konstanty ildefons gałczyński kronika olsztyńska opracował i wstęp napisał andrzej drawicz Lasy moje olsztyńskie, jeziora mazurskie, sianokosy i śniegi, co je dzik zakrwawią, dziękuję wam za wszystko i pięknie pozdrawiam. Od Węgorzowa po Wiartel, Od Ełku do Ostródy witam sikorki w brzasku, na sosnach dzięcioły i w lutym, choć mróz trzaska, kwitnące jemioły. Pokłon wam biję, chmurki, i wam, chyże pagórki, żeście mi ułożyły rękę do pisania i strunę odnalazłem, co srebrnie podzwania. „Poemat dla zdrajcy" KRONIKA OLSZTYŃSKA / wieczne lato Świeci w moim państwie... „Sen nocy letniej" Gdy trzema zaczyna płowieć, a żołądź większy w dąbrowie, znak, że lata złote nogi już się szykują do drogi. Lato, jakże cię ubłagać? prośbą jaką? łkaniem jakim? Tak ci pilno pójść i zabrać w walizce zieleń i ptaki? Ptaków tyle. Zieleni tyle. Lato, zaczekaj chwilę. II Dobrze jest nad jeziorem nawet porą deszczową. Leśniczy wieczorem lampę zapala naftową, po chwili we wszystkich pokojach naftowe lampy płoną, a cienie od rogów jelenich rozrastają się w nieskończoność. Psy szczekają. Trąbki północy bliskie. A chmury pędzą po niebie jak wielkie psy myśliwskie. Zasypiamy przytuleni do siebie jak dzieci. Noc się wypogodziła. Księżyc mruczy i świeci. Pszczoły śpią. Tylko woda chlupie o brzeg bez przerwy. A nam się śnią polowania, paprocie, jelenie i strzelby. III Rano słońce, rano pogoda, idziemy do kąpieli. Sama radość! Sama uroda! Jak tu się nie weselić? Z sosny słychać dzięcioła stuk. A tutaj ryby bryzg! spod nóg. Ech, bracia, wpław! I płynąć, pływać, aż tam, gdzie z drugiej strony wiatr, roześmiany wiatr przygrywa na sitowia strunach zielonych. IV A w tych borach olsztyńskich dobrze z psami wędrować. A w tych jarach olsztyńskich sośnina i dąbrowa. Tęcza mosty rozstawia. Jak Wenus pachnie szałwia. Ptak siada na ramieniu. Komar płacze w promieniu. W dzień niebo się zaśmiewa, a nocą się zagwieżdża, gwiazdy w gniazda spadają. Żal będzie stąd odjeżdżać. V Wszystkie szmery, Wszystkie traw kołysania, 20 wszystkie ptaków i cieniów ptasich przelatywania, wszystkie trzcin, wszystkie sitowia rozmowy, wszystkie drżenia liści topolowych, wszystkie blaski na wodzie i obłokach, wszystkie kwiaty, wszystek pył na drogach, wszystkie pszczoły, wszystkie krople rosy to mi jeszcze, przyjacielu, nie dosyć — chciałbym więcej ptaków, drzew z ptakami, więcej blasków, gwiazd, obłoków, trzcin, kaczek na wodzie, i uchwycić to wszystko rękami, ucałować to wszystko ustami i tak zajść, jak słońce zachodzi. VI Tyś jest jezioro moje, ja jestem twoje słońce, światłami ciebie stroję, szczęście moje szumiące. Trzciny twoje pozłacam. Odchodzę. I znów wracam. Miękko moim kędziorom w twych zielonych szuwarach. O, jezioro, jezioro piękniejsze niż gitara! A nocą przez niebiosa zlatują sznurem długim gwiazdy i na twych włosach siadają jak papugi. VII Tuman nad łąką dymi, księżyc swój lichtarz wzniósł. Widzisz? To noc się toczy jak wóz z muzykantami wiejskimi. Na łbach końskich przysiadły sowy. Bicz się chwieje. Wstążki kolorowe. Uprząż kurant wydzwania. Ech, uderzą siarczyste smyki! będą tańczyć jelenie i dziki w leśnych salach do samego świtania. VIII Ze wszystkich kobiet świata najpiękniejsza jest noc. IX Ona idzie, ona płynie, ona sunie pod niebios ogromną bramą; a wszystko jest piękne u niej, a pachnie od niej wanilia i cynamon. Z gór w doliny schodzi coraz głębiej, a oczy ma piękne jak jastrzębie, a nogi ma proste jak sosny. Nadaremno się dziwisz i pytasz, nie ma końca gwiaździsty korytarz, nie ma kresu dla nocy miłosnej. 22 x Ona płynie szeroko, wielka i wielodźwięczna, krowom rogi osrebrzą, dachom gont omiesięcznia, w sadach jabłka potrąca, dzieciom jabłka w sny wkłada, koło wielkie zatacza, pląsom i śpiewom rada, smykiem do okien stuka, na jezioro wyciąga, żeby płynąć i śpiewać, żeby w struny zabrząkać. XI A na skraju lasu pogoda, a w tych szparach kurzawa szczerozłota, jakby Febus pogubił koła. Bosą stopą brnę przez mokradła. ' Inna zieleń wciąż. Inne światła. Błękit jak matka woła. XII Kiedym przez las sosnowy szedł, pojąłem, że w nim jest coś z męskiej tragedii. A kiedym w las liściasty wszedł, to jakbym słyszał śmiech i flet, jakbym wstąpił do pokoju kobiety. XIII Jeszcze tyle byłoby do pisania, nie wystarczą tu żadne słowa: o wiewiórkach, o bocianach, o łąkach sfałdowanych jak suknia balowa, o białych motylach jak listy latające, o zieleniach śmiesznych pod świerkami, o tych sztukach, które robi słońce, gdy się zacznie bawić kolorami; i gdy człowiek wejdzie w las, to nie wie, czy ma lat pięćdziesiąt, czy dziewięć, patrzy w las jak w śmieszny rysunek i przeciera oślepłe oczy, dzwonek leśny poznaje, ćmę płoszy i na serce kładzie mech jak opatrunek. XIV Kiedy słońce przechodzi przez swe zachodnie wrota, widzę twe ciało w wodzie jak posążek ze złota. Jak dziewczyna Homera, piękna i nieśmiertelna, Potem suniesz do brzegu krokiem lżejszym od zmierzchu, drżąc jak trzcina i struna. A księżyc przypomina: — Taka była dziewczyna w grupie ngur w gc/anskiej studni JSfeptuna. XV Psy nad jeziorem szczekają, może wydrę pochwycą. Piszę wiersze na piasku, pióro maczając w księżycu. XVI Ech, hałasuje deszcz! trawa deszczowi rada. 26 Szczęśliwy, szczęśliwy deszcz, bo się może wypadać. Jabłka jak twarze niemowląt deszczowi się bardzo dziwią. Podaj mi książkę dobrą. Rzuć w komin smolne łuczywo. XVII Grom daleki uderzył, z tej strony od Karwicy. Deszcz jak kroki żołnierzy po zielonej ulicy. Dzięcioł skrył się. Nie kuje. Listeczki nie szeleszczą. Żołędzie z dębów spłukuje wesoła młócka deszczu. XVIII Spływają krople z ula. Woda z jabłoni kapie. Hej, deszcz po polach hula, bo nie ma żadnych zmartwień. Błyska się. Piorun broi. Lasowi moknie broda. O, przyjaciele moi, jutro znowu pogoda! XIX Jutro popłyniemy daleko, jeszcze dalej niż te obłoki, pokłonimy się nowym brzegom, odkryjemy nowe zatoki; nowe ryby znajdziemy w jeziorach, nowe gwiazdy złowimy w niebie, popłyniemy daleko, daleko, jak najdalej, jak najdalej przed siebie. Starym borom nowe damy imię, nowe ptaki znajdziemy i wody, posłuchamy, jak bije olbrzymie, zielone serce przyrody. XX Gdybym tkaczem był, na imieniny taką tobie utkałbym tkaninę: W samym środku rozległe jezioro, nad jeziorem gwiazd modrych kilkoro, a na brzegu posępna olszyna; 'na olszynie nieruchome ptaki, a w zatoce zębate szczupaki, księżyc, noc i gwarliwa trzcina. XXI Słońce nad ziemią nisko, chłodnawy wieczór wcześnie. Rozpalimy wesołe ognisko, zaśpiewamy wesołe pieśni. Nasz płomień nie zagaśnie, drogę do gwiazd odszuka i nad gwiazdami błyśnie. Pierwsza pieśń o przyjaźni. O obowiązku druga. A trzecia — o ojczyźnie. Leśniczówka Pranie, 1950 28 PRZEZ ŚWIAT IDĄCE WOŁANIE... (fragmenty poematu o pracy i pokoju) Kończy się dzień. Kobieta ustawia talerze. Chłopak bochenek chleba wiezie na rowerze. Stolarz hebel odłożył. Wnet światło ogarnie latarenki przy bramach i duże latarnie. Wszędzie łampy rozbłysną różnokolorowe: na torach i okrętach światła sygnałowe, lampy w szkołach i w sklepach, lampy w bibliotekach i na wieżach stalowych, i na miękkich rzekach, na dworcach, gdzie zegary, w pulpitach, gdzie nuty, i te małe przy łóżkach, zwane liliputy; w zakładach produkcyjnych, w wytwórniach i w kinie, i te, które po balu gasną w „Onieginie": kinkiety, bras-de-mury, pająki, świeczniki, lichtarze, kandelabry, złotoramienniki; i te we mgle, na drutach, którymi wiatr kiwa, i tak się trudno rozstać. I te migotliwe w autach i w motocyklach, różnych świateł dużo. I świecznik- meluzyna w hotelu „Pod Różą", w Krakowie, gdzie na piętrze pod numerem szóstym szuka swoich pantofli Balzaka cień tłusty. Gdy to wszystko zapłonie i oczy zadziwi, w jakiejś bocznej uliczce dorożkarz sędziwy również swoje zaświeci latarnie z cyframi i do chóru je włączy. A przy każdej bramie już się świeci — i latem, i podczas śnieżycy — jak gwiazda numer domu i nazwa ulicy. 29 Teraz świecę zadmuchnij i podaj mi rękę — pójdziemy z tobą razem przez sznur latarenek tą ulicą do góry, aż tam, gdzie ten balkon, tam zostawiłem skrzypce. I chciałbym je zabrać. Bela Bartok, tyś się pomylił w koncercie, to nie tak, to nie tak, to nie tak — ten najwyższy, przeraźliwy ton na kwincie, gdzie on jest? gdzieś go zgubił, Bela Bartok? Ty nie myśl, że to tak można z oczu łzy jak sok z winnych gron — ty spójrz: jak król Lear stoi klon i jesień śpiewa jak sopran. Ech, co za noc. Nów drży, nad klonem zajął swe miejsce. <. Gwiazdy podeszły do szyb, jak dwaj muzykanci wiejscy, lepsi niż ty, Bela Bartok. Małe rzeczy foremne! Zegar w rogu na ścianie — małe muzykowanie; flaszki z atramentami, nuty, z kory czółenka i wy, kawy ziarenka, kwiat na oknie, sęk w desce, złoty pył nad podwórzem, wszystkie rzeczy nieduże: gwiazdka śniegu, Usteczek, wstążki, płomyki świeczek, wieża w szachach, lis w bajce, wiatr, co w drutach brzęczy małe, wesołe rzeczy! Ja wiem: dla barbarzyńcy to są też drobnostki: elementarze dzieci i kielnie ojcowskie, sonety, Luwr, Ufficje, twój syn, moja córka i te drzewa, co szumią w wierszach Erenburga; siewnik, piórnik, młot, smyczek i wesoły taniec, kłosy, cegły i domy, i gniazda bocianie, 30 Kochanowski i Tycjan, Piotr Breughel i Cranach, Mickiewicz, Puszkin, fugi Jana Sebastiana, Notre-Dame, Uspienski Sobór i Wieża Mariacka -I o to będzie walczył świat aż do ostatka, i o to będzie walczył świat przeciwko szujom, co się na wojnie tuczą i wojną handlują — Aż powie matka dziecku wieczorem spokojnym: — Widzisz, synku, kiedyś na świecie były wojny.. ... jeszcze i jeszcze raz: najjaśniejsza ze wszystkich gwiazd i najprostsza ze wszystkich dróg, i jedyna, że nie ma dwóch, najzłocistsza ze wszystkich bram, najświetlistsza ze wszystkich lamp, najpiękniejsza ze wszystkich rzek, co popłynie przez wiek i za wiek; najmocniejsza ze wszystkich rąk, najmądrzejsza ze wszystkich ksiąg, na j dźwięcznie j sza ze wszystkich nut i tak lśni, jakbyś gwiazdy splótł — i plakaty, plakaty na ścianie, i przez świat idące wołanie, głosy matek i pięści dokerów, i motory, i pióra autorów, wielkie oczy dzieci maleńkich, artykuły wstępne i piosenki, i ta lampa, co mi teraz świeci, i w eterze ten głos: „Tu mówi Szczecin!" i to, co masz w sercu najgłębiej, i gołębie, gołębie, gołębie, i płynące jak śpiew transparenty przez kontynenty, przez firmamenty — i najwyższa ze wszystkich lir: Pokój. Pokój. DerFriede. Mir. Leśniczówka Pranie, 1950 MALI POMOCNICY Izbę sprzątnąć, rękawicę wełnianą zacerować dużą igłą do cerowania, drzewa 'przynieść, wody napompować, to są nasze drobne zadania; czasem zakładka od książki przepadnie — to my liść podajemy lub kłos żyta, żeby wiedział, gdzie przerwał czytanie ten, który czyta. Czasem ktoś zachoruje w środku zimy, to my jemu lekarstwa przynosimy, opowiadamy, że mróz, że wicher nad rzeką, lecz że wiosna już niedaleko, i choremu rozpalamy w piecu, żeby, patrząc na ogień, samotności nie czuł. A gdy sąsiad z ciężkim tobołkiem wchodzi do bramy, to my się do niego uśmiechamy i pomagamy. Raz dziecku zabawka wpadła pod autobus, myśmy ją wyciągnęli spod kół, tego motyla na kółkach, żeby znowu berbeć dobrze się czuł. A to było na wiosnę. Uśmiechał się milicjant, uśmiechała się cała ulica. I nas nie trzeba wołać. Myśmy z tych, co śpiewają, co pracowitym majstrom narzędzia podają, co korygują pisma i utwory słynne, co, dumnie, opuszczony wstawiają przecinek, co malują winiety, co czyszczą szkła latarń, co kurtyny podnoszą, podlewają kwiaty, szpilki do włosów robią, zamiatają pocztę, co wykonują rzeczy drobne, mniej widoczne — jak krawiec Kopernika zapomniany w wiekach: gdy Mikołaj pcha Ziemię, on igłę nawleka. A gdy koncert, my świece wnosimy do sali. A gdy Stwosz niebo rzeźbił, myśmy obłok pozłacali, ten mniejszy, który tak wolno płynie. 32 Jesteśmy jedni z wielu, jak ten nocny stangret, który do Beethovena z kozła huknął nagle: — Spójrz pan, jaki księżyc w tym dzikim winie. Nasza sprawa — drobnostki: gryfy u skrzypiec włoskich, polne koniki w trawie, ramki na fotografie, świetlik, co latem świeci, pajacyki dla dzieci, modre lampki na grobie, cień jaskółki na klombie, kolczyki i grzebienie, pszczół fruwanie, brzęczenie i ślad w słonecznym blasku żeńskiej stopy na piasku, oczy gęsi i kaczek, latawce, pies, co skacze, dym z komina, pył z kwiata, słowa: mama i tata, wiatr wesoły na drodze, Wisła, czerwcowe noce, dzwonki w sankach, śnieg nowy, ogień z bierwion dębowych, róg jelenia, kły dzika, organowa muzyka, i ten lecący żuraw, i ta świecąca chmura... 1950 3 — Kronika olsztyńska o o SPOTKANIE Z MATKĄ Ona mi pierwsza pokazała księżyc i pierwszy śnieg na świerkach, i pierwszy deszcz. Byłem wtedy mały jak muszelka, a czarna suknia matki szumiała jak Morze Czarne. Noc. Dopala się nafta w lampce. Lamentuje nad uchem komar. Może to ty, matko, na niebie jesteś tymi gwiazdami kilkoma? Albo na jeziorze żaglem białym? Albo falą w brzegi pochyłe? Może twoje dłonie posypały mój manuskrypt gwiaździstym pyłem? A moźeś jest południowa godzina, mazur pszczół w złotych sierpnia pokojach? Wczoraj szpilkę znalazłem w trzcinach — od włosów. Czy to nie twoja? Ciemne olchy stoją na moczarze, rozsypuje się w mokradłach próchno. Ej, rozświstał się wiatr na fujarze, małe gwiazdki nad olchami zdmuchnął. Mała myszka przez ścieżkę przebiegła. Drogę Mleczną nietoperz wymierzył. I wiatr ucichł nagle. I zza Węgła z fajką srebrną w zębach wyszedł księżyc. Rozświeciły się świeceniem wielkim chmury, dziuple, żołędzie i sęki — jakby cały świat był srebrnym świerkiem, srebrnym bąkiem grającym piosenki. 34 Listki dr*eć zaczynają, ptaki w ton uderzają, słońce wschodzi nad knieję, serce jak śnieg topnieje. Listkom rosnąć, opadać, ptakom też wiecznie nie żyć, słońcu wschodzić, zachodzić, sercu gwiazdy i skrzypce. Jak pudełko świeczek choinkowych, nagle, w ręku, gdzieś od dna kredensu, myśli nagle tak wchodzą do głowy, serce trącą i sercem zatrzęsą. Świeczki takie kupowała mama. One drzemią. W nich śpi piękny zamiar. Tylko rozwiń je i tylko zapal, a zobaczysz, co z tego wyniknie: w świeczkach błyśnie drogiej twarzy owal. Matka palec wzniesie. Wiatr ucichnie. Matkę w ręce ucałuj i włosy, potem śniegu po uliczkach rozsyp, żeby błyskał się i żeby chrzęścił. Potem wszystkie światła, co migocą, do walizki zamknij. Otwórz nocą, jeśli w drodze spotka cię nieszczęście. Lato w lesie. Ciemność zielona w świerkach. Szałwia. Zajęczy szczaw. Niebo obłoki zdejmuje. Ptak zerka. Trzmiele brzęczą wśród traw. Motyle żółte i białe jak latające listy. Cisza i światło. A tam dalej i dalej, za tym pagórkiem piaszczystym, też jest lato. Niebo to jest małe miasteczko w niedzielę, gwiazdy gapią się na ziemię z okien, a wiadomo, że gwiazd jest wiele i że wszystkie są niebieskookie. A tam w rogu, w mieszkaniu z balkonem, w jednym oknie, gdzie kwiat czerwony, a to drugie okno z drugim kwiatem... tam ty mieszkasz. I pogrzebaczem fajerki przesuwasz. I płaczesz. Bo tak długo czekasz mnie z obiadem. Idę do ciebie. W twoją zieleń. I w twoje śniegi. I w twój wiatr. W twój niezmierzony idę świat, gdzie pory roku na twej dłoni trojaka jak Ślązaczki tańczą i kurz się wzbija, skrzypi wóz, odyniec biegnie przez mokradła i jeleń rośnie pośród światła, co, dzwoniąc, bębniąc, tarabaniąc, zaspane gwiazdy strząsa z brzóz. Jesień to skrzypce potłuczone, bezradna myśl nad ćwiercią smyczka, zima to plecy twoje białe, lato — jak złota rękawiczka, którą porzucił w sadzie Jan, ten Kochanowski, co mu łyżką wystarczy stuknąć, a już wszystko tańcuje, niebo się otwiera, niebo niebieskich pełne piór, truchleje wilk, basuje bór głosem Szekspira i Homera. 36 Ze srebrnych, księżycowych jezior delfin wysuwa ucho, jesiotr słuchaniem skraca sobie pobyt. A z lasu truchcik sarnich kopyt. Z rybackich ognisk bucha dym, skwierczy na sadle płotka żółta — to w wierszach Jana tak. I w nim zakotwiczona moja nuta; i wszystkie, wszystkie, wszystkie muzy, bemole wszystkie, rytm i rym, i księżyc, mój ubogi kuzyn, co na telegraficznych drutach nocą nabija sobie guzy. But zgubił. Choć jest cały światłem, we łbie rozumu ani szczypty. I nieskończonym sznurowadłem wplątał się w moje manuskrypty. Leśniczówka Pranie, 1950 ROZMOWA LIRYCZNA — Powiedz mi, jak mnie kochasz. — Powiem. — Więc? — Kocham cię w słońcu. I przy blasku świec. Kocham cię w kapeluszu i w berecie. W wielkim wietrze na szosie, i na koncercie. W bzach i w brzozach, i w malinach, i w klonach. I gdy śpisz. I gdy pracujesz skupiona. I gdy jajko roztłukujesz ładnie — nawet wtedy, gdy ci łyżka spadnie. W taksówce. I w samochodzie. Bez wyjątku. I na końcu ulicy. I na początku. I gdy włosy grzebieniem rozdzielisz. W niebezpieczeństwie. I na karuzeli. W morzu. W górach. W kaloszach. I boso. Dzisiaj. Wczoraj. I jutro. Dniem i nocą. I wiosną, kiedy jaskółka przylała. — A latem jak mnie kochasz? — Jak treść lata. — A jesienią, gdy chmurki i humorki? — Nawet wtedy, gdy gubisz parasolki. — A gdy zima posrebrzy ramy okien? — Zimą kocham cię jak wesoły ogień. Blisko przy twoim sercu. Koło niego. A za oknami śnieg. Wrony na śniegu. Leśniczówka Pranie, 1950 38 NIOBE DEDYKACJA l EUTYFRON UWERTURA BIZANCJUM MAŁA FUGA U CHACONA KUSTOSZ OSTINATO MAŁY KONCERT SKRZYPCOWY NENIA NIOBE III NIEBORÓW DUŻY KONCERT SKRZYPCOWY SPOTKANIE Z CHOPINEM KONCERTU SKRZYPCOWEGO CIĄG DALSZY * * * IV „O, RADOŚCI, ISKRO BOGÓW!" DEDYKACJA W południe wieku XX Ten koncert ciemny jak wiatr w głazach, Czeladnik u Kochanowskiego, Złożyłem go w olsztyńskich lasach. Tobie te dźwięki niosę w darze, Niechaj otoczą twoje imię. Ty dla mnie wodą w lata skwarze I rękawicą jesteś w zimie. Weź, Siedmiostrunna, rym ubogi, Niech się we włosy ciemne wplata. Ty — pieśń weselna mojej drogi, Ty — blask i btysk nad światłem świata. Przesianie Miła, gdy kartki te pożółkną, Gdy wiatr się w głazach uspokoi, Wnuk ujrzy w słońcu chmury brzeżek, To będzie światło oczu twoich. 42 EUTYFRON UWERTURA Nieforemna, niewesoła, dzień i noc nad brzegiem morza stoi w skałę przemieniona — biedna córa Tantalowa, biedna żona Amfionowa, Niobe, nieszczęsna rodzica — 3 siedmiu synów, siedem córek Diana z Apollonem z łuku rozstrzelali jej o świcie. Wokół pustka bezroślinna, żadnych świateł elektrycznych, na kamieniu stoi kamień. 5 Niebo zimno patrzy w Niobe, ciemna chmura błyska spodem, woda kamień ochlapuje. 6 Idzie żagiel horyzontem, ale w inną stronę idzie, a tu mroźna nocka idzie, niewesoła, nieforemna. Tam daleko bębni burza, a tu z przodu wicher śpiewa. Stoi Niobe z wielką głową, śnieg nad głową zakołował, głową żony muzykanta, głową żony Amf tonowej, głową córy Tantalowej, tyle śniegu na powiekach. 10 Nie padają łzy kamienne, nie rozświeca się poranek, tylko mewy wrzeszczą. BIZANCJUM ALME CAESAR VATIS TUI MISERERE DOMINE Taką antyfonę napisał poeta Taliarch, syn bednarza, w smutku się pogrążywszy, i rozpisał ją na pięć najsławniejszych dzwonów miasta Bizancjum. A imię pierwszego dzwonu: Eutyfron; drugiego — Archangelus; trzeciego — Mikołaj; czwartego — Gerion; piątego — Acroceraunia. Takie są imiona dzwonów. I kiedy dzwony wydzwaniały antyfonę Taliarcha, mówią, że od muzyki ich padał złoty cień na tysiąc dwieście kopuł, wronom wyrastały złote skrzydła, a chmury zazieleniały się, zaś stojąca na placyku Michała Archistratega figura Niobe wyraźnie weselała. Pierwszy odezwał się Eutyfron i wołał ALME, ALME, po nim Archangelus ze swoim CAESAR, Mikołaj mówił VATIS, Gerion TUI, zaś dzwon Acroceraunia, ten, co potem uciekł do Rzymu, beczał MISERERE i wszystkie te śpiewy mieszał, i braci zagłuszał, ale tak chytrze, że w jego dzwonieniu słychać było poszczególne dzwonienia: i Eutyfrona, i Archangelusa, i Mikołaja, i Geriona. Gerion dzwon ze wszystkich pięciu braci dzwonów był najweselszy: posąg Niobe boleściwej nieledwie rękę wyciągał, jakby prosił o grzebień, słuchając go. A kiedy wypełniły się dni i Mahomet II wkroczył ze swoim wojskiem do miasta, figura Niobe obaliła się i głowa odłupała się. Wtedy poeta Taliarch, syn bednarza, wyskoczył z lochu, porwał głowę i uciekł z nią do Florencji. Dante już prawie półtora wieku jak nie żył. Takie są wstępne dzieje marmurowej głowy Niobe, zwanej nieborowską. 45 MAŁA FUGA Jaki wiatr, jaki los cię porywał Europy drogami na przestrzał? Kto cię w ręku miał, kto cię podziwiał, najpiękniejsza z głów, słowiańsko-grecka? 2 Kto cię woził w karecie przez zaspy? Kto morzami ciągał na dnie kufra? Jaki biskup urwał „Pater noster", by zapatrzeć się w ciebie jak w obraz? 3 Świadkiem byłaś, głowo, jakim zbrodniom? W jakich krajach, państwach, w której stronie? Jaki łotr w nos ci błyskał pochodnią, w nos twój piękny jak słoneczny promień? Gdzie ty byłaś? Gdzie? Jaką ulicą niósł cię złodziej i mało nie skruszył? Biała głowo, czarna tajemnico rotterdamskich antykwariuszy. 5 Może miał cię w ręku swym Don Juan, Durer, Holbein, Tycjan, Lucas Cranach, może skrzypek Filip- Emmanuel, syn wielkiego Jana Sebastiana? 6 - Może właśnie Tycjan w noc wenecką, patrząc w ciebie, oszalał z zachwytu i od stołu wstał, i na szyderstwo włosy twoje przybrał w wianek z mirtu? 46 Wielka głowo wielkiego posągu, jaką wiosnę miałaś? Jaką jesień? W jakich kręgach musiałaś się błąkać w Europie jak w dantejskim lesie? Jaki kurz na ciebie spadał? Jakie wiatry? Jaka burza? Majowa? Śniegowa? by, przez Morza Czarnego szmaragdy płynąc, gwiazdą spaść na brzeg Azowa? 9 Tam spoczęłaś. I tam cię znaleźli pod trzcinami, głęboko, przy Donie. Ale powiedz wszystko. Jak mąż jestem, który wszystko wiedzieć chce o żonie — 10 W 1950 roku, zapatrzony, nocą, pytam ciebie: — Czyje oko było przy twym oku, może w Awinionie? Może w Bremie? II CHACONA KUSTOSZ Kustosz muzeum w Nieborowie mówi: Odnaleziona nad brzegami Morza Azowskiego przez ekspedycję uczonych Katarzyny II, w drodze zamiany z carycą dostała się w XVIII wieku w ręce magnackiej rodziny Radziwiłłów. Dzisiaj urodą swoją służy pracy — 48 OSTINATO Niobe, marmurze z mirrą! O, Niobe, Niobe, którą jeszcze śpiewał Ajschylos — tańczący wiersz czy tren dla chwały twojej, trochej czy jamb — powiedz, Niobe, co ci przystoi? Jak nad kartą pióro pochylę? w strofie safickiej? alcejskiej? Niobe, rodzajów pieśniarskich tyle, co wysp na Morzu Egejskim. Niobe, gdybym był dzieckiem twym, strun bym nie szukał: z wiosną dwa słowa, a jaki hymn: — Niobe! Jaskółka! I tylko tyle: Jaskółka! Niobe! I kwiat pod stopę. Lepiej by Kochanowski. Lepiej Prokofiew. Lepiej Chopin. To nic, Niobe. Twój głos goni mnie i przykazuje. To nic, że w ręce trudną muzykę. A ja spróbuję; chmur dodam, żeby rym się ściemnił, złocił się ciemniej, i sercem chlup! w Acheron — coraz niżej, coraz głębiej, tu? nie? Niobe! Piszczy w sitowiu wiatr. Marzną ręce. Czy to ta, czy to ta twoja twarz? 4 — Kronika olsztyńska Powiedz prędzej! Niobe! Czy ty masz może tyle sióstr, a każda ma twoją głowę? Oj, jaki wiatr, oj, jaki mróz, Niobe! Niobe! Przez piach, przez mech, przez mrok, przez torf pod niebem wykrzywionym jak dziwoląg — i znów przez noc, przez krakanie wron, Niobe, noj^i mnie bolą! Już nie pójdą, spoczną nieco. Heinrich, bujda , .Lyrisches Intermezzo": łza w wiolinie, tani spleen. Acheron, płyniesz? To płyń. 50 MAŁY KONCERT SKRZYPCOWY Te okna oświetlone... Kto tam teraz mieszka? Te okna, pelargonie, mostek, mała rzeczka, stara studnia z Neptunem, jabłoń, zieleń, ścieżka — a gdzie to jest? Firanki wiatr kołysał, konwalią pachnący. W lichtarzu stała świeca. Słowik grał na skrzypcach. Dzwoniło ciężko srebro gwiazd w warkoczach nocy -a gdzie to jest? 3 Niebieskim cyferblatem świecił z wieży zegar, po niebie zapóźniony wolno obłok płynął •— a potem księżyc wschodził i okna otwierał — a gdzie to jest? 4 W talerze cyrulika dął wiatr południowy, uliczką pies przechodził, niósł w zębach latarnię, bukiety, iskry, szepty spadały do wody — a gdzie to jest? 5 Zaręczyny w altanie. Perła. Szmaragd. Rubin. „Ballady i romanse". Imiona. Wiatr w polu. A księżyc, on do ucha mówił, mówił, mówił — a gdzie to jest? NENIA NIOBE Co za no-o-c, droga myli się, co za no-o-c, szosa bieli się; gdzieście wy-y, dziateczki, gdzieście są? z jakiej pijecie rzeczki wodę mdłą? W Paryżu-m was szukała • nie znalazła. I z lampą po kanałach. Lampa zgasła. Jaki mro-o-k jaki śnie-e-g! Boli! 0-och! O, Melpomenę! Gdzieście wy-y, dziateczki, gdzieście są? Moje jasne główeczki, kto was wziął? Może tutaj jesteście, tu, gdzie szłam, może tu, w tej szpareczce, może tam? Dokąd i-i-ść? komu żalić się? Nocy, nocy, w skałę przemień mnie, ale łysą i niemrawą, żeby żaden kwiat ani trawa, tylko wia-a-tr, ciemności, stada wron, i zwal w rzekę boleści, w Acheron. 52 III NIEBORÓW DUŻY KONCERT SKRZYPCOWY Jest lampa na łańcuchach, co dotknięta skrzypi: kobieta z parą rogów i ogonem rybim, zowią ją meluzyną, czasem bergamaską, pod stropem, nad cieniami jakby płynie płasko i światłami przemawia jak słowami człowiek. Właśniem pod taką lampą siedział w Nieborowie w twarz Niobe zapatrzony, Niobe z Nieborowa. Iskry od mełuzyny biegły wzdłuż belkowań i listopad nadchodził w zabłoconych butach z liściem klonu we włosach, z resztką słońca w sercu. Już nad bramą wjazdową błysły dwie latarnie. W mroku skrzypnęły graby. Wiatr, piejąc chóralnie, 7 » ostatnie siedem liści zerwał i zakręcił, frontem pałacu trącił i dalej popędził, bęben płaskorzeźbiony stłukłszy w tympanonie, aż jęk poszedł w tympanon, w herby i w chorągwie. 9 A jesień tego roku jak Śródziemne Morze płynęła. Słońce grało na liniach płaskorzeźb, 10 w muszkietach, w arkabuzach nieciło iskierki i w liściach, które pędził wiatr jak fajerwerki 11 dalej, dalej i dalej, wiatr jak ból przewlekły. A noce były zimne. I ptaki uciekły. 12 Tylko tam, kędy teraz tyle oczu sowich, a gdzie w czerwcu w jaśminie grał na skrzypcach słowik, 13 został blask, nawet nocą, jakby złotym pyłem przykurzony wiersz w złocie: Ja, słowik, tu byłem. 14 A w sypialni, co z klucza trudno się odmyka, nad miejscem, kędy stała szklana harmonika, 15 był arras, na nim wyspa w barwach mokrej mięty, na wyspie wiatr, co widać było z drzew przegiętych, 54 16 a jeśli do arrasu zbliżyła się świeca, widziałeś w ciemnej głębi, jak dzik gonił strzelca, i 17 jakoby w ilustracji do pożółkłych stronic pieśni pana Szekspira „Yenus i Adonis". 18 Zacząłem w Nieborowie po pokojach brodzić i od Niobe odchodzić, i znów do niej schodzić, 19 c powracać i uciekać przez korytarz przykry. Meluzyna w twarz Niobe upuszczała iskry, 20 z choinki Beethovena cacka spadające, które Chopin pozbierał i przemienił w słońce. 21 W arrasie wiatr dął ciągle. To cichł, to się zbliżał, to biegł przez cały rejestr, do basu się zniżał, 22 lasy dalej odsuwał, szedł przodem w sopranie (arras zdawał się tańczyć jak pajac na ścianie), 23 a wiatr w tryl strzelca plątał, dzikowi grał w nozdrza, rdzawą jesień prowadził jak Bacchus swój orszak: 24 • satyrów i Szopenów na triumf indyjski — jak w ministra Goethego „Elegijach rzymskich", 25 gdzie jest waz greckich opis, jakby grały smyczki nisko, wyżej Acheron, świeczki i duszyczki. SPOTKANIE 2 CHOPINEM Dobry wieczór, monsieur Chopin. Jak pan tutaj dostał się? Ja przelotem z gwiazdki tej. Być na ziemi to mi lżej: Stary szpinet, stary dwór, ja mam tutaj coś w c-dur (taką drobnostkę, proszę pana), w starych nutach stary śpiew, jesień, lecą liście z drzew. Pan odchodzi? Hm. To żal. Matko Boska, w taką dal! Rękawiczki. Merci bien. Bon soir, monsieur Chopin. y KONCERTU SKRZYPCOWEGO CIĄG DALSZY 26 Księżyc w globusy patrzał w bibliotecznej salce i po Morzu Śródziemnym wodził srebrnym palcem, 27 w Sycylię się wpatrywał, wędrował nad Francją, a potem wielkim łukiem znów biegł do Bizancjum 28 i monogramy swoje rysował na dzwonach, w sercach Archangelusa i Eutyfrona, 29 którym śpiewać kazała muza Taliarcha. Następnie po zegarach, lustrach, zakamarkach, 30 chmurę z siebie strząsnąwszy przy pomocy wiatru, okrążając fortepian i brąz kandelabrów, 31 krzywym strumieniem spływał, gdzie sala czerwona, gdzie na innej tkaninie był ślub Posejdona 32 złotem i srebrem tkany tak jak rym do rymu, a Merkury prezenty przynosił z Olimpu. 33 Wtedy gwiazdy podeszły i brząknęły w szyby: Panna, Wodnik, Lew. Łucznik, Bliźnięta i Ryby, 58 ^ 34 gwiazdy, gwiazdy najdroższe, gwiazdy rozmaite, te jeszcze nie odkryte i dawno odkryte: 35 Wóz Dawida i Lira, Pies, Venus i Waga. I nagle zgasły wszystkie. I księżyc też zagasł. 36 I meluzyna zgasła. Mrok drgnął niewyraźnie. A wtedy Niobe twarz poczęła jaśnieć, 37 najprzód biało, a potem srebrnie i niebiesko. I wtedym twarz jej poznał. I krzyknął jak dziecko, 38 kiedy matkę lub wodę zobaczy przez klony... jakoby piach wiślany i brzeg wytęskniony: 39 Niobe! Niobe! Latarko przez pagórki ciemne! Niobe! Donie! I Wisło! I Morze Śródziemne! 40 Jak żeglarz, w archipelag gdy wpłynie zawiły i wiatr światło mu zgasi, i już nie ma siły, 41 a tu burza się sroży i skał różnych tyle, z jednej strony Syreny, z drugiej strony Scylle 42 i ostatni blask zamrze na archipelagu, i ostatnia piosenka po ostatnim ptaku, « 43 ciemne wały o burtę nie przestają walić i światła nawet sercem nie można zapalić, 44 noc dłuży się, strach rośnie i cel z oczu znika, wokół ciemności kręte i ratunku znikąd, 45 a nagle gwiazda wzejdzie na niebios równinie i żeglarz krzyknie: ,,Gwiazdo!", i w gwiazdę popłynie 46 znowu wesół i pełen wesołej odwagi, bo gwiazda łódź prowadzi przez archipelagi.— 47 tak świeciła twarz Niobe. Jak ziemia ogromna. Brzask już łamał się. Nucił. Promień strzelał w okna. 48 Kustosz rano mnie znalazł jak nad matki grobem z twarzą w dłoniach nad tym marmurem Niobe. Niobe! 60 5fr :;- ;;- Co się łzą oświeciło, to słońcem wschodzi. Co się w ziemię wrzuciło, to się urodzi; co się w wiatr rozmotało, to się zmota. Za pagórkiem cicha woda. IV „O, RADOŚCI, ISKRO BOGÓW!' Piszczałkami, kadzidłem, mirtem i rozmarynem zdobił trwożny Horatius przepływającą godzinę, Niobe, córo Tantala, Niobe, żono Amfiona — My dla ciebie inaczej: tobie, Niobe, z wieczora dróżnik lampy zapala na kolejowych torach, Niobe, córo Tantala, Niobe, żono Amfiona — Tobie dzieci śpiewają. Tobie motor w obłoku. Tobie, Niobe, bo tyś jest krwią okupiony pokój, Niobe, córo Tantala, Niobe, żono Amfiona — a Dla ciebie dytyramb wykuwam, pod stropem pochylony złotnik, maszyno tkacka, chorągwie, chorale portów i lotnisk. Niobe, córo Tantala, Niobe, żono Amfiona — Gdybym był Taliarchem, panem na pięciu dzwonach, dzień i noc bym ci dzwonił w: Eutyfrona, Archangelusa, Mikołaja, Geriona, Acroceraunię, Niobe, córo Tantala, Niobe, żono Amfiona — 62 O, dźwięków jeszcze za mało, nam dźwięków trzeba wiele, my jeszcze odkryjemy mowę kamieni i belek, Niobe, córo Taniała, Niobc, żono Amfiona — Nowe zwierzęta znajdziemy na międzyplanetarnych łowach Na światło rozbijemy atom czasu i słowa, Niobe, córo Tantala, Niobe, żono Amfiona — Roztworzystym cierpieniem mądra, daj mądrość tym, co krzyczą: „Matko, czemuś nas, matko, nie urodziła na księżycu?" Niobe, córo Tantala, Niobe, żono Amfiona — Niech przemówią kamienie, drzewo, blacha i krowa, gwoździe, deski i beton, pustkowia i sitowia, Niobe, córo Tantala, Niobe, żono Amfiona — Niech dno rzeki przemówi, beczka kształtem, wiatr szumem, młotek w klarnet niech zmieni się, z instrumentu w instrument, Niobe, córo Tantala, Niobe, żono Amfiona — To my, kielnie i młotki, o świat ten mamy troskę, to nasze słońce oświeca zachodnie cmentarze morskie, Niobe, córo Tantala, Niobe, żono Amfiona — Tam, gdzie się światła gubią, pośród kopuł najwyższych palec twój, wielki promień, promieniem promień pisze, Niobe, córo Tantala, Niobe, żono Amfiona — 63 Tu kształty zamierają. Echo liczb słychać słabo. Płynie sen Scypiona przez wyzwolony kontrapunkt, Niobe, córo Tantala, Niobe, żono Amfiona — Sylaba Niobe sylaba nie Niobe dwie sylaby dwie sylaby cztery sylaby o sylaby sylaby sylaby sylaby Niobe, córo Tantala, Niobe, żono Amfiona — Nie ma śnieg ba śnieg śnieg sylaby ośnieży mama śnieg baba śnieg sylaba ba, Niobe, córo Tantala, Niobe, żono Amfiona — Kto mówi? mówi sylaba mama sylaba wysłowi słońcu mama słońce baba w abecadle słowik, Niobe, córo Tantala, Niobe, żono Amfiona — Sylaba jest to głoska lub kilka, które wymawiamy od jednego tchu: N10 — sylaba, BE — sylaba, chmurka przez C, H i zwykłe U. Niobe, córo Tantala, Niobe, żono Amfiona — A tyś jest i ta mała, co ją Stwosz rzeźbił, chmurka. I ty organy kolońskie rozrosłe w tysiące figur, ludzi, kwiatów, dziwokształtów, wielbłądów, nie mówiąc o małych wiewiórkach, Niobe, córo Tantala, Niobe, żono Amfiona — 64 L'art, 1'art tu es Niobe, Fart qui rit et pleure, plus vaste que vos canons, plus doux que le bonheur, Niobe, daughter of Tantalus, Niobe, Amphion's wife — W tobie Orlando di Lasso. W tobie waga i wiek. Mensch — ja, das klingt stolz. W iskusstwie cziełowiek, Niobe, córo Tantala, Niobe, żono Amfiona — Od bieguna do bieguna jedna sprawa, jedna struna, wiek w południu, blask w człowieku, śpiewa Niobe pieśń o wieku. Śpiewaj, Niobe, struny swymi, mą piszczałkę, także weź ją. Kto ci może co uczynić, kiedy jesteś wieku pieśnią! Ziemia blisko. Pieśni blisko. Pieśń się śmieje z bomb i kuł. „O, radości, bogów iskro, gwiazdo elizejskich pól!" Tyś jest wiatr i symetria, złoty deszcz i harmonia. Europę jak skrzypce trzymasz w swych niezmordowanych dłoniach, Niobe, córo Tantala, Niobe, żono Amfiona — Leśniczówka Pranie, 1950 5 — Kronika olsztyńska 65 WIT STWOSZ I. NOCNA PORA II. POLSKIE TERCYNY III. ROBOTA IV. SUPLIKACJE V. MISTRZ KOCHAŁ ULICE VI. MODLITWA MISTRZA VII. KOMENTARZ PROZA Vin. PIOSENKA O WICIE STWOSZU IX. FINAŁ X. PRZYPISY 66 I. NOCNA PORA Jeszcze kur nie zapiał pierwszy. Knot w glinianej lampie skwierczy. Cień nad głową mistrza Wita skalną paprocią zakwita. Po ulicy wiatr szybuje, ledwo wykusza nie urwie. Od Wawelu wieje śniegiem. Trwoga potrząsa człowiekiem. Księżyc jak wisielec wisi. Wnet w dzwony uderzą mnisi, sznur ułapią paluszyska: chwalże Pana, ziemia wszystka, dzwonem, wszelkim instrumentem Deum Omnipotentem. Przez Grodzką leci szalony, wydaje krakanie wrony, wronim głosem gwarzy z gwiazdką, zaraz miejska schwyci straż go. Bokiem od Mariackiej Wieży na powietrzu diabeł bieży, gramoli się do-księży ca. Za węgłem stoi złoczyńca. Przed gospodą w żółtych butach leży beznosy hultaj, ciężko dyszy, może kona, przy nim latarka stłuczona. Śnieg po Krakowie hula, leci, leci a leci. Ciemno u biskupa i króla. Ciemno na całym świecie. / Ciężka jest chwila przed brzaskiem. Ciężko rodzi się świt. W okno bite wichru wrzaskiem patrzy Wit. Co za noc! Jaki żal płynie na grzbiecie nocy jak na fali, przez te chmury w kształcie gotyckich fial, ostrołuków, kwiatonów, pinakli! Noc księżycem jak pochodnią wywija. W oczach ciemno mi. Jezus Maria! Lampa moja skwierczy i dogasa. O, nieszczęsna snycerzowa praca! Kto mi choć jedną świeczkę zatli na grobie za wszystkie blaski moich Zwiastowań i Wniebowstąpień? i gdzie mój grób? gdzie? w który jak dąb nocą zwalę się i tylko sowy osierocę? Tyle zgiełku. Tyle miast i bram. Farby moje czas jak liście przemieni. Ołtarz mój — samotny jak ja sam — o, jesieni moja, jesieni! Pieniądze? jak ćmy się rozlecą. Sława? nieraz płakał, kto cię miał. Przyjaźń? szukaj jej ze świecą nocą, na wietrze, wśród skał. Wiatr tylko płomyk ośwista i zgasi, i czmychnie sobie. A może właśnie tutaj, w tym Krakowie, nareszcie moja przystań? Może tu się nad robotą pochylę i wszystko z siebie dam — i krew, i trzewia — 68 i rozzłocę, rozśpiewam moją biblię, moją biblię z lipowego drzewa — i zaszczepię burzliwe serce w wielkich figur spojrzeniach i ruchach. O, moje życie snycerskie, łódeczko krucha — II. POLSKIE TERCYNY Wszystkie instrumenty nie wyrażą tego, co w sercu zamknięte: i flet jest kaleką, i organ, i arfa śpiewają nietęgo; nikt jeszcze nie narwał wszystkich róż, co płoną w łodyg kandelabrach: i sam Dawid pono nie umiał niekiedy sprostać trudnym tonom, a Wirgil „Enejdy" chciał spalić rulony i cisnąć do Lety; ni skrzypce, ni dzwony nie dźwigną piękności pagórków zielonych. Czasem rudy goździk więcej w swej koronce ma doskonałości niźli trąby grzmiące, niż wszystkie kapele królów witające. Niechaj w moim dziele gustują stolarze, mor-przyjaciele. Dla nich rzeźbię twarze i oczy wzniesione wyżej niż cesarze. 70 Dla nich, dla prostaczków, nie trza po omacku chodzić ciemną miedzą; oni słyszą nutę, com nie oddał dłutem, sercem dopowiedzą. O, bądź pochwalone, słońce niezmożone, słońce, które wracasz — w tobie nuta moja, gmerk mój i nadzieja: triumfalna praca. III. ROBOTA Pracowali śpiewający stolarze w ogrodzie, nad brzegiem rzeki, a gdy w zmierzch kończyli stolarze, zaczynały śpiewać słowiki. A była to już pora jaśminu, pora ptaków i pora blasku — i odbity w Wiśle Kraków płynął jak dziecinne, pozłacane cacko. Czas upalny był i zielony i niejeden papieża się nie bał, i dzwoniły, dzwoniły dzwony, zapraszając biednych do nieba. Gdy kończyła się noc księżycowa, do tej szopy nadrzecznej i dużej znów przychodził mistrz i snycował włosy, nosy, ręce i uszy, betlejemskie dziwa i dary, i kubraki, i szuby na plecach, pięknie wargi podbarwiał Marii, a łajdaków sromotnie oszpecał; kładł jabłuszka na złotych talerzach, wyżej gwiazdki, by świeciły nocą; sam się dziwił, że tyli świat mieszka w ordynarnym lipowym klocu. A tych kwiatków ile nasiał wkoło, tych konwalii mdlejących z tęsknoty! a jak oczy podniósł apostołom, by patrzały jak na samoloty! Potem złotem wszystko porozświecał (choć mu skradli niejedną uncję), w złoto zadął, aż strach obleciał zamki, diabły i dęby burgundzkie; 72 i siepaczów nękanych kiłą także w drzewie skrzypcowym wykonał, z księżycowym okiem, że aż miło, jakbyś patrzał na kamratów Wilona — jakby obstąpiły cię poczwary, bazyliszki, trzcina styksowa, jakbyś zasnął w dzień i ciemny Paryż ujrzał w oknie zamiast Krakowa. A tu pośpiech. Jeszcze drzewo Jessego musi być, i Anna, i Joachim, jeszcze taniec króla murzyńskiego i ta księga, i ten baldachim. Co do króla, to naprawdę nie wiem, bom nigdy nie oglądał Maura — i te figury z tyłu. — o, robak w drzewie i tych aniołków co niemiara. I żeby to wszystko wiatr obracał jak borem ciemnym przed burzą — a co do aniołków, to jeden rajca powiedział, że o jednego za dużo. I gadka już chodzi miastem, że z wykusza od mistrza Wita wylatują aniołki pierzaste z organkami, z lutniami, gdy świta; i że łeb mu skwierczy jak pochodnia od owego snycerskiego wysiłku, i że nawet pewnego przechodnia mistrz uwiecznił wśród swoich figur. Tylko jednej figury dla siebie mistrz nie umiał wy rzeźbić jaskrawej: kurtyzany z puzonem przy gębie, swojej doczesnej sławy. IV. SUPLIKACJE Piotrze Breughel! Giotto! Dante! Serce Van Eycka! czworolistna gwiazdo rozświecona, a przyjmijże do swego grona mistrza Wita, biednego człowieka. Oto jego całe bogactwo: ta drewniana klacz, pies, co nie gryzie, to jaskółcze ziele, a jest i ptactwo: sowa, sójka, a i małpka na fryzie. Niech mu tedy oręduje ta sowa, ptak Pallady z okiem jak zarzewie, on ją także pięknie wysnycował w śpiewodrzewie, w skrzypcowym drzewie; i ta sójka niech prosi za nim, byście wzięli go do swej kompanii, i te drzewiny w Otchłani, i ten dzbanuszek w Zwiastowaniu. Wszystkie gwiazdki najczystsze, też przemówcie za mistrzem: niech go wezmą w ramiona z ochotą Breughel Piotr, Dante, Van Eyck i Giotto. SOWA MÓWI: Ja, ptaszysko mądre i prorocze, co oczami świecę w ciemne noce, z gałązki schodzę i proszę, byście mistrza przyjęli w swój poczet. 74 V. MISTRZ KOCHAŁ ULICE I na mnie popatrzał, kiedym żebrał w bramie; i na nas, na cacka rozłożone w kramie; i do mnie zagadał, kamiennego pawia, tu stał, gdzie ta krata, i ze mną rozmawiał; potem w prawo skręcił, o, tam, gdzie to okno; a mnie, ten bukiecik, swoją ręką dotknął. Potem poszedł dalej śladem tych warkoczy i zgubił konwalię, złotogłów i storczyk; ja, koń rozpędzony, małom go nie rozgniótł. A tam, z tamtej strony, niebo stoi w ogniu; pożar to sto pociech, a dzisiaj już szósty: pędzą urwipołcie oraz drapichrusty, kuternogi, igrce, dziady kalwaryjskie; leci przez ulicę bardzo dużo iskier. Zgasło. Ciemno wszędzie. Nagle zima przyszła. A ulica pędzi, ulica, ulica; ta szeroka w górę, a ta kręci pięknie; przemijają króle, a ulica biegnie; było słońce z rana, a tu nów księżyca; pędzi opętana ulica, ulica: przez rynki i place, prędzej, prędzej, prędzej! pokrzywione twarze, podniesione ręce. Na wiosnę śmierć stuka. Rybka na Popielec. A osieł na kółkach w Palmową Niedzielę. A tu taka mała uliczka spadzista. Lutnia się ozwała. Zza chmur słońce błyska. Jesień. Leci liście. Pobrzękuje struna. Popatrzcie: Stwosz idzie i zbliża się ku nam. 76 VI. MODLITWA MISTRZA „Ja nie po to tutaj przyszedłem, by z gamratkami gzić się i popić, ale na ciężki trud. Dźwigam go ledwo. A ten ołtarzyk to mój podpis. Co panowie rada uchwalili, tom wykonał, jak trzeba., Niebo? Nie mówcie mi o tym, moi mili. Więcej we mnie ziemi niż nieba. To dla wielkich panów bankiet w niebie, a ja nie byłem nierób." (Gdyby Stwosz dzisiaj żył, to by rzeźbił monterów i szoferów). „Wszystkom w dzieło tchnął. Nic tu nie dodasz. FINIS CORONAT OPUS. Warsztat zamilkł. A to nie jest mistyczny ołtarz; to są ludzie, co chodzą ulicami. A ja do Norymberg!. Może na mękę. But dziurawy. I wszy mnie gryzą. Ale idę. Idę aż pod ten wydęty jak ośli pęcherz horyzont." VII. KOMENTARZ PROZĄ 25 lipca, na Jakuba, ołtarz obchodził swoje siódme urodziny. Był rok 1496, dziewiętnasta szczęśliwa, ale ostatnia dżdżysta jesień Stwosza w Krakowie. Już za bramą miejską, dopędził go stolarz (Laszlo Władysław), ofiarował mu na drogę woreczek żytniej mąki i pocałował go w rękę. Na drodze było błotno i ciemno. 78 VIII. PIOSENKA O WICIE STWOSZU Gdy go matka rodziła zimowego wieczora, nie wiedziała, że synek będzie z drzewem się porał. Synku, niebo się chmurzy. Zasłonię cię od burzy. Nie wiedziała, że z domu pójdzie w dalekie światy i że drzewo przemieni w ludzi, ptaki i kwiaty. Synku, niebo się chmurzy. Zasłonię cię od burzy. I poszedł syn udały nocą, w stronę tej gwiazdy. W drodze tylko migały rzeki i miejskie baszty. Synku, niebo się chmurzy. Zasłonię cię od burzy. Nieraz westchnął: — Oj, ciężko, ale tak już na świecie. Byłem tylko miał drzewo, a do drzewa narzędzie! Synku, niebo się chmurzy. Zasłonię cię od burzy. Dłutkiem w słoje lipowe i w mig: z kawałka drąga professorowi sowę, miłującym — gołąbka Synku, niebo się chmurzy. Zasłonię cię od burzy. Taki wiatr, mój syneczku, zbójcy chodzą po drogach. Oj, nie przechodź tą rzeczką, woda taka głęboka. Matko, rękę mi podasz. Ja teraz rzeźbię ołtarz. Lampę tak późno świecisz. A może jesteś w biedzie? Oj, ulicą koń pędzi, jeszcze mi cię przejedzie. Matko, matko, mój skarbie, koniam wy rzeźbił także; strzemię i Zwiastowanie, wszystko w złocie się pali — i zamki blankowane, i owieczki na hali. Synku, niebo się chmurzy. Zasłonię cię od burzy. A tu widzisz? tu Maria i Jan, i gwiazdki małe, a te szaty wiatr targa, bo wiatr też wystrugałem. Synku, w niebie wiatr wielki, Nie chodź do Norymberg!. Ale poszedł. Przez deszcze. Z pieśnią gniewną. Jak Dawid. Polską żył. Co najlepsze, wszystko Polsce zostawił. A Krakowowi serce jak jabłko na jabłoni; a skonał w Norymberdze; a nikt nie płakał po nim. Synku — 80 IX. FINAŁ To trud zrodził urodę: wodę, trzcinę i gwiazdę, sonet i dumę kopuł, mosty i łuk tympanonów, to trudem dłuta obudził w marmurze z Pentelikonu Fidiasz konie, na fryzie, w procesji panatenajskiej. Manifest Komunistyczny wiedzę, walkę, odwagę z treści trudu wydobył, wypalił jak złotą rudę. I tak się czasy zaczęły. I naszym kieruje trudem odkrywca rzeki trudu, ten, który spoczął w Highgate. Śpiewam dni naszych czasów: hale świetlic fabrycznych, gdzie poezja wybucha przy dźwiękach akordeonów blaskiem na kontynenty, w horyzont od horyzontu; śpiewam jaśmin i miłość w miastach socjalistycznych. Śpiewam lotnisko warszawskie, śpiewam lotnisko krakowskie, śpiewam lotnisko wrocławskie, śpiewam przestrzeń i słońce, skrzydła odlatujące, skrzydła przylatujące z Pragi i Bukaresztu, Tirany, Pekinu i Moskwy; i bystre oczy lotników, i kształty wszystkich obłoków, i wiatr, co się nagle zrywa, i znikające drzewa śpiewam, wznosząc się w górę, w chmury, lecę i śpiewam ojczyznę moją ludową, młodzież, przyjaźń i pokój; to w tobie, Gołębioskrzydły, trudowi służą lotniska, tobie wiersze i węgiel, kantaty i samoloty, w tobie dzieło Stwoszowskie w obłokach grzmiącej pozłoty schodzi w nasze ulice i dzień nasz zdobi, i błyska. Śpiewam dzieło snycerza. Niechaj przemówi do was czułą logiką sztuki, a wiersz niech idzie za wami jak jesień czerwonolistna potrząsająca chmurami, jesień morska i górska, basowa i sopranowa. Oto jest czas podniesiony, oto jest czas urodzaju na porty i na kominy, i pieśni nasze plebejskie; patrz: od wioski do wioski kino wędruje wiejskie. Traktor budulec wiezie. Żołędzie z dębów spadają. 6 — Kronika olsztyńska Q 1 Wiek w popołudnie wstąpił. Od wzgórza blask się rozszerza: to świeci miasto pokoju harmonią ludzi i maszyn. Dni dniom pochodnię podają. I kształtujemy dni nasze jak krajobrazy techniczne, jak drzewo ręką snycerza. Oto znowu po nocy dzień się przebudził wesoły, słońce na stół mój wchodzi, dzikie wino na okno; otwórz okno szeroko, otwórz ramiona szeroko, popatrz: jabłko dojrzewa. Dziecko idzie do szkoły. 82 X. PRZYPISY Dom na wzgórzu. Z oknami dziesięcioma. W każdym oknie pelargonia nieruchoma. Dom ceglany w słońcu się rumieni jakby wielkie jabłko na jesieni. Pelargonie stoją w równym rzędzie. Dzikie wino zwiesza się wszędzie. Powój pachnie. Pszczoły miód biorą. W górze las. A w dole jezioro. Wieczór. Świateł na podwórzu skąpo. Wielki Wóz przesuwa się nad pompą, za nim gwiazdy, każda ze swą latarnią — i podwórze jest jak planetarium. A ten obszar napełniony mrokiem, który widać ze wszystkich okien, to co dźwięczy po wszystkich stronach, jakby struna za wysoko nastrojona: szmery liści, kształt chmur i fale, i horyzont lecący coraz dalej — to jest noc czerwcowa w trylach, w trelach, co obchodzi okna jak kapela. (Tak wyglądał dom, w którym niniejszy poemat został napisany) Leśniczówka Pranie, 1951 DWÓCH PLOTKARZY Dwóch plotkarzy (gęby ponure, od gęb ponurych strońcie) zobaczyło niewielką chmurę rano na horyzoncie. „Deszczowa!" — powiada pierwszy. „Gradowa!" — ten drugi plecie. „A w każdym razie koszmar." (To zdanie rzekli w duecie.) „A z chmury (szept) ... pan już wie...' „Wiem, wszak nie jestem idiotą." „Chmura obrywa się." „No i co dalej?" „Potop: Woda, panie, po kuper, po chwili pod sam dach już i potop, kubek w kubek jak przepowiedział Malachiusz; we środę stają koleje, we czwartek kometa w nocy, a woda się leje i leje, i znikąd, panie, pomocy; koza znika i krowa, nawet mróweczki nie spotkasz. To chmura potopowa" — powiedział pierwszy plotkarz. A drugi na to: „Ee tam, dwadzieścia złotych^ kładę, że gradowa. Mur-beton, że nas wy tłucze gradem; chmur badając fatalność, niejeden strawiłem rok ja, to moja, panie, specjalność hydro- i meteorologia; 86 ta chmura to to samo to jest ta sama chmura, o której Nostradamus rzekł w księdze «De natura», że »z chmury grad wypełznie wielkości jajec strusich i wszystko na ziemi sczeźnie (tak stoi w Nostradamusie), i zniknie opał i nabiał, gdy zgroza przybierze rozmiar«." A nagle wietrzyk zawiał i chmurę owiał i rozwiał. Szkoda tylko zakładu, bo ni deszczu, ni gradu. Zmartwili się nieboracy, że prysły tęsknoty tajne — bo plotkarze nie lubią zwyczajnej pracy, plotkarze lubią tylko rzeczy nadzwyczajne: jak deszcz, to potop na kraj, jak grad, to wielkości jaj, a grunt, żeby łgać, aż mdli, jak Madryt i Bi-Bi-Si. A gdyby ktoś rzekł mi tu: „Ezop bez zwierząt? To blado!" Odpowiem: Plotkarzy i dwu starczy za całe stado. 1951 BAJKA O SIEDMIU KWIATKACH GŁUPICH Była łąka... Ale coś nadzwyczajnego, gdy to wszystko zakwitło w lecie! słońcofeeria, panie kolego — tylko kłaść się i grać na flecie. Łąka po prostu jak łóżko sprężynowe, z pachnącym pledem. I siedem zdobiło kwiatuszków tę łąkę. Słownie: siedem: Fijołek, Rumianek, Storczyk, Dziewanna, Róża i Mak, i Półgłówek Podksiężycowy (sublunarium idiota Sprack). Że różne miejsca i pora tych kwiatków, a tu są razem, nie wińcie za to Autora, w bajce rzecz ujdzie płazem. I rzekł Fijołek: ,,0 jaka szkoda, żem nie jest Makiem, bo w życiu Maku (czy Mąka?) nic nie idzie na bakier. Wszystko przez ciocię. Jako Mak mógłbym np. wydać poemat w dwunastu tomach. Ale tak los chciał widać. »0 głębi mych oczu piwnych« — taki był tytuł. Wyśmiane!! Bo jestem taki dziwny..." A teraz mówi Rumianek. Rumianek: „Co do mnie, otóż no różaną cierpię nostalgię, 88 bo Róża nie ma kłopotów, a tylko pachnie i pachnie. A ja na tej łące stoję i — można powiedzieć — więdnę. O, życie, życie moje tragiczne i moczopędne". Zaś Róża, Róża, która przywdziewa białą togę, powiedziała: „Jestem ponura, ".-^ bo ja w takich warunkach, x gdzie nie ma zrozumienia dla K-Ą-T-Ę-placji i specyficznych natężeń duchowych, i życia osobiście wewnętrznego, i metafizyczności, i wytwornego pesymizmu, i irracjonalnej przygody w fis-mol z mruczeniem, i tych rzeczy, itd., itd., itd. — w ogóle rozkwitnąć nie mogę". Podobnie powiedział Storczyk, Dziewanna, tudzież Mak i Półgłówek Podksiężycowy też się wyraził tak. I podczas tych debat w wodzie trzy razy odbił się księżyc. Lecz po łące też Autor chodził, Autor jak kwiat naj cudniejszy. I rzekł do kwiatków: „Panowie, to ple-ple będzie dopóki? Pozwólcie że zrobię z was bukiet". I zrobił. I dał go krowie. 1951 DYREKTOR I POMNIK Pewien Osioł, co myślał o sobie bógwico i bógwico sobie wyobrażał, jednego razu, idąc ulicą, spotkał Rzeźbiarza; i tak do niego: ,,0, chyba sam Jowisz tu pana niesie, świetnie, żem pana przydybał, zrobi pan moje popiersie; żeby, pan wie, z mojej gęby blask taki bił i dowcip, no, krótko mówiąc, żebym przeszedł do potomności. Najlepiej, wie pan, w marmurze, nie, nie w marmurze, w granicie, bo granit trwa jeszcze dłużej, w granicie to znakomicie. A może spiż? Co pan mniema, żeby tak, panie, ze spiżu? Widziałem przed laty trzema coś takiego w tym... ee... w Paryżu: Przedmieście. Pnie się powoik. Cisza. Igraszki słońca. A tors, panie, stoi i stoi, a pod nim kolumna jońska; dalej maliny i woda, o, fotografię mam tu. A może po prostu ze złota, a oczy z wielkich brylantów? Mistrzu, niech pan się postara, nie będę zwlekał z zapłatą. A może w chmurach z gitarą? Mistrzu, ach, co pan na to?" 90 Rzeźbiarz tak odparł: „Pomału! Wszystkie projekty są dobre, tylko że brak materiału to, Dyrektorze, problem; bo jeśli chodzi o pana, to takiego szukaj ze świecą. Rzecz musi być wychuchana, a nie tak, żeby byleco. Ja mam dla pana materiał, co nie ma go w żadnym sklepie." „Przepraszam, jaki materiał?" „Przyjdzie zima, śnieg spadnie, to pana ulepię." 1951 BAJKA O SŁOWIKACH Były takie sobie zarośla nad brzegiem takiej sobie rzeki, w rzece żyły raki i ślimaki w muszlach, a w zaroślach, w zaroślach mieszkały słowiki; kilka prawdziwych z pierza i z mięsa, reszta z tektury, tak! „No, cóż, tektura także swój sens ma — jak wyraził się pewien rak — z tym zastrzeżeniem, proszę ja kogo, że tektury śpiewać nie mogą." I rzeczywiście: Nocka za nocką, gdy miękko, a energicznie jaśmin perfumował noc szopenowską, słowiki śpiewały ślicznie, lecz te z tektury ni be, ni me, więc pyszne były i złe. W dodatku czasem z majowej chmury, folgując potrzebie swej, deszcz spadał i wtedy w słowikach z tektury rozklejał się jakiś klej, dzioby im opadały i nóżki też — o, podły, śmieszny deszcz! tyle z niego, że sika; każdy przyzna, że sikanie to intelektualna płycizna, dżdżyste to jakieś takie, pluszcze i szumi cości jedna z tych przyrodniczych idiotyczności. Lecz prawdziwe słowiki były innego zdania. Nawet w grad nie przerywały śpiewania. I tak mijały noce, przemijały deszcze, wiatr mruczał w murawach i w darniach — 92 zaś słowiki z tektury były zawsze pierwsze, gdy księżyc wypłacał honoraria. Księżyc pytał się, za co — niby, za jakie pieśni, a słowiki z tektury: „Ba! my śpiewać nie umiemy. Lecz geniusze jesteśmy." „Jak, przepraszam?" „Geniusze." „Ahaa." 1951 KLIENT WYMARZONY Kapelusze. Kapelusze. Numery małe. Numery duże. Żaden nie trafia w sedno. „Dlaczego nie ma średnich numerków?" stawiam pytanie. Pytam cierpko. Bo ja mam głowę średnią. A w ogonku ktoś śpiewa • z Mozarta uwerturę, oczy ma jak ze srebra, a czuprynę jak chmurę. Dziwny facet zaiste. Raz rumiany. Raz blady. I uszy ma srebrzyste. I zbliża się do lady. Uśmiechnięty radośnie swą uwerturę pieje. A głowa raz mu rośnie, raz (o rany!) maleje. Kapelusz siłą rzeczy każdy leżał jak ulał, więc facet nie złorzeczy, lecz bierze i wybula. Z powodu tych fantastyk szmer powstaje wśród osób, bo zgłębić pragnie każdy te sztuczki i ten sposób. Czy to elektrycznością? Czy jaki zastrzyk nowy? A gość na to: „Po prostu! Mam zmienny rozmiar głowy. Raz jest taka jak bania, że nie przejdzie przez lufcik, 94 raz mała niesłychanie, bo robię się maciupci. A po czasu upływie mogę głowę powiększyć". „Lecz kto pan jest właściwie?" „Księżyc." 1951 SKROMNOŚĆ Na Pocztę Główną w Warszawie przyszedł list strasznie pomięty, z adresem brzmiącym ciekawie: DO NAJLEPSZEGO POETY. Nazwiska ani ulicy nadawca nie podał wcale, więc naradzali się wszyscy, co z fantem tym począć dalej. Żeby nie wyszła gafra, list odesłali do Staffa. Staff oddał go Tuwimowi, a Tuwim na to tak powi: „To nie ja. A wy się boczcie." I list znów leżał na poczcie. Żeby więc skończyć z kłopotem, kierownik poczty rad nierad wziął w rękę swe pióro złote i dał do gazet inserat, że „list jest taki i taki, więc się zgłaszajcie, chłopaki". Taaak. I teraz wciąż się ktoś zgłasza, i problem wciąż się rozszerza. I stoi kolejka straszna na długość jak stąd do Zgierza. 7957 7 - Kronika olsztyńska ZŁUDZENIA POPULARNOŚCI Pewnego dnia (a dzień był piękny jak skrzypce) szedłem sobie spacerkiem przez place i przez ulice. W parkach grały kapele. Rzecz się działa w niedzielę. Lecz co mnie zastanowiło, można powiedzieć, ogromnie, to to, że wszyscy tak miło się uśmiechali do mnie; czy kto szedł pieszo, czy jechał, każdy się do mnie uśmiechał. „Hm — myślę — hm... w rzeczy samej cóż to jest? Popularność. Popularność nad popularnościami i wszystko popularność. To pewnie ten mój poemat, co go w sercu noszę. O, rozkosze! O, nieba! O, nieba! O, rozkosze! A może, może przez eter puścili coś całym światem, że »powitajmy poetę«, że »czcijmy«, że »onorate«. I przez to tak w bębny biją, i przez to tak czczą laurowo; przez to uśmiechy. Triumf na skalę wszechświatową". Dopiero pewien facet, kiedym zapytał go się, rzekł: „Wyszedł pan na spacer z wielką plamą atramentu na nosie." 1951 98 BAJKA O DREWNIANEJ GŁOWIE Na Nowym Świecie, w świetle latarni, leżała głowa w antykwarni, może dziwoląg etnograficzny, a może przyrząd do sztuk magicznych, z zewnątrz toczona, wewnątrz drążona, głowa- curiosum, fikcja szalona, w każdym razie zwyczajne drewno, drewno, drewno. Na pewno. Że lubię rzeczy wyjątkowe, nabyłem ową drewnianą głowę, niosę do domu, rozwijam papier, a żona patrzy i łza jej kapie, w końcu monolog: „Och, moje złoto, po coś to kupił, na co ci toto? Ja mam wydatki: i to, i owo, a ty do domu nagle z tą głową. O, biedna jestem ja losu pastwa, jak ty co zrobisz — same dziwactwa; gdy patrzę na nie, ból mnie przeszywa, zabierz tę głowę, dość mam tych dziwactw". (Monolog rośnie, słowo do słowa, a między nami drewniana głowa.) Żeby więc nieco błysnąć dialogiem, tak się odzywam: „Prawdą a Bogiem, to mną kierował rozsądek zdrowy, wnet pojmiesz sekret drewnianej głowy". I żeby dowód poszedł za słowem, lekko nadziewam głowę na głowę. Wchodzi kolega (z drewnianą głową), co dawniej patrzał na mnie surowo. Widząc, że też mam drewnianą kulę, zaczyna do mnie przemawiać czule, mówi: „Mój kotku!". Siedzi do rana. Drewniana głowa. Głowa drewniana. Nazafutrz o mej drewnianej głowie wieść się roznosi jak ryki krowie, chwalą w południe, wieczór i rano drewniane głowy głowę drewnianą, kariera rośnie, szacunek wzrasta, jestem na ustach całego miasta, duch mnie nie męczy apollinowy, mam pełny spokój. Z powodu głowy. Niech żywe głowy budują, a ja tylko oceniam, tylko zagajam, tutaj postoję, tam się powiercę, tu coś uzgodnię, tam coś zatwierdzę, rozkoszny dzionek strzela jak z bicza. O, głowo moja! o, tajemnicza! którą znalazłem gdzieś w antykwarni? Na Nowym Świecie? W świetle latarni? Czysty przypadek. I cóż wy na to? Jestem szczęśliwym biurokratą. 1951 100 HISTORIA RUDEGO i POCHODZENIE II DZIECIŃSTWO III POLOWANIE IV CHOROBA RUDEGO V ŚMIERĆ RUDEGO I POCHODZENIE To był pies! Z sercem i z siłą. Z charakterem jak kryształ górski. Drugiego takiego nie było na całym Pojezierzu Mazurskim. Od Węgorzowa po Wiartel, od Ełku do Ostródy szedł rozgłos wodą i światem. Rudy! Rudy! Rudy! Bo sława, jak się rozniesie, to leci, jak wiatr, daleko. Nie było trzcin na jeziorze, nie było jałowców w lesie, które by nie znały Rudego. I wszystkie wiedziały wioski. Nida, Krzyże, Karwica, że jego ojcem jest pies kurpiowski, a matką Żaba, wilczyca. Pies kurpiowski wciąż biega, nikt nie wie, w której stronie, Żaba zające goni — tylko Rudego nie ma. Ta książka mówi o nim. 102 II DZIECIŃSTWO Kiedy Rudy był mały, ciągle mu się nogi plątały, taki był okrągły i niezwinny. Kroki stawiał nieduże; żeby przejść przez podwórze — zużywał na to pół godziny. Dzieci (a dzieci w leśniczówce było wiele) wołały na niego „Serdelek" albo jeszcze gorzej: „Bania". A Rudy myślał: „No i co z tego?" i podróżował, i ssał mleko, i miał swoje upodobania. Lubił wzrok zadzierać do góry, obserwować muchy i chmury albo jak leśniczy drzewo rąbie; a kiedy w letnie wieczory zapalały się gwiazdozbiory, mały Rudy warował przy pompie. Przez oczy przymrużone widział leśniczego i jego żonę, i różne kolory, i linie, i jak z łąki, wracał koń wysoki, i jak indyczki i kwoki wchodzą do kurnika po drabinie. Ą gdy późnym wieczorem książyc błyskał nad borem jak zegarowa tarcza i dzik tukał pod owsem, Rudy wiatr wciągał nosem i warczał. Rudy urodził się w sam Nowy Rok, a na Nowy Rok padał śnieg, a śnieg padał tak: Płatek, płatek, za płateczkiem płatek, każdy śniegu płatek ze śniegowych gwiazdek. Gwiazdka, gwiazdka właśnie w niebie zgasła. Rudy się urodził i mleka się nassał w Nowy Rok. Potem słońce zaczęło wschodzić, a słońce wschodziło tak: —Nad pagórkiem, nad laskiem, coraz więcej promieni, cień ucieka przed blaskiem, zorza drzewa rumieni. Kto popatrzy na niebo, piękne chmury zobaczy. Pędzą chmury pyzate jak policzki trębaczy w Nowy Rok. I wiatr zaczął dąć, a wiatr dął tak: „Zgubiłem przed wielu laty mój błękitny kapelusz, biegam więc z gołą głową, bo mi kapelusz spadł. Gdyby jednak ktoś znalazł mój modry kapelusz, niechże mi go odeśle, Mój adres: ZIEMIA, WIATR". Potem przyszły dzieci, żeby powitać Rudego: — Jaki śliczny! — Jaki tłuściutki! 104 — Jaki mały! — Jaki malutki! — Jaki nosek! — Jakie uszki! — Jaki ogonek! — Jakie nóżki! — Jak ssie mleko! — Jak ssie mleko! Wszystkiego dobrego na Nowy Rok! I tylko mały Józio do leśniczówki nie wszedł, bo wiatr mu czapkę zerwał, poleciała na wietrze i wpadła do przerębla, a w przeręblu głębia. Czapka dobra, futrzana, a bez czapki gorzej: pewnie już mu tę czapkę poszarpały węgorze. III POLOWANIE Nad Jeziorem Nidzkim nocą sowa buka. Nad Jeziorem Nidzkim stoi leśniczówka. ł W niebie jeszcze gwiazdy świecą migotliwie, a na polowanie już idą myśliwi. Idą śmiało, żeby spotkać się z dzikami, idą w cztery strzelby i z czterema psami. Dzik to wielki szkodnik, a zęby ma dobre, żre owies dorodny i niszczy kartofle. Walczyć z nim nielekko, można stracić życie i z psami dlatego na dzika się idzie. Spójrzcie: to leśniczy, a to są gajowi — właśnie idą w ślepia zaglądać dzikowi. A na przedzie Rudy szczeka z zagajnika, Rudy — postrach dzików, Rudy — wielki dzikarz. Przeleciała sroka, białe piórka na niej. Pierzcha tuman. Dąb zaszumiał. Będzie polowanie. 106 Cały dzień polowali myśliwi, niestety, nie udały się łowy, przyszedł wieczór i zaczął padać deszcz, i do domu poszli gajowi. Dobranoc gajowym trzem powiedział w lesie leśniczy i naboje w torbie przeliczył, i do domu też ruszył. Z psem (tylko naboje przeliczył). A pogoda zaczęła się psuć nie na żarty, grom strzelił w borze i wielka żaglowa łódź zaczęła pędzić po jeziorze. 1951 SANIE Noc jak bas. • Księżyc wysoko jak sopran, gość u chmur ośnieżających drzewa — zima, zima, jaka tam zima! skoro jak majowy słowik śpiewa. Gdzieś wysoko ciemny wiatr przeleciał, księżyc wszystkie drogi porozświecał, wszystkie czernie w chmurach, szparach, wronach; a tu droga przez las, przez noc, przez księżyc i trzy dzwonki z końskiej uprzęży dzwonią jak zapomniane imiona. Srebrną drogę przebiegł srebrny zając. Srebrny promień podkradł się pod sowę. Sowa patrzy. A tu płatki śniegowe z nieba na ziemię spadają. Jaka tam sowa — to także księżyc. A śnieg się ustatkował i położył się, i leży; patrz: promieniowanie, blask na śnie. Ruszają się sanie. Leży śnieg. Za tobą, przed tobą las i las. Jak jabłko w ręku czas. Twarz. Cienie. Oczy. Z moimi zgasną. To moja ręka. To twoja. Rozłąka — ciemność. Twarz — jasność. Twarz — twoja. Twarz twoja. Dzwonki. Ze srebrnych łez. Dzwonią. Daleko. Ciężko. 108 Twarz twoja mała. Twarz twoja jest. Twarz twoja jest jak słoneczko. Trzy dzwonki dzwonią. Imiona trzy. Do domu już niedaleczko. Świerk strząsa śnieg na wesołe łzy. Twarz twoja jest jak słoneczko. Poroztwierał księżyc drogi wszystkie, porozkładał swój niebieski ogień, nasze sanie zima "otoczyła, pora wróbli i świecących okien. Jadą sanie,, cień drogami ciągnie: skośny dyszel i czapka futrzana. Wierzby straszą. Śnieg skrzy się. Trój dzwonkiem koń jak dzwonnik kuranty wydzwania. Atramentem z serca mojego, literą rzymską i grecką wypiszę trzciną na śniegu: twarz twoja jest jak słoneczko. A wiosną — jaskrem wzdłuż drogi. A w lecie — chmurami w lecie. Przeczytają pisanie ptaki. I rozniosą. Po całym świecie. A może i w inny czas, w inne serca i w inne okna, w czyjąś noc sierpniową brzmiącą jak bas, w księżyc, w księżyc, rozśpiewany jak sopran. 1951 KSIĘŻYC Po kręgu zakreślonym starannie toczy się świecący mój mechanizm; każdą linię, bryłę i płaszczyznę trącam tym świecącym mechanizmem, stąd cień srebrny podczas nocnych godzin, co po świecie jak po twarzy chodzi. Poruszone mą wielką sprężyną rzeczy martwe tak jak żywe płyną, barwę, nazwę, kształt, wagę i wymiar w dźwięczną płynność zmienia noc. olbrzymia i ucicha wiatr, i milknie sowa, gdy nadchodzi pora księżycowa. Mosty tracą kres. Smyczki się dłużą. W miastach zjawia się pochyłych dużo nagle ulic. Dzikie wino gore i się zwija raz w es., raz we flores. Na balkonach i na balustradach każdy promień swój rebus układa, a gdy ciemność zgasi część promieni, rebus wraca do ciemnej przestrzeni, jak do matki, tam gdzie pędzi w chmurach wyzwolona z liczb architektura. I znów z morza rzeczy, z głębi dennej wynurzają się kontury zmienne, ogmatwane z wszystkich stron księżycem, promieniami, co tną jak nożyce; kamień jęczy, mówi swoją skargę, w bas się zmienia, a z basa w latarkę, . 112 z tej latarki w twarz, a potem znowu w jakąś inną formę księżycową, w jabłko, w lichtarz, w binokle na nosie, i znów w ciemny wiatr na ciemnej szosie. Ulicami, ze ściany na ścianę, blask przenosi swe linie łamane; •i plac, że przejść nie można, tak zasnuwa, schody kradnie i okna przesuwa, klucze giną ludziom, dyszle koniom, wszystkie dzwonki jak na alarm dzwonią — a to pełnia leci rozświetlona, fruwająca, świecąca filharmonia. Wtedy, wtedy wchodzi światło moje w najtajniejsze skrytki, w mózgu zwoje, w tony kruche jak szkło, w wieczne malwy, w rzeki wszystkie, wzgórza, czasy, barwy, w oczy ptasie i psie, i kobiece, w lichtarz srebrny i zieloną świecę, w dzikie wino po ścianie się pnące, we wszystko kuszące, mijające, wirujące niezmierną przemianą, i wszystkiemu powiadam: Dobranoc. Któż ja jestem? Płochy blask na ścianie, a to moje polskie pożegnanie. Rzeczy miłe, ponure i jasne, dobrej nocy! Ja za chwilę zgasnę. Światło moje cichnie jak muzyka. Ten promień niech zostanie. Ja znikam, Lecz nim zniknę — byście pamiętali — mój ostatni koncert dam w tej sali; 8 — Kronika olsztyńska prosto z nieba, przez szybę, na ścianę wsrebrzę się i przed pulpitem stanę, cztery walce zagram, z tłumikiem, cztery walce nieśmiertelnym smykiem, pod kopułą ciemną i wysoką — a to będzie tylko wirowanie, zakwitanie i przekwitanie, czas tańczący, cztery pory roku. Śnieg i pustka, owoc i pragnienie, gwiazd imiona i bez imion cienie, i pustynia, i zieleń kobieca, i zgiełk w sercu, i gwiazda nad świerkiem wszystko kręci się na kole wielkiem, a ja szprychy w tym kole oświecam. To są moje sprawy księżycowe, bardzo trudne, chociaż tak nienowe. Widzisz? w górnej szybie srebrna głowa? To ja jestem, pełnia koncertowa. Zawieszony u tej szyby górnej, tobie świecę w noce niepochmurne. W listach twoich przekręcam litery, na twe loki spadam deszczem srebrnym i sen tobie śni się w noc wrześniową, żeś trąciła gałązkę deszczową — i twe oczy, jak dwa lichtarzyki, w dwie radości świecą, w dwa płomyki. Potem, świateł różnych szafarz szczodry, z światłem zbliżam się do twej kołdry; świecąc jak latarnia światłem sutym, kołdrę twą zahaftowuję w nuty, 114 w gwiazdy, w gwiazdki, w całe Drogi Mleczne, w chmury, w ptaki, w baszty średniowieczne. A ty, srebrna, śpisz ze srebrną twarzą, i jest nocny czas, i sny się marzą. Gdy odejdę, nie płacz, moja żono — ja księżycem wrócę pod twe okno. Kiedy w szybie promień zamigoce, wiedz: to ja. Twój księżyc. Serce nocy. 7952 [ŻE MAM OCZY...] Że mam oczy, mówią o mnie dzieci, o mnie tomy spisali poeci. Jeden zwał mnie misą, drugi dzbankiem, trzeci asem pik, czwarty barankiem, piąty psem, a szósty kolegą, lecz nic o mnie nie rzekli mądrego. A ja lecę nad niebieską tonią, fruwająca, świecąca filharmonia. Światła dużo mam. Więc światłem prószę i na czapki, i na kapelusze, i na psy tak samo, i na gęsi, na rzeźbienia w starym kredensie, nieuchwytne i płynne jak woda, i to boli, bo jakże to oddać — pióro nie ma słowa właściwego. Ja mam wszystkie. Stąd świecę tak lekko. Co splątane było — rozpłaczę, rozdzielone, tęskniące — połączę. Stracisz wszystkie siły — pomogę, kwiatem tobie spadnę — pod nogę. Będziesz chora, strwożona, stroskana — jak pies będę lizał twe rany. Będziesz wołać, szukać — nie zgasnę, dobry chłopski księżyc nad lasem. Kiedy umrę, nie płacz, moja żono, ja księżycem wrócę pod twe okno. 116 Nie wstrzymają mnie cmentarni stróże: ja się światłem przesunę po murze, nad tym klonem, co przed bramą stoi — i już jestem pod oknem twoim. Na twą głowę spadam srebrnym deszczem, żebyś była piękniejsza jeszcze. A to tylko ja tak światłem prószę, księżycowym deszczem w oczy duże. Co wysokie, wzniosę jeszcze wyżej, co wzburzone próżno, to uciszę, co choć trochę lśniło, zamigoce. Spójrz tam w górę. Jestem serce nocy. Stanę, stanę, twarz przytknę do szyby, zajrzę w twoje lusterka i lustra, skradnę grzebień ciężki, migotliwy i otworzę duże, srebrne usta, i popłyną przez wszystkie pokoje księżycowe nuty, nuty moje. Otwórz, otwórz! zawołam po nocy, otwórz, otwórz choć okna połowę, to nie chmury, to są moje włosy, potargane przez wiatry wrześniowe. Spójrz, to ręce moje, a to nogi. Człowiek jestem, nie księżyc dwurogi. Lecz ty będziesz spała. Ja u szyby w kształt księżyca na wieki zaklęty, tylko promień wbiję w manuskrypty, ponaprawiam w wierszach wszystkie błędy. A ty śpisz. A potem płaczesz we dnie. Świt nadchodzi. Światło moje blednie. 7952 W LEŚNICZÓWCE Tu, gdzie się gwiazdy zbiegły w taką kapelę dużą, domek z czerwonej cegły rumieni się na wzgórzu: to leśniczówka Pranie, nasze jesienne mieszkanie. Chmiel na rogach jelenich usechł już i się sypie; w szybach tyle jesieni, w jesieni tyle skrzypiec, a w skrzypcach, byle tknięte, lament gada z lamentem. Za oknem las i pole, las — rozmowa sosnowa; minął dzień i na stole stoi lampa naftowa, gadatliwa, promienna jak ze stołu Szopena. W nocy tu tyle nuceń i śpiewań, aż do rana. Księżyc w srebrnej peruce gra jak Bach na organach i płynie koncert wielki przez dęby i przez świerki — to leśniczówka Pranie: nocne koncertowanie. Chodzi wiatr nad jeziorem, trąca dęby i graby; i znów wieczór, wieczorem znów zawieszamy lampy; o, leśniczówko Pranie: lamp lśnienie, migotanie, księżyc na każdej ścianie, nocne muzykowanie. Sunie dorożka nocy, w skos, dziecinnym rysunkiem; 118 dorożkarz zamknął oczy, konik stąpa z frasunkiem, cień od ściany do ściany: wehikuł posrebrzany; o, leśniczówko Pranie, nocne podróżowanie. Gwiazdy jak śnieg się sypią, do leśniczówki wchodzą każdą okienną szybą, każdą wrześniową nocą; w twoim małym lusterku noc świeci gwiazdą wielką. Wrzesień, 1952 OJCZYZNA Wiele pieśni na świecie ze stulecia w stulecie, ale jest ton jedyny, z samej głębi, z głębiny; od kolebki do grobu ton ten idzie za tobą; byle szmer, byle nuta, a już wiesz, że to tutaj: szyba w słońcu uśpiona — pelargonia czerwona; parę gwiazd, parę ptaków, a już wiesz, skąd ten akord; listek upadnie w strumień, a już serce rozumie, zamyśli się, wypowie, a co w sercu, to w mowie, w mowie dziada, pradziada, co szmerliwa jak trawa, co się krzewi faliście, raz jest słowem, raz liściem, raz pagórkiem, raz chmurą, porą roku poczwórną, śniegiem, ptakiem, błękitem, Szopenem i Norwidem. Struna ze struną gada, czas swe wzory układa. 120 Treść najgłębsza, najszczersza jarzy się w tyglu serca; -\_ światło pada wysokie na pracę, na chorągiew — i jednym światłem świeci ruch rąk i ruch narzędzi. I znów iskrzy się nocka jak lampa szopenowska; dźwięk skrzypiec nad ulicą; pelargonia w księżycu, ciężka gwiazda nad świerkiem; i znów blask zorzy wielkiej. Kraju mój, kraju barwny pelargonii i malwy, kraju węgla i stali, i sosny, i konwalii, grudka twej ziemi w ręku świeci nawet po ciemku; tyś mój w śniegu, w spiekocie, tu dziad spoczął, tu ojciec; trawa, trawa szmerliwa białe kości okrywa. A nam, którzyśmy w drodze, niechaj flaga łopoce, żeby dźwięczał dźwięk kielni na j celnie j, na j rzetelnie j — żeby siła w ramionach, żeby trud nasz wykonać — przy stali i przy zbożu, na lądzie i na morzu — żeby blask szedł z dni naszych, dni mozolnych, odważnych, w wiek sławą złotolistną, nuto święta, ojczyzno. 1952 [ZAŚWIECIŁA NA TRAWACH ROSA...] Zaświeciła na trawach rosa; blask ogromny na ziemię się przelał; pierzchły chmury i zniżyły się niebiosa jak srebrny, przydymiony kandelabr. 1952 [CHMIEL NA ROGACH JELENICH...] Chmiel na rogach jelenich, jarzębina w wazonie, dzikie wino za oknem, na oknie pelargonie, a jeszcze blask jeziora i ta jesienna pora, i trzciny płowiejące — ano, lato już przeszło, trzeba o wczesnym zmierzchu stawiać lampy świecące. A teraz jeszcze ranek, daleko do wieczora, a to jest nędzne biurko, przy którym się poram, by przemówić jak śnieg naj szczerze j. Ale człowiek nie zawsze struną jest u skrzypiec, czasem szamoce się i skrzypi jak sosna, kiedy w sosnę wiatr uderzy. Leśniczówka stoi na wzgórzu i ja jestem w niej na wzgórzu, otoczony żółknącą zielenią. Chmiel z rogów jelenich zwisa, księżyc chodzi po rękopisach i słowa przekręca, i zmienia. Skąd mogłem wiedzieć, że tu mnie jesień zastanie, że tu mnie zdybie. Patrzę w okno i ciągle dzikie wino na szybie, a na stodole ciągle gniazdo bocianie, a wieczorami ciągle te śmiechy sowie, jakby mi czytać kazano ciągle tę samą powieść. To zwyczajna podłoga: widać łebki gwoździ, farba już wyłysiała od wielkiej starości, za to piec świetny ciągle na chłody jesieni. Chmiel zwiesza się nad łóżkiem na rogach jelenich. Żebym tysiąc prób miał zrobić i milion, będę szukał formy najczystszej, czas, w którym żyłem, jak twarz lustra sportretuję, tylko trzeba słów wolnych od wszelkiej naleciałości ........... oczyszczonych, odnalezionych, tylko trzeba wielkiego wysiłku. 1952 MAGICZNE ŚWIECE W miejscowości Ruciane kupiłem świece, myślę: wrócę pod namiot, świecę zaświecę, nocne rozproszę cienie, mrok to ohyda. Gdy człowiek jest w terenie, świeca się przyda. Nie wiedziałem niestety, co mnie napotka — więc przybliżam łagodnie płomyk do knotka. A tu jak ogień pójdzie! (A to ci heca.) Pierwsza w jednej sekundzie spłonęła świeca. Biorę drugą, oglądam na wszystkie strony, zapalam: płomień jakiś krwawo-zielony, potem żółty, a potem taki jak pierwej, nagle — siny! To świeca czy też fajerwerk? Więc trzecią świecę biorę, było, nie było, ach, przy świecy wieczorem jak oczom miło! Lecz znów piekło w namiocie, groza i chryja: trzecia świeca rekordy wszystkie pobiją: 128 To jakaś bomba raczej, okropne rzeczy: świeca w lichtarzu skacze, kwiczy i skrzeczy; dym z namiotu, huk z knota, Sodoma sama! Profesorowi J. A. płonie piżama, psy wyją, niemowlęta drżą na sienniczkach... O, ty nocy pamiętna, pyrotechniczna! W kwestii powyższej cóż jeszcze rzec? Na razie wiersz ten piszę w sprawie szalonych świec. 1953 MOJE WAKACJE Wiktor Hugo miał rację: Wakacje! Słodkie wakacje! O świcie na nosie bąbel: to pająk użył sobie. Wstaję. W jeziorze kąpiel na bąbel dobrze zrobi. Zębami szczękam: — Tik-tak-tak, za nogę chwyta mnie rak. Raka odczepiam. Spodnie nawlekam, bo już śniadanko czeka. Menu jak zwykle: jaja na twardo. Zjadam jedenaście sam, bo jak powiedział doktor Desarto: 1'appetit vient en mangeant. Atak wątroby. Leżę siny. I tak mijają godziny... Na obiad jajka, na deser grzyby, wstrzymuję się w miarę sił. Bąbel na nosie rośnie, jak gdyby na własną rękę żył. Wstyd się nakazać. Nos jak bania. Szczęka m^^oli od ziewania. Lecz nagle słońce. Zatem otucha. Idę na łąkę. Łąka sucha. Kładę się w słońcu, w wietrze złotym nade mną lata motyl. I nagle ryczę rykiem wołu: komary z wierzchu, mrówki z dołu, rana od raka się nie goi, jedenaście jajek w gardle stoi i noc nadchodzi bez księżyca. Deszcz. Na kolację jajecznica. Autor ,,Dzwonnika z Notre-Dame" miał rację. I ja też mam. 7953 130 (fragmenty) 131 CHRYZOSTOMA BULWIECIA PODRÓŻ DO CIEMNOGRODU LIS — Czy to „Orbis"? — Tak, proszę pana. — Gdzie jest Ciemnogród? — Stacja nieznana. — Jak to nieznana? — Tak to nieznana. — Czy to „Orbis"? — Tak, proszę pana. Bulwieć słuchawkę cisnął: łoskot. A niech to jasny piorun! Za oknem jesień jak kalejdoskop. Lub szarfa. Do wyboru. Bulwieć słuchawkę poprawia na widełkach; porządku wzywa głos go. Za oknem jesień jak barwne szkiełka, czyli wspomniany kalejdoskop. Taką jesienią, gdy liście lecą, chętka na podróż bierze. Bulwieć w atlasach szuka ze świecą. O, Ciemnogrodzie, gdzieżeś? Jesienią odkrył Guglielmo Mezzo Wyspę Łotrów Panteję: Bulwieć też mógłby odkryć co nieco, np. Ciemnogród gdzie jest. Chryzostom" Bulwieć chce Ciemnogród ujrzeć; wciąż o tym piszą gazety; patrzy na globus: Barcelona, Brema, a gdzie Ciemnogród? Oto problemat. Bo Ciemnogrodu nie ma i nie ma, nie ma i nie ma. Niestety. Gdzie się dowiedzieć? Jak to wyjaśnić? Chryzostom Bulwieć nie może zasnąć. Wertuje księgi, szuka w opisach; ^ w końcu po radę idzie do Lisa. — Lisie kochany, lisku, liseczku, gdzie jest Ciemnogród? gdzie to miasteczko? — Panie — Lis powie -w tym jest coś z szykan. Może pan myśli, że to Watykan? Pan mnie znieważa! Pan mnie potrąca! Ciemnogród to rzecz nieistniejąca. Paszkwil jest taki, nie mówię, że nie, ale Ciemnogród to przywidzenie. Bulwieć coś bąknął. Lis zmrużył ślepie. Nie ma. To nie ma. Może i lepiej. A jednak myśli: lisy to zbóje. Pójdę. Spróbuję. Wypenetruję. 132 PRZEZ SIÓDME GÓRY Więc sakum-pakum puścił się w teren. Księżyc odmieniał rogi jak jeleń. Minęła jesień druga i trzecia: wciąż cień na szosach: to cień Bulwiecia; i jeszcze drugi, i ogon wisi, coś niby lisi, niby nie lisi. Bulwieć miał nieraz przeprawy trudne: to Rzeki Siódme; to Góry Siódme; gdzie rak zimuje; i gdzie pieprz rośnie; widział Feniksa; . i Łąki Ośle; nawet odwiedził znany po części straszny Przylądek Zielonej Gęsi. PRZEZ SIÓDME GÓRY Więc sakum-pakum puścił się w teren. Księżyc odmieniał rogi jak jełeń. Minęła jesień druga i trzecia: wciąż cień na szosach: to cień Bulwiecia; i jeszcze drugi, i ogon wisi, coś niby lisi, niby nie lisi. Bulwieć miał nieraz przeprawy trudne: to Rzeki Siódme; to Góry Siódme; gdzie rak zimuje; i gdzie pieprz rośnie; widział Feniksa; . i Łąki Ośle; nawet odwiedził znany po części straszny Przylądek Zielonej Gęsi. WIZYTA MŁODZIANKÓW OPIS JESIENI Bezsenność. Bulwieć w łóżku się kręci, wtem: puk-puk: wchodzą piękni młodzieńcy. Ręce ich długie, kręcone loki. Może studenci angelologii? — My przepraszamy, że przeszkadzamy. W kwestii rodzinnej, np. mamy. Pan nam wypłaci małe a conto: mamę czy tatę możemy sprzątnąć. A może chciałby pan zabić zięcia? Jesteśmy zbóje do wynajęcia. A może kogoś na stanowisku? Rzetelnie panu załatwim wszystko. Nie? Żadnych życzeń? Więc uciekamy i przepraszamy, że przeszkadzamy. Już jesień z jabłkiem biegła wądołem, a przez Ciemnogród z miedzianym czołem. 134 Już tu-uit, tu-uit wołała sowa, a księżyc w niebie coś tam majstrował, potem za chmurkę chował się śmiało, jak gdyby nigdy nic się nie stało; rycerz na wieży wytrzeszczał gały; Ciemnogród marzył; liście szeptały; jesień szła w miasto supergrobowa, cibałginowo-aspirynowa. PLAGA EGIPSKA W ostatniej chwili, po dżdżu śmigusie, niezwykła ilość zjawiła much się: dużych i małych, końskich, jelenich i wirowały w ciemnej przestrzeni: krótkie i długie, i choleryczne, i te malutkie muchy komiczne. W ślad za muchami wyszły pająki, gzy, ćmy, komary, trzmiele i bąki, z nóżką włochatą, z ryjkiem i noskiem i przez ulice szły ciemnogrodzkie. Potem stonogi, potem szczypawki sekstylionami wyszły z Ciemnawki. Pustelnik, który o pladze słyszał, twierdził, że to jest dopust Jowisza. Więc panom licznym drygały kupry w hotelu ślicznym „Barbara Ubryk". 136 MEDYCYNA PROSPERA Opodal szpital stał w bzowych laskach, szpital na medal, mówiąc z warszawska. Leczył tam Prosper z Baltazarei, a wszystko octem siedmiu złodziei: padaczkę, odrę, stadia pleurytu, i cichy obłęd, i f ixum-dyrdum; najwięcej raka: baltazarejskim cudownym octem siedmiozłodziej skim. Rano przez lufcik (a mieszkał nisko) świeciło kuprem szarlatanisko. Wtedy Ciemnogród z obłędnym krzykiem wyciągał ręce pod tym lufcikiem: — Prosper! ach, Prosper! krzyki szalone. A w jasnym niebie dzwonił skowronek. Co drugi przez ten ocet umierał, ale, kitując, chwalił Prospera, że się tak schyla nad ludzką dolą, że taki skromny, chociaż onkolog. Ci, którym ocet poszedł na zdrowie, w bzowych gaikach chodzili sobie. Każdy szczęśliwym spozierał liczkiem, na głowie świeczkę miał lub doniczkę. W głębi gaików był rodzaj auli. Tam się zbierali, dyskutowali — „że w tym Pekinie w pćwnej dzielnicy tunel przebili czterej Chińczycy, czterej Chińczycy z oczami w ukos tunel przebili kitajską sztuką, z wierzchu przykryli papą krakowską, a tunel idzie przez cały kosmos; tam się tych czterech skryło głęboko, książki czytają i grają w oko; że mnie tu, panie, w dołku coś tego, 138 co im do tego, panie kolego; lecz przyjdzie moment, mój przyjacielu, czterej Chińczycy wyjdą z tunelu, a wtedy, panie, kosmos i odór, sodomagomor, siarka i wodór, pustynia naga, ni pół człowieka..." Bełkot się wzmaga, szumi jak rzeka, „TO BE OR NOT TO BE" Bulwieć od plot tych niemal się zatruł. Trzeba odetchnąć. Jak? Do teatru! Ogolił zarost, wdział spodnie inne. Teatr ma siły ]t rekreacyjne. Na mieście śnieżna szalała zamieć, lecz jednak dojrzał: „Hamlet" w programie! Na placu Baki pośród olszynek stał z drewna bardzo dziwny budynek: tu przybudówka, tam przybudówka, na jednej blacha, indziej dachówka. Od frontu żółto, po bokach biało — halucynacja, horror i chaos: tutaj filarek, tam zakamarek, tu parka kolumn, tam kilka parek; tu jakiś wykusz, tam jakiś psikus, wokoło balkon, a na nim fikus. HO W niszy Apollo z lutnią natchnioną pomalowany był na zielono. Dawniej ten teatr był większy o pół, lecz pożar strawił piętnaście kopuł. Bulwieć siadł grzecznie na strapontenie i czekoladkę przełknął z nadzieniem. Kurtyna wolno w górę się wznosi. O, cudowności teatralności! Więc jeszcze jedno połknął nadzienie i już zaczęło się przedstawienie. Przycichła nieco orkiestra dęta. Na scenę weszli duńscy książęta; Chłopy jak byki, z grzywą na karkach, przy kordelasach i przy zegarkach. Bo po co aktor płacze i skamle, że tylko on jest Jedyny Hamlet? Dobra Dyrekcja, by te łzy otrzeć, zadaptowala sztukę samotrzeć. Zamiast dwudziestu pięciu postaci sami Hamleci byli w dramacie. Na diabła Grabarz z tą Ofeliją! Chcą grać chłopaki, niech się wyżyją. W ten sposób szlagier! pierwszy raz w świecie! grali w „Hamlecie" sami Hamleci. Ręka na sercu. Twarze ponure. „Być albo nie być" wołali chórem. Leśniczówka Pranie, wrzesień - październik 1953 TRAGEDIA PROFESJONALNA AKT I DEBIUT Najprzód wierszyk napisałem, potem wierszyk podpisałem pseudonimem „Groźny Ali"; potem zrobiłem winietkę: lirę, gwiazdkę, ptaszków setkę; potem nie wydrukowali. AKT II WIERSZE WYBRANE To tak się łatwo mówi w słonecznym gabinecie: — My to już wam ułożymy, wy tylko to wszystko zbierzecie. — Umowa? — Na przyszły wtorek. — Pieniądze? — Na przyszły piątek. Słowem: rzeczowość, księgowość i rytm, i cykl, i porządek. Lecz nocą rytm jest inny, inny jest pejzaż ze zmierzchem: z maszynopisów zimnych znowu parują wiersze; księżyc, jak przeczuwacie, ciurkiem. Cisza w krąg. I nagle: Skumbrie w tomacie, skumbrie w tomacie, pstrąg. Ojej! A niech to wciórności, cholera, mżawka i morka! bo znów: Inge Bartsch, aktorka zaginiona wśród tajemniczych okoliczności. Zaginiona? I na tym koniec! Rozumie się przez się samo. Niestety: głos w telefonie: — Ta Inge Bartsch... — O mamo! Liryka, ta pańska dawna... — Kto mówi? — To ma coś z fal; liryka, liryka, tkliwa dynamika, angelologia i dal. Nie mogę! Na brodę Jacka Pugeta! Ja się rozsypię! Znów: Kraków, Wieża Mariacka, znów gwiazdy jak tysiąc skrzypiec. Nie mogę. O nocy gorzka! Rodacy, dajcie mi dłoń! Zaczarowany (ratunku!) Zaczarowana (milicja!) Zaczarowany koń. AKT III OSTATNIA METAFORA Paganini zdanie drwiące zanotował jadąc w łodzi: że „sztuka jest jak słońce: recenzentom nic nie szkodzi". 7953 144 ZWIERZĘTA PATRZĄ NA NAS Kogut pośrodku podwórza zapiał: — Kukurykukuku! Proszę państwa, nowina duża. Miałem telefon: nowina straszna: nie nadajemy się, nie nadajemy się, nie nadajemy się do druku. — Jak to? — gdaknęła pewna kurka. Nie nadajemy się? O rety! — Tak, proszę kur, bowiem te piórka to wszystko jest parszywy estetyzm. Więc patrzcie na mnie, zaraz się zmienię. I rzeczywiście: przez parę godzin wyrwał sobie całe barwne upierzenie i jako szkielet chodził. Cierpiała przez to produkcja jajek, lecz on się śmiał do rozpuku i tylko śpiewał: — Już się nadaję, już się nadaję do druku. Kury poszły w ślad kogutowy i według wszelkich reguł ta sobie oko wyrwała z głowy, ta nogę, ta inny szczegół: (bo, rozumiecie, na co mi noga?, przez nogę tylko zamęt; > bo niby, wiecie, kto wie, czy noga to także nie jest ornament?) Jelenie słysząc w sprawie tej nogi o dąb, co szumiał w lecie, obtłukły sobie na głowach rogi, żeby też być na tapecie. 146 Dąb, oczywiście, jeleni śladem spróchniał. Na wszelki wypadek. A gwiazdka śniegu, ach jaka śliczna! krzyknęła roniąc łzę: — A może jestem estetyczna? I rozpuściła się. Księżyc jak lustro pęknął. Pierzchły: dzięcioł, że barwny, zając, że śmieszny. A wtedy, na radość światu, gdy wiatr o północy zahulał, z pobliskiego cmentarza biurokratów wyszli biurokraci, bo pasowali do tego pejzażu jak ulał. Pootwierali wentyle z nudą, gwiazdy wesołe zasnuli nudą. Świat stał się nudny, zarozumiały, samotny i bez ruchu, lecz wszystkie rzeczy się nadawały, już nadawały, się nadawały, się nadawały do druku. 7953 KOŃ W TEATRZE Na próbę generalną satyrycznego programu przez pomyłkę do konia zaproszenie wysłano, że mamy zaszczyt et caet, że bardzo dobre miejsce, koń przyjechał, ale się spóźnił, żeby zrobić tzw. wejście. Woźni nie chcieli go wpuścić, aliści rzecze woźny do woźnego: — Szkoda łez, ja uważam, że lepiej go wpuścić, kolego, niby to grzywa i rżenie, a może to nie jest byle kto? na oko koń, a w gruncie rzeczy może to jakiś dyrektor; życie jest pełne pozorów, na pozór czasem koń czy zając, człowiek nie wpuści, a potem nieprzyjemności wynikają. I tu schylili głowy. Koń się znalazł w teatrze i przeszedł przed pierwszym rzędem na znak, że on czynnie i także. Przez cały czas przedstawienia stał głową do widowni obrócony, tam coś śpiewali, a on stał (z kopytem na poręczy) i tylko rozdzielał ukłony bezbłędnie, stosownie do osoby, raz serdeczne, raz nikłe, jakby powiedział Lukrecjusz: suum cuique. W antrakcie kilku redaktorów poprosiło go o poemat (ew. pt. „Indonezja"), ponieważ koń opanował w mig wyrażenie ,,koncepcja" i siał nim na wszystkie strony, czasami dodając ,,aspekt", ihahahaha koncepcja, ihahahaha aspekt. Ktoś go sfotografował, ktoś go nakręcił, dla kina, albowiem, co tu gadać, koń to rzecz sensacyjna. A w finale programu na scenie była namalowana trawa. Koń skoczył. I trawę zjadł. I dostał największe brawa. 1953 148 JAK JELEŃ CHCIAŁ SPRZEDAĆ SWOJE ROGI Żył raz jeleń ubogi, w majątku miał dwa rogi, poza tym więcej nic. Smutny przez bory snuł się i jeszcze gorzej czuł się, niż na złej sztuce widz. A nieraz mu się chciało wypić kubek kakao, ech, tak, niejeden raz. A tutaj w tej pustelni ni rynku, ni spółdzielni, a tylko las i las, Więc się zezłościł jeleń. — Tego — mówi — za wiele. Uderzę w czynów stal. Rogi okrył papierem i odszedł z bedekerem w tzw. siną dal. Po pięciu dniach podróży znalazł się w mieście dużym, gdzie dużo ludzi szło. I zawołał bez trwogi: — Rogi sprzedaję, rogi, rogi, panowie, o! Ale na rogi nikt się nie skusił oczywiście, o biedo wszystkich bied! Biedny lasów mieszkaniec przeżył rozczarowanie i dalej smutny szedł. Księżyc był znów na nowiu, Patrzy — chatka w pustkowiu, zapadła w mech i sen. Na płocie szyld chędogi: KUPUJĘ JELENIE ROGI! PODŁUG NAJWYŻSZYCH CEN. „Hę hę — pomyślał jeleń — tego to już za wiele, hi hi, ha ha, ho ho. I ta chatka w pustkowiu, I ten księżyc na nowiu — kantem mi pachnie to. Wiem, ta stara hiena jest z bajek Andersena, warzy diabelski płyn, ćmy pali w kandelabrach, o, ja się nie dam nabrać, ja już mam dość tych kpin". I nagle rzeczywiście: przyszedł świt, drgnęły liście, dzień się zaczął upalnie. Słońce w liściach igrało. Jeleń pił swe kakao. Wszystko było normalnie. ?953 150 [POPATRZYŁA NA NIEGO...] Popatrzyła na niego, gdy wychodził z wanny w okularach rozbitych i z oczami z orbit wyłażącymi krwawo i rzekła: — Kochany, ty jesteś nowy Norwid. 2 Okular, notabene, okular prześliczny stłuczony tylko jeden miał, by nie rzec szkiełko, groza przez to stłuczenie biła z twarzy jego kompletna, ale komizm połowiczny. 3 — Tak, tak, ty jesteś Norwid, Norwid najnorwidszy. Daj to szkiełko tymczasem, skleję ci je . ... . Współczesność cię nie ceni. Tak było z Norwidem. Znowu płaczesz, kochanie. Łzy wytrzyj. Albo nie, nie wycieraj. Wsącz w butelkę wartko i zakorkuj, i łza ta przetrwa jak twe dzieło, a butelka w gablotce z odpowiednią kartką stać będzie w Narodowym Muzeum. Ty nie zważaj, co piszą Iksiński z Iksotą, ty pisz swoje, pisz swoje, jedyny. Masz, już skleiłam szkiełko. O moje ty złoto, może zjesz kawałek cielęciny? Albo może od razu połóż się do łóżka, ja Chopina tobie zagram lub ci poczytam, jam twa muza, jam twa dobra wróżka, a ty jesteś mój Norwid dzibdziubci. 1953 SEN PSA Na polu kalafiory, na całe życie dość. Kalafior każdy spory i w każdym rośnie kość. Więc podjem znakomicie aż po żołądka kres, o, piękne, piękne życie, o, piękny jestem pies! Przechodzę do alkowy, w alkowie stoi stół, ma czworo nóg — wołowych, wędzonych w dymie z ziół. Pożeram wszystkie nogi, zostaje tylko blat, o, YCYO^ żywocie \Aog\, o, piękny, piękny świat! Po łączce chodzą krówki, s\o-wme; sześćdziesiąt sześć. Podchodzę: to parówki, gorące, tylko jeść! Parówki autentyczne, kilometrowy zwój, o, chwile niebotyczne, o, piękny świecie mój! Na wzgórku stoi lasek, z. -w \?&Y\\ ^c?MDAe, WŁOS, ten lasek też z kiełbasek i widzę: wrzos to sos. Więc cały lasek wcinam, rozlewam wrzos do waz, och, cudna to godzina, och, niesłychany czas! Już jesień jest niestety, deszcz chlupie chlup-chlup-chlup, spadają z drzew kotlety, a wszystkie do mych stóp. Tłuszcz pryska mi na rzęsy, 152 sztukamięs pędzi wiatr, wieprzowy wschodzi księżyc, zbaraniał cały świat. 2953 PIEŚNI Gdy próg domu przestępujesz, to tak jakby noc sierpniowa zaszumiała wśród listowia, a ty przodem postępujesz. A za tobą cienie ptasie, szczygieł, gil i inne ptaki. Świecisz światłem wielorakim od sierpniowej nocy jaśniej. Bo ty jesteś ornamentem w gmachu nocy, jej księżycem. Przesypujesz światła w ręku z namaszczeniem, jak pszenicę. U twych ramion płaszcz powisa krzykliwy, z leśnego ptactwa, długi przez cały korytarz, przez podwórze, aż gdzie gwiazda Venus. A tyś lot i górność chmur, blask wody i kamienia. Chciałbym oczu twoich chmurność ocalić od zapomnienia. II ^ !. ,- • !11 !- ' • "• .. Pochylony nad mym stołem we wschodzącej zorzy łunie ręce twoje opisuję, serce twoje opisuję; smak twych ust jak morwa cierpki i głosu pochmurną, słodycz, i uszy twe Jak ••wysepki, które z dała', widział-Odys. .154 . . : ,'.'-.- " " - ' •• " Ten obłok jest twoją twarzą, ten horyzont, ta akacja. Pióro maczam w kałamarzu i litery wyprowadzam. Niech staną rządek przy rządku jak ptaki złote i modre, by z najprawdziwszego wątku powstał najprawdziwszy portret. Minął dzień. Wciąż prędzej, prędzej szybuje czas bez wytchnienia. A ja chciałbym twoje ręce ocalić od zapomnienia. III Ile razem dróg przebytych? Ile ścieżek przedeptanych? Ile deszczów, ile śniegów wiszących nad latarniami? Ile listów, ile rozstań, ciężkich godzin w miastach wielu? I znów upór, żeby powstać i znów iść, i dojść do celu. Ile w trudzie nieustannym wspólnych zmartwień, wspólnych dążeń? Ile chlebów rozkrajanych? Pocałunków? Schodów? Książek? Ile lat nad strof tworzeniem? Ile krzyku w poematy? Ile chwil przy Beethovenie? Przy Corellim? Przy Scarlattim? Twe oczy jak piękne świece, a w sercu źródło promienia. Więc ja chciałbym twoje serce ocalić od zapomnienia. IV Oto jest nasz dzień codzienny, nasze małe budowanie, trud uparty i niezmienny, nieustanne kształtowanie. Słońce wschodzi i zachodzi, drzewa kwitną, liście ronią, my strumień rzeczywistości kształtujemy naszą dłonią. v Jesteśmy cząstką w zespole, z niego płynie nasza siła — żeby chleb leżał na stole, a pracom lampa świeciła; by czas jak pochodnia płonął jednako: dzień czy mgła nocna. Stoimy przy życiu, żono, jako tkacze przy swych krosnach. Z dnia na dzień tkaninę tkamy wzorzystą dla pokolenia. Chciałbym i blask naszej lampy ocalić od zapomnienia. V Garniemy się do muzyki, muzyka to jest nasz festyn, kochamy trąbki i smyki, obój, klarnet i klawesyn. Jest w domu lichtarz nieduży z wysoką świecą szkarłatną; ona do koncertów służy, do dźwięku dodaje światło. Ty ją zapalasz w godzinie muzycznej i płomyk świeci 156 w chwili, gdy z głośnika płynie Koncert Brandenburski Trzeci. Radość jak poważny taniec przesuwa swój cień po ścianach. I pada świecy pełganie na twarz Jana Sebastiana. Lipski kantor bardzo mile uśmiecha się zza oszklenia. Chciałbym wszystkie takie chwile ocalić od zapomnienia. VI 'Nie jesteśmy, by spożywać urok świata, ale po to, by go tworzyć i przetaczać przez czasy jak skałę złotą. Choćby i po razy tysiąc osaczyły nas trudności, my idziemy blaskiem bijąc w urodę maszyn i roślin. W poczekalniach kin srebrzystych, gdy zadymka śnieżna bredzi, nieraz siadamy strudzeni, strudzonych ludzi sąsiedzi. Dni i noce z nami biegną, a my z nimi ku przodowi, w trudzie tworząc piękno, piękno, które znów służy trudowi. Z chmury zwisa śnieg z ukosa, twarz twoją w srebro przemienia, Chciałbym śnieg na twoich włosach ocalić od zapomnienia. VII Cząstka pracy wykonana i znów cząstka, i znów cząstka, i znów noc, i znów od rana do cząstki dodana cząstka. Słońce serca nam przeszywa i biją, wdzięczne blaskowi. Rękami pchamy tworzywa od bezkształtu ku kształtowi. Kształtami świat zaludniają do prac przyłożone dłonie. Tętnią prace. Tak powstają wiersze, domy i symfonie. Znów noc. Jak ludzie wysocy stoją świerki. Śnieg się sypie. Gwiazdy świecą w głębi nocy jakby w głębi wielkich skrzypiec. A za oknem migotliwie Venus gałąź opromienia. Chciałbym i ten błysk na szybie ocalić od zapomnienia. VIII Na moście Poniatowskiego wiatr śnieg ukośnie rozkłada. Na moście Poniatowskiego śniegiem kurzy balustrada. Latarnia w oczy nas razi, ośnieżona do połowy. Niewiele ludzi zgromadził przystanek autobusowy: tylko nas dwoje. Stoimy przy tym przystanku nad rzeką 158 dwoje ludzi w głębi zimy jak w głębi lasu białego. Parę by tu wron postawić, tak ze trzy, pośrodku jezdni, poobracać je dziobami ku sobie, na śniegu gwiezdnym. ! Niechby stały. Wiatr niech wionie wzdłuż i chmurom twarze zmienia. Chciałbym i te trzy łby wronie ocalić od zapomnienia. IX Piszę ten list, moja droga, z leśniczówki, w chwili takiej, gdy stoi lampa naftowa na pudle od kostek maggi. W pokoju nie ma nikogo. • Zmierzch. Zegarek tyka lekko. Drzwi się otwarły. Na progu staje matka leśniczego. Zatroskana, zatroskana, cała w cieniach od zgryzoty. Mówi: „Znowu, proszę pana, słychać w chmurach samoloty. Ja się, proszę pana, nie znam, ale to wielka maszyna. Ja wiem, że to nic, a jednak groźny czas się przypomina." Matko, podnieś pięść do góry, miliard tych pięści ma Ziemia. Chciałbym na czole twym chmury ocalić od zapomnienia. X Wybaczcie mi, ludzie, jeśli w tych pieśniach dałem tak mało, że nie takie niosę pieśni, jakie by nieść należało; że tyle tu tych piękności, ptaków, różnych pobrzękadeł, złocistości, srebrzystości, księżyców, Bachów i świateł. Cóż, kocham światło. Promieniem, jak umiem, wiersze obdzielam. O, gdybym mógł, tobyni zmienił cały świat w jeden kandelabr. Myślę, że po to są wiersze, ich ruch ku sercu człowieka, by szerzej szła, coraz szerzej przez kontynenty jutrzenka, światłami po wszystkich placach, światłami w każdej ulicy, ta Eos róźanopalca z dumną twarzą robotnicy. Jesteśmy w pół drogi. Droga pędzi z nami bez wytchnienia. Chciałbym i mój ślad na drogach ocalić od zapomnienia. Leśniczówka Pranie, 1953 160 [ALE SĄ JESZCZE SPRAWY DROBNE...] Ale są jeszcze sprawy drobne: loty ptasie, chwianie się trzcin w jeziorach, blask gwiazdy wieczornej, różne barwy owoców o porannym czasie i wiatr przelatujący w sopranie i w basie., i moja mała lampa, i stół niewytworny. Ale nawet za wszystkie obrazy Tycjana nie oddam tego stołu, bo pracuję przy nim, to mój wierny przyjaciel od samego rana, a kiedy noc... 1953 KOBIETA W SZARYM KAPTURZE (obraz poetycki w sześciu częściach) CZĘŚĆ ŚRODKOWA Idzie od Nowego Światu srebrna jak pszeniczny kłos. Zaraz mignie szary kaptur przez Poniatowskiego Most. Pędzi tramwaj. Dudnią przęsła. Pod mostami płynie Wisła — Wisła — Wisła — Wisła — rzeka w Europie. II Szary kaptur śnieg przyprószał. Śnieg przyprószał igły rzęs. Modry o.błok w niebie wjechał w południowo-wschodni wiatr. Ona słucha. Pięść tężeje. W wietrze słychać głos Korei - Walka — Walka — Walka — Nasza wspólna sprawa. Nasza wspólna sprawa. III Jeszcze mała chwila: szary kaptur wpłynie w bulwary. 162 Leci wróbel, Wisłę goniąc. Tramwaj plakat wiezie dzwoniąc. Plakat. Pokój. Cios barw. Piórem. Młotem. Bij. Zbaw. Pokój — Pokój — Sława braciom koreańskim. CZĘŚĆ PRAWA: KATECHIZIS Kto zbiegł z przyrody, ten nie dialektyk: nie pojmie ni joty w czerwonym abecadle poezji, ni pół nuty w abecadle muzyki. Kto swe libretta tylko z ksiąg chwyta, ten nie poeta, lecz jezuita. Maj akowski pracował inaczej. Kto nie ma ognia, ten nie ma pochodni. Poeta jest to śpiewający robotnik: poezja to wesoły parowóz. A kto ma lilię, nie pióro w garści, mimo samozaparcia jest skazany na wymarcie; nic mu nie pomoże ni ciocia, ni wujek. Kto łże, że pracuje, ten nic nie rozumie. Leń to analfabeta, gamma i delta. I nie pomogą utwory śliczne oprawione skórą czy dyktą. To nie ja. To życie ironiczne wystukuje werbel werdyktu, jaki wesoły takt: biurko spróchnieje, wiersze spróchnieją. Słońce się śmieje. Góry się śmieją. Wiersze spróchnieją. Biurko spróchnieje. Resztę załatwi wiatr. Młody poeto, się nie przejmuj: Odra płynie. Od skał. Nieraz będzie, że z głowy ci zdejmą, to znów nałożą laur. Wiedz, że recenzja to carska kopiejka z tyłka gęsi, co na księżyc gęgają. Ty się ucz konstrukcji od Van Eycka, pióro twe niech stroi Alkajos. A wiedz, że pióro to muzyczne narzędzie. Nie jak mysz, lecz jak struna drzyj. Mowę jak ziemię spulchniaj. Sól syp wszędzie. Jak „Largo" Haendla żyj. Mnie też wymyślali. I różnie mi szło. Wóz skrzypiał. I trakt się mylił. Że to. Że tamto. Że cholera wie co. Że Nicolo Paganini. A ja cóż? na to nic. A ja ot wśród wikliny płynąłem jak świeczka po rzece. Ale wierz mi, kochanie, trudno nie być Paganinim, gdy się ma ojczyznę i skrzypce. A skrzypce to narzędzie. A ojczyzna szeroka, od Wisły po Jangtsekiang. 164 Lecz ucz się pisać wiersze na polskich obłokach. Na Stwosza obłokach. Tak. Łżepatosu się oducz. I koturny spal. Tym patosem nas truli jezuici. Z surowca wiersze buduj. I jak krawiec bądź, co ma igłę, sukno i nici. Mickiewicza z ,,Romansów" za przykład weź, niech ci rad codziennie udziela. Ucz się mówić do dzieci. Dla wroga miej pięść. Dłoń dla przyjaciela. Z przyrodą wejdź w konszachty. Umiej być psem i ptakiem, lwem i wężem, i lisem rudym. Na czarnoleskiej muzie jak na klaczy siedź okrakiem, a nade wszystko nie wierz w cudy, zakręć z cudami kran: „Nie umiem ja, gdy w żagle uderzą wiatry nagle krzyżem padać i świętych przenajdować dary..." Tak — mówi — Jan. Sztuka jest ostro trudna. Wiele sekretów ma. Precyzyjna jak świetny zegarek. Trzeba czuwać i czuwać, by nie chwyciła r'dza delikatnych naszych obrabiarek. • I ja, choć stary rymopis, nietęgo bogać smyczku j ę. Patrzę w mój stary rękopis i bardzo się dziwuję: CZĘŚĆ LEWA ,,Gwiazdy w lebiodach gasną. Wóz z latarnią płynie wśród pól, z latarni promienie na wasąg .— a księżyc 165 gasnący wydzwania »Balladę ef-mol«. • — Co, panie? Szopen? — Toć Szopen. Fryc. — Sikorki, panie, na leszczynach. — Na wiązce z grochowin Szopen... — Co? — Nic. Konie lejcem podcina. ^Wóz gada. Świt gada. Z latarni blask wśród tsaw. — Jak wasz syn ma na imię? — Tadek. — A co robi? — Pianista. Dziś właśnie w radio gra te Szopenowskie ballady. — O, już świta. — No przecie. — Macie przepiękny wóz. I traktory? Z »Ursusa«? I światło? Widzicie, nasz kraj będzie, wciąż będzie rósł i rósł. Na przekór emigrantom. • — Wy z Warszawy? To żona? — My zawsze razem w świat. Ja wiersz koszę, a żona podbiera. — Dużo pracy? — Wiadomo. Dla wszystkich Plan. Sześć lat. U nas też. Jak w hutach. Jak w pegeerach. — Co? Pan byłeś w stalagu? Ja też. Rozumiecie, podmuchiwał nam w oczy wiatr. Ano, minęło z wiatrem. Teraz Plan. Rośnie życie i jak dęby zastępy kadr. POKÓJ ZWYCIĘŻY WOJNĘ — Z tej latarni u wożą Światło, widzisz, jak fala morska. - Co? 166 — A w świeceniu tym, słyszysz? Takie słowo jak róża, szept serdeczny. — Co mówicie? — Polska. Widzi pan, raz był tokarz. — Tokarz? — Tak. Z »nizszych sfer«. Nazywał się Pierre Degeytęr. I ten Degeytcr... —— Ten tokarz? — Tak. Raz wszedł do »kafejki« na ulicy de la Yignette. A to było we Francji, w Lilie krwawiącym jak rubin, tysiąc osiemset osiemdziesiątego ósmego; po masakrze wersalskiej, burżuazja bardzo lubi, bardzo lubi wersal, kolego. I ten tokarz flamandzki do fisharmonii siadł, od drugiego tokarza miał słówka — i w malutkiej »kafejce« zerwał się wielki wiatr, pieśń powstała — »Międzynarodówka«. To ziemia ją zrodziła z walecznych słów i nut, z nią ojcowie szli i synowie i z nią zdobędzie pokój na całym świecie lud, wszystkie ludy jak jeden człowiek. Co? Już świta. Z jeziora czapla leci pod mgłą. Zgaś latarnię. Koła ujadą. Życie to pieśń waleczna. A ocalili ją obrońcy Stalingradu. Co? Trochę usnę. W muzykę, w muzykę wieź mnie, mój drogi, dalej i dalej, i... i Grecję wyzwolić spod jarzma... kraj Orfeusza... Co?... jestem... żeglarz." PREDELLA Przedwieczorna godzina. Sikorki na leszczynach. Gałąź pod stopą trzaska. Miga niebieska kraska. Kobieta w szarym kapturze niesie w kędziorach różę. Szczygieł na jej ramieniu myje piórka w promieniu. Mysikrólik na smyczku. Dwa słońca na policzku. Rude skrzypce pod brodą. Palce wiersz ze strun plotą. Smyczek do strun dotyka, rodzi się wiersz — muzyka. Za muzyką lis idzie, każdy stwór rozmaicie, wiewiór skacze, drop biegnie, sokół kołuje pięknie. Niedźwiedź człapie. Kos gwizda. Dąb idzie cały w liściach. Gęsi grzmią jak waltornie, ^ za gęśmi wilk pokornie, za wilkiem wielbłąd z chmur, a gołębie szur-szur-szur. Tnie smyk w treść śpiewodrzewa, a w skrzypcach już noc pobrzmiewa. Na niebie świeci Wielki Wóz odbity przez niebieską kalkę. A ^księżyc w ciemnych witkach \>rzbz jak srebrna wdowa przez wualkę. SCHERZO I MARSZ Z „KOBIETY W SZARYM KAPTURZE" Paganini! Treść i forma. Bałtyk grzmi. Wpada wiatr. Pieśń do ust. Dalejże. Dalejże. Razem. 168 In nova fert animus mutatas dicere formas corpora, Paganini. Wiersz świeci jak latarnia kolejarska: Bałtyk stanął dęba i jak koń parska. Wnuczkę Oceana Venus Morską pod Kołobrzegiem widać, niesioną przez muszlę polską, a ty na jej włosach grasz zielonych, Nicolo Paganini. Zawodzi wiatr. Ociepla się. Pod chmurą mewa płacze. Interdum, synchronicznie, na plaży, proszę państwa, w spodenkach liliowych, proszę państwa, uwagi robią smarkacze: 1k Dlaczego mewa? Mewa jest w Biblii, ergo religianctwo, syczą smarkacze, brednia im z móżdżków dymi. A jeśli już mewa, to dlaczego płacze? Bo jak płacze, to pesymizm. Nicolo, ty, ty nie bądź kiep i gdy się smarkacz ślini, ty raz smyczkiem w struny, a raz smyczkiem w łeb, Nicolo Paganini. Bałtyk szumi. Łódź pod banderą jak „Sonet krymski" kołysze się. Sława monterom. Sława szoferom Górnikom sława. I ZMP. FINAŁ Kobieta w szarym kapturze oczy otwarła duże, rzęsy jej rosy myją. Bębni jezioro falami, a ona schodzi- z Muzamh z Euterpą i z Uraniją. Ona jest Muza Dziesiąta i pora roku piąta, i wstążka murarskich wiech; walka jest i ochota, w cegłach i strofach uroda i życiodajny śmiech. Ona jest treść w kobiecie, i słońce jest antykrecie, kalambur i epopeja; rytm neapolitanek, morski chłód warszawianek, elegia i energia. Ona pomaga. I czyni. Rzęsami czarno-srebrnymi wiele może, gdy chce. Gdy trzeba, lutnię z księżycem, gdy trzeba — ładownicę poda. I śmieje się. Oto gwiazd wzeszło kilkoro. Ona schodzi w jezioro, w jezioro przez leśny dukt. Kobieta w szarym kapturze. Kobieta w szarym kapturze. Kobieta w szarym kapturze. Punkt. 1951 170 PSY W „SREBRNYCH FALACH" Zwierzęta kocham — ale wybili mi to z głowy. Był Dom Wypoczynkowy pod nazwą „Srebrne fale". Pamiętasz chyba jeszcze różowy domek ów, te świerki i te świerszcze, i te plejady psów. Kierownik miał bernarda, pies wielki był i zły; kucharka pani Marta też miała swoje psy. Księgowy miał jamnika, nosówkę jamnik miał, a bernard kierownika co wieczór wpadał w szał: * na gdańskiej szafie siły próbował, wbijał kły; a wtedy wychodziły z pokojów inne psy. Szczekały (uch!) zajadle, w ciemnościach pies co krok: skaj terier, gry f on, ratler i jeszcze jakiś dog. Skąd tyle psów się bierze? O, niesłychany dom, oddany, mówiąc szczerze, w użytkowanie psom. Po schodach chodzą kundle, szukają, co by zjeść, a w tekturowym pudle sp aniołków drzemie sześć; trzy wielkie wilki w sieni, w piwnicy osiem psów, a Cytra dziś się szczeni, więc pieski będą znów. Przywiozłem ciepły sweter, bo jesień już i mgła; mój sweter pożarł seter z pokoju Numer Dwa. O świcie straszny łomot,* przyjechał nowy gość, twarz miłą ma, znajomą, lecz z pieskiem jak na złość: pudełek, istne cudo! ogonek, czworo nóg. Zaraz mnie ugryzł w udo, potem, na deser, w kciuk. Deszcz pada. Rana boli. Gangrenę będę miał. Do wanny! W wannie boli, pod wanną spał czau-czau. Na łóżko padam. Moją owijam nogę w szal. Już w oczach mi się troją te psy ze „Srebrnych fal". Przychodzi noc piekielna, na łóżku jak się wić? Nad lasem wschodzi pełnia. Psy zaczynają wyć. Jest we „Śnie nocy letniej" opis koncertu psów. Te wyły jeszcze świetniej: — Uuuuuu. Zwlekam się z łóżka. Rzężę. ^^-Ł-fr^^ss^.^^r-cs-Ł '.<>'A^ ^s- "-^-s-aa^^^ ~^'-^?S^3s*" Zwlekam się z łóżka. Rzężę. Mam oczy pełne łez. 172 trzy wielkie wilki w sieni, w piwnicy osiem psów, a Cytra dziś się szczeni, więc pieski będą znów. Przywiozłem ciepły sweter, bo jesień już i mgła; mój sweter pożarł seter z pokoju Numer Dwa. O świcie straszny łomot,* przyjechał nowy gość, twarz miłą ma, znajomą, lecz z pieskiem jak na złość: pudełek, istne cudo! ogonek, czworo nóg. Zaraz mnie ugryzł w udo, potem, na deser, w kciuk. Deszcz pada. Rana boli. Gangrenę będę miał. Do wanny! W wannie boli, pod wanną spał czau-czau. Na łóżko padam. Moją owijam nogę w szal. Już w oczach mi się troją te psy ze „Srebrnych fal". Przychodzi noc piekielna, na łóżku jak się wić? Nad lasem wschodzi pełnia. Psy zaczynają wyć. Jest we „Śnie nocy letniej opis koncertu psów. Te wyły jeszcze świetniej: — Uuuuuu. Zwlekam się z łóżka. Rzężę. Mam oczy pełne łez. 172 Za oknem chodzi księżyc jak wielki srebrny pies. O, jak daleko ranek! (żeby to piorun trząsł!) Kierownik walerianę popija raz po raz. Nasz portier, złoty Maniuś, klnie na czym stoi świat, z numerów setki paniuś wychodzą w bieli szat. I znowu dzwonek dziki, znów jakiś gość (psiakrew!): na ręku pekińczyki, na smyczy chart jak lew. Prosimy!! Z sercem. Z łezką. Szyneczka? Może chrzan? Tu miejsce jest dla piesków, a tutaj spocznie pan. To wszystkie psinki? Boże, przecież pan więcej mógł! A może pan na dworze zostawił parę sztuk? Gość wygląd miał niebiański, łagodnie cmoknął i: dwanaście psów maltańskich gęsiego weszło w drzwi. Dwanaście, cóż to znaczy, to najpiękniejsza z liczb! Teczunia? na ten haczyk! a tutaj gwóźdź na smycz. Dwanaście, ach, dwanaście, ze szczęścia brak nam tchu, pan zje, a potem zaśnie w łóżeczku luli-lu. Cudownie! Niech pan wcina. A może suflet z jaj? I pan, i pańska psina tu będzie miała raj. Małżonka czy też zdrowa? Może pan woli drób? A może powachlować? A może masaż stóp? Pobiliśmy faceta na schodach „Srebrnych fal", bo, jak mówi poeta: psa to właściwie żal. Najwięcej walił Maniuś, bo coś do niego czuł, a setka strasznych paniuś biegała z góry w dół. A kiedy rejwach zamilkł, chłopiec z depeszą wszedł: PRZYJEŻDŻAM CZWARTEK PSAMI POZDRAWIAM DZIDZIA ZET. 1953 174 SPIS UTWORÓW Wstęp 5 Kronika olsztyńska 19 Przez świat idące wołanie 29 Mali pomocnicy 32 Spotkanie z matką 34 Rozmowa liryczna 38 Niobe 47 Wit Stwosz 66 Dwóch plotkarzy 86 Bajka o siedmiu kwiatkach głupich 88 Dyrektor i pomnik 90 Bajka o słowikach 92 Klient wymarzony 94 Skromność 97 Złudzenia popularności 98 Bajka o drewnianej głowie 99 Historia Rudego 101 Sanie 108 Księżyc 772 [Ze mam oczy...] 776 W leśniczówce 778 Ojczyzna 720 [Zaświeciła na trawach rosa...] 724 [Chmiel na rogach jelenich...] 725 Magiczne świece 728 Moje wakacje 730 Chryzostoma Bulwiecia podróż do Ciemnogrodu 737 Tragedia profesjonalna 743 Zwierzęta patrzą na nas 746 Koń w teatrze 748 Jak jeleń chciał sprzedać swoje rogi 749 [Popatrzyła na niego...] 757 Sen psa 752 Pieśni 754 [Ale są jeszcze sprawy drobne...] 767 Kobieta w szarym kapturze 762 Psy w „Srebrnych falach" 777 176