usta bezkrwiste o nerwowym uśmiechu. Była bardzo nabożna, a gdy modliła się z głową pochyloną na bok, łzy toczyły się z jej bladozielonych oczu. Marta była osobą innego pokroju: po czterdziestce, tęga i mocna, była typową chłopką o ciemnej cerze z siateczką drobnych zmarszczek dookoła oczu. Hałaśliwa i wygadana, nieco szorstka w obejściu, sprawiała wrażenie, że zadomowiłaby się natychmiast w kuchni lub zagrodzie wiejskiej. Gdy przypadkowo spotykał je w ogrodzie, Belgijka dygała prędziutko, natomiast blada Klotylda rumieniła się nerwowo, gdy z uśmiechem przemykała obok niego. Wiedział, że jest przedmiotem ich szeptów. Często kusiło go, aby je gwałtem zatrzymać i przemówić: "Nie róbcie takich zalęknionych min na mój widok. Zrobiliśmy głupi początek, ale jestem daleko lepszy, niż na pozór wyglądam". Hamował się. Nie miał jakichkolwiek powodów do niezadowolenia. Wykonywały swe prace skrupulatnie i z celową precyzją. W zakrystii pojawiły się nowe, artystycznie wyszywane kapy kościelne, a także haftowana stuła, która niewątpliwie wymagała wielu dni cierpliwej pracy. Bandaże i opatrunki, pozwijane i pocięte, we wszystkich wymiarach, zapełniały szafę sali zabiegowej. Przybyły dzieci i rozmieszczono je wygodnie w dużej sypialni na parterze domu sióstr. Obecnie izba szkolna rozbrzmiewała cienkimi głosikami lub śpiewnym rytmem powtarzanych lekcji. Przystawał nieraz przed nią z brewiarzem w ręku i ukryty w krzakach nasłuchiwał. Ta malutka szkółka znaczyła tak wiele, tak radośnie oczekiwał jej otwarcia i tak wiele obiecywał sobie radości po niej, a teraz rzadko tam chodził i to nigdy bez poczucia natręctwa. Wycofał się i zasklepił się w sobie, z posępną logiką przekonując siebie o bezpodstawności owych pretensji. Rzecz była zupełnie prosta. Matka Maria Weronika była dobrą kobietą, doskonale ułożoną, wybredną, oddaną całkowicie swej pracy. Od pierwszego wejrzenia jednak powzięła spontaniczną niechęć do niego. Nie można tego rodzaju stanu przezwyciężyć. Nie miał on zresztą ujmującego charakteru. Nie bez słuszności uważał, że nie był człowiekiem towarzyskim. Niemniej wszystko to napełniło go smutnym rozczarowaniem. Poradnia zmuszała ich do obcowania ze sobą przez trzy popołudnia w tygodniu i tam Maria Weronika całymi godzinami pracowała razem z nim. Spostrzegł, że nieraz była tak pogrążona w pracy, iż zapominała o swej niechęci. Choć niewiele rozmawiali ze sobą, doznawał w takich wypadkach uczucia dziwnej koleżeńskiej wspólnoty z nią. Pewnego dnia w miesiąc po ich przybyciu, gdy ukończył opatrunek ciężkiego wypadku zanokcicy, wyrwała się niechcący: - Ależ z ojca mógłby być chirurg! Zarumienił się. - Zawsze lubiłem pracować rękami. - Bo też ojciec ma zręczne ręce. Ucieszyło go to w śmieszny sposób. Zachowanie jej było bardziej przyjazne niż kiedykolwiek dotychczas. Po pracy, gdy odkładał swe proste leki, spojrzała na niego pytająco. - Chciałabym ojca zapytać... Siostra Klotylda ma ostatnio zbyt wiele pracy w kuchni przy przygotowywaniu posiłków dla tylu dzieci. Ona nie jest zbyt zdrowa i lękam się, że to jest ponad jej siły. Jeśli ojciec nie ma zastrzeżeń, chciałabym postarać się o jakąś pomoc. - Ależ oczywiście - zgodził się natychmiast, nawet uradowany, że zapytała go o pozwolenie. - Czy mam matce wyszukać jakąś służącą? - Nie, dziękuje. Upatrzyłam już sobie dwoje ludzi! Następnego dnia przechodząc koło domu sióstr spostrzegł niezapomniane postacie Hosannah i Filomeny Wang na balkonie, gdzie wietrzyli i czyścili maty. Zatrzymał się w miejscu, twarz ściemniała mu, a potem natychmiast skierował się do domu sióstr. Zastał Marię Weronikę liczącą sztuki płótna. Przemówił w pośpiechu: - Przykro mi, że niepokoję matkę, lecz... ci nowi słudzy... obawiam się, że matka nie będzie zadowolona. Powoli odwróciła się od bieliżniarki z twarzą nagle zachmurzoną niezadowoleniem. - Z pewnością ja to mogę najlepiej ocenić. - Nie chcę, aby matka sądziła, że zamierzam wtrącać się, lecz jestem obowiązany ostrzec matkę, że to nie są wcale ludzie godni zaufania. Usta jej skrzywiły się. - Czy to ma być przykład formy miłosierdzia chrześcijańskiego, stosowanej przez ojca? Zbladł. Stawiała go w okropnym położeniu, lecz brnął naprzód zdecydowanie. - Muszę postępować praktycznie i myśleć o dobru misji. I o waszym też. - Proszę nie martwić się o mnie - odpowiedziała z lodowatym uśmiechem. - Mogę z zupełnym powodzeniem zająć się sama sobą. - Oświadczam matce, że ci Wangowie są naprawdę parą nicponiów. Odpowiedziała z osobliwą emfazą: - Wiem, że przeżyli naprawdę ciężkie czasy. Opowiedzieli mi. - Radzę matce pozbyć się ich - powiedział gwałtownie. - Nie będę się ich pozbywała! - Jej głos był zimny jak stal. Zawsze podejrzewała go. Teraz przekonała się. Pod tym błahym pozorem przyszedł tu dziś, aby interweniować by pokazać swój autorytet, bo wczoraj w poradni na krótką chwilę zelżała nieco w swej czujności. Nigdy, nigdy nie okaże mu żadnej słabości. - Ojciec zgodził się ze mną, że nie ponoszę wobec ojca odpowiedzialności za administrowanie tym domem. Muszę zażądać, aby ojciec dotrzymał słowa. Umilkł. Nie było nic więcej do powiedzenia. A przecież chciał jej pomóc. Popełnił ciężki błąd. Gdy odchodził, pojął, że stosunki pomiędzy nimi, o których ostatnio myślał, że się polepszą, są gorsze niż kiedykolwiek. Sytuacja poczęła mu wyraźnie dokuczać. Trudno było zachować spokojne oblicze, gdy Wangowie wielokrotnie w ciągu dnia przechodzili obok niego w postawie niemego triumfu. Pewnego poranka pod koniec lipca Józef przyniósł mu śniadanie złożone z owoców i herbaty. Miał opuchnięte dłonie i zdarte kostki. Stał przed nim w postawie na wpół triumfującej, a na wpół bojaźliwej. - Mistrzu, przykro mi. Dałem temu łajdakowi Wangowi lanie. Ojciec Chisholm wyprostował się i spojrzał surowo: - Dlaczego, Józefie? - Mówi wiele niedobrych rzeczy o nas. - Józef zwiesił głowę. - Że matka jest wielką panią, a my po prostu prochem. - Wszyscy jesteśmy prochem, Józefie. - Uśmiechnął się blado. - Mówi słowa jeszcze cięższe od tych. - Możemy znieść ciężkie słowa. - Ale jest coś więcej niż ciężkie słowa, mistrzu. Stał się pyszny ponad wszelką miarę, a poza tym przez cały czas okrada gospodarstwo sióstr. To była prawda. Na przekór jemu matka pobłażała Wangom. Hosannah był teraz majordomusem u sióstr, a Filomena wychodziła codziennie z koszykiem na ramieniu po zakupy, jak gdyby dom należał do niej. W końcu miesiąca, gdy Marta popłaciła rachunki zwitkiem banknotów otrzymanych od Marii Weroniki, cenna parka wyszła w odświętnym ubraniu do miasta, aby zebrać swe zawrotne komisowe od kupców. Był to jawny rozbój nie do zniesienia dla szkockiej oszczędnej natury Franciszka. Patrząc na Józefa rzekł ponuro: - Mam nadzieję, że nie bardzo poturbowałeś Wanga. - Niestety! Obawiam się, że pobiłem go bardzo mocno, mistrzu! - Jestem zły na ciebie, Józefie. Za karę będziesz jutro miał dzień wolny od zajęć. I dostaniesz to nowe ubranie, o które tak długo mnie prosiłeś. Tegoż popołudnia w poradni Maria Weronika złamała swą zasadę milczenia. Zanim wpuszczono pacjentów, odezwała się do Franciszka: - Więc ojciec raczył znowu obrać sobie biednego Wanga jako ofiarę. Odpowiedział bez ogródek: - Wprost przeciwnie. To on obrał sobie ofiarę... w matce. - Nie rozumiem? - Ograbia matkę. Jest urodzonym złodziejem, a matka go zachęca. - Nie wierzę ojcu. Zwykłam ufać swoim sługom. - Zagryzła wargę gwałtownie. - Bardzo dobrze. Zobaczymy. - Porzucił temat spokojnie. Po kilku tygodniach głębsze ślady napięcia nerwowego ukazały się na jego spokojnej twarzy. Okropne było żyć w bliskim kontakcie z osobą, która go nie cierpiała i gardziła nim, i być jednocześnie odpowiedzialnym za duchowy spokój tej osoby. Spowiedzi Marii Weroniki, które nie zawierały niczego, były dla niego torturą i sądził, że były nie mniejszą torturą dla niej. Zdawało się, że wyraz odpychającej wzgardy nie schodzi z jej oblicza, nawet gdy w cichym, szarym brzasku każdego nowego dnia kładł święty opłatek pomiędzy wargi jej bladej, wzniesionej twarzy o drżących, siecią żyłek przeświecających powiekach, a ona długimi, delikatnymi palcami podtrzymywała białe płótno obrusa. Począł źle sypiać i przechadzać się nocami po ogrodzie. Dotychczas rozbieżność ich zdań ograniczyła się do spraw wchodzących w zakres jej władzy. Skrępowany, cichy bardziej niż kiedykolwiek, z lękiem wyczekiwał chwili, kiedy okoliczności zmuszą go do narzucenia swojej woli. Konieczność ta wyłoniła się w jesieni w sposób zupełnie prosty, a była wynikiem jej braku doświadczenia. Nie mógł przejść nad tą sprawą do porządku dziennego. Westchnął, gdy skierował się do domu sióstr. - Matko... - ku swemu utrapieniu uświadomił sobie, że drży. Stał przed nią z oczami utkwionymi, jak zwykle. w buty. - Od pewnego czasu wychodzi matka codziennie po południu na miasto z siostrą Klotyldą. Spojrzała na niego zaskoczona. - Tak, to prawda. Nastąpiła przerwa. Czujna, zapytała z ironią: - Czy ojca ciekawi, co robimy? - Wiem już. - Mówił z taką łagodnością, na jaką tylko mógł się zdobyć. - Matka odwiedza ubogich chorych miasta aż po most Manchu. Jest to chwalebne, lecz obawiam się, że musi ustać. - Czy mogę zapytać, dlaczego? - Usiłowała zachować spokój, co się jednak niezupełnie jej udawało. - Naprawdę, wolałbym tego nie mówić. Jej delikatne nozdrza zadrżały. - Jeśli ojciec zabrania mi działalności charytatywnej... mam prawo... nalegam, aby mi powiedziano. - Józef opowiadał mi, że bandyci grasują po mieście. WaiChu rozpoczął walkę na nowo. Jego żołdacy są niebezpieczni. Roześmiała się wprost, dumnie i pogardliwie. - Nie boję się. Mężczyźni w mojej rodzinie byli zawsze żołnierzami. - To bardzo interesujące. - Patrzył na nią nieustępliwym wzrokiem. - Lecz matka nie jest mężczyzną, siostra Klotylda też nie, a żołdacy WaiChu to nie odziani w rękawiczki oficerowie kawalerii, których się niezawodnie spotyka w najlepszych rodzinach bawarskich. Nigdy przedtem nie stosował w rozmowie z nią tego tonu. Poczerwieniała, a potem zbladła. Zdawało się, że jej rysy, jej cała postać zesztywniały. - Stanowisko ojca jest pospolite i tchórzowskie. Ojciec zapomina, że oddałam się Bogu. Przyszłam tutaj przygotowana na wszystko, chorobę, wypadki, nieszczęścia i śmierć, jeśli potrzeba, lecz nie na to, aby wysłuchiwać tanich, sensacyjnych bzdur. Patrzył na nią uparcie, tak że oczy jego paliły ją jak promienie światła. Rzekł bez ogródek: - A zatem porzućmy wszelkie sensacje. Jeśli byłoby rzeczą małej wagi, jak matka sądzi, gdyby was ujęto i uprowadzono, to istnieje ważniejsza przyczyna, dla której powinnyście zaniechać swych charytatywnych przechadzek. Pozycja kobiet w Chinach różni się znacznie od tego, do czego matka jest przyzwyczajona. W Chinach kobiety od wieków żyją poza nawiasem społeczeństwa w surowym odosobnieniu. Dajecie powód do poważnej obrazy miejscowych obyczajów przechadzając się otwarcie po ulicach. Z religijnego punktu widzenia jest to wysoce szkodliwe dla pracy misji. Z tej to przyczyny zakazuję wam absolutnie wejścia do Paitanu bez eskorty i mego zezwolenia. Spłonęła, jakby ją uderzono w twarz. Nastała śmiertelna cisza. Nie miała nic do powiedzenia. Miał właśnie odejść, gdy rozległ się odgłos kroków w korytarzu i siostra Marta wpadła do pokoju. Była tak podniecona, że nie spostrzegła Franciszka na wpół ukrytego w cieniu drzwi, ani też nie wyczuła napięcia chwili. Jej roztrzęsione spojrzenie skierowane było spod marszczonego kornetu na Marię Weronikę. Załamując ręce biadała głośno: - Uciekli... zabrali wszystko... I te dziewięćdziesiąt dolarów, które mi matka dała wczoraj na pokrycie rachunków... srebro... nawet krucyfiks siostry Klotyldy z kości słoniowej... poszli, poszli... - Kto poszedł? - Słowa jak kamienie padały ze zdrętwiałych ust Weroniki. - Wangowie oczywiście... ci podli złodzieje. Zawsze mówiłam, że to para łotrów i hipokrytów. Franciszek nie śmiał spojrzeć na matkę przełożoną. Stała bez ruchu. Poczuł nie triumf, lecz dziwną litość dla niej. Niezgrabnie wyszedł z pokoju. Wracając do domu ojciec Chisholm tak był pogrążony w myślach, wywołanych przykrą sceną z Marią Weroniką, że ledwie zauważył czekających na niego pana Chia z synem. Stali w postawie spokojnego wyczekiwania obok stawku obserwując karpie. Byli w ciepło watowanych szatach, dzień bowiem był "zimny na sześć płaszczy", a ojciec trzymał chłopca za rękę. Zdawało się, że powolny zmierzch skradał się z cieni figowego drzewa, by otulić ich i zgasić zachwycający obraz. Obydwaj często odwiedzali misję i czuli się w niej zadomowieni. Uśmiechnęli się, gdy ojciec Chisholm pośpieszył ku nim, pozdrowili go z ceremonialną grzecznością, lecz tym razem pan Chia łagodnie wymówił się od przyjęcia zaproszenia kapłana, by wstąpili do jego domu. - Tym razem przychodzimy zaprosić cię do naszego domu. Tak. Dziś wieczorem wyjeżdżamy do naszej rezydencji górskiej. Byłoby dla nas najwyższym szczęściem, gdybyś zechciał nam towarzyszyć. - Ależ zima nadchodzi! - Zawołał zdumiony Franciszek. - To prawda, mój przyjacielu, że ja i moja rodzina udawaliśmy się dotychczas do naszej samotnej willi w górach Kuang tylko podczas ostrych upałów lata. - Pan Chia przerwał łagodnie i podjął na nowo: - Teraz wprowadzamy innowację, która może nawet okaże się bardziej przyjemna. Mamy tam wiele sągów drzewa i znaczne zapasy pożywienia. Czy nie sądzisz, ojcze, że byłoby rzeczą budującą pomedytować nieco wśród szczytów górskich? Poszukując istotnego sensu wymijającej wypowiedzi, z wyrazem zakłopotania na czole, ojciec Chisholm rzucił szybkie, pytające spojrzenie na kupca. - Czy WaiChu ma złupić miasto? Pan Chia łagodnym wzruszeniem ramion zbagatelizował bezpośredniość zapytania, lecz wyraz jego twarzy nie zmienił się, - Wprost przeciwnie. Sam zapłaciłem znaczną daninę i dobrze go wyposażyłem; Przypuszczam, że zostanie w Paitanie przez wiele dni. Zaległa cisza. Brwi ojca Chisholma ściągnęły się w zupełnej konsternacji. - Jednakże, mój drogi przyjacielu, bywają i inne sprawy, które czasami skłaniają mądrych mężów do szukania samotności. Proszę cię, abyś wyjechał z nami. Kapłan potrząsnął z wolna głową. - Przykro mi, panie Chia. Jestem zbyt zajęty w misji. Jakżebym mógł porzucić to szlachetne miejsce, które mi pan tak wielkodusznie ofiarował? Pan Chia uśmiechnął się przyjaźnie. - Chwilowo jest tu bardzo przyjemnie i zdrowo. Jeśli ojciec jednak zmieni zdanie, proszę nie omieszkać zawiadomić mnie o tym. Teraz się będzie ładowało wozy. Chodź, Ju... Podaj po angielsku rękę świętemu ojcu. Ojciec Chisholm uścisnął dłoń małego, otulonego chłopca, po czym pobłogosławił ich obydwóch. Zaniepokoiło go zachowanie się pana Chia, pełne powściąganego żalu. Z ciężkim sercem patrzył, jak odchodzili. Następne dwa dni upłynęły w męczącej atmosferze dziwnego niepokoju. Siostry widywał rzadko. Pogoda pogorszyła się. Widać było wielkie gromady ptactwa ciągnące na południe. Niebo ściemniało i ciężarem ołowiu przygniatało wszelkie żywe stworzenie. Kilka gwałtownych podmuchów zakurzyło nieco śniegiem. Nawet zawsze pogodny Józef zaczął zdradzać oznaki przygnębienia. Przyszedł do kapłana i wyraził życzenie powrotu do domu. - Długo już nie widziałem moich rodziców. Wypada, abym ich teraz odwiedził. Gdy Franciszek począł go wypytywać, zatoczył ręką po widnokręgu i mruknął, że w Paitanie chodzą wieści o złych rzeczach nadciągających z północy, wschodu i zachodu. - Zaczekaj, aż złe duchy przyjdą, Józefie - odpowiedział ojciec Chisholm usiłując chłopaka i siebie samego podnieść na duchu. Następnego dnia po jutrzni wyszedł na miasto zdecydowany zasięgnąć nowin. Ulice roiły się ludźmi, życie na pozór tętniło niczym nie zakłócone, lecz jakaś dziwna cisza roztaczała się dookoła większych mieszkań, a liczne sklepy były zamknięte. Na ulicy Sieciarzy zastał Hunga zabijającego swe okna deskami z flegmatyczną pilnością. - Nie ma co zaprzeczać, ShangFu. - Stary sklepikarz zatrzymał się, by rzucić na ojca Chisholma złowróżbne spojrzenie spoza swych małych okularów. - To zaraza... wielka, kaszląca zaraza, którą nazywają Czarną Śmiercią. Objęła już sześć prowincji. Ludzie uciekają przed wiatrem. Pierwsi przybyli do Paitanu ubiegłej nocy, a jedna z kobiet padła martwa już za bramą Manchu. Mądry mąż wie, co to znaczy. Tak, tak... gdy jest głód, wędrujemy, a gdy jest zaraza, także wędrujemy. Życie nie jest łatwe, gdy bogowie okazują swój gniew, Ojciec Chisholm piął się na wzgórze do swej misji z posępną twarzą. Zdawało mu się, że już czuje zarazę w po wietrzu. Nagle zatrzymał się w pół kroku. Przed ogrodzeniem misji, na ścieżce, leżały trzy martwe szczury. Kto by widział kapłana w tej chwili, sądziłby, że dopatruje się straszliwej wróżby w tej sztywnej trójcy szczurzych ciał. Począł nagle drżeć na myśl o swych dzieciach. Sam poszedł po naftę, oblał nią padlinę, zapalił i patrzył jak powoli się spala. Potem pośpiesznie chwycił resztki szczypcami i zagrzebał je. Stał głęboko zamyślony. Był oddalony o pięćset mil od najbliższej stacji telegraficznej. Wysłanie umyślnego posłańca do HsinHsiang sampanem lub nawet najszybszym kucykiem zajęłoby co najmniej sześć dni. A jednak musi za wszelką cenę zapewnić sobie łączność ze światem. Nagle twarz mu się rozjaśniła. Odszukał Józefa i zaprowadził go prędko, trzymając za ramię, do pokoju. Z twarzą zastygłą w powadze zwrócił się do chłopca: - Józefie! Posyłam cię z poleceniem najwyższej wagi. Pojedziesz nową łodzią motorową pana Chia. Powiesz kapongowi, że masz moje i pana Chia pozwolenie. Rozkazuję ci nawet ukraść łódź, jeżeli zajdzie potrzeba. Czy rozumiesz? - Tak, ojcze. - Oczy Józefa rozbłysły. - To nie będzie grzech. - Gdy zdobędziesz łódź, popłyniesz pełną szybkością do HsinHsiang. Tam pójdziesz do ojca Thibodeau, do misji. Gdyby go nie było, pójdziesz do amerykańskiego towarzystwa naftowego. Poszukasz kogoś, kto ma władzę. Powiesz mu, że zaraza spadła na nas, że potrzebujemy natychmiast lekarstw, dostaw pożywienia i lekarzy. Potem pójdziesz do stacji telegraficznej i wyślesz te dwie depesze, które ci napisałem. Widzisz? . . Zabierz je... Pierwsza do wikariatu w Pekinie, a druga do szpitala Union General w Nankinie. Tu są pieniądze. Nie zawiedź mnie, Józefie. A teraz idź... idź i niech cię dobry Bóg prowadzi! Poczuł się nieco lepiej, gdy w godzinę później chłopak schodził ze wzgórza z niebieskim zawiniątkiem dyndającym na plecach. Inteligentna twarz Józefa wyrażała skupienie. By lepiej widzieć odpływającą łódź, kapłan pośpieszył ku wieży dzwonnicy, lecz tu, gdy wsparł się o fronton, wzrok mu się zachmurzył. Na szerokiej równinie przed sobą ujrzał dwa cienkie, ruchome strumienie zwierząt i wlokących się ludzi, wyglądających z tej odległości jak mrówki dwa ruchome strumienie, jeden zbliżający się, a drugi oddalający się od miasta. Nie mógł czekać, aż łódź odbije, ruszył natychmiast do szkoły. W korytarzu siostra Marta klęcząc szorowała podłogę. Zatrzymał się. - Gdzie jest matka przełożona? Podniosła wilgotną dłoń, by poprawić kornet. - W izbie szkolnej. - I dodała cichym, konspiratorskim szeptem: - Ostatnio jest bardzo zdenerwowana. Wszedł do izby szkolnej. Dzieci na jego wejście natychmiast ucichły. Widok rzędów jasnych, dziecięcych twarzy przeszył go nagłym, ostrym bólem. Szybko zgniótł w sobie nieznośny lęk. Maria Weronika zwróciła ku niemu twarz bladą, nieodgadnioną. Zbliżył się do niej i przemówił półgłosem. - Pojawiły się oznaki epidemii w mieście. Obawiam się, że to może być mór. Jeśli tak, jest rzeczą ważną, abyśmy byli przygotowani. - Umilkł pod ciężarem jej milczenia, a potem podjął na nowo. - Za wszelką cenę musimy próbować uratować dzieci przed chorobą. To oznacza izolację szkoły i domu sióstr. Natychmiast postaram się o wzniesienie jakiejś bariery. Dzieci i wszystkie trzy siostry powinny pozostać wewnątrz, a jedna z sióstr powinna zawsze pełnić straż u wejścia. - Zatrzymał się znowu zmuszając się do zachowania spokoju. - Czy matka sądzi, że to będzie mądre? Spojrzała na niego zimna i nieustraszona. - Bardzo mądre. - Czy są jakiekolwiek szczegóły, które należałoby przedyskutować? - Ojciec oswoił nas już z zasadami życia w odosobnieniu - odpowiedziała gorzko. Nie podjął wyzwania. - Czy matka wie, w jaki sposób się zaraza przenosi? - Tak. Nastała cisza. Odwrócił się ku drzwiom, sposępniały jej odmową zawarcia pokoju. - Jeśli Bóg ześle na nas tę wielką klęskę, będziemy musieli ciężko pracować razem. Spróbujmy zapomnieć o naszych osobistych urazach. - One są zapomniane - odpowiedziała swym najmroźniejszym tonem, uległa na zewnątrz, w głębi jednak pełna hardego, arystokratycznego oporu. Opuścił izbę szkolną. Mógł tylko podziwiać jej odwagę. Wiadomości, które jej przyniósł, przeraziłyby chyba każdą kobietę. Pomyślał, że może, zanim miesiąc upłynie, cały jej hart ducha będzie wystawiony na ciężką próbę. Przekonany o konieczności szybkiego działania przeszedł z powrotem przez dziedziniec i posłał chłopca po murarza pana Chia i sześciu mężczyzn, którzy pracowali przy budowie kościoła. Gdy przyszli, zlecił im natychmiast wybudowanie grubego ogrodzenia z kaolinu wzdłuż zaznaczonej przez niego linii. Podczas gdy ogrodzenie rosło na jego niespokojnych oczach, kopał wąski rów u jego podstawy. Rów ten można było w razie potrzeby zalać środkiem odkażającym. Praca przy ogrodzeniu trwała cały dzień i ukończono ją dopiero późno w nocy. Ale nawet po odejściu robotników nie mógł usnąć. Zalewała go rosnąca fala lęku. Przeniósł większą część swych zapasów do wnętrza ogrodzenia dźwigając na plecach worki mąki i ziemniaków, masło, słoninę, mleko skondensowane i wszelką zakonserwowaną żywność misji. Przeniósł również swój mały zapas lekarstw. Dopiero wtenczas doznał pewnej ulgi. Spojrzał na zegarek. Była trzecia nad ranem. Już się nie opłacało układać do snu. Poszedł do kościoła i spędził pozostałe do świtu godziny na modlitwie. Skoro świt, zanim jeszcze misja się rozbudziła, wyruszył do yamenu Głównego Zarządu. Nie zatrzymywani przez nikogo uciekinierzy z dotkniętych zarazą prowincji nadal tłoczyli się przez bramę Manchu do miasta. Mnóstwo ich spało pod gołym niebem pod osłoną Wielkiego Wału. Gdy przechodził obok cichych postaci, skurczonych pod zgrzebnymi łachmanami, na wpół skostniałych od ostrego wiatru, słyszał rozdzierający odgłos kaszlu. Serce wezbrało w nim współczuciem dla tych nędznych, wyczerpanych stworzeń, z których wiele już dotknęła zaraza, biernych w uległości i cierpiących bez nadziei. Palące, gwałtowne pragnienie niesienia im pomocy owładnęło nim całkowicie. Jeden z ludzi leżał martwy i nagi, odarty z szat, których już nie potrzebował. Jego pomarszczona, bezzębna twarz była zwrócona ku niebu. Gnany litością Franciszek dotarł do yamenu Sprawiedliwości, lecz tam oczekiwał go cios. Kuzyna pana Pao nie było. Wszyscy z domu Pao wyjechali, a zamknięte okiennice ich mieszkania patrzały martwo jak niewidome oczy. Westchnął krótko, boleśnie i dysząc ze zmęczenia skierował się do sal sądowych. Korytarze opustoszały, a główna sala rozpraw brzmiała dudniącą echem pustką. Nie dostrzegł nikogo poza kilkoma niższymi urzędnikami, kręcącymi się tajemniczo. Od jednego z nich dowiedział się, że naczelny sędzia został wezwany na pogrzeb dalekiego krewnego do Tsientinu, oddalonego o osiemset mil na południe. Znękany kapłan zrozumiał, że wszyscy, poza najniższą kategorią funkcjonariuszy, zostali "nagle wezwani" i wyjechali z Paitanu. Cywilna administracja miasta przestała istnieć. Bruzda pomiędzy brwiami Franciszka pogłębiła się i wyglądała jak rana. Teraz jeszcze tylko jedna droga stała przed niim otworem, ale wiedział, że jest daremna. Niemniej odwrócił się i ruszył prędko w kierunku koszar. Wobec całkowitego opanowania prowincji przez bandytę WaiChu, wymuszającego "dobrowolne" daniny, znaczenie regularnych sił zbrojnych stało się czysto teoretyczne. Poszczególne oddziały rozwiązały się lub przeszły na stronę bandyty, stosownie do warunków stawianych przez niego w czasie sporadycznych odwiedzin w mieście. Toteż i teraz, gdy Franciszek poszedł do koszar, zastał tam zaledwie garstkę żołnierzy nie posiadających broni, wałęsających się w pobliżu, w brudnych, szarych, bawełnianych tunikach. Zatrzymali go u bramy, lecz nic nie mogło oprzeć się ogniowi, który go teraz trawił. Przedarł się gwałtem do izby, w której młody porucznik w czystym i eleganckim mundurze gnuśniał przy oknie, zalepionym papierem, i zatopiony w myślach dłubał w białych zębach wykałaczką. Porucznik Shon i kapłan zmierzyli się wzrokiem. W spojrzeniu młodego eleganta malowała się grzeczna czujność. Oczy księdza wyrażały równocześnie wątpliwość i żarliwe pragnienie osiągnięcia celu. - Miasto jest zagrożone zarazą. - Franciszek walczył, by nadać swemu głosowi ton statecznej powściągliwości. - Szukam kogoś, kto posiada odwagę i autorytet, aby podjąć walkę z poważnym niebezpieczeństwem. Shon nadal beznamiętnie patrząc na kapłana powiedział: - Wyłączne prawo rozkazywania posiada tylko generał WaiChu, ale on wyjeżdża jutro do Touenlai. - To ułatwi zadanie tym, którzy pozostaną. Proszę cię, abyś mi pomógł. Shon wzruszył ramionami. - Nic nie sprawiłoby mi większej satysfakcji niż praca z ShangFu, zupełnie bez jakichkolwiek widoków nagrody, jedynie dla najwyższego dobra cierpiącej ludzkości, lecz mam zaledwie pięćdziesięciu żołnierzy i żadnych zapasów żywności. - Posłałem do HsinHsiang po zapasy - odpowiedział Franciszek szybko. - Wkrótce nadejdą, lecz tymczasem musimy uczynić wszystko, co leży w naszej mocy, aby odosobnić uciekinierów i zapobiec wybuchowi choroby w mieście. - Już wybuchła - odpowiedział chłodno Shon. - Na ulicy Koszykarzy jest ponad sześćdziesiąt wypadków, z tego wielu chorych zmarło, a reszta dogorywa. Konieczność szybkiego działania i fala protestu przeciwko poddaniu się klęsce napięły nerwy księdza. Postąpił energicznie krok naprzód. - Idę udzielić pomocy tym ludziom. Jeśli nie pójdziesz ze mną, pójdę sam, jestem jednak zupełnie pewny, że pójdziesz. Po raz pierwszy wyraz twarzy porucznika zmienił się. Mimo fircykowatego wyglądu był to człowiek śmiały. Miał wysokie wyobrażenie o własnej wartości, które kazało mu odrzucić ofertę WaiChu jako ubliżającą jego żołnierskiemu honorowi. Nie zainteresowany w najlżejszym, stopniu losem swych współobywateli, w chwili nadejścia kapłana próżniaczo rozmyślał nad tym, czy nie należałoby udać się do nielicznej garstki pozostałych żołnierzy na ulicę Kradzionych Godzin. Teraz był niemile zakłopotany i mimo woli przejęty. Powstał jak człowiek poruszający się wbrew własnej woli, odrzucił wykałaczkę i powoli przypiął rewolwer. - To dobrze nie strzela, lecz jako symbol podtrzymuje niezachwiane posłuszeństwo najbardziej oddanych mi ludzi. Wyszli razem w zimny, szary dzień. Z ulicy Kradzionych Godzin zwołali około trzydziestu żołnierzy i pomaszerowali do rojącej się jak królikarnia dzielnicy koszykarzy przy rzece. Tu zaraza już usadowiła się na dobre, jak muchy na gnojowisku. Mieszkania przybrzeżne, szeregi tekturowych szop, oparte jedne nad drugimi o wysoki, gliniany brzeg, ropiały wprost brudem, robactwem i chorobą. Franciszek zrozumiał, że jeśli nie podejmie natychmiastowych środków, zaraza rozprzestrzeni się w tym zagęszczeniu jak szalejący pożar. Gdy zgięci wynurzyli się z ostatniego rzędu szop, zwrócił się do porucznika: - Musimy znaleźć jakieś miejsce dla umieszczenia chorych. Shon zastanowił się. Bawiło go to bardziej, niż oczekiwał. Ten zagraniczny kapłan wykazał niezwykłą odwagę nachylając się nisko nad ludźmi dotkniętymi zarazą. Shon podziwiał tę odwagę. - Zajmiemy yamen Yushiha, cesarskiego protokolanta. (Od wielu miesięcy Shon żył na zdecydowanie nieprzyjaznej stopie z tym urzędnikiem, który oszukał go w udziale w podatku solnym. ) - Posiadam informacje, że siedziba mego nieobecnego przyjaciela doskonale nadaje się na szpital. Poszli bezzwłocznie do yamenu protokolanta. Był to duży i bogato umeblowany apartament położony w najlepszej części miasta. Shon umożliwił dostanie się do wnętrza przez prosty zabieg wyłamania drzwi. Podczas gdy Franciszek pozostał na miejscu z sześcioma żołnierzami, aby poczynić stosowne przygotowania, Shon odszedł z resztą żołnierzy. Wkrótce przyniesiono na noszach pierwszych chorych. Układano ich rzędami na wyścielonej matami podłodze. Tej nocy, gdy Franciszek zmęczony pracą długiego dnia szedł ciężko pod górę ku misji, usłyszał na tle słabej nieustannej muzyki śmierci okrzyki dzikiej hulatyki i pojedyncze strzały. Tam za nim rozpasane żołdactwo WaiChu łupiło pozamykane sklepy. Potem znowu zapadła cisza. W łagodnym świetle księżyca wyraźnie widział bandytów, jak ciągnęli przez równinę wężem z Bramy Wschodniej popędzając zrabowane kucyki. Rad był, że odchodzą. Księżyc nad szczytem wzgórza nagle przygasł. Począł padać śnieg. Gdy zbliżał się do bramy w kaolinowym ogrodzeniu, powietrze było rzeźwe i roztrzepotane. Miękkie, suche, oślepiające płatki wirowały w ciemności osiadając na oczach i brwiach, wpadały do ust niby malutkie hostie; kładły się na ziemi tak gęsto i grubo, że w ciągu minuty po kryły ją białym kobiercem. Stał przed ogrodzeniem w zimnej bieli, targany niepokojem. Zawołał niskim głosem. Natychmiast podeszła do bramy matka Maria Weronika trzymając latarnię, która rzucała krąg światła na śnieg. Ledwie odważył się zapytać: - Czy wszyscy jesteście zdrowi? - Tak. Niepokój ustąpił uczuciu ulgi. Stał uświadamiając sobie nagle swe zmęczenie i fakt, że nie jadł nic przez cały dzień. Potem odezwał się: - Urządziliśmy szpital w mieście... nic wielkiego... tylko to, co leżało w naszej mocy. - Znowu zatrzymał się, jakby w oczekiwaniu na jej słowa, bo odczuwał głęboko trudność swego położenia i wagę przysługi, której musiał zażądać. - Jeśliby można jedną ze sióstr zwolnić, gdyby zgodziła się dobrowolnie pomagać nam... w pielęgnowaniu chorych... byłbym bardzo wdzięczny. Nastała cisza. Widział wprost, jak jej usta gotują się do zimnej odpowiedzi: "Ojciec polecił nam tu pozostać i zabronił wchodzić do miasta". Może powstrzymał ją widok jego steranej i zmęczonej twarzy i pełnych znużenia oczu poprzez szarugę padającego śniegu, gdyż odpowiedziała: - Ja pójdę. Serce zabiło mu żywo. Mimo jej zdecydowanego uprzedzenia do niego, była siłą bez porównania lepszą od Marty czy Klotyldy. - Trzeba się w związku z tym przenieść do yamenu. Proszę otulić się ciepło i zabrać ze sobą wszystko, czego matka potrzebuje. W dziesięć minut później niósł jej torbę. Szli razem w milczeniu do yamenu. Ciemne ślady ich stóp na świeżym śniegu biegły z dala od siebie. Do rana zmarło szesnastu z tych, których poprzedniego dnia przyniesiono do szpitala, lecz trzykroć więcej przybyło na ich miejsce. Zaraza atakowała płuca, a jej działanie przechodziło siłę najgorszej trucizny. Ludzie padali jak powaleni maczugą i umierali przed brzaskiem następnego dnia. Zdawało się, że choroba ścina krew w żyłach swych ofiar i rozkłada płuca, które wyrzucały rzadką, biało nakrapianą plwocinę, rojącą się od śmiercionośnych zarazków. Niekiedy zaledwie jedna godzina czasu dzieliła beztroski śmiech człowieka od maski śmierci na jego twarzy. Trzem lekarzom Paitanu nie udało się powstrzymać pochodu epidemii. W drugim dniu zaniechali kłucia swych pacjentów igłami i wycofali się dyskretnie w nie dotknięte zarazą okolice. Pod koniec tygodnia zaraza objęła całe miasto od końca do końca. Fala paniki runęła na pogrążonych w apatii ludzi. Południowe bramy miasta zatłoczone były wózkami, lektykami, przeciążonymi mułami i szamocącą się w wysiłku, rozhisteryzowaną ludnością. Zimno wzmogło się. Zdawało się, że wielka, niosąca śmierć i zagładę śniedź spadła na kraj. Chociaż otępiały od nadmiaru pracy i z braku snu Franciszek wyczuwał niejasno, że klęska, która spadła na Paitan, jest zaledwie ułamkiem żywiołowej i powszechnej tragedii. Nie otrzymywał żadnych wiadomości z zewnątrz i dlatego nie zdawał sobie sprawy z ogromu nieszczęścia. Zaraza objęła obszar stu tysięcy mil kwadratowych. Pół miliona zmarłych leżało pod śniegiem. Franciszek nie mógł też wiedzieć, że oczy całego cywilizowanego świata ze współczuciem patrzyły na Chiny i że ekspedycje zorganizowane pospiesznie w Ameryce i Wielkiej Brytanii przybyły już, aby walczyć z zarazą. Męczące poczucie zawieszenia w próżni pogłębiało się z dnia na dzień. Józef nie dawał znaku życia. Czy pomoc z HsinHsiang przybędzie kiedykolwiek? Po dziesięć razy dziennie wlókł się ku wybrzeżu wypatrując widoku nadpływającego statku. Józef zjawił się z początkiem następnego tygodnia, znużony i wyczerpany, lecz z bladym uśmiechem triumfu na twarzy. Napotkał wszelkie możliwe przeszkody. W kraju były rozruchy. HsinHsiang było ogniskiem największych zamieszek. W misji szalała zaraza. On jednak uchował się i wytrwał. Wysłał telegramy i czekał dzielnie, kryjąc się w swej łodzi na odnodze rzeki. Teraz ma list. Wydobył go brudną i drżącą ręką. Co więcej, doktor, który zna podobno ojca, stary i dobry przyjaciel ojca, przybędzie na statku z zapasami! Z sercem rozdygotanym podnieceniem, z dziwnym przeczuciem odebrał ojciec Chisholm list od Józefa, otworzył go i przeczytał: Ekspedycja Ratunkowa Lorda Leightona Drogi Franciszku! Jestem tu, w Chinach, już od pięciu tygodni z ekspedycją Leightona. Nie powinno to być niespodzianką dla Ciebie, jeśli przypomnisz sobie moją młodzieńczą tęsknotę za pokładami transoceanicznych statków i za egzotycznymi dżunglami zamorskimi. Sądziłem, że te wszystkie głupstwa już dawno poszły w zapomnienie, a tymczasem, kiedy poczęto poszukiwać ochotników do ekspedycji ratunkowej, zgłosiłem się, jakkolwiek sam byłem tym zaskoczony. Z pewnością nie chęć zbierania laurów bohatera narodowego skłoniła mnie do wstąpienia do ekspedycji. Prawdopodobnie ten absurdalny impuls zrodził się jako długo spychana reakcja przeciwko memu bezbarwnemu szaremu życiu w Tynecastle. A może i skryta nadzieja spotkania się z Tobą odegrała w tym pewną rolę. Mniejsza z tym. Odkąd tu przybyliśmy, wdzieram się w głąb tego kraju próbując dostać się w pobliże Twej świętej osoby. Twój telegram do Nankinu przekazano do naszej kwatery głównej i wiadomość o nim dosięgła mnie następnego dnia w Haichang. Natychmiast zapytałem Leightona, który mimo swego tytułu jest bardzo przyzwoitym chłopem, czy mógłbym wyruszyć i trochę Cię wesprzeć. Zgodził się i nawet pozwolił mi zabrać jeden z naszych nielicznych parowców. Dopiero dopłynąłem do SenSiang i zbieram zapasy. Wkrótce wyruszę pełną parą, tak że przybędę prawdopodobnie w dwadzieścia cztery godziny za Twoim sługą. Szanuj się do tego czasu. Wiadomości potem, Śpieszący do Ciebie Willie Tulloch. Kapłan uśmiechnął się po raz pierwszy od wielu dni z uczuciem głębokiej radości. Nie był zbytnio zdumiony. Patronowanie tego rodzaju przedsięwzięciom było tak podobne do Tullocha! Pomyślny zbieg okoliczności, który niespodzianie pozwolił mu oczekiwać przybycia przyjaciela, dodał mu otuchy i mocy. Trudno mu było utrzymać cierpliwość w ryzach. Następnego dnia, kiedy już dostrzeżono nadpływający statek ekspedycyjny, pośpieszył ku nadbrzeżu. Zanim jeszcze łódź dobiła burtą do mola, Tulloch wyskoczył na brzeg, starszy nieco, lecz niezmiennie ten sam, spokojny, uparty Szkot. Był jak zawsze zaniedbany w zewnętrznym wyglądzie, mocny i podejrzliwy jak górski jeleń, a prosty i uczciwy jak samodział domowej roboty. W oczach Franciszka pojawiły się łzy. - Chłopie drogi, Franciszku! Toś ty? - Willie nie mógł więcej mówić. Potrząsał tylko długo ręką przyjaciela, zmieszany swym wzruszeniem, a jego szkocka krew uniemożliwiła mu wyrażenie swych uczuć w sposób bardziej demonstracyjny. W końcu wymamrotał, jakby uświadomiwszy sobie wreszcie potrzebę słów: - Przechadzając się po High Street w Darrow, nie śniliśmy nawet, że spotkamy się kiedyś w takim miejscu jak to. - Usiłował bezskutecznie uśmiechnąć się. - Gdzie masz płaszcz i buty gumowe? Nie możesz wałęsać się wśród zarazy w takich bucikach. Najwyższy czas, abym się tobą zajął. - I naszym szpitalem też - dodał Franciszek z uśmiechem. - Co? - Jasne brwi doktora podniosły się. - Masz coś takiego jak szpital? Pozwól, że go zobaczę. - Skoro tylko będziesz gotów. Poleciwszy załodze łodzi, aby szła za nim z przywiezionymi zapasami, Tulloch ruszył u boku kapłana, energiczny, zwinny mimo swej tuszy, bacznie wokoło się rozglądając. Gdy skinieniem głowy potwierdzał relacje przyjaciela, widać było poprzez mocno przerzedzone włosy moc drobnych piegów na różowej czaszce. Gdy Franciszek kończył, doszli na miejsce. Tulloch zauważył sucho: - Mogło być jeszcze gorzej. Czy to tutaj? - Przez ramię rzucił tragarzom rozkaz, aby wnieśli skrzynie. W szpitalu przeprowadził szybką inspekcję, rzucając oczami na lewo i prawo i spoglądając od czasu do czasu z dziwną ciekawością w kierunku matki Weroniki, która im towarzyszyła. Szybkim spojrzeniem objął Shona, gdy młody elegant wszedł, a potem mocno uścisnął mu dłoń. Wreszcie, gdy wszyscy czworo stanęli u wejścia do długiego szeregu pokoi, które stanowiły główny pawilon szpitala, przemówił do nich spokojnie: - Uważam, że dokonaliście nadzwyczajnych rzeczy i mam nadzieję, że nie spodziewacie się po mnie cudów. Zapomnijcie o wszystkich waszych utartych wyobrażeniach o medycynie i spójrzcie prawdzie w oczy. Nie jestem dystyngowanym, przystojnym lekarzem z przenośnym laboratorium. Przyszedłem tu, aby pracować z wami, jak każdy z was, czyli mówiąc bez ogródek, jak wyrobnik. Nie mam ani kropli surowicy w mej torbie, przede wszystkim dlatego, że jest diabła warta, a poza tym dlatego, że zużyliśmy cały zapas do ostatniej flaszki w ciągu tygodnia po przybyciu do Chin. Chciałbym zwrócić uwagę - stwierdził spokojnie - że nie powstrzymała pochodu epidemii. Zapamiętajcie to sobie! Praktycznie rzecz biorąc choroba ta kończy się nieodwołalnie śmiercią u każdego, kto na nią zapadnie. W takich okolicznościach, jak zwykł mawiać mój ojciec - uśmiechnął się słabo - uncja środków zapobiegawczych jest lepsza od tony środków leczniczych. Dlatego też pozwólcie, że skoncentrujemy naszą uwagę nie na żywych, lecz na umarłych. Zapadła cisza, podczas której z wolna uświadamiali sobie znaczenie jego słów. Porucznik Shon uśmiechnął się. - Zwłoki gromadzą się w bocznych ulicach w niepokojących ilościach. Jest rzeczą wysoce nieprzyjemną i zniechęcającą potykać się w ciemności i padać w nieczułe objęcia trupa, od którego nie można już niczego wymagać. Franciszek rzucił szybkie spojrzenie na obojętną twarz Marii Weroniki. Czasami młody porucznik bywał nieco nietaktowny. Doktor podszedł do najbliższej skrzyni i fachowo począł odrywać z niej wieko. - Przede wszystkim trzeba was wyposażyć należycie. Och, ja wiem, że wy dwoje wierzycie w Boga, a porucznik w Konfucjusza. - Pochylił się i wydobył gumowe buty ze skrzyni. - Lecz ja wierzę w profilaktykę. Rozpakowawszy swój sprzęt począł dobierać dla nich białe kombinezony i okulary ochronne, zrzędząc na ich lekceważenie własnego bezpieczeństwa. Uwagi jego brzmiały spokojnie i rzeczowo: - Czyż nie rozumiecie, niewiniątka kochane, że wystarczy, by jedna kropelka plwociny wykrztuszona w kaszlu przez chorego wpadła wam w oko, a już po was? Następuje rozpad rogówki. Wiedziano o tym już w czternastym wieku i noszono w takich wypadkach ochronne maseczki na oczy ze stężonego kleju rybiego. Gromada poławiaczy małp przywlokła tę zarazę do Europy z Syberii. Teraz wyjdziemy, a przyjdę tu nieco później, siostro, aby dokładniej zbadać twoich pacjentów. Najpierw Shon, ojciec i ja rozejrzymy się nieco po okolicy. W swej gorączkowej pracy Franciszek przeoczył bezwzględną konieczność szybkiego grzebania zakażonych ciał, zanim szczury mogły się do nich dobrać. Indywidualne grzebanie zwłok było niemożliwe w tej twardej, jak żelazo, ziemi, a zapas trumien wyczerpał się już dawno. Wszystek opał w Chinach nie byłby w stanie spalić tych ciał, bo jak słusznie zauważył Shon, nic trudniej się nie pali jak zamrożone ciało ludzkie. W praktyce pozostało tylko jedno rozwiązanie. Wykopano duży dół za murami miasta, wyłożono go warstwą gaszonego wapna i zarekwirowano wózki. Naładowane zwłokami, ciągnięte przez żołnierzy Shona, potoczyły się z łoskotem po ulicach i wrzucały swój ładunek, do tego wspólnego grobu. W trzy dni później, kiedy oczyszczono miasto i kiedy pozbierano na wpół pożarte przez psy i porozwlekane po pokrytych lodem polach zwłoki, zastosowano ostrzejsze środki zapobiegawcze. Ludzie ukrywali ciała krewnych w obawie, aby nie skalać duchów przodków niepoświęconym grobem, magazynując tuziny zakażonych zwłok pod deskami podłóg lub kaolinowymi dachami swych domów. . Za sprawą doktora porucznik wydał rozkaz, na mocy którego za ukrywanie zwłok groziła kara śmierci przez rozstrzelanie. Gdy wózki śmierci turkotały przez miasto, żołnierze nawoływali: "Wynieście swych zmarłych, inaczej sami poniesiecie śmierć! " Równocześnie bezlitośnie niszczyli wszystko, co Tulloch uznał za wylęgarnię zarazy. Doświadczenie i twarda konieczność dyktowały tę bezwzględność. Żołnierze wchodzili do mieszkań, opróżniali pokoje, demolowali siekierami bambusowe przepierzenia, oblewali wszystko naftą i podpalali, niszcząc zarazę na stosach całopalnych. Ulica Koszykarzy była pierwszą, którą zrównali z ziemią. . W drodze powrotnej Tulloch osmolony i zabrudzony, ciągle jeszcze trzymając w ręce toporek, rzucił dziwne spojrzenie na księdza, który szedł znużony obok niego opustoszałymi ulicami. Odezwał się z nagłą skruchą: - To nie robota dla ciebie, Franciszku. Wychudłeś już tak, że lada chwila zwalisz się z nóg. Dlaczego nie wybierzesz się z powrotem na to twoje wzgórze na kilka dni do tych pędraków, o których zamartwiasz się na śmierć? - To by ładnie wyglądało, gdyby sługa Boży oddał się bezczynności, podczas gdy w mieście szaleje zaraza. - A któż tu jest w tej zakazanej dziurze, kto by cię miaŁ oglądać? Franciszek uśmiechnął się dziwnie. - Nigdy nie jesteśmy nie widziani. - Tulloch zamilkł. Przed yamenem odwrócił się i spojrzał posępnie na czerwień tlącą się jeszcze na niskim, ciemnym niebie. - Pożar Londynu był logiczną koniecznością. - Nagle wybuchnął gniewnie: - Do kroćset, Franciszku, zapracuj się nawet na śmierć, jeśli chcesz, ale motywy schowaj dla siebie. Znać było na nich wyraźnie naprężenie, w jakim żyli. Od dziesięciu dni Franciszek nie zdejmował ubrania, które zesztywniało z zamarzłego potu. Czasami spełniając rozkaz Tullocha ściągał posłusznie buty i nacierał stopy olejem. Mimo to duży palec u prawej stopy był obrzmiały od odmrożenia. Upadał ze zmęczenia, lecz zawsze było coś jeszcze nie zrobione. Nie mieli wody. Posługiwali się roztopionym śniegiem, bo studnie obmarzły lodem. Gotowanie strawy było nieomal niemożliwe, a jednak codziennie Tulloch nalegał, by wszyscy schodzili się razem na południowy posiłek dla przeciwdziałania rosnącej zmorze śmierci ciążącej nad ich życiem. O tej porze wysilał się na pogodny nastrój. Czasami grał wesołe melodie na gramofonie, który przywiózł ze sobą. Rozporządzał poza tym zapasem szkockich anegdotek, historyjek o łobuziakach z Tynecastle, z którego czerpał swobodnie. Niekiedy udawało mu się wywołać blady uśmiech na ustach Marii Weroniki. Porucznik Shon nigdy nie mógł zrozumieć sensu dowcipów, ale słuchał grzecznie, gdy mu je wyjaśniano. Niekiedy Shon spóźniał się nieco na posiłek. Domyślali się, że pociesza którąś z pięknych, ocalałych jeszcze pań, jednak puste krzesło zawsze stanowiło przykry widok dla ich napiętych nerwów. Z początkiem trzeciego tygodnia Maria Weronika poczęła zdradzać oznaki nerwowego załamania. Pewnego dnia podczas obiadu, gdy Tulloch biadał nad brakiem miejsca na podłodze w yamenie, rzuciła uwagę: - Gdybyśmy zabrali hamaki z ulicy Sieciarzy, moglibyśmy pomieścić podwójną liczbę pacjentów i to w dodatku o wiele wygodniej. Doktor przestał jeść i spojrzał na nią z aprobatą. - Dlaczegóż nie pomyślałem o tym wcześniej? To wspaniały pomysł! Zarumieniła się mocno pod wpływem jego pochwały, spuściła oczy i wracając do przerwanego na chwilę posiłku, spróbowała nabrać ryżu na widelec, lecz nie mogła. Ramię poczęło jej drżeć. Drżało tak gwałtownie, że jadło spadało z widelca. Nie mogła podnieść ani ziarna ryżu do ust. Spłonęła jeszcze bardziej aż po szyję. Kilkakrotnie powtórzyła próbę - daremnie. Siedziała z opuszczoną głową głęboko upokorzona. Potem wstała bez słowa i odeszła od stołu. Ojciec Chisholm zastał ją później przy pracy na oddziale kobiecym. Nigdy nie był świadkiem tak spokojnego i bezlitosnego zaparcia się. Spełniała przy chorych najniższe usługi, pracę, której nie podjąłby się najnędzniejszy chiński zamiatacz ulic. Rozdźwięk pomiędzy nimi stał się tak nieznośny, że nie śmiał spojrzeć na nią. Już od wielu dni nie przemawiał do niej wprost. - Matko przełożona! Doktor Tulloch sądzi... wszyscy sądzimy, że matka jest przepracowana... że któraś z sióstr powinna przyjść i matkę zastąpić. Zdołała odzyskać cień swej dawnej, chłodnej nieprzystępności, Jego uwaga podnieciła ją na nowo. Wyprostowała się. - Czy ojciec uważa, że nie wypełniam swego zadania? - Jestem daleki od tego. Praca matki jest wspaniała. - A zatem dlaczego ojciec chce mnie od niej odsunąć? Usta jej drżały. Odpowiedział niezręcznie: - Ze względu na matkę. Zdawało się, że jego ton dotknął ją do żywego. Powstrzymując łzy odpowiedziała z uniesieniem: - Proszę nie troszczyć się o mnie. Im mniej względów mi ojciec okaże, a da więcej pracy, tym lepiej będę się czuła. Musiał ustąpić. Podniósł wzrok, aby spojrzeć na nią, lecz jej oczy omijały go uparcie. Odszedł zasmucony. Śnieg po tygodniowej przerwie począł padać na nowo, padał i padał bez końca. Franciszek nigdy nie widział śniegu o płatach tak dużych i miękkich. Z każdym płatkiem śniegu przybywało ciszy. Domy były otulone cichą bielą. Ulice były zatarasowane zaspami, co utrudniało pracę i przyczyniało chorym cierpień. I znowu serce pękało mu z bólu... znowu. W tych bezkresnych dniach zatracił wszelkie poczucie czasu, miejsca i lęku. Gdy pochylał się nad umierającymi z głębokim współczuciem w oczach, usiłując im przynieść ulgę, błędne myśli tłoczyły się w oszołomionym mózgu... Chrystus przyobiecał nam cierpienie... życie na ziemi dano nam tylko dla przygotowania się do następnego... gdy Bóg zetrze wszelką troskę z naszych oczu, nie będzie więcej płaczu i żalu. Teraz zatrzymywali wszystkich nomadów przed murami miasta, odkażając ich i trzymając w kwarantannie aż do uzyskania pewności, że nie ma wśród nich osób zarażonych. Gdy wracali z pobudowanych naprędce szałasów, w których izolowano przybyszów, Tulloch przepracowany i rozjątrzony do ostateczności zapytał: - Czy piekło jest gorsze niż to? Poprzez mgłę znużenia, krocząc na oślep naprzód, Franciszek odpowiedział: - Piekło jest stanem, w którym zgasła wszelka nadzieja. Nikt z nich nie wiedział, kiedy epidemia poczęła tracić na sile. Nie było właściwie żadnej kulminacji ani żadnego ukoronowania ich wysiłków. Po prostu widome świadectwa śmierci przestały zalegać ulice. Najgorsze skupiska nor ludzkich leżały już spopielone na śniegu. Masowa ucieczka z północnych prowincji stopniowo przygasała. Było to tak, jakby wielka, czarna chmura nieruchomo wisząca nad nimi wreszcie potoczyła się z wolna dalej na południe. Tulloch wyraził swe uczucie jedynym, bezładnym, złośliwym zdaniem: - Twój Bóg tylko wie, czyśmy dokonali czegokolwiek, Franciszku... - urwał. Był wynędzniały i kulał ze zmęczenia, po raz pierwszy zdradzał oznaki bliskiego załamania się. Zaklął. - Napływ chorych do szpitala spadł dziś znowu... Odsapnijmy sobie, inaczej oszaleję. - Wieczorem obydwaj rozstali się po raz pierwszy na krótki czas ze szpitalem i udali się na wzgórze do misji, aby spędzić noc w domu kapłana. Było po dziesiątej i kilka gwiazd słabo migotało na ciemnym niebie. Doktor zatrzymał się pod szczytem pokrytego śniegiem wzgórza, na które wspięli się z wielkim wysiłkiem, patrząc na. miękkie zarysy misji, rozświetlone białością bijącą od ziemi. Odezwał się niezwykle spokojnie: - Bardzo miłe siedlisko urządziłeś tutaj, Franciszku, i nie dziwię się, że walczyłeś tak ciężko, aby uchronić swoje pędraki od niebezpieczeństwa. Jeśli ja w ogóle czymkolwiek do tego się przyczyniłem, jestem szalenie rad. - Usta zadrgały mu. - Musi być przyjemnie spędzać tu dni z tak piękną kobietą jak Maria Weronika. Kapłan znał swego przyjaciela zbyt dobrze, aby się mógł obrazić. Odpowiedział z wymuszonym, bolesnym uśmiechem: - Obawiam się, że ona nie poczytuje sobie tego za przyjemność. - Czyżby? - Musiałeś chyba spostrzec, że brzydzi się mną. Nastąpiła przerwa. Tulloch obrzucił go dziwnym spojrzeniem. - Twoją najbardziej ujmującą cnotą, mój święty mężu, był zawsze ów aż przykry brak wszelkiej próżności. - Ruszył naprzód. - Chodźmy do środka i napijmy się ponczu. To jednak nie było byle co: przegryźć się przez tę plagę aż po jej widoczny już kres. Podnosi to człowieka niejako ponad poziom bydląt, lecz nie próbuj pastwić się nade mną tym argumentem dla udowodnienia mi istnienia duszy. Usadowiwszy się w pokoju Franciszka przeżyli chwilę pełnej wyczerpania egzaltacji rozprawiając do późnej nocy o kraju. Tulloch pokrótce nakreślił satyrycznie swą własną karierę. Niczego nie dokonał, ani niczego nie osiągnął poza ugruntowaniem pociągu do wódki, lecz teraz w swym sentymentalnym wieku średnim, świadomy swych własnych możliwości i przekonany o zwodniczości mirażów szerokiego świata, wzdychał do swego domu w Darrow i do wielkiej przygody małżeństwa. Usprawiedliwiał się z uśmiechem zawstydzenia. - Ojciec chce, abym objął jego praktykę i abym wychował nowy miot młodych Ingersollów. Drogi staruszek, zawsze wspomina cię, Franciszku... swego rzymskiego Woltera. Z rzadko spotykanym uczuciem mówił o swej siostrze Joannie, teraz zamężnej i wygodnie zagospodarowanej w Tynecastle. Unikając wzroku Franciszka rzekł: - Trzeba było wiele czasu, aby mogła się pogodzić z celibatem kleru. - Jego milczenie na temat Judy wzbudzało podejrzenia, lecz nie mógł nagadać się do syta o Poli. Spotkał ją przed sześciu miesiącami w Tynecastle, jak zawsze niezłomną. - Co to za kobieta! - Pokiwał głową nad kieliszkiem. - Zapamiętaj sobie moje słowa. Ona cię jeszcze pewnego dnia wprawi w zdumienie. Pola jest, była i zawsze będzie asem atutowym. - W końcu usnęli w swych fotelach. Pod koniec tygodnia epidemia wykazywała dalszą tendencję spadkową. Teraz już rzadko wózki śmierci dudniły po ulicach, a sępy przestały krążyć nad horyzontem. Śnieg nie padał. Następnej soboty ojciec Chisholm znowu stanął na balkonie wciągając zimne jak lód powietrze z uczuciem głębokiej wdzięczności. Ze swego podwyższenia widział dzieci bawiące się za wysokim, kaolinowym ogrodzeniem w zupełnej nieświadomości szalejącego zewnątrz niebezpieczeństwa. Czuł się jak człowiek, któremu z wolna i po długim okropnym śnie ukazuje się wyzwalające światło dnia. Nagle wzrok jego zatrzymał się na postaci żołnierza, odcinającej się ciemno na tle śnieżnych wałów, szybko biegnącego drogą w kierunku misji. Początkowo sądził, że jest to jeden z żołnierzy porucznika. Potem nieco zaskoczony spostrzegł, że to był sam Shon. Młody oficer odwiedzał go po raz pierwszy. Z lekkim wyrazem niepokoju w oczach Franciszek odwrócił się i zeszedł na dół po schodach na jego spotkanie. Na progu na widok twarzy Shona wyrazy powitania zamarły mu na ustach. Była cytrynowożółta, napięta i śmiertelnie poważna. O jego pośpiechu świadczyła lekka rosa potu na czole, a także odpięta tunika, co było niewiarogodnym niedbalstwem u kogoś tak pedantycznego jak on. Porucznik nie tracił sekundy czasu. - Proszę przyjść natychmiast do yamenu. Przyjaciel ojca, lekarz, jest chory. Franciszka ogarnął zimny dreszcz jak uderzenie mroźnego podmuchu. Zadrżał. Spojrzał na Shona i zaniemówił. Dopiero po długiej chwili usłyszał swój głos tak, jakby ktoś inny za niego mówił: - Pracował ostatnio zbyt wiele. Załamał się. Twarde czarne oczy Shona mrugnęły niedostrzegalnie. - Tak, załamał się. Znowu zapanowało milczenie. Franciszek wiedział, że nastąpiło najgorsze. Zbladł. Wyruszył, jak stał, z porucznikiem. Przeszli połowę drogi w zupełnym milczeniu. Potem Shon z wojskową dokładnością ignorującą wszelkie uczucia wyjaśnił krótko, co zaszło. Doktor Tulloch przyszedł bardzo zmęczony i podszedł do stołu, aby przygotować sobie szklankę czegoś do picia. Gdy nalewał płyn, zaniósł się kaszlem i oparł się o bambusowy stół z twarzą brudnoszarą i z fioletową pianą na ustach. Gdy Maria Weronika podbiegła, aby mu pomóc, spojrzał na nią, zanim padł, ze słabym, szczególnym uśmiechem: "Teraz jest właściwy czas, aby posłać po księdza". Gdy zbliżali się do yamenu, miękka, szara mgła jak zmęczona chmura wisiała nad ośnieżonymi dachami. Weszli szybko. Tulloch leżał w małej, ostatniej izbie pawilonu na swym wąskim łóżku polowym, okryty pikowaną kołdrą z fioletowego jedwabiu. Jaskrawy, intensywny kolor podkreślał okropną bladość jego twarzy i rzucał na nią siny cień. Było męczarnią dla Franciszka patrzeć, jak szybko choroba go wyniszczyła. Willie zmienił się nie do poznania. Skurczył się niewiarogodnie, jak po tygodniach trawiącej gorączki. Usta i język miał obrzmiałe, a oczy z zaczerwienionymi białkami błyszczały gorączką. Obok łóżka klęczała Maria Weronika zmieniając okład śniegu na czole chorego. Trzymała się prosto, była aż sztywna w tym napiętym opanowaniu nerwów. Wstała, gdy Franciszek i porucznik weszli. Nie odezwała się. Franciszek zbliżył się do łóżka. Wielki lęk ścisnął mu serce. Śmierć chadzała obok niego przez te ubiegłe tygodnie bliska i lekceważona, okropnie pospolita. Lecz teraz, gdy jej cień padł na przyjaciela, ból był głęboki i napełniał go przerażeniem. Tulloch był jeszcze przytomny i światełko świadomości tliło się w jego przygaszonym spojrzeniu. - Wybrałem się na przygodę - rzekł próbując uśmiechnąć się. - I zdaje się, żem ją znalazł. - W chwilę później dodał z półprzymkniętymi powiekami coś w rodzaju spóźnionej refleksji: - Żebyś wiedział, jaki jestem słaby, Franciszku! Franciszek usiadł na niskim stołku u wezgłowia. Shon i Maria Weronika pozostali w kącie pokoju. Cisza i przykre uczucie wyczekiwania były nieznośne. Czuli, że człowiek nie ma prawa patrzeć na cierpienie bliźniego, kiedy nie może przyjść mu z pomocą. Było to jak brutalne -wtrącanie się w czyjeś najbardziej osobiste sprawy. Mimo to musieli czekać. - Czy ci jest wygodnie? - Mogło być gorzej. Daj mi kropelkę tej japońskiej wódki. Pomoże mi. Człowieku, to strasznie konwencjonalna rzecz umierać w ten sposób... dla mnie, który przez całe życie przeklinałem książki z bajeczkami. Gdy Franciszek dał mu łyk wódki, zamknął oczy i zdawało się, że odpoczywa, lecz wkrótce zaczął majaczyć. - Jeszcze jeden kieliszek, chłopcze. Niechże cię... to dopiero wódeczka. Wypiłem jej dosyć swego czasu w zaułkach Tynecastle. A teraz jestem w domu, w drogim, starym Darrow, na brzegach Allen Water. Kiedy wiosna już uleciała... Przypominasz sobie tę... Franciszku... to miła pieśń. Joanno, zaśpiewaj ją. Głośniej, głośniej... nie słyszę cię w ciemności. - Franciszek ścisnął zęby walcząc z ogromnym wzruszeniem. - Wszystko w porządku, wasza rewerencjo. Będę leżał spokojnie i oszczędzał sił... śmieszne to... całkiem śmieszne... wszyscy kiedyś musimy przejść po linie... - Mamrocąc zapadł w otchłań nieświadomości. Ksiądz ukląkł modląc się u wezgłowia. Modlił się o pomoc, lecz czuł dziwną pustkę, ogarnęło go jakieś otępienie. Cisza miasta za oknami miała w sobie coś upiornego. Zmrok zapadł. Maria Weronika wstała, by zapalić lampę, a potem powróciła do kąta pokoju poza krąg światła. Usta jej ciche nie poruszały się, lecz palce miarowo przesuwały paciorki różańca pod fałdą habitu. Z Tullochem było coraz gorzej. Język miał czarny, a gardło tak obrzmiałe, że było męczarnią czuwać przy jego paroksyzmach wymiotów. Nagle zdawało się, że zebrał siły na nowo. Otworzył zamglone oczy. - Która godzina? - zacharczał grubym głosem. - Blisko piąta... w domu... wtedy zasiadaliśmy do. herbaty. Przypominasz sobie, Franciszku, jaki to tłum był u nas, gdy siedliśmy dookoła dużego okrągłego stołu...? Nastała dłuższa przerwa. - Napisz staremu i powiedz mu, że jego syn umarł na posterunku. Śmieszne... ciągle nie mogę uwierzyć w Boga. - Czy to ważne teraz? - Franciszek nie orientował się zupełnie, czy to on mówi te słowa. Targał nim płacz, upokorzenie własną bezsilnością, dyktowała mu je okropna rozterka: - On wierzy w ciebie. - Nie łudź się, nie jestem skruszony. - Wszelkie ludzkie cierpienie liczy się u Boga. I znowu zalegała cisza. Ksiądz nie wyrzekł nic więcej. Tulloch słabo wyciągnął dłoń i pozwolił jej opaść na ramię Franciszka. - Człowieku, nigdy nie kochałem cię bardziej niż teraz... za to, że nie próbujesz mnie gwałtem wepchnąć do nieba. Widzisz... - Powieki opadły mu w znużeniu. - Głowa mnie tak strasznie boli. Głos zawiódł go. Leżał na wznak, wyczerpany, dysząc szybko i płytko, ze spojrzeniem zwróconym w górę, jakby patrzył gdzieś poza sufit. Gardło miał ściśnięte. Nie mógł nawet kaszleć. Koniec był bliski. Maria Weronika klęczała teraz u okna odwrócona tyłem do nich, ze spojrzeniem utkwionym uparcie w ciemność. Shon stał ze skamieniałą twarzą u stóp łoża. Nagle Willie poruszył oczami, w których migotała jeszcze tląca iskierka życia. Franciszek widział, że bezskutecznie usiłował szeptać. Ukląkł, wsunął ramię pod szyję umierającego i zbliżył policzek do jego ust. Z początku nie słyszał nic. Potem słabo rozróżnił słowa: - Nasza walka... Franciszku... trzeba więcej niż szóstaka, by dać sobie odpuścić grzechy. Oczodoły Tullocha napełniły się cieniem. Ciało opadło bezwładnie. Kapłan odczuł raczej, niż dosłyszał ostatnie, słabe westchnienie. Nagle jeszcze większa cisza zapanowała w pokoju. Oślepły z bólu, ciągle trzymając ciało w objęciu jak matka ciało swego dziecka, rozpoczął niskim i zduszonym głosem De profundis: - Z głębokości wołam do Ciebie, Panie; o Panie, wysłuchaj głos mój... albowiem u Pana jest miłosierdzie i obfite u niego odkupienie. - Wstał w końcu, zamknął powieki zmarłego i złożył sztywne ręce. Gdy -wychodził z pokoju, widział siostrę Marię Weronikę wciąż jeszcze pochyloną przy oknie. Jak przez sen spojrzał na porucznika. Spostrzegł jak we mgle, że ramiona Shona trzęsły się konwulsyjnie. Plaga przeszła, lecz wielka apatia osiadła nad krajem skutym mrozem. Pola ryżowe przeobraziły się w lodowe jeziora. Chłopi nie mogli uprawiać ziemi tak bezlitośnie stwardniałej. Nigdzie nie było widać znaku życia. W mieście ci, którzy ocaleli, wynurzyli się ze swych domostw jak z przykrego snu zimowego i poczęli tępo krzątać się dokoła spraw codziennego życia. Kupcy i urzędnicy jeszcze nie wrócili. Mówiono, że liczne, odległe drogi, skute lodem i zasypane śniegiem, były nie do przebycia. Nikt nie pamiętał podobnie ciężkiej zimy. Wszystkie przełęcze były zasypane, a lawiny toczyły się po stokach gór Kuang podobne z dala do obłoków czystego, białego dymu. Dopływy rzeki zamarzły do dna, a dorzecze stało się wielką, szarą pustynią, na której wiatr zbijał twarde wydmy sproszkowanego śniegu. Niżej, w łożysku rzeki, ogromne bryły lodu rwane prądem tłukły o most Manchu. Niedostatek gnębił każdy dom, a głód czaił się tuż, tuż. Jeden jedyny statek ośmielił się stawić czoło piętrzącej się krze i przysapał z HsinHsiang przywożąc pożywienie i lekarstwa od ekspedycji Leightona oraz paczkę spóźnionych listów. Po krótkim postoju podniósł kotwicę zabierając ze sobą pozostałych przy życiu członków ekspedycji ratunkowej doktora Tullocha z powrotem do Nankinu. W nadeszłej poczcie znalazł się list, który wagą zawartej w nim wiadomości znacznie przewyższał pozostałe listy. Gdy ojciec Chisholm wolnym krokiem wracał ze skraju ogrodu misyjnego, gdzie mały drewniany krzyż znaczył grób przyjaciela, trzymał ów list w ręce i myśli jego zaprzątnięte były odwiedzinami, które zapowiadał. Miał nadzieję, że jego praca była zadowalająca. Misja była przedmiotem jego dumy. Żeby tylko pogoda się przesiliła... żeby roztajało szybko w ciągu następnych dwu tygodni! Gdy zbliżał się do kościoła, matka Maria Weronika schodziła właśnie po schodach. Czuł, że musi jej powiedzieć nowinę; a doszło do tego, że lękał się tych okazji, w których oficjalne sprawy zmuszały go do łamania zalegającego między nimi milczenia. - Matko przełożona, prowincjonalny administrator naszego Towarzystwa Misji Zagranicznych, kanonik Mealey, odbywa objazd inspekcyjny misji chińskich. Wypłynął pięć tygodni temu. Przybędzie tu w ciągu miesiąca, aby nas odwiedzić. - Zatrzymał się. - Chciałem matkę o tym uprzedzić na wypadek, gdyby matka miała zamiar mu coś przedstawić. Okutana przed mrozem, podniosła swe niezgłębione oczy, przesłonięte zeszroniałym oparem oddechu. Drgnęła z lekka. Ponieważ teraz rzadko widywała go z bliska, więc zmiana, jaka w nim zaszła w ciągu tych ostatnich tygodni, wybitnie ją uderzyła. Był bardzo mizerny i okropnie wychudzony. Kości policzkowe ostro sterczały, skóra naciągnęła się silniej, policzki były zapadnięte tak głęboko, że oczy wydawały się większe i pełne dziwnego blasku. Szarpnął nią gwałtowny impuls. - Jest tylko jedna rzecz, którą chciałabym mu przedstawić. - Mówiła impulsywnie, jakby nagła nowina wyzwalała z tajników jej duszy głęboko pogrzebaną myśl. - Poproszę, aby mnie przeniesiono do innej misji. Nie było to dla niego niespodzianką, a jednak odpowiedź jej przejęła go chłodem i napełniła poczuciem klęski. Długo nie mógł znaleźć odpowiedzi. Westchnął. - Czy matka czuje się tu tak nieszczęśliwa? - Szczęście nie ma z tym nic wspólnego. Jak już ojcu powiedziałam, poświęciwszy się życiu zakonnemu przygotowałam się na zniesienie wszystkiego. - Nawet na przymusowe towarzystwo osoby, którą matka gardzi? Zarumieniła się od wyzywającej dumy. Jakaś głęboko w piersi pulsująca przekora kazała jej brnąć dalej. - Ojciec myli się całkowicie. Chodzi o coś głębszego... duchowego. - Duchowego? Może matka spróbuje mi wytłumaczyć. - Czuję - zaczerpnęła szybko tchu - że ojciec niepokoi mnie... w mym życiu wewnętrznym... w mojej wierze. - To poważna sprawa. - Patrzył na list niewidzącymi oczyma gniotąc go w kościstych dłoniach. - Boli mnie to... w równym stopniu, jak, jestem pewny, wypowiedzenie tego boli matkę, lecz może matka nie zrozumiała mnie. Do czego to się odnosi? - Czy ojciec sądzi, że przygotowałam listę zarzutów? - Mimo opanowania czuła, że ogarnia ją coraz większe wzburzenie. - Chodzi o stanowisko ojca w odniesieniu do pewnych spraw... na przykład o pewne uwagi, które ojciec wygłosił, kiedy doktor Tulloch umierał... i potem, kiedy już umarł. - Proszę mówić dalej. - On był ateistą, a jednak ojciec przyrzekł mu, że otrzyma wieczystą nagrodę... jemu, który nie wierzył. - Bóg sądzi nas nie tylko według naszych wierzeń, lecz także według naszych czynów. - On nie był katolikiem... nawet nie był chrześcijaninem! - A kto zdaniem matki jest chrześcijaninem? Ktoś, kto idzie do kościoła raz na siedem dni, a okłamuje, oczernia i oszukuje swych bliźnich przez pozostałe sześć dni? - Uśmiechnął się słabo. - Doktor Tulloch nie żył w ten sposób, a umarł... służąc innym... jak sam Chrystus. - Był wolnomyślicielem - powtórzyła uparcie. - Moje dziecko, współcześni uważali Pana naszego za okropnego wolnomyśliciela... i dlatego Go zabili. Blada jak ściana bardzo wzburzona zawołała: - To rzecz niewybaczalna... takie porównanie... jest wprost oburzające! - Nie wiem... wątpię. Chrystus był człowiekiem bardzo tolerancyjnym... i skromnym. . Fala krwi znowu zalała jej policzki. - Ustanowił pewne reguły. Doktor Tulloch nie stosował się do nich. Ojciec o tym wie. Dlaczego ojciec nie udzielił mu ostatniego namaszczenia przy końcu, kiedy był nieprzytomny? - Rzeczywiście! Nie namaściłem go! A należało to oczywiście uczynić. - Stał w zamyśleniu zmartwiony i przygnębiony. Potem wypogodził się. - Lecz dobry Bóg wybaczy mu mimo to. - Dodał z prostą bezpośredniością: - Czy matka nie kochała go też? Zawahała się i spuściła oczy. - Tak... któż mógł się jemu oprzeć? - Więc nie pozwalajmy, aby jego pamięć stała się przyczyną kłótni między nami. Jest pewna rzecz, o której niemal wszyscy zapominamy. Chrystus uczył jej. Kościół jej uczy... choć można by sądzić inaczej, wnioskując z dzisiejszych wypowiedzi większości kleru. Nikt żyjący w dobrej wierze nie może być potępiony. Nikt. Ani buddysta, ani mahometanin czy taoista... czy też najczarniejszy z kanibalów, choćby nawet pożarł misjonarza... Jeśli działają w dobrej wierze stosownie do stopnia danego im światła i łaski, będą zbawieni. Na tym polega wspaniałe miłosierdzie Boga. Dlaczego by nie miało Go ubawić spotkanie z przyzwoitym agnostykiem na Sądzie Ostatecznym i zagadnięcie go z iskierką humoru w oku: "Widzisz, jestem tu mimo tych przekonań, w których cię wychowano. Wejdź do królestwa, którego istnieniu uczciwie zaprzeczałeś". - Chciał uśmiechnąć się, lecz na widok jej twarzy westchnął tylko i potrząsnął głową. - Jest mi naprawdę przykro, że matka w ten sposób te rzeczy odczuwa. Wiem, że trudno jest ze mną się zgodzić i że jestem nieco dziwaczny w mych wierzeniach, lecz matka tak wspaniale tu pracowała... Dzieci kochają matkę... A podczas zarazy... - urwał. - Wiem, że stosunki pomiędzy nami nie były najlepsze... lecz misja bardzo na tym ucierpi, jeśli matka odejdzie. Patrzył na nią z dziwnym natężeniem, jakby z napiętą wyczekiwaniem pokorą. Czekał, aby przemówiła, a gdy nie odezwała się, odwrócił się powoli i odszedł. Ona ruszyła dalej do refektarza, gdzie dopilnowała podania dzieciom obiadu. Później wśród nagich ścian swego pokoju chodziła tam i z powrotem, ciągle jeszcze mocno wzburzona. Nagle z gestem rozpaczy usiadła i zabrała się do pisania dalszego ustępu w jeszcze jednym z tych długich listów do brata, w których z dnia na dzień uzupełniała sprawozdanie ze swych poczynań, znajdując w tym rodzaj ujścia dla swych wzruszeń, pokuty i pociechy. Ująwszy pióro w rękę przybrała spokojniejszą postawę. Czynność pisania jakby uspokajała ją. Powiedziałam mu przed chwilą, że muszę poprosić, aby mnie przeniesiono. Przyszło to nagle jako rodzaj przesilenia wszystkiego, co dotychczas w sobie gniotłam i jako coś z groźby również. Zdumiona byłam sama i zaskoczona słowami, które wydobywały się z moich ust. A jednak kiedy nadarzyła się okazja, nie mogłam się oprzeć. Chciałam natychmiast zaskoczyć go, dotknąć, lecz, mój drogi Erneście, wcale nie czuję się szczęśliwsza... Po tej sekundzie triumfu, kiedy zobaczyłam, jak konsternacja zachmurzyła mu twarz, czuję się nawet bardziej rozdrażniona i niespokojna. Patrzę na pustkę tych szarych obszarów, tak różnych od naszego miłego krajobrazu zimowego o powietrzu rozświetlonym złotym blaskiem słońca i rozedrganym dzwoneczkami sań, o dachach chat oblepionych śniegiem, i chce mi się płakać... jakby mi serce miało pęknąć. To jego milczenie zwycięża mnie, ta stoicka umiejętność trwania i walczenia bez słów. Opowiedziałam Ci o jego pracy podczas zarazy, kiedy chadzał wśród choroby i nagłej, wstręt budzącej śmierci z taką beztroską, jakby przechadzał się po głównej ulicy swej okropnej szkockiej wioski. I to nie tyle sama jego odwaga czyniła go niewiarygodnym bohaterem, ile niemota tej odwagi. Kiedy jego przyjaciel, doktor, umierał, trzymał go w swych ramionach niebaczny na niebezpieczeństwo zakażenia, na ostatni wybuch kaszlu, który opryskał mu policzek skrzepłą krwią. A wyraz jego twarzy... w jej współczuciu i bezgranicznym braku wszelkiego egoizmu... przeszył mi serce. Tylko moja duma uratowała mnie przed poniżeniem się do płaczu w jego obecności! Potem byłam zła. Napisałam Ci niegdyś, że jest godny pogardy, i to mnie najbardziej dręczy. Zawiniłam, Erneście! (co za wyznanie ze strony Twej upartej siostry! ). Nie mogę nim dłużej gardzić. W zamian za to pogardzam sobą, lecz nie cierpię go. I nie pozwolę, nie pozwolę mu poniżyć siebie do poziomu jego zaharowanej pospolitości. Dwie pozostałe siostry uległy mu już całkowicie. Uwielbiają go i to jest jeszcze jedną udręką dla mnie, którą muszę znosić. Marta, tępa chłopka z bulwami w głowie zamiast mózgu, gotowa jest uwielbiać wszystko, co chadza w sutannie, lecz Klotylda, płochliwa i bojaźliwa, rumieniąca się z lada powodu, łagodne słodkie i bojaźliwe stworzenie, stała się zupełną dewotką. Podczas swej przymusowej kwarantanny sporządziła mu grubą, watowaną kołdrę, miękką i ciepłą, i naprawdę piękną. Zaniosła ją do Józefa, jego służącego, z poleceniem, aby położył ją na łóżku ojca (wydawało się, że jest zbyt skromna, aby nawet można było szepnąć słowo "łóżko" w zasięgu jej słuchu). Józef odparł z uśmiechem: "Żałuję, siostro. Nie ma żadnego łóżka! " Okazuje się, że sypia na nagiej podłodze bez żadnego okrycia poza swym starym płaszczem, zielonkawą sztuką odzieży nieokreślonego wieku, którą bardzo lubi i o której dumnie mawia gładząc pieszczotliwie wytarte i postrzępione rękawy: "Naprawdę! Miałem go, kiedy byłem jeszcze studentem w Holywell! " Marta i Klotylda wybrały się na wywiad do jego kuchni, nerwowe i niespokojne, przekonane, że zaniedbuje siebie. Wyraz ich twarzy, jak zgorszonych plotkarek, nieomal pobudził mnie do śmiechu, gdy opowiadały mi, o czym już dawno wiedziałam, że nie jada nic poza czarnym chlebem, ziemniakami i zupą fasolową. "Polecił Józefowi ugotować garnek ziemniaków i włożyć je do wiklinowego kosza - biadała Klotylda tonem miauczącej kotki. - Gdy jest głodny, zjada jeden ziemniak umoczony w zupie fasolowej. Często są zupełnie spleśniałe, zanim kosz się opróżni. "Cóż w tym okropnego? - odpowiedziałam krótko. - Przecież niektóre żołądki nie zaznały nigdy dobrej kuchni. -Nie jest dla nich wyrzeczeniem obchodzić się bez niej. "Tak, matko przełożona" - odpowiedziała Klotylda cicho i rumieniąc się odeszła. Czyniłaby pokutę przez tydzień, aby móc zobaczyć go raz przy dobrym, gorącym posiłku. O Erneście, Ty wiesz, jak brzydzę się usłużną i łaszącą się zakonnicą, która w obecności kapłana wywraca białkami oczu i rozpływa się w służalczym uniesieniu. Nigdy, nigdy nie zejdę do tego poziomu. Ślubowałam sobie w Koblencji, kiedy przyjęłam welon i po raz drugi w Liverpoolu... i dotrzymam tego ślubu... nawet w Paitanie. Ale ta okropna zupa fasolowa! Brrr! Ty tego nie zobaczysz. Jest to rzadka, różowa maź o smaku odstałej wody i przeżutych trocin! Przerwała i podniosła głowę na niespodziewany szum a następnie dopisała: ... Erneście... to wprost niewiarygodne... Deszcz pada... Potem zaniechała pisania, jak gdyby ogarnięta nagłą niemocą, i odłożyła pióro. Z chmurnymi i niedowierzającymi oczami siedziała patrząc na deszcz, który ściekał po szybach ciężkimi łzami. W czternaście dni potem deszcz ciągle jeszcze padał. Jednostajnie szare niebiosa stały się otwartymi śluzami, z których lał się bezustanny potop. Duże krople wybijały zagłębienia w wierzchniej skorupie żółtawego śniegu. A śnieg... wydawał się niezniszczalny. Duże, zamarzłe tafle ześlizgiwały się z kościelnego dachu i w rozpędzie spadały na rozmokły śnieg. Strumyki deszczu rwały po ciemnobrunatnym szlamie, żłobiąc w nim rowy i podcinając brzegi, które spadały z miękkim chlupotaniem do pędzącej pod spodem wody. Misja stała się wielkim trzęsawiskiem na wpół roztajałego śniegu. Potem ukazał się pierwszy płat brunatnej ziemi, proroczy jak szczyt Araratu. Dalsze płaty wydobywały się wraz z kępami zeszłorocznej trawy, sterczącymi żałośnie wśród szczelin i kraterów zalanych powodzią. A deszcz ciągle padał. Dachy misji w końcu nie wytrzymały naporu wód i poczęły przeciekać. Woda kaskadami spadała z okapów. Dzieci siedziały nieszczęśliwe i zzieleniałe w izbie szkolnej, podczas gdy siostra Marta podkładała wiadra pod większe przecieki. Siostra Klotylda nabawiła się okropnego przeziębienia i prowadziła lekcje siedząc przy biurku pod parasolem matki przełożonej. Lekka ziemia ogrodu misyjnego nie mogła oprzeć się niszczącemu działaniu deszczu i odwilży. Płynęła w dół w żółtym kotłowisku, z którego sterczały wyrwane rośliny i krzaki oleandrów. Karpie w stawku ciskały się wystraszone. Podmywało drzewa. Przez cały bolesny dzień firletki i katalpy stały prosto na swych nagich korzeniach, którymi jak bladymi mackami trzymały się ziemi, aż w końcu zwaliły się. Potem przyszła kolej na młode, białe morwy a następnie na śliczny rząd już owocujących śliw. Padły one w dniu, kiedy zmyty został niższy wał. Wśród błotnistego spustoszenia pozostały tylko rosłe cedry wraz z olbrzymim drzewem figowym. W przeddzień przyjazdu kanonika Mealeya ojciec Chisholm szedł do kościoła na błogosławieństwo. Po drodze przeprowadził z ciężkim sercem lustrację przygnębiającego spustoszenia. Zwrócił się do ogrodnika Fu, który stał obok niego. - Pragnąłem odwilży. Dobry Bóg pokarał mnie zsyłając mi ją. Fu, jak niemal wszyscy ogrodnicy, nie był człowiekiem pogodnym. - Wielki ShangFu, który przyjeżdża do nas zza mórz, pomyśli wiele złego o nas. Ach! Gdyby tylko mógł zobaczyć moje lilie zeszłej wiosny! - Bądźmy dobrej myśli, Fu. Szkoda nie jest nie do naprawienia. - Moje sadzonki są stracone. - Fu sposępniał. - Będziemy musieli rozpocząć od nowa. - Takie jest życie... trzeba rozpoczynać od nowa, kiedy wszystko jest stracone. Wbrew temu upomnieniu Franciszek był głęboko przygnębiony, gdy szedł do kościoła. Klęcząc przed oświetlonym ołtarzem, podczas gdy deszcz bębnił po dachu, miał wrażenie, że słyszał poprzez dziecięcy dyszkant Tantum ergo bulgotanie wody pod sobą. Lecz szmer płynącej wody już od dawna dźwięczał mu w uszach. Ciążyła mu myśl o pożałowania godnym wrażeniu, jakie wywrze widok misji na gościu następnego dnia. Odsunął tę myśl jak coś natrętnego. Gdy nabożeństwo skończyło się, a Józef pogasił świece i opuścił zakrystię, Franciszek szedł nawą powolnym krokiem. Wilgotny opar snuł się dookoła bielonych ścian. Siostra Marta zabrała już dzieci na kolację, lecz matka przełożona i siostra Klotylda klęczały jeszcze na wilgotnych deskach ław, pogrążone w modlitwie. Przeszedł obok nich w milczeniu, lecz nagle zatrzymał się. Ostry katar uczynił z siostry Klotyldy żałosne widowisko, a Maria Weronika miała usta ściągnięte z zimna. Opadło go niezwykłe, wewnętrzne przekonanie, że żadnej z nich nie należało pozwolić pozostać w kościele. - Powrócił do nich i rzekł: - Przykro mi, zamykam zaraz kościół. Ta interwencja była tak niepodobna do niego, że obydwie były zaskoczone, lecz wstały posłusznie w milczeniu i wyszły przed nim do kruchty. Zamknął drzwi wejściowe na klucz i podążył za nimi w zapadający zmierzch. W chwilę później rozległ się za nim łoskot. Było to niskie, głębokie dudnienie, rosnące w podziemny grzmot. Na przeraźliwy krzyk siostry Klotyldy Franciszek obrócił się raptownie, by ujrzeć kołyszącą się smukłą sylwetkę swego kościoła. Mokra i błyszcząca chwiała się łagodnie w zanikającym świetle. Potem poddała się jak mdlejąca kobieta. Serce zamarło w nim z przerażenia. Podmyte fundamenty kościoła pękły z rozdzierającym hukiem. Jedna jego strona zapadła się, wieża się złamała, a reszta stała się chaotycznym kotłowiskiem połamanych belek i pogruchotanego szkła. Jego kościół, jego śliczny kościół legł starty w nicość u jego stóp. Franciszek stał przez chwilę jak wryty, oszołomiony bólem, a potem podbiegł do rumowiska. Lecz ołtarz leżał już w gruzach, a tabernakulum zostało zmiażdżone spadającą belką. Nie mógł nawet uratować Najświętszego Sakramentu, a jego szaty liturgiczne wraz z cennym ornatem Ribiera były w strzępach. Stojąc z obnażoną głową w ulewnym deszczu uświadomił sobie wśród otaczającego go teraz, szmeru przerażenia lament siostry Marty. - Za co... za co to na nas spadło? - jęczała załamując ręce. - Drogi Boże! Cóż gorszego mogłeś nam uczynić? Odezwał się, nieruchomy, rozpaczliwie walcząc raczej o swoją wiarę aniżeli o jej. - O dziesięć minut wcześniej... bylibyśmy wszyscy zabici. Nic nie można było przedsięwziąć. Pozostawili ruinę na pastwę ciemności i deszczu. Kanonik Mealey przybył następnego dnia punktualnie o trzeciej. Ze względu na silny prąd wzburzonej powodzią rzeki dżonka zarzuciła kotwicę w zatoce o pięć li poniżej Paitanu. Nie było lektyk, tylko kilka taczek o długich jak u pługów uchwytach z pełnymi, drewnianymi kołami bez szprych, którymi od czasu zarazy nieliczni pozostali kulisi posługiwali się dla przewożenia swych pasażerów. Sytuacja nad wyraz nieprzyjemna dla osobistości tak dbałej o swą godność, lecz nie było wyboru. Kanonik zajechał do misji na taczkach, opryskany błotem, z nogami wiszącymi na zewnątrz pudła. Skromnego przywitania przygotowanego przez siostrę Klotyldę z pieśnią chóru dziecięcego i z wymachiwaniem chorągiewkami zaniechano. Ojciec Chisholm wypatrując przybycia kanonika ze swego balkonu pośpieszył teraz do bramy na spotkanie gościa. - Mój drogi ojcze! - zawołał Mealey z trudem prostując zesztywniałe członki i ciepło ściskając obydwie dłonie Franciszka. - Jest to mój najszczęśliwszy dzień od wielu miesięcy, że cię znów widzę. Mówiłem ci, że pewnego dnia wyruszę na Wschód. Teraz, ponieważ zainteresowanie całego świata ześrodkowało się na cierpiących Chinach, moje dawne postanowienie musiało się nieodwołalnie przeobrazić w czyn! - Urwał patrząc wytrzeszczonymi oczami ponad ramię Franciszka na obraz spustoszenia. - Co to?... Nie rozumiem. Gdzie jest kościół? - Widzisz przed sobą wszystko, co z niego pozostało. - Lecz ten stos gruzów... W sprawozdaniu mówiłeś o wspaniałym zakładzie. - Spotkały nas pewne przeciwności - odpowiedział Franciszek spokojnie. - To naprawdę niezrozumiałe... bardzo kłopotliwe. Franciszek przerwał z gościnnym uśmiechem. - Gdy weźmiesz kąpiel i przebierzesz się, opowiem ci wszystko. W godzinę później Anzelm zaróżowiony od kąpieli i odziany w nowy garnitur z surowego jedwabiu siedział ze zgnębionym wyrazem twarzy i mieszał gorącą zupę. - Muszę wyznać, że nigdy w życiu nie spotkało mnie większe rozczarowanie... Przyjść tu do samych kresów... i zastać... - Podniósł łyżkę zupy ku pełnym, wywiniętym wargom. Nabrał ciała w ostatnich latach. Był teraz duży, barczysty i okazały, o gładkiej cerze, czystych oczach i dużych dłoniach, serdecznych lub pontyfikalnych, zależnie od jego woli. - Obiecywałem sobie odprawić sumę w twoim kościele, Franciszku. Te fundamenty były chyba źle położone. - Cud, że je w ogóle położono. - Głupstwo! Miałeś dosyć czasu, by się urządzić. Cóż, u licha, mam im powiedzieć, gdy wrócę do kraju? - Zaśmiał się krótko i boleśnie. - Obiecałem im nawet referat w londyńskiej głównej kwaterze Towarzystwa Misji Zagranicznych pod tytułem: "Misja Świętego Andrzeja, czyli Bóg w najciemniejszym zakątku Chin". Przywiozłem ze sobą swego Zeissa, aby porobić zdjęcia. Stawia mnie to... nas wszystkich... w bardzo kłopotliwej sytuacji. - Zapadła cisza. - Oczywiście wiem, że miałeś swoje trudności. - Mealey ciągnął dalej na wpół z żalem a na wpół z niecierpliwością. - Lecz któż ich nie ma? Zapewniam cię, że my mieliśmy również swoje, zwłaszcza ostatnio, odkąd nastąpiła fuzja dwu oddziałów... po śmierci biskupa MacNabba! . Ojciec Chisholm zesztywniał, jakby rażony gromem. - On umarł? - Tak, tak, staruszek odszedł wreszcie. Na zapalenie płuc... w marcu. Najlepszy swój okres miał za sobą. Ostatnio był już niedołężny i zdziwaczały i sprawił nam wszystkim ulgę, kiedy odszedł... bardzo zresztą spokojnie. Koadiutor, obecnie biskup Tarrant, zajął jego miejsce. To bardzo szczęśliwa nominacja. Znowu nastała cisza. Ojciec Chisholm podniósł dłoń, by zasłonić oczy. Rudy Mac odszedł... Napór wspomnień ścisnął mu serce bólem, pamiętny dzień nad Stinharem, wspaniały łosoś, łagodne i mądrze patrzące oczy... Przypomniał sobie bijące z tych oczu ciepło, gdy w Holywell. w swym zmartwieniu szukał u niego rady, i spokojny głos w pracowni w Tynecastle, którym przemówił do niego przed odjazdem do Chin: "Nie ustawaj w walce, Franciszku, za Boga i za starą dobrą Szkocję". Tymczasem Anzelm perorował z przyjacielską wielkodusznością: - No, dobrze! Musimy się chyba pogodzić z rzeczywistością. Teraz, skoro tu jestem, uczynię wszystko, aby pokierować sprawami dla ciebie jak najkorzystniej. Mam sporo doświadczenia organizacyjnego. Szkoda, że nie słyszałeś, jak postawiłem Towarzystwo na nogi! Na skutek moich osobistych apelów, wygłaszanych w Londynie, Liverpoolu i Tynecastle, zebraliśmy trzydzieści tysięcy funtów, a to dopiero początek. - Wyszczerzył swoje zdrowe zęby w uśmiechu pełnym pewności siebie. - Nie bądź taki przygnębiony, mój drogi druhu. Ja nie zabawiam się w cenzora tam, gdzie nie ma powodów po temu... Przede wszystkim musimy zaprosić matkę przełożoną, która wygląda na zdolną kobietę i urządzić z nią prawdziwą parafialną konferencję okrągłego stołu! Franciszek z wysiłkiem oderwał się od drogich wspomnień. - Matka przełożona nie lubi posiłków poza domem sióstr. - Nie poprosiłeś jej w sposób właściwy. - Mealey patrzył na jego szczupłą postać z serdeczną, litościwą dobrotliwością. - Biedny Franciszku! Nawet nie oczekuję po tobie, żebyś umiał obchodzić się z kobietami. Ona przyjdzie na pewno... tylko mnie to pozostaw... Następnego dnia Maria Weronika istotnie przyszła na obiad. Anzelm był w dobrym usposobieniu po doskonale spędzonej nocy i po energicznej, porannej inspekcji. Ciągle jeszcze rozczulony swą wizytą w izbie szkolnej, witał matkę przełożoną z wylaniem, choć rozstał się z nią zaledwie przed pięcioma minutami. - Sprawia nam matka, matko przełożona, prawdziwy zaszczyt swymi odwiedzinami. Czy matka pozwoli kieliszek wina? Nie? Zapewniam matkę, że to doskonałe jasne montillado. Nieco może sfatygowane podróżą - promieniał żartobliwością - skoro przybyło ze mną z kraju. Być może, że takie wożenie ze sobą win można by poczytać za pewnego rodzaju sybarytyzm, lecz podniebieniu o smaku wyrobionym na winach hiszpańskich trudno jest bez tego się obejść. Usiedli do stołu. - No, Franciszku, zobaczymy, . czym nas tu raczysz. Mam nadzieję, że nie żadnymi chińskimi specjałami w rodzaju zupy z ptasich gniazd, puree z drewnianych trzasek. Ha, ha! - Mealey roześmiał się serdecznie nakładając sobie porcję gotowanej kury. - Muszę jednak wyznać, że nawet polubiłem niektóre specjały orientalnej kuchni. W drodze na statku (podróż była przypadkowo burzliwa, tak że przez cztery dni nikt nie zjawił się przy stole kapitana poza waszym pokornym sługą) podawano nam wprost wyśmienite danie chińskie czumain. Matka Maria Weronika podniosła oczy. - Czy czumain jest chińskim daniem, czy też amerykańskim wydaniem chińskiego zwyczaju zbierania odpadków? Utkwił w niej wzrok z ustami lekko rozchylonymi. - Moja droga matko przełożona! Czumain! To przecież... - Spojrzał na Franciszka szukając pomocy i nie znalazłszy jej roześmiał się znowu. - W każdym razie zapewniam matkę, miałem błogie uczucie w żołądku! Ha! ha! - Obracając się, by zyskać lepszy dostęp do półmiska sałaty, którą Józef podawał, ciągnął dalej: - Niezależnie od potraw urok Wschodu jest fascynujący! My, ludzie Zachodu, jesteśmy zbyt skłonni uważać Chińczyków za rasę niższą. Jeśli chodzi o mnie, jestem gotów uścisnąć dłoń każdego Chińczyka pod warunkiem, że wierzy w Boga i... - dodał - w szare mydło! - Ojciec Chisholm rzucił spojrzenie na twarz Józefa. Pozostała bez wyrazu, tylko nozdrza z lekka drgnęły. - A teraz - Mealey urwał nagle przybierając pozę pontyfikalnie uroczystą - mamy ważne sprawy na porządku dziennym. Będąc jeszcze chłopcem, matko przełożona, nasz dobry ojciec misyjny zawsze wkopywał mnie w awantury. Teraz mnie przypadło w udziale wygrzebać go z tej oto kabały. Nic definitywnego nie wynikło z konferencji, może poza skromnym zestawieniem osiągnięć Anzelma w kraju. Wolny od krępujących swobodę obowiązków związanych z zarządzaniem parafią, oddał się całym sercem pracy dla misji, pomny, że Ojcu Świętemu szczególnie zależy na propagowaniu wiary i że gorliwie zachęca awansami działaczy, którzy bezinteresownie poświęcają się jego ulubionej sprawie. Uznanie zyskał szybko. Rozpoczął podróże po kraju i wygłaszał w dużych angielskich miastach kazania pełne namiętnej swady. Obdarzony wrodzonym talentem i zamiłowaniem do zdobywania przyjaciół, nigdy nie marnował okazji do nawiązania stosunków z osobistością o jakimkolwiek znaczeniu. Po powrocie czy z Birmingham, czy z Manchester siadywał i wypisywał tuziny czarujących listów, dziękując jednej osobie za niezwykłe przyjęcie, a innej za wspaniałomyślną dotację na rzecz Funduszu Misji Zagranicznych. Wkrótce korespondencja jego stała się tak obszerna, że trzeba było zatrudnić do jej załatwiania sekretarza. Londyn gościł go jako znakomitość. Jego debiut na ambonie Westminsteru był wprost widowiskiem. Kobiety zawsze go uwielbiały. Teraz zaanektowała go zamożna klika starych panien, stałych bywalczyń katedry westminsterskiej, które gromadziły koty i duchownych w swych bogatych rezydencjach w południowej części miasta za Hyde-Parkiem. Zawsze miał ujmujące obejście. W tym roku stał się członkiemkorespondentem Athenaeum, a nagłe wzmożenie napływu datków pieniężnych na misje zagraniczne przyniosło mu najłaskawsze świadectwo uznania wprost z Rzymu. Gdy został najmłodszym kanonikiem diecezji północnej, niewielu zazdrościło mu tego sukcesu. Jednak nawet cynicy, którzy przypisywali jego niezwykłe sukcesy nadczynności tarczycy, przyznawali mu bystrość w interesach. Mimo całej swej skłonności do przesady i patosu nie był głupcem. Miał dobrą głowę do rachunków i umiał obchodzić się z pieniędzmi. W ciągu pięciu lat założył dwie nowe misje w Japonii i tubylcze seminarium w Nankinie. Nowe biura Towarzystwa Misji Zagranicznych w Tynecastle były imponujące, sprawne i zupełnie wolne od długów. Krótko mówiąc Anzelm wspaniale pokierował swym życiem. Mając po swej stronie biskupa Tarranta mógł śmiało na to liczyć, że jego podziwu godne dzieło nadal będzie rosło. W dwa dni po jego oficjalnym spotkaniu z Franciszkiem i matką przełożoną deszcz ustał, a wodniste słońce wysunęło blade macki ku zapomnianej ziemi. Mealey tryskał humorem. Żartował z Franciszkiem. - Przywiozłem pogodę ze sobą. Niektórzy ludzie chadzają za słońcem, a tu słońce chadza za mną. Wydobył swój aparat i począł robić niezliczone zdjęcia. Energia jego była straszliwa. Wyskakiwał z łóżka rano krzycząc na Józefa, aby mu przygotował kąpiel. Mszę odprawiał wizbie szkolnej. Po obfitym śniadaniu wychodził w swym tropikalnym, kasku z plecionki z grubą laską w ręce i z aparatem fotograficznym dyndającym na pośladku. Odbywał wiele wycieczek, szukając nawet dyskretnie pamiątek w popiołach paitańskich siedlisk zarazy. Przy każdej kupce sczerniałych resztek szeptał przejęty czcią: "Palec Boży! ". - Przy innych okazjach stawał nagle u którejś z bram miasta zatrzymując swego towarzysza dramatycznym gestem: "Zaczekaj! Muszę sfotografować. Światło jest doskonałe". W niedzielę przyszedł na obiad wielce podniecony. - Teraz właśnie wpadło mi to na myśl. Ja jednak będę mógł wygłosić ten referat. Potraktuję go z punktu widzenia niebezpieczeństw i trudności odcinka misyjnego! Praca wśród zarazy i powodzi! Dziś rano udało mi się zrobić zdjęcie wspaniałego widoku ruin kościoła. Cóż to będzie za przeźrocze, gdy je zatytułuję: "Bóg karze swe własne dzieci! " Czy to nie wspaniałe? Lecz w wigilię odjazdu zachowanie Anzelma zmieniło się a jego głos, gdy siedział z kapłanem misyjnym na balkonie po kolacji, był poważny. - Muszę ci podziękować za gościnność udzieloną podróżnemu, Franciszku, lecz nie jestem tobą zachwycony. Nie rozumiem, w jaki sposób odbudujesz kościół. Towarzystwo nie może ci dać pieniędzy na to. - Nie prosiłem o nie. - Napięcie ostatnich dwu tygodni poczęło odbijać się na Franciszku. Cierpliwość, która pozwalała mu zachować postawę bezwzględnego opanowania, wyczerpywała się. Mealey spojrzał na swego towarzysza ostro. - Szkoda, że ci się lepiej nie powiodło z Chińczykami wyższych klas, bogatymi kupcami. Żeby tak twój przyjaciel, pan Chia dojrzał był światło. - Nie dojrzał - odparł ojciec Chisholm z niezwykłą zwięzłością. - A dał szczodrze. Nie poproszę go ani o taela więcej. Anzelm wzruszył ramionami, zniecierpliwiony. - Oczywiście to twoja sprawa, lecz muszę ci powiedzieć otwarcie, że jestem bardzo rozczarowany twoim prowadzeniem tej misji. Weźmy twój stosunek nawróceń. Nie można go wcale porównywać z danymi statystycznymi naszych innych placówek. Prowadzimy w głównej kwaterze wykresy i twój jest najniższy w całej karcie. Ojciec Chisholm patrzył wprost przed siebie z ustami mocno zaciśniętymi. Odpowiedział z niezwykłą ironią: - Przypuszczam, że misjonarze różnią się w swych indywidualnych zdolnościach. - A także w swym entuzjazmie! - Odparł rozgniewany Anzelm, wrażliwy na ironię. - Dlaczego uparcie odmawiasz zatrudniania katechetów? To przecież powszechny zwyczaj. Gdybyś miał trzech energicznych ludzi za czterdzieści taelów na miesiąc, tysiąc chrztów kosztowałoby cię zaledwie tysiąc pięćset chińskich dolarów! Franciszek nie odpowiedział. Modlił się rozpaczliwie, aby móc zachować zimną krew i aby móc znieść to upokorzenie jak coś, na co zasłużył. - Nie pilnujesz swojej roboty tutaj - ciągnął Mealey dalej. - Żyjesz osobiście tak nędznie. Powinieneś wywierać wrażenie na tubylcach, trzymać lektykę, służących, występować bardziej okazale. - Jesteś w błędzie. - Franciszek mówił tonem zrównoważonym. - Chińczycy nie cierpią ostentacji. Nazywają ją timien, a kapłani, którzy ją praktykują, poczytywani są za niegodnych czci. Anzelm zarumienił się z gniewu. - Przypuszczam, że masz na myśli ich własnych, pogańskich kapłanów. - Czy to zmienia postać rzeczy? - Franciszek uśmiechnął się blado. - Wielu z tych kapłanów to dobrzy i szlachetni ludzie. Nastała cisza pełna naprężenia. Anzelm zapiął na sobie surdut gestem, który miał okazać, że oświadczenie Franciszka wstrząsnęło nim do ostateczności. - Na to, oczywiście, nie mam nic więcej do powiedzenia. Muszę wyznać, że twoja postawa w tych sprawach dotyka mnie głęboko. Nawet matka przełożona jest nią zakłopotana. Zaraz po przybyciu tu spostrzegłem, jak dalece nie może się z tobą zgodzić. - Wstał i wyszedł do swego pokoju. Franciszek stał jeszcze długo w gęstniejącej mgle. Ostatnia uwaga dotknęła go najbardziej, jak decydujący a przeczuwany cios. Nie wątpił teraz, że Maria Weronika przedstawiła swą prośbę o przeniesienie. Rankiem następnego dnia kanonik Mealey pożegnał się. Wracał do Nankinu, aby spędzić tam tydzień w wikariacie i stamtąd wyruszyć na inspekcję sześciu misji w Japonii. Jego bagaże były spakowane. Lektyka czekała, by go zanieść do dżonki. Pożegnał się już z siostrami i dziećmi. Teraz przebrany do podróży w ciemnych okularach i w kasku tropikalnym, udrapowanym zieloną siatką, stał w hallu, rozmawiając z ojcem Chisholmem. - A więc, Franciszku! - Mealey wyciągnął dłoń gestem niechętnie wybaczającym. - Musimy się rozstać w przyjaźni. Dar wymowy nie jest nam wszystkim dany. Przypuszczam, że w gruncie rzeczy masz dobre chęci. - Wypiął pierś. - To dziwne! Korci mnie, by już odjechać. Włóczęga weszła mi w krew. Do widzenia. Au revoir. Auf Wiedersehen. I co najważniejsze, niech was Bóg ma w opiece! Spuszczając zasłonę przeciw komarom u hełmu wszedł do swej lektyki. Kulisi pochylili plecy, stęknęli, podnieśli go i ruszyli powłócząc nogami. Przy wiszącej luźno na zawiasach bramie misji wychylił się z okna lektyki powiewając białą chusteczką na pożegnanie. Po zachodzie słońca wyszedł ojciec Chisholm na swą wieczorną przechadzkę. Lubił tę porę skradającego się zmierzchu i dalekiej, bezmiernej ciszy. Zatopiony w myślach znalazł się wśród szczątków kościoła. Usiadł ciężko na bryle rumowiska myśląc o swym starym przełożonym (jakoś zawsze widział Rudego Maca oczami uczniaka) i o jego nakazie odwagi. Mało było w nim teraz odwagi. Te dwa ostatnie tygodnie, ustawiczny wysiłek, aby znieść protekcyjny ton gościa, wytworzyły w nim pustkę. A jednak, może Anzelm miał rację. Czyż nie okazał się niedołęgą, w oczach ludzi i Boga? Jakże niewiele zdziałał, a i to, co zdziałał z takim nakładem pracy, tak w stosunku do niej niewspółmierne, leżało teraz nieomal przekreślone. Jak miał postąpić? Ogarnęło go beznadziejne znużenie. Odpoczywając z głową pochyloną nie dosłyszał odgłosu zbliżających się kroków. Matka Maria Weronika musiała mu zwrócić uwagę na swą obecność. - Czy przeszkadzam ojcu? Spojrzał w górę zupełnie zaskoczony. - Nie... nie. Jak matka widzi - nie mógł powstrzymać bolesnego uśmiechu - jestem bezczynny. W zapadającym zmroku jej twarz jaśniała niewyraźną bladością. Nie mógł dostrzec nerwowego drgania jej ust, lecz wyczuł w jej postaci sztywność. Odezwała się bezbarwnym głosem: - Chciałabym ojcu coś oświadczyć. Ja... - Słucham? - To jest niewątpliwie upokarzające dla ojca, lecz muszę to ojcu powiedzieć. Jest mi... jest mi przykro. - Wydzierające się z niej z trudem słowa nabierały rozpędu, a potem ruszyły wezbraną falą: - Ja gorzko i ciężko żałuję mego zachowania się wobec ojca. Od naszego pierwszego spotkania zachowywałam się bezwstydnie, grzesznie. Mieszkał we mnie szatan pychy. Zawsze był we mnie, odkąd jako dziecko rzucałam, czym popadło, w moją bonę. Od tygodni zdawałam sobie sprawę, że muszę przyjść do ojca... aby ojcu powiedzieć... lecz moja pycha, moja uparta złość powstrzymywała mnie. Przez te ostatnie dziesięć dni płakałam w duszy nad ojcem... z powodu uraz i upokorzeń, których ojciec doznał od tego grubiańskiego, światowego kapłana, który nie jest godzien rozwiązywać twych butów, ojcze! Nienawidzę siebie... wybacz mi, ojcze, wybacz mi... - Głos jej zamarł. Skurczyła się, jakby przyklękła przed nim łkając, z twarzą ukrytą w dłoniach. Poza seledynowym poblaskiem za szczytami gór nie było widać na niebie już żadnych barw. I ten poblask spełzł szybko i otulił ją litościwy zmierzch. Łzy zwilżyły jej policzki... - Więc teraz nie opuścisz misji? - Nie, nie... - Serce jej pękało z bólu. - Jeśli ojciec pozwoli mi zostać. Nie znałam nigdy nikogo, komu bym tak bardzo pragnęła służyć... ojciec jest najlepszy... najpiękniejszy... z ludzi, jakich kiedykolwiek znałam. - Cicho, moje dziecko. Ja jestem nędznym i mizernym stworzeniem,. , miałaś rację... pospolitym człowiekiem. - Ojcze, miej litość nade mną. - Jej zduszone łkania spłynęły ku ziemi. - A ty jesteś wielką panią, lecz w oczach Boga obydwoje jesteśmy dziećmi. Gdybyśmy mogli pracować razem... pomagać sobie... - Będę pomagała ze wszystkich sił. Przynajmniej jedno mogę uczynić. To tak łatwo napisać do mego brata. On odbuduje kościół... odnowi misję. On ma wielkie posiadłości i uczyni to z radością. Tylko pomóż mi, ojcze... pomóż pokonać moją pychę. - Łkanie zaczęło słabnąć. Długo panowało milczenie, aż zaległa zupełna cisza. Uczucie wielkiego ciepła napełniło jego serce. Wziął ją pod ramię, aby ją podnieść, lecz nie chciała wstać; więc ukląkł obok niej i nie modląc się patrzył w czystą i spokojną noc. I przez ciemność stuleci dostrzegł oczyma innego prostego i ubogiego Człowieka, który w cieniu Ogrójca klęcząc brał ich w wieczystą opiekę. Pewnego słonecznego przedpołudnia w roku 1912 ojciec Chisholm oddzielał wosk od swego rocznego zbioru miodu. Jego warsztat zbudowany w bawarskim stylu u końca ogrodu warzywnego, schludny, praktyczny, z tokarnią na pedał i z narzędziami równo ułożonymi na półkach, budzący w nim taki sam zachwyt jak w dniu, kiedy matka Maria Weronika wręczyła mu klucz do niego, pachniał słodyczą roztopionego cukru. Wielka misa chłodnego, żółtego miodu stała wśród świeżych strużyn drzewa na podłodze. Na ławce stała płaska patelnia stygnącego, śniadego wosku, z którego jutro Franciszek sporządzi świece. A takich świec, płonących równo i pachnących słodko, nigdzie nie było, nawet w bazylice Świętego Piotra. Z westchnieniem zadowolenia otarł czoło. Jego krótkie paznokcie oblepiał obficie wosk. Potem, ustawiwszy sobie duży gar miodu na ramieniu, zamknął za sobą drzwi i ruszył przez podwórze misyjne. Budził go codziennie rankiem świergot szpaków pod oknami i rześki chłód świtu zalegający jeszcze kropelkami rosy na trawie. Był szczęśliwy. Dawało mu to uczucie największego szczęścia, że mógł pracować wiele rękoma, nieco głową a najwięcej sercem, i żyć prosto, jak teraz, blisko ziemi, która nigdy nie wydawała mu się daleka od nieba. Cała prowincja kwitła dobrobytem, a ludzie zapomniawszy o powodzi, zarazie i głodzie żyli w pokoju. Pięcioletni okres, który minął od czasu odbudowy misji, dokonanej dzięki szczodrobliwości hrabiego Ernesta von Hohenlohe, był także dla niej okresem spokojnego rozkwitu. Kościół był teraz większy i masywniejszy niż poprzedni. Franciszek zbudował go solidnie, z ponurą skruchą, nie używając ani tynku, ani stiuku, według klasztornego modelu wprowadzonego niegdyś przed wiekami przez królowę Małgorzatę do Szkocji. Klasyczna surowość kościoła z prostą dzwonnicą i nawami wspartymi na ostrych łukach wrastała powoli w duszę Franciszka tak, że w końcu wolał go od poprzedniego. I był bezpieczny. Szkołę powiększono i wzniesiono ponadto osobny budynek mieszkalny dla dzieci, a zakup dwu sąsiednich nawodnionych pól umożliwił urządzenie wzorowej fermy z chlewikiem na świnie, oborą i ogrodzeniem dla kur, po której Marta stąpała w drewnianych trepach, w podkasanym habicie, chudonoga, rozrzucając ziarno i radośnie wabiąc kury flamandzkim zawołaniem. Obecnie gmina Franciszka obejmowała dwieście wiernych dusz, z których żadna nie klęczała przed jego ołtarzem pod jakąkolwiek formą przymusu. Sierociniec potroił się w swych rozmiarach i poczynał już wydawać pierwsze owoce jego cierpliwego przewidywania. Starsze dziewczęta pomagały siostrom przy doglądaniu młodszych, niektóre były już nowicjuszkami, a inne wkrótce wybierały się w świat. Oto już w ubiegłe święta Bożego Narodzenia wydał za mąż najstarszą, dziewiętnastoletnią, za młodego rolnika z wioski Liu. Uśmiechnął się na myśl o swojej chytrości. Podczas jego ostatnich pasterskich odwiedzin w wiosce Liu (była to szczęśliwa i udana ekspedycja, z której wrócił zaledwie przed tygodniem) młoda małżonka ze zwieszoną głową oświadczyła mu, że musi wkrótce powrócić, aby dokonać jeszcze jednego chrztu. Był teraz pochylonym, małym człeczyną w wieku czterdziestu trzech lat, łysiejącym, odczuwającym reumatyzm w stawach. Gdy przerzucał ciężki gar miodu na drugie ramię, gałąź jaśminu smagnęła go po policzku. Rzadko kiedy ogród bywał tak śliczny jak w tym okresie, a zawdzięczał go też Marii Weronice. Wprawdzie sporo zręczności miał w palcach, nie miał jednak tych dłoni, pod których dotknięciem wszystko rosło. Za to matka Maria Weronika wykazała nieoczekiwany talent w tej dziedzinie. Z jej domu rodzinnego w Niemczech nadeszły nasiona i wiązki pędów troskliwie owinięte w płótno workowe. Jej listy proszące o taki czy inny szczep pędziły do słynnych ogrodów w Kantonie i Pekinie, jak jego własne chybkie gołębie szczęśliwe i zadomowione. Piękno, które go teraz otaczało, prześwietlone promieniami słońca sanktuarium rozświergotane śpiewem ptactwa, było jej dziełem. Ich przyjaźń podobna była do tego cennego ogrodu. Tutaj zazwyczaj ją spotykał, odbywając swą wieczorną przechadzkę. Zastawał ją zajętą pracą, w szorstkich rękawicach, przy ścinaniu pełnych, białych peonii, które tak bujnie rosły, albo przy pielęgnowaniu zbłąkanego powoju lub podlewaniu złotych azalii. Krótko dyskutowali o sprawach dnia. Czasami nie rozmawiali w ogóle. Rozchodzili się swymi drogami, zanim robaczki świętojańskie rozmigotały się w powietrzu. Teraz, kiedy doszedł do górnej bramy, zobaczył, jak dzieci dwójkami maszerowały przez podwórze na obiad. Uśmiechnął się i przyśpieszył kroku. Czterdzieścioro dzieci siedziało w nowej przybudówce postawionej obok sypialni, wzdłuż niskiego, długiego stołu, z Marią Weroniką na straży u jednego, a Klotyldą u drugiego końca. Ich małe główki o lśniących, żółtych twarzyczkach żywo odcinały się od niebieskich kaftanów, w które dzieci były odziane. Marta, wspomagana przez chińskie nowicjuszki, nakłada ryż do baterii niebieskich misek. Anna, jego śnieżna znajda, teraz przystojna dziewczyna, rozdawała miski ze swym zwykłym wyrazem chmurnego spokoju na twarzy. Hałas przycichł, gdy wszedł. Rzucił zawstydzone, chłopięce spojrzenie na Marię Weronikę błagając o pobłażliwość i ustawił gar miodu triumfująco na stole. - Świeży miodek dzisiaj, dzieci! Bardzo żałuję. Jestem pewny, że nikt go nie chce! Podniósł się naraz krzyk protestu jak szczebiot młodych małp. Powstrzymując uśmiech smutno potrząsnął głową nad najmłodszym, uroczystym, trzyletnim mandarynem, który siedział dławiąc się swą łyżką i chwiał się sennie na miękkim zadeczku niepewnie usadowionym na ławce. - Nie mogę uwierzyć, aby dobre dziecko mogło mieć przyjemność z tak potwornego łakomstwa! Powiedz mi, Symforionie - okropny był zwyczaj wybierania przez neofitów najbardziej dźwięcznych imion świętych dla swych dzieci - powiedz mi, Symforionie... czy nie wolałbyś uczyć się katechizmu, niż jeść miód? - Miód! - odpowiedział Symforion stanowczo. Zagapił się w brunatną, pomarszczoną twarz przed sobą, a potem zaskoczony własnym zuchwalstwem wybuchnął łzami i spadł z ławki. Śmiejąc się ojciec Chisholm podniósł dziecko. - No, nie płacz. Jesteś dobry, Symforionie. Bóg kocha ciebie, a za to, że mówisz prawdę, dostaniesz podwójną porcję miodu. Franciszek czuł na sobie strofujący wzrok Marii Weroniki. Z pewnością pójdzie za nim do drzwi z wymówką: "Ojcze, musimy zważać na dyscyplinę! Lecz dziś nic nie mogło stłumić jego ochoty do brojenia z dziećmi. Dawno minęły te czasy, kiedy stał na dworze przed klasą, w której wrzała praca, zakłopotany i nieszczęśliwy, lękając się wtargnięcia w nieprzyjazną atmosferę. Miłość, jaką żywił dla dzieci, zawsze dochodziła do granic absurdu. Nazywał ją swym patriarchalnym przywilejem. Zgodnie z jego przewidywaniem Maria Weronika odprowadziła go aż za drzwi, lecz choć czoło miała niezwykle chmurne, nie strofowała go tym razem. Zamiast tego po pewnym wahaniu odezwała się: - Józef przyniósł dziwne wiadomości dziś rano. - Tak, łobuz chce się żenić... dość zresztą naturalne... lecz napełnia mi uszy opisami piękna i wygody domku, który należałoby zbudować u bram misji... oczywiście nie dla Józefa lub jego żony... nie... jedynie dla dobra i korzyści misji. - Nie, to nie chodzi o domek dla Józefa. - Nie uśmiechając się przygryzła wargę. - Otóż pewna budowla ma stanąć gdzie indziej, przy ulicy Latarników. Ojciec zna tę piękną środkową parcelę. I to budowla wspanialsza, aniżeli ta, którą się miało zbudować dla Józefa; znacznie wspanialsza, aniżeli cokolwiek, czegośmy tu dokonali. - Mówiła dziwnie gorzko. - Zwieziono już tuziny robotników, barki białego kamienia z HsinHsiang i wszystko, co jest potrzebne do budowy. Zapewniam ojca, że łoży się na to pieniądze tak, jak tylko amerykańscy milionerzy umieją to czynić. Wkrótce zobaczymy tam najpiękniejszy zakład w Paitanie przeznaczony zarówno dla chłopców, jak i dziewcząt, z boiskiem, kuchnią publiczną, bezpłatną poradnią i ze szpitalem, z rezydującym w nim lekarzem. - Urwała patrząc na niego ze łzami w zmartwionych oczach. - Co za zakład? - Zapytał automatycznie, ogłuszony złowróżbną treścią jej słów. - Druga misja i to protestancka. Budują ją amerykańscy metodyści. Zaległa długa cisza. Pracując tyle lat w odosobnieniu Franciszek nigdy nawet nie pomyślał o tego rodzaju możliwości. Matka przełożona, odwołana do refektarza przez Klotyldę, pozostawiła go w przykrej niepewności. Cała jasność tego poranka nagle zgasła. Poszedł wolnym krokiem do swego domu. Cóż za wartość ma obecnie jego średniowieczna forteca? W szybkiej refleksji z okresu dzieciństwa doznał teraz tego samego poczucia krzywdy jak wówczas, kiedy zbierał jagody, a inny chłopiec podkradł się do odkrytego przez niego i jemu tylko znanego krzaka i brutalnie począł z niego zrywać owoce. Tak dobrze znał animozje, które wyrastały pomiędzy rywalizującymi misjami, i wstrętne zazdrości, a nade wszystko kłótnie na punkcie doktryny, oskarżenia odpierane nowymi oskarżeniami i zgrzytliwe denuncjacje, dzięki czemu chrześcijańska wiara przybierała wobec chińskiego tolerancyjnego umysłu postać piekielnej wieży Babel, gdzie wszyscy wydzierali się z całych sił: "Spojrzyj! To tu! Tu! Tu! " Lecz gdzie? Niestety! Gdy się spojrzało, nie było nic poza wściekłością, krzykiem i wzajemnym wyklinaniem. W domu zastał Józefa bezczynnie wałęsającego się po hallu z odkurzaczem w ręce niby przy pracy a w rzeczywistości wyczekującego okazji do wybiadania się nad nowinami. - Czy ojciec już słyszał o przybyciu tych podłych Amerykanów, którzy czcząfałszywego Boga? - Cicho bądź, Józefie! - odpowiedział kapłan szorstko. - Oni nie czczą fałszywego Boga, lecz tego samego prawdziwego Boga, co i my. Jeśli przemówisz jeszcze raz w ten sposób, nigdy nie dostaniesz tego domku przy bramie! Józef wymknął się zrzędząc pod nosem. Po południu ojciec Chisholm udał się na ulicę Latarników i naocznie przekonał się o prawdziwości informacji. Nową misję poczęto już budować i rosła szybko pod rękami wielu brygad murarzy, cieśli i kulisów. Patrzył na sznur robotników idących po rozhuśtanej belce rusztowania i dźwigających w koszach najpiękniejsze szkła z Soochin. Spostrzegł, że wznoszono budowlę na skalę wprost książęcą. Gdy ociągał się z odejściem, zatopiony we własnych myślach, zauważył nagle u swego boku pana Chia. Spokojnie pozdrowił starego przyjaciela. Podczas gdy rozmawiali o pięknej pogodzie i ogólnie pomyślnym rozwoju handlu, Franciszek wyczuł większą niż zwykle uprzejmość w zachowaniu się kupca. Uczyniwszy zadość wstępnym formalnościom etykiety pan Chia prostodusznie zauważył: - Przyjemnie jest patrzeć na nadzwyczajny wzrost do broci, choć wielu uważa to za nadmiar. Jeśli chodzi o mnie, bardzo lubię przechadzać się także po innych ogrodach misyjnych, niemniej jednak, kiedy ojciec przybył tu przed wielu laty, doznał wielu przykrości i przeszkód. - Tu nastąpiła krótka, lecz znamienna przerwa. - Wydaje się wysoce prawdopodobne, nawet dla tak pozbawionego wpływów i stanowiska obywatela jak moja niegodna osoba, że przyjęcie, jakiego by nowi misjonarze mogli doznać, z chwilą przybycia, zmusiłoby ich ku naszemu żalowi do odejścia. . , Dreszcz wstrząsnął ojcem Chisholmem pod wpływem niewiarogodnej pokusy. Dwuznaczność i umyślnie lekceważący ton uwagi kupca były straszniejsze od najgwałtowniejszej groźby. Pan Chia licznymi subtelnymi i podziemnymi drogami sprawował najwyższą władzę w okręgu. Franciszek wiedział, że wystarczy odpowiedzieć patrząc w przestrzeń: "Byłoby to rzeczywiście bardzo przykre, gdyby nieszczęście spadło na przybywających misjonarzy... . ale któż może sprzeciwić się woli Niebios? ", aby przypieczętować los najazdu grożącego jego pasterskiej domenie. Lecz wzdrygnął się przejęty obrzydzeniem do samego siebie z powodu tej myśli. Z zimnym potem na czole odpowiedział tak spokojnie, jak tylko mógł: - Jest wiele bram do nieba. My wchodzimy jedną, ci nowi kaznodzieje inną. Jak możemy odmawiać im prawa do uprawiania cnoty na własną modłę? Jeśli pragną tego, niech próbują. Nie spostrzegł tej iskry osobliwego szacunku, która nagle zaświeciła w spokojnych oczach pana Chia. Głęboko skłopotany rozstał się z przyjacielem i podążył do domu na wzgórzu. Wszedł do kościoła i usiadł zmęczony przed krucyfiksem przy bocznym ołtarzu. Zapatrzony w twarz w ciernistej koronie modlił się o wytrwanie, mądrość i wyrozumiałość. Pod koniec czerwca misja metodystów była na ukończeniu. Mimo całego swego męstwa ojciec Chisholm nie mógł przemóc się, aby patrzeć na poszczególne etapy postępu budowy. Ponury unikał ulicy Latarników, lecz kiedy Józef, niezawodny zwiastun nieszczęść, przyniósł wiadomość, że dwa zamorskie diabły już przybyły, mały kapłan westchnął, ubrał się w swój jedyny dobry garnitur, wziął parasol i przygotował się do złożenia wizyty. Gdy zadzwonił do drzwi, dźwięk pusto rozniósł się echem w powietrzu o zapachu świeżej farby i tynku. Przeczekawszy minutę pod portykiem z zielonymi szybkami posłyszał spieszne kroki wewnątrz, a drzwi otworzyła mała, wyblakła kobieta w średnim wieku, w szarej, alpakowej spódnicy i bluzie zapiętej wysoko pod szyję. - Dzień dobry. Jestem ojciec Chisholm. Pozwoliłem sobie złożyć państwu wizytę powitalną w Paitanie. Żachnęła się nerwowo i wyraz szybkiego zrozumienia rozjaśnił jej blade, niebieskie oczy. - Ach, tak. Proszę wejść. Nazywam się Fiske. Wilbur... mój mąż... doktor Fiske... jest na górze. Niestety jesteśmy zupełnie sami i niezupełnie jeszcze urządzeni! - Pośpiesznie zaprotestowała przeciwko jego chęci odejścia. - Nie, nie, ojciec musi wejść. Poszedł za nią na górę, do chłodnego, wysokiego pokoju, gdzie gładko wygolony mężczyzna w wieku około czterdziestu lat, o krótko przyciętych wąsach, tego samego co ona wzrostu, stojąc na drabinie systematycznie układał książki na półkach. Workowate, bawełniane pumpy nadawały jego cienkim, chudym łydkom nieopisaną patetyczność. Schodząc z drabiny potknął się i omal nie upadł. - Uważaj, proszę, Wilbur! - Jej ręce pofrunęły ku niemu opiekuńczym gestem. Nastąpiła prezentacja obu mężczyzn. - Teraz usiądźmy... jeśli to możliwe. - Spróbowała bezskutecznie uśmiechnąć się. - To tak źle, gdy się nie ma własnych mebli... ale w Chinach przywykliśmy do wszystkiego. Usiedli. Ojciec Chisholm odezwał się uprzejmie: - Macie tu państwo wspaniały budynek. - Tak. Poszczęściło się nam bardzo - tłumaczył się doktor Fiske. - Pan Chandler, magnat naftowy, jest bardzo szczodry dla nas. Nastąpiła chwila naprężonej ciszy. Obydwoje tak mało usprawiedliwiali swym zewnętrznym wyglądem niespokojne oczekiwania kapłana, że czuł się zaskoczony. Franciszek sam bynajmniej nie był olbrzymem, lecz Fiskowie samą szczupłością swych postaci zaprzeczali najlżejszym obawom spodziewanej napastliwości. Mały doktor był łagodnym człowiekiem, o nawet bojaźliwym wyglądzie mola książkowego. Uśmiech roztargnienia błąkał mu się dookoła ust. Jego żona lepiej widoczna w dobrym oświetleniu pokoju była łagodnym, zrównoważonym stworzeniem o niebieskich, skorych do łez oczach. Ręce jej ustawicznie wędrowały pomiędzy cienkim, złotym łańcuszkiem z medalionem na szyi a fryzurą obfitych, objętych siatką, brunatnych włosów. Z lekkim wstrząsem Franciszek spostrzegł, że to była peruka. Nagle doktor Fiske odchrząknął. Odezwał się z prostotą: - Jak to musi być przykre dla ojca, żeśmy tu przyszli! - Och, nie... wcale nie. - Teraz z kolei ksiądz miał zażenowany wyraz twarzy. - Kiedyś doświadczyliśmy tego samego. Byliśmy w głębi kraju w prowincji Shansi, w ślicznym miejscu. Szkoda, że ojciec nie widział tam naszych brzoskwiń. Byliśmy tam sami przez dziewięć lat, a potem przyszedł inny misjonarz. Nie był to - wtrącił prędko - katolicki kapłan, ale... mieliśmy o to pretensję, nieprawda, Agnieszko? - Mieliśmy, kochanie - przytaknęła drżąco. - A jednak przeżyliśmy i to. Jesteśmy starymi bojownikami, ojcze. - Czy już dawno jesteście państwo w Chinach? - Ponad dwadzieścia lat! Wyruszyliśmy tu jako bardzo młoda para w dniu naszego ślubu. Oddaliśmy nasze życie sprawie. - Wzbierająca wilgoć w jej oczach ustąpiła przed jasnym ochoczym uśmiechem. - Wilbur! Muszę pokazać ojcu Chisholmowi fotografię Janka. - Wstała i dumnie zdjęła z pustego gzymsu kominka portret w srebrnej ramce. - To jest fotografia naszego chłopaka z czasów, kiedy był w Harvard, zanim wyruszył na studia do Oxfordu. Tak, on jeszcze jest w Anglii... pracuje w naszym osiedlu przy stoczni w Tynecastle. Ta nazwa zburzyła jego wymuszoną grzeczność. - Tynecastle! - Uśmiechnął się. - To bardzo blisko moich stron rodzinnych. Spojrzała na niego oczarowana, uśmiechając się w odpowiedzi i czułymi rękami przyciskając fotografię do piersi. - Czyż to nie zdumiewające? Świat jest mimo wszystko taki mały. - Żywo postawiła fotografię z powrotem na jej miejscu. - Teraz przyniosę kawy i parę pączków mojej roboty... według familijnej recepty. - Znowu uciszyła jego protesty. - To wcale nie żaden kłopot. Zawsze podaję Wilburowi coś pokrzepiającego o tej porze. Miał dosyć zmartwień ze swą dwunastnicą. Kto by go doglądał, gdyby nie ja? Franciszek zamierzał wstąpić na pięć minut, pozostał przez całą godzinę. Fiskowie pochodzili z Nowej Anglii z miasta Biddeford w stanie Maine, urodzeni, wychowani i poślubieni w zasadach swej surowej wiary. Gdy mówili o swej młodości, przed Franciszkiem przewijały się przelotne i osobliwie miłe wizje: zimny, monotonny krajobraz, wielkie słone rzeki, płynące wśród srebrnych sylwetek brzóz ku mglistemu morzu, białe drewniane domy otoczone klonami i sumakiem, porą zimową czerwonym jak plusz, obok smukłe, białe wieżyczki z dzwonami, górujące nad wioską, i ciche, ciemne postacie na mrozem ściętej ulicy, oddane temu spokojnemu życiu, jakie im los wyznaczył. Lecz Fiskowie wybrali inną, twardszą ścieżkę. Wiele wycierpieli. Obydwoje omal nie padli ofiarą cholery. Podczas rewolty bokserów, kiedy wielu misjonarzy zginęło w masakrze, spędzili sześć miesięcy w brudnym więzieniu pod ustawiczną groźbą stracenia. Ich wzajemne oddanie sobie i przywiązanie do syna były wzruszające. Pani Fiske przy całym swym rozbieganiu otaczała swych dwu mężczyzn nieposkromioną macierzyńską troskliwością. Mimo ciężkich przeżyć Agnieszka Fiske była romantyczką, której życie utrwalone było w całym zbiorze czułych pamiątek, troskliwie przez nią przechowywanych. Wkrótce pokazała Franciszkowi list swej drogiej mamusi sprzed ćwierćwiecza (z przepisem na te właśnie pączki, które podała) i loczek włosówr z główki Janka ukryty w medalionie. W szufladzie miała jeszcze wiele innych podobnych pamiątek: paczki zżółkłej korespondencji, swój zwiędły bukiet ślubny, przedni ząb mleczny syna i wstążkę, którą była przepasana podczas swego pierwszego występu w chórze kościelnym... Zdrowie miała delikatne i obecnie zaraz po urządzeniu się na nowym miejscu wybierała się na sześciomiesięczne wakacje, które miała spędzić ze swym synem w Anglii. I już z gorliwością, która świadczyła o jej dobrej woli, usilnie prosiła ojca Chisholma o powierzenie jej wszelkich spraw, które pragnąłby mieć załatwione w kraju. Kiedy w końcu pożegnał się, odprowadziła go aż do bramy wejściowej, podczas gdy doktor Fiske zatrzymał się w portyku. Jej oczy napełniły się łzami. - Nie mogę ojcu wyrazić, jaką radość i ulgę sprawiły mi uprzejmość, dobroć i odwiedziny ojca... zwłaszcza ze względu na Wilbura. Na naszym ostatnim posterunku doznał takich przykrości... rozbudziły się animozje i okropna bigoteria. Doszło ostatnio do tego, że kiedy wyszedł, aby odwiedzić chorego, został napadnięty i pobity do utraty przytomności przez młodego brutala... misjonarza, który oskarżał go o kradzież nieśmiertelnej duszy tego człowieka. - Pohamowała rosnące wzburzenie. - Pomagajmy sobie wzajemnie, proszę. Wilbur jest tak zręcznym lekarzem. Proszę go wzywać, ile razy go ojciec będzie potrzebował. - Uścisnęła mu dłoń szybkim gestem i odwróciła się. Ojciec Chisholm podążył do domu w dziwnym stanie ducha. Przez następnych kilka dni nie otrzymał żadnych wiadomości od Fisków, lecz w sobotę do misji Świętego Andrzeja dostarczono całą tacę domowych ciastek. Kiedy Franciszek przyniósł je do refektarza szkółki, ciepłe jeszcze i owinięte w białą serwetę, siostra Marta obruszyła się. - Czy ona sądzi, że tu nie umiemy piec... ta nowa kobieta? - Próbuje okazać się uprzejmą, Marto, i my też musimy spróbować. Od kilku miesięcy siostra Klotylda cierpiała na bolesne podrażnienie skóry. Wypróbowano już wszelkiego rodzaju roztwory od maści cynkowej począwszy na karbolu skończywszy, wszystko bezskutecznie. Cierpienie było tak dokuczliwe, że odprawiła specjalną nowennę na intencję uzdrowienia. W tydzień po swych odwiedzinach u Fisków ojciec Chisholm znowu spostrzegł, jak tarła swe czerwone, rozranione ręce, dręczona ostrym swędzeniem. Zachmurzył się i walcząc z własną niechęcią posłał wezwanie do doktora Fiskego. Doktor przybył w ciągu pół godziny, spokojnie zbadał pacjentkę w obecności matki przełożonej, nie wygłaszał żadnych uczonych a dźwięcznych słów, pochwalił dotychczas stosowane środki leczenia i sporządziwszy specjalne lekarstwo, które należało zażywać wewnętrznie co trzy godziny, odszedł skromny i nie narzucający się. W ciągu dziesięciu dni brzydka wysypka znikła, a siostra Klotylda czuła się jak nowo narodzone dziecię. Lecz po pierwszym radosnym rozpromienieniu wyjawiła kłopotliwy skrupuł przy spowiedzi: - Ojcze... Modliłam się tak gorliwie do Boga... a... - A protestancki misjonarz uleczył cię? - Tak, ojcze. - Moje dziecko... niech ci to nie mąci twej wiary. Bóg wysłuchał twej modlitwy. Wszyscy jesteśmy Jego narzędziem... każdy z nas. - Uśmiechnął się nagle. - Nie zapominaj o tym, co stary Laotse powiedział: "Religii jest wiele, prawda jest jedna, a wszyscy jesteśmy braćmi". Tegoż samego wieczoru, gdy przechadzał się po ogrodzie, Maria Weronika odezwała się do niego niemal mimo woli: - Ten Amerykanin... jest dobrym lekarzem. Przytaknął. - I dobrym człowiekiem. Praca obydwu misyj potoczyła się bez konfliktów. Było dość miejsca dla obydwu w Paitanie, a każda dbała, by nie urazić drugiej. Teraz dopiero życie potwierdziło mądrość zasady ojca Chisholma, aby nie przyjmował chrześcijan "za ryż" do swojej gromady. Tylko jeden z jego kongregacji udał się na ulicę Latarników i tego odesłano z powrotem z krótką uwagą: Drogi Chisholmie! Oddawca niniejszego jest złym katolikiem, lecz byłby jeszcze gorszym metodystą. Twój przyjaciel w Bogu Wszechświata, Wilbur Fiske, dr med. P. S. Jeśli którykolwiek z twoich ludzi potrzebuje leczenia szpitalnego, proszę go przysłać. Nie usłyszą żadnych podstępnych uwag o grzechach Borgiów! Serce kapłana rozżarzyło się ciepłem. Drogi Boże - pomyślał - potrzeba tylko dobroci i tolerancji; jak piękna byłaby Twa ziemia, gdyby uprawiano te dwie cnoty! Doktor Fiske nie chełpił się swymi talentami. Stopniowo okazało się, że jest archeologiem i znawcą kultury chińskiej. Tajemniczymi przedmiotami o dziwnym znaczeniu napełniał archiwa mało znanych towarzystw naukowych w kraju ojczystym. Jego ulubionym konikiem była porcelana Chienlung, a jego zbiór familie noire z osiemnastego stulecia, zebrany z nie narzucającą się chytrością, był swoiście piękny. Jak wszyscy mali mężczyźni żyjący pod pantoflem swych żon, lubował się w sporach i po krótkim czasie zaprzyjaźnili się z Franciszkiem wystarczająco, by dyskutować bacznie i chytrze, a czasem, niestety, z rosnącą zapalczywością na temat pewnych punktów, które różniły ich wyznania. Niekiedy, porwani zacietrzewieniem w swych sprzecznych poglądach, rozchodzili się z zaciśniętymi ustami, bo pedantyczny, mały doktor umiał być kłótliwy, gdy go podrażniono. Lecz napięcie wkrótce mijało. Raz po takim nieporozumieniu Fiske spotkał kapłana misyjnego na ulicy. Zatrzymał się na miejscu. - Mój drogi Chisholmie! Rozmyślałem nad zdaniem wygłoszonym w jednym z kazań przez doktora Eldera Cummingsa, naszego wybitnego duchownego. Brzmiało ono: "Największym złem dzisiejszej doby jest rozrost Kościoła rzymskiego, spowodowany niegodziwymi i diabelskimi intrygami jego kapłanów". Chciałbym, abyś wiedział, że odkąd zaznałem zaszczytu poznania ciebie, sądzę, że wielebny Cummings nie wiedział, o czym mówi. Franciszek uśmiechnął się, ale zaraz wziął się zawzięcie do studiowania swoich teologicznych podręczników i w dziesięć dni później ceremonialnie ukłonił się doktorowi Fiskemu na ulicy. - Mój drogi Fiske! W katechizmie kardynała Cuesta znajduje się wyraźnie wypisane to oto oświecające zdanie: "Protestantyzm jest niemoralną praktyką, która bluźni Bogu, poniża człowieka i naraża społeczność ludzką na niebezpieczeństwo". Chciałbym, abyś wiedział, że nawet zanim spotkał mnie zaszczyt poznania ciebie, uważałem oświadczenie kardynała za niewybaczalne. - Zdjął kapelusz w ukłonie i odmaszerował uroczyście. Stojący w pobliżu Chińczycy sądzili, że zgięty we dwoje ze śmiechu mały, zagraniczny "diabeł-metodysta" zupełnie postradał zmysły. Pewnego dnia pod koniec października ojciec Chisholm spotkał żonę doktora na moście Manchu. Pani Fiske wracała z miasta. W jednej ręce trzymała siatkę, a drugą przytrzymywała kapelusz na głowie. - O, mój Boże! - zawołała rozradowana spotkaniem. - Cóż to za wiatr! Nadmucha mi kurzu do włosów i będę musiała je znowu wymyć dzisiaj wieczorem. Franciszek oswoił się już z tą jej słabostką, z tą jedyną plamką na jej nieskalanej duszy i zachował poważny wyraz twarzy. Pani Fiske przy każdej możliwej sposobności wspomina prostodusznie o swej okropnej peruce jako o obfitej grzywie włosów. Jej nieszkodliwe, drobne kłamstewko przejmowało go wzruszeniem. - Mam nadzieję, że jesteście wszyscy zdrowi. Uśmiechnęła się z pochyloną głową nadal zachowując troskę o swój kapelusz. - Na ogół jestem zdrowa, lecz Wilbur dąsa się, bo jutro odjeżdżam. Biedak będzie się czuł taki osamotniony. Ale i ojciec żyje zawsze sam, bez nikogo. Co za samotne życie wy prowadzicie! - Zatrzymała się. - Proszę mi teraz powiedzieć, skoro wybieram się do Anglii, czy mogłabym coś dla ojca załatwić. Przywiozę Wilburowi nieco ciepłej bielizny na zimę. Nigdzie nie można dostać takich wełen jak w Anglii. Czy mam przywieźć taką samą dla ojca? Potrząsnął głową uśmiechając się. Potem dziwna myśl nagle przyszła mu do głowy. - Jeśli pani pewnego dnia nie będzie miała nic lepszego do roboty... proszę odwiedzić moją drogą ciotkę staruszkę w Tynecastle, pannę Polę Bannon. Niech pani zaczeka. Zaraz napiszę adres. - Nabazgrał adres resztką ołówka na skrawku papieru odartym z paczki w jej siatce na zakupy. Włożyła go do rękawiczki. - Czy mam jej przekazać jakąś wiadomość? - Proszę jej opowiedzieć, jak dobrze się czuję i jak jestem szczęśliwy... i co to jest za wspaniałe miejsce. Proszę jej też powiedzieć, że jestem po mężu pani... najważniejszą osobistością w Chinach. Oczy jej rozpaliły się blaskiem i ciepłem. - Może powiem jej więcej, niż ojciec sądzi. Kobiety mają swoje sposoby rozmawiania, kiedy się zejdą. Do widzenia. Niech ojciec zajrzy czasami do Wilbura. I proszę uważać na siebie. Podała mu rękę i odeszła, biedna, słaba kobieta o żelaznej woli. Przyrzekł sobie, że odwiedzi doktora Fiskego, lecz w miarę jak schodziły tygodnie, zdawało się, że nigdy nie ma chwili wolnego czasu. Trzeba było załatwić sprawę domku dla Józefa, a kiedy mały domek był już pięknie wykończony,- trzeba było odprawić samą ceremonię, uroczystą ślubną mszę, podczas której sześcioro najmłodszych dzieci dźwigało tren panny młodej. Gdy już Józef i jego nowo zaślubiona odpowiednio się urządzili, Franciszek udał się do wioski Liu z ojcem Józefa i jego braćmi, którzy wracali z wesela. Od dawna pieścił w duszy marzenie o założeniu tam posterunku, niby filii misji, tym bardziej że chodziły wieści o wielkiej drodze handlowej, którą miano przeprowadzić przez góry Kuang. Kiedyś, w przyszłości, osadzi tam młodszego kapłana, który będzie z tego nowego ośrodka w górach prowadził działalność misyjną. Jakiś impuls kazał mu już teraz położyć podwaliny pod urzeczywistnienie swych planów przez rozszerzenie powierzchni pól uprawnych dookoła wioski. Namówił swych przyjaciół Liu do oczyszczenia, zaorania i zasiania sześćdziesięciu dodatkowych murg urodzajnej wyżyny. Sprawy te były godziwym usprawiedliwieniem nieodwiedzania doktora; a jednak doznał ukłucia wyrzutu, gdy w pięć miesięcy później nieoczekiwanie spotkał Fiskego. Doktor był w doskonałym humorze, podniecony dziwnie żartobliwym ożywieniem, z którego można było wyprowadzić jeden tylko wniosek. - Tak! - Zachichotał, a potem powrócił do statecznej powagi. - Ojciec zgadł. Pani Fiske wraca z początkiem następnego miesiąca. - Cieszę się. Była to bardzo daleka podróż dla niej, a w dodatku wybrała się zupełnie samotnie. - Poszczęściło się jej o tyle, że znalazła bardzo sympatyczną współpasażerkę. - Pańska żona jest osobą bardzo uprzejmą i towarzyską. - I ma wielki talent - zdawało się, że doktor Fiske powstrzymuje niewczesną chęć do chichotu - do wtrącania się do nieswoich spraw. Ojciec musi przyjść na kolację do nas, gdy tylko powróci. Ojciec Chisholm wychodził rzadko. Jego tryb życia nie pozwalał na to, lecz teraz poczucie winy zmusiło go do przyjęcia zaproszenia. - Dziękuję, przyjdę. W trzy tygodnie później przypomniano mu jego przyrzeczenie wezwaniem wypisanym na miedziorycie, nadesłanym z ulicy Latarników: "Dziś wieczorem, niezawodnie, o siódmej trzydzieści". Termin nie odpowiadał mu, bo na siódmą zapowiedział nieszpory. Lecz przesunął nabożeństwo o pół godziny, posłał Józefa po lektykę i tego samego wieczora wybrał się z wizytą. Misja metodystów była jasno oświetlona i promieniała odświętną atmosferą. Wchodząc na dziedziniec pragnął, aby nie było wiele osób na przyjęciu i aby nie przeciągnęło się zbyt długo. Nie był nietowarzyski, lecz w ostatnich latach życie jego kierowało się coraz bardziej do wewnątrz, a rys szkockiej rezerwy, odziedziczonej po ojcu, przerodził się z czasem w dziwną nieufność wobec obcych. Doznał ulgi wchodząc na piętrze do pokoju przybranego kwiatami i festonami z kolorowego papieru, gdy zastał w nim tylko gospodarza i gospodynię domu. Stali obok siebie na dywanie przed kominkiem, zarumienieni od ciepłej atmosfery pokoju jak dzieci przed przyjęciem. Grube soczewki szkieł doktora promieniały ciepłym blaskiem powitania. Pani Fiske szybko podeszła do niego i wzięła go za ręce, - Tak się cieszę, że widzę ojca znowu, moje biedne, zaniedbane i zbłąkane stworzenie. Serdeczność jej przywitania była oczywista. Pani Fiske zdawała się wprost wychodzić z siebie. - Widzę, że w każdym razie czuje się pani szczęśliwa wróciwszy z powrotem. Z pewnością miała pani udaną podróż. - Tak, tak, bardzo udaną. Naszemu drogiemu synowi powodzi się doskonale. Tak bym chciała, aby dziś był tu z nami! - Terkotała dalej jak dziewczynka, z oczami błyszczącymi podnieceniem. - Tyle rzeczy mam ojcu do powiedzenia! Zaraz się ojciec dowie, naprawdę dowie się... gdy tylko przyjdzie nasz drugi gość. Nie mógł powstrzymać pytającego podniesienia brwi. - Tak, jest nas czworo dzisiaj. Pewna pani... mimo pewnych różnic w naszych poglądach... teraz moja bliska przyjaciółka, przyjechała tu w odwiedziny. - Potknęła się w potoku wymowy, uświadomiwszy sobie jego zdumienie, a potem bąknęła nerwowo: - Mój drogi, dobry ojcze! Ojciec nie może się gniewać na mnie. - Odwróciła się ku drzwiom i klasnęła w dłonie w umówiony sposób. Drzwi otworzyły się i ciotka Pola weszła do pokoju. Pewnego wrześniowego dnia 1914 roku w kuchni konwentu ani siostra Marta, ani Pola nie zwróciły najmniejszej uwagi na słabe, odległe, dobrze znajome odgłosy strzałów karabinowych w górach. Podczas gdy Marta gotowała obiad posługując się baterią statków miedzianych o nieskalanej czystości, Pola stała przy oknie prasując stos białych kornetów. W ciągu trzech miesięcy stały się tak nierozłączne jak dwie brunatne kwoki na obcym podwórku. Żywiły wzajemny szacunek dla swych umiejętności. Marta uznała szydełkową robotę Poli za najpiękniejszą, jaką kiedykolwiek widziała, a Pola obejrzawszy dokładnie ścieg krzyżykowy Marty przyznała po raz pierwszy w życiu, że jej własny jest gorszy. I miały oczywiście temat do rozmowy, który. nigdy nie zawodził. Teraz Pola skropiła płótno i gestem eksperta podniosła żelazko do policzka, aby sprawdzić jego temperaturę. Odezwała się ze skargą: - Znowu zmizerniał. Marta dokładała jedną ręką drzewa pod kuchnię, gdy drugą w zamyśleniu mieszała zupę. - Nie można oczekiwać czego innego. Przecież nic nie jada! - Miał dobry apetyt, kiedy był młody. Belgijska siostra wzruszyła ramionami gestem zniecierpliwienia. - Jada najgorzej ze wszystkich księży, jakich dotychczas poznałam. Ale też znałam wielkich smakoszy! Na przykład nasz abbe w Metiers, któremu trzeba było podawać sześć dań z ryby w Wielkim Poście. Oczywiście, mam swoją teorię. Jeśli ktoś mało jada, żołądek kurczy się i potem nie można jeść, choćby się chciało. , Pola potrząsnęła głową, łagodnie przecząc. - Wczoraj, kiedy zaniosłam mu świeżo upieczone racuszki, spojrzał na nie i rzekł: "Jak można jeść, gdy tysiące ludzi głoduje i to w zasięgu naszego spojrzenia z tego pokoju". - Bah! Oni są zawsze głodni. W tym kraju ludzie zwykli jeść trawę. - Ale on mówi, że teraz będzie gorzej z powodu tej całej bijatyki, która się toczy. Siostra Marta skosztowała zupy, swej słynnej potaufeu, i na jej twarzy odbił się wyraz powściągliwego uznania. Lecz odwróciwszy się do Poli, skrzywiła się. - Ciągle się biją i ciągle głodują. W Paitanie nawet kawy na śniadanie nie można wypić, żeby nie było przy tym bandytów. Popukają trochę z karabinów, tak jak pani teraz słyszy, a potem miasto wykupuje się od nich i znowu idą do domu. Niech mi pani powie, czy jadł moje racuszki? - Zjadł jeden. I powiedział, że jest doskonały, a potem kazał mi oddać resztę matce przełożonej dla naszych biednych. - Ta dobroć ojca doprowadzi mnie do rozpaczy. - Poza kuchnią siostra Marta była łagodna jak owieczka, w kuchni jednak dąsała się, jakby była urodzoną złośnicą. - Daj, daj i daj! Aż człek ze skóry wyłazi. Czy mam pani opowiedzieć, co się zdarzyło zeszłej zimy? Pewnego dnia w mieście, kiedy padał śnieg, zdjął swój płaszcz, piękny, nowiutki płaszcz, który my, siostry, uszyłyśmy mu z najlepszej importowanej wełny, i dał jakiemuś już na wpół skostniałemu z zimna nicponiowi! Byłabym go skrzyczała, proszę mi wierzyć, tylko matka przełożona uprzedziła mnie i sama podjęła się przywołać go do porządku. Spojrzał na nią tymi zdziwionymi oczami, od których tak boli w środku. "Ależ dlaczego nie? Po co głosić chrześcijaństwo, jeżeli nie żyjemy jak chrześcijanie? Chrystus byłby dał temu nędzarzowi swój płaszcz. Dlaczego ja nie miałbym tego uczynić? " Kiedy matka przełożona, bardzo urażona, odpowiedziała, że płaszcz był podarunkiem od nas, uśmiechnął się stojąc na mrozie i drżąc z zimna: "Wobec tego to wy jesteście dobrymi chrześcijankami - nie ja". To niewiarogodne! Nie uwierzyłaby pani w to, gdyby pani tak jak ja była wychowana w kraju, w którym oszczędność wpaja się ludziom od samego dzieciństwa. Ale dość tego! Usiądźmy i zjedzmy zupę. Jeśli będziemy czekać, aż te łakome dzieciaki skończą, umrzemy z głodu. Ojciec Chisholm przechodził właśnie obok nie zasłoniętego okna w drodze powrotnej z miasta. Dostrzegł przelotnie obydwie przy ich wczesnym obiedzie. Głęboki cień niepokoju ustąpił na chwilę z jego twarzy, a usta uśmiechnęły się słabo. Wbrew jego pierwotnym obawom przypadkowe odwiedziny Poli okazały się ogromnym sukcesem. Cudownie dostosowała się do życia misji i zażywała przyjemności odpoczynku z takim samym spokojem, jakby spędzała krótki weekend w Blackpool. Ani klimat, ani pora roku nie wytrąciły jej z równowagi. Z tym samym spokojem codziennie szła do swej ławeczki wśród kapusty w ogródku przy kuchni i godzinami robiła na drutach wyprostowana jak struna, z ustami lekko wydętymi i spojrzeniem dalekim i zadowolonym z siebie. Druty błyszczały w słońcu, a żółta kotka misyjna mruczała głośno wtuliwszy się w jej spódnicę. Pola stała się też najbliższym kompanem starego Fu i osią, dookoła której obracał się chmurny ogrodnik, przedstawiając jej do pochwały wspaniałe okazy warzyw i przepowiadając przy tej sposobności pogodę z przeróżnych znaków wróżebnych. W styczności z siostrami nigdy nie narzucała swej woli, nie rościła też pretensji do uprzywilejowanego stanowiska. Jej takt był instynktowny i piękny; pochodził z daru milczenia i prozaicznej prostoty jej życia. Nigdy nie czuła się bardziej szczęśliwa. Spełniło się teraz jej długo pielęgnowane marzenie, aby zobaczyć Franciszka przy jego pracy misyjnej jako kapłana, i delektowała się świadomością - choć nigdy by jej ani przez myśl nie przeszło, aby dać temu wyraz - że może i jej skromny wysiłek przyczynił się nieco do tak godnych owoców. Jej pobyt pierwotnie przewidywany na okres dwu miesięcy, został przedłużony do końca stycznia. Jedynym jej żalem, wyrażanym naiwnie, było to, że nie mogła wybrać się w tę podróż wcześniej. Chociaż tak długo służyła Nedowi całą duszą, jego śmierć nie uwolniła jej od wszystkich obowiązków. Pozostała Judy, wieczne źródło niepokoju ze swymi cudacznymi pomysłami, lekkomyślnością i kapryśnym brakiem wytrwałości. Od chwili objęcia pierwszego stanowiska w radzie miejskiej Tynecastle przeszła już przez co najmniej pół tuzina stanowisk sekretarskich. Każde z nich było początkowo wychwalane jako doskonałe, a potem porzucane z niechęcią i rozczarowaniem. Przerzuciła się z kariery handlowej na nauczycielstwo, lecz kurs nauki w Normal College wkrótce ją znudził i w swym niezdecydowaniu zajęła się w tym czasie myślą wstąpienia do klasztoru. Obecnie mając lat dwadzieścia siedem nagle odkryła, że jej prawdziwym powołaniem jest pielęgniarstwo, i zaciągnęła się w skład personelu szpitala Northumberland General jako wolontariuszka. Ta okoliczność właśnie dostarczyła Poli okazji do wyjazdu. Niestety i ta wolność nie miała trwać wiecznie, bo już po krótkich czterech miesiącach trudy życia pielęgniarki zniechęciły Judy i bezustannie nadchodziły listy pełne żalu i skruchy, w których wspominała, że ciotka Pola musi wkrótce powrócić, aby zająć się swą biedną, opuszczoną bratanicą. W miarę jak Franciszek składał w całość przebieg życia Poli, stopniowo przyzwyczajał się patrzeć na nią jak na świętą. Nie cechowała jej jednak sztywność figury gipsowej. Miała swe słabostki i zachowała dawny talent do niewczesnych poczynań. Z godną uwagi przedsiębiorczością, w lojalnym pragnieniu dopomożenia Franciszkowi w jego pracy powtórnie nawróciła dwie zbłąkane dusze, które podczas jednej z jej statecznych wędrówek przez Paitan służalczo przyczepiły się do jej osoby i pugilaresu. Franciszek miał niemało kłopotu, zanim uwolnił ją od Hosannah i Filomeny Wang. Samo duchowe pokrzepienie, jakie czerpał z codziennej rozmowy z nią, w pełni uzasadniało wielki szacunek, którym darzył tę zdumiewającą kobietę. Teraz wobec próby, jaka go czekała, rozpaczliwie liczył na jej zdrowy rozsądek. Gdy doszedł do swego domu, na werandzie czekały już na niego siostra Klotylda i Anna. Westchnął. Czy nigdy nie znajdzie chwili spokoju, aby móc rozważyć niepokojące wieści, które otrzymał? Blada twarz Klotyldy była zabarwiona nerwowym rumieńcem. Stała blisko dziewczyny jak dozorca więzienny, trzymając ją świeżo obandażowaną ręką. Oczy Anny były chmurne buntem. Pachniała z daleka perfumami. Pod jego pytającym spojrzeniem Klotylda szybko zaczerpnęła tchu. - Musiałam poprosić matkę przełożoną, by mi pozwoliła przyprowadzić ją tutaj. Ostatecznie w koszykarni jest pod moim osobistym dozorem. - Słucham, siostro. - Ojciec Chisholm silił się na cierpliwy ton. Siostra Klotylda drżała histerycznym oburzeniem. - Znosiłam od niej wiele. I zuchwalstwo, i nieposłuszeństwo, i lenistwo. I patrzyłam, jak psuje inne dziewczęta. I kradzież także! Przecież nawet teraz bucha wprost wodą kolońską panny Bannon. Ale to, co ostatnio zaszło... - Słucham, siostro. Siostra Klotylda poczerwieniała jeszcze mocniej. Słowa, które miała wypowiedzieć, były gorszą próbą dla niej niż dla bezwstydnej Anny. - Poczęła wykradać się nocami. Ojciec wie, że cała okolica roi się teraz od żołnierzy. Przez całą ubiegłą noc była gdzieś z którymś z ludzi WaiChu i nawet nie spała w swym łóżku, a kiedy dziś rano kazałam jej wytłumaczyć się, napadła na mnie i ugryzła w rękę. Ojciec Chisholm zwrócił spojrzenie na Annę. Wydawało mu się niewiarogodne, aby to małe dziecko, które trzymał w ramionach owej zimowej nocy i które przyszło do niego jak dar z nieba, stało teraz przed nim jako nadąsana i krnąbrna młoda kobieta. Zaledwie przekroczywszy pierwszy dziesiątek lat swego życia była zupełnie rozwinięta, o wydatnej piersi, ociężałych oczach i pełnych jak dojrzałe śliwy ustach. Zawsze była inna niż reszta dzieci, leniwa, zuchwała i zawsze krnąbrna. Pomyślał, że przynajmniej tym razem opowiastki z czytanek nie sprawdziły się. Anna nie wyrosła na anioła. Wielki ciężar gniotący mu duszę złagodził jego głos. - Czy masz co do powiedzenia, Anno? - Nie. - Nie, ojcze - syknęła siostra Klotylda. Anna zmierzyła ją nagle spojrzeniem pełnym nienawiści. - To godne pożałowania, Anno, że tak się nam odpłacasz za to wszystko, cośmy usiłowali dla ciebie uczynić. Czy nie jesteś tu szczęśliwa? - Nie, nie jestem. - Dlaczego? - Nie prosiłam, aby mnie przyjęto do konwentu. Ojciec mnie nawet nie kupił. Przyszłam za darmo i mam już dość modlitwy. - Ależ nie modlisz się przez cały czas. Masz też własne zajęcia. - Nie chcę pleść koszyków. - Wobec tego wyszukamy ci inne zajęcie. - Jakie inne zajęcia? Szycie? Czy mam szyć przez całe życie? Ojciec Chisholm zmusił się do uśmiechu. - Oczywiście, że nie. Skoro wyuczysz się różnych pożytecznych rzeczy, któryś z naszych młodych mężczyzn zapewne cię poślubi. Odpowiedziała mu posępnym, szyderczym grymasem, który mówił wyraźnie: "Chcę czegoś bardziej podniecającego niż twoich młodych mężczyzn". Stał w milczeniu, a potem odezwał się nieco gorzko, bo jej brak wdzięczności dotknął go: - Nikt nie pragnie zatrzymywać cię tutaj wbrew twojej woli, lecz musisz tu pozostać, aż w okolicy nieco się uspokoi. Wielkie klęski mogą spaść na miasto. Zaprawdę wielkie klęski mogą spaść na cały świat. Dopóki jesteś tu, jesteś bezpieczna, lecz musisz przestrzegać reguł porządku. Odejdź teraz z siostrą i bądź jej posłuszna. Jeśli przekonam się, że nie jesteś posłuszna, będę bardzo zły. Odprawił obydwie, a gdy siostra Klotylda odwróciła się, rzekł: - Proszę poprosić matkę przełożoną, aby przyszła do mnie, siostro. - Patrzył, jak przechodziły przez podwórze, a potem powoli wszedł do swego pokoju. Mało to jeszcze powodów miał do przygnębienia? W pięć minut później, kiedy Maria Weronika weszła, stał u okna patrząc na miasto leżące w dole. Podeszła do niego, ale on długo milczał. W końcu odezwał się: - Moja droga przyjaciółko! Mam dwie złe wiadomości dla ciebie, a pierwsza jest ta, że prawdopodobnie przeżyjemy tu wojnę, jeszcze przed upływem tego roku. - Patrzyła na niego w spokojnym wyczekiwaniu. Obrócił się i spojrzał jej w twarz. - Wracam od pana Chia. Wojna jest nieunikniona. Od lat prowincją rządził WaiChu. Jak ci wiadomo gnębił chłopów podatkami i wymuszonymi daninami, wysysając z nich ostatnią kroplę krwi. Jeśli nie płacili, niszczono ich osiedla i mordowano całe rodziny; lecz chociaż był bezwzględnym brutalem, kupcom Paitanu udawało się dotychczas wykupywać się od niego. - Zatrzymał się. - Teraz drugi pan wojny wkracza na naszą arenę... generał Naian z dolnego Jangtse. Mówią o nim, że nie jest tak zły jak Wai. W istocie nasz stary przyjaciel Shon przeszedł na jego stronę, lecz Naian pożąda prowincji Waia, to znaczy pożąda przywileju wyciskania pieniędzy z tutejszych ludzi. Wkroczy do Paitanu. Nie można wykupić się od obydwu. Tylko od zwycięzcy można się wykupić. Tym razem muszą stoczyć walkę. Uśmiechnęła się z lekka. - Wiedziałam niemal o wszystkim już przedtem. Dlaczego, ojcze, jesteś dziś tak ponury? - Może dlatego, że wojna wisi w powietrzu. - Spojrzał na nią dziwnym, uważnym wejrzeniem. - A poza tym będzie to zacięta walka. Uśmiech jej pogłębił się. - Ani ty, ani ja nie boimy się walki. Zaległo milczenie. Odwrócił wzrok. - Oczywiście myślę o nas samych, eksponowanych tu poza murami miasta. Jeśli Wai zaatakuje miasto, znajdziemy się w środku ognia, lecz jeszcze bardziej martwię się o ludzi, tak biednych, tak bezradnych i tak głodnych. Nauczyłem się kochać ich całym sercem. Pragną tylko, żeby ich pozostawiono w spokoju, by mogli wydobyć z ziemi to, co najkonieczniejsze do zupełnie prymitywnej egzystencji i by mogli spokojnie żyć ze swymi rodzinami. Od szeregu lat dręczył ich jeden tyran. A że teraz zjawia się inny na widowni, wpycha się im karabiny do rąk... tak, do rąk członków naszej kongregacji... powiewa chorągwiami wznosząc jak zawsze w tych okolicznościach okrzyki: "Wolność i niezależność". Podnieca się wzajemną nienawiść, a potem, ponieważ dwaj dyktatorzy tego sobie życzą, ci biedni ludzie ruszą przeciwko sobie. A w jakim celu? Po rzezi, kiedy ucichną strzały i opadną dymy, będzie jeszcze więcej podatków, jeszcze więcej ucisku, a jarzmo będzie jeszcze twardsze niż przedtem. - Westchnął. - Czy można oprzeć się smutkowi patrząc na szaleństwo biednej ludzkości? Poruszyła się z buntowniczą miną. - Nie żywisz dobrego mniemania o wojnie. Istnieją jednak niewątpliwie wojny sprawiedliwe i pełne chwały. Historia tego dowodzi. Moja rodzina walczyła w wielu takich wojnach... . Nie odezwał się przez długi czas. Gdy w końcu zwrócił się do niej, zmarszczki dookoła jego oczu były głębsze niż zazwyczaj. Mówił powoli, z namysłem: - To osobliwe, że wygłaszasz takie zdanie w tej chwili. - Urwał odwracając oczy. - Nasz mały kłopot tu jest tylko echem znacznie większego zakłócenia porządku. - Ciężko, bardzo ciężko przychodziło mu mówić dalej, lecz przemógł się. - Pan Chia otrzymał wiadomość przez specjalnego gońca od związanych z nim wspólnymi interesami kupców z HsinHsiangu. Wojska niemieckie wtargnęły do Belgii i Niemcy znajdują się na stopie wojennej z Francją i Wielką Brytanią. Twarz jej zmieniła się. Nie odezwała się, lecz stała w milczeniu z nieruchomą głową zatrzymaną w nienaturalnej pozycji. Franciszek przemówił w końcu: - Inni wkrótce dowiedzą się o tym, lecz musimy zapobiec, by sprawa ta nie stała się powodem jakichkolwiek różnic pomiędzy nami tu, w misji. - Tak... musimy. - Odpowiedziała machinalnie, a jej spojrzenie utkwione było daleko w przestrzeń o tysiące mil oddaloną. Pierwszy znak pojawił się w kilka dni później w postaci belgijskiej chorągiewki wyszytej pośpiesznie na jedwabiu kolorowymi nićmi i wystawionej na widok w oknie sypialni siostry Marty. Tegoż samego dnia Marta przydreptała wcześniej niż zwykle z poradni do domu sióstr, skwapliwie rozglądając się dokoła. Na widok paczki z gazetami mlasnęła językiem z ukontentowania. - Przyszły... nareszcie przyszły! - Wypatrywała ich nadejścia całą duszą. Był to "Intelligence", amerykański dziennik, publikowany w Szanghaju, który nadchodził nieregularnie, partiami, mniej więcej raz na miesiąc. Pośpiesznie rozwinęła u okna paczkę palcami drżącymi z podniecenia i niecierpliwości. Przez chwilę obracała pośpiesznie stronice. Potem wydała z siebie okrzyk oburzenia: - Co za potwory! O, mój Boże! - Skinęła przynaglająco nie podnosząc głowy na Klotyldę, która również przybiegła szybko do pokoju, przyciągnięta tą samą magiczną siłą. - Patrz, siostro! Są w Louvain. Katedra w gruzach, zniszczona pociskami. A Metrieux... dziesięć kilometrów od mego rodzinnego domu... zrównane z ziemią. O, drogi Boże! Takie piękne i bogate miasto! Złączone wspólnym nieszczęściem obydwie siostry pochyliły się nad arkuszami przerywając czytanie okrzykami przerażenia. - Nawet ołtarz uległ zniszczeniu! - Marta załamywała ręce. - Metrieux! Pojechałam tam z ojcem wózkiem, kiedy miałam siedem lat. Co za targ! Kupiliśmy tego dnia dwanaście szarych gęsi... takie były tłuste i piękne... a teraz... Klotylda czytała przejęta o bitwie nad Marną. - Mordują naszych dzielnych ludzi. Taka rzeź, taka podłość! Matka przełożona weszła już do pokoju i usiadła cicho przy stole. Klotylda nie zauważyła jej obecności, lecz Marta dostrzegła ją kątem oka. Pełna niepohamowanego wzburzenia wskazała palcem ustęp i drżącym głosem odezwała się. - Popatrz na to, siostro Klotyldo. Donoszą, że niemieccy najeźdźcy gwałtem wtargnęli do klasztoru w Louvain. Wiarogodne źródła potwierdzają fakt, że wyrżnięto bezlitośnie wiele niewinnych dzieci. Klotylda była blada jak kość słoniowa. - Podczas wojny pruskofrancuskiej było tak samo. Oni są nieludzcy. Nic dziwnego, że w tym dobrym amerykańskim dzienniku już nazywają ich Hunami - syknęła. - Nie mogę pozwolić wam odzywać się w ten sposób o moim narodzie. Klotylda zaskoczona oparła się o ramę okienną, lecz Marta była przygotowana na reakcję ze strony Marii Weroniki. - Matki naród, matko przełożona? Nie byłabym tak dumna, że należę do niego. To brutalni barbarzyńcy. Mordercy kobiet i małych dzieci! - Niemiecka armia składa się z rycerzy. Nie wierzę temu wulgarnemu brukowcowi. To nie jest prawda. Marta wsparła się pod boki. Jej szorstki chłopski głos zazgrzytał zawziętością: - A czy i to nieprawda, co ten wulgarny brukowiec donosi o napaści waszej rycerskiej armii na mały, spokojny kraj? Matka przełożona była teraz bledsza od Klotyldy. - Niemcy muszą zdobyć sobie swoje miejsce pod słońcem. - I dlatego zabijają i grabią, wysadzają katedry i nawet plac targowy, po którym jeździłam jako dziewczynka. Dlatego, że chcą słońca i księżyca z nieba, te żarłoczne świnie... - Siostro! - Matka przełożona wstała pełna godności nawet w swym uniesieniu. - Istnieje taka rzecz jak sprawiedliwość na tej ziemi. Niemcy i Austria nigdy jej nie zaznały. I proszę nie zapominać, że mój brat walczy właśnie teraz, by wykuć nową germańską przyszłość. Dlatego za kazuję wam obydwom, jako wasza przełożona, rozpowiadania tego rodzaju oszczerstw, jakie właśnie skalały wasze usta. Nastąpiła nieznośna cisza. Potem Maria Weronika skierowała się ku wyjściu. Gdy dochodziła do drzwi, Marta zawołała: - Wasza sławetna przyszłość jeszcze nie jest wykuta! Alianci wygrają wojnę. Maria Weronika spojrzała na nią z zimnym uśmiechem pełnym wzgardliwej litości. Spór zaogniał się podsycany zbłąkanymi wieściami, które przesączały się do odległej misji żyjącej pod groźbą wojny. Choć siostra francuska nigdy nie lubiła się zbytnio z belgijską, wspólna sprawa złączyła je teraz serdeczną przyjaźnią. Marta poczęła opiekować się słabszą Klotylda, troszczyła się o jej zdrowie, leczyła jej dokuczliwy kaszel i wybierała dla niej najlepsze kąski z każdego dania. Otwarcie dziergały razem rękawice i skarpety, które miano wysłać dzielnym żołnierzom. Rozmawiały o swych ukochanych krajach w obecności matki przełożonej, często wzdychając i wygłaszając wiele złośliwych aluzji, baczne, och, jak baczne, aby nie dać powodu do obrazy. Potem Marta znacząco rzucała uwagę: - Chodźmy na chwilę pomodlić się na naszą intencję. Maria Weronika znosiła to wszystko w dumnym milczeniu. Ona również modliła się o zwycięstwo. Ojciec Chisholm widywał ich trzy twarze w jednym rzędzie, błagalnie wzniesione w modlitwie w intencji walczących rodaków, podczas gdy on, obarczony troską i znękany widokiem przemarszów wojsk Waia w górach i wieściami o ostatecznej mobilizacji Naiana, modlił się o pokój... o bezpieczeństwo dla swych ludzi... i o dostatek pożywienia dla swych dzieci. Siostra Klotylda poczęła swą klasę uczyć Marsylianki. Czyniła to potajemnie, kiedy matka przełożona była zajęta w koszykarni w drugim końcu misji. Zdolna klasa szybko przyswoiła sobie pieśń. Potem pewnego przedpołudnia, kiedy Maria Weronika przechodziła przez podwórze znużona i widocznie przybita, przez otwarte okno buchnął z pełnej piersi zew francuskiego hymnu narodowego przy rozbębnionym akompaniamencie fortepianu: "Allons, enfants de la patrie... " Na chwilę Maria Weronika zwolniła kroku, lecz zaraz wyprostowała się na nowo. Zebrała całą swą dzielność i wszystkie swe siły. Przeszła z głową wysoko podniesioną. Pewnego popołudnia pod koniec miesiąca Klotylda znowu była w swej klasie. Klasa odśpiewawszy jak co dzień Marsyliankę kończyła teraz lekcję katechizmu, a siostra Klotylda stosownie do wprowadzonego przez nią . ostatnio zwyczaju odezwała się: - Uklęknijcie, drogie dzieci. Zmówimy krótką modlitwę za dzielnych francuskich żołnierzy. Dzieci uklękły posłusznie i zmówiły powtarzając za nią trzy zdrowaśki. Klotylda miała właśnie dać znak, by powstały, kiedy z lekkim wstrząsem spostrzegła poza sobą matkę przełożoną. Maria Weronika była spokojna i uprzejma. Patrząc ponad ramię Klotyldy zwróciła się do klasy: - A teraz, dzieci, sprawiedliwość wymaga, abyście zmówiły tę samą modlitwę za dzielnych żołnierzy niemieckich. Twarz Klotyldy stała się brudnozielona. Zdawało się, że nie może złapać tchu. - To jest moja klasa, matko przełożona! Maria Weronika zignorowała ją. - A zatem, drogie dzieci, za dzielnych Niemców: Zdrowaś Maryjo, łaskiś pełna... Pierś Klotyldy falowała szybkim oddechem. Jej blade usta drgnęły odsłaniając wąskie zęby. Konwulsyjnie cofnęła dłoń i wymierzyła swej przełożonej policzek. Zaległa przeraźliwa cisza. Potem Klotylda wybuchnęła łzami i łkając wybiegła z sali. Twarz Marii Weroniki nie drgnęła. Z takim samym jak dotychczas miłym uśmiechem odezwała się do dzieci: - Siostrze Klotyldzie jest niedobrze. Widzieliście, jak postąpiła ze mną. Ja dokończę lekcję, lecz najpierw, dzieci, trzy zdrowaśki za dobrych niemieckich żołnierzy. Po skończonej modlitwie usiadła niewzruszona przy wysokim pulpicie i otworzyła książkę. Tegoż wieczora ojciec Chisholm wszedłszy nieoczekiwanie do poradni zaskoczył siostrę Klotyldę w chwili, gdy nalewała sobie obfitą dawkę chlorodyny. Odwróciła się gwałtownie na odgłos jego kroków i omal nie upuściła napełnionego kieliszka. Twarz jej pałała bolesnym rumieńcem. Epizod w izbie szkolnej napiął jej nerwy do ostatecznych granic. - Zażywam to na żołądek - wyjąkała. - Tyle jest powodów do zmartwienia w ostatnich dniach. - Poznał po dawce i jej sposobie zachowania się, że zażywa narkotyk jako środek uspokajający. - Nie zażywałbym tego zbyt często, siostro. Zawiera dość dużo morfiny. Skoro wyszła, zamknął butelkę do skrytki na trucizny. Gdy tak stał w pustej poradni, dręczony niepokojem z powodu grożącego im wokół niebezpieczeństwa, przygnębiony bezcelowością tej dalekiej, okropnej wojny, poczuł rosnący przypływ gniewu na bezsensowną zawziętość tych kobiet. Miał nadzieję, że stosunki pomiędzy nimi jakoś ułożą się; stało się jednak inaczej. Zacisnął usta w nagłym postanowieniu. Po nauce wezwał wszystkie trzy siostry do siebie. Pozwolił im stać przed swoim biurkiem. Twarz miał niezwykle surową i dobierał słów niemal z goryczą: - Wasze zachowanie się w takim czasie jak teraz przyczynia mi wiele zmartwienia. To musi ustać. Nie macie żadnego usprawiedliwienia na to. - Na chwilę przerwał. Klotylda dygotała chęcią oporu. - Ale my mamy usprawiedliwienie. - Pogmerała w kieszeni swego habitu i nerwowo wcisnęła mu do rąk wielokrotnie poskładany wycinek z gazety. - Proszę to przeczytać, ojcze. Napisane zostało przez księcia Kościoła. Rzucił okiem na wycinek i powoli przeczytał go na głos. Było to oświadczenie kardynała Amettea, wygłoszone z ambony katedry Notre Damę w Paryżu: Ukochani bracia, towarzysze broni Francji i jej pełnych chwały Sprzymierzeńców! Wszechmocny Bóg jest po naszej stronie. Bóg dopomógł nam osiągnąć naszą wielkość w przeszłości. Pomoże nam jeszcze raz w godzinie potrzeby. Bóg stoi obok naszych dzielnych żołnierzy na polach bitew dodając mocy ich ramionom i opasując ich męstwem przeciwko wrogowi. Bóg chroni swe dzieci. Bóg da nam zwycięstwo... Urwał. Nie chciał czytać dalej. Klotylda drżała z nerwowego triumfu, a twarz Marty wyrażała dumny upór, lecz Maria Weronika stała niepokonana. Sztywnym ruchem wyjęła z czarnej torebki, którą nosiła u pasa, kwadratowy wycinek i rozwinęła go. - Nie wiem nic o pełnej uprzedzeń opinii jakiegoś francuskiego kardynała, lecz tu jest wspólne oświadczenie arcybiskupów Kolonii, Monachium i Essen. - Zimnym i hardym głosem odczytała: Umiłowane narody ziemi ojców! Bóg jest z nami w tej słusznej walce, która została nam narzucona. Rozkazujemy wam zatem walczyć w imię Boga do ostatniej kropli krwi za honor i chwałę naszego kraju. Bóg wie w swej mądrości i sprawiedliwości, że słuszność jest po naszej stronie i Bóg da nam... - Dość - przerwał jej Franciszek. Borykał się z sobą i z trudem usiłował się opanować. Duszę jego zalewały kolejno fale gniewu i rozpaczy. Tu oto miał przed sobą samą esencję ludzkiej złośliwości i hipokryzji. Nagle, miał wrażenie, że bezsens życia bierze nad nim górę. Poczucie beznadziejności sytuacji odbierało mu siły. Siedział z głową wspartą na dłoni, a potem odezwał się niskim głosem: - Jeden Bóg tylko wie, jak Go to mierzi, to całe wykrzykiwanie do Niego! - Opanowany bolesnym wzruszeniem wstał nagle i począł chodzić po pokoju. - Nie mogę odpierać sprzecznych oświadczeń kardynałów i arcybiskupów nowymi sprzecznościami. Nie mógłbym nawet uzurpować sobie prawa do tego. Jestem nikim. Jestem pozbawionym znaczenia szkockim kapłanem, tkwiącym w głębokiej dziczy Chin, w zasięgu wojny domowej; lecz czy wy nie widzicie szaleństwa i podłości całego przedsięwzięcia? My, święty Kościół katolicki, wraz z wszelkimi Kościołami chrześcijaństwa przyzwalamy na tę wojnę światową. Idziemy dalej... uświęcamy ją. Z uśmiechem hipokryzji i apostolskim błogosławieństwem na ustach skazujemy miliony naszych wiernych synów na kalectwo i rzeź, na poniewierkę ciał i dusz, aby zabijali się wzajemnie. Oddaj życie za ojczyznę, a wszystko będzie ci wybaczone! Patriotyzm! Król i cesarz! Wezwania z dziesiątek tysięcy wyniosłych ambon: "Oddajcie cesarzowi, co cesarskie... " - Urwał z zaciśniętymi dłońmi i z pałającymi oczyma. - Nie ma dziś cezarów, są tylko finansiści i mężowie stanu, którzy pragną kopalń brylantów w Afryce i kauczuku z niewolniczego Konga. Chrystus głosił wieczną miłość. Głosił braterstwo wszystkich ludzi. Nie wstąpił na górę i nie krzyczał: "Zabijaj! Zabijaj! Idź naprzód w nienawiści i pchnij bagnetem w brzuch swego brata! " To nie Jego głos rozlega się w kościołach i wysokich katedrach dzisiejszego chrześcijaństwa, lecz głos wyrobników i tchórzy. - Usta jego drżały. - Z jakim czołem śmiemy w imieniu Boga, któremu służymy, przychodzić do tych obcych krajów, które nazywamy pogańskimi, z zamiarem nawracania ludzi na wiarę, której prawdziwości zadajemy kłam każdym naszym czynem? Nic dziwnego, że drwią z nas: "Chrześcijaństwo to religia kłamstw! Religia klasy, pieniędzy i narodowych antagonizmów! Religia niegodziwych wojen! " - Urwał znowu z czołem zroszonym potem i z oczami ściemniałymi z udręki: - Dlaczego Kościół nie podejmuje tej okazji? Cóż to za wspaniała sposobność utwierdzenia swego istnienia jako żywe naczynie Chrystusa! Zamiast głosić nienawiść i podżegać do mordu, powinien wołać w każdym kraju językami wszystkich kapłanów i arcykapłanów: Porzućcie waszą broń. Nie zabijajcie! Rozkazujemy wam zaniechać walki! Tak! Byłoby wiele prześladowań i wiele egzekucyj, lecz to byłyby męczeństwa, a nie morderstwa. Umarli zdobiliby nasze ołtarze, a nie bezcześcili je. - Głos jego opadł. Stanął w postawie spokojniejszej i dziwnie proroczej. - Kościół zapłaci za swe tchórzostwo. Żmija chowana na piersi uderzy kiedyś w tę pierś. Sankcjonowanie siły zbrojnej jest niczym innym jak przygotowywaniem zagłady dla samego siebie. Może nadejść dzień, w którym wielkie siły zbrojne wyłamią się spod kierownictwa i obrócą się przeciwko Kościołowi, niwecząc miliony jego dzieci i spychając go znowu, niby bojaźliwy cień, do katakumb. Gdy skończył, nastąpiła pełna napięcia cisza. Marta i Klotylda zwiesiły głowy, jak gdyby wzruszone mimo woli, lecz Maria Weronika z przebłyskiem tej arogancji, która charakteryzowała dawne ich zwady, zwróciła na niego zimne, jasne spojrzenie zabarwione iskrą szyderstwa. - To było bardzo imponujące, ojcze... i godne tych katedr, którym ojciec odbiera sławę... Lecz czy słowa ojca nie są raczej puste, póki się samemu nie żyje według głoszonych przez siebie zasad... tu, w Paitanie? Krew uderzyła mu do czoła, a potem szybko spłynęła. Odpowiedział bez gniewu: - Uroczyście zakazałem każdemu mężczyźnie mojej kongregacji udziału w walce, w tym niegodziwym konflikcie, który nam zagraża. Kazałem im przysiąc, że schronią. się ze swymi rodzinami w obręb murów misji, skoro rozpoczną się działania. Cokolwiek nastąpi, ja poniosę za to odpowiedzialność. Wszystkie trzy siostry spojrzały na niego. Lekkie drżenie przebiegło przez zimną, spokojną twarz Marii Weroniki. A jednak, gdy wychodziły jedna za drugą, widział, że pojednanie między nimi nie nastąpiło. Poczuł nagle dreszcz nieznanego lęku. Doznał niesamowitego uczucia, że czas zawisł w próżni, i wahał się w złowieszczym oczekiwaniu rzeczy, które mogą nadejść. Pewnego niedzielnego poranka obudził go odgłos, którego lękał się od wielu dni: głuche dudnienie ognia artyleryjskiego. Wyskoczył z łóżka i podbiegł do okna. Ze wzgórz położonych ku zachodowi z odległości kilku mil sześć lekkich dział polowych poczęło ostrzeliwać miasto. Ubrał się szybko i zeszedł na dół. W tym samym momencie Józef przybiegł z werandy. - Rozpoczęło się, mistrzu. Ubiegłej nocy generał Naian wkroczył do Paitanu i wojska Waia atakują go. Nasi ludzie zbliżają się już do bram. Spojrzał szybko ponad ramię Józefa. - Wpuść ich natychmiast. Podczas gdy jego sługa ruszył, by odemknąć bramy, on pośpieszył do domu. Dzieci były zgromadzone przy śniadaniu i zachowywały się ze zdumiewającą beztroską. Tylko jedna czy dwie małe dziewczynki poczęły kwilić na odgłos odległych strzałów. Obszedł długie stoły dookoła zmusiwszy się do pogodnego uśmiechu. - To tylko sztuczne ognie, dzieci, a przez kilka dni będą bardzo mocne. Trzy siostry stały z dala od siebie na końcu refektarza. Maria Weronika spokojna i zimna jak marmur, Klotylda zaniepokojona. Z dłońmi wciśniętymi w długie rękawy i kurczowo splecionymi, wyglądała, jakby chwytem własnych rąk chciała gwałtem zachować w sobie resztkę uciekającej zimnej krwi i opanowania. Bladła za każdym strzałem. Umyślnie dla niej zażartował, skinieniem głowy wskazując dzieci: - Gdyby to można było zatrzymać je przy jedzeniu przez cały czas! Siostra Marta zagadała spiesznie: - Tak, tak, wtedy byłoby łatwo. - Ledwie zesztywniała Klotylda zdołała wysilić się na uśmiech, odległe działa huknęły grzmotem. Po chwili opuścił refektarz i pośpieszył do domku, gdzie Józef i Fu stali przy szeroko otwartej bramie. Ludzie z kongregacji tłoczyli się do środka z całym swym mieniem, młodzi i starzy, biedne, otępiałe stworzenia, łaknące bezpieczeństwa, żywa substancja cierpiącej, śmiertelnej ludzkości. Serce napęczniało w nim dumą, gdy pomyślał o sanktuarium, jakie dla nich przygotował. Mocne, ceglane mury zapewnią im dobre schronienie. Błogosławił teraz próżność, która skłoniła go, aby je wyciągnąć wysoko. Z dziwną czułością patrzał na wiekową kobietę w łachmanach, której zwiędła twarz świadczyła o długim, pełnym niedostatku życiu, spędzonym w cierpliwej rezygnacji; wcisnęła się do środka, spokojnie ulokowała się w rogu zatłoczonego podwórza i troskliwie poczęła gotować garść fasoli w puszce od mleka skondensowanego. Fu u jego boku był niewzruszony, lecz twarz dzielnego Józefa wykazywała lekką zmianę normalnego zabarwienia. Małżeństwo zmieniło go. Nie był już lekkomyślnym młodzieńcem, lecz mężem i ojcem dźwigającym obowiązki człowieka dojrzałego. - Powinni pośpieszyć się - mruknął niechętnie. - Musimy zamknąć i zabarykadować bramy. Ojciec Chisholm położył dłoń na ramieniu swego sługi. - Dopiero wtedy, gdy wszyscy wejdą, Józefie. - Będziemy mieli dużo kłopotu - odpowiedział Józef wzruszając ramionami. - Niektórzy z tych, co tu przyszli, zostali powołani przez Waja. Nie będzie uradowany gdy przekona się, że woleli przyjść tu, niż walczyć. - Niemniej nie będą walczyli. - Odpowiedział kapłan twardo. - Chodźże no, nie poddawaj się zwątpieniu. Wciągnij naszą chorągiew na maszt, a ja tymczasem przypilnuję bramy. Józef odszedł zrzędząc i po kilku minutach chorągiew misyjna z bladoniebieskiego jedwabiu z ciemnoniebieskim krzyżem świętego Andrzeja wzniosła się i zatrzepotała na maszcie. Duma w sercu ojca Chisholma wzrosła o jeszcze jeden stopień. Pierś napełniła się uniesieniem. Chorągiew ta była sztandarem pokoju i dobrej woli wobec wszystkich ludzi, neutralnym sztandarem powszechnej miłości. Gdy już ostatni maruderzy znaleźli się wewnątrz murów misyjnych, prowizorycznie zamknęli bramę. W tej samej chwili Fu zwrócił uwagę księdza na cedrowy gaj, oddalony o trzysta jardów w lewo, na ich własnym stoku. W kępie drzew pojawiło się tam niespodzianie długie działo. Poprzez gałęzie mógł niewyraźnie dostrzec szybkie ruchy żołnierzy Waia w zielonych tunikach, którzy zajęci byli przy okopywaniu i umacnianiu pozycji. Choć niewiele znał się na tych sprawach, zdawało mu się, że działo było daleko potężniejszą bronią od dotychczas używanego zwykłego sprzętu polowego. I w tej chwili gdy tak patrzył, ukazał się nagły błysk, po czym rozległ się natychmiast przeraźliwy huk i dzikie wycie pocisku ponad nimi. Zmiana pozycji działa okazała się straszliwa w skutkach. Na ogłuszające ostrzeliwanie miasta przez nowe, ciężkie działo odpowiedziała naiańska bateria o niedostatecznym zasięgu. Małe pociski nie dosięgając cedrowego gaju spadały gradem dookoła misji. Jeden wpadł do ogrodu przy kuchni, wyrzucając chmurę ziemi. Natychmiast podniósł się krzyk przerażenia na zatłoczonym podwórzu i Franciszek pobiegł, aby zapędzić swą kongregację z otwartej przestrzeni do bezpieczniejszego schronienia w kościele. Hałas i zamieszanie rosło. Wśród dzieci w izbie szkolnej powstał popłoch. Matka przełożona powstrzymywała panikę. Spokojna i uśmiechnięta, starając się przekrzyczeć huk pękających pocisków, gromadziła dzieci dokoła siebie, kazała im zatkać uszy palcami i śpiewać z całych sił. Gdy uspokoiły się nieco, przeprowadzono je szybko przez podwórze do piwnic konwentu. Była już tam żona Józefa i jej dwoje dzieci. Wszystkie te małe żółte twarzyczki tworzyły osobliwy widok w półcieniu, wśród zapasów oliwy, świec i ziemniaków, pod długimi półkami, na których stały konfitury siostry Marty. Wycie pocisków tu, w dole, było słabsze, lecz od czasu do czasu odczuwano ciężki wstrząs. Budynek drżał aż do fundamentów. Podczas gdy Pola. pozostała razem z dziećmi w piwnicy, Marto i Klotylda pośpieszyły, aby im przynieść śniadanie. Klotylda zawsze żyła w silnym napięciu nerwów, lecz teraz była na krawędzi obłędu. Gdy przechodziła przez podwórze, mały odłamek metalu niesiony ostatkiem siły uderzył ją w policzek. - O, Boże! - zawołała upadając. - Jestem zabita! - Śmiertelnie blada poczęła odmawiać akt skruchy. - Nie bądź wariatką. - Marta potrząsnęła ją ostro za ramię. - Chodź, musimy przynieść tym nieszczęsnym dzieciakom trochę polewki. Józef odwołał ojca Chisholma do poradni. Jedna z kobiet została lekko raniona w rękę. Zatamowawszy krew i opatrzywszy ranę, ksiądz odesłał obydwoje, Józefa i pacjentkę, do kościoła, a sam pośpieszył do okna obserwując skutki wybuchów siejących zniszczenie pocisków dział Waia. Poprzysiągł sobie zachować ścisłą neutralność, lecz nie mógł zgnieść w sobie okropnego pragnienia zalewającego go i zmiatającego wszelki opór, by Wai, na którego potępienie brakło już słów, został pokonany. Nagle spostrzegł oddział naiańskich żołnierzy wypadających z bramy Manchu. Ruszyli jak szereg szarych mrówek w liczbie około dwustu i poczęli postrzępioną linią wspinać się na górę. Obserwował ich sparaliżowany trwogą. Początkowo postępowali szybko małymi, nagłymi skokami. Widział ich wyraźnie na tle czystej zieleni zbocza. Każdy żołnierz, zgięty we dwoje, pędził z karabinem w ręce kilkanaście kroków naprzód, a potem rzucał się desperacko na ziemię. Działo Waia nadal ostrzeliwało miasto. Szare postacie przybliżyły się. Czołgały się teraz płasko na brzuchach, kończąc swój żmudny pochód w górę w płonącym żarze słońca. W odległości stu kroków od cyprysowego gaju zatrzymali się tuląc się do zbocza przez pełne trzy minuty. Potem ich dowódca dał znak. Z krzykiem zerwali się i popędzili na pozycję działa. Szybko przebiegli dzielącą ich przestrzeń. Jeszcze kilka sekund brakowało, aby dotarli do swego celu, lecz nagle szorstki rechot karabinów maszynowych rozdarł lśniące powietrze. Trzy gniazda wyposażone w pełną obsługę czekały na nich w gaju. Wydawało się, jakby warkotliwy cios karabinów tak poraził pędzące postacie zdumieniem, że przystanęły i poczęły padać w zupełnym osłupieniu. Niektóre padały w przód, inne na wznak, a inne wreszcie osuwały się, zanim legły, na chwilę na kolana, jak gdyby do modlitwy. Padały komicznie na wszystkie strony, a potem leżały nieruchomo w blasku słońca. Wreszcie rechot karabinów ustał. Wszystko zapadło w ciszę, ciepło i spokój, aż ciężki wstrząs wielkiego działa odezwał się znowu, budząc wszystko na nowo do życia - wszystko z wyjątkiem tych małych, nieruchomych postaci na zielonym zboczu góry. Ojciec Chisholm stał skamieniały, pochłonięty udręką swych myśli. To była wojna. Ta podobna do zabawki pantomima zniszczenia, powiększona milion razy, rozgrywała się równocześnie na żyznych równinach Francji. Dreszcz wstrząsnął nim. Począł modlić się namiętnie: "O Panie, pozwól mi żyć i umrzeć za pokój". Nagle jego obłąkane oczy dostrzegły jakiś ruch na wzgórzu. Jeden z naiańskich żołnierzy nie był martwy. Powoli i boleśnie wlókł się w dół po zboczu w kierunku misji. Można było poznać po coraz wolniejszym czołganiu się, że opada z sił. Ostatecznie spoczął zupełnie wyczerpany, leżąc na boku w odległości sześćdziesięciu jardów od górnej bramy. Franciszek myślał: On umarł... to nie czas dla niby heroicznych wyczynów... Jeśli wyjdę tam po niego, dostanę kulą w łeb... Lecz zanim się opamiętał, opuścił poradnię i znalazł się u górnej bramy. Z uczuciem zawstydzenia otworzył bramę. Szczęśliwym zbiegiem okoliczności nikt z misji go nie obserwował. Wyszedł w jasnym blasku słońca na zbocze góry. Jego mała, czarna postać i długi, czarny cień rysowały się na tle zbocza z rażącą wprost wyrazistością. Okna misyjne były co prawda puste, czuł jednak na sobie wzrok wielu oczu od strony gaju cyprysowego. Nie śmiał przyspieszyć kroku. Raniony żołnierz wdychał łapczywymi haustami powietrze. Obydwiema rękami słabo przyciskał poszarpany brzuch. Jego oczy patrzyły na Franciszka pytająco i z przestrachem. Franciszek podniósł go i zaniósł na plecach do misji. Podparł go, kiedy ponownie zamykał bramę, a potem ostrożnie zawlókł do schronienia. Gdy go napoił odrobiną wody, od szukał Marię Weronikę i polecił, żeby przygotowała łóżko w poradni. Tegoż popołudnia uczyniono drugi bezskuteczny wypad przeciwko pozycji działa, a kiedy noc zapadła, ojciec Chisholm i Józef przynieśli jeszcze dalszych pięciu rannych. Poradnia przybrała wygląd szpitala. Następnego ranka ostrzeliwanie trwało bez przerwy. Huk nie ustawał. Miasto dotkliwie ucierpiało i zdawało się, że uczyniono wyłom w zachodnim wale. Nagle Franciszek spostrzegł, jak w rogu bramy zachodniej, w odległości około jednej mili, główny trzon sił Waia wdziera się na wykruszony nasyp. Pomyślał z trwogą, że już są w mieście; lecz nie mógł tego osądzić na pewno. Reszta dnia upłynęła w przykrej niepewności. Późno po południu wypuścił dzieci z piwnicy, a kongregację z kościoła, aby im pozwolić zaczerpnąć nieco świeżego powietrza. W każdym razie nikt dotychczas nie doznał krzywdy. Chodząc wśród nich i dodając im otuchy, umacniał sam siebie tym prostym faktem. Ledwie ukończył swój obchód, pojawił się u jego boku Józef z twarzą zdradzającą po raz pierwszy lęk. - Mistrzu, przyszedł posłaniec z pozycji Waia w gaju cedrowym. U głównej bramy trzej żołnierze Waia zaglądali do wnętrza poprzez kratę bramy, podczas gdy oficer, którego ojciec Chisholm uznał za dowódcę załogi działa, stał obok. Bez wahania Franciszek odemknął bramę i wyszedł na zewnątrz. - Czego życzycie sobie ode mnie? Oficer był niski i krępy, w średnim wieku, o ciężkich rysach i grubych wargach muła. Oddychał przez otwarte usta odsłaniające sczerniałe górne zęby. Nosił zwykłą spiczastą czapkę i zielony mundur ze skórzanym pasem, u którego zwisał zielony pompon. Zwoje owijaczy okręcały u kostek cholewki zniszczonych, płóciennych gumiaków, w które był obuty. - Generał Wai zaszczyca cię kilkoma żądaniami. Przede wszystkim masz zaniechać udzielania schronienia rannym wrogom. Franciszek spłonął nerwowym rumieńcem, - Ranni nie wyrządzają żadnych szkód. Nie mają możności brać udziału w walce. Oficer nie zwracał uwagi na jego protest. - Po drugie generał Wai udziela ci przywileju złożenia kontrybucji na rzecz jego komisarza. Twoją pierwszą daniną będzie osiemset funtów ryżu i cały zapas żywności w puszkach, jaki posiadasz u siebie na przechowaniu, - Nam samym już brakuje pożywienia. - Mimo swej stanowczości i opanowania Franciszek czuł, że gniew w nim rośnie. Dodał rozgorączkowany: - Nie możecie nas ograbiać w ten sposób. Jak poprzednio, dowódca załogi działa pozwolił uwadze kapłana przejść bez echa. Stał bokiem z rozstawionymi nogami, rzucając słowa przez ramię jak obelgi: - Po trzecie masz oczyścić teren misji ze wszystkich ludzi, których ochraniasz. Generał Wai przypuszcza, że przetrzymujesz zbiegów z jego sił zbrojnych. Jeśli tak jest, zostaną rozstrzelani. Wszyscy inni mężczyźni, zdatni do noszenia broni, muszą natychmiast zaciągnąć się do armii Waia. Tym razem Franciszek nie zaprotestował. Stał sztywny i blady z zaciśniętymi dłońmi i z oczyma płonącymi oburzeniem. Czerwona mgła przesłoniła mu oczy. - A gdybym tak odmówił uczynienia zadość tym skromnym wymaganiom? Zawzięta twarz przed nim uśmiechnęła się lekko. - Byłoby to, zapewniam cię, poważnym błędem z twej strony. Musiałbym wówczas ku memu najwyższemu żalowi skierować moje działo na was i w ciągu pięciu minut obrócić twoją misję i wszystko, co się w niej mieści, w niegodny uwagi proch. Zapadła męcząca cisza. Trzej żołnierze stroili miny dając znaki niektórym z młodszych kobiet na podwórzu. Franciszek widział przed sobą sytuację tak zimno i wyraźnie, jak obraz wyryty w stali. Musi poddać się tym nieludzkim żądaniom pod groźbą obrócenia wszystkiego w gruzy. A to ustępstwo będzie tylko przygrywką do coraz to większych żądań. Zalała go straszliwa fala gniewu. Usta mu wyschły. Pałający wzrok wbił w ziemię. - Generał Wai musi zrozumieć, że potrzeba nieco czasu na przygotowanie tych zapasów... i na przygotowanie moich ludzi... do odejścia. Ile czasu daje mi na to? - Do jutra - odpowiedział oficer skwapliwie. - Pod warunkiem jednak, że dostarczysz mi przed północą do mojej pozycji działowej osobistą daninę złożoną z konserw i kosztowności w takiej ilości, aby mogły przedstawiać godny przyjęcia dar. Znowu zaległa cisza. Franciszek poczuł duszący ucisk w sercu. Kłamał zniżonym głosem: - Nie mam wyboru. Przyniosę ci ten dar dzisiaj wieczorem. - Pochwalam twoją mądrość. Będę cię oczekiwał i radzę ci nie zawieść mnie. - Głos kapitana dźwięczał ostrą ironią. Ukłonił się kapłanowi, rzucił rozkaz swym ludziom i odmaszerował do gaju cedrowego. Franciszek powrócił do misji drżąc z wściekłości. Szczęk ciężkiej, żelaznej bramy za nim rozniósł się łańcuchem gorączkowych ech w jego mózgu. Jakim głupcem był wyobrażając sobie w swej egzaltacji, że może uniknąć tej próby. On... gołębiej dobroci pacyfista. Zgrzytał zębami, a fale bezlitosnego gniewu na samego siebie zalewały mu serce. Krótko odprawił Józefa i milczące zgromadzenie, które bojaźliwie badało jego twarz, szukając odpowiedzi na swe obawy. Zazwyczaj niósł swe zmartwienia do kościoła, lecz teraz nie mógł pochylić głowy i ulegle szeptać: "Panie, będę cierpiał i poddam się". Poszedł do swego pokoju i rzucił się gwałtownie w wiklinowy fotel. Tym razem myśli jego rozbiegły się chaotycznie wyrwane z pęt pokory i cierpliwości. Jęczał, gdy pomyślał o swojej pięknej ewangelii pokoju. Co się stało teraz z jego szumnymi słowami? Co się stanie z nimi wszystkimi? Kłuł go jeszcze drugi cierń: bezpożyteczność, rażąca bezcelowość obecności Poli w misji w takim czasie. Klął w duchu panią Fiske i jej wścibską usłużność, która wystawiła jego biedną ciotkę na tę fantastyczną, ciężką próbę. Boże! Zdawało się, że troski całego świata zwaliły się naraz na jego niedołężne barki. Skoczył na równe nogi. On nie może, nie chce ulec tej wściekłej pogróżce Waia ani śmiertelnej groźbie działa, które urosło w jego zgorączkowanej wyobraźni do tak gigantycznych rozmiarów, że stało się symbolem wszelkich wojen i wszelkiej morderczej broni sporządzonej przez człowieka, a służącej dziełu tępienia ludzkości. Gdy tak chodził po pokoju tam i z powrotem spocony i w rozterce, rozległo się łagodne stukanie do drzwi. Do pokoju weszła Pola. - Nie lubię ci przeszkadzać, Franciszku... ale jeśli masz wolną chwilkę... - Uśmiechnęła się, jej miłość ku niemu upoważniała ją do wtargnięcia w jego zacisze domowe. - Co się stało, ciotko Polu? - Z trudem przybrał spokojny wyraz twarzy. Może miała jakieś nowiny, świeże wiadomości od Waia. - Rada bym, żebyś przymierzył tę kominiarkę, Franciszku. Nie chciałabym, aby wypadła za duża. Będzie ci ciepło w niej w zimie. - Ukazała jego rozpalonym oczom wełnianą czapkę, którą robiła dla niego na drutach. Nie wiedział, czy ma się śmiać, czy płakać. Było to tak podobne do Poli. Nawet dźwięk trąb Sądu Ostatecznego nie przeszkodziłby jej niewątpliwie podać mu filiżankę herbaty. Nie pozostało nic innego, jak zgodzić się. Stanął i pozwolił sobie przymierzyć nie dokończoną czapkę. - Wygląda nieźle - mruknęła krytycznie. - Może jest nieco za szeroka na karku. - Pochyliwszy głowę na bok i zacisnąwszy górną, długą, pomarszczoną wargę liczyła oczka z wielkim skupieniem: - Sześćdziesiąt osiem. Zbiorę cztery. Dziękuję ci Franciszku. Mam nadzieję, że ci nie przeszkodziłam w niczym. Łzy napłynęły mu do oczu. Miał nieprzepartą chęć położyć głowę na jej kościstym ramieniu i zapłakać złamany i sponiewierany: "Ciotko Polu, jestem w takiej rozterce! Cóż, na Boga, mam począć? " Długo patrzył na nią. Wreszcie odezwał się: - Czy nie martwi cię, Polu, niebezpieczeństwo, w którym wszyscy się tutaj znajdujemy? - Zmartwienie zabiło osła... - Uśmiechnęła się słabo. - Zresztą czyż nie myślisz o nas? Tę niezłomną wiarę w siebie odczuł jak tchnienie czystego, zimnego powietrza. Patrzył, jak zawinęła swą robótkę, przekłuła ją drutami i w milczeniu wyszła skinąwszy głową. W jej niczym niewzruszonej swobodzie i oddaniu codziennym sprawom tkwiła głęboka mądrość. Teraz już nie miał żadnej wątpliwości, jak ma postąpić. Wziął kapelusz i płaszcz i potajemnie wymknął się przez dolną bramę. Gdy wyszedł poza mury misji, oślepiła go głęboka ciemność. Nie zważał jednak na żadne przeszkody i schodził pośpiesznie ze Wzgórza Lśniącego Zielonego Nefrytu do miasta. W bramie Manchu zatrzymano go ostro i zaświecono mu latarką prosto w twarz, a straż rozpoczęła badanie. Liczył na to, że go rozpoznają (był mimo wszystko znaną postacią w mieście); poszczęściło mu się jednak jeszcze bardziej. Jeden z trzech żołnierzy pełniących straż u bramy należał do owego oddziału Shona, który współpracował z Franciszkiem przez cały czas trwania epidemii. Żołnierz natychmiast zaręczył za niego i po krótkiej naradzie ze swymi towarzyszami zgodził się zaprowadzić go bezzwłocznie do porucznika. Ulice były opustoszałe, w niektórych miejscach zawalone gruzem i złowróżbnie ciche. Z odległej, wschodniej dzielnicy dochodził od czasu do czasu odgłos strzelaniny. Z dziwnym, oszałamiającym poczuciem winy szedł kapłan za szybkimi, przytłumionymi krokami przewodnika. Shon przebywał w swej dawnej kwaterze w koszarach. Usiłował skraść choć krótką chwilę spoczynku. Leżał w pełnym umundurowaniu na tym samym łóżku polowym, które niegdyś należało do doktora Tullocha. Był nie ogolony, jego owijacze były aż białe od błota, a w oczodołach widniały głębokie cienie zmęczenia. Wsparł się na łokciu, gdy Franciszek wszedł. - Śniłem o tobie, mój przyjacielu, i o twoim wspaniałym zakładzie na górze - powiedział powoli. Zesunął się z łóżka, podkręcił lampę i usiadł przy stole. - Czy nie chcesz herbaty? Ja też nie, lecz cieszę się, że cię znów widzę. Żałuję, że nie mogę przedstawić cię generałowi Naianowi. Prowadzi teraz atak we wschodniej dzielnicy... albo też przeprowadza egzekucję jakichś tam szpiegów. To bardzo światły człowiek. Franciszek usiadł przy stole i dalej milczał. Znał słabość Shona, więc pozwolił mu wygadać się, a ten miał dziś mniej do opowiedzenia niż zwykle. Spojrzał bacznie na kapłana. - Dlaczego nie prosisz o to, mój przyjacielu? Przychodzisz z prośbą o pomoc, której nie mogę ci udzielić. Powinniśmy być w twojej misji już przed dwoma dniami, tylko że wówczas rozniosłaby nas ta niegodna Sorana. - Masz na myśli działo? - Tak, działo - odpowiedział Shon z grzeczną ironią. - Znam je aż zbyt dobrze od szeregu lat. Pochodzi z francus kiego liniowca. Najpierw posiadał je generał Hsieh. Dwukrotnie odebrałem mu je z nakładem wielkich trudów, lecz za każdym razem odkupił je od mego komendanta. Zdarzyło się później, że Wai miał nałożnicę z Pekinu, która kosztowała dwadzieścia tysięcy srebrnych dolarów. Była to piękność z Armenii i nazywała się Sorana. Kiedy przestał ją darzyć miłością, wymienił ją u Hsieha na działo. Widziałeś, że próbowaliśmy je zdobyć wczoraj, ale to jest niemożliwe... przy takim umocnieniu... poprzez ten otwarty szmat pola... i cóż nam mogą pomóc nasze pukawki nie armaty! Prawdopodobnie przegramy przez to działo całą wojnę... i to akurat teraz, kiedy przede mną otwierają się wielkie możliwości awansu u generała Naiana. Umilkł. Po chwili kapłan odezwał się sztywno: - A gdyby zdobycie działa było możliwe? - Nie. Proszę mnie nie kusić. - Shon potrząsnął głową z ukrytą goryczą. - Lecz jeśli kiedykolwiek znajdę się w pobliżu tej niesamowitej broni, wykończę ją na dobre. - Możemy dostać się bardzo blisko działa. Shon podniósł głowę uważnie sondując Franciszka oczami. Iskra podniecenia ożywiła go. Czekał. Ojciec Chisholm pochylił się w przód z ustami zaciśniętymi w prostą linię. - Oficer Waia, dowodzący załogą działa, rozkazał mi pod groźbą zbombardowania misji przynieść dziś o północy okup z pieniędzy i żywności... Mówił patrząc na Shona, a potem urwał nagle, gdy spostrzegł, że powiedział dość. Przez przeciąg pełnej minuty nikt się nie odezwał. Mózg Shona pracował gorączkowo. W końcu uśmiechnął się. Właściwie tylko przez mięśnie twarzy przemknęło drgnienie uśmiechu, bo nie było go w jego oczach. - Mój przyjacielu, muszę dalej uważać ciebie za dar nieba. Chmura przesunęła się przez skupioną twarz kapłana. - Zapomniałem dziś o niebie. Shon skinął głową nie zwracając uwagi na słowa księdza. - Teraz posłuchaj, a powiem ci, co uczynimy. W godzinę później Franciszek i Shon opuścili koszary i podążyli przez bramę Manchu do misji. Shon zamienił mundur na starą, niebieską bluzę i parę obwisłych spodni, noszonych zazwyczaj przez kulisów, z nogawkami podwi niętymi po kolana. Płaski, pleciony kapelusz okrywał jego głowę. Na plecach dźwigał wór ciasno obszyty sznurkiem. Za nimi w odległości trzystu kroków szło w milczeniu dwudziestu jego żołnierzy. W połowie drogi na Wzgórze Lśniącego Zielonego Nefrytu Franciszek dotknął ramienia swego towarzysza. - Teraz kolej na mnie. - Nie jest ciężki. -: Shon przełożył tobół czule na drugie ramię. - A ja jestem może bardziej przyzwyczajony do tego niż ty. Znaleźli się wreszcie pod ochroną murów misji. Nie było widać żadnych świateł. Misja, którą z wszystkim, co zawierała, tak ukochał, była pogrążona w ciemnościach, bezbronna. Dookoła panowała absolutna cisza. Nagle z domku doleciały melodyjne uderzenia amerykańskiego zegara, który Franciszek ofiarował Józefowi jako prezent ślubny. Liczył automatycznie. Jedenasta: Shon udzielił swym żołnierzom ostatecznych instrukcji. Jeden z nich przykucnięty pod murem nie zdołał powstrzymać zduszonego kaszlu, który rozniósł się echem, zda się, po całej górze. Shon sklął go gwałtownym szeptem. Żołnierze nie odgrywali żadnej roli w tym przedsięwzięciu. Ważne było tylko to, czego Shon i on sam mieli dokonać. Franciszek czuł na sobie przenikający przez ciemność wzrok przyjaciela. - Czy wiesz dokładnie, co nastąpi? - Tak. - Gdy strzelę w puszkę z benzyną, zapali się bezzwłocznie i doprowadzi kordyt do wybuchu, lecz przedtem, jeszcze zanim podniosę rewolwer, musisz uciekać. Musisz wówczas znajdować się w dużej odległości. Wstrząs będzie straszliwy. - Zatrzymał się. - Chodźmy, jeśli jesteś gotowy; i na miłość twego Pana Niebios trzymaj pochodnię z dala od wora. Zbierając całą odwagę Franciszek wyjął zapałki z kieszeni i zapalił pochodnię. Potem trzymając ją wysoko nad sobą wyszedł z ukrycia wału misyjnego i otwarcie podążył do gaju cyprysowego. Shon szedł za nim jako sługa, z worem na plecach. Stękał niby pod jego ciężarem, bacząc, by zachowywać się dość hałaśliwie, jak na naiwnego sługę przystało. Odległość nie była duża. Na brzegu gaju Franciszek zatrzymał się i zawołał w czujną ciszę niewidzialnych drzew: - Przyszedłem stosownie do żądania. Zaprowadźcie mnie do dowódcy. Po chwili blisko za nimi dało się słyszeć nagłe poruszenie. Franciszek odwrócił się i dojrzał dwu żołnierzy Waia stojących w zasięgu zadymionego blasku pochodni. - Oczekują ciebie, czarodzieju. Idź naprzód bez obawy. Przeprowadzono ich przez groźną plątaninę płytkich okopów i zaostrzonych pali bambusowych do środka gaju. Tu serce kapłana zgubiło kilka taktów rozdygotanego tętna. Za nasypem z ziemi i cedrowych gałęzi stało działo z długą lufą ziejącą w górę. Załoga rozstawiona była dookoła w postawie pełnej czujności. - Czy przyniosłeś wszystko, czego zażądano od ciebie? Franciszek rozpoznał głos swego gościa z wieczora tego dnia. Tym razem skłamał bardziej skwapliwie: - Przyniosłem duży ładunek towaru w puszkach... który z pewnością będzie ci się podobał. Shon pokazał worek posuwając się bliżej, odrobinę bliżej działa. - To nie tak wielki ładunek. - Kapitan załogi działa wstąpił w krąg światła. - Czy przyniosłeś także pieniądze? - Tak. - Gdzie są? - Kapitan obmacał szczyt worka. - Nie tam. - Franciszek pośpieszył z odpowiedzią drętwiejąc z niepokoju. - Pieniądze mam w sakiewce. Kapitan zaniechawszy badania wora spojrzał na niego z twarzą rozpaloną nagłą chciwością. Grupka żołnierzy gapiła się tępo na kapłana. - Słuchajcie wszyscy! - Franciszek w rozpaczliwym naprężeniu usiłował utrzymać ich uwagę skierowaną tylko na siebie. Widział jak Shon niepostrzeżenie skrada się w cień... bliżej... coraz bliżej działa. - Proszę was, błagam was... pozostawcie naszą misję w spokoju. Pogarda malowała się w twarzy kapitana. Uśmiechnął się szyderczo. - Pozostawi się was w spokoju... do jutra. - Ktoś w . głębi roześmiał się. - Potem zaopiekujemy się waszymi kobietami. Serce w Franciszku stwardniało. Shon, jakby wyczerpany, zrzucił worek u lawety działa. Udając, że ściera pot z czoła, podszedł bliżej w kierunku kapłana. Tłum żołnierzy wzrósł. Stawali się coraz bardziej niecierpliwi. Franciszek walczył o jeszcze jedną minutę zwłoki dla Shona. - Nie wątpię w twoje słowa, lecz pragnąłbym jakiegoś zapewnienia ze strony generała Waia. - Generał Wai jest w mieście. Zobaczysz go później. Kapitan zamknął dyskusję i wystąpił, aby zabrać pieniądze. Kątem oka Franciszek dostrzegł, jak Shon sięga ręką pod bluzę. Za chwilę wybuchnie - pomyślał. W tej samej chwili usłyszał głośny strzał rewolweru i stuk pocisku, który przeszył puszkę z benzyną znajdującą się w worku. Przygotowany na wstrząs nie mógł zrozumieć, co się stało. Nie było eksplozji. Shon w szybkiej kolejności oddał jeszcze trzy dalsze strzały w puszkę. Franciszek widział, jak płyn rozlał się po całym worku. Pomyślał z przeraźliwym rozczarowaniem, szybciej nawet, niż padające po sobie strzały: Shon pomylił się. Kule nie zapalają benzyny albo też wlali tylko naftę a nie benzynę do puszki. - Widział, że Shon strzela teraz do tłumu walcząc o wolną przestrzeń dookoła siebie i beznadziejnie wzywając swych żołnierzy na pomoc. Spostrzegł, że gromadka żołnierzy z kapitanem otacza go. Wszystko to działo się z szybkością myśli. Targnęła nim niwecząca wszelką myśl fala gniewu i rozpaczy. Uważnie, jakby zarzucając wędkę na łososia, wykonał ramieniem łuk i zręcznie rzucił pochodnię. Wycelował świetnie. Płomień zatoczył łuk jak wśród nocy i spadł w sam środek nasiąkniętego benzyną worka. Objęła go natychmiast płachta światła i wstrząsający huk. W jaskrawym blasku ziemia wybuchła, a pęd rozpalonego powietrza wśród okropnej detonacji odrzucił go wstecz w huczącą ciemność. Nigdy jeszcze nie stracił przytomności. Zdawało mu się, że spada, spada w bezkres i mrok, kurczowo szuka punktu oparcia, nie znajduje go i zapada w nicość, w zapomnienie. Gdy powrócił do przytomności, przekonał się, że leży pod gołym niebem, zesztywniały, lecz cały i zdrów; Shon ciągnie go za uszy, by go przyprowadzić do przytomności. Pomimo oszołomienia Franciszek dostrzegł na niebie czerwoną łunę. Cały gaj cyprysowy stał w płomieniach trzeszcząc i hucząc ogniem niby stos. - Czy działo... zniszczone? Shon zaniechał szczypania go w uszy i usiadł z westchnieniem ulgi. - Tak jest. I ze trzydziestu żołnierzy Waia razem z nim wyleciało w powietrze. - Wyszczerzył białe zęby w osmolonej twarzy. - Mój przyjacielu, gratuluję ci. Nigdy w życiu nie widziałem tak pięknej jatki. Jeszcze jeden taki wyczyn, a możesz mnie zapisać w poczet chrześcijan. Kilka następnych dni ojciec Chisholm przeżył w okropnej rozterce umysłu i ducha. Fizyczna reakcja po tej przygodzie niemal zwaliła go z nóg. Nie był pełnym męskości typem bohatera z romantycznych powieści, lecz małym, krępym człowiekiem powyżej czterdziestki, cierpiącym na brak tchu. Czuł się roztrzęsiony i oszołomiony. Miał tak uporczywy ból głowy, że kilkakrotnie w ciągu dnia musiał wlec się do swego pokoju, by ochłodzić rozpalone czoło w zimnej wodzie. Z cierpieniem cielesnym zbiegła się jeszcze większa udręka duszy, chaotyczna mieszanina triumfu i wyrzutu, ciężkie i nieustępliwe zdziwienie, że on, kapłan Boga, podniósł rękę, aby zabijać bliźnich. Troska o bezpieczeństwo własnych ludzi nie wydawała mu się dostatecznym usprawiedliwieniem tego czynu. Najosobliwsza tortura tkwiła we wspomnieniu stanu nieprzytomności po wstrząsie eksplozji. Czy śmierć jest podobna do tego? Całkowita niepamięć... Nikt poza Polą nawet nie podejrzewał, że Franciszek opuścił misję tej nocy. Czuł, jak jej spokojny wzrok przenosi się kolejno z jego cichej i skurczonej postaci na sczerniałe cedrowe kikuty, które znaczyły resztki pozycji działa. Bezkresne zrozumienie tkwiło w banalnym zdaniu, z którym zwróciła się do niego; - Ktoś nam wyświadczył wspaniałą przysługę uprzątając to hałaśliwe plugastwo z sąsiedztwa. Walka toczyła się dalej na peryferiach miasta i w górach po wschodniej stronie. Po czterech dniach dotarły do misji wiadomości, które wskazywały, że wojna przybiera niekorzystny dla Waia obrót. U schyłku tygodnia niebo zaciągnęło się szarą, ciężką płachtą chmur. W sobotę strzelanina zmalała do kilku spazmatycznych serii. Ojciec Chisholm widział ze swego balkonu sznury postaci w zielonych mundurach Waia cofa jące się z bramy zachodniej. Wielu z nich rzucało broń. Schwyceni z bronią, zostaliby rozstrzelani jako buntownicy. Franciszek poznał po tym, że Wai nie zdołał osiągnąć kompromisu z Naianem i że rozpoczął odwrót. Na zewnątrz misji za górnym wałem zebrała się garstka rozproszonych żołnierzy Waia. Kryli się za osłoną trzcin bambusowych, które ich chroniły przed obserwacją z miasta. W misji można było słyszeć ich niezdecydowane i zalęknione głosy. Około trzeciej po południu siostra Klotylda silnie wzburzona przyszła do ojca Chisholma, gdy mierzył krokami podwórze zbyt podniecony, aby mógł usiedzieć. - Anna zrzuca pożywienie przez górny wał - skarżyła się żałośnie. - Jestem pewna, że jej żołnierz tam jest... Rozmawiali ze sobą. Nerwy ojca Chisholma były napięte do ostatnich granic. - Nic nie szkodzi, że się daje pożywienie tym, którzy go potrzebują. - Ale to jest jeden z okropnych morderców. O Boże, podetną nam jeszcze wszystkim gardła we śnie. - Nie myśl tylko o własnym gardle. - Zaczerwienił się ze zniecierpliwienia. - Męczeństwo jest łatwym sposobem zaskarbienia sobie zbawienia. O zmierzchu masy pokonanych wojsk Waia ruszyły ze wszystkich bram miasta. Przechodziły rojącym się kotłowiskiem przez most Manchu i szły dalej w wielkim nieładzie przez Wzgórze Lśniącego Zielonego Nefrytu drogą obok misji. Brudne twarze mężczyzn napiętnowane były naglącym do ucieczki lękiem. Noc, która nastąpiła, była nocą ciemności i bezładu, pełna okrzyków i strzałów, galopu koni i płomieni pochodni w dole na dalekiej równinie. Kapłan patrzał w dal przed siebie opanowany dziwną melancholią. Stał u dolnej bramy misji, gdy nagle usłyszał za sobą odgłos ostrożnych kroków. Odwrócił się. Stało się, czego na wpół oczekiwał. Była to Anna odziana w płaszcz misyjny zapięty pod szyję, w ręce trzymała płócienne zawiniątko. - Dokąd idziesz, Anno? Cofnęła się spłoszona ze zduszonym okrzykiem, lecz natychmiast odzyskała swą ponurą zuchwałość. - To moja sprawa. - Czy nie powiesz mi? - Nie. Napięcie, w jakim Franciszek żył aż po rozstrzygającą fazę walki, zelżało. Przybrał spokojniejszą postawę. Cóż za pożytek przyniesie dalszy przymus w tym wypadku? - Postanowiłaś nas opuścić, Anno. To jest jasne i wiem, że żadne moje słowa czy przeciwdziałania nie potrafią tego zmienić. Odpowiedziała gorzko: - Ojciec przyłapał mnie tym razem, lecz za następnym nie uda się to ojcu. - Nie potrzeba czekać do następnego razu, Anno. - Wyjął klucz z kieszeni i odemknął bramę. - Jesteś wolna. Możesz odejść. Czuł, jak drgnęła ze zdumienia. Spojrzenie jej dużych, ciężkich oczu nagle zwróconych na niego odczuł jak cios. Potem bez słowa wdzięczności czy pożegnania przycisnęła swe zawiniątko i przemknęła przez bramę. Jej biegnąca postać utonęła w tłumie uciekających na zatłoczonym gościńcu. Franciszek stał z obnażoną głową, podczas gdy tłum pędził obok niego. Teraz pochód zamienił się w rozpętany żywioł szalejący w panice. Nagle usłyszał głośniejsze okrzyki i zobaczył grupkę jeźdźców oświetlonych podskakującymi w takt biegu koni wzniesionymi pochodniami. Zbliżali się szybko, torując sobie z trudem drogę przez powolny tłum pieszych, który im ją zagradzał. Kiedy dotarli do bramy, jeden z jeźdźców poderwał spienionego kucyka i osadził go w miejscu. Twarz, która ukazała się kapłanowi w świetle pochodni, była chyba przywidzeniem: takie biło od niej niewiarogodne zło. Była jakby obliczem śmierci o wąskich szparkach oczu i niskim, cofniętym czole. Jeździec rzucił nań obelgę pełną nienawiści i podniósł uzbrojoną rękę gestem grożącym natychmiastową śmiercią. Franciszek nie poruszył się. Całkowity bezruch kapłana, niedbały i zrezygnowany, jakby zmieszał napastnika. Ociągał się przez chwilę, gdy wtem naglący krzyk nacisnął z tyłu: - Naprzód, naprzód, Wai... do Touenlai... Pędzą za nami! Wai z dziwnym fatalizmem opuścił rękę trzymającą broń. Wbił ostrogi w boki zwierzęcia, pochylił się na siodle i plunął kapłanowi jadowicie w twarz. Pochłonęła go noc. Następny poranek zaświtał jasno i słonecznie, a dzwony misyjne dźwięczały wesoło. To Fu z własnej inicjatywy wspiął się na wieżę. Huśtał się na długim sznurze kiwając w zachwycie rzadką brodą. Ci, którzy znaleźli schronienie w misji, w przeważnej części gotowi już byli powrócić do swych domów. Ich rozjaśnione twarze czekały tylko na znak ojca Chisholma. Wszystkie dzieci skakały roześmiane po podwórzu. Maria Weronika i Marta pilnowały ich. Obydwie zatarły swe wzajemne urazy o tyle, że stały obok siebie w odległości nie większej niż sześć stóp. Rozchichotana Klotylda, najweselsza ze wszystkich, bawiła się podrzucając piłkę i biegając z dzieciakami. Pola siedziała w swym ulubionym miejscu w ogrodzie warzywnym i zwijała nowy motek wełny, jak gdyby życie nie było niczym innym, tylko cyklem spokojnej, normalnej powszedniości. Gdy ojciec Chisholm zeszedł powoli ze schodów swego domu, wyszedł mu na spotkanie rozradowany Józef ze swym pyzatym niemowlęciem na ręku. - Skończyło się, mistrzu. Zwycięstwo dla naiańczyków. Nowy generał jest naprawdę wielki. Nie będzie już wojny w Paitanie. On nam to przyrzeka. Pokój dla nas wszystkich po wszystkie czasy. - Podrzucił dziecko z czułością i triumfem. - Nie czeka cię żadna wojna, mój mały Jozue, ani łzy, ani krew. Pokój! Pokój! Niezrozumiały smutek przeszył serce kapłana. Chwycił dwoma palcami pieszczotliwie malutki policzek dziecka, złoty i miękki. Zdusił w sobie westchnienie i uśmiechnął się. Wszyscy biegli ku niemu, jego dzieci, jego ludzie, których kochał, których ocalił kosztem swej najdroższej, umiłowanej zasady. Koniec stycznia przyniósł Paitanowi pierwsze wspaniałe owoce zwycięstwa. Franciszek był rad, że los oszczędził ciotce Poli tego widoku, odpłynęła do Anglii przed tygodniem i chociaż pożegnanie było bolesne, wiedział w duchu, że będzie mądrzej, jeśli ich opuści. Tego ranka idąc do poradni zastanawiał się nad długością ogonka po ryż. Wczoraj rozciągał się wzdłuż całej długości wału misyjnego. Wai w szaleństwie klęski spalił każdy kłos ziarna w promieniu wielu mil dookoła. Zbiór ziemniaków był nędzny. Pola ryżowe uprawiane i doglądane tylko przez kobiety, bo mężczyzn i woły pociągowe zaciągnięto do wojska, dały zaledwie połowę zwykłego plonu. Wszystkiego było skąpo i wszystko kosztowało drogo. W mieście wartość konserw podskoczyła pięciokrotnie. Ceny skakały w górę z dnia na dzień. Pośpieszył do zatłoczonego budynku. Były tam wszystkie trzy siostry. Każda drewnianą miarką czerpała ryż z czarnej, lakierowanej skrzyni. Zajęcie ciągnące się w nieskończoność: wsypywanie po trzy uncje ziarna do nadstawionych misek. Stał i przyglądał się. Jego ludzie byli cierpliwi, zupełnie spokojni, a szelest suchych ziaren zlewał się w nieustający szmer. Odezwał się niskim głosem do Marii Weroniki: - Nie wytrzymamy na dłuższą metę. Jutro musimy zmniejszyć porcję o połowę. - Dobrze. - Skinęła głową potakująco. Wypadki ubiegłych tygodni rozstroiły ją. Pomyślał, że jest niezwykle blada. Nie odrywała oczu od stojącej przed nią skrzyni. Franciszek podchodził co chwila do drzwi i liczył czekających. W końcu ku jego uldze ogonek począł rzednąć. Przeszedł znowu przez podwórze i zeszedł do piwnic, by ponownie przeliczyć zapasy. Szczęśliwym zbiegiem okoliczności przed dwoma miesiącami zamówił u pana Chia poważniejsze dostawy, które zostały w całości i punktualnie zrealizowane. Jednakże mimo to zapas ryżu i ziemniaków, używanych w wielkich ilościach, był niepokojąco mały. Stał rozmyślając. Ceny były wprawdzie wygórowane, można było jednak jeszcze zakupić żywność nawet w samym Paitanie. Powziął nagłe postanowienie i zdecydował się po raz pierwszy w historii wysłać telegram do Towarzystwa z prośbą o wyjątkową dotację. W tydzień później otrzymał wiadomość przekazaną kablem: Zdobycie pieniędzy zupełnie niemożliwe. Uprzejmie pamiętaj, że mamy wojnę. Nie masz szczęścia, ale u nas jest o wiele ciężej. Tkwię po uszy w Czerwonym Krzyżu. Najlepsze pozdrowienia Anzelm Mealey. Z obliczem pozbawionym wszelkiego wyrazu Franciszek zgniótł zielony świstek. Tegoż popołudnia policzył wszystkie środki pieniężne misji i wybrał się do miasta, lecz było już za późno. Nie mógł nic kupić. Targ zbożowy był zamknięty. W największych sklepach były tylko minimalne ilości łatwo psujących się towarów: nieco melonów, rzodkiewki i małe rybki rzeczne. Zakłopotany wstąpił do misji przy ulicy Latarników, gdzie odbył długą naradę z doktorem Fiskem. Potem w drodze powrotnej zaszedł do domu pana Chia. Pan Chia przyjął Franciszka gościnnie. Usiedli razem do herbaty w małym, okratowanym kantorze, pachnącym korzeniami i drzewem cedrowym. - Tak. - Pan Chia zgodził się poważnie, kiedy gruntownie przedyskutowali braki towarów na rynku. - Sprawa przedstawia się w ten sposób: pan Pao udał się do stolicy, aby spróbować uzyskać pewne zobowiązania ze strony nowego rządu. - Czy jego misja ma widoki powodzenia? - Ma wszelkie widoki powodzenia. - Potem mandaryn dodał z niespotykanym dotychczas u niego odcieniem cynizmu: - Lecz zapewnienia to nie dostawy. - Mówią, że spichlerze zawierają wiele ton ziarna. - Generał Naian zabrał wszystko do ostatniego korca dla siebie. Ogołocił miasto z żywności. - Ale chyba nie może pozwolić, aby ludzie marli z głodu - odezwał się ojciec Chisholm marszcząc czoło. - Przyrzekł im wiele korzyści, jeśli będą walczyli po jego stronie. - Teraz wyraził pogląd, że lekka depopulacja mogłaby być pożyteczna dla ludności miasta. Zaległa cisza. Franciszek zastanawiał się. - Błogosławieństwem jest przynajmniej to, że doktor Fiske będzie wkrótce miał duże zapasy. Przyrzeczono mu trzy pełne ładunki dżonek z jego centrali w Pekinie. - Ach! Znowu zaległa cisza. < - Czy ma pan wątpliwości? Pan Chia odpowiedział z łagodnym uśmiechem. - Jest dwa tysiące li z Pekinu do Paitanu i dużo głodnych ludzi po drodze. Według mej niegodnej opinii, mój najbardziej szanowny przyjacielu, musimy przygotować się na sześć miesięcy najdokuczliwszego niedostatku. Takie klęski spadają czasami na Chiny, lecz cóż to znaczy? My możemy odejść - Chiny przetrwają. Następnego dnia musiał ojciec Chisholm odprawić z niczym ludzi, którzy ustawili się w ogonek po ryż. Serce krajało mu się z bólu z tego powodu, lecz nie było innego wyjścia. Polecił Józefowi, aby wymalował ogłoszenie, że w wypadku skrajnej nędzy należy pozostawić nazwisko w domku przy bramie. On sam osobiście zajmie się zbadaniem poszczególnych wypadków. Wróciwszy do swego domu zabrał się do ułożenia planu ograniczenia racji żywnościowych w misji, a w następnym tygodniu wprowadził go w życie. Dzieci dziwiły się początkowo, a potem ze stanu rozdrażnienia popadły w. jakieś otępienie. Były apatyczne i żądały więcej strawy przy każdym posiłku. Brak dostatecznej ilości cukru i skrobi dokuczał im prawdopodobnie najbardziej. Traciły na wadze. Z misji metodystów nie przychodziły żadne wieści o nadejściu przyrzeczonych dostaw. Już trzy tygodnie temu dżonki powinny były nadejść, a niepokój doktora Fiskego był zbyt widoczny, aby można było łudzić się co do jego sytuacji. Jego publiczna jadłodajnia była zamknięta od miesiąca. Lud w Paitanie stał się ospały i apatyczny. Nie było światła w obliczach ludzi ani żywości w ich ruchach. Potem rozpoczęła się wzmagająca się z dnia na dzień nieszczęsna wędrówka, stara jak same Chiny, cichy wymarsz mężczyzn i kobiet z dziećmi z miasta na południe. Serce ojca Chisholma ogarnął chłód, gdy dostrzegł ten znak niechybny. Opadła go okropna wizja jego małej społeczności wychudzonej i rozprzężonej w ostatecznej niemocy głodu. Wyciągnął naukę z powolnego pochodu rozpoczynającego się teraz przed jego oczami i powziął szybką decyzję. Jak w dniach zarazy wezwał Józefa do siebie, rozmówił się z nim i wysłał z naglącym zleceniem. Następnego dnia wszedł do refektarza i kazał dać dzieciom dodatkową porcję ryżu. W spiżarni pozostała jeszcze jedna skrzynia fig. Zabrał ją i przeszedł wzdłuż długiego stołu kładąc każdemu dziecku w buziak słodką, lepką fige. - Zapowiedź obfitszego pożywienia rozpogodziła gromadę, lecz Marta najpierw zerknąwszy do niemal próżnej spiżarni a potem na ojca Chisholma odezwała się zaintrygowana: - Cóż to wisi w powietrzu, ojcze? Coś się szykuje... jestem pewna. - Dowiesz się w sobotę, Marto. Tymczasem powiedz matce przełożonej, że będziemy podawali dodatkowe porcje ryżu aż do końca tygodnia. Marta odeszła, aby wykonać jego zlecenie, lecz nigdzie nie mogła odnaleźć matki przełożonej. Było to dziwne. Nie widziano Marii Weroniki w ciągu popołudnia. Nie stawiła się również na lekcję wyplatania, którą miała w każdą środę w koszykarni. O trzeciej również nie można jej było nigdzie odszukać. Może to było przeoczenie? Bo krótko po piątej weszła do refektarza jak zwykle, blada i spokojna, nie usprawiedliwiając swej nieobecności. Tej samej nocy zarówno Klotyldę jak i Martę obudził wstrząsający szloch, który z całą pewnością pochodził z pokoju Marii Weroniki. Dwie siostry przerażone rozmawiały o tym następnego dnia szeptem w rogu pralni patrząc na matkę przełożoną przez okno, gdy przechodziła przez podwórze pełna godności i wyprostowana, krokiem jednak znacznie wolniejszym niż zwykle. - Załamała się wreszcie. - Zdawało się, że Marcie słowa więzły w gardle. - Matko Boska! Czyś słyszała jej płacz zeszłej nocy? Klotylda stała wykręcając w dłoniach zwój mokrej bielizny. - Może ma wiadomości o jakiejś wielkiej klęsce Niemców, o której my jeszcze nie wiemy. - Tak, tak... to musi być coś strasznego. - Twarz Marty nagle zmarszczyła się. - Naprawdę, gdyby nie była przeklętą szwabką, byłoby mi jej żal. - Nigdy nie słyszałam przedtem, aby płakała. - Klotylda rozmyślała na głos niezdecydowanie. - A to jest dumna kobieta. Musi jej być podwójnie ciężko. - Pycha kroczy przed upadkiem. Czy współczułaby nam, gdybyśmy uległy pierwsze? Mimo to muszę przyznać... Bah! Lepiej prasujmy dalej. W niedzielę wczesnym rankiem zbliżała się z gór do misji mała kawalkada wijąc się serpentynami w dół. Ojciec Chisholm, którego Józef uprzedził o jej przybyciu, pośpieszył do domku przy bramie, by powitać LiuChi i jego trzech towarzyszy z wioski Liu. Chwycił dłonie starego pasterza tak, jakby nigdy nie chciał ich wypuścić. - To jest prawdziwa dobroć. Dobry Bóg będzie ci błogosławił za nią. LiuChi uśmiechnął się naiwnie, ucieszony ciepłym przyjęciem. - Przybylibyśmy wcześniej, lecz wiele czasu zabrało nam zgromadzenie kucyków. Było ich około trzydziestu, małych, włochatych, powiązanych za uzdy, lecz nie osiodłanych, z dużymi, podwójnymi jukami umocowanymi na grzbietach. Z ukontentowaniem chrupały rozrzucone dla nich wiązki siana. Ojciec Franciszek odżył. Zaprosił czterech mężczyzn na przekąskę, którą przygotowała dla nich żona Józefa w ich domku, i zapowiedział im, że muszą odpocząć po posiłku. Zastał matkę przełożoną przy bieliźniarce, gdy w milczeniu wydawała tygodniowe zapotrzebowanie obrusów, prześcieradeł i ręczników Marcie i Klotyldzie i jednej ze starszych uczennic. Nie usiłował ukryć dłużej swego zadowolenia. - Muszę przygotować was na pewną zmianę. Z powodu groźby głodu przenosimy się do wioski Liu. Znajdziecie tam pod dostatkiem pożywienia, zapewniam was. - Uśmiechnął się. - Siostro Marto! Będzie siostra miała sporo okazji do wypróbowania rozmaitych sposobów przyrządzania górskiej baraniny. Wiem, że siostra znajdzie w tym upodobanie, a co do dzieci... będą to dla nich świetne wakacje. Nastąpił moment ogólnego zdumienia. Potem Marta i Klotylda uśmiechnęły się na myśl o tej rozrywce w ich monotonnym życiu. Perspektywa przygody podniecała je. - Z pewnością będzie ojciec chciał, żebyśmy przygotowały wszystko do odjazdu w ciągu pięciu minut - zrzędziła Marta przymilnie rzucając po raz pierwszy od wielu tygodni porozumiewawcze spojrzenie na matkę przełożoną, jakby domagając się od niej pochwały. Był to pierwszy, słabiutki gest pojednania z jej strony, lecz Maria Weronika stała obok z bezkrwistą twarzą i nie odpowiedziała żadnym znakiem. - Tak, tak, musicie się pośpieszyć - mówił ojciec Chisholm niemal wesoło - malców umieścimy w jukach, reszta będzie na przemian szła pieszo i jechała. Noce są ciepłe i piękne. LiuChi zaopiekuje się wami. Jeśli wyruszycie dziś, zajedziecie do wioski w ciągu tygodnia. Klotylda zachichotała. - Będziemy wędrowali jak jeden ze szczepów Egiptu. Chisholm przytaknął. - Dałem Józefowi klatkę moich listonoszy. Co wieczór musi wypuścić jednego, aby mi przyniósł wiadomość o waszym pochodzie. - Co? - Marta i Klotylda zawołały razem. - Ojciec nie idzie z nami? - Może wyruszę za wami nieco później - odpowiedział Franciszek uszczęśliwiony tym, że pragną, aby im towarzyszył. - Widzicie, ktoś musi pozostać w misji. Matka przełożona i wy będziecie pionierkami. Maria Weronika odezwała się powoli: - Ja nie mogę jechać. Zaległa cisza. Początkowo sądził, że powodowała nią uraza i niechęć towarzyszenia dwu pozostałym siostrom, lecz jedno spojrzenie na jej twarz rozwiało te podejrzenia. Rzekł zachęcająco: - Podróż będzie przyjemna, a taka zmiana dobrze matce zrobi. Powoli potrząsnęła głową. - Będę musiała wybrać się w dłuższą podróż i to wkrótce. Przez pewien czas milczała. Potem stojąc zupełnie nieruchomo odezwała się bezbarwnym głosem: - Muszę powrócić do Niemiec... aby załatwić przekazanie mego majątku... naszemu zakonowi. - Skierowała wzrok w przestrzeń. - Mój brat padł na polu bitwy. Poprzednie milczenie było głębokie, lecz teraz zaległa wprost śmiertelna cisza. Nagle Klotylda wybuchła gwałtownym płaczem. Marta, niby zwierzę złapane w potrzask, zwiesiła mimo woli głowę w przypływie współczucia. Ojciec Chisholm spoglądał kolejno to na jedną, to na drugą w głębokiej rozterce, a potem cicho odszedł. Niewiarogodnie szybko nadszedł dzień odjazdu Marii Weroniki, choć nastąpił dopiero w czternaście dni po dotarciu pielgrzymki do wioski Liu. Według ostatnich wiadomości otrzymanych gołębią pocztą z wioski Liu dzieci zakwaterowano prymitywnie, lecz wygodnie. Wprost tryskały zdrowiem w ostrym, górskim powietrzu. Ojciec Chisholm mógł śmiało pogratulować sobie pomysłu, a jednak gdy schodził z Marią Weroniką do przystani krocząc za dwoma tragarzami, którzy na długich kijach opartych na ramionach dźwigali jej bagaże, czuł się rozpaczliwie opuszczony. Stali obydwoje na molo, podczas gdy tragarze układali bagaże na sampanie. Za nimi leżało miasto szumiące cichym gwarem kończącego się dnia. Przed nimi na środku rzeki unosiła się gotowa do wypłynięcia dżonka. Ciemnobrunatna woda, która chlupotała o jej burtę, rozciągała się po szary horyzont. Nie mógł znaleźć słów do wyrażenia tego, co czuje. Tak wiele znaczyła dla niego ta pełna wdzięku i dystyngowana kobieta, pomocna, napawająca otuchą i koleżeńska. Stała przed nimi długa przeszłość, wypełniona ich wspólną pracą. A oto teraz ona odchodzi niespodzianie, niemal potajemnie, jakby w ciemność i chaos. Westchnął darząc ją swym zakłopotanym uśmiechem. - Nawet jeśli mój kraj pozostaje na stopie wojennej z twoim... pamiętaj, nie jestem twoim wrogiem. Było to tak podobne do niego i tego wszystkiego, co w nim podziwiała, że zachwiała się w swym zaciętym postanowieniu nieokazania wzruszenia. Spojrzała na jego szczupłą postać, mizerną twarz i przerzedzone włosy i łzy zaszkliły się w jej pięknych oczach. - Mój drogi... drogi przyjacielu... Nigdy o tobie nie zapomnę. Pożegnała go mocnym, ciepłym uściskiem dłoni i szybko weszła do małej łodzi, która miała ją zabrać do dżonki. Franciszek mrużąc oczy przed blaskiem bijącym od wody stał wsparty o swój stary parasol w szkocką kratkę, do póki dżonka nie zmieniła się w plamkę unoszącą się na wodzie, która znikła wreszcie za linią widnokręgu. Bez wiedzy Marii Weroniki umieścił w jednym z jej pakunków małą, antyczną figurkę Hiszpańskiej Dziewicy, którą mu niegdyś podarował ojciec Tarrant. Tak często się nią zachwycała. Odwrócił się i powoli powlókł strudzony do domu. Zatrzymał się w ogrodzie, który ona założyła i tak bardzo kochała, pełen wdzięczności za ciszę i spokój w nim panujące. W powietrzu unosił się zapach lilii. Stary ogrodnik Fu, jego jedyny towarzysz w opuszczonej misji, przycinał krzaki azalii delikatnymi, czułymi rękami. Franciszka ogarnęło znużenie po tym wszystkim, co ostatnio przeszedł. Zakończył się znowu jeden rozdział w jego życiu. Po raz pierwszy odczuł niejasno, że się starzeje. Usiadł na ławce w cieniu drzewa figowego i oparł łokcie na sosnowym stole, który ona kazała tam umieścić. Stary Fu przycinając azalie udawał, że go nie widzi. Franciszek po chwili położył głowę na ramionach. Szerokie liście drzewa figowego nadal niezmiennie użyczały cienia ulubionej ławeczce Franciszka, gdy siedział w ogrodzie przy stole i przerzucał kartki swego dziennika. Nic się niemal nie zmieniło. Tylko ręce - czyżby to było złudzenie? - pokryły się siecią żył i drżały. No, i oczywiście stary Fu już go nie obserwował, chyba że patrzył na niego przez szczelinę w niebie. Zamiast niego dwaj młodzi ogrodnicy chylili się nad grządką azalii, podczas gdy ojciec Chou, jego chiński kapłan, mały, łagodny i ostrożny człowiek, przechadzając się w pewnej odległości z brewiarzem w ręku pilnował go ciemnym, synowskim okiem. W sierpniowym, słonecznym blasku podwórze misyjne drżało nagrzanym powietrzem jak roziskrzone złote wino. Wesołe okrzyki dzieci na boisku głosiły porę zabawy, godzinę jedenastą. Były to jego dzieci, a raczej - sprostował w duchu kwaśno - dzieci jego dzieci... Jak podstępnie przeleciał nad nim czas sypiąc mu lata w zanadrze. Rok po roku, zbyt szybko, aby je mógł wszystkie ogarnąć! Wtem w zasięg jego zamyślonego spojrzenia wpłynęła wesoła, czerwona twarz. Chmurzył czoło, w miarę jak się do niego zbliżała z wielką szklanką mleka pucołowata i uśmiechnięta matka Mercy Mary. Był poirytowany tymi jej rozpieszczającymi sztuczkami, którymi przypominała mu, choć mimowolnie, jego wiek. Miał dopiero sześćdziesiąt siedem... no... sześćdziesiąt osiem będzie miał dopiero na przyszły miesiąc... Po prostu to nie jest jeszcze poważny wiek, skoro czuje się bardziej rześki niż niejeden młodzik. - Czy nie powiedziałem ci, abyś mi nie przynosiła tego paskudztwa? Uśmiechnęła się pokornie, energiczna, zapobiegliwa i macierzyńska. - To ojcu potrzebne dzisiaj, skoro ojciec upiera się przy tej dalekiej, niepotrzebnej podróży. - Zatrzymała się. - Nie rozumiem, dlaczego ojciec Chou i doktor Fiske nie mogliby wybrać się sami? - Nie rozumiesz? - Nie, naprawdę nie rozumiem. - Droga siostro! To bardzo źle. Twój umysł musi szwankować. Roześmiała się pobłażliwie i spróbowała go odwieść od powziętego zamiaru. - Czy mam powiedzieć Jozuemu, że ojciec postanowił nie jechać? - Powiedz mu, aby osiodłał kucyki w ciągu godziny. Patrzył, jak odchodziła kiwając głową z wyrzutem. Uśmiechnął się znowu z suchym triumfem starca, który postawił na swoim. Potem pijąc mleko małymi łykami, bez grymasów, od których zwolniło go odejście matki Mercy Mary, ponownie zabrał się do przeglądania leżącego przed nim dziennika. Był to zwyczaj, którego nabrał ostatnio, rozmyślne przeżywanie przeszłości na nowo, wskrzeszanie jej otwieraniem na chybił trafił postrzępionych, pozaginanych kart. . Dziś dziwnym trafem dziennik otworzył się najpierw na dacie październik 1917 r. Pomimo postępującej poprawy warunków w Paitanie, pomimo dobrego zbioru ryżu i szczęśliwego powrotu moich maleństw z Liu, byłem ostatnio przygnębiony. Miałem jednak dziś zajście, które napełniło mnie niedorzecznym szczęściem. Cztery dni temu wyjechałem na doroczną konferencję, którą prefekt apostolski uznał za stosowne zwołać do HsinHsiang. Będąc na najbardziej wysuniętym posterunku wikariatu sądziłem, że jestem zabezpieczony przed tego rodzaju biesiadami. Zaiste, my misjonarze, jesteśmy tak porozrzucani i jest nas tak mało (tylko ojciec Surette, następca biednego ojca Thibodeau, trzej chińscy kapłani z Kansu i ojciec Van Dwyn, Holender z Rakai), że nie warto było podejmować tak dalekiej podróży rzecznej dla podobnej okazji spotkania; ale "dzieliliśmy się poglądami" i ja oczywiście, jak zwykle nieopanowany, przemawiałem niedelikatnie przeciwko "agresywnym metodom chrystianizacji". Rozpaliłem się i zacytowałem zdanie kuzyna pana Pao: "Wasi misjonarze przychodzą z waszą ewangelią, a odchodzą z naszą ziemią". Popadłem w niełaskę u ojca Surette, hałaśliwego kapłana, który chełpi się, że własnymi rękami zniszczył wszystkie małe ołtarzyki przydrożne Buddy w obrębie dwudziestu li od HsinHsiang, i który w dodatku szczyci się zdumiewającym rekordem 50000 aktów strzelistych w ciągu dnia. W drodze powrotnej opanowała mnie zgryzota. Ileż to razy musiałem zapisać w tym dzienniku: "Znowu klęska. Miły Boże, pomóż mi pohamować mój język! " W HsinHsiang uważano mnie za zupełnego dziwaka. Aby się umartwić, zrezygnowałem z osobnej kabiny na statku. Obok mnie na pokładzie podróżował człowiek z klatką tuczonych szczurów, które stopniowo zjadał, na co musiałem patrzeć mymi żółcią nabiegłymi oczami. W dodatku wiatr ciął strumieniami deszczu i byłem okropnie chory. W Paitanie wysiadłszy ze statku bardziej martwy niż żywy, spostrzegłem, że na spłukanym przez deszcz, opustoszałym molo czeka na mnie jakaś staruszka. Zbliżywszy się poznałem, że to moja przyjaciółka, stara matka Hsu, ta sama, która gotowała fasolę w pustej puszce od mleka na podwórzu misji. Jest najbiedniejszą i najnędzniejszą istotą w mojej parafii. Ku memu zdumieniu twarz jej rozjaśniła się na mój widok. Prędko opowiedziała mi, że tak dotkliwie odczuła moją nieobecność, iż przez ostatnie trzy popołudnia stała na molo w deszczu, wypatrując mego powrotu. Ofiarowała mi sześć malutkich rytualnych ciasteczek z mąki ryżowej i cukru, bynajmniej nie przeznaczonych do zjedzenia, lecz w rodzaju tych, które Chińczycy kładą przed figurkami Buddy, tymi samymi figurkami, które niszczy ojciec Surette. Co za śmieszny gest... ale za to jakaż radość płynie ze świadomości, że jest się przynajmniej dla jednego człowieka drogim i nieodzownym... Maj 1918 r. Dziś rano, przy cudownej pogodzie pierwsza partia moich młodych osadników w liczbie dwudziestu czterech osób wyruszyła do Liu. Mógłbym dyskretnie dodać, że jest ich po dwanaścioro z każdej płci. Wyruszyli wśród wielkiego entuzjazmu, wielu doświadczonych uwag i praktycznych przestróg ze strony naszej dobrej matki przełożonej Mercy Mary. Chociaż z wielką i upartą niechęcią oczekiwałem niegdyś jej przybycia zestawiając ją, nadąsany, ze wspomnieniem Marii Weroniki, muszę przyznać, że okazała się doskonałą pracownicą, zdolną i pogodną kobietą, którą cechuje zdumiewająca, jak na świątobliwą zakonnicę, wnikliwość i zrozumienie potrzeb małżeńskiego stanu. Stara Meg Paxton, rybaczka z Cannalgate, zwykle zapewniała mnie, że nie jestem takim głupcem, na jakiego wyglądam. Jestem nawet dumny z doskonałego pomysłu, który kazał mi zasiedlić Liu kwiatem młodzieży z misji Świętego Andrzeja. Po prostu nie ma tu dość pracy dla moich dorastających młodych ludzi. Wyciągnąwszy ich z rynsztoka byłoby głupotą najgorszego gatunku spychać ich tam z powrotem i to teraz, kiedy się ich wykształciło. A zastrzyk świeżej krwi wyjdzie Liu na zdrowie. Ziemi jest pod dostatkiem, a klimat jest zdrowy. Skoro ich już będzie dostateczna liczba, osadzę tam młodego kapłana. Anzelm musi mi go przysłać, bo inaczej zamęczę go wytrwałym naprzykrzaniem się... Podniecenie dzisiejsze i uroczystości znużyły mnie. Te masowe śluby to nie żarty, a chińskie ceremonialne oracje targają struny głosowe w strzępy. Może moje przygnębienie jest po prostu wynikiem osłabienia fizycznego. Naprawdę potrzebuję dłuższego wypoczynku. Zasiedziałem się nieco. Fiskowie wyjechali na swój planowany sześciomiesięczny urlop do syna, który obecnie urządził się w Wirginii. Brakuje mi ich. Ich zastępca, wielebny Ezra Salkins uprzytomnił mi, jak dalece szczęście mi sprzyja, że mam tak miłych i łagodnych sąsiadów. Shang Fu Ezra nie jest ani miły, ani łagodny. Jest to duży mężczyzna o stale rozpromienionej twarzy, o uścisku dłoni a la członek Klubu Rotary i o uśmiechu podobnym do topniejącego smalcu. Huknął na mnie, równocześnie miażdżąc mi palce: "Cokolwiek tylko będę mógł uczynić dla ciebie, bracie, uczynię". Fiskowie byliby moimi honorowymi gośćmi w Liu, lecz dla Ezry usta moje są ,nieme. W ciągu sześćdziesięciu sekund oblepiłby grób ojca Ribiero plakatami: "Bracie! Czy będziesz zbawiony? " - Ach, niech licho porwie... jestem stetryczały i kwaśny. To na pewno z powodu tego placka ze śliwkami, który Mercy Mary wmusiła we mnie podczas przyjęcia weselnego... Długi list z dnia 10 czerwca 1922 r. od matki Marii Weroniki uszczęśliwił mnie dziś naprawdę. Po wielu odmianach losu, przejściach wojennych i upokarzającym zawieszeniu broni doczekała się wreszcie nagrody w postaci nominacji na przełożoną Konwentu Sykstyńskiego w Rzymie. Jest to macierzysty zakład jej zakonu, stara, piękna fundacja na stromym zboczu pomiędzy Corso a Kwirynałem, królująca nad Saporelli z prześlicznym kościołem Santi Apostoli. Maria Weronika objęła stanowisko wysokiej rangi, nie wyższe jednak niż to, na jakie zasługuje. Zdaje się, że jest zadowolona i... że znalazła spokój. Jej listy przynoszą mi woń Świętego Miasta (to mógłby być doskonale zwrot Anzelma), które jest zawsze przedmiotem mojej czułej tęsknoty, tak że odważyłem się na pewien plan. Gdy wreszcie otrzymam swój dwukrotnie już odkładany urlop zdrowotny, cóż miałoby mnie powstrzymać od zwiedzenia Rzymu? Mógłbym tam też do zdarcia butów przechadzać się po mozaikach Bazyliki Świętego Piotra i w dodatku zobaczyć Marię Weronikę. Kiedy napisałem w kwietniu do Anzelma, gratulując mu nominacji na stanowisko rektora katedralnego w Tynecastle, zapewnił mnie w odpowiedzi, że w ciągu najbliższych sześciu miesięcy przydzielą mi do pomocy kapłana i że otrzymam "tak bardzo potrzebny mi urlop" jeszcze przed upływem tego roku. . , . , , Dziwny dreszcz przenika moje ciało, gdy pomyślę, że czeka mnie jeszcze tyle szczęścia. Dość! Muszę zacząć oszczędzać, aby kupić sobie nowy garnitur. Co by pomyślała dobra przeorysza klasztoru Santi Apostoli, gdyby okazało się, że niepozorny ceglarz, szczycący się jej przyjaźnią, ma łatę na siedzeniu... 17 września 1923 r. Zapierające dech podniecenie ogarnęło dziś wszystkich w misji. Dziś przybył mój nowy kapłan. Mam wreszcie kolegę i wydaje mi się to zbyt wielkim sukcesem, aby miało być prawdziwe. Choć początkowo obszerne listy Anzelma napełniły mnie nadzieją na tęgiego, młodego Szkota, możliwie piegowatego i o włosach koloru piasku, późniejsze informacje przygotowały mnie na tubylczego ojca z kolegium w Pekinie. Było to zupełnie w moim przewrotnym stylu, że nie powiedziałem siostrom nic o tej zmianie decyzji. Od tygodni przygotowywały się na przyhołubienie młodego" misjonarza z Europy. Klotylda i Marta chciały coś galickiego z brodą, lecz biedna matka Mercy Mary odprawiła specjalną nowennę na intencję przysłania nam Irlandczyka. Z jakimże tragicznym wyrazem na swej uczciwej irlandzkiej twarzy wpadła do mego pokoju, gdy przybył nowy kapłan! "Nowy ojciec jest Chińczykiem! " - zawołała. Lecz ojciec Chou wygląda na wspaniałego kolegę. Jest nie tylko spokojny i uprzejmy, ale tchnie tą nadzwyczajną atmosferą wewnętrznego skupienia, które w tak podziwu godny sposób wyróżnia Chińczyków. Spotkałem kilku tubylczych kapłanów podczas moich rzadkich pielgrzymek do HsinHsiang i każde spotkanie z nimi wywarło na mnie głębokie wrażenie. Gdybym chciał być pompatyczny, powiedziałbym, że dobrzy kapłani Chińczycy łączą w sobie mądrość Konfucjusza z dobrocią Chrystusa. A w następnym miesiącu wyjeżdżam do Rzymu... Na mój pierwszy urlop od dziewiętnastu lat! Czuję się jak uczniak z Holywełl pod koniec roku szkolnego, kiedy wali książkami o ławkę i śpiewa: A wakacje to rzecz miła, wyśmienita rzecz Już nauka się skończyła, troski poszły precz! Ciekaw jestem, czy matka Maria Weronika straciła upodobanie do naszego doskonałego piwa imbirowego, które piliśmy przez słomkę. Zaryzykuję i zawiozę jej flaszkę. Chyba mi nie powie, że przeszła na makaron. Hejże ha! Życie jest bardzo wesołe! Przez okna widzę, jak moje młode cedry chwieją się na wietrze z dzikiej uciechy. Muszę napisać teraz do Szanghaju po bilety. Hurra! Październik 1923 r. Wczoraj nadszedł telegram przekreślający moją podróż do Rzymu. Przed chwilą wróciłem z mojej przechadzki wieczornej nad brzegiem rzeki, gdzie stałem przez długi czas w miękkiej mgle patrząc na połów ryb za pomocą kormoranów. Jest to bardzo smutny sposób łowienia i zrobiło mi się jakoś smutno, kiedy obserwowałem ten proceder. Tym dużym ptakom nakłada się pierścienie na szyję, aby uniemożliwić im połknięcie ryby. Gnieżdżą się ospale przy burcie statku, jakby okropnie znudzone. Nagle zanurzają się błyskawicznie z głośnym pluskiem, a po chwili ukazuje się ogromny dziób wypchany rybą, trzepocącą wystającym ogonem. Potem następuje przykre falowanie szyi przy bezskutecznym wysiłku połknięcia zdobyczy. Uwolnione od swego łupu ptaki potrząsają głową, zdziwione i niepocieszone, jak gdyby wielokrotne doświadczenie nie nauczyło ich niczego. Potem przysiadają rozmyślając ponuro i znowu wypatrują świeżej klęski. Moje własne usposobienie było - Bóg świadkiem - dostatecznie ponure i zatrute niepowodzeniem. Stojąc nad szarą niby łupek wodą, z której nocny wiatr wyrzucił na brzeg zwinięte jak włosy kłęby wodorostów, myślami błądziłem nie po Rzymie, lecz osobliwym zbiegiem okoliczności po Tweedside, gdzie bosy, w rwącym, krystalicznym strumyku zarzucałem giętką wędkę na pstrąga. Coraz częściej przyłapuję się na tym, że żyję wspomnieniami mego dzieciństwa, które przypominam sobie tak żywo, jakby to wszystko działo się wczoraj. Jest to nieomylny symptom zbliżającej się starości!... Nawet śnię czule i marzę (wprost nie do wiary) o mojej chłopięcej miłości, o mojej drogiej Norze. Wszedłem w sentymentalny okres rozczarowania, który poprzedza rezygnację i uspokojenie, lecz kiedy telegram nadszedł, "twardy to był orzech do zgryzienia" - według słów mojej starej Meg. Teraz niemal pogodziłem się z myślą ostatecznego, całkowitego wygnania. Słuszna jest prawdopodobnie zasada, że powrót do Europy wytwarza w misjonarzu duchowy ferment. W gruncie rzeczy oddajemy się sprawie całkowicie. Nie ma odwrotu. Jestem tu na całe życie i położę się w końcu na tym małym skrawku Szkocji, gdzie spoczywa Willie Tulloch. Co więcej, jest z pewnością rzeczą logiczną i słuszną, że podróż Anzelma do Rzymu jest bardziej potrzebna niż moja. Towarzystwo dysponuje zbyt małymi funduszami, aby mogło pokrywać koszty dwu takich wycieczek, a Anzelm potrafi Ojcu Świętemu lepiej przedstawić postępy "swoich wojsk", jak nas nazywa. Tam gdzie mój język byłby sztywny i niezręczny, jego będzie zdobywczy i dzięki jego obrotności zgromadzi fundusze i pomoc dla wszystkich misji Towarzystwa. Przyrzekł mi szczegółowo napisać o swoich poczynaniach w Rzymie. Muszę poprzestać na rozkoszowaniu się Rzymem za pośrednictwem zastępcy i przeżyć audiencję u Ojca Świętego w wyobraźni, a spotkanie z Marią Weroniką w duchu. Nie mogłem się zmusić do przyjęcia propozycji Anzelma, abym spędził krótkie wakacje w Manili. Wesołość tego miasta wprawiłaby mnie w zakłopotanie i śmiałbym się z samotnego, małego człowieka, pętającego się po porcie i wyobrażającego sobie, że jest na Wzgórzu Pontyjskim... W miesiąc później... Ojciec Chou urządził się pięknie w wiosce Liu, a nasze gołębie krążą w powietrzu z cudowną szybkością. Cóż to za radość, że mój plan rozwija się tak pomyślnie! Ciekaw jestem, czy Anzelm w czasie rozmowy z Ojcem Świętym wspomni mu choćby tylko słówkiem o maleńkim klejnocie ukrytym w bezkresnej pustyni, niegdyś zapomnianym... przez wszystkich prócz Boga. 22 listopada 1928 roku. W jaki sposób można wyrazić wzniosłe przeżycie zwyczajnymi słowami, jednym prostym zdaniem? Siostra Klotylda zmarła ubiegłej nocy. Śmierć jest tematem, przy którym nieczęsto zatrzymywałem się w tym szkicowym sprawozdaniu z mego niedoskonałego życia. I tak przed dwunastoma miesiącami, kiedy w Tynecastle ciotka Pola odeszła cicho, pełna dobroci i poświęcenia, i kiedy wiadomość o tym dotarła do mnie w oblanym łzami liście Judy, nie wpisałem żadnego komentarza pod prostą notatką: "Pola zmarła 17 października 1927 roku". Śmierć tych, o których wiemy, że są dobrzy, wydaje się nam nieuniknioną; lecz zdarzają się i tacy, których życie wewnętrzne, psychiczne, do ostatka jest wielką niewiadomą, a ich zgon nawet dla starego twardego misjonarza jest objawieniem. Klotylda niedomagała od kilku dni, ale zdawało się, że to nic poważnego. Wezwano mnie do niej krótko po północy, a kiedy wszedłem, przeraziła mnie zmiana, jaka w niej zaszła. Kazałem natychmiast posłać Jozuego, najstarszego syna Józefa, po doktora Fiske, lecz Klotylda ze stanowczym wyrazem twarzy powstrzymała mnie. Wyjaśniła z osobliwym uśmiechem na ustach, że Jozue może zaoszczędzić sobie tego trudu. Mówiła niewiele, lecz. to, co powiedziała, było zupełnie wystarczające. Kiedy przypomniałem sobie teraz, jak przed laty surowo zganiłem ją za to niewytłumaczone sięganie po chlorodynę, o mało nie rozpłakałem się z powodu swej głupoty. Nigdy nie zwracałem dostatecznej uwagi na Klotyldę i nigdy nie pomyślałem o niej poważniej, o jej nerwowym zachowaniu się, któremu nie była winna, o jej chorobliwym lęku przed tym, żeby się nie czerwienić wobec ludzi i przed jej własnymi przewrażliwionymi nerwami, które czyniły ją zewnętrznie niepociągającą, nawet śmieszną. Trzeba było zastanowić się nad ustawiczną walką takiej natury, staczaną dla opanowania się, nad walką o niewidzialnych zwycięstwach. Zamiast tego myślało się tylko o dostrzegalnych klęskach. Od osiemnastu miesięcy cierpiała na guz w żołądku, który przerodził się w chroniczne owrzodzenie. Gdy dowiedziała się od doktora Fiske, że nie ma dla niej ratunku ani pomocy, zobowiązała go do zachowania dyskrecji i zebrała siły na stoczenie ostatniej, cichej walki. Pierwszy krwotok powalił ją, jeszcze zanim mnie wezwano. O szóstej rano nastąpił drugi i Klotylda skonała zupełnie spokojnie. Przed zgonem długo rozmawialiśmy... lecz ńie śmiem spisywać sprawozdania z rozmowy. Fragmentaryczna i pozbawiona związku wydałaby się bez znaczenia... Byłaby łupem dla łatwych drwin... a niestety świata nie można naprawić drwinami... Wszyscy jesteśmy wielce skłopotani, a zwłaszcza Marta. Ona jest mocna jak i ja, przetrwa wieki. Biedna Klotylda! Myślę o niej jako o łagodnej istocie, tak bez reszty nastrojonej na ofiarność i poświęcenie, że czasem aż powodowała zgrzyty. Widok twarzy zapadającej w spokój, przyjmującej śmierć bez lęku... uszlachetnia serce człowieka. 30 listopada 1929 roku. Dziś urodziło się piąte z kolei dziecko Józefa. Jak szybko życie mija! Kto by pomyślał, że w moim wstydliwym, dzielnym, gadatliwym i drażliwym młokosie tkwi zadatek na patriarchę? Może jego wczesne upodobanie do słodyczy powinno było mnie ostrzec w tym względzie! On jest teraz naprawdę osobistością nie byle jaką: wścibski, zapatrzony w żonę, nieco pompatyczny i bardzo urzędowy, tak bardzo ważny w stosunku do interesantów, których według jego opinii nie powinienem przyjmować, że sam się go lękam niekiedy... W tydzień później. Znowu garść lokalnych nowinek... Paradne buty pana Chia wywieszono przy bramie Manchu. Jest to w tym kraju ogromny zaszczyt... i cieszę się, że to spotkało mego starego przyjaciela, którego ascetyczna, kontemplacyjna i szczodrobliwa natura skłaniała się zawsze ku temu, co rozsądne i piękne, ku temu, co jest wieczne. Wczoraj nadeszła poczta. Sprawozdanie Anzelma o ogromnym sukcesie, jaki odniósł w Rzymie, zapowiadało nowy dowód łaski dla niego ze Stolicy Apostolskiej; ale nawet bez tej zapowiedzi od dawna zdawałem sobie sprawę, że Anzelma czekają wysokie godności w Kościele. Rzym nagrodził go za ostatnie prace dla misji zagranicznych świeżą godnością. Został mianowany biskupem w Tynecastle. Widok cudzego powodzenia jest może najcięższą próbą dla naszej moralnej postawy. Cudzy blask razi nas, lecz obecnie w mojej zbliżającej się starości staję się krótkowzroczny. Nie dbam o świetność Anzelma. Cieszę się raczej, bo wiem, że on sam będzie się cieszył niewypowiedzianie. Zazdrość jest cechą charakteru, której nienawidzę. Trzeba pamiętać, że pokonani zawsze jeszcze posiadają wszystko, jeśli posiadają Boga. Nie jest to żadna wielkoduszność z mej strony, choć chciałbym móc ją sobie przypisać. Jest to tylko po prostu świadomość różnicy pomiędzy Anzelmem a mną... świadomość, że śmiesznością byłoby przypuszczać, iż miałbym ubiegać się o pastorał. Choć obaj ruszyliśmy z tego samego startu, Anzelm wyprzedził mnie daleko. Rozwinął swe talenty w całej pełni. Jest teraz, jak czytam w "Kronice Tynecastle", znakomitym lingwistą, znawcą muzyki, mecenasem sztuk i nauki w diecezji i ma liczne grono wpływowych przyjaciół. Co za szczęśliwiec! W całym mym ubogim w wydarzenia życiu nie miałem więcej niż sześciu przyjaciół i wszyscy oni, z wyjątkiem jednego, byli ludźmi prostymi. Muszę napisać do Anzelma i pogratulować mu. Ale równocześnie muszę mu wyjaśnić, że nie mam zamiaru wykorzystać naszej znajomości dla żądania jakichkolwiek awansów. Viva Anselmo! Smutek mnie ogarnia, gdy pomyślę, jak wiele osiągnąłeś w swoim życiu, a jak mało ja osiągnąłem w moim. W poszukiwaniu Boga rozbijałem sobie głowę tak często... i tak boleśnie. 30 grudnia 1929 roku. Od miesiąca niemal nic już nie pisałem w tym dzienniku... dopóki nie nadeszły wiadomości o Judy. Trudno jest mi spisać nawet w najgrubszych zarysach to, co zaszło tam, w kraju... i tu, we mnie. Pochlebiałem sobie, że wobec ostateczności mego wygnania osiągnąłem stan błogosławionej rezygnacji. Przed dwoma tygodniami byłem bardzo z siebie zadowolony. Odbywszy przegląd moich dodatkowych nabytków dla misji: czterech pól ryżowych przy rzece, które kupiłem w ubiegłym roku, powiększonej zagrody dla bydła za białym gajem drzew morwowych i nowej fermy kucyków, przyszedłem do kościoła, aby pomóc dzieciom w urządzeniu żłobka na Boże Narodzenie. Szczególnie lubię to zajęcie, już choćby z powodu mojej nieopanowanej, aż śmiesznej słabości do dzieci, która prześladowała mnie przez całe życie (przypuszczam, że żartowniś nazwałby to niewyżytym instynktem ojcostwa). Opętało mnie to umiłowanie dzieci - od drogiego Dzieciątka Jezus począwszy, na najnędzniejszym żółtym podrzutku, jaki kiedykolwiek pełzał po misji Świętego Andrzeja, skończywszy. Urządziliśmy wspaniały żłóbek z ośnieżonym dachem z prawdziwej bawełny i ustawiliśmy wołu i osła w głębi stajenki. Miałem jeszcze rozmaite ozdoby w zanadrzu: kolorowe światełka i piękną kryształową gwiazdę, którą miałem zawiesić na niebie, przybranym gałązkami jedliny. Gdy patrzyłem na rozpromienione twarzyczki dookoła siebie i słuchałem wzruszonego szczebiotu (jest to jedna z okazji, w których rozproszenie uwagi w kościele jest dopuszczalne), było mi cudownie lekko i nawiedziła mnie wizja wszystkich chrześcijańskich żłobków we wszystkich chrześcijańskich kościołach świata. Jakąż dostojnością przystrajają one to słodkie święto Narodzin, które nawet pozbawionym łaski wiary musi wydawać się piękne przynajmniej jako święto wszelkiego macierzyństwa! W tym momencie przybiegł jeden ze starszych chłopców, przysłany przez matkę Mercy Mary z depeszą. Złe wieści niewątpliwie zawsze docierają na czas, bez potrzeby popędzania ich elektrycznością dookoła świata. W miarę jak czytałem, twarz moja musiała się zmieniać, bo jedna z najmniejszych dziewczynek poczęła płakać. Jasność moja zgasła. Ktoś powiedziałby może, że to nonsens brać sobie tę całą sprawę tak bardzo do serca. Straciłem przecież Judy w chwili wyjazdu do Paitanu, kiedy miała zaledwie kilkanaście lat, a jednak żyłem jej życiem i duchem byłem zawsze razem z nią. Rzadkość jej listów sprawiła, że lśniły one jak paciorki na sznurze. Przekleństwo dziedziczności bezlitośnie pchało Judy naprzód. Nigdy właściwie nie wiedziała, czego chce i dokąd dąży, lecz dopóki miała oparcie w Poli, nie mogła paść ofiarą własnych kaprysów. Podczas wojny dobrze jej się wiodło, jak wielu innym młodym kobietom, które pracowały w fabrykach broni za wysokim wynagrodzeniem. Kupiła sobie futro i fortepian (jak żywo przypominam sobie list, który mi przyniósł tę radosną wiadomość), a dzięki ogólnej atmosferze niebezpieczeństwa żyła w poczuciu konieczności wytrwania przy pracy. Wspaniałe to były dla niej dni. Gdy wojna się skończyła, miała już ponad trzydzieści lat, a popyt na kobiece siły pracownicze zmalał. Stopniowo wyrzekła się wszelkich marzeń o karierze i zapadła w spokojny tryb życia przy Poli, osiadłszy wraz z nią w małym mieszkanku w Tynecastle. Zyskiwała, zdawało się, wraz z dojrzałością coraz więcej równowagi duchowej. Judy zdradzała zawsze osobliwą podejrzliwość w stosunku do płci przeciwnej i nigdy nie pociągała jej myśl zamążpójścia. Miała czterdzieści lat, kiedy Pola umarła, i nikomu by się nie przyśniło, że kiedykolwiek porzuci życie kobiety samotnej. Tymczasem przed upływem ośmiu miesięcy od chwili pogrzebu Poli Judy wyszła za mąż... a wkrótce potem mąż porzucił ją. Nikt nie ukrywa brutalnego faktu, że wyczyny kobiet w okresie klimakterium bywają zgoła osobliwe, lecz to nie tłumaczy tej politowania godnej komedii. Zapis Poli na rzecz Judy wynosił około dwóch tysięcy funtów. Była to dostateczna suma, by zapewnić jej skromny roczny dochód. Dopiero gdy nadszedł list Judy, zgadłem, w jaki sposób namówiono ją, by podjęła i przekazała swój kapitał na rzecz swego trzeźwego, uczciwego i rycerskiego małżonka, którego spotkała po raz pierwszy najwidoczniej w domu wypoczynkowym w Scarborough. Niewątpliwie można by spisać całe tomy na ten pospolity, powszechny temat... dramatycznie... analitycznie... we wspaniałym stylu wiktoriańskim... może nawet z tym chytrym uśmieszkiem, który dopatruje się obfitych źródeł humoru w łatwowierności ludzkiej natury, lecz epilog spisany był krótko, w dziesięciu słowach, na formularzu telegramu, który trzymałem w ręku przed żłóbkiem Dzieciątka. Owocem tego spóźnionego i krótkotrwałego związku było dziecko, a Judy zmarła podczas porodu. Nie mogę oprzeć się refleksji, że zawsze przewijała się ciemna nić poprzez wątłą tkaninę jej niekonsekwentnego życia. Nić ta była widocznym śladem nie grzechu (jakże nie cierpię tego słowa i jak nie ufam mu! ), lecz ludzkiej słabości i głupoty. A teraz w sposób nieco odmienny, lecz z równym, zasadniczym, głębokim rysem smutku wystąpiła w życiu dziecka, nowego ogniwa. Nie mogę nawet przemóc się, aby się zastanowić nad losem tego nieszczęsnego niemowlęcia, które nie ma nikogo na świecie, kto by miał się nim zająć, poza kobietą, która doglądała Judy. To ona przysłała mi wiadomość o nieszczęściu. Łatwo określić jej rolę w całym rozwoju wydarzeń. Zapewne jest to jedna z tych usłużnych niewiast, które przyjmują do siebie kobiety oczekujące rozwiązania w trudnych, nieco podejrzanych sytuacjach. Muszę jej natychmiast odpisać... posłać nieco pieniędzy, tę odrobinę, jaką mam. Gdy oddajemy się świątobliwemu ubóstwu, stajemy się dziwnie samolubni, niebaczni na okropne zobowiązania, które życie mogłoby nam narzucić. Biedna Nora. Biedna Judy... biedne małe nie nazwane dziecko. 19 czerwca 1930 roku. Dzisiejszy dzień jest wspaniałym, słonecznym dniem wczesnego lata i sercu memu jest lekko z powodu listu, który dostałem dziś po południa. Dziecko otrzymało przy chrzcie imię Andrzeja, imię tego świętego, który patronuje naszej mizernej misji, i wiadomość o tym każe mi uśmiechać się ze starczej próżności, jak gdybym ja sam był dziadkiem małego hultaja. Prawdopodobnie powinowactwo to przylgnie do mnie bez względu na to, czy ja go sobie życzę, czy nie. Ojciec jego znikł z widowni i nie będziemy próbowali go odszukać, lecz jeśli poślę co miesiąc pewną sumę pani Stevens, która jest, zdaje się, osobą godną zaufania, będzie się troszczyła o Andrzeja. I znowu nie mogę pohamować uśmiechu. Moja kapłańska kariera stała się zaiste pasmem osobliwości. Wychowywanie dziecka z odległości ośmiu tysięcy mil będzie ukoronowaniem jej dziwactw. Zaczekajmy chwileczkę! Zadrasnąłem się do żywego zwrotem "moja kapłańska kariera". Niedawno podczas jednej z naszych przyjacielskich zwad (zdaje się, że to było na temat czyśćca) Fiske oświadczył zgorączkowany, ponieważ brałem górę nad nim: "Argumentujesz jak mieszana komisja złożona z przedstawicieli Kościoła anglikańskiego i badaczy Pisma świętego! " Zastanowiło mnie to. Muszę przyznać, że moje wychowanie i ta wcześnie sobie przyswojona odrobina nieobliczalnego wpływu drogiego, starego Daniela Glenniego, pchnęły mnie na drogę nadmiernego liberalizmu. Mimo to kocham religię, w której się urodziłem, której uczyłem, jak tylko mogłem najlepiej przez przeszło trzydzieści lat, i która mnie nie zawiodła w moim poszukiwaniu źródła wszelkiej radości i wiecznej słodyczy. Tutaj jednak w tym długoletnim odosobnieniu moje poglądy ulegały stopniowej symplifikacji i stawały się coraz bardziej przejrzyste, w miarę jak mi przybywało lat. Spakowałem i poodkładałem na bok wszystko, co skomplikowane i wszelkie podrzędne wykrętasy doktryny. Szczerze mówiąc, nie mogę uwierzyć, aby którekolwiek stworzenie Boga miało smażyć się w ogniu piekielnym przez całą wieczność z tego powodu, że zjadło kotlet wieprzowy w piątek. Jeśli trzymamy się fundamentalnych zasad wiary, czyli miłości Boga i miłości bliźniego, słuszność będzie z pewnością po naszej stronie. I czy nie czas najwyższy, aby Kościoły zaniechały waśni pomiędzy sobą? Świat jest jednym, żywym i oddychającym organizmem, a jego zdrowie zależy od miliardów komórek, z których się składa... Każdą taką malutką komórką jest serce człowieka... 15 grudnia 1932 roku. Dziś nowy imiennik tej misji skończył trzeci rok życia. Mam nadzieję, że urodziny spędził miło i że nie objadł się cukierkami, które pisemnie zamówiłem dla niego u Burleya w Tweedside. 1 września 1935 roku. O Panie! Nie pozwól, abym sie. stał niemądrym, starym człowiekiem... Dziennik ten staje się coraz bardziej niedorzecznym sprawozdaniem o dziecku, którego nigdy nie widziałem i nigdy nie zobaczę. Ja nie mogę powrócić do kraju, a Andrzej nie może przyjechać do mnie. Nawet mój upór wzdryga się przed taką absurdalnością. Zresztą zapytałem o to szczerze Fiskego; powiedział mi, że tutejszy klimat byłby zabójczy dla angielskiego dziecka o tak delikatnym zdrowiu. Ostatecznie musiałem z mych niewczesnych planów zrezygnować i pogodzić się z tym. Mimo to muszę wyznać, że jestem zmartwiony. Z listów pani Stevens wyczytuję pomiędzy wierszami, że szczęście jej ostatnio nie dopisuje. Przeprowadziła się do Kirkbudge, które jest, jak sobie przypominam, niezbyt zachwycającym ośrodkiem przemysłu włókienniczego w pobliżu Manchester. Ton jej listów zmienił się również i głowię się, czy ona przypadkowo nie interesuje się bardziej pieniędzmi, które otrzymuje za Andrzeja, aniżeli samym Andrzejem. Proboszcz jednak wystawił jej znakomite świadectwo, a dotychczas spisywała się w sposób godny podziwu. Oczywiście to wszystko moja wina. Mogłem zapewnić Andrzejowi przyszłość według utartego zwyczaju oddając go do jednego z naszych świetnych katolickich zakładów wychowawczych, lecz jakoś... To jedyny mój "krewny", żywa pamiątka po mojej drogiej Norze, a wszystko, co od niej pochodzi, jest jakby cząstką mnie samego. Przypuszczam, że to moja leżąca mi we krwi przekora każe mi walczyć z oficjalnymi zwyczajami. A zatem... jeśli tak jest... musimy obaj... ja... i Andrzej... ponieść konsekwencje... Jesteśmy w ręku Boga, a on... Tu, gdy ojciec Chisholm odwrócił jeszcze jedną stronę, uwagę jego przyciągnął odgłos kopyt kucyków na podwórzu. Zawahał się i nadsłuchiwał, z pewną niechęcią wyrzekając się tego bezcennego nastroju rozpamiętywania; lecz odgłos wzmógł się, zmieszany teraz z donośnym pokrzykiwaniem. Usta jego zacisnęły się w rezygnacji. Otworzył dziennik na ostatniej, na pół zapisanej stronie i ująwszy pióro wpisał nowy ustęp. 30 kwietnia 1936 roku. Mam właśnie wyruszyć do osiedla Liu z ojcem Chou i Fiskami. Wczoraj ojciec Chou przybył, aby zapytać o radę co do młodego pasterza, którego odizolował w osiedlu w obawie, że zapadł na ospę. Postanowiłem osobiście wybrać się z nim do wioski Liu. Przy naszych dobrych kucykach po nowo przetartej drodze jest to tylko dwudniowa podróż. Potem rozszerzyłem plan. Wielokrotnie już przyrzekałem pokazać doktorowi i pani Fiske naszą wzorową wioskę i zadecydowałem, że moglibyśmy we czwórkę wybrać się w podróż. Będzie to moja ostatnia sposobność wywiązania się z długo odkładanego zobowiązania w stosunku do doktora Fiske i jego żony. Oboje wracają do domu, do Ameryki, pod koniec tego miesiąca. Słyszę... że właśnie nadchodzą. Cieszą się z tej wycieczki... zaatakuję po drodze Fiskego za jego bezwstydną bezczelność... "badacz Pisma świętego"!... Widzicie go!... Słońce chyliło się już ku nagiemu grzbietowi gór, które zwierały się nad wąską doliną. Ojciec Chisholm jechał na czele powracającej grupy zatopiony w myślach o Liu, gdzie pozostawił ojca Chou z lekarstwem dla chorego pasterza. Pogodził się już z myślą spędzenia przed dotarciem do misji jeszcze jednej nocy pod gołym niebem w obozowisku, gdy wtem na zakręcie drogi dojrzał trzech mężczyzn w brudnych, bawełnianych mundurach, skradających się z pochylonymi głowami i karabinami u boku w pozycji gotowej do strzału. Nie było w tym nic osobliwego. Prowincja roiła się od chodzących luzem i zdemobilizowanych żołnierzy wyposażonych w przemycaną broń, którzy formowali się w grasujące bandy. Minął ich mruknąwszy: - Pokój z wami - i zwolnił nieco, aby pozostali w tyle mogli go dopędzić, lecz gdy odwrócił się, uderzył go widok przerażonych twarzy dwu tragarzy misji metodystów i wyraz nagłego zaniepokojenia w oczach własnego sługi. - Wyglądają na członków bandy Waia. - Jozue wskazał głową na drogę przed nimi. - Tam idzie reszta. Kapłan obrócił się sztywno. Około dwudziestu szarozielonych postaci zbliżało się ścieżką wzbijając chmurę białego, ciężkiego pyłu. Co najmniej jeszcze drugie tyle ciągnęło wijącą się linią po leżącym w cieniu wzgórzu. Ojciec Chisholm zamienił szybkie spojrzenie z Fiskem. - Chodźmy naprzód - rzekł. Obydwie grupy spotkały się chwilę później. Ojciec Chisholm uśmiechnięty, ze swym zwykłym powitaniem na ustach skierował swego kucyka środkiem ścieżki. Żołnierze gapiąc się zdumieni automatycznie ustępowali z drogi. Jedyny mężczyzna na koniu, młodzik z załamaną spiczastą czapką na głowie, o postawie nacechowanej pewnym autorytetem, zaznaczonym zresztą paskiem kapralskim przyszytym przez pomyłkę na mankiecie, niezdecydowanie zatrzymał swego kucyka. - Kim jesteście i dokąd jedziecie? - Jesteśmy misjonarzami i wracamy do Paitanu. - Ojciec Chisholm rzucił odpowiedź spokojnie przez ramię, ciągle prowadząc pozostałych naprzód. Już prawie wyminęli brudny, skonsternowany i zagapiony tłum; ojciec Chisholm na przodzie, pani Fiske i doktor za nim, a Jozue i dwaj tragarze z tyłu zamykając pochód. Kapral stał niezdecydowany, lecz nie był zbytnio zadowolony z otrzymanej odpowiedzi. Spotkanie nie miało cech niebezpieczeństwa i byłoby się zwyczajnie na niczym skończyło, gdyby nie starszy z tragarzy, który nagle stracił głowę. Szturchnięty przypadkowo wylotem lufy w przejściu pomiędzy żołnierzami, upuścił swój tobół z panicznym wrzaskiem i wyskoczył, by ukryć się w podszyciu lasu na górze. Ojciec Chisholm zdusił w sobie okrzyk strachu. W gęstniejącym zmierzchu nastąpił moment niepewnego bezruchu. Potem padł strzał, jeden drugi i trzeci. Echa potoczyły się po górach. Gdy niebieska postać tragarza zgięta we dwoje znikła w krzakach, wybuchł wśród żołnierzy długo wstrzymywany krzyk. Nieme zdumienie opadło z nich i stłoczyli się dookoła misjonarzy we wściekłym, jazgocącym oburzeniu. - Musicie pójść z nami. - Zgodnie z przewidywaniami ojca Chisholma kapral zareagował bezzwłocznie. - Jesteśmy tylko misjonarzami - zaprotestował doktor Fiske podniecony. - Nie mamy niczego ze sobą. Jesteśmy uczciwymi ludźmi. - Uczciwi ludzie nie uciekają. Musicie pójść z nami do naszego wodza Waia. - Zapewniam was... - Wilbur! - wtrąciła pani Fiske spokojnie. - Pogorszysz tylko sytuację. Oszczędzaj tchu. - Powiązano ich i pchnięto szorstko z powrotem na ścieżkę, którą niedawno przebyli. W odległości około pięciu li od miejsca spotkania młody oficer skręcił na zachód w wyschłe koryto rzeczne, które kamienistym, krętym biegiem prowadziło od gór. U szczytu żlebu zatrzymali się wśród oddziału może stu wynędzniałych żołnierzy. Jedni wałęsali się tu i tam, inni leżeli w niedbałych i wygodnych pozach, paląc, żując betel lub wydłubując wszy spod pach i zeschłe błoto spomiędzy palców bosych stóp. Na płaskim kamieniu, z nogami podwiniętymi pod siebie, oparty plecami o ścianę wąwozu siedział WaiChu, jedząc wieczorny posiłek przed małym ogniskiem podsycanym suchym krowieńcem. Wai miał teraz około pięćdziesięciu pięciu lat. Był to tęgi mężczyzna o tłustym, wystającym brzuchu, złowrogi w swym kamiennym spokoju. Jego długie, namaszczone olejem włosy z rozdziałem pośrodku spadały na czoło, które stale nachmurzony mocno marszczył, co zwężało skośne oczy do rozmiaru szparek. Przed trzema laty kula rozerwała mu górną wargę i wybiła przednie zęby. Blizna była okropna. Mimo to Franciszek od razu rozpoznał jeźdźca, który plunął mu w twarz przy bramie misji owej nocy odwrotu. Dotychczas uwięzienie nie niepokoiło Franciszka, lecz teraz, kiedy dostrzegł, że skryte, nieludzkie, a pozbawione wszelkiego wyrazu oczy Waia rozpoznały go, poczuł ostry ucisk w sercu. Podczas gdy kapral rozwlekle wyjaśniał okoliczności, w których przytrzymano podróżnych, Wai z nieprzeniknionym wyrazem twarzy nie przerywał jedzenia. Szybkimi ruchami dwu pałeczek wrzucał do gardła z miski przyciśniętej pod brodą strumień gotowanego na rzadko ryżu okraszonego kawałkami wieprzowiny. Nagle z wąwozu wtargnęli w otaczający Waia krąg ludzi dwaj żołnierze wlokąc zbiegłego tragarza. Mocnym pchnięciem wrzucili go w krąg światła ogniska. Nieszczęśliwy człowiek z rękami związanymi z tyłu padł na kolana w pobliżu Waia dysząc i mamrocząc z przerażenia. Wai jadł dalej. Potem niedbale wyciągnął rewolwer zza pasa i wystrzelił. Tragarz ugodzony kulą w akcie błagania padł twarzą ku ziemi konwulsyjnie kopiąc nogami. Różowawa miazga z rozerwanej czaszki potoczyła się na ziemię. Zanim przebrzmiało echo ogłuszającego strzału, Wai powrócił do jadła. Pani Fiske krzyknęła słabo, lecz spoczywający w pobliżu żołnierze tylko lekkim podniesieniem głów zareagowali na incydent, poza tym nie zwracając na niego żadnej uwagi. Ci dwaj, którzy przyprowadzili tragarza, odciągnęli teraz trupa na bok i systematycznie ogołocili go z butów, ubrania i sznura miedziaków. Kapłan, zdrętwiały i na wpół omdlały z obrzydzenia, mruknął do doktora Fiske, który stał obok niego bardzo blady. - Nie unoś się... nie okazuj żadnego wzruszenia... inaczej wszystko stracone. Czekali. Zimne i bezsensowne morderstwo nasyciło powietrze przerażeniem. Na znak Waia przywleczono drugiego tragarza i rzucono na kolana. Księdzu zaczęło robić się słabo w przeczuciu tego, co znów nastąpi; lecz Wai tylko odezwał się bezosobowo zwracając się do nich wszystkich: - Ten człowiek, wasz sługa, wyruszy natychmiast do Paitanu i zawiadomi waszych przyjaciół, że jesteście chwilowo pod moją opieką. Zwyczaj każe złożyć dobrowolny dar za tego rodzaju gościnność. W południe pojutrzejszego dnia moi ludzie będą go oczekiwali w odległości pół li od bramy Manchu. Zbliży się do nich zupełnie samotnie. - Wai zatrzymał się nie zdradzając żadnego wewnętrznego poruszenia. - Należy żywić nadzieję, że przyniesie ze sobą ów dobrowolny dar. - Niewiele zyskasz z udzielenia nam twej gościny - odezwał się doktor Fiske oburzony. - Powiedziałem już, że nie posiadamy żadnych ziemskich dóbr. - Za każdą osobę żąda się pięć tysięcy dolarów. Nie więcej. Fiske odetchnął. Suma, choć duża, nie była niemożliwa do wypłacenia dla tak bogatej misji jak jego. - Pozwól zatem mojej żonie powrócić z posłańcem. Ona poczyni starania, by suma została złożona. Wai nie zdradzał niczym, czy słyszał, co do niego mówiono. Przez jedną krytyczną chwilę Franciszek myślał, że jego wzburzony towarzysz wybuchnie, lecz Fiske cofnął się gwałtownie do swej żony. Posłaniec puścił się biegiem wzdłuż wąwozu popędzony energicznym rozkazem kaprala. Potem Wai powstał i podczas gdy jego żołnierze przygotowywali się do odjazdu, podszedł do swego spętanego kucyka tak swobodnie, że widok stóp martwego człowieka wystających z krzaków wydawał się halucynacją. Przyprowadzono teraz kucyki misjonarzy; czterech więźniów zmuszono, aby wsiedli na nie i powiązano ich potem ze sobą długimi, konopnymi sznurami. Kawalkada ruszyła w zapadającą noc. Nie można było rozmawiać w tym podrzucającym galopie. Rozbiegane, męczące myśli ojca Chisholma skupiły się na człowieku, który ich porwał dla wymuszenia okupu. Blednąca potęga Waia doprowadziła go ostatnio do wielu ekscesów. Z osławionego, potężnego pana wojny, który władał okręgiem przy pomocy armii złożonej z trzech tysięcy żołnierzy, zbierał haracz od rozmaitych miast, ściągał podatki i akcyzy i żył w feudalnym luksusie w swej obwarowanej twierdzy Touenlai, stopniowo popadł w ostateczną ruinę. U szczytu swej sławy płacił pięćdziesiąt tysięcy taelów za nałożnicę z Pekinu. Teraz żył z dnia na dzień z drobnych rabunków. Pobity na głowę w dwu ciężkich bitwach z sąsiadującymi hersztami wojsk najemnych, połączył się najpierw ze stronnictwem Mintuan, a potem w przystępie wściekłości z przeciwnym mu stronnictwem Yuchitui. W gruncie rzeczy żadne z nich nie życzyło sobie jego wątpliwej pomocy. Popadłszy w ostateczne zwyrodnienie i dzikość walczył teraz wyłącznie na własną rękę. Jego ludzie stale go opuszczali. W miarę jak skala jego działań malała, okrucieństwo jego rosło. Kiedy dożył tego upokorzenia, że liczba wiernych mu ludzi zmalała do dwustu, jego łupiestwa i wzniecane pożary stały się grozę budzącym tematem opowiadań wśród ludności. Jak upadły Lucyfer, karmiąc swą nienawiść pamięcią utraconej chwały, stał się wrogiem ludzkości. Noc wlokła się nieskończenie... Przebyli grzbiet niskich gór, dwa strumienie i przez godzinę brodzili po nisko położonych bagniskach. Poza tymi spostrzeżeniami i zorientowaniem się na podstawie pozycji Gwiazdy Polarnej, że poruszają się w kierunku zachodnim, ojciec Chisholm nie miał żadnych bliższych danych co do terenu, przez który przechodzili. Będąc w podeszłym wieku i przyzwyczajony tylko do łagodnie kołyszącego chodu swego kucyka, cierpiał od szybkich podrzutów przyśpieszonego pochodu. Ale pomyślał, że Fiskowie w imię Boga przechodzą to samo i że biedny Jozue, choć ma kościec dość giętki, jest jednak tak młody, że musi być bardzo wystraszony. Przyrzekł sobie, że po powrocie do misji na pewno da chłopcu deresza, którego cicho pożądał od sześciu miesięcy. Przymykając oczy odmówił krótką modlitwę na intencję bezpieczeństwa małej gromadki. Świt zastał ich w niezamieszkanym pustkowiu wśród skał i wydm piaskowych, pozbawionych jakiejkolwiek roślinności, nie licząc porozrzucanych tu i ówdzie kęp żółtawej trawy. Po godzinie dalszego pochodu doszedł ich szmer płynącej wody: tam, za skarpą, znajdowała się leżąca w ruinach cytadela Touenlai, bezładne zbiorowisko przylepionych do skalistego zbocza starych domów z cegiełek błota, otoczone murem zaopatrzonym w strzelnice, uszkodzonym od wielu oblężeń. Przy rzece sterczały stare filary pozbawionej dachu świątyni Buddy. Znalazłszy się w obrębie murów oddział zsiadł z koni i Wai bez słowa wszedł do swego domu, jedynego mieszkalnego budynku. Poranne powietrze było ostre. Gdy misjonarze stali drżąc na podwórzu, ciągle jeszcze powiązani sznurem ze sobą, sporo kobiet i starszych mężczyzn wypełzło z małych jaskiń w skale, czyniących ją podobną do plastra woszczyny, i dołączyło się do żołnierzy mieszając się do ich jazgotliwej dyskusji nad więźniami. - Bylibyśmy wdzięczni za pokarm i odpoczynek. - Ojciec Chisholm zwrócił się ogólnie do całej gromady. - Pokarm i odpoczynek! - Powtórzono słowa i podawano je sobie z ust do ust jako śmieszne dziwactwo. Kapłan cierpliwie brnął dalej. - Widzicie, że kobieta z misji jest zmęczona. - Pani Fiske istotnie była bliska omdlenia. - Może ktoś litościwszy podałby jej gorącej herbaty. - Herbaty... gorącej herbaty - odpowiedział tłum echem cisnąc się bliżej. Byli teraz już tak blisko, że mogli ich dotknąć i nagle starzec z pierwszego rzędu, w otaczającym ich pierścieniu porwał z małpią zręcznością dewizkę doktora. Stało się to hasłem do powszechnej grabieży: pieniędzy, brewiarza, biblii, obrączek ślubnych, srebrnego ołówka księdza. Po trzech minutach grupka więźniów stała pozbawiona wszystkiego z wyjątkiem butów i odzieży. Gdy przestano wyrywać sobie z rąk zdobyte skarby, oczy jednej z kobiet zatrzymały się na matowym blasku czarnej sprzączki u wstążki kapelusza pani Fiske. Natychmiast uczepiła się jej. Rozpaczliwie świadoma grożącego jej niebezpieczeństwa pani Fiske stawiła opór z przejmującym obronnym okrzykiem, lecz bezskutecznie. Łapczywy chwyt napastniczki zdarł sprzączkę wraz z kapeluszem i peruką. W jednym momencie jej łysa głowa zabłysła jak bryła smalcu groteskową i okropną nagością w bezlitosnym świetle dnia. Tłum przycichł. Potem wybuchnął potężnym śmiechem, paroksyzmem ryczących drwin. Pani Fiske ukryła twarz w dłoniach płacząc gwałtownymi, gorącymi łzami. Doktor usiłował drżącymi palcami zakryć czaszkę żony swą jedwabną, barwną chusteczką, ale nagle i tę mu porwano z rąk. Biedna kobieta - pomyślał ojciec Chisholm ze współczuciem odwracając oczy. Nagłe przybycie kaprala położyło kres wesołości tak prędko, jak wybuchła. Tłum rozproszył się, a misjonarzy zaprowadzono do jednej z jaskiń, która wyróżniała się spośród innych tym, że posiadała klapę służącą za zamknięcie. Ciężkie drzwi zatrzaśnięto i zabezpieczono. Pozostawiono ich samym sobie. - A zatem - rzekł ojciec Chisholm po przerwie - tutaj przynajmniej jesteśmy sami. - I w jaskini zapanowała dłuższa cisza. Mały doktor siedząc na ziemi i obejmując ramieniem płaczącą żonę odezwał się tępo: - To z powodu szkarlatyny. Zapadła na nią w pierwszym roku naszego pobytu w Chinach. Była bardzo drażliwa na tym punkcie i zadawaliśmy sobie tyle trudu, żeby się nikt nie dowiedział o tym. - I nikt też nie dowie się - odparł kapłan skwapliwie. - Jozue i ja będziemy milczeć jak grób. Zaraz po powrocie do Paitanu możemy szkodę naprawić. - Czy słyszysz, Agnieszko, kochanie! Proszę, przestań płakać, moja najdroższa. Stłumione łkanie przycichło, a potem uspokoiło się zupełnie. Pani Fiske powoli podniosła swe czerwone od płaczu oczy. Z twarzy przypominała teraz strusia. - Ojciec jest bardzo uprzejmy - szepnęła. - Zaraz. Zdaje się, że pozostawiono mi to oto. Jeśliby tymczasem mogło przydać się na coś... - Ojciec Chisholm wydobył z wewnętrznej kieszeni dużą, brązową chustkę. Przyjęła ją pokornie i z wdzięcznością. Zawiązała dookoła głowy z węzłem za uchem. - No, widzisz, kochanie. - Fiske pogłaskał ją po ramieniu. - Wyglądasz znowu zupełnie uroczo. - Naprawdę, Wilbur? - uśmiechnęła się blado, kokieteryjnie. Duch w niej ożył. - Teraz zobaczymy, co możemy zrobić, aby doprowadzić to nędzne yaofang do porządku. Niewiele można było uczynić. W jaskini, długiej co najwyżej na dziewięć stóp, było tylko kilka rozbitych naczyń glinianych i zimny, wilgotny mrok. Światło i powietrze przenikało do wnętrza jedynie szczelinami w zabarykadowanym wejściu. Była posępna jak grób, ale oni byli tak wyczerpani, że położyli się na ziemi i usnęli. Po południu obudziło ich skrzypienie otwierającej się klapy. Do jaskini wtargnęło naprzód oślepiające słońce, a potem weszła kobieta w średnim wieku z dzbanem gorącej wody i dwoma bochenkami czarnego chleba w ręku. Stała patrząc, jak ojciec Chisholm podawał jeden bochenek doktorowi, a potem w milczeniu rozłamał drugi i podzielił się z Jozuem. Było coś w jej postawie, w jej ciemnej i raczej nadąsanej twarzy, co skłoniło księdza do przyjrzenia się jej uważniej. - Ach! - wykonał ruch jakby ją poznał - Anna! Nie odpowiedziała. Wytrzymawszy zuchwale jego spojrzenie odwróciła się i wyszła. - Czy ojciec zna tę kobietę? - zapytał skwapliwie Fiske. - Nie bardzo jestem pewny - zawahał się ojciec Chisholm, a potem zaraz podjął: - Ależ tak! Wiem na pewno. Była niegdyś w misji, jeszcze jako młoda dziewczyna... i uciekła. - Nieszczególne świadectwo dla metod wychowawczych ojca. - Po raz pierwszy Fiske przemówił złośliwie. - Zobaczymy. Tej nocy wszyscy spali źle. Udręka więzienia rosła z godziny na godzinę. Na zmianę kładli się obok klapy, aby bodaj przez chwilę zaznać ulgi oddychania świeżym powietrzem, sączącym się przez szpary. Mały doktor bezustannie jęczał: - Co za okropny chleb! Wielkie nieba, poskręcał mi dwunastnicę w supeł. W południe następnego dnia Anna przyszła znowu z gorącą wodą i z miską prosa. Ojciec Chisholm wystrzegał się nazwania jej po imieniu. - Jak długo mają nas tu trzymać? Początkowo zdawało się, że nie odpowie. Potem odezwała się obojętnie: - Dwaj żołnierze wyruszyli do Paitanu. Gdy wrócą, będziecie wolni. Doktor Fiske wtrącił zuchwale: - Czy nie możesz postarać się o lepszą strawę dla nas i o koce? Zapłacimy za nie. Potrząsnęła głową spłoszona, lecz kiedy wyszła i spuściła klapę, odezwała się poprzez przegrodę: - Jeśli macie ochotę, możecie mi zapłacić. Ale to i tak nie potrwa długo. Nic się wam nie stanie. - Nic się wam nie stanie!... - jęknął znowu Fiske, gdy odeszła. - Chciałbym, aby miała moje wnętrzności. - Nie poddawaj się, Wilbur - upomniał go z ciemności głos pani Fiske. - Pamiętaj, że już raz przeżywaliśmy to. - Byliśmy wtenczas młodzi, a dziś jesteśmy starymi dziadami na odjezdnym. A ten Wai... specjalnie zawziął się na nas, misjonarzy... za to, żeśmy wywrócili stary, dobry porządek, w którym popłacał występek. - Musimy wszyscy zachować pogodę ducha - upierała się. - Musimy się rozerwać. Nie rozmawiać... bo wy dwaj zaczniecie się znowu kłócić na temat religii. Raczej zabawić się w jakąś grę, najgłupszą, jaka tylko istnieje! Zabawmy się w zgadywankę "zwierzę, roślina czy minerał". Jozue! Nie śpisz? Dobrze. Słuchaj teraz, a wyjaśnię ci, jak się to gra. Bawili się w zgadywankę z wisielczym humorem. Jozue okazał się nieoczekiwanie bardzo pojętny. Potem wesoły śmiech pani Fiske nagle załamał się. Umilkli wszyscy. Opanowała ich dusząca apatia. Zapadali w krótki, niespokojny sen. - Drogi Boże! Musieli już chyba powrócić! - Zdanie to padało bezustannie w ciągu całego następnego dnia z ust Fiskego. Twarz i ręce miał rozpalone. Brak powietrza i snu wywołał w nim gorączkę, lecz wieczór zapadł, zanim głośne okrzyki i szczekanie psów oznajmiło czyjeś późne przybycie. Cisza, która nastąpiła potem, była przygnębiająca. W końcu zbliżył się odgłos kroków i odemknięto klapę. Na rozkaz wypełzli z jaskini na czworakach. Świeżość nocnego powietrza, wrażenie przestrzeni i swobody wprowadziło ich niemal w błogostan. - Bogu dzięki! - zawołał Fiske. - Teraz znowu jest dobrze. Eskorta żołnierzy zaprowadziła ich do WaiChu. Wai siedział w swym mieszkaniu na kokosowej macie, z lampą i długą fajką u boku, w pokoju nasyconym gorzkawym zapachem maku. Obok niego stał żołnierz z ramieniem owiniętym brudną, skrwawioną szmatą. Pięciu innych, wśród nich i kapral, stało przy ścianach z kijami w rękach. Po wprowadzeniu więźniów nastąpiła przejmująca cisza. Wai patrzył na nich z głębokim i pełnym namysłu okrucieństwem. Było to okrucieństwo ukryte, wyczuwalne raczej niż widzialne spoza maski jego oblicza. - Dobrowolny dar nie został złożony. - Głos jego był głuchy, beznamiętny. - Gdy moi ludzie podeszli do miasta, aby go odebrać, jednego zabito, a drugiego zraniono. Lodowaty dreszcz przebiegł przez ojca Chisholma. Nastąpiło to, czego się obawiał. Odezwał się: - Prawdopodobnie wiadomości w ogóle nie przekazano, gdzie należy. Tragarz zląkł się i zbiegł do domu, do Shansi, nie poszedłszy wcale do Paitanu. - Jesteś zbyt wymowny. Dziesięć uderzeń po nogach! Kapłan spodziewał się tego. Kara była surowa. Krawędź długiego, kanciastego kija w ręku jednego z żołnierzy poraniła mu golenie i uda. - Posłaniec był naszym sługą - odezwała się pani Fiske z tłumionym oburzeniem, z wypiekami na bladych policzkach. - Nie jest winą Shang Fu, jeśli uciekł. - Ty też jesteś zbyt wymowna. Dwadzieścia uderzeń po twarzy! Bito ją mocno otwartą dłonią po obu policzkach, podczas gdy doktor drżał i miotał się obok niej. - Powiedz mi, skoro jesteś tak mądry, dlaczego, jeśli wasz sługa uciekł i nie doszedł do Paitanu, czekano na moich wysłańców i strzelano do nich z zasadzki? Ojciec Chisholm chciał odpowiedzieć, że w owych czasach garnizon paitański był ustawicznie w ostrym pogotowiu i strzelałby do każdego z żołnierzy Waia, który by tylko się ukazał. Był pewny, że to było właściwym wytłumaczeniem, osądził jednak, że lepiej trzymać język za zębami. - Teraz nie jesteś tak wymowny? Dziesięć uderzeń po plecach za uporczywe milczenie! Zbito go znowu. - Pozwól nam wrócić do naszych misji. - Fiske wymachiwał rękami gestykulując jak zhisteryzowana kobieta. - Zapewniam cię uroczystą przysięgą, że wypłaci ci się wszystko bez najmniejszej zwłoki. - Nie jestem głupcem! - Wobec tego poślij innego z twych żołnierzy na ulicę Latarników z pismem, które ja przygotuję. Poślij go zaraz, bezzwłocznie. - Aby go też ubito. Piętnaście uderzeń za poczytywanie mnie za głupca! Pod uderzeniami doktor wybuchnął łzami. - Jesteś godny politowania - beczał. - Wybaczam ci, lecz lituję się, lituję się nad tobą. Nastąpiła przerwa. Można było niemal dostrzec tępy błysk satysfakcji w ściągniętych źrenicach Waia. Zwrócił się do Jozuego. Młodzian był zdrowy i mocny, a on rozpaczliwie potrzebował rekrutów. - Powiedz mi, czy jesteś gotów uczynić pokutę zaciągając się pod moje sztandary? - Zdaję sobie sprawę z zaszczytu, jaki mnie spotyka - Jozue mówił niewzruszony - lecz to jest niemożliwe. - Wyrzeknij się twego zamorskiego, diabelskiego bożka, a będziesz oszczędzony. Ojciec Chisholm przeżył chwilę okrutnej niepewności w oczekiwaniu bólu i upokorzenia, jakie mu zada poddanie się chłopca. - Z radością umrę za prawdziwego Pana Niebios! - Trzydzieści uderzeń za to, że jesteś opornym łotrem. Żaden okrzyk nie wymknął się z ust Jozuego. Przyjął karę z oczami spuszczonymi w dół. Nie jęknął, lecz kapłan drgał za każdym uderzeniem zadawanym chłopcu. - Czy teraz doradzisz swemu słudze, aby uczynił akt skruchy? - Nigdy! - odpowiedział kapłan twardo, uniesiony odwagą chłopca. - Dwadzieścia uderzeń po nogach za karygodną zatwardziałość. Za dwunastym uderzeniem wymierzonym w goleń odczuł ostre, kruche chrupnięcie. Straszliwy ból przeszył złamaną kończynę. O Boże - pomyślał Franciszek - stare kości są najgorsze do wyleczenia. Wai zwrócił się do nich tonem ostatecznej decyzji: - Nie mogę nadal was osłaniać. Jeśli pieniądze nie nadejdą jutro, obawiam się, aby nie spotkało was jakieś nieszczęście. Odprawił ich bezceremonialnie. Ojciec Chisholm tylko z niezwykłym trudem zdołał przejść przez podwórze. Gdy znaleźli się z powrotem w yaofang, pani Fiske zmusiła go, aby usiadł, i klęcząc obok niego ściągnęła mu but i skarpetę. Doktor przyszedłszy nieco do siebie nastawił złamaną kość. - Nie mam łupek... nic poza tymi szmatami. - Głos jego dźwięczał wysokim i drżącym dyszkantem. - To brzydko wygląda. Jeśli nie będziesz leżał spokojnie, grozi ci zapalenie. Czujesz, jak mi się ręce trzęsą? Pomóż nam, Panie Boże! Mamy odjechać do domu na przyszły miesiąc. Ale przecież nie jesteśmy takimi... - Proszę cię, Wilbur. - Pani Fiske uspokajała go łagodnym dotknięciem. Doktor dokończył opatrunku w milczeniu. Potem dodała: - Musimy uczynić wszystko, aby nie stracić ducha. Jeśli ulegniemy teraz, co się z nami stanie jutro? Może postępowała słusznie przygotowując ich na gorsze przejścia. Rankiem wyprowadzono czwórkę na podwórze, otoczone tłumem mieszkańców Touenlai ściągniętym tu obietnicą widowiska. Ręce związano im z tyłu i nadziano ich na bambusowe drągi przepychając je im pod ramiona. Po dwóch żołnierzy chwyciło końce każdego drąga podnosząc więźniów i tak maszerowali z nimi w procesji sześć razy dookoła areny coraz bardziej zacieśniając kręgi, aż zatrzymali się przed dziobatą od pocisków fasadą domu, w którym mieszkał Wai. Potwornie nieludzka tortura i straszliwy ból w złamanej nodze sprawiły, że ojciec Chisholm zapadł w okropne, graniczące z rozpaczą przygnębienie. Nie mogło pomieścić mu się w głowie, że twory Boskich rąk czynią sobie lekkomyślną zabawę z krwi i łez innych. Ostatnim wysiłkiem ściszał w sobie okrutny, przybierający na sile szept, że Bóg nie mógł stworzyć tego rodzaju ludzi... że Bóg w ogóle nie istnieje. Spostrzegł kilku żołnierzy z karabinami. Miał nadzieję, że litościwy koniec jest bliski. Lecz po krótkiej przerwie na znak Waia obrócono ich i popchnięto stromą ścieżką w dół ku rzece, gdzie obok wyciągniętych na brzeg sampanów wąski pas żwiru wrzynał się w wodę. Tam, zanim tłum zebrał się na nowo, powleczono ich przez płyciznę i przy wiązano każdego sznurem do wbitego pala w bieżącej wodzie głębokiej na pięć stóp. Po momencie oczekiwania na stracenie zmiana sytuacji była tak nieoczekiwana, kontrast z plugawym brudem jaskini tak silny, że niepodobna było nie doznać uczucia ulgi. Woda orzeźwiła ich. Płynąc wprost z górskich źródeł była zimna i czysta jak kryształ. Franciszkowi noga przestała dolegać. Pani Fiske uśmiechnęła się słabo. Jej hart rozdzierał mu serce współczuciem. Wargi jej wyszeptały: - Przynajmniej się wykąpiemy. - Lecz po upływie pół godziny sytuacja uległa zupełnej zmianie. Ojciec Chisholm nie śmiał spojrzeć na swych towarzyszy. Rzeka, początkowo tak orzeźwiająca, teraz stawała się coraz zimniejsza, traciła swe kojące ból właściwości, a zaczęła ściskać ich ciała i członki jakby lodowymi kleszczami. Każdy skurcz serca z wysiłkiem tłoczący krew w zmarzłe arterie był szarpnięciem śmiertelnego strachu. Poprzez czerwoną mgłę przed oczyma głowy ofiar zdawały się pływać niby oderwane od ciał. Tracąc stopniowo przytomność Franciszek ciągle jeszcze usiłował dociec przyczyny zastosowania tej właśnie tortury, o której teraz sobie niejasno przypomniał jako o "próbie wody". Był to wyrafinowany sadyzm, uświęcony tradycją, a wymyślony przez tyrana Changa. Kara doskonale odpowiadała celom Waia i prawdopodobnie wyrażała jego nie gasnącą nadzieję, że okup może jeszcze zostanie złożony. Franciszek zdusił w sobie jęk. Jeśli było tak istotnie, cierpienia ich jeszcze nie skończyły się. - To ciekawe! - Doktor usiłował mówić szczękając zębami. - Ten ból... doskonała, klasyczna angina pectoris... przerywany dopływ krwi przez zwężony system naczyniowy. O błogosławiony Jezu! - Począł kwilić. - O Panie, Boże Zastępów! Dlaczego nas opuściłeś? Moja biedna żona... Bogu dzięki, że omdlała. Gdzie ja jestem?... Agnieszko... Agnieszko... - Stracił przytomność. Ksiądz z boleścią zwrócił oczy na Jozuego. Ledwie dostrzegał głowę chłopca zamglonym wzrokiem. Wyglądała jakby odcięta od ciała, jak głowa młodego Jana Chrzciciela na falującej tacy. Biedny Jozua... i biedny Józef! Jakże bardzo mu będzie brakowało pierworodnego! Franciszek odezwał się łagodnie: - Mój synu! Twoja odwaga i twoja wiara... napawają mnie wielką radością. - One są niczym, mistrzu. Nastąpiła przerwa. Głęboko wzruszony kapłan uczynił, wielki wysiłek, aby opanować ogarniające go odrętwienie. - Chciałem ci powiedzieć, chłopcze... gdy wrócimy do misji, będziesz mógł sobie wziąć deresza. - Czy mistrz sądzi, że wrócimy kiedykolwiek do misji? - jeśli nie, Jozue, dobry Bóg da ci piękniejszego konia, abyś mógł nim jeździć po niebie. Znowu nastąpiła przerwa. Jozue odezwał się słabo: - Myślę, ojcze, że wolałbym małego kucyka w misji. Potężne pulsowanie w uszach ogłuszyło Franciszka i położyło kres rozmowie. Kiedy powrócił do przytomności, wszyscy znajdowali się znowu w jaskini; rzuceni jedno obok drugiego tworzyli przemokły wodą stos ciał. W ciszy jaskini posłyszał, jak Fiske rozmawiał z żoną tonem tej kłótliwej skargi, w który ostatnio popadł. - Przynajmniej wydobyliśmy się z tej strasznej rzeki. - Tak, Wilbur, lecz jeśli się nie mylę, jutro będziemy w niej znowu. - Mówiła zwyczajnym, powszednim tonem, jakby dyskutowała na temat potraw na jutrzejszy obiad. - Nie łudźmy się, kochanie. Jeśli utrzymuje nas nadal przy życiu, to tylko dlatego, aby nam zadać jak najokropniejszą śmierć. - Może jednak nie ośmielą się. Nie łudź się, ale nie powinieneś się bać. Musisz pokazać tym biednym poganom... i ojcu... jak umierają chrześcijanie z Nowej Anglii. - Agnieszko, kochanie... jesteś dzielną kobietą. Kapłan wyczuwał wprost, jak jej ramię obejmowało męża. Gorąca troska o towarzyszy, o tych troje ludzi tak różnych a tak drogich jego sercu ponownie poruszyła i wstrząsnęła nim. Czy nie było żadnej drogi ucieczki? Zamyślił się głęboko leżąc ze zwartymi szczękami i czołem przyciśniętym do ziemi. W godzinę później, kiedy weszła kobieta z miską ryżu, podczołgał się pomiędzy nią a drzwi. - Anno! Nie zaprzeczaj, że jesteś Anną! Czy nie ma w tobie żadnej iskierki wdzięczności za to, cośmy dla ciebie uczynili w misji? Żadnego... - Spróbowała przecisnąć się obok niego. - Nie pozwolę ci odejść, dopóki nas nie wysłuchasz. Jesteś ciągle jeszcze dzieckiem Boga. Nie możesz przypatrywać się, jak nas powoli mordują. Rozkazuję ci w Jego imieniu: pomóż nam. - Nie mogę nic uczynić. - W ciemności nie można było dojrzeć jej twarzy, lecz jej głos, choć zuchwały, brzmiał nutą uległości. - Możesz uczynić wiele. Pozostaw klapę nie zamkniętą. Nikomu na myśl nie przyjdzie obwinić ciebie. - Po co? Wszystkie kucyki są pod strażą. - Nie potrzebujemy kucyków, Anno. Iskra zaciekawienia zabłysła w jej spojrzeniu. - Jeśli opuścicie Touenlai pieszo, dopędzą was i pochwycą następnego dnia. - Odpłyniemy sampanem... z prądem rzeki. - To niemożliwe. - Potrząsnęła głową. - Prąd jest za silny. - Lepiej utonąć w prądzie aniżeli tu konać. - To nie moja sprawa, gdzie utoniecie - odpowiedziała z nagłą pasją. - Ani pomagać wam w jakikolwiek sposób! Nieoczekiwanie doktor Fiske sięgnął ręką w ciemność i uchwycił jej dłoń. - Słuchaj, Anno, dotknij moich palców i uważaj. Musisz postarać się, aby to stało się twoją sprawą również. Czy rozumiesz? Zostaw drzwi otwarte tej nocy. Nastąpiła przerwa. - Nie. - Zawahała się i powoli cofnęła rękę. - Dziś nie mogę. - Musisz. - Uczynię to jutro... jutro... jutro. Z dziwną zmianą usposobienia, z nagłą płochliwością pochyliła głowę i umknęła z jaskini. Klapa zapadła za nią z głuchym uderzeniem. Jeszcze bardziej przygnębiające milczenie zapanowało w jaskini. Nikt nie wierzył, aby ta kobieta mogła dotrzymać słowa. Nawet gdyby miała zamiar go dotrzymać, obietnica jej była rzeczą małej wagi wobec perspektywy wydarzeń następnego dnia. - Jestem chory - mruknął Fiske gorzko, opierając głowę na ramieniu żony. W ciemności mogli słyszeć, jak opukiwał własną pierś. - Moja odzież wciąż jeszcze ocieka wodą. Słyszysz... zupełnie głuche... płatowe zagęszczenie. O Boże, sądziłem, że nic nie dorówna torturom inkwizycji. Noc jakoś przeszła. Poranek był zimny i szary. W miarę jak światło wciskało się do wnętrza i głosy wzmagały się na podwórzu, pani Fiske prostowała się z wyrazem wyniosłej stanowczości na bladej i ostrej twarzy, ciągle jeszcze okolonej przemoczoną chustką. - Ojcze Chisholm, jesteś najstarszym kapłanem tutaj. Proszę, abyś odmówił modlitwę, zanim wyjdziemy na spotkanie tego, co może być naszym ostatecznym umęczeniem. Klęknął obok niej. Wszyscy chwycili się za ręce. Pomodlił się, jak mógł najlepiej... lepiej niż kiedykolwiek w życiu. Potem żołnierze przyszli po nich. Rzeka wydawała się zimniejsza niż przedtem, bo byli fizycznie osłabieni. Fiske krzyknął histerycznie, gdy go do niej wpędzano. Ojciec Chisholm pod wpływem nowej męczarni doznawał halucyjnej wizji. Immersja - myśli jego biegły chaotycznie - oczyszczenie przez wodę... jedna kropla wystarczy, aby zbawić człowieka. Ile tu jest kropel? Miliony... czterysta milionów Chińczyków czeka na zbawienie... każdy jedną kroplę wody... - Ojcze! Dobry ojcze! - Pani Fiske wołała go z oczami szklącymi się gorączkowym ożywieniem. - Patrzą na nas z brzegu. Dajmy im przykład. Zaśpiewajmy. Jaki to mamy wspólny hymn? Pieśń na Boże Narodzenie oczywiście. Ma piękny refren. No, Jozue... Wilbur... wszyscy razem! Rozpoczęła wysokim, drżącym dyszkantem: O przyjdźcie wszyscy wierni, Radośni i w triumfie... Franciszek dołączył się do reszty: O przyjdźcie, o przyjdźcie do Betlejem... Późno po południu znaleźli się znowu w jaskini. Doktor leżał na boku. Oddech miał rzężący. Odezwał się tonem triumfu: - Płatowe zapalenie płuc. Wiedziałem o tym już wczoraj. Stłumienie odgłosu opukowego i krepitacje. Przykro mi, Agnieszko, ale... raczej cieszę się. Nikt nie odezwał się. Poczęła go głaskać po rozpalonym czole pomarszczonymi od wody palcami. Głaskała go jeszcze, kiedy Anna weszła do jaskini. Tym razem nie przyniosła ze sobą pożywienia. Stanęła w wejściu patrząc na nich z rodzajem zawistnej zuchwałości. W końcu odezwała się: - Oddałam waszą kolację żołnierzom. Uważają to za świetny żart. Uciekajcie prędko, zanim się spostrzegą. Zaległa absolutna cisza. Ojciec Chisholm poczuł, jak serce jego tłucze się gwałtownie w storturowanym, wyczerpanym ciele. Wydawało się nieprawdopodobne, że mają teraz opuścić jaskinię z własnej woli. Rzekł: - Bóg błogosławi ci, Anno. Nie zapomniałaś o Nim i On nie zapomni nigdy o tobie. Nie odpowiedziała. Patrzyła na niego swymi czarnymi niezgłębionymi oczami, z których nic nigdy nie mógł wyczytać, nawet tej. pierwszej nocy, kiedy ją znalazł w śniegu. Postępowaniem swym jednak złożyła świadectwo, iż zasiane przez niego ziarno nauk nie poszło na marne, i to napełniło go gorącym uczuciem zadośćuczynienia. Stała przez chwilę, a potem wymknęła się cicho. Na zewnątrz jaskini było ciemno. Słyszał śmiech i niskie głosy z sąsiedniej jaskini. Po przeciwnej stronie podwórza światło błyszczało w domu Waia. Słabe światełka migotały również w przyległych stajniach i kwaterach żołnierzy. Nagle szczekanie psa wstrząsnęło jego umęczonymi nerwami. Ta słabiutka nadzieja ocalenia była jak nowy ból, zapierała dech w piersi. Ostrożnie próbował stanąć na nogach, lecz było to niemożliwe. Upadł ciężko z czołem zroszonym potem. Jego nabrzmiała noga była trzykrotnie grubsza niż poprzednio i zupełnie bezwładna. Szeptem kazał Jozuemu wziąć na wpół nieprzytomnego doktora na plecy i zanieść go z zachowaniem zupełnej ciszy do sampanów. Patrzył, jak obydwaj oddalali się w towarzystwie pani Fiske. Jozue, pochylony pod swym podobnym do worka ciężarem, skradał się sprytnie w głębokim cieniu skał. Słaby szmer staczającego się kamyka dotarł do uszu ojca Chisholma. Zdawało mu się, że obudzi umarłych, lecz nikt nie poruszył się. Odetchnął. Nikt poza nim nie usłyszał. Po pięciu minutach Jozue powrócił. Wsparty na ramieniu chłopca ojciec Chisholm powlókł się powoli w dół. Fiske leżał już rozciągnięty na dnie sampanu, a żona przysiadła u jego boku. Kapłan usadowił się u rufy. Podnosząc swą zniekształconą nogę obydwiema rękami, ułożył ją jak kawał drewna tak, aby nie zawadzała, a potem oparł się łokciem o burtę. Gdy tylko Jozue wygramolił się na dziób i począł odwiązywać cumę, ojciec Chisholm chwycił jedyne na statku wiosło gotując się do odepchnięcia łodzi od brzegu. Nagle okrzyk ze szczytu skały rozdarł powietrze. Po nim nastąpił natychmiast drugi, a potem szybki tupot biegnących stóp. Ni stąd, ni zowąd powstało głośne poruszenie i psy zaczęły gwałtownie szczekać. Dwie pochodnie zapłonęły w ciemności u góry i zbliżały się szybko wśród ostrych głosów i podnieconego stukotu kroków po ścieżce w dół ku rzece. Unieruchomiony cierpieniem Franciszek mógł tylko odezwać się, lecz nie zrobił tego. Jozue targając nerwowo sznurem doskonale zdawał sobie sprawę z niebezpieczeństwa. Rozkaz zmieszałby go jeszcze bardziej. W końcu z głośnym westchnieniem ulgi chłopak wyrwał sznur z pierścienia padając w tył na burtę. W tej samej chwili ojciec Chisholm poczuł, że łódź porusza się swobodnie, więc całą resztką swych sił odepchnął ją od brzegu w kierunku prądu rzeki. Wypłynąwszy ze spokojnej płycizny wirowali krótko, bez celu, aż wreszcie znalazłszy się w zasięgu prądu poczęli sunąć w dół rzeki. Za nimi blask pochodni oświetlił na brzegu grupkę nadbiegających postaci. Rozległ się strzał. Po nim nastąpiła nieregularna salwa. Ołów bił w wodę z gwizdem. Posuwali się teraz szybciej, coraz szybciej. Byli już niemal poza zasięgiem strzałów. Ojciec Chisholm siedział wpatrzony w ciemną ścianę przed sobą przeżywając wielką ulgę, jakiej doznawał, gdy nagle wśród odgłosów pojedynczej strzelaniny poczuł silne uderzenie w głowę jakby ciężkiego kamienia. Poza tym nie odczuł żadnego bólu. Podniósł rękę do mokrej twarzy. Kula przeszła przez górną szczękę rozdzierając przy wylocie prawy policzek. Nie odezwał się. Strzelanina ustała. Poza tym nikt nie został trafiony. Rzeka niosła ich teraz naprzód z zastraszającą szybkością. Był zupełnie pewny, że w końcu wpada do rzeki Huang. Innego ujścia nie było. Pochylił się naprzód ku Fiskemu i stwierdziwszy, że jest przytomny, spróbował go pocieszyć. - Jak się czujesz? - Nieźle, jak na to, że umieram. - Stłumił krótki kaszel. - Przykro mi, że okazałem się taką starą babą, Agnieszko. - Nie mów, kochanie, proszę. Kapłan podniósł się ze smutkiem. Życie uciekało z doktora. On sam stracił już niemal wszelką odporność. Musiał walczyć z prawie niepokonalną chęcią płaczu. Obecnie wzmożony szum zwiastował, że zbliżają się do porywistych prądów górskiej rzeki. Zdawało się, że ogłuszający hałas wody pozbawia go resztek osłabionego wzroku. Nie widział nic. Swym jedynym wiosłem wyrównał sampan, aby szedł równo z prądem. Gdy poczęli staczać się w dół, polecił wszystkich Bogu. Nie mógł sobie nawet wyobrazić, w jaki sposób łódź może wyjść cało z tych śmiertelnych zapasów. Siedział uczepiony bezużytecznego wiosła, podczas gdy nieustannie chybotał się i pruł wodę. Czasami zdawało się, że spadają w pustą przestrzeń, jak gdyby dno odpadło od statku. Gdy druzgocący trzask zatrzymywał ich na chwilę, myślał odrętwiale, że teraz muszą utonąć, lecz prąd porywał ich na nowo. Spienione kotłowisko wód biło w nich coraz silniej, w miarę jak staczali się coraz bardziej w dół - ciągle w dół. Ilekroć zdawało się, że już wydobyli się z kipieli, nowy ryk rósł przed nimi, sięgał po nich i obejmował ich na nowo. Na zwężonym zakręcie rzeki uderzyli z dużą siłą w skalisty brzeg zawadzając o niskie gałęzie wiszących nad nimi drzew. Potem łódź podskoczyła, zatoczyła się i uderzyła znowu. Wir pochwycił teraz i mózg Franciszka, szarpał nim i wciągał w dół, coraz głębiej... w dół... Dopiero spokój cichych wód daleko niżej przywrócił mu z wolna przytomność. Słaba smuga świtu leżała przed nimi dodając malowniczości szerokiej tafli łagodnych zielonkawych wód. Nie mógł odgadnąć, jaką odległość przebyli, choć przypuszczał niejasno, że było to wiele li. Wiedział tylko tyle, że dotarli do rzeki Huang i spokojnie płynęli na jej falach w kierunku Paitanu. Usiłował poruszyć się, lecz nie mógł. Był zupełnie wyczerpany. Jego złamana noga była cięższa od ołowiu, a przestrzelona twarz rwała jak straszny ból zębów. Z nadludzkim wysiłkiem odwrócił się i dźwignął się na rękach opierając się o dno łodzi. Jasność na niebie przybrała na sile. Jozue leżał skurczony na dziobie. Był sztywny, lecz oddychał. Spał. Na dnie sampanu leżał Fiske razem z żoną, która ramieniem podpierała mu głowę, a ciałem odgradzała go od wody naciekłej do łodzi. Nie spała. Była spokojna i przytomna. Kapłana ogarnął wielki podziw, gdy patrzył na nią. Wykazała najwięcej hartu z nich wszystkich. Oczy jej odpowiedziały bladym zaprzeczeniem na jego nieme pytanie. Widział, że jej mąż był prawie martwy. Fiske oddychał drobnymi, urywanymi spazmami. Czasami zapadała przerwa, w której w ogóle nie oddychał. Ustawicznie mamrotał. Jego nieruchome oczy były otwarte i nagle ukazał się w nich słaby, niepewny przebłysk świadomości. Cień ruchu zaznaczył się na linii warg,- prawie niewidoczny, a jednak czaiła się w tym zapowiedźuśmiechu. Jego mamrotanie przeszło w zrozumiałe dźwięki. - Nie pysznij się Anną... drogi kolego. - Przez chwilę chwytał powietrze spazmatycznymi haustami. - Nie tyle twoje nauczanie, ile... - znowu nastąpił spazm - ... że ją przekupiłem... - słabo zatrzepotał mu uśmiech na twarzy - ... pięćdziesięciodolarowym banknotem, który zawsze nosiłem w trzewiku. - Nastąpiła chwila słabego triumfu. - Lecz niech ci Bóg błogosławi, drogi kolego, mimo to. Zdawało się teraz, że ostateczne pogrążenie przeciwnika w zajadłej grze uszczęśliwiło go. Przymknął oczy. Gdy słońce ukazało się zalewając ich nagłą powodzią światła, spostrzegli, że nie żyje. Siedząc z tyłu na rufie ojciec Chisholm patrzył, jak pani Fiske układała ręce zmarłego. Oszołomiony spojrzał na własne ręce. Obydwa przeguby były pokryte dziwnymi, wystającymi, czerwonymi plamkami, które poruszały się za dotknięciem jak ziarna śrutu pod skórą. Pomyślał, że jakiś owad ukłuł go podczas snu. Później poprzez podnoszące się poranne mgły dostrzegł w dali płaskie łodzie rybaków i przycupnięte na nich kormorany. Ich sampan płynął... płynął ku nim w złotej mgle poranku. Pewnego popołudnia w sześć miesięcy później dwaj nowi misyjni kapłani, ojciec Stefan Munsey, doktor medycyny, i ojciec Jeremi Craig poważnie dyskutowali przy kawie i papierosach nad przygotowaniami. - Wszystko musi być tak urządzone, aby wypadło doskonale. Pogoda dopisuje nam dzięki Bogu. - I ustaliła się - przytaknął ojciec Jeremi. - To wprost błogosławieństwo, że mamy orkiestrę. Obydwaj byli młodzi, zdrowi, tryskający żywotnością i pełni ogromnej wiary w siebie i w Boga. Ojciec Munsey, kapłan z Ameryki, z dyplomem medycznym z Baltimore, był nieco wyższy od kolegi sięgając sześciu stóp wzrostu, lecz za to muskularne ramiona ojca Craiga zapewniły mu poczesne miejsce w drużynie bokserskiej w Holywell. Choć Craig był Brytyjczykiem, cechował go przyjemny rys amerykańskiej bystrości, ponieważ spędził dwa lata na misjonarskim kursie przygotowawczym w kolegium Świętego Michała w San Francisco. Tam też spotkał ojca Munseya i tam instynktownie poczuli wzajemną sympatię ku sobie i wkrótce przeszli na "Stefan" i "Jeremi", chyba że czasami nagłe uświadomienie sobie godności skłaniało ich do stosowania bardziej formalnych zwrotów. "Powiedz no, Jeremi, stary chłopie, grasz w koszykówkę dziś po południu? A... hm... przy tej sposobności, ojcze, o której godzinie ojciec jutro ma mszę? " Fakt, że ich obydwu razem posłano do Paitanu, przypieczętował ich przyjaźń. - Poprosiłem matkę Mercy Mary, aby zajrzała do nas - odezwał się ojciec Stefan nalewając sobie świeżej kawy. Miał zdecydowane, męskie rysy i był o dwa lata starszy od Craiga i za obopólną zgodą to on przewodził. - Po to tylko - ciągnął dalej - aby przedyskutować ostateczne szczegóły. Ona jest taka rezolutna i uczynna i będzie nam bardzo pomocna. - Tak, to wspaniała osoba. Misja tu będzie huczała jak ul, skoro ją dostaniemy sami w swoje ręce. - Pst! Nie mów tak głośno - ostrzegał go ojciec Stefan. - Staruszek nie jest taki głuchy, jakbyś myślał. - On to osobne zagadnienie. - Szczere rysy ojca Jeremiego rozjaśniły się uśmiechem pod wpływem przypomnienia. - Oczywiście wiem, że to ty wydobyłeś go z tego wszystkiego, lecz w jego wieku wylizać się ze złamanej nogi, zdruzgotanej szczęki i czarnej ospy w dodatku, świadczy o nie byle jakim harcie. - Jest jednak okropnie osłabiony - odezwał się Munsey poważnie. - To go wykończyło zupełnie. Mam nadzieję, że długa podróż do domu wyjdzie mu na zdrowie. - Śmieszny z niego dziadek. Czy pamiętasz, jak był tak chory i pani Fiske przysłała mu to duże, wygodne łóżko, zanim odjechała do Ameryki? I ten straszny kłopot, jaki mieliśmy, aby go w nim ułożyć? Pamiętasz jak ciągle powtarzał: "Jak ja mam spać, jeśli mi jest tak wygodnie? " - Roześmiał się Jeremi. - Albo wtedy, gdy wylał rosół matce Mercy Mary na głowę. - Tu ojciec Stefan powstrzymał grymas uśmiechu i prędko dodał: - Nie, nie, ojcze! Nie możemy pozwalać na to, aby nas języki ponosiły zbyt daleko. Mimo wszystko on nie jest taki zły, jeśli się podejdzie do niego z właściwej strony. Każdy z nas straciłby jakąś klepkę, gdyby go pozostawiono tu samego przez trzydzieści lat. Bogu dzięki, jest nas dwóch. Proszę wejść. Matka Mercy Mary weszła uśmiechnięta, z czerwonymi policzkami i z wesołym spojrzeniem. Była bardzo uszczęśliwiona swymi nowymi kapłanami, których w duchu uważała za dwóch niedorosłych chłopców. Będzie im matkować. Dawka młodej krwi dobrze oddziała na misję. Jej samej będzie przyjemniej, gdy będzie mogła zatroszczyć się o przyzwoite pranie i pocerowanie solidnej, ciepłej bielizny. - Dzień dobry, matko przełożona! Czy możemy skusić matkę na filiżankę napoju, który rozwesela, a jednak nie oszołamia? Doskonale. Dwie kostki cukru? Będziemy musieli w Wielkim Poście specjalnie zwrócić uwagę na to łakomstwo na słodycze. A teraz pomówmy o jutrzejszych ceremoniach pożegnalnych ojca Chisholma. Rozmawiali ze sobą przyjaźnie i poważnie przez pół godziny. Potem nagle matka Mercy Mary podniosła głowę, jakby nadstawiała uszu. Wyraz macierzyńskiej troskliwości na jej twarzy pogłębił się. Nasłuchując uważnie, cmoknęła zaniepokojona. - Czy nie widzieliście go tu gdzieś w pobliżu? Ja nie. Na Boga, jestem pewna, że wyszedł nie powiedziawszy nam o tym - Wstała. - Wybaczcie mi, ojcowie. Muszę przekonać się, gdzie on się podziewa. Jeśli wyjdzie i przemoczy nogi, wszystko będzie stracone. Podpierając się swym starym, zwiniętym parasolem ojciec Chisholm odbywał ostatnią swą pielgrzymkę po misji Świętego Andrzeja. Drobny wysiłek śmiesznie go męczył. Uświadomił sobie, jak smutnie bezużytecznym uczyniła go długa choroba. Był starym człowiekiem. Myśl ta uderzyła go niby obuchem. Czuł się tak mało różny od tego, czym był w głębi serca, tak niezmieniony. A jutro musi opuścić Paitan. Niewiarygodne! A przecież postanowił złożyć tu swe kości u brzegu ogrodu misyjnego obok Williego Tullocha. Zwroty biskupiego listu uderzyły w niego powrotną falą przypomnienia... "Ze względu na brak sił, w trosce o Twoje zdrowie głęboko ceniąc dotychczasowy plon, zalecam Ci zakończyć Twe prace na polu misji zagranicznych. " A zatem... niechaj się dzieje wola Boża! Zatrzymał się przy małym cmentarzu, ogarnięty falą serdecznych wspomnień, patrząc na drewniane krzyże Williego, siostry Klotyldy, ogrodnika Fu i tuzina innych. Każdy z nich znaczył początek i koniec ludzkiego życia, niby kamień milowy na drodze powszechnej, doczesnej wędrówki. Potrząsnął głową jak stary koń opędzający się od owadów na słonecznej łące. Naprawdę nie może oddawać się marzeniom. Skierował spojrzenie na nowe pastwisko za niskim wałem misyjnym. Jozue harcował tam na dereszu, podczas gdy czterej jego młodsi bracia przypatrywali mu się z podziwem. Niedaleko od nich stał Józef. Był już mocno po czterdziestce. Nabrał tuszy i promieniał zadowoleniem. Niby pasterz kroczył poważnie za resztą swych dziewięciorga dzieci popychając z wolna wiklinowy wózek dziecięcy w kierunku domku przy misji. Co za wspaniały przykład - pomyślał kapłan ze słabym uśmiechem -ujarzmienia szlachetnego samca! Ojciec Chisholm odbywał swój wielki obchód możliwie jak najmniej narzucając się komukolwiek, bo przeczuwał, co go czeka jutro. Szkoła, sypialnia, refektarz, pracownie koronek i dywanów i mała przybudówka, którą założył w ubiegłym roku, gdzie niewidome dzieci uczyły się koszykarstwa... Ale po cóż wyliczać dalej to wszystko? Dawniej przywiązywał do tych osiągnięć pewną, choć niewielką wagę. W obecnym usposobieniu łagodnej melancholii uznał, że były niczym. Obrócił się sztywno. Z nowego hallu rozległ się chrapliwy dźwięk jakby bicia w blachę mosiężną. Pohamował grymas uśmiechu... a może to miało być gniewne ściągnięcie brwi? Ach! Ci młodzi wikariusze ze swoimi zwariowanymi pomysłami! Nie dalej niż wczoraj wieczorem, gdy usiłował (oczywiście na próżno) objaśnić im topografię parafii, doktor ni stąd ni zowąd szepnął: "Samolot". Do czego to wszystko dochodzi? Podróż drogą powietrzną do wioski Liu zaledwie w dwie godziny! A jego pierwsza wyprawa pieszo zajęła mu dwa tygodnie! Nie powinien iść dalej, bo popołudniowe powietrze stawało się chłodne, lecz choć wiedział, że nieposłuszeństwem swym narazi się na zasłużone wymówki, wsparł się mocniej na swym parasolu i zeszedł z wolna Wzgórzem Lśniącego Zielonego Nefrytu ku opuszczonej parceli, na której niegdyś stała jego pierwsza, zapomniana misja. Choć jej teren porósł bambusem, a przylegający do rzeki brzeg przemienił się w bagnisko, stajnia z glinianych, nie wypalanych cegiełek jeszcze stała. Pochylił głowę i wszedł pod zmurszały dach. Opadła go natychmiast inna chmara wspomnień: wizja ciemnowłosego, młodego kapłana natchnionego gorliwością i umiłowaniem swej pracy, skurczonego przed żelaznym paleniskiem, z chińskim chłopcem jako jedynym towarzyszem. Ta pierwsza msza, którą tu odprawił na swym lakierowanym, blaszanym kuferku, bez dzwonków czy ministranta, sam jeden - jakże ostro szarpnęła napięte struny jego pamięci! Sztywna, niekształtna postać uklękła niezgrabnie. Modlił się i prosił Boga, aby go osądził raczej według jego zamiarów niż według czynów. Powróciwszy do misji wśliznął się boczną werandą i po cichu skradał się do swego pokoju na piętrze. Poszczęściło mu się. Nikt nie spostrzegł go, jak wchodził. Nie znosił "wielkiej parady", jak zwykł nazywać niespokojną bieganinę połączoną z pośpiesznym otwieraniem i zamykaniem drzwi, z podsuwaniem flaszek z gorącą wodą pod nogi i troskliwym podawaniem rosołu. Gdy otworzył drzwi do swego pokoju, zastał w nim ku swemu zdumieniu pana Chia. Zszarzała z zimna, zniekształcona twarz ojca Chisholma rozjaśniła się nagłym ciepłem. Nie zważając na względy etykietalne uścisnął dłoń starego przyjaciela. - Miałem nadzieję, że przyjdziesz. - Jakżebym mógł nie przyjść - odezwał się pan Chia smutnym i dziwnie zbolałym głosem. - Mój drogi ojcze! Nie potrzebuję ci wyjaśniać, jak głębokim żalem napełnia mnie twój odjazd. Nasza długa przyjaźń miała tak wielkie znaczenie dla mnie. Kapłan odpowiedział cichym głosem: - I mnie również będzie ciebie bardzo brakowało. Obsypałeś mnie dobrodziejstwami i pokonałeś uprzejmością. - Mniej to znaczy niż nic - bronił się pan Chia przed wyrazami wdzięczności - wobec bezcennej przysługi, jaką mi oddałeś: czy nie korzystałem ze spokoju i piękna twego ogrodu misyjnego? Bez ciebie ogród będzie bardzo smutny. - Głos jego zabrzmiał na chwilę pełnią tonu. - Lecz... może po wyzdrowieniu... mógłbyś powrócić do Paitanu? - Nigdy. - Kapłan zatrzymał się z cieniem uśmiechu na ustach. - Ponownego spotkania możemy oczekiwać jedynie w życiu po tamtej stronie. Zapanowała dziwna cisza. Pan Chia złamał ją z przymusem. - Skoro czas naszego wspólnego pobytu jest ograniczony, nie będzie rzeczą nieprzystojną porozmawiać nieco o rzeczach dotyczących życia po tamtej stronie. - Cały mój czas jest poświęcony takim rozmowom. Pan Chia zawahał się, ogarnięty niezwykłym skrępowaniem. - Nigdy nie zastanawiałem się głębiej nad formą bytu poza naszym życiem doczesnym, lecz jeśli forma taka istnieje, byłoby mi miło cieszyć się twoją przyjaźnią także i tam. Mimo swego długiego doświadczenia ojciec Chisholm nie pojął znaczenia tej uwagi. Uśmiechnął się, lecz nie odpowiedział i pan Chia ku swemu wielkiemu zakłopotaniu zmuszony był wystąpić otwarcie. - Mój przyjacielu, często mawiałem, że wiele jest religii i każda ma swoją bramę do nieba. - Słaby rumieniec zabarwił jego ciemną skórę. - A teraz wydaje mi się, że żywię nadzwyczajne pragnienie wejścia do niego twoją bramą. Pochylona postać ojca Chisholma była nieruchoma i sztywna. Długo trwała śmiertelna cisza. - Nie mogę uwierzyć, że. traktujesz rzecz poważnie. - Niegdyś, przed wielu laty, kiedy uleczyłeś mego syna, nie traktowałem jej poważnie, lecz wówczas nie zdawałem sobie sprawy z natury twego życia... jego cierpliwości, spokoju i odwagi. Dobroć religii osądza się najlepiej według dobroci jej wyznawców. Mój przyjacielu... pokonałeś mnie twym przykładem. Ojciec Chisholm podniósł dłoń do czoła gestem zdradzającym ukryte wzruszenie. Doznawał nieraz wyrzutów sumienia z powodu nieudzielenia chrztu panu Chia, choćby bez prawdziwej z jego strony intencji. Odezwał się powoli: - Przez cały dzień usta moje były gorzkie popiołem klęsk. Twe słowa na nowo rozpaliły ogień w moim sercu. Dzięki tej jednej chwili czuję, że praca moja nie była daremna. Mimo to mówię ci... nie czyń tego dla przyjaźni... tylko... jeśli wierzysz! Pan Chia odpowiedział stanowczo: - Przemyślałem wszystko i jestem zdecydowany. Czynię to dla przyjaźni i dla wiary. Jesteśmy braćmi, ty i ja. Twój Pan musi być też i moim. Wtedy, choć nawet jutro odjedziesz na zawsze, będę spokojny w wierze, że w ogrodzie naszego Mistrza duchy nasze pewnego dnia spotkają się. Początkowo kapłan nie mógł przemówić. Walczył, by ukryć głębię swego wzruszenia. Wyciągnął dłoń do pana Chia i rzekł niskim, niepewnym głosem: - Zejdźmy na dół do kościoła... Następny poranek był cichy i jasny. Ojciec Chisholm obudzony śpiewem wymknął się z łoża ofiarowanego przez panią Fiske i pokuśtykał do otwartego okna. Pod jego balkonem dwadzieścia dziewczynek z niższych oddziałów jego szkoły (wszystkie w wieku poniżej dziewięciu lat, przybranych w białe i niebieskie wstęgi) zaczęło mu śpiewać: "Witaj, poranku słoneczny... " Wykrzywił do nich twarz grymasem uśmiechu. Pod koniec dziesiątego wiersza zawołał: - Dosyć już! Idźcie na śniadanie! Urwały patrząc na niego z zadartymi, uśmiechniętymi twarzyczkami trzymając arkusze nut w rękach. - Czy podoba się ojcu? - Nie... tak, tak, ale już czas na śniadanie. Rozpoczęły na nowo od początku i odśpiewały całą pieśń z wszystkimi zwrotkami, podczas gdy on się golił. Przy słowach: "Na twym świeżym policzku" - zaciął się. Patrząc w małe lusterko na swe odbicie, dziobate i pokryte bliznami, a teraz w dodatku skrwawione, pomyślał pogodnie: Mój Boże! Ależ okropnym stałem się zbójem! Muszę się dziś naprawdę przyzwoicie zachowywać. Zadźwięczał gong na śniadanie. Ojciec Munsey i ojciec Craig usługiwali starszemu kapłanowi, baczni, uniżeni i uśmiechnięci: jeden ustawiając krzesło w wygodnej pozycji, drugi śpiesząc ze zdjęciem pokrywy z wazy. Byli tak gorliwi w usłużności, że nie mogli usiedzieć spokojnie na miejscu. Ojciec Chisholm obruszył się wreszcie: - Czy wy, młodzi idioci, zechcecie wreszcie przestać obchodzić się ze mną jak z waszą prababką w setną rocznicę urodzin? Musimy staruszkowi sprawić przyjemność - pomyślał ojciec Jeremi. Uśmiechnął się czule. - Ależ traktujemy ojca jak każdego z nas. Oczywiście, ojciec nie może ani też nie chce wyrzec się honorów należnych pionierowi, który przetarł pierwsze szlaki. Jest to naturalna nagroda ojca i niech ojciec nie żywi żadnych wątpliwości w tym względzie. - Wątpliwości to ja mam bardzo wiele. Ojciec Stefan odezwał się serdecznie: - Niech się ojciec nie martwi. Wiem, jak się ojciec czuje, ale my nie pozwolimy na to, aby dzieło ojca uległo zaprzepaszczeniu. Przecież niedawno Jeremi, chciałem powiedzieć ojciec Craig, i ja ułożyliśmy plan podwojenia rozmiarów i zasięgu misji Świętego Andrzeja. Zatrudnimy dwudziestu katechetów, zapłacimy im solidnie, otworzymy publiczną jadłodajnię przy ulicy Latarników, naprzeciwko jadłodajni kolegów ojca, metodystów. Będziemy im solą w oku. - Roześmiał się dobrodusznie, pewny siebie. - Zaprowadzimy tęgi, przyzwoity, uczciwy katolicyzm. Zaczekaj, ojcze, aż dostaniemy nasz samolot! Zaczekaj, aż zaczniemy nadsyłać nasze wykresy nawróceń. Zaczekaj... - Tatku latka, aż kobyła zdechnie - przerwał ojciec Chisholm sennie. Dwaj młodzi kapłani zamienili ze sobą porozumiewawcze spojrzenie. Ojciec Stefan odezwał się uprzejmie: - Nie zapomni ojciec zażywać swego lekarstwa podczas podróży do kraju, prawda? Po jednej łyżce stołowej, ex aqua, trzy razy dziennie. Jest tego duża butelka w torbie ojca. - Nie, nie ma jej tam. Wyrzuciłem ją, zanim zeszedłem na dół. - Nagle ojciec Chisholm roześmiał się. Trząsł się ze śmiechu. - Moi drodzy chłopcy, nie przejmujcie się mną. Jestem starym, swarliwym gałganem. Powiedzie się wam tu wspaniale, jeśli nie będziecie zbyt pewni siebie... jeśli będziecie uprzejmi i tolerancyjni, a zwłaszcza jeśli nie będziecie próbowali uczyć każdego starego Chińczyka, jak się wybiera szpaki. - Ależ... tak... tak, oczywiście, ojcze. - Zobaczcie. Nie mam żadnych samolotów na zbyciu, lecz chciałbym wam pozostawić drobną, pożyteczną pamiątkę. Otrzymałem ją od pewnego starego kapłana i woziłem ją ze sobą niemal we wszystkich mych podróżach. - Odszedł od stołu i podał im stojący w kącie parasol w szkocką kratkę, który mu podarował Rudy Mac. - Parasol ten wśród paradnych parasoli Paitanu zajmuje należne mu miejsce. Może wam przynieść szczęście. Ojciec Jeremi wziął go ostrożnie, jak gdyby był czymś w rodzaju relikwii. - Dziękujemy bardzo, ojcze. Co za piękne kolory. Czy to chińskie? - Obawiam się, że znacznie gorsze. - Stary kapłan uśmiechnął się i potrząsnął głową. Nie chciał powiedzieć nic więcej. Ojciec Munsey odłożył serwetę dając skrycie znak swemu koledze. W oczach miał błysk organizatorskiej energii. Wstał. - Ojcze, proszę wybaczyć ojcu Craig i mnie. Czas ucieka, a oczekujemy teraz przybycia ojca Chou. Odeszli energicznym krokiem. Ojciec Chisholm miał opuścić misję o jedenastej. Powrócił do swego pokoju. Gdy uporał się z pakowaniem swego skromnego mienia, pozostała mu jeszcze godzina czasu na wędrówkę po misji. Zeszedł kierując się instynktownie do kościoła. Znalazłszy się na dworze zatrzymał się głęboko wzruszony. Cała jego kongregacja, blisko pięćset osób, stała oczekując nań w podwórzu, ustawiona w porządku i milcząca. Delegacja z wioski Liu z ojcem Chou na czele stała po jednej stronie, starsze dziewczęta po drugiej, a na przodzie jego ukochane dzieci pod nadzorem matki Mercy Mary, Marty i czterech chińskich sióstr. To skupienie wszystkich oczu z wyrazem przywiązania na jego niepokaźnej postaci targnęło nim jak nagły ból. Tłum przycichł. Po zdenerwowaniu Józefa widać było, że jemu właśnie przypadł zaszczyt wygłoszenia przemówienia pożegnalnego. Dwa krzesła pojawiły się jakby za dotknięciem różdżki czarodziejskiej. Gdy starego ojca usadowiono na jednym, Józef niepewnie wstąpił na drugie ledwo go nie przewracając i rozwinął pergaminowy zwój. - Najwielebniejszy i najgodniejszy uczniu Pana Niebios! Z największą udręką my, twoje dzieci, patrzymy na twój odjazd za szerokie oceany... Przemówienie niczym nie różniło się od setki innych mów pochwalnych, cierpliwie wysłuchanych w przeszłości przy podobnych okazjach - chyba może tym, że było płaczliwe. Mimo tuzina potajemnych prób dokonywanych przed żoną, głos Józefa utonął w otwartej przestrzeni podwórza. Pocił się i jego brzuch trząsł się jak galareta. Biedny, drogi Józef - pomyślał Franciszek wpatrzony w swe buty, rozmyślając o szczupłym, młodym chłopcu biegającym niezmordowanie u uzdy jego kucyka przed trzydziestu laty. Po przemówieniu cała kongregacja pięknie odśpiewała Gloria laus. Ciągle patrząc na swe buty, podczas gdy czyste głosy wznosiły się w kadencjach, ksiądz poczuł, jak roztkliwienie przejmuje go aż do szpiku jego starych kości. "Drogi Boże - modlił się - nie pozwól, abym zrobił ze siebie widowisko. " Dla wręczenia daru pożegnalnego wybrano najmłodszą dziewczynkę z ośrodka koszykarstwa dla niewidomych. Wystąpiła z szeregu odziana w czarną spódniczkę i białą bluzkę, niepewna, lecz zdecydowana, kierowana instynktem niewidomych i szeptanymi wskazówkami matki Mercy Mary. Gdy uklękła przed nim podając mu zdobny, złocony kielich o brzydkim ornamencie, zakupiony drogą pocztową w Nankinie, oczy jego były równie niewidome od łez jak i jej. - Niech ci Bóg błogosławi, moje dziecko - wyjąkał. Nie mógł więcej ze siebie wydobyć. Lektyka pana Chia wpłynęła teraz w zasięg jego zamglonego wzroku. Jakieś niewidzialne dłonie pomogły mu wsiąść. Tłum uformował się w pochód i ruszył wśród trzasku sztucznych ogni i dźwięków nowo założonej orkiestry szkolnej. Ojciec Chisholm kołysał się w lektyce w powolnym pochodzie w dół po wzgórzu, niesiony pontyfikalnie na ramionach mężczyzn, i usiłował skupić swą uwagę na błyskotliwym popisie orkiestry złożonej z dwudziestu uczniaków w niebieskich uniformach. Kroczyli wydymając policzki za chińską ośmioletnią dyrygentką we włochatym shako i w białych, wysokich butach, która w powolnym, miarowym, chodzie wysoko podnosiła kolana potrząsając i wywijając równocześnie laską. Lecz widok ten nie bawił go obecnie. Jego zmysł odczuwania śmieszności jakoś przestał działać. Bramy i drzwi domostw w mieście były zatłoczone przyjaznymi twarzami. Nowe salwy sztucznych ogni witały go na każdym skrzyżowaniu ulic. Gdy zbliżał się do przystani, rzucano przed nim kwiaty. Łódź parowa pana Chia czekała u schodków przystani gotowa do odbicia od brzegu. Lektykę opuszczono na ziemię. Wysiadł. Nadszedł wreszcie ostateczny moment. Otoczyli go wszyscy życząc mu szczęśliwej podróży: dwaj młodzi kapłani, ojciec Chou, matka przełożona, Marta, pan Chia, Józef, Jozue... Niektóre kobiety z kongregacji płakały i przyklękały całując mu ręce. Chciał przemówić do nich, lecz nie mógł wydobyć z siebie nawet jednego, choćby niezrozumiałego słowa. Obezwładniające wzruszenie wypełniło mu pierś. Po omacku zeszedł do łodzi. Gdy znowu zwrócił się twarzą do nich, zaległa nagła cisza. Na umówiony z góry znak dziecięcy chór zaintonował jego ulubiony hymn Veni Creator. Zachowali go na sam koniec. Przybądź, Duchu Stworzycielu, Dusz ludzkich Nauczycielu. Zawsze kochał te szlachetne słowa, napisane przez Karola Wielkiego w dziewiątym wieku, najpiękniejszy hymn Kościoła. Teraz już wszyscy na molo śpiewali. Racz łaską swoją obdarzyć Serca, któreś raczył stworzyć. Och, kochani - pomyślał poddając się wreszcie - to tak miło i ładnie z waszej strony... lecz ach, jak niegodziwie nadużyliście mego uczucia! - Konwulsyjny skurcz przebiegł mu przez twarz. Gdy łódź odbiła od przystani, podniósł rękę, aby ich pobłogosławić. Łzy ściekały strumieniem po jego steranym obliczu. Powrót Biskup Mealey spóźniał się. Dwukrotnie młody, przystojny kapłan zaglądał do bawialni, aby wyjaśnić, że jego ekscelencję wraz z sekretarzem zatrzymano na zebraniu. Ojciec Chisholm mruknął groźnie sponad swego egzemplarza "The Tablet". - Punktualność jest grzecznością prałatów! - Jego ekscelencja jest człowiekiem bardzo zajętym. Młody kapłan wycofał się z niepewnym uśmiechem, niezupełnie ufając temu staremu dziwakowi z Chin i na wpół rozważając, czy można go pozostawić samego ze srebrem. Audiencja wyznaczona była na jedenastą godzinę. Obecnie zegar wskazywał wpół do dwunastej. Był to ten sam pokój, w którym wyczekiwał na posłuchanie u Rudego Maca. Kiedy, to było? Wielkie nieba... trzydzieści sześć lat temu! Potrząsnął głową z żalem. Ubawiło go, że napędził strachu temu młodzikowi, lecz sam był w usposobieniu dalekim od wszelkiej wojowniczości. Czuł się raczej roztrzęsiony, był rozpaczliwie zdenerwowany. Chciał czegoś od biskupa. Nie cierpiał próśb o przysługi, a jednak musiał poprosić o tę jedną łaskę i serce zabiło mu szybciej, gdy wezwanie na audiencję nadeszło do skromnego hotelu, w którym przebywał, kiedy wysiadł ze statku w Liverpoolu. Siedząc obecnie w bawialni mężnie wygładził swą pomarszczoną kamizelkę i wyprostował zmięty kołnierz. Naprawdę nie był wcale stary. Było w nim jeszcze dużo energii. Teraz już było sporo po dwunastej i Anzelm niewątpliwie poprosi go, aby pozostał z nim na obiedzie. Będzie rześki i żwawy, pohamuje swój niegodziwy język, wysłucha opowiadań Anzelma i będzie się śmiał z jego, dykteryjek. I nie będzie zbyt dumny, aby poskąpić mu komplementów a nawet pochlebstw. Pragnął usilnie, by nerw w rozdartym policzku nie począł mu drgać. Wyglądał wtenczas jak kompletny wariat! Była pierwsza za dziesięć minut, gdy w końcu rozległ się hałas w korytarzu i biskup Mealey zdecydowanym krokiem wszedł do pokoju. Może śpieszył się. Poruszał się żywo, a oczy przelotnym spojrzeniem objąwszy zegar rozpromieniły się uśmiechem na widok Franciszka. - Mój drogi Franciszku! Jak to wspaniale, że znów mogę spotkać się z tobą. Musisz mi wybaczyć to małe spóźnienie. Nie, nie wstawaj, proszę cię. Porozmawiajmy tu. Tu jest... tu jest bardziej intymnie niż w moim pokoju. Żywym ruchem wysunął krzesło i usiadł ze swobodnym wdziękiem u stołu obok ojca Chisholma. Gdy czule kładł swą mięsistą, wypielęgnowaną dłoń na jego rękawie, pomyślał: Boże, jak on się zestarzał i zniedołężniał! - A jak się miewa drogi Paitan? Rozkwitł nienajgorzej, jak mi monsignor Sleeth opowiada. Żywo mam w pamięci, kiedy znalazłem się w tym zniszczonym mieście wśród śmiertelnej plagi i spustoszenia. Zaprawdę dotknęła je ręka Boga. Ach! To były moje złote dni pionierstwa, Franciszku. Czasami tęsknię za nimi. Teraz - uśmiechnął się - jestem tylko biskupem. Czy bardzo się zmieniłem od tego czasu, gdy rozeszliśmy się na tym wschodnim brzegu? Franciszek wpatrywał się w starego kolegę z osobliwym podziwem. Nie ulegało wątpliwości, że lata wyszły Anzelmowi Mealeyowi na korzyść. Późna dojrzałość zaokrągliła jego rysy. Urząd przysporzył mu godności i stonował jego dawniejszą wylewność. Odznaczał się doskonałą prezencją i głowę trzymał wysoko. Pełną, miękką twarz zdobiły te same co dawniej aksamitne oczy. Trzymał się dobrze, miał jeszcze własne zęby i zdrową cerę. Franciszek rzekł po prostu: - Nigdy nie wyglądałeś lepiej. Biskup pochylił głowę z ukontentowania. - O tempora! O mores! Żaden z nas nie jest już tak młody jak niegdyś, ale ja nie szarpię się zanadto. Szczerze mówiąc uważam, że doskonałe zdrowie jest nieodzownym warunkiem sprawności. Żebyś ty wiedział, co ja muszę znosić! Trzymają mnie na ścisłej diecie, a mam masażystę, nieokrzesanego Szweda, który dosłownie napędza mi prawdziwego strachu Bożego... Obawiam się - odezwał się nagle z niefałszowaną troskliwością - że zbyt lekkomyślnie szastałeś swoim zdrowiem. - Czuję się jak stary łachmaniarz wobec ciebie, Anzelmie, i to prawda, jak Bóg w niebie... lecz trzymam się młodo duchem... a przynajmniej próbuję zachować tę młodość. I rozporządzam jeszcze zdolnością do pracy. Ja... mam nadzieję, że nie jesteś zupełnie niezadowolony z mej pracy w Paitanie. - Drogi przyjacielu, twoje wysiłki były bohaterskie. Rzecz jasna, jesteśmy nieco rozczarowani liczbami, Monsignor Sleeth pokazywał mi je właśnie wczoraj... - ciągnął dalej najzupełniej dobrotliwie. - W ciągu całych twych trzydziestu sześciu lat mniej dokonałeś nawróceń, niż ojciec Lawler ich wykazał w ciągu pięciu. Nie myśl, proszę, że czynię ci jakiekolwiek wyrzuty z tego powodu. Byłoby to zbyt nieuprzejmie. Kiedyś, gdy będziesz miał więcej czasu, przedyskutujemy tę sprawę gruntownie. Tymczasem - oko jego powędrowało ku tarczy zegara - czy jest coś, co moglibyśmy dla ciebie uczynić? Nastąpiła przerwa. Potem Franciszek odpowiedział niskim głosem: - Tak... jest... Chcę parafii. - Biskup stracił niemal zupełnie swą postawę dobrotliwej, serdecznej stateczności. Z wolna podnosił brwi, w miarę jak ojciec Chisholm ciągnął dalej głosem spokojnym i pełnym tajonego napięcia: - Daj mi Tweedside, Anzelmie. Jest wakans w Renton... większa, lepsza parafia. Przenieś kapłana z Tweedside do Renton, a mnie... mnie pozwól wrócić do domu. Na przystojnej twarzy biskupa zastygł uśmiech mniej już swobodny. - Mój drogi Franciszku! Wygląda to tak, jakbyś sam chciał administrować moją diecezją. - Mam szczególne przyczyny, dla których cię proszę. Byłbym tak wdzięczny... - Ku swemu przerażeniu ojciec Chisholm spostrzegł, że nie panuje nad swym głosem. Urwał, a potem dodał ochryple: - Biskup MacNabb przyrzekł mi, że dostanę parafię, jeślibym kiedykolwiek powrócił. - Sięgnął do wewnętrznej kieszeni. - Mam jego list... Anzelm podniósł dłoń. - Nie można oczekiwać, abym po śmierci mego poprzednika honorował jego obietnice. - Zaległa cisza. Potem jego ekscelencja podjął na nowo z uprzejmą ogładą: - Oczywiście, będziemy pamiętać o twej prośbie, lecz nie mogę dziś nic przyrzekać. Tweedside było mi i jest bardzo drogie. Myślałem zawsze o zbudowaniu sobie tam schronienia, skoro tylko ciężar trosk o katedrę spadnie mi z barków, czegoś w rodzaju małego Castel Gandolfo. - Zatrzymał się. Jego słuch nie przytępiony jeszcze i wrażliwy pochwycił cichy warkot nadjeżdżającego samochodu i głosy w westybulu. Oczy dyplomatycznie poszukały zegara. Podjął na nowo ze świeżym przypływem uprzejmości. - A zatem wszystko jest w ręku Boga. Zobaczymy jeszcze, zobaczymy... - Gdybyś mi pozwolił wytłumaczyć - Franciszek zaprotestował pokornie. - Zależy mi... na stworzeniu domu... dla kogoś. - Musisz mi o tym opowiedzieć innym razem. - Drugi wóz nadjechał i odezwało się więcej głosów. Biskup zgarnął fałdy swej fioletowej sutanny osładzając swój głos nutą żalu. - To prawdziwe nieszczęście, Franciszku, że znowu muszę rozstać się z tobą, teraz właśnie, gdy obiecywałem sobie uciąć długą i zajmującą pogawędkę. Mam oficjalne przyjęcie o pierwszej. Burmistrz i rada miejska są moimi gośćmi. Dużo polityki, niestety... szkoły, wodociągi, finanse... mieszanina wszystkiego... Musiałem stać się giełdziarzem ostatnimi czasy... ale lubię to, Franciszku, lubię to! - Moja sprawa nie zajęłaby więcej niż minutę czasu... - Franciszek urwał i spuścił wzrok ku ziemi. Biskup wstał powoli, uprzejmie. Ramieniem lekko otoczywszy plecy ojca Chisholma odprowadził go czule do drzwi. - Nie mogę wyrazić, jak wielką radość sprawiła mi możność przywitania cię w kraju. Zachowamy kontakt ze sobą, to pewne. A teraz muszę cię, niestety, opuścić. Do widzenia, Franciszku... I niech ci Bóg błogosławi. Na dworze strumień dużych czarnych limuzyn podpływał aleją pod wysoki portyk biskupiego pałacu. Przed oczyma kapłana przewijała się galeria purpurowych twarzy pod bobrowymi czapkami, twarzy twardych i nadętych, postaci w popielicach i złotych łańcuchach noszonych z urzędową godnością. Dął mokry wiatr mrożąc jego stare kości, przyzwyczajone do ciepła słonecznego, a okryte tylko cienkim, tropikalnym garniturem. Gdy oddalał się, koło któregoś wozu wjechało w kałużę blisko chodnika i rozpryśnięte błoto padło mu na twarz. Starł je dłonią. Pamięć cofnęła się łukiem poprzez lata. Pomyślał ze słabym, ponurym uśmiechem: Kąpiel błotna Anzelma została pomszczona. Chłód ściskał mu pierś, a jednak pod rozczarowaniem, pod przygniatającym uczuciem klęski tlił się nieugaszony żar. Musi natychmiast poszukać kościoła. Po przeciwnej ulicy wznosił się nakryty kopułą masyw nowej katedry, milion funtów szterlingów zaklętych w kamień i marmur. Pokuśtykał pośpiesznie w tę stronę. Dotarłszy do szerokich schodów wejściowych wszedł na nie, a potem nagle zatrzymał się. Przed nim na mokrym kamieniu najwyższego stopnia leżał kaleka w łachmanach, skurczony na wietrze, z kartką przypiętą na piersi: "Stary żołnierz prosi o wsparcie". Franciszek patrzył na nieszczęsną postać. Wyjął jedyny szyling z kieszeni i włożył go do blaszanego kubka. Dwaj niepotrzebni nikomu i niepożądani żołnierze spoglądali na siebie w milczeniu. Potem odwrócili spojrzenia. Wszedł do katedry. Ogarnął go bezmiar piękna i ciszy, wsparty filarami z marmuru, bogaty w dąb i brąz. Nikt nie zauważyłby nawet jego misyjnej kaplicy, gdyby ją ustawiono w rogu nawy tej olbrzymiej i zawiłej w kształtach świątyni, i stałaby tam zapomniana. Kapłan niczym nie stropiony pomaszerował wprost do wielkiego ołtarza. Tam ukląkł i począł modlić się gwałtownie z nieugiętym męstwem: "O Panie! Tym razem... nie Twoja, lecz moja niechaj się stanie wola". W pięć tygodni później ojciec Chisholm wybrał się w długo odkładaną podróż do Kirkbridge. Gdy opuszczał dworzec kolejowy, z przędzalń tego dużego ośrodka przemysłowego wypłynęły właśnie fale robotnic. Była to pora obiadowa. Setki kobiet z głowami owiniętymi w chusty śpieszyły do domu wśród ulewnego deszczu, ustępując jedynie tramwajom sunącym z klekotem dzwonków po oślizłych torowiskach. Doszedłszy do końca głównej ulicy zapytał o dalszą drogę. Skręcił w prawo obok olbrzymiego posągu wzniesionego ku czci lokalnego magnata przędzalnianego i zapuścił się w biedniejszą dzielnicę, przeszedł przez nędzny plac uwięziony między wysokimi domami czynszowymi i zanurzył się w wąski zaułek cuchnący i tak ciemny, że nawet wśród najjaśniejszego blasku dnia żaden promień słońca tam nie docierał. Radość i podniecenie kapłana przygasły, a serce zaciążyło mu ołowiem. Oczekiwał ubóstwa, lecz nie takiego, jakie tu widział. Pomyślał: Cóż ja uczyniłem w mej głupocie i niedbalstwie! Żyć tu - to tak jak na dnie studni. Spojrzał po numerach bram, wyszukał właściwe wejście i począł wspinać się po pozbawionej światła i powietrza klatce schodowej o zmurszałych oknach i zdezelowanych palnikach gazowych. W jednym miejscu pęknięta rura zlewu zalała platformę piętra. Na trzecim piętrze potknął się i omal nie upadł. Na schodach siedział mały chłopiec. Kapłan patrzył przez mglisty mrok na małą, rachityczną postać o dużej głowie, wspartej na dłoni, i ostrym łokciu wbitym w kościste kolano. Jego prawie przeźroczysta skóra miała barwę łoju. Wyglądał jak stary, zmęczony człowiek, a mógł mieć najwyżej siedem lat. Nagle chłopiec podniósł głowę tak, że wiązka światła z wyłamanego okienka padła na niego. Po raz pierwszy Franciszek zobaczył twarz chłopca. Zduszony okrzyk wyrwał mu się z ust i ogarnęła go ciężka fala ogromnego wzruszenia. Odczuł ją tak, jak statek odczuwa gwałtowny cios wezbranej fali podczas burzy. Ta blada, zwrócona ku niemu twarzyczka swym podobieństwem do twarzy Nory wykluczała wszelką omyłkę. Zwłaszcza oczu ogromnych w ściągniętej skórze twarzy nie można było się zaprzeć. - Jak ci na imię? Chłopiec nie zaraz odpowiedział: - Andrzej. Za drzwiami znajdowało się jednoizbowe mieszkanie. Na brudnym materacu rozciągniętym na nagich deskach podłogi siedziała kobieta z podwiniętymi nogami. Szyła prędko, migocąc igłą z szybkością automatu. Obok niej na pustej, odwróconej dnem do góry skrzyni stała flaszka i leżał stos nie dokończonych spodni roboczych z szorstkiego materiału. Poza tym był jeszcze w pokoju kociołek, pęknięty dzban i nieco zgrzebnych łachmanów. To wszystko. Franciszek targany rozpaczą, ledwie, mógł mówić. - Czy pani Stevens? Przytaknęła skinieniem głowy. - Przyszedłem w sprawie chłopca. Opuściła nerwowo robotę na podołek. Była to biedna kobieta, bynajmniej nie stara ani złośliwa, lecz złamana przeciwnościami losu, na wskroś przeżarta nędzą. - Tak, otrzymałam list ojca. Skamlącym głosem poczęła wyjaśniać, w jaki sposób znalazła się w takich oto warunkach i usprawiedliwiać się przedstawiając niezbite świadectwa, jak nieszczęście poniżyło ją do tego stanu. Ojciec Chisholm przerwał jej spokojnie. Cała nieszczęsna opowieść była wypisana na jej twarzy. Odezwał się: - Zabiorę go zaraz ze sobą. Na tę spokojną uwagę opuściła wzrok na swe nabrzmiałe ręce, na palce zsiniałe od niezliczonych ukłuć igły. Postawa, jaką zajął wobec stanu rzeczy, zabolała ją bardziej niż jakakolwiek wymówka, choć usiłowała to ukryć przed nim. Poczęła płakać. - Proszę nie myśleć, że go nie kocham. Pomaga mi różnymi sposobami. Obchodziłam się z nim dość dobrze, ale to była taka ciężka walka. - Podniosła głowę nagłym, wyzywającym ruchem i umilkła. W dziesięć minut potem ojciec Chisholm opuścił dom. Obok niego szedł Andrzej przyciskając kurczowo papierowe zawiniątko do nędznej piersi. Myśli i uczucia kapłana były do głębi wzburzone. Wyczuwał nieme zaniepokojenie dziecka w związku z dziwną zmianą i nie zapowiedzianą wyprawą, lecz czuł, że milczenie uspokoi je najlepiej. Pomyślał z powolną, głęboką radością: Bóg przywrócił mi życie, sprowadził mnie z powrotem z Chin... po to właśnie! Zaszli na dworzec kolejowy nie zamieniwszy słowa ze sobą. W pociągu Andrzej siedział nieruchomo, bez słowa. Spoglądał przez okno i kołysał lekko zwisającymi z ławki nogami. Był przeraźliwie zabiedzony. Brud wrósł w jego cienką, bladą szyję. Czasem zerkał bokiem na Franciszka, lecz natychmiast odwracał wzrok. Nie można było odgadnąć jego myśli, w głębi jego oczu czaił się ciemny płomień lęku i nieufności. - Nie bój się. - Nie boję się. - Dolna warga chłopca drgała. Pociąg wymknął się wreszcie z dymów Kirkbridge i popędził poprzez wiejski krajobraz pól i lasów, a potem wzdłuż rzeki. Wyraz podziwu zagościł powoli na twarzy chłopca. Nigdy nie śnił o tym, by barwy mogły być tak jasne, tak różne od ołowianej szarzyzny dzielnic miejskiej nędzy. Rozległe pola i łąki ustąpiły dzikszej scenerii, wyrosły przed nimi lasy bogate w zieloną paproć, poprzez którą przezierał blask wody płynącej w małych wąwozach. - Czy my tam jedziemy? - Tak. Jesteśmy prawie na miejscu. Zajechali do Tweedside przed trzecią po południu. Stare miasto skupione przy brzegu rzeki, tak niezmienione, jakby je dopiero wczoraj opuścił, leżało skąpane w słonecznym blasku. W miarę jak Franciszek rozpoznawał znajome szczegóły rodzinnych stron, krtań jego coraz bardziej zaciskała się bolesną radością. Opuścili mały dworzec i podążyli razem do probostwa Świętego Kolumba. Koniec początku Monsignor Sleeth chmurnie spoglądał z okna swego pokoju na ogród, w którym panna Moffat z koszyczkiem w ręce stała obok Andrzeja i ojca Chisholma obserwując, jak Dougal wybiera jarzyny do obiadu. Milcząca atmosfera przyjaźni otaczająca małą gromadkę spotęgowała jego przykre uczucie odosobnienia i utwierdzała go w powziętym postanowieniu. Za nim na stole leżało sprawozdanie sporządzone niedawno na jego podróżnej maszynie do pisania. Był to zwięzły i jasny dokument, naszpikowany obciążającymi dowodami. Za godzinę wyjeżdża do Tynecastle. Sprawozdanie znajdzie się w ręku biskupa jeszcze dziś po południu. . " Monsignor Sleeth stał teraz podniecony ostrą i dojmującą satysfakcją spełnionego zadania, lecz ubiegły tydzień spędzony na probostwie Świętego Kolumba bezsprzecznie wystawił go na szereg ciężkich prób. Odkrył wiele rzeczy, które nie tylko wytrąciły go z równowagi, lecz nawet zmieszały. Z wyjątkiem grupy zogniskowanej dookoła pobożnej a otyłej pani Glendenning ludność parafii miała pewien szacunek, a nawet przywiązanie do swego ekscentrycznego proboszcza. Wczoraj musiał surowo skarcić delegację, która wystąpiła, aby zapewnić go o swej lojalności w stosunku do kapłana parafialnego. Tak jakby on nie wiedział, że każdy autochton musi mieć swoje stronnictwo! A już szczytem wszystkiego było to, że duchowny miejscowego kościoła prezbiteriańskiego wpadł do niego tegoż samego wieczora i po długim pochrząkiwaniu ośmielił się wyrazić nadzieję, że ojciec Chisholm "ich nie opuści. Nastrój w miasteczku był tak zachwycający... " Zachwycający - zaiste! Podczas gdy tak medytował, grupka w ogrodzie rozbiła się, Andrzej pobiegł do szopy po swój latawiec. Starzec opętany był manią sporządzania latawców, dużych, papierowych płacht z falującymi ogonami, które szybowały - Sleeth zawistnie przyznawał - jak zwinne ptaki. We wtorek podszedł do nich, gdy stali w powiewie wiatru, zapatrzeni w niebo i złączeni z chmurami dźwięczącą w ich dłoniach nicią. Odważył się wystąpić z upomnieniem: - Naprawdę, ojcze! Czy ojciec uważa to za dostojną rozrywkę? - spytał z niesmakiem. Starzec uśmiechnął się. Do licha! Nigdy nie buntował się. Zawsze odpowiadał tym spokojnym, rozwścieczająco łagodnym uśmiechem. - Chińczycy uważają ją za taką, a są to bardzo dostojni ludzie. - To jeden z ich pogańskich zwyczajów, przypuszczam. - Ach... no tak! Niewątpliwie bardzo niewinny zwyczaj! Sleeth odsunął się na bok odgradzając się od nich nieprzystępną postawą i stał z nosem zsiniałym odostrego wiatru obserwując ich nadal. Okazało się, że stary kapłan łączy przyjemność z nauką. Od czasu do czasu zabierał nić z rąk chłopca, który siadał wówczas w altanie i pisał na skrawkach papieru pod dyktando kapłana. Gryzmoły te nadziewano potem na nić i puszczano za podmuchem wiatru pod niebo ku obopólnej uciesze. Sleetha opanowała ciekawość. Zabrał jeden z takich świstków z podnieconych rąk chłopca. Był napisany czysto i ortograficznie. Czytał: "Wiernie przyrzekam dzielnie stawiać opór wszelkiej głupocie, bigoterii i okrucieństwu. Andrzej. P. S. Najwyższą cnotą jest tolerancja. Za nią kroczy pokora". Przez długi czas patrzał zimno na papier, zanim go oddał chłopcu. Zaczekał nawet ze ściętą chłodem twarzą, aż napisano następny. "Kości nasze mogą zamienić się w proch i stać się ziemią pól, lecz duch trwa i żyje na wysokościach w jasności pełnej chwały. Bóg jest wspólnym Ojcem całej ludzkości". Sleeth ułagodzony spojrzał na ojca Chisholma. - To doskonałe! Czy nie święty Paweł to wygłosił? - Nie. - Starzec potrząsnął głową przepraszająco. - To był Konfucjusz. Sleeth niemal się zatoczył. Odszedł bez słowa. Tegoż wieczora nieopatrznie postawił tezę teologiczną i poczęli ją omawiać. Ale stary człowiek wywijał się od podjęcia dyskusji z peszącą swobodą. W końcu Sleeth wybuchnął sprowokowany: - Ojciec ma zgoła osobliwe pojęcie o Bogu. - Któż z nas ma jakiekolwiek pojęcie o Bogu? - odparł ojciec Chisholm z uśmiechem. - Nasze słowo "Bóg" jest wytworem ludzkiej mowy... wyrażającym uwielbienie dla naszego Stwórcy. Jeśli żywimy to uwielbienie w sobie, zobaczymy Boga... nie ma co do tego żadnych obaw. Ku swej udręce Sleeth poczuł, że się rumieni. - Zdaje się, że ojciec niezbyt wysoko ceni nasz święty Kościół. - Wprost przeciwnie... Przez całe życie cieszyłem się, że czuję jego opiekuńcze ramiona. Kościół jest naszą wielką matką, która prowadzi nas, gromadę pielgrzymów, poprzez noc; lecz może istnieją również inne matki, a może są także biedni, osamotnieni pielgrzymi, którzy bez niczyjej opieki docierają do ostatecznego celu. Rozmowa, której to było fragmentem, poważnie wytrąciła Sleetha z równowagi i nawiedziła go wstrząsającą, szyderczą zmorą, gdy ułożył się do snu. Śnił, że w czasie gdy cały dom był pogrążony we śnie, aniołowie stróże jego i ojca Chisholma wymknęli się na godzinkę i zeszli na dół do bawialni na kieliszek wina. Anioł Chisholma był lekkim, cherubicznym stworzeniem, jego zaś osobistością w podeszłym wieku o niezadowolonych oczach i zmierzwionym, nastroszonym upierzeniu. Powoli sącząc napój z kielichów, ze skrzydłami opartymi na poręczach krzeseł, dyskutowali o swych obecnych pupilach. Chisholmowi zarzucano wprawdzie sentymentalizm, lecz poza tym wyszedł bez szwanku stosunkowo łatwo. Ale on... Na nim nie pozostawiono suchej nitki. Pocił się we śnie słuchając, jak jego anioł kończył sąd nad nim ostatecznym wyrokiem: "To jeden z najgorszych, jakiego kiedykolwiek miałem... pełen uprzedzeń pedant, przesadnie ambitny, a co najgorsze... nudziarz". Sleeth obudził się. Pokój tonął w ciemności. Co za obrzydliwy i niesmaczny sen. Dygotał na całym ciele, a głowę rozsadzał mu ból. Zbyt był rozsądny, by wierzyć w takie zmory nocne. To nic innego jak nieprzyjemnie wypaczone refleksje myśli, które nawiedzały go za dnia. Takie urojenia nie mają nic wspólnego z dobrymi, autentycznymi, duchowymi snami, o jakich wspomina Pismo święte, na przykład sen żony faraona. Gwałtownie odepchnął od siebie swój sen jak nieczystą myśl, lecz ten począł go teraz dręczyć na nowo, gdy stał przy oknie. "Pełen uprzedzeń, pedant, przesadnie ambitny, a co najgorsze... nudziarz. " Widocznie pomylił się co do zamiarów Andrzeja, bo chłopiec wynurzył się z szopy nie z latawcem, lecz z dużym, wiklinowym koszem, do którego razem z Dougalem począł wkładać świeżo zerwane śliwki i gruszki. Gdy uporali się z tym zadaniem, chłopiec ruszył w kierunku domu niosąc podłużny kosz na ramieniu. Sleeth pod wpływem niewytłumaczonego impulsu chciał się cofnąć. Czuł, że dar jest przeznaczony dla niego, a wzdrygał się przed jego przyjęciem. Był niedorzecznie, aż śmiesznie zmieszany. Pukanie do drzwi zmusiło go do szybkiego zebrania rozproszonych myśli. - Proszę wejść. Andrzej wszedł do pokoju i postawił kosz na komodzie. Z zawstydzeniem osoby, która wie, że się jej nie ufa, wygłosił poselstwo powtarzane w pamięci przez całą drogę: - Ojciec Chisholm ma nadzieję, że ksiądz weźmie to ze sobą... śliwki są niezwykle słodkie... a gruszki to już ostatnie, jakie zebraliśmy. Monsignor Sleeth spojrzał ostro na chłopca, zastanawiając się, czy treść prostego końcowego zwrotu była umyślna. - Gdzie jest ojciec Chisholm? - Na dole. Czeka na księdza. - A mój samochód? - Dougal właśnie podprowadził go przed frontowe drzwi. - Andrzej począł z wahaniem wycofywać się. - Zaczekaj! - Sleeth zatrzymał go. - Czy nie sądzisz, że byłoby wygodniej... a nawet grzeczniej... gdybyś zniósł owoce na dół i umieścił je w moim wozie? Chłopiec zarumienił się nerwowo i zawrócił posłusznie. Gdy brał kosz z komody, jedna śliwka spadła i potoczyła się pod łóżko. Czerwony jak burak schylił się i niezgrabnie ją wydobył. Jej gładka skórka pękła, a sok z niej ściekał mu po palcach. Sleeth obserwował go z zimnym uśmiechem. - Ta chyba nie będzie już do użytku... co? Nie było odpowiedzi. - Pytałem się, czy będzie jeszcze do użytku? - Nie, proszę księdza. Przykry, blady uśmiech Sleetha pogłębił się. - Jesteś wyjątkowo upartym dzieckiem. Obserwowałem cię przez cały tydzień. Uparty jesteś i źle wychowany. Dlaczego nie patrzysz na mnie? Chłopiec z niesłychanym wysiłkiem oderwał oczy od podłogi. Gdy wzrok jego spotkał się ze spojrzeniem Sleetha, drżał jak nerwowe źrebię. . - Unikanie czyjegoś wzroku świadczy o nieczystym sumieniu, a poza tym należy do złych manier. Będą cię musieli tego oduczyć w Ralstone. Chłopiec milczał nadal. Tylko twarz mu zbielała. Monsignor Sleeth ciągle uśmiechał się. Zwilżył wargi. - Dlaczego nie odpowiadasz? Czy dlatego, że nie chcesz pójść do zakładu? Chłopiec złamanym głosem wybełkotał: - Nie, nie chcę tam iść. - Ach tak! Ale chcesz postępować tak, jak nakazuje słuszność, czy nie tak? - Tak, proszę księdza. - A zatem pójdziesz tam. I mogę ci powiedzieć, że pójdziesz tam bardzo szybko. Tak, a teraz możesz umieścić owoce w wozie, ale o ile możności nie rozsyp ich do reszty. Chłopiec odszedł, a monsignor Sleeth stał bez ruchu z uśmiechem zastygłym na surowej twarzy. Ręce trzymał opuszczone w dół, wyprostowane. Dłonie były mocno zaciśnięte. Z tym samym niewzruszonym obliczem zbliżył się do stołu. Nigdy nie uwierzyłby, że jest zdolny do takiego sadyzmu, lecz okrucieństwo to oczyściło mu duszę z mroku. Bez żadnego wahania, zdecydowanym ruchem wziął ze stołu sporządzone przez siebie sprawozdanie i zaczął je drzeć. Jego palce darły zapisane arkusze systematycznie i gwałtownie. Odrzucił podarte i zgniecione strzępy od siebie, rozrzucając je po całym pokoju. Potem jęknął i padł na kolana. "O, Panie! - zawołał błagalnym głosem. - Użycz mi łaski, abym nauczył się czegoś od tego starego człowieka. I miły Boże... nie pozwól, abym się stał nudziarzem. " Tego samego popołudnia, po odjeździe monsignora Sleetha, ojciec Chisholm i Andrzej wykradli się z domu przez tylne drzwi. Choć oczy chłopca były jeszcze obrzmiałe od płaczu, jaśniały jednak oczekiwaniem nowej przygody, a twarz miał wreszcie znowu wypogodzoną. - Uważaj na nasturcje, chłopaczku - upomniał go Franciszek konspiratorskim szeptem. - Bóg świadkiem, żeśmy mieli już dziś dość kłopotów jak na jeden dzień. Trzeba nam jeszcze do tego, aby nas Dougal skrzyczał. Andrzej począł kopać grządki kwiatów w poszukiwaniu dżdżownic, a starzec udał się tymczasem do szopy, skąd wydobył kije wędkarskie. Gdy dziecko przybiegło zadyszane z blaszanką pełną wijących się glist, stał przy furtce czekając. Zachichotał starczym śmiechem ukontentowania. - Czy nie szczęśliwiec z ciebie, że wybierasz się na pstrągi z najlepszym rybakiem w całym Tweedside? Dobry Bóg stworzył rybki, Andrzeju... i posłał nas tu, abyśmy je łowili. Wziął go delikatnie za rękę i poczęli schodzić ścieżką w dół ku rzece. Ich postacie w miarę oddalania się malały, stawały się coraz mniejsze i mniejsze... aż w końcu zniknęły zupełnie. Spis treści 7 Początek końca... Osobliwe powołanie... 15 Niefortunny wikary... 101 Lata w Chinach... 151 Powrót... 333 Koniec początku... 341 INSTYTUT WYDAWNICZY "PAX", WARSZAWA 1974 Wydanie III. Nakład 20000+350 egz. Ark. wyd. 19,3; ark. druk. 21.75. Papier druk. m./gl. kl. 111, 70 g, 82X104 z fabryki papieru w Kluczach. Oddano do składania w sierpniu 1973 r. Podpisano do druku w lutym drók ukończono w marcu 1974 r. Zam. nr 1224/73. B07-24 4C. Printed in Poland by DRUKARNIA WYDAWNICZA Kraków. Wadowicka 8