George Florian Walter Pielgrzym - wędrówka z Ameryki do Ziemi świętej SPIS TREŚCI SŁOWO WSTĘPNE BISKUPA ............... 7 PRZEDMOWA ........................ 9 PRZEDMOWA DO POLSKIEGO WYDANIA ....... 10 WPROWADZENIE ...................... 13 Rozdział I - USA - HISZPANIA (luty-maj) .... Część pierwsza: PITSBURGH - NOWY ORLEAN . . . Część druga: DWA MIESIĄCE W NOWYM ORLEANIE Część trzecia: PRZEKROCZENIE ATLANTYKU .... 23 23 27 37 Rozdział II - HISZPANIA (maj-czerwiec 650 mil) 41 Pierwszy etap pielgrzymki z Barcelony na wschodnim wybrzeżu Hiszpanii do Santiago na wybrzeżu zachodnim. Szlak długości 650 mil. Pielgrzym czasem był podwożony autem, więc zajęło mu to tylko cztery tygodnie. Pierwsze doświadczenia pieszej wędrówki. Zetknięcie się z europejską tradycją wiary. Pobyt u grobu św. Jakuba apostoła. W drugim tygodniu pielgrzymki jedno z najważniejszych odkryć duchowych całego roku. Rozdział III- HISZPANIA - FRANCJA (czerwiec- 51 lipiec 750 mil) Część pierwsza: SANTIAGO - BAYONNE ........ 51 Część druga: BAYONNE - PARYŻ ............. 60 Drugi etap pielgrzymki - sześciotygodniowy marsz z Barcelony do Paryża (Hiszpania - Francja). Z Barcelony do gra- nicy francuskiej około 300 mil, stamtąd do Paryża 450 mil. Na terenie Hiszpanii jeszcze korzysta z podwożenia; we Francji natomiast już tylko idzie pieszo. Ważne doświadczenie - obecność Maryi w życiu pielgrzyma. Przeżycie głębokiej wdzięczności dla własnych (ziemskich) rodziców - długi list do domu. Całkowite powierzenie swojego życia Bogu Ojcu. Rozdział IV- FRANCJA - SZWAJCARIA (sierpień- 71 październik 350 mil) Część pierwsza: MIESIĄC W PARYŻU .......... 71 Część druga: PARYŻ - ENCHENBERG .......... 79 Część trzecia: ENCHENBERG - ZURICH ......... 93 Trzeci etap pielgrzymki - miesięczny pobyt w Paryżu. Dwutygodniowy pobyt u kuzynów na farmie w Enchenberg, we wschodniej Francji - poznanie „korzeni" rodowych, proste życie w gospodarstwie rolnym, doświadczenie gościny. Trzydniowy postój u rodziny w Zurichu, siedem tygodni marszu z Enchenberg do Zurichu - ok. 350 mil. Rozdział V- SZWAJCARIA - WŁOCHY (listopad- 101 grudzień 500 mil) Część pierwsza: ZURICH - COMO ............. 101 Część druga: COMO - FLORENCJA ............ 109 Część trzecia: FLORENCJA - RZYM ............ 120 Czwarty etap pielgrzymki trwał siedem tygodni i obejmował trasę długości pięciuset mil z Zurichu do Rzymu (ze Szwajcarii do Włoch). W Szwajcarii największe wrażenie zrobiły na nim Alpy, a we Włoszech - rejon Umbrii. Pod tym wrażeniem, a także rozmyślając o wielkich świętych, jakich wydała ziemia włoska, pielgrzym sam skłonny jest, jak i oni, oddać się życiu pustelniczemu, aby głębiej zjednoczyć się z Panem. Rozdział VI- WŁOCHY - GRECJA (grudzień-sty- 139 czeń 750 mil) Część pierwsza: DWA TYGODNIE W RZYMIE ...... 139 Część druga: RZYM - BRINDISI .............. 145 Część trzecia: BRINDISI - ATENY ............. 162 Piąty etap pielgrzymki z Rzymu do Aten wyniósł 750 mil. Konfrontacja z cywilizacją i kulturą starożytnego Rzymu (Imperium Rzymskiego) i Grecji. One to ukształtowały zachodnie chrześcijaństwo, jednak najwybitniejsi twórcy filozofii greckiej i bohaterzy walk muszą pochylić czoła przed potęgą Ewangelii Chrystusa. Ciągła paralela z historią życia pielgrzyma, którego cała wiedza i mądrość humanistycznej edukacji okazały się ubogie wobec bogactwa, jakie kryje w sobie misterium krzyża. Rozdział VII- GRECJA - IZRAEL (luty - kwie- 173 cień 1750 mil) Część pierwsza: ATENY - ECEABAT ........... 173 Część druga: ECEABAT - IZMIR .............. 194 Część trzecia: IZMIR - MERSIN .............. 206 Część czwarta: MERSIN - HAIFA ............. 223 Szósty etap pielgrzymki, w którym pielgrzym przeszedł 1750 mil z Aten w Grecji do Haify w Izraelu. Zajęło mu to nieomal cztery miesiące. Trasa w dużej mierze pokrywała się z wyprawami misyjnymi św. Pawła, który, po nawróceniu w drodze do Damaszku, poświęcił się ewangelizacji Azji Mniejszej i Grecji, głosząc orędzie Zmartwychwstałego Pana. Wędrując śladami pierwszych chrześcijan, pielgrzym doznał umocnienia swojej wiary , wychodząc poza wszelkie jej uwarunkowania. W okresie Wielkiego Postu doświadczył duchowej pustyni i obumierania sobie, by następnie przeżywać zmartwychwstanie razem z Chrystusem i całym Kościołem w czasie świąt Wielkiej Nocy. ozdział VIII- ZIEMIA ŚWIĘTA (maj 200 mil) Część pierwsza: HAIFA - NAZARET ........... Część druga: NAZARET - KAFARNAUM ......... Część trzecia: KAFARNAUM - GÓRA TABOR ...... Część czwarta: GÓRA TABOR - JEROZOLIMA ..... Część piąta: DWA TYGODNIE W JEROZOLIMIE .... Siódmy etap pielgrzymki objął dwieście mil wędrówki po Ziemi Świętej, która była celem całorocznej wyprawy. Tu spędził ostatnie cztery tygodnie całej podróży. Z pierwszej ręki poznał miejsca, po których wędrował Pan Jezus. Obecnie jego wiara nie szukała już oparcia w książkach, tekstach, czy ilustracjach. Stała się bezpośrednim doświadczeniem, szczególnie po odwiedzeniu świętego miasta Jerozolimy, co było ukoronowaniem całorocznej pielgrzymki. Dwudziestoczterogodzinne czuwanie w Bazylice Grobu Świętego. Prawdziwie Grób jest pusty. Chrystus Pan Zmartwychwstał. Chrystus żyje! Chwała Bogu. 237 237 242 250 258 267 275 EPILOG .......................... ANEKSY 1. Trasa wędrówki pielgrzyma A-l ............. 278 2. List otwarty do seminarium A-2 ............ 3. Początek pewnej prostej historii A-3 ........... 281 296 SŁOWO WSTĘPNE BISKUPA Po raz pierwszy zetknąłem się z George'm Walterem — znawcą sztuki wędrowania — kiedy to w czerwcu, roku 1971, przybył do mojego biura kanclerza diecezji w Pittsburgh'u. Został wówczas wyświęcony na diakona, jednak był przekonany, iż Pan Bóg nie wzywa go jednoznacznie do święceń kapłańskich, a przynajmniej nie w tym okresie. Uzyskaliśmy więc dla niego dyspensę z Rzymu, która zwalniała go zarówno z celibatu, jak i odprawiania Liturgii Godzin. George wyraził wówczas nadzieję, iż dyspensa papieska nie zamknie mu całkowicie drogi do kapłaństwa w przyszłości, co mogłem osobiście potwierdzić. Wyraził również zdecydowaną wolę pozostawania w celibacie oraz odmawiania brewiarza. I tak zaczęło się dla niego nowe życie. Życie samotnika i pielgrzyma. Za siedzibę obrał sobie małą pustelnię na terenie parafii Najświętszej Maryi Panny w miejscowości Glenshaw w stanie Pensylwania. To tutaj modlił się i pościł, prosząc Pana o siłę do swoich wędrówek na sposób świętego Franciszka. George jest autentycznym ekscentrykiem i tak też wygląda. Nic więc dziwnego, iż wszędzie, gdzie się pojawi — czy to w Pensylwanii, czy w Europie zachodniej, czy też na Bliskim Wschodzie, wzbudza żywe zainteresowanie, ciekawość i zaskoczenie. Ma jednak tak miły i łagodny sposób bycia, że roztacza wokół atmosferę pokoju, okazując, iż przybywa w Imię Boże. Opatrzność Boska zaopatruje go w żywność i schronienie po drodze. Czasem "an daje odczuć mu również trud i niewygodę pielgrzymowania. Od czasu naszego pierwszego zetknięcia się, pozostajemy w kontakcie. George wielokrotnie opowiadał mi o swojej pracy i życiu, prosząc o błogosławieństwo na drogę; wdzięczny też mu jestem za modlitwę za mnie oraz cały lud Boży. Ten notatnik pustelnika z pielgrzymki do Ziemi Świętej jest interesującym dziennikiem podróży. Stanowi on jednak coś więcej niż tylko sprawozdanie z odległych zakątków świataJest również historią duszy poszukującej Boga, gdyż autor dzieli się z nami swoją refleksją i medytacjami. Jego myśli inspirują i dotykają serca czytelnika. Zapewniłem go o tym, kiedy, z całą pokorą, radził się, czy udzielić wywiadu prasie na temat swojej pielgrzymki. Miał | wątpliwości, czy tego typu samotnicza wyprawa kogokolwiek • zainteresuje. Starałem się wówczas przekonać go o wartości osobistego świadectwa, jakie daje zarówno samą pielgrzymką, jak również swoim dziennikiem z duchowej wędrówki do Boga. Niejedna dusza zostanie, za łaską Pana, dotknięta tym świadectwem George'a. Toteż zachęcałem go do publikacji sprawozdania z całej wędrówki. Ja sam, jako biskup, nauczyłem się od niego wiele. Mogę jedynie modlić się, by historia tu spisana pomogła wielu czytelnikom w ich pielgrzymce do Nowego Jeruzalem. Anthony G. Bosco Biskup Greensburga PRZEDMOWA Idź, sprzedaj wszystko, co masz, i rozdaj ubogim... Potem przyjdź (...) i chodź za mną (Ewangelia wg. św. Marka 10,21). Jezus z Nazaretu wypowiedział te słowa do bogatego młodzieńca, który zapytał Go, czy w życiu liczy się jeszcze coś więcej, niż tylko zachowywanie przykazań. Syn Boży nadal wymawia te słowa, mocą Ducha Świętego, w sercach wszystkich tych, którzy przychodzą do Niego z głębokim pragnieniem prawdy w życiu. I rzeczywiście, od czasów ewangelicznych, niezliczone zastępy mężczyzn i kobiet pozwoliły, by słowa Chrystusa, w ten czy inny sposób, ukształtowały ich życie po nowemu. Ta właśnie książka, która znajduje się w Twoim ręku, Drogi Czytelniku, jest takim sprawozdaniem, w jaki sposób pewien człowiek odpowiedział na słowa Chrystusa w Ameryce XX-go wieku, udając się w samotną pielgrzymkę, długości czterech tysięcy mil, z Barcelony do Jerozolimy. Zawarte w niej refleksje zarejestrowane zostały w drodze, na przestrzeni jednego roku - od maja 1970 do maja 1971. Autor pozostawił je w ręku Opatrzności Bożej, przez piętnaście lat zwlekając z jakimkolwiek ujawnieniem swoich notatek. I leżały tak, mimo nalegań przyjaciół, aby się nimi podzielił, udostępniając je szerszemu ogółowi. Nadszedł jednak czas - jesienią roku 1985, kiedy zaistniała, jak się zdaje, potrzeba wydobycia ich na światło dzienne i oddania Kościołowi. Pragnieniem i nadzieją autora tych notatek jest, aby Duch Święty uzył ich dla rozszerzenia Królestwa Bożego w sercach swojego ludu. "yc może staną się dla kogoś zachętą, by pozostawić wszystko 1 wyruszyć z powrotem do serca Ojca, z którego wszyscy wzięliśmy Początek. PRZEDMOWA DO POLSKIEGO WYDANIA Dzięki tej książce polski Czytelnik ma wreszcie możliwość poznania głębiej Georgea, Pielgrzyma, który od ponad 25 lat przemierza drogi Ameryki, Europy i Azji. Jest wspaniałym znakiem ukrzyżowanego Chrystusa - niczym współczesny Święty Franciszek. Całkowicie oddany Bogu w modlitwie, która stanowi całą treść Jego życia. A przy tym żyje w niezwykle radykalnym ubóstwie, bez jakiegokolwiek oparcia we wspólnocie, w dobrach tego świata. Nie używa pieniędzy, nie zabiega o żadne środki do życia, poprzestaje tylko na tym, co z własnej woli ofiarują mu ludzie. Posiada Biblię, drewniany Krzyż, który podnosi w górę ukazując ludziom Chrystusa, habit zszyty z dżinsowych łat, mocne sandały na podeszwie z opony samochodowej, mały namiot i minimum rzeczy osobistych przydatnych w drodze. A wszystko w idealnym porządku i czystości. Jego życie w całości utkane jest z zawierzenia Bogu. I Bóg nigdy nie zawodzi. Jak się to pielgrzymowanie zaczęło, mówi sam Gorge w wywiadzie dla miesięcznika „Powściągliwość i Praca": „Zacząłem w Kalifornii i Kolorado. Lato 1968 roku przeżyłem sam w Górach Skalistych. Pewnego dnia rozejrzałem się i powiedziałem do siebie: Nie człowiek stworzył te góry, zasadził te drzewa, namalował to niebo. Bóg tego dokonał i to właśnie ten Bóg, który stworzył to wszystko i cały wszechświat, stworzył także i mnie. Nie jestem tu na ziemi za sprawą przypadku. Jestem tu, ponieważ mam kochającego Ojca niebieskiego. I to było moje pierwsze osobiste doświadczenie Boga. Osobowej wiary nie da się wyczytać z książek, kupić w sklepie. Jest to dar Boga" („Pielgrzym", nr 10/1996). Dzięki bezwarunkowej otwartości na wolę Bożą, z życia Georgea onnip nokói Ducha Świętego. I tego pokoju doświadczają również emanuj*-' y •> . . wszyscy, którzy się z Georgem spotykają na jego pielgrzymich n' pierwszym z Polaków, który miał tę łaskę i dzięki któremu George zyskał w niedługim czasie wielu przyjaciół w Polsce, był ks. Wojciech Drozdowicz. W czasie pierwszego roku swego życia i pracy na Syberii, zimą 1994/95 roku, ksiądz Wojtek spotkał Georgea na Syberii, w Wier-szynie niedaleko Irkucka. Tamtędy bowiem właśnie Bóg poprowadził swego Pielgrzyma w drugą już pielgrzymkę do Jerozolimy. Z rodzinnego Pitsburga w stanie Pensylwania, przez Stany Zjednoczone, Meksyk, znowu Stany Zjednoczone, Kanadę i Alaskę do Magadanu na Dalekim Wschodzie, i dalej drogami i bezdrożami Syberyjskiej tajgi aż do Irkucka. „Codziennie przez 183 dni gotowaliśmy wspólnie syberyjską zupe _ pisze w korespondencji do miesięcznika „List" - Potem jedliśmy ją w milczeniu i długo gapiliśmy się w okno. Następnie George mówił: „Thank You, Jesus" jak nikt inny na świecie. O trzeciej po południu wyruszaliśmy na Różaniec. Jednego dnia szliśmy w stronę tajgi, potem w stronę jakiegoś miasta, a trzeciego dnia na przeciwległy brzeg rzeki. I potem znowu w stronę tajgi. (...) George, nie znając języka rosyjskiego i nie głosząc żadnych katechez przyciągnął do Chrystusa wielu mieszkańców Wierszyny i jeszcze większą liczbę mieszkańców Syberii. Trzy różne osoby, które napotkał na swej drodze, przez wiele dni szukały drogi do naszej wsi, pokonały odległość ponad 2 tysięcy kilometrów, by jeszcze raz pomodlić się z Georgem." („Święty George", nr 3/1995). Poruszony osobistym spotkaniem z Georgem Michał Jakubczyk z miesięcznika „List" pisze: „Jesteśmy w drodze i wcześniej czy później dojdziemy tam, dokąd zmierzamy. By nie pobłądzić, przynajmniej od czasu do czasu potrzebujemy drogowskazu i odpowiedzi m.in. na pytania, jakie to nasze życie ma sens i czemu służy? O co naprawdę warto się starać i dla czego pracować, a do czego ręki nie przykładać. Dla nas w „Liście" takim drogowskazem 10 11 stał się nasz przyjaciel, pielgrzym George, który nie mówiąc wiele opowiedział nam o tym, co naprawdę ważne" (nr 11/1996). Dla mnie, który za pośrednictwem listów i urywków filmu video jeszcze w okresie jego pobytu w Wierszynie, Jego osoba stała się od początku bardzo czytelnym znakiem miłości Bożej, tak potrzebnym ludziom ale i tak mocno lokującym się w moim wewnętrznym życiu. Dziś, gdy poznałem Georgea osobiście i nawiązałem z nim więź, mogę powiedzieć, że zawdzięczam mu wiele wymodlonej łaski Boga i wiele, wiele serca. I bardzo mu za to dziękuję. Dlatego też szczególnie pragnąłem, by przez tę książkę, przez artykuły i wywiady jak najwięcej ludzi nakarmiło się i ogrzało przy tym źródle łaski Bożej jakie Georege pośród nas uobecnia. Zachęcając wydawnictwo „Michalineum" do wydania refleksji i zapisków Georgea z okresu jego pierwszej pielgrzymki: z Pitsburga przez Stany Zjednoczone, Barcelonę, Europę zachodnią i południową do Jerozolimy, miałem nadzieję, że staną się one świeżym posiewem na rzecz wielkiej gorliwości chrześcijańskiej i głębokiej miłości do Ojca, który tak umitowat świat, że Syna swego Jedno-rodzonego dał, aby każdy, kto w Niego wierzy, nie umarł, ale miał Życie wieczne. (J 3,16) Jan Ogrodzki Warszawa, 12 listopada 1996 r. 12 WPROWADZENIE Chciałbym na wstępie pokazać Czytelnikowi nieco szersze tło tej wędrówki i towarzyszących jej refleksji. Bo jednak nie jest powszechnym zwyczajem dwudziestolatków, aby porzucać wszystko, co mają, i biorąc jedynie Pismo święte udawać się na wędrówkę poprzez obce kraje w poszukiwaniu odpowiedzi na swoje najgłębsze tęsknoty. Owszem, myśl o takiej wyprawie przychodzi wprawdzie do głowy pewnym ludziom, jednakże okoliczności życiowe oraz obowiązki każą z niej szybko zrezygnować. W przypadku autora tych notatek jakaś szczególna łaska Pana umożliwiła decyzję o wyruszeniu w drogę. Wspomagało ją nieustanne pragnienie odnalezienia czegoś, czego nie udawało się zaspokoić ani w lekturze, ani w bezpośrednim kontakcie z ludźmi. A oto jak do tego doszło. Wszystko zaczęło się jesienią roku 1966, to jest ponad trzy lata przed tą pielgrzymką. Autor uzyskał wówczas święcenia diakonatu i rozpoczął ostatni rok studiów teologicznych w Wyższym Seminarium Duchownym dla księży diecezjalnych w Zachodniej Pensylwanii. Można by rzec, iż był to jego dwunasty rok katolickiego wychowania - najpierw ośmioletnia szkoła podstawowa o profilu katolickim, potem niższe Seminarium Duchowne na poziomie szkoły średniej, z którego przeszedł bezpośrednio do Wyższego Seminarium. Te lata kształcenia przeszły szybko i, po większej części, raczej gładko. Dyscyplina życia w seminarium oraz wymagania intelektualne nie powodowały większych trudności. Dopiero na początku wyższych studiów teologicznych, które zbiegły się w czasie z zakończeniem II Soboru Watykańskiego, 13 sprawy się skomplikowały. Był to okres w życiu Kościoła, kiedy zaczęto nieomal wszystko w nim kwestionować i poddawać krytyce. Rzucono wyzwanie dawnym formom liturgicznym, sposobom pracy duszpasterskiej, a wszelkie nowe idee były co najmniej brane pod uwagę, jeżeli nie wprowadzane w życie. Były to lata „nowej moralności" (etyka sytuacyjna), tzw. „nowych teologii" (śmierci Boga), „nowej świadomości społecznej" (przyznano Murzynom prawo do głosowania na południu Stanów) oraz „nowej liturgii" (Msza odprawiana przodem do wiernych i w językach narodowych, a nie po łacinie). Tak więc ten młody kandydat do kapłaństwa zaczął się gubić w powodzi nowinek. Czuł się jak rozbitek na morzu, znoszony przez fale, bez stałego punktu oparcia. Nie wiedział nawet, w jakim kierunku ma sterować swoją „łodzią". Zaczął wówczas wątpić w swoją zdolność kierowania innymi ludźmi, jakich pragnął powierzyć mu Kościół, gdyby przyjął święcenia kapłańskie. Zakwestionowaniu uległa jego relacja z Panem Bogiem, i to tak dalece, że zastanawiał się, gdzie właściwie jest ten Bóg, w którego nauczył się wierzyć... Powstało pytanie następującej treści: „Jeżeli wszystko, co dotychczas obowiązywało, ulega zmianie, a ja sam straciłem poczucie kierunku, w jakim zmierza moje powołanie, to jak miałbym się angażować w posługę kapłańską i przewodzenie ludowi Bożemu, próbując kierować nim w drodze do zbawienia? Wcale nie jestem już pewny, czy dawne i znane sposoby posługi kapłańskiej są znaczące i skuteczne w osiąganiu założonych celów. Więc jak mam trwać na tej drodze?" Ten stan umysłu osiągnął punkt krytyczny w okresie Bożego Narodzenia roku 1966, kiedy to odbywała się decydująca rozmowa każdego diakona z biskupem. Należało wówczas przedstawić swój osobisty pogląd na życie w celibacie, pracę duszpasterską, swoje powołanie, udział w misji Kościoła jako mistycznego Ciała Chrystusa, i zbliżające się święcenia kapłańskie. Biskup wyczuł u tego seminarzysty ogólne rozchwianie i wyraził zgodę, ażeby ten wycofał się na jakiś czas. „Tak, - orzekł - na- 14 leży dokończyć ten rok akademicki, ale potem, na wiosnę, wyruszyć na pielgrzymkę, modlić się, poszukiwać, prosić Boga o światło i nigdy nie tracić nadziei, że On wysłucha i udzieli odpowiedzi; niech Duch święty uleczy, oświeci i odnowi Cię w głębi Twojej duszy". Upłynęło wówczas około dwudziestu lat jego katolickiego kształcenia. Pozostawały dwie drogi wyjścia: można się było starać o jakąś pracę związaną z Kościołem lub zacząć działania na polu czysto świeckim. Mógł więc podjąć obowiązki diakona przy jakiejś parafii, albo też przyłączyć się do organizacji typu „YISTA", czy „Korpus Pokoju". Jednak pod koniec maja zaczęło być widoczne, że ów niedoszły neoprezbiter nie znajduje satysfakcjonującej drogi w swoim dotychczasowym środowisku. Odczuwał głęboką potrzebę radykalnej zmiany życia. Porzucenia wszystkiego, co bezpieczne i znajome, na rzecz tego, co nowe i nieznane. W Stanach Zjednoczonych takim terenem odpowiednim do poszukiwania własnego stylu życia wydawała się Kalifornia. Tam można było zacząć wszystko na nowo, tam należało szukać jakiegoś kierunku w życiu i upragnionego pokoju. I tak zaczęło się pielgrzymie życie. To było pierwsze zerwanie z przeszłością. Z perspektywy czasu widoczna była w tym ręka Boga, jednak podczas tego okresu późniejszy pielgrzym nie miał jeszcze pełnej świadomości, iż Chrystus wzywa go, by poszedł za Nim, zostawiając wszystko — jako Jego uczeń. Podstawową potrzebą na tym etapie było jakieś desperackie łaknienie podstaw własnej tożsamości - potrzeba fundamentalnego doświadczenia Boga. Bez przesady można by to nazwać poszukiwaniem Absolutu. Tak więc pielgrzym wyruszył jedynie z podręczną torbą do Los Angeles, gdzie nie znał żywej duszy. Miał przy sobie wycinek prasowy, w którym ktoś oferował podwiezienie towarzysza podróży do Kalifornii, w zamian za zwrot połowy kosztów przejazdu. Wprawdzie pielgrzym spędzał poprzednio wakacje na Zachodnim Wybrzeżu Stanów, jednak tym razem jego podróż miała całkowicie odmienny charakter i z pewnością nie były to wakacje. 15 Było to poszukiwanie swojego miejsca w życiu, tułaczka, walka z losem na śmierć i życie. Kiedy pielgrzym dotarł wreszcie do Los Angeles, wynajął pokój w centrum miasta poprzez organizację YMCA. Nastąpnie zajął się poszukiwaniem pracy. Po dwóch tygodniach nieudanych prób możliwości zawęziły się do wyboru pomiędzy kursem bankowości, po którym zostałby kasjerem, ewentualnie pracą instruktora pływania dla chłopców w pobliskim klubie sportowym. W tym okresie uwagę pielgrzyma zwrócił ruch ludzi, którzy opiekowali się hipisami, dostarczając im pożywienia i odzieży oraz schronienia. Nazywano ich „diggers". Miejscem spotkań hipisów było wówczas Hollywood. Pielgrzym odczuwał pewien pociąg do ludzi, kreujących nowatorski sposób życia i myślenia, zamiast wiązania się z systemem społecznym, który tak radykalnie kwestionowali. Ostatecznie więc, po dwóch tygodniach jałowej egzystencji w YMCA, pielgrzym rozpoczął życie uliczne na Sunset Boulevard. Zetknął się wówczas z interesującą postacią, z tzw. „plastikowym człowiekiem", jak ten sam siebie nazywał. Był to młody mężczyzna, ojciec dwojga dzieci, żonaty, który „odpadł" od społeczeństwa i przyłączył się do ruchu hipisów w Hollywood. Pielgrzym postanowił wówczas zaangażować się w ten ruch, inwestując weń swoje oszczędności. Przez następne kilka miesięcy zadawał się z młodymi ludźmi, którzy odkrywali nowy sposób życia, kontestując zastany porządek społeczny. Było więc tam życie wspólnotowe, narkotyki i środki halucynogenne, medytacja wschodnia, pozamałżeński seks, muzyka rockowa, science fiction i tym podobne. Inaczej jednak niż sądzili ludzie, nie było tam nigdy zorganizowanej zbrodni czy przemocy, ani ateistycznego komunizmu. Wyglądało to raczej na skrajną aberację hedonistycznej, świeckiej kultury w kraju o zaawansowanej kulturze technologicznej. Większy nacisk kładło się tu na patrzenie do wewnątrz, „nastrojenie się" na własne potrzeby i rozumienie siebie, innych, natury czy Boga, niż na jakąkolwiek zmianę struktur społecznych. 16 Pielgrzym spędził wśród hipisów półtora miesiąca, udzielając schronienia zbiegłym z rodzinnego domu nastolatkom, organizując bezpłatne wyżywienie, pisząc i kolportując darmowe pismo podziemnego ruchu. Po czym uświadomił sobie, że ani trochę nie posunął się na drodze znalezienia odpowiedzi na dręczące go pytania. Pewnego zatem dnia porzucił cały ten ruch i wyruszył samotnie w dół kalifornijskiego wybrzeża do San Diego. Spotkał wprawdzie wielu różnych ludzi w Los Angeles, jednak nie nawiązał żadnych trwałych przyjaźni, czy znaczących więzi. Kilka osób namawiało go na tę, czy inną przygodę, jednak nie był gotowy na trwałe partnerstwo. Odczuwał również naglącą potrzebę samotnego poszukiwania więzi z Bogiem, której tak rozpaczliwie potrzebował, a której nie był w stanie nawet jasno określić. Był to okres w jego życiu, kiedy przestał uczęszczać do kościoła i przystępować do sakramentów. Nie dawały mu -jak sądził - tego, czego poszukiwał w sensie osobistego spotkania. Usiłował doszukać się jakiegoś głębszego sensu w życiu, podważając same fundamenty całego systemu religijnego i społecznego. Jesienią 1967 roku pielgrzym nadal poznawał różnych ludzi, nawiązując kontakty z artystami z Laguna Beach, terapeutami grupowymi z Instytutu Epsalon oraz właścicielami sklepów psychodelicznych w okolicach San Diego. Spędzał czas, robiąc różne dziwne rzeczy: pracując dla projektanta terenów zielonych, zaczytując się w bibliotece Marksem, Tolkieniem, Heinleinem, Hux-leyem, czy magiczną księgą wróżb I Ching, wyrabiając w domu znajomego srebrną biżuterię, tańcząc do rytmu bębnów na oświetlonej księżycem plaży, pisując dla podziemnego pisma, godzinami samotnie wsłuchując się w łoskot fal rozbijającego się o brzeg przyboju, ubiegając się bez powodzenia przez trzy miesiące o miejsce na statku do dalekomorskich połowów oraz wyruszając na miesięczną eskapadę z kolegą, który miał mapę opuszczonej kopalni złota w Meksyku. Zapuścił włosy i brodę. Kiedy nadeszły chłodne zimowe dni, zaczął nosić długi marynarski szynel i zabawną czapkę z frędzelkami ręcznej roboty. Dobrze czuł się w tym przebraniu, gdyż nadal 17 kwestionował wszelkie społeczne standardy. Jednak, ku własnemu zdziwieniu, odczuł nieprzepartą ochotę odwiedzenia rodziny i przyjaciół z Pittsburgha. Powrócił zatem do rodzinnego miasta, ale ono go nie przyjęło. Czuł się tam dziwnie obco, jak przybysz z innej planety. Rodzice i przyjaciele nie rozumieli, co się właściwie z nim dzieje. Czyżby postradał zmysły? Czy zażywał jakieś środki, które zmieniają osobowość? Czy przebywał w świecie fantazji, zamiast żyć realnym życiem swojego środowiska? Ktoś z krewnych sądził nawet, że jego dziwny wygląd i zachowanie były wynikiem zakładu, jaki podjął z przyjaciółmi, że uda mu się zgorszyć rodzinę... Chociaż więc znowu upłynęło kilka miesięcy na spotkaniach z dawnymi znajomymi, to w końcu uświadomił sobie, że nadal musi poszukiwać w jakimś innym miejscu. Na wiosnę pielgrzym ponownie wyruszył na zachód. Tym razem planował, iż zatrzyma się w Górach Skalistych, gdzie znajomy miał farmę w stanie Kolorado, w miejscowości Boulder. Kiedy jednak przybył w te okolice, nie udało mu się odnaleźć wspomnianej farmy. Odkrył natomiast grupę około trzydziestu takich samych wykolejeńców jak on sam, którzy postanowili czekać tam na rzekomy koniec świata. Rozbił więc z nimi obozowisko, rozkoszując się górską scenerią, zwiedzając małe miasteczko i bratając się z podobnymi do siebie rozbitkami, którzy usiłowali odkryć, co właściwie jest dla nich w życiu ważne. W miarę jednak jak czas upływał i zbliżał się koniec czerwca, widoczne było, iż koniec świata nie nastąpi, a przynajmniej nic na to nie wskazywało. Hipisi opuścili swoje obozowisko, udając się najwidoczniej w dalszą drogę. Pielgrzym powędrował zaś w wyższe partie gór, tym razem już samotnie. Przez cztery tygodnie sypiał pod gołym niebem - czysto błękitnym za dnia, wygwieżdżonym nocami. Piekł sobie chleb we własnoręcznie sporządzonym piecu kamiennym. Czytał książki - Mertona „Chleb na Pustkowiu", Chardin'a „Myśli" oraz „Msza za Kulę Ziemską". W duszy zaś desperacko przyzywał Boga, aby ten objawił mu Swoją prawdę. 18 Właściwie dopiero tutaj zaczęła do niego powoli docierać świadomość, że to, czego w ogóle szuka i pragnie, to rzeczywiście Bóg. Ta dziwna niezdolność do jakiegokolwiek zaangażowania się w cokolwiek, czy też nawiązania trwałych więzi z ludźmi nie oznaczała, być może, braku charakteru, siły, czy wewnętrznej integracji. Była to raczej niechęć do zadowolenia się czymkolwiek, co byłoby jakimś substytutem Boga Samego, który jedynie mógłby zaspokoić najgłębsze pragnienia jego serca. Stąd też jego niespokojny styl życia był przejawem serca, które nie znalazło ukojenia i odpoczynku wzywając Boga, aby On Sam przyszedł mu z pomocą. I właśnie wtedy, pewnego dnia to się stało. Jakaś olbrzymia łaska od Pana rozświetliła ciemności i zamęt jego serca i tam, w swojej górskiej samotni - spotkał nareszcie Boga we własnym sercu. Z głębi swojej istoty zaczął wołać: „Więc naprawdę jesteś rzeczywisty, Boże! Jesteś moim Ojcem i jesteś tutaj ze mną... Człowiek nie mógł stworzyć tych gór, ani nie posadził tych drzew. I to nie człowiek rozpostarł niebo nade mną. Tyś to wszystko stworzył. I stworzyłeś mnie. Nie jestem przypadkowym produktem jakiejś przypadkowej selekcji genetycznej, ani wypadkową swojej kultury, edukacji, rodziny, szkoły, czy Kościoła. Zawdzięczam swoje istnienie Twojemu wolnemu aktowi powołania mnie do życia. Dziękuję Ci, Ojcze, z całego serca, dziękuję..." Z tą świadomością przyszło zrozumienie, że dotknął nareszcie istoty misterium życia oraz każdej struktury społecznej, czy to religijnej, czy świeckiej. To istnienie Boga dawało początek wszelkiemu dalszemu istnieniu. Teraz nie była to już wyuczona odpowiedź z dziecinnego katechizmu: „Kto mnie stworzył?" „Bóg mnie stworzył". Nagle stało się to doświadczeniem z pierwszej ręki - głębokim przekonaniem, wiarą żywą, zdolną wesprzeć każde przyszłe doświadczenie. I dopiero z taką żywą wiarą pielgrzym mógł powrócić do społeczeństwa bez lęku i zamętu - wiedząc, że jest rzeczywiście dzieckiem Boga. Teraz zaś, kiedy odzyskał poczucie tożsamości, cel życia stał się jasny - miała to być wędrówka z powrotem do serca Ojca, który dał mu życie. 19 Nagle stało się oczywiste i nie cierpiące zwłoki, że pielgrzym ma powrócić do swojej rodziny i przyjaciół, a szczególnie do swojego duchowego ojca - biskupa, aby podzielić się tym nowym doświadczeniem i opowiedzieć mu, w jaki sposób Bóg działał w jego życiu, doprowadzając go do tego miejsca. Najpierw jednak pielgrzym zdecydował, że potrzebne mu są rekolekcje w klasztorze ojców Trapistów w miejscowości Snowmass. Miał to być rodzaj kwarantanny, czy też kabiny dekompresyjnej jak u astronautów powracających z kosmosu na ziemię. Pielgrzym bowiem wiedział, iż powraca do społeczeństwa, gdzie większość ludzi żyje powierzchownie, nie kwestionując podstaw swojej egzystencji, ani nie próbując przekroczyć zastanych struktur i symboli, by dotrzeć do ich podstawy. W drugim tygodniu sierpnia przybył, bez żadnego uprzedzenia, na teren klasztoru. Wierni swojej benedyktyńskiej regule trapiści witają każdego przybysza jak samego Chrystusa, zapraszając go do obcowania z braćmi. Z miejsca też poczuł się swobodnie. Odpowiadał mu spokojny i jednostajny rytm codziennej modlitwy i pracy. Bez sprzeciwu dał sobie obciąć włosy i zgolić brodę, co było częścią rytuału przyjęcia. Teraz, mając głęboki pokój w sercu, nie przywiązywał już wagi do rzeczy zewnętrznych. Po powrocie do Pensylwanii pielgrzym zaczął wytrwale szukać woli Bożej odnośnie do własnej osoby. Pomagało mu w tym prowadzenie małego dzienniczka dla potrzeb własnych oraz na użytek rodziny i przyjaciół. Ponadto spędził trzy dni w seminarium, które opuścił ponad rok temu. Po modlitwie i rozmowie ze swoim biskupem, który określił go jako coś pośredniego pomiędzy świętym Franciszkiem a Cyganem i który był gotów udzielić mu swojej rekomendacji do klasztoru ojców trapistów, ostatecznie pielgrzym zdecydował się podjąć pracę diakona w kościele parafialnym tej diecezji. Tak więc czwartego października 1968 roku, w dniu świętego Franciszka z Asyżu, ten były hipis i diakon przybył do małego miasteczka, zamieszkałego przez klasę średnią, ażeby pracować z proboszczem - znajomym prałatem, i wikarym, który był jego 20 kursowym kolegą z seminarium. Miał nadzieję, iż Pan Bóg zacznie układać jakąś sensowną całość ze wszystkich elementów jego życia. W czasie pobytu na terenie parafii, pielgrzym zajmował się chodzeniem po „kolędzie'' zbierając dane o parafianach. Kupił sobie w lombardzie używaną gitarę i nauczył się paru prostych akordów, które miały akompaniować jego tęsknym wołaniom do Pana. Zgodził się udzielać wiernym sakramentu chrztu świętego, natomiast nie był w stanie stanąć na ambonie, czy za pulpitem, żeby głosić Ewangelię. Najwyraźniej nie był jeszcze gotów do pełnienia publicznej posługi diakonatu. Po sześciu wszakże miesiącach biskup wezwał go na rozmowę i kazał mu się zdecydować, czy chce być wyświęcony na kapłana, czy też powróci do stanu świeckiego. Nie mógł już dłużej pozostawać diakonem. Pielgrzym jednak nie czuł wyraźnego powołania do kapłaństwa, potrzebował dalszych poszukiwań. Zgodził się więc wystąpić o zwolnienie ze święceń diakonatu i opuścił parafię. Kwestią zasadniczą było obecnie, jak podążać za swoim nowym celem - poznawania Jezusa. Doświadczył już Ojcostwa Boga Ojca. Pragnął wędrować do Ojca wypróbowaną drogą - poprzez Jego Syna - Chrystusa, który ongiś w tym właśnie celu zstąpił na ziemię (J 14,6). Pielgrzym zdecydował się wynająć małe mieszkanie na poddaszu, za 50 dolarów miesięcznie, w pobliżu dużego szpitala miejskiego i zaczął poważnie wczytywać się w Pismo święte oraz modlić się, prosząc Pana o Jego prowadzenie. Przez pół roku pielgrzym pracował na pół etatu jako pielęgniarz w szpitalu. Odwiedzał również pacjentów w ich domach. Pragnął w ten sposób uzyskać bezpośrednią wiedzę o ich potrzebach i troskach. Wieczorami czytywał Biblię oraz organizował teatr letni z grupą uniwersytecką, a czasem przyjmował przyjaciół i gości. W tym właśnie okresie zaczęła kiełkować w jego umyśle idea pielgrzymki do Ziemi Świętej. W Jerozolimie miał bliskiego kolegę z czasów seminaryjnych, który organizował tam chrześcijańsko-żydowski kibuc. Wydawało mu się, iż lepiej zrozumie Biblię, kiedy znajdzie się na ziemi, po której stąpał Chrystus, ziemi tak dokładnie opisanej na kartach Pisma św. 21 Już wtedy było dla niego jasne, że nie ma to być łatwa podróż | - samolotem, czy statkiem, bezpośrednio do Ziemi Świętej. Przeciwnie - miała to być długa wyprawa, szlakiem jego przodków w wierze - średniowiecznych pielgrzymów. Ci bracia i siostry z XIII wieku, określanego jako „Wiek Wiary", stanowili dla niego - człowieka XX-ego wieku - rzeczywisty wzór życia wiarą. Trasa podróży miała przebiegać zgodnie z tym, jak wiara rozprzestrzeniała się po Europie - ale w odwrotnym kierunku, to jest z powrotem do Jerozolimy. Tak jak Niewierny Tomasz, chciał dotknąć zmartwychwstałego Pana (J 20,25). Zamiast jednak żywego Chrystusa, pielgrzym „dotykałby" Jego mistycznego ciała na kontynencie europejskim. Ze swoich lektur pielgrzym dowiedział się, że Santiago de Compostela, na zachodnim wybrzeżu Hiszpanii, było trzecim, po Rzymie i Jerozolimie, ośrodkiem pielgrzymowania w Średniowieczu. Ponieważ sanktuarium to jest poświęcone osobie świętego Jakuba Apostoła, którego święto przypada na dzień 25 lipca, co zbiegło się z datą urodzin pielgrzyma, stąd też zrozumiała staje się jego potrzeba rozpoczęcia pielgrzymki od tego właśnie miejsca. Pielgrzym zaczął więc szukać sposobu przebycia Oceanu Atlantyckiego na frachtowcu, gdzie własną pracą mógłby zapłacić za przejazd. Taka podróż w jedną stronę wydawała się łatwiejsza z Nowego Orleanu raczej niż z Nowego Jorku. Ustaliwszy więc z grubsza trasę, pielgrzym pożegnał się z najbliższymi i dnia 5 lutego 1970 roku opuścił swoje mieszkanie. Rozdział I 22 USA - HISZPANIA 5 lutego - 24 maja Część I , PITTSBURGH - NOWY ORLEAN Pielgrzym był już w drodze. Odwiózł do rodziców kilka skrzynek z książkami i rozmaitymi papierami, wypowiedział pracę pielęgniarza w szpitalu i zdał mieszkanie. Do małego chlebaka zapakował zmianę bielizny, tzw.„atomowy koc" (srebrzystą powłokę, chroniącą od zimna i upału - przyp. tłum), który dostał od kolegi, oraz Pismo święte, podarowane mu dwa lata temu przez pewnego ojca kapucyna. Ponieważ nie musiał się nigdzie stawić w określonym terminie, pielgrzym postanowił udać się do Nowego Orleanu przez Chicago, Dayton, Cincinnati i Atlantę, gdzie mógłby odwiedzić i pożegnać kilku przyjaciół, z którymi utrzymywał kontakty przez te lata. Jak zwykle podróżował autostopem i ten etap zajął mu cały luty i marzec. Podczas swojej pielgrzymki piechur prowadził mały notatnik, w którym na bieżąco sporządzał uwagi o trasie, zapisywał swoje myśli, interesujące cytaty, poezje, a nawet sny, o ile miały jakieś znaczenie. Zwykle był jeden lub dwa zapisy tygodniowo, chociaż zdarzały się również tygodnie bez żadnej wzmianki. To właśnie te notatki będą tu odtworzone w kolejności zapisu, uzupełnione danymi z czternastu długich listów, jakie pielgrzym wysłał do rodziców z całej wyprawy. Każdy zapis w dzienniku podróży opatrzony jest również komentarzem sporządzonym po piętnastu latach. Coś więc z przeżyć i refleksji pielgrzyma znajdzie tu swoje wierne odbicie, a może dotrze do tych, którzy sami poszukują oświecenia i zachęty w drodze do Ojca. 23 Poniższe notatki powstały w miesiącach lutym i marcu od momentu wyjazdu z Pittsburgha do przyjazdu do Nowego Orleanu. 3 lutego 1970 MYŚL - Percepcja jednej osoby - jej sposób postrzegania i przeżywania rzeczywistości, może się stać dla wielu ludzi, poprzez artystyczne środki wyrazu, konkretną rzeczywistością. To właśnie artystyczne przetworzenie pewnej wizji przynosi nam nową rzeczywistość. KOMENTARZ 1987 - Czyż nie jest to właśnie to, co zdarzyło się w historii Kościoła, kiedy powstawały wspólnoty religijne dzięki charyzmatowi ich założycieli? Fakt ten jednak znajduje słabe tylko odbicie w charyzmacie pielgrzymki, za wyjątkiem tych specjalnych przypadków, kiedy rozkwitł on w pełną wspólnotę religijną, jak było to w przypadku świętego Franciszka z Asyżu. 7 lutego 1970 MYŚL - Kierownictwo duchowe w niedalekiej jeszcze przeszłości koncentrowało się na pomniejszaniu siebie, a nawet nienawiści do siebie; obecnie skupia się ono na samoakceptacji i miłości do siebie. Obie tendencje zdają się być niebezpieczne. To, którą z nich się wybierze, zależy od praktycznego osądu. Obecne skupienie się na dobrych i pozytywnych elementach, jakie występują u ludzi, rodzi takie niebezpieczeństwo, że zaczyna się niedowierzać pochwałom, wiedząc doskonale, że w życiu każdego człowieka są elementy z gruntu złe. Tak więc uważamy, iż ludzie pełni optymizmu i chętnie prawiący komplementy muszą być niejako zaślepieni lub niezdolni do stawienia czoła szerszej rzeczywistości. KOMENTARZ 1987 - W gruncie rzeczy w Ewangelii Jezusa Chrystusa nie znajdujemy nacisku na żaden z tych kierunków. To, co znajdujemy, to „zaparcie się siebie", ale nie wstręt, czy nienawiść do własnego „ja". 9 lutego 1970 MYŚL - Na to, żeby cokolwiek reformować - jakąś instytucję, czy organizację w sposób naprawdę twórczy, trzeba się najpierw 24 stać jej częścią i całkowicie w nią zaangażować. Poznanie dynamiki dawnych form umożliwia rzeczywiste i uwieńczone powodzeniem budowanie form nowych KOMENTARZ 1987 - Ta ostatnia myśl zdaje się być tylko ludzką, praktyczną mądrością i ma ograniczone zastosowanie w rzeczywistości Kościoła, ponieważ mądrość Boża i działanie Ducha Świętego nie podlegają takiej dynamice. 18 lutego 1970 SEN - Pielgrzym śnił, iż postawiono go przed sądem, żeby odpowiadał za swoje życie. Mówił o nim tak, jak je widział. Sąd uznał, że oskarżony jest nienormalny i skazano go na pobyt w szpitalu dla psychicznie chorych. KOMENTARZ 1987 - Mimo, iż pielgrzym kontestuje społeczeństwo, to jednak nie robi tego w sposób, który zmuszałby do odizolowania go całkowicie. Być może ludzie mieliby na to jednak ochotę, ponieważ porusza jakoś ich sumienie swoją odmienną wizją życia. 2 marca 1970 MYŚL - Dużą zaletą pisarstwa jest to, że czytelnik jest skłonny poświęcić tekstom danego autora więcej czasu, niż jest to możliwe w sytuacjach codziennych (np. w rozmowie). A zatem można mieć pięciu, czy sześciu czytelników „dla siebie" oraz ich całkowitą, niepodzielną uwagę. KOMENTARZ 1987 - Nawet pielgrzymi ulegają pokusie, by stać się rozumianymi przez innych, a także by wytłumaczyć swoje racje chociaż kilku osobom, które spotkają. 7 marca 1970 MYŚL - W Stanach Zjednoczonych wielu ludzi, zwłaszcza młodych i wykształconych, pyta: „Dlaczego twoje pojemniki na śmieci są przepełnione?" KOMENTARZ 1987 - Pielgrzym ma nieco inne spojrzenie na swoje społeczeństwo, niż ci, którzy w nim żyją. Stąd też widzi on wyraźniej przejawy wszelkiego marnotrawstwa, zachłanności, braku szacunku dla życia itd. 25 l Tego samego dnia l MYŚL - Jakże często zwrot „Kocham cię'' oznacza w gruncie j rzeczy „Sprawiasz mi przyjemność". ' KOMENTARZ 1987 - Jest to refleksja nad tym, jak źle pojmowane jest słowo „miłość" we współczesnej Ameryce, gdzie nieomal całkowicie zorientowane jest na własną, zmysłową przyjemność. 25 lutego 1970 MYŚL - Jedynie ludzie samotni i zakochani odwiedzają parki i przesiadują w nich. Czy jest między nimi jakiś związek? Poszukiwanie samotności? Odejście od społeczeństwa do natury, która jest czymś podstawowym? Czy też jakieś intensywne poczucie własnej odmienności? KOMENTARZ 1987 - Pielgrzym wędruje co prawda sam, zarazem jednak podąża z kimś, kogo kocha. Czyż jest więc dziwne, że wybiera miejsca samotne na swoją modlitwę i komunię z Panem? 26 lutego 1970 MYŚL- Wprowadzenie przybysza do grupy, albo przedstawienie go innej osobie poprzez znajomego, ma potwierdzić, że obcy jest1 człowiekiem porządnym i nie wyrządzi nam żadnej krzywdy, czego gwarantem jest wspólny przyjaciel. KOMENTARZ 1987 - Pielgrzymi to na ogół właśnie „obcy''. I tylko ci, którzy odkryli, że oni sami również są „pielgrzymami" w drodze do Ojca, rozpoznają w przybyszu brata i witają go bez zwyczajowego wprowadzenia, czy przedstawiania, których „świat" wymaga dla samoobrony. Tego samego dnia l MYŚL- W sytuacjach niebezpiecznych, czy naglących, nie mai czasu na długie tłumaczenia i wyjaśnianie tych sytuacji, czy f koniecznych działań. Mówi się wtedy zwięźle np. „Chodź ze mną", l KOMENTARZ 1987 - W tym znaczeniu Ewangelie pokazują działalność publiczną Jezusa jako sytuację naglącą, kryzysową. On po prostu wiedział, że nie jest w stanie wytłumaczyć wszystkiego swoim uczniom, tak, że muszą Mu zawierzyć, nawet idąc na śmierć, stąd też mówił im tylko: „Pójdź za mną". 26 Część II DWA MIESIĄCE W NOWYM ORLEANIE Obecnie pielgrzym przybył do Nowego Orleanu. Zdawałoby się, że będzie szukał jakiegoś zakwaterowania w dzielnicy francuskiej. To tu kwitło nocne życie miasta, tutaj znajdowały się atrakcje dla turystów, nocne kluby, restauracje i sklepy, jak również tańsze mieszkania do wynajęcia. Jednak po kilku tygodniach wypytywania okazało się, że nie uda się przepłynąć przez ocean opłacając bilet własną pracą na statku. Trzeba więc było zdobyć wymagane dwieście trzydzieści dolarów za przejazd frachtowcem. Ostatecznie pielgrzym znalazł pracę zwykłego robotnika na platformie wiertniczej ropy naftowej w okolicy Plaąuemines i zaraz też zarezerwował miejsce pierwszej klasy na statku jadącym w końcu kwietnia do Hiszpanii. Na polach naftowych wykonywał różne prace. Ładował rury na barki przy pomocy żurawia, czyścił silniki i pompy powracające z odwiertni oraz pracował na łodzi holowniczej układającej rury poprzez bagna i trzęsawiska. Bywało, że musiał pracować po osiemdziesiąt godzin tygodniowo. Po pracy z zainteresowaniem obserwował życie w tej części Ameryki, zwiedzając miasto i okolice. Kupił od ulicznego malarza obraz „Aleja Piratów" i wysłał go swojej matce łącznie z pierwszym z całej serii długich listów z podróży. Na dwa tygodnie przed rejsem przez Atlantyk zmienił /ajęcie i zamieszkał w dzielnicy francuskiej, wykonując pracę dozorcy w zamian za mieszkanie. W tym okresie żył niejako na pograniczu dwóch światów: radykalnie myślących grup w Kościele katolickim i eksperymentalnie żyjących grup społeczeństwa amerykańskiego. Wprawdzie podróż, w którą się wybierał, wymagała zarówno radykalnego myślenia, jak i nowego stylu życia, jednak w żadnej z poznanych grup nie znajdował pełnego oparcia; było to coś, co musiał wykonać samotnie - odbyć swoją własną pieszą pielgrzymkę do Świętego Miasta Jerozolimy. W pewnym sensie miał to być samotny rejs, jak 27 w statku kosmicznym okrążającym kulę ziemską. I to dawało mu pewien dystans w stosunku do spraw tego świata, stwarzając nową i unikalną perspektywę. Jednak potrzebny był mu nadal system wspomagania, którego mogli dostarczyć jedynie obcy ludzie na całej trasie pielgrzymowania. Tyle tylko, że znalazłby się na drugim końcu spektrum - zamiast, jak astronauci, używać najbardziej zaawansowanej i kosztownej technologii, on potrzebowałby rzeczy najprostszych - zdolności do maszerowania oraz egzemplarza Pisma świętego. A oto zapisy dokonane w jego notatniku od marca do maja, kiedy to przygotowywał się do wyprawy przez Atlantyk. 14 marca 1970 CYTAT- „Świat jako obraz: od czasu Renesansu człowiek inaczej pojmuje rzeczywistość - ongiś każda rzecz coś znaczyła, obecnie zaś może oznaczać cokolwiek, zależnie od tego, jakie znaczenie nada jej poszczególny człowiek". Thomas Howard: „Starożytny Bębenek", Lippincott Co. 1966. KOMENTARZ 1987 - Myśl ta wskazuje na świadomość przygotowywania się pielgrzyma do opuszczenia społeczeństwa technologicznego, w którym wszystko jest subiektywne i względne, i zanurzenia się w świat wiary, gdzie odkrywa się stopniowo nowy wymiar wszystkich zdarzeń, gdzie wszystko wskazuje na Boga, który jest Dawcą wszystkiego. 15 marca 1970 CYTAT- „Czy nie oszukujemy się przypadkiem? Kiedy zauważymy, co naprawdę przyciąga nas do postaci świętego Franciszka, może się okazać, że reprezentuje on dla nas raczej zamiłowanie do ucieczki od świata realnego, niż autentyczny heroizm życia. W każdym z nas jest coś z marzeń Rousseau o wolnym, nieskrępowanym życiu. W świadomości wielu ludzi, św. Franciszek był takim dzieckiem natury - przyjacielem ptaków i wiewiórek, który nie musiał płacić podatków. Zaś fakt, że doświadczał męki i agonii naszego Pana, jest dla wielu tylko nieznaczną wzmianką..." JJ.O'Sullivan, „Notatki"t. XLI. 28 KOMENTARZ 1987 - Ten właśnie cytat ma przypominać pielgrzymowi o pewnym zagrożeniu duchowym nowego sposobu życia. A mianowicie, iż cała jego pielgrzymka może być wynikiem fantazji, a nie autentycznej odpowiedzi na głos powołania Bożego. Jedynym jego zabezpieczeniem przed tą pokusą będzie skupienie uwagi na Chrystusie ukrzyżowanym. 17 marca 1970 MYŚL - Czy możliwe jest, by ludzie skupieni na własnym poczuciu bezpieczeństwa, tak jak się to dzieje w przypadku Amerykanów, mogli w ogóle osiągnąć jakiś pokój wewnętrzny? KOMENTARZ 1987 - Wtedy, gdy pozostawimy wszelkie ludzkie zabezpieczenia, możemy doświadczyć, że znajdujemy się w ręku Opatrzności, która jedynie jest w stanie dać nam prawdziwy pokój. 19 marca 1970 MYŚL - W kulturze, która nieustannie wymaga od człowieka, ażeby reprezentował sobą wartość rynkową, jest niezwykle trudno doświadczyć, iż człowiek posiada wartość niezależnie od tego, czy jest atrakcyjny, czy potrafi się właściwie zaprezentować innym, „sprzedać" swoje umiejętności. Po prostu, uznać, że jest kochany przez Boga oraz, że był upragniony przez Niego jeszcze przed poczęciem. Skądinąd doświadczenie tej Bożej miłości może go zachęcić do większej jedności z Bogiem i życia w prawdzie. KOMENTARZ 1987 - Powyższa myśl przypomina podwójny aspekt miłości chrześcijańskiej. Z jednej strony przyjmuje ona osobę taką, jaka jest, z drugiej strony zmienia stopniowo tę osobę, upodabniając ją coraz bardziej do postaci Chrystusa. 29 marca 1970 MYŚL - Czy nie trudniej jest zaakceptować obecność zła w życiu tym, którzy lekkim naciśnięciem włącznika mogą rozproszyć mrok i zamienić go w światło elektryczne, aniżeli tym, którzy żyją zgodnie z dziennym cyklem światła i ciemności, do niego dostosowując całe swoje życie? 29 KOMENTARZ 1987 - W miarę jak człowiek zdobywał kontrolę nad swoim środowiskiem poprzez technikę, zaczął tracić poczucie, że istnieją potęgi większe od niego samego - i to zarówno złe moce, jak i dobre. Stąd też odczuwa dużo mniejszą potrzebę „zbawiciela", ponieważ ratuje się nieustannie sam. i 30 marca 1970 MYŚL- Rytuał porannego picia kawy: Muszę wypić swoją poranni porcję kawy. To mi daje poczucie bezpieczeństwa. Daje mi również poczucie ciągłości; wówczas świat wydaje się bezpieczny. Tak - „Rytuał porannego picia kawy" jako świecki „Anioł Pański". KOMENTARZ 1987 - Ludzie kochają swoje rytuały. Był czas, że naturalne było przerywanie pracy w południe, po to, by zwrócić umysł do Boga, rozmyślając nad niezwykłą tajemnicą Jego wcielenia przy odmawianiu modlitwy „Anioł Pański". Z chwilą, gdy człowiek zaniechał tej modlitwy, zaczął zastępować ją rytuałem świeckim tj. przerwą na kawę. 31 marca 1970 MYŚL - Coraz częściej ludzie nie odczuwają potrzeby, ani konieczności dźwigania krzyża codziennych ciężarów. Maszyny zastąpiły człowieka przy pracach brudnych i ciężkich. Negatywna strona codziennego trudu nieomal zniknęła, bądź została zredukowana do minimum. KOMENTARZ 1987 - Człowiek XX-ego wieku, wieku techniki, już nie „idzie" ani się nie przedziera przez „dolinę łez" w „pocie czoła", natomiast przejeżdżają autem, przelatuje samolotem, mając do dyspozycji maszyny oszczędzające mu wysiłku. W ten sposób umiejętnie pozbył się niektórych skutków grzechu pierworodnego, jak również przekleństwa, którym obciążony został Adam za swoje nieposłuszeństwo. I znów człowiek nie pragnie żadnego wybawiciela. 4 kwietnia 1970 WIERSZ - napisany podczas dwu tygodni spędzonych na platformie wiertniczej w Zatoce Meksykańskiej. 30 PRZYBRZEŻNA ODWIERTNIA ROPY Ropa i stal, Żółć i czerń, Zawory, mierniki, Maszyny i człowiek -I nie ma życia poza nim. Harujący potwór, Utrudzony zwierz. I wody poranne Lśnią, połyskują W słońca odblasku, Łapiąc przefiltrowane promienie, Myjąc zanieczyszczenie, I nasycając życiem ten dzień. KOMENTARZ 1987 - Odwiertnia ropy naftowej to takie dziwne środowisko, które człowiek sam stworzył - sztuczne, nieludzkie, stechnologizowane. Trafny symbol ery technicznej. Obsługiwana przez dwa-trzy tuziny mężczyzn, którzy pracują na zmianę - nigdy nie staje. Maszyny są w ciągłym ruchu. Załogi wymieniane są co tydzień lub dwa, natomiast ten sztuczny twór nie ma wytchnienia w przeciwieństwie do wszelkich żywych organizmów, jakie stworzył Bóg... 9 kwietnia 1970 MYŚL - W jaki sposób człowiek, który na co dzień obsługuje maszyny, ma do czynienia z tworzywami sztucznymi i stalą, może potem po ludzku traktować kogokolwiek, chociażby współmałżonka? KOMENTARZ 1987 - Praca, jaką człowiek wykonuje na co dzień, w znacznym stopniu go formuje. Z pewnością inny stosunek do życia będzie miał gospodarz, który ma do czynienia z ziemią i jej płodami, niż człowiek operujący urządzeniami technicznymi. Tego samego dnia MYŚL - Odkąd produkty niezbędne nam do życia przechodzą przez niezliczone ręce pośredników, zamiast być wytwarzane bezpośrednio przez nas samych, zatraciły swoją błogosławioną moc, 31 zbierając - przeciwnie - utyskiwania konsumentów, ich niezadowolenie i wściekłe pomruki gniewu. KOMENTARZ 1987 - Pielgrzym w swoim oddaniu temu, co czyste i święte, z jakimś szczególnym smutkiem patrzy na ludzkie marnotrawstwo w stosunku do dzieł Bożych. On sam czuje się całkowicie zdany na to, co Pan zechce mu danego dnia zesłać, a wszelkie Jego dary wita z głęboką wdzięcznością. Tego samego dnia MYŚL - Czy nie jest tak, że ludzie dorośli upierają się, żeby obcinać krótko włosy nastolatkom i nie mogą znieść widoku „zarośniętego" chłopca, ponieważ w tzw. cywilizowanym środowisku razi ich każdy przejaw swobodnego wzrostu...? KOMENTARZ 1987 - Ponieważ pielgrzym zżył się z prostot? i bujnym wzrostem natury, razi go wysiłek innych, którzy by pragnęli z powrotem wtłoczyć go jakoś w uporządkowane ramy społeczne 4 kwietnia 1970 MYŚL - Ludzie bez trudu dostrzegają bałwochwalstwo swoicl odległych przodków. Odrzucają je. Zarazem jednak ci sami ludzi' skłaniają się ku nowym bożkom, całkiem tego nieświadomi, a c za tym idzie, także narażeni na oddalenie się od Boga Jedynego. KOMENTARZ 1987 - Zasadnicza różnica między pielgrzymem a buntownikiem politycznym, czy społecznym kontestatorem polega na odmienności ich celów. W przeciwieństwie do nich pielgrzym „odpadł'' od społeczeństwa po to, by móc lepiej, skuteczniej - całym sercem - podążać za żywym Bogiem. Wymaga to jednak od niego nieustannej czujności, aby nie dać się odwieść od celu i nie „zostać" gdzieś po drodze. 14 kwietnia 1970 MYŚL - Czyjeś imię, czyjeś nazwisko - wszystko to stanowi nasze dziedzictwo, nasz związek z przeszłością. KOMENTARZ 1987 - Jeżeli ktoś nie może pogodzić się z nadanym mu imieniem, to powodem może być brak akceptacji samego siebie. 32 2 chwilą jednak, kiedy upora się ze swoją historią życia, a nawet będzie za nią wdzięczny, wówczas możliwa stanie się również wdzięczność za nadane mu imię. 15 kwietnia 1970 MYŚL - Jedną z najważniejszych rzeczy transmitowanych przez radio jest podawany co pięć minut bieżący czas. KOMENTARZ 1987 - Pielgrzym nie odczuwa żadnej potrzeby dopytywania się o to, która jest godzina. Właściwie wystarcza mu jedynie to, czy jest ciemno, czy jasno. Najważniejsze to to, że jest „teraz czas zbawienia" (2 Kor 6,2). Pielgrzym żyje w nieustannej świadomości nadejścia Pana. Tego samego dnia MYŚL - Ludziom nie zależy na innych w naszym społeczeństwie, to sprzedawcy i panowie od reklamy „zadbają" o twoje pieniądze. KOMENTARZ 1987 - Pielgrzym nieustannie wystawiany jest na pokusę przekroczenia subtelnej linii granicznej pomiędzy byciem prorokiem a cynikiem. 16 kwietnia 1970 MYŚL - Pielgrzym znajduje wyrzucone druki części zmiennych Mszy świętej. Ostatnio jest moda na rzeczy jednorazowe, które się po użyciu wyrzuca - nie ominęło to nawet słowa Bożego. KOMENTARZ 1987 - Ponieważ pielgrzym stale rozważa w swoim sercu słowo Boże, więc naturalnie razi go niezmiernie, kiedy widzi jak ludzie nim (słowem) pomiatają, degradują je i odrzucają. Boli go widok, że coś tak cennego i świętego może być wyrzucone na śmietnik. 22 kwietnia 1970 MYŚL- On ma wprawdzie dyscyplinę wewnętrzną konieczną ści, ale brak jej ciepła, jakie miłości zwykle towarzyszy. 33 w KOMENTARZ 1987 - Serce pielgrzyma nieustannie płonie miłością. Rozpoznaje ją też natychmiast u innych, ilekroć się z nią zetknie. Często jednak spotyka ludzi, którzy tak się obwarowali przez dyscyplinę, że nie ma u nich już miejsca na wyrażanie miłości innym. 25 kwietnia 1970 MYŚL - Miasto pełne jest innych ludzi. KOMENTARZ 1987 - Pielgrzym stara się zbyt długo nie przebywać w mieście. Centrum pełne jest ludzi - pracujących, odpoczywających, bądź robiących zakupy. A ponieważ wszystko to jest mu obce - czuje się tu nie na miejscu. 29 kwietnia 1970 MYŚL- Kiedy ludzie żyją w pośpiechu, to zwykle wszyscy inni „stoją im na drodze" i w czymś przeszkadzają. KOMENTARZ 1987 - Tę myśl wywołał widok samochodów wyprzedzających inne, wolniejsze. Kierowcy szybkich aut robi j wściekłą minę do tych, których jazda opóźniła ich, lub blokuje. Stać wniosek, że pośpiech niezmiennie prowadzi do gniewu, frustracj oraz braku szczęścia. 2 maja 1970 MYŚL- „To tylko kwestia czasu, proszę pana, zanim to, co uważ pan za swoją własność, przejdzie na kogoś innego". KOMENTARZ 1987 - Pielgrzym dostrzega, jak wiele rzeczy n tym świecie przemija; stąd już tylko o krok od wniosku, i nierozumne jest gromadzenie wielu dóbr. 5 maja 1970 MYŚL- Powstał nowy rytuał społeczny przypominania klientom o sprzątnięciu po sobie miejsca i wyrzuceniu jednorazowych tacek, Nie chodzi już teraz o mycie się. Ten problem zdaje się być rozwiązany. Natomiast produkty, zużyte przez kogoś, zaśmiecają otoczenie innych. Wygląda na to, jakby ciągłe przypominanie o uprzątnięciu po sobie miejsca miało zastąpić dawny rytuał obmycia rąk w czasie Mszy świętej (Lavabo). A odpowiednie do tego rytuafo teksty można wybrać z bieżących akcji oczyszczania miasta. l 34 KOMENTARZ 1987 - No cóż, nie wszystkie myśli pielgrzyma są ładne i święte. Czasami popada w sarkastyczny nastrój. Jest to dywersja'' w jego własnym umyśle, ale pomaga mu to nie traktować samego siebie zbyt poważnie. Tak też akurat należy potraktować tę myśl - pół żartem, pół serio. jego samego dnia - „Mesjaszem" staje się ten, kto potrafi odczytać wszystkie symbole całościowo i wyjaśnić poprzez nie każdemu znaczenie, jakie mają one w jego życiu. KOMENTARZ 1987 - Pielgrzym nie podszywa się pod żadne współczesne mesjaństwo. Natomiast przywódcy polityczni zdają się być takimi typami mesjasza dla wielu ludzi, których potrafią jakoś uwieść swoimi hasłami i pociągnąć za sobą. Rzeczywiście pielgrzym dostrzega jasno wiele spraw, jednak nie czuje się wezwany do przewodzenia innym, ani do wygłaszania swoich opinii. Jego powołaniem jest wyrażanie pewnych idei (np. ubóstwa) w sposób radykalny, samym sposobem życia. Tego samego dnia MYŚL - Można by powiedzieć, że są dwa rodzaje ludzi -1. ci, którzy „bawią się" z innymi ludźmi, sprzedając im jakieś towary, bądź nawet idee, oraz 2. ci, którzy „bawią się" w swoim własnym umyśle, oddając wszystko. Ten drugi typ ludzi to będą właśnie badacze i podróżnicy, których nie sposób zatrzymać w drodze, nawet kusząc ich miejscowymi przysmakami. Tych nie zatrzyma również uwodzicielska kobieta, namawiając na tzw. „trawkę". KOMENTARZ 1987 - Ta myśl wzbudza obecnie mój łagodny uśmiech. Istotnie daleko jej do głębokiej refleksji teologicznej. Przebija tu znowu lekki sarkazm. Tak się bowiem stało, iż w tym okresie pielgrzym nawiązał kontakt z kobietą - kontakt, który zmierzał do zatrzymania go w drodze do ścisłego związku z Jezusem, którego tak głęboko pragnął. Wspomniana wyżej „trawka" to w lokalnym języku marihuana, narkotyk, którego działaniem ubocznym jest to, że ludzie porzucają 35 odległe, acz ważne, cele na rzecz zatopienia się w rozkosznym stanie lenistwa, przeżywając rodzaj upojenia narkotycznego. Tego samego dnia ' - „Mleko i miód", symbole delikatnego i pełnego słodyczy! odżywiania, które dają natychmiastową energię. Również inne naturalne pokarmy mogą osiągnąć tę właściwość, o ile są dostatecznie drobno zmielone („Pogryź i przeżuwaj ziarna ryżu czterdzieści razy zanim je przełkniesz"). KOMENTARZ 1987 - W tym okresie pielgrzym miał kontakty ze zwolennikami „naturalnego odżywiania" i powyższa myśl odbije jakoś ich teorie. Niewiele być może było w nich wartości, jednał symbolicznie pielgrzym odnajduje się na drodze do „krainy mlekien i miodem płynącej". Oznacza to po prostu, że spełniają się wszelki< duchowe pragnienia jego serca. Tu kończą się zapiski dokonane przed opuszczeniem Noweg Orleanu i rejsem przez Atlantyk. Wszystkie te refleksje wskazują poniekąd, jak bardzo pielgrzym był jeszcze pod wpływem otaczającego świata - zarówno tzw. „porządnych" ludzi, jak i hipisów, Jest to okres przejściowy, w którym porzuca swój „bagaż cywilizacji" psychicznie i duchowo. Patrząc z perspektywy czasu, widoczne jest, że „brud tego świata" nadal trzyma na uwięzi jego ducha. Wówczas nie był jeszcze świadomy wielu wspaniałych rzeczy, które Pan przygotował dla niego na tej drodze. Jedyne, czego był świadom, to to, że pragnął wyruszyć - sam, w całkowitym zaufaniu ku Niemu - otwarty i spokojny - i zobaczyć, co też go spotka. Obecnie czekał go dwutygodniowy rejs przez ocean - jego duchowe „przekroczenie Morza Czerwonego", pozostawienie „czosnku i cebuli Egiptu'' w zamian za „mannę na pustyni'' w tej samotnej wędrówce do Jerozolimy. Część III PRZEKROCZENIE ATLANTYKU Te kolejne dwa tygodnie, jakie zajął mu rejs przez Ocean Atlantycki, z Nowego Orleanu do Barcelony, były okresem ciszy i spokoju. Sprzyjały również upragnionej samotności i medytacji. Na statku było zaledwie dziesięciu pasażerów, z którymi pielgrzym spotykał się trzy razy dziennie na wspólnych posiłkach. Poza tym właściwie nie było życia towarzyskiego. Pielgrzym sam ułożył sobie czas, tak, by go mieć zarówno na modlitwę, jak i spokojną refleksję, czy to w kajucie, czy spacerując po pokładzie. Kabinę miał regularnie sprzątaną przez pokojówkę, a niektóre posiłki przynoszono mu, było to zatem więcej, niżby się mógł spodziewać na swoim pielgrzymim szlaku. Dziękował Panu i wdzięcznym sercem przyjmował te dary. Lubił też otwierać sobie oba okna kajuty, wpuszczając świeże powietrze i wsłuchując się w rytmiczny odgłos fal. Izolowało go to nieco od huku potężnych silników diesla, który dochodził z maszynowni. Jego proste potrzeby były zaspokajane przez obsługę statku; nie miał też pracy, ani żadnych zadań do wykonania. Zdał się na łaskę potężnego liniowca, który uparcie pruł fale podążając ku Europie. Przez te piętnaście dni kołysały go do snu fale oceanu oraz wibrujący odgłos maszyn. I było to w jego koczowniczym życiu całkiem nowe doświadczenie. A także najlepszy chyba sposób uzyskania wiedzy o odległości pomiędzy znanym mu lądem Ameryki a starą, acz nieznaną, Europą. W poprzednim stuleciu odwrotną drogę, ze starego kontynentu na nowy ląd, odbyli jego dalecy przodkowie. Nie mieli jednak szansy ani na tak komfortową jazdę, ani na tak szybki rejs. Największe jednak wrażenie wywierał na nim bezmiar oceanu. Zewsząd otoczony był rozległą płaszczyzną wód. Całe godziny spędzał obserwując powierzchnię morza. Ze zdziwieniem zauważył różnorodność fal. Właściwie nie było dwóch jednakowych, ani co do barwy, ani kształtu. Zupełnie jakby Pan za każdym razem stwarzał 36 37 nową falę. I chociaż w codziennym życiu pielgrzym świadomy był swojego daltonizmu, to jednak tu z łatwością rozróżniał bogactwo i głębię przeróżnych odcieni błękitu i zieleni. Obsługa statku mówiła mu, że płyną w spokojnym sezonie. I rzeczywiście, nie było spiętrzania się fal, sztormów, ani gwałtownego ruchu morza, jedynie łagodne wynoszenie statku w górę i spokojne opadanie na fali w dół - rytmiczne kołysanie, do którego niebawem przyzwyczaił się , a nawet je polubił. No i to niebo - ogromne, pełne przetaczających się brunatno-żółtych obłoków, nocą zaś wygwieżdżone i czyste. Na niebie królowało wielkie, majestatyczne słońce. Właśnie każdy jego wschód i zachód stanowił główne wydarzenie dnia. Doprawdy było coś królewskiego w jego pojawianiu się o świcie i wieczornym, powolnym znikaniu za widnokręgiem. Wszyscy pasażerowie wylęgali na pokład, aby podziwiać wschód słońca w całym jego przepychu. Ta ognista kula samym swoim pojawieniem się stwarzała nowy dzień, a znikaniem - noc. Dla pielgrzyma ogrom wód i rozciągnięty bezmiar nieba były; symbolami nieskończoności Boga. Były także zaproszeniem dój całkowitego powierzenia się tajemniczej Boskiej Istocie, tak wyraź-i nie wymykającej się wszelkiej ludzkiej kontroli. Człowiek mógł dój pewnego stopnia kształtować ziemskie krajobrazy, ale jak miałby? wpływać na ocean i niebo? Wobec tych dwóch majestatycznych potęg stawał całkowicie bezradny i oniemiały, przejęty lękiem,! podziwem i czcią jak wobec żywej istoty. Chwilami pielgrzym czul się tak, jakby dane mu było uczestniczyć w stwarzaniu świata opisanym w Księdze Rodzaju. Te pierwsze twory, które Pan powołał do istnienia - niebo i morze, słońce i księżyc, gwiazdy, dzień i noc żyły tutaj swoim czystym, nieskazitelnym życiem, jak przed wiekami. Pielgrzym doświadczał ich przemożnej obecności w sposót nieosiągalny dla mieszkańca ludzkich aglomeracji. Dzięki temu czuł, że jego życie miało się rozpocząć od n - zanurzane najpierw w chaosie pierwotnych wód, a potem wydobył na brzeg - na ziemię, po której będzie samotnie wędrował i zasypia 38 nocą pod olbrzymim bezmiarem nieba. Pozna w sposób niezwykle wyrazisty, całym swoim ciałem, Stwórcę i dzieła Jego ręki. BOJA NA MORZU Jestem jak żywa boja, zakotwiczona w oceanie. Wiatry i fale prą na mnie szarpiąc, tarmosząc wytrwale, Mocno jednak tkwię zakotwiczony w morskim dnie. Jestem jak żywa boja, zakotwiczona w oceanie: Nudny żywot dla wielu - tak tkwić nieruchomo dzień po dniu. Jednak życie otacza mnie wokół, widzę je, opierając się wytrwale. Jestem jak żywa boja, zakotwiczona w oceanie. Widzę to, co niezmienne, i to, co przepływa też znam. Łączę ruchome i stałe, stojąc w swym miejscu wytrwale. Napisane na Oceanie Atlantyckim - maj 1970 39 Rozdział II HISZPANIA 24 maja - 20 czerwca, 1970 Dwudziestego maja, po czternastu dniach na morzu, statek o wdzięcznej nazwie „Mar Adriatico" przybił do portu w Hiszpanii, w miejscowości Kadyks. Było to niewielkie miasteczko, przytulone do skalnego urwiska, na południowo-zachodnim cyplu Hiszpanii. Tutaj pielgrzym spędził dwa dni na stałym lądzie w oczekiwaniu na rozładunek cementu, drewna, skór zwierzęcych i ropy. Następnie miał popłynąć dalej tym samym statkiem już przez Morze Śródziemne. Tu właśnie zetknął się po raz pierwszy z lądem europejskim. Pierwsze kroki na ziemi uczynił nieco chwiejnie. Szedł wolno, z trudem, uważnie stawiając każdy krok, zupełnie jakby oczekiwał, że ziemia usunie mu się spod nóg, lub przechyli. Zrozumiał, co oznacza i skąd się bierze tzw. marynarski krok. W ciągu ostatnich dwu tygodni jego ciało dostosowało się automatycznie do poruszania się po ruchomej powierzchni pokładu. Kiedy - bezwiednie - opanował sztukę chodzenia na statku, przeniósł ten sposób poruszania się na stały ląd, chociaż nie było już takiej potrzeby. Niezwykłe było to doświadczenie dostosowywania się naszego organizmu do nowych warunków w tak krótkim okresie. Zastanawiał się nawet, czy zjawisku temu towarzyszyły jakieś „duchowe nawyki" mające swoje uzasadnienie tam, na morzu, a bezużyteczne na ziemi. Z kolei zaabsorbowały go bez reszty nowe widoki na lądzie. Odczuł, że istotnie jest przybyszem na nieznanym terenie, gdzie wszystko jawiło mu się jako zaskakujące i tak odmienne od miast amerykańskich. Nie czuł się jednak zagrożony, po prostu oszołomiony nowością. Obcy język nie wydawał mu się przeszkodą do 41 momentu, kiedy spróbował nabyć znaczek na pocztówkę. Zaskoczyły go natomiast budynki mieszkalne, no i ludzie. Domy zbudowane były z ciosanego kamienia, połączoneg zaprawą murarską, i kryte dachówką. Nadawało im to solidny, trwały wygląd. Różniło je to bardzo od tandetnego budownictwa z drewna i aluminium, do którego przywykł w Ameryce. Co do ludzi, to sprawiali wrażenie zrelaksowanych, żyjących na dworze raczej niż w domu i to w ciągłym ruchu. Niewiele tu było pojazdowi zmechanizowanych, a ulice przeznaczone były głównie dla ruchu pieszego. Ogólnie miasteczko wywierało wrażenie spokojnego, gdzie mieszkańcy zadowoleni są ze swojego życia. Po dwóch dniach statek został częściowo rozładowany i gotów do dalszego rejsu przez Morze Śródziemne. Nocą wyruszyli poprzez słynną Cieśninę Gibraltarską i pielgrzym postanowił nie zasypiać. Nie chciał przeoczyć tego ważnego odcinka drogi przez wąski kanał, oddzielający Europę od Afryki. Cała sceneria tej przeprawy wydała mu się wysoce dramatyczna, gdyż wiał silny wiatr, morze było wzburzone, a po obu stronach piętrzyły się ostre skały. Odczuwało się zmaganie prądów i wiatrów ścierających się na tym krótkim odcinku. Prawdopodobnie wymagało to również doświadczonej załogi i umiejętności nawigacyjnych, jednak pielgrzym, sam nie będąc żeglarzem, nie był w stanie ocenić rzeczywistego stopnia trudności, ani zagrożenia. Rozmyślał nad historią tego odcinka wody i lądu, które w Średniowieczu były terenem inwazji Islamu. Wówczas cała kultura europejska i dziedzictwo wiary zdawały się być poważnie zagrożone. Ale po kolejnym dniu żeglugi na Morzu Śródziemnym podróż dla pielgrzyma dobiegła końca - przynajmniej jej morski odcinek, Na północno-wschodnim wybrzeżu Hiszpanii jego statek zawiną! do portu w Barcelonie, gdzie pielgrzym pożegnał się z załóg? i wysiadł na ląd - tym razem już na stałe. Porzucił wygodną kajutę na statku, by znaleźć się obecnie u progu nieznanego. Tu już nie miał żadnych zabezpieczeń - prze ciwnie, wszystko miało być nowe i świeże. Jednak nie odczuwa! 42 wówczas ani lęku, ani wątpliwości, czy żalu. Jedyną jego troską było właściwe rozpoznanie, jakie kroki przedsięwziąć, aby dobrze rozpocząć swoją wędrówkę. pierwszą potrzebą wydawało mu się odnalezienie katedry, by tam podziękować Panu Bogu za szczęśliwy rejs oraz prosić Go o dalsze błogosławieństwo i prowadzenie. Zupełnie jednak nie wyobrażał sobie, że to pierwsze zetknięcie z europejską katedrą wywrze na nim aż takie wrażenie. Dosłownie zaparło mu dech, kiedy wkroczył głównym portalem w to olbrzymie, niebotyczne wnętrze gotyckiego kościoła, w którym strzeliste łuki zbiegały się wysoko ponad jego głową. Nigdy dotąd nie widział czegoś podobnego. Wielkie witraże, utrzymane w tonacji głębokiego błękitu, przesączały łagodne, rozproszone światło. Ogarnęła go atmosfera modlitwy i skupienia, jakby doświadczał jakiegoś nieziemskiego preludium do chwały niebieskiej. Pielgrzym poczuł, że wchodzi w kontakt z pradawnym elementem swojej wiary, za którym nieustannie tęsknił, a którego nie mógł nigdzie odnaleźć. Po odmówieniu modlitwy wyszedł na zewnątrz i zatrzymał się na szerokich stopniach przed portalem. Wiele lat później dowiedział się o innym pielgrzymie, który na tych samych schodach żebrał, aby zdobyć fundusze niezbędne na pielgrzymkę do Ziemi Świętej. Był to Ignacy Loyola, wielki święty i założyciel Towarzystwa Jezusowego sprzed czterystu lat. Obaj doświadczyli gorącego pragnienia znalezienia się osobiście na ziemi, którą przemierzał Chrystus. Obaj też szukali nowego sensu życia. Z katedry w Barcelonie pielgrzym postanowił udać się przez stromą górską przełęcz do słynnego sanktuarium Czarnej Madonny w Mont-serrat. I tak z Biblią w ręku i małym plecakiem wyruszył pieszo, pragnąc raczej samotności niż przyłączenia się do licznych turystów i pielgrzymów. Na miejscu spędził niewiele czasu w samej kaplicy. Znalazł natomiast odosobnione miejsce w lesie, nieco powyżej klasztoru, z widokiem na dzwonnicę, gdzie mógł spokojnie oddać się modlitwie i rozmyślaniu o własnych poszukiwaniach. Teraz poczuł się gotowy, ażeby rozpocząć swoją wędrówkę po Hiszpanii. 43 Pierwotnie planował, że skieruje się do Kordoby i w górę, do Madrytu. Obecnie poczuł, iż Pan kieruje go w inną stronę. Tu bowiem rozpoczynał się prosty szlak z Barcelony do Santiago de Compostela ze słynnym sanktuarium św. Jakuba. Droga nazywała się Camino de Santiago i prowadziła na zachodnie wybrzeże Hiszpanii. Uznał to za pewny znak, aby wędrować nie jako turysta zwiedzający słynne miasta historyczne, nawet o znaczeniu religijnym, ale jako pielgrzym zdążający bezpośrednio do miejsca przeznaczenia. Przez następne 600 mil nie musiał nikogo pytać o drogę. Gdyb zabłądził na drogach lokalnych, wystarczało powiedzieć „Camini de Santiago", albo „Peregrino a Santiago", a miejscowi ludzie be trudu skierowaliby go na główny szlak. Wkrótce też pielgrzym ustalił swój własny rytm dobowy - swó modus vivendi. Każdego dnia starał się przejść około trzydzies kilometrów, czy osiemnastu mil. Na tej trasie korzystał równie z podwożenia, ilekroć ktoś zaoferował mu miejsce w samochodzi Później, po opuszczeniu Hiszpanii, rezygnował z wszelkiego kom fortu jazdy, wybierając pieszą wędrówkę. Tak więc w pewne dn przekraczał swoje wyznaczone 30 kilometrów. Każdego też dni starał się dojść do jakiegoś miasta, tak, by w dniu następnym zdąży tam na poranną Mszę świętą. Na nocleg wybierał ustronne, zalesione miejsca przy drodze osłonięte drzewami, albo wśród skał. Tam rozpościerał swój „kos miczny koc", który izolował go zarówno przed upałem, jak i o porannego chłodu. Opatrzność za każdym razem zapewniała mi takie miejsce do snu i nie miał z tym żadnego kłopotu. Raz w tygodniu wynajmował jakiś tani pokój, gdzie mógłby urządzić sobie kąpiel - zmienić i przeprać swoje ubrania i bieliznę. Jego dzienny rytm wyglądał następująco: szedł około pięciu kilometrów, tj. ok. trzech mil, a następnie odpoczywał przy drodze. Kamienne słupki wzdłuż jezdni pomagały mu zorientować się w przebytej odległości. Kiedy zatrzymywał się na odpoczynek, czytał najpierw odpowiednie psalmy i teksty Pisma św. na ten dzień, ze swojego łacińskiego brewiarza. Następnie spożywał bez pośpiechu chleb, owoce, ser, pomarańcze - zależnie od tego, co miał. 44 potem grał sobie na flecie, który był jego towarzyszem wędrówki. Wstawał i wędrował następne pięć kilometrów. A co pielgrzym widział po drodze? W rzeczywistości niewiele zwiedził słynnych zamków, klasztorów czy galerii sztuki. Widział jednak Hiszpanię z pozycji piechura, a nie - jak turysta - z okien autokaru. Widział okoliczne farmy i pasterzy, pola i góry, zwierzęta, niebo i gwiazdy. Mógł zaspokoić pragnienie wprost ze studni czy fontanny w miejscowościach, gdzie mieszkało około stu rodzin, czy nawet mniej. Jadał ich chleb - świeżo upieczony z rana. Kupował go lub dostawał za darmo. Widział, jak mieszkańcy rano zamiatali ulice przed swoimi domami ręcznie zrobioną miotłą, a następnie ziemię skrapiali obficie wodą, aby umknąć kurzu. Widział też, jak kobiety wybierały się z wózkami na rynek po paszę dla zwierząt, albo na przydrożne łąki. Lubił patrzeć na chłopców i dziewczęta oraz ich poranne zajęcia. Ze zdumieniem obserwował starsze kobiety piorące odzież na brzegu rzeki. Używały już plastikowych wiader i środków do prania, ale ich jedyną balią czy pralką była nadal miejscowa rzeka. Z przyjemnością zauważył, jak wygląda typowe hiszpańskie miasteczko. W centrum stał kościół katolicki. Otoczony był dużym placem z fontanną od frontu. Wieża kościelna miała zegar, który wydzwaniał godziny. Sama urbanistyczna zabudowa miasta miała taki charakter,iż oczywistym stawał się fakt, że to właśnie wiara i kościół były centrum całego życia miejskiego. Widać też było bogactwo ornamentów, jakimi poprzednie pokolenia ozdabiały swoje świątynie. Te zewnętrzne znaki oraz udział w codziennej Mszy z mieszkańcami miasteczka, którzy żywo odpowiadali na wezwania kapłana, a także serdecznie przekazywali sobie nawzajem i pielgrzymowi „znak pokoju" - wszystko to było dla niego żywym świadectwem ich wiary. Nie widział nic podobnego w Ameryce, a właśnie za tego rodzaju uczestnictwem tęsknił najbardziej. Wołał, w ślad za psalmistą: „Jak łania pragnie wody ze strumieni, tak dusza moja pragnie Ciebie, Boże" (Ps 42,1) To pragnienie przeżywania swojej wiary, wespół z innymi wyznawcami, szło w parze z fizycznym pragnieniem, które wielokrotnie odczuwał. Droga do Santiago prowadziła przez tereny suche, 45 nawiedziła całą Hiszpanię. Pielgrzym ile raczej by pozostać w nowy sposób pośród swoich uczniów i wyznawców na ziemi. Zadziwiające było to, że pielgrzym po raz pierwszy zrozumiał naprawdę, co to znaczy być chrześcijaninem. To nie oznacza samej tylko wiary, że Syn Boga przyszedł na ziemię, żeby ustanowić swój Kościół, a następnie powrócił do nieba, gdzie nas oczekuje. To jest silne przekonanie, że Chrystus jest już teraz właściwą i jedyną drogą do Ojca. Co więcej, iż stał się On całkowicie realną i obecną postacią w życiu każdego, kto wzywa Jego Imienia i powierza Mu swój los. Właśnie tego poczucia brakowało pielgrzymowi przez wszystkie i studiów. Czuł, że musi być coś więcej niż ogólna wiedza o Bogu Czasemfanaosiarczai mu wuujr w »«,««—j-r---- - - . — . '. x J v J L a wicu^auuu^u, Kiedyś zapytał miejscowego wieśniaka o jakieś źródło, a tefl ze musi to być jakieś osobiste spotkanie i wyruszył mu na przeciw, ^Ja ™ rln studni która była zwykłą dziurą w ziemii nie wiedząc nawet dokładnie, czego właściwie szuka i pragnie. a w tym akurat okresie susza nawiedziła całą Hiszpanię, rici^jrt i nie miał ani manierki, ani typowego kanistra na wodę. Znalazł jednak spory słój, bez pokrywki, którego otwór zabezpieczył folią aluminiową. Napełniał go po drodze i wsuwał do kieszeni swojej kraciastej ^"wkrótce potem gościnni Hiszpanie dostarczyli mu skórzany bukłak na wino, zwany w ich języku „bota". Mieściła się w mm kwarta wina. Wino jednak nie zaspokaja pragnienia tak dobrze, jak zwykła, czysta woda. Skończyło się więc na tym, że i to naczynie pielgrzym napełniał wodą i jakoś mieścił razem ze swoim słoikiem. Właśnie tego poczucia brakowało pielgrzymowi przez wszystkie r™Lm Pan dostarczał mu wody w najmniej spodziewany sposób! iata studiów. Czuł, że musi być coś więcej niż ogólna wiedza o Bogu, ^"^ CVII Vł-V/O •/ , - « y x x J "l, n f~A-«^B * 4- !•% /> *r»1 * t^ć> f-\ V*" 4- 4-1 " * 1 * Kiedyś zapytał miejscowego wieśniaka o jakieś zrodłr • --» - ™ ——— ———— ------- poprowadził go do studni, która była zwykłą dziurą ; całkowicie niewidoczną z drogi, a nawet i z pola, dopóki całkowicie niewidoczną z drogi, a nawet i ? noia. OODOKJ nie st< się bezpośrednio nad jej ocembrowaniem. Tutaj pielgrzym mógł nareszcie ugasić pragnienie, napeł swoje pojemniki, a przy okazji nauczył się własnej zależności 1 -J-- — .^.-,»,x-.V-> ł-yr-ytt-ry^H Upłynęło parę lat zanim był w stanie wyrazić to doświadczenie słowami. Było to wewnętrzne objawienie na tyle silne, że pozostawiło w nim trwały ślad. Chociaż nie zapisał go wówczas w swoim dzienniku podróży, to rozważał je w sercu z coraz większą innych ludzi w zaspokajaniu podstawowych potrzeb. W wdzięcznością dla Pana. Temu przeżyciu towarzyszyła radość i moc, Ale pielgrzym odczuwał coś więcej niż fizyczne pragnienie. Pan która niosła go poprzez wszystkie następne dni i nowe napotykane Bóe znając tę jego wewnętrzną tęsknotę, wyszedł jej na przeciw trudności, ponieważ ponad wszelką wątpliwość przekonany był w sposób całkowicie nieoczekiwany. Zdarzyło się to w drugim o żywej obecności Boga w swoim codziennym wysiłku... tygodniu jego wędrówki. Czytał właśnie Ewangelię według świętego Łukasza gdyż ten właśnie ewangelista osadził wątek nauczania rhrvstusa w Jego wędrówce do Jerozolimy. Któraż inna Ewangelia MYŚL - Chrystus przyszedł, żeby opowiedzieć nam o innym molłaby być bardziej stosowna, kiedy pielgrzym sam zdążał do życiu niż to, które znamy jako życie ciała. W epoce, kiedy ludzie mugiauy * szukają wygody, komfortu i tego, co atrakcyjne, trudno jest mówić SW1peewnego^nia kiedy zamknął Pismo święte i wstał, by iść dalej, o innej rzeczywistości. Pewnie łatwiej było głosić to inne, piękniej-uderzyła go nagle oczywistość tego, co opisał św. Łukasz. Tefl sze życie, kiedy ludzie doświadczali bezpośrednio codziennego Chrystus o którym mówił, to nie jakaś wybitna osobowość sprzed zmagania w zdobywaniu podstaw swojej egzystencji, dwu tysięcy lat. To nie tylko człowiek, który przemierzał Palestynę, KOMENTARZ 1987 - Ten jedyny zapis w dzienniku podróży nauczając i czyniąc dobrze, który ostatecznie poniósł tam śmierć w drodze z Barcelony do Santiago, na trasie sześciuset mil, nazywa krzyżową po czym został wskrzeszony z martwych i wstąpił do wprost jedną z podstawowych trudności naszych czasów w głoszeniu nieba Ten sam Jezus jest żywy - teraz i jest tu razem z pielgrzymem Ewangelii. Ludzie na ogół zadowoleni są ze standardu życia, jaki „, wn QPrm T to na tvm polega całe zmartwychwstanie. Jezus osiągnęli i wcale nie pragną go zmienić, a jeżeli już, to o szczebel ~~~ W |^>4^' L>vlvlł« i LVJ 11CŁ *>J ^ O s l_*d \X7\7 * * 1 • ie tyle powstał z martwych po to, by powrócić do Ojca w niebie, wyzej w hierarchii społecznej. nie 46 47 Świat wartości transcendentnych zdaje się w ogóle nie przema-1 wiać do wielu z nas. A jak ktoś zbuduje sobie swój mały świat - swoją małą stabilizację, to nie odczuwa podniety, aby go przekraczać i wspinać się na stromą górę doskonałości duchowej w osiąganiu Królestwa Bożego... Pielgrzym przybył obecnie, 20 czerwca, do pierwszego miejsca dłuższego postoju: do Sanktuarium św. Jakuba Apostoła w Santiago de Compostela. Tutaj zagłębił się w doświadczanie towarzyszeniH duchowego temu świętemu. Jakub był synem Zebedeusza i należą do wąskiego kręgu uczniów Chrystusa, którzy byli świadkami Jeg Przemienienia na górze Tabor. Legenda głosi, że jego ciało zostało odnalezione w siódmym wieku właśnie tu, w okolicach Santiago, przez pewnego biskupa Jako jeden z pierwszych uczniów Chrystusa miał udział w cierpię* niu swojego Mistrza i poniósł śmierć męczeńską (Mk 10,35-4^ oraz Dz 12,1-3). Pielgrzym otrzymał za jego pośrednictwem wieli łask w swoim własnym pragnieniu, żeby iść za Chrystusem i świad czyć o Jego miłości aż do śmierci męczeńskiej włącznie. Również tu otrzymał dwie pamiątki nawiedzenia sanktuariuij bardzo znamienne dla jego duchowej podróży. Pierwszą był} charakterystyczna muszla, która dla wielu pielgrzymów jest zna kiem, że byli u grobu św. Jakuba - muszla z tej właśnie okolicjj Odtąd pielgrzym nosił ją z dumą na swoim plecaku jako znak dli wtajemniczonych w jej pochodzenie, a także na pamiątkę znanycj pielgrzymów, takich jak św. Roch, którzy wędrowali do Santiago Drugą pamiątką była mała statuetka Najświętszej Maryi Panny, któr fosforyzuje w nocy. Otrzymał ją od pewnej starszej kobiety, kto: wręczała takie figurki pielgrzymom na stopniach prowadzących < sanktuarium. Pielgrzym umocował ją na swoim kasku, który no; od czasu pracy na polach naftowych w Luizjanie. Był to jednocześr początkowy moment zagłębienia się w tajemnicę macierzyński opieki Madonny, której zaczął być wówczas świadomy. [Św. Roch (1295-1378) jest szczególnie czczony w Hiszpani oraz we Włoszech. Znany był jako opiekun chorych. Cierpliwi' 48 • mężnie znosił niesprawiedliwe uwięzienie. Często odbywał piel-r7.vmki do Rzymu i Santiago de Compostela. Przedstawiony iest _ -- . . -f —— _»--—. -s-^Łj^ut^ vyvil_/J> YV Cł.1 L/lV^i rzymki do Rzymu i Santiago de Compostela. Przedstawiony jest ako piechur z kijem, owrzodzoną nogą i psem, który przynosił mu hleb. Ludzie zawdzięczają wiele łask wstawiennictwu św. Rocha, szczególnie przywołują jego pośrednictwa w przypadku —— i zarazy.] moru 49 Rozdział III HISZPANIA - FRANCJA 22 czerwca - 3 sierpnia, 1970 Część I SANTIAGO - BAYONNE DZIĘKUJĄC BOGU I CZŁOWIEKOWI Dzięki Ci, Panie, za słońce - za jego światłość i ciepło. Dzięki Ci, Panie, za ziemię - za gleby żyzne i nagie skały. Dzięki Ci, Panie, za wody - za pędzące strumienie i głębie oceanu. Dzięki Ci, Panie, za świeże powietrze - za łagodne wiatry i porywy sztormu. Dzięki Ci, Panie, za ogień - za światło świecy i ciepło ogniska. Dzięki Ci, Panie, za zwierzęta - za malutkie mrówki i wielkie słonie. Dzięki Ci, Panie, za ludzi - za dusze zadowolone i niespokojne umysły. Dzięki Warn, ludzie, za wynalazek kotła - za szybkie auta i wielkie ciężarówki. Dzięki Warn, ludzie, za wynalazek dźwigni - za maszyny, które oszczędzają nam pracy i za komputery. Dzięki Warn, ludzie, za alfabet - za słowa proste i uczone księgi. Dzięki Warn, ludzie, za miasto - za wytworne potrawy i ładne ubrania. Hiszpania, czerwiec 1970, 51 Następne dwadzieścia dni przeznaczył pielgrzym na częściowy powrót tą samą drogą, po to, by następnie wydostać się z Hiszpanii i skierować do Francji, prosto do Paryża. Pod koniec tego okresu napisał trzeci, długi list do rodziców w Stanach. Ten i następny zdają się świadczyć o dwóch ważnych zjawiskach w jego życiu. Po pierwsze spokojny, miarowy rytm wędrówki przez Hiszpanię uczynił go lepszym obserwatorem wielu szczegółów z najbliższego otoczenia. Nowe zjawiska odnosił do swoich dotychczasowych poglądów, konfrontując je nieustannie z własną przeszłością. Po drugie zaś, ta ciągła refleksja wzbudziła u niego ogromną wdzięczność dla rodziców, za to wszystko, czego nauczyli go dotychczas - za miłość i troskę. Pod wpływem tych uczuć zdobył się wówczas na długą rozmowę telefoniczną, relacjonując im swoje wrażenia. Ze wszystkiego w swoim najbliższym otoczeniu starał się wówczas uczynić jakieś nowe doświadczenie, zarówno praktyczne, jak i duchowe. Otóż pewnego dnia, w końcu lipca, znalazł się w pobliżu małej wsi rybackiej, San Yincente. Postanowił tam przenocować wprost na plaży. Kiedy się obudził, zaczął rozmyślać nad wydarzeniem opisanym w Ewangelii św. Jakuba, które miało miejsce po Zmartwychwstaniu (J 21,9). Chrystus ukazał się na brzegu Jeziora Galilejskiego i, podczas gdy czekał na swoich uczniów, aż ci wrócą z nocnego połowu, rozpalił ognisko na piasku i upiekł dla nich ryby. Pielgrzym zapragnął odczuć ducha ty cli wydarzeń i poszedł na wybrzeże, gdzie kupił od rybaków świeże ryby. Przyniósł je następnie na plażę i upiekł na otwartym ogniu Pragnął bowiem, by jego medytacja nad życiem Chrystusa przyjęła jakąś formę konkretnych działań. Tego samego dnia - wykąpał się w chłodnej, spienionej wodzie oceanu, a następnie leżał na piasku, pozwalając, by gorące promienie osuszyły go i ogrzały. Nie było to może jakieś nadzwyczajne przeżycie duchowe, jednak nie całkiem pozbawione też duchowegf znaczenia. Symbolicznie niejako pragnął być zanurzony w nie zgłębionym życiu Boga (woda), a także w Jego życiodajnym cieple w Jego promieniującej dobroci (słońce). Tak też w gorącym pragnieniu słuchania Boga i „nastrojeniu1 swojej wrażliwości na Jego działanie we własnym życiu, pielgrzym ozwinął w sobie jakiś głębszy rodzaj „słuchu" wewnętrznego . novvy typ świadomości. Zaczai poświęcać więcej czasu na obserwację drobnych zdarzeń. Z upodobaniem wsłuchiwał się w odgłosy ntaków, przyglądał się ludziom obsługującym różne maszyny, zwracał uwagę na przypływy i odpływy oceanu, a nawet takie szczegóły, jak rodzaje chleba wypiekanego w okolicy. I tak o ile w centralnej Hiszpanii pieczywo było gruboziarniste, z pełnego przemiału ziarna, o tyle na północnych terenach kraju wyglądało bardziej jak biskwity bez chrupiącej skórki. Zadziwiała go mieszanina pojazdów na szosie, gdzie ciężkie, napędzane ropą ciężarówki mieszały się z pojazdami ciągniętymi powoli przez parę wołów. Wybuchał śmiechem, widząc autobusy, z pasażerami do połowy wychylonymi przez okna i wszelkiego rodzaju bagażem upchniętym na górze, przemykające w pełnym rozpędzie po stromych drogach, pomiędzy powolnymi wołami. Te czterysta mil jego podróży były ostatnimi, na których dawał się czasem podwieźć mijającym go autom. Nigdy nie prosił o tę przysługę, ale niekiedy kierowcy i podróżni sami ją proponowali. Tak było w przypadku młodego chłopaka, jadącego ze swoją dziewczyną, czy też czterech sekretarek na wakacjach, wyruszających z Madrytu. Najważniejszą i najdłuższą z tych przejażdżek była ta ze starszą parą Anglików, wracających z sanktuarium św. Jakuba w Santiago. Pielgrzym natknął się na nich pewnego popołudnia, kiedy zrobili sobie przerwę na poobiednią herbatę. Zatrzymali wóz na poboczu i rozłożyli kuchenkę gazową. Czekając, aż zagotuje się woda, odpoczywali, siedząc na głazach w malowniczym otoczeniu poszarpanych rumowisk skalnych. Tak zastał ich pielgrzym, kiedy dopełniali swojego rytuału popijać herbatę. Ucieszył się bardzo, słysząc rozmowę w języku angielskim, i przyłączył się do nich, najpierw na pogawędkę, a następnie skorzystał z propozycji podwiezienia go do Orvieto, dokąd oni również zmierzali. To, co go szczególnie uderzyło, to fakt, iż rozmawiał i przebywał w towarzystwie ludzi z kraju, który w Średniowieczu dostarczał Najwięcej pielgrzymów do Sanktuarium św. Jakuba w Santiago. 52 53 Było to jakieś tajemnicze ogniwo, wiążące go z pielgrzymami sprzed sześciuset lat w osobie tych starszych państwa, którzy tak dzielnie wędrowali do grobu wielkiego apostoła. Pielgrzym dziękował Panu w duchu za jeszcze jeden element w tej pięknej mozaice wiary, jaką roztaczał Bóg przed jego stęsknionym wzrokiem - tu, na kontynencie, gdzie wszystko się zaczęło. A oto kolejne zapiski dziennika podróżnego z tej części piel grzymki. 22 czerwca 1970 MYŚL - Zwierzęta kierują się instynktem, człowiek - rytuałem, co jest bardziej wyszukane. Im bardziej odsuwamy się od tego, ci dało początek zarówno rutynie jak i rytuałom, tym bardziej gubimj ich pierwotnego ducha. * KOMENTARZ 1987 - Pielgrzym nadal zmaga się z różnic] pomiędzy obecnie przyjętym rytuałem a tym, co dało mu początelij Cały czas usiłuje wyjść poza obręb obyczajów społecznych i dotrzd do ich pierwowzoru, zwłaszcza w kwestiach wiary. 23 czerwca 1970 MYŚL- Tak, z pewnością praca jest konieczna w życiu. A jednak wszystko, co naprawdę cenne, dostajemy za darmo - naszą wiarę, nadzieję, miłość, przyjaźń i wiele innych. KOMENTARZ 1987 - W świadomości pielgrzyma dużym obciążeniem jest jego spuścizna kulturowa, z której wyrasta zarzut (czasem artykułowany przez postronnych obserwatorów, czasem przez jego własne sumienie) - „Ty nie pracujesz na własne utrzymanie". W amerykańskim społeczeństwie głęboko zakorzenione jest przeświadczenie, iż tylko pracą można dojść do czegoś, co z kolei ma nam zapewnić szczęście. Z chwilą jednak, kiedy pielgrzym oderwał się od tego kompulsyw nego traktowania pracy jako przymusu, zaczyna nareszcie odkrywać najważniejszy wymiar życia, pojmowanego jako dar i łaskę. 28 czerwca 1970 MYŚL - Nie pragnę robić zdjęć, ani prowadzić bardziej szcze. gółowego dziennika, ponieważ obawiam się, że stracę coś nierówni 54 ważniejszego. Pełno jest wszędzie fotografii, słów i są tanie, natomiast rzeczywiste uczucie jest rzadkie i kosztowne. KOMENTARZ 1987 - Pielgrzym rozważa pewną różnicę pomiędzy wędrówką jako turysta i jako pielgrzym. Ten ostatni przychodzi w prostocie i pokorze ducha i staje w niemym podziwie wobec nowych miejsc i sytuacji. Otwiera serce, aby zostało napełnione łaską danej chwili. Turysta pojawia się z mniejszą wrażliwością i stara się uchwycić na kliszy dane wrażenie, czy miejsce po to, by zabrać je do domu jak zdobycz. Tego samego dnia MYŚL - Patrząc realistycznie i biorąc pod uwagę naturę człowieka, to być może lepiej jest „upchnąć" ludzi do autokarów, niż pozwalać im na piesze zwiedzanie. Ponieważ takie hordy ludzi przepędzane z miejsca na miejsce spowodowałyby całkowite zniszczenie krajobrazu - kto wie czy nie większe niż armie wojska w przeszłości. KOMENTARZ 1987 - Jak widać pielgrzym znowu robi sarkastyczne uwagi, spotykając po drodze autokary pełne turystów. 29 czerwca 1970 MYŚL - Zastanawiam się, czy moja niechęć do robienia zdjęć i szczegółowych notatek jest symptomem jakiegoś samolubstwa i nieumiejętności dzielenia się tym, co widzę i przeżywani. Ale myślę, że to co innego - że jest to pragnienie gruntownego poznania sytuacji i zdobycia pełniejszego obrazu całości zanim zacznę wydawać jakieś opinie. Dopiero mając szerszy pogląd na sytuację, można powiedzieć coś naprawdę istotnego. KOMENTARZ 1987 - Pielgrzym zdaje się robić coś w rodzaju rachunku sumienia. Przyznaje poniekąd, że jego motywy wyboru drogi pielgrzyma - a nie turysty, czy dziennikarza - nie są takie zupełnie czyste. Jednak ta notatka wskazuje na charakterystyczny dla niego rys, a mianowicie pragnienie, by przekazywać innym tylko to, za czym mógłby świadczyć całym swoim życiem, że jest cenne i prawdziwe. 55 3 lipca 1970 SEN - Zeszłej nocy śniło mi się, że widziałem człowieka niosącego krzyż. Potykał się i upadał. Za drugim razem próbowałem zdecydować czy pomóc mu podnieść się lub podnieść jego krzyż, Już chciałem mu pomóc, kiedy jakiś inny przechodzień dał mi znak gestem, żeby tego nie robić. KOMENTARZ 1987 - Najwyraźniej ta reakcja pielgrzyma po chodziła z tych obszarów jego osobowości, które nie reagują spontanicznym współczuciem na czyjś ból i cierpienie, ale czekają na aprobatę otoczenia. 4 lipca 1970 MYŚL - Czasem trzeba się powstrzymać od radości porozumi wania się z ludźmi i kontaktu dla samej radości. KOMENTARZ 1987 - Pielgrzym spędził pierwsze dwadzieści sześć lat usiłując porozumieć się z ludźmi. Teraz poszedł na swój życiową wędrówkę, żeby się cieszyć -jednak nie w powierzchown i samolubny sposób, ale by doświadczyć głęboko życia i j eg znaczenia. To wyraża pewien aspekt nastawienia życiowego piel grzyma - żeby „pozwolić sobie iść tam, gdzie go ciągnie'1 a poddawać się wszechogarniającej miłości Ojca z nieba. Nastawie1 nią na przeżywanie swojego powołania raczej, niż bycia jedynij produktywnym i wiernym sługą. Mówiąc skrótowo, pielgrzym nu bardziej postawę kontemplacyjną, niż aktywistyczną. 5 lipca 1970 MYŚL - Czy można się dziwić, że ludzie nie zwracają uwagi kazania kościelne, ani nie są zainteresowani „Bożymi drogami" skoro nauczono ich nie ufać reklamom i sprzedawcom, bo słowa " zawodne; słowami oszukuje się ludzi i manipuluje nimi. Równi( autorytet tradycji nie może mieć wielkiej wartości w epoce, kier „to, co nowe, jest najlepsze''. KOMENTARZ 1987 - Powyższa refleksja wskazuje brak wszelkie złudzeń co do słów jako sposobu komunikowania wszechmocni zyWistości Boga. Dotyka to sprawy społeczeństwa świeckiego, które warunkuje ludzi tak, żeby nie „słuchali" słowa Bożego i nie fali Jeg° obietnicy. Stąd wywodzi się główne źródło stylu życia ielgrzyma, który odsuwa słowa i wyjaśnienia na rzecz autentycznego życia Ewangelią. -yego samego dnia MYŚL - Właściwie to całkiem naturalne, że człowiek traci poczucie kontaktu z ziemią i staje się niespokojny i wyalienowany, kiedy przestaje po tej ziemi chodzić zwyczajnie pieszo, a zaczyna pędzić po niej na ogumionych kołach, albo przemierzać ją odrzutowcami. Inne jest przecież doświadczenie kogoś, kto z trudem wspina się na strome wzgórze, z niemałym wysiłkiem pokonując tę stromiznę, a inne kogoś, kto tylko mocniej dociska pedał gazu i zmienia bieg w samochodzie. Czym innym jest picie wody ze skalnego źródełka, które się samemu znalazło, a czym innym odkręcenie kranu, w którym woda „ma obowiązek zawsze być". A już napewno całkowicie różnym jest samodzielne wyhodowanie warzyw na ziemi, którą trzeba było najpierw w pocie czoła uprawić, niż zakupienie ich w supermarkecie, elegancko opakowanych w folię. Jakże inne jest długie, mozolne pranie ręczne od wrzucenia ubrań do automatycznej pralki. A jak porównać człowieka, który po całym dniu pracy fizycznej na roli zmywa z ciała rzeczywisty brud, czując ogromną ulgę, z człowiekiem, który opłukuje niewidzialne bakterie z czystej, bladej skóry, nie tkniętej przez pracę fizyczną. Nie mówiąc już o człowieku, który całym swoim ciałem chłonie wilgoć deszczowego dnia, lub ostre promienie słońca, w stosunku do kogoś, kto pracuje w klimatyzowanym sztucznie biurowcu... KOMENTARZ 1987 - Powyższe myśli właściwie nie wymagają komentarza. Są zupełnie jasne i nadal zachowują swoją trafność. To oczywiste, że pielgrzym, żyjąc w tak bliskim kontakcie z ziemią, lepiej obecnie dostrzega, jak bardzo człowiek z cywilizacji technicznej oderwał się od bezpośredniego doświadczania jej wpływu. 56 57 6 lipca 1970 MYŚL- Któżby teraz chciał dźwigać krzyż, kiedy wyraźnie widać w społeczeństwie, że im łżejszy ciężar - (najlepiej elegancka teczka) - tym wyższy status jego właściciela. KOMENTARZ 1987 - Pielgrzym odwołuje się tutaj do zalecenif Chrystusa, by wziąć na siebie swój krzyż i pójść za Nim. Porównuj to ewangeliczne wezwanie z modelem życia cenionym w naszyć społeczeństwie. Tego samego dnia Nie jesteś już w ręku Boga, ale systemu bankowego „Allstate'*! KOMENTARZ 1987 - Pielgrzym dostrzega jasno, iż świat zachęca ludzi do szukania bezpieczeństwa w systemie ubezpieczeń społecznych czy koncie bankowym, podczas gdy Bóg żąda od człowieka, aby ten szukał ostatecznego zabezpieczenia w Jego wierności, jako kochającego Ojca, który nigdy nie opuszcza swojego stworzenia. Tego samego dnia MYŚL- Panie, spraw, abym nie zakończył życia, zanim sam nie oddam go Tobie całkowicie i dobrowolnie. KOMENTARZ 1987 - Pielgrzym najwyraźniej usiłuje naśladować tutaj Chrystusa, który powiedział, iż nikt nie odbiera mu życia, a] On sam dobrowolnie je daje (J 10,17). Oznaczałoby to, zdanie! pielgrzyma,iż cały nasz okres próby tu, na ziemi, to nic innego, ja tylko doprowadzanie nas do poddania naszej woli Ojcu i całkowitegł oderwania się od wszystkiego, co nie jest Bogiem. 7 lipca 1970 MYŚL - Jak społeczeństwo, które zatraciło szacunek dla ziemi, może odczuwać jakikolwiek respekt dla życia...? KOMENTARZ 1987 - Pielgrzym zauważa tutaj bliski związek, jató istnieje pomiędzy wszystkim, co stworzył Bóg, poczynając o^ najniższych form życia aż do człowieka włącznie. Przerwanie tego łańcucha w którymkolwiek miejscu zaburza i krzywdzi całość. | Konsekwentnie, dostrzegając brak szacunku dla ludzkiego życia we współczesnym społeczeństwie, wiąże go z całkowitym izolowaniem się człowieka od Bożego stworzenia. rfego samego dnia Społeczeństwo traci również szacunek dla pożywienia, marnując ;e? wyrzucając, spożywając więcej niż potrzebuje, z coraz mniejszym poczuciem wdzięczności. Jedzenie uważane jest za coś oczywistego, co jest zagwarantowane i pewne, co się robi pomiędzy innymi sprawami dnia. To również prowadzi do zaniku poszanowania życia. KOMENTARZ 1987 - Sama czynność spożywania ma w sobie coś sakralnego. Nie bez powodu wybrał Chrystus łamanie chleba na formę przekazywania nam Swojego Boskiego życia. Ale człowiek epoki elektronicznej coraz rzadziej celebruje to dzielenie się chlebem z innymi. Również i tą podstawową dla życia czynność sfunkcjo-nalizował tak, by odpowiadała jego ograniczonym, chwilowym celom. Obecnie pielgrzym ukończył tę część swojej wędrówki, która prowadziła go przez teren Hiszpanii. Miał teraz przekroczyć granicę i wejść na ziemię francuską. Przez te sześć tygodni Pan Bóg dokonał wielu ważnych dzieł w życiu pielgrzyma. I tak nauczył go naturalnego rytmu pieszego pokonywania odległości na przemian z modlitwą. Udowodnił mu poniekąd, że dba o jego podstawowe potrzeby, mimo, że pielgrzym nie znał języka hiszpańskiego, brak mu było transportu, przewodnika, a nawet kompletnego sprzętu obozowego. Może najważniejsze było danie pielgrzymowi poczucia oparcia duchowego w osobie św. Jakuba, a poprzez niego w całej tradycji apostolskiej Europy, a także w tekstach Ewangelisty Łukasza, który przywiódł go do swojego Mistrza. Pielgrzym nazywał to „budowaniem jednej nogi do marszu''. Niebawem Pan Bóg miał zacząć „budowę drugiej nogi", którą okazało się autentyczne oddanie Jego Matce - Maryi. To były dwa czynniki stabilizujące jego pielgrzymkę, które wymagały odnowy. Bez nich nie mógłby sprostać temu wezwaniu, które w sobie ongiś odnalazł. 59 58 Część II BAYONNE - PARYŻ Ósmego lipca 1970 pielgrzym wkroczył od południowego zachodu na teren Francji. Droga do stolicy powinna mu była zająć około czterech tygodni. Punkty kontroli paszportowej znajdowały się po obu stronach mostu na niewielkiej rzece. Pielgrzym poczuł, że ten nowy etap podróży może być znaczący i przynieść mul poważne doświadczenia, więc zdecydował się posiedzieć godzinę j pośrodku mostu, rozważając swoją sytuację. Pozostali przechodnie mijali go zaabsorbowani swoimi sprawa^ mi, nie zwracając nań większej uwagi i, jak mu się zdawało powierzchownie traktując własne życie. Pielgrzym siedział „na zwołujący wiernych na Anioł Pański. Zatrzymał się więc i odmo tę piękną modlitwę, której nauczył się jeszcze w dzieciństwie, a w kto Maryja dowiaduje się, iż ma zostać matką Syna Bożego. 60 Kiedy ponownie podjął wędrówkę, spojrzał w kierunku, z któ- 2o dochodził dźwięk dzwonów, i zobaczył napis, kierujący ludzi , Pustelni Fatima". Poczuł nagle pragnienie odwiedzenia tego miejsca, a przynajmniej zajrzenia do kaplicy. Kiedy wszedł do wnętrza, zastał tam grupę około piętnastu osób w jego wieku. Razem kapłanem odmawiali Liturgię Godzin. Przyłączył się do nich i radością, całym sercem uczestnicząc w modlitwie, którą odmawiali po łacinie, tak jak i on w latach seminaryjnych. Bezpośrednio po liturgii, jedna z sióstr, bardzo dobrze władająca językiem angielskim, przedstawiła go księdzu, który przewodniczył liturgii. Ksiądz okazał się człowiekiem bezpośrednim i serdecznym. Zabrał pielgrzyma do siebie, gdzie pokrótce objaśnił, iż była to grupa zaangażowanych katolików, którzy za swoją misję uważali przekazywanie orędzia Matki Boskiej z Fatimy. Wyrysował mu też coś w rodzaju proroczego diagramu na najbliższą przyszłość, przepowiadając, czego Pan oczekuje od pielgrzyma. Diagram ten miał kształt krzyża i m. in. przepowiadał, iż po zakończeniu wędrówki do Ziemi Świętej, pielgrzym nawiedzi ponownie to sanktuarium poświęcone Matce Boskiej Fatimskiej we Francji, jeszcze przed powrotem do Stanów. Ksiądz okazał mu wiele serca i gościnności. Nie tylko zaprosił pielgrzyma do siebie na kolację i nocleg, ale ofiarował mu swoje własne wojskowe buty do marszu oraz trochę pieniędzy na dalszą drogę. Następnego ranka pielgrzym był gotów do dalszej drogi, odświeżony i wypoczęty. Odczuwał głęboką wdzięczność dla Maryi za Jej szczególną opiekę za pośrednictwem Jej wielbicieli. Zapraszano go wprawdzie, żeby został dłużej, a nawet przyłączył się do ich wspólnoty, ale pielgrzym nie pragnął zakończyć wędrówki już tutaj. Odczuł jednak błogosławieństwo tego pobytu i radość z tak serdecznego przyjęcia. Ten krótki i niespodziewany postój miał mu zastąpić nawiedzenie innego, słynącego łaskami, sanktuarium Maryjnego w Lourdes. Nie wybierał się tam, gdyż byłoby to znaczne nadłożenie drogi. Uznał po prostu, że właśnie ta gościnność, z jaką "ył przyjęty w St. Geours de Maremne, miała być specjalnym darem Maryi dla niego. 61 Wkrótce po opuszczeniu kaplicy Najświętszej Maryi Panny | wydarzył się niemiły incydent, który pielgrzym odebrał jako bez-1 pośredni atak na swój kult Maryi. Otóż pewnego dnia, kiedy szedł l skrajem drogi, jakiś samochód zatrzymał się przed nim gwałtownie. J Wypadł z niego rozgniewany Francuz i podbiegł do pielgrzyma,' wskazując na figurkę Matki Boskiej, którą ten miał umocowaną na l metalowym kasku. Natarł na niego z furią, wykrzykując, że to hańba f nosić w ten sposób taki wizerunek, poczym zerwał go i cisnął na l świeżo zaorane pole. Następnie, nie dopuściwszy pielgrzyma do l słowa, wsiadł do auta, trzasnął drzwiczkami i odjechał. j Cóż miał robić niefortunny właściciel spostponowanej tak j gwałtownie Madonny? Spokojnie poszedł na pole odszukać Jej figurkę. Chwilowo schował ją do kieszeni, dopóki nie zdoła ponownie umieścić jej na poprzednim miejscu. W kilka dni po wyjściu z okolic Bordeaux, pielgrzym napotkał swojego nowego towarzysza wędrówki, który miał być jego jedynym kompanem przez dłuższy czas, tj. przez następne sześć tygodni, aż do momentu, kiedy to pielgrzym samotnie opuścił Paryż. Był to dwudziestopięcioletni Francuz imieniem Pierre. Uciekł z Południowej Afryki z powodu prześladowań politycznych i stał się bezdomnym włóczęgą, chociaż z francuskim paszportem. Ostatnio przebywał w Algierii francuskiej, skąd wyjechał, ponieważ nie tolerowano tam jego stanowiska w sprawie praw miejscowej ludności afrykańskiej. Wędrował więc pieszo, mając przy sobie zaledwie ubranie na zmianę. Orzekł, iż pielgrzymka do Jerozolimy jak najbardziej mu odpowiada. Pielgrzym miał jednak poważne wątpliwości co do takiego pielgrzymowania we dwójkę, zwłaszcza kiedy zorientował się, że jego nowy towarzysz nade wszystko lubi wino i towarzystwo kobiet, ale pozwolił mu iść ze sobą. Przybysz deklarował, iż ma zamiar pracować w Paryżu i zarobić tam na dalszą wędrówkę, jednak pielgrzym złożył całą tę spraw? w ręce Pana, ufając, iż z czasem wyjdą na jaw prawdziwe zamiary Francuza i siła jego zaangażowania. Właściwie ich kontakt był dosyć ubogi - szli w milczeniu, porozumiewając się jedynie co do sprav podstawowych, takich jak: pożywienie, woda, odpoczynek i kierunek marszu. Mniej więcej w połowie drogi między granicą hiszpańską Paryżem, w czwartym liście do domu (z osiemnastego lipca), 'elgrzyrn wyraził przekonanie co do swojego powołania, które kazało się prorocze. Pisał on tak: „Myślę, że Pan Bóg przeznacza dla mnie coś innego niż diakonat diecezjalny. Oczekuje ode mnie większego wyrzeczenia, a mianowicie, abym porzucił wszelkie organizacje religijne, niezależnie od tego, jak są szacowne i godne. Kiedy człowiek poszukuje szczęścia wiecznego, to musi być przygotowany również na szyderstwo innych, związane z wyborem własnej drogi do tego szczęścia. Dla mnie ta droga nie jest jeszcze ani całkiem jasna, ani też trwała, jednak chwilowo wybieram życie pielgrzyma, na podobieństwo bezdomnego włóczęgi". Na tym etapie pielgrzym osiągnął znaczne wyzwolenie od potrzeby jakiegokolwiek planowania najbliższej przyszłości, a nawet oderwanie się od swojej woli. Poddał własne życie całkowicie Panu Bogu, oddając się w Jego ręce. Właściwie przestało mieć dla niego znaczenie czy będzie żył długo, czy krótko, czy nawet umrze następnego dnia, czy rzeczywiście dotrze do Jerozolimy, czy też powróci niebawem do Stanów. „Poszukiwanie Królestwa Bożego" stało się jego nadrzędnym celem. Toteż w, liście do domu wyraźnie mógł stwierdzić: „Treścią mojego życia stało się ustawiczne jednoczenie z Bogiem. Narzędziami, jakich używam, jest brewiarz, Msza święta i różaniec. Pismo święte stało się moim codziennym pokarmem i jedyną rzeczą, dla której warto żyć". Odnalazł wreszcie pokój duszy, którego źródłem jest odkrywanie woli Bożej i wierne jej wypełnianie. I dalej pisał tak: „Ludzie angażują się bez reszty w swoje codzienne troski i sprawy; stąd też nie poświęcają czasu na rozważanie Ewangelii. Gdybyśmy jednak poważnie traktowali wymagania, jakie stawia Pismo święte, gdybyśmy dotarli do całego radykalizmu naszej wiary, jakże inaczej wyglądałby Kościół katolicki naszych czasów. Od lat czytamy Pismo święte, nauczamy go, słuchamy, głosimy homilie na jego podstawie, bez wielkiego efektu. Pozwólmy jednak, żeby zapadło głęboko w naszą świadomość 1 przeniknęło całe nasze życie. Zacznijmy traktować je poważnie, 62 63 pozwólmy sobie na spędzanie nad nim czasu, zgłębiając jego l przesłanie - wówczas przeniknie nasz sposób myślenia i życia, doprowadzając do zmian, których nie jesteśmy w stanie przewidzieć obecnie". W tym właśnie okresie pielgrzym zaczął zmieniać się z liberała w konserwatystę na polu odpowiedzialności moralnej. Przestał obciążać środowisko społeczne czy dziedziczność winą za nasze postępowanie i całkowicie przyjął odpowiedzialność jednostki za jej wybory, za jej własne grzechy i skutki tych grzechów oraz akty heroizmu. Być może wiązało się to z codzienną lekturą św. Tomasza a Kempis: „O Naśladowaniu Chrystusa", niewątpliwie jednak również było skutkiem jakiejś szczególnej wolności wewnętrznej. Chyba nigdy dotąd pielgrzym nie odczuwał tak pełnej kontroli nad własnym życiem, codziennymi decyzjami oraz myślami. Stąd też jasne stało się dla niego, iż tylko on sam - i nikt inny - był odpowiedzialny za to, co robił, jak również za to , czego nie robił. Innym wydarzeniem, które dało mu poczucie wzrostu wiary, było przybycie do Chartres - około pięćdziesięciu mil na zachód od Paryża. To francuskie miasto stanowi siedzibę olbrzymiej katedry, poświęconej Najświętszej Maryi Pannie. To Ona Swoją macierzyńską opieką objęła duchowe potrzeby pielgrzyma, tak jak poprzednio. Bliźniacze wieże katedry widoczne były z odległości pięciu mil, kiedy wraz ze swoim towarzyszem podróży zbliżał się do miasta od strony południowej. Tak więc mógł wędrować przez ostatnie dwie godziny ze wzrokiem utkwionym w te dwa punkty, jak w drogowskazy. Nieco później pielgrzym dowiedział się, że jest to ulubione miejsce spotkań grup młodzieżowych, które wędrowały tu co roku z tradycyjną pielgrzymką. W pewnym momencie pielgrzym włączył się w tłum innych osób, które również pieszo podążały na spotkanie z Panem i Jego Świętą Matką. I znowu, wkraczając do tej wspaniałej świątyni, doznał poczucia łączności z całym Kościołem katolickim i umocnienia swojej wiary. Te kamienie nieomal dosłownie „wykrzykiwały na chwałę Pana" 64 ,j, 19,40), nawet jeżeli uczniowie Chrystusa pogrążeni byli w cichej modlitwie, bądź używali nieznanych pielgrzymowi języków. Sama kamienna budowla z wielką wyrazistością przekazywała niezmierną troskę i pietyzm, z jakim, przez okres ponad trzech stuleci, wznosili ją dawni architekci, rzemieślnicy i artyści kamieniarze, czy twórcy witraży. Całe pokolenia artystów pracowały nad kolejnymi detalami wnętrza, spędzając tu lata pracy i oddając cześć Panu i Jego Najświętszej Matce. Ciekawe, że właśnie ta kamienna architektura była w stanie dokonać tego, czego nie mogły uczynić w życiu pielgrzyma książki, czy nawet osobiste świadectwo wierzących.To było tak silne doświadczenie wiary, jakim musiało być dla Apostoła Tomasza dotknięcie ran zmartwychwstałego Chrystusa. Tak więc Pan „budował'' nie tylko wiarę pielgrzyma, ale jego „drugą nogę pielgrzymki", jak lubił to sobie wyobrażać, oddając go ponownie pod opiekę Swojej Matki. Znowu odczuł przypływ sił do dalszej wędrówki przez Francję. A oto kolejne zapisy w jego notatniku z tego okresu. 7 lipca 1970 MYŚL - „CHLEB to dobre dla dzieci - dla mnie zbyt tuczące, a ja muszę dbać o linię." KOMENTARZ 1987 - Dla pielgrzyma chleb i woda stanowią podstawowy pokarm każdego dnia. Tu rozmyśla nad kontrastem pomiędzy pogardą dla chleba człowieka współczesnego a własną zależnością od tego pożywienia, za które jest wdzięczny Panu, i które ma w sobie element sakralny. 21 lipca 1970 MYŚL - Czyżby wycieczki z przewodnikiem stanowiły jedyny sposób zapoznawania ludzi z nowymi miejscami i samym procesem życia? Hm... wydaje się, że jest to powierzchowny i bezosobowy sposób poznawania w stosunku do dawnych, bardziej bezpośrednich możliwości. Może jednak dla wielu ludzi jest to jedyne, co im zostało. Również masowa świadomość Boga ma podobny charakter ~ mało osobisty i powierzchowny. Świadomość pochodzenia od jakże uboga.... 65 KOMENTARZ 1987 - Ta refleksja wskazuje na głęboką potrzebę pielgrzyma, aby wyjść za to, co powierzchowne, czym żyją przecie, tni obywatele. Jego, po prostu, nie mogłaby zadowolić szybka przejażdżka z przewodnikiem. Jeżeli nawet gotów jest zaakceptować taki sposób zwiedzania miejsc świeckich, to w żadnym razie nie może pogodzić się z podobnym odwiedzaniem miejsc o charakterze sakralnym, ponieważ czuje, że i sam Bóg żąda czegoś więcej, znacznie więcej. Tego samego dnia MYŚL - Jedna z możliwych interpretacji, jakie pielgrzym widzi w użyciu ewangelicznego zwrotu : „Niech mowa wasza będzie: TAK - TAK, NIE - NIE" (Mt 5,37) to to ,że ludzie odpowiadają skrótowo, pobieżnie i bezrefleksyjnie. Z kolei wyszukana refleksyjność innychi zdaje się wskazywać na ich pragnienie zrobienia wrażenia na otoczeniu! i mądrzenia się, by uchodzić za wykształconych. l KOMENTARZ 1987 - Pielgrzym żyje na co dzień w świecie ciszy] Nie prowadzi powierzchownych rozmów, jakich teraz pełno. Wskutek tego staje się bardzo wrażliwy na słowa i ich użycie. 22 lipca 1970 MYŚL- „Zbiorowa zinstytucjonalizowana pamięć" to forma] struktura, czy działanie, które ucieleśniają czyjś oryginalny wgląd w sytuację duchową, ale obecnie już zatraciły tę nośność dla osoby która to działanie wypełnia. KOMENTARZ 1987 - Sam termin został ukuty przez pielgrzy dla wyrażenia tych aspektów życia chrześcijańskiego, które przekazywano w nadziei,iż zaakceptuje i przyswoi je jako włas: ale które przy głębszej refleksji nie mają dla niego znaczenia. 24 lipca 1970 MYŚL - Obecnie księżyc i gwiazdy przestały władać ciemność nocy - od tego mamy elektryczność. KOMENTARZ 1987 - Żyjąc tak blisko natury, pielgrzym budzi wraz ze wschodem słońca, zasypia o zachodzie, podziwia czasefl 66 gwieżdżone niebo i księżyc i wchodzi w osobisty kontakt z tymi 'ałami niebieskimi, pełen wdzięczności dla ich Stwórcy. I znowu ozostaje to w ostrym kontraście z doświadczeniem potocznym, dzie rytm dnia wyznaczany jest przez urządzenia wytworzone przez człowieka (budzik, radio, telewizor... przyp. tłum). 29 lipca 1970 MYŚL - Jaki jest cel zapamiętywania? Nawet mądrym ludziom nie udaje się przekazywać rzeczywistego znaczenia życia własnym dzieciom. Wobec tego uważają, że jedyne, co im zostało, to nauczyć dzieci pewnych formuł w nadziei, iż dając im słowa, wyposażą je w środek zrozumienia procesów życiowych kiedyś, w przyszłości, kiedy spłynie na nie światło zrozumienia... KOMENTARZ 1987 - W miarę jak pielgrzym od nowa doświadcza wszystkiego, w co uczono go wierzyć, kiedy był dzieckiem, zaczyna odczuwać wdzięczność i uznanie za słowa, które obecnie pozwalają mu artykułować nowe doświadczenia. Być może była w tym jakaś mądrość jego przodków, którzy przekazywali zastaną spuściznę do nauczenia się na pamięć, wiedząc, że na jej zrozumienie przyjdzie jeszcze czas. Tego samego dnia MYŚL - Powód powstania hierarchii? Kiedy wędrujemy stromą i wąską ścieżką, nie sposób iść obok siebie. Musimy wówczas wędrować „gęsiego". KOMENTARZ 1987 - Najprostsze porównania czerpie pielgrzym z własnego doświadczenia. Właśnie marsz jest tym, czego jest szczególnie świadomy. Pomaga mu to zrozumieć i zaakceptować hierarchiczną strukturę Kościoła, która w jego czasach nieustannie podlega krytyce i kwestionowaniu. Właśnie to proste spostrzeżenie pozwala mu się przedrzeć przez cały ten intelektualny chaos i zamęt °raz spokojnie zaakceptować przesłanie zawarte w Piśmie świętym. ;o samego dnia SEN - Pielgrzymowi śniło się, że po wielu próbach w teatrze nadeszła próba generalna, już w strojach z danej sztuki, a on sam 67 grał główną rolę i miał przemawiać jako pierwszy. Ale zupełnie zapomniał, o czym jest ta sztuka, co ma przedstawiać jej pierwszy akt, więc rozglądał się rozpaczliwie, szukając pomocy reżysera czy suflera. Nie było jednak żadnego z nich. Zaczął więc wołać: „Ależ ja nawet nie znam swojej roli! Jak mogę grać, skoro nie wiem, kim tu jestem?" Więc w końcu zaczął zachowywać się normalnie, jak w życiu, a wtedy wszyscy dostosowali się do niego - pozostali aktorzy i choreografia. W miarę trwania próby pielgrzym zaczął sobie przypominać swoją rolę. KOMENTARZ 1987 - Sen brzmi jak przypowieść odzwierciedlająca ostatni rok w seminarium, kiedy to pielgrzym przygotowywany był intensywnie do „wyjścia na scenę", w sensie zawodowym, i miał objąć przewodnictwo, prowadząc lud Boży na „scenę życia". Ten sen odtwarza nawet jego kryzys tożsamości i pokazuje, jak zaczął „grać własną, nową sztukę", która jednak fragmentarycznie odtwarzała poszczególne elementy wyuczone w seminarium. 30 lipca 1970 MYŚL - Cały wysiłek człowieka zdaje się zmierzać w kierunku uczynienia pracy szybszą, łatwiejszą, pozbawioną fizycznego wysiłku - po to, by mieć więcej czasu na przyjemności. KOMENTARZ 1987 - Pielgrzym ma wzrok utkwiony w szczęściu wiecznym, stąd obojętnie patrzy na wiele przyjemności. Jednaj* dostrzega, jak wiele wysiłku kierują ludzie na uzyskanie doczesny c uciech, które nie pozwalają im rozsmakować się w rzeczywistoś' Bożej. Tego samego dnia MYŚL - „Kto ma pełen żołądek - nie pragnie pożywienia. Kto ma pełną głowę wiedzy - nie myśli". Rzeczywiście ten, kto jest głodny, ale ujarzmia swój apetyt - docenia każdy kęs; ten zaś, kto wyzwala swój umysł, oczyszcza go i poddaje dyscyplinie - robi miejsce na rozumowanie. Ludzie, słysząc zbyt wiele na tematy religijne, stają się otępiali, „przejedzeni". 68 KOMENTARZ 1987 - Pielgrzym wyraża tu powód, dla którego nie m6gł tak naprawdę myśleć o Bogu podczas dwudziestu lat swojej edukacji katolickiej - po prostu głowę miał nabitą myślami innych ludzi. Jego pielgrzymka była rodzajem umysłowego postu - zdjęcia duchowej „nadwagi". Dopiero w ten sposób mógł żyć zgodnie z Bożym planem, świadomy Bożych darów - doceniając je każdego dnia, a poprzez nie - ich Stwórcę. 3 sierpnia 1970 MYŚL- Wygląda na to, że naszym wrogiem numer jeden, zamiast szatana, czy „złego" - stał się brud. KOMENTARZ 1987 - To cyniczna uwaga i oczywiście przesadzona, ale zawiera jakieś ziarnko prawdy. Być może ukłuje jak szpilka sumienie dzisiejszych fanatyków czystości. Tego samego dnia Telewizja przynosi nam wydarzenia z zeszłego roku lub doniesienia o wypadkach odległych o wiele mil. Liturgia przekazuje nam wydarzenie sprzed dwu tysięcy lat. Niebawem telewizja zastąpi liturgię, przekazując wydarzenia odległe w czasie, może wszak przekraczać bariery zarówno czasu jak i przestrzeni. Jednego jej brak. Nie jest w stanie złamać granicy śmierci. KOMENTARZ 1987 - Pielgrzym usiłuje obnażyć bezsilność telewizji, jako świeckiego „sakramentu", w stosunku do nieskończonej wyższości, jaką mają Sakramenty święte Kościoła - tylko one wprowadzają każde kolejne pokolenie wiernych w odkupieńczą ofiarę Chrystusa - tę na Golgocie. Gdyby nawet ludzkości udało się jakoś odtworzyć wizualnie i fonicznie historyczne życie Jezusa, to i tak potrzeba by było wiary danej jako łaska Boga Ojca, ażeby zobaczyć w scenie ukrzyżowania coś więcej, niż widzieli jej naoczni świadkowie z Jerozolimy tamtych czasów. 69 Rozdział IV FRANCJA - SZWAJCARIA 4 sierpnia - 27 października, 1970 Część I MIESIĄC W PARYŻU Pierwszą rzeczą, jaką pielgrzym zrobił po przybyciu do Paryża, było znalezienie hotelu młodzieżowego. Jego adres dostali razem z Pierre'm od pewnej zakonnicy w Chartres. Hotel nazywał się „Stowarzyszenie Maurice'a Maignen'a" i znajdował się przy rue de Lourmel 99. Na szczęście Pierre, jako rodowity Francuz, z łatwością dopytał się o kierunek i obaj wkrótce znaleźli ten dom. Hotel prowadzony był przez katolickiego księdza. Rzeczywiście było to niedrogie lokum - zaledwie dolar sześćdziesiąt od osoby za dobę. W ten koszt wliczone było śniadanie (petit dejeuner), składające się z dużej filiżanki słodkiej kawy, czekolady pitnej lub mleka z bagietką, masłem i konfiturą. Obaj z Pierre'm uznali miejsce za tak dogodne pod każdym względem, że postanowili zostać tam około miesiąca. Dla pielgrzyma była to duża zmiana dotychczasowego trybu życia. Przez ostatnie dwa i pół miesiąca sypiał codziennie gdzie indziej, w surowych warunkach terenowych. I oto przez następne pięć tygodni nareszcie będzie miał pokój, do którego może wracać na nocleg. Na najwyższym piętrze budynku dostali pokój numer 8. Był jasny, przestronny, z wysokim sufitem i dużymi oknami od wschodu. Ściany miał świeżo odnowione w kolorze piaskowym. Na jego wyposażenie składały się szafy ubraniowe, dwa żelazne sprężynowe łóżka, dwa biurka, każde z krzesłem, a do tego przylegała garderoba 1 zarazem umywalnia, z wbudowaną szafą, umywalką i lustrem. Pielgrzymowi przypominało to pokoje z czasów seminaryjnych, 71 chociaż ten był znacznie większy. Uznał, że sypialnie w amerykańskim seminarium projektowane były widocznie na wzór europejskich pokoi hotelowych, takich jak ten. I tak Panu Bogu spodobało się ofiarować pielgrzymowi życie pustelnika w tym ruchliwym punkcie Europy. Szybko ustalił się codzienny rytm jego modlitwy i lektury, którego wytrwale trzymał się dzień po dniu. Czekał, aż Pan da mu wewnętrzny znak, wzywający go do dalszej pielgrzymki. Ze swojego łacińskiego brewiarza recytował psalmy wyznaczone przez Kościół według Liturgii Godzin. Następnie, wzorem św. Benedykta z VI wieku, rozpoczynał swoją „Lectio Divina" - czytanie duchowe, wybierając mały fragment Ewangelii oraz rozdział ze św. Tomasza a Kempis „O Naśladowaniu Chrystusa". Każdego dnia odmawiał różaniec i uczestniczył rano we Mszy św. w miejscowej kaplicy. Po rannych modlitwach pielgrzym zasiadał do spisywania swojej duchowej pielgrzymki z ostatnich trzech lat. Tę swoistą autobiografię miał zamiar wysłać do seminarium, w którym ukończył czteroletni kurs teologii w 1967 roku. Ostatecznie jednak, mimo, iż zakończył swój duchowy dziennik, jakoś nie zdobył się na jego wysłanie. Był to rodzaj długiego listu, napisanego w duchu wychwalania Boga za Jego miłosierdzie i wierność. Opisał w nim swoją wiarę, czerpaną z domu rodzinnego i Kościoła, której przez dwadzieścia dwa lata nie kwestionował, poprzez okres wątpliwości i zmagań w Wyższym Seminarium Duchownym, aż do obecnego czasu odzyskiwania wewnętrznej tożsamości i głębokiego pokoju. Pisał o poszukiwaniu jakiegoś stałego punktu oparcia, powołania, w które mógłby zaangażować się całym swoim życiem. Wspominał swoje wewnętrzne objawienie, jakiego doświadczył w Górach Skalistych, kiedy to Pan dał mu poznać, że jest nie tylko Stwórcą wszechrzeczy, ale także jedynym trwałym oparciem, któremu można spokojnie powierzyć całe swoje życie. Bo On jest stały i się nie zmienia... (kopia tego listu jest załączona do niniejszej książki jako dodatek A-2). Popołudniami pielgrzym wędrował niespiesznie po Paryżu, odwiedzał jeden czy dwa kościoły, chociaż tak się jakoś działo, że kończył zwykle swój spacer przed katedrą Nótre Damę. Lubił 72 spędzać czas na modlitwie w jej wnętrzu, lub w przylegającym parku. Nie od razu też zorientował się, że wymagane są w nim opłaty za miejsce na ławce. Miejscowi ulicznicy wynajdywali swoje wjasne chytrostki, aby uzyskać trochę grosza za własnoręcznie sporządzone bilety. W miarę jak pielgrzym przesiadywał, obserwując potężny gmach gotyckiej katedry, zapragnął naszkicować jej architekturę z kilku różnych punktów. Był to jakiś prosty sposób „przeniesienia" wiary jej dawnych budowniczych do własnego stęsknionego serca. W jej głębokim cienistym wnętrzu siadywał zatopiony w modlitwie lub przyłączał się do pięknych Mszy śpiewanych, jakie odprawiano tam w niedzielę. Na szczęście znał trochę język francuski z półtorarocznego kursu w seminarium, tak, że mógł uczestniczyć zarówno w liturgicznym śpiewie, jak i w modlitwach, których żarliwość nieustannie go zachwycała. Jedno popołudnie szczególnie utkwiło mu w pamięci. Odwiedził wówczas słynny kościół poświęcony Sercu Pana Jezusa (Sacre Coeur) na Montmartre. Jak się później okazało, ponownie szedł śladami św. Ignacego Loyoli. Właśnie tam, w XVI wieku, złożył on pierwsze śluby wraz z garstką przyjaciół, którzy dali się poznać światu jako Towarzystwo Jezusowe, znani powszechnie jako jezuici. Pielgrzym wprawdzie nie składał tu żadnych formalnych ślubów, jednak spłynęło na niego głębokie zrozumienie, że ten trzyletni okres poszukiwania całkowitego i radykalnego oddania się Panu jest zakończony. Odnalazł Boga jako podstawę swojego działania - gruntu, gdzie bezpiecznie może zakotwiczyć na całe życie. Rzeczywiście doszedł do punktu, w którym, niezależnie od opinii innych, gotów był przyjmować słowo pochodzące od Boga, skierowane bezpośrednio do siebie. Jedną z tych rzeczy, za które był szczególnie wdzięczny Panu, podczas miesięcznego pobytu w Paryżu, było posiadanie stałego adresu, na który mógł otrzymywać pocztę ze Stanów. Mimo, iż odczuwał niezwykłe umocnienie wiary i życia duchowego, to jednak bardzo tęsknił za kontaktem na płaszczyźnie czysto ludzkiej. Jako cudzoziemiec w kraju, którego języka potocznego nie znał dostatecz-nie, w dodatku bez osoby towarzyszącej, z którą mógłby rozmawiać 73 l po angielsku - cenił sobie szczególnie wszystkie listy z domu, jakie I dostawał przez biuro American Express od matki, obu braci a nawet od kapelana z Sanktuarium Fatimskiego. Wszystkie te listy były dla niego ogromnym wsparciem, takim jak chleb dla życia, a Ciało Pańskie - dla duszy. Co zaś do chleba, to zdobył się na pewien pomysł, który jednak mógł się zakończyć niezręczną sytuacją. Pan Bóg sprawił, że rozwiązanie okazało się niewinne i żartobliwe. Otóż pielgrzymowi żal było wydawać pieniądze na chleb. Odkrył, że na zapleczu każdej restauracji pełno było pokruszonych kawałków, które wyrzucano do śmieci. Pewnego dnia jednak przyłapali go żandarmi i kazali opróżnić torbę, aby zbadać jej zawartość. Kiedy wywrócił swoją sakwę do góry nogami, wysypały się z niej kromki chleba, a wraz z nimi wypadł również ulubiony flet. Żandarmi machnęli pobłażliwie ręką mrucząc do siebie: „Ach, to tylko muzyk", zadowoleni najwyraźniej, że nie mają do czynienia z kryminalistą ani złodziejem. Ogółem cały ten miesiąc w stolicy Francji był okresem swois tych rekolekcji, w czasie których pielgrzym odnalazł się jak świadek Ewangelii. Zrozumiał, iż cały świat przemija i należy mię wzrok utkwiony w wieczności. Pan dał mu poznać odblask Swoje chwały, której zakosztujemy w życiu wiecznym; wobec niej wszystko inne, co tutaj uznajemy za cenne i znaczące, wydaje się sło J i śmieciem. Inaczej zaczął też postrzegać własne miejsce w Mistyczny Ciele Chrystusa. Zamiast posługi kapłańskiej, do której był starannie przygotowany, Pan wezwał go, aby stał się żywym znakie sprzeciwu, pielgrzymując przez życie, jakby już doświadczał os' tecznego błogosławieństwa, które Bóg obiecał wybranym. Choci^ w najmniejszym nawet sensie nie czuł się prorokiem, to po wół J został do proroczego stylu życia. Stało się tak, jak to napi w jednym z listów do rodziny: „Pan wysłuchał mojej modlit chociaż nie umiałem sformułować jej treści i modliłem się wówc jeszcze rzadko i bardzo nieporadnie, nie wiedząc, o co właści rosie. Jednak zmiłował się nade mną Bóg, wsłuchując się w głos ekanego serca, ukrytych pragnień i obdarzył mnie łaską ponad wszystko, o co prosiłem". Ą oto co zanotował w swoim dzienniku podróży w stolicy ąncji. sierpnia 1970 MYŚL - Artyści i ludzie twórczy muszą koniecznie żyć na obrzeżach społeczeństwa, jeżeli mają zachować własną wizję. Nie mogą bez szkody dla swojej twórczości dać się uwikłać w zbiorową iluzję, jaką żyje większość z nas. KOMENTARZ 1987 - Pielgrzym w pewnym sensie jest takim religijnym artystą. Duch Święty czyni z niego wizualny, żywy znak prawdy Bożej, którą nie zawsze odnajdujemy w tradycji i liturgii, jego sposób życia zdaje się izolować go od społeczeństwa, żyjącego tradycyjnie. Stąd wiele osób może oceniać go, jako żyjącego na marginesie, podczas gdy on sam uważa się za żyjącego w samym sercu Kościoła. l^Tsierpnia 1970 MYŚL- Ten, kto nie zna drogi, albo nie ufa własnemu rozeznaniu, czy nawet zdolności wędrowania nią, chętnie pyta o drogę innych i podąża za nimi. Ten, kto sądzi, że zna drogę i czuje się na siłach, aby sam nią podążać, wolałby iść własną drogą lub nie ufa temu, kto pragnie go prowadzić, ten również nie chce iść za innymi. KOMENTARZ 1987 - Życie chrześcijanina to głównie podążanie za Chrystusem. Chociaż samotny pielgrzym może sprawiać wrażenie, że idzie na własną rękę, nikogo nie naśladując, to jednak w takim stopniu, w jakim jest autentycznym chrześcijaninem, ma głębokie poczucie, iż jest prowadzony przez Ducha Świętego śladami Chrystusa. Szczególnie w obcym kraju odczuwa potrzebę ciągłego prowadzenia przez Pana. Dlatego też chrześcijanin musi rozwijać w sobie pokorne odczucie swojej zależności od Ducha, który sam tylko wskaże mu drogę. 74 75 16 sierpnia 1970 MYŚL - Ponieważ ludzie obecnie nie chcą żyć w oparach kadzidła, to może powinniśmy spryskiwać ich dezodorantem. Sam obraz świętości zmienił się z tego, co tajemnicze i zakryte (zakrywanie ciała), w kierunku tego, co jasne i szczere (odsłonięte l i nieomal nagie ciało). l KOMENTARZ 1987 - Pielgrzym ubolewa nad utratą poczucia tajemnicy we współczesnym, technologicznym społeczeństwie, dla którego nic nie jest święte, a wszystko można krytykować, odzierać z misterium i poddawać analizie. Pożałowania godny wydaje mu się fakt, iż marnymi ludzkimi narzędziami próbujemy badać to, co z istoty swojej jest niepoznawalne, większe niż człowiek i nie do zawłaszczenia przez jego intelektualną zachłanność. Dawniej ludzie łatwiej godzili się na to, co niepoznawalne, a nawet przeżywali z tego powodu poczucie bezpieczeństwa, gdyż Pan Sam strzeże swoich tajemnic. 23 sierpnia 1970 MYŚL- „Marność nad marnościami i wszystko jest marność". *Czy ktoś, kto ma radykalne nastawienie eschatologiczne, może wdawać się w budowanie tego świata? Oto gdzie sam teraz jestem. KOMENTARZ 1987 - Pielgrzym wskazuje tutaj zwięźle różnice ról w Mistycznym Ciele Chrystusa - Kościele: różnicę pomiędzy wezwaniem do pielgrzymowania a powołaniem do sprawowania kapłaństwa. Określenie „pielgrzym" z natury swojej wskazuje rzeczywistość przyszłego życia, natomiast „wyświęcony kapłan" wskazuje eschatologiczne znaczenie obecnego świata, w którym jesteśmy zanurzeni. Obie posługi są prawdziwe i potrzebne. Pielgrzym latami całymi sądził, że jest wezwany do kapłaństwa, ale najwyraźniej powołany został do innego sposobu życia. Zastanawia się też, jak trwałe jest to wezwanie do pielgrzymowania. 24 sierpnia 1970 MYŚL - „Pewnego dnia na ziemi będzie tylu ludzi i będą mieli tyle czasu wolnego, aby podróżować, że tylko najbardziej uprzywilejowani będą mogli opuścić za specjalnym pozwoleniem swoje «komórki» (domy). Następną zmianą będzie i to, że zamiast 76 namawiać ludzi do zwiedzania, będzie się ich od tego odwodziło, nawet od samego przemieszczania się. Cały wysiłek reklam będzie znlierzał w kierunku powstrzymania populacji od podróżowania, w zamian oferując pozostanie w swoich komórkach i oglądanie dowolnych miejsc na ziemi na holowizyjnych ekranach." KOMENTARZ 1987 - Pielgrzym odgrywa tu rolę pisarza w stylu science fiction. Widząc pewne trendy we współczesnej kulturze, nadaje im apokaliptyczny wymiar, doprowadzając do ekstremum. Ta wizja zasmuca go oczywiście, ponieważ widzi, jak wiele tracą obecnie ludzie, którzy pozwalają, żeby ktoś inny podsuwał im spreparowane dla nich obrazy, filmy i opisy, zamiast samodzielnie czerpać wiedzę z własnego doświadczenia. To, co go szczególnie trapi, to nie tylko obwarowywanie się współczesnego człowieka przed bezpośrednim doświadczaniem stworzonego świata, ale również i to , że człowiek traci potrzebę wchodzenia w osobisty kontakt ze swoim Stwórcą. 29 sierpnia 1970 MYŚL - „Sądzę, że, gdy rozpęta się Trzecia Wojna Światowa, będę w Stanach Zjednoczonych i przeżyję ją, chociaż wielu zginie". * KOMENTARZ 1987 - To wprawdzie nie jest przepowiednia dana od Pana, lecz raczej głębokie rozpoznanie powagi sytuacji duchowej, w jakiej znalazł się świat, i duchowych ciemności, które ogarniają naszą cywilizację. Z drugiej strony jest to przekonanie o działaniu Opatrzności Bożej, której pielgrzym doświadcza na co dzień. Tego stanu bezpieczeństwa, opartego na miłości Bożej, nie jest w stanie zakłócić nawet wizja horroru wojny światowej Tego samego dnia MYŚL - „Ciekaw jestem, czy w jakimkolwiek okresie historii istniał zwyczaj ofiarowywania dymu kadzielnego na znak modlitwy przez wiernych, tak, jak to się dzieje w świecie pogańskim. Obecnie laikat zapala świeczki, natomiast okadzanie ołtarza pozostawione Jest kapłanom". KOMENTARZ 1987 - Chociaż może wydawać się to zwykłą ciekawością, czy dociekliwością historyczną, w drobnej przecież sprawie, to jednak widać, iż pielgrzym zmaga się z wartościowaniem 77 stanu duchownego i stanu świeckiego oraz implikacji praktycznych dla indywidualnej formy modlitwy. Tego samego dnia MYŚL - „Sama idea, jakoby istniało jakieś odwieczne prawo, które rządzi całym wszechświatem, zaczyna nabierać dla mnie sensu w miarę, jak staję się bardziej wrażliwy na siły wokół mnie, których nie kontroluje człowiek (np. przypływy oceanu, przyp. tłum.). Łatwiej mi teraz zrozumieć, jak w dawnych wiekach człowiek usiłował poddać się temu rytmowi przyrody, aby osiągnąć wewnętrzny pokój. Zdaje się, że wielcy święci i mędrcy bliscy byli osiągnięcia tej harmonii z całym procesem życia, chociaż zapewne i oni nie doprowadzili tego stanu do perfekcji. Patrząc jednak z tej perspektywy, każde ludzkie działanie, a nawet myśl, ma jakiś swój właściwy wymiar, który zamierzył Stwórca w porządku kosmosu. Rytuał i liturgia stanowią pewien wysiłek człowieka, ażeby poprzez symbole zbliżyć się do rzeczywistości ostatecznej. KOMENTARZ 1987 - W okresie seminaryjnym pielgrzym zmagał się z koncepcją prawa naturalnego, która jakoś nigdy do niego nie przemawiała. Teraz zaczyna dostrzegać, że działo się tak na skutek; jednowymiarowego otoczenia, w jakim żył. Po prostu nie doświadczał w tym okresie żadnej innej rzeczywistości poza tą stworzoną i kontrolowaną przez człowieka. Dopiero kiedy przedarł się przez tę barierę cywilizacji technicznej i odkrył świat „serca" i Ducha - dopiero wówczas nabrały dlaj niego znaczenia terminy takie, jak prawo naturalne, czy nawet prawo nadnaturalne. Z chwilą jednak, kiedy odkrył je jako rzeczywiste 1 upragnione, samo życie nabrało dla niego wymiaru sacrum. Doznał głębokiego pragnienia, aby dostosować swoje własne życie do tego wyższego prawa. 2 września 1970 MYŚL- Ażeby coś zmienić, trzeba się w to zaangażować, wejść w to do głębi, jednak żeby coś poznać, trzeba patrzeć z zewnątrz, wydostać się z tego. 78 KOMENTARZ 1987 - Pielgrzym docieka, jakie postawy są najlep- 7G wewnątrz Kościoła katolickiego w okresie jego posoborowej dnowy. W kręgach klerykalnych istniało powszechne przekonanie, . należy pozostać w Kościele i zmieniać go od środka. Ale jego zdaniem to nie wystarcza. Należy jakoś wydostać się poza jego obręb, a nawet cofnąć o parę kroków, aby móc spojrzeć bardziej obiektywnie, żeby go naprawdę poznać i dopiero pracować nad prawidłowymi zmianami. Pielgrzym wyszedł w pewnym sensie na zewnątrz, ponieważ nie jest bezpośrednio związany z codziennym funkcjonowaniem Kościoła. Część II PARYŻ - ENCHENBERG W miarę jak upływały słoneczne, wrześniowe dni, pielgrzym zaczął odczuwać ponownie pragnienie, aby wejść na szlak. Wprawdzie jego przygodny towarzysz podróży chciał jeszcze zostać w Paryżu, gdzie znalazł pracę, jednak on sam odczuwał jakieś wewnętrzne przynaglanie do dalszej drogi. Czuł, że pozostając w mieście, wytraca energię i ostatecznie może rozminąć się z wolą Boga, tak jak ją wówczas odczytywał. Nie mógł sobie na to pozwolić. Ostatecznie ósmego września pielgrzym opuścił Paryż i rozpoczął dwustumilową trasę na wschód, do rejonu Alzacji i Lotaryngii. Do tych terenów miał szczególnie ciepły stosunek, ponieważ tu przyszła na świat jego babka ze strony ojca i mieszkała jako dziecko i młoda dziewczyna. Opuściła Francję, emigrując do Stanów, w wieku szesnastu lat. O tym właśnie okresie opowiadała mu wielokrotnie, kiedy on sam był dzieckiem i dorastającym chłopcem. Ponieważ mieszkali tu jego krewni, postanowił ich koniecznie odwiedzić tak, że napisał wcześniej, iż opuszcza Paryż. A potem już na trasie wysłał do nich kartkę z Yerdun, uprzedzając, że zjawi si? za jakieś trzy dni marszu. Miejscowość, do której zmierzał, nazywała się Enchenberg. Pielgrzym zastanawiał się wielokrotnie, jak też przyjmą takiego kuzyna, który wprawdzie pochodzi z bogatej Ameryki, jednak przybędzie do nich tak skromnie, pieszo. Poznał 79 lat temu odwiedził icn w Ameryce. Tak więc pozostawiwszy Pierre'a w Paryżu (gdzie ten miaj pracować przez następny miesiąc i ewentualnie dojechać do niego pociągiem do Enchenbergu), sam wyruszył pieszo przez departamenty; Marny i Mozeli, kierując się w stronę granicy niemieckiej na wschód od Sarreguemines. A oto kolejne notatki z tego etapu wędrówki. 10 września 1970 MODLITWA - „Dzięki Ci, Panie, za chleb - owoc ziemi, pracy rąk ludzkich i maszyn skonstruowanych przez człowieka". KOMENTARZ 1987 - Pielgrzym cytuje tutaj modlitwę kapłańską odmawianą nad darami w czasie Mszy świętej (podczas Offer-torium). Dodaje jednak ciąg dalszy. Ponieważ żyje w społeczeństwie, które ani chleba, ani komunikantów nie wyrabia już ręcznie, to czuje, że należy włączyć do tej modlitwy maszyny, które także mają swój udział w naszej codziennej egzystencji. Tego samego dnia Zdawałoby się, że najdoskonalsze naśladowanie Chrystusa powinno polegać na tym, by pogrążyć się w ekstazie, w bezruchu, oczekując śmierci, nie wykonując żadnej czynności, aż zostanie się całkowicie włączonym w tę nową rzeczywistość. Dlaczego jednak sam Chrystus tego nie robił? Czy rzeczywiście zawsze był całkowicie pochłonięty modlitwą do Ojca? KOMENTARZ 1987 - Powyższa refleksja jest po piętnastu latach nieco kłopotliwa dla pielgrzyma, ponieważ wskazuje, jak bardzo ulegał wpływom niechrześcijańskim - głównie filozofii wschodu. Właśnie z tej pozycji wyraża sądy o Chrystusie. Wprawdzie w naszej religii jest miejsce na ekstazę, to jednak jedyna wzmianka ewangeliczna o niej ma miejsce na Górze Tabor, kiedy to sam Chrystus przemienił się na oczach wybranych apostołów - Piotra, Jana i Jakuba. Apostołowie, prawie nieświadomi tego, co mówią, pragnęli pozostać i trwać tam wraz ze swoifl1 Mistrzem. 80 Chociaż przekazy o niektórych świętych wspominają taki stan niesienia, to jednak dla większości z nas prawdziwa ekstaza adejdzie dopiero po śmierci, jeżeli taka będzie wola Pana. 17 września 1970 MYŚL- Psalmy przeznaczone są dla ludzi znękanych i biednych, a nie dla bogatych i sytych wszystkiego! KOMENTARZ 1987 - Każdego dnia pielgrzym karmi swojego ducha słowami psalmów. Z łatwością identyfikuje się z ich żarliwym tonem wołania do Pana o pomoc. Widzi jednak, że na to, by odmawiać je całym sercem, trzeba samemu odczuć swoją bezsilność i biedę. Człowiek, którego potrzeby są zaspokojone, właściwie nie odczuwa chęci zwracania się do Boga. Tego samego dnia MYŚL - Kwestionowanie może prowadzić albo do większego zrozumienia, albo do wątpliwości. KOMENTARZ 1987 - Pielgrzym ponownie wraca do ostatnich lat w seminarium, gdzie kwestionowanie było potrzebą chwili. Chociaż w założeniu miało prowadzić do głębszego zrozumienia i bardziej rzetelnej osobistej wiary, to jednak, w jego przypadku, doprowadziło do dezorientacji, niepewności i zwątpienia. Jedynie i wyłącznie łaska Pana sprawiła, że obecnie prowadzi go na drogę wiary. Tego samego dnia MYŚL - „Wierzę w Boga Ojca Wszechmogącego, Stworzyciela nieba i ziemi". Jak ci, którzy nie znają ani nieba, ani ziemi, a jedynie aglomeracje miejskie, mogą znać Boga? Jeżeli nie wierzą w te widzialne rzeczy (znaki i symbole), to jakże mogą wierzyć w niewidzialny świat? KOMENTARZ 1987 - Tutaj pielgrzym porusza stale nurtujący go rzyczyn, dla których następuje erozja wiary chrześcijańskiej współczesnej cywilizacji technicznej - a mianowicie alienację świata natury. Twierdzi, że jeżeli człowiek pozna dzieła Boskie 81 z pierwszej ręki, to poprzez nie będzie mógł doświadczyć sameg0 Boga. Jeżeli jednak styka się tylko z tworami cywilizacji ludzkiej to nie pozna przez nie Boga. 18 września 1970 MYŚL - Fotografie sprawiają, że przedmiot na zdjęciu staje się dostępny dla szerokiego grona odbiorców, a przez to, poznanie g0 wymaga mniejszego wysiłku niż osobiste do niego dotarcie. Jest to wiedza o większym zasięgu, ale jakaś płytsza i powierzchowna. Tą zaś, co zdobyte jest bez wysiłku, nie będzie dostatecznie cenioną Stąd, chociaż jakieś poszczególne zdjęcie może mieć duże walor^ artystyczne, to jakże nieporównywalnie większa jest wartość osobis| tego doświadczenia... KOMENTARZ 1987 - Pielgrzym uparcie wraca do tematu fot grafowania rzeczywistości. W gruncie rzeczy jest tak zaabsorbowan bezpośrednim doświadczaniem wszystkiego, co spotyka, że ni byłby w stanie oderwać się od głębokiego doświadczania na rzecz utrwalania napotykanych widoków na kliszy. 20 września 1970 MYŚL - BÓG STAŁ SIĘ CZŁOWIEKIEM po to, by odkryć ludziom ich wzajemną łączność, a także ich związek z Bogiem oraz by obalić mur wzajemnej nienawiści, ignorancji i wrogości, jaki ludzie budują między sobą. KOMENTARZ 1987 - Chociaż można to zinterpretować na sposób chrześcijański i biblijny, to takie sformułowanie wskazuje raczej na ukierunkowanie racjonalistyczne i typowe dla Wschodu. Ażeby pozostawało w zgodzie z ortodoksyjnym nauczaniem Kościoła, co do tego, dlaczego Chrystus przyszedł na ten świat, trzeba by był* uwzględnić zarówno miłość Boga jak i grzech człowieka. Późnego popołudnia 23 września pielgrzym przybył do małej wioski Enchenberg. Kiedy mijał najbardziej okazały budynek, jakiiB był kościół, odczuł nieprzepartą ochotę wejścia do środka. Modli* się gorąco o wielką otwartość na to wszystko, czego Pan zechciałby 82 nauczyć poprzez pobyt wśród nieznanych krewnych. Wyszedł g reszcie i powędrował dalej drogą. Wkrótce natknął się na wyso-k'ego> szczupłego mężczyznę, który bacznie mu się przyjrzał • sprawiał wrażenie, że kogoś oczekuje. Natychmiast też wyczuł, że to musi być Etienne (pan Rimlinger) - kuzyn, o którym tak często opowiadała mu babka, a który był głową miejscowej rodziny. l rzeczywiście, to on we własnej osobie wyczekiwał na gościa ze świata. Wprawdzie pielgrzym zapomniał już trochę języka niemieckiego, którego się uczył w seminarium, ale nie było to żadną przeszkodą przy powitaniu. Etienne po prostu uściskał go serdecznie, mówiąc parę słów po niemiecku. Zaraz też zabrał go do skromnego, ale wygodnego domu, żeby przedstawić całej rodzinie. Czekała na nich jego żona i pięcioro dzieci w wieku od siedmiu do dwudziestu pięciu lat. Pielgrzym miał odtąd zamieszkać z nimi przez najbliższe dwa i pół tygodnia, delektując się prostotą ich farmerskiego życia. Mieli dwupiętrowy dom i gospodarkę, która przechodziła od całkowitej samowystarczalności do nowoczesnego gospodarstwa rolnego. Pielgrzym dostał wygodny pokój gościnny, gdzie przez następne kilka tygodni przepisywał na maszynie artykuł napisany jeszcze w Paryżu. Napisał również kilka listów do rodziny, a nawet dla rodziców i przyjaciół nagrał na taśmie swoje wrażenia i refleksje. Nadal grywał na flecie, co polubili wkrótce domownicy. Grywał zarówno tradycyjne, powszechnie znane pieśni, jak również własne improwizacje tworzone spontanicznie. Jedną z nich, która stała się wkrótce rodzinnym przebojem, nazwał „Nocna skarga", jako że wyraża wołanie jego serca o światło Ducha... Poza tym jednak pielgrzym dzielił codzienne obowiązki całej rodziny, włączając się maksymalnie w jej życie. Jedną z pierwszych czynności, do jakich przyłączył się na farmie, był zbiór ziemniaków. Mieli spore pole ziemniaków (prawie akr) po drugiej stronie osady, gdzie wiele rodzin uprawiało swoje pola. Było to całkowicie nowe doświadczenie dla pielgrzyma, bardzo jednak miłe. Ogromną przyjemność sprawiała mu praca bezpośrednio na roli, w kontakcie z ziemią i jej płodami. Zachwytem przepełniała go hojność Pana, 83 który karmił zarówno człowieka jak i zwierzęta tym, co ziemia. Również obiad, spożywany pod gołym niebem, który Bernard nazywał dla niego piknikiem lub ,,barbecue", był szczególny^ momentem całego dnia. W południe dzwony z miejscowego kościo^ ogłaszały czas na Anioł Pański i chociaż miejscowi ludzie nie pochylali głowy w modlitwie, to sam pielgrzym wznosił serce do Pana. W pamięci miał wówczas słynny obraz kobiety i mężczyzny na polu, którzy przerwali pracę dla odmówienia tej modlitwy. Przywoływał wszystkie pokolenia, które - pełne wiary - powtarzały odpowiedź pokornej Panny z Nazaretu słowami: „Oto ja, służebnica Pańska, niech mi się stanie według słowa twego..." Pod koniec dnia dwadzieścia worków kartofli ładowano na platformę, którą ciągnik wiózł do domu. Znoszono je potem do spichlerza, który służył również za oborę dla dwu krów gospodarzy. Te ziemniaki miały stanowić pożywienie dla całej rodziny i dla stworzeń. Obora zbudowana była pod jednym dachem z domem mieszkalnym, tak, że krowy były po trosze jak mieszkańcy tego samego obejścia. Życie całej rodziny koncentrowało się w sposób naturalny przy posiłkach. Pierwszy wstawał rano Etienne - około piątej, by zdążyć z porannym udojem. Przynosił do domu mleko i gotował je na piecu opalanym drewnem. Wtedy pojawiali się pozostali domownicy, nalewając sobie do filiżanek gorące, świeże mleko, doprawiając je czekoladą lub kawą z cukrem. Maczali w nim bagietki, zjadając je z masłem, miodem, konfiturą lub na słono - z boczkiem czy kiełbasą, jak kto wolał. W południe rodzina gromadziła się na porządny obiad - z mięsem, ziemniakami, sałatą, piwem lub winem i owocami. Mieli mc* przeróżnych warzyw - niezwykle dorodnych, które pielgrzym zn dotychczas tylko z nazwy. Jednym z nich było duże warzywo zwa» rzepą, o którym opowiadała mu babcia, że było ulubionym danie wuja Stefana, aż w końcu zaczęto nazywać je stefanką... Około czwartej dzieci przychodziły ze szkoły i znowu rodziflj zasiadała do stołu na wspólny podwieczorek, przy którym raczofl* •i 84 . pajdami obficie smarowanego chleba, dzieląc się wrażeniami całego dnia. Kolacja wypadała o ósmej i podawano na nią solidną upę mięsną czy warzywną. Nie było więc żadnego podjadania oorniędzy posiłkami, ani typowych dla amerykańskiego stylu szybkich dań, ani wyciągania z lodówki co popadnie, ani zapychania żółtka prażynkami, czipsami czy słodyczami. Każdy posiłek był okazją do wspólnego życia rodziny. Nie mieli tu telewizji, a radio włączano na krótko, żeby posłuchać wiadomości. Właściwie nie było zwyczaju, żeby radio grało cały czas, nastrój w domu był poważny, doceniano potrzebę ciszy i spokoju dla każdego. Pielgrzym lubił stateczną atmosferę panującą w tej rodzinie. Lubił też odgłosy życia codziennego - pianie koguta, ryczenie krów, poszczekiwanie psów, mruczenie i miauknięcia kotów, a także głosy ludzkie - nawoływanie z pola, śpiew, spokojne rozmowy i głosy narzędzi przy pracy. Czasem słyszał, jak piła tarczowa tnie drewno, a ciągnik przywozi bale, ale nie było tu ani nadmiaru maszyn, ani gadżetów, ani marnowania energii. Nie widział, żeby młodzi bezsensownie zataczali kółka na motorach, czy hamowali z piskiem opon. Jednym z tych nowych dla niego zajęć był wyjazd na łąkę i żęcie trawy dla bydła. Nie wypasano krów na łące, natomiast przywożono im paszę do obory. W razie braku świeżej trawy, musiałyby zapewne być żywione sianem. Miłe było i to, że każdy z członków rodziny starał się jakoś zająć po swojemu kuzynem zza oceanu. Głową rodziny był ojciec, i chociaż większość czasu spędzał przy zajęciach gospodarskich, to czuwał jednak nad całością życia rodzinnego. Matka trzymała się jakby na drugim planie, wykonując to, co zarządził mąż, jednak i ona, gotując i sprzątając, nadzorowała spokojnie podział obowiązków wśród dzieci. Oboje zadbali, żeby przedstawić pielgrzyma dalszej rodzinie, odpowiednio ubierając go na takie okazje. Odwiedził miejscowego rzeźnika, a następnie szewca, który przybił mu nowe zelówki do w°jskowych butów, a także księdza Józefa, który był także ich 85 krewnym. Pojechali do miasteczka Goetzenbriick, gdzie jego rodzo* na babka przyjęła chrzest, a potem pierwszą komunię i gdzie wychowywała się jako dziecko. Odwiedzono tam miejscowy kościój i pokazano mu jej dawny dom - nadal w dobrym stanie, chociaż nie należał już do rodziny. W pobliskim Altorn odwiedzili rodzinne groby na cmentarzu. Niezwykle dużo czasu poświęcił pielgrzymowi najstarszy z sy. nów, Rajmund, chociaż jako człowiek żonaty mieszkał już z własną rodziną poza domem i nauczał całe dnie w szkole. Ponieważ jednak miał samochód, obwoził pielgrzyma po okolicy, a nawet zawiózł go sześćdziesiąt mil stamtąd do Strasburga, po to, by jego kuzyn mógł zwiedzić miasto i zajrzeć do licznych kościołów. Był to jedyny okres, kiedy pielgrzym zwiedzał Niemcy jak turysta i czuł się zadbanym gościem. Rajmund w przewidywaniu zimowych chłodów kupił mu nawet wojskowy płaszcz z kapturem. Okazało się, że on również przygotowywał się niegdyś do życia w stanie duchownym i ze swoich seminaryjnych czasów znalazł dla pielgrzyma własny egzemplarz Nowego Testamentu w wersji łaciń-sko-greckiej. Jego żona miała na imię Francoise, co pielgrzym niefortunnie wymawiał tak, jakby to było imię chłopca, czym wprawiał ją w nieustanne zakłopotanie.Ona dała pielgrzymowi „na szczęście" kawałek swojego ślubnego welonu. Kiedy pielgrzym dotarł ostatecznie do Jerozolimy, odesłał jej ten koronkowy skrawek z wyciętym imieniem Jezusa „chi rho". Bernard z kolei zaprosił go, pewnego dnia, do miejscowej szkoły, w której był nauczycielem angielskiego, żeby opowiedział piąto-klasistom o swojej pielgrzymce. Dzieci słuchały uważnie, jednak było to dla nich najwyraźniej za trudne. To właśnie Bernard - drugi według starszeństwa syn - był niejako tłumaczem pielgrzyma na co dzień, ponieważ najlepiej władał językiem angielskim. Jednak po pierwszym tygodniu pobytu pielgrzyma, Bernard wyjechał na obóz wojskowy. Musiał go teraz zastąpić jego czternastoletni brat, Gerard, który z zapałem ćwiczył swój angielski. Alojzy - młodszy od Bernarda, a starszy niż Gerard, pomógł kuzynowi w wyszukaniu magnetofonu, żeby mógł nagrać 86 jjsty do Stanów. Kiedy pielgrzym dotarł do Zurychu, dowiedział sję, że Gerard wyjechał za nim autem ponad sto kilometrów, ponieważ uważali, że pora jest za zimna na noclegi pod gołym niebem. Pielgrzym odczuł głęboką wdzięczność dla Pana Boga za takiego brata. Były również dwie dziewczynki w rodzinie, ale pielgrzym, sam nie mając rodzonej siostry, nie bardzo wiedział jak się do nich odnosić. Teresa - z nastolatki przeistaczała się w dorosłą kobietę, troszkę nieśmiałą i z respektem odnoszącą się do starszego kuzyna zza granicy. Skarbem rodzinnym była najmłodsza, Janeczka, której świeżość i spontaniczne gesty serdeczności niezwykle ujmowały za serce. Nie była zepsuta, ani rozpieszczona, powierzano jej nawet ważne sprawy rodzinne, jak na przykład zakupy w sklepie (a miała dopiero siedem lat). Pozostali członkowie rodziny dbali o to, żeby czuła się ważnym i docenianym przedstawicielem klanu Rimlingerów. Jednym z przykładów serdecznej gościnności, z jaką cała rodzina potraktowała swojego nowego kuzyna, było pewne zdarzenie, zaraz na początku jego pobytu. Otóż nie wiadomo czy na skutek sypiania na ziemi, pod gołym niebem (jak sugerowała to pani Rimlinger), czy na skutek jakiejś infekcji pęcherza, okazało się, że pierwszej nocy pod dachem pielgrzym zasiusiał cały materac podczas snu. Jeszcze jako mały chłopiec miał skłonność do moczenia się w nocy. I nagle ta upokarzająca dolegliwość wróciła po tylu latach. Pan Rimlinger żartował, że to skutek kolejnych kieliszków sznapsa, jakimi uraczył gościa poprzedniego wieczoru. Ale ogólnie gospodarze lekko przeszli nad tym wydarzeniem i nie wracano do niego więcej. Po pierwszych dniach wypełnionych zwiedzaniem gospodarstwa i okolicy, pielgrzym ustalił sobie regularny rozkład zajęć. Dzień zaczynał od Mszy świętej w miejscowym kościele. Przyzwyczaił się już do liturgii w języku narodowym i z łatwością odpowiadał na wezwania kapłana po francusku razem z całym kościołem. Natomiast niedzielna Msza święta zaskoczyła go w dużej mierze. Więc przede wszystkim sposób, w jaki parafianie zasiadali. Otóż wszystkie dzieci wysyłano do przodu, jak najbliżej ołtarza. Z kolei 87 mężczyźni siadali razem po prawej stronie, a kobiety - również razem, po lewej. Nie przyjęło się tu podawanie komunii św. na rękę, co widział już w innych rejonach Francji (w Stanach natomiast nie było jeszcze przyjęte w roku 1970). Kobiety miały przykryte głowy, jak za dawnych czasów. Ale to było zrozumiałe, gdyż wieś leżała na uboczu i nowe formy liturgiczne jeszcze tu nie dotarły. W trakcie Mszy starsi odpowiadali po niemiecku, podczas kiedy dzieci, które uczono w szkole obu języków, odpowiadały już po francusku. Wioska Enchenberg należała obecnie do Francji. Pod koniec drugiego tygodnia pobytu pielgrzym zaczął planować dalszą trasę. Kuzyni i ich rodzice namawiali go, żeby zimę spędził z nimi - na miejsce Bernarda, który nadal był w wojsku - jednak pielgrzym nie dawał się tak łatwo odwieść od swoich postanowień. Złożył wszak przysięgę Panu Bogu, że odbędzie pieszą pielgrzymkę do Jerozolimy i nie chciał się od niej uchylać. Szczerze mówiąc, odczuwał również tęsknotę za szlakiem, otwartą przestrzenią i swobodą życia, gdzie nie musiałby się do nikogo dostosowywać. W liście, jaki napisał z domu krewnych do rodziny w Stanach, poddawał refleksji tę swoją potrzebę samotności. To był jedyny sposób życia, który pozwalał mu zachować wierność modlitwie oraz medytacji nad Ewangelią. Jakoś nie mógł sobie wyobrazić życia we wspólnocie religijnej, ponieważ wszystkie, które poznał, angażowały się jednak aktywnie w sprawy tego świata. Uznał, że jedyne wyjście to samotna wędrówka poprzez kraje, gdzie pozostaje całkowicie anonimowy i nie musi nawet wdawać się w rozmowy z mieszkańcami. Coraz trudniej przychodziło mu angażowanie się w sprawy otaczającej go rzeczywistości. Zarówno jego decyzje, działania, jak i myśli w coraz mniejszym stopniu dotyczyły codziennych, ziemskich spraw. Nie byłby zdziwiony, gdyby pewnego dnia wycofał się całkowicie poza obręb cywilizacji, zostając klasycznym pustelnikiem. Jednakże cenił sobie doświadczenie przebywania u dalekiej rodziny. Tu były jego korzenie. Tu wiedli ciche, zdyscyplinowane życie rodzice jego ojca, a jego dziadkowie. Nareszcie dowiedział • z pierwszej ręki, jaki tryb życia prowadziła jego rodzina przed enligracją do Stanów. Był to jednak zupełnie inny model życia niż podporządkowanej cywilizacji technicznej Ameryce. A ponadto znalazł tu spokojną przystań dla swoich codziennych rozmyślań, modlitw i pisarstwa. Dopiero tu odkrył to głębokie pragnienie samotności, które było mu takie bliskie. Nadszedł obecnie czas, ażeby odkryć, co jeszcze Pan przygotował dla niego na najbliższe dni. A oto jego refleksje zapisane w tym właśnie okresie: 27 września 1970 MYŚL- Zdjęcia ujmują rzeczywistość powierzchownie, o ile nie ma w nich pewnego artystycznego jej przetworzenia, widocznego w odpowiednim ujęciu tematu, kompozycji, sposobie wywołania i przedstawienia innym tak, by pokazać jakąś głębszą rzeczywistość. KOMENTARZ 1987 - Tutaj pielgrzym już nie jest tak surowy w swoim osądzie co do fotografowania. Uznaje nawet, że mogą być zdjęcia artystyczne, robione z wrażliwością i wyczuciem tego, co może być pokazane, a co fotografia powinna sugerować. 29 września 1970 MYŚL - Z chwilą, kiedy technologia doprowadzi do zapewnienia ludziom minimum egzystencji i jakiegoś podstawowego dochodu, tak by mogli się utrzymać, wówczas ludzie nie będą musieli pracować. Będą jednak nadal pracowali ci, którzy czerpią ze swojej pracy prawdziwą satysfakcję, ci, których wiara inspiruje do poddania wszystkiego pod władzę Chrystusa. KOMENTARZ 1987 - Pielgrzym antycypuje tutaj przyszłe społeczeństwo dobrobytu i opieki socjalnej. Niezależnie jednak czy do tego dojdzie czy nie, idea jego jest taka, że praca wymaga szlachetniejszych motywów aniżeli konieczność utrzymywania siebie i rodziny. Inaczej człowiek staje się jej niewolnikiem. I chociaż w tym grzesznym świecie ludzie pracują - owszem - dla zaspokojenia swojej zachłanności oraz niskich potrzeb, to jednak wiara chrześcijańska wzywa do pracy dla budowania Królestwa Bożego. 89 5 października 1970 MYŚL- Dla wielu praktyki religijne są jedynie sprawą obyczajuj dla nielicznych - sprawą przekonania. KOMENTARZ 1987 - Pielgrzymowi to rozróżnienie pomiędzy dwoma różnymi sposobami praktyk religijnych zdaje się oczywiste. On sam bowiem przeszedł z pierwszego etapu na drugi - tj. od religijności tradycyjnej, do rzeczywistej wiary. Wyraża tu nadziej^ że wielu innych odkryje ten drugi, ważniejszy etap. Tego samego dnia MYŚL - Czy nie jest tak, że zaprzestaliśmy nauczania ludzi, iż ideały chrześcijańskie niemożliwe są do zrealizowania własnymi siłami, ponieważ nauczono nasze społeczeństwo, że wszystko leży w jego zasięgu, o ile ludzie popracują dostatecznie ciężko, albo będą oszczędzali. Może po prostu nie chcemy wzbudzać w nich poczucia winy i kompleksu niższości, które wstrzymywałyby „postęp ludzkości", „podporządkowywanie sobie ziemi" i „rozwój! uprzemysłowienia oraz interesów"...? * KOMENTARZ 1987 - Pielgrzym krytykuje tutaj trend do zeświec czania Ewangelii i oddawania jej na użytek wyłącznie przyziemny - niejako traktowania jej instrumentalnie. Pragnie ujawnić korzenił naszej niewiary w Boga dla Niego Samego i głębokiej, wręc? rozpaczliwej potrzeby zawierzenia się Jemu. Dzieje się tak dlatego,iż sam pielgrzym został dotknięty przel Pana, a łaska wzięła go w swoje posiadanie. Stąd też krzywo patrz| na tych ludzi, nawet w obrębie Kościoła, którzy odwracają uwagf człowieka od obecności Boga, w kierunku spraw czysto ziemskich. Tego samego dnia MYŚL- Jak to się właściwie stało, że taki typ człowieka jak ja, który nie angażuje się, o ile nie ma pewności, że uda mu się ukończyć to, co zaczął, zaangażował jednak całe swoje życie w cel zupełnie nieosiągalny własnym wysiłkiem, a mianowicie zjednoczenie z Bogiem? Czy to właśnie jest wiara? 90 KOMENTARZ 1987 - Pielgrzym rozmyśla nad tajemniczym działaniem Bożej łaski, która może odwrócić nasze postawy o 180 stopni, używając na Bożą chwałę tego wszystkiego, co pielgrzym gromadził w sobie, nie chcąc jednak oddać tego na ludzką chwałę i użytek. Tego samego dnia MYŚL - Czy to nie zadziwiające, że ci, o których mówimy, że „są blisko Boga", sami czują się niezmiernie od Niego oddaleni...? KOMENTARZ 1987 - Ta myśl wyraża w gruncie rzeczy ogromną dysproporcję między ludzkimi osądami a „Bożą perspektywą widzenia". To tak jak z gwiazdami, które przeciętnemu obserwatorowi wydają się dalekie od ziemi a bliskie nieba; jednak te same ciała niebieskie dla wytrawnego astronoma mogą być względnie blisko ziemi, w stosunku do innych, dalej położonych. Tego samego dnia MYŚL - Okazuje się, że łatwiej jest mi porzucić wiele moich pragnień, niż wszystkie je zaspokoić. Jest to również dużo bardziej znaczące. KOMENTARZ 1987 - Ilekroć pielgrzym usiłował zaspokoić potrzeby ciała, to czuł niedosyt i niezaspokojenie, a jego pragnienia rosły. Stopniowo odkrył duchową zasadę wyrażoną wielokrotnie na kartach Ewangelii, iż prawdziwy pokój osiąga się, narzucając dyscyplinę własnym potrzebom płynącym z ciała i biorąc je w karby. „Błogosławieni ubodzy w duchu, albowiem do nich należy Królestwo Niebieskie" (Mt 5,3) 9 października 1970 MYŚL- Ponieważ pokarm konieczny jest do podtrzymania w nas życia, to każdy, kto pragnie zrozumienia życia i jego podstaw, musi pojąć najpierw płodność ziemi. A gdzież lepiej można zapoznać się z cyklem powstawania owoców ziemi, niż przebywając bezpośrednio na farmie? KOMENTARZ 1987 - Najwyraźniej pielgrzym wiele się nauczył, dzieląc swoje życie z krewnymi w ich gospodarstwie. Ten trzy- 91 tygodniowy pobyt dał mu pewne pojęcie o prostocie i wysiłku takiego trybu życia. A wszakże on sam od dawna pragnął wejść w kontakt z korzeniami własnego życia - genealogią rodziny i fizyczną podstawą swojej egzystencji. 10 października 1970 MYŚL - DZIECI: Dla nich wszystko jest grą i to poważnie traktowaną. Potrafią być śmiertelnie poważne co do zachowania reguł gry. Nie troszczą się jednak o żywność, ubrania czy schronienie - dach nad głową. Proszą o wszystko, co im potrzebne czy to w sferze czysto materialnych potrzeb, czy uczuciowych, czy zauważania ich spraw, ich obecności. Proszą i nalegają, aby otrzymać. Wierzą instynktownie każdemu, kto wzbudza ich zaufanie. Mówią to, co myślą. Są ciekawe wszystkiego i dociekliwe. Wszystko jest dla nich nowe i oszałamiające. Zadają pytania nie po to, by zyskać kontrolę nad otoczeniem, bądź z powodu wątpliwości, ale ponieważ chcą się dowiedzieć i zrozumieć wiele nowych zjawisk. Potrzebują upewniania ich we własnej wartości i tego, że są ważne dla swoich bliskich. KOMENTARZ 1987 - Pielgrzym najwyraźniej medytuje nad zaleceniem Pana Jezusa, żebyśmy na powrót stali się jak dzieci, eżeli pragniemy wejść do Jego Królestwa. Obserwując ich zachowania, uczymy się na nowo własnego odniesienia do naszego Ojca w niebie. Tego samego dnia MYŚL - Czy w Stanach Zjednoczonych pojawi się nowa generacja ludzi kontemplatywnych, tak jak mamy pokolenie aktywistów...? KOMENTARZ 1987 - Pielgrzymowi chodzi nie tyle o przyszłość, ile raczej wyraża obecną potrzebę modlitwy i kontemplacji w amerykańskim Kościele. Do tego czasu jego przygodny towarzysz podróży - Pierre -nie pojawił się, a pielgrzym odczuwał naglącą potrzebę wypełnię- -^Ili 92 •a swoich ślubów odbycia pielgrzymki aż do jej celu - do Ziemi Świętej- W końcu dostał pocztówkę z Paryża, ale napisaną po francusku. Domyślił się bardziej niż zrozumiał, że Pierre być może pojawi się w następnym tygodniu, ale pielgrzym nie mógł już dłużej czekać i następnego dnia wyruszył. To było dwunastego października. Część III ENCHENBERG - ZURICH Kolejny etap podróży rozpoczął się w chłodny, październikowy poranek. Tym razem pielgrzym wyruszał nadzwyczajnie zaopatrzony przez całą rodzinę. Ze Strasburga przywieziono mu ciepły, wojskowy szynel z kapturem i podpinką, ofiarowano mu również wojskowy plecak przechowywany w rodzime, lekki śpiwór - dla odmiany wojsk lotniczych, oczywiście zapas żywności na parę dni, a nawet butelkę wódki na zimne noce, zaś od swojej mamy dostał przesyłkę z witaminą B. Pan domu zaoferował pielgrzymowi podwiezienie do jakiegoś wybranego miejsca na południu, jednak pielgrzym podziękował grzecznie. To nie miał być przecież autostop, a rzetelne piesze wędrowanie. Dopóki był w stanie iść, pragnął tylko tego, a nie luksusowej jazdy autem. I tak zaczął się kolejny etap jego pielgrzymki. Tym razem czuł się nadmiernie obładowany, zważywszy jak lekko szło mu się dotychczas. Jednak należało pamiętać o przeprawie przez Alpy i powolnym, a nieubłaganym zbliżaniu się zimy. Uznał więc, że Pan Bóg tak właśnie okazuje mu Swoją opiekę i troskliwość. W parę lat później dowiedział się jak daleko posunięta była ta opieka Opatrzności. Otóż jego towarzysz drogi na poprzednim etapie - Pierre, pojawił się w domu państwa Rimlinger tego samego dnia, kiedy pielgrzym opuścił go o świcie. Wobec tego Etienne, niewiele myśląc, zapakował go do swojego auta i udali się autostradą na Południe, szukając pielgrzyma.Bez skutku jednak. Pielgrzym jakby Sl? zapadł pod ziemię. 93 Tymczasem sytuacja była bardzo prosta. Istotnie pielgrzym widział czasem nieliczne auta, które go mijały, ale nie zwracał na nie uwagi. W pewnym momencie poczuł, że czas już na dłuższy odpoczynek, zboczył więc z drogi, pomiędzy drzewa i zarośla, gdzie mógłby spokojnie się posilić, a następnie oddać modlitwie. Kiedy poświęcał czas na spokojną medytację, jakieś auto rzeczy, wiście przejeżdżało tamtędy, ale nie czuł żadnej ochoty, by nawiązywać kontakt z jego pasażerami. Nie miał wprawdzie pojęcia, że był to prawdopodobnie pan Rimlinger, właściwie nie umiałby nawet rozpoznać jego wozu; dziwnym więc trafem do spotkania nie doszło. Z perspektywy czasu pielgrzym czuł, iż Pan Bóg ochronił go przed tym towarzyszem podróży, który zapewne nie mógłby podzielać trudów pielgrzymki, ani w pełni zrozumieć jej ducha. Kolejne dziesięć dni spędził wędrując do Bazylei poprzez wschodnią Francję. Tam właśnie przekroczyć miał granicę ze Szwajcarią. Pamiętał jednak z lat seminaryjnych, jak profesor współczesnej architektury kościelnej opowiadał o słynnym przykładzie abstrakcyjnego modelu kaplicy w Ronchamp, dzieła francuskiego architekta Le Corbusier'a z 1944 roku. Sanktuarium to poświęcone było Najświętszej Maryi Pannie - „Patronce Gór" i leżało stosunkowo niedaleko od jego trasy. A na pewno warte było obejrzenia. Pielgrzym zdecydowanie wolał takie odosobnione miejsca kultu maryjnego niż wielkie sanktuaria od dawna słynące cudami, a przez to pełne zatłoczonych autokarów i żądnych przeżyć turystów, jak np. Lourdes. Ciekawym doświadczeniem w Europie było i to, że sama forma architektoniczna i wnętrze katedry poruszały pielgrzyma, apelując do jego typu wrażliwości w dużo większym stopniu niż modlitwy, słowa, a nawet sakramenty... W Ronchamp pielgrzym spędził prawie dwa dni, gościnnie podejmowany przez miejscowego kapelana. Jedynym wspólnym językiem okazała się łacina. Kapłan zaprosił pielgrzyma na kolacje oraz zaproponował mu nocleg w schronisku turystycznym. Co do kaplicy to pielgrzym uznał, że jest to miejsce stosowne do modlitwy, chociaż w żadnym wypadku nie daje tej inspiracji duchowej, co katedra Nótre Damę, czy też w Chartres. Nie było tu innych pielgrzymów, ani turystów sezonowych, tak 26 na porannej Mszy świętej był jedynym wiernym oprócz księdza kapelana, który specjalnie dla niego odprawił ją po łacinie. Następ-nego dnia pojawił się nowy gość - pewien rzeźbiarz, który zaoferował pielgrzymowi, że podwiezie go jakieś dwadzieścia mil po drodze do swojej siedziby. Tym razem pielgrzym chętnie przyjął tę uprzejmość, zwłaszcza, że było to również w kierunku Bazylei. Kiedy rozważał ten krótki pobyt w Ronchamp, nie mógł nie zauważyć, jak Opatrzność czuwa nad jego podstawowymi potrzebami, takimi jak dach nad głową, pożywienie, serdeczność ludzka - poprzez jego braci w Chrystusie - ich spontaniczne gesty gościnności. Sama architektura tego sanktuarium nie poruszyła jednak ani jego serca, ani wyobraźni. Widocznie nie miał w sobie ducha nowoczesności, ale najwyraźniej coś z człowieka średniowiecza. Natomiast całe Ronchamp przemawiało przez formy zrozumiałe dla współczesnego przeżywania liturgii. Ciekawe jednak, że już od roku 1274 pielgrzymi przybywali na to miejsce, aby się tu modlić, a cudami słynąca figurka Matki Boskiej pochodziła z siedemnastego wieku i została wyratowana ze zniszczeń wojennych, jakie nie ominęły Jej sanktuarium. Obecne jednak formy - gładkie płaszczyzny betonu - nie mogły jakoś wzbudzić religijnego wzruszenia pielgrzyma. Tak naprawdę to kaplica w Ronchamp wydała mu się raczej pomnikiem ku czci technicznych możliwości współczesnego człowieka, niż miejscem wielbiącym Pana i Jego współczucie dla ludzkiej nędzy. Nie miała w sobie tej pokory wielu bezimiennych generacji, które w ogromnym wysiłku i z wielkim pietyzmem wznosiły budowle średniowiecznych katedr. Widać było, że jest to dzieło utalentowanego architekta, którego śmiały zamysł wprowadziła w życie załoga specjalistów, szybko wznosząc coś, co miało wzbudzać zainteresowanie turystów i kolegów po fachu. Było w niej coś z ostentacyjnej dumy nowoczesnego budownic-tw&, a nie pokornej anonimowości w służbie Bogu. Nie, żeby 94 95 pielgrzym całkowicie potępiał nowoczesne kościoły. Prawdopodobnie, gdyby zamieszkał w pobliżu i tu przyjmował sakramenty, to przystosowałby się do tych abstrakcyjnych form i równie dobrze mógł spotykać Pana Boga tam, jak gdzie indziej. Być może nie mógł na nie zareagować zgodnie z zamierzeniem twórcy, ponieważ cały czas chodziło mu przecież o wejście w kontakt z wiarą pokoleń, które go poprzedzały na kontynencie europejskim. A oto jego zapiski z tego okresu: 15 października 1970 MYŚL - Czy nie jest tak, że ludzie nie cenią obecnie autorytetów, poniekąd dlatego, że tak wielu jest ekspertów i nauczających o rzeczach, których sami nie przeżyli, a znają tylko z podręczników, ilustracji i telewizji? Czy ten rodzaj wiedzy, zaczerpniętej z drugiej ręki, nie podważa kompetencji i poczucia pewności co do nauczanego przedmiotu...? Bardzo możliwe, że ta wiedza jest dość rozległa, a nawet szczegółowa, jednak nie ma podbudowy rzeczywistego przeżycia. KOMENTARZ 1987 - Pielgrzym powraca do tematu poszukiwania przyczyn braku zaufania jego samego, a pewnie i innych, do tego, czego nauczają wykładowcy. Otóż, w jego przekonaniu, nic nie może przewyższyć bezpośredniego doświadczenia, szczególnie w dziedzinie wiary. Kiedy tak zwani nauczyciele przekazują uczniom coś, co wyczytali w książkach, a nie przeżyli osobiście, to brzmi to dziwnie pusto i właściwie tracą zaufanie słuchaczy - podobnie jak faryzeusze w czasach Chrystusa. 16 października 1970 MYŚL - Współczesne zapotrzebowanie na autentyzm jest po części wołaniem o nową symbolikę. Dawne symbole zdają się być zbyt odległe od wyczuwanej prawdy i szuka się nowych, które byłyby lepiej osadzone w rzeczywistości. I tak w okresie, kiedy życie codzienne było twarde i surowe - magisterium Kościoła nauczało poprzez symbolikę kary, śmierci, 96 ia czy spoczynku. Obecnie, kiedy dla wielu życie jest łatwe _ również nauka Kościoła powinna proklamować wiarę w zmartwychwstanie i nowe życie. Dawniej nie było potrzeby namawiać ludzi, żeby pracowali - praca jawiła się jako coś najzupełniej oczywistego. Współczesne społeczeństwa nie rozumieją już nawoływania Kościoła, aby zaludniać ziemię i w mądry sposób czynić ją sobie poddaną. Ludzie zaczynają być zmęczeni szybkim życiem j popadają w rozpacz, nie wierząc w możliwość osiągnięcia jakiejkolwiek satysfakcji. Stąd też Chrześcijaństwo ma świadczyć o prawdziwej RADOŚCI, prawdziwym POKOJU, prawdziwym ŻYCIU, które nie mają swojego rzeczywistego odpowiednika we współczesnym świecie. KOMENTARZ 1987 - Pielgrzym usiłuje wskazać, dlaczego język religijny przechodzi taką radykalną przemianę - zamiast wskazywać na niebo, coraz częściej zwraca się do ziemi i mieszkańców miast. Powstaje niebezpieczeństwo, iż nowoczesna teologia i całe nauczanie Kościoła pójdą za ogólnym trendem gloryfikowania człowieka i skupiania się na zaspokojeniu jego potrzeb - całym tym humanistycznym pogaństwie, zamiast przedstawiać Objawienie Chrystusa. Jest to odwieczna kwestia utrzymania równowagi pomiędzy byciem „w świecie'' ale nie całkiem „byciem z tego świata''. 20 października 1970 CYTAT- „Budując tę kaplicę, chciałem stworzyć miejsce ciszy, modlitwy, pokoju i radości z tego wnętrza" („En batissant cette chapelle, j'ai voulu creer un lieu de silence, de prier, de paix et de joie en interieur"), Le Corbusier, 25 lipca 1955 mówi o kaplicy w Ronchamp. KOMENTARZ 1987 - Najwyraźniej pielgrzyma uderzył cel architektoniczny, jaki przyświecał twórcy przy budowie słynnej kaplicy. To sanktuarium Najświętszej Maryi Panny - „Patronki Gór" zapewne dla wielu okazało się takim miejscem ciszy, modlitwy, pokoju i radości. Jednak wszystkie te jakości życia duchowego ttożna odnaleźć jedynie w Chrystusie - w Jego Osobie. I tu autor Pr°jektu mylił się, jeżeli uważał, że ktokolwiek odnajdzie je 97 w materialnej konstrukcji z żelbetonu i szkła, bez względu na to, jak byłyby piękne i starannie przemyślane. Obecnie pielgrzym skierował się do Szwajcarii. W mieście Belfort -jak się później dowiedział - szedł śladami innego pielgrzyma sprzed siedemdziesięciu lat, nazwiskiem Hilary Belloc, który w 1901 przeszedł tę drogę i opisał ją w książce: „Ścieżka do Rzymu". Być może różnili się pomiędzy sobą, ponieważ H. Belloc nie musiał się zmagać z podstawami własnej wiary. Jednak wspólne dla obu było to, że zdecydowali się na pieszą wędrówkę, a także gorące pragnienie dotarcia do centrum życia katolickiego, jakim jest Rzym. Dwudziestego drugiego rlaździernika pielgrzym dotarł do granicy francusko-szwajcarskiej i tu natknął się na pierwsze kłopoty. Otóż strażnicy najwyraźniej podejrzewali go o przemyt narkotyków, kiedy znaleźli przy nim opakowanie witaminy B. Rozkruszyli tabletki, wąchając je podejrzliwie, usiłując dociec, czy mają do czynienia z narkotykiem czy nie. Najwidoczniej byli jednak amatorami w tego rodzaju badaniach, a ponieważ żaden z nich nie znał angielskiego, a z kolei pielgrzym nie bardzo radził sobie z francuskim, stąd też kontakt był utrudniony. W końcu zdecydowali, że mają przed sobą osobnika całkowicie nieszkodliwego i pozwolili mu przekroczyć granicę. Pielgrzyma bardzo dotknęła ta rewizja i posądzenie o przemyt. Chciał nawet, żeby wydali mu oświadczenie, że był przeszukiwany i to bezpodstawnie, ale bezskutecznie nalegał. Wówczas nie opanował jeszcze ani umiejętności zachowania spokoju wobec bezpodstawnych oskarżeń, ani sztuki milczącego cierpienia wobec prześladowań, na wzór swojego mistrza - Jezusa. Tak czy siak uczucie gniewu i rozżalenia przeszło mu po kilku milach dalszej wędrówki i pielgrzym otworzył serce i umysł na przyjęcie wszystkiego, co przygotował dla niego Pan w tym nieznanym kraju. Pierwsza rzecz, jaka go uderzyła, to silne wpływy niemieckie, widoczne na każdym kroku, a przede wszystkim w języku. Kiedy wieczorem trzeciego dnia zatrzymał się tuż przed Zurichem i wszedł do miejscowego kościoła, zastał tam wiernych pobożnie odmawia-•acych różaniec po niemiecku. Pielgrzym był szczęśliwy, nie tylko znajdując zgromadzenie modlących się osób, ale również, iż nauczono go odmawiać w seminarium „Ojcze nasz" i „Zdrowaś Maryjo" po niemiecku. Z radością więc przyłączył się do ich modlitwy. Ostatecznie dotarł do swojej dalszej rodziny - państwa Schibli _ oczekujących go niecierpliwie w ładnej, miejskiej rezydencji. W przeciwieństwie do kuzynów z Enchenberg nie prowadzili gospodarstwa, ale wiedli życie klasy średniej w dużym mieszkaniu w Zurichu. Z miejsca zajęli się wszystkimi jego potrzebami _ począwszy od sutej kolacji, poprzez gorącą kąpiel aż do wyprania mu ubrań. Natychmiast też zatelefonowali do kuzynów w Enchenberg, którzy nieustannie martwili się, jak też daje sobie radę w samotnej wędrówce. W trakcie tej trzydniowej wizyty pielgrzym odwiedził, za pośrednictwem swoich gospodarzy, dalszą rodzinę i obejrzał miasto. Wszędzie było niesłychanie czysto i schludnie. Widoczne były ślady reformacji - w postaci pomników Kalwina i Zwinglego, ustawionych tu i ówdzie w Zurychu. Na wielu budynkach publicznych umieszczono zegary, zwykle o bogatym ornamencie. Po trzech dniach jednakże znowu zapragnął ruszyć w drogę. Wprawdzie gospodarze nie chcieli nawet słyszeć o tym, żeby tak zaraz musiał się udać na szlak, ale wyczuwali jakoś jego determinację i uszanowali ją, nie całkiem może rozumiejąc. Musieliby mieć pewnie więcej wiary w jego pielgrzymkę. 98 99 Rozdział V SZWAJCARIA - WŁOCHY 28 października - 6 grudnia, 1970 Część I ZURICH - COMO W miarę jak pielgrzym posuwał się na południe, przeszedł wzdłuż wschodniego brzegu jeziora Zurich, kierując się do Einsie-deln, w odległości dwóch dni pieszo. Adres tego sanktuarium dostał zarówno od swojej babki i wuja w Stanach, jak i od kuzynów w Enchenberg oraz od rodziny w Zurichu. Uznał więc, że nie może pominąć tak ważnego miejsca i powinien zobaczyć, co Pan przygotował dla niego. Z niewielkiej broszury dowiedział się, że sama nazwa oznacza pustelnię, znaną z pielgrzymek na równi z Monserrat, na cześć „Czarnej Madonny". Jak podaje legenda, pustelnię założył benedyktyn - święty Medard, który przybył tu w roku 828 z cudowną statuą Matki Bożej. I tak przez całe średniowiecze Einsiedeln pozostawało bastionem życia duchowego i kulturalnego dla całego chrześcijaństwa. Tak, to brzmiało dobrze, ale pielgrzyma nie interesowały miejsca historyczne i ich zwiedzanie. On przecież szukał takich zdarzeń i świątyń, które mogłyby pogłębić jego wiarę i uczynić ją żywą. Otóż, ku swojemu ubolewaniu, tego tutaj nie znalazł. Wprawdzie bogato zdobione wnętrze wiele mówiło o wierze poprzednich Pokoleń - nie mógł nie zauważyć olbrzymich fresków, złotej ornamentacji oraz marmurowych postaci świętych Pańskich -jednak stopniowo bazylika obrosła w liczne hotele, restauracje, sklepy z dewocjonaliami - co dalekie było od wyobrażenia pielgrzyma 0 Pustelni. Zastanawiał się nawet, czy ktokolwiek w ciągu ostatnich 101 lat otrzymał tu łaski charakterystyczne dla życia kontemplacyjnego l benedyktyńskich mnichów. Cudami słynąca figurka Madonny nosiła wszak nazwę - „Matki Bożej Pustelników". On sam jednak zupełnie nie mógł skupić się na modlitwie, gdyż robotnicy wznosili właśnie podium obok ołtarza, a odgłos pij i młotków nie sprzyjał medytacji. Pod tym względem daleko lepsza była cisza gór. Ostatecznie więc pielgrzym skrócił swój pobyt do czynności niezbędnych. Zadzwonił do rodziny w Zurichu, tak jak o to prosili, oraz za ofiarowane mu przez nich pieniądze poszedł na solidny posiłek w Einsiedeln. Po czym z ulgą powrócił na szlak, kierując się w stronę przełęczy przez Alpy. Minął miasto Schwyz i, w miarę jak jego marszruta prowadziła do przełęczy św. Gotarda, zaczęła kiełkować w nim myśl, by zejść z głównego szlaku na jedną z wielu górskich ścieżek. Nie uszło jego uwagi, że Szwajcarzy mają zamiłowanie do wędrówek pieszych i rowerowych. Wszędzie bowiem zbudowali drogi dla turystów i starannie utrzymane, szerokie pobocza przy szosie, a także ścieżki rowerowe. Bardzo ujęła go tego typu troska o piechurów, ponieważ sam często wędrował jeszcze o zmroku. O tej porze roku było tylko jedenaście godzin światła dziennego, on zaś nie potrzebował aż trzynastu godzin snu. W dniu, w którym opuścił Einsiedeln i zbliżał się do miejscowości Schwyz, zauważył strzałkę kierującą turystów górskich na szlak do „Gross Mythen", wzniesionego sześć tysięcy stóp nad poziomem morza. Było wysoce prawdopodobne, że jeżeli skieruje się na tę trasę, to będzie musiał później wracać tą samą drogą, żeby znaleźć się na szlaku wiodącym do Italii. Jednak odczuwał nieprzepartą ochotę udania się na jakieś wysokie i trudne do zdobycia miejsce. Czuł, że Pan Bóg pragnął wychować go na wytrawnego piechura, który nie obawia się forsownego podejścia. I rzeczywiście - został sowicie nagrodzony za swój wysiłek. Było to takie przeżycie, jak gdyby „towarzyszył" Bogu Ojcu w stwarzaniu świata. Droga prowadziła pomiędzy wysokimi na cztery stopy ścianami sypkiego śniegu. Po półtoragodzinnej wspi' naczce doszedł do niedostępnego miejsca, o jakieś kilkaset stóp od szczytu. Przed nim pracownik górskiej służby odśnieżał ostatni odcinek drogi - szuflą odgarniając świeżo spadły śnieg. Najwyraź-njej Pan Bóg nie żądał już dalszej wspinaczki w tych karkołomnych warunkach. Zaraz też pielgrzym rozejrzał się za jakąś platformą, która dawałaby dobre miejsce widokowe i wkrótce znalazł małą przestrzeń - taki górski balkonik. Kiedy rozejrzał się wokół - zaparło mu dech w piersi. Nie mógł sobie wymarzyć piękniejszego widoku. Wokół niego rozciągały się łańcuchy gór o wierzchołkach pokrytych śniegiem. Pielgrzym był szczególnie wrażliwy na piękno przyrody _ a to, co ujrzał, było jakimś niezwykłym darem dla niego - i dla każdego, kto gotów byłby wspiąć się na „Górę Pana". Czuł się, jakby spotkał go przywilej wędrowania z Panem tych gór i tego świata. Zapragnął jakoś uczcić moment, w którym doświadczył Bożego Majestatu. W swoim podręcznym modlitewniku odnalazł kilka szczególnie pięknych psalmów, które odmówił z radością, a następnie zagrał parę ślicznych melodii na flecie. Ten łagodny, pełen słodyczy dźwięk, wydał mu się nader stosowny, by wysławiać Pana w ogromie Jego dzieł. Wreszcie oderwał się z trudem od widoku, który ciągle przykuwał jego uwagę, i powoli zszedł tą samą drogą w dolinę. Skierował się teraz do przełęczy świętego Gotarda, co miało mu zająć kolejne dwa dni. Był już prawie listopad i pielgrzym zastanawiał się, czy nie zastanie go pierwszy śnieg, albo i burza śnieżna, na jakimś noclegu. Narazić widział pozostałości zeszłorocznych opadów. W małej miejscowości Andermatt chodniki i jezdnie pokrył już lód. Jednak słońce przygrzewało silnie i za dnia nie było wcale zimno. Na niedzielną Mszę mężczyźni szli jedynie w płaszczach narzuconych na odświętny garnitur. W nocy powiało ciepłem z Włoch i od Morza Śródziemnego i pielgrzym mógł nadal spać na dworze. Pierwszego listopada sobotnią noc pielgrzym spędził bezpośrednio na przełęczy św. Gotarda. Na tej wysokości nie było drzew, ani krzewów, które mogłyby dać jakieś schronienie. Jednak Opatrzność 102 103 zatroszczyła się o całkiem wygodny nocleg, bowiem znalazł spokój, ne, usłane trawą miejsce, pomiędzy blokami skalnymi, gdzie słońce roztopiło śnieg. Szczególną wdzięczność dla Pana odczuwał pielgrzym z racji czystego nieba i wielkiej przejrzystości powietrza. Tej nocy bowiem zobaczył ogromnie dużo zupełnie mu nieznanych gwiazd i gwiazdozbiorów, których dotychczas nigdy nie oglądał. Przypomniała mu się wówczas obietnica dana Abrahamowi (Rdz 15,5) i rozmyślał nad potrzebą opuszczenia domu i swojej rodzinnej krainy na wezwanie Boga. Ta wspinaczka do Pana może być w jakiś sposób wędrówką fizyczną, a zawsze jest i duchowym wędrowaniem po to, by doświadczać obecności Bożej, która jedynie może zaspokoić wy-głodniałe serce człowieka. Po przejściu przełęczy świętego Gotarda, pielgrzym minął miasteczko o wdzięcznej nazwie Ospizio, a następnie, po południu trzeciego listopada, dotarł do Lavorgo. Tam zdecydował się zrobić dłuższy popas i napisać wreszcie list do rodziny. Ostatnio pisał do Stanów jeszcze z Enchenberg i należało opisać kolejne etapy podróży. W powietrzu panował przenikliwy ziąb, a pielgrzym musiał znaleźć miejsce na tyle ciepłe i zaciszne, by rozgrzać zgrabiałe palce, które z trudem trzymały ołówek. Ostatecznie takim słonecznym, osłoniętym od wiatrów ustroniem, okazało się koryto rzeki, gdzie zasiadł sobie na wielkim głazie. Wokół otaczały go kamienie, granitowe stromizny i połyskująca w słońcu rzeka, przemykająca wesoło, omijając piaszczyste łachy. Musiał być jednak czujny, ponieważ na brzegu widział ostrzeżenie w kilku językach po niemiecku, francusku, włosku i angielsku, że poziom wód może się niebezpiecznie podnieść z powodu pracy siłowni hy droelektrycznej. Napisał pierwsze dwie strony listu, poczym postanowił ruszyć dalej i dopiero po przejściu pięciu-sześciu kilometrów znalazł idealne miejsce na obóz. Takie, gdzie można było rozniecić ogień i ugotować gorący posiłek. To był rzadki przypadek, kiedy wszystkie warunki obozowego stanowiska były spełnione - a więc dostęp d° vvody, obfitość drewna na rozpałkę, pewna izolacja od ludzi i zabudowań, a wreszcie miał jeszcze pewne zapasy żywności od krewnych z Zurichu. Dostał od nich kostki bulionu na zupę, szynkę i soloną wieprzowinę, ziemniaki i kawę. Przygotował sobie iście królewski posiłek i wielbił Pana za Jego dobroć i opiekę nad tym ? wędrującym Aramejczykiem". Czwartego listopada, we środę wieczorem, pielgrzym znalazł się w małej miejscowości, gdzie odprawiano Mszę świętą o 7:30. Miała to być jego pierwsza Msza w języku włoskim, ale znajomość łaciny całkowicie wystarczała, aby śledzić uważnie czytania i odpowiadać na wezwania kapłana. Modlił się więc całym sercem, ujęty niesłychanie pobożnością miejscowych ludzi (nie była to wszak niedziela, a kościół był pełen wiernych) oraz ich pięknym, harmonijnym śpiewem. Cóż za żywe świadectwo wiary! Kiedy kończył list do rodziny w Stanach, wyznał szczerze, że w głębi serca jest samotnikiem. Chętnie przyłączał się do innych, kiedy pogrążali się w modlitwie, jednak męczyły go niezmiernie rozmowy towarzyskie, w które chcieli go wciągnąć w domu czy przy pracy. Tego już nie mógł znieść. Jego dusza pustelnika pragnęła zgłębiać jedynie tajniki objawiania się Boga w ludzkim sercu - tej tajemniczej, przenikającej wszystko Obecności. Zakończył list życzeniem, by również pozostali członkowie jego rodziny odnaleźli ten głęboki Boży pokój pod opieką Jego Matki - Maryi. A oto co zanotował w swojej wędrówce na terenie Szwajcarii: 27 października 1970 MYŚL- Czy ludzie nie pracują więcej raczej po to, aby zaspokoić swoje apetyty i pożądania oraz potrzeby ciała, niż żeby przemieniać wszystko w kierunku nadejścia Królestwa Bożego? KOMENTARZ 1987 - Pielgrzym nadal zmaga się z koncepcją pracy. Nie wystarcza mu jako myśl przewodnia „wykonywanie czegoś, co przyczynia się do ogólnego dobrobytu i podnosi standard społeczeństwa". Dla niego podstawowa motywacja musi mieć charakter duchowy i wieczny. Nie mógłby się pogodzić ani z celami czysto utylitarnymi, ani doczesnymi. 104 105 28 października 1970 LISTA WYPOWIEDZI PRZYGODNYCH OSÓB NA TEMAT PIELGRZYMA 1. Młoda Amerykanka zwiedzająca katedrę Nótre Damę w Paryżu: „Mamy tu wśród nas jakiegoś górnika". 2. Francuzka do swojej sąsiadki w kościele: „Jest tu jakiś żołnierz' '. 3. Wiejski chłopak w Hiszpanii: „Perigrino, perigrino!" „Pielgrzym, pielgrzym!" 4. Sąsiadka krewnych pp. Schibli w Zurichu: „Czy państwa gość jest lekarzem?" 5. Krewny pielgrzyma do wścibskiej lokatorki: „On jest profesorem teologii". 6. Chłopiec w północnej Italii: „Czy pan jest harcerzem?" 7. Ojciec John Boyer w biurze American Express w Paryżu: „Ten człowiek w aluminiowym kasku". 8. Kapelan w Ronchamp: „Czy pan jest księdzem?" 9. Żandarm na drodze: „Czy pan jest studentem?" 10. Francuski fanatyk: „Czy może zdaje się panu, że zakłada pan jakąś nową religię?" 11. Młody Hiszpan z Toledo: „Czy jest pan geologiem albo badaczem?" 12. Prywatny detektyw przeszukujący w Paryżu jego torbę, po znalezieniu instrumentu muzycznego: „Acha, pan jest muzykiem, tak?" 13. Turysta, przypatrując się, jak pielgrzym rysuje rozetę katedry Nótre Damę: „To artysta". 14. Żandarm przeszukujący mu plecak w Altkirch: „To uciekinier z wojska. Dezerter! Przemyca narkotyki!" Dla tych, którzy rzucają nieprzyjemne uwagi, kiedy przechodzi obok - jest zwyczajnym włóczęgą. Dla tych, którzy przyglądają mu się uważnie i z zastanowieniem - jest fanatykiem. Dla tych, którzy dostrzegają jego wysiłek i poświęcenie - jest świętym. KOMENTARZ 1987 - Trudno, żeby pielgrzym nie zauważył, co o nim mówią, albo nie był tego zupełnie ciekawy. Jednocześnie 106 jednak nie może pozwolić, żeby komentarze i uwagi osób postronnych wytrąciły go z równowagi, czy z „kursu", jaki obrał. Czuł się nade wszystko związany przysięgą wobec Pana i zamierzał jej dochować. Niemniej w każdej uwadze na jego temat jest jakieś ziarnko prawdy i słuchał ich w świetle Ducha Świętego, zastanawiając się czy Pan Bóg nie chce powiedzieć mu czegoś istotnego przez te osądy. l listopada 1970 MYŚL - Właściwie nie interesuje mnie aż tak bardzo to, co inni ludzie robią. Sądzę nawet, że ci, którzy z emfazą powtarzają, że interesuje ich wszystko i wszyscy, to tak naprawdę nie potrafią w nic wejść dostatecznie głęboko. Jeżeli jest się czymś całkowicie i do głębi, wręcz namiętnie, zainteresowanym, to wszystko inne schodzi na dalszy plan i niejako umyka z pola widzenia. KOMENTARZ 1987 - Widoczna tu jest „jednotorowość" pielgrzyma i każdego, kto poszukuje wyłącznie Pana. Pielgrzym nie uważa się za dyletanta. Inne rzeczy i sprawy interesują go tylko o tyle, o ile posuwają do przodu główny cel, jakim jest rozwój wiary i „zażyłości" z Panem. 3 listopada 1970 MYŚL - Obecna generacja ma znacznie mniejsze zrozumienie, iż otrzymała w darze od swoich ojców życie, wiedzę, rozmaite umiejętności, majątek, niż miały to poprzednie pokolenia. Stąd i zanik respektu i wdzięczności. Ale postawy uznania nie zanikły całkowicie, tylko zamiast być kierowane do rodziców, adresowane są do takich ciał zbiorowych jak firma, stowarzyszenie, korporacja, pracodawca, który wynagradza za pracę. Wydaje się nieomal, jakby im zawdzięczano życie (utrzymanie!), tak więc one angażują wysiłki człowieka, powodują konformizm, pragnienie bycia docenionym, ^egłość, chęć przypodobam a się itp. KOMENTARZ 1987 - Powyższa myśl nawiązuje do refleksji nad utratą szacunku dla autorytetu w społeczeństwach technicznych. Wskazuje także korzenie dezintegracji rodziny. Ojciec nie jest już 107 głową rodziny, dawcą życia, chyba że w bardzo ograniczony^ sensie, ponieważ inni z łatwością mogą go zastąpić w miarę jak dziecko dorasta. 4 listopada 1970 MYŚL - Dlaczego nie chodzę do kina? Otóż jeżeli ktoś znaje i przeżywa życie dogłębnie sam, niejako z pierwszej ręki, nie potrzebuje przeżywać go zastępczo poprzez film i nagrany dźwięk. Życie w swoich podstawach jest proste, jedynie w sporadycznie spotkanych formach przybiera kształty osobliwe i skomplikowane. KOMENTARZ 1987 - Pielgrzym patrzy na wszystkie zjawiska z wąskiej perspektywy kogoś, kto nastawiony jest na cel ostateczny, czerpiąc z bezpośredniego doświadczenia; eliminuje wszystko, co nie jest istotne w drodze do życia nadprzyrodzonego. 5 listopada 1970 MYŚL - Obecnie ludzie nie przeżywają ostro swego poczucia przynależności do kogoś, kto ich stworzył i wychował, do Boga, do ojca, matki, a więc tych, którzy ich obdarzyli życiem i wypełnili to życie dobrami. Raczej jest poczucie, że kształtuje nas cała kultura i wielość wpływów, tak że ostatecznie do nikogo nie należymy, nikomu nic nie zawdzięczamy. KOMENTARZ 1987 - Pielgrzym uważnie bada współczesny problem alienacji oraz kryzys tożsamości i upatruje go w rozpadzie rodziny (także związków pomiędzy członkami dużych klanów rodzinnych) na rzecz instytucji społecznych. To one stają się bardziej ekspansywne i formują współczesnego człowieka. Tego samego dnia MYŚL - W dawnych stuleciach, kiedy ludzie mieli podobne1 zajęcia, na przykład uprawę roli, uzyskiwali swoją tożsamość poprzez określenie miejsca urodzenia i dokładne podanie innym, kto ich rodził, kto jest ich krewnym bliższym i dalszym. Tworzyło] to jakby sieć współrzędnych - dokładny namiar. Obecnie miejscfi 108 urodzenia i zamieszkania, a nawet rodzina nie jest tym, co wyróżnia jednostkę. Natomiast takim charakterystycznym wyznacznikiem staje się praca, gdyż ta właśnie jest coraz bardziej wyspe-cjaljzowana i odróżnia ludzi od siebie. KOMENTARZ 1987 - Rozważając pochodzenie poczucia tożsamości, pielgrzym wskazuje na kontrast pomiędzy tym, jak czerpano je z określenia kogoś poprzez jego rodzinę a tym, że obecnie wyróżnikiem jest to, co ktoś robi. W żadnym razie unikalność człowieka nie płynie obecnie z jego utożsamienia z daną rodziną, a przeciwnie, z tego, na ile uniezależnił się od niej. 6 listopada 1970 MYŚL - Jesteśmy pokoleniem, które wiele oczekuje od przyszłości, a nie ogląda się na to, co było. Nie bardzo też interesuje nas, jak coś było wykonywane kiedyś, ale raczej jak można wykonać to lepiej. Niewielu z nas bada obyczaje naszych przodków. Nie szukamy w przeszłości wzorów zachowań; niezbyt też chętnie naśladujemy dawne sposoby działania. KOMENTARZ 1987 - W swoim poszukiwaniu korzeni wiary i rodzinnej genealogii pielgrzym podjął drogę, którą w jego społeczeństwie niewielu podąża. Cały styl życia współczesnego Amerykanina cechuje odrzucanie przeszłości i pęd do tego, co nowe. Część II COMO - FLORENCJA I tak po zaledwie dwóch tygodniach pielgrzym gotów był opuścić Szwajcarię i udać się do Włoch. Dłuższy pobyt zaplanował w Ber-gamo, na północy Włoch, w odległości 150 mil od granicy. Pragnął zwiedzić tam słynną szkołę średnią, Montessori. Nie miał jednak szczegółowej mapy tego rejonu. Zatrzymał się więc w agencji turystycznej w Schwyz, gdzie uprzejmie zapisali mu nazwy miejscowości, które minie po drodze. Na terenie Szwajcarii miały to tyć: Brunnen, Altdorf, Andermatt, Gotthard, Bellinzona i Chiasso. 109 W piątek, szóstego listopada, minął Chiasso - ostatnią miej. scowość w Szwajcarii - i dotarł do Como - pierwszego miasta na terenie Włoch - krainy bogatej w świętych i miejsca kultu, gdzie wiara katolicka miała głębokie korzenie. Nie wiadomo dlaczego ostemplowano mu paszport na granicy datą wsteczną - szósty października zamiast listopada, co poważnie skracało mu możliwość pobytu (turysta miał prawo do trzymiesięcznego pobytu, a nie do dwóch miesięcy). Nie wiedział, czy było to zwykłe przeoczenie, czy jakaś rozmyślna manipulacja, co jednak wydawało się nie pasować do gościnnych przecież Włochów. Jak się później okazało jego pobyt w Italii rzeczywiście trwał dwa miesiące bez dwóch dni. Zaufał jednak Panu, iż to On sam zadba o wszystko, co istotne na tym etapie pielgrzymki. Cieszył się, że zmierza teraz wprost do Rzymu. Wkrótce pielgrzym zorientował się, że północne Włochy są bogato uprzemysłowione, chociaż i tu pełno było małych miejscowości o charakterze wiejskim. W jednej z nich zetknął się z pięknym przykładem prawdziwie chrześcijańskiej gościnności. Pewnego wieczoru, kiedy maszerował brzegiem szosy, dostrzegł go młody pasterz - imieniem Georgio. Kiedy dowiedział się, że przybysz jest katolikiem i zdąża pieszo do Rzymu, zaprosił go do domu na kolację. Zaproponował mu także nocleg, ponieważ pola ścięte były mrozem i nie zachęcały do sypiania pod gołym niebem. Powędrowali więc razem do kamiennego domostwa. Kiedy weszli do obszernej kuchni - zastali tam zgromadzoną całą rodzinę. Żona przy palenisku karmiła piersią najmłodsze dziecko, dwoje starszych bawiło się pod opieką babki. Pierwszą rzeczą, jaką zrobił Georgio, było przyniesienie dodatkowej wiązki drewna na opał. Potem jego matka ugotowała doskonały posiłek na kuchni - najpierw smażąc na oliwie plasterki ziemniaków, a następnie sadzone jajka. Do tego podała wędlinę, ser oraz pyszny sycylijski chleb. Następnie poszli z gospodarzem do jego owiec po mleko dla dzieci. Georgio pokazał mu, jakie cenne są samice ze względu na mleko i opowiedział, że rozczarowaniem napełnił go widok tylu 110 samców pośród jagniąt. Kiedy wrócili do kuchni, zastali całą rodzinę wpatrzoną w ekran małego, przenośnego telewizora. Ogromnie zaskoczyło to pielgrzyma, bo, po pierwsze, ten nowoczesny aparat pozostawał w jawnej niezgodzie z ubogim, skąpo umeblowanym pomieszczeniem, po drugie jakoś nie pasował do całego otoczenia. Widocznie uważali to jednak za rzecz oczywistą, a jeżeli nawet pewien luksus, to taki, który przybliża cały świat, i z upodobaniem oglądali programy wieczorami. Georgio wyjaśnił mu, że sam jest Kalabryjczykiem z południowych Włoch, gdzie miejscowi ludzie znani są z gościnności, pla nich nie do pomyślenia byłoby zostawić pielgrzyma własnemu losowi w taką noc. Jednak był przekonany, że tu, na północy, nikt by go nie zabrał do własnego domu. Wobec tego pielgrzym również poczuł się zobligowany do okazania wdzięczności za gościnę i znalazł w swoim plecaku jakiś drobiazg dla każdego członka rodziny. Następnie pokazano mu pokój gościnny z obszernym łożem, pełnym czystej pościeli i ciepłych pledów, gdyż było to pomieszczenie nie opalane. Pielgrzym dziękował Panu za tę nadzwyczajną gościnę w pasterskiej rodzinie. Jakoś wyraźnie odczuł tu braterstwo ludzi sprzed okresu uprzemysłowienia. Następnego ranka, nie czekając, aż ktoś rozpali w piecu, nastawili kuchenkę gazową, na której ugotowali kawę, i wypili z kruchymi ciasteczkami. Zapakowali też trochę żywności dla pielgrzyma, a Georgio sam niósł plecak przez pola, na skróty, aż weszli na bity trakt. Rozstali się w przyjaźni i pełni wzajemnej sympatii. Następną miejscowością na szlaku było Lecco, a potem Bergamo ~ spore miasto, gdzie było wielu amerykańskich studentów w miejscowym college'u. Jednak pielgrzym skierował się najpierw do kościoła parafialnego, przy którym wychował się późniejszy papież Jan XXIII. Dopiero po modlitwie poszedł szukać słynnej szkoły Montessori. Miał szczęście. Nie tylko wkrótce odnalazł właściwą Czelnie, ale pozwolono mu obserwować zajęcia dla jej studentów, a nawet zrobiono mu cały wykład zasad nauczania wg Montessori, 111 w i to po angielsku. Z jakichś nieznanych sobie powodów, pielgrzym I żywo interesował się kształceniem alternatywnym i nowymi metodami opartymi na bezpośrednim kontakcie ucznia z nauczycielem i z samym procesem życia naokoło. Być może czuł, że ten typ kształcenia, który sam odebrał w amerykańskim seminarium, doprowadził u niego do kryzysu wiary, a nawet zachwiania poczucia tożsamości religijnej. Dopiero wiele lat później, patrząc z perspektywy czasu, zrozumiał, że Pan przygotowywał grunt pod jego pracę wśród młodzieży. Opuściwszy Bergamo, pielgrzym skierował się na południe, poprzez centralne Włochy - drogą do Bolonii i Florencji. W tym okresie jakimś szczególnym błogosławieństwem była dobra do marszu pogoda. Był przecież listopad i po przekroczeniu Alp pielgrzym spodziewał się znacznego ochłodzenia, a nawet pierwszego śniegu. Mogło być zbyt zimno na nocowanie pod gołym niebem. A jednak utrzymywała się sucha, ciepła pogoda, a jedyny śnieg w zasięgu wzroku widoczny był na wierzchołkach gór w oddali. Nadal więc „wyrabiał" swoją dzienną normę dwudziestu mil i z przyjemnością sypiał w starannie upatrzonych zakątkach terenu. Ale w końcu przyszły jesienne słoty. Jeden taki wieczór -19 listopada - utkwił mu w pamięci na długo. Padało tego dnia obficie. W końcu skarpetki i buty tak mu nasiąkły wodą, że przy każdym kroku słychać było odgłos chlupotania. Przemókł i przemarzł do kości. Nastrój nadal miał dobry, jednak nocowanie na dworze uważałby za kuszenie Pana Boga, bo w tych warunkach zaziębienie było pewne. I wtedy zetknął się z prawdziwie włoską gościnnością. Znalazł po drodze jakiś niedrogi zajazd, gdzie wynajął pokój na jedną noc. Powyżymał namokłe ubrania i rozwiesił je, żeby choć trochę przeschły. Gospodyni zajazdu, widząc jego opłakany stan, przyniosła mu z własnej inicjatywy miskę gorącej wody i ręcznik, żeby mógł wymoczyć sobie nogi. Ten prosty gest był niezwykle chrześcijański w swej istocie; było to dosłowne powtórzenie gestu Chrystusa, który obmył nogi uczniom w czasie Ostatniej Wieczerzy- Dwudziestego drugiego listopada pielgrzym znalazł się Q Florencji, której nazwa po włosku brzmi Firenze. Wiedział oczywiście, że jest to centrum kultury renesansu, słynne ze swojej sztuki, zbiorów muzealnych i pięknych kościołów, jednak tylko dwa miejsca zrobiły na nim szczególne wrażenie. Pierwszym była katedra Santa Maria delia Fiore, a zwłaszcza jej baptysterium, gdzie dłuższy czas podziwiał sceny biblijne wykute na drzwiach i brązu. Drugim była tak zwana Galeria dęli Academia, która była obszerną strukturą architektoniczną, okalająca słynną rzeźbę Michała Anioła - Dawid. Ta właśnie marmurowa podobizna biblijnego króla zafascynowała pielgrzyma całkowicie. Wpatrywał się w nią z niemym podziwem, nie mogąc oderwać od niej wzroku. Nigdy dotychczas w dziełach rąk ludzkich nie dostrzegł tyle ciepła i wdzięku, tak świetnie uchwyconych proporcji ludzkiego ciała i żywej obecności ducha. O całą klasę przewyższała wszelkie rzeźby, jakie znał, i była znakomita sama w sobie. Obejrzał ją ze wszystkich stron, powoli obchodząc naokoło, i znowu usiadł, rozkoszując się jej wyrazistym pięknem. Były tam jeszcze inne rzeźby tego samego autora, niektóre nie całkiem wykończane, ale ta była nieopisanie piękna. Trudno jest opisać, jak głęboko był poruszony jej widokiem. Najwyraźniej zbudzona została w nim jakaś struna, której nikt nigdy nie dotknął. Nigdy też abstrakcyjna, geometry żująca sztuka XX-ego wieku nie zrodziła w nim takiego podziwu. Najwidoczniej wiara dawnych pokoleń miała taką moc, że mogła być przekazana środkami artystycznymi. W dodatku był to przecież młody Dawid, od którego - jak podaje Pismo Święte - wywodził się ziemski rodowód Jezusa. Tyle tylko, że osoba Chrystusa przekroczyła wszelkie kategorie ludzkiego piękna i siły. Co dziwniejsze, pielgrzym, patrząc na rzeźbę, był w stanie odczuć niezwykłą cierpliwość jej twórcy, jego poświęcenie, miłość do swojej sztuki a nawet wiarę. Tak niepodobne było to do wszelkich Pomników odlewanych w Ameryce, masowo produkowanych figur 1 statuetek, że pielgrzym czuł coś na kształt czci dla rzeźbiarza, Który nie tylko uchwycił elastyczną miękkość ludzkiego ciała, ale 112 113 poprzez nie wyraził swoją wiarę i nadal po tylu stuleciach potraf^ tę wiarę obudzić u przygodnego widza. A oto zapiski pielgrzyma z jego pierwszego etapu podróży prze^ Włochy: 8 listopada 1970 MYŚL - Ameryka nie ma mi nic do zaoferowania, ani żaden z krajów, jakie dotąd widziałem. KOMENTARZ 1987 - Pielgrzym ma wzrok utkwiony w królestwie ducha - niebieskim Jeruzalem - i nic poza tym nie pociąga g0 dostatecznie. v Tego samego dnia Człowiek broni swojego „życia" w takiej mierze, w jakiej nie ufa Bogu. Gdyby bowiem całkowicie nastawiony był na życie wieczne, to nie pragnąłby tak uporczywie zachować i przedłużać swojej ziemskiej egzystencji. KOMENTARZ 1987 - Obecnie wiara pielgrzyma jest tak umocniona i tak gorąco pragnie on zobaczenia Boga „twarzą w twarz", że nie tylko nie obawia się śmierci, ale wręcz jej pragnie, jako koniecznego przejścia do raju. Tego samego dnia W pokoleniu całkowicie zwróconym na teraźniejsze uroki życia, bądź realizację zamierzeń w przyszłości - chrześcijanin musi pozostać jakoś na uboczu ze swoim zapatrzeniem się w odległe wydarzenie z przeszłości - wejście Chrystusa w historię ludzką dwa tysiące lat temu. KOMENTARZ 1987 - Pielgrzym przeciwstawia stanowisko panujące w świecie etosowi chrześcijańskiemu, który nie może si? całkowicie utożsamiać z tym, co oferuje „świat". Wówczas bowiem chrześcijanin przestałby być świadkiem Chrystusa. Tego samego dnia Wraz ze wzrastającym rozpowszechnieniem telewizji i kina, a nawet pewnym uzależnieniem się od obrazu przekazywanego tt 114 widoczne się staje, że tylko to, co pokazane jest na ekranie, ludzie uznają za realne. Wiec jak możliwa będzie wiara w Chrystusa? KOMENTARZ 1987 - Pielgrzym od dawna zauważa proces porów-nywania tego, co żywe i autentyczne, z tym, co przekazują środki masowego przekazu; stąd dzieci mówią, że coś „wygląda zupełnie jak w telewizji". A przecież wiara opiera się na świadectwie tych, którzy sami mieli żywe doświadczenie Boga i przekazują je innym. Nie da się JeJ uchwycić na filmie, ani pokazać w sposób całkowicie czytelny... Tego samego dnia Natura przemawia do mnie bezpośrednio, demonstrując mi potęgę większą od ludzkiej i pierwotną w stosunku do człowieka. Nie mówi mi jednak nic o Jezusie Chrystusie. Ta wiedza przychodzi do mnie przez Kościół i umacniana jest dzięki symbolom wiary, jakie nieustannie odnajduję w starych świątyniach katolickich. KOMENTARZ 1987 - Pielgrzym zdaje się wyrażać tutaj nurt konserwatywny swojej osobowości, ponieważ doświadcza nieustannie, iż jego wiarę budują symbole dawne, z pierwszych wieków chrześcijaństwa, a nie obecnie wykreowane przez umysł człowieka. 9 listopada 1970 MYŚL - Ziemia - miłe miejsce do zwiedzania, jednak nie chciałbym pozostać tu na stałe. KOMENTARZ 1987 - Pielgrzym wychodzi od pewnego sloganu używanego przez agencje turystyczne i stosuje go do królestwa transcendentnego, ponownie wyrażając dezaprobatę dla świata zastanego oraz tęsknotę za światem przyszłym. Tego samego dnia MYŚL - Amerykanie gotowi są zbierać fundusze na budowę nowego budynku kościelnego, chociaż niejednokrotnie oznacza to wyburzenie poprzedniego. Europejczycy gromadzą środki na odrestaurowanie dawnej świątyni. KOMENTARZ 1987 - Wędrując przez kraje europejskie, piel-wielokrotnie dostrzegał prace remontowe i konserwacyjne 115 - respekt i pragnienie zachowania tego, co stare i szacowne, ora* sensownego włączenia w życie bieżące społeczeństw. W swoim rodzinnym stanie - Pensylwanii - jak i większości Ameryki był świadkiem burzenia pozostałości dawnych czasów po to, by wznieść nowe budynki. Otóż sposób, w jaki traktuje się ludzkie siedziby, rzuca również światło na stosunek do innych ludzkich spraw. Współcześni teolodzy, których studiował, również jakoś „wyburzali" w nim pozostałości przedsoborowej wiary, odzierając go z wielu dawnych pojęć, zamiast próbować włączyć je w nurt współczesny/* j 12 listopada 1970 MYŚL - Jestem w Europie nie po to, by studiować, ale by wchłonąć to, czego mi brakowało w rodzinnym kraju. KOMENTARZ 1987 - Wielu ludzi, którzy widzieli pielgrzyma, uważało go za kolejnego amerykańskiego studenta za granicą, podróżującego i uczącego się. Do pewnego stopnia była to trafna ocena, ale brakowało jej najważniejszego składnika. Pielgrzym -% znalazł się w Europie po to, by obserwować i absorbować nowe \ doświadczenia oraz by jego duch został nakarmiony dowodami Łi wiary w naszego Pana, które właśnie na tym kontynencie były szczególnie żywe. Tego samego dnia MYŚL- Pójście do kościoła powinno być postrzegane raczej jako chwila odpoczynku, niż jako „stacja benzynowa", gdzie dostaje się coś, po co się przyszło, i natychmiast wychodzi. KOMENTARZ 1987 - Żyjąc w społeczeństwie, gdzie każdy jest nastawiony na zaspokojenie swoich potrzeb i to w dodatku w pośpiechu, pielgrzym widzi wyraźnie, jak odbija się to na praktykach religijnych. Pielgrzym, który cały dzień spędza na pieszej wędrówce, dobrze wie, jak ważny jest gruntowny wypoczynek. Nie wystarcza szybki łyk wody i kęs pożywienia, Do prawdziwej pielgrzymki należy całkowita odnowa umysłu, serca, duszy i ciała. W pewnym sensie całą pielgrzymkę można by uważać za taki głęboki odpoczynek pośród nurtu codziennego życia - za okres, 116 ^ jctórym pielgrzym uwolniony był zarówno od pracy duszpasterskiej , Jak tez nie angażował się w działania zarobkowe. -yego samego dnia „Im więcej miłości wyraża ofiarowana rzecz, tym trudniej jest odmówić jej przyjęcia. Na ogół jednak dajemy z litości, poczucia obowiązku, z konieczności..." KOMENTARZ 1987 - Pielgrzym dosyć często spotyka się z ofertą pomocy lub darowizny. Czasem ktoś proponuje mu podwiezienie, czasem pieniądze, czy pożywienie. Za każdym razem pielgrzym w krótkiej modlitwie stara się rozeznać, w świetle Ducha Świętego, jakiej odpowiedzi oczekuje od niego Pan. Jeżeli uważa, że wystarczy mu żywności na ten dzień, to łagodnie odmawia. Ponieważ pragnie pozostać ubogi - z reguły nie przyjmuje żadnych datków. Z kolei jego zaprzysiężona wola odbycia pieszej wędrówki zmusza go do odrzucenia wszelkich ofert podwiezienia go, nawet na trudnym odcinku drogi. Czasami jednak spotyka się z tak serdeczną propozycją pomocy, że byłoby jakąś niedorzeczną sztywnością i brakiem serca nie odpowiedzieć na nią radosnym i pełnym pokory przyzwoleniem, by ktoś nieznan/ mógł go obdarować. Stąd też pielgrzym uczy się rozpoznawać rzeczywiste zamiary ofiarodawcy, wyczuwać czy tamten chce ofiarować miłość, czy poczuć zadowolenie z własnej dobroci i odpowiada na to, wsłuchując się we własne sumienie kierowane głosem Ducha. 13 listopada 1970 MYŚL - Wygląda na to, że odrzuciliśmy wszystko to, co było cenne dla naszych ojców - ich sposób ubierania się, poglądy, tryb życia, rozrywki, sposób bycia. Dlaczego nie mielibyśmy również odrzucić ich religii? KOMENTARZ 1987 - Pielgrzym rozważa typowe dla naszego wieku „wyrzucanie za burtę" wiary poprzednich pokoleń i wiąże te tendencje ze skłonnością szukania tego, co nowe. Nie wyklucza również innych czynników, takich jak klasyczny, odwieczny bunt, grzech i działanie szatana. Jednakże „duch naszych 117 czasów", pełen entuzjazmu dla nowości bez dostatecznej refleksji nad jej rzeczywistą wartością, zdaje się w niemałym stopniu przyczyniać do erozji wiary. 14 listopada 1970 MYŚL - Czy może dziwić, że obecnie ludzie pracują z małyin zaangażowaniem i poświęceniem, jeżeli się zważy, że produkty ich pracy często są szybko zużywane, lekceważone, niszczone czy wyrzucane? W czasach naszych przodków wytwory rąk ludzkich, ich rzemiosła były z szacunkiem przechowywane, przekazywane z ojca na syna, z matki na córkę i traktowane z respektem. KOMENTARZ 1987 - Pielgrzym zauważa tutaj charakterystyczne rozpowszechnienie postawy „użyj i wyrzuć". Istnieje masowa produkcja przedmiotów jednorazowego użytku, wyrobów o zaplanowanym okresie zużywalności i „starzenia się". Jest to ogólnie związane z zanikiem ciężkiej pracy na roli i brakiem szacunku dla owoców tej pracy. Wszystko to, co wymaga mniejszego nakładu pracy człowieka, prowadzi do niedoceniania jej efektów, a co za tym idzie braku radości i entuzjazmu tworzenia rzeczy pięknych i pożytecznych. Dawniej najprostsze narzędzia pracy, jak sierp, czy motyka, były cenione, zadbane i dumnie przekazywane potomkom. Obecnie wszelkie narzędzia pracy są wypierane przez coraz to nowsze i bardziej zaawansowane technicznie, stąd brak dla nich respektu. Tego samego dnia ZWROT- „Rozłączone Stany Zjednoczone". KOMENTARZ 1987 - Ta myśl zabrzmiała cynicznie, ale ma ona swoje źródło w nurcie kontrkultury, gdzie należy szukać korzeni obecnej pielgrzymki. 16 listopada 1970 MYŚL - Ażeby osiągnąć mój cel, mam do dyspozycji cały dostępny człowiekowi czas , a do tego jeszcze wieczność! KOMENTARZ 1987 - Celem pielgrzyma jest poznawanie, u' bianie majestatu Boga Ojca, Syna i Ducha Świętego i służenie 118 ?aczyna się to tu, na ziemi, i rozciąga na całą wieczność w niebie, jest to zwięzłe podsumowanie jego filozofii życiowej i sposobu życia dla tych, którzy podważają zasadność takiego wyboru. ^ Całyczaspielgrzym uwagę swoją kieruje ku wieczności. n listopada 1970 MYŚL - Człowiek współczesny tak dogadza swojemu ciału i rozpieszcza je, że ma wyraźną tendencję do zapominania, że jest istotą słabą, kruchą i ubogą. Ciało jest symbolem i „sakramentem" ducha. Celem pokuty zawsze było i jest oczyszczenie i uwolnienie ducha. Moja potrzeba myślenia kategoriami ciała i poprzez ciało. Po to, by nie „wyobrażać" sobie rzeczy, ale je odczuć takimi, jakimi rzeczywiście są. Pozwolić, by oczy i uszy zajęły drugie miejsce w kontakcie z rzeczywistością, natomiast wysunąć na miejsce pierwszoplanowe zmysł dotyku, węchu, ruchu. Coś tak jak w tańcu - dać się prowadzić ciału. Wchodzę w świat, doświadczając go całym sobą, nie jak ślepiec, bardziej jak małe dziecko, które jest chłonne i otwarte na nowe doświadczenia i wrażenia (to zaczerpnięte z Montessori). KOMENTARZ 1987 - Ta refleksja wskazuje na kolejny „napęd" wewnętrzny pielgrzyma, który popycha go naprzód. Jest to wielka potrzeba wejścia w kontakt ze światem za pośrednictwem zmysłów raczej niż umysłu. Jak dotychczas czytanie, studia, rozmyślanie pokazały mu, że pewne sfery jego osoby nadal są wygłodzone i spragnione dotyku. Wychodząc od osobistego doświadczenia uogólnia je i przenosi na całe społeczeństwo. 20 listopada 1970 MYŚL - Coraz częściej pozwalamy, aby maszyny i różne urządzenia kierowały nami. Zegar dyktuje nam, kiedy mamy wstać, Jeść, pracować i wycofać się z zajęć zawodowych. Z kolei samochody, autobusy, pociągi i samoloty przenoszą nas z miejsca na ntiejsce. Urządzenia oszczędzające czas mają instrukcje dokładnej obsługi, którą czytamy i włączamy odpowiedni program. A wszystko to razem prowadzi do zaniku twórczości, pomysłowych rozwiązań, zabija indywidualność i ducha... 119 Tracimy zdolność spontanicznego wejścia w taniec, który jest jakimś wyrazem naszego ciała i ducha - jak u dziecka. Wierny > natomiast, jak obsługiwać nasze maszyny - poruszać dźwignie, zmieniać biegi, przekręcać pokrętła, nacisnąć guzik, przełącznik itpt Jednym z możliwych wyjść jest powrót do zabawy naszymi urządzeniami - malowanie samochodów po wariacku, po to, żeby nie traktować ich zbyt poważnie i prestiżowo, po to również, żeby nami nie rządziły. KOMENTARZ 1987 - To brzmi jak typowa krytyka społeczeństwa z pozycji kontrkultury, do której pielgrzym należał w późnych latach 60-tych. Z chwilą kiedy wycofał się ze społeczeństwa, zajmując pozycję obserwatora, jeszcze jaśniej widzi, jaki wpływ ma technika na rodzaj ludzki. Oprócz celowego dystansowania się wobec kultury, pragnie ponadto stanąć na pozycji biblijnej, gdzie sam Bóg ostrzegał człowieka przed niebezpieczeństwem bałwochwalstwa. Nie wolno wielbić żadnych tworów człowieka, choćby to były roboty najnowszej generacji. Pozwolić, by to, co niższe od człowieka, rządziło nim, jest afrontem dla Boga Ojca, ponieważ degraduje to człowieka do pozycji niższej niż materia nieożywiona. 30 listopada 1970 Filmy fabularne pokazują czyjeś życie skondensowane (np. 60 lat życia pokazane w godzinnym filmie - przyp tłum.). To z kolei prowadzi do niepotrzebnego przyspieszania własnego życia, bo ludzie w krótkim okresie czasu chcą doświadczyć, ile tylko się da. Część III FLORENCJA - RZYM Po opuszczeniu Florencji pielgrzym dotarł do rejonu środkowych Włoch, który uznał za jeden z najpiękniejszych zakątków ziemi i drugi w jego sercu po macierzystej Pensylwanii. Była to Umbria, nazywana czasem Galileą Włoch. Kiedy w parę miesięcy potem zobaczył prawdziwą Galileę, we współczesnym Izraelu, ogaiw0 120 0 rozczarowanie, bo nie było tam charakterystycznej atmosfery spokoju; nieuchwytnej, ale wyczuwalnej, obecności Pana, którą odczuł w Italii. Zachwyciła go bogata roślinność umbryjska, łagodnie pofałdowane wzgórza oliwne i winnice na słonecznych stokach. Co więcej właśnie Umbria stworzyła klimat duchowy, w którym narodziło się wielu wybitnych, kanonizowanych przez Kościół, świętych. Mówi się nawet, że na każdy metr kwadratowy tej ziemi wypada więcej uznanych świętych niż gdziekolwiek na świecie. Dla pielgrzyma wystarczające było, że ziemia ta zrodziła dwóch świętych, którzy byli mu szczególnie bliscy duchowo: świętego Benedykta i świętego Franciszka. Franciszek, zwłaszcza, był tak niezwykle podobny do swojego Mistrza nawet w tym, że zgromadził wokół siebie uczniów, a potem rozesłał ich po dwóch na wszystkie strony świata, by głosili Ewangelię, że już to samo wystarczało, by uznać ten rejon za podobny duchowo do Galilei. Przez trzy dni wędrował pielgrzym poprzez Toskanię, mijając Arezzo i Cortonę w drodze do Perugii, aż doszedł 27 listopada nad Jezioro Transimeno. I znowu przypominało ono pielgrzymowi, że ongiś, w samym jego środku, św. Franciszek wybrał wyspę, gdzie spędził czterdziestodniowe rekolekcje w okresie Wielkiego Postu. Pielgrzym nie pragnął jednak naśladować go we wszystkim i szedł dalej, by dotrzeć do stolicy Umbrii - którą była Perugia. Tutaj przetrzymywano kiedyś św. Franciszka jako jeńca wojennego, tu nabawił się on śmiertelnej choroby. Kiedy potem stopniowo wracał do zdrowia w rodzinnym Asyżu, uznał marność tego świata i pod wpływem łaski całym sercem zwrócił się do Boga. W dwa dni później pielgrzym zaczął schodzić w dół umbryjskiej doliny w kierunku wschodniego stoku gór Subasio. Z daleka dostrzegł zarysy miasta, które na całym świecie znane jest jako miejsce narodzin św. Franciszka. Oto nareszcie roztoczył się przed nimcały Asyż- ukochane miasto świętego, malowniczo usadowione °a stokach góry, otoczone starymi murami. Na północnym krańcu wyraźnie widoczna była bazylika ś w. Franciszka z jej masywnymi tokami i placem wokoło. 121 Pielgrzym z upodobaniem oglądał to miasto, w którym odnaleźć można było nie tylko kryte śliczną dachówką domki z XIII stulecia, ale także rzymskie pozostałości. Urzekały go wąskie uliczki, pełne różowych i białych kamiennych domów, zwarta zabudowa miasta, ruiny zamku na szczycie wzgórza, pustelnia zwana po włosku Carceri, bazylika pełna fresków najlepszych ówczesnych malarzy, a przede wszystkim kościół św. Damiana, który św. Franciszek osobiście odbudował. Trzeba też było koniecznie odwiedzić dom św. Klary i jej sióstr, pierwotną pustelnię w Rivo Torto i pierwszą fundację w Porcjunculi - świątynię Najświętszej Maryi Panny Królowej Aniołów. Wszystkie te znane miejsca, uświęcone obecnością Franciszka i Klary, odwiedzał pielgrzym z cichą nadzieją w sercu, że święci udzielą mu coś z własnej tajemnicy obcowania z Panem... Zaczerpnąwszy u źródeł ich świętości całej obfitości łask, na jakie pielgrzym otwierał wówczas swoje serce i ducha, opuścił z pewnym żalem ten zaczarowany świat św. Franciszka, by ponownie skierować się w drogę do Rzymu. Wkrótce jednak zboczył ze szlaku, widząc, że znajduje się stosunkowo niedaleko siedziby innego wielkiego świętego - Benedykta z Nursji. To była niezwykła postać. Uznany za ojca monastycyzmu zachodniego, ten wybitny święty z VI wieku był również jakoś bardzo bliski sercu pielgrzyma. Po pierwsze, pielgrzym podlegał czteroletniemu okresowi kształcenia w seminarium św. Wincentego w opactwie Benedyktynów w Latrobe w rodzinnej Pensylwanii. Po drugie, odczuwał silny związek duchowy z tym uczonym, który porzucił blask uniwersytetów i wycofał się do pustelni w górach, aby tam w pełni oddać się naśladowaniu Chrystusa. Tutaj pielgrzym spędził kilka godzin, odwiedzając klasztor św. Benedykta, gdzie nareszcie mógł pomodlić się u jego grobu. Całe miasteczko było jakieś prostsze i jakby uboższe niż Asyż, który emanował miejskim ożywieniem. Tu atmosfera była rustykalna i monastyczna. Odczuwało się pewne wycofanie z życia, jakiemu oddawał się otaczający świat. 122 Na szczęście nikt tu nie indagował pielgrzyma, co do celu jego wędrówki, ani nie wyciągał na głębsze zwierzenia. Mógł więc w samotności oddać się rozważaniu tego, co dotychczas Pan zdziałał W jego sercu, doświadczając wewnątrz mocy Ducha Świętego. po opuszczeniu sanktuarium benedyktynów, pielgrzym udał się w stronę Leonessy, miejscowości bezpośrednio na szlaku do Rzymu. Trzeciego grudnia po południu zostawił za sobą Nursję i przeszedł niespełna dziesięć mil, gdy zapadł zmrok. Było około ósmej wieczorem, kiedy wspiął się szosą stromo podchodzącą do góry. Kiedy wyszedł zza zakrętu, ujrzał przed sobą śliczne miasteczko oświetlone i z daleka połyskujące jak klejnot na tle ciemnych gór, z sierpem półksiężyca o czystym, wyraźnym rysunku, który przesuwał się właśnie za najwyższe szczyty. Pierwotnie pielgrzym miał zamiar przejść jeszcze parę kilometrów przed udaniem się na spoczynek. Jednak dojrzał w oddali kościół jasno oświetlony. Postanowił więc spędzić tę noc jak najbliżej, tak by rankiem móc uczestniczyć w porannej Mszy świętej. Nie wiedział wówczas jeszcze, że ta myśl przyszła z inspiracji Pana, który pragnął go obdarować w miły i niespodziewany sposób. Miasteczko nosiło nazwę Cascia, co jednak nic mu nie mówiło. Po Mszy świętej w kościele, który tak mu się spodobał nocą i gdzie z radością przyjął Ciało i Krew Pańską, z niemałym zdziwieniem dowiedział się, że był to kościół pod wezwaniem św. Rity. Tak właśnie miała na imię jego matka - Maria Rita. Uznał to za jednoznaczny dowód, iż jest prowadzony przez Pana, dzięki modlitwie swojej własnej mamy, a także wstawiennictwu św. Rity, która w tym właśnie miasteczku wiodła nienaganne i święte życie. Z broszury dla turystów dowiedział się, że święta przyszła na świat w pobliskiej miejscowości Roccaporena, w roku 1381. Rodzice wydali ją za wielkiego gwałtownika, który dręczył ją przez osiemnaście lat i w końcu został zamordowany w bójce. Kiedy również - w ciągu jednego roku - umarli jej dwaj synowie - postanowiła wstąpić do klasztoru, czego pragnęła gorąco od dziecinnych lat. Nie było to wcale takie łatwe, ponieważ przyjmowano jedynie panny 123 i długo musiała pokonywać piętrzące się trudności, zanim nareszcie została przyjęta. W życiu zakonnym stanowiła wzór posłuszeństwa oraz miłosierdzia dla ubogich. Jednak również i tu bardzo cierpiała, nosząc na czole, przez ostatnie szesnaście lat życia, znamię męki Pańskiej, w postaci nie gojącej się rany. To zaś skazywało ją na życie w całkowitym odosobieniu, jak pustelnicę. W osobie św. Rity pielgrzym spotkał siostrę, która z miłością przyjęła krzyż Chrystusa i wiodła swoje życie w całkowitym ukryciu, z dala od ciekawych spojrzeń. Stamtąd pielgrzym udał się doliną rzeki Corno, która toczyła swoje połyskujące, burzliwe wody do Lacjum i dalej, do Rzymu. Upłynęły dwa tygodnie wędrówki, która stanowiła dla niego naturalny okres formacji duchowej, dzięki pięknym, łagodnym krajobrazom Umbrii oraz duchowemu przywództwu niezwykłych postaci świętych, jakich tu powołał Pan. Dolina rzeki poruszała w sercu pielgrzyma żywe wspomnienia ojczystego domu. Tak jak i tam, spoglądał z upodobaniem na pofałdowane łagodnie pagórki. Zamiast jednak pól pszenicznych i zielonych pastwisk, jak w Pensylwanii, widniały tu szare drzewa oliwne i zielone winnice. W jakiś tajemniczy sposób nauczył się przyjmować pejzaż, dany mu przez naturę od Pana, jako pomoc w medytacji i modlitwie. Naturalna pobożność miejscowych ludzi, którzy całym sercem odpowiadali na łaskę Bożą, pomagała mu odnaleźć w sobie korzenie wiary ojców. Oto co zapisał w tym okresie: 23 listopada 1970 REFLEKSJA- Dlaczego właściwie wybrałem się na tę pielgrzymkę do Jerozolimy? 1. Wydaje się być wolą Boga, abym tam podążył. 2. Jako wynagrodzenie za grzechy, cierpienie i śmierć spowodowaną przez kierowców. 3. Jako pokutę. 4. Jako ćwiczenie się w cierpliwości. 124 5 Dla odzyskania pokoju. 6. Ażeby wzbudzić w sobie duchowy apetyt, pragnienie. 7. Dla własnego zdrowia. 8. Żeby „zarobić" na chleb i „prawo do życia". 9. Żeby poukładać sobie wszystko w głowie. 10. Aby scalić wewnętrznie ciało z umysłem. 11. Żeby doświadczyć, czym jest pokonywanie odległości. 12. Po to, by mieć czas na spokojne przyswajanie nowych doświadczeń. 13. By zobaczyć, co jest na poboczu drogi - co jest wyrzucane. 14. Ażeby mieć czas na rozglądanie się. 15. Żeby nauczyć się modlitwy. 16. Aby wejść w bezpośredni kontakt z ziemią. 17. Aby poddać ciało i umysł procesowi oczyszczania. 18. Żeby mieć dużo czasu na modlitwę. 19. Ażeby odnaleźć ostateczny cel swojego życia. 20. Bo jest to prosty sposób podróżowania. 21. Jako oczyszczenie duszy. 22. By pozwolić ciału i rozumowi na odpoczynek i zwolnienie tempa. 23. Jako intensywny rachunek sumienia. 24. Dla medytacji i kontemplacji. 25. Ażeby odkryć, co tracimy poruszając się szybciej. 26. Żeby „przetrawić" moje dotychczasowe życie. 27. Aby poddać się naturalnemu sposobowi życia, oddziaływaniu środowiska. 28. Żeby samodzielnie rozwiązywać swoje codzienne problemy. 29. Ażeby, prawem kontrastu, lepiej poznać własną kulturę i religię. 30. By dobrowolnie poddać się ubóstwu. 31. Aby dać wypocząć oczom. 32. By wyostrzyć moją percepcję, tak iżbym po dojściu do Jerozolimy naprawdę dostrzegł to, co tam jest do zobaczenia. KOMENTARZ 1987 - Pielgrzym na trzydzieści dwa sposoby wyraził cel i znaczenie swojej wędrówki. Znamienne jest i to, że czasami tę samą myśl wyraża w kilku różnych punktach. Zasadniczo Jednak wyłonił dziesięć podstawowych kategorii: 125 1. Dla zdrowia - To pragnienie wyrażone jest w punktach: 5,7,9 i 10. Chodzi tu zasadniczo o jego zdrowie duchowe, psychiczne i emocjonalne. Wyrażają to zwroty takie, jak: „żeby poukładać sobie wszystko w głowie", „aby scalić wewnętrznie ciało z umysłem" oraz „dla pokoju wewnętrznego". Wszystko to są motywy dosyć samolubne. Głównie chodzi tu o znalezienie znaczenia własnej egzystencji. Pielgrzyma drąży duchowe niezaspokojenie, „głód i pragnienie'' leżące u samych podstaw jego istnienia. 2. Prostota - Dążenie do prostoty życia wyrażone jest w punkcie 20 i 30. W swoich poszukiwaniach pielgrzym za absolutnie niezbędne uznał powrót do prostego stylu życia. Uznał, że to właśnie wszelkie ludzkie wynalazki, które za swój cel mają ułatwienia - w rzeczywistości komplikują niepotrzebnie i zaciemniają prawdę o człowieku i jego życiu. Można by więc śmiało powiedzieć, że pielgrzym dobrowolnie wybiera ubóstwo ze względu na pokój wewnętrzny, który jest z nim związany. 3. Doświadczenie - Ta myśl przedstawiona jest w punkcie 16 i 27. W środowisku, z jakiego wywodzi się pielgrzym, nader cenione jest bezpośrednie doświadczanie - „z pierwszej ręki". Być może dzieje się tak, ponieważ społeczeństwo techniczne dostarcza swoim obywatelom głównie wiedzy o życiu - „z drugiej ręki". I dotyczy to zarówno przekazywania informacji o świecie nas otaczającym, jak również technologii żywienia i sposobów uzyskiwania przez człowieka pokarmu. 4. Obserwacja - Ta potrzeba, z kolei, wyrażona jest w wielu różnych punktach - 11,12,13,14,22,24 i 31. Najwyraźniej dotykamy tu ważnego motywu podjęcia tej pielgrzymki. Cały czas pielgrzym odczuwa naglącą potrzebę przyglądania się wszystkiemu i przyswajania sobie rzeczy cennych. W tym celu gotów jest zwolnić tempo codziennego życia, ażeby docenić drobne nawet spostrzeżenia dotyczące samego krajobrazu, architektury i codziennych czynności w danym regionie. To z kolei prowadzi do następnej kategorii, jaka. wyróżnił, a która jest właściwym powodem dla wszelkiej obserwacji- 5. Wnikliwe zgłębianie - To pragnienie wyrażone w punkcie 18 wskazuje na potrzebę pielgrzyma, aby dotrzeć do istoty rzeczy- 126 kiedy zadowala go powierzchowne poznanie jakiegoś -/iawiska. Przeciwnie - stara się je zgłębiać tak długo, aż odkryje *J , . . . ono przed nim swoją wewnętrzną tajemnicę. 6. Analizowanie - Wyraża to punkt 26 jako potrzebę „przetrawienia swojej dotychczasowej przeszłości". Pielgrzym podejmuje dogłębną refleksję nad wszystkimi wydarzeniami ze swojego życia, po to, by zobaczyć, z czym powinien uporać się obecnie, oraz jak ma postępować w przyszłości. 7. Planowanie - Do pewnego stopnia wyraził to w punkcie 8. Ważne jest zbudowanie solidnych fundamentów na przyszłość. Nawet to wszystko, czym pielgrzym dzieli się z innymi, pragnie on poddać surowej krytyce i oprzeć na rzeczywistym doświadczeniu. Nie mógłby w sposób uczciwy przekazywać innym czegoś, co dla niego samego nie jest sprawdzoną, a zarazem istotną prawdą o życiu. 8. Modlitwa - Ten cel pielgrzymki znajduje swoje odbicie w punktach: 15,18,19,23 i 24. Wszystkie te warianty mają za cel położenie podwalin pod życie modlitwy i kontemplacji. Wprawdzie, tak jak są sformułowane, nie skupiają jego dążeń całkowicie na osobie Chrystusa i Jego życiu, ale raczej na życiu duchowym pielgrzyma i jego relacjach z otaczającym światem i z samym sobą; jednak widać, iż pragnie się uczyć podstawowej otwartości umysłu i ducha na to wszystko, co wymyka się ulotnym wrażeniom i powierzchownemu sądowi. 9. Pokuta - Ten cel pielgrzymki pielgrzym umieścił wysoko w swoich kategoriach, bo już w punkcie 2 i 3, a także 4. Rozważając własną przeszłość, pielgrzym nie może pomijać grzechu i poczucia winy oraz potrzeby zadośćuczynienia za wyrządzone krzywdy. Z tym, że punktem wyjścia jest szkoda wyrządzona środowisku naturalnemu i wszelkiemu stworzeniu. Od tego pielgrzym posuwa się ku płaszczyźnie nadprzyrodzonej, do relacji: człowiek - Bóg °raz człowiek - człowiek. 10. Wola Boża - To oczywiście jest główny powód dla podjęcia Pielgrzymki. Chociaż pielgrzym wymienił go na pierwszym miejscu, to mógłby równie dobrze umieścić jeszcze raz jako słuszne pod- 127 sumowanie wszystkich innych powodów tej wędrówki. Miał przy tym nadzieję, że stanie się to ośrodkiem wszelkich jego poszukiwań. Tego samego dnia Doszliśmy do takiej alienacji umysłu od ciała, że musimy zażywać narkotyki, żeby udowodnić sobie, iż wogóle posiadamy jakieś uczucia, namiętności i przeżycia duchowe. Środki halucynogenne zdają się pomagać ludziom, którzy utracili kontakt z własnym ciałem; w ten sposób pragną doświadczyć umysłem tego, co rozgrywa się w ich życiu zmysłowym i odzyskać jakoś wewnętrzną jedność. KOMENTARZ 1987 - Pielgrzym przemawia tu w imieniu tych, którzy usprawiedliwiają eksperymentowanie ze środkami halucynogennymi. Są nieświadomi sposobów, jakich dostarcza nam Pan dla wewnętrznego uleczenia, dlatego też zwracają się do narkotyków, zapominając o niebezpieczeństwie ich stosowania i złudzeniach, jakie niosą ze sobą. Pielgrzym zaczyna uzmysławiać sobie, że to, co Kościół zaleca tradycyjnie jako pomoc w odzyskaniu wewnętrznej jedności - a więc modlitwę, post, sakramenty, łaskę i działanie Ducha Świętego - to są jedyne prawdziwe środki powrotu do jedności ze Stwórcą Samym, również z własnym ciałem oraz wszelkim stworzeniem. 24 listopada 1970 MYŚL - Na początku świata Adam nadał wszystkim roślinom i zwierzętom nazwy, w dzisiejszym świecie nadalibyśmy im zapewne numery. KOMENTARZ 1987 - To refleksja nad pewnym charakterystycznym przesunięciem, jakie dokonuje się w społeczeństwie - od bardziej osobistego zaangażowania w rzeczywistość, co było typowe dla człowieka aż do naszych czasów - do ujęcia statystycznego, analitycznego łączenia zjawisk w grupy i kategorie, co znamionuje cywilizację techniczną. Wprawdzie pielgrzym nie odnosi tego zjawiska do spraw wiary i religii, to jednak niewykluczone, iż współczesny człowiek 128 l lega pokusie spostrzegania Boga jako tego, który również traktuje ludzi jak egzemplarze gatunku, czy wielkości statystyczne, na wzór . stytucji ludzkich. Gdy tymczasem Bóg wzywa każdego z nas po imieniu... samego dnia MYŚL - Z pewnej odległości lepiej się widzi zjawiska, na to jednak, żeby poczuć ich smak i zapach, trzeba się zbliżyć. KOMENTARZ 1987 - Ponownie ujawnia się, typowe dla pielgrzyma, pragnienie doświadczania spraw w bezpośrednim kontakcie. Jest on rozczarowany oglądaniem filmów video. Widzi bowiem, jakiemu zubożeniu podlega społeczeństwo nastawione wyłącznie niemal na wizualny ogląd świata. Tego samego dnia MYŚL - Być może ten stan nienasycenia i niepokoju, tak charakterystyczny w naszym przeżywaniu religijności, wynika po części z faktu, że obecne pokolenie podejmuje wyłącznie cele możliwe do zrealizowania ludzkim wysiłkiem i w określonym czasie, gdy tymczasem tradycyjna katecheza wskazywała ideał niemożliwy do zrealizowania wyłącznie ludzkimi sposobami, a także mający się spełnić po śmierci. Stąd niektórzy dążyli do obniżenia ideałów (sekularyści), podczas gdy inni usiłowali osiągnąć to, co właściwie jest niemożliwe tu i teraz (np. powszechną miłość i braterstwo - przyp. tłum), jak idealiści i hipisi. W przeszłości mistycy najbardziej zbliżali się do ideału - i zawsze znajdowali współpracowników, którzy mogli ich wesprzeć moralnie i materialnie. Obecnie niewielu wierzy, że takie wycofanie si? ze świata to coś wartościowego. KOMENTARZ 1987 - Pielgrzym powraca do eschatologicznej perspektywy wiary chrześcijańskiej, wskazując, że to, co transcendentne i nadprzyrodzone, zawsze ma być częścią autentycznego chrześcijaństwa. Jednak współczesny człowiek rzadko tylko spogląda dalej niż na to, co uznaje za konkretne, możliwe do sprawdzenia i obecne 129 w jego bieżącym życiu. Stąd tak trudno mu docenić obietnicę życia wiecznego. Ci zaś, którzy świadczą na co dzień o istnieniu takiego życia, jak pątnicy czy ludzie zaangażowani religijnie, obserwowani są poprzez innych nieufnie i traktowani z pewną pogardą. Tego samego dnia MYŚL - Kto wie, może tak jak gruboziarnisty chleb z pełnego przemiału ziarna przyprawiłby obecnie większość ludzi o niestraw. ność, tak samo surowa i naga prawda Ewangelii zdaje się być niestrawnym pokarmem dla wielu umysłów. KOMENTARZ 1987 -j Pielgrzym wykazuje tutaj zdumiewającą wrażliwość duszpasterską, co nie jest typowe dla samotnika zwróconego całkowicie ku sprawom wiecznym, o charyzmacie raczej prorockim niż pastoralnym. Do pewnego stopnia usiłuje on wytłumaczyć i usprawiedliwić współczesnego człowieka, który nie jest w stanie otworzyć się na obietnicę życia wiecznego poprzez rozważanie męki i śmierci Chrystusa, a wreszcie poprzez podjęcie własnego krzyża. Pielgrzym rozumie, że „umysłowe przetrwanie" obecnych ludzi tzn. ich koncepcja życia, poglądy, procesy umysłowe, wrażliwość serca byłyby niejako przeciążone pokarmem Ewangelii podanym w stanie surowym. 25 listopada 1970 MYŚL - Kiedy przykłada się nadmierną wagę do rezultatów, to człowiek gotów jest wkładać sporo wysiłku w nauczenie się tych wszystkich szczebli pośrednich, które mają go doprowadzić do oczekiwanego celu i nawet nie próbuje kwestionować ich wartości np. liturgii Mszy świętej. KOMENTARZ 1987 - Powyższa refleksja wskazuje jedną z przyczyn, dla których pielgrzym nie był w stanie przyjąć święceó kapłańskich pod koniec studiów teologicznych. W istocie rzeczy nie był przekonany co do wartości rezultatów Mszy świętej. J mógł cenić coś, czego sam nie doświadczał? Jak miałby przekazyw^ innym jako ważne coś, czego znaczenia, ani realności nie by' 130 pewien? Dlaczego miałby sprawować całą liturgię Mszy Dlaczego w ogóle miałby ją odprawiać, jeżeli jego kapłańskie gesty me miały przynosić zamierzonych rezultatów? KaP*anSkle Tego samego dnia grudnia 1970 131 ludzi równie bezwartościowymi. Nie wierzymy w to, że niektórzy z nas są lepsi od innych, albo bliżej Boga niż inni, przestaliśmy odczuwać siłę inną, niż potęga i moc maszyn KOMENTARZ 1987 - Pielgrzym wskazuje tutaj na to, j zmianom podlega człowiek wraz ze wzrastającym zastosowaniem maszyn. Traci stopniowo kontakt ze światem ducha oraz nadprzy. rodzonymi darami, jakich udziela sam tylko Bóg. Dary te i charyz. maty wskazują na Jego wielką dobroć, a także tajemnicę Bożego zamysłu względem człowieka. Nie są to cechy, które dałoby się zaprogramować, a zatem coraz częściej bywają ignorowane przez tych ludzi, do wyobraźni których przemawiają głównie liczby i dane statystyczne. Tego samego dnia MYŚL - Gdyby miała być napisana nowa Apokalipsa, to kto wie, czy nie przybrałaby literackiej formy „science fiction"? KOMENTARZ 1987 - Zasadniczo pielgrzym nie oczekuje bynajmniej, by do istniejącego już kanonu Pisma świętego miało być coś jeszcze dodane. Raczej chodzi mu o to, że Księga Apokalipsy św. Jana ma swoistą formę literacką, tak jak obecnie taką uznaną formą jest „science fiction", z własnymi regułami i podtekstem. Gdyby autor Apokalipsy znał współczesne gatunki literackie, to być może ta właśnie forma fikcji naukowej szczególnie dobrze nadawałaby się do wyrażenia prawdy Ewangelii o wypełnieniu Bożego plani' zbawienia i Sądzie Ostatecznym. .« Tego samego dnia - Ci z nas, którzy naprawdę cenią coś, lub kogoś - nie b rzucali się na to, natychmiast pragnąc to zagrabić dla siebie; natomiast pozwolą, by stopniowo odsłoniło im to swój własny charakter, swoją tajemnicę... KOMENTARZ 1987 - Pielgrzym ujawnia tu własną postawę wobec życia, jako ten, kto stoi na boku, cierpliwie i spokojnie oddając cześć procesom życia. Zauważył jednak całkowicie ^1' na postawę wielu ludzi. I tak, widząc coś interesującego, 132 aparat i robią zdjęcia, impulsywnie przytulają dziecko, które im się podoba, lub łapczywie kupują, zgodnie z każdą zachcianką. grudnia J970 MYŚL - Ważne jest, by pościć i w ogóle wziąć w karby wszelkie apetyty i pożądania, po to, by sobie przypomnieć, że nasze ciało nie jest ani naszym panem, ani przedmiotem pierwszoplanowej troski. KOMENTARZ 1987 - Pielgrzymka sama w sobie jest formą surowego życia. Poprzez nią Pan Bóg wychowuje pielgrzyma do form ascezy, których dawniej nie znał, ani nie rozumiał. Jednak w społeczeństwie, gdzie wszystko mierzy się miarą przyjemności, jaką dana rzecz nam dostarcza, to wezwanie do odmawiania sobie niektórych rzeczy, skądinąd dobrych, z pewnością zabrzmi dziwnie i jest czymś na kształt gorzkiej pigułki. Tego samego dnia Jeżeli wypełniamy wolę samego Boga, to robimy to, o co chodzi, niezależnie od tego, czym konkretnie się zajmujemy. Jeżeli nie wypełniamy woli Bożej, to choćbyśmy nie wiadomo ile zdziałali w kategoriach czysto ludzkich, w gruncie rzeczy niczego dobrego nie dokonaliśmy. KOMENTARZ 1987 - Tak właśnie pielgrzym pojmuje wolę Bożą. Być może w jego wyobraźni i sumieniu nadal brzmi jeszcze głos jego wykładowców i nauczycieli, który oskarża go o marnowanie talentów, czasu i uzyskanego wykształcenia. On sam jednak usłyszał głos wewnętrzny Pana, który wezwał go, by wszystko sprzedał, rozdał ubogim i poszedł za Jezusem. Dla niego konkretną wolą Bożą jest zawierzenie Chrystusowi i Bogu Ojcu. Czuł, że jeżeli nie porzuci domu rodzinnego i nie pójdzie za tym wezwaniem, to cokolwiek innego by robił - jak posługa kapłańska, sprawowanie sakramentów, nauczanie rzeszy ludzi, czy budowanie kościołów - właściwie nie będzie miało w oczach Boga żadnej wartości. I odwrotnie - nawet najmniejsza czynność, taka Jak stawianie każdego kroku, noga za nogą, na tej pielgrzymce 133 - jeżeli wykonywane jest z rzeczywistej miłości do Pana - nabiera w Jego oczach znaczenia daru, który sprawia przyjemność Ojc^ liebieskiemu i przyczynia się do Jego chwały. Tego samego dnia MYŚL- O kim można powiedzieć, że cierpi i daje z siebie więce; niż matka dziecku? KOMENTARZ 1987 - Odkąd pielgrzym sam zaczął cierpieć, patrzy na inne powołania życiowe w tym świetle. Ta myśl może się odnosić do jego własnej Mamy, do innych matek, jak również do Matki Jezusa. Tego samego dnia MYŚL - Aż do czasów obecnych, w przeszłości, życie było zawsze walką o utrzymanie się, o byt, ponieważ środowisko naturalne było wrogie człowiekowi - było rzeczywiście doliną łez. Stąd też sensem życia była ciężka praca, po to, by przetrwać, i wiara w dobroczynną moc z wysoka. Obecnie, kiedy życie dla wielu nie jest tak ciężkie i nie wymaga aż takiej walki, również jego sens się zmienia - co gorsza staje się ono bezsensowne, jest nieustannym poszukiwaniem nowych przyjemności, nowych pobudzeń emocjonalnych. Chardin wyczuwał dobrze te przemiany w świadomości ludzkiej. Uważał, iż jedynie chrześcijaństwo oferuje jakąś mocną nadzieję, która przemienia wiecznie niespokojne i nienasycone ludzkie serca. Uważał również, iż chrześcijaństwo jest w stanie nieść zadanie budowania ziemi od nowa, ponieważ w przeciwnym razie cały świat zachodni zagrożony byłby upadkiem - załamaniem się z nudy, a to ludzka świadomość zarejestrowałaby w pierwszym rzędzie. KOMENTARZ 1987 - Pielgrzym podejmuje wysiłek zbadania korzeni własnego niezadowolenia, jakie odkrył w głębi serca, a które uważa za symptomy choroby współczesnego człowieka. Odpadł niejako ze studiów, odmówił przyjęcia święceń, nie wszedł do końca w swoje powołanie sprawowania kapłaństwa i bycia produktywny^1 członkiem społeczeństwa; wszystko to stało się, po części, dlatego* 134 te on sam nigdy nie musiał walczyć o byt z prawdziwym po-gwjęceniem. Wszystko dostawał od rodziny i społeczeństwa za darmo. A to z kolei doprowadziło do poczucia, że nie zasługuje na życie. Już wtedy, bowiem, przeczuwał, że to, co ma dla nas znaczenie, musi być z trudem zdobywane. Nie cenimy tego, co przychodzi nam łatwo. Pokolenie urodzone w dostatku nie może w pełni docenić daru, jakim jest życie, dopóki nie doświadczy własnego ubóstwa duchowego. Dopóki nie odczuje potrzeby zbawcy w osobie Chrystusa, który sam walczył aż do śmierci, ażeby przynieść nam wolność i życie. Społeczeństwa sprzed ery technicznej przedstawiały ludziom obraz wyrzeczenia, koniecznego po to, by „odegnać biedę od drzwi". Codzienne zaś doświadczenie pomogło wówczas człowiekowi zrozumieć przesłanie Ewangelii o zmaganiu duchowym z siłami zła, grzechu i Szatana. Współczesny człowiek nie zna często tego materialnego zmagania o przetrwanie, jednak musi doświadczyć na sobie walki duchowej, jeżeli ma dojść do poznania prawdy, wolności i zbawienia. 5 grudnia 1970 MYŚL - Zdaje się, że obecnie mniej przeżywamy poczucie winy i grzechu, ponieważ zaniżamy nasze cele. Wobec tego nie czujemy, że w czymś nie dorastamy do poziomu. Wszystko jest jakoś dozwolone i równouprawnione. KOMENTARZ 1987 - Pielgrzym odwołuje się tutaj do jednego ze starotestamentalnych znaczeń pojęcia grzechu, które dosłownie oznacza „nie stanąć na poziomie wymagań". Zastanawia się zarówno nad upadkiem w chrześcijaństwie poczucia grzechu, jak i nad zanikającą praktyką spowiedzi. Ponieważ większość homile-tów, zamiast przedstawiać perspektywę eschatologiczną, wskazuje raczej na ziemskie wcielenie Chrystusa, a co za tym idzie, apeluje do ziemskich działań wiernych, by zbudować bardziej sprawiedliwe społeczeństwo. Te cele wydają się osiągalne, jeżeli włoży się dostatecznie dużo wysiłku. Jeżeli ponadto przykazania Boże inter- 135 pretuje się w sposób liberalny, tak że nieomal wszystko dozwolone, to czyż można się dziwić, że coraz rzadziej odczuwamy niemiłe ukłucie w sumieniu...? Tego samego dnia MYŚL- „Idź za głosem swojego sumienia" - tak, ale upewnij się, że to sumienie jest odpowiednio formowane i zdrowe. KOMENTARZ 1987 - Pielgrzym klaruje tutaj modną wówczas doktrynę teologów oraz popularyzatorów, by zawsze „iść za głosem swojego sumienia". Chodzi mu o powrót do klasycznej chrześcijańskiej katechezy, do Magisterium Kościoła. Krytykuje i obala w ten sposób zasadę, w myśl której dozwolone jest wszystko, czego głos sumienia otwarcie nie nazywa złem. Tego samego dnia MYŚL - Ludzie, którzy nie doświadczyli długotrwałego głodu, mają tendencje do uważania pokarmu za samo tylko zaspokajanie apetytu, a niejako regenerację ludzkich sił dla wszelkiej aktywności w ogóle. KOMENTARZ 1987 - Pielgrzym w trakcie swojej wędrówki dobrze poznał, czym jest głód, i stąd docenia wartość żywności i odżywiania. We własnym ciele doświadcza zmęczenia i powrotu sił pod wpływem pokarmu, tak, że może iść dalej. Jego codzienny chleb stanowi jego codzienną siłę. To uczucie było mu nieznane, kiedy dostawał trzy posiłki dziennie. W dodatku mógł je zawsze uzupełnić jakimś dodatkowym przysmakiem, ilekroć tego zapragnął. 6 grudnia 1970 MYŚL- Robienie zdjęć, zwłaszcza szybkich fotek z „doskoku" wskazuje na pewien brak wrażliwości i szacunku dla tego, co się. fotografuje. Oznacza to w gruncie rzeczy naszą niechęć do spędzenia pewnego czasu, jaki potrzebny jest dla poznania danej rzeczywistości. Co więcej pokazuje, że właściciel aparatu pragnie szybkich i powierzchownych wrażeń - jest to mentalność grabieżcy, pożeracza... 136 KOMENTARZ 1987 - Ta refleksja podobna jest do poprzedniej • dochodzi do głosu, ilekroć pielgrzym próbuje coś zgłębić i nieza- się powierzchowną wiedzą. Zależy mu natomiast na podejściu kontemplatywnym bardziej niż funkcjonalnym, czy też egoistycznie gromadzącym. Pielgrzym wejdzie niebawem do Wiecznego Miasta Rzymu. Zakończył właśnie czwarty etap wędrówki z Zurichu do Rzymu, przebywszy odległość około 500 mil. Cała trasa, jaką przemaszerował, wynosiła 2,250 mil, ale wówczas nie zastanawiał się nad tym zupełnie. Nie miał najmniejszej potrzeby, aby oglądać się wstecz, kalkulować przebyte odległości, czy gloryfikować swój wysiłek. Przeciwnie - odczuwał naglącą presję wewnętrzną, by iść dalej, ze wzrokiem skierowanym na Jerozolimę. Podczas tej półrocznej wędrówki zachwyciły go Alpy szwajcarskie oraz region Umbrii we Włoszech. Dało mu to nowy przypływ energii skierowanej do Pana. Było to takie uczucie, jakby góry - ich strzelista forma i ascetyczne ubóstwo - oraz postacie świętych, jakie poznał bliżej, wzywały go do porzucenia dolin ludzkiego bytowania i wstępowania z wysiłkiem w górę. Nawet za cenę pójścia w całkowitym osamotnieniu. Tak zostały posiane ziarna życia pustelniczego. I rzeczywiście, gdzieś na trasie pielgrzym otrzymał rysunek św. Romualda - założyciela kamedułów wspólnoty pustelniczej w XI wieku. Przyszłość miała wskazać znaczenie tego wezwania. 137 Rozdział VI WŁOCHY - GRECJA 7 grudnia 1970 - 21 stycznia 1971 Część I DWA TYGODNIE W RZYMIE Siódmego grudnia pielgrzym wkroczył do miasta, o którym wielokrotnie słyszał od początków swojej katolickiej edukacji. Tu rezydował pasterz całego Kościoła katolickiego - wszystkich, którzy się do tej wiary przyznawali. Zaś autorytet jego pochodził, poprzez św. Piotra i jego następców, bezpośrednio od Chrystusa. I chociaż pielgrzym nigdy dotąd nie postawił nogi w Wiecznym Mieście, to właściwie nie czuł się tu obco. Wielokrotnie widywał je na ilustracjach w książkach, a także na malowidłach, jakie wisiały oprawione w ramki na ścianach seminarium, oraz na slajdach. Oswoił się z widokiem Watykanu, Kolosseum, Panteonu, Łuku Konstantyna, przynajmniej w miniaturze. Jakie jednak będzie wrażenie z autentycznego kontaktu z tymi słynnymi na cały świat zabytkami? Zaraz po wejściu w mury miasta pielgrzym skierował się wprost do Bazyliki św. Piotra i do Miasta Watykańskiego, jako że było to z pewnością miejsce, które każdy pielgrzym powinien odwiedzić w pierwszym rzędzie i tam się modlić. Odnalazł wkrótce drogę, która wiodła wprost do Bazyliki św. Piotra - była to via delia Conciliazione - i doszedł do wielkiej fasady bazyliki św. Piotra. Kiedy znalazł się na placu św. Piotra, poczuł, że naprawdę wita go Matka Kościół. I znowu była to kwestia architektury, która przekazywała to przesłanie macierzyńskiej funkcji Kościoła katolickiego. Długa kolumnada po obu stronach pałacu łagodnie otaczała 139 go, niby otwarte ramiona matki witającej swoje dzieci. W miarę jak zbliżał się do frontonu bazyliki, ramiona te zdawały się również zbliżać, jakby zamykając uścisk; nieomal słyszał słowa: „Witaj w domu, mój synu; dobrze, że tutaj jesteś". Nareszcie pielgrzym poczuł ogromny, niesamowity wręcz spokój, poczucie przynależności i akceptacji. Miarowo wstępował po licznych schodach aż do samej bazyliki. Wewnątrz jednak odczuł gwałtowne rozczarowanie. To wielkie wnętrze (tak wielkie, że, jak twierdzą niektórzy, mógłby w nim wylądować lekki samolot), marmurowe posągi dawnych papieży, złocone ornamenty i barokowa architektura nie poruszyły go zupełnie. Stwarzały jedynie wrażenie gigantycznego grobowca, albo podziemnego skarbca. Długi czas nie mógł nawet odnaleźć tabernakulum, ani krzyża, tak że nic początkowo nie wskazywało na to, iż jest to świątynia Boga. Nie odprawiano akurat Mszy ani żadnego nabożeństwa. Wszędzie przesuwały się grupy turystów, którzy po cichu komentowali pomiędzy sobą to, co właśnie pokazywał im przewodnik, obojętnie oglądali zabytki i robili zdjęcia. Zdecydowanie nie było tam atmosfery sprzyjającej modlitwie, tak że pielgrzym wkrótce wycofał się na plac. Miał nadzieję, że podczas pobytu w Rzymie spotka się ze swoim byłym biskupem i wielkim przyjacielem, Janem kardynałem Wrightem. Zaraz też skierował się do jego siedziby, która znajdowała się szczęśliwie tuż po wyjściu z kolumnady - z boku Placu św. Piotra. Kardynał, który wówczas stał na czele Kongregacji do Spraw Kleru i odpowiadał za 450 tysięcy kapłanów rozsianych po całym świecie, przywitał pielgrzyma z otwartymi ramionami. Spojrzał mu prosto w oczy swoim przenikliwym wzrokiem i natychmiast domyślił się głębokiej przemiany w sercu pielgrzyma: „Masz czyste spojrzenie i oczy ci błyszczą! Widzę, że odnalazłeś pokój w Panu". Ale zaraz następne jego pytanie było z gruntu praktyczne: „Czy masz gdzie się zatrzymać w Rzymie?" „Nie, Ekscelencjo" - odpowiedział pielgrzym. „Wobec tego zostaniesz w mojej rezydencji, jak długo zechcesz. Chodźmy, przedstawię cię siostrom zakonnym, które prowadzą dom i dbają tu o mnie". 140 I tak pielgrzym, nawykły do wszekich niewygód sypiania na ziemi, został otoczony niezwykłą gościnnością w samym sercu Stolicy Piotrowej przez jednego z jej dostojników. Szczęśliwym trafem siostry, które prowadziły rezydencję biskupa, należały do tego samego zgromadzenia, które uczyło go w szkole podstawowej _ były to siostry Opatrzności Bożej. A kardynał zapowiedział im wyraźnie, żeby zostawiły pielgrzymowi całkowitą swobodę zwiedzania Rzymu, powrotu z miasta o dowolnych porach i przyłączania się do posiłków, kiedy tylko zechce, z prośbą jedynie, by uprzedził je wcześniej, na których posiłkach planuje zostać. Pielgrzym, zgodnie ze swoim zwyczajem, ustalił sobie pory na modlitwę, czytanie i wędrówki po Wiecznym Mieście. Z przyjemnością czytał rozważania Doroty Day z książki medytacji zaproponowanej mu przez biskupa. Miał niejasne wrażenie, iż poprzez tę lekturę kardynał próbował skierować jego zainteresowanie na ruch księży robotników, ale pielgrzym miał inne plany. Wynotował jedynie kilka ciekawych myśli raczej na temat modlitwy i życia we wspólnocie, niż pracy i działania. Nadal ćwiczył z upodobaniem na flecie, a nawet odważył się zagrać kilka melodii kardynałowi, który jednak wolał tradycyjne pieśni. Wobec tego zamiast własnych improwizacji odegrał ku radości i pełnej aprobacie biskupa znaną pieśń „Jezu, Radości ma..." Kiedy pielgrzym włóczył się po mieście, zaglądając do różnych miejsc, jednym z takich ulubionych stało się Kolosseum. Wiedział, że było to miejsce męczeństwa niezliczonej rzeszy chrześcijan, którzy przelali krew za wiarę w Chrystusa w czasach cesarstwa. I znowu to miejsce przemawiało do jego wyobraźni religijnej bardziej niż niezliczone kościoły i pomniki rozsiane po całym mieście. Tu nawiązywał kontakt z wiarą nie ozdobioną naleciałościami późniejszych wieków. Wiarą, która popchnęła wyznawców do całkowitej ofiary z życia. Pielgrzym nie zaprzeczał wprawdzie, iż ci, którzy wznieśli sanktuaria i świątynie ku czci męczenników, również uczynili to powodowani wiarą. Jednakże w męczeństwie tych pierwszych chrześcijan, którzy na arenie zmagali się z własną słabością i lękiem, była jakaś wielka wiara w zwycięstwo Chrystusa 141 zmartwychwstałego, jakaś szczególna odwaga i męstwo, a zarazem prostota ich świadectwa. Wszystko to przemawiało do pielgrzyma którego serce, odnowione wiarą, domagało się całkowitej ofiary z siebie i swojego życia. Jeden z kościołów, i to mniej znanych, przyciągnął wszakże jego uwagę. Nie było go zapewne na liście słynnych bazylik, które powinien zwiedzić każdy turysta przybywający do Rzymu. Co więcej, po upływie czasu, pielgrzym zapomniał, pod jakim wezwaniem był ten właśnie kościół. Był on nieduży i wchodziło się do niego schodami w dół, poniżej poziomu chodnika, jak do lochu. Podobno przechowywany był w nim słup, przy którym biczowano Chrystusa. Tym jednak, co przyciągało pielgrzyma dzień po dniu, było nieustanne wystawianie Najświętszego Sakramentu, który dzień i noc adorowały siostry zakonne, z jakiegoś nieznanego pielgrzymowi zgromadzenia, klęczące przed nim w milczeniu. Dopiero tutaj znalazł miejsce skupienia i modlitwy, gdzie mógł przebywać całymi godzinami, bez obawy, że jakiś zakrystian każe mu się wynosić, po to, by zamknąć kościół na noc. Nie było tu również turystów błyskających fleszem, ani różnojęzycznych objaśnień przewodników. Tutaj Pan był całkowicie dostępny dla swych wyznawców, którzy mogli przyjść ze wszystkimi swoimi sprawami i zagłębić się w intymne obcowanie z Nim o każdej porze. Tu była cała pełnia Jego Bóstwa - Ciało i Krew i Dusza, ukryte pod postacią białego opłatka. Pośród splendoru rzymskich zabytków oraz intensywnego życia wielkiej metropolii, właśnie tu, w tym małym sanktuarium, tkwiła niezniszczalna siła, zdolna dać życie wieczne ludzkiemu sercu - to była sala tronowa Stwórcy Świata. Ażeby jednak przyjąć tę wielką moc, trzeba było przyjść z pokorą, upaść na kolana, uznając własne słabości, wołając z głębi serca „Panie, zmiłuj się nade mną grzesznym". Tak też przychodził pielgrzym, przez dwa tygodnie przemierzając ulice rzymskiej metropolii. Odwiedził również kolegę z rodzinnego miasta, który tu, w Rzymie, studiował sztuki piękne. Spędził cały dzień z byłym opatem Rembertem Weaklandem OSB, u którego studiował w seminarium teolog^ P1"262 cztery lata. Głównym błogosławieństwem jednak było samo przebywanie w tym mieście, jakie Pan wybrał jako centrum swojej wiary, i z którego Ewangelia Jego miłości rozprzestrzeniała się na cały świat. Przed nim takimi samymi pątnikami byli świeci: Piotr j paweł, Augustyn i Benedykt, Franciszek, Dominik, Ignacy Loyola .- żeby wymienić samych tylko najwybitniejszych - co dla naszego pielgrzyma było wielką inspiracją i źródłem budowania jego wiary. W niedzielę, trzynastego grudnia, pielgrzym, razem z setkami innych przybyszów, znalazł się na placu św. Piotra, gdzie Ojciec Święty udzielał im swojego pasterskiego błogosławieństwa. Papież paweł VI pojawiał się na balkonie pałacu watykańskiego, aby odmówić z wiernymi Anioł Pański, krótko przemawiał do zebranych i udzielał błogosławieństwa wszystkim, którzy tam stali. Pielgrzymowi wydało się to znakiem danym od samego Pana, iż powinien opuścić już Rzym i udać się w dalszą drogę. Zobaczył przecież wikariusza Chrystusowego, tu, na ziemi, który naznaczył go krzyżem w imię Ojca, Syna i Ducha Świętego. Poczuł się tak, jakby Pan Bóg sam do niego przemówił słowami: „To dobrze, że przyszedłeś tutaj. Idź teraz w Moje Imię i opierając się na Moim Autorytecie głoś Dobrą Nowinę i Moją miłość wszelkiemu stworzeniu. Masz Moje błogosławieństwo. Cały czas jestem przy tobie. Możesz być całkowicie spokojny i bezpieczny. Bądź zdrów. Idź w pokoju." Kiedy te słowa odczuł głęboko w swoim sercu, nic już nie mogło wpłynąć na zmianę jego decyzji. Rodzice listownie namawiali go co prawda, by pozostał w Rzymie na nadchodzące święta Bożego Narodzenia. Również kardynał podtrzymywał swoje gościnne zaproszenie do dłuższego pobytu. Pielgrzym uparcie jednak dążył do dalszej wędrówki. Przyjął natomiast poważnie sugestię kardynała, żeby teraz, w zimie, nie podejmować drogi wybrzeżem Adriatyku, ani też przez Jugosławię, natomiast by udać się na południe . 1 przepłynąć do Grecji z Brindisi. Tym razem wyjątkowo pielgrzym zgodził się przyjąć pieniądze od zaprzyjaźnionego i serdecznie ^stawionego kardynała na przejazd statkiem, po czym, podzięko-mu za gościnę i zrozumienie, opuścił Rzym. 142 143 Podczas dwutygodniowego pobytu w Rzymie nie robił żadnych notatek. Pragnie natomiast przytoczyć dwa wypisy, których dokonał z książki Dorothy Day: „Księga Medytacji" z rozdziału zatytuło-wanego „Usprawiedliwienia i Wyzwania". A oto one: _ TYTAT - „...życie samo w sobie jest chaotyczne i nieuporządkowane. Jeżeli pragniemy pozostać sobą, musimy prowa-dzić życie proste i samotnicze nawet pośród tłumu. Co więcej, im bardziej żyjemy pośród ludzi, we wspólnocie, tym większa obowiązuje nas czujność, gdzie wystrzegać się należy «belki we własnym oku». Jeżeli wokół nas istnieje zgiełk, to do nas należy przestrzeganie wewnętrznego milczenia. Będzie-my kiedyś, bowiem, osądzeni z każdego zbędnego słowa" luty 1943). KOMENTARZ 1987 - Pielgrzym na przemian żyje samotniczo, bądź we wspólnocie; nie jest jednak jego celem pozostać, jak nazywa to autorka, „personalistą", a jedynie pozostać wiernym Ewangelii Jezusa Chrystusa. Z kolei nacisk, jaki Dorothy Day kładzie na oczyszczenie własnego serca („oka"), jest kolejnym ziarnem rzuconym na glebę jego powołania do życia pustelniczego^ ,YTAT - „Jeszcze bardziej niż kiedykolwiek dotąd przekonana jestem, że rozwiązanie leży w Ewangelii oraz w takich charyzmatycznych jej głosicielach jak święty Franciszek. Przez te ostatnie dwa lata Peter Maurin mówił o zdobywaniu nowych trubadurów dla Chrystusa. Z jednej strony konieczne jest budowanie hospicjów i wspólnot farmerskich, z drugiej jednakże potrzebujemy tych, którzy nigdzie nie znajdują miejsca, po to by dzielić każdego dnia ich biedę i ryzyko, jakie podejmują; ażeby ubogim i pozbawionym mienia przypominać o miłości Bożej" (maj 1940). ^^ KOMENTARZ 1987^ Ta refleksja odwołuje się u pielgrzyma do jego własnego powołania. On także wzorem Chrystusa „Nie miał* gdzieby głowę złożyć'' (Mt 8,20). Dla pielgrzyma było to najbardziej radykalne dawanie świadectwa o ubóstwie Chrystusa, który stał si? 144 tak ubogi w swym człowieczeństwie, żeby nam udzielić ze swego bogactwa (2 Kor 8,9). Ten typ powołania pojął w sposób niezwykle dosłowny XVIII-wieczny święty - Benedykt Labre, który żył z włóczęgami na ulicach Rzymu, żywiąc się odpadkami tak, jak i oni. Część II RZYM - BRINDISI Obecnie pielgrzym miał się dostać do Brindisi, skąd popłynąłby statkiem do Grecji. Brindisi leży jakieś 350 mil na południe od Rzymu, po wschodniej stronie „obcasa" na włoskim „bucie", gdybyśmy patrzyli na mapę Italii. Teren pomiędzy Rzymem a Brindisi miał być po prostu przebyty pieszo bez dłuższych postojów. Nie było tu po drodze żadnych słynnych sanktuariów, znanych widokowo miejsc, ani osób, które pragnąłby odwiedzić. Ale oczywiście pielgrzym był otwarty na wszystko to, co Pan Bóg przygotował dla niego na tym odcinku. Zaprzątała go myśl, jak też będzie obchodził narodzenie Pana Jezusa w betlejemskim żłóbku, gdzie i w jakich okolicznościach spędzi to wielkie święto. Ten etap pielgrzymki zajął mu około trzech tygodni, w trakcie których zaznał wiele szczerej, autentycznej gościnności, jak też przelotnego zaciekawienia miejscowych ludzi. Im bardziej jednak podążał na południe, tym częściej przygodnie spotykani mieszkańcy tych stron wydawali mu się bezpośredni i spontaniczni w nawiązywaniu kontaktu. Stało się to do tego stopnia regułą, że bywało nawet uciążliwe, ponieważ zasadniczo pielgrzym potrzebował samotności na swoją medytację, czytanie i modlitwę. Ilekroć zajął się czytaniem, odpoczywając przy drodze, natychmiast ktoś zatrzymywał się obok, Proponując podwiezienie go samochodem, albo datek pieniężny, czestując owocami czy zapraszając na posiłek i nocleg do siebie. Ku jego wzruszeniu nawet grupka dzieci, bawiących się wesoło na ulicy Neapolu, natychmiast urządziła na jego cel zbiórkę, która wyniosła całe trzydzieści centów. 145 Kiedy znalazł się na wybrzeżu Adriatyku i w odległości dni marszu na zachód od miejscowości Foggia, w drodze (J0 miasteczka Barletta, nadeszła wigilia Bożego Narodzenia. Około trzeciej po południu pielgrzym zaczął się rozglądać za jakimś tanim pokojem noclegowym w hotelu trzeciej klasy, by móc umyć się starannie i pójść o północy na pasterkę (sądził, że ten zwyczaj, tak popularny w Stanach, istnieje również na terenie Włoch). Nie mógł jednak znaleźć nic odpowiedniego w samym mieście, więc zdecy. do wał się iść dalej. Wkrótce zaczęło padać. Począł szukać jakiegoś schronienia. Dostrzegł niewielki mostek na rzece i gotów był rozbić obozowisko na brzegu pokrytym trawą, nieco osłoniętym od deszczu. Nie przyszło mu jednak na myśl, że rzeka może wezbrać nagle, a nawet zatopić jego skromny dobytek. Niedługo po zapadnięciu w sen, obudził się gwałtownie, czując, że leży po pas w wodzie. Szybko zebrał rzeczy, by wdrapać się wyżej, na miejsce również osłonięte przez most. Obserwował błyskawice rozjaśniające niebo i wyobrażał sobie, że grzmoty są głosami aniołów śpiewających na chwałę narodzonego Pana - „Chwała Bogu na Wysokościach, a na ziemi pokój ludziom Jego upodobania" (Łk 2,13-14). Podziękował nawet Panu za przysłanie swoich posłańców, którzy ostrzegli go na czas przed kompletnym zalaniem przez rzekę. W dodatku, z konieczności, musiał trzymać wartę na brzegu, a tej Nocy powinno się wszak czuwać. Tak, jak pasterze czuwający przy stadach, w to pierwsze Boże Narodzenie, i on również nie uczestniczył w żadnej wymyślnej liturgii, w jasno oświetlonym i bogato zdobionym kościele. Wdzięczny był za taką sytuację, w której witał Pana niebios, przychodzącego na ten świat w taki prosty, pełen pokory sposób jako bezradne niemowlę. Wreszcie zasnął i udało mu się trochę wypocząć przed świtem. Kiedy się obudził, niebo rozjaśniło się od słońca i powiał lekki, łagodny wiatr. Nie trwało to jednak długo. Gdy szedł już jakąś godzinę, zachmurzyło si? powtórnie i znowu zaczęło padać. I cóż miał biedny zrobić? I właśnie wtedy usłyszał bicie dzwonów w miejscowym kościele. Uznał to za pewny znak zbliżającej się Mszy świętej. Szybko skierował się w stronę, z której dochodził ten odgłos. 146 Kiedy dotarł na miejsce, musiał stanąć w tłumie mężczyzn na zewnątrz kościoła, przy tylnych drzwiach. Ale i tak widział stamtąd dość dobrze i słyszał przebieg całej liturgii. Msza odprawiana była Do włosku, a śpiewała niewielka schola, składająca się z trzech dziewczynek z gitarą. Z radością uczestniczył we Mszy, świadomy, jak wielkim darem dla człowieka był Syn Boży, którego zesłał nam Ojciec dla naszego pojednania z Nim i uzdrowienia... po zakończonej liturgii pielgrzym gotów był pójść swoją drogą, kiedy podszedł doń jeden z mężczyzn, oferując gościnę w swoim domu i skromny posiłek. Pielgrzym udał się z nim, ciesząc się, że oto jemu - obcemu w tych stronach - proponują tak szczerze i hojnie gościnę pod swoim dachem. Ale to przecież byli bracia w wierze, którzy właśnie razem z nim czcili Narodzenie Pana. Najwidoczniej jego gospodarz był kimś znaczącym w mieście, gdyż wiele osób przewinęło się tego dnia przez jego dom, a wszyscy zostali sowicie ugoszczeni. Ponieważ pielgrzym nie znał właściwie włoskiego, stąd też nie mógł porozumieć się z gospodarzem. Rozmawiał natomiast z dziećmi, które w szkole uczyły się języka angielskiego. Kiedy zasiadł do stołu, zobaczył, jak obficie był on zastawiony rozmaitymi potrawami - była tam ryba z korzeniami na zimno, papryka wypełniona orzechowym nadzieniem z rodzynkami, pieczony królik na dziko, doskonały chleb, wino i świąteczne ciasta. W kominku trzaskał wesoło ogień, tam również podgrzewano niektóre dania. Pod stołem znajdował się kosz wypełniony koksem, okolony jakby drewnianą półeczką, na której można było ogrzać zziębnięte stopy. To było naprawdę przytulne, ciepłe miejsce, pełne radości i swobody. Około południa pielgrzym opuścił ten miły, pogodny dom z torbą napełnioną smakołykami ze stołu, które sam gospodarz przygotował fflu na dalszą drogę. Pielgrzym odszedł pokrzepiony na ciele, pełen wdzięczności dla a, który uzdalnia ludzi do otwierania serc dla przybysza. Modlił S1?> by ludzie z taką samą hojnością byli w stanie przyjąć Dawcę tych dóbr, kiedy zechce przyjść do ich serc. 147 Następnym miejscem na szlaku miała być Foggia, oddalona o jakieś trzydzieści mil na wschód. Normalnie byłoby to za daleko jak na jeden wieczór, zresztą pielgrzym nie odczuwał żadnego pośpiechu. A jednak okazało się, iż Pan Bóg miał inne plany co do jego osoby, a nawet pragnął poddać go pewnej próbie, przed którą obecna gościna była jakby umocnieniem. Pierwsze trzy godziny marszu upłynęły przyjemnie, mimo [i było dosyć chłodno. Włożył swój wojskowy szynel i otulił się kapturem, co wraz z energicznym ruchem pozwalało zachować niezbędne ciepło. Około trzeciej znowu zaczęło padać. Pielgrzym rozmyślał, jak też uda mu się nocować pod gołym niebem, bo wszystkie ubrania miał przemoczone. Wkrótce ochłodziło się jeszcze bardziej i stopniowo deszcz przeszedł w śnieg. Wielkie, białe płatki wirowały w powietrzu, zamieniając okolicę w świat jak z bajki. Tak, to był piękny widok. Ale pielgrzym rozpaczliwie potrzebował ciepłego schronienia na noc. Na razie nic nie mógł znaleźć. Zatrzymywał się tu i ówdzie, pytając o jakiś tani pokój na noc, ale nic jak dotąd nie znalazł. Powiedziano mu, że najprawdopodobniej aż do samej Foggii nie znajdzie żadnego zajazdu, a to oznaczało kolejne sześć godzin marszu. Na to już pielgrzym po prostu nie miał siły. W dodatku wypadłoby to w nocy. Trudno przecież oczekiwać, żeby ktokolwiek wynajmował mu pokój o dwunastej w nocy. Zaczął więc modlić się do Pana o jakiś ratunek. Pan wysłuchał jego modlitwy. Przysłał mu „anioła" w postaci uczynnego kierowcy, który zaofiarował mu podwiezienie aż do samego miasta Foggia i pomoc w odnalezieniu taniego hotelu. No i nareszcie! Pielgrzym dostał to wszystko, za czym tęskniło jego znużone ciało - a mianowicie obszerne, wygodne łóżko z czystą pościelą, nagrzany dobrze pokój i gorący prysznic, do którego najbardziej wzdychał. A wszystko to za jedyne dwa i pół dolara. A jeszcze do tego gospodyni zajazdu z przyjemnością używała tych paru angielskich słów, jakie znała, ku jego wielkiej radości. T^ więc Pan przyszedł mu z pomocą, wybierając dla niego stosowfle miejsce; tym razem był już u kresu wytrzymałości fizycznej. J^ 148 się okazało musiał tym razem zrezygnować ze swojej niezależności i pokornie przyjąć pomoc obcego w znalezieniu miejsca na nocleg. No trudno, nie każdy odcinek drogi dało się przebyć pieszo. Z Foggii udał się wzdłuż wybrzeża do miejscowości o nazwie parletta. Stamtąd miał iść do Bari i wreszcie do Brindisi, skąd promem planował przeprawę do Grecji. Na przestrzeni tych 150 mil wydarzyła się następująca znamienna historia. Pewnego dnia, gdy wędrował środkiem doliny otoczonej ścianami skał, nadszedł moment południowego wypoczynku. Kiedy tak rozglądał się wokół, w poszukiwaniu odpowiedniego miejsca, wzrok jego padł na stary budynek kościoła, wysoko, w górze. Od razu uznał, że będzie to idealne miejsce na postój, jak również na modlitwę. Poszukał wzrokiem jakiejś drogi pod górę i zorientował się, że jedyny sposób, żeby się tam dostać, to iść od dawna nieużywanym szlakiem - zarośniętym trawą, krzewami i siewkami drzew. Wdrapał się w końcu na górę, po to, by ze zdumieniem stwierdzić, że budynek kościoła był w kompletnej ruinie, brakowało w nim drzwi, a stropy zawaliły się i wszędzie dookoła pełno było gruzu. Całym sercem zwrócił się do Pana, którego świątynia została tak zupełnie opuszczona i zaniedbana przez Jego dzieci. Z trudem znalazł miejsce, gdzie mógłby uklęknąć i wielbić Boga. Prosił Pana o przebaczenie dla tych wszystkich, którzy, porzuciwszy wiarę, poszli szukać przyjemności. On sam również potrzebował przebaczenia, bo i on przez długi czas zaniedbywał praktyki religijne, oddając się rozmaitym sprawom, dalekim od wiary. Prosił też, by wszyscy ci, którzy zeszli na błędne drogi, mogli powrócić do Ojca i znaleźć w Nim ukojenie. Kiedy tak się modlił, zaświtała mu nagle pewna myśl. Czy to możliwe, żeby Pan Bóg celowo przywiódł go na to pustkowie, jak °ngiś świętego Franciszka, po to, by zakończył już swoją samotną włóczęgę i osiedlił się tu, w okolicy, odbudowując ten przybytek Jego chwały...? No cóż - prawdopodobnie mógłby wystosować prośbę do Niskich w Ameryce o jakiś wstępny fundusz na odbudowę tej ruiny, 149 a następnie żyć z datków miejscowej ludności. Tu, w kraju, gdzie go nie znał, mógłby wieść spokojny żywot pustelnika. Czyżby teg0 właśnie pragnął dla niego Pan, wysyłając go w tę pielgrzymkę...? Pielgrzym pozostał tam przez kilka godzin - znacznie dłużej niż zwykł był odpoczywać. Zastanawiał się głęboko, skąd pochodzi ta myśl o zaprzestaniu pielgrzymki i osiedleniu się w tym odludnym miejscu: od Boga, od szatana, czy jest to wyraz własnych pragnień...? Ostatecznie uznał, iż sama idea pochodzi wprawdzie od Pana, ale że nie wymaga On, by pielgrzym natychmiast porzucił swoją wędrówkę. Nie zdawało mu się, żeby Pan Bóg oczekiwał od niego zasiedlenia tej opustoszałej budowli właśnie teraz. Raczej posiał Swoje ziarno w sercu pielgrzyma w postaci głębokiego pragnienia wycofania się z czynnego życia. Poszukania sobie takiej pustelni, gdzie mógłby przebywać w zupełnym odosobnieniu na modlitwie. Całe to zdarzenie miało zaowocować znacznie później. Tak więc pielgrzym podniósł się, po dłuższym namyśle, i powoli zszedł tą samą drogą w dół do doliny. Trzeciego stycznia dotarł nareszcie do Brindisi i odnalazł prom, którym mógłby przeprawić się do Grecji za niewielką sumę dwunastu i pół dolara. Kiedy przygotowywał się do opuszczenia gościnnej ziemi włoskiej - ziemi gorącej wiary katolickiej, rozważał wszelkie dobrodziejstwa, których tu doświadczył. Poznał tu sylwetki kanonizowanych świętych, którzy odznaczali się za życia heroicznymi cnotami, by osiągnąć już w niebie wieniec chwały. W ich osobach dotknął serca samego Pana. Poznał tu członków mistycznego Ciała Chrystusa, którzy w bezpośredni i szczery sposób podzielili się z nim - nieznanym przybyszem tym, co mieli. Dla niego byli to tacy współcześni, nieznani jeszcze święci, którzy naśladowali Pana w swoim życiu. Spotkał go przywilej mieszkania w Rzymie - mieście, gdzie męczeństwem zakończyli swoje życie święty Piotr i święty Paweł -najwybitniejsi przedstawiciele pierwszych chrześcijan. Jako świadkowie Chrystusa zmartwychwstałego zasiali ziarno wiary, którego nic nie było w stanie zagłuszyć przez te dwa tysiące lat. Ten depozy1 wiary w czystej, nieskażonej postaci, został przekazany aż d° 150 obecnych czasów, pokoleniu, do którego należał pielgrzym. On sam m5gł usłyszeć Dobrą Nowinę o pojednaniu ludzi z Bogiem w Osobie jezusa Chrystusa i o Jego niezgłębionej miłości do człowieka, któremu zawsze gotów jest przebaczać... Różnymi drogami docierały do pielgrzyma te same prawdy, w które uwierzyli pierwsi chrześcijanie. Na całej trasie przez włoską ziemię wielokrotnie doznawał wewnętrznego zrozumienia prawd objawionych oraz pociechy we własnej drodze do Ojca. A oto pewne myśli zebrane na trasie, podczas tych trzech tygodni: 16 grudnia 1970 MYŚL - Ciekaw jestem, czy Chrystus kiedykolwiek odczuwał nienawiść do ludzi za wszystko, co od nich wycierpiał... Czy miał taką pokusę? KOMENTARZ 1987 - W miarę jak pielgrzym znosi różne niedostatki oraz lekceważenie i przykrości na swoim szlaku, zaczyna odczuwać także coś charakterystycznego dla upadłej i grzesznej natury człowieka. Pragnienie ukarania kogoś, kto nas skrzywdził, „odegrania się" za nasze niepowodzenie oraz wyraźną niechęć do każdego, kto naraził nas na jakąś przykrość czy cierpienie. Niemożliwe jest, by Chrystus miał takie uczucia, skoro wynikają one z naszej grzesznej natury, a On Sam nigdy nie zaznał grzechu. W jakiś jednak tajemniczy sposób Bóg Ojciec dozwolił, by i Jego Syna spotkało szatańskie kuszenie (Hb 4,15). 17 grudnia 1970____________ ____m________ ^^^WBIHMMnHH^^g^gjMaMMi^ MYŚL - Nie ma nikogo, kto potrafiłby w pełni zrozumieć inną osobę. To nawet jest dosyć mylące, kiedy twierdzimy, że Pan nasz doskonale nas zna, ponieważ tak naprawdę, to nigdy nie znał, ani nie doświadczał grzechu. Chociaż skutki grzechu znał głębiej niż ktokolwiek inny, to jednak nigdy nie poznał na sobie grzechu jako przyczyny sprawczej własnych działań. KOMENTARZ 1987 - To wygląda na kontynuację myśli z poprzed-niego dnia. I znowu znajdujemy odpowiedź u św. Pawła, który m*"vi, że Bóg dozwolił, by Jezus stał się grzechem (2 Kor 5,21) 151 i poznał na krzyżu opuszczenie przez Ojca, kiedy w męce agonjj ołał: „Boże mój, Boże, czemuś mnie opuścił?!" (Mk 15,34). Tego samego dnia MYŚL - Zanim po Rewolucji Francuskiej doszła do nas edukacja masowa, sprawą najzupełniej naturalną było, że ogromna większość ludzi z szacunkiem odnosiła się do nielicznej garstki osób wykształconych, od nich oczekując, by rządzili pozostałymi, nadawali kierunek i ustanawiali prawa. Naturalne było też owo przylgnięcie w roli wasala, do kogoś potężnego, by znaleźć u niego obronę i wsparcie. Inaczej jednostka czuła się zbyt słaba w walce o przetrwanie W pewnym sensie dlatego Chrystus przedstawiany był jako Król i Pan, W naszych czasach każdy ma dostęp do wszystkich możliwych informacji, jakie tylko są; ma do nich również prawo. Stąd też sama tylko wiedza, nawet obszerna, nie wzbudza już dawnego respektu, ani też nie powoduje dawnej zależności. W dodatku słuchacze mają świadomość, iż ogrom istniejącej wiedzy musi przerastać każdego mówcę, tak iż niepodobieństwem jest, by posiadł wszelkie informacje na dany temat. Co wobec tego stanowi podstawę tej władzy? Co daje kapłanom ich moc („potestas")? KOMENTARZ 1987 - Ponownie pielgrzym drąży temat własnego kryzysu, który przechodził, kiedy był jeszcze seminarzystą i kandydatem do kapłaństwa. Tutaj znajduje się w fazie kwestionowania. Nie poznał jeszcze tej rzeczywistości wiary, która ostatecznie pokaże mu, że „władza" kapłańska pochodzi od Chrystusa, jako czysty dar dla tych, którzy wyzuli się z samych siebie, całkowicie otwierając się na Pana udzielającego im łaski uzdrawiającej mocy i Swojego życia dla innych, otrzymujących to wszystko przez ręce kapłana. 18 grudnia 1970 Zwiedzanie obcych krajów odwołuje się jakoś do ludzkiej potrzeby posiadania i władzy - ażeby posiadać cały świat - pojechać, zdobyć i uwiecznić na filmie. KOMENTARZ 1987 - Pielgrzym rozważa jeden ze składników cywilizacji zachodniej, od którego sam chciałby się wyzwolić- 152 Niezręcznie czuje się z tą skłonnością człowieka zachodniego do bezwzględnej dominacji. Do użycia zasobów naturalnych dla zaspokojenia własnych potrzeb, niewłaściwie ulokowanych apetytów i grzesznych namiętności. Znacznie bardziej odpowiada mu postawa kontemplacji natury, przyzwolenia na rozwój różnorodnych jej form, tolerancji i poszanowania jej praw. 19 grudnia 1970 MYŚL - Ludzie niepewni siebie, którzy odbierają życie jako niestabilne i zagrażające, odnajdują jego znaczenie i poczucie bezpieczeństwa w wierze w nadprzyrodzoną moc oraz boski porządek. Ten plan Opatrzności rządzi chaotyczną na pozór materią, nadając prawa, które kierują ruchami ciał niebieskich, przemiennością pór roku i wzrostem wszelkiego życia. Modlitwa w tym kontekście jest ludzkim wysiłkiem, by dopasować się do boskiego planu. KOMENTARZ 1987 - W miarę jak pielgrzym głęboko doświadcza rytmu natury i staje się coraz bardziej świadomy panującego w niej spokoju i porządku, rozpala się w nim żarliwa wdzięczność i miłość dla Stwórcy wszelkiego stworzenia i Najwyższego Prawodawcy. Jego własne serce napełnia się pokojem, a zamysł Wielkiego Artysty wywołuje w nim niemy podziw i uwielbienie. Zmienia się też niepostrzeżenie jego modlitwa. Mniej jest błagania o rzeczy, które pielgrzym uważałby za niezbędne do życia, a znacznie więcej poddawania się temu wszechogarniającemu pięknu i dobru. 21 grudnia 1970 MYŚL - Bóg przyjął ludzką postać po to, by sam człowiek odnowił swoje poczucie godności, by ofiarować mu nadzieję i pokazać wartościową przyszłość. Przyszedł w epoce, kiedy ludzie fizycznie odczuwali własną nędzę i bezsilność wobec natury oraz możno władco w. Sami Żydzi, uważając siebie za naród wybrany, Piastowali i przechowywali nadzieję na lepszą przyszłość, pomimo najbardziej upokarzającej sytuacji narodowej i społecznej, jaką sobie wyobrazić. 153 KOMENTARZ 1987 - W obliczu nadchodzących świąt Bożeg0 Narodzenia, myśli pielgrzyma w sposób naturalny skupiają się na tajemnicy Wcielenia. Uwagę jego wzbudza zwłaszcza fakt, {% Chrystus przyszedł, aby ratować ubogich, kalekich, uciskanych i zniewolonych. Żydzi w czasach Jezusa odczuwali mocno ucisk rzymskich okupantów. Był to jednak zewnętrzny znak i społeczny kontekst dla Jego misji odkupienia wszystkich ludzi z duchowej nędzy, bankructwa swoich zapatrywań na życie i wiecznego potępienia. 22 grudnia 1970 MYŚL- Ludzie na ogół zdają się sądzić, że nie podejmuję pracy zarobkowej, ponieważ jestem leniwy i nie chce mi się wysilać. Nie mogą przecież wiedzieć, że trudno jest mi znosić taki stan zawieszenia i braku przynależności. Jest to nieustanne wyzwanie, by powierzać swoje życie Panu i szukać zjednoczenia tylko z Nim. KOMENTARZ 1987 - Pielgrzym nadal jest wrażliwy, a może nawet przeczulony, na to, co myślą o nim inni. Niemniej stara się nie szukać racjonalnego uzasadnienia dla swojego sposobu życia, ale zwraca się całkowicie do spraw Bożych i im oddaje czas i energię, 24 grudnia 1970 MYŚL - Kiedy ktoś odkryje Boży plan w swoim życiu i zacznie dostosowywać do niego własne myśli i działania, to tak jakby odkrył niewyczerpane źródło energii. Wówczas nic nie okaże się za ciężkie. W rzeczywistości będzie mu przybywało siły, a to, co dawniej wydawało się zbyt trudne, obecnie uzna za możliwe. KOMENTARZ 1987 - Pielgrzym identyfikuje źródło siły i motywację, która przynagla go do marszu, a także energię, jaka pozwala mu sprostać kolejnym niepowodzeniom. Jest to głębokie przekonanie o zgodności wybranego stylu życia z wolą Bożą oraz o opiece Opatrzności. A jeżeli Pan Bóg jest z nami, to któż może być przecie nam? (Rz 8,31). Stąd też pielgrzym nie obawia się już, iż jakaś sytuacja przerośnie go całkowicie. Jeżeli Pan Bóg wezwie go do 154 zadań, które będą mu się wydawały zbyt trudne, to zarazem udzieli mu swojej łaski, pomocy i siły we właściwym momencie i w odpowiedni do sytuacji sposób (2 Kor 12,9). Zbliża się Boże Narodzenie i pielgrzym wspomina przeszłe gwięta z perspektywy doświadczania spraw Bożych. Historia z Bożym Narodzeniem powtarza się co roku. Co roku też celebrujemy narodziny Dzieciątka. W oparciu o tradycję powtarzamy wszystkie znane zwyczaje. Ale gdzie jest samo życie? Sama istota tych świąt? To czas wielu emocji: „Należy być wesołym". Wyciągamy kolędy, „odkurzamy" je i słuchamy do upojenia, aż wszystko staje się takie święte. To pora obdarowywania: „No wiecie, zbiórka na szpital dziecięcy". Kto mógłby odmówić datku na taki cel? Zobaczymy, kto da więcej. A co z miłością? Czy nie gubi się gdzieś na wyciągu z konta bankowego? A co z kościołem? Tam chyba znajdziemy prawdę. Wyciągnijmy ozdoby choinkowe. Ustawmy drzewko. Bez tych bombek, gwiazdek itp. to po prostu nie byłyby święta. Ubierzmy odświętnie dzieci. Niech przemaszerują chłopcy z chóru. A teraz wyłączmy światła i zaśpiewajmy kolędę „Cicha noc". Panie, czy nie możemy zatrzymać na chwilę tych wszystkich przygotowań i upaść na kolana wobec Twojej tajemnicy Wcielenia? Jedyne, czego pragniesz, to żebyśmy poświęcili minutę czasu Tobie Samemu... Kto pomoże nam oderwać się od martwej tradycji obyczajowej? Kto zapali w nas ogień miłości, tak żebyś mógł przyjść ponownie jako żywy Bóg? Jakie będą w tym roku moje święta? Jak mam Cię zadowolić, Panie? Jak Ty chcesz, żebym je spędził? Czy mam jakiś wybór? I co to w ogóle znaczy celebrować święta? Czy świat wie, o co w tym wszystkim naprawdę chodzi? Proszę Cię, Panie, daj mi wiarę, bym mógł spojrzeć na te święta inaczej, pomimo tych wszystkich naleciałości. I odnów tę miłość, która uczyniła Słowo Ciałem. 155 Kto w tym świecie grzechu i śmierci podtrzyma wysoko Twoją Światłość? Kto sprawi, żeby ustały wojny i ludzka zachłanność? Kto przywróci nam miłość, by zapanowała nad wszystkim...? KOMENTARZ 1987 - Na pierwszy rzut oka brzmi to wszystko dosyć cynicznie. Równocześnie jednak widać, jak daleko pielgrzym odsuną} się od amerykańskiej tradycji obchodzenia tych świąt i że patrzy na nie z nowej dla siebie perspektywy. Prawdopodobnie jest to sposób, w jaki Pan Bóg wychowuje go do poznania Swoich tajemnic. A oto dalsze refleksje zatytułowane: MYŚLI NA BOŻE NARODZENIE Czy zastanawialiście się kiedykolwiek, o co w tym wszystkim chodzi? - Kupowanie tuzinów paczek, prezentów, które wkrótce zostaną zapomniane; - lśniące błyskotki, lampki choinkowe, które oślepiają wzrok, ale omijają serce, ukrywające całkowitą pustkę naszego wnętrza. - Choinkowe drzewka i kolorowe bombki, które nie są już znakiem płodności ziemi. - Miniaturowe pociągi na szynach, cały ten zaczarowany, gwiazdkowy świat nadal w ręku człowieka? - Święty Mikołaj i „Co chciałbyś dostać?" Jakby to wszystko była zabawka. - Marzenia o białym śniegu, który napewno spadnie, jakby to on miał wyciszyć ziemię. - Ile dni zostało nam jeszcze na zakupy świąteczne? I żadnej chwili, by przystanąć i odpocząć. - Lśniące łańcuchy i wirujące kręgi; natura ma w sobie nieujarzmiomą siłę: - rodzinne wizyty, goście, przyjęcia -dobre, żeby sobie poplotkować. - Wyborne dania i kosztowne napoje 156 j „wypijmy do dna!" nieco bezmyślnie. ^ Kolędy oczywiście i ma się rozumieć pasterka. pawne zwyczaje, których nadal przestrzegamy. Zabiegani, zatroskani, pić mamy czasu, by przystanąć, myśleć, podziwiać. A MOŻE TO CHODZI O TO... Na liniach frontu całego świata Wigilijna cisza i zawieszenie broni A MOŻE TO CHODZI O TO... W domu biedaków pali się ogień, Jedyne ich źródło ciepła i światła A MOŻE TO CHODZI O TO... W domu biedaków dziecko się rodzi, A matka je bierze w ramiona A MOŻE TO O TO CHODZI... W jakimś miasteczku rzymskiego imperium Też nowe dziecko się rodzi, Ponoć dane od Boga, tak powiadają A MOŻE TO O TO CHODZI... Miasto usypia i światła w nim gasną, Jakiś człowiek nie śpi i duma... A MOŻE TO O TO CHODZI... W kościele cisza, bogaci już poszli Lecz czuwa w nim samotna dusza A MOŻE TO O TO CHODZI... Dziecko się bawi samotne i ciche, Buduje w skupieniu swoje zamki z piasku A MOŻE TO O TO CHODZI... Dziecko podnosi ulubioną lalkę, Przytula, karmi troskliwie A MOŻE TO O TO CHODZI... Ziarno pszenicy, ziarno zboża Umiera, by wzbudzić nowe życie WIĘC MOŻE TO O TO CHODZI 157 KOMENTARZ 1987 - Ponieważ pielgrzym znalazł się poza ob, chodami Świąt Bożego Narodzenia na sposób typowy dla jeg0 kultury, więc konfrontuje tradycje rodzinnego domu z głębszy^ znaczeniem tego święta. Już nigdy nie będzie mógł całkowicie poddać się urokowi tych świąt obchodzonych w sposób świecki, nieledwie pogański... 27 grudnia 1970 MYŚL - Dlaczego te pierwsze dwadzieścia pięć lat mojego życia wydaje mi się teraz takie nierzeczywiste? Być może dlatego, że były takie łatwe i zaprogramowane, podczas kiedy prawdziwe życie nigdy nie jest takie sztywne. Biorąc więc pod uwagę ten trend ewolucji mojego życia, czy możliwe jest, by stało się ono bardziej prawdziwe, a przez to mniej bezpieczne, pełne ryzyka, wątpliwości, trudne, a nawet nieuporządkowane...? KOMENTARZ 1987 - Pielgrzym wykazuje tu nadal wielką naiwność życiową, może dlatego, że aż dotąd nie doświadczył jeszcze żadnych prób, ani kryzysów. Dopiero trudności i zmagania pokazują, że autentyczne życie nie jest takie schludne, łatwe i zorganizowane, natomiast jest w nim jakaś surowość, głębia i niewiadoma. Widząc, jak społeczeństwo zachodnie ery technicznej dąży do wyeliminowania wszelkiego wysiłku, pielgrzym zastanawia się, czy jest w tym prawdziwa mądrość, żeby dla siebie i następnego pokolenia uczynić życie łatwe i komfortowe. 28 grudnia 1970 MYŚL - Znane i stare formy modlitwy mogą być instrumentem stabilizującym i skupiającym w życiu pełnym zmiennych wydarzeń. Bóg jest niezmienny, chociaż nasze wyobrażenie o Nim nieustannie zmienia się i dojrzewa. On Sam się nie zmienia, ponieważ jest jednorodny, pełen harmonijnej prostoty i jedności wewnętrznej, a nie rozbity, jak my, na wiele sprzecznych pragnień. KOMENTARZ 1987 - Pielgrzym odkrywa praktyczny cel recytowania modlitw wyuczonych w dzieciństwie na pamięć. To z kolei prowadzi go do odrzucania „teologii procesu", która wszelkie 158 ypisywała człowiekowi, stworzeniu i temu, co stworzone. , w tej koncepcji, jest Istotą Niezmienną, stabilną, na której się oprzeć we wszelkich zmieniających się kolejach losu, i w którym zawsze można odnaleźć schronienie. 29 grudnia 1970 Moją główną nadzieją jest to, że kiedyś powstanę z martwych i będę żył z Bogiem, już po swojej śmierci dla tego życia. KOMENTARZ 1987 - Serce pielgrzyma zostało oczyszczone na tyle, żeby mógł poniechać wszelkich innych planów, celów i nadziei za wyjątkiem tego nadrzędnego celu - bezpiecznego dotarcia do miejsca wiecznego przeznaczenia - to jest życia z Bogiem na zawsze. Tego samego dnia MYŚL - Nie znalazłem jak dotąd żadnej pokrewnej mi duszy. Wielu dzieliło ze mną „lekkie" momenty - wspólnej radości i śmiechu; nikt jak dotąd nie był gotów, by razem ze mną znosić i opłakiwać żałobę, by wspólnie obserwować życie i wejść w głębię modlitwy. KOMENTARZ 1987 - Ta osobista uwaga odsłania coś z samotności, jaka jest w powołaniu pielgrzyma. Zanim jeszcze opuścił miasto - twór człowieka - i podjął wędrówkę drogą do miasta-siedziby Boga, z łatwością nawiązywał kontakty. Miał też wielu znajomków gotowych, by mile i wesoło spędzać razem czas. Teraz jednak opłakuje grzechy - własne i całego świata. Nie widzi, żeby ktokolwiek chciał podjąć z nim Krzyż Chrystusa i nieść go aż na Golgotę. 31 grudnia 1970 MYSI- Czy to możliwe, żeby grzech napędzał aktywność świata? Gdyby ludzie powściągali swoje apetyty, tak jak prosił o to Chrystus w Kazaniu na Górze, gdyby tylko zechcieli swoje plany Podporządkować Jego odwiecznym planom i oczekiwać Jego powtórnego przybycia... Może tylko tego potrzeba, aby nadszedł koniec u 159 świata - złożyć broń i połączyć się we wspólnej ekstazie, w jedności modlitwy... KOMENTARZ 1987 - Pielgrzym wskazuje na rozwiązanie pro, blemów światowych z perspektywy eschatologicznej - a mianowicie jako zadośćuczynienia za grzechy. Wszystkie napięcia w świecie pochodzą-jak sądzi - z ludzkiej zachłanności, samowoli oraz przerostu ambicji osobistych, czyli grzechu. Gdyby ludzie odwrócili się od grzechu, wówczas Królestwo Boże mogłoby się objawić. Tego samego dnia MYŚL - Historycznie rzecz biorąc, Kościół wybrał późniejsze przykazanie Chrystusa, by „wziąć miecze" (Łk 22,36) i uzbroił się w „broń" - struktury tego świata - interpretując Jego eschatologiczne wezwanie i stosując je jedynie do Jego życia i końca tego świata. KOMENTARZ 1987 - Pielgrzym rozważa instytucjonalny aspekt Kościoła, który przesłania często i ukrywa jego naturę eschatologiczną. Ponieważ Kościół żyje pośród świata, podlega nieustannie pokusie, by przyjmować formy tego świata. Zapomina wówczas o tym, by całkowicie zdać się na Pana. Wówczas Pan Bóg zsyła świętych i proroków, by przypomnieć Kościołowi, iż ma żyć wiarą, że ma pokutować i poddawać się nieustannemu oczyszczaniu... l stycznia 1971 MYŚL - Sytuacja opowiadania komuś o czymś, co mu jest całkowicie nieznane. Chrystus opowiada nam o niebie. Jeżeli mówca świadomy jest ignorancji słuchającego, to nie ma problemu. Powinien być również świadomy dotychczasowego doświadczenia osoby słuchającej. Nie może tu być doskonałego przekazu, ponieważ mówiący do pewnego stopnia musi dostosowywać przekazywane treści do wiedzy słuchacza na dany temat oraz mitów, jakie ten posiada. W najlepszym wypadku może coś zasugerować za pomocą obrazów - w przypowieściach. Wszystkie nasze działania w tym świecie są jedynie symboliczne; żadne z nich nie osiąga rzeczywistości. Tak więc nasza obecna 160 ezystencja jest sprawą wyboru symboli, co do których sądzimy, iż najlepiej pokażą rzeczywistość, jaka leży poza nimi. fak samo jest z szacunkiem dla życia. Ostatecznym symbolem tutaj może być odmowa deptania życia roślinnego i zwierzęcego pod stopami (a cóż dopiero kompletne powstrzymanie się od pożywienia...) KOMENTARZ 1987 - Pielgrzym podejmuje tutaj problem trudności ^v kontaktach. Chodzi mu zwłaszcza o przekazywanie wiedzy na temat wieczności człowiekowi, który ograniczony jest czasem i nie może pojąć wieczności kategoriami swojego umysłu. Stąd też pielgrzym rozumie powód, dla którego Pan Jezus wybiera przypowieści i symbole, szczególnie ucząc, że całe Jego życie, śmierć i zmartwychwstanie potrzebne było dla człowieka. Co do ostatniej konkluzji, żeby nie niszczyć życia dla naszego pożywienia, miałaby ona sens, jednakże Syn Boży stał się człowiekiem, przyszedł na ziemię, aby tu żyć, umrzeć i powstać znowu 1 stać się OSTATECZNYM SYMBOLEM oraz jedynym nośnikiem rzeczywistego szacunku dla życia. W całym łańcuchu życia na ziemi formy niższe oddają życie, aby podtrzymać życie form wyższych. Jezus wziął na siebie śmierć krzyżową, na którą skazywano najgorszych kryminalistów, cierpiąc, jak wyrzutek społeczeństwa, za wszystkie grzechy świata. A wydał się na tę haniebną śmierć, by w jej następstwie dać życie wszystkim, którzy będą przyjmowali Jego Ciało i Krew. Odtąd Ofiara Golgoty i Eucharystii stały się ostatecznym znakiem i sakramentem RESPEKTU DLA ŻYCIA. 2 stycznia 1971 MYŚL - Dla większości ludzi konwersacja wydaje się jakimś antidotum na nudę; także jedzenie spełnia tę funkcję. Zapełnia im to pustkę, jaką czują w milczeniu, lub cichym odpoczynku. KOMENTARZ 1987 - Pielgrzym doświadcza głęboko próżności Wszelkich ludzkich działań; to może prowadzić do cynizmu. Może Jednak popychać w ramiona Boga, który jedynie zaspokoi najgłębsze hdzkie pragnienia. 161 Część III BRINDISI - ATENY Łańcuchy zazgrzytały, kiedy prom POSEJDONIA podnosi} kotwicę z dna zatoki w Brindisi i ułożył ją starannie na dziobie. Przypadkowa grupa pasażerów, którzy zapłacili jedyne dwanaście dolarów za przepłynięcie tych 150 mil z Brindisi do Aten prze? Cieśninę Otranto, wyglądała jak uciekinierzy. Każdy zajęty był swoim bagażem, sprawdzając po raz kolejny, czy niczego nie brakuje z cennego dobytku. Wielu z nich wyglądało na młodych Amerykanów, jacy zwiedzają czasem Europę „za 5 dolarów dziennie'1. Pomiędzy nimi gdzieniegdzie widać było ludzi interesu w tradycyj. nych garniturach. Zdecydowana większość pasażerów udała się na górny pokład, żeby zobaczyć, jak statek odbija od brzegu. Żegnali ląd włoski, który dla jednych był ziemią ojczystą, dla innych miejscem wakacyj-1 nej przygody. j Jednak pielgrzym pozostał w fotelu pod pokładem. Był uszcześ-' liwiony, że ma przed sobą kilka godzin podróży w dobrze oświet lonym i ogrzanym pomieszczeniu, gdzie mógł spokojnie oddać się pisaniu listów do rodziny. Na postojach było na to za zimno, a poza tym był przecież ciągle w ruchu. Tu nareszcie mógł przemyśleć| spokojnie te dwa miesiące spędzone we Włoszech. Prom zatrzymał się na krótki postój na wyspie Korfu, zwanej po grecku Kerkyra, po czym jednym „ciągiem" przepłynął ostatni 25-milowy odcinek do Grecji, gdzie zacumowali w miejscowości Egoumenitsa. Tu pielgrzym zarzucił na plecy swój wysłużony plecal ze stelażem oraz błękitnym śpiworem na górze i wyruszył ni poznanie lądu, o którym wiedział, że był kolebką całej cywilizacj zachodniej, której i on czuł się integralną częścią. Zależało bardzo, żeby odwiedzić Ateny, a następnie Korynt, gdzie św. Pa1 założył gminę chrześcijan, do której napisał dwa znane nam dzisiaj listy. Będzie poniekąd wędrował śladami wielkiego Apostoł kiedy ten nawracał pogan, a więc jakoś i jego. Sama myśl o t) 162 napełniała serce pielgrzyma wielką radością. Czuł się niegodny tej łaski, a zarazem nader uprzywilejowany. Miał to być przecież okres wygotowujący go do kroczenia również śladami tego, który był Mistrzem św. Pawła i jego samego - Jezusa Chrystusa. Zanim jednak opuścił port w Egoumenitsa, wymienił swoje czeki podróżne American Express na walutę miejscową, którą była drachma. Te trzydzieści dolarów, przeznaczone na pobyt w Grecji, miało mu umożliwić zakup bochenka chleba dziennie, co było jego podstawowym pożywieniem, a także opłacić ewentualne noclegi czy przejazdy promem. Pielgrzym miał jeszcze w pamięci doświadczenie własnej bezradności, kiedy to utknął na drodze nieomal zagrzebany w świeżym śniegu, zbyt wyczerpany, by iść przez następne sześć godzin do Foggii. Toteż tym razem postanowił trzymać się wybrzeża Morza Śródziemnego, jako terenów najcieplejszych. Oznaczało to jednak, że od czasu do czasu będzie zmuszony przeprawiać się promem, podczas gdy w centralnej Grecji mógłby cały czas wędrować pieszo. Skierował się więc od razu na południe do Margariton, Pargi i dalej do Prevaza, gdzie małą łodzią przeprawił się dziewiątego stycznia przez dwumilowy odcinek morza do Yonitssy. Stamtąd ponownie szedł główną szosą (nr 19) do Antirrion i znowu promem do Patras już na półwyspie peloponeskim. Podczas tych pierwszych dni w Grecji pogoda była ciepła, słoneczna, co było miłą niespodzianką po deszczach i śniegach ostatnich dni we Włoszech. Niespodziewanie jednak pielgrzym dostał lekkiej dyzenterii. Mimo znacznego osłabienia starał się nadal wytrwać w codziennym marszu. Uznał, że najlepszym lekarstwem będzie powstrzymywanie się od jedzenia i picia przez kolejne parę dni. Tym, co go ratowało przed odwodnieniem organizmu, były pomarańcze, dziko rosnące przy drodze i spadające pod drzewami. Dzielił sobie pomarańczę na części i co jakiś czas żywił się małą porcją soku wraz z mięsistą C2?ścią owocu. To rzeczywiście okazało się znakomitym lekarstwem 1 wkrótce jego organizm wrócił do normy. 163 Właśnie w ciągu tych pierwszych dni zdarzył się incydent, który przypomniał mu o niebezpieczeństwie samotnego podróżowania ale także o nieustannej opiece Opatrzności Bożej. Było już dobrze po zmierzchu, ale nie chciał się jeszcze kłaść bo ani miejsce nie było odpowiednie, ani nie pragnął tak długie, go spoczynku. Nagle usłyszał w pewnej odległości szczekanie psów. Początkowo nie zwracał na to uwagi, jednak szczekanie stawało się coraz bardziej zajadłe w miarę, jak sfora przybliżała się od tyłu. Wcześniej tego dnia pielgrzym widział psy, które wyglądem przypominały owczarki alzackie. Miały na sobie żelazne obroże nabijane długimi na cztery cale metalowymi kolcami. Uznał, że jest to zapewne ochrona przed wilkami, by nie zagryzły psa w walce. Nadawało to zwierzętom jeszcze groźniejszy wygląd, który teraz pielgrzym skojarzył w myśli, słysząc za sobą ponure ujadanie. Niestety, był zupełnie bezbronny, całkowicie sam na pustkowiu i nie było nikogo w zasięgu wzroku. Co gorsza nie miał przy sobie żadnej broni, nawet kija do obrony. Nie wydawało mu się rozsądne, żeby uciekać, nie widział również drzew, na które mógłby się wspiąć. Wzywał w milczeniu Boga na ratunek, gorączkowo obmacując kieszenie. W pewnym momencie poczuł w ręku małą latarkę, którą kupił sobie we Włoszech, by również po zapadnięciu zmroku móc czytać psalmy. Kupił nawet nowe baterie, jeszcze zanim przekroczył granicę, nie wiedząc, czy w Grecji mają ten sam typ bateryjek. Wówczas Pan Bóg podsunął mu pomysł, który miał mu uratować życie. Pielgrzym zwolnił nieznacznie, aż wreszcie stanął w miejscu i pozwolił, żeby sfora psów przybliżyła się na odległość około 15 stóp. Wówczas z przeraźliwym okrzykiem, który głośnym echem rozszedł się po całej okolicy, zwrócił się nagle twarzą do nich i gwałtownie zapalił latarkę, świecąc im prosto w oczy. Psy stanęły jak rażone piorunem, po czym gwałtownie zawróciły i rozpierzchły się w przestrachu. Pielgrzym odetchnął z ulgą, dziękując Panu zJ wybawienie go z tej niespodziewanej opresji. Grecy okazali się narodem gościnnym i chętnym do pomocy' Nieustannie ktoś zapraszał go do auta. Począwszy od kierowej 164 autobusu, który stanął, pokazując, że weźmie go za darmo, aż do ^otocyklisty, który proponował podwiezienie pielgrzyma z całym jego bagażem. Grecy byli również chętni do pogawędki i ciekawscy, choć nie tak przerażający jak owa sfora psów... W końcu jednak stało się to tak uciążliwe, że biedny pielgrzym musiał opanować w miejscowym języku zwroty: „Wyłącznie pieszo" i „Do Jerozolimy "> by zrozumieli, że maszerował z własnego wyboru, a nie z braku pojazdu. Czternastego stycznia pielgrzym dotarł do Patras, by następnie odwiedzić Korynt w drodze do Aten. Patras było ruchliwą metropolią o charakterze międzynarodowym. Jakiś elegancko ubrany Anglik okazał wiele zainteresowania naszemu pielgrzymowi, wdając się z nim w dłuższą rozmowę. Na zakończenie życzył mu, aby „jego stopy nosiły go wszędzie tam, gdzie zapragnie jego serce", co pielgrzymowi wydawało się pięknym i stosownym życzeniem. To spotkanie utkwiło mu głęboko w pamięci. Siedemnastego stycznia dotarł do Koryntu. Głównym jego celem było zobaczenie ruin miasta - starożytnego Koryntu - z pierwszego wieku naszej ery. To miał być pierwszy po Rzymie „punkt kontaktowy'' ze św. Pawłem, którego śladami miał teraz wędrować przez następne trzy miesiące. Ażeby lepiej wejść w atmosferę tego miasta z czasów, kiedy Apostoł Narodów zakładał tu wspólnotę chrześcijan, pielgrzym uważnie czytał Dzieje Apostolskie oraz listy Świętego. Wprawdzie ostatecznie spędził zaledwie kilka godzin wśród ruin, jednak z zadowoleniem odnalazł miejsce oznakowane napisem BERIA, gdzie św. Paweł został oskarżony przed prokonsulem Achai o szerzenie wiary w Chrystusa Zmartwychwstałego (Dz 18,12nn). Pielgrzym rozmyślał nad kosztem dawania świadectwa, gdyż z tradycji wynika, iż św. Paweł nieustannie podlegał prześladowaniu i żył pośród ciągłych niebezpieczeństw, czy to wśród Greków, czy we własnym narodzie. Ta krótka medytacja odnowiła odwagę i determinację pielgrzyma, aby żyć Ewangelią, nie tyle może głosząc ją poganom, jak sw. Paweł, ile raczej, by ją wyznawać całym swoim umysłem i sercem. 165 Po trzech dniach pielgrzym dotarł do Aten. Tu czekało go więce; spraw do załatwienia niż tylko zwiedzanie kościołów i modlitwa Potrzebne były mu tym razem pewne usługi, jakie zapewnia podróżnym współczesna cywilizacja. Tak więc, po pierwsze, miał się udać do biura American Express w nadziei na odebranie listów od rodziny. Spieszno mu było zobaczyć, czy jest jakaś poczta z domu. Kiedy więc znalazł się w odległości dziesięciu mil od Aten postanowił skorzystać z pierwszej nadarzającej się okazji, żeby podjechać do miasta. I rzeczywiście - niebawem młody, długowłosy Amerykanin zahamował swoją małą furgonetką i zaproponował podwiezienie. Znał, jak się okazało, Ateny i wiedział, gdzie znajduje się biuro American Express. Gotów był ponadto zawieźć pielgrzyma na samo miejsce. Pielgrzym ochoczo wskoczył do samochodu, tym razem uznając to za prawdziwe zrządzenie Opatrzności, a nie zdradę swojego przyrzeczenia odbycia wyłącznie pieszej wędrówki. Potrzebne mu były jeszcze dwie usługi medyczne. Najpierw dentysta, a następnie szczepienie przeciwko cholerze. Od swojego towarzysza podróży szybko uzyskał informację, gdzie należy zwrócić się w obu tych sprawach. Wkrótce złożył trzy wizyty u dentystki, która za przystępną cenę dwunastu dolarów założyła mu trzy solidne plomby. Wziął też dwa z serii trzech zastrzyków przeciw cholerze, co było konieczne ze względu na jego dalszą trasę przez Turcję na Bliski Wschód. Jeszcze dwa dni zajęły mu te sprawy, zanim mógł wyruszyć dalej, tak że miał okazję odwiedzić Akropol, którego ruiny górowały wysoko nad miastem. Nareszcie też z bliska zobaczył Partenon - ongiś pogańskie miejsce kultu, potem przez kilka stuleci chrześcijańską świątynię. Był to jeden z tych pomników kultury zachodniej, który wrył mu się w pamięć jeszcze z czasów seminaryjnych. Nadal ceniony był jako klasyczny przykład architektury greckiej, z jej harmonią i nienagannymi proporcjami. Niestety - pozostały z niego jedynie pojedyncze kolumny, kamienne belkowanie oraz resztki ozdobnych fryzów. Dawna sława greckiego budownictwa przeminęła. Jednakże Pan Bóg zadbał najwyraźniej, żeby pielgrzym ntf i 166 opuścił tego słynnego miejsca całkowicie rozczarowany. Otóż tego dnia padało z przerwami. Kiedy jednak miał już schodzić w dół i Akropolu, słońce przedarło się na chwilę przez zasłonę deszczu \ chmur. I nagle na niebie pojawiła się prześliczna tęcza, której oba końce widoczne były poniżej, nad miastem. Było to tak, jakby Pan góg mówił, iż akceptuje ludzkie wysiłki budowania i tworzenia dzieł pięknych na miarę naszego wyobrażenia doskonałości, o ile nie zapominamy o Tym, Kto ostatecznie jest Dawcą talentów i Najwyższym Artystą. Tylko On - Pan i Bóg - był w stanie w jednej chwili wyczarować z kilku kropel wody i światła zjawisko tak pełne wdzięku. Jeszcze jedna rzecz przykuła uwagę pielgrzyma. Była to plakietka z brązu umieszczona na Areopagu w połowie drogi w dół od Akropolu. Upamiętniała ona miejsce, gdzie św. Paweł próbował opowiedzieć Grekom o nieznanym Bogu. Starał się przekazać ówczesnym myślicielom starożytnej Grecji ideę Chrystusa zmartwychwstałego (Dz 17,22 nn). Większość wprawdzie na samą wzmiankę o zmartwychwstaniu ciała wyśmiewała Apostoła, niektórzy jednak uwierzyli, a sam św. Paweł nie zrezygnował z dalszego nawracania Greków i powędrował na bardziej chłonny teren Koryntu. Pielgrzym dumał nad tym, jak cała mądrość filozofów greckich zamknęła ich serca na ufne przyjęcie Dobrej Nowiny. Tak samo jego własne studia teologiczne nie doprowadziły go do osobistego spotkania z Chrystusem i Jego uzdrawiającą mocą. Okazuje się więc, że to nie wiedza, z całą towarzyszącą jej potęgą, ale wiara, a nawet^ jej wszelka słabość, napełnia nas życiem Bożym. __ A oto kolejne notatki z dziennika podróży w Grecji. 4 stycznia 1971 MYŚL- Czyż w Stanach nie jest powszechnym przeświadczenie, że jeżeli ktoś jest biedny, to tylko dlatego, że nie pracuje? Czy nie implikuje to przekonania, że człowiek może uczynić samego siebie bogatym własną mocą? Czy nie jest tak, iż ignorujemy wówczas bardziej podstawową prawdę o naszej nędzy i słabości przed Bogiem oraz wskazówkę Chrystusa, aby iść za Nim, towarzysząc Mu w Jego 167 biedzie i pokorze? Wskazuje to również na świadomość naszej słabości i bezradności, gdy brak ludzkich struktur, które podtrzymują życie. KOMENTARZ 1987 - Pielgrzym nie tylko obnaża powierzchow, ność naszych przekonań, że jeżeli ktoś jest biedny to dlatego, że się leni do pracy; dotyka również korzeni takiego przekonania. Interesujące jest bowiem nie tylko to, że ludzie nadal w to wierzą, ale również to, dlaczego tak się dzieje. Przede wszystkim w tym powiedzeniu ukrytym założeniem jest, iż powodzenie finansowe i dobrobyt są synonimem szczęścia, poczucia bezpieczeństwa i władzy. Jednak z chwilą, kiedy porzucimy wszelkie wsparcie systemu społecznego, tak jak uczynił to pielgrzym, wówczas na plan pierwszy wychodzi wrodzona ludzka słabość i dopiero wtedy możemy przyjąć wskazanie Chrystusa o naśladowaniu Go, bo On jest cichy, łagodny i pokornego serca (Mt 11,29). 6 stycznia 1971 MYŚL - Tak jak tylko chory człowiek przystanie na zalecenie lekarza, aby pościć, tak samo jedynie ktoś, kto rozpoznaje swoją duchową słabość, zggdzi się odprawiać pokutę. KOMENTARZ 1987 - Pielgrzym, podjąwszy pokutny tryb życia, rozumie znaczenie i cel postu i samozaparcia. Widzi jednak jasno, że nikt nie wybierze takiego stylu życia, o ile nie uzna w swoim sercu, że potrzebny mu radykalny zabieg. Jeżeli nie postrzegamy ,. swojej sytuacji jako rozpaczliwej, to również nie widzimy potrzeby bolesnej kuracji... 14 stycznia 1971 MYŚL - Czymże jest życie, jak nie jednym wielkim oczekiwaniem na Pana? Wszelkie momenty w życiu, kiedy na coś, lub na kogoś czekamy, powinny być dla nas niesłychanie cenne, ponieważ wskazują na rzeczywistość ostateczną i w ten sposób przydaj) znaczenia codzienności. KOMENTARZ 1987 - Ta świadomość jest darem dla pielgrzyma jaki uzyskał kiedyś, czekając dwie godziny na poranną Mszę i tol 168 przed zamkniętym jeszcze kościołem. Wydawało mu się to wówczas flietaforą całego życia chrześcijanina widzianego z perspektywy eschatologicznej. Koresponduje to w pewnej mierze z Ewangelią Chrystusa o konieczności ciągłego czuwania i oczekiwania na powrót Oblubieńca. Tak też życie chrześcijanina jest osadzone w pełnym nadziei wyglądaniu na dopełnienie się obietnicy Jezusa zrealizowania Jego Królestwa. 17 stycznia 1971 MYŚL - Modlitwa jest obecnie czymś jedynym, co nadaje mojemu życiu sens, jakiego potrzebuję. KOMENTARZ 1987 - Pielgrzym znalazł perłę o wielkiej wartości (Mt 13,46) i sprzedał wszystko, aby ją kupić. Perłą tą jest zjednoczenie z Panem w modlitwie. Jest to jego głównym zadaniem. Dopiero to wypełniło pustkę, której doświadczał, mimo dwudziestu lat katolickiego nauczania. W świetle tego doświadczenia, wszystko inne jest jak słoma, która się spala (Flp 3,8). Tego samego dnia MYŚL - Tylko mądry człowiek może udzielić prawdziwego błogosławieństwa. KOMENTARZ 1987 - Tę refleksję wywołało spotkanie z cudzoziemcem w Patras. Życzył on pielgrzymowi, żeby ten mógł zawsze dojść tam, gdzie tego pragnie. To życzenie, tak bliskie sercu pielgrzyma, zdaje się wypływać z głębokiego doświadczania dróg Pańskich. Szczególnie wnika ono w pragnienie Naszego Pana, by przynosić łaskę i życie swojemu ludowi. Właściwie rozumiane błogosławieństwa nie są jakąś magią, typu hokus-pokus. Są znakiem wskazującym, w bardzo konkretnej sytuacji życiowej, ostateczną prawdę o miłości i obecności Boga, który przynosi pokój. 18 stycznia 1971 MYŚL - Współczesnemu człowiekowi brak serca. Ma jedynie ciało i umysł. To właśnie serce ludzkie tęskni nieustannie za tym, 169 czego nie ma i czego własnym wysiłkiem człowiek nie może osiągnąć. Są to wartości, które nas „wzywają", dla których warto się wysilać, wiedząc zarazem, że zawsze pozostają jakoś poza naszym zasięgiem. KOMENTARZ 1987 - Pielgrzym wielokrotnie zastanawiał się, co w Piśmie świętym oznacza „serce". Obecnie zaczyna rozumieć. To właśnie była ta część jego osobowości, która jak dotąd pozostawała uśpiona. Całe jego dotychczasowe wykształcenie koncentrowało się na tym, co fizyczne i umysłowe. Stąd też, odkrywając nowy wymiar życia, pielgrzym definiuje go jako to, co przekracza cele osiągalne fizycznie i umysłowo. Serce jest siedliskiem żywej wiary, zaś jedynie wiara wprowadza go w kontakt z żywym Bogiem, czego nie może dokonać ani sam umysł, ani ciało - jest to bowiem królestwo ducha. 20 stycznia 1971 MYŚL - Codziennie wzrastam w łasce i mocy Pana. Nie jest to moja siła, ale Jego. Ja sam ze swojej strony byłem i nadal jestem słaby i bezsilny. Co więcej, w takiej tylko mierze, w jakiej pozwalam ujawnić się mojej słabości i pokazuję ją Panu - On Sam może mnie napełnić Swoją mocą. KOMENTARZ 1987 - Przez pierwsze 26 lat pielgrzym próbował żyć jak człowiek silny, aktywny i kompetentny. Wypróbował typowe ludzkie drogi uzyskiwania pozycji, wiedzy i władzy. Dopiero kiedy to go zawiodło, wybrał drogę słabości. Ku jego zaskoczeniu i satysfakcji, Pan zniżył się do niego, napełniając go Swoim szczęściem i dając zaspokojenie wszelkich potrzeb i pragnień serca. Dopiero teraz zrozumiał ewangeliczny „przepis" na szczęście, że mianowicie, trzeba wszystko oddać, aby wszystko znowu odnaleźć. W jego własnym życiu okazało się to całkowicie i dogłębnie prawdziwe (Mt 16,25). PO ŁACINIE Christus vincit; Christus regnat; 170 PO ANGIELSKU Christ conąuers; Christ reigns; mperat. ab omni mało plebem suam defendat. gcce crux Domini; Fugite partes adversae; Yicit leo de tribu Juda. Christ rules. Christ defends His people from all evil. Behold the cross of the Lord; Flee all foreign po wers; The lion of the tribe of Judah conąuers. Rzym, grudzień 1970 171 GRECJA - IZRAEL 22 stycznia 1971 - 27 kwietnia 1971 Część I ATENY - ECEABAT Dwudziestego drugiego stycznia, po pierwszym zastrzyku przeciw cholerze, pielgrzym opuścił Ateny, kierując się na północ. Miał do przebycia około czterystu mil, ażeby przekroczyć wschodnią granicę Grecji i udać się do Turcji. Ten etap podróży miał mu zająć całe cztery tygodnie. Obecnie pielgrzym znalazł się na terytorium wielokrotnie przemierzanym przez wielkiego Apostoła Narodów. Święty Paweł bywał tu wraz ze swoimi pomocnikami - Tymoteuszem, Tytusem i Łukaszem. Pielgrzym z utęsknieniem wyglądał na trasie takich miast, jak Saloniki, czy Filippi, które odegrały pierwszoplanową rolę w rozprzestrzenianiu się Ewangelii Chrystusowej (poza samym miejscem jej powstania). Była w tym oczekiwaniu również nadziej a,że owi Apostołowie wiary będą i jemu towarzyszyli, rozpalając jego serce gorliwością apostolską. Wędrowanie stało się teraz czystą przyjemnością. W tym rejonie Grecji była już wiosna i pola pokryły się soczystą zielenią. Na dalekim horyzoncie, na tle czystego błękitu nieba, z malowniczym obłokiem tu i ówdzie, wyłaniał się fantastyczny widok. To łańcuch górski, Pindus, ze swoim najwyższym wzniesieniem góry Parnas, przypominał o greckiej mitologii.Noce były jasne, o czystym niebie, rozgwieżdżonym i lśniącym. Tak sobie wyobrażał niebo widziane przez trzech Magów ze Wschodu, podążających za betlejemską gwiazdą. Kiedy tak pielgrzym posuwał się na północ, zauważył także różnice samego terenu. Dotychczas były to nieurodzajne ziemie 173 nadające się jedynie na wypas owiec, co najwyżej mogły tam rosnąć gaje pomarańczowe i drzewa oliwne. W miarę jak szedł dalej, ziemia wydawała mu się bardziej płodna - tu już było widać pszenice i ładne zagrody otoczone żyznymi polami. W końcu stycznia dotarł do miejscowości Lary ssą, gdzie wynajął tani pokój, żeby zrobić generalne mycie i pranie. Kosztowało go to niecałe dwa dolary. Znalazł również klinikę, gdzie przyjął kolejne szczepienia przeciw cholerze. Tu również mógł spokojnie napisać jedenasty długi list do rodziny w Stanach. Opisywał w nim pobyt na ziemi greckiej. Trochę utożsamiał się z Trzema Królami, bo tak jak oni poszedł za gwiazdą, aż do Jerozolimy, także w poszukiwaniu Mesjasza. Napisał również rodzicom, że ta pielgrzymka jest ciężkim wysiłkiem i wymagała całkowitego poświęcenia. Nie był turystą, który zwiedza świat dla przyjemności, rozkoszując się pięknymi widokami, ani kontestującym hipisem. Była to w pełnym tego słowa znaczeniu pielgrzymka - w której miał całym sercem i umysłem odpowiadać na wezwanie Pana i Jego tylko poszukiwać. Nie mógł nawet orzec z całą pewnością, czy zaraz po jej zakończeniu powróci do Stanów, czy też nie, ponieważ nauczył się żyć bez dalszych planów, oddając każdy dzień w Boże Ręce. Poddawał się Opatrzności i starał się trwać na czuwaniu wewnętrznym, pozostając zawsze do dyspozycji Pana. Po opuszczeniu Laryssy pielgrzym skierował się do miejscowości: Beroea, następnie do Salonik i Filippi. To były pierwsze miasta w Europie, które usłyszały Dobrą Nowinę, że Jezus Chrystus jest z dawna oczekiwanym Mesjaszem i Zbawicielem świata. Ogromna była siła tego przesłania i pielgrzym czuł się utwierdzony w swojej wierze, kiedy duchowo towarzyszył świętemu Pawłowi i jego kompanionom w ich trudach apostolskich. Przecież i oni dawali świadectwo swojej wierze nie samym słowem, ale całym życiem i czynami. Kiedy pielgrzym znalazł się na terenie współczesnej Filippi* odszukał odkryte ruiny starożytnego miasta z pierwszego wieku. 174 Odnalazł również oznakowanie wskazujące miejsce, gdzie św. Paweł był uwięziony, a następnie cudownie uwolniony (Dz 16,25n). pielgrzym usiadł w tym miejscu i pogrążył się w medytacji, myślą j modlitwą towarzysząc wielkiemu Apostołowi w jego zmaganiach. \Vtrakcie tej modlitwy dostąpił jakiejś szczególnej łaski, która była unikalnym doświadczeniem całego roku pielgrzymowania. Mimo, iż nie było tu żadnego kościoła, ani obecności Najświętszego Sakramentu, nie było kapłanów, ani wiernych, nie było też sklepów z dewocjonaliami, ani żadnych elementów typowych dla kultu religijnego, to jednak udzieliło mu się w sposób niezwykle silny i czysty coś z gorliwości apostolskiej świętego Pawła i jego wielkiej wiary... Najwidoczniej Panu Bogu wystarczyła całkowita gotowość pielgrzyma, aby iść z miejsca na miejsce na Jego wezwanie. Użył również jako nośnika łaski tego miejsca uświęconego obecnością i cierpieniem Swojego ostatniego z wybranych apostołów, by dotknąć serca pielgrzyma i odnowić w nim posiane już wcześniej nasienie wiary. Było w tym przeżyciu spełnienie obietnicy danej przez Pana: „Proście, a będzie wam dane; szukajcie, a znajdziecie" (Mt 7,7). Przecież Pan Bóg nie musiał czekać, aż pielgrzym dotrze do Jerozolimy. Jako Bóg i Pan był całkowicie wolny, by wybrać czas i okoliczności, w których objawi pielgrzymowi coś z Samego Siebie - tyle, ile potrzeba, tyle, ile pielgrzym był w stanie znieść... Ciekawe było i to, że każde takie wewnętrzne objawienie Pana odbywało się w całkowitej pustce, gdzie Pan działał poprzez Swoje potężne słowo - tu zaś dodatkowo poprzez działanie samej architektury, stanowiącej nieme świadectwo wiary tego apostoła, którego Chrystus wybrał sobie dla zbudowania Jego Kościoła wśród Żydów i pogan (Ef 2,20). Pielgrzym odczuł coś z wewnętrznego przebudzenia do wiary i sam stawał się żywym kamieniem duchowej świątyni Pana... Po opuszczeniu Filippi pielgrzym kończył dotychczasowy pobyt na terenie Grecji i rozglądał się za dalszymi śladami świętego Pawła w dzisiejszej Turcji. Musiał podjąć decyzję co do tego, czy wybierze dalszą lądową drogę przez Stambuł, czy drogę wodną przez cieśninę 175 Dardanele. Podróżni, których dotychczas spotykał, ostrzegali g0 przed wszelkim zdzierstwem i złodziejstwem miejscowych ludzi jakie uważali za nagminne w Stambule. Ponadto pielgrzym pamiętaj że św. Paweł nie poszedł lądem, wobec tego sam również zdecy. do wał się na przejazd łodzią, z całkowitym pominięciem stolicy dawnego Cesarstwa Wschodniorzymskiego. Zanim jeszcze przekroczył granicę między Grecją a Turcją, zmierzając w dół półwyspu do Eceabat, zdarzył mu się zabawny przypadek. Pewnego dnia, kiedy najspokojniej w świecie maszerował sobie wzdłuż szosy, zatrzymany został przez wóz policyjny, do którego kazano mu wsiąść. Żaden z policjantów nie mówił p0 angielsku, jednak wydawali się przyjaźnie usposobieni, nie żywili wobec niego - jak mu się wówczas zdawało - żadnych groźnych zamiarów, wobec czego zgodził się wsiąść do ich wozu. Nie był wszakże zadowolony, iż zamiast iść pieszo zmuszony był jechać cały ten odcinek drogi. Nie miał jednak wyboru. Po mniej więcej dziesięciu minutach jazdy stanęli przed posterunkiem miejscowej policji, gdzie poproszono go, by zaczekał. W tym czasie policjanci odbyli jakąś rozmowę telefoniczną. Wreszcie pojawiła się młoda Greczynka - tłumaczka, która dobrze władała angielskim, i ku jego najwyższemu zdziwieniu zapytała tylko w imieniu władz policyjnych, czy nie wymaga jakiejś pomocy i czy nie potrzebuje czegoś na ich terenie. Tak wyrażona gościnność była dla niego nie lada zaskoczeniem, ponieważ nie oczekiwał tego akurat ze strony policji. Jako przybysz bywał wprawdzie indagowany przez władze, ale zwykle traktowano go nieco podejrzliwie, nigdy zaś chyba z tak wyraźną intencją pomocy. No cóż, gdyby poszedł dokładnie w ślady swojego wielkiego poprzednika i zaczął publicznie głosić Ewangelię, wywołując zamieszki - wówczas, być może, podzieliłby los św. Pawła. W jego sytuacji, jednakże, rozmowa miała całkiem przyjazny charakter, a on ani o nic nie prosił, ani nie zgłaszał żadnych skarg na lokalne zarządzenia. Wobec czego został zwolniony i wkrótce był znowu w drodze. Jedyną może korzyścią z tej urzędowej wizyty było to, że pielgrzym dowiedział się, iż mylnie używa słowa „artos" na 176 chleba (które zaczerpnięte było ze starożytnej greki), za0iiast współczesnego pojęcia „psomi". To też było zabawne, że dopiero teraz, kiedy już właściwie opuszczał ten kraj, nauczył się prawidłowo prosić o to, co było jego codziennym pożywieniem. To :edno drobne zdarzenie w żywy sposób uprzytomniło mu różnicę między Grecją znaną z Nowego Testamentu a Grecją całkowicie współczesną. Wiele się od tamtych czasów zmieniło. Na szczęście tym, co pozostało niezmienne, była Dobra Nowina, że Jezus Chrystus jest Panem, a to nigdy się przecież nie zmieni. I chwała Bogu! W końcu, piętnastego lutego, pielgrzym wylądował w Kavalla, \v odległości zaledwie siedemdziesięciu pięciu mil od granicy. Tutaj postanowił zabawić się w zwyczajnego turystę, który, zanim opuści jakiś zwiedzany właśnie kraj, musi koniecznie kupić coś na pamiątkę. Otóż pielgrzym kupił dla swojej mamy ładny obraz, przedstawiający św. Jerzego walczącego ze smokiem. Ilustracja była nieduża (10x 18 cm2). Udało mu się utargować niższą cenę u sprzedawcy, który ostatecznie z dwóch dolarów „zszedł'' do l .50 dolara. Obrazek został starannie opakowany i zaniesiony na pocztę, gdzie znowu, po długich targach, udało się zapłacić tylko sześćdziesiąt centów za przesyłkę, zamiast urzędowo wyznaczonej sumy dolar siedemdziesiąt pięć. Pielgrzym wielokrotnie widywał na terenie Grecji obrazy przedstawiające św. Jerzego i specjalnie wybrał ten, który był całkiem udaną podobizną jego patrona. Uważał, że święty pomaga mu w jego pielgrzymce walczyć, i to nie z bajkowym smokiem, ale z rzeczywistym przeciwnikiem, który znalazł sobie siedzibę w nim samym. Tym nieprzyjacielem, który się w nim rozgościł na długo, był dotychczasowy brak wiary w żywą obecność Pana Jezusa w jego życiu, co sprawiało, że serce miał zimne i zamknięte. A jednak łaska Pańska działała cuda - od pamiętnego spotkania z Chrystusem na pustyni w Hiszpanii, pielgrzym był coraz bardziej świadomy istoty swojego problemu, który nie pozwalał mu otworzyć się na działanie Pana. Teraz przynajmniej wiedział o tej niszczycielskiej mocy, jaka w nim działała. Pierwszym krokiem było wydobycie na światło dzienne samego problemu. Ale wróg żywej wiary w Chrystusa nadal 177 się opierał, przynajmniej tak długo, jak długo pozostawał w ukry> ciu. Teraz jednak, dzięki delikatnemu działaniu łaski, dzień p0 dniu, jego wiara stawała się silniejsza, a przeciwnik coraz słabszy Ta walka miała trwać jeszcze wiele lat, ale mając po swojej stronie tak potężnego opiekuna, jakim był św. Jerzy, oraz - jak ufaj - jeszcze innych orędowników, pielgrzym nabierał nowej odwagi i nadziei. Po pięciu dniach wędrówki - 20 lutego - dotarł do Aleksan-dropolis - ostatniego z dużych miast w Grecji, przed przekroczeniem granicy tureckiej. Zapadł już zmrok, a ponieważ przez cały dzień padało, pielgrzym przemókł do suchej nitki i marzył o znalezieniu pokoju, gdzie mógłby przenocować pod dachem. Ku swemu zadowoleniu znalazł coś, co mu bardzo odpowiadało. Mały hotel ż pojedynczymi pokojami, gdzie za niewielką kwotę 15 centów gospodarz napalił w piecu, zostawiając jeszcze kubeł drewna na dokładanie w nocy. Pielgrzym uznał to za nadzwyczajny dar Opatrzności, ponieważ ciepły piec oznaczał nie tylko możliwość wysuszenia odzieży, ale również ugotowania gorącej zupy i kawy, co urozmaiciłoby jego proste odżywianie. Zazwyczaj musiał bowiem poprzestać na zjedzeniu chleba, sera, oliwek i surowych warzyw. Był więc dobrej myśli, że rano wyruszy w suchym i ciepłym ubraniu po normalnie przespanej nocy. Następnego dnia opuścił Aleksandropolis, a dzień po tym przekroczył granicę grecko-turecką. Upłynęły dwa dni i dwudziestego czwartego lutego zaczął się liturgiczny okres Wielkiego Postu. Właściwie pielgrzym inaczej to sobie planował, ale Pan Bóg zaprowadził go na prawdziwą pustynię, tak jak czterdziestodniowy post jest pamiątką rzeczywistego postu Chrystusa, wyprowadzonego na pustynię. Co więcej była to również pustynia duchowa, nie mógł tu bowiem liczyć na pokarm eucharystyczny, wędrując przez tereny opanowane przez muzułmanów. A do najbliższej świątyni katolickiej miał jeszcze przed sobą całe dwieście mil. Ponieważ, zgodnie ze swoją wcześniejszą decyzją, miał ominąć Stambuł, skierował się więc na południe wzdłuż długiego półwyspu* 178 od zachodu przylega do cieśniny Dardanele. Po kilku dniach doszedł do małego portu, gdzie po drugiej stronie cieśniny leży turecka miejscowość Canakkale. Musiał tam jednak czekać na najbliższy prom, jaki miał go zabrać na główne terytorium Turcji. Kiedy tak siedział, czekając na statek i rozmyślając o tych siedmiu tygodniach w Grecji, zobaczył coś, co uznał za lekcję poglądową dla siebie, daną mu przez Pana, zupełnie jak ewangeliczne przypowieści. Oprócz niego czekała na ten sam prom pewna starsza kobieta, samotnie podróżująca do Turcji. Nie wiedziała, że pielgrzym przygląda się z uwagą jej poczynaniom, biorąc je za osobiste przesłanie od Pana. Otóż miała ona młotek i dwie torby. W jednej z nich był zwykły razowy chleb, którego spore kęsy odrywała. W drugiej miała parę tuzinów ciemnych orzechów o grubej skorupie. Wyjmowała każdy po kolei, kładła na kamieniu i tak celnie uderzała młotkiem, że otwierał się na połowy. Wtedy z łatwością wydrążała mięsiste jądro i ze smakiem wkładała do ust, pogryzając swoim razowcem. Był to prawdziwy chleb orzechowy - jak pomyślał zaskoczony pielgrzym. Ten prosty obraz przeniósł go w rzeczywistość wiary, a zarazem jego własne doświadczenia z wędrówki po Grecji. Przede wszystkim czerpał nieustannie wiele przyjemności z obserwacji życia w jego najprostszych formach. Myślał również o tym, co dla niego było chlebem życia. To tu, na ziemi greckiej, Mesjasz przyszedł, by zaspokoić duchowy głód ludzi, których nie mogły nasycić ani dzieła wielkich filozofów greckich, ani chwalebne czyny dowódców wojsk, chociaż czerpali z nich niemałą dumę. W ten sam sposób został ofiarowany Żydom, których również nie mogło nasycić skrupulatne przestrzeganie prawa ani nawet duma płynąca ze świadomości, że są narodem wybranym, w którym Bóg Jahwe okazuje dzieła Swojej wielkiej mocy, interweniując w ich historię. W jakimś sensie tak też działo się w życiu pielgrzyma. Przyszedł ta śladami wielkiego Apostoła Pawła po to, by doświadczyć tego wszystkiego, co było poza kodeksem kanonicznym Kościoła, systemem filozoficznym jego całej kultury i wszystkim tym, co 179 narastało przez stulecia wokół surowej i czystej Ewangelii ChrystuSa Pana. W jakimś tajemniczym sensie on też zbierał po drodze twarde orzechy jedną ręką, zaś drugą - razowy chleb swoich doświadczeń Pozwalał, by Pan karmił go Swoimi darami, pochodzącymi prosto z ziemi, a nie wytworami ludzkiej obróbki. Jego „młotkiem" była ta ciężka, piesza wędrówka, w trakcie której rozbiciu ulegaj zaskorupiała warstwa jego serca, wydobywając na jaw jądro wiary} które było w nim zamknięte od czasu chrztu we wczesnym dzieciństwie. A teraz stopniowo zaczynał się uczyć, jak to jest, kiedy karmimy się chlebem, który zstąpił dla nas z nieba - Słowem, które dla nas stało się również Ciałem. Pielgrzym dziękował Panu za tę kobietę, nadal zajętą swoim prymitywnym zajęciem, dzięki któremu doświadczył surowej prawdy Bożego słowa i potęgi, z jaką rozjaśniało jego życie, dając mu nową gorliwość i przemieniając go w człowieka oddanego Bogu. To był naprawdę cenny dar, ponieważ w jego świetle dostrzegł, jaki był ślepy i głuchy przez te wszystkie lata. Teraz, kiedy zaczynał dopiero rozumieć poszczególne wątki swojego życia, modlił się, aby wzrastało w nim zrozumienie spraw Bożych, tak by był w stanie zrozumieć całe swoje życie. W Imię Jezusa. A oto kolejne zapisy z dziennika jego podróży. 24 stycznia 1971 MYŚL - Tak długo, jak człowiek doświadcza, że wszystko, co jest ważne w jego życiu, zawdzięcza sobie samemu, innym ludziom oraz maszynom, tak długo nie widzę żadnej szansy, żeby mógł doświadczać mocy Boga. Ciekawe, jak wiele z pragnienia księży, by dalej się kształcić, wynika z ich poczucia, że utracili swój dumny autorytet i poszukują nowej władzy i siły. Czyżby zapomnieli, że sami z siebie są słabi, a jedynym źródłem ich potęgi jest Chrystus? Czy są w stanie uznać tę swoją słabość przed innymi? Czy utracili wiarę w moc Bożą, która przychodzi wraz z ujawnieniem i uznaniem przed samym sobą i przed Bogiem własnej niedoskonałości? Czy chcą zamienić „głupstwo przepowiadania Ewangelii, przez które spodobało się Panu zbawić świat", w ludzką, światową mądrość? 180 KOMENTARZ 1987 - Kiedy pielgrzym wędruje drogą przez pustynię, nie może nie doświadczyć własnej słabości. Jest to punkt wyjścia do rozważań nad okresem seminaryjnym. Z innej perspektywy rozważa swój ówczesny głód wiedzy i wykształcenia. Zastanawia się następnie, czyjego dawni koledzy-seminarzyści wpadli całkiem bezwiednie w tę samą pułapkę co on. fego samego dnia MYŚL- To dobrze, że Kościół katolicki uwalnia swoich członków z przemocy prawa, które mogło być ich przekleństwem, zagrażając bezmyślnym niewolnictwem, (Gal 5,16 nn). Obecnie jednak wiernym grozi inne niebezpieczeństwo, a mianowicie, iż staną się niewolnikami swoich własnych pragnień i namiętności raczej, niż sługami Pana, którzy w sposób wolny ofiarowują Mu swoje posłuszeństwo i pełną miłości i oddania służbę. KOMENTARZ 1987 - W ostatnich latach pobytu w seminarium pielgrzym - naówczas diakon - widział wielkie rozluźnienie rygorów życia seminaryjnego, zastępowanych stopniowo przez ogólne wytyczne. Podejmowane wówczas eksperymenty liberalizacji życia kleryków przyjmowane były bezkrytycznie, a nawet wymuszane. Widzi obecnie, jakie to było niebezpieczne, ponieważ pozwalało klerykom na życie po swojemu, nawet jeżeli w konsekwencji prowadziło to do życia wbrew przykazaniom i Bożym zamysłom względem człowieka. To przejście od PRAWA do WOLNOŚCI można bezpiecznie przekraczać jedynie będąc prowadzonym przez Ducha Świętego, o czym w powyższej myśli sprzed 15 lat nie wspomniał. Inaczej bowiem staje się tak, jak z każdą rewolucją, która zastępuje władzę tyranizującą - władzą pozornie wyzwalającą ku swobodzie, ale naprawdę nie daje ani poczucia bezpieczeństwa, ani ładu wewnętrznego, ani prawidłowej hierarchii wartości. 27 stycznia 1971 MYŚL- Poznać jakąś rzeczywistość tylko z obrazka, to obedrzeć Jej wpływ nieomal z całej siły wyrazu. 181 KOMENTARZ 1987 - Teraz, kiedy pielgrzym zdobywa doświad, czenia z pierwszej ręki, poznając osobiście miejsca, które dotąd zna} tylko z obrazka, zaczyna rozumieć, jak bardzo rzeczywistość reali^ przekracza jego wszelkie wyobrażenia. Całe jego dotychczasowe życie było, niestety, budowane prawie całkowicie na talach obrazkach i słowach. Dlatego właśnie wyda. wało mu się takie nierealne. Stąd też czuł, że również jego wiara nie była w stanie znieść podstawowego zderzenia z rzeczywistością świata, w którym miał sprawować swoją kapłańską posługę. Tego samego dnia MYŚL - Pewnego pięknego dnia wszystko w naszym cywilizowanym świecie będzie centralnie rozdzielane i może chleb na cały świat rozsyłany będzie z jednej piekarni - cóż za wspaniała jedność kultury i ludzkości! Tylko, że to już może nie będzie zwykły chleb, a jakaś uniwersalna pastylka na cały dzień... KOMENTARZ 1987 - Pielgrzym zabawia się najwyraźniej w prorokowanie w stylu science fiction. Zauważył zanikanie zwyczaju pieczenia domowego chleba na rzecz masowego wypieku i doprowadził to zjawisko do absurdalnej konkluzji. Daje to jednak interesującą perspektywę spojrzenia na prawdziwy chleb życia - Jezusa - i Jego jedyną ofiarę na Kalwarii. Teraz eucharystia stała się takim ofiarnym chlebem dla wszystkich członków Jego mistycznego Ciała. 31 stycznia 1971 MYŚL- Od czasu, kiedy powstały środki masowej komunikacji, ludzie nie muszą już spotykać się osobiście dla ustnej wymiany WIADOMOŚCI i przekazywania sobie najważniejszych wydarzeń. Informacje uzyskuje się indywidualnie poprzez gazety, radio czy telewizję. Wzrosła oczywiście dokładność przekazu, natomiast bardzo stracił on na ekspresji. Po cóż więc ludzie się spotykają? Dla wspólnej pracy oraz życia towarzyskiego, ale ten typ spotkań jest znacznie wyjałowiony z autentycznej spontaniczności. W konsekwencji ludzie tracą stopniowo zdolność komunikowania się i wchodzenia w głęboki kontakt. 182 KOMENTARZ 1987 - Środki masowej komunikacji wspomagają pałanie autorytetu, w tym sensie, że czytelnik czy widz nie ma właściwie możliwości sprawdzenia wiarygodności każdej podanej informacji. Tymczasem dawniej, żyjąc w zamkniętej wspólnocie, ludzie znali się wzajemnie i mogli osądzić, na ile osoba przekazująca jakąś wiadomość jest wiarygodna i rzetelna w komunikowaniu r5żnych treści. Ludzie mogli sprostować wiadomość nieprawdziwą, czy przesadnie wyolbrzymioną. Pielgrzyma zastanawia od dawna brak prawdziwego kontaktu międzyludzkiego w technologicznej cywilizacji. Mówi się wprawdzie na temat kształcenia zdolności komunikowania się. Mówi się o dialogu ... Wszystko to jednak wskazuje raczej na brak dzielenia się tym, co naprawdę znaczące w naszej egzystencji. Czyż więc można się dziwić, że ludzie, mając tyle kłopotu z rzeczywistą wymianą uczuć, poglądów i wartości, zatracają również potrzebę i umiejętność komunikowania się z Bogiem? l lutego 1971 MYŚL - Kryzys autorytetu w zachodnim społeczeństwie związany jest z faktem, że ludzie, ich wzajemne relacje i przedmioty nie stanowią już symbolu niczego ważnego, ale postrzegane są w ich nagiej prawdzie. Tymczasem rzeczy i ludzie sami w sobie są niczym - tak, że wszyscy ludzie poniekąd są źli, pełni głupoty oraz ignorancji. Stąd też nikt nie ma prawa rządzić innymi, tak jakby był kimś lepszym. Autorytet wśród ludzi ma sens wówczas, gdy symbolizuje autorytet Boga, który jedynie Sam jest dobry, wszechwiedzący i pełen mądrości. KOMENTARZ 1987 - Pielgrzym analizuje, jak współczesny proces demitologizacji, obalania tradycyjnych wartości i dawnych interpretacji, logicznie prowadzi do anarchii. Jeżeli bowiem ludzie są tylko tym, co wmawiają im naukowcy (wiązką popędów, czynności fizjologicznych i uwarunkowań społecznych), a nie dziećmi Bożymi przeznaczonymi do życia wiecznego razem z Nim, to rzeczywiście nie ma dostatecznego powodu dla ustalenia porządku na tej planecie, ponieważ wszystko na niej jest tymczasowe i, tak czy siak, wkrótce zmieni się w garstkę popiołu. 183 4 lutego 1971 MYŚL - Post jest właściwym przygotowaniem człowieka na śmierć, bo jeżeli przez całe życie jedyną rzeczą, jaką robimy, jest kurczowe trzymanie się życia i zagrabianie wszystkiego dla siebie, to nie potrafimy wypuścić niczego z ręki, kiedy dotrzemy do końca naszej ziemskiej egzystencji. KOMENTARZ 1987 - Pielgrzymka stawia człowieka wobec śmie-rei. Całe ludzkie życie staje się widoczne z tej jedynej perspektywy. Śmierci może sprostać tylko ten, kto odda się spokojnie w ręce Pana Boga, kiedy tylko On nas wezwie. Stąd poszczenie, w przeróżnych jego postaciach, jest kluczowym instrumentem do nauki życia, tak by umierać szczęśliwie. Tego samego dnia SEN - Śniło mi się, że pracowałem ze swoim ojcem na rusztowaniu. On był na górze, a ja biegałem w górę i w dół - głównie jednak byłem na ziemi, ponieważ cała ta struktura wydawała mi się bardzo chwiejna i niepewna. Próbowałem podeprzeć ją na różne sposoby stemplami według wskazówek taty. On jednak pozostał na górze i nie spadł na dół. KOMENTARZ 1987 - Ten sen można odnieść albo do ojca, który mieszka w Stanach, albo do Boga Ojca, który mieszka w niebie. Jeżeli miałoby się to tyczyć ziemskiego taty, to może oznaczać, że - zdaniem pielgrzyma - prowadzi powierzchowne i niezbyt dobrze ugruntowane życie, podczas kiedy on - pielgrzym - stara się przywrócić mocne fundamenty. Gdyby jednak ten sen miał jakoś pokazywać relacje pielgrzyma z Bogiem, to - podobnie jak św. Franciszek z San Damiano - otrzymuje od Pana instrukcję, aby odbudować Jego Kościół, który był w rozpaczliwej ruinie. 9 lutego 1971 MYŚL - Całe życie współczesnego człowieka wypełnione jest niewiadomymi, ale nie tajemnicą. 184 Zasadniczo przeciętny człowiek nie wie np. kto piecze jego cflleb, ale ani się tego kogoś nie obawia, ani też nie darzy specjalnym respektem, ponieważ z góry wie, że albo to robi jakiś obcy mu człowiek, albo maszyna i, gdyby zechciał, to ostatecznie mógłby wytropić ten swój bochenek chleba aż do źródła pochodzenia. KOMENTARZ 1987 - Pielgrzymowi chodzi tu o to, że tajemnice znikają, im dalej odchodzimy od pochodzenia naszych codziennych dostaw tego, co konieczne do życia. W rzeczywistości jest bardziej prawdopodobne, że zdobędzie się na moment kontemplacji i zastanowienia nad cudem, jakim jest działanie drożdży czy zakwasu w zaczynie, ten, kto wypieka chleb, niż zapędzony klient w sklepie, czy klient restauracji, w której podjeżdża się autem do okienka, żeby kupić gorące, zapakowane już kanapki. Do pewnego stopnia pielgrzym widzi tu analogię z życiem religijnym. Jeżeli „wyręczamy się" księdzem, który ma się za nas modlić i sprawować liturgię, to wiele tracimy, nie mogąc bezpośrednio odczuć jak działa Pan... 10 lutego 1971 MYŚL - Człowiek współczesny jest mniej wrażliwy na samo zjawisko życia i śmierci. Tak jak nie potrafi często prawidłowo przyciąć drzewa na wiosnę, tak samo nie wie, jak wychowywać własne dzieci - albo pozwala im rosnąć dziko, w ogóle nie ingerując, albo ogranicza ich wzrost. KOMENTARZ 1987 - Pielgrzym nazywa po imieniu jeden z rezultatów utraty kontaktu z bezpośrednim procesem hodowli, kultywacji i pielęgnowania płodów ziemi. Człowiek traci wówczas naturalne wyczucie, jak kierować życiem swoich własnych dzieci. Ponieważ rodzice odseparowani są teraz od naturalnego wzrostu w przyrodzie, potrzebują aż specjalnych kursów wychowywania swoich dzieci. Dzieje się tak, ponieważ na co dzień nie hodują niczego, co stopniowo wzrasta i wymaga czasu, cierpliwości, starań. 185 Jednak nie da się tego nauczyć z książek; zarówno hodowli uprawy, jak i wychowywania uczymy się „w terenie" droga własnych prób i błędów, a także uważnej, pokornej obserwacji. Tego samego dnia MYŚL- Jeżeli pragniemy zachować jakiś dystans wobec otacza-jącego nas świata - który to dystans jest konieczny dla uczniów Chrystusa - to albo musielibyśmy przebywać większość czasu w gronie innych uczniów Jezusa, a więc wspólnoty chrześcijan, albo też wycofać się do pewnego stopnia ze świata i żyć samotnie, nie dając się uwikłać w codzienne zabiegi, którymi ludzie się pasjonują. KOMENTARZ 1987 - Pielgrzym zaczyna porównywać to, czego doświadczył na pielgrzymce, z tym, czego doświadczał, kiedy żył jeszcze w świecie - zanim opuścił go w dosłownym tego słowa znaczeniu, aby podążać za Chrystusem. Widzi też wyraźnie, że nie mógłby już teraz tak zwyczajnie powrócić do świata i żyć tak, jak przedtem. Zaczyna więc rozmyślać nad sposobami powrotu, ale takimi, by jednak pozostać wiernym temu wszystkiemu, co pokazał mu Pan. Tego samego dnia MYŚL - Człowiek ma tendencję do personifikowania tych sił, które są dla niego realne - czy to dobroczynnych, czy zagrażających mu. Stąd też widoczny jest wzrost niewiary zarówno w szatana, jak i w Boga. A jedyne potęgi znane współczesnemu człowiekowi to bezosobowe siły wielkich mas ludzkich lub potęga maszyn. KOMENTARZ 1987 - Kiedy człowiek traci kontakt z tym, co transcendentne, to cała jego uwaga skupia się na jego codziennym życiu i świecie, który go okala. Uwikłany w swoje małostkowe plany, które mają na celu pogoń za przyjemnościami i mrzonkami - człowiek stwarza własne bóstwa i mity na swoje podobieństwo. Traci sprzed oczu rzeczywistość dziecka Bożego i wpada w sieć ludzkich powiązań, gdzie przestaje być unikalną osobą, a zaczyna być jednym z masy. 186 \\ lutego 1971 MYŚL - Astronauci są takim wykwitem, wręcz modelem współczesnego człowieka. Są świadomi wsparcia, jakiego ich misji kosmicznej udziela cały sztab specjalistów oraz wysokiej klasy sprzęt. Nie czują swojej zależności od Boga. Nawet to, że w kosmosie odczytali fragment z księgi Rodzaju, nic nie zmienia; to był taki sobie sentymentalny gest. Tych ludzi w gruncie rzeczy nauczono, by nie byli przesadnie wrażliwi na dzieło stworzenia, ponieważ jakakolwiek egzaltacja przeszkadzałaby w operowaniu statkiem. KOMENTARZ 1987 - Niewykluczone, iż pielgrzym trochę tu przesadza, a nawet niesprawiedliwie ocenia wszystkich astronautów. Jednak podtrzymuje ogólne twierdzenie i swoją konkluzję co do społeczeństwa amerykańskiego, które eliminuje wszelką egzaltację i zachwyt nad dziełem stworzenia, jako zbędne. W społeczeństwach technicznych ceni się rezultaty praktyczne i wymierne osiągnięcia. Tego samego dnia MYŚL - Ci, którzy przez pół dnia żyją w ciemności (za kołem podbiegunowym - przyp. tłum), mają jakiś uchwytny symbol ciemnych mocy zła. Z chwilą, kiedy człowiek używa sztucznego oświetlenia, ma tendencję, by sądzić, że wszelkie zło zostało przezwyciężone. Zacierając różnicę pomiędzy dniem i nocą, światłem i ciemnością, dajemy dostęp złym mocom, aby swobodnie grasowały w pełnym świetle (lub też w kompletnej ciemności...). KOMENTARZ 1987 - Przez ostatnie osiem miesięcy pielgrzym żył zgodnie z naturalnym rytmem dobowym wschodu i zachodu słońca. Nie miał nawet dostępu do sztucznego światła.Teraz, w lutym, ciemno jest około piętnastu godzin na dobę. To proste fizykalne doświadczenie (ale także mające swój psychologiczny wpływ na psychikę) pomogło mu duchowo zrozumieć realność zła. Łatwiej mu także pojąć wskazanie Jezusa, aby chodzić w świetle (J 12,35). Okazuje się, że ilekroć człowiek żyje, mając do dyspozycji światło elektryczne (osiągane ludzką przemyślnością), to łatwo traci 187 kontakt z Prawdziwą Światłością świata, która wszak nie jest jeg0 wynalazkiem. 12 lutego 1971 MYŚL- Jeżeli rozważymy swój prapoczątek, jakim była nicość, oraz ostateczny cel bez Boga, którym byłaby również nicość, to w takiej koncepcji człowiek rzeczywiście nic nie znaczy.Jeżeli jednak dopuścimy do świadomości religijny punkt widzenia, a zatem, że człowiek jest stworzeniem Boga wezwanym do życia wiecznego - to wtedy jest on kimś, a jego wartość jest rzeczywiście niezmierna. KOMENTARZ 1987 - Pielgrzym szuka sposobu wyrażenia tego, co jest podstawą ludzkiej godności i znaczenia. Jedyna satysfakcjonująca odpowiedź, jakiej potrafi udzielić, to odniesienie człowieka do Boga jako Stwórcy i kochającego Ojca. 13 lutego 1971 MYŚL - Żadne niepotrzebne słowo nie powinno pozostać bez kary (Mt 12,36). Niepotrzebne - to znaczy niekonieczne. Niekonieczne do czego? Do budowania Królestwa Bożego. A ileż tych słów pada całkiem zbytecznie w naszym hałaśliwym świecie! KOMENTARZ 1987 - Pielgrzymka przebiega nie tylko w samotności, ale i w ciszy. Dzieje się tak wówczas, gdy pielgrzym samotnie wędruje przez pustkowia, ale także w miastach, gdy, będąc cudzoziemcem, nie rozumie otaczającej go mowy, ani napisów. Stanowi to dla niego wymowny dowód, jak niewielkie znaczenie ma to, co ludzie uważają za niezbędne, czy normalne. Daje to nowy wymiar cennemu darowi Stwórcy, jakim jest mowa. 14 lutego 1971 MYŚL - Post wydaje się lepszym symbolem prawdziwego życia niż pożywienie, które symbolizuje życie doczesne. Jednak najodpowiedniejszym symbolem byłby posiłek, składający się z bardzo prostego pokarmu. 188 KOMENTARZ 1987 - Charakterystycznym rysem pielgrzymowania jest post. Pomaga ograniczyć zaspokajanie naszego apetytu i skierowaną na to uwagę. Zwracając się ku rzeczom istotnym, robimy trochę miejsca w naszym życiu dla Pana, który ma być ośrodkiem naszej uwagi, a nie my sami i nasze potrzeby. 16 lutego 1971 MYŚL- Człowiek zapomniał zupełnie o dawnych obrazach, które symbolizowały jego nędzę i bezradność. Były to: ciemność, choroba, zagrożenie głodem dla całej okolicy, wojna, zależność od pana czy króla, zimny deszcz, upał, ciężka harówka, wyczerpanie sił, niepewność co do przyszłości. Nie ma również w swojej wyobraźni dawnych obrazów siły i potęgi samego życia, jak światło, zdrowie itd. KOMENTARZ 1987 - Pielgrzym w dalszym ciągu rozmyśla nad społeczeństwem, któremu udało się wyeliminować ciemność. Co więcej, ludzie uparcie dążą do zniesienia każdego zjawiska, które mogłoby uzmysłowić im naturalną kruchość życia i bezradność ludzkiej istoty. W ten sposób społeczeństwo traci to, co było nieocenioną pomocą w przyprowadzaniu każdego z nas przed Pana, który daje się poznać najlepiej w naszej całkowitej słabości. Jego miłująca obecność zostaje odrzucona albo zapoznana... Dla pielgrzyma jasne się stało, iż jedynie poprzez powrót do bardziej prymitywnego trybu życia można doświadczyć słabości ludzkiej kondycji. W ten sposób stajemy się uczestnikami rzeczywistości duchowej, którą przekazywali nam ojcowie i mistrzowie naszej wiary, czerpiąc z tego samego uniwersalnego języka podstawowych ludzkich doznań. 17 lutego 1971 MYŚL - Ludzie, żyjący w biedzie i ciągłym niedostatku, mają przewagę nad żyjącymi dostatnio, a nawet luksusowo, ponieważ noszą w sobie poczucie bezradności, którego bogaci są pozbawieni. Tak też odżywianie się podstawowymi produktami ziemi może stać 189 się doskonałym środkiem przypominania nam ustawicznie o wewnętrznym pragnieniu prostoty, czystości i pokory... KOMENTARZ 1987 - Pielgrzym dopiero zaczyna trochę wać czym jest Ewangeliczne ubóstwo. Nurtuje go refleksja nad pierwszym z ośmiu błogosławieństw: „Błogosławieni ubodzy w du-chu, albowiem do nich należy królestwo niebieskie" (Mt 5,3). Teraz lepiej rozumie dlaczego święty Łukasz Ewangelista dodał do tego jeszcze ostrzeżenie „Biada wam, bogaczom" (Łk 6,24). Wysoki i średni standard życia ma tendencję do kamuflowania własnej nagości i nędzy. Dochodzi do tego, że człowiek żyje w ustawicznym kłamstwie i nawet sam w nie wierzy. Mówi do siebie: „Hm...Nie jest tak źle, całkiem dobrze sobie radzę. Jestem w stanie zarobić na wszystkie moje potrzeby". W trakcie dorabiania się człowiek zamożny zapomina stopniowo o tej jedynej rzeczy niezbędnej do szczęścia, której nie jest w stanie sam sobie zapewnić, i którą trzeba umieć przyjąć jako darmowy wyraz miłości Boga, a mianowicie - o osobistej relacji z naszym Panem, Jezusem Chrystusem. Tego samego dnia MYŚL- Przyjemność, tak samo jak ból, może się stać symbolem życia wiecznego. Jednakże satysfakcja czy radość są bardziej wieloznaczne jako symbole. Łatwo je przyjmować jako cel sam w sobie i niejako na nich się zatrzymać, nie dostrzegając, że one też wskazują na życie nadprzyrodzone, a w ostatecznym wymiarze - wieczne. KOMENTARZ 1987 - Przez ból pielgrzym rozumie tu zaparcie się siebie, tak jak jest ono rozumiane w praktyce pokuty i umartwienia, praktykowanego wśród katolików, przynajmniej do lat sześćdziesiątych. W tym okresie kaznodzieje i nauczyciele wiary jakoś przestali mówić o tych prostych, chociaż trudnych środkach uświęcania się. Równocześnie coraz rzadziej słyszało się z ambony kazania o czterech rzeczach ostatecznych, takich jak ŚMIERĆ, SĄD, NIEBO I PIEKŁO. Zamiast tego w homiliach więcej mówi się 190 0 miłości bliźniego, trosce o dobro społeczne - ogólnie biorąc 0 czynieniu życia doczesnego przyjemniejszym i bardziej wygodnym- IS lutego 1971 MYŚL - Jeżeli nie poznamy ciemnych, zimnych i deszczowych dni, to nie docenimy radości, jaka przychodzi z błogosławieństwem i ciepłem słońca i dni jasnych, pogodnych. Dopóki nie otrzemy się jakoś o śmierć, nie możemy w pełni radować się życiem w najprostszych jego przejawach. To samo odnosi się do dychotomii zła i dobra, niewolnictwa i wolności. KOMENTARZ 1987 - Im więcej trudności doświadcza pielgrzym, bólu, głodu i niedostatku oraz całej negatywnej strony życia, tym bardziej jest w stanie cieszyć się również każdą najmniejszą radością, doceniać witalność i wszelkie pozytywne wibracje życia. Przez dotychczasowe dwadzieścia dziewięć lat swojego życia pielgrzym był chroniony przed troskami surowością życia i wszystkim, co szorstkie i przykre. Wskutek tego nie mógł dojrzeć i nie był w stanie znieść próby życia z całą jego brutalnością, jaka jest konieczna do poznania, jeżeli mamy wieść znaczące, pełne życie. Jeśli chodzi o życie duchowe, pielgrzym uczy się wartości ascezy, dyscypliny i skupienia uwagi na rzeczach wiecznych, co było typowe dla chrześcijaństwa katolickiego aż do ostatnich lat. 23 lutego 1971 MYŚL - W naszym uładzonym społeczeństwie coraz rzadziej podajemy sobie ręce, które rzeczywiście pieką chleb, szyją ubrania i budują domy. Sam rytuał podawania ręki stał się dziwnie kłopotliwy, żenujący i jest czczą formalnością, którą najchętniej pomijamy. KOMENTARZ 1987 - W bardziej prymitywnych kulturach pielgrzym zauważył ogromne ciepło i spontaniczność witania się poprzez uścisk dłoni i obejmowanie się. Tę radość przy spotkaniu 191 pielgrzym skłonny jest wiązać z obecnością tych osób, które w sposób rzeczywisty zaspokajają nasze podstawowe potrzeby co do żywności, odzienia i dachu nad głową. W miarę jak pochodzenie tych niezbędnych darów staje się jakby bardziej odległe i niejasne, a nawet i mało osobiste, tak też zmniejsza się poczucie ważności ludzi, którzy je zapewniali. Ich ręce już nie są nośnikami dóbr niezbędnych do przetrwania. Tego samego dnia Prawdą jest, że większość światowych problemów, takich jak bieda, zbrodnie, wojna, zanieczyszczenie środowiska - wyrasta jakoś z gwałtownego przeludnienia. Jednak kontrola urodzeń, ani nawet częściowe ich ograniczenie, nie jest najlepszym rozwiązaniem. Przyczyna jest głębsza, a jest nią niewłaściwe używanie dóbr towarzyszące wielkim aglomeracjom. Także wzajemne powiązania między ludźmi mają tu swój udział, a to z kolei prowadzi nas do przyczyny duchowej wszystkich tych problemów, a jest nią po prostu GRZECH. 24 lutego 1971 MYŚL - Czy wikary w parafii powinien być jak prawoskrzy-dłowy na boisku, angażując się w walkę bezpośrednio ze swoją drużyną i obrywając ciosy? Czy też powinien, na wzór trenera piłkarskiego, którym w tym przypadku jest biskup, obserwować przebieg walki z boku, oferując jedynie od czasu do czasu swoje wsparcie i radę? KOMENTARZ 1987 - Pielgrzym nieraz medytuje nad naturą i zadaniami kapłaństwa. Ostatecznie do tej posługi przygotowywał się przez tyle lat. Tu jeszcze nie odkrył prawdziwej jego istoty, jako stawania się drugim Chrystusem, by ofiarowywać swoje życie z ludźmi i za nich razem z Jezusem, składając je w darze Ojcu. Stąd też jego „piłkarskie" porównania odnoszą się jedynie do kwestii podziału zadań. Bo istota jest zawsze ta sama. 192 rf ego samego dnia MYŚL - W świecie masowej komunikacji zanika opowiadanie sobie wiadomości i wydarzeń. Pozostaje przekazywanie faktów. Nie ma żywej wymiany poglądów dotyczących zdarzeń, a jedynie zręczna kompilacja informacji. KOMENTARZ 1987 - Patrząc z bieżącej perspektywy, pielgrzym jest w stanie dostrzec, że to, co jego kultura nazywa wiadomościami, nie jest bynajmniej tym, co w dawnych wiekach, szczególnie w okresie, kiedy powstawały Ewangelie, ludzie nazywali nowiną. Naszym współczesnym przekazom wiadomości brakuje życia. Odjęto z nich wszystko, tak że zostaje nagi szkielet biuletynu informacyjnego. Na to, żeby coś stało się prawdziwą dobrą nowiną, trzeba talentu narracyjnego osoby przekazującej, która wyciska na tym przekazie piętno swojej osobowości - dodając coś od siebie, koloryzując, rozciągając całą historię, ilustrując ją, tak że przekazuje w sumie więcej niż nagie fakty. Wkłada w nią jeszcze osobistą wiarę i wysiłek. Jest to szczególnie ważne, kiedy przekazuje się wiarę w osobę, zwłaszcza, jeżeli ma to być osoba Jezusa Chrystusa. Uczeni w Piśmie i faryzeusze okazali się nieudolnymi nauczycielami. Jezus „nauczał z mocą", ponieważ dzielił się tym, czego doświadczał jako prawdziwe i bezsporne w kontakcie ze Swoim Ojcem w niebie. 26 lutego 1971 MYŚL - Kiedy nie towarzyszy nam proces powolnego zużywania się rzeczy, ale przy najmniejszej usterce kupujemy zaraz coś nowego, to umyka nam ważny symbol tymczasowości wszelkich rzeczy stworzonych. KOMENTARZ 1987 - Pielgrzym dotyka tu jeszcze jednego subtelnego nadużycia, jakie funkcjonuje w jego kulturze; jest to założenie o „nieśmiertelności rzeczy". Wszystko, co ma ślady zepsucia, rozkładu, zostaje szybko usunięte z naszych oczu i natych-oiiast zastępowane przez rzeczy nowe. 193 Zamiast pozwalać, by rzeczy „starzały się'' na naszych oczach przyzwyczajając nas stopniowo do idei skończoności i zużycia kupujemy ciągle nowe, stając się ślepi na nieuniknioność procesu starzenia i śmierci. W ten sposób młody człowiek jest kompletnie zdezorientowany, kiedy musi stawić czoła sytuacji, która jest nie do przezwyciężenia, jak śmierć bliskiej osoby, czy ciężka choroba np. rak. Tego samego dnia MYŚL - Zanim zaczniemy modlić się o zmartwychwstanie ciał, trzeba by najpierw przekonać ludzi, że w ogóle się umiera. Ciągła bowiem produkcja rzeczy nowych stwarza iluzję „świeckiej nieśmiertelności' '. Najpierw jednak trzeba pokazać ludziom, że mają ciało, które żyje. Bo przecież ludzie zapomnieli już, co to znaczy śpiewać, gestykulować, chodzić pieszo i oddychać głęboko. Zdaje się, jakby żyli tylko umysłem, a nie całym ciałem. KOMENTARZ 1987 - Pielgrzym drąży ten sam wątek, przenosząc go w dziedzinę Ewangelii. Widzi, że współczesny członek wyrafinowanej kultury Zachodu traci kontakt ze swoją ziemską naturą. Uważa siebie za twór głównie umysłowy. Z tego bierze się nie tylko nadmierna waga przywiązywana do kształcenia umysłu, zamiast całego ciała, w rezultacie mamy coraz więcej szpitali dla ludzi psychicznie zaburzonych. Część II ECEABAT - IZMIR Po zejściu z promu na ląd stały pielgrzym skierował się na południe wzdłuż Morza Egejskiego do Izmiru: tak po turecku nazywają starożytną Smyrnę. Drugiego dnia po opuszczeniu portu w Canakkale dotarł do słynnej Troi. Z badań archeologicznych w tym rejonie wynika, że od czasu epoki kamiennej było tam dziewięć różnych miast. Oczywiście, najsłynniejszym była starożytna Troja, gdzie toczyły 194 ^ wojny trojańskie, w czasie których żołnierze podstępem wdarli sję w obręb murów miasta, ukryci w ogromnym drewnianym koniu. Pielgrzym przypomniał sobie po łacinie Iliadę i Odyseję i ich bohaterów, znanych przecież do dzisiaj. Chociaż jednak bohaterowie trojańscy osiągnęli nieśmiertelną sławę, to jednak nie dają odpowiedzi na pytania o życie wieczne, do których tęskniło serce pielgrzyma. Jemu trzeba było czegoś więcej, niż dawnych legend i bohaterskich zdarzeń z historii starożytnej. W tym samym jednak rejonie znajdowały się miasta znane z dziejów apostolskich: Troada i Assos (Dz 16,8 nn). To właśnie w Troadzie święty Paweł miał sen, w którym jakiś Macedończyk wzywał go do przeprawienia się do Grecji, by w Macedonii głosić Dobrą Nowinę. Dlatego święty Paweł pożeglował do Neapolu i Filippi, gdzie ochrzcił pierwszych europejskich konwertytów na wiarę chrześcijańską. Również w Troadzie (Dz 16,10) święty Łukasz przyłączył się do Apostoła Pawła, wiernie mu odtąd towarzysząc. On to później napisał Ewangelię i Dzieje Apostolskie. Około roku 51 n.e., jak podają Dzieje Apostolskie, miał miejsce cud właśnie w Troadzie. Wracając ze swojej długiej podróży misyjnej, św. Paweł wygłosił mowę, która przeciągnęła się aż do północy. Pewien młody chłopiec, imieniem Eutychos, zasnął w jej trakcie i spadł z okna trzeciego piętra. Podniesiono go martwego, ale, kiedy św. Paweł położył na nim ręce, chłopiec powrócił do życia. Pielgrzym z przyjemnością przeczytał tę historię, a także i to, że kiedy św. Paweł opuścił Troadę, to pieszo przedostał się trzydzieści mil lądem do Assos (Dz 20,13), gdzie ponownie wszedł na pokład statku. Pielgrzym nie miał zamiaru zamustrować na jakikolwiek statek w okolicznych portach; odczuwał mimo to jedność z wielkim Apostołem i Misjonarzem, który przemierzał lądy 1.900 lat temu. To jednak, co niesłychanie zasmuciło pielgrzyma, to fakt, że wszystkie te gminy chrześcijańskie, założone z takim nakładem pracy, poświęcenia, samozaparcia i modlitwy, prosperowały wprawdzie przez czas dłuższy, jednak zniknęły bezpowrotnie. Na przestrzeni dwustu mil nie było żadnego kościoła chrześcijańskiego aż do samego Izmiru. 195 Modlił się więc żarliwie o nową falę ewangelizacji, która przeszłaby przez cały kraj, tak żeby każdy język i serce wielbią imię Chrystusa, a nie Allacha. Jednakże ku wielkiemu zaskoczeniu pielgrzyma muzułmanie okazali się narodem prawdziwie gościnnym i serdecznym. Pod ty^ względem prześcignęli nawet Greków i południowych Włochów Kiedy przechodził przez ich miasta, zbierali się tłumnie, aby mu się przypatrywać. Prawie zawsze dało się wyłonić kilku spośród zgromadzonych o jasnym, przyjaznym spojrzeniu. Wydali mu się pełni życzliwej ciekawości i otwarci na każdą nowość. Szczególnie dzieci miały w sobie tę naturalność, jaką poznaje się w środowiskach, które chronią najmłodsze pokolenia przed zgorszeniem świata. Najwyraźniej nie doszły do nich jeszcze brutalne i perwersyjne filmy telewizyjne, a całe dni spędzały przy swoich rodzicach na polu. I tak pewnego dnia pielgrzym wkroczył wczesnym rankiem do małej miejscowości, gdzie jak zwykle zapytał o możliwość dostania chleba. Jednak zamiast zaprowadzić go do piekarni, której być może tam nie mieli, zaprowadzili go do domu starosty wioski. Zebrali się tutaj wszyscy mężczyźni z całej wioski, w liczbie dwudziestu. Zdjęli obuwie i zasiedli na dywanach pod ścianami dużego, nieume-blowanego pokoju. Pan domu poprosił żonę, żeby przygotowała posiłek. W tym czasie pielgrzym przy pomocy zdjęć, map, znaków oraz kilku niemieckich wyrazów, które rozumieli, wytłumaczył im, jaką trasą wędruje do Jerozolimy. Wkrótce został podany posiłek bezpośrednio na podłodze. Składał się on z dużych płatów chleba, z których oddzierało się po kawałku i moczyło w różnych sosach warzywnych (curry), bądź z zagęszczonego mleka. Pielgrzym czuł się gościem honorowym, co dało mu do myślenia. Bo przecież byli to najprawdopodobniej muzułmanie. A jednak ich autentyczna gościnność przekraczała wszystko, czego doświadczył w kręgu chrześcijan. Był wśród nich jedynym chrześcijaninem, a to byli tureccy muzułmanie, których jego bracia z Europy zwalczali ongiś w wyprawach krzyżowych przeciw niewiernym w wiekach XII i XIfl- 196 jednak on przybył do nich jako prosty pielgrzym, a nie rycerz ^ lśniącej zbroi. Wędrował, by odnowić wiarę w sanktuariach, jakie oovystawały dziewiętnaście wieków temu, nie zaś, by kwestionować prawo muzułmanów do zamieszkiwania tych ziem, gdzie się urodzili. Przybył, by głosić Ewangelię, jednak nie słowem i napastliwą argumentacją, ale samym swoim życiem i wędrówką do Ziemi Świętej. W tym pierwszym tygodniu na ziemi tureckiej pogoda nie sprzyjała mu. Na przemian był deszcz ze śniegiem i silne wiatry. Miał nadzieję, że trzymając się w pobliżu Morza Egejskiego znajdzie się w zasięgu ciepłych prądów powietrza, tak jak obiecywano mu to nad Morzem Śródziemnym. A potem nagle, szóstego marca, przyszedł ciepły podmuch wiatru i wszystko się zmieniło. Wiosna przepędziła zimowe chłody. Zmiana była tak gwałtowna, że sprawiała wrażenie, jakby kula ziemska obróciła się na swojej osi, wystawiając „twarz" do słońca i triumfalnie wkraczając w okres wiosenny. Wszelkie stworzenie przyłączyło się do tej radości. Żaby rechotały chóralnie całe noce. Pojawiły się nagle muchy i komary. Pola rozjaśniły się mnóstwem maleńkich kwiatków - o barwie czerwonej, białej, żółtej i błękitnej. Pielgrzym, oczarowany ich urodą, zerwał kilka i zasuszył w Biblii, żeby następnie wysłać je swojej mamie w następnym liście. Jedenastego marca około południa dotarł nareszcie do ruchliwej metropolii, jaką była Smyrna, obecnie Izmir. Jak zwykle, najpierw udał się do biura American Express. Wielu podróżnych przychodziło tam po listy, które przechowywano zazwyczaj przez miesiąc, zanim je z powrotem odesłano nadawcom. Na pielgrzyma czekały już listy z domu, pełne zdjęć i wiadomości o życiu rodzinnym w Stanach. To był ważny zastrzyk energii, który miał go podtrzymywać w dalszej wędrówce. Mimo, iż pielgrzym prowadził samotne i samodzielne życie, to doceniał wsparcie, jakiego udzielała mu rodzina z Pensylwanii, oraz modlitwy zaprzyjaźnionych osób. On sam pisywał do domu mniej więcej raz na miesiąc, a w każdym dużym mieście czekała na niego korespondencja z Ameryki. 197 Biuro American Express było również dobrym miejscem dla zasięgnięcia wielu informacji, których pielgrzym pilnie potrzebował A zatem chciał się dowiedzieć o najbliższy kościół katolicki, jakiś niedrogi hotel, a wreszcie dentystę, który by rozumiał po angielsku Ta ostatnia potrzeba została najszybciej zaspokojona i jeszcze tego samego dnia miał nową plombę. Następnie postanowił odszukać biskupa Izmiru, którego adres otrzymał w Rzymie od kardynała Wrighta. Ten kontakt okazał się niezwykle satysfakcjonujący. Biskup Jan H. Boccella, TOR (Tertio Ordo Regularis), pochodził z Filadelfii w stanie Pensylwania, co było pierwszą niespodzianką. Nareszcie pielgrzym był w stanie rozmawiać z kimś w swoim rodzinnym języku. Ponadto biskup był franciszkaninem, miał więc dużo większe, niż ogół spotykanych ludzi, zrozumienie dla drogi, jaką wybrał pielgrzym. Biskup zaprosił pielgrzyma na herbatę, spędził z nim dwie godziny, podtrzymując w nim zapał do tego trybu życia i dalszej pielgrzymki. Ofiarował mu piękną mapę, wydaną przez pismo i Towarzystwo National Geographic pt. „TERENY BIBLIJNE OBECNIE", która miała się okazać bezcenna w lokalizowaniu historycznych miejsc wymienionych w Piśmie Świętym, od Grecji aż do Egiptu. Ponadto biskup dał mu nazwiska i adresy trzech katolickich księży w miastach, które pielgrzym miał odwiedzić na swoim czterystumilowym szlaku poprzez Turcję. Na koniec zaoferował mu pomoc finansową, chociażby w formie pożyczki, ale tego pielgrzym, zgodnie ze swoim pragnieniem ubóstwa, nie mógł przyjąć. Wytłumaczył biskupowi, iż konieczne jest, aby podróżował w pewnym niedostatku, bo tylko wtedy odwołuje się nieustannie do opieki Opatrzności, która zresztą nadzwyczajnie nad nim czuwa. Podziękował za wielkoduszną gościnę, poprosił o błogosławieństwo pasterskie, po czym opuścił jego rezydencję. Po tym spotkaniu pielgrzym odczuwał ogromną radość i odnowę duchową. Wielkie zrozumienie, z jakim się zetknął, autentyczne zainteresowanie ze strony biskupa oraz troska o jego codzienne sprawy bytowe podniosły g° niesłychanie na duchu. Co więcej umocniły w nim przekonanie, że 198 cała ta pielgrzymka jest rzeczywiście zgodna z wolą Pana Boga. \Vdzieczny był również za „rozpoznanie" terenu Turcji pod kątem uiniejscowienia kościołów katolickich, które chciał odwiedzić. Tak, że pielgrzym gorąco podziękował Panu Bogu za Jego sługę, w osobie biskupa, który, z dala od własnego kraju, tak dobrze spełniał misję niesienia pomocy nawet przypadkowym i niezapowiedzianym przybyszom. Ponieważ pielgrzym miał ogromne pragnienie uczestniczenia we Mszy świętej i przyjęcia Komunii świętej następnego ranka, zdecydował się pozostać gdzieś, na terenie miasta, wynajmując jakiś tani pokój. Kiedy tak posuwał się powoli ulicami Izmiru, zauważył, że przebywa tam sporo Amerykanów, którzy nie wyglądali bynajmniej na turystów. Nie przyglądali się bowiem architekturze miejskiej, tak jak ktoś, kto widzi zabytkowe miejsca po raz pierwszy w życiu. Ci Amerykanie zachowywali się swobodnie, jak u siebie w domu. Okazało się, że do pewnego stopnia byli tu zadomowieni, ponieważ pracowali w miejscowej siedzibie NATO. Miło było znowu używać własnego języka w rozmowie z rodakami. Jednakże już pierwsze spotkania pokazały mu coś zupełnie nieoczekiwanego. Okazało się, że wszyscy oni mówią tak szybko, że z trudem nadążał za ich wątkiem myślowym. Musiał nawet prosić, żeby powtórzyli to, co mówią. Przez ostatnie miesiące przebywał sam i jego własne tempo myśli i obserwacji było wolne. Teraz przestawienie się na szybsze tempo sprawiało mu pewien ból. Pielgrzym nie miał jednak ochoty, ani potrzeby powrotu do błyskotliwej wprawdzie, ale powierzchownej wymiany zdań. Z ulgą wrócił do odpowiadajęcego mu tempa życia i przeżywania rzeczywistości. Ponownie skierował się w stronę Biura American Express i dworca centralnego i tam znalazł niedrogi pokój hotelowy. Z dotychczasowych, jakie wynajmował, ten był zdecydowanie najgorszy. Za pięćdziesiąt centów dostał maleńki pokoik z haczykami na ubrania, prostym łóżkiem, stołem, krzesłem i mnóstwem obrazków na ścianach. Za następne piętnaście centów mógł wziąć Prysznic i przeprać sobie rzeczy. Pokój wyposażony był w światło 199 elektryczne, ale wyłącznik był na zewnątrz (!). Pielgrzym pragną} zacisznego miejsca, gdzie mógłby spokojnie napisać listy i dalej prowadzić na bieżąco swój dziennik. Jednak właściciel hotelu dwukrotnie wyłączył mu światło, jako że pora była późna, tak że za każdym razem pielgrzym musiał wychodzić z pokoju i ponownie je zapalać. W pokoju nie było żadnego ogrzewania. Można jedynie było iść na pierwsze piętro, gdzie przy dużym piecu zbierali się goście hotelowi oraz ich znajomi z miasta, żeby spotkać się w cieple na pogawędkę. Ale pielgrzym potrzebował samotności na modlitwę, drobne naprawy ubrań, pranie, rozwieszanie rzeczy do wysuszenia, spokojny posiłek oraz dalsze pisanie. Było jednak zimno (około 55° Farenheita). Pielgrzym nauczył się wszakże dostosowywać do różnych warunków, często dużo bardziej prymitywnych niż te, które miał w Stanach. W końcu, kiedy uznał, że wykorzystał wszystko, co mu było dane w tej sytuacji, otulił się, jak mógł, i zapadł w głęboki sen. Chciał być wypoczęty, aby rano rozpocząć następny etap podróży, który miał oznaczać jednocześnie dalsze przechodzenie przez okres Wielkiego Postu aż po Wielkanoc. Oto co zapisał w dzienniku podróży na terenie Turcji: 27 lutego 1971 MYŚL - Słowa stały się tak tanie w komunikacji masowej i tak nadużywane, że straciły dawną siłę wyrazu. Obrazom też grozi ten sam proces dewaluacji. KOMENTARZ 1987 - W trakcie studiów seminaryjnych pielgrzym odczuł nieraz, jak słowa mogą człowieka zagrzebać i pogrążyć. Zamiast prowadzić do prawdy oraz inspirować do życia, mogą wszelkie życie zadusić i zabić pracę umysłu i ducha. W kulturach uważanych za prymitywne używa się mniej słów. Po prostu mniej się rozmawia przy pracy. Stają się one zatem cenniejsze i mają swoją wagę. To samo dotyczy przekazu wizualnego. Tam, gdzie druk dociera z trudem, ceni się np. obrazek świętego i przekazuje go z szacunkiem. Natomiast u nas gazety ilustrowane są wyrzucane po zdawkowym przejrzeniu. 200 Dlatego pielgrzym dostrzegł potrzebę wstrzemięźliwości w obu zakresach po to, by odnowić zarówno piękno słowa, jak i obrazu. Tego samego dnia MYŚL-Dawniej mówiło się, że cierpienie jest pochodną grzechu, ponieważ obecnie cierpimy mniej, żyjąc ogólnie na wyższym poziomie, łatwo dojść do fałszywego wniosku, że również grzeszymy mniej, niż nasi ojcowie. KOMENTARZ 1987 - Pielgrzym kwestionuje tutaj milczące założenie jego kultury, że dobre życie, to łatwe życie, a więc takie, gdzie wszystko idzie dobrze, a Bóg błogosławi. Błędem tego założenia jest nieuprawniony przeskok z rzeczywistości materialnej do duchowej. Tymczasem nagromadzenie dóbr doczesnych nie oznacza bynajmniej, że w samym procesie dochodzenia do nich żyło się zgodnie z Bożymi przykazaniami. Tego samego dnia MYŚL - Współczesny człowiek zdaje się sądzić, że wszelkie problemy dnia codziennego mogą być przezwyciężone na drodze ludzkiego wysiłku (inżynieryjnego, technologicznego). I właściwie człowiek nie dostrzega już innych celów, jak tylko te osiągalne. Trudno mu pojąć, że istnieje jakiś założony z góry boski porządek. Zdaje mu się, że on sam wszystko planuje i osiąga. KOMENTARZ 1987 - Pielgrzym wskazuje, w jaki sposób człowiek naszych czasów powtarza grzech pierworodny Adama. Odmawiając jakiegokolwiek uznania porządku boskiego, narzuca plan według własnej, ograniczonej przecież, wyobraźni. Osiągnięciom ludzkim towarzyszy bałwochwalczy zachwyt nad nimi, a one przecież są jego wytworem, a więc jakoś ograniczone. Jednak człowiek uparcie wierzy, że może sam się ratować i zbawić, o ile będzie miał dosyć czasu, energii i pieniędzy. 28 lutego 1971 MYŚL - Dopóki człowiek nie dostrzeże ograniczeń własnej siły, & także ubóstwa duchowego innych ludzi i niemocy instytucji, dopóty 201 mało jest prawdopodobne, aby szukał poważnie innej potęgi i zwracał się w modlitwie o pomoc do świętych Pańskich i Samego Boga KOMENTARZ 1987 - To jest generalizacja własnego doświadczenia pielgrzyma. Dopóki przekonany był jakoś, że wystarczy wiedzieć to, co trzeba, i zadowolić swoich nauczycieli, nie dokuczały mu jakieś wyraźne ograniczenia; w konsekwencji nie szukał w sposób prawdziwy Boga. Kiedy jednak nadszedł czas podjęcia zobowiązania na całe życie, i to takiego, które wymagało czegoś więcej niż wiedzy, bo również wiary i miłości - stracił odwagę i zaczął się wahać. Dopiero, kiedy zaczął badać tę jakąś swoją otchłań, uznając w końcu własną pustkę i ubóstwo - dopiero wówczas zdobył rzeczywisty powód szukania Boga ze wszystkich sił. 2 marca 1971 Jak człowiek już pokocha Pana Boga z całego serca, umysłu i ze wszystkich sił, to zabraknie mu napędu, żeby jeszcze kochać bliźniego. Obecnie rozumiem drugie przykazanie Boże w ten sposób, że oznacza ono, iż nie znoszę swojego bliźniego w takiej samej mierze, w jakiej nie mogę znieść siebie. Jeżeli pogardzam sobą, to zapewne pogardzam też innymi ludźmi. KOMENTARZ 1987 - Pielgrzym zaczyna od wyprowadzenia prawidłowej logicznie konkluzji z sytuacji zaangażowania całego potencjału uczuciowego człowieka w jeden tylko związek. Ale oczywiście, miłość nie podlega tego typu logice, ponieważ jest ekspansywna. Bóg, z kolei, nie zagarnia miłości człowieka wyłącznie dla siebie, ale kieruje ją na zewnątrz, do innych stworzeń... Na tym etapie pielgrzym nie zrozumiał jeszcze przykazania miłości z Ewangelii. Zaczyna jednak przenikać stopniowo tę tajemnicę miłości bliźniego, rozważając słowo „nie znosić", „pogardzać". Używa tego słowa w takim samym znaczeniu, w jakim tekst Pisma świętego nawołuje byśmy „mieli w nienawiści" naszą matkę, ojca, braci i siostry, żonę i dzieci (Łk 14,26). Oznacza to, że cała nasza uwaga musi być skupiona na Bogu, a my usilnie mamy zabiegać, by to On kierował nami i wskazywał, jak mamy kochać, dbać i troszczyć się o naszych bliskich i dalekich. 202 3 marca 1971 MYŚL- Pokój wewnętrzny posiada się jedynie w takiej mierze, w jakiej pozostajemy całkowicie do dyspozycji Pana Boga, wszystkie nasze cele w Nim skupiając. Jest to możliwe, jeżeli odnosimy wszystko do Boga. Jeżeli każde zdarzenie symbolizuje jakoś działanie Boga. Bo jeżeli celem jego pragnień jest przyjemność, czy kontakt z innym stworzeniem, wówczas jakikolwiek spokój możliwy jest dopiero wtedy, gdy potrzeby te są stale zaspokajane. Kto znajduje konkretne, specyficzne odniesienie w świecie przedmiotów dla swoich pragnień, intencji... KOMENTARZ 1987 - Pielgrzym stara się pokazać różnicę pomiędzy pokojem, który przyniósł zmartwychwstały Chrystus mocą Ducha Świętego, a tym pokojem, jaki wynika z zaspokojenia naszych pragnień. Jednak pokój, jakiego udziela nam świat, wymaga stałej i ciągle rosnącej intensywności pobudzeń i dostarczania nam z natury swojej ograniczonych przedmiotów. 5 marca 1971 MYŚL- Wiara judeochrześcijańska wydaje się opierać na wierności słowu, świętości obietnicy, niezłomności przysięgi. Czy nie jest to niezmienna podstawa stosunku Kościoła wobec stałego zaangażowania, nierozerwalności związku? Człowiek współczesny zdolny jest do daleko posuniętej rozpaczy. Jeżeli w życiu teraźniejszym nie znajduje sensu, ani satysfak-cji,to nie ma już często tego potencjału woli, by oglądać się wstecz na obietnice z przeszłości, ani też by wyglądać do przodu, oczekując nowej przyszłości. Inaczej mówiąc, zatraca eschatologiczny punkt widzenia. Jedyne, na co go stać, to nostalgia za dawnymi czasami i tym, jak się rzeczy ongiś miały. KOMENTARZ 1987 - Pielgrzym umiejscawia tutaj źródło współczesnej frustracji człowieka, rozpaczy oraz ateizmu epoki technokratycznej. Jest nim niechęć do wierności jakiemuś zaangażowaniu. Ponieważ w życiu jednostkowym i społecznym tak wiele się zmienia, 203 człowiek przenosi to na życie duchowe, myśląc, że również Bóg może zmienić Swój zamiar, charakter, wolę. Ponieważ nauczono nas sceptycznie odnosić się do ludzi i nie ufać ich zapewnieniom, to jakoś i Panu Bogu nie ufamy. I taka dopiero postawa rzuca człowieka na bezdroża niekończących się zmian. Brak mu wówczas kierunku i celu poza najbliższymi, bezpośrednimi zadaniami. Życie nie dostarcza ostatecznej perspektywy, ani satysfakcjonującej głębi. 6 marca 1971 MYŚL - W dawnych czasach ojcowie przekazywali swoim dzieciom całą dostępną im wiedzę, jaka narosła w poprzednich pokoleniach, wiedzę, która była konieczna do wspierania, kontynuowania życia i służyła jako podstawa dla dalszego postępu. Przekazywali również swoje doświadczenie Boga. Dzieci były wdzięczne za mądrość życiową, bez której nie mogłyby przetrwać. Z szacunkiem też odnosiły się do starszych i do tradycji. Jako następne pokolenie, nie miały powodów, ażeby kwestionować swoje dziedzictwo religijne, ponieważ wszelka inna wiedza „fachowa" sprawdzała się w życiu, co pośrednio służyło za niezbity dowód, że również duchowa nauka ma ten sam walor wiarygodności. KOMENTARZ 1987 - Biorąc za przykład życie farmera w gospodarstwie, pielgrzym widzi, w jaki sposób ojciec przekazywał synowi wiedzę i umiejętności dotyczące zasiewu, środków agrotechnicznych i zbiorów oraz ich przechowywania, tak żeby z kolei syn był w stanie, w oparciu o tę wiedzę, utrzymać swoją rodzinę. Jeżeli żyli w zamkniętym świecie (a takie było wówczas życie) - to świat zewnętrzny nie stanowił wyzwania, ani zagrożenia dla tradycyjnych form życia osiadłego. Wówczas syn nie miał żadnego powodu, by kwestionować, czy zmieniać cokolwiek z tego, co przekazał mu ojciec. Nie jest tak jednak w świecie technokratycznym, gdzie człowiek jest zalewany powodzią nowych odkryć, wzorów zachowań i sposobów myślenia. Tu już przeszłość z całym swoim dorobkiem nie jest przyjmowana bezwarunkowo. 204 I ta postawa kwestionowania przenoszona jest ustawicznie na rzeczywistość wiary, gdzie przynosi szkodliwe skutki, w takim sensie, że ustawia człowieka ponad Bogiem. Nieustannie widzimy, że stworzenie ocenia swojego Stwórcę, nie chcąc uznać Jego autorytetu. 7 marca 1971 MYŚL - Strzeżmy się orzechów, które łatwo pękają. W środku będą zepsute. Bądźmy ostrożni wobec osoby, która zbyt łatwo ujawnia swoje najgłębsze przemyślenia obcemu. Może się okazać płytka lub pusta. Ale oczywiście twardy orzech może być również zepsuty w środku, a całkowicie zamknięta osoba może przy bliższym obcowaniu okazać się pustym grobowcem... KOMENTARZ 1987 -Pielgrzym wraca pamięcią do widoku starej kobiety, która rozłupywała na przystani orzechy. To zdarzenie z końca lutego w Eceabacie, plus jego własne doświadczenie z orzechami, nauczyło go pewnej zasady duchowej. Mianowicie to, co łatwo osiągalne, nie ma na ogół tej wartości, jaką stanowią dla nas cele trudne. Nie chce jednak czynić z tego niezmiennej reguły, ponieważ rozumie, że kierowanie się wyglądem może być bardzo zwodnicze. 10 marca 1971 MYŚL - Umiejętność obserwacji oraz opowiadania o swoich spostrzeżeniach u współczesnego człowieka bardzo się zmniejszyła, ponieważ jest mało ćwiczona. Ludzie pozostawiają to specjalistom, którzy za nich obserwują i wyciągają wnioski, by potem bezkrytycznie ich słuchać. KOMENTARZ 1987 - Pielgrzym powraca tu do jednego ze swoich ulubionych wątków, a mianowicie zdobywania doświadczenia z pierwszej ręki i ciągłej obserwacji. Zdecydowanie dezawuuje informacje z drugiej ręki. Również z dezaprobatą odnosi się do polegania na kimś innym, kto za nas myśli i analizuje zjawiska. Społeczeństwo technokratyczne jest tak złożone i powiązane tyloma zależnościami, że potrzebuje oparcia się na innych ludziach. 205 Kiedy jednak dochodzimy do rzeczywistości wiary i doświadczenia Boga, to jest zupełnym nieporozumieniem - fatalnym w skutkach - poleganie na czymkolwiek innym, aniżeli tylko i jedynie na osobistej więzi z Bogiem. 11 marca 1971 MYŚL - Bóg jest ostatnią ucieczką człowieka. Kiedy wszystko inne zawiedzie, kiedy nigdzie nie znajduje sensu życia, ani wsparcia - wówczas przeżywa swoją rzeczywistą bezradność i zwraca się do Boga w nadziei, że On go nie zawiedzie i nie opuści. KOMENTARZ 1987 - Pielgrzym wskazuje na podstawowy warunek ze strony stworzenia, aby doszło do osobowej i żywej relacji z jego Stwórcą i Panem. Jedynie kiedy człowiek uzna swoją niezdolność do zaspokajania najgłębszych potrzeb serca - dopiero wówczas otwiera się i pozwala Panu wejść w rzeczywisty kontakt ze sobą. Część III IZMIR - MERSIN Rankiem, dwunastego marca, pielgrzym wziął udział we Mszy świętej, po czym opuścił szeroko rozłożone miasto Izmir. Od dwu tygodni trwał już okres liturgiczny Wielkiego Postu. Następne cztery tygodnie przed Wielkanocą miały go prowadzić przez prawdziwą pustynię. Wydobył mapę i obmyślał trasę pielgrzymki, która miała wieść go do Efezu, Laodycei, Ikonium, Listry i Derbe. Wszystko to były miasta, które przed wiekami ewangelizował święty Paweł, i do których pisał swoje słynne listy. Pielgrzym nie wziął jednak pod uwagę, że w ten sposób oddali się od linii wybrzeża, które już owiane było ciepłym podmuchem wiosny. Natomiast miał wejść w głąb Turcji, gdzie zima jeszcze ściskała mrozem i lodem. To przyda wiele cierpienia jego wędrówce. Pierwszym miejscem postoju było starożytne miasto Efez, do którego dotarł wieczorem trzynastego marca. Odnalazł ruiny kate- 206 dry Najświętszej Maryi Panny z IV wieku. Historycy twierdzą, iż był to rzymski budynek z drugiego wieku, przekształcony na świątynię wkrótce po edykcie cesarza Konstantyna z 313 roku. Edykt ten pozwalał chrześcijanom wyjść z ukrycia i publicznie gromadzić się na Eucharystię. Miejsce to było również siedzibą Trzeciego Soboru Ekumenicznego w roku 431. Zebrało się wówczas dwustu biskupów, którzy pod działaniem Ducha Świętego orzekli, iż w osobie Jezusa były dwie natury - ludzka i boska w jednej osobie Syna Bożego. Z tego wynikało już jasno, iż Miriam z Nazaretu była prawdziwie Matką Boga (Theotokos - po grecku). W ten to sposób, rozmyślając nad ruinami kościoła Maryi Panny, pielgrzym znowu poczuł się pod Jej przemożną opieką. Poza ruinami, na stoku górskim, znajdowało się sanktuarium maryjne, zwane po turecku „Meryemana", co oznacza „Dom Marii". Zgodnie z tradycją święty Jan Apostoł i Ewangelista przyprowadził tu z Jerozolimy Maryję po śmierci krzyżowej Jej Syna i rozproszeniu się pozostałych apostołów.To miejsce było unikalnym darem dla pielgrzyma i bardzo osobiście je przeżył. Prostota tego miejsca, a nawet pewna surowość, znakomicie odpowiadały temu pierwszemu dramatycznemu okresowi Kościoła bezpośrednio po męce i śmierci Chrystusa, a przed zesłaniem Ducha Świętego. W tym sanktuarium maryjnym pielgrzym odnalazł niejako pokrewną duszę. Był to członek Wspólnoty Małych Braci, których założycielem był francuski kapłan z początku XX-ego wieku, Charles de Foucauld. On sam spędził najbardziej owocne lata życia duchowego w pustelni Afryki Północnej. Brat, z którym pielgrzym rozmawiał, i to ku swojej radości po angielsku, opowiedział mu o innym członku ich wspólnoty, którego także powołaniem życiowym było pielgrzymowanie. Obecnie wędrował po terenach Ameryki Południowej. Nasz pielgrzym natychmiast poczuł wspólnotę losu z tym nieznanym sobie bratem, który tak całkowicie poszedł za głosem swojego powołania. Pielgrzym nie wiedział jeszcze, jak potoczą się jego losy po dojściu do Jerozolimy. Nie mógł jendnak wykluczyć i takiej 207 możliwości, że pozostanie już tułaczem przez resztę swojego życia. Odczuwał więc coś na kształt braterstwa duchowego i podziwu dla tego „Małego Brata", przemierzającego kontynent amerykański. Po wyjściu z Efezu pielgrzym zmienił kierunek trasy. Nie szedł już teraz na południe wzdłuż zachodniego wybrzeża Turcji, ale skierował się wprost na wschód, gdzie miał wędrować sto mil zakolami rzeki Meander poprzez miejscowości: Aydin, Nazilli i Denizli. Tam pragnął odwiedzić ruiny miast znanych z Nowego Testamentu - Laodycei i Kolosei. Laodycea była niegdyś jednym z siedmiu Kościołów w Azji, o których wspomina Księga Apokalipsy św. Jana (1,11; 3,14-22). Znana była powszechnie z bogactwa, które poniekąd zawdzięczała szczęśliwemu położeniu geograficznemu w żyznej dolinie Lycus, przy jednym z głównych szlaków handlowych. To właśnie miasto napominał surowo św. Jan, mówiąc, że nie jest ani zimne, ani gorące (jak ciepłe źródła,które nadal wytryskują w jej pobliżu). Święty Jan posunął się nawet do obrazowego przedstawienia miasta, jako tego, które Bóg pragnie wypluć z obrzydzeniem ze Swoich ust. Ten dobrobyt miasta, połączony z brakiem zaangażowania w prawdziwe nawrócenie serca, przypomniał pielgrzymowi jego własną kulturę zachodnią. Tam też ludzie zabiegali o dobrobyt, byli dumni ze swojego standardu, nasycali dni zgiełkiem i wrzawą rozmów i wszelakich urządzeń, mających uczynić życie łatwe i przyjemne. Coraz też trudniej było ludziom usłyszeć pukanie Chrystusa do ich serc. Pielgrzym zrozumiał wtedy mądrość, z jaką prowadził go Pan, dając mu nieraz odczuć ludzką kondycję biedy, głodu, nędzy duchowej, ślepoty na rzeczy naprawdę ważne (Ap 3,17). Dopiero tak przeżywana własna niedołężność i nędza otwierały jego serce na dary Ducha Świętego - miłość, radość, pokój, cierpliwość, uprzejmość, opanowanie itd. Pielgrzym odczuł bezpośrednio na sobie karzącą rękę Boga i Jego miłość, która sprawiała, że tak właśnie wychowywał człowieka (Ap 208 3,19). Poznał smak zwycięstwa, jakie odnosił Pan 'nad ludzkim jękiem, zamętem i wątpliwościami. Tej tajemniczej miłości i tego zvvycięstwa doświadczali ci, którzy całkowicie poddali się Panu j zaufali Mu (Ap 3,21). Pielgrzym nie wiedział, jak odpowiedzieli na to Janowe napominanie mieszkańcy starożytnej Laodycei, ale ze smutkiem zobaczył miasto pogrążone w całkowitej ruinie. Nie siedział, jak jego własne społeczeństwo odpowiedziałoby na takie wezwanie do pokuty. Czuł jednak, że jego rodacy potrzebują tej gorzkiej nauki, a Pan wezwał go, by głosił prawdę o ludzkiej nędzy i odwiecznej miłości Boga samym sposobem życia. Pielgrzym przeszedł przez ruiny Laodycei, nie zabawiając tam dłużej, i skierował się na poszukiwanie Kolosei. To miasto miało ongiś żywą i kwitnącą wspólnotę chrześcijan, do której św. Paweł skierował jeden ze swoich listów (List do Kolosan). Było też zapewne siedzibą niejakiego Filemona, w którego domu zbierano się na łamanie chleba. Również do niego Apostoł Paweł napisał osobisty list, który obecnie zaliczany jest do kanonu Ksiąg Nowego Testamentu. Wczesnym popołudniem pielgrzym wszedł do małej miejscowości, Honaz. I tu, jak wszędzie w Turcji, mężczyźni siedzieli przy rozstawionych na chodniku stolikach, popijając swoim zwyczajem herbatę. Witali go pytającym słowem „chi?", co -jak rozumiał - oznaczało „Czy przyłączysz się do nas na herbatę?" Pielgrzym jednak nie szukał towarzystwa i, nawet za cenę urażenia ich uczuć, pragnął dać znak, że jest pątnikiem, odwiedzającym dawne siedziby chrześcijan. Tak więc zapytał przede wszystkim, gdzie są pozostałości dawnej Kolosei i, dopiero kiedy dowiedział się dokładnie, jak ma tam dojść, przystał na wspólne picie herbaty. Chciał jednak bardzo zaznaczyć, że nie jest włóczęgą, hipisem, ani turystą, a pielgrzymem do miejsc świętych. Dostał filiżankę mocnej i słodkiej herbaty, jaką tu wszyscy lubili, i, pijąc J4, objaśniał, jak mógł, cel i trasę swojej wędrówki. Kiedy wreszcie odnalazł Koloseę, przeżył jeszcze większe rozczarowanie. Tutaj nie było nawet odkopanych ruin, tylko błotnisty pagórek z rowami odprowadzającymi wodę. Być może roz- 209 poczęto tu jakieś prace wykopaliskowe, jednak nie było żadnych oznakowań. Oprócz niego był tam jeszcze inny poszukiwacz - mały chłopak który zbliżył się do pielgrzyma z wyciągniętą ręką. Początkowo wziął to pielgrzym za gest żebrania, tymczasem okazało się, że chłopiec sam wykopał starożytne monety, które zapewne chciał mu sprzedać. Ale pielgrzym uparcie odcinał się od zachowań typowych dla turystów i zbieraczy nawet autentycznych skarbów dawnej kultury. Wyjaśnił też, najlepiej jak potrafił, że nie jest zainteresowany ani handlem, ani wymianą, ani nabywaniem pamiątek, chociaż może i cennych. Jest pielgrzymem, który przyszedł, aby się modlić. Rozstali się więc, a pielgrzym znalazł miejsce, gdzie w skupieniu odczytał list świętego Pawła do Kolosan. Ten list składał się z czterech krótkich części, z których zwłaszcza jeden passus odnosił się do sytuacji pielgrzyma. W rozdziale trzecim święty Paweł zachęca Kolosan, aby „szukali tego, co w górze, a nie tego co na ziemi...", by „zadawali śmierć temu, co przyziemne w członkach: rozpuście, nieczystości, lubieżności, złej żądzy i chciwości... I wy niegdyś tak postępowaliście, kiedyście w tym żyli..." „Umarliście bowiem i życie wasze ukryte jest z Chrystusem w Bogu." Pielgrzym zostawił za sobą dawny sposób życia, w którym najpierw szukał sensu w zdobyciu wiedzy, potem w przyjemnościach zmysłowych. A jego pielgrzymka była jak nowe narodziny. Wiedział, że już nigdy nie będzie tym, kim był dawniej. Rzeczywiście doświadczył tego ukrycia razem z Chrystusem. Dla świata był jakby martwy i mało kogo obchodził jego los. Nie zwracano na niego uwagi. Teraz więc będzie tak, jak zalecał święty Paweł, „trwajcie gorliwie na modlitwie, czuwając na niej wśród dziękczynienia" (Koi 4,2), aż „się ukaże Chrystus, nasze życie, wtedy i wy razem z Nim ukażecie się w chwale" (Koi 3,4). Z Kolosei pielgrzym skierował się do Antiochii Pizydyjskiej, która leżała w odległości około stu mil na północny wschód. To był chyba najcięższy odcinek szlaku. Pielgrzym potrzebował ogromnej mobilizacji sił, uporu i czystej łaski od Pana, żeby przetrwać ten etap. 210 Mijał jeziora i góry, które miały osiem tysięcy stóp. Tu, W centralnej Turcji, nadal panowała zima. Któregoś ranka obudził się przysypany śniegiem, który spadł w nocy i przykrył jego śpiwór warstewką grubości cala. Na szczęście pielgrzym przed snem przykrył się jeszcze plastikową powłoką. Na niej to właśnie osiadł śnieg. Jego wytrzymałość wyczerpywała się. Czasami szedł tylko po to, żeby rozgrzać zziębnięte ciało... Kiedy ten lodowaty marsz wydawał mu się ponad siły, siadał, żeby odpocząć, ale wychłodzony organizm domagał się ciepła. Zęby szczękały mu z zimna i w końcu wlókł się dalej, nie mogąc znieść bezruchu na tym pustkowiu. Całymi dniami nie był w stanie rozgrzać koniuszków palców. Cudem jakimś nie doznał odmrożenia kończyn. Antiochia Pizydyjska była ważnym etapem nie tylko dla pielgrzyma, ale ongiś dla świętego Pawła (Dz 13,13 nn), ponieważ to właśnie tu Ewangelia została odrzucona przez Żydów. Można więc sobie wyobrazić gorycz świętego Pawła, kiedy zwrócił się do rodaków tymi słowami: „Należało głosić słowo Boże najpierw wam. Skoro jednak odrzucacie je i sami uznajecie się za niegodnych życia wiecznego, zwracamy się do pogan" (Dz 13,46). Antiochia Pizydyjska była sporym miastem, jednak nie było w nim katolickiego kościoła. Pokazano pielgrzymowi synagogę żydowską, w której, według tradycji, nauczał święty Paweł. Pielgrzym wprawdzie nie „strząsnął na nich pyłu z nóg" ostentacyjnie, jak zrobili to święty Paweł i święty Barnaba (Dzl3,51), ale podążał tym samym szlakiem, co oni, około stu mil na wschód, do Ikonium. Po drodze z zainteresowaniem przyglądał się pasterzom doglądającym owiec. Inaczej niż sobie wyobrażał, byli nimi głównie mężczyźni, a nie kobiety, czy dzieci. Nosili derki z barwionej wełny - długie i ciepłe, na kształt peleryny z kapturem. To był idealny strój na zimne, wilgotne i mgliste poranki. Pielgrzym z upodobaniem obserwował pasterzy, którzy przemawiali do swoich owiec, pilnowali, żeby im się nie zabłąkały, naganiali do stada te, które odchodziły zbyt daleko, rzucając w nie drobnymi kamykami. 211 Sama atmosfera małych miasteczek i wiosek, które mijał, była tak różna od tego, do czego przywykł we własnej kulturze... Nie było tu odgłosu zapuszczanych silników samochodów, klaksonów trąbiących na innych kierowców, ani typowego szumu miasta. Zamiast tego słychać było łagodne pobekiwanie owiec, delikatny dźwięk dzwoneczków i nawoływanie pasterzy, którzy wczesny^ rankiem zabierali swoje stada na pastwisko. Pielgrzym uświadomił sobie, że to właśnie tutaj może oddychać atmosferą, jaka panowała zapewne w Galilei za czasów Pana Jezusa.Kiedy bowiem dotrze do Palestyny, może być rozczarowany, ponieważ wtargnęła już tam na dobre cywilizacja techniczna z jej pędem do motoryzacji. Ponadto znacznie łatwiej było mu tutaj zrozumieć, dlaczego Jezus porównywał się do dobrego pasterza, nazywając nas swoimi owcami. Te sto mil z Antiochii Pizydyjskiej do Ikonium wymagało marszu początkowo na południe, potem nieco na północ, by wreszcie zwrócić się na wschód. Pielgrzymowi spieszno było tam dotrzeć, ponieważ nie przyjmował już od dwu tygodni Eucharystii, ani wogóle nie uczestniczył we Mszy świętej. Ostatnim takim miejscem, gdzie był kościół katolicki i normalnie sprawowana liturgia, był Izmir. Na szczęście biskup Izmiru podał mu nazwę kościoła pod wezwaniem św. Pawła (jaka stosowna nazwa!) w Ikonium. A przy okazji - kościół po turecku nazywał się kilisesi, natomiast miejscowość - Konya. Uprzedzał go też, że będzie to oaza na pustym. No tak, cały ten etap był rzeczywiście przejściem przez pustynię, gdzie w dodatku pozbawiony był również duchowego chleba. Zaczął innym wzrokiem patrzeć na możliwość przyjmowania regularnie Eucharystii w Ameryce i Europie. Z Dziejów Apostolskich wynika, że św. Paweł z towarzyszami przebywał długi czas w Ikonium prowadząc ożywioną działalność ewangelizacyjną (Dz 14,3). Pielgrzyma natomiast nic tu nie zatrzymywało, tak że pozostał zaledwie kilka godzin. To było po prostu jeszcze jedno z miast wzorowanych na metropoliach zachodnich, pełne sklepów, aut i restauracji. Ku radości pielgrzyma Chrystus był tu jednak nadal obecny zarówno pod postacią Eucharystii jak i Swojego Ciała Mistycznego, ginęło 1900 lat od pierwszych nawróceń i chrztu, jakiego udzielał sam święty Paweł, a wciąż trwały tu kolejne pokolenia uczniów Chrystusa i nadal głoszona była Dobra Nowina. Kiedy więc pielgrzym przystąpił do stołu Pańskiego, poczuł się na tyle odnowiony i umocniony, by, nie zwlekając, iść dalej i Ikonium do Mersin. To miasto leżało na wybrzeżu Morza Śródziemnego dwieście mil na południe od Konya. Tam również był kościół katolicki i pielgrzym miał nadzieję, że będzie mógł w nim spędzić cały Wielki Tydzień pośród braci w wierze. Obliczył sobie nawet, że, aby dotrzeć na czas, musiałby iść około dziewiętnastu mil dziennie. Biskup Boccella dał mu rekomendację także i do tej wspólnoty wiernych. Z ufnością oczekiwał więc, iż będzie przez nią przyjęty na liturgię triduum paschalnego i spędzi tam okres na rozważaniu Męki Pana naszego i Zbawiciela - Jezusa Chrystusa.. Na południe od Ikonium pielgrzym zbliżył się do miejscowości Listra, gdzie święty Paweł uzdrowił kalekę od urodzenia, przywracając mu władzę w nogach. Wzbudziło to tak wielki entuzjazm, że mieszkańcy chcieli ich obwołać bogami w ludzkiej postaci: Barnabę - Zeusem, a Pawła - Hermesem. Apostołowie nie przyjęli żadnych oznak uznania. Wówczas tłum, podburzony przez Żydów z Ikonium, ukamienował Pawła i wywlókł za mury miasta, myśląc, że nie żyje. Ten jednak odzyskał przytomność, kiedy bracia zgromadzili się wokół niego w gorącej modlitwie (Dz 14,1-20). Święty Paweł opuścił potem Listrę i udał się wraz z Barnabą do Derbe, gdzie pozyskali wielu uczniów dla Pana. Tam też spotkał Tymoteusza - syna nawróconej Żydówki i ojca Greka. Stał się on tak wiernym uczniem świętego Pawła, że Apostoł powierzył mu z czasem odpowiedzialność duszpasterską w Efezie (Dz 16,1). Pielgrzym nie miał tego szczęścia, żeby być wprowadzonym w sprawy wiary przez samego św. Pawła. Modlił się jednak, by Duch Święty, za pośrednictwem lektury listów wielkiego Apostoła, a także modlitwy wstawienniczej św. Pawła w niebie, prowadził go drogą wierności Ewangelii, którą Apostoł głosił z takim oddaniem, 212 213 za którą cierpiał i ostatecznie poniósł męczeńską śmierć. Cieszyło pielgrzyma, że raz zasiane nasienie wiary trwało i przynosiło owoce na chwałę Pana przez wszystkie te pokolenia. W tym okresie pielgrzym starał się nadal zachowywać swój zwyczaj zdobywania dziennej porcji chleba rankiem, by potem na każdym postoju zjadać jej część oraz odmawiać psalmy przepisane na dany dzień w brewiarzu, lub rozmyślać nad Ewangelią według św. Łukasza. Któregoś poranka, kiedy tak rozpytywał o chleb, zorientował się, że nie mają tu prawdopodobnie żadnej miejscowej piekarni. Jakiś mężczyzna wziął go pod swoje opiekuńcze skrzydła i przeszedł z nim od domu do domu, wyjaśniając, że ten oto pątnik potrzebuje chleba na drogę. Od każdej pani domu dostał cieniutkie jak płatek, okrągłe jak pizza, chlebki. W końcu mężczyzna zaprowadził pielgrzyma pod dach płóciennego namiotu, odsunął ciężką zasłonę, odsłaniając trzy kobiety, które na węglu drzewnym piekły na rusztach cienkie podpłomyki. Zebrał garść placków i, wręczając je pielgrzymowi, uśmiechnął się szeroko, jakby mówił „No, to ci powinno starczyć na przetrwanie w najbliższym czasie." Ten prosty akt gościnności wywarł głębokie wrażenie na pielgrzymie. Ten oto muzułmanin praktykował w istocie uczynek miłosierdzia wobec ciała, karmiąc głodnego. Zachowywał się przy tym tak, jakby intuicyjnie rozumiał, że pielgrzym jest w świętej podróży. Byłoby więc ciężkim grzechem wobec Allacha nie nakarmić tego przybysza. Pielgrzym pożegnał się z nim serdecznie, życząc mu za św. Mateuszem (Mt 10,41), by ten, „kto przyjmuje sprawiedliwego, jako sprawiedliwego, nagrodę sprawiedliwego otrzymał". W Niedzielę Palmową, czwartego kwietnia, pielgrzym przeszedł przez ostatnie góry łańcucha Taurus, jeszcze pokryte śniegiem, i doszedł do starożytnego portu Seleucia nad Morzem Śródziemnym. Nie mógł wprawdzie uczcić tego święta gałązkami palmowymi w radosnym nastroju wspólnoty wierzących, jednakże duchem łączył się ze wszystkimi pielgrzymami, jacy kiedykolwiek zmierzali do świętego miasta Jerozolimy, aby wołać hosanna Bogu na wysokościach i Jego jedynego wielbić jako Pana i Króla. 214 Brakowało mu jeszcze trzech dni, by wreszcie dotrzeć do Mersin, kończąc tam w kościele katolickim okres Wielkiego Postu. Pogoda stopniowo poprawiała się i również tu docierały pierwsze sygnały wiosny. Ociepliło się znacznie (do 80° Farenheita). Po lekkich wiosennych deszczach zazieleniła się nagle trawa i pola pszenicy, pielgrzym, spragniony ciepła, światła i życia, poczuł odurzający aromat kwiatów pomarańczy. Jednak dla niego nie nadszedł jeszcze czas radości z zakończenia postu i tej ciężkiej wędrówki. Na to, by celebrować wiosnę i święta Wielkanocy, musiał najpierw przejść mękę i śmierć Chrystusa i towarzyszyć Mu na Kalwarię. Pewnego dnia spotkał go znamienny znak, iż myślami zatopiony jest w okresie Męki Pańskiej, znak, który jego samego zadziwił. Wędrował wtedy drogą skąpaną w słońcu, gdy nagle dobiegł go melodyjny głos kobiecy : „Czy mówi pan po francusku?" („Parlez-vous francais?''). Pielgrzym spojrzał w lewo i dostrzegł na łagodnym stoku młodą kobietę o długich, czarnych włosach, która nabierała wiadrem wodę ze studni... Pielgrzym bez wahania odpowiedział : „Nie", stanowczym głosem i, pochyliwszy głowę, poszedł zdecydowanie dalej. Co zaskoczyło jego samego, to to, że nawet przez moment nie pomyślał, jak miło byłoby porozmawiać z tą dziewczyną, choćby i po francusku. Najwyraźniej była w nim jakaś wyraźna determinacja, ażeby nie dać się odwieść od zasadniczego celu wędrówki, jakim był szlak do Jerozolimy. Nie pragnął żadnych rozproszeń po drodze, choćby i najmilszych. On miał dotrzeć teraz do kościoła katolickiego w Mersin na okres Wielkiego Tygodnia i nic poza tym nie było ważne. Uznał to za szczególny znak i łaskę daną od Pana. Bo przecież jeszcze rok temu byłoby mu nader miło poznać tak ładną, młodą dziewczynę i wdać się z nią w pogawędkę. Widział w swoim obecnym zachowaniu postawę podobną do tej, jaką św. Łukasz Ewangelista opisał u Chrystusa (Łk 9,51): „Gdy dopełniał się czas Jego wzięcia z tego świata, postanowił udać się do Jerozolimy..." „i uczynił twarz swoją jak głaz..." (por. Iz 50,7). 215 Po południu we środę Wielkiego Tygodnia, siódmego kwietnia pielgrzym przybył do miasta portowego, Mersin, i szybko odnalazł kościół katolicki. Nie był wprawdzie otoczony rozgorączkowaną tłuszczą i pospólstwem, jak Jezus w drodze na Kalwarię, jednak gotów był towarzyszyć swojemu Panu i Mistrzowi w tej bolesnej drodze. Sam budynek kościoła okalał wysoki mur, więc, chociaż leżał w centrum miasta, stanowił poniekąd zamknięty, odosobniony świat. Przyjęli go serdecznie i z wielkim zrozumieniem dwaj bracia kapucyni (z zakonu franciszkańskiego Braci Mniejszych) - bracia Gregorio i Francesco. Od razu też poczuł się jak w domu, gościnnie zaproszony do ofiarowanego mu pokoju. Przez następne pięć dni miał być dopuszczony do wspólnoty stołu i modlitwy przez swoich braci w Chrystusie. Nareszcie miał otwarty kościół i całkowitą swobodę modlitwy w nim, co było od dawna upragnionym życzeniem. W ogóle wszystkie okoliczności układały się po jego myśli - rzeczywiście - tylko Pan Bóg mógł tak wspaniale przygotować mu ten pobyt. Przez całe Triduum Paschalne pielgrzym nie miał zupełnie nic do roboty - mógł oddawać się modlitwie i rozmyślaniu nad męką Pańską. Ponieważ był tu cudzoziemcem - nie musiał wdawać się w żadne długie rozmowy. Jako gość zwolniony był od wszelkich codziennych robót i obowiązków. Z kolei jako osoba świecka - nie mógł sprawować liturgii, a jedynie poddawał się jej działaniu, tak jak tego chciał Duch Święty. W uczestnictwie w liturgii Wielkiego Tygodnia pomagało mu dotychczasowe przygotowanie seminaryjne oraz mszalik łaciński i francuski. Jego mama pomyślała nawet o przysłaniu mu angielskiej wersji całego rytu triduum paschalnego, ale, niestety, przesyłka została zatrzymana na poczcie w Mersin. Jednak najlepszym przygotowaniem pozostało te ostatnie sześć tygodni Wielkiego Postu, które były dla niego takie ciężkie, oraz całe osiem miesięcy wędrówki. Było to tak, jakby otrzymał od Pana Boga zadanie do wykonania. Tak zresztą jak Pan Jezus dostał swoje zadanie od Ojca, zanim zawisł na krzyżu (J 17,4). 216 Dalsza wędrówka pielgrzyma na razie została zawieszona. jvlusiał teraz wejść głębiej we własne serce. Nadszedł okres ciszy i wypoczynku, w którym jego dusza miała podjąć wewnętrzne zmaganie, jakie dopełniłoby to wszystko, co przeżył do tej pory. Czas całkowitej ofiary z samego siebie: ciała, umysłu i ducha, które zostały oczyszczone przez post, samotność i niedostatek - gotowe nareszcie, by je oddać Ojcu w sposób radykalny. Doświadczył wówczas głębokiej więzi między sobą a kapłanami j modlącymi się ludźmi. Poznał też zupełnie nowe obrzędy, których nigdzie nie widywał. I tak na przykład czterech mężczyzn niosło gipsową figurę Pana Jezusa rozłożoną na kamiennym postumencie, z kwiatami wetkniętymi w Jego rany. Każdy starał się siedem razy przejść pod tą figurą, co zapewne miało przynieść jakieś specjalne błogosławieństwo. Pielgrzym czuł się tu jak członek wspólnej rodziny. Zawsze ci, którzy całym sercem modlą się i czczą obecność Pana we wspólnocie - mając udział w tym samym chlebie sakramentalnym, jakim jest Sam Chrystus, oraz poddając się działaniu Ducha Świętego - przeżywają jedność mistycznego Ciała Jezusa. I nie są wtedy ważne podziały wywołane różnicą języka, krajem pochodzenia, czy filozofią społeczną. Kiedy więc pielgrzym opuścił ten odosobniony świat w wielkanocną niedzielę, aby pójść w dalszą drogę, czuł się tak, jakby żył tam od dawien dawna. Zaprzyjaźnił się z ojcami kapucynami, których odtąd uważał za swoich przyjaciół. Nawet sam budynek kościoła stał mu się bliski po tym, jak spędził tam ważny okres roku kościelnego. Z kolei uczczenie męki i śmierci Chrystusa oraz Jego zmartwychwstania odnowiło do głębi jego wiarę. A oto niektóre z jego refleksji, z tych ostatnich trzech tygodni Wielkiego Postu: 18 marca 1971 SEN - Śniło mi się, że patrzę na drzewo przy końcu podjazdu pod nasz dom, obok ścieżki do domu. To drzewo przyciął mój Tata 217 i tłumaczył nawet, dlaczego w taki właśnie sposób. A ja patrzę i nie rozumiem. To drzewo nie było przycięte tak, jak w Europie przycina się drzewa owocowe. Przeciwnie - było wymodelowane w kształcie samochodu i ścieżki, jakby dla czystej fantazji... KOMENTARZ 1987 - Pielgrzym zanotował ten sen, ponieważ wyczuwał, że Pan Bóg pragnie nauczyć go czegoś na temat duchowej formacji. Oznacza to odcięcie pewnych okresów jego życia, które wprawdzie nie były złe same w sobie, jednak potrzebowały takiego zabiegu, by w przyszłości przynosić więcej owocu i lepszej jakości. Uczył się również, że tego formowania nie pozostawia się w przypadkowych rękach, które znają tylko fantazyjne formy zwyczajowo stosowane. Tu nie wystarcza ludzka mądrość, ani kompetencja. Potrzebna jest do tego mądrość Boga, który sam jest najlepszym ogrodnikiem i właścicielem winnicy (J 15,1). 19 marca 1971 MYŚL- NIEZŁOMNOŚĆ WOBEC OSTATECZNEGO CELU, ELASTYCZNOŚĆ I SPONTANICZNOŚĆ W STOSUNKU DO CELÓW I ŚRODKÓW POŚREDNICH. KOMENTARZ 1987 - Pielgrzym uczy się, że jest pora zarówno na pewne usztywnienie postaw, jak i na elastyczność. Roślina, która nigdy się nie pochyla, może ulec złamaniu podczas burzy; z kolei taka, która się ciągle ugina - nigdy zapewne nie urośnie wysoko, ani też nie przyniesie wiele owocu. Pielgrzym mógłby również porównać swoje życie do żeglowania jachtem. Zmierza wprawdzie do określonego portu, jednak musi się dostosowywać do zmiennych wiatrów i prądów morskich. To, co w życiu pielgrzyma jest nowe, to stały cel, gdyż przez lata poprzedzające tę wędrówkę pozwalał, by wiatry, okoliczności życiowe i uczucia miotały nim to tu to tam. 20 marca 1971 MYŚL - Dawniej, pocieszając kogoś, mówiło się: „Nie martw się, ten zły okres minie, to tylko symbol tego, jakie może być przyszłe życie bez Boga, ponieważ w Nim wszystko będzie od- 218 poczynkiem i radością". Teraz musimy powiedzieć: „Nie martw się, ten łatwy okres minie, on jest tylko symbolem tego, jakie może być przyszłe życie z Panem Bogiem; to nie jest wszystko w życiu, bo gdyby było, to prowadziłoby nas do okropnej rozpaczy i beznadziejności". KOMENTARZ 1987 - Pielgrzym rozmyśla nad sposobem, w jaki odnosimy się do przyszłego życia, zależnie od naszego doświadczenia w życiu obecnym. Aż do niedawna życie ludzkie było bardzo trudne, wręcz fizycznie ciężkie. Stąd też nadzieja chrześcijańska ubierana była w słowa takie, jak: „W niebie nie będzie więcej smutku ani łez". W społeczeństwie technicznym, gdzie fizyczny ciężar życia ograniczony jest do minimum, przepowiadanie Ewangelii musi być takie, by przypominać nam, że to, co widzimy tutaj, to jeszcze nie jest niebo - to tylko blade odbicie tego, co Pan Bóg przygotował tym, którzy Go kochają. Bez tego ostrzeżenia można ludzi doprowadzić do desperacji, kiedy zorientują się , że cały ten komfort, jaki cywilizacja nam oferuje, nie jest w stanie zaspokoić najgłębszych tęsknot naszego serca, a przeciwnie, może wywołać np. nudę. Tego samego dnia MYŚL - Dlaczego odczuwam brak zaufania do wszystkich ludzi? Ponieważ każdy, kogo spotkałem, usiłował „wcisnąć mi jakąś ciemnotę". KOMENTARZ 1987 - Brak zaufania oznacza tutaj w gruncie rzeczy „bycie czujnym", żeby nie dać złapać się na przynętę. Pielgrzym odkrył na drodze wielu własnych doświadczeń, że świat nie daje prawdziwego szczęścia, więc tak, jak Pan Jezus, i on również nie może IDU się całkowicie oddać (J 2,24). Tego samego dnia MYŚL-Większość zawodów we współczesnym świecie wymaga takiego nakładu czasu, poświęcenia i uwagi, że z łatwością może prowadzić do bałwochwalstwa. Ludzie wpadają w tę pułapkę, nawet jej nie zauważając, i myślą, że to właśnie praca i oddawanie się jej całym sercem stanowi cel życia. 219 KOMENTARZ 1987 - Pielgrzym sygnalizuje, że w przyszłości prawdopodobnie nigdy nie będzie w stanie podjąć pracy zarobkowej, ponieważ odciągałoby go to od obranego celu, jakim dla niego jest modlitwa i kontemplacja. Ma nadzieję uniknąć w ten sposób uzależnienia się od stworzeń, ze szkodą dla zaangażowania, jakie winien jest samemu Panu. Widział w życiu zbyt wielu ludzi, których całe życie skoncentrowane było na ich pracy zawodowej, z wielkim uszczerbkiem dla ich relacji z Panem Bogiem. Tego samego dnia MYŚL - Współcześni ludzie nie pytają nowo poznanej osoby ani skąd pochodzi, ani o jej rodzinę. Nie pytają również o to, dokąd zmierza. Jedyne, co zdaje się ich interesować to, co dana osoba robi w sensie zawodowym. Można by więc wyciągnąć wniosek, że ludzi nie interesuje już czyjaś przeszłość, ani też cel, a jedynie teraźniejszość. KOMENTARZ 1987 - Pielgrzym poznał własne korzenie, a zarazem jasno określił swój cel. Tym bardziej piętnuje powierzchowność współczesnych ludzi, którzy - pochłonięci całkowicie teraźniejszością, lekceważą przeszłość i nie doceniają ostatecznego celu życia w przyszłości. 23 marca 1971 MYŚL - Gdyby prawda sama w sobie była tak niezrozumiana, źle traktowana i odrzucana jako zbędny dodatek do życia przez społeczeństwo tamtych czasów, to wówczas w każdej epoce konieczne byłoby szukanie prawdy pośród biednych, odrzucanych i pogardzanych. Prawda jest taka, że tak jak Chrystus był odbierany przez sobie współczesnych - jako nienormalny, głupiec, nie wart nawet, by go nazwać człowiekiem, nie zasługujący na to, by żyć, tak też wszyscy ludzie jawią się przed Bogiem. KOMENTARZ 1987 - Te dwa stwierdzenia nie są ze sobą ściśle związane. To pierwsze odnosi się do podstawowego powodu, dla 220 którego Kościół zawsze z dużą troską dbał o posługiwanie biednym, ponieważ w nich mamy szansę spotkać Chrystusa, który powiedział: ^Wszystko, co uczyniliście jednemu z tych braci moich najmniejszych, Mnieście uczynili" (Mt 25,40). To drugie stwierdzenie wskazuje na fakt, że ukrzyżowany Chrystus pokazuje nam skutki grzechu, a także powagę, z jaką Bóg je traktuje, w tym sensie, że grzech oddziela nas od Boga, który jedynie jest źródłem naszego życia. Tak więc ostatecznie grzech prowadzi nas do śmierci wiecznej. 25 marca 1971 MYŚL - Tak jak ongiś trzeba było nadać jakieś znaczenie cierpieniu, tak teraz trzeba pokazać sens przyjemności. Można tego dokonać jedynie przez odniesienie ich do życia wiecznego. KOMENTARZ 1987 - To jest kontynuacja rozważania z 20 marca. I znowu pielgrzym preferuje eschatologiczną perspektywę. Chciałby, żeby wszelka ziemska rzeczywistość wskazywała na tę ostateczną. Inaczej mówiąc, nie tyle mamy szukać pełnego sensu i celu otaczających nas zjawisk w nich samych, ile raczej postrzegać je symbolicznie. One nam pokazują tajemniczy i dostępny tylko dla wiary związek z ostatecznym planem, który Pan Bóg ma wobec naszego życia. Tego samego dnia Całkowite nie opieranie się przemocy jest symbolem i „świadkiem' ' ostatecznej prawdy o życiu. Trzeba jednak pamiętać, że taki sposób postępowania Chrystus wybrał jedynie na ostatnie dwadzieścia cztery godziny swojego życia. KOMENTARZ 1987 - Chociaż pielgrzym sam nie wybierał takiej opcji, to jednak wiele o niej rozmyślał, ponieważ miał sporo znajomych, którzy odmówili służby w wojsku, gdyż było to niezgodne z ich sumieniem. Pielgrzym nie stosuje tej zasady (nie sprzeciwiania się przemocy) całkowicie, bo zadaje sobie samemu gwałt, praktykując samozaparcie i ascezę ze względu na Królestwo. 221 Medytując nad życiem Chrystusa, pielgrzym nie sądzi, żeby jeg0 Mistrz całkowicie i stale stosował tę zasadę, realizując zadania powierzone Mu przez Ojca. Dopiero w ostatnim dniu swojego życia pozwolił, by złość i nienawiść ludzka uderzyła w Niego z pełną mocą, a On się jej nie sprzeciwiał. 30 marca 1971 MYŚL - Mój tryb życia obecnie - włóczęgi i rozbitka - wygląda bardzo podobnie do tego, jaki prowadziłem cztery lata temu w Kalifornii. Tyle, że wtedy stosowałem go napędzany brakiem życiowego celu. Teraz natomiast uprawiam taki styl życia, ponieważ poznałem CAŁKOWITY I OSTATECZNY JEGO CEL. KOMENTARZ 1987 - Pielgrzym trafnie zauważa, iż jego obecny tryb życia, jako wędrowca, nie różni się powierzchownie od stylu hipisa, czy kontestatora. Jednak cel wewnętrzny i postawa życiowa są całkowicie różne. Stąd, aby poznać naprawdę, co wyraża czyjś styl życia, należy rozmawiać z tą osobą i zrozumieć jej motywy. Być może pielgrzym czyni tu aluzję do faktu, że Pan Bóg jest wolny w Swoim działaniu i może także świeckiej osobie dać jakieś szczególne powołanie, które odmieni jej serce, by w ten sposób oddawała chwałę swojemu Stwórcy. 2 kwietnia 1971 MYŚL - Człowiek umierający z głodu i pragnienia z najwyższym trudem dobywa głosu i może wydać ledwo słyszalny szept. Jednak dla Pana Boga ten szept jest bliższy, niż głośna modlitwa sytego i bogatego... KOMENTARZ 1987 - Oczywiście tym umierającym z głodu i pragnienia jest sam pielgrzym. Jest tu pewne odniesienie do przypowieści o celniku i faryzeuszu i ich modlitwy w świątyni. Celnik nie śmiał nawet głowy podnieść, jedynie bił się w piersi, powtarzając: „Boże, bądź miłościw mnie grzesznemu ". Odszedł jednak usprawiedliwiony przed Panem. Tak też pielgrzym stawia się na najniższym miejscu drabiny społecznej, ufając, że Pan Bóg widzi jego serce i wysłuchuje jego modlitwy. 222 12 kwietnia 1971 MYŚL- Porządek jest pierwszą zasadą panującą w niebie, jednak jcoresponduje on z Bożym ładem. To zaś, co jest porządkiem w Boskich kategoriach, to samo w kategoriach ludzkich może się wydawać dalekie od porządku - przeciwnie, jako działanie spontaniczne, unikalne i nieprzewidywalne, tak jak obietnice ze Starego Testamentu. KOMENTARZ 1987 - Pielgrzym stara się tu pokazać to, co sam odkrył na nowo, a mianowicie, że drogi Boże nie są drogami ludzkimi. Z chwilą, kiedy sam wyłamał się z reguł społecznych co do myślenia i zachowania, pragnąc wyrwać się z duszącej go nudy, odkrył coś z wolności Bożej. Tak też było w Starym Testamencie, gdzie Pan Bóg Jahwe w całkowitej wolności działał poza regułami, wybierając na przykład drugiego z kolei syna zamiast pierworodnego, wybierając kobiety, a nie mężczyzn, grzeszników, a nie sprawiedliwych itd. Na tym kończą się notatki pielgrzyma dokonane bezpośrednio przed Niedzielą Wielkanocną. To są jego ostatnie zapiski na najbliższe dwa tygodnie. Nie będzie prowadził swojego dziennika podróży, aż dotrze do Ziemi Świętej. Część IV MERSIN - HAIFA W Niedzielę Wielkanocną, w samo południe, pielgrzym opuścił szczęśliwy i bezpieczny świat klasztoru w Mersin. Czekała go dalsza droga do Ziemi Świętej. Ożywiała go teraz radość Zmartwychwstałego Pana. Dopiero kiedy całkowicie porzucił własne plany i dał się wyprowadzić na ten pielgrzymi szlak, umierając każdego dnia własnym potrzebom - dopiero wtedy odczuł, jakim świeżym i ożywczym doświadczeniem jest Wielka Noc. Pielgrzym miał obecnie w sercu odbity stygmat męki Pańskiej, odczuł, iż jedynie poprzez śmierć można przejść do nowego życia. Dopóki ktoś nie obumrze, dopóty nie może zmartwychwstać (J 12,24). 223 Najbliższe dni miały przeprowadzić pielgrzyma szlakiem wzdłuż granicy tureckiej aż do Syrii, na południowy wschód. Będzie szedł wybrzeżem Morza Śródziemnego, a następnie, po przekroczeniu granicy syryjskiej, prosto na południe aż do Izraela. Do granicy turecko-syryjskiej miał około stu sześćdziesięciu mil, co oznaczało jakieś osiem dni drogi z Mersin. Te ostatnie dni pobytu w Turcji, zupełnie inaczej niż przed Wielkanocą, pielgrzym spędził w doskonałym samopoczuciu. Niebagatelną rolę odgrywała też pogoda - ciepła, słoneczna, pachnąca wiosennymi kwiatami. Otaczały go również piękne widoki. Czuł się lekki i beztroski po trosze na skutek bogatych przeżyć Wielkiego Tygodnia i Wielkanocnych Świąt, po części zaś w związku ze zbliżającym się kresem swojej wędrówki. Zupełnie natomiast nie przeczuwał nadchodzących trudności. Wiosna była w pełni. Kiedy tak szedł - miał cały czas po prawej stronie błękit i rozległą przestrzeń Morza Śródziemnego. Po lewej stronie, około dwudziestu mil w głąb lądu, ciągnął się majestatyczny łańcuch gór Taurus. Ich wierzchołki pokryte były wprawdzie śniegiem, ale w dole, na zboczach, świeża trawa kołysała się przy każdym podmuchu wiatru. Czasem góry spowite były wielkimi, białymi chmurami -jakoś szczególnie świadcząc swoją wielkością i majestatem o Stwórcy i Panu wszechświata. Pielgrzym całą duszą chłonął głęboki błękit nieba, czystą biel olbrzymich obłoków, czując, iż odzwierciedlają one nieskończoną czystość i świętość Stworzyciela nieba i ziemi. Z przyjemnością obserwował każdego człowieka, który o tę piękną ziemię się troszczył - uprawiając pola pod zasiewy, obsiewając je, strzygąc owce, sadząc rośliny. Zaczęli się również pokazywać turyści w swoich camperach - jak przenośne domki, z aparatami gotowymi do zdjęć. W miasteczkach, przez które przechodził, Turcy handlowali, z upodobaniem oddając się tej czynności, targując się zawzięcie, skacząc sobie do oczu, no i oczywiście pijąc, jak zawsze, gorącą, słodką herbatę. Turcy przypominali mu małe dzieci - tak byli spontaniczni i ciekawi wszystkiego, co nowe. Widząc turystów z zachodu, Turcy wychodzili ze skóry, byleby tylko zwrócić uwagę na siebie i swoje towary. Potrafili na przykład 224 krzyczeć z daleka do przechodzących, gwizdać na nich, cmokać, klaskać - wszystkie zabiegi zdawały się dobre, o ile zmierzały do celu, jakim była pogawędka z obcymi i targowanie się o różne wyroby. Nie wystarczało im przyglądanie się ludziom czy przedmiotom „ pragnęli wejść z nimi w możliwie bliski kontakt, dotykając, ciągnąc, nieledwie smakując każdą nowość. Jak dzieci fascynowali się prezentami - wielokrotnie pragnęli obdarować czymś pielgrzyma, w nadziei, że i on da im coś nowego, czym mogliby się pochwalić przed sąsiadami. W końcu pielgrzym zmuszony był ignorować wszelkie ich zabiegi zwrócenia na siebie uwagi i po prostu iść dalej, nie zważając na ich protesty i zawód, jaki im sprawiał. W Poniedziałek Wielkanocny pielgrzym przeszedł przez miejsce narodzin św. Pawła - Tars, które jako rzymska prowincja dawało prawa obywatelstwa. Nie było jednak żadnych śladów, by Wielki Apostoł odniósł jakiekolwiek sukcesy misyjne we własnym mieście. Na próżno też pielgrzym szukał jakiejś chrześcijańskiej wspólnoty. Ażeby ją znaleźć musiał dojść aż do amerykańskiej Bazy Lotniczej w Adana. Doszedł tam popołudniem następnego dnia. Ponieważ była to baza wojskowa, musiał przejść długą i skomplikowaną procedurę urzędową, zanim pozwolono mu się zobaczyć z miejscowym kapelanem, którego poznał w Mersin. Ostatecznie jednak uzyskał pozwolenie pobytu przez jedną dobę. Pozwolono mu również uczestniczyć pod wieczór we Mszy św., którą odprawiano tam po francusku. Został nawet zaproszony na obfitą kolację w stylu amerykańskim. To był miły znak gościnności. Dobrze go też przygotował fizycznie i duchowo na następne kilka dni wędrówki. Podczas pobytu w Bazie Sił Powietrznych w Adana, pielgrzym napisał trzynasty, długi list do domu. Zawarł w nim myśl, która miała nieomal proroczy posmak w odniesieniu do jego późniejszego życia. A brzmiała ona tak: „Obecnie zbliżam się do kresu swojej pielgrzymki - został mi może jeszcze miesiąc. Później potrzebne mi będzie światło Ducha Świętego co do dalszych kroków. Sądzę, że Pan Bóg wyznaczy mi jakieś nowe zadanie. Będzie ono w oczach 225 moich bliskich trudniejsze może niż obecne. Jeżeli jednak okaże się w tym Jego wola, to On sam - zgodnie ze Swoją obietnicą - uczyni mój ciężar lekkim". Przyszłość miała pokazać, jak bardzo prawdziwe okazały się te słowa. W dwa dni po opuszczeniu bazy wojskowej w Adana, pielgrzym doszedł do najdalszego końca Turcji na wschód i, okrążając Morze Śródziemne, skierował się na południe do ziemi swojej wiary. W miarę jednak jak zbliżał się do Syrii, widać było pewne znamiona wojny. Któregoś dnia na przykład, kiedy przechodził przez małą wioskę, nieomal rzucił się na niego jakiś rozzłoszczony osobnik, wymachując bronią i grożąc mu na różne sposoby. Wyglądało na to, że żąda od pielgrzyma paszportu. Ponieważ nie miał na sobie munduru, ani sam nie legitymował się żadnymi dokumentami, które by wskazywały na jego uprawnienia, wobec tego i pielgrzym nie spieszył się, żeby wyciągać swoje dokumenty i może bezpowrotnie je utracić. Szedł dalej, nie zwracając uwagi na dziwnego mężczyznę. Wkrótce miejscowi ludzie odciągnęli swojego superpatriotę na bok, pozwalając pielgrzymowi iść bezpiecznie. Z ich zachowania widać było, że znają już dobrze wojownicze nastawienie tego pana i nie uważają go za szczególnie niebezpiecznego. Pielgrzym dziękował w duchu Panu Bogu za wydobycie go z rąk wrogów i pewnym krokiem pomaszerował swoją drogą. Wkrótce przekroczył słynną Bramę Syryjską pomiędzy dwoma łańcuchami górskimi i wszedł do miasta, które w Nowym Testamencie odegrało sporą rolę. Była to Antiochia. Tutaj pielgrzym z dużą radością odszukał grotę i źródło, gdzie spotykali się pierwsi chrześcijanie (Dz 11,19 nn). Rozsiadł się i oddał modlitwie, rozmyślając nad tą pierwszą gminą chrześcijańską wśród pogan. To właśnie tu naśladowcy Pana Jezusa po raz pierwszy zostali nazwani chrześcijanami (Dz 11,26). Tu znajdowała się „baza wypadowa" ś w. Pawła, kiedy zaczął swoje nauczanie. Stąd wyruszał na wyprawy misyjne, tu rozwinął się jego dar słowa i tu powracał, aby zdać sprawozdanie z dzieł Pańskich, które dokonywały się poprzez jego posługę (Dz 14,26-28). 226 Przez wiele następnych stuleci Antiochia stanowiła nader prężny ośrodek chrześcijaństwa na Wschodzie. Nazywana była nawet Stolicą Patriarchów, dając ówczesnemu światu uczonych, biskupów i świętych na równi z Aleksandrią i Konstantynopolem. Jednak od wieku XVI cały ten teren dostał się pod panowanie islamu, który wyparł chrześcijaństwo. I rzeczywiście, podczas swojego pobytu w Antiochii pielgrzym nie spotkał ani jednego brata czy siostry w Chrystusie. Spotkał natomiast innych ciekawych ludzi. Kiedy tak wędrował ulicami centrum handlowego, podszedł do niego jakiś młody człowiek i wypytywał go o cel wędrówki. Rozmowa toczyła się gładko po angielsku, kiedy ten nieznany przechodzień powiedział pielgrzymowi, że jego w szkole uczyli jakoby Chrystus nie musiał zmartwychwstawać, ponieważ nigdy nie umarł, a jedynie omdlał na krzyżu, z którego uczniowie czym prędzej Go zdjęli i ocucili. Jak więc z tego wynika, nie był On wcale Bogiem, a tylko człowiekiem. W tym momencie pielgrzym sam się zdziwił, słysząc swój własny głos, kiedy z pełną wiarą i mocą powiedział do studenta: „Jeżeli Chrystus nie umarł, to nadal jesteśmy obarczeni naszymi grzechami, pogrążeni w duchowej ciemności". Zazwyczaj musiał przekonywać rozmówców, że Chrystus prawdziwie zmartwychwstał, podczas gdy oni twierdzili, że umarł bezpowrotnie na krzyżu, by nigdy ze śmierci nie powstać. Okazało się, że zanim proklamowało się zmartwychwstanie Pana Jezusa, trzeba było unaocznić ludziom również Jego autentyczną śmierć na drzewie krzyża. Jakiś reporter miejscowej gazety zbliżył się do pielgrzyma, prosząc go o udzielenie wywiadu. Pielgrzym zgodził się i na wywiad i na zrobienie zdjęcia. Prosił tylko, żeby później wycinek z prasy wysłano na jego adres domowy, do rodziców. Reporter uzyskał dane do artykułu, zrobił zdjęcie, jednak rodzice nigdy tego reportażu nie dostali, mimo iż pielgrzym podał dokładny adres.. Najbardziej niezwykłe okazało się jednakże spotkanie pielgrzyma z pewnym muzułmaninem, człowiekiem żonatym i ojcem 227 trojga dzieci. Podszedł on do niego pod wieczór i, chociaż nie znal angielskiego, zaprosił go gestem na kolację i nocleg do siebie. Pielgrzym wyczuł szczerość intencji zapraszającego i ku własnemu zdziwieniu wyraził zgodę. Normalnie wymówiłby się jakoś, żeby pozostać sam na wieczorne modlitwy i rozmowę z Panem. Tu jednak miał przemożne wrażenie, że to właśnie Pan Bóg przysłał mu taką niespodziewaną gościnę i pragnie, by z niej skorzystał. Miał tym razem odebrać ważną lekcję, jak to jest, kiedy się dzieli swój dom z obcym przybyszem. Pielgrzym został zaprowadzony przez swojego gospodarza na jedną z bocznych uliczek, do ubogiej siedziby z cegieł i gliny. Była to cała kwatera podobnych, raczej tandetnych, domków. Weszli do słabo oświetlonej izby, gdzie zebrana już była cała rodzina. Pokój miał jakieś szesnaście metrów kwadratowych i stanowił wspólne pomieszczenie dla wszystkich. Żona gospodarza gotowała coś na otwartym ogniu przy kominie - prawdopodobnie pożywienie dla wszystkich przed snem. Dzieci bawiły się po cichu w innym kącie, nie przeszkadzając starszym. Pan domu gestem pokazał pielgrzymowi, żeby zrzucił swój plecak i rozgościł się. Oznaczało to zdjęcie obuwia i usadowienie się na kocach wprost na klepisku, nie było tam bowiem żadnych mebli. Pielgrzym odczuł jako prawdziwe błogosławieństwo to dopuszczenie jego - przybysza i obcego - do takiej poufałości. Gospodarze najwidoczniej nie obawiali się, że ich okradnie czy pozabija. Sami żyli na poziomie tak fundamentalnych potrzeb, że z łatwością odczytali takie same potrzeby - pożywienia, dachu nad głową, snu - u przybysza, mimo braku wspólnego języka. Mimo, że przecież nie prosił ich o nic otwarcie. Posiadając tak niewiele, dzielili się z całą prostotą tym, co mieli. Przypominało to pielgrzymowi historię ze Starego Testamentu, w której Lot zaprosił dwa anioły, prosto z drogi, aby spędziły noc u niego (Rdz 19,lnn). Posiłek okazał się wyborny. Było to coś jakby gulasz - kawałki mięsa z sosem - i wszyscy ze smakiem go zajadali. Potem trzeba było posprzątać i przygotować się do snu. Wymagało to jedynie 228 rozwinięcia pledów, które zrolowane leżały pod jedną ze ścian. Właściwie wszystkie czynności tej rodziny odbywały się w tej samej izbie: sen, jedzenie, rozmowy, odpoczynek. Pokazano pielgrzymowi, żeby rozwinął swój śpiwór obok nich i dano mu jeszcze kilka warstw kocy, żeby nocą było mu ciepło. Dzieci od razu zasnęły, dorośli rozmawiali chwilę w swoim języku, pielgrzym odmówił kilka psalmów w świetle lampy oliwnej i również pogrążył się we śnie. Następnego ranka pielgrzym obudził się wcześnie, pożegnał z całą rodziną i wkrótce był znowu w drodze. To doświadczenie miało mu towarzyszyć i rozjaśniać jego samotność. Często też rozmyślał nad tym, że Pan Bóg miłuje ubogich w duchu, którzy, sami mając niewiele, gotowi są podzielić się tym z innymi w potrzebie. Zastanawiał się, czy taką otwartość można spotkać w jego cywilizowanym społeczeństwie. Z jego obserwacji wynikało, że taka prostota i gościnność zostały bezpowrotnie zagubione. To samo było w Ameryce Północnej i w Europie centralnej. Ludzie zajęci byli wiecznie sobą i swoimi sprawami - ciągle w biegu, ciągle skupieni na własnych myślach i planach. Chyba by nawet nie zauważyli, że ktoś potrzebuje noclegu. A gdyby nawet zauważyli, to, z lęku przed obcym i przed niewygodą, nie nawiązywaliby z nim żadnego kontaktu. Jednak w Europie, w miarę jak posuwał się z Francji i Szwajcarii oraz północnych Włoch do coraz bardziej prymitywnego, wiejskiego południa, również i przyjęcie było bardziej spontaniczne, pełne swobody i naturalności. To samo powtórzyło się w Grecji i Turcji. Im mniej ludzie mieli, tym byli cieplejsi w kontakcie. Kiedy pielgrzym opuścił Antiochię, do granicy syryjskiej miał już tylko 25 mil na południe. Szedł beztrosko, zupełnie nie przewidując, jakie spotkanie czeka go na granicy. Co więcej, nikt nie uprzedził go, jak trudno będzie mu się przedostać do Syrii. Być może Pan Bóg, widząc jego determinację, aby pieszo przebyć całą trasę aż do końca, uznał w Swojej mądrości, że nie da się go powstrzymać, czy skierować krótszą drogą, w żaden inny sposób, niż ten, który dla niego obmyślił. 229 Następnego dnia, co wypadało dwudziestego kwietnia, pielgrzym dotarł na posterunek graniczny. Zapłacił wymaganą opłatę i przekroczył granicę Turcji. Kiedy jenak podszedł do posterunku syryjskiego, z miejsca dostał nieodwołalną odmowę przekroczenia ich granicy. Owszem, udzielono mu nawet wyjaśnienia odmownej decyzji. A więc: po pierwsze był obywatelem amerykańskim, podczas gdy Syria była w stanie wojny z Izraelem, wspieranym przez Stany Zjednoczone Ameryki Północnej. A po drugie zmierzał do Jerozolimy, a Syria prowadziła właśnie działania wojenne z państwem, do którego należała Jerozolima. I nie było żadnego sensu apelować do wyższych władz. Nie było w ogóle mowy o jakiejkolwiek dyskusji nad decyzją władz granicznych. Pielgrzym musiał zawrócić i znaleźć jakąś inną drogę do Izraela. Starał się przyjąć tę decyzję bez goryczy w sercu i, nie okazując swojego rozczarowania, powrócić te 150 mil czyli tydzień drogi z powrotem do Bazy Sił Powietrznych w Adana, gdzie może udałoby się przepłynąć statkiem wprost do Haify. A jednak los chciał, iż powrót był krótszy, niż to przewidywał, i zamiast siedmiu dni zajął mu tylko trzy. Tym razem, po prostu, przyjmował ofiarowane mu miejsce w samochodzie, gdyż uznał, że całą tę trasę już raz przeszedł pieszo. Na miejscu nie znalazł wprawdzie żadnego promu do Izraela, za to dowiedział się o możliwości przelotu na Cypr, do jego stolicy - Nikozji, za 21 dolarów w jedną stronę. Z Cypru mógłby się przedostać promem z portu Limassol bezpośrednio do Haify, która leży już na terenie Izraela. Prom miał kosztować osiemnaście dolarów. Pielgrzym uznał, że nie jest to wygórowana cena za dostanie się do Ziemi Świętej, a ponieważ dysponował odpowiednią sumą, natychmiast podjął decyzję o takiej trasie. Na tym odcinku swojej pielgrzymki znalazł się nagle w świecie rozkładów jazdy, biletów, pasażerów, zgiełku portowego i tłumu ludzi na lotnisku. Ale nie było wyjścia. Musiał to jakoś znieść. 230 A skoro znalazł się już na Cyprze, to miał nadzieję, że pójdzie znowu śladami świętego Pawła do Famagusty. Jednak te plany spełzły na niczym, kiedy tylko znalazł się w Międzynarodowym porcie Lotniczym w Nikozji. Został tam odprowadzony do osobnego pomieszczenia przez policję, z jakimś jeszcze innym podróżnym, a ich bagaże dokładnie przeszukano. Oni zaś sami zostali starannie wypytani o cel podróży. Jak się jednak wkrótce okazało, nie chodziło tu o podejrzenie przemytu, ale raczej o dokładną wycenę, ile każdy z nich był gotów wydać na Cyprze. Ten drugi podróżny miał przy sobie dwieście dolarów, co pozwoliło mu na dłuższy pobyt. Pielgrzym miał już tylko sześćdziesiąt, co skracało mu w sposób urzędowy pobyt do dwóch dni zaledwie i na taki okres wstem-plowano mu wizę w paszporcie. Najwyraźniej miejscowe władze postanowiły radykalnie pozbywać się obecności biedniejszych turystów, na korzyść tych z gotówką do wydania. Szkoda, bo wyspa była prześliczna. Jedyne, co psuło jej naturalne piękno, to ślady prowadzonej wojny. W samej Nikozji całe obszary podzielone były na sektory obwiedzione kolczastym drutem i pełne uzbrojonych żołnierzy patrolujących ulice. Również na każdym kroku widoczne były mundury żołnierzy Korpusu Pokoju ONZ. Pielgrzym odczytał jedynie odpowiedni fragment z Dziejów Apostolskich, który opowiada o misji św. Pawła na tej wyspie. Tu proklamował słowo Boże w synagodze w Salamis oraz na dworze prokonsula Sergiusza w Paphas. Niestety, pielgrzym nie był w stanie odwiedzić tych miejsc osobiście, ponieważ pierwsze leżało we wschodnim rejonie wyspy, zaś drugie w zachodnim. Natomiast on sam miał do przebycia około 54 mil na południe z Nikozji do portu w Limassol. Kiedy już tam się znalazł, natychmiast odszukał biuro żeglugi i zarezerwował miejsce na najbliższy statek do Haify na godzinę ósmą wieczór tego samego dnia. Dopiero potem mógł się odprężyć i, czekając na prom, przygotować wewnętrznie na ten ostatni rejs przed postawieniem stopy już w Izraelu. Niebawem miał dotrzeć przecież do celu swojej pielgrzymki. 231 Z całego tego okresu w jego dzienniku podróży widnieje rodzaj poetyckiego zapisu z uroczystości Wielkiej Nocy, trzynastego kwietnia 1971. POEMAT Słychać paroksyzm ziemi, Kamień odwalony u grobu. Straże padają na twarz. Wszelka moc rozbrojona. Anioł głosi zmartwychwstanie. Głosy poruszonych kobiet. Mężczyźni uwierzyli, Oto Chrystus znowu żyje! ŚNIEG Głęboki śnieg, Czysty i biały, Spada z niewidocznej wysokości. Delikatnym dotknięciem Zmienia ziemię, Najpierw ukrywa śmierć, Potem daje narodziny. Turcja, marzec, 1971 CIEMNA CHMURA Jestem jak ciemna chmura: Ludzie mnie nie lubią, Przygnębiam ich ducha, Ochładzam ich kości. Jestem jak ciemna chmura: Kiedy się pojawiam, Ludzie szukają schronienia, Mają nadzieję, że przejdę. Jestem jak ciemna chmura, Która grzmi i błyska, 232 Rozrywając ziemię, Obmywając lądy. Jestem jak ciemna chmura: Sprowadzam śmierć, Ale tylko przeze mnie Ukaże się nowe życie. Turcja, marzec, 1971 SAMOTNY ORZEŁ Jestem samotnym orłem, Szybującym wysoko ponad ziemią. Widzę to, co dla innych zakryte. Moje widzenie jest szerokie i pełne. Myśli przeze mnie pomyślane nie są banalne, Nie takie, jak tych w dole. Wielkie przepaście nas dzielą, To, co na górze i to, co w dole. Oddycham szeroko powietrzem czystym, Wolnym od pyłu i brudu, Lecz czasem tęsknię, tu, w górze, Za zapachem ziemi i wonią lasów. Tak różne są dźwięki tu, w górze, Na ogół ciche i łagodne, Lecz czasem chciałbym usłyszeć Śpiew ludzi, ich głosy i szepty. Jestem samotnym orłem, Szybującym wysoko ponad ziemią. I nie ma dla mnie innego życia, Choć może ono istnieć dla ludzi. Turcja, marzec, 1971 233 PROKURATOR (PIELGRZYM STAJE PRZED SĄDEM) „Panie i panowie, Członkowie Jury, Ławnicy -Ten człowiek stojący przed wami Sądzony jest za swoje życie Pod zarzutem obłędu. Ten człowiek utrzymuje, że musimy całkowicie Zmienić nasze życie: Twierdzi, że jesteśmy na niebezpiecznej drodze; Jeżeli będziemy nią podążali, To nie znajdziemy szczęścia, którego szukamy. Twierdzi, co więcej, że wprowadzono nas w błąd, Mówi, że nasi przywódcy stawiają przed nami cele, Które nie są warte wysiłku, jaki w nie wkładamy. Ten człowiek twierdzi, że jeżeli nasz czas i wysiłek Wkładamy w osiąganie wygodniejszego życia, To nie znajdziemy ani komfortu, ani szczęścia, Na których tak nam zależy. Twierdzi ponadto, że praca i czas wolny Nie są najważniejszym celem życia. Ten facet mówi, że w życiu jest coś więcej, Niż pokazuje nam telewizja, gazety i sklepy. Podsądny mówi, że nie ma prawdziwego szczęścia W sprawach materialnych, A jedynie chwilowa przyjemność; Ten moment przyjemności przemija, Tak samo jak rzeczy, które się zużywają i są wyrzucane. On by chciał, żebyśmy starali się o coś więcej. Coś ponad tymi rzeczami. Twierdzi, że jest jakiś cel sam w sobie wart naszego 234 Czasu i wysiłku całego życia. A pójście za tym celem oznacza zmianę w życiu I porzucenie wiele z tego, co obecnie nazywamy życiem. Ten człowiek całkowicie zmieniłby nasz tryb życia. Chce, żebyśmy nie pokładali nadziei w polisach ubezpieczeniowych, Byśmy nie ufali kontom bankowym i kartom kredytowym. Mówi, że one dają nam fałszywe poczucie bezpieczeństwa. A nawet ostatecznie nas zawiodą i nie dadzą szczęścia, Którego tak uparcie szukamy. No i powiedzmy, że nawet częściowo ma rację. Ale co proponuje zamiast tego? Nie tylko porzucenie naszego stylu życia, Ale drogę dyscypliny i wymagań, Obywanie się bez rzeczy, do których przywykliśmy, Po to, by mieć więcej czasu na myślenie O tym innym celu, który nam proponuje. Ten człowiek twierdzi, że nazbyt zajęci jesteśmy Przekazywaniem sobie różnych dóbr i rzeczy, Że nieomal całkowicie zapomnieliśmy, gdzie jest Nasz prawdziwy pokój i gdzie leży nasze szczęście. Ten człowiek wmawia nam, że to dobre życie, Nad którym tak usilnie pracujemy, Nie jest wcale tak ważne, jak nam się zdaje. On by chciał, żebyśmy zaczęli myśleć I wzrastać w świadomości tego innego życia... Turcja, kwiecień, 1971 235 Rozdział VIII ZIEMIA ŚWIĘTA Część I HAIFA - NAZARET DZIEŃ PIERWSZY Dwudziestego siódmego kwietnia, w niedzielny poranek, pielgrzym po raz pierwszy zobaczył Ziemię Swojej Wiary, kiedy to jego statek zawinął do portu w Haifie. Rozmyślał nad tym, jak wielu pielgrzymów poprzedziło go poprzez stulecia, by dotrzeć do ziemi, w której były korzenie naszej wiary. Myślał o krzyżowcach, którzy w XI i XII wieku prowadzili całe wyprawy, by odbić z rąk muzułmańskich święte miejsca chrześcijan. Rozważał życie wielkich świętych, takich, jak św. Franciszek z Asyżu, czy pustelnicy Karmelu, których jedynym celem była modlitwa w miejscach uświęconych obecnością Chrystusa Pana. Pielgrzym trwał w przekonaniu, że jego przybycie właśnie do Haify nie było czystym przypadkiem, bo akurat tutaj musiał zacumować jego statek. Nie! To niewątpliwie była część opatrznościowego planu, jaki Pan Bóg miał dla niego w tym okresie życia. Jego zadaniem było pozostawać otwartym, by odkryć i zobaczyć na własne oczy to wszystko, co Pan przeznaczył dla niego do zobaczenia. Jedną z tych rzeczy, które pragnął zrealizować od momentu opuszczenia Stanów, było spotkanie ze swoim profesorem z Seminarium Duchownego, który tu zamieszkał. Ojciec Izaak był benedyktynem i bliskim przyjacielem pielgrzyma. Zaangażował się w dialog między Chrześcijanami a Żydami. Z tego, co było pielgrzymowi 237 wiadome, założył rodzaj benedyktyńskiej wspólnoty żydowsko-chrześcijańskiej, która miała prowadzić proste życie na roli. Ponadto pielgrzym musiał znaleźć jakiś bank i wymienić trochę pieniędzy na miejscową walutę. Kiedy jednak dotarł do klasztoru oo. karmelitów na górze Karmel, powiedziano mu, że ojciec Izaak mieszka obecnie w samej Jerozolimie. Tak więc dostał jego nowy adres. Ale na to spotkanie musiał jeszcze zaczekać. Czuł, że potrzebne mu jest jakieś światło Ducha Świętego, skoro już znalazł się w tym świętym miejscu. Pielgrzym pamiętał, że góra Karmel była ważna w Starym Testamencie ze względu na proroków Eliasza i Elizeusza. To właśnie tutaj prorok Eliasz dochodził słusznych praw Boga Jahwe nad Jego ludem, wzywając ogień z nieba, aby strawił całopalną ofiarę (l Kr 18,19 nn). Tutaj, w początkach XIII wieku, święty Szymon Stock założył wspólnotę karmelicką. On to na tej górze dostał od Najświętszej Maryi Panny szkaplerz, który potem nosiło wielu wyznawców. Pielgrzym modlił się więc, aby i jemu dostała się cząstka tej łaski, jaką Pan wylał na wielu proroków, jakiej udzielił Maryi Pannie oraz Swoim umiłowanym pustelnikom. Wczesnym popołudniem pielgrzym był już w drodze do Meggido na wschód od miasta Haifa z biegiem rzeki Kiszon. Zanim jednak wyszedł daleko na płaskowyż Esdrelon, skręcił drogą w lewo, aby trzymać się południowych stoków gór Galilei. Tędy miał dotrzeć ostatecznie do Nazaretu. Uznał bowiem, że zgodnie z chronologią wydarzeń w życiu Pana Jezusa i on również powinien rozpocząć od miejsca Zwiastowania, by potem wędrować szlakiem życia publicznego Chrystusa aż do Jerozolimy. Ponieważ wyszedł stosunkowo późno, więc zanim zrobił sześć mil, zapadł zmrok. Wyszukał zatem ustronne miejsce, by tam modlić się i zakończyć swój pierwszy dzień w Ziemi Świętej. Dziękował Panu, który przywiódł go bezpiecznie tak daleko od domu. Wiedział, że tej nocy spocznie na tej samej ziemi, gdzie blisko dwa tysiące lat temu jego Pan i Zbawca wędrował, nauczał i odpoczywał. Zaczynał jakby przeczuwać to poruszenie serca, które wiarą odbierało wszystkie sygnały dane od Pana, aby tę wiarę uczynić silną i świeżą. 238 DRUGI DZIEŃ Następnego dnia pielgrzym zerwał się wcześnie ożywiony i raźny. Odczytał Jutrznię ze swojego łacińskiego brewiarza, który zawsze miał przy sobie. I nareszcie wyruszył w drogę do Nazaretu. Właściwie wcale nie musiał się spieszyć. Nikt tam na niego nie czekał. Nie miał żadnego rozkładu dnia, do którego musiałby się stosować. Jego jedynym zajęciem było wędrować, modlić się i być posłusznym wezwaniom Pana. Szedł drogą, z przyjemnością obserwując zbiór owoców, które według proroka Izajasza były oznaką Bożego błogosławieństwa (Iz 9,3). Wówczas podszedł do niego jakiś młody mężczyzna i przedstawił się. Pracował we wspólnocie Canaan Ci d żyjącej w Libanie z pracy na roli. Najwyraźniej miał ochotę namówić pielgrzyma na tego typu życie wspólnotowe. Chociaż pielgrzym rzeczywiście interesował się takim przesięwzięciem, to jednak osobiście czuł powołanie do modlitwy indywidualnej i dalszego pielgrzymowania. Grzecznie też się wycofał i ruszył w dalszą drogę. Tego dnia postanowił odpiąć ciepłą podpinkę swojego wojskowego płaszcza. Nie było to łatwe - takie rozstanie z częścią ubrania, która ogrzewała go w zimne dni. Poza tym miał tak niewiele rzeczy. Uznał jednak, że noce powinny być ciepłe, a i w ciągu dnia nie będzie już z pewnością potrzebował podpinki. Powiesił ją w końcu na płocie, przy drodze, żeby ktoś inny ją sobie wziął. Pod wieczór pielgrzym dotarł już prawie do Nazaretu. Zdecydował się więc przenocować gdzieś w pobliżu miasta, tak, by rano zdążyć na wczesną Mszę. Nie przestawało go zachwycać, iż Pan przeprowadził go przez tyle trudów, aby w końcu osobiście mógł odwiedzić miejsce, gdzie Chrystus spędził swoje dzieciństwo i młodość. Przecież to tu Jezus przeżył nieomal całe swoje ziemskie życie. Pielgrzym widywał wprawdzie rozmaite zdjęcia Nazaretu, jednak żadne fotografie nie są w stanie oddać tej rzeczywistości duchowej, w jaką wkraczał. Miał za chwilę wejść do miasta Świętej Rodziny. A jeżeli Pan Bóg zechce, to udzieli mu coś z atmosfery tamtych dni. I to już jest szczególna łaska. A więc do jutra . W Imię Boże. 239 TRZECI DZIEŃ Wschodzące słońce obudziło pielgrzyma i zaraz ofiarował ten dzień Panu. Tego dnia odmawiał psalmy z brewiarza w świątecznym nastroju i z większą niż kiedykolwiek uwagą. Było bowiem nader prawdopodobne, że i Pan Jezus modlił się rano tymi samymi psalmami. Kiedy zbliżał się do Nazaretu, zaczął szukać wzrokiem kościoła, gdzie mógłby uczestniczyć w porannej Mszy. Z przyjemnością stwierdził, że Nazaret nadal zachował wiele z charakteru miasta Środkowego Wschodu. Wąskie uliczki otaczały po obu stronach domy z ciosanego kamienia. Co jakiś czas pojawiała się wieża minaretu, albo kopuła kościoła. A mieszkańcami byli ciemnoskórzy Arabowie. Czuł, że pociąga go świątynia na wierzchołku wzgórza. Okazało się, że był to kościół pod wezwaniem Pana Jezusa Dorastającego. I tu poszedł na Mszę. Odkrył tu również dużą szkołę techniczną, kształcącą okolicznych chłopców w jakimś zawodzie. Prowadzona była przez ojców salezjanów, którzy okazali mu wiele uprzejmości i udzielili serdecznej gościny. Po Mszy świętej zaprosili go na śniadanie i oprowadzili po terenie szkoły. Pielgrzym podziękował im za gościnę, obiecał modlić się za ich apostolat i znowu samotnie powędrował dalej. Zanim jednak zszedł w dół, z powrotem do centrum, usiadł na wzgórzu, patrząc na miasto, które Jezus, Syn Boga, wybrał na swoją ziemską siedzibę. Rozmyślał nad tym ukrytym życiem Jezusa, który zachowywał wszystkie obyczaje swojego narodu i był poddany rodzicom. Wiedział przecież, że jest Mesjaszem zesłanym, aby zbawić świat, a jednak dzień za dniem pokornie i z prostotą wykonywał pracę cieśli, tak, by życie jego sąsiadów było nieco lżejsze. Co za wielka tajemnica... Nic dziwnego, że tu właśnie, jako prosty ogrodnik, spędził parę lat życia słynny pustelnik naszego wieku, francuski kapłan, Charles de Foucauld. Jego proste życie, oddane całkowicie Panu Bogu, zaowocowało potem Wspólnotą Małych Braci Jezusa i osobno Wspólnotą Małych Sióstr Jezusa. Wczesnym popołudniem pielgrzym na dobre zszedł do miasta. Odnalazł bez trudu Bazylikę Zwiastowania. Według tradycji w tym 240 właśnie miejscu Archanioł Gabriel zwiastował Miriam, że Bóg wybrał ją z pośród wszystkich niewiast na Matkę Swego Syna. Za jej zgodą i pod działaniem Ducha Świętego w łonie dziewicy poczęło się utajone życie Jezusa. Kościół zbudowany na tym miejscu był duży i nowoczesny. Jego stożkowaty dach górował nad wszystkimi innymi domami w okolicy. Wyglądało to, jakby sekret Maryi nie dał się już utrzymać w tajemnicy - a Dobra Nowina Emmanuela została podana do wiadomości całemu światu. Wraz z innymi pątnikami i turystami pielgrzym wszedł do sanktuarium i wkrótce odnalazł wykute w skale miejsce, które czczone jest jako prawdziwy dom Dziewiczej Miriam. On także ukląkł tam do modlitwy, dziękując Bogu za zesłanie Jedynego Syna, który wybawił świat z grzechu. Prosił też Najświętszą Maryję Pannę, by udzieliła mu łaski odpowiadania całym sercem na wezwanie Ojca. Wiedział, że ta skała przypominała wszystkie inne skały na ziemi, a jednak uświęciła ją obecność Syna Maryi, który, choć sam był Bogiem, wybrał proste życie człowieka pośród innych ludzi swoich czasów. Nie był nawet odłączony od swoich rodaków, jak jego kuzyn, Jan Chrzciciel, który wiódł ascetyczne życie na pustyni. Jezus znany był po prostu swoim ziomkom jako „cieśla, syn Miriam" (Mk 6,3) oraz jako „syn cieśli" (Mt 13.55). Następnie pielgrzym obszedł samotnie cały kościół, oglądając wykute w kamieniu i namalowane sceny z życia Jezusa. Pragnął kierować swoje myśli do Pana. Tu jakoś łatwo było mu się modlić i utrzymać serce i myśli przy Panu. Ponieważ uznał to za dobre miejsce, postanowił wyjść portykiem otwartym od strony południowej i napisać stąd swój czternasty, długi list do domu. Opowiedział w nim o swojej wędrówce z Turcji do Ziemi Świętej i obiecał modlić się we wszystkich świętych miejscach o Boże Błogosławieństwo dla całego swojego domu, całej rodziny i krewnych. Miał też nadzieję, że za dwa tygodnie, kiedy dotrze do Jerozolimy, dostanie również sam jakąś pocztę ze Stanów. Kiedy wreszcie dozorca przyszedł, żeby zamknąć bramę na noc, pielgrzym uznał to za znak, by ruszyć dalej. Opuścił święte miasto 241 Nazaret i odszukał ulicę, która prowadziła do Kany Galilejskiej. Chciał teraz iść śladami Jezusa do Kafarnaum i nad Jezioro Genezaret. Chociaż Kana leży w odległości zaledwie pięciu mil na północny wschód od Nazaretu, spowijały ją ciemności nocy, kiedy tam w końcu dotarł. Znalazł wkrótce spokojne miejsce na odpoczynek. A ponieważ, w przeciwieństwie do swojego Mistrza, nie miał daru całonocnej modlitwy, w niedługim czasie pogrążył się we śnie. Zasypiał z uczuciem wdzięczności w sercu za możność oglądania tylu miejsc upamiętnionych obecnością jego Pana. W Imię Jezusa. Część II NAZARET - KAFARNAUM CZWARTY DZIEŃ Pielgrzym obudził się z poczuciem żywej obecności Pana, który tą samą drogą szedł na wesele do Kany Galilejskiej. Tu rozmawiał ze swoimi uczniami, przekazując im na różne sposoby tajemniczą i niepojętą wiedzę o miłości Ojca. Kto wie, może odpoczywał z nimi gdzieś tu, w pobliżu miejsca, jakie obrał sobie pielgrzym na spoczynek? A teraz pozostała jeszcze mila do przejścia, żeby dostać się do Kany. To też było miejsce uprzywilejowane pierwszym publicznym cudem Jezusa, który stał się na oczach Jego Matki i uczniów (J 2,1-11). Tu „woda zobaczyła swojego Stwórcę i zaczerwieniła się" (Gerald Manley Hopkins,SJ). Wkrótce znalazł kościół prowadzony przez ojców franciszkanów, w którym zdążył akurat na poranną Mszę świętą. Nie mógł sobie wyobrazić lepszego uczczenia tej miejscowości. Ten długo oczekiwany Mesjasz napełnił ją radością Ducha Świętego, który przemienił wodę w wino, celebrując radość nowożeńców na weselu. A on, pielgrzym, pił ze źródła Zbawienia w sposób nawet bardziej duchowy i głęboki niż owi weselni goście, a nawet apostołowie. Zobaczył tu Jezusa, który sam jest Panem winnicy i daje swoje wino z nieba - Swoją Krew pod postacią wina. 242 Po Mszy świętej pielgrzym porozmawiał trochę z ojcem kapucynem, który ją odprawiał. Opowiedział mu zwięźle o swojej pielgrzymce. Zakonnik natychmiast zauważył muszlę na plecaku pielgrzyma, i zrozumiał jej znaczenie. Po tym poznał, że pielgrzym był pątnikiem u grobu św. Jakuba Apostoła w Santiago de Compos-tela w Hiszpanii. Tak bardzo pragnął ją mieć, że ośmielił się prosić pielgrzyma o przysłanie mu jej po zakończeniu pielgrzymki. Następnie pielgrzym wyruszył nad Jezioro Genezaret, zwane też Morzem Galilejskim - to było główne miejsce publicznej działalności Chrystusa, przed udaniem się do Jerozolimy. Po drodze mijał wspaniałe pola pszenicy. Zaraz też przypomniało mu się zdarzenie opisane w Ewangelii, kiedy to głodni uczniowie Jezusa wyłuskiwali ziarna pszenicy, aby się posilić. Niestety, było to w szabat - święty dzień dla Izraelitów, co zostało natychmiast podchwycone przez faryzeuszy, którzy oskarżyli Jezusa o łamanie obyczajów (Mt 12,1-8). Jednak Jezus jest Panem szabatu i faryzeusze dali mu okazję do przypomnienia prawdy, że Ojciec niebieski cieszy się, kiedy ludzie pełni są miłości i miłosierdzia, a nie trzymają się jedynie bezdusznych przepisów. Pielgrzym minął tu niezwykłą formacją geologiczną, nazywaną „Rogami Hattin", ponieważ przypominała wyglądem dwa rogi arabskiego siodła. Tutaj krzyżowcy w 1187 r. ponieśli pierwszą druzgoczącą porażkę, która stopniowo doprowadziła do zaniku łacińskiego królestwa Jerozolimy. Rozumiał ich intencję, a nawet sam się z nią poniekąd identyfikował. Chodziło przecież o uwolnienie z rąk muzułmanów tych wszystkich miejsc, uświęconych obecnością Pana Jezusa. Zastanawiał się jednak, jak wiele z tych działań inspirował sam Bóg, a ile w nich było czysto ludzkich ambicji. To, czego nie zdołali dokonać ludzie ani siłą, ani zabiegami dyplomatycznymi, to w paręset lat później zdziałał Pan, otwierając serca pogan, którzy pozwolili wyznawcom chrześcijaństwa odwiedzać wszystkie te miejsca, tak dla nich cenne. W końcu, kiedy słońce zachodziło za jego plecami, doszedł na skraj płasko wy za, gdzie ogromna niecka obniża się, dając niezapomniany widok na jezioro, które było świadkiem działalności Stwórcy i Pana. Teraz to nie był już obrazek, zdjęcie, czy niebieska plamka 243 na mapie. Naprawdę, dzięki łasce Pana, pielgrzym był obecny na miejscu Jego cudów. Tu działał drugi Adam - pragnący zbawić rodzaj ludzki od grzechu, rozpaczy i śmierci. Pielgrzym zasypiał, mając świadomość, że Jezus z uczniami również spali na tym wzgórzu. DZIEŃ PIĄTY Kiedy pielgrzym obudził się tego ranka, pierwszą rzeczą, którą zobaczył, był przepiękny, rozległy wschód słońca nad jeziorem, a właściwie tarcza słoneczna wyłaniająca się zza Wzgórz Golan, na wschodnim wybrzeżu Morza Galilejskiego. Kiedy tylko pielgrzym uświadomił sobie, jak wiele razy Jezus witał dzień o wschodzie słońca, natychmiast jego serce wypełniło się modlitwą dziękczynienia. Teraz czuł, że robi to, co jego Mistrz - oddaje się modlitwie uwielbienia, skierowanej ku Bogu Ojcu. Przynajmniej w ten konkretny, a zarazem osobisty, sposób mógł wejść w jakiś bezpośredni kontakt ze swoim Panem i Mistrzem, kiedy Ten był tu, na ziemi. Jego serce pełne było wdzięczności i odczucia piękna tego miejsca i czasu, kiedy to dzień budził się do życia. Potem pielgrzym zszedł w dół do jeziora, aż doszedł do miasta Tyberiada. Historycy zapewniają, iż było ono zbudowane przez Heroda za czasów, kiedy Pan Jezus mieszkał w Nazarecie. Prawowierni Żydzi nie chcieli go odwiedzać przez wiele stuleci, jako że było zbudowane na cmentarzysku. Obecnie jednak jest to miasto rekreacji, wycieczek i turystów. Nie ma jednak żadnej wzmianki w Nowym Testamencie o tym, że sam Jezus był w nim kiedykolwiek, stąd nie zbudowano tu kościołów, ani sanktuariów. Widząc jednak, że po tej stronie jeziora było to jedyne miasto, pielgrzym musiał wstąpić do niego po swoją dzienną porcję chleba. Po opuszczeniu Tyberiady, pielgrzym skierował się na północ - wzdłuż zachodniego wybrzeża jeziora, do Kafarnaum, które leżało na jego krańcu północnym. Obecnie jest tam parę restauracji, są plaże i sady owocowe, ale poza tym są to tereny raczej pozbawione ludzkiej działalności. Za czasów Jezusa było tu kilka miast, takich jak: Magdala, Betsaida, Kafarnaum i Korozain. A ponieważ teraz 244 były tu tylko pustkowia, tym łatwiej było pielgrzymowi wyobraźnią wracać do czasów, kiedy nauczał tu Jezus. Gdy tak szedł wzdłuż jeziora, przypominał sobie miejsca, w których Pan Jezus nauczał z łodzi przycumowanej blisko brzegu. Tu właśnie opowiadał uczniom, jakie jest Królestwo Niebieskie, a nieco dalej kazał Piotrowi zapuścić sieci. Połów był tak niezwykły, że łódź nieomal tonęła pod ciężarem złowionych ryb. A blady (zapewne!) z wrażenia Piotr, dla którego, jako wytrawnego rybaka, dokonał się rzeczywisty cud, zawołał: „Odejdź ode mnie, Panie, bo jestem człowiek grzeszny..." (Łk 5,8). Na tym doświadczeniu Chrystus oparł wezwanie do Piotra, by odtąd łowił ludzi, a ten odpowiedział, porzucając wszystko i idąc za Nim. A potem - rozmyślał pielgrzym - była burza na morzu, kiedy to apostołowie zbudzili śpiącego Jezusa, przerażeni tym, że nie panują nad łodzią, która może zatonąć. Jezus obudził się, ofuknął ich, że są ludźmi małej wiary, po czym jednym słowem rozkazał wichrom i morzu uspokoić się, wprowadzając uczniów w niemy podziw (Mt 8,23-26). Tu, na jeziorze, Chrystus przyszedł do apostołów którejś nocy, stąpając po falach. Kiedy zobaczyli, że to nie zjawa, ale ich Mistrz, wyznali pełni wiary: „Prawdziwie jesteś Synem Bożym" (Mt 14,33). Potem pielgrzym przeszedł obok ruin Magdali, rodzinnego miasta Marii Magdaleny, z której Pan Jezus wypędził siedem demonów (Łk 8,2). To właśnie ona - Maria z Magdali - stała się później taką gorliwą wyznawczynią Pana Jezusa, że nie opuściła Go nawet pod Krzyżem i po zmartwychwstaniu szukała w pustym grobie (Mt 27,61; 28,1). W tym rejonie przydarzył się pielgrzymowi dziwny wypadek, którego nigdy w pełni nie zrozumiał. A było to tak. Kiedy wędrował po prawej stronie jezdni, jakiś mały samochód nadjechał z przeciwnego kierunku, trąbiąc klaksonem. Pielgrzym nie wiedział, czy kierowca daje mu jakieś sygnały, tak że tylko kiwnął głową. Tak czy siak szedł dalej, rozmyślając o działalności Pana Jezusa. 245 Kiedy tak szedł, uprzytomnił sobie, że kierowca zjechał z drogi gdzieś niedaleko za nim. Odwracając się, zobaczył, że auto zakręca i jedzie teraz za nim, po jego stronie jezdni. Nadal nie był pewny, czy kierowca chce czegoś od niego, więc spokojnie szedł dalej. Kiedy jednak po jakimś czasie przestał słyszeć odgłos samochodu za sobą, obejrzał się i ze zdziwieniem zobaczył, że ten sam wóz leży na dachu do góry kołami. Nie czuł jednak w sobie żadnego wezwania by podejść i zbadać, co się właściwie stało. Odwrócił się i poszedł dalej. Patrząc na to zdarzenie z perspektywy czasu, pielgrzym nadal miał wątpliwości, czy kierowca i pasażerowie chcieli nawiązać z nim jakiś kontakt. Czy byli nastawieni przyjaźnie, czy też przeciwnie - wrogo? Czy ich wypadek samochodowy był sposobem, w jaki Pan Bóg obronił go przed jakąś przykrością... atakiem z ich strony...? A może miała to być próba dla niego, czy da się odwieść od swojej dalszej wędrówki? Czy zaniedbał wykonania jakiegoś gestu miłosierdzia wobec, poszkodowanych może, pasażerów...? Jednak nie odczuwał żadnych szczególnych wyrzutów sumienia, więc pogodził się z tym, że aż do dnia Sądu Ostatecznego nie dowie się prawdziwego sensu tego zdarzenia. Odmówił jednak modlitwę za kierowcę - ofiarę tego wypadku, który zapewne był dla niego bardziej kłopotliwy i żenujący, niż szkodliwy. Wkrótce pielgrzym doszedł do jednej z niewielu płaszczyzn, jakie otaczały Morze Tyberiadzkie, zwanej „Małe Ghor" lub Ląd Genezaret. Być może był to teren dawnej Betsaidy. Święty Jan opisuje, że było to miasto rodzinne aż trzech z dwunastu apostołów: Piotra, Andrzeja i Filipa (J 1,44), chociaż Marek Ewangelista podaje jako rodzinne strony świętego Piotra i Andrzeja - Kafarnaum (Mk 1,29). Fakt, iż obecnie trudno nawet zlokalizować z całą dokładnością to miasto, wskazuje na skuteczność klątwy, jaką Pan Jezus rzucił ongiś na nie, mówiąc: „Biada tobie, Betsaido! Bo gdyby w Tyrze i Sydonie działy się cuda, które u was się dokonały, już dawno w worze i popiele by się nawróciły" (Mt 11,21). Było to gorzkie napomnienie, iż nie wystarcza poznać dzieła Pańskie i Jego moc - trzeba jeszcze uwierzyć, nawrócić się całym sercem i przynosić dobre owoce nawrócenia. 246 Kiedy zapadła już noc, pielgrzym doszedł do rejonu Et-Tabgha - miejsca siedmiu źródeł. Znane ono było z trzech ważnych momentów z życia publicznego Pana Jezusa - „kazania na górze", „cudownego rozmnożenia chleba" oraz ukazania się Zmartwychwstałego Pana Jego apostołom. Teren był położony nisko i w pobliżu jeziora, więc pielgrzymowi trudno było wyobrazić sobie te dwa pierwsze wydarzenia. Trzecie jednak miejsce -jego ulubione zresztą (które sam kiedyś uczcił nad Oceanem Atlantyckim w pobliżu Santiago de Compostela), wydało mu się prawidłowo rozpoznane przez późniejszych chrześcijan. Tym razem nie badał po drodze żadnych ruin. Postanowił jedynie wspiąć się nieco na stok wzgórza. Tam, na Górze Błogosławieństw, znajduje się kościół, gdzie rano mógłby uczestniczyć we wczesnej Mszy świętej. Uznał, że będzie to stosowne miejsce do rozmyślania nad Kazaniem na Górze oraz nad cudownym rozmnożeniem chleba. I znowu pielgrzym kładł się do snu na ziemi, po której chodził ongiś jego Mistrz, gdzie kamienie „wykrzykiwały Jego chwałę" (por. Łk 19,40), a skały były świadkiem dzieł Bożych. Zaiste była to święta ziemia... SZÓSTY DZIEŃ Dopiero rankiem, po przebudzeniu się, pielgrzym w pełni docenił, jakie piękne miejsce wybrał dla niego Pan na ten spoczynek. Znajdował się u stóp Góry Błogosławieństw, o kilkaset jardów od Morza Tyberiadzkiego (Jeziora Genezaret). Panowała tu cisza i spokój, a świat pokryty był poranną rosą. Słychać było jedynie głosy ptaków i owiec. Żadnych dźwięków zapuszczanego silnika, czy klaksonów. Żadnych ludzkich wytworów, jak ciągniki i motocykle. Po prostu łagodny i kojący poranek nad wielkim jeziorem. Wrażenie było takie, jakby cała natura oddawała cześć swojemu Stwórcy, który w ludzkiej postaci nauczał, leczył, uzdrawiał i przechadzał się po tej ziemi. Nacieszywszy się spokojną atmosferą tego zakątka, pielgrzym zaczął stopniowo wspinać się po łagodnym stoku aż do Kościoła Ośmiu Błogosławieństw, który zbudowano blisko wierzchołka góry. Krajobraz był tutaj naturalny w swojej nieskażonej świeżości. Widać było tylko jedno gospodarstwo na przestrzeni wielu mil. 247 Co kilkaset stóp pielgrzym odwracał się, by z góry zobaczyć panoramę całego jeziora, które leżało w dole ciche i spokojne. Wspominał, że to gdzieś tu Chrystus wypowiedział te zaskakujące słowa „Błogosławieni ubodzy w duchu, albowiem do nich należy królestwo niebieskie". „Błogosławieni cisi, albowiem oni na własność posiądą ziemię" (Mt 5,3-5). Kiedy w końcu pielgrzym wspiął się na Górę Błogosławieństw, skierował natychmiast kroki do kościoła pod tym właśnie wezwaniem, gdzie uczestniczył w uczcie Eucharystycznej. Co za przywilej móc spożywać Chleb, który daje nam życie wieczne. I to właśnie na miejscu cudownego rozmnożenia chleba dla tych, którzy przyszli słuchać słów Pana Jezusa (J 6,51). W pobliskim Kafarnaum, według św. Jana Ewangelisty, miał Chrystus potwierdzić to z niezwykłą mocą: „Jam jest chleb życia. (...) To jest chleb, który zstąpił z nieba: kto go spożywa, nie umrze. Ja jestem chlebem żywym, który zstąpił z nieba. Jeśli kto spożywa ten chleb, będzie żył na wieki. Chlebem, który Ja dam, jest moje Ciało za życie świata" i dalej „Kto spożywa moje Ciało i pije moją Krew, ma życie wieczne, a Ja go wskrzeszę w dniu ostatecznym. Ciało moje jest prawdziwym pokarmem, a Krew moja jest prawdziwym napojem. Kto spożywa moje Ciało i pije moją Krew, trwa we Mnie a Ja w nim'' (J 6,48-56). Pielgrzym gorąco dziękował Panu nie tylko za dar Eucharystii, ale i za wiarę, dzięki której zaufał słowom Chrystusa. Gdyż, jak On sam powiedział: „Nikt nie może przyjść do Mnie, jeżeli go nie pociągnie Ojciec..." (J 6,44). Tylko dlatego, że Ojciec „poznał" pielgrzyma ze swoim Synem, mógł on dotrzeć aż do tego miejsca z sercem pełnym wiary. Pielgrzym był tak przepełniony wdzięcznością, że nawet nie było konieczne przypominanie mu, gdzie się znajduje, za pomocą samej architektury i jej wystroju wewnętrznego. Ale oczywiście zauważył, że, na pamiątkę ośmiu błogosławieństw, bazylika zbudowana jest na planie ośmiokąta, a na każdym oknie wypisane jest jedno z błogosławieństw. Ta chwila pobytu w miejscu, gdzie wygłoszone było Kazanie na Górze, była chwilą uprzywilejowaną i niepotrzebne było piel- 248 grzymowi dodatkowe wspomaganie, aby utrzymać myśli w kontakcie z Panem Bogiem. Dla niego cała atmosfera tej okolicy przeniknięta była tajemniczą Obecnością Pana, nawet teraz, po wielu stuleciach. Po Mszy świętej pielgrzym spędził jakiś czas od wschodniej strony kościoła, pod krużgankami, których arkady dawały miłe schronienie i skąd roztaczał się rozległy widok na Jezioro Genezaret. Przeczytał tam w skupieniu całe Kazanie na Górze, według św. Mateusza (Mt 5,7). Około południa zszedł z góry i wyruszył w kierunku Kafarnaum, które znajdowało się w odległości pół godziny drogi. Szedł przez słabo zaludnione tereny, bitym traktem, aż doszedł do ruin dawnego miasta. Było tam jedynie muzeum i mała wspólnota ojców franciszkanów, którzy przybyli tu, aby się modlić i zajmować pątnikami oraz turystami zmierzającymi do Ziemi Świętej. Trzeba było uiścić drobną opłatę, żeby zwiedzić cały teren, co też uczynił. Jedną z atrakcji były zachowane ruiny synagogi, jaka powstała na miejscu tej, w której rzekomo nauczał Pan Jezus. Według przekazu Pisma Świętego i tradycji, to tutaj wyleczył człowieka opętanego przez demona (Mk 1,21-28), tu zapowiedział, że stanie się Chlebem żywym (J 6,50), a także uleczył w szabat człowieka, który miał uschniętą rękę (Mk 3,1-6). Innym godnym obejrzenia miejscem był dom ś w. Piotra, w którym Pan Jezus często przebywał (Mk 1,29), chociaż, według Ewangelisty Jana (J 1,44), Szymon z rodziną zamieszkiwał w miejscowości Betsaida. Tu jednak, w Kafarnaum, Pan Jezus uzdrowił paralityka i odpuścił mu grzechy (Mk 2,5). Tutaj też Pan Jezus prowadził długie rozmowy z apostołami (Mk 4,10; 9,33). A jednak to miasto, wsławione tyloma cudami, znane było ze swojej zatwardziałości serca. Pan Jezus okazał wiele troski i miłości jego mieszkańcom, na co jednak trudno im było odpowiedzieć prawdziwym nawróceniem oraz hojnością serca. Kiedy bowiem Chrystus odchodził po raz ostatni do Jerozolimy, wyrzekł pamiętne słowa: „A ty, Kafarnaum, czy aż do nieba masz być wyniesione? Aż do Otchłani zejdziesz" (Łk 10,15). Jakie prorocze okazały się 249 te słowa! Z dawnego Kafarnaum i całej jego świetności została kupka gruzu i parę kamiennych ruin tu i ówdzie. Pozostaje milczącym świadectwem, że nawet osobista działalność samego Chrystusa i Jego nauczanie nie mogą zapewnić sarnę w sobie zbawienia. Potrzebna jest jeszcze otwartość na Jego słowo i wiara w to, że naprawdę przyszedł jako Syn Boży. Bez wiary słuchających nawet Chrystusowi trudno było zdziałać cuda. Pielgrzym, ożywiony widokiem tylu historycznych miejsc, zapragnął, przed ostatecznym udaniem się do Jerozolimy, odwiedzić jeszcze Cezareę Filipową (Mk 8,24-27). Żal mu było opuszczać tereny nad Jeziorem Genezaret, które co krok nieomal nosiły ślady bytności Chrystusa, i gdzie nazwy miejscowości natychmiast budziły w nim wspomnienie wielu wydarzeń opisywanych przez Ewangelistów. Uznał jednak, że zanim zbliży się do Jerozolimy, będzie - podobnie jak uczniowie Jezusa - przygotowywany stopniowo na przeżycie męki (Mk 8,31) i śmierci na Golgocie. Te trzy dni, kiedy pójdzie bardziej na północ, to będą takie milczące rekolekcje, które mu pozwolą przemyśleć to wszystko, co przeżył dotychczas. Zastanowi się spokojnie nad kosztem wewnętrznym pójścia za Chrystusem i koniecznością obecności krzyża w życiu każdego chrześcijanina. Ostatecznie pielgrzym „pożegnał się" wzrokiem z Morzem Tyberiadzkim i, kiedy uszedł dwanaście mil w kierunku Safad, znalazł sobie spokojne miejsce na nocleg i modlitwę. Część III KAFARNAUM - GÓRA TABOR DNI: SIÓDMY - DZIEWIĄTY Przez następne trzy dni pielgrzym wędrował wschodnimi terenami Górnej Galilei - na północnym krańcu doliny Jordanu. Z grubsza rzecz biorąc, miał podążać za głównym dopływem rzeki Jordan, który swój początek brał z gór Libanu i góry Hermon. To były dawne ziemie Neftalego (Joz 19,32), pokolenia Dana, wysunięte 250 na najdalsze krańce Izraela (Sdz 20,1). Słynne były z obfitych zielonych pastwisk krainy Baszan, zajmowanych kiedyś przez bogate plemię Manassesa (Pwt 3,13). Dla pielgrzyma wystarczającym powodem wędrówki przez te ziemie było to, że ongiś Chrystus zabrał tu swoich uczniów, by nauczać ich w małej grupie, z dala od tłumów - jakbyśmy dzisiaj powiedzieli: robiąc im swoiste rekolekcje. Był to czas szczególnego wtajemniczania wybranych dwunastu w potrzebę cierpienia dla Królestwa i prawdziwą naturę obecności Chrystusa na ziemi. Pielgrzymowi łatwo było zrozumieć, dlaczego Pan Jezus wybrał te okolice. Były w niedużej odległości od ich rodzinnej Galilei. Stąd spływały wody okolicznych rzek, jakie zapewniały Galilei obfite plony. Mógł tu przed nimi odkrywać jakoś tajemnicę swojego człowieczeństwa, ich powołania oraz misterium Swojego Kościoła (Mt 16,18). Przy dobrej widoczności pielgrzymowi udawało się chwilami dostrzec pokryty śniegiem wierzchołek góry Hermon, która jednak często ukryta była w chmurach. Nie dziwił się, że hebrajski tekst Księgi Powtórzonego Prawa (Pwt 4,48) nazywał górę Hermon, górą Sirion - ulubionym miejscem przechadzania się Boga Jahwe. Inna słynna z Biblii góra, Synaj, leżała dalej na południe. Tam obecność Boga została przedstawiona w gęstym obłoku Mojżeszowi i zebranemu ludowi (Wj 19,9). Pielgrzym odmówił tu psalm 29, który wielbi chwałę i potęgę Pana. Być może król Dawid napisał ten psalm gdzieś tu, w okolicy. Cóż za siła wyrazu artystycznego, żeby napisać, że głos Pana sprawia, iż Liban skacze niby młody cielec i Sirion niby młody bawół... W innym psalmie poeta woła, iż góry Tabor i Hermon „cieszą się" z imienia Jahwe (por. Ps 89,13). Pielgrzym jednak nie miał zamiaru iść aż na górę Hermon. Pragnął jedynie dojść do Cezarei Filipowej, która rozłożona jest u podnóża góry. Jednak niedaleko na stokach musiał leżeć świeży śnieg, bo pielgrzym widział dzieci, które zajadały go z papierowych rożków. Ktoś z dorosłych najwidoczniej przyniósł im taki przysmak w ten gorący dzień. Podzieliły się nawet z przechodzącym piel- 251 grzymem, a on z przyjemnością orzeźwił się tym prostym poczęstunkiem. Zastanawiał się, ile czasu upłynie, zanim ktoś wpadnie tu na amerykański pomysł dodawania do śniegu aromatyzowanego syropu, cukru i barwnika, aby sprzedawać potem tzw. śnieżne lody, znane mu ze Stanów. Jednak myśli pielgrzyma zaprzątnięte były przede wszystkim pytaniem, jakie Chrystus zadawał tu swoim uczniom: „Za kogo uważają Mnie ludzie?" (Mk 8,27). To pytanie jest osią każdego osobistego kontaktu z Jezusem Chrystusem. Nasze życie wieczne zależy od tego, czy poważnie potraktowaliśmy przesłanie Ewangelii, a to jest możliwe, kiedy uznamy Chrystusa za Mesjasza, Syna Boga Żywego - dokładnie tak, jak wyraził to Szymon-Piotr (Mt 16,13-16). Relacja Mateusza Ewangelisty pokazuje, że na to wyznanie wiary świętego Piotra Chrystus odpowiada, powierzając mu kluczową władzę w Swoim Kościele na ziemi i w niebie - „Błogosławiony jesteś Szymonie, synu Jony. Albowiem nie objawiły ci tego ciało i krew, lecz Ojciec mój, który jest w niebie. Otóż i Ja tobie powiadani: Ty jesteś Piotr (czyli Skała), i na tej Skale zbuduję Kościół mój, a bramy piekielne go nie przemogą. I tobie dam klucze królestwa niebieskiego; cokolwiek zwiążesz na ziemi, będzie związane w niebie, a co rozwiążesz na ziemi, będzie rozwiązane w niebie" (Mt 16,17-19). Całe to wydarzenie musiało być jakimś krytycznym punktem dla Chrystusa w Jego działalności publicznej. Jego uczniowie uwierzyli, że jest Mesjaszem. Teraz mógł odsłonić im, iż tajemnica Jego mesjańskiej misji wymagała, aby cierpiał, umarł i powstał z martwych (Mt 16,21). Odtąd powziął mocne postanowienie udania się do Jerozolimy (Łk 9,51). Dopiero tam miał złożyć swoje życie w całkowitej ofierze za nasze grzechy i zbawienie świata. Z tych więc północnych regionów pielgrzym również skierował się obecnie ku południowi, do Jerozolimy. Miał iść jakby z powrotem, w kierunku Jeziora Genezaret, ale bardziej na wschód, przez tereny znane jako Wzgórza Golan. Tak tu było cicho i spokojnie. Żadnych aut, żadnych ludzkich siedzib, ani przechodniów. Zastanawiał się nawet, dlaczego te piękne 252 ziemie były takie wyludnione. Na łąkach pokrytych kwiatami ktoś postawił ule dla pszczół, ale nie widać było właściciela pasieki. Brzeg drogi odgrodzony był drutem kolczastym, może przed zwierzętami domowymi, albo i ludźmi. Były też jakieś napisy, niestety, po hebrajsku, stąd też pielgrzym nie próbował ich nawet odcyfrować. Następnego popołudnia, kiedy tak wędrował w pokoju ducha, przepełniony modlitwą i medytacją, podjechał do niego wojskowy jeep z dwoma izraelskimi żołnierzami. Oficer zapytał pielgrzyma, co tu robi i dokąd zmierza. Kiedy wyjaśnił im cel swojej wędrówki, ku swojemu zaskoczeniu usłyszał, że są to tereny zamknięte dla ruchu pieszego i zaminowane. Okazało się, że nawet miejsca, które wybierał na nocleg, pełne były ukrytych środków wybuchowych... Co więcej za dwadzieścia minut cały ten teren miał być użyty jako poligon dla izraelskich myśliwców (!). Kazali mu niezwłocznie wsiadać do jeepa, tak by mogli go odtransportować w jakieś bezpieczne miejsce, dopóki czas. Cóż miał robić? Podziękował im i wskoczył do auta, nie przejmując się tym, że nie będzie w stanie przejść tych paru mil. Dziękował w duchu Panu Bogu, iż Jego to Opatrzność chroniła go przed wszelkimi niebezpieczeństwami, o których tak często nic nie wiedział. Ci dwaj wojskowi, mimo służbowej postawy i mundurów - dla niego okazali się istnymi aniołami wysłanymi na pomoc. Zawieźli go poza poligon, do bezpiecznej strefy i sami gdzieś popędzili. Pielgrzym zakończył ten dzień w północnych okolicach Morza Tyberiadzkiego. Modlił się tego wieczoru, by na ziemi, którą uświęcił swoją obecnością sam Bóg w ludzkim ciele, zaprzestano wszelkich wrogich działań. Ale to wymagało, by serca ludzkie otwarły się na Jego Ewangelię Pokoju i były w stanie przyjąć Jego Miłość. Modlił się więc: „Panie, poślij robotników na swoje żniwo..." DZIEŃ: DZIESIĄTY I JEDENASTY Przez następne dwa dni pielgrzym kontynuował swoją medytację, wędrując wzdłuż wschodniego i południowego wybrzeża Jeziora Genezaret. Były to tereny całkowicie bezludne, gdzie dziko rosły 253 polne kwiaty, zaś na południowym brzegu - gaje pomarańczowe i bananowe. Kiedy pielgrzym dotarł nieco bardziej na północ, wspomniał opisane w Ewangelii św. Marka niezwykłe uzdrowienie ślepego w okolicy Betsaidy (Mk 8,22-26). To był ten ciekawy przypadek stopniowego uzdrawiania ślepoty przy pomocy sakramentalnych znaków. Sakramentalnych w tym sensie, że użyte były materialne „pomoce". Jezus zwilżył oczy chorego śliną i włożył na niego ręce. Było to również stopniowe uzdrawianie, gdyż Pan Jezus ponownie nałożył ręce, tym razem kładąc mu je na oczy, aby przejrzał całkowicie. Wygląda na to, że ten przypadek wymagał od Chrystusa bardziej osobistego udziału - Jego modlitwy, pewnego upływu czasu, dotyku uzdrawiającego mocą Bożą, a nie natychmiastowego cudu. To do pewnego stopnia jest zapowiedź tego, co Chrystus zrobi dla nas na Kalwarii... Idąc dalej wzdłuż wschodniego wybrzeża Jeziora Genezaret, pielgrzym trzymał się drogi, która prowadziła tuż nad wodą. Chwilami skały zbliżały się do brzegu góry, w której były jaskinie z łatwym dostępem od strony jeziora. Ewangelia nazywa te tereny krajem Gerazeńczyków (Mk 5). Tu rozegrała się niesamowita historia uwolnienia od duchów nieczystych opętanego, który błąkał się wśród grobów, krzycząc, kalecząc się i rozrywając łańcuchy, którymi go pętano. Pan Jezus wypędził z niego legion duchów, które następnie opętały stado pasących się świń, a te, na oczach ludzi, runęły po urwistym zboczu wprost do jeziora, gdzie się potopiły (Mt 12,29), (Łk 8,26-39). Ten niezwykły epizod pokazuje prawdę, o której zdaje się zapomnieliśmy, a mianowicie siłę, furię i destrukcyjne działanie szatana, lecz także i to, że tylko Jezus Chrystus ma nad nim całkowitą przewagę i może związać jego niszczycielskie działanie, uwalniając człowieka... Ale pielgrzym nie widział nigdzie trzód, ani pasterzy. Słychać było jedynie łagodny odgłos fali uderzającej o brzeg oraz delikatne brzęczenie pszczół zbierających nektar z łąki. Powietrze było gorące i balsamiczne, tak jakby Pan uwolnił to miejsce od wszelkiego zagrożenia, udzielając mu coś ze Swojego pokoju. Nic złego nie 254 czaiło się tu na przybysza, który - wolny od grzechu - gotów był poddać się władzy Pana Zastępów. Jako znak gotowości przyjęcia daru nadprzyrodzonego, pielgrzym postanowił zanurzyć się w wodach jeziora, odnawiając niejako swój chrzest. Pan Jezus uświęcił te wody, chodząc po ich falach, uspokajając burzę na jeziorze, a nawet przyjmując chrzest z rąk św. Jana Chrzciciela w Jordanie, który wpływał do jeziora. Zapewne Pan Jezus pił też wodę z jeziora i sam się w niej kąpał. Podobnie jak wody Morza Czerwonego mogły na przemian ratować i niszczyć życie, tu niszczyły grzech i jego skutki i dawały życie sprawiedliwym. Na pamiątkę swojego pobytu pielgrzym zabrał ze sobą kilka drobnych muszelek i nabrał trochę wody do butelki. Dla niego będzie to coś więcej niż souvenir z podróży zamorskiej - to będzie rodzaj relikwii - a więc przedmioty sakralne przez to, że weszły w kontakt ze Stwórcą i Zbawicielem. Kiedy jego wiara będzie wymagała odnowienia i umocnienia - będzie miał przy sobie te pamiątki, chociaż tak naprawdę najcenniejsza była świadomość, że nosi Pana Jezusa w sercu. Kiedy pielgrzym dotarł na południowy cypel Morza Tyberiadz-kiego, odnalazł tam żyzne gaje pomarańczowe i pola bananów, przez które przechodził jak przez rajski ogród. Był tu cały system nawadniania ziemi i spryskiwania drzew, co przypominało pielgrzymowi obietnicę proroka Izajasza, iż w czasach mesjańskich Pan zamieni w Eden pustynię (por. Iz 51,3). Pielgrzym modlił się, by spełniła się obietnica Pana, tak by puste i spragnione Jego łaski serca mogły przynieść obfity owoc nawrócenia mocą Ducha Świętego. By zapanowała radość i wesele, pienia dziękczynne przy dźwięku muzyki (por. Iz 51,3). By Imię Pana Jezusa było wysławiane... Obecnie pielgrzym obszedł już jezioro, przekraczając rzekę Jordan tam, gdzie zaczynała tworzyć zakola w kierunku świętego miasta Jeruzalem, by dalej toczyć swe wody aż do Morza Martwego. Było jeszcze jedno miejsce, które koniecznie pragnął odwiedzić, a mianowicie górę Tabor. Oznaczało to skierowanie się nieco na 255 wschód, w kierunku Nazaretu. Kiedy zmrok zapadł podczas jego kolejnego dnia na Ziemi Świętej, zobaczył w oddali górę Tabor. Wyrastała nagle z ziemi, jak ogromny ołtarz wypiętrzający się na równinie. Zdecydował, iż nie będzie się bardziej zbliżał do niej nocą, a poprzestanie chwilowo na jej widoku z pewnej odległości. Ufał, iż rano Pan udzieli mu siły do wspinaczki aż na jej szczyt, a nawet jakiegoś oświecenia duchowego, zanim rozpocznie ostateczną wędrówkę do Jerozolimy. DZIEŃ DWUNASTY Świt następnego dnia zastał pielgrzyma rozważającego Ewangelię według św. Mateusza (17,1-8) z opisem Przemienienia na górze Tabor. Wprawdzie Pismo święte nie podaje dokładnie nazwy góry, jednak według tradycji pierwszych chrześcijan właśnie na tę górę zabrał Chrystus wybranych trzech uczniów, aby się tam wobec nich przemienić. Pielgrzym nastroił się na ten klimat wewnętrznego czuwania, jakie zapewne towarzyszyło ewangelicznym wędrowcom, i rozpoczął wspinaczkę. Znalazł tam krętą drogę, stromo biegnącą coraz wyżej i wyżej. Nie było na niej ruchu, ale sporadycznie mijało go jakieś auto, czy autokar turystyczny. Każdy zakręt otwierał przed nim nową panoramę i nowe widoki. Przypominał sobie inne wydarzenia biblijne, które miały tam miejsce. Tu się odbyła ważna bitwa z czasów Starego Testamentu. Prorokini Debora, pod wpływem światła Bożego, kazała armii izraelskiej, dowodzonej przez Baraka, zebrać się na tej górze, by przeprowadzić zwycięskie natarcie na Kanaanitów dowodzonych przez Siserę. Czyż nie było to wydarzenie symboliczne, będące figurą innej niewiasty, która miała stać się „matką Izraela" (Sdz 5,7) i „niewiastą błogosławioną wśród wszystkich kobiet" (Sdz 5,24), która miała skruszyć prawdziwego wroga Izraela, a mianowicie szatana...? Pielgrzym ponownie oddał się pod opiekę Najświętszej Maryi Panny, odśpiewując jej pieśń uwielbienia - Magnifikat (Łk 1,46-55) „Wielbi dusza moja Pana i raduje się duch mój w Bogu, moim Zbawcy..." 256 Nie spieszył się , szedł równo, w swoim własnym tempie, tak że dotarł na płaskowyż, będący wierzchołkiem góry, już po południu. Znajdował się tam dosyć niedawno zbudowany kościół (z 1924 roku), prowadzony przez ojców franciszkanów, którzy okazali mu wiele serca, gościnnie zapraszając na wspólny posiłek oraz proponując nocleg w przyległym do klasztoru schronisku. Znowu Opatrzność Boża wyszła na przeciw jego podstawowym potrzebom w taki sposób, że pielgrzym zapragnął dzień ten spędzić na modlitwie dziękczynnej. Kiedy obszedł cały kościół wokoło, znalazł w nim trzy kaplice -jedną poświęconą Panu Jezusowi, drugą Mojżeszowi, a trzecią Eliaszowi. Uderzyło go to jako ironia losu. Kiedy bowiem św. Piotr wystąpił z propozycją, żeby na Górze Przemienienia postawić trzy namioty - właśnie dla Mojżesza, proroka Eliasza i Pana Jezusa („bo nie wiedział sam co mówi"), to Chrystus pominął to milczeniem. Jednak chrześcijanie wiele stuleci później zrealizowali właśnie ten pomysł Piotra. Z objaśnień w bazylice pielgrzym wyczytał, że chrześcijanom nie było łatwo utrzymać w swoim posiadaniu to święte miejsce. W trzynastym wieku Islam zniszczył wszelkie sanktuaria chrześcijan, tak że góra Tabor przez prawie cztery wieki pozostawała w całkowitym opuszczeniu. Dopiero w wieku XVII ojcowie franciszkanie uzyskali pozwolenie na osiedlenie się tutaj. Toteż pielgrzym doceniał samą możliwość kontemplacji tajemnic Pańskich bez żadnych zakłóceń ze strony sił wrogich chrześcijaństwu. Miejsce to, jak się dowiedział, przyciągało wielu świętych i wyznawców - jak Jeremiasz i wiele świętych kobiet z IV wieku. W IX wieku było nawet siedzibą biskupią, a w XII dbali o nie ojcowie benedyktyni. Najważniejsze jednak było samo Przemienienie Pańskie i to mistyczne spotkanie z Mojżeszem i Eliaszem, którzy reprezentowali Stare Przymierze. Było to tak, jakby Stary Testament ustępował miejsca Nowemu Przymierzu w osobie Jezusa Chrystusa, który wypełniał wszystkie obietnice dane przez Boga Jahwe swojemu ludowi. A Mojżesz, który wyprowadził swój naród z Egiptu i zaszedł z nim aż za Jordan, mógł w mistycznym widzeniu zobaczyć Ziemię 257 Obiecaną zarówno w sensie dosłownym - góry Tabor, jak i eschatologicznym - w osobie Jezusa Chrystusa (Pwt 34,1-4). Z kolei prorok Eliasz, za swojego ziemskiego życia, przemierzał te ziemie, nawołując naród wybrany do wierności świętemu Przymierzu na górze Synaj. On w tym niezwykłym spotkaniu z Chrystusem ujrzał wcielenie Nowego Przymierza, które ongiś sam przygotowywał. Obaj zaś rozmawiali z Jezusem o Jego drodze do Jerozolimy, gdzie miał się dobrowolnie wydać na mękę i umrzeć jako Ofiara Nowego Przymierza i Okup za lud Boży Nowego Testamentu. Był z nimi również Sam Bóg Jahwe, który własnymi słowami potwierdzał misję Syna, mówiąc: „To jest mój Syn umiłowany... Jego słuchajcie..." (Mt 17,5). Pielgrzym nie miał tu żadnych przeżyć mistycznych, ani osobistego objawienia, a jednak zgiął kolana w modlitwie pełnej uwielbienia i wdzięczności. Dziękował Bogu Ojcu za dar złożony z Jego Syna dla ludzkości, za obecność Chrystusa w Eucharystii i w sercu każdego wierzącego. Czuł się niezwykle uprzywilejowany, mogąc uczestniczyć we Mszy świętej i przystępując do stołu Pańskiego tu, na miejscu Przemienienia. W niedalekiej przyszłości on sam miał wyruszyć w drogę do Jerozolimy i oddać się na miejscu Golgoty Bogu Ojcu, jednocząc się całkowicie z Synem... Część IV GÓRA TABOR - JEROZOLIMA DZIEŃ TRZYNASTY Następnego dnia pielgrzym zerwał się wcześnie, by wziąć udział w Jutrzni oraz porannej Mszy świętej. Nie śpieszył się jednak w dalszą drogę, ociągając się z odejściem. Dla niego bowiem to miejsce miało zupełnie szczególny charakter - jakby bramy do nieba. Bo przecież, w jakimś sensie to, czego świadkami byli trzej wybrani Apostołowie, było zapowiedzią życia wiecznego. „Gdy (Jezus) się modlił, wygląd Jego twarzy się odmienił, a Jego odzienie stało się lśniąco białe..."(Łk 9,29). Przecież nie tylko Syn pokazał im na moment Swoją Chwałę, ale dał się słyszeć głos Boga Ojca. 258 Mocą wiary to polecenie Ojca, aby we wszystkim słuchać Syna, przechowywane jest w sercach Jego uczniów i wyznawców przez całe stulecia aż po dzień dzisiejszy. Również pielgrzym pragnął, by słowa te zapadły głęboko w jego duszę, oczyszczając go (Ef 5,20) i rozjaśniając mu drogę, w którą miał się udać (Ps 119,105). W końcu opuścił Górę Przemienienia, nastawiając się całkowicie na wejście do Jerozolimy, jak ongiś sam Chrystus (Łk 9,51). Wprawdzie przez cały czas pielgrzymki Jerozolima była miejscem docelowym, teraz jednak stała się bezpośrednim celem jego dalszej wędrówki. Nie chciał się już rozpraszać na żadne boczne drogi, skupiając się jedynie i całkowicie na tym ostatecznym miejscu ziemskiego pobytu Pana. Szedł więc miarowym krokiem na południe aż do zapadnięcia ciemności. Doszedł wówczas do miasta na rozstajach dróg równiny Esdraelon. I wiedział, że to ma być jego ostatnia noc spędzona w Galilei. Zastanawiał się, z wielkim współczuciem, jak też czuł się Pan Jezus, kiedy dotarł do granicy Galilei...Prawdopodobnie wracał myślą do spotkań z ludźmi, którym tak gorąco pragnął objawić miłość Ojca, a którzy często mieli małą wiarę i stawiali opór Dobrej Nowinie. Napewno wiedział, że nie zobaczy swojej ukochanej Galilei aż do momentu, kiedy odda wszystką krew w ofierze i całkowitym darze z samego siebie i zostanie wskrzeszony z martwych (Mt 18,16; J 21,1 nn). Dla pielgrzyma to był dobry moment, żeby przejrzeć swoje zapiski z dotychczasowego pobytu na Ziemi Świętej. 28 kwietnia 1971 MYŚL - Czas jest dla mnie zbyt cenny, aby go marnować, pracując zarobkowo... KOMENTARZ 1987 - Pielgrzym nie może się jakoś uporać z naciskiem środowiska, które kwestionuje wartość jego trybu życia. Również całe dotychczasowe wychowanie nie pozostaje bez wpływu na jego koncepcję tego, czym powinien zajmować się wartościowy społecznie mężczyzna. Odpowiada na to, uważając swój sposób życia za powołanie wyższego rzędu niż zwykła, codzienna praca. 259 Tego samego dnia MYŚL - Człowiek jest wolny i może wierzyć, w co zechce również ma prawo do błędnego myślenia. KOMENTARZ 1987 - Pielgrzym podejmuje refleksje nad pojęciem wolności rozumianej tak opacznie w jego kulturze, co doprowadza go do takiej właśnie konkluzji. W świecie, potocznie, uważa się wolność za całkowitą swobodę myślenia i robienia tego, na co ktoś ma ochotę (a więc w praktyce jest to samowola). Ludzie często uważają, że nie ma obiektywnych standardów postępowania. Wobec tego człowiek jest wolny aż do wyboru błędnej drogi życia włącznie, nawet jeżeli miałoby go to zaprowadzić do piekła i potępienia wiecznego. 30 kwietnia 1971 MYŚL - Gdyby Chrystus żył w Ameryce lat siedemdziesiątych, a nie w Palestynie prawie dwa tysiące lat temu, to zapewne nie zostałby skazany na śmierć, a jedynie przymusowo resocjalizowany, aż zacznie myśleć i zachowywać się jak trzeba... KOMENTARZ 1987 - Pielgrzym stara się odnieść doświadczenie Pana Jezusa do czasów nam współczesnych. Oczywiście ukrzyżowanie w ogóle nie wchodzi w rachubę, a nawet i inne formy kary śmierci wzbudzają publiczną debatę i potępienie. Świat zachodni pokłada dużą nadzieję w resocjalizacji, jako najlepszym sposobie radzenia sobie z wszelkimi odchyleniami. Nie rozumie skutków grzechu, ani tego, jak głęboko rani on osobę ludzką; obca też jest mu idea pokuty i nawrócenia. Najprawdopodobniej współczesne społeczeństwo zachodnie tolerowałoby Jezusa jako pewien typ dziwaka i kontestatora. Odczuwano by dla niego współczucie z powodu Jego nieżyciowych poglądów. Inaczej mówiąc, reakcja byłaby ani zimna ani gorąca, a zaledwie letnia. Co więcej Chrystus wobec takiej reakcji nie byłby w stanie złożyć Swojego życia w ofierze za nasze grzechy, tak jak tego wymagała Jego misja wobec Ojca... 260 8 maja 1971 MYŚL - WIARA - przekonanie, że Bóg kontroluje stworzony przez siebie świat oraz moje własne życie. NADZIEJA - pragnienie, żeby Jego wszechwładna moc mogła się jeszcze pełniej objawić. MIŁOŚĆ - działanie zgodne z WIARĄ i NADZIEJĄ. KOMENTARZ 1987 - Pielgrzym opisuje tutaj trzy cnoty teologiczne w kategoriach wiary rozumianej tak, jak w Biblii, to znaczy jako zaufania i zależności od Pana, a nie intelektualnej zgody na opinie o Nim. Stąd też pielgrzym postrzega swoje życie, przeżywane w łączności z Bogiem, jako coś niesłychanie osobistego, co całkowicie angażuje jego wolę. Nie tak widział i doświadczał wiarę w seminarium... Obecnie rozumie, iż tylko zaangażowanie całego życia z wiarą i zaufaniem Chrystusowi może zaspokoić najgłębsze pokłady naszej osoby. 9 maja 1971 MYŚL - Jezus nie był mędrcem, któremu przypisujemy wiele celnych powiedzeń; był dziwakiem, który wyrażał się szorstko i niezrozumiale. KOMENTARZ 1987 - Pielgrzym obnaża tu słabość rozumowania, zgodnie z którym Pan Jezus był po prostu i jedynie dobrym mówcą oraz inspirującym nauczycielem. Tymczasem jasne jest, że Jego mądrość pozostaje zawsze w opozycji do tzw. mądrości tego świata i jedynie ludzie obdarzeni wiarą mogą w ogóle uznać Jego wypowiedzi za mądre. Świat musi nazwać je dziwactwem i to trudnym do zniesienia. CZTERY DNI W SAMARII DZIEŃ CZTERNASTY DO SIEDEMNASTEGO Po raz ostatni pielgrzym obudził się w Galilei. Wczuwał się w postępowanie Pana Jezusa, który rozesłał swoich uczniów, aby przygotowali Mu drogę (Łk 9,52-56). Samarytanie nie akceptowali Chrystusa, być może z tych samych powodów, dla których piel- 261 grzymowi zabroniono wstępu do Syrii od granicy tureckiej. Przede wszystkim z powodu jego narodowości - bo był Żydem (a pielgrzymowi, bo był Amerykaninem), a także z powodu celu jego wędrówki, a więc tak samo jak pielgrzymowi, bo udawał się nie gdzie indziej, tylko do Jerozolimy. Wiadomo, że uczniowie chcieli spalić wioskę, która odmówiła przyjęcia Jezusa, ale On sam zganił ich za takie pragnienia, ponieważ miał przekazać Samarytanom Ducha Świętego, kiedy spotkał się z kobietą samarytańską u studni Jakuba (J 4,10) i kiedy, znacznie później, Apostoł Filip tak skutecznie ewangelizował Samarię już po zesłaniu Ducha Świętego (Dz 8,5nn). Cała sytuacja we współczesnej Samarii wydawała się pielgrzymowi analogiczna do tej z czasów Pana Jezusa. W czasach Chrystusa prawowierni Żydzi pogardzali Samarytanami, którzy nie zachowali czystości wiary. Otóż, kiedy w VI w. Żydzi powrócili z niewoli babilońskiej, zorientowali się, że ci, którzy nie byli wzięci w niewolę, ale pozostali na swych dawnych terenach, zawarli małżeństwa mieszane z poganami. Odtąd prawowierni Żydzi uważali, że nie są oni godni przyjęcia obietnic Boga Jahwe danych narodowi wybranemu, a więc potomkom Abrahama. Obecnie na terenach tych żyją Arabowie, którzy uważają je po prostu za Zachodnie Wybrzeże Jordanu, a nie Izrael. Nie są więc szanowani przez obecne państwo Izrael. W świetle Dobrej Nowiny Chrystusa, która miała być głoszona całemu światu, w tym również nie-Żydom, kto wie, czy obecnie Pan Jezus do swojej przypowieści o dobrym Samarytaninie nie użyłby jako przykładu dobrego Araba...? (Łk 10,30 nn) Podobnie, kiedy pielgrzym dotarł do granicznego miasta Jenin pomiędzy Galileą a Samarią, przypomniał sobie,iż tu miało miejsce uzdrowienie dziesięciu trędowatych (Łk 17,11-19). Pan Jezus pochwalił tego, który powrócił, aby Mu wyrazić swoją wdzięczność. Według przekazu biblijnego miał to być Samarytanin - a więc w oczach Żydów ktoś nieczysty. Gdyby sytuacja ta miała miejsce obecnie, być może tym, który wraca, by podziękować, byłby właśnie Arab... 262 Tego dnia pielgrzym doszedł do starożytnego miasta Dotain, gdzie według tradycji Józef został sprzedany Izmaelitom za dwadzieścia sztuk srebra przez swoich przyrodnich braci, ponieważ byli o niego zazdrośni, a karawana kupiecka zabrała młodego Józefa do Egiptu, gdzie sprzedano go urzędnikowi faraona (Rdz 37). Potem pielgrzym znalazł się w miejscowości Burka, skąd roztaczał się wspaniały widok na zachód aż po Morze Śródziemne poprzez równinę Szaron. Zmierzchało już, tak że pielgrzym - swoim zwyczajem - zaczął rozglądać się za jakimś miejscem odpowiednim na nocleg. Przez cały dzień oglądał z zainteresowaniem gaje oliwne i figowe. Nie znał ich z kontynentu amerykańskiego, wiedział natomiast, że odgrywają pewną rolę jako tło wielu opowieści z życia Pana Jezusa. Toteż przyglądał się uważnie każdemu szczegółowi. Zauważył, że w drzewach oliwnych, starzejących się i rozrastających, powstają rozstępy między samym pniem takie, że można by wpełznąć między nie i przejść na drugą stronę drzewa... I wtedy przyszło mu na myśl, że jest to doskonała kryjówka na noc. Tej samej jeszcze nocy, a także przy kilku następnych okazjach, spał bezpośrednio na ziemi w swoim śpiworze, mając jako dach i ściany żywe drzewo i to drzewo biblijne, które towarzyszyło Panu Jezusowi przy Jego modlitwie... Modlił się przed snem słowami psalmu 133: Namaść mnie, Panie, olejem Twego Ducha Świętego, tak jak namaściłeś głowę Aarona, aż spływał mu na brodę. Niech Twoje życie spłynie we mnie, Twojego sługę, bym mógł stać się Twoim świadkiem wobec świata, promieniując Twoim światłem (Ap 11,4). Niech mój duch czuwa z Tobą, Panie, towarzysząc Ci w modlitwie i cierpieniu samotności ogrodu Getsemani (Łk 23,39 nn), tam, gdzie jedynie stare drzewa oliwne dotrzymywały Ci towarzystwa, tej strasznej nocy przed męką... Amen. Drugi dzień pobytu w Samarii poprowadził pielgrzyma do malowniczej doliny pomiędzy górą Ebal, na północ, a górą Gerazim, na południe. Również to miejsce miało wiele odniesień biblijnych. Aż trudno było pielgrzymowi nasycić się każdym z nich. Przede wszystkim tu, w miejscowości Sychem, pod dębem Morę, Abraham postawił swój namiot, a Pan przemówił do niego, zapowiadając, iż jemu i jego potomstwu oddaje tę właśnie ziemię (Rdz 12,7). 263 Po drugie, gdzieś tu Jakub wykupił ziemie, na której osiadł z liczną rodziną po swoim powrocie z Haran, gdzie mieszkali dwadzieścia lat, pracując dla teścia (Rdz 33,18-20). To właśnie tu wykopał studnię, z której będzie pił wodę sam Pan Jezus (J 4,12). Po trzecie wreszcie, u stóp góry Gerazim - góry Błogosławieństw, Jozue zebrał dwanaście plemion, ażeby odczytać im prawo Mojżesza i odnowić przymierze, które Pan dał im na Synaju. Tu, w Sychem, Jozue pochował ciało Józefa, które przywieźli z Egiptu (Joz 24,32). Ten ostatni fakt nigdy nie przestawał zadziwiać pielgrzyma. Józef zmarł na czterysta lat przed wyjściem Żydów z Egiptu. Bóg objawił mu, iż nawiedzi swój lud i wyprowadzi ich z Egiptu do Ziemi Obiecanej. Józef przed śmiercią zobowiązał braci, aby, gdy spotka ich ta wielka łaska Pana, iż ujrzą kraj obiecany Abrahamowi, Izaakowi i Jakubowi, zabrali tam jego, Józefa, kości, aby nie były pogrzebane w Egipcie (Rdz 50,24). Zgodnie z egipskim zwyczajem ciało Józefa zostało zabalsamowane i przechowywane w trumnie przez czterysta lat. Następnie jego mumia zabrana została przez Morze Czerwone i wędrowała przez czterdzieści lat, kiedy to Izraelici szli przez pustynię, staczając liczne walki. Ostatecznie zwłoki Józefa przeniesiono za Jordan aż do Sychem, gdzie zostały uroczyście pogrzebane. Cóż za niezwykła droga! Nic dziwnego, że autor listu do Hebrajczyków chwali wiarę Józefa (Hb 11,22). Jeżeli Pan Bóg z taką troską zadbał o jego kości, to czyż nie bardziej troszczył się o duszę Józefa? Ale główny wątek myślowy pielgrzyma skupiony był na niezwykłej rozmowie Pana Jezusa, opisanej przez świętego Jana w czwartym rozdziale jego Ewangelii. Przedstawia w nim Pana Jezusa, który samotnie odpoczywa przy studni Jakuba, głodny i spragniony. Chrystus czeka spokojnie, aby nadeszła osoba, której chce objawić swoją tajemnicę, chociaż - po ludzku rzecz biorąc - osoba ta nie jest odpowiednim powiernikiem tak ważnych, wręcz mistycznych tajemnic. Po pierwsze - pochodzi z nieczystej rasy Samarytan, po drugie - to kobieta, po trzecie wreszcie - kobieta cudzołożna, która żyje nie z własnym mężem. I tu widać całą subtelność troski Jezusa o rozmówcę - Jego wielki takt, jasność 264 wypowiedzi, mimo tajemniczej treści przekazu, zaangażowanie w misję zleconą Mu przez Ojca oraz spokój i cierpliwość, z jaką radził sobie z nic nie rozumiejącymi Apostołami. Wszystkie te rysy charakteru Jezusa tak wyraziście pokazuje święty Jan w tej niewielkiej scenie przy studni. Być może Jakub tę studnię rzeczywiście ongiś wykopał, jednak miała ona być znakiem Tego, który jest źródłem wody żywej - to jest samego Jezusa. Tę noc pielgrzym spędził w Samarii. Następnego dnia, który był jego szesnastym dniem na Ziemi Świętej, przeszedł przez Khan-el-Lubban i wspiął się na wysokość obecnej linii granicznej pomiędzy Samarią a Judea. To była ziemia, na której leżało święte miasto Jeruzalem. Ziemia obiecana przez proroków, ziemia króla Dawida, Arki Przymierza i wreszcie miejsce uświęcone śmiercią Chrystusa. Być może, gdyby pielgrzym wychował się w kulturze wschodu, to zbliżając się do Jerozolimy zdjąłby obuwie na znak rewerencji. Jednak na Zachodzie nikt go takiego zwyczaju nie uczył, ani sam nie praktykował. Widział już pierwsze znaki drogowe wskazujące, że Jerozolima leży w odległości zaledwie trzydziestu kilometrów na południe, czy inaczej mówiąc - dwudziestu mil, a zatem jednego dnia wytrwałej wędrówki. Trochę to nim wstrząsnęło: po dwunastu miesiącach stopniowego zbliżania się do celu pielgrzymki znalazł się w odległości jednego dnia marszu. Teraz, kiedy był tak blisko, zaczął odczuwać gorące pragnienie, aby już się tam wreszcie znaleźć, równocześnie jednak czuł jakby opór przed radykalnym zakończeniem swojej wyprawy. Tak jakby nagle grunt miał mu się usunąć spod nóg. Nie wiedział, co właściwie czeka go potem. I co ma ze sobą zrobić z chwilą, kiedy doprowadzi cały swój plan do końca. Przechodząc przez ziemię proroków Eliasza i Elizeusza, wiedział, na podstawie świadectwa ich życia, że wszelkie nadzwyczajne łaski dane od Pana zawsze wiązały się z cierpieniem, a także odpowiedzialnością i to niemałą. Czego zażąda od niego osobiście Pan Bóg, który wysłał go w tę drogę i podtrzymywał w nim wiarę i wytrwałość...? 265 I pielgrzym, bijąc się z myślami, zwrócił się o wstawiennictwo do swojego patrona - świętego Jerzego, który był potężnym oparciem dla krzyżowców, walczących w XII wieku na tych terenach. Modlił się: „Święty Jerzy, potężny obrońco przed siłami zła i królestwem szatana, proszę cię, uproś mi u Pana Boga naszego odwagę w przeciwstawianiu się wszelkim przeciwnościom, jakie mogą być we mnie i poza mną. Niech za twoim wstawiennictwem Pan przyoblecze mnie - niegodnego sługę i rycerza - w duchową zbroję konieczną każdemu, kto broni i strzeże Chrystusowego Kościoła. Niech Twój przykład wierności aż do śmierci będzie źródłem siły i nadziei w moim wysiłku oddania życia na miłą Bogu ofiarę w walce o dobrą sprawę. Amen." I wreszcie siedemnastego dnia na Ziemi Świętej pielgrzym znalazł się w odległości kilku zaledwie mil od świętego miasta Jeruzalem. Postanowił przenocować za murami po to, by wejść do niego o świcie. Teraz wszystko przestało być ważne. Nic innego się nie liczyło i nie mogło go rozpraszać wobec świadomości, iż zbliża się do miasta swojego Pana. Zaczął powoli odmawiać pieśni wstępowań - to jest psalmy, które śpiewał król Dawid, a od jego czasu wszyscy pielgrzymi wkraczający do miasta świętego. „Wznoszę swe oczy ku górom: Skądże nadejdzie mi pomoc? Pomoc mi przyjdzie od Pana, co stworzył niebo i ziemię" (Ps 121 1-2) „Uradowałem się, gdy mi powiedziano: «Pójdziemy do domu Pańskiego». Już stoją nasze nogi w twych bramach, o Jeruzalem" (Ps 122 1-2) „Góry otaczają Jeruzalem: tak Pan otacza swój lud i teraz, i na wieki" (Ps 125,2) 266 „Wyrusz, o Panie, na miejsce Twego odpocznienia, Ty i Twoja arka pełna chwały! Niech się kapłani Twoi odzieją w sprawiedliwość, a Twoi czciciele niech się radują!" (Ps 132 8-9) Część V DWA TYGODNIE W JEROZOLIMIE DZIEŃ OSIEMNASTY - TRZYDZIESTY TRZECI Zaraz po obudzeniu się pielgrzym wdrapał się na górę Sko-pus, by zobaczyć starożytne miasto Jeruzalem. Nie zatrzymując się już dłużej na modlitwę, szedł uparcie, by okrążyć nowszą część miasta i wejść od strony Góry Oliwnej. W ten sposób mógłby postępować drogą, którą Pan Jezus odbył swój triumfalny wjazd do miasta w Palmową Niedzielę, oraz swoją ostateczną drogę do wieczernika na Ostatnią Wieczerzę. Kiedy zbliżał się do Bramy św. Szczepana (tzw. Lwiej Bramy), uderzył go ogrom murów obronnych, jakie okrążały miasto od strony wschodniej tj. Doliny Jozafata. Wmieszał się w tłum pieszych, pojazdów, osiołków, taksówek i autokarów podróżnych, które zdążały do Starego Miasta. Był tak wyczulony na atmosferę tego miasta, iż jego świętość wydała mu się czymś nieomal uchwytnym zaraz po wejściu w jego mury. Odczuwał też coś na kształt stabilności i pokoju, zakorzenienia w przeszłości, jakiejś prawdy oraz integralności tego miasta. Co więcej, to poczucie miało wzrastać jeszcze, kiedy w ciągu następnych dni chodził jego ulicami, obserwując zarówno mieszkańców jak i przybyszów. Na razie jednak chciał przede wszystkim dostać się do Bazyliki Grobu Pańskiego. Tam pragnął spędzić na czuwaniu pierwsze dwadzieścia cztery godziny swojego pobytu. Miejsce, gdzie Chrystus zmarł i został pogrzebany, było za Jego czasów poza murami miasta (J 19,20), ale już od dawna znalazło się wewnątrz jego obecnych granic i murów. Idąc posto od Bramy 267 św. Szczepana, wkrótce znalazł się na Via Dolorosa (Drodze Krzyżowej), a postępując za oznakowaniami, szybko doszedł do dziedzińca na zewnątrz budynku, który postawiono na tym szczególnym miejscu ziemi. Z zewnątrz kościół zdawał się nie wywierać żadnego wrażenia na przybyszu, ponieważ wciśnięty był pomiędzy inne budynki, a nie był przy tym zbyt imponujących rozmiarów. Również wejście było całkiem zwyczajne - skromne drzwi pod jednym z łuków z boku kościoła. Wewnątrz jednak atmosfera była swoista i zupełnie niepowtarzalna. Właściwie nigdy dotychczas nie doświadczył czegoś podobnego. Był to zamknięty i odrębny świat modlitwy i wielkiej, przeogromnej czci. Po drodze od wejścia mijał ołtarze, ikony, malowidła i wiszące lampy oliwne. Tym jednak, co rzuciło mu się w oczy natychmiast, był duch uwielbienia. Wszędzie widać było wiernych, którzy modlili się klęcząc, adorując, zapalając świeczki, śpiewając i całując w uniżeniu to święte miejsce. Na prawo znajdowała się skała Golgoty, na którą trzeba było się wspiąć po stopniach. Wchodziło się do małej Kaplicy Kalwarii z ołtarzem wzniesionym na miejscu, gdzie obsadzony w skale tkwił ongiś Krzyż Chrystusa. Pielgrzym ukląkł, adorując w milczeniu to jedyne miejsce na kuli ziemskiej, gdzie spłynęła Krew Chrystusa, dając życie wieczne światu. Stąd, wisząc na drzewie hańby i męki, Chrystus modlił się do Ojca: „Ojcze, przebacz im..." (Łk 23,34). Więc to ta skała była niemym świadkiem zbawienia, które dokonało się tak cicho, i tak boleśnie. To miejsce przypominało, że Ojciec gotów był wydać jednorodzonego Syna w ofierze za grzechy świata, aby nas od nich uwolnić (J 3,16). Pielgrzym, jak wielu przed nim i po nim, modlił się z przejęciem: „Panie, jak to się stało, że pokochałeś mnie aż do tego stopnia? Co jest we mnie takiego, że warte było Twojego bólu, poniżenia i śmierci krzyżowej? Jak mogłeś w głębi mojego serca rozpoznać jakiekolwiek podobieństwo do Ciebie i odnaleźć Twój obraz? Gubię się, próbując to zrozumieć... Nie potrafię tego ani pojąć, ani wyjaśnić... Mogę tylko z całą pokorą klęczeć tu przed Tobą i przyjąć Twój niezgłębiony plan mojego zbawienia. Mogę powtarzać, że pragnę 268 Ci służyć. Moim pragnieniem jest pełnić Twoją wolę teraz i na zawsze.'' Następnie pielgrzym odprawił drogę krzyżową przy kolejnych ołtarzach wokół bazyliki. Był też świadkiem, jak różne wyznania chrześcijańskie sprawowały swoją liturgię: Katolicy Łacińscy, Greko-Katolicy i Ormiański Kościół Prawosławny. Trwało to do późna w nocy. Około drugiej zamykano bazylikę na dwie godziny, by znowu otworzyć ją o czwartej nad ranem. Tak, że pielgrzym wyszedł do przedsionka i usiadł, opierając się o ścianę, znużony przeżyciami tego dnia, wzruszony i przejęty. Trwał tak, nie pragnąc nigdzie odejść, w odległości trzydziestu stóp od Kalwarii. Nad ranem, kiedy bazylikę otwarto, przyłączył się do procesji, która tam uroczyście weszła, odmawiając wspólnie z innymi pielgrzymami litanię, a potem oddając się indywidualnej modlitwie. W pewnym momencie pozwolono mu wejść do małej kaplicy Grobu Pańskiego. Mógł nawet adorować miejsce, gdzie złożono Jego święte Ciało. Stamtąd pewien koptyjski duchowny, w charakterystycznym nakryciu głowy, poprowadził go od tyłu i pokazał skałę, na której leżały doczesne szczątki Pana przed zmartwychwstaniem. Tam składało się ofiarę - datek na utrzymanie tej kaplicy. Kiedy wreszcie pielgrzym wyszedł po tym długim czuwaniu, poczuł ochotę odnalezienia swojego przyjaciela z lat seminaryjnych, Ojca Izaaka, benedyktyna. Okazało się, że mieszkał on wespół z innym bratem zakonnym w nowszej części miasta, w Beit Hakarem. Nie założył jeszcze wymarzonej wspólnoty chrzęści]ań-sko-żydowskiej, chociaż było to jego pragnieniem, o którego realizację nadal się modlił. Przez następne dwa tygodnie pobytu w Jerozolimie ich mieszkanie stało się bazą wypadową dla pielgrzyma, który z wdzięcznością przyjął ofiarowaną gościnę. Modlił się z nimi, odbywał swoje czytania duchowe i wędrował, nasiąkając atmosferą uliczek starej i nowszej Jerozolimy, obchodząc ją od różnych stron i przyglądając się wszystkiemu uważnie. Poszedł do Ogrodu Getsemani, gdzie wśród starych drzew oliwnych zbudowano ołtarz, w miejscu, gdzie modlił się Chrystus przed pojmaniem. Tam właśnie - w Kościele Wszystkich Narodów - pielgrzym wziął udział w liturgii. 269 Odnalazł także miejsce na Górze Oliwnej, gdzie, według tradycji, Chrystus rozstał się z Apostołami, wstępując do Domu Ojca (Łk 24,50). Wielokrotnie przemierzał starą część Jerozolimy, nawiedzając wszystkie stacje Drogi Krzyżowej. W tym okresie zanotował w swoim dzienniku następujące refleksje: 14 maja 1971 Jezus wybrał na Apostołów mężczyzn. Jeżeli jednak chciał podnieść znaczenie słabych i poniżonych, to dlaczego nie wybrał kobiet i dzieci? KOMENTARZ 1987 - Pielgrzym rozważa mądrość Bożą, która wybiera słabych i poniżonych, zawstydzając możnych tego świata. Jednak tej zasady Pan Jezus nie stosował z rygorystyczną ścisłością. Był i pozostał całkowicie wolny w Swoich wyborach i człowiek nie może nigdy do końca zawładnąć Nim, ani Go pojąć w swoich kategoriach umysłowych. 17 maja 1971 CYTAT - „Ci, którzy, jak przyjaciele Hioba, zadowoleni są z dobrych rzeczy na tym świecie i w nich odnajdują Boga, niełatwo pojmą pustkę tego świata, o ile nie doświadczą jej na sobie. Właściwie tylko doświadczenie, któremu poddany był Hiob, przekona ich o nieuniknionej rzeczywistości przyszłego życia. Ponieważ ludzie nie oczekują przyszłego życia, o ile nie uwzględnią lub nie zobaczą powierzchowności życia, które znają". J. McKenzie, „Obosieczny Miecz" str.25 KOMENTARZ 1987 - Pielgrzym znalazł tę książkę w księgozbiorze swojego przyjaciela - Ojca Izaaka. W pełni podziela przekonanie autora o całkowitej marności rzeczy tego świata. Nie doszedł do tego wcale tą samą drogą co Hiob, a przynajmniej nie ten Hiob, który miał jeszcze swoje posiadłości. Doszedł do tej samej prawdy poprzez rozpacz, jaką odczuwał, że cała ta wiedza, którą mu wpajano, zupełnie nie zaspokoiła rzeczywistych, głębokich pragnień jego serca. 270 Zanotował ten cytat, ponieważ często zastanawiał się, jak można by tę prawdę przekazać ludziom kultury Zachodu, którzy mają wszystko... 18 maja 1971 CYTAT -„Ewangelia nie powinna prowokować nas ani do naiwnego entuzjazmu, ani do pełnego urazy ubolewania nad przewrotnością tego świata; powinna obudzić w nas głębokie przekonanie o grzeszności człowieka i jego zatwardziałości serca, które Bóg potrafi rozbroić, przezwyciężyć i odnowić przez Osobę Jezusa Chrystusa" - Tomasz Merton: „Domniemania Postronnego Obserwatora" str. 34 KOMENTARZ 1987 - Ta książka Mertona była jedną z tych, które pielgrzym czytał parę lat wcześniej, a teraz przejrzał ponownie. On sam nie był skłonny do „naiwnego entuzjazmu nad Ewangelią", ale być może powinien zbadać sumienie, czy nie ulega pokusie oskarżania świata o przewrotność. Takie niebezpieczeństwo istnieje zawsze w wypadku proroka czy pielgrzyma. 20 maja 1971 CYTAT - „Człowiek świadomy jakiegoś zła, które znajduje w swojej epoce, zła, które go przytłacza - zagłębia się w najczystsze pokłady własnego serca, szukając inspiracji, a kiedy ją odnajdzie, pragnie przedstawić ją światu". Ghandi: „Rozmyślania" str. 59. KOMENTARZ 1987 - Pielgrzym najwyraźniej utożsamia się z kimś, kto widzi zło tego świata i swojej epoki. W najtajniejszych głębinach serca odnalazł swojego Pana - Jezusa. Ale jak ma ten swój odnaleziony Skarb przedstawić światu? Kto go wysłucha? Nie wszystkich interesują dobra duchowe, a on nie chce przecież rzucać „pereł przed wieprze" (Mt 7,6). Ten wątek będzie wymagał jeszcze wiele modlitwy i poszukiwań ze strony pielgrzyma. 23 maja 1971 „Relatywizm nie implikuje w sposób konieczny ani subiektywizmu ani sceptycyzmu. Nie jest bynajmniej oczywiste, że człowiek, 271 który zmuszony jest przyznać, że jego punkt widzenia uwarunkowany jest przez pozycję, jaką zajmuje, musi zarazem wątpić w rzeczywistość tego, co spostrzega. Nie jest dla wszystkich widoczne, że ktoś, kto wie, że koncepcje jego nie są uniwersalne, musi koniecznie od razu wątpić, czy są to koncepcje odnoszące się do ś wiata uniwersalnego". R. Niebuhr 1941 cytowane zaHarveyem Coxem w książce: „Świeckie Miasto" str. 33. KOMENTARZ 1987 - Tą książką Harveya Coxa pielgrzym zaczytywał się zachłannie w okresie Wyższego Seminarium Duchownego, a teraz podjął tę lekturę po roku pielgrzymowania. Nadal odnajdywał w niej myśli, które przemawiały do jego doświadczenia, chociaż autor wyrażał je w terminach wysoce abstrakcyjnych, mówiących o prawdach szczegółowych i ogólnych. Pielgrzym wyeksponował tę myśl, ponieważ daje nadzieję komuś, kto może popaść w desperację, gdy nie udaje mu się zebrać wszystkich faktów razem, co sprawia, że zawsze pozostaje w stanie niezdecydowania i sformułowań niepewnych, bojąc się cokolwiek orzekać kategorycznie. Po kilku zaledwie dniach pobytu oraz intensywnej modlitwy w Jerozolimie pielgrzym zaczął być świadomy, że nie będzie mógł tu pozostać dłużej. To po prostu nie było miejsce na długi pobyt, a nawet na jakieś wiążące życiowo decyzje. W jakiś sposób ta podróż nie była dopełniona. Coś jeszcze miało się wydarzyć. W modlitwie słyszał, wewnętrznym słuchem, głos Pana, który mówił mu: „Ta pielgrzymka jest zakończona, ale pozostaniesz pielgrzymem do końca swojego życia". „Wędrowałeś przez kraje cywilizacji zachodniej i wiesz coś o przejściu przez pustynię. Teraz musisz powrócić do miasta ludzi (Nowy Jork?) i pielgrzymować przez duchowe nieużytki własnego kraju." Tak więc pielgrzym nadał telegram do rodziców w Stanach, żeby przysłali mu pieniądze, które na ten cel miał złożone w banku. Zakupił bilet na podróż samolotem do Luxemburga przez Tel Aviv i Brukselę. Stamtąd miał polecieć przez Ocean do Nowego Jorku, a następnie do rodzinnej Pensylwanii. Wylatywał z Jerozolimy 28 maja. Jeżeli wszystko dobrze by poszło, to powinien zjawić się 272 w domu rodziców przy Allison Park, na spotkaniu z rodziną, w niedzielę 30 maja. Minął dokładnie rok od czasu, kiedy to 24 maja 1970 dobił statkiem do Barcelony i zaczął pieszą wędrówkę. Pan Bóg przeprowadził go bezpiecznie przez odległość około czterech tysięcy mil i ugruntował fundamenty jego dziecięcej wiary. Udzielił mu spojrzenia na życie z perspektywy śmierci, sądu ostatecznego, nieba i piekła. Pan zasiał w nim również ziarno powołania do życia pustelniczego i pielgrzymowania. Nie wszystko w jego życiu było jasne i ustalone. Wiedział jednak z całą pewnością, że nie jest już tą samą osobą, która rozpoczęła pielgrzymkę rok temu. Umarł jakby samemu sobie. Został odnowiony wewnętrznie w sposób radykalny, jakby wyszedł z własnego grobu. Żył teraz nowym życiem. Został odrodzony w Duchu Pana. Alleluja! W samym momencie odjazdu z Jerozolimy brak mu było słów i pojęć dla określenia wszystkiego, co przeszedł. Miało jeszcze upłynąć parę następnych lat, zanim będzie w stanie mówić o swoim doświadczeniu w kategoriach biblijnych. Kiedy jednak odlatywał z tego świętego miasta, odrywając się od ziemi, z którą miał taki bezpośredni kontakt, spróbował ująć cisnące mu się myśli w następujący sposób: DOBRA NOWINA - DLA KOGO? - dla tych, którzy marzą o fantastycznej przyszłości; - dla tych, którzy głęboko odczuwają nieadekwatność teraźniejszości; - dla tych, którzy odkryli własne, bolesne niedostatki; - dla tych, którzy tęsknią za źródłem energii poza możliwościami człowieka. CO TO JEST DOBRA NOWINA? - oznacza, że człowiek nie jest sam w swoim wysiłku zbudowania doskonałego społeczeństwa; 273 że człowiek ma przyjaciela, który go ciągle wzywa do dalszego ulepszania tego świata; mówi nam, żebyśmy nie wpadali w rozpacz pomimo naszej ślepoty, pomyłek, błędów i cofania się w rozwoju; zapowiada, że idealne życie już staje się możliwe w takim stopniu, w jakim każdy gotów jest uwierzyć w jego spełnienie. CZEGO DOBRA NOWINA WYMAGA? ażeby nie pozostać w stagnacji i zadowoleniu z siebie czy z obecnego stanu społeczeństwa; ażeby być świadomym, w jaki sposób można się przyczynić, by ograniczona teraźniejszość wzrastała do nieograniczonej przyszłości; ażeby współpracować ze wszystkimi, którzy zmierzają do tego samego celu; ażeby być gotowym na śmierć z ręki tych sił, które wydają się pozostawać w diametralnej opozycji wobec wszystkiego, czym człowiek żył dotychczas. W IMIĘ JEZUSA 274 EPILOG W tym miejscu czytelnik może słusznie zapytywać: „Co też się stało z naszym pielgrzymem od roku 1971, kiedy to zakończył swoją wielką podróż do Ziemi Świętej?" „Gdzie poszedł następnie i jak odpowiedział na wezwanie, by głosić Ewangelię na pustyni ludzkiej, to jest w miastach Ameryki..." Otóż bezpośrednio z Jerozolimy, pielgrzym powrócił do Stanów Zjednoczonych, do swojej rodzinnej parafii Najświętszej Maryi Panny w Glenshaw, w stanie Pensylwania. Początkowo związał się z ruchem kształcenia religijnego młodzieży. Wkrótce jednak okazało się, że nie jest w stanie przekazać im swojego wewnętrznego doświadczenia Boga. Następnie, w roku 1973, zetknął się z katolickim ruchem charyzmatycznym „Odnowy w Duchu Świętym". Wówczas to, kiedy przyjął tzw. chrzest w Duchu Świętym, została mu udzielona moc dawania świadectwa swojej wiary, dzielenia się nią z innymi, przekazywania im tego, co dla niego samego stanowiło centrum życia. Pod kierunkiem pewnego franciszkanina, prowadził odtąd grupę modlitewną dla młodzieży, w ramach Odnowy w Duchu Świętym tzw. „DZIECI JAHWE". Pan Bóg nadal jednak wzywał go do życia na poły samotniczego - życia w pustelni. I tak od roku 1974 zamieszkał w małym, leśnym domku, który ofiarowano mu na terenie macierzystej parafii. Spędzał tam odtąd cztery dni w tygodniu na modlitwie i medytacji, pozostałe trzy dni poświęcając służbie parafialnej oraz posłudze modlitewnej dla młodzieżowej grupy Odnowy. Tak zaczęło się jego życie pustelnika. Przebywał tam przez kolejne czternaście lat (tj. od roku 1974-88). Odbywał stamtąd krótsze i dłuższe wypady, począwszy 275 od kilkudniowych wypraw z młodzieżą do parotygodniowych pielgrzymek. Najdłuższą z nich miała być, odbyta w roku 1988, piesza wędrówka do sanktuarium Najświętszej Maryi Panny w Gwadelupie, w Meksyku. To mu zajęło pełne siedem miesięcy. Z Meksyku powędrował do centralnej Kalifornii. Tym razem była to pięciomiesięczna trasa. I znowu Pan, w Swojej Opatrzności, ofiarował mu schronienie, a zarazem miejsce modlitwy, w postaci gościny w Oratorium św. Filipa Nereusza. Kiedy tam przebywał przez kolejne trzy lata, poczuł wewnętrzne przynaglanie do odbycia kolejnej długiej pielgrzymki - tym razem do Rosji. Wyruszył tam w roku 1992 przez Alaskę, gdzie miejscowy arcybiskup udzielił mu gościny na okres zimowy, w Anchorage. Tam właśnie powstał projekt odbycia kolejnej pielgrzymki do Ziemi Świętej, w Jubileuszowym Roku dwutysięcznym. Tym razem jednak trasa miałaby prowadzić przez Keralię, przez Indie. Został tam zaproszony przez znajomego kapłana, z możliwością ulokowania się w Centrum Rekolekcyjnym na tzw. Górze Tabor w pobliżu miejscowości Cochin, w południowych Indiach. Wiosną roku 1993 pielgrzym wyruszył samolotem do Magadanu, na wschodnich krańcach Rosji, skąd rozpoczął pieszą wyprawę przez Syberię, wyprawę, która miała zasięg pięciu tysięcy kilometrów. I znowu zimę spędził stacjonarnie - w założonej przez potomków polskich zesłańców małej osadzie Wierszyna, na północ od Irkucka, na południowym brzegu jeziora Bajkał. Dalsza trasa zaprowadziła go do Kazachstanu, gdzie w samym centrum stolicy - Ałma-Acie - Pan przygotował mu pustelnię podczas kolejnej zimy na szlaku. Stamtąd, w roku 1995, pielgrzym odbył pieszą wędrówkę długości pięciu tysięcy kilometrów z Kazachstanu do Keralii w Indiach. Pod koniec tegoż roku poleciał samolotem do Rzymu, by dalej już iść przez kraje Europy i Bliskiego Wschodu do Jerozolimy. Nadal jest w drodze do Ziemi Świętej. Obecnie, po nawiedzeniu sanktuarium Maryjnego w Medjugorje w Bośni-Hercegowinie, skierował się, za namową polskich pielgrzymów, na tereny Polski do słynącego łaskami sanktuarium na Jasnej Górze. Ostatecznie Pan 276 skierował go w okolice Warszawy, gdzie u Sióstr Franciszkanek, w Laskach, przeznaczył mu kolejne miejsce pobytu i małą pustelnię na okres zimy 1996-1997. Tak więc po raz kolejny, po dwudziestu pięciu latach, pielgrzym znalazł się w drodze do Jerozolimy. Tym razem przebył pieszo około trzydziestu tysięcy kilometrów, wędrując przez tereny dwudziestu czterech państw na trzech różnych kontynentach. Czerpiąc natchnienie z Listu Apostolskiego Ojca Świętego, z roku 1994 - zatytułowanego „TERTIO MILLENIA ADYENIEN-TE", pielgrzym pragnie wędrować po Ziemi Świętej śladami Mojżesza i Abrahama. Jego osobistym celem jest również przebycie trasy z Nazaretu do Betlejem, ażeby uczcić w ten sposób dwutysięczną rocznicę Narodzin Chrystusa. Słowa Jana Pawła II, którymi pielgrzym żyje obecnie, to - „Iść w drogę z Maryją do roku dwutysięcznego, żyć na co dzień Ewangelią, nauczając jej i odnawiając ewangelizację Europy." Tak właśnie wędruje pielgrzym, odziany w swoją połataną suknię, z długim kijem podróżnym (na szczycie którego zawiesza krzyż) - w jednej ręce i z Biblią - w drugiej, przepasany sznurem i z wizerunkiem Najświętszej Maryi Panny zawieszonym na piersi, w ewangelicznych sandałach na stopach, jak zaleca to św. Paweł w liście do Efezjan (6,15). Nadal głosi Ewangelię Jezusa Chrystusa - bardziej całym stylem swojego życia niż słowem - na drogach, jakie wyznaczył mu Pan, tak, by to On mógł ostatecznie przyciągać serca Swojego Ludu do Ojca (J 12,32). George Walter Warszawa, 15 sierpnia, 1996 277 ANEKS I TRASA WĘDRÓWKI PIELGRZYMA Luty 1970 Czwartek, 4 lutego 1970 Środa, 29 kwietnia 1970 Środa, 6 maja 1970 Środa, 20 maja 1970 Niedziela, 24 maja 1970 — Opuściłem Pittsburgh, PA — Napisałem pierwszy list do domu Maj 1970 — Wyruszyłem na statku „Mar Adriatico"z Nowego Orleanu — Przybyłem do Kadyksu w Hiszpanii — Przybyłem do Barcelony w Hiszpanii Czerwiec 1970 Piątek, 5 czerwca 1970 — Wynająłem pokój i napisałem drugi list do domu Wtorek, 9 czerwca 1970 — W miejscowości Leon Sobota, 20 czerwca 1970 — Przybyłem do Santiago de Com- postela Poniedziałek, 22 czerwca 1970— Opuściłem Sanktuarium w Santiago Wtorek, 30 czerwca 1970 — Spędziłem dzień na plaży w San Yincente Lipiec 1970 Niedziela, 3 lipca 1970 — Trzeci list do domu Środa, 8 lipca 1970 — Przekroczyłem granicę Francji Sobota, 11 lipca 1970 —Odwiedziłem kaplicę N.M.P w pobliżu St. Geours de Maremne 278 Poniedziałek, 13 lipca 1970 Sobota, 18 lipca 1970 Sobota, 25 lipca 1970 — Spotkałem przygodnego towarzysza podróży, imieniem Pierre, w okolicy Bordeaux — Czwarty list do domu — Obchodzę urodziny w Tours Sierpień 1970 Poniedziałek, 3 sierpnia 1970 — Przybyłem do Paryża Piątek, 7 sierpnia 1970 — Piąty list do domu Wrzesień 1970 Wtorek, 10 września 1970 — Opuściłem Paryż Czwartek, 24 września 1970 — Dotarłem do Enchenberg Sobota, 26 września — Szósty list do domu Październik 1970 Poniedziałek, 12 października — Opuściłem Enchenberg Wtorek, 20 października — Odwiedziłem Ronchamp Czwartek, 22 października Niedziela, 25 października Czwartek, 29 października Piątek, 30 października — Przekroczyłem granicę Szwajcarii w Bazylei — Dotarłem do domu pp. Schibli w Zurichu — Odwiedziłem Monastyr w Ein-siedeln — Wspiąłem się na górę Mythen Niedziela, l listopada Wtorek, 3 listopada Piątek, 6 listopada Czwartek, 19 listopada Niedziela, 22 listopada Czwartek, 26 listopada Niedziela, 29 listopada Czwartek, 3 grudnia Piątek, 4 grudnia Listopad 1970 — Spałem na przełęczy św. Gotthar-da wysoko w Alpach — Napisałem siódmy list do domu — Wkroczyłem do Włoch — Ósmy list z modlitwą do domu — Pobyt we Florencji — Wszedłem na teren Umbrii — Dotarłem do Asyżu Grudzień 1970 — Postój w Nursji — Pobyt w Cascii 279 Poniedziałek, 7 grudnia Poniedziałek, 14 grudnia Wtorek, 15 grudnia Sobota, 26 grudnia Niedziela, 3 stycznia Czwartek, 14 stycznia Czwartek, 21 stycznia Środa, 27 stycznia Niedziela, 14 lutego Poniedziałek, 15 lutego Niedziela, 21 lutego Poniedziałek, 22 lutego Czwartek, 11 marca Piątek, 12 marca Sobota, 13 marca Środa, 7 kwietnia Niedziela, 11 kwietnia Wtorek, 13 kwietnia Wtorek, 20 kwietnia Sobota, 24 kwietnia Wtorek, 27 kwietnia Czwartek, 29 kwietnia Piątek, 14 maja Piątek, 28 maja 280 — Dotarłem do Rzymu — Dziewiąty list do domu — Opuszczam Rzym — Dotarłem do miejscowości Fog-gia Styczeń 1971 — Opuściłem Włochy w Brindisi; dziesiąty list do domu — Postój w Patras, w Grecji — Dotarłem do Aten — Laryssa; jedenasty list do domu Luty 1971 — Filippi w Grecji — Kavalla w Grecji — Aleksandropolis w Grecji — Przekroczyłem granicę w Turcji w Canakkale Marzec 1971 — Przybyłem do Izmiru — Dwunasty list do domu — Postój w Efezie Kwiecień 1971 — Przybyłem do Mersin — Wielkanoc w Mersin — Trzynasty list z bazy wojskowej w Adana — Zostałem zawrócony od granicy Syrii — Przybyłem na Cypr — Przyleciałem do Haify w Izraelu — Pobyt w Nazarecie; czternasty list Maj 1971 — Przybyłem do Jerozolimy — Odlot z Jerozolimy do U.S.A. ANEKS II Niniejszy list został napisany w Paryżu, w sierpniu, roku 1970. Pielgrzym zamierzał wysłać go jako list otwarty do swoich kolegów kursowych w seminarium, ale w końcu nigdy tego nie zrobił. Piszę ten list, jako człowiek nadal zatroskany o to, by rozszerzała się „Chwała Pana i zbawienie ludzi". Kieruję go do was, którzy zostaliście wybrani, aby stawać się duchowymi przewodnikami ludzi w drodze do Boga. Mogę jedynie mieć nadzieję, że czytanie tego listu nie będzie dla was dodatkowym obciążeniem i zarzucaniem was słowami, których tak wiele musicie dzień po dniu wysłuchiwać i wchłonąć. Intencją główną mego listu jest wychwalanie Boga za Jego wierność i miłosierdzie, jakie mi okazał. Tematem tych refleksji będzie moje poszukiwanie i odnalezienie pokoju ducha. Cofnę się przy tym o parę lat, żebyście prześledzili, jak Pan wyprowadzał mnie ze stanu permanentnego rozchwiania i dezorientacji, w jakim się znajdowałem, oraz by ukazać wam sam proces i czynniki, które przywiodły mnie do stanu pogodzenia się ze sobą, w jakim jestem obecnie, dzięki Jego łasce. Być może, uda mi się rozpalić i w was jakiś mały płomyczek nadziei. Trzy lata temu, kiedy ukończyłem wraz z całym rocznikiem z 1967 r. Wyższe Seminarium Duchowne św. Wincentego , nie wszedłem jako neoprezbiter na ścieżkę święceń kapłańskich i posługi w przydzielonej mi parafii. Po dwunastu latach kształcenia teologicznego NIE byłem gotów do posługi kapłańskiej, NIE chciałem jej pełnić, a co więcej kwestionowałem same jej podstawy. Czułem się totalnie zbuntowany wobec takiego życia, jakie wynikało z całej mojej katolickiej edukacji. 281 W Kościele, a także w naszym seminarium, zaistniały głębokie przemiany, które doprowadziły mnie do stanu dezorientacji i niepewności. Przez dwadzieścia dwa lata podlegałem formacji duchowej, jaka była dostępna w Kościele katolickim przed II Soborem Watykańskim - poprzez sakramenty święte, liturgię, dobre katolickie środowisko w domu i w sąsiedztwie, szkołę podstawową o profilu katolickim oraz niższe seminarium duchowne na poziomie szkoły średniej. Przez cały ten okres kształcenia było dla mnie oczywiste, że mam być uległy i posłuszny swoim nauczycielom, którzy w sposób kompetentny pokażą mi, w co mam wierzyć i jak postępować. Wierzyłem, że, idąc za ich przykładem i radą, będę mógł prowadzić życie znaczące , a zarazem szczęśliwe. Musiałem się tylko dowiedzieć, czego ode mnie oczekują i wykonywać ich polecenia i sugestie. Ufałem im szczerze i z całego serca i byłem im posłuszny. Czułem się bezpieczny, zadbany, pełen pogody ducha i ogólnie zadowolony z życia. Inne możliwości, poza tak pojętym wychowaniem religijnym, nie interesowały mnie wówczas. A później nadszedł II Sobór Watykański i wszelkie związane z nim zmiany. Przede wszystkim zupełnie nowa perspektywa dialogu z laikatem, a także mniej surowa kontrola wiernych. Nagle przesłanie Kościoła stało się inne w swoim brzmieniu. Moi nauczyciele nie byli już chętni, aby regulować i kontrolować wszelkie szczegóły mojego życia codziennego. Zachęcano mnie do podejmowania odpowiedzialności za własne życie na większą skalę niż dotychczas. Nagle zacząłem wierzyć, że najważniejszą sprawą w moim życiu jest myśleć i działać samodzielnie. Z taką samą gorliwością, z jaką dotychczas poddawałem się uczelnianym obowiązkom i formacji, zacząłem teraz śledzić nowe idee, wypróbowywać nowe sposoby zachowania, kwestionując formy i poglądy zastane. W miarę jak te nowe trendy wciągały mnie w swoją orbitę, zacząłem być coraz bardziej świadomy tego, ile spraw bezwiednie przyjmowałem za oczywiste i nie podlegające dyskusji. Szczególnie zaś dotyczyło to samej wiary. Była mi dana od dziecka. Nikt jej nie kwestionował w moim dotychczasowym życiu, nikt też jej nie zagrażał w poważny sposób. W pewnym sensie niezależna była też 282 od mojego osobistego wysiłku. Po prostu była. Człowiek w moim środowisku wierzył w Boga i tak miało być zawsze. Dopiero teraz, podejmując specjalny wysiłek, aby tę moją wiarę obronić przed wątpliwościami, zrozumieć, a ostatecznie móc przekazać innym - zacząłem rozważać ją w wielu jej aspektach. Nie było to bynajmniej ani łatwe, ani oczywiste. Zostałem wychowany „przeciwko" innym możliwościom, innym sposobom myślenia i życia. Tak jak pewnej ewolucji podlegały moje własne poglądy, tak też poważne zmiany zachodziły wewnątrz Kościoła. Chrześcijanie zaczynali odważnie prezentować nowe idee, inaczej mówić o sobie, inaczej się zachowywać. Wszystko to razem odmieniło oblicze poszczególnych katolików, a także kleryków w seminarium. Przez cały ten okres wmawiano nam, że zasadnicza istota wiary jest i pozostanie niezmienna, że to jedynie nowe formy duszpasterskie i liturgiczne wchodzą w życie. Stopniowo jednak nabierałem przekonania, że my wszyscy wychodzimy znacznie poza same formy i dokonujemy ważnych zmian w naszej tożsamości. Ja sam bynajmniej nie czułem się tą samą osobą, jaka zaczynała seminarium. Również inni klerycy i katolicy świeccy nie wyrażali już dawnych poglądów, zachowywali się inaczej, a nawet jakoś inaczej wyglądali. Jeżeli więc zmieniliśmy nasz sposób myślenia i postępowania, to jak możemy twierdzić, że nic się zasadniczo nie zmieniło i jesteśmy tacy jak dawniej...? Generalnie rzecz biorąc wyglądało to tak, jakbyśmy nie czuli się już dłużej „pielgrzymującym ludem, który idzie przez dolinę łez w drodze do innego świata". Trzeba by raczej powiedzieć, że „zawiesiliśmy nasz pielgrzymi strój", a „przywdzialiśmy modny strój nowego miasta". My - przyszli kapłani - zaczęliśmy naśladować język i obyczaje osób świeckich. Było to tak, jakbyśmy podróżowali już dostatecznie długo i teraz naszym głównym celem stało się to, aby „dobrze się ustawić", „zagospodarować'' w nowych domach tego miasta i czym prędzej stać się jego obywatelami. Podczas ostatnich lat seminarium ochoczo brałem udział w tych wszystkich przemianach, ponieważ dawne formy życia katolickiego 283 uważałem za mało atrakcyjne, żenująco staroświeckie i pozbawione znaczenia. Nowe obyczaje wydawały mi się - przeciwnie - atrakcyjne, interesujące i stosowne. Dopóki pozostawałem w świecie idei oraz wspólnoty akademickiej wszelkie teoretyzowanie i kwestionowanie tego, co obowiązywało nas dotychczas, było nowym wyzwaniem i jakoś mnie bawiło. Kiedy jednak nadszedł czas na podjęcie poważnie rozumianej pracy i obowiązków związanych z kapłaństwem i kierowaniem innymi ludźmi, wtedy okazało się, że nie jestem wcale gotowy do wzięcia na siebie takiej odpowiedzialności. Byłem jeszcze ciągle na etapie badania nowych możliwości, jakie tkwią w samym Kościele i poza nim. Niejasna i nierozstrzygnięta była dla mnie kwestia naszej tożsamości kapłańskiej w okresie przemian posoborowych. Czy zmieniliśmy siebie i Kościół jakoś fundamentalnie, czy też nie? Jeżeli nasze cele uległy przemianie, to moim zadaniem, jako przewodnika, będzie pomagać ludziom w dostosowywaniu się do nowych zadań, jakie stoją przed laikatem, do większego angażowania się w sprawy swojego środowiska, społeczności lokalnej i przebudowy świata. Takie zadania jednak nie interesowały mnie dostatecznie i, w moim rozumieniu, nie były dostatecznie ważkie. Dodatkowo jeszcze nie czułem się do tego wystarczająco przygotowany, zaś sam laikat zdobywał te nowe umiejętności szybciej i skuteczniej, niż mógłbym ich tego uczyć jako ksiądz. Jeżeli natomiast nasza tożsamość nie uległa zasadniczej przemianie, to i nasze zadania pozostają te same, co dla wszystkich kapłanów od stuleci. Mielibyśmy prowadzić ludzi w ich własnej drodze do Boga - do innego życia niż to, któremu hołdują jako świeccy. Jednak tego zadania także nie mogłem się podjąć. Nie miałem wówczas zbyt silnej świadomości, jakie owo inne życie jest w swojej istocie. Inaczej mówiąc, sam nie miałem dostatecznie wyraźnego poczucia kierunku, ażeby móc sterować duchowym życiem innych. A zdawać by się mogło, że po tylu latach studiów i formacji katolickiej, powinienem je mieć. Przecież cała wiedza teologiczna, którą mi wpajano, mówiła dokładnie, skąd się wywodzimy jako osoby ludzkie i dokąd zmierzamy jako dzieci Boże. I owszem - w słowach i pojęciach teologicznych byłem wytreno- 284 wany dostatecznie, żeby o tym mówić. Ale nie była to wcale wiedza wystarczająca, jak dla mnie. Na to, żeby móc przekazywać doświadczenie Boga w sposób jednoznacznie pewny, sam najpierw musiałem je mieć. Całą duszą tęskniłem za takim całościowym doświadczeniem - bynajmniej nie teoretycznym - ale odczutym sercem, umysłem i całym ciałem. To po prostu musiała być żywa wiedza, a nie martwe informacje zaczerpnięte w toku studiów. Bez tego głębokiego poczucia tożsamości religijnej nie byłem w stanie podjąć żadnych zobowiązań duszpasterskich. Jeszcze wówczas nie uświadamiałem sobie tego tak, jak obecnie, ale szukałem zaangażowania całym swoim życiem w coś, co jest tego warte, co nie zawiedzie... Miałem wielką potrzebę oddania się całą swoją istotą czemuś, czy Komuś, na zawsze... Musiał to być cel niezmienny i poza wszelkimi wątpliwościami. Jak dotąd nic w moim życiu nie mogło sprostać takiej właśnie wizji. Każdy cel poddawałem uważnemu oglądowi, a następnie dopuszczałem szereg wątpliwości. Nie odpowiadało mi też takie podejście, w którym angażowałbym się w chwilowe cele, mając nadzieję, że jakoś nabiorą trwałości. Nie chciałem podejmować się różnych ról w ramach duchowieństwa czy laikatu, oczekując, iż to główne życiowe powołanie samo się z czasem wyklaruje. Każda przecież z tych ról wymagała oparcia na pewnych pryncypiach, które nie mogły być kwestionowane; każda też wymagała określonych zachowań. Tymczasem ja cały czas kwestionowałem same korzenie wszelkich ludzkich działań. Rzucanie się w wir pracy, podejmowanie zadań - wszystko to wymagałoby odłożenia na bok moich poszukiwań, bądź życia w wewnętrznej sprzeczności, tak jakbym nie miał już wątpliwości, które przecież miałem, i to poważne. Nie umiałbym żyć, zaprzeczając sobie. Żadne wyjście nie wydawało mi się dostatecznie dobre. Poszukiwanie celu, dla którego warto by żyć, było sprawą numer jeden. Jakakolwiek praca zbyt poważnie ograniczała ten nurt poszukiwań. Zaczynałem rozumieć, że jedyny styl życia do przyjęcia, to pozostać wolnym, nie skrępowanym żadnymi więzami przyjętych obowiązków. Styl obserwatora, który z niezależnej pozycji przygląda się i bada wszelkie zastane struktury i więzi ludzkie. Oznaczało to w konsekwencji „odpadnięcie" od wszelkich grup, struktur i związków ludzkich, jakie poznałem, na czas nieograniczony - i to tak radykalnie, jak tylko się da. 285 Nie ukrywam, że było to posuniecie drastyczne i osoby z mojego bliskiego kręgu, które same nie miały aż tak silnej potrzeby poddawania w wątpliwość własnego stylu życia i wyborów - z troską i niepokojem patrzyły na moje poczynania. Czuły, i było to całkiem uzasadnione poczucie, że, odcinając się od wszelkich struktur wspomagania społecznego, wyruszam w nieznane, narażając się na wielkie niebezpieczeństwa. Ale mnie nie przerażało żadne ryzyko. Pchany jakby potężną siłą, chciałem wystawić się na wszelkie możliwe próby i badać egzystencjalnie to, co nieznane, to, czego istnienia zaledwie się domyślamy, to, co zapoznane... Moje poszukiwania zaprowadziły mnie najpierw do Kalifornii, która zawsze była i jest miejscem, gdzie rodzi się w naszym kraju wszystko, co nowe, i gdzie wypróbowywane są odmienne formy życia. Tam przystałem do ruchu hipisów, którzy porzucili znane formy życia społecznego. Wydawało mi się, że świadczyli o nowych możliwościach przeżywania wolności, bezpośrednich, autentycznych kontaktów z ludźmi, twórczych poszukiwań, miłości bez popadania w nudę i przyzwyczajenie. Wszystko to, co ostatnio czytałem, oni jakby sprawdzali na sobie. I byli w tym twórczy. Oni - podobnie jak i ja - szukali nowego stylu życia, poddając w wątpliwość niekwestionowane dotąd wzory zachowań społecznych. Nie chcieli iść utartymi drogami swoich rodziców. Czasem również nie byli pewni, dlaczego warto żyć i w co warto się zaangażować. Jednak, po dłuższym pobycie wśród nich, nie mogłem nie zauważyć, że było w tym dużo postaw hedonistycznych, gdzie sama przyjemność przeżywania nowych wrażeń i poddawania się nurtowi życia wielu z nich wystarczała. Poddawanie się fali przeżyć było celem samym w sobie. I znowu - nie tego mi było trzeba. Szukałem solidnych fundamentów własnej tożsamości. Przyjemności, którym hołdowali hipisi, były - jak dla mnie - zbyt krótkotrwałe i kruche, nawet, jeżeli przybierały różnorodne formy i osiągały znaczną intensywność. Zacząłem wówczas wędrować po Stanach autostopem, obserwując różne sposoby życia, badając możliwości, jakie życie przede mną stawiało. Ale żadne miejsce, żadna osoba, żaden typ działań nie przemówił do mojej wyobraźni na tyle porywająco, abym miał 286 mu się oddać bez reszty... Nic nie było w stanie zaspokoić głodu mojego serca. Widziałem wprawdzie niezliczone rodzaje prac twórczych i artystycznych, którym się ludzie poświęcali, ról społecznych, w jakie wchodzili, obowiązków, jakie podejmowali. Ja sam jednak chciałem dla siebie czegoś więcej, co sięgałoby do samych podstaw mojego bytu. Widocznie cały czas miałem rzadko spotykaną siłę przekonania, że u podstaw tych zajęć, którym się ludzie oddają, musi być jakiś optymalny, fundamentalny cel. Widziałem, że większość znanych mi osób najskuteczniej działa na krótki dystans. Zabiegając o sprawy drobne, codzienne, dają wyraz głębszemu przekonaniu, iż cele tych zabiegów mają swój sens. Żyją z dnia na dzień, podejmując bieżące obowiązki i nie kwestionując podstaw takiego życia. Dla mnie podjęcie spraw, nawet o ograniczonym zasięgu, musiało oznaczać, iż prowadzą do czegoś ważnego. Nie znalazłem jednak ani jednej osoby, która w sposób naprawdę przekonywający umiałaby mi opowiedzieć o tym ostatecznym celu swoich wyborów i działań. Ale przede wszystkim szukałem osoby, która samym swoim stylem życia świadczyłaby o ciągłej świadomości rzeczywistości ostatecznej i niezmiennej. Nie znalazłem wtedy nikogo takiego. Próbowałem więc żyć całkowicie teraźniejszością. Tak jakby wszystko było przemijające, nietrwałe i względne. W praktyce oznaczało to, że nie robiłem żadnych planów i nie stawiałem sobie żadnych celów - po prostu pozwalałem, żeby sprawy toczyły się wokół mnie. Uchylałem się od jakichkolwiek zobowiązań. Robiłem tylko to, co konieczne, aby pozostać przy życiu, a i to tylko po to, by dalej móc poszukiwać. W tym okresie wielu patrzyło na mnie jak na symbol całkowitego wyzwolenia. Zazdrościli mi często, że nie wiążę się z nikim i z niczym, nie obciążam ciężarami życia, które ich przygniatały. Z drugiej strony ja sam trochę im zazdrościłem, że znaleźli już coś, dla czego warto było się trudzić. Oni zresztą nie wiedzieli, że i ja mam swój ciężar do niesienia. Odczuwałem go jako odpowiedzialność za znalezienie tego, co inni przyjmowali bądź w sposób intuicyjny, bądź w oparciu o jakiś autorytet - a mianowicie trwałą podstawę życia, która czyniła je nie tylko znośnym, ale i cennym. 287 Nadal byłem samotny w swoich poszukiwaniach. Ani praca dla budowania społeczeństwa, ani przyjemności płynące z samego przeżywania nie dawały mi satysfakcji, jakiej pragnąłem. Mówiąc kategoriami Theillarda de Chardin, odmawiałem życia w nicości (noosphere). I wreszcie zdarzyło się to, na co bezwiednie czekałem. Znajdowałem się wówczas w Górach Skalistych stanu Kolorado. Było lato roku 1968. Nic nie zajmowało mojego umysłu, a i ciało miałem swobodne. Otaczały mnie góry i rzeki, wielka kopuła nieba, na którym cieszyła zarówno obecność słońca, chmur, gwiazd jak i księżyca. Żyłem w otoczeniu dzikiego ptactwa, drobnych skalnych zwierząt, kwiatów górskich, trawy i wiatru. Tam właśnie dotknęło mnie z wielką prostotą doświadczenie obecności Boga w świecie i w relacji do mnie samego. Tu, gdzie ręka ludzka nie zakłóciła naturalnego porządku i harmonii natury, odczułem wielką potrzebę, by podziękować komuś za tak udane dzieło. Ponieważ nie było ani pojedynczej istoty ludzkiej, ani grupy osób, którym całe to cudowne otoczenie mógłbym zawdzięczać, więc w sposób naturalny zwróciłem się do Stwórcy - Boga Ojca. Pośród naturalnych żywiołów, które tak harmonijnie wiodły swój własny żywot dany im przez Stwórcę, nagle stałem się również świadomy życia danego i mnie; dopiero tu uderzyła mnie zwięźle wyrażona prawda w naszym katechizmie z Baltimore: „Kto mnie stworzył?" „Bóg mnie stworzył". No tak, przecież ja naprawdę pochodzę od Boga! I to jest takie proste! W tym otoczeniu przyrody, która żyła zgodnie z prawami każdego gatunku, to już nie była lekcja szkolnego katechizmu do wykucia na pamięć. Nie była to również abstrakcyjna teza do analizowania, ani trudna do nauczania prawda. Było to równie naturalne jak to, że strumień płynie, a słońce świeci. I jakie to cudowne, że tak jest i że jest to takie właśnie pełne prostoty. Oświeciła mnie z całą potęgą ta podstawowa prawda o mojej relacji z Bogiem, dosłownie zapierając mi dech w piersi. A więc to była prawda istnienia świata, której tak długo i rozpaczliwie poszukiwałem. Przyjmując ufnie, że to Bóg Ojciec jest Twórcą mojego życia, wiedziałem, że tylko On Sam może być 288 i jest także jego celem i końcem. A to było drugie pytanie i odpowiedź z naszego katechizmu. Z chwilą, kiedy uznawałem Boga za Tego, który jest niezmienny i wierny przez całe wieki - mogłem nareszcie do Niego odnosić wszystko inne, co w mojej codziennej egzystencji musiało ulec zmianom. On był Tym, wobec którego mogłem angażować całe swoje życie bez obawy, że będzie mnie zwodził, bez lęku, że się zmieni czy ode mnie odwróci. Po tym przeżyciu, które miało charakter wewnętrznego objawienia i to nacechowanego wielką intensywnością, poczułem, że mogę powrócić z tej dziczy, z tego mojego dobrowolnego odosobnienia, do społeczeństwa, które opuściłem. Teraz wiedziałem, że nie zależę w sposób ostateczny od jego struktur i układów. One były wtórnym zabezpieczeniem naszego życia na ziemi. W przeciwieństwie do moich poprzednich obaw, struktury społeczne nie były same w sobie ani podstawą osobniczych losów, ani też ich ostatecznym celem. Uświadamiając sobie to wszystko, byłem teraz gotów przyjąć jakąś rolę w społeczeństwie oraz dawać świadectwo mojej wierze jako chrześcijanin. Byłem przecież wyświęcony na diakona Kościoła katolickiego. Może mógłbym jednak podjąć jakąś oficjalną służbę Kościołowi. Pragnąłem scalić całe moje dotychczasowe doświadczenie i zdobytą wiedzę wokół tej nowej świadomości osobistej relacji z Bogiem. Właśnie ta więź, pojmowana nareszcie osobowo, a zarazem intymnie, musiała się stać ośrodkiem wszelkich moich działań, które były wobec niej wtórne. Być może udałoby się pogodzić dawne i nowe formy istniejące w Kościele, przyjmując jakąś formę pracy, która nie odrywałaby mnie od tej głównej troski o rozwój mojej komunii z Panem. Sprawy potoczyły się jednak inaczej. Przede wszystkim praca duszpasterska wymaga aktywnych form działania, gdy tymczasem ja sam nastawiony byłem na wsłuchiwanie się - poprzez ludzi, zdarzenia i Pismo święte - w Boży Głos, w Jego potężne Słowo i stopniowo objawiającą się wolę. Nie czułem się jeszcze dostatecznie blisko Osoby Chrystusa, za mało Go znałem, żeby móc opowiadać o Nim innym ludziom. Tymczasem hierarchia kościelna z rezerwą patrzyła na moją powolność, niezdecydowanie i bierną postawę. Ostatecznie więc musiałem się wycofać z wszelkich prób duszpasterstwa. 289 Czułem, że potrzebny jest mi jakiś spokojny zakątek w społeczeństwie świeckim, gdzie mógłbym modlić się, czytać, a nawet w jakiś sposób świadczyć o świętości Boga. Wynająłem więc małe mieszkanie na strychu, z dala od centrum Pittsburgha, gdzie udało mi się zdobyć pracę w niepełnym wymiarze godzin, jako pielęgniarz w pobliskim szpitalu. Ustaliłem sobie ramowy rozkład zajęć tak, by mieć czas i na modlitwę, i na pracę, i na wizyty duszpasterskie w okolicznych domach, jednak po przeszło pół roku takiego trybu życia nadal nie czułem się jakoś bardziej osadzony w swoim nowym powołaniu. Owszem, żyłem w mieście z całym jego hałasem, zanieczyszczeniem powietrza, w świecie cegły i asfaltu, otoczony bezosobowymi strukturami. Ale nie czułem w sobie tak silnego powołania, ani tożsamości chrześcijańskiej, żeby przedrzeć się przez to wszystko z jakąś autentyczną działalnością. Brakowało mi żywotnej wiary w sensie biblijnym, stąd też mogłem i dla Pana Boga i dla ludzi pracować tylko „na pół etatu". Jednak ten ogromny pociąg do spraw religijnych drążył moją wyobraźnię z niesłabnącą siłą. Miałem wprawdzie to, co potrzebne jest do życia wiarą: sakramenty, nauczanie Kościoła, lekturę interesujących książek, nie mówiąc już o codziennej porcji Pisma świętego, a także krąg znajomych. A jednak ciągle brakowało mi czegoś istotnego. Podjąłem zatem jeszcze jeden wysiłek. Postanowiłem, że muszę osobiście zamieszkać na terenach biblijnych, tam, gdzie są korzenie naszej wiary, gdzie karmiono się nią przez całe stulecia. Miałoby to być całkiem nowe doświadczenie zanurzenia się całym swoim życiem, ciałem, umysłem i sercem w Bożą Opatrzność, która prowadziłaby mnie w nieznane mi rejony nowych odkryć duchowych. Coś podobnego daje Kościół swoim członkom na drodze rekolekcji, liturgii oraz całej, narosłej przez wieki, obrzędowości, która jednak do mnie przestała wtedy przemawiać. Ważne było, żeby udać się na tereny biblijne w sposób mozolny i wymagający wielkiego wysiłku. To miała być PODRÓŻ MOJEGO ŻYCIA, a nie szybki przelot samolotem. Przeciwnie - chciałem bardzo zdobyć się na maksymalny wysiłek całego organizmu, a także uruchomić nieznane mi dotychczas rezerwy duchowe i umysłowe, a może i fizyczne, które byłyby jakimś wyjściem naprzeciw łasce Bożej. 290 A zatem postanowiłem powędrować tam pieszo, korzystając oczywiście z przeprawy statkiem tam, gdzie to będzie konieczne. Co więcej, niesłychanie ważne było, ażeby znaleźć się na łasce Opatrzności, a więc i dobrej woli przygodnie spotkanych ludzi, którzy zapewniliby mi najniezbędniejsze do życia warunki - jak schronienie, wodę, pożywienie, transport. Czułem wewnętrznie, że dopiero takie całkowite zdanie się na Boga i Jego opiekę - uzdrowi moją z Nim relację w sposób radykalny. Później, kiedy już znalazłem się w Hiszpanii, doceniłem, jak ważne jest, aby iść pieszo, a nie jechać autostopem, oraz sypiać na dworze raczej, niż korzystając z gościny - w ludzkich siedzibach. Piesza wędrówka dawała mi odczucie przestrzeni, a także czasu, mierzonego rytmem kroków, wytrzymałości organizmu, bezpośredniego zmagania się z terenem - a więc to wszystko, co, aż do naszej zmotoryzowanej epoki, było udziałem każdego człowieka. Z kolei sypianie na dworze czyniło mnie uważnym na zmiany światła, temperatury i wszystkich żywiołów ziemi. Upodabniając się w tym do pasterzy i rolników w Hiszpanii, dużo lepiej wczuwałem się w ich zrozumienie rytmu nocy i dnia, przewidywanie zmian atmosferycznych, odczucie wymagań danej pory roku - a więc wewnętrzne poddanie niezmiennym prawom ruchu całej kuli ziemskiej. Mając na co dzień takie właśnie doświadczanie życia, które podlega siłom potężniejszym niż człowiek jest w stanie kontrolować, czy objąć swoim wpływem, łatwiej jest modlić się do Pana całego kosmosu. Ożyły dla mnie psalmy, które recytowałem wraz z całym Kościołem. Podobnie bowiem jak psalmista, miałem teraz autentyczne odczucie ożywiającego ciepła słońca i znoju południowego skwaru, chłodu nocy, przenikliwej wilgoci poranków, ogromu wygwieżdżonego nieba nad sobą, majestatu łańcuchów górskich i wielkich chmur przetaczających się po niebie. Poznałem, co to znaczy pić wodę źródlaną, jeść pachnący, ciepły jeszcze chleb, czy pić gronowe wino - czyste i naturalne. Z tym wszystkim przyszło do mnie głębokie wewnętrzne zadowolenie i uznanie dla Pana Boga, który stworzył niebo i ziemię. Dopiero poprzez tę wędrówkę zacząłem lepiej rozumieć jakieś pierwotne rozgraniczenie dobra i zła. Kiedy żyje się tak blisko ziemi 291 i sił natury - codzienne zdarzenia same porządkują się wokół osi spraw fundamentalnych-pozytywnych i negatywnych. W mieście, natomiast, gdzie samo codzienne przetrwanie przyjmuje się za coś zrozumiałego samo przez się - możliwe są wszelkie rozgraniczenia dobra (a także zła!) - półcienie i subtelności życia w relacjach z innymi. Tu, na pustyni, sprawy ocenia się przede wszystkim jako te, które służą przetrwaniu, albo - przeciwnie, stanowią zagrożenie. Również spotykając nieznajomego, trzeba natychmiast ocenić, czy będzie to sprzymierzeniec czy wróg. Tu nie da się ignorować siebie wzajemnie i przejść obok, jak w mieście. Istota ludzka jest nieustannie narażona w swojej kruchej naturze i wystawiona na działanie sił potężniejszych od niej. Stąd potrzebuje oparcia w innych - przyjaciele stają się ważni dla samego przetrwania, ale również trzeba poznać swoich wrogów. Zacząłem bardziej cenić własne życie. Nie było już takie naturalne i oczywiste, że będę miał co jeść i gdzie się schronić. Wymagało to wysiłku i ciągłego rozpoznawania. Samo przetrwanie zależało często od jednej czy dwu osób, które Opatrzność zesłała mi danego dnia. Dużo lepiej rozumiałem biblijne poczucie ponad-naturalnych mocy dobra i zła i wołanie psalmisty o Bożą pomoc z głębi jego bezradności. Jeżeli wyrzekniemy się wszelkich zabezpieczeń typowych dla miejskiego życia, wówczas stajemy twarzą w twarz z siłami, które budzą w nas lęk, ale także zachwycają swoim bezlitosnym ogromem. W trakcie tego naturalnego eksperymentu na sobie, zgłębiałem słowa Ewangelistów, które zaczynały dla mnie stawać się realistyczne i ważkie -jako ich doświadczenie. Bardzo mi w tym pomogło życie w ich świecie, na ziemi, po której stąpali razem z Chrystusem. Świadectwo, jakie dawali o Jego sposobie życia i Jego nauce, nie wydawało mi się już takie odległe. To aż dziwne, jak niewiele w tym względzie uczyniły dla mnie słowa czy ilustracje, które przekazywano mi dotąd, w toku kształcenia. Niewykluczone, że powodem tego niezrozumienia była z jednej strony trudna do pojęcia dla mieszczucha prostota życia pasterzy w dawnym Izraelu, z drugiej radykalizm nauki Chrystusa, którą człowiek wykształcony lubi komplikować. A to wszystko było takie proste... 292 Nazwalibyśmy to prowadzeniem Ducha Świętego - ponieważ najpierw zostałem doprowadzony do zasadniczego doświadczenia Boga Ojca - Stwórcy i Dawcy wszelkiego życia, a następnie do Jezusa Chrystusa, który stanowi pomost i drogę do Ojca. I takie było moje przejście od niepewności, ignorancji oraz zamętu wewnętrznego do - pewności, zrozumienia, ładu i duchowego pokoju serca. I właściwie nic nowego nie zostało dodane. Jedynie uporządkowaniu we właściwą hierarchię poddało się całe moje życie, dzięki działaniu Łaski i poznaniu Prawdy. To dopiero sprawiło, że każdego dnia zacząłem patrzeć na drobne wydarzenia z perspektywy wiary, poszukiwać większej bliskości z Chrystusem, rozważając Jego słowa, szukać wreszcie Jego Samego w sakramentach, jakie mi dał. W rezultacie, całe moje spojrzenie stało się z gruntu eschatologiczne. I to dopiero zaczęło odróżniać moje chrześcijaństwo od „obywatela nowożytnego społeczeństwa". Jedynie takie wyjście poza to, co oferuje nam kultura, i umieszczenie swoich życiowych spraw i nadziei w ręku Boga Ojca, który dał nam swojego Syna, aby nas do Siebie przyprowadzić - dopiero to jest autentycznie chrześcijańska wizja życia. Oznacza ona, że nadal jesteśmy ludem pielgrzymującym, ponieważ nasz cel znajduje się poza społeczeństwem i kulturą. Oczywiście w naszym codziennym życiu większość chrześcijan angażuje się w budowanie kultury i życie dla społeczeństwa. Mogą nawet w swoim sposobie myślenia i działania nie odbiegać aż tak bardzo od nie-chrześcijan, którzy również są uspołecznieni, zaangażowani i twórczy. Jednak to, co musi odróżniać chrześcijanina w sposób radykalny, to perspektywa widzenia spraw codziennych. Jeżeli ktoś żyje wyłącznie swoją pracą, rodziną, czy poświęca się dla celów społecznych, to zanika w nim ta Boża, eschatologiczna, wizja całości procesu życia. A jeżeli cały oddaje się budowaniu nauki, kultury, rodziny - tego wszystkiego, co nazywam nowoczesnym społeczeństwem - to oznacza, że zaprzestał służyć Bogu i służy „mamonie". Wiem, że to brzmi szorstko dla jednostek ukształtowanych przez współczesny świat z całą różnorodnością zmieniającej się rzeczywistości i koniecznych zadań. Jest to trudne do przyjęcia dla tych zwłaszcza, 293 którzy nie podjęli jeszcze prawdziwego wysiłku dotarcia do podstaw swojej wiary. Dla tych przede wszystkim, którzy nie stawiają pytań o sprawy ostateczne i o to, co takie odpowiedzi implikują w ich życiu. Być może perspektywa eschatologiczna wyda im się wydumana, a nawet odpowiednia dla snobów intelektualnych i pięknoduchów, którzy nie podejmują poważnie obowiązków życiowych i boją się sprostać wymogom miłości konkretnego człowieka. To jednak, co pragnę tu wyrazić, to przekonanie, iż sama tylko perspektywa Wcielenia doprowadziła mnie do ograniczenia mojej wizji życia w taki sposób, że nie byłem już w stanie patrzeć dalej niż drugie przykazanie, a nawet zapominałem chwilami, że istnieje pierwsze. W ten sposób cała moja teologia ukierunkowana na służenie człowiekowi wynikała bardziej z braku pełnego uznania odrębności i pełni Boga, niż z braku oddania się Jego świętości. W swojej gorliwości, z jaką uważałem wszystkich ludzi za własność Boga, zapominałem, że mam poprowadzić ich do głębszego uznania Jego Istoty, a nie tylko pozostawienia ich na tym miejscu, gdzie się znajdują. Być może innym udało się odnaleźć Pana Boga, rozważając Jego bliskość wobec spraw ludzkich i pracy człowieka nad budowaniem lepszego społeczeństwa. Do mnie to jednak nie trafia. Jedyne, co widziałem, to człowieka i jego własne wytwory. Cała moja wizja ograniczona była do ludzi, miejsc i wydarzeń. Zdawało mi się, że społeczeństwo jest dawcą życia, wspiera je na wiele różnych sposobów i jest ostatecznym celem naszych wysiłków. I właściwie przestało być dla mnie symbolem innej rzeczywistości. Nie umiałem już dostrzec obecności w nim Boga. Dopiero zrozumienie całkowitej, niemożliwej do przekroczenia, odległości Boga, którego nie da się ująć w ludzkim opisie, doświadczeniu czy dziełach, dało mi jakieś wyobrażenie o tym, kim On jest. Z tej perspektywy wszelkie ludzkie działania wydają mi się przemijające, powierzchowne, cząstkowe i mało znaczące - próżne. Jedynie poprzez doświadczenie całkowitej odrębności Boga-Stwór-cy od stworzenia mogłem dojść do tego, co oznacza ofiara, oddzielenie, pokuta, grzech, sąd i śmierć. W trakcie tego procesu, w którym Pan Bóg wychowywał mnie stopniowo - przyjemność erotyczna została zastąpiona przez pełną 294 szacunku miłość, podniecenie ustąpiło miejsca pełnej pokoju radości, powierzchowne opanowanie - przez głębokie uspokojenie serca, a tzw. braterstwo zmieniło się w rzadkie i cenne zjednoczenie serc. Przeszedłem długą drogę od poznania, opierania się na strukturach społecznych i pewnego lęku przed nimi i przed mocami, jakie są w każdym człowieku - do poznawania Boga w takim zakresie, na jaki On sam pozwala, do polegania na Nim we wszystkim i bojaźni Bożej. W ten oto sposób doszło do tego, że jedynym celem każdego momentu mojego życia jest bliskość z Bogiem. To, co tę więź stabilizuje i zabezpiecza, to medytacja nad Jego Słowem wyrażonym w Piśmie Świętym. Być może któregoś dnia odczytam w sobie Jego wezwanie, aby opuścić swoją pustelnię i powrócić do miasta i cywilizacji, aby dawać świadectwo transcendencji Boga. Niewykluczone, iż z Jego pomocą, potrafię w praktyce przekazywać innym moje najgłębsze przekonanie, że jedynie mając eschatologiczną wizję życia można sensownie angażować się w życie postrzegane z pozycji tajemnicy Wcielenia. Na razie jednak będę się trzymał na uboczu - rozważając Jego Słowo na pustyni i podtrzymując w sobie żywą świadomość Bożej Świętości i całkowitej odrębności Jego Istnienia od naszego. To przesłanie pragnę przekazać tym z was, którzy odczują potrzebę zapuszczenia się tak daleko w sposób egzystencjalny, aby podtrzymać was na duchu w najbardziej mrocznych momentach tego doświadczenia. Wszystkich, którzy to przeczytają, mogę zapewnić, iż Pan nie opuszcza nigdy tych, którzy Go szukają całym sercem, umysłem i ciałem. Mam nadzieję, że wszyscy nadal będziecie podejmowali indywidualny trud dla Chrystusa, poszukując coraz większej wierności Jego Słowu. On sam powiedział, że ani jedna kropka, ani jedna jota nie zmieni się w prawie, aż będzie wypełniona, a każdy, kto naucza inaczej, będzie nazwany najmniejszym w Królestwie Niebieskim. Amen 295 ANEKS III POCZĄTEK PEWNEJ PROSTEJ HISTORII Bóg jest Początkiem i Końcem wszystkich rzeczy; źródłem i przeznaczeniem wszystkiego, co istnieje. Dawno, dawno temu, zanim jeszcze powstał czas, istniał jedynie Bóg i był najzupełniej szczęśliwy. Pragnął jednak dzielić ten stan szczęścia z kimś jeszcze. Powziął więc zamysł, zgodnie z którym narodzi się życie, które będzie miało pewien udział w Jego Odwiecznym Życiu. I wówczas Pan Bóg stworzył to, co obecnie nazywamy wszechświatem, wszystkie galaktyki i gwiazdy. Wszystko też, co stworzył, działało zgodnie z danym mu prawem. Zgodnie z Bożym planem, w pewnym momencie istnienia kosmosu miało powstać również stworzenie żywe, które nazywamy człowiekiem. Temu stworzeniu Pan Bóg dozwolił, by w jakiejś mierze poznało Boga, jako swojego Stwórcę i cel istnienia. Kiedy jednak człowiek stał się świadomy samego siebie, nie był zadowolony ze sposobu, w jaki Bóg chciał go obdarzyć szczęściem. Zdecydował, iż do pełni szczęścia wystarczą mu inne stworzenia, chociaż w rezultacie oznaczało to dla niego śmierć i koniec życia. Pan Bóg ze smutkiem patrzył na bunt swojego stworzenia, któremu jednak pozostawił wolną wolę wyboru. Ponieważ wiedział, że z chwilą, kiedy Jego stworzenie odłączy się od Niego, który jest Jedynym Dawcą Życia - będzie nieszczęśliwe, powziął plan ratowania go. Zdecydował więc, iż zstąpi na ziemię pod ludzką postacią, by ponownie pokazać człowiekowi drogę powrotną do Siebie, tak, by całe stworzenie nie musiało już więcej umierać. Ziemia Święta, maj 1971. 296